O książce LISTOPAD 1918 ROKU Zdemobilizowani żołnierze zwycięskiej armii francuskiej powracają do domów jako wielcy przegrani. Rząd, który z pompą skł...
13 downloads
21 Views
2MB Size
O książce
LISTOPAD 1918 ROKU Zdemobilizowani żołnierze zwycięskiej armii francuskiej powracają do domów jako wielcy przegrani. Rząd, który z pompą składa hołd poległym, nie kwapi się z pomocą weteranom próbującym uporać się z wojenną traumą. Takim jak fizycznie okaleczony i skazany na życie z dala od ludzkiego wzroku Edouard Pericourt albo bojący się własnego cienia Albert Maillard. Dwaj młodzi mężczyźni, połączeni przyjaźnią opartą na poczuciu winy, wdzięczności, solidarności, żalu i pretensjach, zepchnięci na margines życia, wegetują bez jakichkolwiek widoków na przyszłość. Niektórym jednak wiedzie się świetnie. Na wojnie można bowiem zrobić niezły interes. Również na jej ofiarach. Porucznik d’Aulnay-Pradelle nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał okazji, która nadarza się, kiedy na fali patriotycznych uniesień rząd ogłasza przetarg na zorganizowanie wojskowych cmentarzy oraz konkurs na pomniki ku czci poległych. Wykorzystują ją także
Edouard i Albert – żeby się zemścić… a może, aby sobie zakpić – i przygotowują wielki przekręt.
PIERRE LEMAITRE
Francuski pisarz oraz scenarzysta. Popularność – we Francji i za granicą – zdobył jako autor powieści kryminalnych, z których kilka ukazało, się w Polsce. Rok 2013 okazał się szczególny dLa kariery pisarza. Jego powieść kryminalną Alex nagrodzono CWA International Dagger, a Do zobaczenia w zaświatach, wykraczającej poza ramy gatunku uprawianego dotychczas przez Lemaitre’a, przyznano najważniejsze Francuskie wyróżnienie literackie – Nagrodę Goncourtów.
Dla Pascaline
Dla mojego syna Victora, z miłością
Spotkamy się w niebie, gdzie Bóg nas połączy. Do zobaczenia w zaświatach, ukochana żono… Ostatnie słowa napisane przez Jeana Blancharda, 4 grudnia 1914
LISTOPAD 1918
1
Ci, którzy myśleli, że wojna niedługo się skończy, dawno już polegli. Na wojnie właśnie. Dlatego też w październiku Albert sceptycznie odnosił się do pogłosek o zawieszeniu broni. Podchodził do nich z podobną nieufnością jak do początkowej propagandy, według której szwabskie kule były tak niemrawe, że rozpryskiwały się na mundurach jak przejrzałe gruszki, wzbudzając gromki śmiech oddziałów francuskich. W ciągu czterech lat widział mnóstwo chłopaków, którzy umarli ze śmiechu trafieni niemiecką kulą. Zdawał sobie sprawę, że jego niewiara w bliskość rozejmu przypomina myślenie magiczne: im bardziej się liczy na pokój, tym mniej wiary daje się zapowiadającym go pogłoskom — żeby nie zapeszyć. Tyle że teraz dzień za dniem wiadomości te napływały narastającymi falami i wszyscy wkoło zaczęli powtarzać, że wojna naprawdę niedługo się już skończy. Aż trudno uwierzyć, ale można było nawet trafić na artykuły prasowe, w których postulowano demobilizację żołnierzy najstarszych służbą, tych, którzy tkwili na froncie od lat. Kiedy nastały wreszcie realne widoki na rozejm, w największych nawet pesymistach ożyła nadzieja, że uda im się przeżyć. W rezultacie temat
ofensywy nie wzbudzał już w nikim wielkiego zapału. Krążyły słuchy, że 163. Dywizja Piechoty podejmie próbę przedarcia się na drugi brzeg Mozy. Co poniektórzy mówili jeszcze, żeby dać popalić wrogowi, ale generalnie, jeśli patrzeć na to z dołu, z perspektywy Alberta i jego towarzyszy, to od czasu zwycięstwa sprzymierzonych we Flandrii, wyzwolenia Lille, odwrotu Austriaków i kapitulacji Turków czuli w sobie znacznie mniej zapału niż oficerowie. Powodzenie ofensywy włoskiej, Anglicy w Tournai, Amerykanie w Châtillon… widać było, że sprawy zmierzają ku lepszemu. Większość żołnierzy w jednostce zaczęła grać na zwłokę i zarysowała się bardzo wyraźna linia podziału między tych, którzy jak Albert chętnie doczekaliby końca wojny, siedząc spokojnie ze swoim ekwipunkiem, paląc papierosy i pisząc listy, oraz tych, którzy rwali się, by korzystając z ostatnich dni, porachować się jeszcze ze szwabami. Ta linia demarkacyjna pokrywała się co do joty z inną, tą, która oddzielała oficerów od ogółu ludzi. Nic nowego, mówił sobie Albert. Dowódcy chcą zyskać jak najwięcej terenu, żeby zasiąść do negocjacji z pozycji siły. Jeszcze trochę, a gotowi by ci wmawiać, że zdobycie dodatkowych trzydziestu metrów może znacząco odmienić wynik konfliktu i że dzisiaj jeszcze bardziej warto polec niż wczoraj. Do tej właśnie kategorii należał porucznik d’Aulnay-Pradelle. Mówiąc o nim, wszyscy opuszczali
imię, partykułę, „Aulnay” i łącznik i mówili po prostu Pradelle; wiadomo było, że to go doprowadza do szału. Niczego nie ryzykowali, bo Pradelle za punkt honoru stawiał sobie nigdy tego nie okazywać. Odruch klasowy. Albert go nie lubił. Może dlatego, że Pradelle był przystojny. Wysoki, szczupły, elegancki, o falistych ciemnych włosach, prostym nosie i pięknie zarysowanych wąskich ustach. I o ciemnoniebieskich oczach. Zdaniem Alberta prawdziwie wredna gęba. I do tego zawsze z miną, jakby był ciągle wkurzony. Facet z rodzaju tych niecierpliwych, nie znał prędkości docelowej, potrafił tylko przyśpieszać lub hamować, nic pomiędzy. Poruszał się z wyciągniętym ramieniem, jakby chciał odsuwać meble, z impetem do ciebie podchodził i gwałtownie siadał. To było jego zwykłe tempo. Ten kontrast był nawet ciekawy: przy swoim arystokratycznym wyglądzie sprawiał wrażenie niebywale cywilizowanego, a zarazem do gruntu brutalnego. Trochę na obraz i podobieństwo tej wojny. I może dlatego tak dobrze się na niej odnajdywał. A do tego jeszcze ta barczysta sylwetka — jak nic wiosła, no i tenis. Albert nie lubił też jego owłosienia. Tych kępek czarnych włosków, wszędzie, nawet na dłoniach, na szyi, rosnących aż po grdykę. W czasach pokoju musiał się z pewnością kilka razy dziennie golić, żeby nie wyglądać na typa spod ciemnej gwiazdy. Bez wątpienia były kobiety, na których robiło wrażenie to owłosienie
nadające mu wygląd męski, wręcz zwierzęcy, upodabniające go trochę do Hiszpana. Choćby Cécile… Zresztą, niezależnie od sprawy z Cécile, Albert porucznika Pradelle’a po prostu nie znosił. A przede wszystkim miał się przed nim na baczności. Bo Pradelle lubił szarżować. Szarżować, atakować, uderzać — naprawdę to uwielbiał. Jednakże od jakiegoś czasu sprawiał wrażenie jakby mniej zuchwałego. Perspektywa rozejmu sprawiła, że wyraźnie podupadł na duchu, podkopała jego patriotyczny zryw. Myśl o zakończeniu wojny była dla porucznika Pradelle’a zabójcza. Przejawiał niepokojące zniecierpliwienie. Brak zapału żołnierzy okropnie go irytował. Na próżno chodząc po okopach i przemawiając do ludzi, wkładał w swoje słowa cały entuzjazm, na jaki go było stać, mówił o zmiażdżeniu wroga, dla którego ostatnia salwa będzie aktem miłosiernego dobicia. Jedyną reakcją były niewyraźne pomruki, ludzie ze wzrokiem wlepionym we własne buty w milczeniu kiwali tylko głowami. Bali się nie tyle tego, że zginą, ile że zginą teraz. Polec na końcu, rozmyślał Albert, to jak polec na początku, trudno o coś głupszego. Tymczasem tak właśnie miało się stać. Dotąd w oczekiwaniu na rozejm spędzali dni względnie spokojnie, ale nagle wszystko się zmieniło. Z góry nadszedł rozkaz, żeby ruszyli tyłki i sprawdzili, co robią szwaby. A przecież nie trzeba było być
generałem, by domyślić się, że robili to samo co Francuzi: czekali na koniec wojny. Nieważne, trzeba było iść i sprawdzić. Od tego momentu nikt już nie potrafi odtworzyć dokładnego przebiegu wydarzeń. Do misji zwiadowczej porucznik Pradelle wyznaczył Louisa Thérieux i Gastona Grisonniera, nie wiadomo, dlaczego akurat ich, młodego i starego, być może chodziło o połączenie energii z doświadczeniem. Przymioty, jak się okazało, bezużyteczne, bo obaj od chwili przydzielenia im tego zadania żyli jeszcze niecałe pół godziny. Nie musieli zapuszczać się bardzo daleko. Mieli tylko podążyć wzdłuż linii północno-wschodniej, dwieście metrów dalej przeciąć nożycami druty, następnie doczołgać się do drugiej linii zasieków, rzucić okiem i wrócić z informacją, że wszystko w porządku — tym bardziej że byli pewni, iż nie ma nic do oglądania. Zresztą nie obawiali się, że znajdą się tak blisko wroga. Nawet gdyby zostali dostrzeżeni, to zważywszy na status quo ostatnich dni, szwaby pozwoliliby im popatrzeć i wrócić, potraktowaliby to jako chwilową rozrywkę. Tyle tylko, że kiedy pochyleni niemal do ziemi podążali naprzód, zostali ustrzeleni jak króliki. Zaświstały kule, trzy, po czym zapadła cisza. Dla nieprzyjaciela sprawa była załatwiona. Ludzie próbowali ich wypatrzyć, ale ponieważ obaj zwiadowcy wyruszyli od północy, nie widać było miejsca, gdzie polegli.
Wszystkich dookoła Alberta zatkało. Potem rozległy się krzyki. Świnie! Szwaby jak zawsze tacy sami, diabelski pomiot! Barbarzyńcy! I tak dalej. W dodatku stary i młody! Nic to wprawdzie nie zmieniało, ale w ich przekonaniu szwaby nie dość, że zastrzelili dwóch żołnierzy francuskich, to wraz z nimi uśmiercili dwa symbole. Jednym słowem — szał. W następnych minutach z szybkością, o jaką ich nie podejrzewano, artylerzyści zasypali salwami siedemdziesiątekpiątek niemieckie pozycje. Aż dziw, jakim sposobem się dowiedzieli. Potem wypadki potoczyły się już szybko. Niemcy odpowiedzieli ogniem. Po stronie francuskiej ludzie szybko się zmobilizowali. Zaraz się z tymi świniami porachują. Był 2 listopada 1918. Nikt jeszcze nie wiedział, że do końca wojny pozostało niecałe dziesięć dni. I żeby jeszcze zaatakować w Dzień Zaduszny! Można nie przywiązywać wagi do symboli, ale… Oto znów przywdziewamy rynsztunek, pomyślał Albert, gotowi wspinać się na szafoty (tak nazywano drabinki służące do opuszczania okopów, to ci perspektywa) i ruszyć do natarcia na nieprzyjacielskie linie. Stojąc gęsiego, ludzie, spięci jak cięciwy łuków, z trudem przełykali ślinę. Albert znajdował się na trzeciej pozycji, pomiędzy Berrym i młodym Péricourtem, który odwrócił się, jakby chcąc sprawdzić, czy są wszyscy. Kiedy spotkały się ich spojrzenia,
Péricourt uśmiechnął się jak dziecko szykujące się wyciąć niezłego psikusa. Albert spróbował odpowiedzieć mu uśmiechem, ale nie potrafił. Péricourt wrócił do poprzedniej pozycji. Czekali na rozkaz do ataku, napięcie było niemal namacalne. Wstrząśnięci postępkiem szwabów francuscy żołnierze teraz myśleli tylko o tym, jacy są na nich wściekli. Po niebie nad ich głowami śmigały w obie strony pociski, wprawiając w drżenie ziemię nawet w okopach. Albert zerknął nad ramieniem Berry’ego. Porucznik Pradelle, stojąc na czujce, obserwował przez lornetkę nieprzyjacielskie linie. Albert wrócił na swoje miejsce w szeregu. Gdyby nie ten piekielny hałas, mógłby zastanowić się nad tym, co go trapiło, ale ciągły przeszywający świst punktowany eksplozjami przyprawiał człowieka o drżenie od stóp do głów. I jak tu w takich warunkach się skupić? A na razie wszyscy czekają na rozkaz do ataku. To dobra okazja, żeby przyjrzeć się Albertowi. Albert Maillard był szczupły, dyskretny, z usposobienia dość flegmatyczny. Mówił niewiele, miał smykałkę do liczb. Przed wojną był kasjerem w filii Banque de l’Union parisienne. Niezbyt lubił tę pracę, został tam z powodu matki. Pani Maillard miała tylko jednego syna i uwielbiała szefów. Ach, Albert dyrektorem banku… na taką perspektywę natychmiast, rzecz jasna, zapałała entuzjazmem, przekonana, że „z jego inteligencją” szybko zdoła osiągnąć szczyty. Tę
wzmożoną fascynację władzą odziedziczyła po swoim ojcu, asystencie zastępcy naczelnika biura w Ministerstwie Poczt i Telegrafów, człowieku, który postrzegał hierarchię służbową jako metaforę wszechświata. Pani Maillard wielbiła wszystkich szefów bez wyjątku. Nieważne, co sobą reprezentowali ani skąd się wywodzili. Miała fotografie Clemenceau, Maurrasa, Poincarégo, Jaurèsa, Joffre’a, Brianda… Odkąd straciła męża, który dowodził zastępem umundurowanych strażników Muzeum w Luwrze, wielcy ludzie wzbudzali w niej niezwykłe emocje. Albert nie palił się do pracy w banku, ale pozwalał jej gadać, przy matce to jeszcze najlepiej się sprawdzało. Niemniej jednak zaczął snuć własne plany. Chciał wyjechać, marzył mu się, co prawda dość mgliście, Tonkin. W każdym razie chciał porzucić pracę księgowego, zająć się czym innym. Nie należał jednak do osób szybkich, na wszystko potrzebował czasu. No i wkrótce pojawiła się Cécile, natychmiastowa namiętność, oczy Cécile, usta Cécile, uśmiech Cécile, a potem siłą rzeczy piersi Cécile, tyłeczek Cécile. Jak miałby myśleć o czym innym? My, dzisiejsi ludzie, uznalibyśmy Alberta Maillarda za niezbyt wysokiego, ale wtedy metr siedemdziesiąt trzy to był słuszny wzrost. Swego czasu spoglądały na niego dziewczyny. Zwłaszcza Cécile. Chociaż… to właściwie Albert spoglądał na Cécile i po jakimś czasie skutkiem tego, że tak na nią patrzył, prawie nie odrywając od niej oczu, Cécile dostrzegła oczywiście
jego istnienie i też zaczęła na niego spoglądać. Jego twarz budziła rozczulenie. Nad Sommą kula zadrasnęła jego prawą skroń. Bardzo się wtedy bał, ale skończyło się tylko na półkolistej bliźnie, która lekko ściągała jego oko ku skroni i przydawała rysom jego twarzy męskiego charakteru. W czasie przepustki, którą potem dostał, oczarowana i rozmarzona Cécile opuszkiem palca wodziła po tej bliźnie, co bynajmniej nie podniosło go na duchu. W dzieciństwie Albert miał bladą owalną twarzyczkę o ciężkich powiekach upodabniających go do smutnego pierrota. Pani Maillard, przekonana, że jest taki blady, bo ma anemię, sama nie dojadając, karmiła go czerwonym mięsem. Na próżno setki razy jej tłumaczył, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego, matka nie należała do kobiet ot tak zmieniających zdanie, wynajdowała zawsze przykłady, słuszne powody, nie cierpiała nie mieć racji, nawet w listach nieraz powracała do różnych spraw sprzed lat. Było to naprawdę nieznośne, nasuwa się wręcz pytanie, czy aby nie z tego powodu Albert zaciągnął się do wojska od razu na początku wojny. Na wieść o tym pani Maillard podniosła krzyk, ale ponieważ była kobietą bardzo ekspresyjną, nie sposób stwierdzić, ile było w tym przerażenia, a ile teatru. Krzyczała, rwała sobie włosy z głowy, po czym szybko się uspokoiła. A ponieważ miała dość konwencjonalne wyobrażenie o wojnie, szybko nabrała przekonania, że Albert „z jego inteligencją” wkrótce się wyróżni, awansuje, już go
widziała ruszającego do ataku na pierwszej linii. Wyobrażała sobie, że dokona heroicznego czynu, że tylko patrzeć, jak zostanie awansowany na oficera, kapitana, dowódcę albo jeszcze lepiej — generała, na wojnie zdarzają się takie rzeczy. Albert, pakując swój bagaż, pozwolił jej snuć te opowieści. Z Cécile było inaczej. Jej wojna nie przerażała. Po pierwsze, Albert spełniał swój „patriotyczny obowiązek” (był bardzo zdziwiony, nigdy nie słyszał z jej ust takich słów), poza tym tak naprawdę nie było powodu do obaw, chodziło właściwie o zwykłą formalność. Wszyscy to mówili. Sam Albert miał co do tego pewne wątpliwości, ale Cécile w gruncie rzeczy przypominała trochę jego matkę; ona też wiedziała swoje. Z jej słów wynikało, że wojna nie potrwa długo. Albert chętnie jej wierzył: z tymi swoimi dłońmi, swoimi ustami, z tym wszystkim mogła mu opowiadać dowolne głupstwa. Komuś, kto jej nie zna, trudno to zrozumieć — rozmyślał Albert. Dla nas taka Cécile byłaby po prostu ładną dziewczyną, nic więcej. Ale nie dla niego. Dla niego wszystko, co wiązało się z Cécile, jej skóra, jej oddech, absolutnie wszystko było wyjątkowe. Miała niebieskie oczy, cóż, nam to nic nie mówi, ale dla Alberta te oczy były przepaścią, bezdenną otchłanią. Albo weźmy na przykład jej usta i przez chwilę wyobraźmy sobie, że jesteśmy Albertem. Te usta obdarzały go pocałunkami tak gorącymi i czułymi, że wprost rozsadzało mu
lędźwie, czuł w swoich ustach jej ślinę, namiętnie ją spijał, jej wargi potrafiły zdziałać takie cuda, że Cécile przestawała być już tylko Cécile. To było coś takiego, że… Mogła więc sobie twierdzić, że wojna potrwa tyle, co przełknięcie kęsa, Albert oddałby wszystko, żeby być takim kęsem dla niej… Dziś oczywiście postrzegał te sprawy inaczej. Już wiedział, że wojna jest tylko gigantyczną loterią z prawdziwymi kulami zamiast piłek i że przeżycie na niej czterech lat zakrawa na istny cud. I żeby wreszcie, tuż przed jej zakończeniem, dać się żywcem pogrzebać, to już prawdziwy pech. A jednak tak właśnie miało się stać. Albert miał zostać żywcem pogrzebany. „Brak szczęścia” — stwierdziłaby jego matka. Porucznik Pradelle odwrócił się do swojego oddziału, zatopił spojrzenie w oczach stojących najbliżej ludzi, którzy z prawa i lewa wpatrywali się w niego jak w mesjasza. Skinął głową, wziął głęboki wdech. Kilka minut później Albert lekko pochylony, z głową wtuloną w ramiona, z całej siły ściskając z rękach karabin, ciężkim krokiem biegnie pośród scenerii końca świata, w powodzi pocisków i świszczących kul. Ziemia jest grząska, bo w ostatnich dniach mocno padało. Obok niego chłopaki wrzeszczą jak szaleni, żeby się oszołomić, żeby dodać sobie odwagi. Inni znów posuwają się naprzód w takim jak on
skupieniu, ze ściśniętym gardłem, z zaschniętymi ustami. Zbrojni orężem ostatecznego gniewu, żądzą zemsty, wszyscy pędzą na spotkanie wroga. Niewykluczone, że jest to przewrotny skutek bliskości rozejmu. Wojna tak długo dawała im w kość, że na myśl o takim jej zakończeniu, o tylu kolegach, którzy polegli, i tylu wrogach, którzy przeżyli, czują w sobie wręcz żądzę masakry, skończenia z nią raz na zawsze. Zaszlachtowaliby każdego, kto się nawinie. Nawet Albert, choć przerażony myślą o śmierci, wyprułby flaki z pierwszego lepszego. Tymczasem po drodze nie brakowało przeszkód i biegnąc, musiał zboczyć nieco na prawo. Początkowo podążał w kierunku wytyczonym przez porucznika, ale w tym deszczu świszczących kul i pocisków człowiek siłą rzeczy posuwa się zygzakiem. Tym bardziej że podążający tuż przed nim Péricourt został trafiony i padł mu prawie prosto pod nogi, Albert ledwie zdążył nad nim przeskoczyć. Traci równowagę, z rozpędu przebiega jeszcze kilka metrów i natyka się na zwłoki starego Grisonniera, którego tak nieoczekiwana śmierć dała sygnał rozpoczęcia tej ostatniej hekatomby. Ujrzawszy jego ciało w tym miejscu, Albert staje jak wryty mimo świszczących wokół kul. Rozpoznaje go po płaszczu wojskowym, w którego butonierce Grisonnier nosił zawsze coś czerwonego, „swoją legię horrorową”, jak to nazywał. Nie był specjalnie bystry ani wrażliwy, ale był dzielnym facetem
i wszyscy go bardzo lubili. Tak, to na pewno on. Jego wielka głowa wygląda jak wtłoczona w błoto, reszta ciała sprawia wrażenie niedbale ciśniętej. Nieco dalej Albert rozpoznaje młodszego, Louisa Thérieux. On też jest częściowo pokryty warstwą błota, leży skulony, zwinięty jak płód. To wzruszające, umrzeć w takim wieku i w takiej pozycji… Albert nie wie, co go tknęło, jakieś przeczucie, chwyta ramię starszego i ciągnie. Nieboszczyk ciężko przetacza się na plecy. Albertowi wystarcza tylko kilka sekund, by zrozumieć, co się stało. A potem dociera do niego prawda oczywista: podążając w kierunku nieprzyjaciela, nie ginie się od dwóch strzałów w plecy. Przestępuje przez zwłoki i wciąż pochylony, nie wiadomo po co, bo kule dosięgają równie dobrze pochylonego, co stojącego, ale to już kwestia odruchu, żeby jak najmniej wystawiać się na cel — tak jakby prowadziło się wojnę w ciągłym strachu przed niebem — robi kilka kroków. I staje nad ciałem małego Louisa, który trzyma dłonie zaciśnięte w pięści przy ustach, to niesamowite, jak młodo wygląda, cóż, dwadzieścia dwa lata. Albert nie widzi jego twarzy unurzanej w błocie, widzi tylko plecy. I ślad po kuli. Dwie kule Grisonniera plus ta, to razem trzy. Prostuje się, wciąż jeszcze osłupiały, oszołomiony tym odkryciem. Tym, co ono oznacza. Na kilka dni przed rozejmem chłopakom już się tak nie śpieszyło dać szwabom popalić, jedynym sposobem poderwania ich
do walki było porządnie nimi wstrząsnąć. Właśnie! Gdzie się znajdował Pradelle, kiedy tych dwóch zarobiło kule w plecy? Dobry Boże… Zdumiony swym odkryciem odwraca się i wtedy kilka metrów dalej widzi porucznika Pradelle’a, który pędzi w jego stronę tak szybko, na ile to możliwe w pełnym rynsztunku. W jego ruchach jest determinacja, głowę trzyma prosto. Jednak Albert widzi przede wszystkim jego jasny, utkwiony w nim wzrok. Absolutnie gotowy na wszystko. I nagle cała sprawa staje się jasna. W tym momencie Albert uświadamia sobie, że zaraz zginie. Próbuje zrobić kilka kroków, ale i głowa, i nogi odmawiają mu posłuszeństwa. To wszystko dzieje się zbyt szybko. Jak już wspominałem, Albert do szybkich nie należy. Trzy długie susy i Pradelle już przy nim jest. Obok nich zieje wielka dziura w ziemi, lej po pocisku. Ramię porucznika trafia w pierś Alberta z taką siłą, że go aż zatyka. Traci grunt pod nogami, próbuje odzyskać równowagę i z rozkrzyżowanymi ramionami wpada tyłem prosto do dziury. A zapadając się, jak w zwolnionym tempie, coraz głębiej w szlam, widzi oddalającą się twarz Pradelle’a i nareszcie do niego dociera, ile wyzwania, pewności siebie i agresji kryje się w jego spojrzeniu.
Na dnie leja Albertowi mimo ciężkiego ekwipunku udaje się zrobić przewrót w tył. Zaplątuje się nogami w karabin, jednak chociaż z trudem, wstaje i natychmiast przywiera plecami do stromej ściany, jakby się bał, że go ktoś usłyszy lub zaskoczy. Usiłując utrzymać się na nogach (gliniasta ziemia jest śliska jak mydło), próbuje złapać oddech. Jego myśli, krótkie i bezładne, wciąż wracają do lodowatego spojrzenia porucznika Pradelle’a. W górze nad jego głową bitwa zdaje się słabnąć. Mleczne niebo usiane girlandami gwiazd rozświetlają błękitne lub pomarańczowe błyski. Jak pod Gravelotte latające w obie strony pociski spadają pośród nieprzerwanego ogłuszającego huku, w zawierusze gwizdów i eksplozji. Albert unosi wzrok. Na tle nieba wysoka postać porucznika Pradelle’a stojącego na brzegu leja wygląda jak anioł śmierci. Ma wrażenie, że długo spadał. W rzeczywistości ile może ich od siebie dzielić, co najwyżej dwa metry, nie więcej. Pewnie nawet mniej. Ale to wielka odległość. Porucznik Pradelle stoi wysoko w górze, nogi ma szeroko rozstawione, dłonie mocno zatknięte za pas. Z tyłu za nim co rusz błyskają światła walki. Stoi nieruchomo. Spokojnie patrzy w głąb leja. Z nieznacznym uśmieszkiem na ustach wpatruje się w Alberta. Nie kiwnie nawet palcem, żeby go stąd wyciągnąć. Dławiąc się ze złości, Albert łapie karabin, ślizga się, w ostatniej chwili odzyskuje równowagę, przykłada broń do ramienia, ale kiedy wreszcie udaje
mu się lufę wycelować w górę, na skraju leja nie ma już nikogo. Pradelle zniknął. Albert został sam. Upuszcza karabin i znów próbuje złapać oddech. Nie powinien czekać, powinien natychmiast wygramolić się z tego leja, pognać za Pradelle’em, strzelić mu w plecy, skoczyć mu do gardła. Albo dołączyć do innych, powiedzieć im, podnieść krzyk, coś zrobić, sam nie wie co. Ale czuje się bardzo zmęczony. Dopadło go wyczerpanie. To wszystko jest takie beznadziejne. Czuje się, jakby dotarł wreszcie na miejsce, jakby postawił walizkę. Chciałby wydostać się na górę, ale nie może. Był już tak blisko, żeby skończyć z tą wojną, a tu proszę, wylądował w tej dziurze. Nie tyle siada, ile opada na ziemię i łapie się rękami za głowę. Próbuje przeanalizować sytuację, ale jego morale kompletnie siadło. Rozpuściło się jak sorbet. Jak jeden z tych ulubionych cytrynowych sorbetów Cécile, która jedząc je, szczęka zębami i robi minki jak mały kociak, a wtedy Albert najchętniej by ją do siebie przytulił. A właśnie, Cécile… Kiedy ostatnio do niego napisała? To też go dobijało. Nikomu o tym nie mówił, ale listy od niej stały się krótsze. Ponieważ wojna niedługo ma się skończyć, Cécile pisze do niego tak, jakby się już na dobre skończyła, jakby już nie było warto się rozpisywać. U innych, tych, którzy mają rodziny, sytuacja wygląda inaczej, nadal dostają listy, ale on, który ma tylko Cécile… Jest też oczywiście jego matka, ale ona jest tak
okropnie męcząca. Jej listy są takie jak gadanie, chciałaby o wszystkim za niego decydować… To właśnie Alberta tak wykończyło, tak go trapiło, to plus wszyscy ci koledzy, którzy polegli i o których wolałby za wiele nie myśleć. Przeżył już niejeden moment zniechęcenia, ale to teraz zdarzyło się naprawdę nie w porę. Dokładnie w chwili, gdy potrzebuje całej swojej siły. Nie wie dlaczego, ale coś w nim nagle pękło. Czuje to w podbrzuszu. Przypomina to bezbrzeżne zmęczenie i jest ciężkie jak kamień. Jakiś uporczywy sprzeciw, coś bezgranicznie biernego i spokojnego. Tak jakby się coś skończyło. Kiedy wstępując do wojska, próbował wyobrazić sobie wojnę, wzorem wielu innych po cichu myślał, że w razie czego wystarczy mu udawać nieboszczyka. Że przewróci się, dla większej wiarygodności nawet z krzykiem, udając, że dostał kulę prosto w serce. A potem wystarczyłoby już tylko leżeć i czekać, aż wszystko ucichnie. Po zapadnięciu ciemności podczołgałby się do ciała któregoś z kolegów, naprawdę martwego, i ukradłby jego dokumenty. Po czym przez długie godziny pełznąłby dalej, zatrzymując się i wstrzymując oddech, gdyby w ciemnościach usłyszał jakieś głosy. Zachowując najwyższą ostrożność, dotarłby w końcu do jakiejś drogi i ruszył nią na północ (lub w innej wersji, na południe). Podczas marszu wykułby na pamięć wszystkie dane swojej nowej tożsamości. W końcu napotkałby jakiś zbłąkany oddział pod wodzą kaprala,
wielkiego faceta z… Jednym słowem, jak na kasjera w banku Albert ma dość bujną wyobraźnię. Zapewne spory wpływ miały na niego fantazje pani Maillard. Na początku wojny tę romantyczną wizję podzielało wielu innych. Albert wyobrażał sobie dziarskie oddziały w pięknych czerwono-niebieskich mundurach podążające w zwartym szyku na spotkanie niemieckiej armii, już ogarniętej paniką. Żołnierze mierzyli do wroga ze lśniących bagnetów, a rozproszone dymy po eksplozji serii pocisków potwierdzały rozsypkę nieprzyjaciela. Tak naprawdę Albert zaciągnął się na wojnę w stylu stendhalowskim, wylądował zaś pośród prozaicznej, barbarzyńskiej rzezi, której żniwem były tysiące poległych dziennie, i to przez pięćdziesiąt miesięcy. By sobie to wyobrazić, wystarczyło spojrzeć z góry na scenerię wokół jego leja: jałowa, pozbawiona wszelkiej roślinności ziemia z tysiącami dziur po pociskach, usłana setkami rozkładających się zwłok, których dławiący fetor podchodzi ci do gardła przez cały boży dzień. Kiedy tylko walka nieco cichnie, szczury wielkie jak króliki śmigają z ciała na ciało, walcząc z muchami o resztki napoczęte już przez robaki. Albert zna to wszystko, gdyż pod Aisne był sanitariuszem, i kiedy nie znajdował już jęczących lub wrzeszczących rannych, zbierał wszystkie ciała, w różnych stadiach rozkładu. Zna ten temat z własnego doświadczenia. Dla kogoś o tak wrażliwym sercu było to niewdzięczne zajęcie.
I w dodatku, co jest już szczytem pecha w przypadku człowieka, który za chwilę zostanie żywcem pogrzebany, Albert cierpi na klaustrofobię. W dzieciństwie na samą myśl, że matka, wychodząc z jego pokoju, mogłaby zamknąć drzwi, robiło mu się niedobrze. Nic nie mówił, leżał cicho, nie chciał martwić matki, która zawsze mu tłumaczyła, że i bez tego jest jej okropnie ciężko. Jednak noc i w ogóle ciemności bardzo silnie na niego działały. Nawet w późniejszych latach, nie tak dawno temu, kiedy baraszkowali z Cécile w pościeli. Całkowicie okryty, włącznie z głową, tracił dech, wpadał w panikę. Zwłaszcza że czasami Cécile zamykała go w uścisku swoich nóg, żeby go przytrzymać. Żeby zobaczyć, co się stanie, mówiła ze śmiechem. Jednym słowem, śmierci przez uduszenie Albert bał się najbardziej ze wszystkiego. Na szczęście o tym nie myśli, choć w porównaniu z tym, co go czeka, uwięzienie między jedwabistymi udami Cécile, nawet z głową pod prześcieradłem, zakrawa na raj. Bo gdyby pomyślał, zapragnąłby umrzeć. Co zresztą nie byłoby takie złe, skoro tak właśnie się stanie. Ale nie od razu. Dopiero za chwilę, kiedy kilka metrów od jego leja wybuchnie decydujący pocisk i wzbije tuman ziemi wysokości muru, która opadając, całego go przysypie i pozostanie mu już tylko chwila życia, wystarczająco jednak długa, by zdążył zrozumieć, co go naprawdę spotkało. A wtedy poczuje w sobie
rozpaczliwą wolę przeżycia, ten rodzaj atawistycznego oporu, jaki muszą czuć szczury laboratoryjne, kiedy chwyta się je za tylne łapki, albo świnie przeznaczone na ubój czy krowy prowadzone do rzeźni… Ale na to trzeba będzie trochę poczekać. Poczekać, aż jego płuca zbieleją, próbując zaczerpnąć tlenu, aż jego ciało wyczerpią rozpaczliwe próby wydostania się, aż jego głowa będzie bliska eksplozji, aż jego umysł popadnie w obłęd, aż… ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Albert odwraca się, po raz ostatni spogląda w górę, ostatecznie krawędź nie jest tak znów daleko. Tyle że dla niego za daleko. Próbuje zebrać w sobie siły, myśleć tylko o tym, żeby się wspiąć, żeby wydostać się z tej dziury. Sięga po swój plecak i karabin i mimo zmęczenia zaczyna się wspinać po stromym stoku. Nie jest to łatwe. Jego nogi ślizgają się po błotnistej glinie, nie znajdują punktów oparcia, daremnie wbija palce w ziemię, z całej siły kopie czubkiem buta, próbując zyskać jakąś podpórkę, wszystko na nic, z powrotem się osuwa. Zostawia więc swój worek i karabin. Gdyby trzeba było, bez wahania rozebrałby się nawet do rosołu. Przywiera ciałem do ściany i zaczyna czołgać się na brzuchu, jak wiewiórka w klatce drapie palcami w pustce, po czym spada zawsze w tym samym miejscu. Dyszy, jęczy, a potem zaczyna krzyczeć. Ogarnia go panika. Do oczu napływają mu łzy, wali pięścią w gliniasty mur. Cholera, do tej krawędzi nie jest tak daleko, wyciągając ramię, mógłby jej prawie dosięgnąć,
ale ślizgają mu się stopy, każdy zyskany centymetr momentalnie traci. Muszę się wydostać z tej kurewskiej dziury! I uda mi się! Umrzeć, tak, kiedyś, ale nie teraz, idiotyczne byłoby, gdyby teraz. Wydostanie się stąd i poszuka porucznika Pradelle’a choćby i wśród szwabów, znajdzie go i zabije. Myśl o dorwaniu tego skurwiela dodaje mu odwagi. Na moment przerywa, ze smutkiem stwierdzając: szwaby od czterech lat bezskutecznie próbują go zabić, a uda się to dopiero francuskiemu oficerowi. Cholera. Klęka i otwiera plecak. Wyjmuje z niego wszystko, manierkę stawia między nogami: rozciągnie płaszcz na śliskim stoku, powbija w ziemię wszystko, co się da, żeby mieć się czego przytrzymać. Odwraca się i w tym momencie w górze słyszy wizg pocisku. Z nagłym lękiem unosi głowę. W ciągu tych czterech lat nauczył się odróżniać pociski kalibru siedemdziesiąt pięć milimetrów od dziewięćdziesiątekpiątek, stupiątki od studwudziestek… Ale teraz się waha. To pewnie z powodu głębokości leja lub odległości, ale zapowiada ten pocisk dziwny, jakby nowy odgłos, bardziej głuchy i matowy od tamtych, stłumione buczenie kończące się potężnym warkotem. Ledwie Albert zdążył pomyśleć, co to może być, i w tym momencie rozlega się ogłuszająca detonacja. Szarpnięta gwałtownym paroksyzmem ziemia z posępnym pomrukiem drży i zaraz wybucha. Jak wulkan. Tracąc pod wpływem wstrząsu równowagę, ale
również zaskoczony Albert patrzy w górę, gdyż nagle wszystko pociemniało. I zamiast nieba widzi, jak dziesiątki metrów nad jego głową, niczym w zwolnionym tempie wzbija się olbrzymia fala ciemnej ziemi, której ruchomy falisty grzbiet powoli ku niemu spływa, gotów opaść i zamknąć go z swoim uścisku. Jej nieuchronne nadejście poprzedza jasny, niemal leniwy deszcz kamieni, brył ziemi, rozmaitych szczątków. Albert kuli się i wstrzymuje oddech. Nie to powinien był zrobić, odwrotnie, powinien się raczej wyprostować, każdy, kto zginął zasypany, to powie. Przez następne dwie lub trzy sekundy niepewności Albert wpatruje się w ziemną kotarę, która faluje w górze, jakby jeszcze niepewna, kiedy i w którym miejscu ma opaść. Za chwilę ta pokrywa runie i całego go okryje. W normalnych okolicznościach twarz Alberta przywodzi na myśl portret Tintoretta. Miał nieco zbolałe rysy, kształtne usta, wydatny podbródek i głębokie cienie pod oczami, podkreślające łuki czarnych brwi. Ale teraz, kiedy patrzy w górę i widzi zbliżającą się śmierć, przypomina bardziej świętego Sebastiana. Jego rysy nagle się wyostrzyły, twarz stężała w wyrazie bólu, strachu przed śmiercią, w swoistym błaganiu o tyle bardziej bezzasadnym, że za życia nigdy w nic nie wierzył — i na pewno za sprawą spotykającego go pecha nie zacznie wierzyć. Nawet gdyby wystarczyło mu czasu.
Z przerażającym chrzęstem pokrywa ziemi opada na niego. Spodziewać by się można uderzenia, które z miejsca by go zabiło, zginąłby, i tyle. Jednakże to, co się dzieje, jest jeszcze gorsze. Po nieprzerwanym deszczu kamyków i kamieni osuwają się na niego zwały ziemi, które najpierw go okrywają, a potem coraz cięższą warstwą przywalają. Przygważdżają ciało Alberta do ziemi. A w miarę jak przybywa jej coraz więcej, unieruchamiają go, zgniatają, sprasowują. Zapada ciemność. Wszystko zamiera. Zapanowuje nowy porządek świata, świata, w którym nie będzie już Cécile. Pierwszą rzeczą, która, tuż zanim wpadnie w panikę, zaskakuje Alberta, jest ustanie zamętu wojny. Jakby wszystko raptownie umilkło, jakby Bóg odgwizdał koniec meczu. Oczywiście gdyby się choć trochę wsłuchał, pojąłby, że nic nie ustało, tyle że dźwięki docierają do niego stłumione, wyciszone masą okrywającej go, otaczającej zewsząd ziemi, niemal niesłyszalne. Ale na razie ma inne zmartwienia niż nasłuchiwanie odgłosów celem sprawdzenia, czy wojna nadal trwa, bo jedyne, co się teraz liczy, to że dla niego wojna w tym momencie się kończy. Kiedy hałasy ustały, Albert jest zaklinowany. Znalazłem się pod ziemią — mówi sobie, jakkolwiek jest to myśl dość abstrakcyjna. Dopiero kiedy stwierdza:
zostałem żywcem pogrzebany, sytuacja staje się zatrważająco konkretna. I kiedy uświadamia sobie bezmiar katastrofy, to, jaki rodzaj śmierci go czeka, kiedy do niego dociera, że za chwilę się udusi, natychmiast i bez reszty popada w obłęd. W głowie wszystko mu się miesza, wrzeszczy i przez ten daremny krzyk marnuje resztkę tlenu, jaka mu jeszcze została. Zasypało mnie — powtarza w kółko, i jego umysł do tego stopnia grzęźnie w tej przerażającej oczywistości, że nie pomyślał nawet, żeby otworzyć oczy. Jednak próbuje się choć trochę poruszyć. Resztki sił, jakie mu jeszcze zostały, narastającą w nim panikę zamienia w wysiłek mięśniowy. Wkłada w tę walkę nieprawdopodobnie wiele energii. Wszystko na próżno. I nagle przerywa. Bo oto do niego dotarło, że porusza rękami. Nieznacznie, ale porusza. Wstrzymuje oddech. Gliniasta, nasiąkła wodą ziemia, spadając, utworzyła wokół niego na wysokości ramion i karku jakby rodzaj muszli. Świat, w którym tkwi jak skamieniały, ustąpił mu tu i ówdzie kilka centymetrów. Albert wie, że tak naprawdę tej ziemi nie jest tak znów dużo. Ile, może ze czterdzieści centymetrów. Ale ponieważ leży, taka warstwa wystarczy, by go sparaliżować, unieruchomić i zakleszczyć. Ziemia wokół niego dygocze. W górze w oddali nadal trwa wojna, spadające pociski nadal wstrząsają nią
i wprawiają w drżenie. Albert otwiera oczy, z początku nieśmiało. Jest ciemno, ale nie całkowity mrok. Prześwitują nikłe białawe smugi światła. Skrajnie anemiczny przebłysk życia. Zmusza się do płytkiego urywanego oddechu. Rozsuwa łokcie na kilka centymetrów, udaje mu się nieco wyprostować nogi. Z najwyższą ostrożnością, nieustannie walcząc z ogarniającą go paniką, próbuje odsłonić twarz, żeby móc oddychać. Blok ziemi niczym pękająca bańka mydlana od razu ustępuje. Wszystkie jego mięśnie natychmiast odruchowo tężeją, ciało się kuli. Ale nic więcej się nie dzieje. Ile czasu tkwi w stanie tej chwiejnej równowagi, w której powoli ubywa mu powietrza, wyobrażając sobie, jaki rodzaj śmierci go czeka, jak to będzie, kiedy zabraknie mu tlenu i kiedy to zrozumie, kiedy naczynia krwionośne zaczną pękać jedno po drugim jak pęcherze, kiedy jego oczy wytrzeszczą się, omal nie wypadając z orbit, jakby próbowały wypatrywać brakującego powietrza? Milimetr za milimetrem, starając się jak najmniej oddychać i nie myśleć, nie zastanawiać się nad tym, co go spotkało, wyciąga rękę, maca przed sobą. A wtedy pod palcami coś wyczuwa; w prześwicie bladego, choć nieco wyraźniejszego światła nie może dostrzec, co to jest. Jego palce dotykają czegoś miękkiego, nie ziemi, nie gliny, czegoś niemal jedwabistego i lekko ziarnistego.
Potrzebuje czasu, by zrozumieć, co to jest. W miarę jak jego wzrok powoli oswaja się z ciemnością, Albert widzi przed sobą ogromne chrapy, z których wycieka jakiś lepki płyn, olbrzymie żółte zęby, wielkie oczy zaciągnięte mlecznobłękitną mgiełką… Łeb konia, olbrzymi, odrażający, potworny. Nie może się opanować i gwałtownie cofa. Czaszką uderza w ścianę leja, osuwa się kolejna warstwa ziemi, zasypuje go po szyję, Albert wyciąga ramiona, próbując się osłonić, zastyga w bezruchu, wstrzymuje oddech. Mijają sekundy. Pocisk, wybuchając, przeorał ziemię i ekshumując konia — jednego z wielu padłych na polu bitwy — podrzucił jego łeb Albertowi. Oto młody mężczyzna i martwy koń znaleźli się ze sobą twarzą w twarz, prawie się całują. Ziemia, osuwając się, umożliwiła Albertowi uwolnienie rąk, ale jej pokrywa jest ciężka, bardzo ciężka, uciska jego klatkę piersiową. Stopniowo znów zaczyna oddychać, płytko i nierówno, jego płuca tylko tyle mogą. Do oczu napływają mu łzy, ale udaje mu się je powstrzymać. Mówi sobie, że płakać to jak pogodzić się ze śmiercią. Lepiej by zrobił, folgując sobie, bo teraz nie potrwa to już długo. To nieprawda, że w chwili śmierci w ułamku sekundy przesuwa się nam przed oczami całe nasze życie. Ale obrazy, owszem. I w dodatku odległe. Obraz
ojca, jego twarzy, tak czysty i wyraźny, że Albert przysiągłby, że jest teraz tutaj, razem z nim pod ziemią. Pewnie dlatego, że już niedługo się spotkają. Ojciec, tak jak go widzi Albert, jest młody, w tym samym wieku co on. Trzydzieści lat i trochę, liczy się oczywiście to trochę. Ubrany w swój służbowy uniform z muzeum, ma wypomadowane wąsy, nie uśmiecha się, wygląda jak na tej fotografii stojącej na komodzie. Albertowi zaczyna brakować powietrza. Bolą go płuca, chwytają konwulsyjne drgawki. Chciałby się zastanowić. Nic z tego, popłoch jest silniejszy, w jego trzewiach narasta paniczny strach przed śmiercią. Nie chce, ale łzy same mu płyną. Pani Maillard świdruje go potępiającym spojrzeniem, naprawdę ten Albert nigdy się nie nauczy, jak sobie radzić, żeby wpaść w dziurę, ja przepraszam, co innego umrzeć przed końcem wojny, to jeszcze ujdzie, głupie to, ale powiedzmy, można to jeszcze zrozumieć, ale żeby dać się żywcem pogrzebać pod ziemią, innymi słowy, w pozycji człowieka już martwego! To cały Albert, nigdy taki jak inni, zawsze trochę gorszy. A zresztą, gdyby nie zginął na wojnie, na kogo by wyrósł ten chłopak? Nareszcie pani Maillard się do niego uśmiecha. Wraz ze śmiercią Alberta znajdzie się w rodzinie przynajmniej jeden bohater, a to już coś. Albert jest już prawie siny na twarzy, krew w skroniach pulsuje z niewiarygodną szybkością, jakby mu miały wszystkie żyły popękać. Przyzywa Cécile, tak
bardzo chciałby znów znaleźć się między jej udami, choćby i ściśnięty do utraty tchu, ale rysy Cécile już do niego nie docierają, tak jakby znajdowała się zbyt daleko, i to, że w takiej chwili jej nie widzi, że Cécile mu nie towarzyszy, sprawia mu największy ból. Pozostało tylko jej imię, Cécile, bo w świecie, w który się osuwa, nie ma już ciał, są tylko słowa. Chciałby błagać, żeby do niego przyszła, tak strasznie boi się umierać. Wszystko na próżno, umrze samotnie, umrze bez niej. Więc żegnaj, moja Cécile, na długo, do zobaczenia w zaświatach. A potem imię Cécile się zaciera, a w jego miejsce pojawia się twarz porucznika Pradelle’a i jego wredny uśmiech. Albert szamocze się na wszystkie strony. Jego płuca nabierają coraz mniej tlenu, świszcze w nich, kiedy usiłuje złapać powietrze. Zaczyna kasłać, zaciska przeponę. Powietrze się skończyło. Chwyta koński łeb, udaje mu się uchwycić mięsiste, wyślizgujące się z palców chrapy, ponadludzkim wysiłkiem rozwiera jego wielkie żółte zęby i łapczywie wciąga zgniłe powietrze uchodzące z jego pyska. Zyskuje dzięki temu kilka sekund życia, ale żołądek odmawia mu posłuszeństwa, wymiotuje, całym jego ciałem znów zaczynają wstrząsać drgawki, jednak próbuje się jeszcze odwrócić w poszukiwaniu choćby haustu tlenu, na próżno.
Ziemia jest taka ciężka, nic już prawie nie widzi, dociera do niego jeszcze tylko dygot ziemi nadal wstrząsanej deszczem pocisków. A potem już nic. Nic. Tylko rzężenie. Spływa na niego wielki spokój. Zamyka oczy. Robi mu się słabo, jego serce przestaje bić, świadomość gaśnie. Odchodzi. Szeregowy Albert Maillard umarł.
2
Porucznik d’Aulnay-Pradelle, mężczyzna stanowczy, brutalny i nieokrzesany, pędził przez pole walki ku nieprzyjacielskim liniom z determinacją buhaja. To wspaniałe tak się niczego nie bać. Tak naprawdę nie było w tym wielkiej odwagi, mniej niż mogłoby się wydawać. Pradelle nie był żadnym bohaterem, ale bardzo szybko nabrał przeświadczenia, że nie zginie. Że ta wojna nie jest po to, by na niej poległ, ale po to, by stworzyć mu widoki na przyszłość. Jego zaciekła determinacja podczas nagłego ataku na Wzgórze 113 podyktowana była oczywiście nienawiścią do Niemców, nienawiścią bezgraniczną, metafizyczną bez mała, ale również faktem, że zbliżał się koniec i zostało mu już niewiele czasu na skorzystanie z szansy, jaką konflikt taki jak ten, modelowy, stwarzał człowiekowi takiemu jak on. Albert i inni żołnierze dobrze go wyczuli: gość był typowym „jaśnie paniczem”, z tych do cna spłukanych. Trzy poprzednie generacje d’Aulnay-Pradelle’ów skutkiem plajt na giełdzie oraz kolejnych bankructw przeputały niemal cały majątek. Po dawnej świetności przodków została mu tylko zrujnowana siedziba rodowa Sallevière, prestiż nazwiska, jeden lub dwóch dalekich
krewnych, kilka niepewnych kontaktów oraz graniczące z paranoją pragnienie odzyskania dawnej pozycji społecznej. Niepewność swojej sytuacji uważał za niesprawiedliwość losu i odzyskanie należnej mu rangi w hierarchii arystokratycznej stało się jego życiową ambicją, autentyczną obsesją, na której ołtarzu gotów był poświęcić wszystko. Jego ojciec, roztrwoniwszy resztki majątku, strzelił sobie w serce w prowincjonalnym hotelu. Legenda, niczym nieuzasadniona, głosiła, że matka, która odeszła rok później, umarła z rozpaczy. Nieposiadający rodzeństwa porucznik był ostatnim z d’Aulnay-Pradelle’ów, i ta sytuacja „ostatniego z rodu” upewniała go w przeświadczeniu, że musi działać szybko. Po nim nie było już nic. Obserwując rozciągnięty w czasie upadek ojca, bardzo wcześnie zrozumiał, że misja odbudowania pozycji społecznej rodziny spoczywa wyłącznie na jego barkach, i był pewny, że posiada dość woli i talentu, by to osiągnąć. Dodajmy do tego, że był dość przystojny. Oczywiście, jeśli się lubi takich adonisów bez wyobraźni, niemniej jednak kobiety go pożądały, mężczyźni mu zazdrościli, a to rzeczy, które o czymś świadczą. Każdy by wam powiedział, że przy takim wyglądzie i takim nazwisku brakowało mu tylko jeszcze majątku. On sam był podobnego zdania i miał też plan, jak ów brak uzupełnić.
Teraz już łatwiej zrozumieć, dlaczego zadał sobie tyle trudu, by zorganizować upragnione przez generała Morieux natarcie. Dla dowództwa Wzgórze 113 było solą w oku, taki maleńki punkt na mapie, który dzień w dzień z ciebie szydzi, możesz się do czegoś takiego uprzedzić i nic na to nie poradzisz. Porucznik Pradelle nie był podatny na tego typu fiksacje, ale on też pragnął Wzgórza 113, ponieważ znajdował się na dole w hierarchii dowództwa, wojna miała się ku końcowi i za kilka tygodni będzie już za późno, żeby się wykazać. Zdobycie szlifów porucznika w trzy lata to już coś. A do tego jeszcze jakaś efektowna akcja i sprawa byłaby załatwiona: zakończyłby wojnę w randze kapitana. Pradelle był z siebie zadowolony. Wystarczy wmówić swoim ludziom, że szwaby z zimną krwią sprzątnęli dwójkę ich towarzyszy, a z pewnością zapałają zbiorowym mściwym gniewem, co z kolei zmotywuje ich do wystartowania na Wzgórze 113. Naprawdę genialne posunięcie. Rzuciwszy rozkaz do ataku, przekazał swojemu adiutantowi poprowadzenie pierwszego natarcia. Sam został nieco w tyle, przed dołączeniem do reszty oddziału miał jeszcze drobną sprawę do załatwienia. A potem będzie mógł na nowo ruszyć na linie wroga, lekkim krokiem sportowca wyprzedzić wszystkich i znaleźć się na czele, by wykosić tylu szwabów, ilu z woli Boga mu się nawinie.
Kiedy po jego pierwszym gwizdku ludzie ruszyli do natarcia, sam zajął pozycję na skraju lewego skrzydła, by uniemożliwić żołnierzom odbicie w niewłaściwym kierunku. Kiedy ujrzał tego gościa, jak mu tam, tego chłopaka ze smętną twarzą i dziwnymi oczami, tego, co to zawsze wyglądał, jakby miał się zaraz popłakać, a właśnie, Maillard, tak się nazywa, nagle się zatrzymującego — a swoją drogą, jakim sposobem ten idiota po opuszczeniu okopów aż tam się zapuścił — zawrzała w nim krew. Pradelle zobaczył, że Maillard gwałtownie przystanął, cofnął się, zaintrygowany przyklęknął i popchnął ciało starego Grisonniera. Tymczasem na to ciało Pradelle od początku natarcia miał oko, gdyż absolutnie musiał się nim zająć i jak najszybciej je uprzątnąć, z tego też powodu znalazł się na pozycji ubezpieczającego tyły lewego skrzydła. Żeby mieć święty spokój. A teraz ten kretyn szeregowy, zamiast dalej biec, zatrzymuje się i ogląda zwłoki obydwóch, starego i młodego. Pradelle natychmiast zaszarżował, no, mówię wam, jak byk. Albert Maillard zdążył już wstać. Po jego minie widać było, że jest wstrząśnięty odkryciem. Ujrzawszy nacierającego Pradelle’a, zrozumiał, co go czeka, i rzucił się do ucieczki, ale jego strach był mniej skutecznym motorem niż wściekłość porucznika. W okamgnieniu Pradelle go dopadł, pchnięcie
ramieniem w kałdun, żołnierz wpadł do leja po pocisku i poturlał się na samo dno. To tylko dwa metry, nie więcej, ale wyjść nie będzie łatwo, do tego potrzeba dużo siły, jeszcze chwila i Pradelle będzie miał sprawę z głowy. A potem nie będzie już żadnego gadania, bo nie będzie problemu. Pradelle stoi na krawędzi leja, patrzy na żołnierza na dnie, waha się, co z tym fantem począć, ale zaraz uspokaja się, bo wie, że nie ma pośpiechu. Potem się nim zajmie. Odwraca się, cofa się o kilka metrów. Stary Grisonnier z upartą miną spoczywa na plecach. Plusem tej nowo zaistniałej sytuacji jest to, że odwracając Grisonniera, Maillard przemieścił go bliżej ciała młodego, Louisa Thérieux, a to ułatwia sprawę. Pradelle rozgląda się, sprawdza, czy nikt go nie widzi, przy okazji stwierdzając: ale jatka! Dopiero teraz widać, że ten atak pociągnie jednak wielkie straty w ludziach. Ale to wojna, a on jest tu nie po to, żeby filozofować. Odbezpiecza swój granat bojowy i spokojnie umieszcza go między zwłokami Grisonniera i Thérieux. Odsuwa się na bezpieczną odległość trzydziestu metrów, zatyka uszy i widzi, jak wybuch rozrywa na strzępy ciała obu poległych żołnierzy. O dwóch poległych mniej w tej wielkiej wojnie. I o dwóch więcej zaginionych w akcji. Teraz musi zająć się tym kretynem w dziurze. Wyjmuje drugi granat. Zna się na tym, dwa miesiące
temu zgonił piętnastu szwabów, którzy się właśnie poddali, ustawił ich w kole, jeńcy spoglądali na siebie pytająco, nie rozumieli, o co chodzi. Pradelle szybkim ruchem rzucił granat w środek koła, dwie sekundy przed wybuchem. Robota eksperta. Cztery lata doświadczenia w wolnych rzutach. Precyzja, że nie uwierzycie. Nim zdążyli się zorientować, co jest z ich nogami, już byli w drodze do Walhalli. Będą mogli teraz pieprzyć te swoje walkirie, idioci. To jego ostatni granat. Teraz nie będzie już miał czym rzucać w szwabskie okopy. Szkoda, ale trudno. I w tym momencie wybucha pocisk, olbrzymia hałda ziemi wzbija się w górę i opada. Pradelle aż wstaje, żeby to lepiej widzieć. Dziura jest kompletnie zasypana! W samą porę. A w dziurze jest ten kretyn. Też zasypany. Dla Pradelle’a korzyść z tego taka, że zaoszczędził jeden granat bojowy. I na nowo dysząc z niecierpliwości, rzuca się biegiem ku liniom nieprzyjaciela, dalej, trzeba jak najszybciej porachować się ze szwabami. Sprezentuje im piękny podarunek na pożegnanie.
3
Kula skosiła Péricourta w biegu. Roztrzaskała mu nogę. Zawył jak zwierzę, zwalił się w błoto, ból był nie do wytrzymania. Wrzeszcząc, zwijał się i skręcał we wszystkie strony, a że nogi, którą na wysokości uda zaciskał obiema rękami, nie mógł zobaczyć, pomyślał, że być może pocisk mu ją oderwał. Z rozpaczliwym wysiłkiem próbował się nieco unieść, udało się i mimo straszliwego rwania poczuł ulgę; noga była w całości. Widział na jej końcu stopę, to powyżej kolana była zmiażdżona. Krew tryskała jak z fontanny, mógł lekko poruszyć końcem stopy, cierpiał jak potępieniec, ale nią poruszał. Mimo bitewnego zgiełku, świstu kul i szrapneli pomyślał: Zachowałem nogę. To go trochę uspokoiło, bo nie uśmiechała mu się perspektywa zostania jednonogim. Czasami nazywano go „małym Péricourtem”, z przekory, gdyż jak na chłopaka urodzonego w 1895 roku był niewyobrażalnie wysoki, pomyślcie tylko, metr osiemdziesiąt trzy, to dopiero coś. Tym bardziej że przy takim wzroście szybko zaczyna się wyglądać na chudzielca. Już w wieku piętnastu lat taki był. W szkole koledzy nazywali go „wielkoludem”, nie zawsze życzliwie, bo niezbyt go lubiano.
Édouard Péricourt, jeden z tych, co to mają szczęście. W szkołach, do których uczęszczał, wszyscy byli takimi jak on dziećmi bogaczy, których nic złego nie może spotkać, które wkraczały w życie w zbroi pewności i wiary we własne siły narosłej przez całe pokolenia majętnych przodków. Édouardowi było trochę trudniej niż innym, bo oprócz tego miał jeszcze szczęście. Bliźniemu można wybaczyć wszystko, bogactwo, talent, ale nie szczęście, tego nie, to zbyt niesprawiedliwe. W rzeczywistości jego szczęściem był przede wszystkim niebywały instynkt samozachowawczy. Kiedy zagrożenie stawało się zbyt duże, kiedy sprawy zaczynały przybierać groźny obrót, coś, jakiś szósty zmysł, uprzedzało go o tym i wtedy robił, co trzeba, by pozostać w kursie bez większego dla siebie uszczerbku. Oczywiście, widząc Édouarda Péricourta leżącego 2 listopada 1918 roku w błocie ze strzaskaną nogą, można by sobie zadać pytanie, czy aby szczęście się od niego nie odwróciło. Otóż nie, bynajmniej, ponieważ zachowa nogę. Do końca swoich dni będzie kulał, ale na dwóch nogach. Szybko odpiął pas i używając go jako opaski uciskowej, zaciągnął go mocno, żeby powstrzymać krwawienie. Wyczerpany tym wysiłkiem odprężył się i wyciągnął na ziemi. Ból nieco zelżał. Powinien teraz przez chwilę poleżeć w tej pozycji, co niezbyt mu się
podobało. Ryzykował, że rozerwie go pocisk, albo i gorzej. Dość powszechna w owym czasie fama głosiła, że nocą Niemcy wychodzą z okopów i dobijają rannych. Próbując rozluźnić mięśnie, wcisnął głowę głębiej w błoto. Na karku poczuł odrobinę chłodu. W tej pozycji wszystko, co znajdowało się za nim, widział do góry nogami. Jakby leżał na trawie pod drzewem. Z dziewczyną. To było coś, czego nigdy nie doświadczył, żeby z dziewczyną. Te, które spotykał, były najczęściej prostytutkami z burdelu obok akademii sztuk pięknych. Nie zdążył zagłębić się w dalsze wspomnienia, bo nagle ujrzał wysoką sylwetkę porucznika Pradelle’a. Przed chwilą, w czasie kiedy Édouard przewracał się, skręcał na ziemi z bólu i zakładał sobie opaskę uciskową, wszyscy biegli w stronę linii wroga, a tu dziesięć metrów od niego stoi porucznik Pradelle, nieruchomo, jakby wojna się skończyła. Édouard widzi go z daleka, do góry nogami i z profilu. Z rękami zatkniętymi za pas porucznik patrzy w dół na swoje buty. Wygląda jak entomolog przyglądający się mrowisku. Niewzruszony pośród bitewnego zgiełku. Olimpijski. Wreszcie, jakby uznawszy sprawę za załatwioną albo jakby go już nie dotyczyła — być może zakończył obserwację — znika. To, że w ogniu natarcia oficer zatrzymuje się, by popatrzyć na własne buty, jest tak zadziwiające, że przez moment Édouard przestaje czuć ból. Jest w tym coś
nienormalnego. Już samo to, że dostał postrzał w nogę, jest zaskakujące — przeżył całą wojnę bez jednego zadraśnięcia. W tym, że leży teraz plackiem na ziemi ze strzaskaną nogą, jest coś odbiegającego od normy, lecz ostatecznie kiedy jest się żołnierzem, i to w dość krwawym konflikcie, postrzał w nogę mieści się jednak w ramach porządku świata. Ale oficer, który zatrzymuje się w czasie bitwy pod ogniem artyleryjskim, żeby przyjrzeć się swoim butom… Péricourt rozluźnia mięśnie, opada na plecy, zaciska ręce nad zaimprowizowaną opaską, stara się oddychać. Po kilku chwilach — to silniejsze od niego — wygina plecy w łuk i jeszcze raz spogląda w miejsce, gdzie przed chwilą stał Pradelle… Pusto. Oficer zniknął. Linia ataku przesunęła się jeszcze bardziej do przodu, wybuchy oddaliły się o dobre kilkadziesiąt metrów. Édouard mógłby tutaj zostać, skoncentrować się na swojej ranie. Mógłby się na przykład zastanowić, czy powinien zaczekać na pomoc, czy może spróbować powlec się z powrotem, a tymczasem tkwi w pozycji wygiętego karpia, który wyskoczył z wody, prężąc lędźwie, ze spojrzeniem utkwionym w jeden punkt. W końcu podejmuje decyzję. I teraz robi się już naprawdę trudno. Podpierając się łokciami, próbuje czołgać się wstecz. Prawa noga jest bezwładna. Péricourt porusza się dzięki sile przedramion przy niewielkim wsparciu nogi lewej, druga wlecze się w błocie jak martwa kończyna. Każdy metr to katorga.
I nawet nie wie, dlaczego to robi. Nie potrafiłby powiedzieć. Tyle że ten Pradelle to naprawdę niepokojący facet, nikt nie potrafi go rozgryźć. Jest żywym potwierdzeniem sentencji, według której prawdziwym zagrożeniem dla żołnierza jest nie wróg, tylko przełożeni. Choć Édouard nie jest na tyle rozpolitykowany, by stwierdzić, że na tym zasadza się system, to jego rozumowanie podąża w tym kierunku. Nagle jego zapał zostaje wyhamowany. Przeczołgał się siedem, może osiem metrów, nie więcej, kiedy jakaś potworna eksplozja, pocisk niespotykanego kalibru przygważdża go do ziemi. Możliwe, że w pozycji leżącej huk detonacji się potęguje. Édouard sztywnieje, wypręża się jak tyczka, nawet jego prawej nodze udziela się ten ruch. Wypisz, wymaluj epileptyk w trakcie napadu padaczki. Wzrok ma nadal utkwiony w miejscu, gdzie kilka minut temu stał Pradelle, kiedy nagle unosi się ogromny słup ziemi, niczym gniewna wzburzona fala wzbija się w powietrze — wydaje się Édouardowi tak bliska i tak osaczająca, jakby go miała zaraz pogrzebać — i z przerażającym chrzęstem, stłumionym jak westchnienie ludojada, opada. Eksplozje, świszczące kule, flary rozbłyskujące snopami iskier na niebie to prawie nic w porównaniu z tą ścianą ziemi, która zwala się w jego pobliżu. Stężały z grozy zamyka oczy, ziemia pod nim wibruje, Édouard kuli się, wstrzymuje oddech. Kiedy wreszcie dochodzi do siebie, stwierdza, że wciąż żyje, i to napełnia go poczuciem cudownego ocalenia.
Ściana ziemi do reszty opadła. Natychmiast, niczym wielki szczur z okopów, z energią, której sam nie pojmuje, znowu czołga się dalej, wciąż na plecach, w miejscu, dokąd wzywa go serce, teren unosi się, i już wie: dotarł do punktu, w którym fala opadła, i tu, z tej ziemi, zda się niemal sypkiej, wystaje jakiś mały stalowy punkt. To koniec ostrza bagnetu. Przekaz jest jasny. Pod spodem znajduje się zasypany żołnierz. Ta historia z zasypaniem to klasyk, jeden z tych, o których słyszał, ale nigdy osobiście się z nim nie zetknął. W jednostkach, w których walczył, często byli saperzy z łopatami i kilofami do odkopywania facetów, którzy znaleźli się w tym fatalnym położeniu. Pomoc przychodziła zawsze za późno, wydobywali ich z posiniałymi twarzami, z oczami wyglądającymi jak popękane. Na moment przez głowę Édouarda przemyka cień Pradelle’a, ale nie chce się przy nim zatrzymywać. Do roboty, szybko. Przetacza się na brzuch i wrzeszczy, bo raną w nodze, na nowo otwartą, rozognioną, trze teraz o ziemię. Jego chrapliwy krzyk jeszcze nie umilkł, a on już palcami zakrzywionymi jak szpony gorączkowo drapie ziemię. Narzędziem zakrawającym na kpiny, jeśli chłopakowi pod spodem zaczyna brakować powietrza… Édouard bardzo szybko sobie to uświadomił. Jak głęboko jest zasypany? Gdyby tylko miał coś do kopania. Spogląda w prawo. Widzi tylko zwłoki, oprócz nich niczego tu nie ma, żadnego narzędzia, nic a nic.
Jedyne rozwiązanie to wyciągnąć ten bagnet i użyć go jako łopaty, ale to zajmie długie godziny. Wydaje mu się, że ten zasypany facet go woła. Ale nawet jeśli nie jest głęboko, to choćby wrzeszczał, przy tym huku, jaki tu panuje, Édouard nie miałby najmniejszej szansy go usłyszeć, to tylko jego wyobraźnia, jego umysł gorączkowo pracuje, wie, jakie to pilne. Zasypanych trzeba wyciągać natychmiast albo się ich wyciąga martwych. Drapiąc paznokciami wokół wystającego końca bagnetu, jednocześnie zastanawia się, czy go zna; przypomina sobie nazwiska i twarze kolegów z jednostki. W tych okolicznościach to niestosowne, ale chciałby tego chłopaka uratować i chciałby, żeby to był ktoś, z kim rozmawiał, ktoś, kogo lubi. Tego typu refleksje przyśpieszają tempo jego pracy. Wciąż rozgląda się w prawo i w lewo, daremnie szukając skądkolwiek pomocy. Bolą go już palce. Udało mu się odgrzebać ziemię z obu stron na jakieś dziesięć centymetrów, ale kiedy próbuje poruszyć bagnet, ten, jak zdrowy ząb, ani drgnie. Ręce opadają. Jak długo tak zapamiętale kopie, dwie minuty, trzy? Tamten być może już nie żyje. W tej pozycji zaczynają go boleć ramiona. Długo tak nie pociągnie, opada go zwątpienie, zmęczenie, to kopanie go wyczerpuje, nie może złapać tchu, mięśnie mu sztywnieją, wreszcie łapie go skurcz, wali pięścią w ziemię. I nagle… rusza się! Jest pewny, że się rusza. Momentalnie do oczu napływają mu łzy, naprawdę płacze, łapie oburącz za koniec stalowego
ostrza i pcha, i ciągnie ze wszystkich sił, nie przerywając, ramieniem ociera łzy zalewające mu twarz, nagle zrobiło się łatwiej, przestaje poruszać ostrzem, znów zaczyna drapać palcami i wreszcie wciska rękę, żeby go wydobyć. Kiedy bagnet w końcu ustępuje, Édouard ze zwycięskim okrzykiem wyciąga go i przez moment się w niego wpatruje, jakby nie wierzył własnym oczom, jakby widział go po raz pierwszy, ale zaraz wrzeszcząc i wyjąc, wściekłym ruchem zatapia go niczym sztylet z powrotem w ziemię. Tępą stroną ostrza zakreśla szeroki krąg, wbija je płasko w ziemię, podważa ją, a potem odgarnia ręką. Ile czasu mu to zajmuje? Ból w nodze staje się coraz bardziej dotkliwy. I wreszcie jest, coś widzi, maca, tkanina, guzik, drapie jak szalony, istny pies myśliwski, znów maca, bluza mundurowa, zagłębia obie dłonie, ramiona, ziemia zapadła się jak dziura, coś czuje, nie wie co. Potem natrafia na gładki metal hełmu, wiedzie po nim ręką, i wreszcie pod jego palcami jest chłopak. Hej, ty! Nie przestając płakać, jednocześnie krzyczy, jego ramiona zaś z siłą, nad którą już nie panuje, uprzątają, zawzięcie odgarniają ziemię. Nareszcie jakieś trzydzieści centymetrów głębiej pojawia się głowa żołnierza, wygląda, jakby spał; Édouard go poznaje, jak on się nazywa? Nie żyje. I myśl ta jest tak bolesna, że przerywa, pochylony patrzy na kolegę i przez krótką chwilę czuje się równie martwy jak on, patrzy na swoją własną śmierć i czuje wielki, dojmujący ból…
Ciągle płacząc, odkopuje resztę ciała, teraz idzie już szybko, oto ramiona, tors aż do pasa. Przed twarzą żołnierza tkwi łeb martwego konia! To niesamowite, że tak ich razem zasypało, twarzą w twarz — myśli Édouard. I, to silniejsze od niego, przez łzy wyobraża sobie, jak by to wyglądało na rysunku. Szłoby mu szybciej, gdyby mógł wstać, przyjąć inną pozycję, ale nawet w tej praca się posuwa, mówi na głos różne niemądre rzeczy, płacząc jak bóbr, mówi: Nie przejmuj się, jakby tamten mógł go usłyszeć, chciałby go do siebie przytulić, i mówi rzeczy, których by się wstydził, gdyby je ktoś usłyszał, bo tak naprawdę Édouard opłakuje własną śmierć. Płacze nad swoim minionym strachem, nareszcie może się do tego przyznać, jak bardzo od dwóch lat truchleje ze strachu, że pewnego dnia on sam stanie się takim martwym żołnierzem dla innego żołnierza, który będzie tylko ranny. To koniec wojny, łzami, które roni nad swoim towarzyszem, Édouard opłakuje jego młodość, jego życie. Swoje własne szczęście. Okaleczony, do końca życia kulejący na jedną nogę. Pięknie! Ale żyje. Zamaszystymi ruchami kończy odkopywanie ciała. Powraca do niego nazwisko chłopaka: Maillard. Imienia nigdy nie znał, wszyscy mówili tylko Maillard. I wątpliwość. Przysuwa twarz do twarzy Alberta, chciałby uciszyć świat, który wszędzie dookoła rozbrzmiewa eksplozjami, i posłuchać, bo nagle tknęło go pytanie, czy aby na pewno nie żyje. Choć leży obok
niego i choć w tej pozycji nie jest to wcale łatwe, niezdarnym ruchem go policzkuje. Głowa Maillarda ulegle inkasuje policzek, co o niczym nie świadczy; to bardzo głupi pomysł ze strony Édouarda wyobrażać sobie, że kolega być może nie całkiem umarł, pomysł, który tylko spotęguje jego ból, ale trudno, tak już jest, teraz, kiedy zaistniała ta wątpliwość, ta kwestia, musi to koniecznie sprawdzić, a nam bardzo przykro na to patrzeć. Chcielibyśmy zawołać: Przestań! Zrobiłeś, co w twojej mocy. Chcielibyśmy, bardzo łagodnie, ująć go za ręce, uścisnąć je, żeby przestał już tak się szarpać, gorączkować. Chcielibyśmy przemówić do niego jak do dziecka, które ma atak histerii, objąć go, trzymać w objęciach tak długo, aż jego łzy przestałyby płynąć. Po prostu go utulić. Tyle że przy Édouardzie nie ma nikogo, ani was, ani mnie, nikogo, kto wskazałby mu właściwą drogę, a tymczasem myśl, że być może Maillard jeszcze nie całkiem umarł, zakiełkowała w jego głowie już na dobre. Édouard kiedyś już widział albo ktoś mu o tym opowiadał, to taka legenda frontowa, jedna z tych historii, których nikt nie był naocznym świadkiem, jak żołnierz, który wydawał się martwy, wskutek reanimacji — chodziło o serce — z powrotem ożył. To nie do wiary, ale ledwie o tym pomyślał, mimo bólu staje na zdrowej nodze. Podnosząc się, widzi swoją prawą nogę, bezwładną, ale widzi ją jak przez mgłę,
w której mieszają się strach, wyczerpanie, cierpienie i rozpacz. Zbiera się w sobie. Przez sekundę, cudem utrzymując równowagę, stoi na jednej nodze jak czapla, spogląda w dół, po czym szybko, lecz głęboko zaczerpnąwszy powietrza, całym swoim ciężarem gwałtownie zwala się na pierś Alberta. Rozlega się złowieszczy chrzęst zgniecionych, połamanych żeber. Édouard słyszy charkot. Ziemia się pod nim porusza, a on zsuwa się niżej, jakby zleciał z krzesła, ale to nie ziemia się poruszyła, to Albert, który się obrócił, który rzyga jak kot, który zanosi się kaszlem. Édouard nie wierzy własnym oczom, znów zaczyna płakać, chłopak ma rzeczywiście szczęście, przyznacie. Albert wciąż wymiotuje, Édouard, śmiejąc się i płacząc jednocześnie, wali go radośnie w plecy. I oto siedzi na tym spustoszonym pobojowisku obok łba zabitego konia, z krwawiącą, wygiętą pod dziwnym kątem nogą, bliski zemdlenia z wyczerpania, z facetem, który rzygając, powraca spośród martwych… Jak na zakończenie wojny to nie byle co. Piękny obrazek. Ale nie ostatni. W czasie gdy Albert Maillard jako tako przytomnieje, zdzierając płuca, przetacza się na bok, Édouard wyprostowany jak duże „I”, jakby podpalał laskę dynamitu, pomstuje niebiosom. I wtedy przybywa mu na spotkanie odłamek pocisku wielki jak talerz. Gruby i z zawrotną szybkością.
Jak nic, odpowiedź bogów.
4
Każdy z nich wynurzył się na powierzchnię trochę inaczej. Albert, który powrócił spośród martwych, wyrzygując trzewia, ocknął się na widok pożłobionego pociskami nieba; znak, że na dobre powrócił do rzeczywistości. Nie mógł tego jeszcze wiedzieć, ale sprowokowane i poprowadzone przez porucznika Pradelle’a natarcie miało się już prawie ku końcowi. Ostatecznie Wzgórze 113 zostało zdobyte dość łatwo. Po zaciekłym, choć krótkim oporze nieprzyjaciel się poddał, wzięli licznych jeńców. Wszystko od początku do końca było zwykłą formalnością z bilansem trzydziestu ośmiu poległych, dwudziestu siedmiu rannych i dwóch zaginionych (szwabów nie uwzględniono w ewidencji), jednym słowem — znakomity wynik. Kiedy sanitariusze zabrali go z pobojowiska, Albert trzymał na kolanach głowę Édouarda Péricourta, nucił i kołysał go w stanie, który ratownicy określili jako „paranoiczny”. Wszystkie żebra miał połamane, popękane lub potłuczone, ale płuca były nieuszkodzone. Cierpiał katusze, co w sumie było dobrym znakiem, bo to znaczyło, że żył. Niemniej jednak daleko mu było do
pełnej formy i nawet gdyby chciał, zmuszony byłby odłożyć na później roztrząsanie pytań nasuwających się w związku z tym, co go spotkało. Na przykład jakim cudem, z łaski czyjej najwyższej woli, jakim niepojętym trafem jego serce przestało bić zaledwie kilka krótkich sekund wcześniej, nim szeregowy Péricourt przystąpił do zabiegu reanimacji z zastosowaniem indywidualnej techniki. Mógł stwierdzić tylko tyle, że choć maszyneria ruszyła skokami, spazmatycznie i z oporami, najważniejsze ocalało. Lekarze ciasno go obandażowali, po czym orzekli, że na tym kończy się ich wiedza, i odesłali go na wielką wspólną salę, którą dzielili umierający żołnierze, kilku ciężko rannych, mnóstwo wszelkiego rodzaju kalek, i w której ci najbardziej sprawni, mimo łubków i szyn, ślepiąc zza swoich bandaży, rżnęli w karty. ♦ ♦ ♦ Szpital frontowy, który w ostatnich tygodniach w oczekiwaniu rozejmu nieco przysnął, za sprawą zdobycia Wzgórza 113 wznowił działalność, ale ponieważ atak nie był jakoś specjalnie niszczycielski, przebiegała ona w normalnym tempie, nieznanym tu od prawie czterech lat. W tempie, w którym sanitariuszki mogły zająć się trochę rannymi umierającymi
z pragnienia. W którym lekarze nie byli zmuszeni rezygnować z leczenia żołnierzy na długo przed tym, nim ci naprawdę wyzionęli ducha. W którym chirurdzy, którzy od siedemdziesięciu dwóch godzin nie zmrużyli oka, nie musieli już walczyć ze skurczami łapiącymi ich wskutek piłowania kości udowych, piszczeli i ramion. Po dotarciu do szpitala Édouard przeszedł dwie prowizoryczne operacje. Jego prawa noga była w wielu miejscach złamana, więzadła stawowe i ścięgna zerwane, do końca życia będzie kulał. Celem drugiej, znacznie poważniejszej, była eksploracja ran twarzy celem usunięcia z nich ciał obcych (na ile było to możliwe przy wyposażeniu szpitala frontowego). Otrzymał wszystkie szczepienia, zrobiono, co trzeba, by przywrócić drożność dróg oddechowych, wykluczyć zagrożenie gangreną gazową, rany nacięto, by zapobiec infekcji: reszta, czyli najważniejsze, musiała zostać powierzona lepiej wyposażonemu szpitalowi na tyłach celem rozważenia możliwości — o ile ranny wcześniej nie umrze — wysłania go następnie do zakładu specjalistycznego. Wydano rozkaz jak najpilniejszego transportu Édouarda, Albertowi zaś, którego historia — tyleż razy powtarzana, co przeinaczana — szybko obiegła cały szpital, pozwolono czuwać u wezgłowia kolegi. Na szczęście istniała możliwość umieszczenia rannego w izolatce, w uprzywilejowanej części szpitala na skraju
południowego skrzydła, dokąd nie dobiegały nieustanne jęki konających. ♦ ♦ ♦ Albert bezsilnie asystował w kolejnych etapach powrotu Édouarda do rzeczywistości, procesie wyczerpującym, chaotycznym, z którego niewiele rozumiał. Czasami wychwytywał u kolegi miny i grymasy, które, jak sobie wyobrażał, właściwie odczytuje, lecz były tak ulotne, że znikały, nim zdążył ująć je w słowo. Jak mówiłem, Albert nigdy nie był zbyt szybki i drobny incydent, którego niedawno padł ofiarą, w niczym mu nie pomógł. Z powodu obrażeń Édouard straszliwie cierpiał, krzyczał i rzucał się tak gwałtownie, że trzeba go było przywiązać do łóżka. A wtedy Albert zrozumiał, że izolatkę na samym końcu gmachu przydzielono rannemu nie w trosce o jego komfort, ale po to, by oszczędzić pozostałym znoszenia całymi dniami jego jęków. Cztery lata wojny nie wystarczyły, nadal był bezgranicznie naiwny. Całymi godzinami wyłamywał sobie palce, słuchając wrzasków kolegi, którego krzyki i jęki, szlochy i wycie w krótkim czasie wyczerpały całą gamę tego, co może wyrazić człowiek balansujący nieustannie na granicy bólu i szaleństwa.
On, który w banku nigdy nie potrafił bronić swego przed zastępcą naczelnika wydziału, tu zamienił się w gorliwego obrońcę, dowodził, że odłamek pocisku, który trafił jego towarzysza, nie miał nic wspólnego z paprochem w oku itp. Jak na swoje możliwości nieźle sobie radził, uważał, że jest skuteczny. W rzeczywistości był tylko rozbrajający, niemniej to wystarczyło. A ponieważ w oczekiwaniu na przewiezienie pacjenta zrobiono prawie wszystko, co dało się zrobić, młody chirurg zgodził się, by dla złagodzenia cierpień Édouarda podawać mu morfinę, pod warunkiem że dawka będzie minimalna i stopniowo zmniejszana. Nie do pomyślenia było, żeby Édouard został tu dłużej, jego stan wymagał zabiegów specjalistycznych, i to niecierpiących zwłoki. Należało go jak najszybciej przewieźć. Dzięki morfinie powolny powrót Édouarda do rzeczywistości stał się mniej burzliwy. Jego pierwsze przebłyski świadomości były dość niewyraźne, zimno, ciepło, jakieś bliżej nieokreślone echa, głosy, których nie rozpoznawał, najbardziej dokuczał mu ten rwący ból, który nieustannymi falami promieniował od klatki piersiowej w górę i nakładał się na bicie serca, w miarę jak morfina przestawała działać, przechodząc w katusze. Jego głowa była pudłem rezonansowym, każda kolejna fala kończyła się posępnym głuchym stukotem przypominającym odgłos, z jakim uderzają o nabrzeże boje statków wpływających do portu.
Czuł również swoją nogę. Prawą, tę trafioną zbrodniczą kulą, którą dodatkowo poharatał, śpiesząc na ratunek Albertowi Maillardowi. Jednak i ten ból stępiało działanie narkotyku. Niejasno czuł, że zachował nogę, co było prawdą. Wprawdzie poszarpaną, ale wciąż zdolną do użytku, jakiego można oczekiwać od nogi po powrocie z wojny światowej. Jego świadomość tego, co się zdarzyło, przez długi czas pozostawała przytępiona, rozmyta w natłoku obrazów. Trwał w chaotycznym, nieprzerwanym śnie, w którym bez jakiegokolwiek ładu i składu powracało do niego w skrócie wszystko, co dotąd zobaczył, poznał, usłyszał i poczuł. W jego umyśle rzeczywistość przeplatała się z rysunkami i obrazami, tak jakby życie nie było niczym więcej niż tylko wielokształtnym, kolejnym dziełem w muzeum jego wyobraźni. Efemeryczne piękności Botticellego, nagłe przerażenie chłopca ukąszonego przez jaszczurkę u Caravaggia, a jeszcze wcześniej handlarka nowalijek z rue des Martyres, której powaga zawsze go wzruszała, albo też, nie wiedzieć czemu, przypinany kołnierzyk jego ojca, ten w bladoróżowym odcieniu. W tym monochromatycznym kalejdoskopie zwykłych wydarzeń, postaci z płócien Boscha, aktów i gniewnych wojowników wciąż pojawiało się Pochodzenie świata. A przecież widział ten obraz tylko raz, po kryjomu, u przyjaciela rodziny. Wspominam o tym, bo działo się to na długo przed wojną, Édouard
musiał mieć jakieś jedenaście czy dwanaście lat. W owym czasie uczęszczał jeszcze do Gimnazjum Świętej Klotyldy. Świętą Klotyldę, córkę Chilperyka i Kareteny, niezłą ladacznicę, Édouard rysował we wszelkich możliwych pozycjach: chędożoną przez własnego wuja Godégisela, na pieska z Chlodwigiem, w okolicach 493 roku robiącą laskę władcy Burgundów, a od tyłu posuwaną przez biskupa Reims, Remigiusza. To spowodowało trzecie i tym razem definitywne relegowanie go ze szkoły. Wszyscy przyznawali, że rysunki były dopracowane, wręcz nasuwało się pytanie, skąd w tak młodym wieku wziął modeli, bo wszystkie te detale… Jego ojciec, który uważał sztukę za coś zdrożnego, niczym syfilis, zaciskał usta. Po prawdzie Édouard miewał problemy jeszcze przed świętą Klotyldą. Zwłaszcza z ojcem. Ulubionym narzędziem ekspresji Édouarda był zawsze rysunek. Każdy z profesorów, i w każdej ze szkół, do których uczęszczał, wcześniej czy później doczekał się swojej karykatury, pokaźnych rozmiarów, zawieszonej na szkolnej tablicy. I to podpisanej, cały Péricourt. Z biegiem lat jego natchnienie koncentrujące się na życiu szkół, w których ojcu, dzięki jego koneksjom, udało się syna umieścić, powoli rozszerzyło się o nową tematykę, którą można by nazwać jego „okresem sakralnym” i osiągnęło kulminację w scenie, w której nauczycielka muzyki, panna Juste, przedstawiona jako Judyta, z łakomą miną wywijała obciętą głową
Holofernesa do złudzenia przypominającego profesora matematyki, pana Lapurce’a. Wiadomo było, że tych dwoje ze sobą kręci. Do czasu ich rozstania, którego zobrazowaniem była owa wyborna scena dekapitacji, dzięki Édouardowi prowadzącemu kronikę wydarzeń wszyscy mogli śledzić liczne jej gorszące epizody na tablicach, na ścianach i luźnych kartkach, które sami nauczyciele, przechwyciwszy je, podawali sobie dalej przed zwróceniem ich dyrektorowi. Widząc na dziedzińcu bezbarwnego profesora matematyki, wszyscy automatycznie kojarzyli go ze swawolnym satyrem o zdumiewająco okazałym przyrodzeniu. Édouard miał wtedy osiem lat. Owa scena biblijna kosztowała go wezwanie na dywanik. Rozmowa nie przysłużyła się jego sprawie. Kiedy dyrektor, potrząsając rysunkiem, oburzonym tonem wspomniał o Judycie, Édouard zwrócił mu uwagę, że młoda kobieta istotnie trzyma ściętego za włosy, ale ponieważ jego głowa spoczywa na półmisku, słuszniej byłoby dopatrzyć się w niej raczej Salome niż Judyty, a więc także raczej Jana Chrzciciela niż Holofernesa. W Édouardzie było też coś z pedanta, miał odruchy uczonego psa, co było dość irytujące. Bezsprzecznie epoka masturbacji zapoczątkowała u niego okres szczególnego natchnienia, który można by określić „okresem rozkwitu”, kiedy to jego bohaterowie wykazywali niebywałą wyobraźnię oraz pomysłowość. Jego ówczesne freski przedstawiały cały
personel — włącznie ze sługami, którzy dostępowali tym samym zaszczytu uwłaczającego ciału pedagogicznemu — w pełnych rozmachu inscenizacjach, w których obfitość postaci umożliwiała w najwyższym stopniu wymyślne konfiguracje seksualne. Ludzie się śmiali, jakkolwiek odkrywanie tego erotycznego imaginarium siłą rzeczy dawało też im nieco do myślenia na własny temat, ci zaś najbardziej świadomi dopatrywali się w tym niepokojącego pociągu do kontaktów, jak by to powiedzieć, podejrzanych. Édouard przez cały czas rysował. Nazywano go gorszycielem, bo uwielbiał szokować, nigdy nie przepuścił po temu okazji, ale numer z seksem analnym świętej Klotyldy i biskupa Reims naprawdę już rozjątrzył dyrekcję szkoły. Oraz jego rodziców. Oburzył ich. Jego ojciec jak zwykle zapłacił, ile trzeba, żeby wyciszyć skandal. Nic jednak nie mogło zmienić nastawienia szkoły. W kwestii analnej pozostała nieugięta. Wszyscy przeciwko Édouardowi. Wszyscy oprócz kilku kolegów, zwłaszcza tych, których jego rysunki rozochociły, oraz jego siostry Madeleine. Ją to akurat rozśmieszyło, nie to, że biskup posuwa Klotyldę, bo to w końcu stara historia, ale myśl o minie dyrektora, ojca Huberta, to tak, i to bardzo… Ona również uczęszczała do Świętej Klotyldy, tyle że do gimnazjum dla dziewcząt, i znała temat od podszewki. Madeleine bardzo bawił tupet Édouarda, jego ciągłe prowokacje, uwielbiała mierzwić mu włosy, jakkolwiek na to sam
musiał się zgodzić, bo choć młodszy, był taki wysoki… Tak więc nachylał się, a ona zatapiała palce w jego gęstej czuprynie i z taką energią pocierała skórę głowy, że w końcu ze śmiechem błagał o litość. Niedobrze byłoby, gdyby ojciec ich na tym przyłapał. A wracając do edukacji Édouarda, wszystko się dobrze skończyło, bo miał bogatych rodziców, ale nic nie odbyło się jak należy. Pan Péricourt już przed wojną zarabiał krocie, należał do tych, których kryzysy wzbogacają, zupełnie jakby były dla nich stworzone. O majątku mamy nigdy się nie mówiło, nie było potrzeby, to tak jakby pytać, od kiedy woda morska jest słona. Ale ponieważ mama umarła młodo, na serce, papa ze wszystkim został sam. Zajęty prowadzeniem interesów, scedował edukację swoich dzieci na instytucje oświatowe, na profesorów, guwernerów. Na personel. Inteligencja Édouarda była, co do tego wszyscy się zgadzali, powyżej przeciętnej, miał nieprawdopodobny talent do rysunku zdumiewający nawet jego mistrzów w akademii sztuk pięknych oraz bezwstydne szczęście. Czego mógł więcej chcieć? Możliwe, że z tych właśnie powodów był zawsze takim prowokatorem. Świadomość, że niczego się nie ryzykuje, że wszystko da się załatwić, pozbawia zahamowań. Można wtedy powiedzieć wszystko, co się chce i jak się chce. Co więcej, to dodaje pewności siebie: im śmielej igra się z niebezpieczeństwem, tym bardziej docenia się swoje protekcje. Pan Péricourt faktycznie ratował syna z wszystkich opresji, ale robił to dla siebie,
ponieważ nie chciał skalać własnego nazwiska. A nie było to łatwe, gdyż Édouard był nieustającym wyzwaniem, lubował się w skandalach. Korzystając z tego, że ojciec w końcu przestał interesować się jego losem i przyszłością, zapisał się do akademii sztuk pięknych. Kochająca, opiekuńcza siostra, ojciec, skrajny konserwatysta, nieustannie negujący jego bezsprzeczny talent… Édouard miał właściwie wszelkie dane ku temu, żeby odnieść sukces. Cóż, wiemy już, że wydarzenia potoczą się niezupełnie po jego myśli, ale w przeddzień zakończenia wojny tak obiektywnie wygląda sytuacja. Z wyjątkiem jego nogi. Mocno pokiereszowanej. Czuwający przy nim i zmieniający mu opatrunki Albert nie ma oczywiście o tym wszystkim pojęcia. Jedyne, czego jest pewny, to że 2 listopada 1918 roku orbita Édouarda, jakakolwiek była, gwałtownie zmieniła trajektorię. I że niebawem prawa noga będzie najmniejszym z jego zmartwień. ♦ ♦ ♦ Albert siedział więc całymi dniami przy koledze i pomagał na ochotnika pielęgniarkom. Do nich należały zabiegi mające na celu niedopuszczenie do infekcji i karmienie go przez sondę (podawano mu mieszankę mleka z roztrzepanymi jajkami lub wywar
mięsny), do Alberta cała reszta. Kiedy nie ocierał Édouardowi czoła wilgotną szmatką albo z jubilerską precyzją go nie poił, zmieniał jego prześcieradła. Zaciskał wtedy usta, odwracał się, wstrzymywał oddech, patrzył w drugą stronę, wmawiając sobie, że być może od starannego wywiązania się z tej pańszczyzny zależy przyszłość kolegi. Tak więc skupiony był bez reszty na dwóch zadaniach: bezskutecznym poszukiwaniu sposobu, jak oddychać bez unoszenia żeber, oraz na dotrzymywaniu towarzystwa koledze w oczekiwaniu na przyjazd ambulansu. Co czyniąc, Albert wciąż widział na wpół leżącego na nim Édouarda Péricourta, w momencie gdy wracał spośród martwych. Ale jeszcze bardziej prześladował go majaczący w tle obraz tego ścierwa, porucznika Pradelle’a. Całym godzinami wyobrażał sobie, co mu zrobi, kiedy go spotka na swej drodze. Wciąż powracała do niego ta scena z Pradelle’em szarżującym na niego na polu walki i niemal fizycznie odczuwał to, jak lej po pocisku omal go w siebie nie wessał. Niemniej trudno mu było na czymkolwiek skupić się dłużej, zastanowić się, tak jakby jego umysł wciąż jeszcze nie był w stanie normalnie funkcjonować. Jednakże wkrótce po swoim cudownym wskrzeszeniu mógł nazwać rzecz po imieniu: usiłowano go zabić.
Brzmiało to dziwnie, lecz nie wydawało się niedorzeczne: w końcu wojna światowa to nic innego jak próba zabójstwa na skalę całego kontynentu. Tyle że ta akurat próba wymierzona była konkretnie w niego. Czasami patrząc na Édouarda Péricourta, Albert na nowo przeżywał ten moment, kiedy zaczynało mu brakować powietrza, ogarniała go wtedy wściekłość. Dwa dni później on również był gotów mordować. Po czterech latach wojny czas najwyższy. Kiedy zostawał sam, rozmyślał o Cécile. Cécile tak jakby się od niego oddaliła, Albert straszliwie za nią tęsknił. Natłok wydarzeń przeniósł go w inne życie, ale ponieważ inne życie, życie bez Cécile, nie było możliwe, napawał się jej wspomnieniem, wpatrywał w jej fotografię, roztrząsał nieskończoną doskonałość jej twarzy, jej brwi, nosa, warg włącznie z podbródkiem, jak to możliwe, żeby istniało coś tak niezwykłego jak usta Cécile. Ukradną mu ją. Pewnego dnia ktoś przyjdzie i mu ją odbierze. Albo ona sama odejdzie. Dotrze do niej, że Albert w gruncie rzeczy jest nikim, natomiast ona… już same jej ramiona… I to go dobijało, kiedy o tym pomyślał, na długie godziny ogarniał go straszliwy smutek. Brał wtedy kartkę papieru i próbował napisać do niej list. Czy powinien jej o wszystkim opowiedzieć? Jej, która oczekiwała tylko jednego, właśnie tego, żeby jej już o niczym nie mówić, żeby skończyć wreszcie z tą wojną?
Kiedy nie zastanawiał się, co napisze do Cécile lub do swojej matki (do Cécile najpierw, a potem, jeśli starczy mu czasu, do matki), kiedy nie wywiązywał się ze swoich powinności sanitariusza, Albert rozmyślał. Na przykład często powracał do niego ten łeb konia, obok którego został zasypany. I który, co ciekawe, w miarę upływu czasu tracił swój makabryczny aspekt. Nawet zgniłe powietrze, które z niego uszło i które Albert wciągnął w płuca, usiłując przeżyć, nie wydawało mu się już tak ohydne i mdlące. Chociaż obraz Pradelle’a stojącego na krawędzi krateru wciąż widział z fotograficzną dokładnością, tak łeb konia, który przecież chciałby zachować w pamięci, rozpływał się, tracił barwę i zarysy. Mimo starań Alberta jego obraz zacierał się, i to wywoływało w nim uczucie jakiegoś braku, lekko go niepokojące. Wojna się kończyła. Nie był to czas podsumowań, lecz okrutny czas teraźniejszy, w którym ocenia się zasięg zniszczeń. Tak jak ci ludzie, którzy przez cztery lata kulili się pod ostrzałem i którzy całkiem dosłownie już nigdy się nie podniosą, bo przez resztę życia dźwigać będą niewidoczny ciężar, podobnie Albert czuł, wręcz był pewny, że jedna rzecz nigdy już nie powróci: spokój ducha. Od wielu miesięcy, od pierwszej rany odniesionej nad Sommą, od tych niekończących się nocy, kiedy jako sanitariusz, truchlejąc ze strachu przed zabłąkaną kulą, szedł szukać rannych na pobojowisku, a jeszcze bardziej od chwili swojego wskrzeszenia czuł, że z wolna
zaczyna w nim gościć jakiś nieokreślony, wibrujący, niemal namacalny strach. Do tego dochodziły traumatyczne skutki zasypania żywcem. Coś w nim było wciąż jeszcze pod ziemią, ciało wydostało się na powierzchnię, ale jakaś część jego umysłu, uwięziona i przerażona, pozostała przysypana w leju po pocisku. Piętno tego doświadczenia odcisnęło się na jego ciele, w gestach, w spojrzeniach. Wychodząc z sali, lękliwie nasłuchiwał kroków, ostrożnie wsuwał głowę przez drzwi, zanim je szeroko otworzył, przemykał pod ścianami, wyobrażał sobie czyjąś obecność za plecami, wpatrywał się bacznie w twarze rozmówców i starał się znaleźć zawsze jak najbliżej wyjścia, bo a nuż… W każdych okolicznościach jego czujne spojrzenie nieustannie wędrowało tam i z powrotem. Siedząc przy Édouardzie, wyglądał przez okno, ponieważ atmosfera pokoju działała na niego przytłaczająco. Trwał w nieustannym pogotowiu, wszystko i wszyscy wzbudzali w nim nieufność. Wiedział, że zostanie mu to już na całe życie. Będzie musiał żyć z tą płochliwością zwierzęcia, jak człowiek, który z zaskoczeniem odkrywa, że jest zazdrosny, i wie, że odtąd będzie musiał jakoś sobie radzić z tą przypadłością. To odkrycie ogromnie go zasmuciło. ♦ ♦ ♦
Morfina zrobiła swoje. Nawet jeśli dawki miały być potem regularnie zmniejszane, Édouardowi przysługiwało na razie prawo do jednej ampułki co pięć, sześć godzin i już nie zwijał się z bólu, a jego pokój nie rozbrzmiewał już to przeszywającymi jękami, to mrożącymi krew w żyłach krzykami. Jeśli nie drzemał, trwał w stanie letargu, musiał jednak pozostać przywiązany do łóżka w obawie, by nie próbował rozdrapywać ran. Albert i Édouard za życia nigdy nie byli blisko, spotykali się, mijali, witali, od czasu do czasu ewentualnie wymienili między sobą jakiś uśmiech, nic więcej. Édouard Péricourt, kolega jak wielu innych, bliski i straszliwie anonimowy. Dziś dla Alberta zagadka, tajemnica. Nazajutrz po ich przybyciu do szpitala zauważył, że rzeczy Édouarda zostały złożone pod drewnianą szafą, której drzwi przy byle przeciągu skrzypiały i otwierały się na oścież. Każdy mógł tam wejść, kto wie, może coś ukraść? Albert postanowił więc je schować. Podnosząc brezentowy worek zawierający zapewne rzeczy osobiste kolegi, musiał sam przed sobą przyznać, że wolał nie robić tego wcześniej, gdyż nie potrafiłby się oprzeć pokusie, by w nim nie pogrzebać. Nie chciał tego robić przez szacunek dla Édouarda, to był jeden powód. Ale był też inny. To kojarzyłoby mu się z matką. Pani Maillard należała do tych matek, które grzebią w cudzych rzeczach. Albert przez całe dzieciństwo
dokonywał cudów pomysłowości, próbując ukryć przed nią swoje niewinne skądinąd sekrety, które pani Maillard zawsze w końcu odkrywała i wymachując znaleziskiem, zasypywała go mnóstwem wyrzutów. Nieważne, czy to była fotografia rowerzysty wycięta z pisma „Illustration”, czy trzy wersy przepisane z jakiejś antologii, czy cztery kulki i plansza, które wygrał na przerwie w Soubise — pani Maillard każdy sekret uważała za zdradę. W te dni, kiedy dopisywało jej szczególne natchnienie, potrząsając pocztówką z Arbre des Roches z Tonkinu, którą Albert dostał od sąsiada, potrafiła wygłosić płomienny monolog, w którym mowa była kolejno o niewdzięczności dzieci, o wyjątkowym egoizmie jej własnego oraz o jej gorącym pragnieniu dołączenia do biednego męża, żeby zaznać wreszcie spokoju, reszty możecie się domyślić. Owe przykre wspomnienia ulotniły się, kiedy Albert, otworzywszy worek Édouarda, niemal od razu natknął się na obwiązany gumką zeszyt w twardej okładce, noszący wyraźne ślady długiego podróżowania i zawierający same tylko szkice niebieskim ołówkiem. Tak jak stał, od razu cupnął po turecku przed skrzypiącą szafą, zafascynowany przedstawionymi na nich scenkami; jedne były pobieżnie naszkicowane, inne dopracowane, wycieniowane drobnymi równoległymi kreseczkami przypominającymi mżawkę. Wszystkie rysunki, chyba ze sto, zostały wykonane tu, na froncie, w okopach, i przedstawiały rozmaite odsłony
codzienności, żołnierzy piszących listy, palących fajkę, śmiejących się z jakiegoś żartu, gotowych do ataku, jedzących, pijących, tego typu rzeczy. Pośpieszne pociągnięcie ołówkiem zamieniało się w strudzony profil młodego żołnierza, trzy kreski i już była wyczerpana twarz o błędnym spojrzeniu, serce się człowiekowi kroiło, kiedy na to patrzył. Najmniejsze pociągnięcie ołówka — jakby od niechcenia, mimochodem — wychwytywało kwintesencję, strach i nędzę, czekanie, zniechęcenie, wyczerpanie, ten karnet był jak manifest fatalizmu. Albert kartkował go ze ściśniętym sercem, gdyż na żadnym z tych rysunków nie było ani jednego poległego. Ani jednego rannego. Ani jednego trupa. Wyłącznie żywi ludzie. Co było jeszcze straszniejsze, bo wszystkie te obrazy wołały jedno: ci ludzie niedługo zginą. Mocno poruszony, odłożył rzeczy Édouarda.
5
W kwestii wspomagania kuracji morfiną młody lekarz pozostał niewzruszony, tak dalej być nie może, tego typu narkotyk uzależnia, powoduje wielkie spustoszenia, nie można go na okrągło stosować, trudno, ale nie, trzeba z tym skończyć. Nazajutrz po operacji zarządził zmniejszenie dawki. Powoli powracający do rzeczywistości Édouard w miarę odzyskiwania przytomności znowu zaczął cierpieć katusze i Albert na dobre zaniepokoił się, co z tym transportem do Paryża, który wciąż się nie zjawiał. Młody lekarz, którego o to zapytał, bezsilnym gestem uniósł ręce, po czym ściszył głos: — Trzydzieści sześć godzin tutaj… Nie rozumiem, powinien już zostać przewieziony. Bo widzi pan, mamy ciągły problem z przeciążeniem. Ale naprawdę nie powinien tu zostać… Jego mina wyrażała najwyższą troskę. Od tej chwili przerażony Albert postawił przed sobą jeden tylko cel: załatwić jak najszybsze przewiezienie kolegi. Robił wszystko, co w jego mocy, wypytywał siostry, które, choć w szpitalu było teraz trochę spokojniej, nadal pomykały po korytarzach jak polne myszy. Jego
starania nic nie dały, bo był to szpital wojskowy, innymi słowy, miejsce, w którym prawie niemożliwe jest dowiedzieć się czegokolwiek, od nazwisk osób, które tu naprawdę rządzą, poczynając. Co godzinę wracał do Édouarda i czekał, aż ten zaśnie. Resztę czasu spędzał w różnych biurach, biegał alejkami wiodącymi do głównych budynków szpitalnych. Wybrał się nawet do merostwa. Po powrocie z jednej z takich ekspedycji zastał czekających w korytarzu dwóch żołnierzy. Wszystko w nich, schludne mundury, ogolone twarze, emanująca z nich pewność siebie, wskazywało na żołnierzy ze sztabu. Pierwszy z nich wręczył Albertowi jakiś zapieczętowany dokument, a drugi, być może dla dodania sobie śmiałości, położył dłoń na kaburze pistoletu. Odruch ostrożności nie całkiem bezpodstawny — pomyślał Albert. — Weszliśmy tam — z przepraszającą miną oświadczył pierwszy żołnierz. I wskazał kciukiem izolatkę. — Ale potem postanowiliśmy poczekać na zewnątrz. Ten fetor… Albert wszedł do pokoju i momentalnie wypuściwszy z ręki list, który już zaczął odpieczętowywać, podbiegł do Édouarda. Ten, po raz pierwszy, odkąd się tu znalazł, miał oczy prawie otwarte, pod plecami wciśnięte — zapewne przez którąś z sióstr — dwie poduszki, jego związane dłonie okrywało prześcieradło, kołysał głową i wydawał
z siebie chrapliwe pomruki przechodzące w charkot. Z pozoru nie wskazywało to na wyraźną poprawę, lecz Albert miał dotąd do czynienia tylko z ciałem wyjącym z bólu i wstrząsanym gwałtownymi spazmami albo drzemiącym w stanie bliskim śpiączki. To, co zobaczył teraz, wyglądało znacznie lepiej. Nie wiadomo, jaki sekretny prąd przepłynął między nimi podczas tych godzin, które Albert spędził przy koledze, śpiąc na krześle, lecz kiedy tylko oparł rękę na brzegu jego łóżka, ten gwałtownie napinając krępujące go więzy, złapał Alberta za przegub i ścisnął go z siłą potępieńca. Wprost trudno wyrazić, jak wiele zawierało się w tym geście. Były w nim wszystkie lęki i cała ulga, wszystkie prośby i wszystkie pytania młodego, dwudziestotrzyletniego mężczyzny rannego na wojnie, niepewnego swojego stanu i cierpiącego tak, że nie mógł nawet zlokalizować siedliska swojego bólu. — No, wreszcie się obudziłeś, stary — powiedział Albert, starając się tchnąć w te słowa maksimum entuzjazmu. Aż podskoczył, słysząc za plecami czyjś głos: — Będziemy musieli już jechać… Albert odwrócił się. Żołnierz podał mu list podniesiony z podłogi. ♦ ♦ ♦
Przez blisko cztery godziny siedział na krześle i czekał. Wystarczająco długo, by rozważyć wszelkie możliwe powody, dla których taki zwykły szeregowiec jak on mógł zostać zawezwany przed oblicze generała Morieux. Od odznaczenia za czyny wojenne po stan Édouarda, odpuśćmy sobie listę, każdemu wolno marzyć. Wynik tych wielogodzinnych spekulacji w sekundę legł w gruzach, kiedy na końcu korytarza ujrzał rosłą postać porucznika Pradelle’a. Oficer, świdrując go wzrokiem i prężąc ramiona, zmierzał w jego stronę. Albert poczuł, jak ucisk z gardła schodzi mu do żołądka, z najwyższym trudem powstrzymał falę mdłości. To była podobna szybkość, ten sam gwałtowny ruch, jakim zepchnął go do leju po pocisku. Kiedy znalazł się na wysokości Alberta, oderwał od niego wzrok, odwrócił się, zapukał do drzwi gabinetu adiutanta generała i od razu za nimi zniknął. Żeby to przetrawić, Albert potrzebowałby czasu, którego nie miał. Bo drzwi znowu się otworzyły, ostrym głosem wywołano jego nazwisko i Albert chwiejnym krokiem wszedł do najświętszego ze świętych przybytku, wypełnionego wonią koniaku i cygar, być może świętowano bliskie już zwycięstwo. Generał Morieux wyglądał na osobnika sędziwego i przypominał każdego z tych starców, którzy posyłali na śmierć całe generacje swoich synów i wnuków. Dodajcie do portretów Joffre’a i Pétaina podobizny
Nivelle’a, Gallieniego i Ludendorffa, a otrzymacie Morieux, wąsy sumiaste jak u foki, załzawione oczy w przekrwionej twarzy, głębokie zmarszczki i wrodzone poczucie własnej ważności. Albert stoi struchlały. Trudno stwierdzić, czy generał jest skupiony, czy też dopadła go senność. Ma w sobie coś z Kutuzowa. Siedzi za biurkiem zatopiony w papierach. Przed nim, twarzą do Alberta, plecami do generała stoi porucznik Pradelle i z kamienną miną mierzy go natarczywym wzrokiem od stóp do głów. Na rozstawionych nogach, z założonymi z tyłu rękami, jakby dokonywał inspekcji, lekko się kołysze. Do Alberta dociera przesłanie i przyjmuje regulaminową postawę. Stoi sztywno, wyprężony, boli go krzyż. Zapada ciężkie milczenie. Wreszcie foka unosi głowę. Albert czuje się w obowiązku jeszcze bardziej wyprężyć. Jeśli tak dalej pójdzie, wykona przewrót w tył jak cyrkowy akrobata. Normalną koleją rzeczy generał powinien zwolnić go z tej niewygodnej pozycji, ale nie, patrzy na Alberta, odkaszliwuje, spuszcza oczy na leżący przed nim dokument. — Szeregowy Maillard — zaczyna. Albert powinien odpowiedzieć: „Rozkaz, panie generale” czy coś w tym stylu, ale jakkolwiek wolno działa generał, dla Alberta to zawsze i tak za szybko. Generał podnosi na niego wzrok. — Mam tutaj raport… — ciągnie. — Drugiego listopada podczas ataku pańskiego oddziału próbował pan rozmyślnie uchylić się od swojej powinności. —
Tego Albert nie przewidział. Wyobrażał sobie różne rzeczy, ale tego nie. Generał czyta: — „Ukrył się w leju po pocisku, żeby wymigać się od swojej żołnierskiej powinności”… Trzydziestu ośmiu pana dzielnych towarzyszy oddało w tym ataku życie. Za ojczyznę. Jest pan beznadziejny, szeregowy Maillard. I powiem, co naprawdę myślę: jest pan zwykłym łajdakiem! — Albert jest tak załamany, że mało się nie rozpłacze. Od długich tygodni ma nadzieję skończyć wreszcie z tą wojną, tymczasem skończy się ona dla niego w taki sposób… Generał nadal się w niego wpatruje. Co za żałosne tchórzostwo. Zasmucony w obliczu niegodziwości, jaką uosabia ten nędzny żołnierz, konkluduje: — Ale sprawy dezercji to nie moja działka. Moją sprawą jest walka, zrozumiano? Pan, szeregowy Maillard, podlega gestii sądu wojskowego, rady wojennej. Albert stanął na spocznij. Jego opuszczone bezwładnie ręce zaczynają się trząść. To oznacza śmierć. Te historie o dezercji czy o facetach, którzy sami się okaleczają, żeby uniknąć frontu, żyją w świadomości ich wszystkich, nie są niczym nowym. O radzie wojennej wiele się słyszało, zwłaszcza w siedemnastym roku, kiedy wrócił Pétain, żeby zaprowadzić trochę porządku w tym burdelu. Nie wiadomo, ilu żołnierzy przed nią stanęło, ale w sprawach dezercji sąd pozostawał nieugięty. Rozstrzelanych nie było wielu, ale wszyscy i tak zginęli. I to bardzo szybko. Szybkość wykonania
wyroku należy do rytuału egzekucji. Albertowi zostały trzy dni życia. W najlepszym przypadku. Musi wszystko wyjaśnić, to nieporozumienie. Ale mina świdrującego go wzrokiem Pradelle’a nie pozostawia miejsca na żadne nieporozumienie. Już po raz drugi wysyła go na śmierć. Z zakopania żywcem przy ogromnym szczęściu można jeszcze się wywinąć, ale sąd polowy… Pot spływa mu po plecach, po czole, mąci mu wzrok. Trzęsie się coraz bardziej i tak jak stoi, powoli zaczyna oddawać mocz. Generał i porucznik patrzą, jak plama na wysokości jego rozporka coraz bardziej się rozszerza, spływa w dół. Powiedzieć coś. Albert rozpaczliwie myśli, ale nic mu nie przychodzi do głowy. Generał przechodził do ofensywy, jako generał na ofensywie zna się jak nikt. — Porucznik d’Aulnay-Pradelle kategorycznie twierdzi, że wyraźnie widział, jak rzucił się pan do leja. Prawda, Pradelle? — Wyraźnie widziałem, panie generale. Jak najbardziej. — A więc, szeregowy Maillard? Bynajmniej nie dlatego, żeby nie próbował znaleźć odpowiednich słów, Albert nie może wykrztusić żadnego. Bełkocze: — To nie tak… Generał marszczy brwi.
— Co to znaczy, „nie tak”? Brał pan udział w ataku do końca? — No nie… Powinien powiedzieć: „Nie, panie generale”, ale w tej sytuacji trudno mu o wszystkim myśleć. — Nie brał pan udziału w ataku — unosi się generał, waląc pięścią w biurko — bo siedział pan w leju po pocisku! Tak było czy nie?! — Dalsze negocjacje nie będą łatwe. Tym bardziej że generał znów wali pięścią. — Tak czy nie, szeregowy Maillard?! Lampa na biurku, kałamarz, podkładka wszystko zgodnym ruchem podskakuje. Pradelle wzrok ma nadal utkwiony w stopach Alberta, wokół których na wytartym dywanie gabinetu rozpływa się coraz szersza plama moczu. — Tak, ale… — Oczywiście, że tak! Porucznik Pradelle wyraźnie pana widział, prawda, Pradelle? — Wyraźnie widziałem, panie generale. — Ale to tchórzostwo się panu nie opłaciło, szeregowy Maillard… — Generał mściwym gestem unosi palec wskazujący. — O mało pana nie doprowadziło do śmierci!… W życiu zawsze zdarzają się chwile prawdy. Rzadko, to fakt. W życiu szeregowego Alberta Maillarda następna sekunda do takich właśnie należy. Zawiera się w dwóch słowach wyrażających kwintesencję jego wiary:
— To niesprawiedliwe. Długie przemowy, próbę wyjaśniania generał Morieux zbyłby rozdrażnionym machnięciem ręki, ale to… Spuszcza głowę. Wygląda, jakby się zastanawiał. Pradelle wpatruje się teraz w kapkę zwisającą na czubku nosa Alberta, której ten, zastygły w sztywnej pozie, nie może otrzeć. Kapka żałośnie zwisa, kołysze się, wydłuża, nie może się zdecydować, by opaść. Albert hałaśliwie pociąga nosem. Kapka drży, ale się trzyma. Tyle że to w końcu wyrywa generała z letargu. — A przecież przebieg pana służby nie wygląda źle… Nie rozumiem! — stwierdza, z bezsilnością unosząc ramiona. W tym momencie coś zaskoczyło, ale co? — Zgrupowanie pod Mailly — czyta generał — Marna… Hm… — Pochylił się nad papierami. Albert widzi tylko jego siwe przerzedzone włosy i prześwitującą spod nich różową skórę czaszki. — Ranny nad Sommą… hm… O, jest i Aisne! Sanitariusz, hm, ach… Potrząsa głową jak zmokła papuga. Kapka u nosa Alberta wreszcie spada, rozpryskuje się na podłodze i wyzwala w jego umyśle objawienie: to wszystko mistyfikacja. Generał robi mu wodę z mózgu. Neurony Alberta przeczesują teren, historię, dzień dzisiejszy, sytuację. Kiedy generał podnosi na niego wzrok, Albert już wie, zrozumiał, słowa władzy nie są dla niego żadną niespodzianką:
— Wezmę pod uwagę przebieg pańskiej służby, Maillard. Albert pociąga nosem. Pradelle inkasuje cios. Spróbował szczęścia z generałem, nigdy nie wiadomo, gdyby numer przeszedł, pozbyłby się kłopotliwego świadka. Ale pudło, chwilowo nie będzie egzekucji. Pradelle potrafi przegrywać. Spuszcza głowę i bierze na wstrzymanie. — W siedemnastym roku dobry byłeś, mój stary! — ciągnie generał. — Ale teraz… Z zasmuconą miną wzrusza ramionami. Wyczuwa się, że w jego przekonaniu wszystko diabli biorą. Dla wojskowego koniec wojny to najgorsze ze wszystkiego. Generał Morieux szukał, łamał sobie głowę, lecz mimo tak wspaniałego przypadku dezercji musiał ustąpić wobec oczywistej prawdy: na kilka dni przed zawieszeniem broni nie uda się uzasadnić użycia plutonu egzekucyjnego. To już nieaktualne. Nikt by się na to nie zgodził. Wręcz bezproduktywne. Życie Alberta zależy od takiego drobiazgu: nie rozstrzelają go, ponieważ w tym miesiącu nie jest to w modzie. — Dziękuję, panie generale — wykrztusza. Morieux przyjmuje te słowa z fatalistycznym spokojem. W innych czasach dziękowanie generałowi zakrawałoby wręcz na zniewagę, ale teraz… Sprawa została załatwiona. Morieux ze znużeniem, zniechęceniem macha ręką, co za upadek! Może pan
odejść. Co w tym momencie wstępuje w Alberta? Nie wiadomo. Przed chwilą ledwie uniknął plutonu egzekucyjnego, ale wygląda, jakby mu jeszcze było mało. — Chciałbym wystąpić z pewną prośbą, panie generale — mówi. — Ach tak, co takiego, co? To dziwne, ale generałowi podoba się ta historia z prośbą. Proszą go, czyli jest jeszcze do czegoś przydatny. Pytająco i zachęcająco unosi brew. Czeka. Stojący obok Alberta Pradelle napręża się i tężeje. Jakby nagle zmienił się w metalowy stop. — Chciałbym zgłosić wniosek o wszczęcie śledztwa, panie generale — ciągnie Albert. — A niech mnie, śledztwo! W jakiej, u licha, sprawie? Gdyż tak jak generał lubi prośby, tak nienawidzi śledztw. To wojskowy. — W sprawie dwóch żołnierzy, panie generale. — Co z tymi żołnierzami? — Polegli, panie generale. I dobrze byłoby się dowiedzieć dlaczego. Morieux marszczy brwi. Nie lubi podejrzanych poległych. Na wojnie chce się poległych prawdziwych, heroicznych i definitywnych, z tego właśnie powodu rannych wprawdzie się toleruje, ale w gruncie rzeczy się ich nie lubi.
— Chwileczkę, chwileczkę… — mamrocze Morieux. — Przede wszystkim, kim byli ci dwaj? — To szeregowi Gaston Grisonnier i Louis Thérieux, panie generale. Chcielibyśmy się dowiedzieć, w jaki sposób polegli. To „my” jest po prostu bezczelne, ale przyszło mu to w sposób całkiem naturalny. Koniec końców całkiem nieźle sobie radzi. Morieux patrzy pytająco na Pradelle’a. — To dwóch żołnierzy zaginionych podczas ataku na Wzgórze Sto Trzynaście, panie generale — odpowiada porucznik. Albert nie wierzy własnym uszom. Przecież widział ich na polu bitwy, co prawda martwych, ale w całości, sam nawet odwrócił starszego, dobrze pamięta dziury po dwóch kulach w jego plecach. — To niemożliwe… — Na Boga, przecież pan słyszy, że zostali uznani za zaginionych! Co, Pradelle? — Za zaginionych, panie generale. Jak najbardziej. — A poza tym — złości się starzec — chyba nie będzie pan nam zawracał głowy jakimiś zaginionymi! — To nie pytanie, to rozkaz. Generał jest wściekły. — Co to znów za bzdura? — mruczy pod nosem. Ale przydałoby mu się trochę wsparcia. — Co, Pradelle? — pyta gwałtownie. Bierze go na świadka.
— Jak najbardziej, panie generale. Nie będzie się nam zawracać głowy zaginionymi. — O! — wydaje ostateczny werdykt generał, patrząc na Alberta. Pradelle również na niego patrzy. Czy to aby nie cień uśmiechu dostrzega na twarzy tego kretyna? Albert odpuszcza. Jedyne, czego teraz pragnie, to zakończenia wojny i szybkiego powrotu do Paryża. O ile to możliwe, w całości. Ta myśl sprowadza go z powrotem do Édouarda. Szybko salutuje staremu (nie trzaska nawet obcasami, i tak dobrze, że niedbałym gestem nie przytyka palca do skroni jak robotnik, który zakończył szychtę i wraca do domu) i unikając spojrzeniem porucznika, pędzi korytarzami tknięty przeczuciem, które znać mogą tylko rodzice. Zdyszany otwiera drzwi pokoju. Édouard nie zmienił pozycji, ale usłyszawszy, że Albert do niego podchodzi, budzi się. Nieznacznym poruszeniem palców wskazuje na okno obok łóżka. To fakt, że w pokoju panuje smród nie do wytrzymania. Albert uchyla okno. Édouard nie spuszcza z niego wzroku. „Szerzej”, nalega, „nie, mniej” — palcami pokazuje — „jeszcze trochę”. Albert wykonuje polecenia, otwiera szerzej skrzydło okna, a kiedy w końcu dociera do niego, o co chodzi, jest już za późno. Próbując wymacać język, słuchając własnego bełkotu, Édouard chciał się dowiedzieć prawdy: i oto w szybie widzi swoją twarz.
Odłamek pocisku wyrwał mu całą dolną szczękę, poniżej nosa zieje pustka ukazująca gardło, podniebienie i górne zęby, a jeszcze niżej strzępy szkarłatnego ciała, w głębi którego widać coś przypominającego przedsionek krtani, nie ma już języka, przełyk jest czerwoną, wilgotną jamą. Édouard Péricourt ma dwadzieścia trzy lata. Mdleje.
6
Nazajutrz koło czwartej nad ranem, kiedy Albert odwiązał go, żeby zmienić prześcieradła, Édouard próbował wyskoczyć przez okno. Ale kiedy schodził z łóżka, prawa noga odmówiła mu posłuszeństwa, stracił równowagę i zwalił się na podłogę. Nieludzkim wysiłkiem woli zdołał się jednak podnieść. I jak duch, z wytrzeszczonymi oczami, z wyciągniętymi rękami, wyjąc z bólu i rozpaczy, ciężko pokuśtykał do okna. Albert objął go i również płacząc, głaskał go po plecach. Édouard wzbudzał w nim matczyną czułość. Żeby wypełnić jakoś chwile oczekiwania, wciąż do niego mówił. — Wiesz, ten generał Morieux to kawał idioty — opowiadał. — Generał, akurat! Niewiele brakowało, a postawiłby mnie przed sądem polowym! A ta kanalia Pradelle… Albert mówił i mówił, ale Édouard miał spojrzenie tak zgaszone, że nie wiadomo było, czy cokolwiek z tego rozumiał. Wskutek zmniejszenia dawek morfiny miewał długie chwile przytomności, co pozbawiało Alberta możliwości wyjścia i zasięgnięcia języka, co z tym cholernym transportem, który wciąż nie przyjeżdżał. Kiedy Édouard zaczynał jęczeć, to już bez
końca; jego głos przybierał na sile tak długo, dopóki nie zjawiła się pielęgniarka z kolejnym zastrzykiem. Wczesnym popołudniem następnego dnia, kiedy Albert wrócił, znów niczego nie wskórawszy — nijak nie mógł się dowiedzieć, czy ten transport był w ogóle planowany, czy nie — Édouard wrzeszczał jak potępieniec, straszliwie cierpiał, w otwartej krwistoczerwonej jamie jego gardła widać było gdzieniegdzie nacieki ropy, odór w pokoju stawał się coraz bardziej dławiący. Albert pobiegł do pokoju pielęgniarek. Nikogo. Zaczął wołać w korytarzu: „Jest tu kto?”. Nikogo. Już miał zawrócić, kiedy nagle się zatrzymał. Nie, nie odważy się. A może? Rozejrzał się po korytarzu, w prawo, w lewo, w uszach wciąż brzmiały mu krzyki kolegi, to go zmobilizowało, wszedł do pokoju. Od jakiegoś czasu wiedział już, gdzie to trzymają. Wyjął szybko klucz z prawej szuflady, otworzył szklaną szafkę. Strzykawka, alkohol, ampułki z morfiną. Gdyby go przyłapano, byłoby po nim, kradzież sprzętu wojskowego, rumiana gęba generała Morieux coraz bardziej się materializowała, a w ślad za nią złowieszczy cień porucznika Pradelle’a… Kto wtedy zająłby się Édouardem? — pomyślał zaniepokojony. Ale nikt się nie pojawił, spocony jak mysz Albert wymknął się z pokoju, przyciskając do piersi swój łup. Nie wiedział, czy dobrze robi, ale cierpienia kolegi stawały się nie do wytrzymania.
Pierwszy zastrzyk był prawdziwym przeżyciem. Albert często asystował pielęgniarkom, ale kiedy przyjdzie to zrobić samemu… Prześcieradła, cuchnące wyziewy, a teraz zastrzyki… Samo już powstrzymanie pacjenta przed wyskoczeniem przez okno nie jest takie proste — rozmyślał, przygotowując strzykawkę — podcieranie go, wąchanie, a teraz kłucie. W co on najlepszego się pakował? Zablokował krzesłem klamkę w drzwiach, żeby uniknąć czyjejś niespodziewanej wizyty. Poszło mu nawet całkiem nieźle. Starannie odmierzył dawkę; miała pomóc Édouardowi dotrwać do następnej, którą poda siostra. — Idealna precyzja, zobaczysz, zaraz poczujesz się lepiej. I rzeczywiście pomogło. Édouard odprężył się, zasnął. Nawet w czasie kiedy spał, Albert nie przestawał do niego mówić. I zastanawiać się nad sprawą tego widmowego transportu. W końcu doszedł do wniosku, że powinien wrócić do punktu wyjścia: udać się do Biura Spraw Osobowych. — Kiedy jesteś spokojny — tłumaczył — nie lubię tego robić. Ale ponieważ nie jestem pewny, czy zachowasz się rozsądnie… Z żalem przywiązał Édouarda do łóżka i wyszedł z pokoju. W korytarzu oglądał się, czy ktoś za nim nie idzie, i trzymał się blisko ściany, ale wszystko biegiem, żeby
jego nieobecność trwała jak najkrócej. ♦ ♦ ♦ — Ale historia! — powiedział Grosjean. Biuro Spraw Osobowych było ciasnym pokoikiem z maleńkim oknem i z półkami uginającymi się pod ciężarem teczek. Siedzący za jednym z dwóch stołów zasłanych papierami, wykazami i raportami kapral Grosjean miał przygnębioną minę. Otworzył opasły rejestr i wodząc palcem pożółkłym od nikotyny po kolumnach nazwisk, mamrotał: — Nawet nie masz pojęcia, ilu tu mamy rannych… — Mam. — Co masz? — Mam pojęcie. Grosjean uniósł głowę znad rejestru i przeszył go wzrokiem. Albert zorientował się, że to był błąd, jak by to naprawić, ale Grosjeana już z powrotem pochłonęły poszukiwania. — Do licha, skądś znam to nazwisko… — Z pewnością — powiedział Albert. — A tak, z pewnością, ale gdzie to jest, do jasnej…? — Nagle wykrzyknął: — Jest! — Odniósł zwycięstwo, od razu to było widać. — Péricourt Édouard! Wiedziałem! Tutaj! A jakże, wiedziałem!
Odwrócił księgę przodem do Alberta, z grubym paluchem przytkniętym na dole strony. Pragnął udowodnić, że naprawdę miał rację. — I co? — zapytał Albert. — I to, że twój kumpel jest zarejestrowany. — Słowo „zarejestrowany” wypowiedział z naciskiem. W jego ustach nabierało ono powagi werdyktu. — Tak jak ci mówiłem! Pamiętałem, w końcu jeszcze, do cholery, całkiem nie zdziecinniałem! — I co? Grosjean, który aż przymknął oczy z zadowolenia, teraz je otworzył. — Jest zarejestrowany tutaj — postukał palcem w księgę — potem sporządza się zlecenie na transport. — I gdzie dalej trafia to zlecenie? — Do Działu Logistyki. W sprawach transportu oni decydują… Albert będzie musiał wrócić do Działu Logistyki. Był tam już dwa razy i nie mają żadnego zlecenia, żadnego blankietu, żadnych dokumentów na nazwisko Édouarda, to zaczyna już wyglądać dziwnie. Spojrzał, która godzina. Resztę odłoży na później, musi wrócić do Édouarda, napoić go, lekarz przykazał, żeby dużo pił. Już miał wyjść, ale nagle zmienił zdanie. Cholera, pomyślał, a jeśli… — Ty zanosisz zlecenia do Logistyki? — Tak — potwierdził Grosjean. — Albo czasami ktoś po nie przychodzi, to zależy.
— A to na nazwisko Péricourt, pamiętasz, kto je zabrał? Ale odpowiedź już znał. — Pamiętam. Jakiś porucznik, nie znam nazwiska. — Wysoki, szczupły facet… — Właśnie. — …niebieskooki? — Tak! — Skurwiel… — A tego to nie wiem… — Czy długo się sporządza takie zlecenie? — Duplikat, tak się to nazywa. — Zgoda, duplikat, długo się to robi? Grosjean był w swoim żywiole. Przysunął kałamarz, złapał za pióro, uniósł je. — Zrobi się od ręki. ♦ ♦ ♦ W pokoju cuchnęło rozkładającym się ciałem. Édouard powinien naprawdę jak najszybciej zostać przewieziony. Strategia Pradelle’a zaczynała działać. Czyszczenie drogą eliminacji. Albert był tylko o krok od rozprawy przed radą wojenną, ale dla Édouarda widmo cmentarza stawało się coraz bardziej realne. Jeszcze kilka godzin i będzie po nim. Porucznik Pradelle nie chciał zbyt wielu świadków swojego heroizmu.
Albert osobiście złożył duplikat w Dziale Logistyki. Nie wcześniej niż jutro — odpowiedziano mu. Termin wydał mu się nieopisanie długi. Młody lekarz odszedł ze szpitala. Nie wiadomo było jeszcze, kto go zastąpi. Chirurgów, innych lekarzy, których Albert nie znał, nie brakowało, jeden z nich zajrzał nawet do izolatki Édouarda, ale długo nie zabawił, jakby już nie było warto. — Kiedy go przewożą? — zapytał. — Sprawa jest w toku, chodzi o zlecenie na transport. Jest wciągnięty do rejestru, ale… Lekarz szybko mu przerwał: — Kiedy? Bo w tym tempie, w jakim się to odbywa… — Powiedzieli mi, że jutro… Lekarz, który był z tych, co to niejedno już widzieli, z niedowierzaniem uniósł oczy. Skinął głową, rozumie. A, i jeszcze coś, poklepał Alberta po ramieniu. — I niech pan przewietrzy pokój — powiedział, wychodząc. — Śmierdzi tu jak w chlewie. ♦ ♦ ♦ Nazajutrz skoro świt Albert rozpoczął oblężenie Działu Logistyki. Najbardziej bał się, że może się natknąć na porucznika Pradelle’a. Skoro tamtemu udało się przeszkodzić w transportze Édouarda, stać go na
wszystko. Jedyne, co się teraz liczyło, to żeby go nie zobaczył. I żeby Édouard jak najszybciej wyjechał. — Dzisiaj? — zapytał. Chłopak poczuł do niego sympatię. Uważał, że to nadzwyczajne tak się troszczyć o kumpla. Tylu innych miało to w nosie, myśleli tylko o sobie. Co? Nie, przykro mu, dzisiaj nie. Ale jutro. — Wiesz, o której godzinie? Chłopak długo sprawdzał w swoich papierach. — Moim zdaniem — odpowiedział w końcu — zważywszy na miejsca wywózki… wybacz, stary, ale tak to tu nazywamy… ambulans powinien przyjechać wczesnym popołudniem. — Na mur-beton? Albert uczepił się tego, zgoda, więc do jutra, ale gorzko sobie wyrzucał, że był tak powolny, że wcześniej się nie połapał. Że też tyle czasu mu to zajęło. Édouard byłby już dawno przewieziony, gdyby trafił na prawdziwego kumpla, nie takiego głupka jak on. Jutro. ♦ ♦ ♦ Édouard przestał sypiać. Siedząc w łóżku, podparty poduszkami, które Albert naznosił ze wszystkich sąsiednich pokoi, całymi godzinami kiwał się na boki i przejmująco jęczał.
— Boli, co? — pytał Albert. Ale Édouard nigdy nie odpowiadał. Siłą rzeczy. Okno było na okrągło otwarte. Albert sypiał pod nim na krześle, na drugim krześle opierając nogi. Palił jak komin, żeby nie zasnąć i mieć oko na Édouarda, ale również po to, by stłumić ten fetor. — Szczęściarz z ciebie, bo nie masz już węchu… Cholera, a co, gdyby chciał się roześmiać? Facetowi, który nie ma już szczęki, pewnie w ogóle nie jest do śmiechu, niemniej ta kwestia nie dawała Albertowi spokoju. — Lekarz… — zaczął. Była druga, może trzecia w nocy. Nazajutrz Édouard miał zostać przewieziony. — Lekarz mówi, że zakładają wam takie protezy… Nie bardzo sobie wyobrażał, co może dać taka proteza dolnej szczęki, i nie był pewny, czy to odpowiedni moment, żeby o tym mówić. Ale na tę perspektywę, jak się wydawało, Édouard się ożywił. Kręcił głową, wydawał z siebie odgłosy przypominające wilgotne mlaśnięcia, coś w rodzaju bulgotu. Uniósł rękę. Albert dopiero teraz zauważył, że jego kolega jest mańkutem. Przypomniawszy sobie zeszyt ze szkicami, z naiwnym zdziwieniem pomyślał, jak Édouard mógł lewą ręką wykonywać tak precyzyjne szkice. O, i to właśnie powinien był mu wcześniej zaproponować: rysowanie. — Chcesz swój zeszyt?
Édouard popatrzył na niego, tak, chce zeszyt, ale nie po to, żeby rysować. Dziwnie wyglądała ta scena w środku nocy. Spojrzenie Édouarda, tak ekspresyjne w jego spustoszonej, obrzmiałej twarzy, tak żywe, tak przejmująco intensywne. Budzące wręcz strach. Albert wpatrywał się w niego zafascynowany. Z trudem utrzymując zeszyt w jednej ręce, drugą Édouard kreśli w nim wielkie niezgrabne litery. Jest tak słaby, że można by pomyśleć, iż nie potrafi już pisać, a ołówek ożywia wyłącznie siła jego woli. Albert spogląda na litery, które częściowo wychodzą poza ramy kartki, oczy mu się kleją ze zmęczenia, to wszystko trwa okropnie długo. Édouard z niewyobrażalnym trudem pisze literę lub dwie, Albert w wielkim skupieniu próbuje odgadnąć, co to za słowo, następna litera, potem jeszcze jedna, a kiedy jest już to słowo, nadal nie wiadomo, co znaczy, trzeba domyślić się jego sensu, co zajmuje mnóstwo czasu. Wyczerpany Édouard opada na poduszki. Ale niespełna godzinę później znów się prostuje i jakby naglił go czas, znów sięga po zeszyt. Albert otrząsa się, podrywa z krzesła, zapala papierosa, żeby się na dobre rozbudzić, i na nowo zaczyna się zabawa w zgadywanki. Litera za literą, słowo za słowem. I wreszcie koło czwartej nad ranem Albert już wie: — Czyli nie chcesz wracać do Paryża? To dokąd chcesz iść?
I znów zaczynają. Édouarda ogarnia nerwowość, gorączkuje się. Na papierze pojawiają się litery tak wielkie, że trudno je rozpoznać. — Spokojnie — mówi Albert — nie denerwuj się, w końcu nam się uda. Ale nie jest tego taki pewny, bo sprawa wygląda na piekielnie skomplikowaną. Wytrwale podąża za Édouardem i wreszcie bladym świtem zyskuje potwierdzenie, że ten nie chce wracać do domu. O to chodzi? Édouard pisze „tak”. — To całkiem normalne! — tłumaczy Albert. — Z początku nikt nie chce, żeby inni go oglądali w takim stanie. Wszyscy trochę się wstydzą, zawsze tak jest. Popatrz, choćby ja, no więc kiedy nad Sommą zarobiłem tę kulę, przez chwilę myślałem, przysięgam, że Cécile się ode mnie odwróci! Ale twoi rodzice cię kochają, nie przestaną cię kochać dlatego, że zostałeś ranny na wojnie, nie masz się czego obawiać! Ale jego dobroduszne ględzenie, zamiast uspokoić Édouarda, do reszty go zdenerwowało, jego gardłowe odgłosy przechodzą w gorączkową onomatopeję, rzuca się tak, że Albert zmuszony jest w końcu zagrozić, że go przywiąże. Édouard się uspokaja, lecz nadal jest rozemocjonowany. Wręcz rozdrażniony. Gniewnie, jakby zrywał obrus ze stołu podczas sprzeczki, wyrywa zeszyt z rąk Alberta. I znów podejmuje swoje kaligraficzne wprawki, a w tym czasie Albert zapala następnego papierosa i zastanawia się nad jego prośbą.
Skoro Édouard nie chce, żeby najbliżsi zobaczyli go w tym stanie, to być może kryje się za tym jakaś Cécile. Zrezygnowanie z niej jest dla niego nie do pomyślenia, Albert świetnie go rozumie. Ostrożnie wysuwa takie przypuszczenie. Skoncentrowany na pisaniu Édouard przeczącym ruchem głowy je odrzuca. Nie ma żadnej Cécile. Ale jest jego siostra. Upływa mnóstwo czasu, zanim Albert zrozumie, o co chodzi z tą siostrą. Mimo starań nie może rozszyfrować jej imienia. Zostawiają to, w końcu to nie takie ważne. Ale nie chodzi też o siostrę. Zresztą nieważne, obojętnie czym kieruje się Édouard, Albert musi spróbować przemówić mu do rozsądku. — Rozumiem cię — zapewnia. — Ale zobaczysz, z protezą będzie to wyglądało zupełnie inaczej… Édouard denerwuje się, znów powraca ból, więc rezygnując z dalszych prób porozumienia, zaczyna wyć jak opętany. Albert, sam u kresu sił, wytrzymuje, jak długo może, aż w końcu pęka i robi mu nowy zastrzyk z morfiny. Édouard zapada w drzemkę, sporo tego przyjął w ciągu kilku dni. Jeśli się z tego wygrzebie, to będzie znaczyło, że ma żelazne zdrowie. Rankiem podczas zmieniania pościeli i karmienia (zgodnie ze wskazówkami Albert wkłada mu plastikową rurkę do przełyku i przez mały lejek wlewa pokarm, powolutku, żeby żołądek się nie zbuntował) Édouarda
znów ogarnia nerwowość, chce wstać, nie może usiedzieć w miejscu, Albert sam już nie wie, co robić. Kolega sięga po zeszyt, kreśli w nim kilka liter równie nieczytelnych, co wczoraj, a potem stuka ołówkiem w kartkę. Albert bez skutku próbuje je rozszyfrować. Marszczy brwi, ta litera to „C” czy „E”? I nagle dłużej już nie może. Wybucha: — Słuchaj, nic na to nie poradzę! Nie chcesz wracać do domu, trudno, nie rozumiem dlaczego, jednak w końcu to nie moja sprawa! To naprawdę przykre, ale co można zrobić? A wtedy Édouard łapie go za ramię i ściska z niewiarygodną siłą. — Przestań, boli! — krzyczy Albert. Édouard wbił mu w ramię paznokcie, to okropnie bolesne. Ale zaraz rozluźnia uchwyt, obiema rękami obejmuje Alberta i wydając krzyki, zanosi się rozpaczliwym płaczem. Albert słyszał już takie krzyki. Kiedyś w cyrku małe małpki w marynarskich ubraniach, które jeździły na rowerach, tak samo rozdzierająco jęczały. W obliczu tak głębokiej rozpaczy serce człowiekowi pęka. To, co spotkało Édouarda, jest czymś tak ostatecznym, z protezą czy bez, tak nieodwracalnym… Albert pociesza go, jak umie, prostymi słowami, nie płacz, stary. Tylko tyle może zrobić, nawijać tego typu głupstwa. Rozpacz Édouarda jest przejmująca, nieukojona.
— Widzę, że naprawdę nie chcesz wrócić do domu — stwierdza Albert. Czuje, że głowa Édouarda opada, wtula się w jego obojczyk, nie chce wracać. Nie, nie, nie chce. Obejmując go, Albert rozmyśla, że przez całą wojnę Édouard, podobnie jak wszyscy inni, myślał tylko o tym, żeby przeżyć, a teraz, kiedy wojna się skończyła, a on żyje, myśli wyłącznie o tym, żeby zniknąć. Skoro nawet ocalałym zależy już tylko na tym, żeby umrzeć… Ale się narobiło. Teraz Albert nareszcie rozumie: Édouard nie będzie miał dość siły, żeby ze sobą skończyć. Gdyby od razu, pierwszego dnia mógł wyskoczyć przez okno, byłoby po sprawie, nie byłoby już łez i rozpaczy, i czasu, tego bezkresnego czasu, który go jeszcze czeka, wszystko skończyłoby się tutaj, na dziedzińcu tego szpitala wojskowego, ale szansa na to minęła, Édouard już nigdy nie zdobędzie się na taką odwagę; jest skazany na życie. I to z winy Alberta, wszystko od początku z jego winy. Wszystko. Jest załamany i niewiele brakuje, a on również by się popłakał. Cóż za samotność. Teraz całe miejsce w życiu Édouarda zajmuje Albert. Jest jego jedyną nadzieją, ostatnią deską ratunku. Édouard scedował na niego swoje życie, jemu je przekazał, gdyż sam nie może go już ani ponieść na własnych barkach, ani się od niego uwolnić. Albert jest zdruzgotany, wstrząśnięty. — Cóż — bąka. — Zobaczymy…
Mówi to bez zastanowienia, ale Édouard natychmiast, jak pod wpływem elektrowstrząsu, podrywa głowę. To twarz niemal całkiem pozbawiona rysów, bez nosa, bez ust, bez policzków i tylko to intensywne, przeszywające cię na wskroś spojrzenie. Albert znalazł się w pułapce. — Zobaczę — powtarza bezmyślnie. — Jakoś sobie poradzę. Édouard ściska jego dłonie i zamyka oczy. A potem powoli opada na poduszki. Uspokojony, lecz cierpiący, chrypi, u wylotu jego krtani znów pojawiają się wielkie krwawe bąbelki powietrza. Jakoś sobie poradzę. „O jedno słowo za dużo” jest stałym motywem w życiu Alberta. Ile to już razy pod wpływem entuzjazmu wplątywał się w różne katastrofalne przedsięwzięcia? Odpowiedź jest prosta: tyle, ile razy potem żałował, że nie dał sobie czasu do namysłu. Zwykle padał ofiarą własnej szczodrości, magii chwili, ale jego niewczesne obietnice dotyczyły jedynie drobnych spraw. Teraz to co innego, sprawa dotyczy ludzkiego życia. Albert głaszcze Édouarda po rękach, patrzy na niego, próbuje go utulić. To straszne, ale dziś nie potrafi już sobie przypomnieć twarzy kolegi, na którego wołali po prostu Péricourt, tego zawsze uśmiechniętego, ciągle dowcipkującego chłopaka, który przez cały czas
rysował; widzi tylko jego profil i plecy na krótko przed atakiem na Wzgórze 113, ale twarzy wcale. A przecież Péricourt wtedy się do niego odwrócił, jednak jego twarzy nie pamięta, jej wspomnienie całkowicie wyparło to, co widzi dzisiaj, tę ziejącą, krwawą jamę, i to go doprowadza do rozpaczy. W tym momencie jego spojrzenie pada na leżący na prześcieradle zeszyt. I słowo, którego przed chwilą nie potrafił odszyfrować, teraz staje się jak najbardziej czytelne. „Ojciec”. To słowo pogrąża go w otchłani domysłów. Jego własny ojciec już od dawna jest tylko żółknącą na komodzie fotografią, ale Albert domyśla się, że skoro on sam ma do niego żal, że tak młodo umarł, to z ojcem żyjącym sprawa musi być jeszcze bardziej skomplikowana. Chciałby się dowiedzieć, zrozumieć, ale już za późno, już obiecał Édouardowi, że „jakoś sobie poradzi”. Sam nawet nie wie, co chciał przez to powiedzieć. Czuwając przy koledze, który zaczyna już zasypiać, rozmyśla. Édouard chce zniknąć, niech będzie, ale jak spowodować zniknięcie żyjącego żołnierza? Albert nie jest porucznikiem, nie wie, jak to zrobić. Nie ma bladego pojęcia, jak coś takiego załatwić. Czy trzeba wymyślić mu wtedy nową tożsamość? Albert nie jest szybki, ale był księgowym, myśli logicznie. Skoro Édouard chce zniknąć, mówi sobie,
trzeba mu skombinować tożsamość poległego żołnierza. Dokonać podmiany. A sposób, jak to zrobić, jest tylko jeden. Dział Spraw Osobowych. Biuro kaprala Grosjeana. Albert próbuje wyobrazić sobie konsekwencje takiego czynu. On, który ledwie co uniknął sądu wojskowego, szykuje się — przy założeniu, że mu się to uda — podrobić cudze pismo, poświęcić żywych i wskrzesić umarłych. Tym razem to murowany pluton egzekucyjny. Lepiej o tym nie myśleć. Wyczerpanego Édouarda w końcu zmorzył sen. Albert spogląda na zegar ścienny, wstaje, otwiera szafę. Zanurza dłoń w worku Édouarda i wyjmuje jego książeczkę wojskową. ♦ ♦ ♦ Za cztery minuty zegar wybije południe, za trzy minuty, za dwie… Albert rusza korytarzem, przemykając pod ścianą, puka do drzwi i nie czekając na odpowiedź, wchodzi. Zegar nad zawalonym papierami biurkiem Grosjeana wskazuje za minutę dwunastą. — Cześć — mówi Albert. Spróbował na jowialną nutę. Ale teraz, prawie punkt dwunasta, strategia jowialności ma niewielkie szanse coś zdziałać w konfrontacji z pustym brzuchem. Grosjean
mamrocze niezadowolony. Czego ten znów chce, w dodatku o takiej porze? Chce podziękować. To sprawia, że Grosjean, który już unosił tyłek z krzesła gotowy zamknąć swój rejestr, z powrotem siada. Takie „dziękuję” to coś, czego naprawdę nie usłyszał od początku wojny. Nie wie nawet, jak zareagować. — No, nie ma za co… Albert, wstępując w szranki, dorzuca: — Ten twój pomysł z duplikatem… Naprawdę dzięki, mój kumpel dzisiaj po południu zostanie przewieziony. Grosjean ocknął się, wstaje, ociera dłonie o poplamione atramentem spodnie. Schlebiają mu te podziękowania, ale było nie było, już południe. Albert przechodzi do ataku: — Szukam dwóch innych kumpli… — Aaa… Grosjean nakłada już kurtkę. — Nie wiem, co się z nimi stało. Tu mi mówią, że są uznani za zaginionych. Tam znów, że zostali ranni, że ich przewieziono… — Wiem tyle, co ty! I wymijając Alberta, rusza do drzwi. — To pewnie jest w rejestrach… — nieśmiało podpowiada Albert. Grosjean otwiera na oścież drzwi. — Wpadnij po obiedzie — mówi — razem poszukamy.
Albert otwiera szeroko oczy z miną faceta, który w tym momencie wpadł na genialny pomysł. — Jak chcesz, mogę poszukać, kiedy będziesz jadł! — O nie, mam rozkazy, nie mogę! Wypycha Alberta, zamyka drzwi na klucz, ale nie odchodzi. Nic tu już po Albercie. Mówi: „dziękuję, no to do zobaczenia” i rusza korytarzem. Za dwie, trzy godziny przyjadą po Édouarda, Albert wykręca palce, cholera, cholera, cholera, powtarza w kółko, załamany własną bezsilnością. Parę metrów dalej z żalem się odwraca. Grosjean wciąż tkwi na korytarzu i patrzy w ślad za oddalającym się Albertem. Albert rusza w stronę dziedzińca, w głowie zaczyna mu świtać pewien pomysł. Przypomina sobie Grosjeana, który stoi pod drzwiami swojego biura i czeka… na co czeka? Ledwie zdążył sobie na to odpowiedzieć, zawraca i rusza zdecydowanym w swoim przekonaniu krokiem, bo trzeba będzie działać szybko. Jest już prawie pod drzwiami, a tu nagle — jakiś żołnierz, Albert zastyga, to porucznik Pradelle, który jednak na szczęście, nie odwracając głowy, przechodzi i znika z pola widzenia. Albert, ochłonąwszy, słyszy odgłosy licznych kroków, śmiechy, pokrzykiwania, głosy, wszystkie zmierzające w stronę kantyny. Pod biurem Grosjeana przesuwa dłonią po gzymsie futryny, znajduje klucz, wsuwa go do zamka, otwiera drzwi, wchodzi i natychmiast je za sobą zamyka. Stoi plecami
do drzwi, czuje się jak w leju po pocisku. Przed nim rejestry. Całe tony rejestrów. Od podłogi po sufit. ♦ ♦ ♦ W banku nieraz miał do czynienia z podobnymi archiwami, z takimi samymi zamazanymi etykietami i odręcznymi, z upływem czasu coraz bardziej wyblakłymi napisami wykonanymi niebieskim atramentem. Niemniej znalezienie odpowiednich rejestrów zajęło mu prawie dwadzieścia pięć minut. Był cały spięty, to było silniejszego od niego, bez przerwy spoglądał na drzwi, jakby w każdej chwili mogły się otworzyć. Nie miał najmniejszego pojęcia, co by wtedy powiedział. Było już wpół do pierwszej, kiedy wreszcie udało mu się zebrać trzy dodatkowe rejestry. Na każdym znać było różne charaktery pisma, urzędowego, już spłowiałego, to niesamowite, jak szybko potrafi zniknąć czyjeś nazwisko. Kolejne prawie dwadzieścia minut szukania, a wtedy, taką już miał naturę, zaczął się wahać. Tak jakby wybór miał jakiekolwiek znaczenie… Bierz pierwsze lepsze, ponaglił się. Spojrzał na zegar, a potem na drzwi z wrażeniem, że i zegar, i drzwi zmieniły wielkość, że wypełniły sobą cały pokój. Pomyślał o Édouardzie, samotnym, związanym… Za osiemnaście pierwsza.
Miał przed sobą wykaz zmarłych w szpitalu, których rodzin jeszcze nie powiadomiono. Lista kończyła się na 30 października. Boulivet, Victor. Urodzony 12 lutego 1891. Zmarł 24 października 1918. Osoby, które należy zawiadomić: rodzice. Dijon. W tym momencie dopadły go nie tyle skrupuły, ile świadomość, jakie środki ostrożności należało przedsięwziąć. Zrozumiał, że odtąd odpowiada za żywego człowieka i nie wolno mu działać na chybił trafił, jakby chodziło tylko o niego. Powinien postępować rozsądnie, skutecznie. Bo jeśli nada Édouardowi tożsamość poległego żołnierza, to ten żołnierz z powrotem stanie się żywy. Jego rodzice będą więc czekali. Domagali się wieści. Zacznie się dochodzenie, nietrudno będzie trafić po nitce do kłębka. Potrząsnął głową, wyobrażając sobie konsekwencje, tak dla Édouarda, jak i dla niego, gdyby ich nakryto na fałszowaniu dokumentów (a pewnie postawiono by im również inne zarzuty, których nie potrafił sobie nawet wyobrazić). Zaczął się trząść. Już przed wojną tak reagował, kiedy się bał, wpadał w dygot. Spojrzał, która godzina, czas tak szybko płynął, wykręcał palce nad rejestrem, przewracał kolejne strony. Dubois, Alfred. Urodzony 24 września 1890 roku. Zmarł 25 października 1918 — żonaty, dwoje dzieci, rodzina mieszka w Saint-Pourçain.
Boże, co robić? W gruncie rzeczy niczego Édouardowi nie obiecał, powiedział tylko „zobaczę”, a to nie jest żadne wiążące zobowiązanie. To raczej… Próbując znaleźć odpowiednie słowo, przewraca jednak kolejne strony. Évrard, Louis. Urodzony 13 czerwca 1892. Zmarł 30 października 1918 roku. Osoby które należy zawiadomić: rodzice. Otóż to, niewystarczająco to przemyślał, nie przewidział problemów, pełen dobrych intencji rzucił się w to jak wariat, a potem… Jego matka miała rację… Goujou, Constant. Urodzony 11 stycznia 1891 roku. Zmarł 26 października 1918 — żonaty. Miejsce zamieszkania: Mornant. Albert uniósł oczy, nawet zegar był przeciwko niemu, jego wskazówki obracały się coraz szybciej, to niemożliwe, żeby była już pierwsza, dwie wielkie krople potu spadły na stronę rejestru, rozejrzał się za bibułą, popatrzył na drzwi, nie ma bibuły, przewrócił stronę. Co powie, jeśli się otworzą? I nagle — jest. Eugène Larivière. Urodzony 1 listopada 1893 roku. Zmarł 30 października 1918, w przeddzień swoich urodzin. Eugene miał dwadzieścia pięć lat lub prawie. Do zawiadomienia: Opieka społeczna. To cud. Żadnych rodziców, tylko administracja, czyli nikt.
Przed chwilą Albert zauważył pudła z książeczkami wojskowymi, wystarczyło kilka minut, żeby znaleźć książeczkę Larivière’a, całkiem dobrze to zorganizowano. Pięć po pierwszej. Grosjean jest gruby i ciężki, brzuchaty, taki potrzebuje porządnie się najeść. Bez paniki, przed pierwszą trzydzieści nie powinien wyjść z kantyny. Mimo wszystko trzeba działać szybko. Do książeczki dołączona jest połówka nieśmiertelnika, druga pozostała przy zwłokach. Albo przybito ją do krzyża. Nieważne. Zdjęcie Eugène’a Larivière’a przedstawia przeciętnego młodego mężczyznę, tego typu twarz, której, gdyby ją pozbawić dolnej szczęki, nikt by już nie rozpoznał. Albert wsuwa książeczkę do kieszeni. Dwie inne, które bierze na chybił trafił, wkłada do drugiej. Zgubienie jednej książeczki to przypadek, posianie kilku to już bajzel, typowy dla wojska, łatwiej przejdzie. Albert otwiera drugi rejestr, sięga po kałamarz, pióro, bierze głęboki oddech, żeby opanować drżenie, pisze Édouard Péricourt (sprawdza datę urodzenia i wpisuje ją razem z jego numerem ewidencyjnym), po czym odnotowuje: Poległ 2 listopada 1918 roku. Odkłada książeczkę Édouarda do pudła z dokumentami zmarłych. Na samym wierzchu. Razem z połową nieśmiertelnika, na której widnieją jego dane oraz numer ewidencyjny. Za tydzień lub dwa rodzina Édouarda otrzyma zawiadomienie, że ich syn i brat poległ na polu chwały. Odpowiedni druk jest gotowy, wystarczy tylko wpisać nazwisko zmarłego,
łatwe to i praktyczne. Nawet za najgorzej zorganizowanymi wojnami administracja zawsze prędzej czy później nadąży. Kwadrans po pierwszej. Reszta pójdzie już szybciej. Widział Grosjeana przy pracy i wie, gdzie znajdują się kwitariusze. Sprawdza w bieżącym: ostatni odcinek to duplikat dotyczący transportu Édouarda. Z dołu stosu Albert wyjmuje czysty bloczek. Nikt nie sprawdza numerów. Zanim ktokolwiek się zorientuje, że brak jednego kwitu w bloczku na spodzie, wojna się skończy, zdąży się już nawet rozpocząć następna. Błyskawicznie sporządza duplikat zlecenia transportu na nazwisko Eugène Larivière. Przystawiając ostatni stempel, jest spocony jak mysz. Odkłada wszystkie rejestry na miejsce, ostatni rzut oka na pokój, czy czegoś nie zostawił, i przykłada ucho do drzwi. Żadnych hałasów, oprócz tych dobiegających z daleka. Wychodzi, zamyka drzwi na klucz, odkłada go na gzyms i przemykając pod ścianą, odchodzi. Niniejszym Édouard Péricourt poległ za Francję. A Eugène Larivière, zmartwychwstały, odtąd ma przed sobą długie życie, żeby o tym pamiętać. ♦ ♦ ♦
Édouard z trudnością oddychał, rzucał się i stoczyłby się z łóżka, gdyby nie był przywiązany za ręce i za nogi. Albert obejmował go, trzymał za ręce, przez cały czas do niego mówił. Opowiadał. Masz teraz na imię Eugène, mam nadzieję, że ci się podoba, na składzie tylko takie mieli. Ale żeby się uśmiechnął… Albertowi wciąż nie dawało spokoju pytanie, co zrobi Édouard potem, jeśli będzie chciał się pośmiać. W końcu przyjechał. Albert od razu się zorientował. Buchający czarnym dymem ambulans wjechał na dziedziniec. Nie zdążywszy nawet przywiązać Édouarda, pognał do drzwi, zbiegł po cztery stopnie na dół i zawołał do sanitariusza, który stał z papierem w ręku, nie bardzo wiedząc, do kogo się z tym zwrócić. — W sprawie transportu? Sanitariusz poczuł wyraźną ulgę. Dołączył do nich kolega kierowca. Ciężkim krokiem weszli na górę z noszami, których brezent zwinięty był wokół drewnianych żerdzi, i ruszyli korytarzem za Albertem. — Uprzedzam, że w środku trochę śmierdzi — powiedział Albert. Sanitariusz, ten duży, uniósł rękę, przywykliśmy. Otworzył drzwi. — Faktycznie… — przyznał. Nawet Alberta, kiedy wyszedł na jakiś czas z pokoju, po powrocie smród rozkładu zwalał z nóg.
Rozstawili na podłodze nosze. Duży, ten, który dowodził, położył dokument na stoliku i obszedł łóżko. Dalej poszło już szybko. Jeden złapał za głowę, drugi za nogi i „na trzy”… „Raz” — nabrali rozpędu. „Dwa” — unieśli Édouarda. „Trzy” — i w momencie, gdy obaj pielęgniarze przenosili rannego na nosze, Albert chwycił duplikat ze stolika i położył na jego miejscu drugi, na nazwisko Larivière. — Macie morfinę, żeby mu podać? — Bez obaw, mamy wszystko, co trzeba — powiedział mały. — Proszę, to jest jego książeczka wojskowa. Daję ci ją osobno, na wypadek gdyby zawieruszyły się gdzieś jego rzeczy. — Bez obaw — powtórzył mały, biorąc książeczkę. Zeszli na dół, wyszli na dziedziniec. Głowa Édouarda kiwała się z boku na bok, miał nieprzytomne spojrzenie. Albert wsiadł do furgonu i pochylił się nad kolegą. — No, Eugène, odwagi, zobaczysz, będzie dobrze. Chciało mu się płakać. Sanitariusz powiedział: — Musimy już jechać, stary! — Tak, tak — zgodził się Albert. Ujął dłonie Édouarda. To właśnie na zawsze zapamięta: jego oczy w tej chwili, wilgotne, nieruchome, wpatrzone w niego.
Albert pocałował go w czoło. — No to do rychłego, tak? — Wysiadł z furgonu i zanim zamknęły się drzwi, zawołał: — Przyjadę cię odwiedzić! Szukając chusteczki do nosa, uniósł głowę. W otwartym oknie drugiego piętra stał porucznik Pradelle i spokojnie wyjmując papierośnicę, obserwował tę scenę. W tym czasie ambulans ruszył. Wyjeżdżając ze szpitalnego dziedzińca, wypuścił kłąb czarnych spalin, który zawisł w powietrzu niczym fabryczny dym, i za nim zniknął. Albert odwrócił się w stronę budynku. Pradelle’a nie było. Okno na drugim piętrze zostało zamknięte. Powiał wiatr i rozproszył dym. Dziedziniec był pusty. Albert również poczuł się pusty, zrozpaczony. Pociągnął nosem, pomacał się po kieszeniach, szukając chustki do nosa. — Cholera — mruknął. Zapomniał zwrócić Édouardowi jego blok rysunkowy. ♦ ♦ ♦ W następnych dniach Alberta dopadło nowe, niedające mu spokoju zmartwienie. Czy gdyby umarł, chciałby, żeby Cécile otrzymała urzędowy list, innymi
słowy, formularz, sucho, tak po prostu zawiadamiający, że Albert zginął, i tyle? O matce nie ma co mówić. W takim przypadku matka, obojętnie, co to byłby za dokument, zrosiłaby go rzęsistymi łzami, po czym powiesiła na ścianie w salonie. Ów dylemat, czy należy zawiadomić rodzinę, czy nie, nurtował go od chwili, gdy znalazł w swoim worku książeczkę wojskową, ukradzioną, kiedy szukał nowej tożsamości dla Édouarda. Książeczka wystawiona na nazwisko Évrard, Louis. Urodzony 13 czerwca 1892. Albert nie przypominał sobie już, kiedy zginął ten żołnierz, w ostatnich dniach wojny na pewno, ale kiedy? Jednak zapamiętał, że jego rodzice mieszkali w Tuluzie. Chłopak musiał mówić z akcentem. Za kilka tygodni, kilka miesięcy, jako że z powodu braku książeczki wojskowej nikt nie odnajdzie jego śladu, zostanie uznany za zaginionego i taki będzie koniec Louisa Évrarda, jakby nigdy nie istniał. Kto go wspomni, kiedy umrą również jego rodzice? Czy wszystkich tych poległych i zaginionych nie jest już wystarczająco wielu, żeby Albert „fabrykował” kolejnego? I ci wszyscy biedni rodzice, którzy nigdy nie odnajdą swego syna… Weźmy z jednej strony Eugène’a Larivière’a, z drugiej Louisa Évrarda, wstawmy pośrodku Édouarda Péricourta i dajmy to wszystko żołnierzowi takiemu jak
Albert Maillard, a wpędzimy go w najczarniejszą rozpacz. Nie wiedział nic o rodzinie Édouarda Péricourta. Adres w dokumentach wskazywał na elegancką dzielnicę. Ale w obliczu śmierci syna to, czy elegancka, czy nie, niewiele zmieniało. List od towarzysza broni często docierał do rodziny jako pierwszy, gdyż administracja, szybka, kiedy chodziło o posłanie cię na śmierć, za to kiedy trzeba było zawiadomić o tej śmierci… Albert napisze ten list, sądził, że uda mu się znaleźć odpowiednie słowa, lecz nie mógł się uwolnić od myśli, że to wszystko kłamstwo. Powiedzieć ludziom, którzy będą cierpieć, że ich syn zginął, gdy tymczasem ten syn żyje… Co robić? Z jednej strony kłamstwo, z drugiej wyrzuty sumienia. Tego typu dylemat mógł go nurtować całymi tygodniami. Aż wreszcie kartkując zeszyt z rysunkami Édouarda, zdecydował się. Zeszyt leżał na stoliku nocnym i Albert bardzo często go przeglądał. Te szkice stały się częścią jego życia, ale zeszyt do niego nie należał. Powinien go zwrócić. Starannie wyrwał z niego ostatnie strony, na których kilka dni wcześniej próbowali się ze sobą porozumieć. Wiedział, że pisanie nie jest jego mocną stroną. Niemniej jednak któregoś ranka przystąpił do działania.
Szanowna Pani, Szanowny Panie, nazywam się Albert Maillard, jestem kolegą Waszego syna Édouarda i z najgłębszym smutkiem zawiadamiam Państwa, że 2 listopada Édouard poległ na polu walki. Wkrótce otrzymają Państwo oficjalne zawiadomienie ze strony administracji, lecz już teraz mogę powiedzieć, że podczas ataku na wroga zginął on bohaterską śmiercią w obronie ojczyzny. Na wypadek gdyby mu się coś stało, Édouard zostawił mi zeszyt z rysunkami, przeznaczony dla Państwa. Niniejszym go przekazuję. Édouard spoczywa w spokoju na małym cmentarzu obok innych swoich towarzyszy i mogę Państwa zapewnić, że dołożono wszelkich starań, by mu było dobrze tam, gdzie jest. Pozostaję…
7
Eugène, drogi towarzyszu…
Nie wiadomo było, czy cenzura nadal działa, czy listy są otwierane, czytane, nadzorowane. Na wszelki wypadek Albert wolał się zabezpieczyć i zwracał się do niego nowym imieniem, z którym Édouard był już zresztą oswojony. Nawet dość ciekawy był ten zwrot historii. Nie bardzo miał ochotę myśleć o tych sprawach, ale wspomnienia i tak powracały. Znał dwóch chłopaków o imieniu Eugène. Pierwszego w podstawówce, piegowatego chudzielca i milczka, ale to nie on tak naprawdę się liczył, tylko ten drugi. Poznali się na lekcjach rysunku, na które Édouard uczęszczał w tajemnicy przed rodziną, spędzali ze sobą dużo czasu. Zresztą Édouard wszystko musiał robić po kryjomu. Na szczęście miał Madeleine, starszą siostrę, która zawsze wszystko załatwiała, w każdym razie to, co dało się załatwić. Eugène i Édouard, jako że byli kochankami, wspólnie przygotowywali się do egzaminu na akademię sztuk pięknych. Eugène nie był wystarczająco utalentowany, nie dostał się. Później stracili się z oczu, w 1916 roku Édouard dowiedział się o jego śmierci.
Eugène, drogi towarzyszu, wierz mi, że zawsze mnie cieszą wieści od Ciebie, ale żeby od czterech miesięcy przysyłać tylko same rysunki, nigdy słowa, choćby jednego zdania… To pewnie dlatego, że nie lubisz pisać, co rozumiem. Jednak…
Rysowanie było prostsze, trudno mu było znaleźć słowa. Gdyby to tylko od niego zależało, w ogóle by nie pisał, ale ten chłopak, Albert, pełen był jak najlepszych chęci, zrobił, co mógł. Édouard nie miał do niego o nic pretensji… Chociaż… trochę jednak miał. W sumie ratując mu życie, wylądował tak, jak wylądował. Zrobił to z własnej nieprzymuszonej woli, ale, jak by to powiedzieć, nie potrafił wyrazić tego, co czuł, tej niesprawiedliwości… Nie było to niczyją winą, a zarazem zawinili wszyscy. Ale trzeba nazwać rzecz po imieniu: gdyby nie szeregowy Maillard, który dał się żywcem zakopać, Édouard wróciłby do domu cały. Płakał, kiedy o tym pomyślał, nie mógł się powstrzymać od płaczu, zresztą sporo się tutaj płakało, ten szpital był przybytkiem łez. Kiedy cierpienia, lęk i rozpacz na moment słabły, zastępowały je rozważania, w których Albert Maillard odsuwał się na plan dalszy, ustępując miejsca porucznikowi Pradelle’owi. Édouard nie zrozumiał ani słowa z opowieści Alberta o spotkaniu z generałem, o tym, jak cudem udało mu się uniknąć sądu
polowego… Ten epizod miał miejsce jeszcze przed jego transportem, kiedy był otumaniony środkami przeciwbólowymi, a to, co pozostało mu w pamięci, było mgliste, pełne luk. Bardzo natomiast wyraźnie zapamiętał sylwetkę porucznika Pradelle’a, który najpierw stał nieruchomo pod ostrzałem artyleryjskim na skraju leja, patrzył w dół, za chwilę po prostu odszedł, a potem Édouard zobaczył tę zwalającą się ścianę ziemi… Nawet jeśli Édouard nie rozumiał dlaczego, nie miał najmniejszych wątpliwości, że Pradelle maczał palce w tym, co się stało. W każdym innym natychmiast zawrzałaby krew. Ale tak jak na polu bitwy Édouard potrafił zdobyć się na odwagę, by ratować kolegę, tak teraz był wypompowany z wszelkiej energii. Śledził swoje myśli, jakby to były jakieś płaskie, odległe obrazy, związane z nim jedynie pośrednio, nie było w nim miejsca ani na gniew, ani na nadzieję. Był straszliwie przybity. …a zapewniam Cię, że wcale niełatwo mi zrozumieć, jak żyjesz. Nie wiem, czy najadasz się do syta, czy lekarze choć trochę z Tobą rozmawiają i czy jest wreszcie, jak mam nadzieję, mowa o przeszczepie, o którym Ci zresztą wspominałem.
Sprawa tego przeszczepu… To było już nieaktualne. Albert pozostał daleko w tyle, jego podejście do tematu
było czysto teoretyczne. Wszystkie te tygodnie, które Édouard spędził w szpitalu, wypełniła głównie walka o niedopuszczenie do infekcji oraz zabiegi „łatania”, jak to ujmował profesor Maudret, ordynator Szpitala Rollina przy avenue Trudaine, potężny rudowłosy osobnik tryskający niespożytą energią. Operował Édouarda sześć razy. — Można powiedzieć, że połączyła nas bliska zażyłość! Za każdym razem szczegółowo wyjaśniał powody operacji, jej zasięg, jej „miejsce w strategii ogólnej”. Nie na darmo był lekarzem wojskowym, człowiekiem niewzruszonej wiary, będącej owocem setek amputacji i resekcji przeprowadzanych w warunkach doraźnych, dniem i nocą, a czasami nawet i w okopach. Niedawno pozwolono wreszcie Édouardowi przejrzeć się w lustrze. Oczywiście dla sanitariuszek i lekarzy, którym przywieziono rannego z jedną wielką krwawą raną na twarzy, w której pozostały jedynie języczek, wlot do tchawicy, a z przodu rząd cudem ocalałych zębów, dla nich wszystkich obecny widok Édouarda był wysoce krzepiący. Wygłaszali optymistyczne komentarze, jednak ich satysfakcję zgasiła owa bezgraniczna rozpacz, w jaką wpadają ludzie, stanąwszy po raz pierwszy oko w oko z tym, co się z nimi stało. Stąd ta gadka o przyszłości. Zasadnicza dla samopoczucia ofiar. Na wiele tygodni przed
dopuszczeniem Édouarda przed lustro Maudret zaintonował swoją śpiewkę: — Niech pan sobie powie jedno: to, jak pan wygląda dzisiaj, nie ma nic wspólnego z tym, jak pan będzie wyglądał jutro. — Na to „nic” położył szczególny nacisk, było to naprawdę wielkie nic. Wkładał w swoje słowa o tyle więcej zapału, że wyczuwał, jak niewielki oddźwięk znajdują one u Édouarda. Fakt, że wojna była niewyobrażalnie krwawa, ale jeśli spojrzeć na to od dobrej strony, umożliwiła również wielki postęp w dziedzinie chirurgii szczękowo-twarzowej. — Postęp wręcz ogromny! Édouardowi zademonstrowano protezy zębowe stosowane w mechanoterapii, gipsowe głowy wyposażone w stalowe pręty, różnego rodzaju przyrządy, które wyglądały jak średniowieczne narzędzia tortur, a były ostatnim krzykiem mody w dziedzinie ortopedii. Tak naprawdę były tylko przynętami, gdyż Maudret, niczym wytrawny strateg, zastosował wobec Édouarda taktykę osaczającą, by tym lepiej przygotować go na to, co było punktem kulminacyjnym propozycji terapeutycznych: — Przeszczep Dufourmentela! Z czaszki zdejmowano ci płaty skóry, które następnie przytraczano w dole twarzy. Maudret pokazał mu kilka zdjęć rannych po rekonstrukcji. No proszę, pomyślał Édouard, dasz lekarzowi wojskowemu człowieka z facjatą kompletnie
zdemolowaną przez innych wojskowych, a stworzy ci cud-potworka. Odpowiedź Édouarda była krótka i zwięzła. — Nie — napisał drukowanymi literami w swoim kajecie do konwersacji. A wtedy Maudret, acz niechętnie — dziwna rzecz, ale nie przepadał za nimi — wspomniał o protezach. Wulkanit, lekki metal, aluminium — mieli wszystko, co trzeba, żeby go wyposażyć w nową szczękę. A co do policzków… Nie czekając na ciąg dalszy, Édouard złapał za kajet i znowu napisał: — Nie. — Jak to „nie”…? — zapytał chirurg. — Na co „nie”? — Na wszystko. Zostanę tak jak teraz. Maudret z pobłażliwą miną przymknął oczy, pokazując, że rozumie: w pierwszych miesiącach często spotykali się z podobną postawą, z odmową, co było wynikiem depresji pourazowej. Z czasem pacjenci zmieniali zdanie. Nawet będąc oszpeconym, człowiek wcześniej czy później nabiera rozumu, takie już jest życie. Ale cztery miesiące później, mimo usilnych namów, w chwili gdy wszyscy bez wyjątku zgadzali się oddać w ręce chirurgów, żeby zmniejszyć zasięg spustoszeń, szeregowy Larivière nadal się upierał, że nie: zostanę taki jak teraz. Mówiąc to, wzrok miał nieruchomy, szklisty, uparty.
Wezwano psychiatrów. Jednocześnie wydaje mi się, że z Twoich rysunków zaczynam wyłapywać, co najważniejsze. Pokój masz teraz chyba większy i bardziej przestronny niż poprzednio, prawda? A to, co widać na dziedzińcu, to drzewa, tak? Nie twierdzę, że jest Ci tam lepiej, ale widzisz, nie bardzo wiem, co mógłbym dla Ciebie zrobić, będąc tu, gdzie jestem. Czuję się okropnie bezsilny. Dzięki za rysunek siostrzyczki Marie-Camille. Do tej pory szkicowałeś ją tak, żeby mi ją pokazać z tyłu albo z profilu, i domyślam się dlaczego, chcesz ją zachować dla siebie, spryciarzu, bo ładna z niej dziewczyna. Przyznam Ci się, że gdybym nie miał już mojej Cécile…
Tak naprawdę w szpitalu nie było żadnych zakonnic, tylko cywilne pielęgniarki, życzliwe, pełne współczucia kobiety. Ale musiał mieć o czym opowiadać Albertowi, który pisywał do niego nawet dwa razy w tygodniu. Pierwsze rysunki Édouarda były bardzo nieporadne, trzęsły mu się ręce i źle widział. Nie mówiąc już o tym, że przy tych ciągłych operacjach nie miał chwili wytchnienia od bólu. W pobieżnie naszkicowanym portrecie Albert dopatrzył się „siostrzyczki”. Skoro tak, niech będzie siostrzyczka, pomyślał Édouard, co to ma za znaczenie. Nadał jej imię Marie-Camille. Na podstawie listów Alberta wyrobił sobie pewne
wyobrażenie o ich autorze i postarał się nadać tej wyimaginowanej zakonnicy twarz, jaka chłopakowi pokroju Alberta powinna się spodobać. Choć połączeni wspólną historią, w której stawką każdego z nich było własne życie, nie znali się, ponadto stosunki między nimi komplikowała mieszanina ambiwalentnych doznań: poczucia winy, solidarności, pretensji, oddalenia i braterstwa. Édouard żywił wobec Alberta niejasną urazę, jakkolwiek znacznie złagodzoną przez fakt, że kolega skombinował mu nową tożsamość, co oszczędziło mu powrotu na łono rodziny. Nie miał bladego pojęcia, co zrobi teraz, kiedy nie jest już Édouardem Péricourtem, ale każde życie było lepsze od tego, w którym musiałby stawić czoło spojrzeniu ojca, będąc w obecnym stanie. A skoro o mowa o Cécile, dostałem od niej list. Dla niej też ten koniec wojny trwa już zbyt długo. Obiecujemy sobie miłe chwile po moim powrocie, ale z jej tonu wyczuwam, że jest już tym wszystkim zmęczona. Początkowo częściej odwiedzała moją matkę niż teraz. Nie mogę mieć do niej o to pretensji, pamiętasz, mówiłem Ci o niej, moja matka to naprawdę twardy orzech do zgryzienia. Stokrotne dzięki za łeb konia. Tak Ci się o niego naprzykrzałem… Ten, moim zdaniem, wypadł świetnie, jest bardzo ekspresyjny, z tymi wybałuszonymi ślepiami, z rozchylonym pyskiem. To głupie, ale wiesz,
często się zastanawiam, jak ten koń się nazywał. Tak jakbym koniecznie musiał nadać mu jakieś imię.
Ileż to już razy Édouard rysował dla Alberta te końskie łby? Zawsze był albo za wąski, albo odwrócony na ten bok, nie, jednak na drugi, i oczy miał takie… jak by to powiedzieć, nie, nie takie, zawsze to jeszcze nie było to. Kogo innego Édouard odprawiłby z kwitkiem, ale wyczuwał, jak niezwykle ważne jest dla jego kolegi odtworzenie i zapamiętanie na zawsze łba tej szkapy, która być może uratowała mu życie. Za tym zamówieniem ukrywał się inny, niejasny, głęboki zamysł, dotyczący jego, Édouarda, którego nie potrafił ubrać w słowa. Zabrał się do roboty, wykonując dziesiątki rysunków, starając się nadążyć za nieporadnymi wskazówkami, których Albert, dołączając mnóstwo przeprosin i podziękowań, udzielał mu w kolejnych listach. Był już gotów zrezygnować, kiedy nagle przypomniał sobie koński łeb naszkicowany sangwiną przez Leonarda da Vinci do pomnika jeźdźca, który posłużył mu za model. Na jego widok Albert aż podskoczył z radości. Czytając te słowa, Édouard nareszcie zrozumiał, o co chodziło. Teraz, kiedy dostarczył koledze jego upragniony koński łeb, odłożył ołówek, zdecydowany nigdy więcej po niego nie sięgnąć. Koniec z rysowaniem.
Tutaj czas dłuży się w nieskończoność. Masz pojęcie? Zawieszenie broni podpisano w listopadzie zeszłego roku, tymczasem już styczeń, a my wciąż niezdemobilizowani. Od wielu tygodni siedzimy tu bezczynnie… Opowiadali nam różne rzeczy mające wytłumaczyć tę sytuację, ale bądź tu mądry, co jest prawdą, a co nie. Tutaj jak na froncie, pogłoski rozchodzą się szybciej niż nowiny. Powiadają, że tylko patrzeć, jak paryżanie z „Le Petit Journal” pod pachą zaczną urządzać wycieczki na pola bitwy pod Reims, a na razie wciąż tkwimy w tym samym miejscu, w warunkach, które, tak jak i my, tylko się pogarszają. Czasami, mówię Ci, zastanawiamy się, czy nie lepiej nam było w ogniu walki, przynajmniej człowiek miał poczucie, że do czegoś służy, przyczynia się do wygrania wojny. Wstyd mi skarżyć się na moje drobne zmartwienia, mój biedny Édouardzie, pewnie mówisz sobie, że nie doceniam własnego szczęścia i tylko lamentuję. I miałbyś w zupełności rację, człowiek potrafi być jednak strasznym egoistą. Widząc, jak koślawie piszę (nie potrafię utrzymać linii prostej, w szkole było to samo) zastanawiam się, czy nie powinienem przerzucić się na rysowanie…
Édouard napisał do Maudreta, że nie zgadza się na żadną, obojętnie jakiego rodzaju operację plastyczną, i zażądał jak najszybszego zwolnienia go do cywila. — Z taką twarzą? Lekarz był wściekły. W prawej ręce miał list od Édouarda, drugą przytrzymywał go mocno za ramię
przed lustrem. Édouard długo wpatrywał się w tę obrzmiałą miazgę, w której, jak za mgłą, odnajdywał utracone rysy znajomej twarzy… Sfałdowane strzępy ciała tworzyły mlecznobiałe wybrzuszenia. Dziura pośrodku, częściowo wchłonięta w wyniku obkurczania i twardnienia tkanek, przypominała mniejszy niż przedtem, lecz nadal równie krwistoczerwony krater. Wyglądał jak cyrkowy kontorsjonista, który potrafił wciągnąć całe policzki i dolną szczękę, ale nie potrafi odtworzyć tej sztuczki w odwrotną stronę. — Tak — potwierdził Édouard — z taką twarzą.
8
Harmider nawet na moment nie cichnie. Pośród nieopisanego zamętu przewijają się tu, koczują i kłębią tysiące żołnierzy. Biuro Demobilizacyjne pęka w szwach, mają zwalniać ludzi partiami po kilkaset osób, ale nikt nie wie, jak to robić, nadchodzą wciąż nowe rozkazy, procedura nieustannie się zmienia. Zirytowani, umęczeni żołnierze chwytają się każdej najdrobniejszej informacji, natychmiast wzbiera fala, podnosi się krzyk, niemal pogróżka. Niepanujący nad sytuacją oficerowie przemierzają tłum wielkimi krokami, rozdrażnieni odpyskują: „Co mam powiedzieć, wiem tyle co i wy!”. W tym momencie rozlegają się gwizdy, wszyscy odwracają głowy, rozjątrzenie tłumu zmienia kierunek, w głębi wydziera się jakiś mężczyzna, słychać tylko: „Papiery?! Do cholery, jakie papiery?” i drugi głos: „Jak to jakie, książeczka wojskowa!”. Każdy z obecnych odruchowo maca się po kieszeni na piersi, po tylnej kieszeni spodni, patrzą na siebie pytająco. „Już cztery godziny tu tkwimy, niech to szlag!”, „Nie narzekaj, ja tu już siedzę od trzech dni!”. Ktoś się dopytuje: „Mówiłeś, że gdzie trzeba iść w sprawie butów?”. Ale podobno zostały im już tylko duże rozmiary. „To w takim razie jak będzie?”. Jakiś
rozgorączkowany facet, choć tylko szeregowy, zwraca się do kapitana jak do zwykłego urzędnika. Aż się gotuje z wściekłości, powtarza: „Co? To jak będzie?”. Oficer pochyla głowę nad swoją listą, skreśla nazwiska. Rozsierdzony szeregowiec odwraca się na pięcie, mamrocząc coś pod nosem, z czego można zrozumieć tylko słowo „bydlaki…”. Kapitan udaje, że nie usłyszał, czerwienieje, drży mu ręka, ale jest tu tyle narodu, że nawet to rozmywa się w tłumie, rozpływa niczym piana, bo oto znów dwóch żołnierzy, trącając się pięściami, kłóci się: „Odwal się, to moja bluza!” — wrzeszczy pierwszy. „Pieprz się, akurat twoja!” — odszczekuje się drugi, ale od razu daje za wygraną i zmywa się, spróbował raz tego numeru, spróbuje znowu; kradzieży nie brakuje, zdarzają się codziennie, w tym celu trzeba było nawet otworzyć specjalne biuro. „No nie, aż trudno uwierzyć!” — rozprawiają chłopaki, stojąc w kolejce po zupę. Wystudzoną. Od samego początku. Nie mogą tego zrozumieć, kawa jest gorąca, ale zupa zimna. Od samego początku. W wolnym czasie, jeśli nie stoją akurat w kolejce po prowiant, próbują zasięgnąć języka: „Przecież wyraźnie stoi, że ma być pociąg do Mâcon!” — mówi ktoś. „Tak, wyraźnie stoi, tyle że go nie ma, co ci na to poradzę!”. Wczoraj odjechał wreszcie pociąg do Paryża, czterdzieści siedem wagonów do przewiezienia półtora tysiąca ludzi, to dopiero był widok, upchnięto w nim ponad dwa tysiące, wszyscy ściśnięci jak sardynki, ale
szczęśliwi. Powybijano jakieś okna, zjawili się oficerowie, wrzeszczeli coś o dewastacji, chłopaki musieli więc wysiadać, pociąg zarobił dodatkową godzinę spóźnienia do dziesięciu, które już miał, w końcu ruszył, wszyscy się wydzierali, ci, którzy odjeżdżali, i ci, którzy zostali. A kiedy rozwiał się za pociągiem pióropusz dymu nad płaską równiną, ludzie zaczęli znowu się tłoczyć w poszukiwaniu znajomej twarzy, próbując zdobyć jakieś informacje i znów pytać po raz enty, który oddział został już zdemobilizowany, w jakiej kolejności się to wszystko odbywa i, na Boga, czy nie ma nikogo, kto by tu dowodził?! Tak, ale czym dowodził? Nikt niczego z tego nie rozumie. Czekają. Połowa koczujących tu żołnierzy przespała noc pokotem na ziemi, przykrywając się płaszczami wojskowymi, nawet w okopach mieli więcej miejsca. No tak, ale trudno porównywać, tu przynajmniej nie ma szczurów, chociaż są wszy, bo to stworzenia, które człowiek przenosi na sobie. „Nie można nawet napisać rodzinie, kiedy się wróci do domu” — narzeka jakiś starszy żołnierz z pobrużdżoną twarzą i zgaszonym spojrzeniem, wśród ludzi wyczuwa się fatalistyczne nastroje. Myśleli, że przyjedzie dodatkowy pociąg, i przyjechał, ale zamiast zabrać trzystu dwudziestu czekających już chłopaków, zabrał o dwustu więcej, ponadplanowych, nie wiadomo nawet, gdzie ich upchnąć.
Kapelan próbuje przedostać się przez coraz dłuższe kolejki żołnierzy, potrącają go, połowę filiżanki z kawą wylewa na ziemię, jakiś mikry chłopak puszczając do niego oko, rzuca drwiąco: „Coś ten dobry Pan Bóg nie bardzo dla księdza łaskawy!”. Kapelan sznuruje usta i próbuje zdobyć miejsce na ławce, podobno mają dostarczyć następne ławki, ale nikt nie wie kiedy. Tymczasem te, które już są, zostały zajęte. Kapelan znajduje miejsce, bo chłopaki ścieśniają się, gdyby to był oficer, posłaliby go w diabły, ale ksiądz… ♦ ♦ ♦ Tłum nie najlepiej wpływał na stany lękowe Alberta. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę czuł się spięty. Nie dało rady stanąć gdzieś tak, żeby go ciągle nie popychali. A ten zgiełk, te krzyki wytrącały go z równowagi, wwiercały mu się w mózg, wciąż nerwowo podrygiwał i co chwila się za siebie oglądał. Niekiedy, tak jakby luki ładunkowe nagle się zamknęły, rozgwar otaczającego go tłumu ustawał, ustępując miejsca głuchym, stłumionym echom przypominającym wybuchy pocisków słyszane pod ziemią. Stało się to jeszcze częstsze, odkąd w głębi hali dostrzegł kapitana Pradelle’a. Stojąc w swojej ulubionej pozie na szeroko rozstawionych nogach i z założonymi do tyłu rękami, oficer obserwował cały ten pożałowania
godny spektakl z surową miną człowieka, którego mierność innych zasmuca, ale nie dotyczy. Na myśl o nim Albert, zdjęty nagłym lękiem, uniósł wzrok i rozejrzał się po tłumie żołnierzy. Nie chciał mówić Édouardowi o kapitanie Pradelle’u, ale miał wrażenie, że ten typ jest wszędzie i jak zły duch snuje się nieustannie gdzieś w pobliżu, gotowy się na niego rzucić. Miałbyś rację, człowiek potrafi być jednak strasznym egoistą. Kiedy spojrzę, jaki chaotyczny jest mój list…
— Albert! …ale widzisz, my wszyscy mamy równy mętlik w głowach. Kiedy się…
— Albert, co jest, do cholery! Kapral z wściekłością chwycił go za ramię i potrząsnął, pokazując na planszę. Albert pośpiesznie złożył kartki, pozbierał jak leci swoje rzeczy i przyciskając papiery do piersi, pobiegł przez tłum czekających w długiej kolumnie żołnierzy. — Nie bardzo jesteś podobny do swojego zdjęcia… — Żandarm był czterdziestoletnim facetem, zadowolonym z siebie (brzuchaty, prawie otyły, ciekawe, jakim cudem udało mu się tyle jeść przez te
cztery lata) i podejrzliwym. Typ człowieka mającego poczucie obowiązku. Poczucie obowiązku to zjawisko sezonowe. Na ten przykład od czasu zawieszenia broni stało się towarem powszechniejszym niż poprzednio. Albert zresztą był łatwą zdobyczą. Żaden tam rozrabiaka. Chciał wracać. Chciał spać. — Albert Maillard… — ciągnie żandarm, uważnie studiując jego książeczkę wojskową. Jeszcze trochę, a kazałby mu stanąć pod światło. Wyraźnie miał wątpliwości, przyglądał się twarzy Alberta i upewniał w słuszności swojej diagnozy: „Niepodobny do zdjęcia”. Z drugiej strony zdjęcie pochodziło sprzed czterech lat, było wyblakłe, sfatygowane… Właśnie dlatego — pomyślał Albert — pasowało do kogoś takiego jak ja, wyblakłego i sfatygowanego. Ale żandarm patrzył na to innym okiem. W dzisiejszych czasach tylu było oszustów, kombinatorów i krętaczy. Kiwał głową, przenosił wzrok z twarzy Alberta na zdjęcie i z powrotem. — To zdjęcie sprzed wojny — zaryzykował Albert. O ile twarz żołnierza wydawała się urzędnikowi podejrzana, o tyle to „sprzed wojny” było pojęciem klarownym. Dla wszystkich określenie „sprzed wojny” było absolutnie jednoznaczne. Mimo to… — „Albert Maillard”, niech będzie, ale mam teraz dwóch Maillardów. — Ma pan dwóch „Albertów” Maillardów?
— Nie. „A. Maillardów” mam dwóch, i to „A” może oznaczać Alberta. Żandarm był dumny z finezji swojego wywodu. — Tak, ale może też oznaczać Alfreda. Albo Andrégo. Albo Alcide’a — podsunął Albert. Tamten spojrzał na niego i zmrużył oczy jak wielki gruby kot. — To czemu nie Alberta? Oczywiście. Na tak solidną hipotezę Albert nie mógł przedstawić żadnego kontrargumentu. — A gdzie jest ten drugi Maillard? — zapytał. — Ba, w tym cały problem: przedwczoraj wyjechał. — Pozwolił mu pan wyjechać, nie znając jego imienia? Żandarm przymknął oczy, jakie to przykre, że jest zmuszony wyjaśniać tak proste rzeczy. — Znaliśmy jego imię, ale już nie znamy, bo akta wróciły wczoraj do Paryża. W sprawie tych, którzy odjechali, mam tylko ten rejestr, a tu (nieznoszącym sprzeciwu ruchem palca dźgnął w kolumnę nazwisk) stoi wyraźnie „A. Maillard”. — To jeśli nie znajdą się papiery, mam kontynuować wojnę w pojedynkę? — Gdyby to tylko ode mnie zależało — odparł żandarm — tobym cię przepuścił. Ale mnie za to opieprzą… Jeśli odnotuję faceta nie tego, co trzeba… to mi się dostanie! Nawet nie wiesz, ilu się teraz namnożyło cwaniaczków! A jak potraficie gubić
dokumenty! Gdyby policzyć tylko tych, którzy posiali gdzieś swoje książeczki żołdu, żeby zainkasować dwa razy odprawę… — I to aż taki problem? — zapytał Albert. Żandarm zmarszczył brwi, jakby nagle się zorientował, że stoi przed nim bolszewik. — Od czasu, kiedy zrobiono to zdjęcie, byłem ranny nad Sommą — wyjaśnił Albert, by załagodzić sytuację. — Może dlatego to zdjęcie… Żandarm, szczęśliwy, że może wykazać się bystrością, zaczął wnikliwie studiować to zdjęcie, to twarz, przenosząc wzrok z jednego na drugie coraz szybciej, i na koniec stwierdził: „Całkiem możliwe”. Czuło się jednak, że nie to przesądziło. Z tyłu inni żołnierze zaczynali się niecierpliwić. Na razie słychać było tylko pojedyncze protesty, ale jeszcze chwila i podniesie się wrzawa. — Jakiś problem? Ten głos przygwoździł Alberta do ziemi, tyle w nim było wrogości, był jak zionięcie jadem. W jego polu widzenia najpierw pojawił się wojskowy pas. Poczuł, że zaczyna się trząść. Oby tylko nie zsikał się w portki. — No, problem w tym… — zaczął żandarm, wyciągając książeczkę wojskową. Albert uniósł wreszcie głowę i wtedy niczym pchnięcie sztyletu przeszyło go jasne, zjadliwe spojrzenie kapitana d’Aulnay-Pradelle’a. Nie odrywając
wzroku od Alberta, Pradelle odebrał od żandarma książeczkę. — Mam dwóch „A. Maillardów” — ciągnął żandarm. — A tutaj trochę mi się nie zgadza to zdjęcie… Pradelle nadal nie patrzył na dokument. Albert spuścił wzrok, trudno, ale nie jest w stanie dłużej wytrzymać tego spojrzenia. Jeszcze pięć minut i na końcu jego nosa zawiśnie kapka potu. — Tego to ja znam… — odezwał się Pradelle. — Bardzo dobrze znam. — Ach tak — bąknął żandarm. — To rzeczywiście Albert Maillard… — Pradelle wymówił te słowa z przerażającą powolnością, jakby składał cały swój ciężar na każdą sylabę — …co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Przybycie kapitana momentalnie wszystkich uciszyło. Żołnierze zamilkli, jakby ich zaskoczyło nagłe zaćmienie Słońca. Ten Pradelle miał w sobie coś, co mroziło człowiekowi krew w żyłach. Coś z inspektora Javerta. Tak musieli wyglądać strażnicy piekieł. Wahałem się, czy Ci o tym powiedzieć, ale jednak to zrobię. Mam wieści o A.P. Nigdy nie zgadniesz: awansował na kapitana! Widać, że na wojnie lepiej być kanalią niż żołnierzem. I teraz jest tutaj, kieruje działem w Biurze Demobilizacyjnym. Ten szok, jakim był dla mnie jego widok… Nie masz pojęcia, jakie śnią mi się koszmary, odkąd go znowu spotkałem.
— Znamy się, szeregowy Maillard, nieprawdaż? Albert w końcu uniósł wzrok. — Prawda, panie poru… panie kapitanie… Znamy się. Żandarm umilkł, z zaaferowaną miną wpatrując się w swoje pieczątki i rejestry. W powietrzu niemal namacalnie wyczuwało się nieprzyjazne wibracje. — Zwłaszcza dobrze jest mi znany twój heroizm, szeregowy Maillard — wycedził Pradelle z wyniosłym uśmieszkiem. Powiódł uważnym spojrzeniem po całej postaci Alberta, od stóp do głów, i z powrotem utkwił je w jego twarzy. Nie śpieszył się. Albert miał wrażenie, że ziemia powoli usuwa mu się spod stóp, jakby stał na ruchomych piaskach, i to właśnie, odruch paniki, sprawiło, że zareagował: — Taka jest korzyść… z wojny — wykrztusił. Wokół nich zapadła głęboka cisza. Pradelle pochylił głowę, jakby coś w milczeniu rozważał. — Każdy… ujawnia wtedy swoją prawdziwą naturę — dodał z wysiłkiem Albert. Na usta Pradelle’a wychynął półuśmiech. W pewnych okolicznościach jego wargi tworzyły poziomą linię, która się rozciągała jak gdyby automatycznie. Albert wreszcie zrozumiał, dlaczego czuje się przy nim tak nieswojo: kapitan Pradelle nie mrugał, nigdy, co sprawiało, że spojrzenie miał
nieruchome, drapieżne. Takie gady nie znają łez — pomyślał. Przełknął ślinę i spuścił oczy. Niekiedy śni mi się, że go morduję, przebijam go bagnetem. Innym razem, że jesteś wtedy ze mną i dajemy mu naprawdę ostry wycisk. A czasami też, że staję przed sądem wojennym, a potem przed plutonem egzekucyjnym, normalnie powinienem odmówić opaski na oczy, wykazać się odwagą, a tu nie, mówię: zgoda — bo jedynym wykonawcą wyroku jest on i celując do mnie, uśmiecha się, jest naprawdę z siebie zadowolony… Nawet kiedy nie śpię, śni mi się, że go zabijam. Ale kiedy przypomina mi się nazwisko tego łajdaka, myślę przede wszystkim o Tobie, mój biedny przyjacielu. Wiem, że nie powinienem Ci o takich rzeczach opowiadać…
— No cóż… skoro pan kapitan go zna… Na nowo podniósł się szmer niezadowolenia, najpierw nieśmiały, a potem coraz głośniejszy. Kiedy Albert uniósł wreszcie wzrok, Pradelle zdążył już zniknąć, a żandarm wrócił znów do swojego rejestru. ♦ ♦ ♦ Od samego rana panowała nieustanna wrzawa. Biuro Demobilizacyjne rozbrzmiewało ciągłymi krzykami
i wrzaskami, aż nagle pod koniec dnia z tego wielkiego dogorywającego korpusu tak jakby uszła para. Pozamykano okienka, oficerowie poszli na kolację, umęczeni podoficerowie, siedząc na workach, dmuchali na swoją kawę, z przyzwyczajenia, bo wcale nie była gorąca. Biurka w administracji zostały uprzątnięte. Do następnego dnia. Pociągi, które nie zdążyły przyjechać, już nie przyjadą. To jeszcze nie dziś. Może jutro. A przecież od zakończenia wojny nic, tylko czekamy. Właściwie trochę jak w okopach. Jest nieprzyjaciel, którego nigdy nie widzimy, ale którego ciężar nas przytłacza. Jesteśmy od niego uzależnieni. Wróg, wojna, administracja, armia, wszystko to podobne, nikt nic z tego nie rozumie i nikt nie wie, jak z tym skończyć.
Zapadła noc. Ci, którzy już zjedli, zaczynali trawić, rozmyślali, zapalali papierosy. Teraz, kiedy zapadł spokój, wyczerpani całym dniem, zaciekłą walką nie wiadomo o co, czuli w sobie cierpliwość i wielkoduszność. Dzielili się kocami, oddawali resztkę niezjedzonego chleba. Ściągali buty, a ich twarze, możliwe, że tylko w tym świetle, sprawiały wrażenie bardziej pobrużdżonych, postarzałych, znać na nich było znużenie, wszystkie te wyczerpujące miesiące i te
żmudne starania, ta wojna chyba nigdy się nie skończy, mówili sobie. Niektórzy grali w karty, stawką będą za małe buty, których nie dało się wymienić, śmiali się, opowiadali dowcipy. Było im ciężko na sercu. …oto, jak kończy się wojna, mój drogi Eugène, ogromną sypialnią pełną wykończonych facetów, których nie potrafią nawet jak należy odesłać do domów. Nikt się do ciebie nie odezwie, nikt ci nawet ręki nie uściśnie. Gazety obiecywały nam łuki triumfalne, a na razie gnieździmy się w salach, po których hula wiatr. „Serdeczna podzięka wdzięcznej Francji” (przeczytałem to w „Le Matin”, przysięgam, cytuję słowo w słowo) zamieniła się w nieustanne szykany, żałują nam tych pięćdziesięciu dwóch franków zasiłku, skąpią na ubraniach, na zupie i kawie. Traktują nas jak oszustów.
— U mnie, kiedy wrócę — mówi jeden, zapalając papierosa — będzie feta jak się patrzy… Ludzie milczą. Każdemu chodzą po głowie własne wątpliwości. — Skąd jesteś? — pytają go. — Z Saint-Viguier-de-Soulage. — Aaa… Nikomu to nic nie mówiło, ale brzmiało ładnie. Na dzisiaj dam Ci już spokój. Myślę o Tobie, drogi przyjacielu, i chciałbym Cię jak najszybciej znów
zobaczyć, to pierwsza rzecz, jaką zrobię po powrocie do Paryża, zaraz po spotkaniu z moją Cécile, chyba rozumiesz. Dbaj o siebie, napisz do mnie, jeśli będziesz mógł, jeśli nie, z rysunków też się cieszę, wszystkie je zachowuję, bo kto wie? Kiedy będziesz wielkim artystą, mam na myśli, że sławnym, może dzięki nim stanę się bogaty. Przekazuję serdeczny uścisk ręki, Twój Albert
Po długiej nocy spędzonej w nastroju rezygnacji ludzie zaczęli przeciągać się, wstawać. Ledwie nastał dzień, a już podoficerowie zamaszystymi uderzeniami młotka zaczęli przybijać ogłoszenia. Wszyscy rzucili się czytać. Potwierdzono odjazd pociągów w piątek, za dwa dni. Dwóch pociągów do Paryża. Każdy szukał swojego nazwiska, nazwisk kolegów. Albert cierpliwie czekał, zarabiał kuksańce w żebra, deptali mu po nogach. W końcu udało mu się przepchnąć przez tłum, powiódł palcem po pierwszej liście, po drugiej, wycofał się, trzecia lista, a na niej wreszcie jest: Albert Maillard, to ja, nocny pociąg. Piątek, odjazd o dwudziestej drugiej. Podstemplował swój talon podróżny i ruszył z resztą chłopaków na dworzec, trzeba było się zjawić dobrą godzinę wcześniej. Chciał napisać do Cécile, ale szybko się rozmyślił, bo po co. Dość już było takich przedwczesnych wieści.
Jak wielu innych, poczuł ulgę. Nawet jeśli ta dobra wiadomość miała zostać odwołana, a nawet okazać się nieprawdziwa, podnosiła na duchu. Zostawił swoje rzeczy pod opieką jakiegoś paryżanina, zajętego pisaniem listu, i wyszedł, by nacieszyć się chwilowym przejaśnieniem. W nocy ustał deszcz, zapowiadał się piękny dzień, każdy, kto spoglądał w niebo, wygłaszał swoją prognozę pogody. A rano, nawet mimo wielu własnych trosk, ludzie poczuli, jak to dobrze mimo wszystko być żywym. Wzdłuż barier wytyczających granice obozu demobilizacyjnego jak co dzień stały dziesiątki żołnierzy, którzy gawędzili o tym i owym z mieszkańcami miasteczka przybyłymi popatrzeć, jak się to wszystko odbywa, z dzieciakami, które miały nadzieję dotknąć karabinu, z różnymi gapiami, którzy nie wiadomo skąd się wzięli ani jak tu dotarli. Z ludźmi, po prostu. Zabawnie było tak stać i przez barierki rozmawiać z prawdziwymi ludźmi. Albertowi zostało trochę tytoniu — towar, z którym nigdy się nie rozstawał. A że sporo było żołnierzy bardzo wyczerpanych, którzy owinięci w swoje płaszcze długo zwlekali, nim w końcu zdecydowali się wstać, zdobycie czegoś gorącego do picia nie sprawiało trudności. Podszedł do barierek i stał tak przez dłuższą chwilę, paląc papierosa i popijając kawę. Nad jego głową z wielką szybkością przemykały białe chmury. Potem poszedł dalej, aż do bramy obozu, po drodze
wymieniając parę słów to z tym chłopakiem, to z tamtym. Ale nie szukał informacji, postanowił spokojnie czekać, aż go wywołają, nie chciało mu się już za niczym biegać, w końcu i tak odeślą go do domu. W ostatnim liście Cécile podała mu numer telefonu, pod którym mógł zostawić wiadomość, kiedy będzie już znał dzień swojego powrotu. Odkąd dostał ten numer, korciło go, żeby natychmiast zadzwonić, usłyszeć Cécile, powiedzieć jej, jak bardzo nie może się już doczekać powrotu, chwili, kiedy ją wreszcie ujrzy, oraz o wielu innych rzeczach, ale było to tylko miejsce, gdzie miał zostawić wiadomość, u pani Mauleon, właścicielki sklepu żelaznego na rogu rue des Amandiers. Zresztą żeby zadzwonić, musiałby znaleźć telefon. Szybciej będzie, jeśli nigdzie się już po drodze nie zatrzymując, wróci po prostu do domu. Przy barierce stało sporo ludzi. Zapaliwszy drugiego papierosa, Albert przechadzał się tam i z powrotem. Mieszkańcy miasteczka rozmawiali z żołnierzami. Na ich twarzach malował się smutek. Kobiety szukały mężów, synów, pokazywały fotografie, to było jak szukanie igły w stogu siana. Mężczyźni, jeśli w ogóle jacyś byli, trzymali się z tyłu. To zawsze kobiety dwoiły się i troiły, to one pytały, prowadziły swoją cichą walkę, budziły się co rano, wciąż jeszcze mając nadzieję. Mężczyźni już dawno ją stracili. Wypytywani żołnierze udzielali wymijających
odpowiedzi, kiwali głowami, na zdjęciach wszyscy wyglądali podobnie. Albert poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się i natychmiast zrobiło mu się słabo, serce zabiło w piersi jak szalone. — Szeregowy Maillard, szukałem cię! — Pradelle ujął go pod ramię, zmuszając do dalszego marszu. — Idźcie za mną! Albert nie podlegał już rozkazom Pradelle’a, ale — taka jest siła autorytetu — posłusznie za nim podążył, przyciskając do piersi swój worek. Ruszyli wzdłuż barierek. ♦ ♦ ♦ Młoda kobieta była od nich znacznie niższa. Jakieś dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat, niezbyt ładna — pomyślał Albert — ale dość wdzięczna. Miała na sobie żakiet chyba z gronostajów, Albert nie był pewny, kiedyś Cécile pokazała mu takie futra na wystawie jakiegoś zawrotnie drogiego magazynu, a jemu było przykro, że nie może wejść do sklepu i jej takiego kupić. Z tego samego futra miała też mufkę i kapelusz w kształcie dzwonu z rozszerzającym się do przodu rondkiem. Typ osoby posiadającej środki, by ubierać się z bezpretensjonalną prostotą, a nie wyglądać biednie. Miała szczerą twarz, wielkie ciemne oczy
okolone siateczką delikatnych zmarszczek, czarne długie rzęsy i małe usta. Nie, nie była piękna, ale szykowna. A poza tym szybko okazało się, że to kobieta z charakterem. I była wzruszona. W dłoniach, na których miała rękawiczki, trzymała kartkę papieru. Rozłożyła ją i podała Albertowi. Robiąc dobrą minę do złej gry, udał, że ją czyta, ale nie było to potrzebne, bo dobrze wiedział, co to jest. Formularz. Jego spojrzenie wyłowiło słowa: „poległy za Francję”, „w wyniku ran odniesionych na polu walki…”, „pochowany nieopodal”. — Panienkę interesuje jeden z twoich kolegów, który poległ w walce — oznajmił zimno kapitan. Młoda kobieta wyciągnęła do Alberta drugą kartkę, której o mały włos nie upuścił, ale przy wtórze jej cichego okrzyku: „Och!” w ostatniej chwili ją złapał. To było jego pismo. Szanowna Pani, Szanowny Panie, nazywam się Albert Maillard, jestem kolegą Waszego syna Édouarda i z najgłębszym smutkiem zawiadamiam Państwa, że 2 listopada Édouard poległ…
Zwrócił oba papiery młodej kobiecie, ta zaś podała mu dłoń chłodną, delikatną i zdecydowaną. — Madeleine Péricourt. Jestem siostrą Édouarda… Albert w milczeniu skinął głową. Ona i Édouard byli do siebie podobni. Z oczu. Nikt nie wiedział, co teraz.
— Bardzo mi przykro — wykrztusił Albert. — Panienka zwróciła się do mnie — wyjaśnił Pradelle — z polecenia generała Morieux… — odwrócił się do niej — będącego bliskim przyjacielem pani ojca, czyż nie? Madeleine skinieniem głowy potwierdziła, wciąż jednak nie odrywając wzroku od Alberta, u którego nazwisko Morieux wywołało gwałtowny skurcz żołądka. Z lękiem zadał sobie pytanie, czym się to wszystko skończy, odruchowo zacisnął pośladki, skupił się na swoim pęcherzu. Pradelle, Morieux… Tylko patrzeć, jak pułapka się zatrzaśnie. — Panna Péricourt — ciągnął kapitan d’AulnayPradelle — pragnie odwiedzić grób swojego biednego brata. Jednak nie wie, gdzie jest pochowany… Mówiąc to, położył ciężką dłoń na ramieniu Alberta, zmuszając go, by na niego spojrzał. Przypominało to gest koleżeńskiej zażyłości, Madeleine pewnie uznała kapitana za niezwykle ludzkiego, tę kanalię wpatrującą się w Alberta z uśmiechem tyleż dyskretnym, co groźnym. Albert odnotował w duchu powiązanie nazwiska Morieux z nazwiskiem Péricourt, a potem z „przyjacielem pani ojca”… Nietrudno było odgadnąć, że kapitan dbał o swoje kontakty i że bardziej mu się opłaciło oddanie przysługi pannie Péricourt aniżeli wyjawienie prawdy, którą doskonale znał. Uwięził Alberta w jego kłamstwie o śmierci Édouarda Péricourta i wystarczyło spojrzeć na jego zachowanie,
by domyślić się, że trzymał go będzie w garści tak długo, jak długo będzie mu się to opłacało. Panna Péricourt nie patrzyła na Alberta, ona wpatrywała się w niego z bezgraniczną nadzieją, marszcząc czoło, jakby chciała mu dopomóc się odezwać. Ale on w milczeniu tylko kręcił głową. — Czy to daleko stąd? — zapytała. Bardzo miły głos. A ponieważ Albert wciąż nie odpowiadał, kapitan Pradelle cierpliwym tonem powtórzył: — Panienka pyta, czy cmentarz, na którym został pochowany jej brat Édouard, leży daleko stąd. Madeleine spojrzała pytająco na oficera, czy ten pana żołnierz to idiota? Czy rozumie, co się do niego mówi? Mnąc w ręku list, przenosiła spojrzenie z kapitana na Alberta i z Alberta na kapitana. — Dość daleko… — zaryzykował Albert. Madeleine poczuła ulgę. „Dość daleko” oznaczało, że nie „zbyt daleko”. A w każdym razie: „pamiętam gdzie”. Odetchnęła. Ktoś wiedział. Nietrudno się było domyślić, że dołożyła wielu starań, żeby tu dotrzeć. Naturalnie nie pozwoliła sobie na uśmiech, okazja była nie po temu, ale uspokoiła się. — Czy może mi pan wyjaśnić, jak tam dojechać? — To… — odpowiedział szybko Albert — nie będzie łatwe… To jest prowincja, żeby znaleźć punkty orientacyjne… — Będzie pan więc mógł nam wskazać drogę?
— Teraz? — przestraszył się Albert. — Rzecz w tym, że… — Och, nie! Nie od razu! Odpowiedź Madeleine padła natychmiast, w tej samej chwili jej pożałowała, przygryzła usta, spojrzała na kapitana Pradelle’a, szukając u niego aprobaty. A wtedy stało się coś dziwnego: wszyscy zrozumieli, o co w tym chodzi. Jedno zbyt szybko rzucone słowo, i koniec. To bardzo wiele zmieniało. Pradelle jak zwykle był najszybszy. — Panna Péricourt pragnie pomodlić się na grobie swojego brata… Powiedział to, kładąc nacisk na każdą sylabę, tak jakby każda kryła jakieś konkretne, odrębne znaczenie. Pomodlić się. Powiedzmy. Ale czemu nie od razu? Dlaczego czekać? Dlatego, że spełnienie jej życzenia wymagało trochę czasu, a zwłaszcza dużej dyskrecji. Od wielu już miesięcy rodziny domagały się, by zwrócono im ciała żołnierzy poległych na froncie. Oddajcie nam nasze dzieci. Ale nic nie mogły wskórać. Rzecz w tym, że byli pogrzebani wszędzie. Cała północ i cały wschód kraju usiane były prowizorycznymi, wykopanymi naprędce mogiłami, bo zmarli nie mogli czekać, szybko się rozkładali, nie mówiąc już o szczurach. Od razu po zawieszeniu broni rodziny podniosły głośny krzyk, lecz państwo z uporem
odmawiało. Z drugiej strony, jak się nad tym zastanowić, Albertowi wydawało się to logiczne. Gdyby rząd zezwolił na prywatne ekshumacje żołnierzy, w kilka dni setki tysięcy rodzin uzbrojonych w łopaty i kilofy przekopałyby połowę kraju — wyobrażacie sobie to pobojowisko? — przewożąc następnie tysiące rozkładających się ciał, trumny całymi dniami zalegałyby na dworcach, a potem by je ładowano do pociągów, którym i bez tego pokonanie trasy Paryż— Orlean zajmowało cały tydzień. To nie wchodziło w rachubę. Od początku powiedziano więc „nie”. Tyle że rodzinom trudno było się z tym pogodzić. Nie mogły tego zrozumieć; jak to, przecież wojna się skończyła. Ze swej strony rząd nie był nawet w stanie zdemobilizować żołnierzy, trudno więc sobie wyobrazić, jak miałby sobie poradzić z organizacją ekshumacji, a potem transportem dwustu, trzystu czy nawet czterystu — zatracono już rachubę — tysięcy trupów. Prawdziwa łamigłówka. Ludzie uciekali więc w smutek, krewni poległych przemierzali kraj, by modlić się na ich mogiłach wykopanych gdzieś na jakimś bezludziu, nie chcieli wracać do domów. Tak było w przypadku tych najbardziej zrezygnowanych. Bo byli też inni, rodziny buntownicze, wymagające, uparte, które nie zamierzały dać się zwodzić nieudolnemu rządowi. One załatwiały to inaczej. Do
takich z pewnością należała rodzina Édouarda. Panna Péricourt nie przyjechała pomodlić się na grobie brata. Ona przyjechała po niego. Przyjechała, żeby odkopać jego ciało i je ze sobą zabrać. Sporo się słyszało takich historii. Istniała cała sieć usług, ludzie, którzy się w tym specjalizowali, wystarczyło mieć furgonetkę, łopatę, kilof i mocne nerwy. Przyjeżdżało się na miejsce nocą, załatwiało szybko sprawę. — To kiedy, szeregowy Maillard — ciągnął Pradelle — panienka będzie mogła pomodlić się na grobie brata? — Jeśli pan sobie życzy, jutro… — zaproponował Albert zdławionym głosem. — W porządku — odezwała się panna Péricourt — jutro, bardzo dobrze. Przyjadę samochodem. Ile czasu, pana zdaniem, zajmie dotarcie na miejsce? — Trudno powiedzieć. Godzinę lub dwie. Może więcej… Która godzina by pani odpowiadała? — zapytał Albert. Madeleine zawahała się. A ponieważ i kapitan, i Albert milczeli, rzuciła: — Przyjadę koło osiemnastej, co pan na to? Co on na to? — Zamierza pani modlić się nocą? — zapytał. To było silniejsze od niego. Nie mógł się powstrzymać. To było podłe z jego strony.
I zaraz swoich słów pożałował, bo Madeleine spuściła oczy. Jego pytanie ani trochę jej nie zakłopotało, bynajmniej. Kalkulowała. Chociaż młoda, twardo stąpała po ziemi. A ponieważ była bogata, od razu to było widać, te gronostaje, ten kapelusik, te zdrowe zęby, podeszła do sprawy praktycznie, zastanawiając się, jaką cenę powinna zaproponować, by pozyskać tego żołnierza do współpracy. Albert brzydziłby się sam siebie, gdyby Madeleine Péricourt przypuszczała, że zgodziłby się przyjąć za to pieniądze… Nim zdążyła otworzyć usta, powiedział: — Zgoda, do jutra. Odwrócił się i ruszył do obozu.
9
Naprawdę, tak mi przykro, że znów wracam do tej sprawy… Ale powinieneś być naprawdę pewny. Czasem podejmuje się decyzje pod wpływem gniewu, rozczarowania czy smutku, niekiedy ponoszą nas emocje, zresztą wiesz, o co mi chodzi. Nie wiem, co można by zrobić teraz, ale coś by się poradziło… Jeśli się coś robi, to powinno się móc również z tego wycofać. Nie chcę Cię do niczego namawiać, ale proszę: pomyśl o swoich rodzicach. Jestem pewny, że gdyby Cię zobaczyli w Twoim obecnym stanie, kochaliby Cię tak samo, jeśli nie bardziej. Twój ojciec jest na pewno dzielnym i oddanym rodzinie człowiekiem, wyobrażam sobie, jaką radością byłoby dla niego dowiedzieć się, że żyjesz. Nie chcę Cię do niczego namawiać. Zresztą i tak stanie na Twoim, ale takie sprawy moim zdaniem trzeba dobrze przemyśleć. Narysowałeś mi Swoją siostrę Madeleine, taka miła młoda dziewczyna, pomyśl tylko, jakim bólem była dla niej wiadomość o Twojej śmierci i jakim cudem byłoby teraz…
Niepotrzebnie to pisał. Nie wiadomo nawet, kiedy list dojdzie, równie dobrze mogło to być za dwa tygodnie, co za cztery. A kości zostały już rzucone. Albert pisał więc wyłącznie dla siebie. Nie żałował, że pomógł Édouardowi zmienić tożsamość, jakkolwiek nie
do końca, bo nie potrafił wyobrazić sobie konkretnych tego konsekwencji, jak się domyślał, dość ponurych. Położył się na ziemi, owinął w swój wojskowy płaszcz. Przez większą część nocy nerwowo i niespokojnie przewracał się z boku na bok. Śniło mu się, że odkopali ciało i Madeleine Péricourt od razu zorientowała się, że to nie jej brat, był za wysoki albo za niski, czasami miał twarz, którą natychmiast można było rozpoznać, twarz starego żołnierza, innym razem wykopali mężczyznę z łbem martwego konia. Młoda kobieta łapała go za ramię, pytała: „Co pan zrobił z moim bratem?”, a kapitan d’Aulnay-Pradelle, którego niebieskie oczy były tak jasne, że oświetlały twarz Alberta niczym blask pochodni, rzecz jasna jej wtórował: „No właśnie, szeregowy Maillard! — grzmiał głosem generała Morieux — co zrobiłeś z jej bratem?!”. ♦ ♦ ♦ I śniąc podobny koszmar, o pierwszym brzasku Albert się obudził. Cały obóz lub prawie cały jeszcze spał, on zaś przetrawiał myśli, które w ciemnościach tej wielkiej sali, w takt ciężkiego oddechu współtowarzyszy i deszczu bębniącego o dach z minuty na minutę stawały się coraz czarniejsze, coraz bardziej złowieszcze
i przygnębiające. Nie żałował tego, co dotąd zrobił, ale nie był w stanie posunąć się dalej. Nieustannie powracał do niego obraz młodej kobiety ściskającej w drobnych dłoniach ten list będący jednym stekiem kłamstw. Czy to, co zrobił, było naprawdę podyktowane współczuciem? Ale czy można się jeszcze z tego wszystkiego wycofać? Tyleż samo racji przemawiało za jednym, co za drugim. Bo przecież, mówił sobie, nie będę odkopywał teraz trupów tylko po to, żeby ukryć kłamstwo popełnione z dobrego serca! Albo ze słabości, co na jedno wychodzi. Ale jeśli nie odkopię, jeśli ujawnię prawdę, stanę przed sądem. Nie wiedział, czym to grozi, wiedział tylko, że to poważne przestępstwo. Sprawa zataczała coraz szersze kręgi. Dzień na dobre już wstał, a on wciąż jeszcze nie podjął żadnej decyzji, ciągle odsuwając od siebie moment rozstrzygnięcia tego straszliwego dylematu. Obudził go kopniak w żebra. Zdumiony szybko usiadł. Cała sala rozbrzmiewała już krzykami, poruszeniem. Albert rozejrzał się kompletnie nieprzytomny, niezdolny zebrać myśli, a wtedy nagle ujrzał nachylającą się i nieruchomiejącą kilka centymetrów od jego twarzy, surową i czujną twarz kapitana Pradelle’a. Oficer długo mu się przyglądał, a potem głęboko westchnął i przyłożył mu otwartą dłonią w twarz. Albert odruchowo się zasłonił. Pradelle uśmiechnął się. Szerokim uśmiechem, niewróżącym niczego dobrego.
— Co to za bzdury słyszę, szeregowy Maillard! To twój kolega Édouard Péricourt nie żyje? Czy wiesz, jaki to był dla mnie szok? Bo ostatnim razem widziałem go… — zmarszczył brwi, jakby usilnie próbował sobie coś przypomnieć — …słowo daję, widziałem go na dziedzińcu szpitala wojskowego, skąd został przewieziony. A wtedy był jak najbardziej żywy. Fakt, nie wyglądał najlepiej… Prawdę mówiąc, odniosłem wrażenie, że ma rysy trochę ściągnięte. Chciał złapać pocisk zębami, to było nieostrożne z jego strony, gdyby tylko zapytał mnie o radę… Ale żeby pomyśleć, że niedługo umrze, o nie, szeregowy Maillard, to by mi do głowy nie przyszło. A tymczasem nie ma najmniejszych wątpliwości, Péricourt rzeczywiście nie żyje, napisałeś nawet list do rodziny, żeby ją o tym zawiadomić, i to w jakim stylu, szeregowy Maillard, wykwintnie staroświeckim! — Wymawiał nazwisko Alberta, niezmiennie akcentując ostatnią sylabę, co sprawiało, że Maillard nabierało tonacji szyderczej, a nawet jeszcze bardziej wzgardliwej, w jego ustach wydawało się znaczyć tyle, co „psie gówno”, czy coś podobnego. Po czym ściszył głos niemal do szeptu, jak człowiek wściekły, który stara się opanować: — Nie wiem, co stało się z szeregowym Péricourtem — wysyczał — i nie chcę wiedzieć, ale generał Morieux polecił mi pomóc jego rodzinie, więc siłą rzeczy zastanawiam się…
Zabrzmiało to trochę jak pytanie. Jak dotąd Albertowi nie przysługiwało prawo głosu i kapitan Pradelle wyraźnie nie zamierzał go do tego głosu dopuścić. — Są dwa rozwiązania, szeregowy Maillard. Mówimy prawdę lub zamykamy sprawę. Jeśli powiemy prawdę, czekają cię grube nieprzyjemności: bezprawne przywłaszczenie cudzej tożsamości, nie wiem, w jaki sposób tego dokonałeś, ale więzienie masz jak w banku: gwarantuję ci minimum piętnaście lat. Poza tym zapomnisz o swoim pomyśle z dochodzeniem w sprawie Wzgórza Sto Trzynaście… Jednym słowem, tak dla mnie, jak i dla ciebie jest to najgorsze rozwiązanie. Pozostaje inne: chcą od nas martwego żołnierza, dajmy im martwego żołnierza, koniec, kropka, teraz słucham. Albert zaczynał dopiero przetrawiać pierwsze słowa. — Nie wiem… — wykrztusił. W podobnych sytuacjach pani Maillard wybuchała: „No proszę, to cały Albert! Kiedy trzeba się na coś zdecydować, pokazać, że się jest mężczyzną, nie ma go! No nie wiem… Zobaczymy… Może tak… Zapytam… Na Boga, Albercie! Zdecyduj się wreszcie! Jeśli myślisz, że w życiu… itp., itd.”. Kapitan Pradelle miał w sobie coś z pani Maillard. Ale rozstrzygał szybciej od niej: — Powiem ci, co zrobisz. Ruszysz tyłek i dziś wieczorem dostarczysz pannie Péricourt pięknego trupa ze stemplem „Édouard Péricourt”, rozumiesz, co do
ciebie mówię? Odrobisz swoje i wyjedziesz spokojny. Ale szybko myśl. Bo jeśli wolisz kryminał, proszę bardzo, możesz na mnie liczyć… ♦ ♦ ♦ Albert popytał wśród kolegów, wymienili wiele polowych cmentarzy w okolicy. Upewnił się w tym, co już wiedział: największy znajdował się w Pierreval, sześć kilometrów stąd. Tam miałby największy wybór. Wybrał się na piechotę. Cmentarz rozciągał się pod lasem, były na nim dziesiątki mogił. Najpierw próbowano stawiać je w rzędach, ale potem wojna zaczęła dostarczać tyle ciał, że zakopywano je w kolejności zwożenia, jak leci. Groby rozrzucone chaotycznie, niektóre z krzyżami, inne bez albo z krzyżami przewróconymi. Tu grób z nazwiskiem. Tam samo „żołnierz” wyryte nożem na drewnianej tabliczce; takich grobów, tylko z napisem „żołnierz”, były dziesiątki. Na innych wetknięto w ziemię butelkę z kartką z nazwiskiem żołnierza w środku, na później, na wypadek gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, kto leży pod spodem. Na cmentarzu Pierreval Albert mógł spędzić długie godziny, chodząc pośród tych prowizorycznych mogił, zanimby wreszcie którąś wybrał, to jego odwieczne niezdecydowanie, ale w końcu przeważył rozsądek.
Zobaczmy, pomyślał, zaczyna się robić późno, czeka mnie jeszcze kawał drogi z powrotem do obozu, muszę się na coś zdecydować. Odwrócił głowę, ujrzał jakiś bezimienny grób z krzyżem, bez żadnego napisu i orzekł: ten. Wyrwał sztachetę z ogrodzenia, usunął z niej kilka małych drzazg, rozejrzał się za kamieniem, przybił do niej nieśmiertelnik Édouarda Péricourta, oznaczył miejsce i niczym fotograf wykonujący ślubne zdjęcie cofnął się kilka kroków, by ocenić ogólny efekt. A potem nękany strachem i wyrzutami sumienia, gdyż kłamstwo, nawet w dobrej sprawie, nie leżało w jego naturze, ruszył w drogę powrotną. Rozmyślał o Madeleine Péricourt, o Édouardzie, ale też o tym nieznanym, bezimiennym żołnierzu, którego przypadek wytypował do odtwórcy roli Édouarda i po którym teraz ślad na dobre już zaginął. Im bardziej oddalał się od cmentarza, im bliżej był obozu, wyobraźnia podpowiadała mu coraz to nowe doraźne zagrożenia, przypominające kostki domina, z których pierwsza pociąga za sobą kolejno upadek następnych. Wszystko byłoby dobrze, gdyby chodziło tylko o modlitwę. Siostra szuka grobu brata, dostarczam jej grób, brata czy kogo innego, nieważne, liczy się potrzeba serca. Ale teraz, skoro zaczną kopać, sprawa się komplikuje. Kto wie, kogo znajdą pod ziemią? Brak nazwiska jeszcze ujdzie, martwy żołnierz to martwy żołnierz. Co znajdą, kiedy go odkopią? Jakiś osobisty
drobiazg? Jakiś znak szczególny? A może po prostu nie zgadzać się będzie wzrost nieboszczyka? Tyle że dokonał już wyboru, powiedział: ten, klamka zapadła. Na dobre lub na złe. Od dłuższego czasu nie liczył już na łut szczęścia. Dotarł do obozu kompletnie wyczerpany. Żeby zdążyć na swój pociąg do Paryża, a nie było mowy, żeby nie zdążył (o ile w ogóle podstawią jakiś pociąg), musi wrócić najpóźniej o dwudziestej pierwszej. Już teraz panowało spore ożywienie, bagaże od wielu godzin były gotowe, setki mężczyzn podnieconych jak dzieci krzyczało, śpiewało, wrzeszczało, klepało się po plecach. Oficerowie z niepokojem zastanawiali się, co zrobią, jeśli pociąg, jak co trzeci dotąd, nie przyjedzie… Albert wyszedł z baraku. Na dworze spojrzał w niebo. Czy noc okaże się wystarczająco ciemna? ♦ ♦ ♦ Kapitan Pradelle tryskał energią. Istny kogut. Mundur świeżo wyprasowany, wypastowane buty, brakowało tylko wypolerowanych na błysk medali. Kilka kroków i już był dziesięć metrów dalej. Albert nie ruszył się. — No jak, stary, idziesz czy nie? Minęła osiemnasta. Za furgonetką sunęła powoli limuzyna, słychać było stłumiony szum zaworów, z rury
wydechowej wydobywał się niemal pastelowy obłok spalin. Za cenę jednej opony tego pojazdu Albert przeżyłby cały miesiąc. Kapitan nie zatrzymał się przy furgonetce, tylko pomknął prosto do samochodu; dał się słyszeć cichy trzask zamykanych drzwi. Młoda kobieta nie pokazała się. Brodaty i cuchnący potem szofer siedział za kierownicą pięknej nowej furgonetki, Berlieta CBA za trzydzieści tysięcy franków. Interes był bardzo dochodowy. Od razu było widać, że facet zna się na rzeczy i zwykł ufać wyłącznie własnemu osądowi. Przez spuszczoną szybę popatrzył na Alberta, zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów, a potem otworzył drzwi, wysiadł z furgonetki i odciągnął go na bok. Przytrzymawszy jego ramię w uchwycie mocnym jak ze stali, rzucił: — Skoro jedziesz, jesteś zamieszany w sprawę, jasne? Albert kiwnął głową, że tak. Odwrócił się do limuzyny, z rury wydechowej nadal wydobywał się biały, łagodny dym, mój Boże, jakże okrutny po tych wszystkich latach nędzy był ten delikatny podmuch. — Powiedz mi… — wymamrotał kierowca — ile od nich bierzesz? Albert czuł, że przez człowieka takiego pokroju bezinteresowność zostanie bardzo źle odebrana. Szybko się zastanowił i rzekł:
— Trzysta franków. — Frajer z ciebie! — W jego słowach czuło się jednak zadowolenie, że on sam lepiej to rozegrał. W swoim ciasnym umyśle odczuwał tyleż samo satysfakcji, jeśli jemu się udało, co kiedy innym się nie powiodło. Odwrócił się do limuzyny. — Nie widzisz? Nosi taka futra, tarza się w jedwabiach. Lekko mogłeś wyciągnąć czterysta franków. Nawet pięćset! — Czuło się, że był już prawie gotów wyjawić, ile on sam wytargował. Przezorność przeważyła, wypuścił ramię Alberta. — Jedziemy, nie ma co zwlekać. Albert odwrócił się do samochodu, młoda kobieta wciąż nie wysiadała, no nie wiem, żeby się przywitać lub podziękować, ale nic z tych rzeczy, Albert był pracownikiem, podwładnym. Wsiadł do furgonetki, ruszyli. Za nimi potoczyła się limuzyna, w pewnej odległości, zapewniając sobie dzięki temu możliwość — w razie gdyby zjawili się żandarmi i zaczęli zadawać pytania — wyprzedzenia furgonetki i zniknięcia bez śladu. Zapadł zmrok. Żółte reflektory furgonetki oświetlały drogę, ale w kabinie nie było widać nawet własnych nóg. Albert oparł rękę o deskę rozdzielczą i zza przedniej szyby wpatrywał się w mijane okolice. Mówił „na prawo” albo „tędy”, bał się, że zabłądzi, a im bliżej byli cmentarza, tym bardziej się bał. I wtedy podjął decyzję. Jeśli sprawa przybierze zły obrót, zwiewam na piechotę przez las.
Kierowca za mną nie pobiegnie. Zawróci i pojedzie z powrotem do Paryża, gdzie pewnie czekają na niego już następne zlecenia. Natomiast kapitan Pradelle był w stanie rzucić się za nim w pościg, bydlak pokazał już, jak szybki potrafi mieć refleks. Co robić? — zachodził w głowę Albert. Czuł parcie na pęcherz, z całych sił powstrzymywał się, żeby się nie zsikać. Furgonetka wjechała na ostatnie wzgórze. Cmentarz zaczynał się prawie tuż przy drodze. Kierowca tak manewrował, żeby zaparkować na zboczu przodem do drogi. Odjeżdżając, nie będzie musiał nawet poruszyć dźwignią zmiany biegów, wystarczy, że zwolni hamulec i wóz sam się potoczy. Silnik przestał pracować i nagle jakby opadł na nich wielki płaszcz, zapanowała dziwna cisza. Natychmiast przy drzwiach furgonetki pojawił się kapitan. Szofer miał zostać na czatach przy wejściu do cmentarza. Oni w tym czasie będą kopali, wyciągną z furgonetki trumnę, załadują ją i będzie po sprawie. Limuzyna panny Péricourt wyglądała jak przyczajony w ciemnościach, gotowy do skoku drapieżnik. Młoda kobieta otworzyła drzwi i wysiadła. Taka drobna, Albertowi wydała się jeszcze młodsza niż wczoraj. Kapitan wykonał gest, żeby ją powstrzymać, nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo stanowczym krokiem już do nich podeszła. Jej obecność była czymś tak niezwykłym w tym miejscu i o tej porze, że wszyscy
trzej umilkli. Krótkim skinieniem głowy dała sygnał do wymarszu. Ruszyli. Kierowca furgonetki niósł dwie łopaty, Albert złożoną wielką płachtę do zbierania ziemi, dzięki temu szybciej im pójdzie zasypanie grobu z powrotem. Noc była dość jasna, z prawej i lewej strony majaczyły pryzmy dziesiątek mogił, przypominało to drogę przez pole poryte przez jakieś gigantyczne krety. Kapitan stąpał wielkimi krokami. Przy zmarłych spisywał się zawsze bardzo dzielnie. Za nim, pomiędzy Albertem i kierowcą, drobiła młoda kobieta. Madeleine. Albert lubił to imię. Tak miała na imię jego babka. — Gdzie to jest? Już długo idą, aleja, potem następna… Pytanie zadaje kapitan. Zdenerwowany, odwrócił się. Mówi szeptem, ale jego głos zdradza irytację. Chciałby mieć to wszystko jak najszybciej z głowy. Albert rozgląda się, unosi rękę, pomyłka, próbuje zorientować się, gdzie jest. Widać, jak się namyśla, nie, nie tutaj. — Tamtędy — mówi wreszcie. — Jesteś pewny? — pyta kierowca, który zaczyna już mieć wątpliwości. — Tak — mówi Albert — tędy. Nadal mówią ściszonym głosem, jakby byli w kościele. — Pośpiesz się, stary! — irytuje się kapitan. Wreszcie są na miejscu.
Na krzyżu mała plakietka, Édouard Péricourt. Mężczyźni wycofują się, panna Péricourt podchodzi bliżej. Dyskretnie roni łzy. Kierowca już rzucił łopaty i idzie stanąć na czatach. Panują głębokie ciemności, ledwie cokolwiek widać. Tylko kruchą sylwetkę młodej kobiety. Stoją za nią, spuszczają z szacunkiem głowy, ale kapitan rozgląda się niespokojnie. Sytuacja jest kłopotliwa. Wreszcie Albert przejmuje inicjatywę. Wyciąga rękę i dotyka delikatnie ramienia Madeleine, która odwraca się, patrzy na niego, rozumie, cofa się. Oficer podaje Albertowi łopatę, bierze drugą, młoda kobieta odchodzi. Kopią. Ziemia jest ciężka, kopanie nie idzie im szybko. W pobliżu frontu nie było czasu, ciał nigdy nie zakopywano głęboko, czasami wręcz tak płytko, że już następnego dnia dobierały się do nich szczury. Nie powinni długo drążyć, żeby coś znaleźć. Bliski paniki Albert przerywa, nasłuchuje, pod prawie całkiem uschłym drzewem dostrzega pannę Péricourt. Sztywno wyprostowana, również spięta, nerwowo pali papierosa. Albert jest zaskoczony, taka kobieta i pali. Teraz z kolei Pradelle się rozgląda. — Dalej, stary, nie będziemy tu tkwić w nieskończoność. Bierzmy się z powrotem do roboty. Kopią i wciąż nie natrafiają na ciało spoczywające pod ziemią. Na plandece rośnie kopiec wydobytej ziemi. Co Péricourtowie zamierzają zrobić z tym ciałem? —
zastanawia się Albert. Pochowają go w swoim ogrodzie? Nocą, tak jak teraz? Przerywa kopanie. — Mamy! — syczy kapitan, pochylając się. Powiedział to szeptem, nie chce, żeby panna Péricourt usłyszała. Pojawił się jakiś fragment ciała, trudno zgadnąć co. Ostatnie ruchy łopatą wykonują delikatnie, ziemię trzeba nabierać od dołu tak, żeby niczego nie uszkodzić. Robi to Albert. Pradelle się niecierpliwi. — Szybciej — ponagla go szeptem. — Temu już nic nie zaszkodzi. Łopata natrafia na skrawek wojskowego płaszcza, który posłużył za całun, i natychmiast w górę wzbija się potworny smród. Oficer szybko się odwraca. Albert również cofa się o krok, a przecież nawdychał się tego przez całą wojnę, tego fetoru rozkładających się ciał, zwłaszcza kiedy był sanitariuszem. Nie mówiąc już o okresie hospitalizacji Édouarda! Nagle o nim pomyślał… Albert unosi głowę i patrzy na młodą kobietę, która choć stoi dość daleko, zakrywa nos chusteczką. Musi kochać swojego brata! — myśli. Pradelle gwałtownie go odpycha i odchodzi. Jeden krok i już jest przy pannie Péricourt, obejmuje ją za ramiona i odwraca tyłem do grobu. Albert zostaje sam w oparach trupich wyziewów. Młoda kobieta opiera się, kręci głową, że nie, chce podejść. Albert nie wie, co robić, jest sparaliżowany, to mu przypomina tyle rzeczy,
zwłaszcza stojąca na krawędzi grobu wysoka postać Pradelle’a. Znalazłszy się w tej dziurze, chociaż nie jest głęboka, czuje, że mimo chłodu nocy oblewa go autentyczny pot strachu, ponieważ cała ta historia znów do niego wraca, chwyta go za gardło, czuje się, jakby miał zaraz zostać zasypany, okryty całunem ziemi, zaczyna się trząść, ale wtedy przypomina sobie Édouarda i zmusza się, żeby z powrotem zabrać się do roboty. Takie rzeczy łamią człowiekowi serce. Albert ostrożnie drapie końcem łopaty. Gliniasta ziemia nie sprzyja szybkiemu rozkładowi, poza tym ciało jest szczelnie owinięte w płaszcz wojskowy, to wszystko spowolniło proces gnicia. Materiał oblepiają grudki ziemi, pojawia się bok, pożółkłe żebra ze strzępami gnijącego czarniawego ciała, na wszystkim aż się roi od robactwa, bo zostało jeszcze sporo do jedzenia. Unosi głowę, słysząc krzyk. Młoda kobieta szlocha, kapitan ją pociesza, ale nad jej ramieniem z rozdrażnieniem daje znak, uwijaj się, do cholery, na co czekasz? Albert rzuca łopatę, wyskakuje z dołu i rusza biegiem. Jest cały roztrzęsiony, ma wszystkiego dość, tego biednego zabitego żołnierza, tego kierowcy żerującego na cudzej rozpaczy, tego kapitana, który wyraźnie widać, że zapakowałby do trumny pierwsze lepsze ciało, byle szybciej. I prawdziwego Édouarda, tak oszpeconego, również cuchnącego jak trup, związanego
w szpitalnym pokoju. Wszystkiego się odechciewa, kiedy człowiek pomyśli, że po to walczył, żeby to się tak skończyło. Kierowca na jego widok odetchnął z ulgą. W mgnieniu oka uniósł budę furgonetki, ujął żelazny pręt, złapał za uchwyt trumny i z całej siły ją do siebie przyciągnął. Obaj, kierowca na przedzie, za nim Albert, ruszają w stronę grobu. Albert nie może złapać tchu, bo facet maszeruje szybko, nic dziwnego, jest przyzwyczajony, tymczasem on ledwie nadąża i kilka razy niewiele brakuje, by upuścił trumnę i się na nią przewrócił. Wreszcie docierają na miejsce. Cuchnie tu straszliwie. Jest to piękna dębowa trumna z mosiężnymi uchwytami i z żeliwnym krzyżem na wieku. To dziwne, niby są na cmentarzu, miejsce odpowiednie na trumnę, ale ta konkretna w tym otoczeniu wygląda zbyt luksusowo. Na wojnie nieczęsto się takie widuje, bardziej pasuje do mieszczucha, który umarł we własnym łóżku, niż do młodego poległego anonimowo mężczyzny. Albert nie ma czasu dokończyć tej filozoficznej refleksji. Wszyscy chcą mieć całą operację jak najszybciej z głowy. Unoszą wieko, odkładają obok. Jednym ruchem kierowca zeskakuje do grobu, w którym spoczywają zwłoki, pochyla się, gołymi rękami chwyta za końce płaszcza, po czym spojrzeniem prosi o pomoc. Pada oczywiście na Alberta, bo na kogo
innego miałoby paść? Albert podchodzi więc, zeskakuje, natychmiast robi mu się słabo; widać po nim, jak bardzo jest przerażony, bo kierowca pyta: — Dasz radę? Obaj się pochylają, w ich nozdrza uderza obezwładniający smród rozkładu, chwytają za materiał i ziu, i raz-dwa! Jednym ruchem unoszą ciało i z posępnym plaśnięciem składają je na brzegu mogiły. To, co wydobyli, nie jest ciężkie; szczątki ważą niewiele więcej niż dziecko. Kierowca natychmiast wyskakuje z grobu, a Albert, uszczęśliwiony, że najgorsze już minęło, gramoli się w ślad za nim. We dwójkę znów chwytają za końce płaszcza i całość wrzucają do trumny z plaśnięciem tym razem bardziej głuchym. Kierowca momentalnie nakłada wieko. Możliwe, że w grobie zostało jeszcze kilka kości, które wypadły podczas tej operacji, ale cóż. Tak wyraźnie myślą i kierowca, i kapitan, zważywszy na to, do czego ma posłużyć ten trup, tyle w zupełności wystarczy. Albert rozgląda się za panną Péricourt, ale ona jest już przy swoim samochodzie, przeżyła trudne chwile, czyż można mieć jej to za złe? Z jej brata została tylko garść robaków. Nie będą tutaj przybijali wieka trumny, za dużo hałasu, zrobią to później, na drodze. Na razie kierowca zakłada tylko dwie szerokie taśmy wokół trumny, żeby przytrzymać wieko i uniknąć rozejścia się fetoru w furgonetce. Szybko ruszają w drogę powrotną, Albert
sam z tyłu, tamtych dwoje z przodu. Kapitan, który na stronie zapalił papierosa, spokojnie wydmuchuje dym. Albert jest wykończony, najbardziej ucierpiał jego krzyż. Żeby włożyć trumnę do furgonetki, kierowca i kapitan chwytają za przedni uchwyt, Albert za tylny, zdecydowanie zawsze przypada mu miejsce z tyłu, i znów ziu! Unoszą trumnę, po czym wpychają ją głęboko do środka, trumna szoruje o metalową podłogę, dźwięczy, ale to już wszystko, nie ma na co czekać. Z tyłu mruczy silnik limuzyny. Młoda kobieta podchodzi do Alberta. — Dziękuję panu — mówi. Albert chce coś powiedzieć. Nie zdąża, bo panna Péricourt ujmuje jego ramię, nadgarstek, dłoń, rozchyla ją, wsuwa do niej banknoty, zamyka ją w swoich rękach, ten zwykły gest robi na Albercie tak ogromne wrażenie, że trudno opisać… I już wraca do swojego samochodu. Kierowca sznurami mocuje trumnę do szyn, żeby w czasie jazdy nie przesuwała się na wszystkie strony, kapitan Pradelle zaś daje Albertowi znak, pokazując na cmentarz. Trzeba jak najszybciej zakopać grób, zostawiony w takim stanie oznacza żandarmów, dochodzenie, tylko tego jeszcze brakuje. Albert chwyta łopatę, biegnie. Ale nagle, tknięty podejrzeniem, odwraca się. Jest sam.
Trzydzieści metrów dalej, od strony drogi słyszy szum silnika odjeżdżającej limuzyny i zaraz potem furgonetki staczającej się ze stoku.
LISTOPAD 1919
10
Henri d’Aulnay-Pradelle siedział w przepastnym fotelu z nogą niedbale przerzuconą przez podłokietnik, w wyciągniętej dłoni trzymając wielką szklankę wybornej whisky, którą powoli obracał pod światło. Przysłuchiwał się wypowiedziom tych i owych z wystudiowaną nonszalancją, która miała pokazać, jaki z niego „stary wyjadacz”. Uwielbiał tego typu potoczne wyrażenia. I gdyby to od niego zależało, pozwoliłby sobie na większą dosadność, czerpiąc prawdziwą rozkosz z wygłaszania spokojnym głosem wulgaryzmów przed audytorium, które nie miałoby możliwości okazać swojego zgorszenia. Do tego brakowało mu jednak pięciu milionów franków. Jeszcze tylko pięć milionów franków i będzie mógł używać sobie zupełnie bezkarnie. Pradelle odwiedzał Jockey Club trzy razy w tygodniu. Nie to, żeby miejsce specjalnie mu się podobało — był dość rozczarowany jego poziomem, znacznie poniżej jego oczekiwań — ale stanowiło ono symbol jego awansu towarzyskiego, którym nie przestawał się delektować. Lustra, tapety, dywany, złocenia, wystudiowana godność personelu oraz
zawrotna wysokość rocznej składki członkowskiej napełniały go satysfakcją, dodatkowo spotęgowaną o wszystkie te znajomości, które miał okazję tu zawrzeć. Kiedy zaledwie cztery miesiące temu wstąpił w te progi, starszyzna z Jockey Clubu traktowała go trochę nieufnie. Gdyby jednak odrzucać wszystkich nuworyszy, to zważywszy na hekatombę ostatnich lat, klub zamieniłby się w poczekalnię. Poza tym Pradelle miał kilka koneksji, których trudno by nie uwzględnić, poczynając od jego teścia, któremu nie można było niczego odmówić, oraz jego przyjaźni z Ferdinandem, wnukiem generała Morieux, przedstawicielem młodzieży zdeklasowanej i lekko dekadenckiej, acz bardzo ustosunkowanej. Odrzucenie jednego ogniwa byłoby jednoznaczne z utratą całego łańcucha, to nie wchodziło w rachubę, niedostatek zmusza czasami do robienia rzeczy doprawdy… Ten d’Aulnay-Pradelle miał przynajmniej nazwisko. Mentalność pirata, ale szlachecki herb. Ostatecznie więc został zaakceptowany. Zresztą pan de La Rochefoucauld, obecny prezes, uważał, że w otoczenie nieźle się wpisuje ten młody mężczyzna przemierzający sale niczym huragan, ciągłym galopem i z arogancją, potwierdzającą słuszność powiedzenia, w myśl którego w zwycięzcy jest zawsze coś szpetnego. Zatem trochę wulgarny, ale bohater wojenny. To tak jak z pięknymi kobietami, w dobrym towarzystwie zawsze dobrze jest mieć kilku bohaterów. A w czasach, kiedy trudno było o mężczyzn
w jego wieku, którym nie brakowałoby ręki lub nogi, jeśli nie obydwu, Pradelle był dość atrakcyjnym nabytkiem. Jak dotąd d’Aulnay-Pradelle mógł tylko chwalić sobie wielką wojnę. Zaraz po demobilizacji zajął się pozyskiwaniem i odsprzedażą zawartości magazynów wojskowych. Setek francuskich i amerykańskich pojazdów, motorów, przyczep, tysięcy ton drewna, brezentu, plandek, narzędzi, złomu, części zapasowych, które państwu nie były już potrzebne i których chciało się pozbyć. Pradelle skupował całe partie towaru, po czym odsprzedawał go towarzystwom kolei żelaznych, firmom transportowym, przedsiębiorstwom rolnym. Zarobek był o tyle sowitszy, że ochrona stref, gdzie to wszystko magazynowano, była wyjątkowo chętna łapówkom, napiwkom oraz innym bakszyszom, tak więc bez problemu można było wywozić trzy ciężarówki zamiast jednej i pięć ton zamiast dwóch. Protekcja generała Morieux oraz status bohatera wojennego otworzyły przed d’Aulnay-Pradelle’em wiele drzwi, a jego pozycja w Krajowym Związku Kombatantów — który dowiódł swojej przydatności, pomagając rządowi w stłumieniu ostatnich strajków robotniczych — zapewniła mu liczne dodatkowe referencje. Skutkiem czego zdążył już przejąć ważne rynki zbytu zapasów, skupując całe partie towaru za kilkadziesiąt tysięcy pożyczonych franków, które po
odsprzedaży zamieniały się w setki tysięcy franków czystego zysku. — Serwus, stary! Leon Jardin-Beaulieu. Porządny gość, ale niski, niższy około dziesięciu centymetrów od reszty ludzi, co było zarazem dużo i mało, bardzo z tego powodu cierpiał, był spragniony uznania. — Witaj, Henri! — odpowiedział Beaulieu, prężąc lekko ramiona, bo myślał, że to mu dodaje wzrostu. Możliwość zwracania się do d’Aulnay-Pradelle’a po imieniu była dla Jardina-Beaulieu rozkoszą, za którą sprzedałby ojca i matkę, co też zresztą uczynił. Przybiera taki ton jak inni, by uchodzić we własnych oczach za takiego jak inni, pomyślał Henri, i wyciągając do niego opieszałym, niemal niedbałym gestem dłoń, ściszonym, spiętym głosem zapytał: — I co? — Nadal nic. Żadnych przecieków. Pradelle z irytacją uniósł brew. Był świetny w takich niewerbalnych przekazach na użytek niższego personelu. — Wiem — kajał się Jardin-Beaulieu. — Wiem… Pradelle był okropnie niecierpliwy. Kilka miesięcy temu państwo zdecydowało się zlecić prywatnym firmom zadanie ekshumacji ciał żołnierzy pochowanych na froncie. Planowano zgrupować je w wielkich wojskowych nekropoliach; ministerialny dekret zalecał „stworzenie możliwie jak najmniejszej liczby możliwie jak największych cmentarzy”, ponieważ
ciała poległych żołnierzy spoczywały niemal wszędzie. Na prowizorycznych cmentarzach w odległości kilku kilometrów, a czasem wręcz kilkuset metrów od linii frontu. Na ziemiach, które należało teraz zwrócić rolnikom. Już od lat, właściwie od początku wojny, rodziny domagały się możliwości odwiedzenia grobów swoich synów. Takie zgrupowanie miejsc pochówku nie wykluczało możliwości oddania kiedyś rodzinom, gdyby sobie tego zażyczyły, ciał poległych żołnierzy, rząd jednak liczył, że powstanie owych rozległych nekropolii, na których bohaterowie spoczną „u boku swych poległych w walce towarzyszy”, uciszy takie roszczenia. I pozwoli uniknąć obciążania państwowej kasy indywidualnymi transportami, nie mówiąc już o kwestiach sanitarnych, co było naprawdę twardym orzechem do zgryzienia i kosztowało majątek, zwłaszcza że skarb państwa w oczekiwaniu, aż Niemcy spłacą kontrybucję, na razie świecił pustkami. Ta zakrojona na ogromną skalę moralna i patriotyczna akcja grupowania zwłok poległych pociągała za sobą cały łańcuch niezwykle lukratywnych operacji. Produkcję setek tysięcy trumien, jako że większość żołnierzy grzebano zwykle w ziemi, czasami tylko owijając ich w wojskowe płaszcze. Setki tysięcy ekshumacji przy użyciu łopat (dekret wyraźnie zalecał zachowanie jak najwyższej ostrożności), tyleż samo transportów ciężarówkami złożonych w trumnach
zwłok na dworce oraz ponownych pochówków w nekropoliach docelowych. Gdyby Pradelle’owi udało się zdobyć część tego rynku, jego Chińczycy po kilka centymów od sztuki odkopaliby tysiące trupów, jego ciężarówki odtransportowałyby tysiące rozkładających się ciał, jego Senegalczycy zakopaliby je z powrotem w równo uszeregowanych grobach pod pięknymi, słono kosztującymi krzyżami i w niecałe trzy lata byłoby za co odrestaurować od piwnic po dachy rodzinną posiadłość Sallevière, mimo że była prawdziwą studnią bez dna. Licząc po osiemdziesiąt franków od trupa, przy rzeczywistych kosztach rzędu dwudziestu pięciu franków, Pradelle spodziewał się zarobku w wysokości dwóch i pół miliona franków netto. A gdyby jeszcze ministerstwo, pobierając stosowne łapówki, dostarczyło z wolnej ręki kilka zamówień, dobiłby do prawie pięciu milionów. To byłby interes stulecia. Dla handlu wojna stwarza wiele korzyści, nawet po jej zakończeniu. Pradelle, na bieżąco informowany przez Jardina-Beaulieu, którego ojciec był deputowanym, potrafił uprzedzać fakty. Po demobilizacji założył firmę Pradelle i Spółka. JardinBeaulieu i wnuk generała Morieux wnieśli do niej po pięćdziesiąt tysięcy wkładu oraz swoje cenne koneksje, Pradelle zaś czterysta tysięcy. Żeby być jej szefem. I żeby inkasować osiemdziesiąt procent zysków.
Tego dnia zebrała się Komisja Przetargów Publicznych, obradowała już od czternastej. Drogą licznych zabiegów oraz stu pięćdziesięciu tysięcy franków łapówki Pradelle ją urobił: trzech członków, z czego dwóch na jego pasku, miało rozpatrzyć różne oferty i z całą bezstronnością uznać, że firma Pradelle i Spółka przedstawiła najlepszą ofertę, jak również zaproponowany przez nią prototyp trumny, złożony w magazynie Biura do spraw Pochówków Żołnierskich, najpełniej odpowiadał wymogom godności Francuzów poległych za ojczyznę oraz finansów państwa. W wyniku czego Pradelle miał zdobyć liczne zlecenia, dziesięć, jak dobrze pójdzie. Może nawet więcej. — A w ministerstwie? Na wąską twarz Jardina-Beaulieu wychynął szeroki uśmiech, na to miał odpowiedź: — Sprawa jest załatwiona! — Tyle to wiem! — warknął Pradelle. — Tylko pytanie kiedy! Jego troskę budził nie tylko wynik obrad Komisji Przetargowej. Jako że sukcesje oraz groby wojskowe podlegały Ministerstwu Rent Wojennych, urząd stanu cywilnego w nagłych przypadkach lub w sytuacjach, kiedy uzna to za konieczne, miał prawo zlecania zamówień publicznych z wolnej ręki. Bez ogłaszania przetargu. W takim przypadku firma Pradelle i Spółka zajęłaby pozycję monopolisty, mogąc wystawiać
rachunki dowolnej wysokości, choćby i po sto trzydzieści franków za trupa. Pradelle udawał ten brak zainteresowania, jaki umysły wyższe okazują w najbardziej nawet podbramkowych sytuacjach, w rzeczywistości był jednak straszliwie spięty. Niestety, na pytanie „kiedy?” Jardin-Beaulieu nie mógł mu jeszcze odpowiedzieć. Zbladł. Uśmiech zniknął z jego twarzy. — Nie wiadomo… Pradelle odwrócił wzrok, odprawiając go. JardinBeaulieu dał za wygraną, udał, że widzi znajomego z Jockey Clubu i jak zmyty pośpieszył na drugi koniec wielkiego salonu. Patrząc za odchodzącym, Pradelle zauważył, że nosi podwyższone obcasy. Szkoda, gdyby nie ten kompleks niskiego wzrostu, przez który zupełnie tracił zimną krew, byłby niegłupim facetem. Jednak Pradelle bynajmniej nie dla tej właściwości zwerbował go do swojego projektu. Jardin-Beaulieu posiadał dwa nieocenione atuty: ojca deputowanego oraz narzeczoną, biedną wprawdzie jak mysz kościelna (w przeciwnym razie kto chciałby takiego jak on karła!), ale czarującą brunetkę o ponętnych ustach, z którą miał się za kilka miesięcy ożenić. Już kiedy zostali sobie przedstawieni, Pradelle domyślił się, że dziewczyna w milczeniu cierpi z powodu tego związku, korzystnego, lecz przynoszącego ujmę jej urodzie. To typ kobiety, która będzie chciała się za to odegrać. Obserwując jej ruchy w salonie państwa Jardin-Beaulieu — a do tego,
podobnie jak do koni, miał oko niezawodne — dałby głowę, że gdyby się postarać, nie czekałaby z tym nawet do ślubu. Pradelle znów zapatrzył się w swoją szklaneczkę whisky, po raz enty rozważając wybór odpowiedniej strategii. Wyprodukowanie takiej liczby trumien wymagałoby zatrudnienia bardzo wielu podwykonawców, czego kontrakt rządowy surowo zabraniał. Ale gdyby wszystko odbyło się zgodnie z planem, nikt nie będzie mu patrzył na ręce. Przecież w przymknięciu oczu interes mieli wszyscy. Najważniejsze bowiem — w tym względzie panowała jednomyślność — żeby w jakimś przyzwoitym terminie państwo weszło w posiadanie ślicznych cmentarzy, niewielu, za to bardzo dużych, co pozwoli całej reszcie odłożyć w końcu tę wojnę między przykre wspomnienia. A Pradelle ponadto zyska prawo potrząsania swoją szklaneczką whisky i czkania w salonie Jockey Clubu i nikt mu złego słowa nie powie. Zatopiony w myślach nie zauważył, że przyszedł jego teść. Dopiero po tej specyficznej ciszy, jaka zapadła, ciszy nagłej i stłumionej, wibrującej, takiej, w jakiej do katedry wkracza biskup, zorientował się, że popełnił gafę. Kiedy to zrozumiał, było już za późno. Dalsze siedzenie w tej niedbałej pozie w obecności starego Péricourta oznaczało brak uszanowania, którego by mu nie wybaczono. Z kolei zbyt szybka jej zmiana byłaby przyznaniem przed wszystkimi, że jest od
niego zależny. Musiał wybierać między dwoma złymi rozwiązaniami. Od prowokacji Pradelle wolał poniżenie, które będzie go, jak uznał, mniej kosztowało. Strzepując z ramienia niewidoczny pyłek, od niechcenia zsunął powoli prawą nogę na podłogę, wyprostował się w fotelu, w duchu wpisując tę sytuację na listę rewanżów, jakie kiedyś weźmie na teściu. Pan Péricourt wszedł do sali Jockey Clubu krokiem powolnym i dobrotliwym. Udał, że nie zauważył manewru zięcia, i w duchu dopisał tę sytuację do listy długów, jakie ten każe mu kiedyś zapłacić. Krocząc między stołami, nieśpiesznym gestem życzliwego monarchy to tu, to tam wyciągał dłoń, wymieniając nazwiska obecnych z godnością doży, Ballanger, witaj, drogi przyjacielu, ach, Frappier, jesteś tu, dobry wieczór, Godard, pozwalając sobie na przejawy poczucia humoru w swoim stylu, ależ… kogo widzę, Palamède de Chavigne, jeśli się nie mylę! Kiedy znalazł się na wysokości Henriego, ze zrozumieniem przymknął tylko powieki, istny sfinks, po czym krocząc dalej przez salon, w końcu dotarł do kominka i z ostentacyjnym zadowoleniem wyciągnął szeroko otwarte dłonie do zięcia. Kiedy się odwrócił, zobaczył plecy Henriego. Była to rozmyślna strategia z jego strony; wrażenie, że się jest z tyłu obserwowanym, musiało być irytujące. Widząc ich wzajemne manewry, można było odgadnąć, że to dopiero początek partii szachów, którą ze sobą
rozgrywali, i gra ta zapowiadała wiele jeszcze zwrotów akcji. Awersja, którą do siebie czuli, instynktowna i spokojna, niemal pogodna, była zapowiedzią dozgonnej nienawiści. Péricourt momentalnie wyczuł w Pradelle’u kanalię, lecz ustąpił wobec zaślepienia Madeleine. Trudno było to ująć w słowa, ale wystarczyło przez sekundę popatrzeć na nich razem, by zorientować się, że Henri niezwykle jej dogadzał. Madeleine nie tylko pragnęła tego mężczyzny, ona straszliwie go pożądała. Pan Péricourt kochał córkę, na swój sposób, rzecz jasna, bez ostentacji, i byłby szczęśliwy, widząc ją szczęśliwą, gdyby tak idiotycznie nie zawróciła sobie głowy Henrim d’Aulnay-Pradelle’em. Nieprzyzwoicie bogata Madeleine Péricourt była obiektem licznych zakusów i, choć niepiękna, miała wielu zalotników. Nie była głupia ani porywcza, jak jej świętej pamięci matka, kobieta z charakterem, nie należała do tych, co to łatwo tracą głowę, ulegają pokusie. Przed wojną z daleka rozpoznawała różnych drobnych karierowiczów, którzy jej twarz uważali za przeciętną, ale posag za niezwykle atrakcyjny. Takich potrafiła dyskretnie, lecz skutecznie spławiać. To, że tyle razy proszono ją o rękę, dodało jej wiele pewności siebie, może zbyt wiele, gdyż miała dwadzieścia pięć lat, kiedy wojna się zaczęła, trzydzieści, kiedy wraz ze śmiercią jej młodszego brata i bolesną żałobą po nim się dla niej skończyła,
a tymczasem zaczęła się starzeć. To mógł być powód. Poznała Henriego d’Aulnay de Pradelle’a w marcu, w lipcu zaś go poślubiła. Mężczyźni nie bardzo rozumieli, co ten Henri tak magicznego w sobie miał, że usprawiedliwiałoby takie zaślepienie, prezentował się nieźle, to fakt, ale żeby… Lecz to byli mężczyźni. Bo kobiety pojmowały to świetnie. Patrzyły na tę sylwetkę, te faliste włosy, te jasne oczy, tę skórę i, ech, tak, dobrze rozumiały, że Madeleine Péricourt miała ochotę tego wszystkiego zakosztować i że bardzo jej to zasmakowało. Pan Péricourt nie upierał się, walka była z góry przegrana. Jako człowiek przezorny poprzestał na narzuceniu pewnych granic. W kręgach burżuazji nosi to nazwę intercyzy. Madeleine nie miała nic przeciwko temu. Za to pięknemu zięciowi zrzedła mina, kiedy ujrzał projekt sporządzony przez notariusza zajmującego się sprawami rodziny. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie w milczeniu. Mienie Madeleine pozostawało jej wyłączną własnością, stawała się natomiast współwłaścicielką wszystkiego, co wejdzie w skład majątku po ślubie. Rozumiała podejrzliwą rezerwę ojca wobec Henriego, której namacalnym dowodem był ten kontrakt małżeński. Przy takiej fortunie ostrożność staje się drugą naturą. Mężowi z uśmiechem wyjaśniła, że to niczego nie zmienia. Ale Pradelle wiedział, że to zmienia wszystko.
Poczuł się oszukany, bardzo marnie wynagrodzony za swoje starania. Dla wielu jego przyjaciół małżeństwo stanowiło rozwiązanie wszelkich problemów. Czasami osiągnięcie tego wydawało się trudne, wymagało misternych zabiegów, ale jak już się udało, oznaczało główną wygraną, potem można już było pozwolić sobie na wszystko. Tymczasem w jego przypadku małżeństwo niczego nie zmieniło. Co do standardu życia, trudno by mu cokolwiek zarzucić, był iście królewski, i Pradelle chętnie z tego korzystał. Był hołyszem, żyjącym ponad stan (ze swojej prywatnej szkatuły szybko pobrał blisko sto tysięcy franków, od razu zainwestowanych w odbudowę rodowej siedziby, ale tyle należało tam zrobić, wszystko się waliło, to był worek bez dna). Henri nie upolował fortuny. Niemniej jednak posunięcie to trudno by uznać za niewypał. Po pierwsze, małżeństwo definitywnie zamykało tę starą historię ze Wzgórzem 113, która jednak trochę go martwiła. Nie istniało już ryzyko, że nagle, ni stąd, ni zowąd, wyskoczy (jak to czasem bywa z dawnymi sprawami, uważanymi za już zapomniane), bo obecnie był człowiekiem zamożnym, przynajmniej z upoważnienia, związanym z rodziną tyleż potężną, co cieszącą się poważaniem. Poślubienie Madeleine Péricourt zapewniło mu w pewnym sensie odporność na ciosy. Poza tym zyskał kolosalną korzyść: dostęp do kontaktów rodzinnych. Został zięciem Marcela Péricourta, pozostającego w zażyłych stosunkach
z panem Deschanelem, przyjaciela Poincarégo, Daudeta oraz wielu wpływowych ludzi. I był wielce zadowolony z pierwszych profitów tej inwestycji. Za kilka miesięcy będzie mógł spojrzeć swojemu teściowi prosto w oczy: posuwał jego córkę, żerował na jego kontaktach, a za trzy lata, jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, w Jockey Clubie będzie mógł jeszcze bardziej rozpierać się w fotelu, kiedy stary wejdzie do palarni. Pan Péricourt był informowany, w jaki sposób bogaci się jego zięć. Pradelle bez wątpienia okazał się szybki i skuteczny; stojąc na czele trzech spółek, w kilka miesięcy zarobił blisko milion franków na czysto. Pod tym względem był człowiekiem na miarę swoich czasów, ale pan Péricourt odruchowo nie ufał temu sukcesowi. Zbyt pionowy, zbyt niepewny. Notabla otoczyło liczne grono, jego petenci; każda fortuna posiada własny dwór. Henri obserwował teścia w działaniu i z podziwem się od niego uczył. Stary osioł bez wątpienia znał się na rzeczy. Co za pewność siebie. Péricourt z wybiórczą hojnością rozdzielał pośród zebranych uwagi, sugestie, zezwolenia. Otoczenie nauczyło się odbierać jego rady jako polecenia, jego zastrzeżenia jako zakazy. To był ten typ człowieka, na którego nie mogłeś się złościć, kiedy ci czegoś odmawiał, bo mógł odebrać również to, co ci jeszcze zostało. W tym momencie do palarni wszedł spocony, z wielką chustką w dłoni Labourdin. Henri stłumił
westchnienie ulgi, jednym haustem opróżnił szklankę, wstał, ujął go za ramię i zaciągnął do sąsiedniego salonu. Labourdin dreptał u jego boku, szybko przebierając krótkimi nóżkami, jakby nie dość się jeszcze napocił… Labourdin był durniem, wielkim z powodu własnej głupoty. Przejawiała się ona wyjątkowym uporem, w polityce bezsprzecznie zaletą, tyle że u niego upór wynikał wyłącznie z nieumiejętności zmiany zdania oraz kompletnego braku wyobraźni. Taka głupota uchodziła za użyteczną. Przeciętny we wszystkim, niemal zawsze żałosny, Labourdin był typem człowieka, którego można umieścić na dowolnym stanowisku i będzie oddany, wół roboczy, od którego można było wszystkiego zażądać. Oprócz rozumu, co było ogromnym plusem. Wszystkie te cechy miał wypisane na twarzy, łatwowierność, łakomstwo, tchórzostwo, małość a przede wszystkim lubieżność. Nie potrafił się powstrzymać, by nie powiedzieć czegoś sprośnego, ciężkim pożądliwym spojrzeniem wodził za wszystkimi kobietami, zwłaszcza za młodymi pokojówkami, które obmacywał, ledwie zdążyły się odwrócić, a swego czasu trzy razy tygodniowo chodził do burdelu. Mówię „swego czasu”, gdyż jego reputacja stopniowo rozniosła się poza dzielnicę, w której był merem, i w dni jego urzędowania, których liczbę podwoił, zgłaszało się wiele petentek, wśród których zawsze trafiła się jedna lub dwie skłonne oszczędzić mu wizyty
w domu publicznym w zamian za zezwolenie, możliwość ominięcia prawa, podpis czy przyłożenie pieczątki. Labourdin był człowiekiem szczęśliwym, od razu to było widać. Pasibrzuch, erotoman, zawsze gotów do starcia z kolejnym stołem, z kolejnym zadkiem. Swój wybór zawdzięczał garstce wpływowych ludzi, bez reszty podporządkowanych panu Péricourtowi. — Zostanie pan powołany do Komisji Przetargów Publicznych — oznajmił mu pewnego dnia Pradelle. Labourdin uwielbiał zasiadać w komisjach, komitetach, radach, widział w tym potwierdzenie swojego znaczenia. I nie wątpił, że za tą nową nominacją, o której powiadomił go jego zięć, stał pan Péricourt we własnej osobie. Pilnie wysłuchał oraz wielkimi literami zanotował dokładne instrukcje, jakimi ma się kierować. Wydawszy wszystkie polecenia, Pradelle, wskazując na kartkę papieru, powiedział: — A teraz proszę to wyrzucić… Nie chce pan chyba, żeby trafiło to na wystawę w Bon Marché! Dla Labourdina było to początkiem koszmaru. Przerażony myślą, że mógłby nie wywiązać się z misji, całymi nocami wkuwał instrukcje, ale im dłużej je powtarzał, tym bardziej mu się mieszały, ta nominacja stała się jego udręką, ta komisja jego gehenną. Na dzisiejszym posiedzeniu wydatkował więcej energii, niż jej posiadał, musiał się zastanawiać, coś mówić, był kompletnie wyczerpany. Wyczerpany, lecz szczęśliwy, gdyż miał poczucie, że spisał się na medal.
W taksówce powtarzał sobie kilka „celnych” w swoim przekonaniu zwrotów, z których jego ulubionym było: „Nie chcę się chwalić, drogi przyjacielu, lecz mogę chyba powiedzieć…”. — W Compiègne, ile? — z miejsca przerwał mu Pradelle. Ledwie zamknęły się za nimi drzwi salonu, a już ten wysoki młody mężczyzna przeszył go spojrzeniem, nie dopuszczając do głosu. Labourdin wyobrażał sobie wszystko, tylko nie to, czyli, jak to zwykle on, w ogóle o niczym nie myślał. — No cóż, eee… — Ile? — zagrzmiał Pradelle. Labourdin już nie pamiętał… Compiègne… Wypuścił chustkę do nosa, pośpiesznie sięgnął do kieszeni, znalazł złożone w kostkę kartki, na których notował wyniki obrad. — Compiègne… — wyjąkał. — No więc w Compiègne, sprawdźmy to… Pradelle, dla którego nic nigdy nie działo się wystarczająco szybko, wyrwał mu kartkę z ręki i ze spojrzeniem utkwionym w cyfrach odszedł kilka kroków. Osiemnaście tysięcy trumien do Compiègne, pięć tysięcy dla okręgu Laon, ponad sześć tysięcy do Colmar, po osiem tysięcy dla okręgów Nancy i Lunéville… A pozostawały jeszcze Verdun, Amiens, Épinal, Reims…Wyniki powyżej jego oczekiwań. Nie
mógł powstrzymać uśmiechu satysfakcji, co nie uszło uwagi Labourdina. — Jutro rano zbieramy się znowu — zaznaczył. — I w sobotę! — Uznał, że nadszedł nareszcie czas, by wygłosić swoją kwestię: — Widzi pan, drogi przyjacielu… Ale nagle z rozmachem otworzyły się drzwi, ktoś zawołał: „Henri!”, z sąsiedniego pokoju dobiegły ich głosy, szmer podniecenia. Pradelle podszedł bliżej. Po przeciwnej stronie sali, u stóp kominka tłoczyła się grupa ludzi, zewsząd, z sali bilardowej, z palarni nadbiegali wciąż nowi… Pradelle usłyszał okrzyki, zmarszczył brwi i bardziej zaciekawiony niż zaniepokojony, postąpił jeszcze kilka kroków naprzód. Jego teść siedział na podłodze plecami oparty o kolumnę kominka, nogi miał wyciągnięte, zamknięte oczy, woskowo bladą twarz, a prawą dłoń kurczowo zaciskał na kamizelce, jakby chciał wyrwać z piersi lub utrzymać w niej jakiś organ. — Sole! — zawołał ktoś. — Potrzebuje powietrza — podpowiedział ktoś inny, nadbiegł szef sali, prosząc, żeby się rozstąpili. Z biblioteki szybkim krokiem wyszedł lekarz sprawdzić, co się dzieje, jego spokój zrobił na wszystkich wrażenie, usunęli się z drogi, żeby go
przepuścić, wyciągając szyje, żeby lepiej widzieć. Mierząc puls, Blanche mówił: — Cóż to, Péricourt, nam się przydarzyło? — A odwracając się dyskretnie do Pradelle’a: — Niech pan natychmiast wezwie samochód, sprawa jest poważna. Pradelle szybko wyszedł. Dobry Boże, co za dzień! Dzień, w którym on stawał się milionerem, jego teść miał wyzionąć ducha. Aż trudno uwierzyć w taki uśmiech losu.
11
Albert miał kompletną pustkę w głowie, nie był w stanie wyartykułować bodaj dwóch myśli, wyobrazić sobie, jak się to wszystko odbędzie. Próbował uporządkować własne emocje, ale bezskutecznie. Idąc szybkim krokiem, gładził tylko machinalnie ostrze noża w kieszeni. Czas płynął, zmieniały się kolejne stacje metra, a potem ulice, a on wciąż nie potrafił nic sensownego wymyślić. Sam nie mógł uwierzyć, że to robi, ale i tak to robił. Był gotowy na wszystko. Morfina… Od początku była to nieczysta sprawa. Édouard nie potrafił się już bez niej obejść. Dotąd Albertowi udawało się zaspokajać jego potrzeby. Ale tym razem daremnie przetrząsał szuflady, nie miał już wystarczająco dużo pieniędzy. Tak więc kiedy jego towarzysz po wielu dniach niekończących się cierpień zaczął błagać, żeby go dobił, Albert, sam również u kresu wytrzymałości, przestał się zastanawiać: złapał za pierwszy z brzegu kuchenny nóż, jak automat wyszedł, pojechał metrem do Bastylii i ruszył w głąb greckiej dzielnicy w okolicach rue Sedaine. Musiał znaleźć morfinę dla Édouarda, w razie potrzeby gotów był nawet zabić.
Zaczął myśleć dopiero wtedy, gdy zobaczył Greka, trzydziestoletniego słoniowatego mężczyznę, który idąc, rozstawiał szeroko nogi, ciężko dyszał i mimo listopadowej pogody obficie się pocił. Spanikowany Albert popatrzył na jego ogromny brzuch, na ciężkie, falujące pod wełnianym swetrem piersi, byczy kark, obwisłe policzki i pomyślał, że jego nóż na nic mu się nie przyda, że tu potrzebne byłoby ostrze długości co najmniej piętnastu albo i dwudziestu centymetrów. Sytuacja nie wyglądała dobrze, na myśl, że jest tak słabo wyposażony, kompletnie podupadł na duchu. „Tak jest zawsze — mówiła jego matka — mój biedny chłopcze, nie potrafisz się zorganizować! Żadnej umiejętności przewidywania!”. I wznosząc oczy, brała Boga za świadka. Przy swoim nowym mężu (tak się tylko mówiło, nie byli małżeństwem, ale pani Maillard sprowadzała wszystko do przeciętnej) jeszcze bardziej narzekała na syna. Ojczym — kierownik działu w Samaritaine — wpatrywał się tylko w swoje sznurowadła, ale on również nie potrafił ukryć rozczarowania. Albertowi, nawet gdyby zdołał wykrzesać z siebie dość siły, trudno byłoby się przed ich zarzutami bronić, gdyż każdy dzień przyznawał im coraz więcej racji. Wszystko zdawało się przeciw niemu sprzysięgać, przeżywał naprawdę trudny okres. Spotkanie zostało wyznaczone pod szaletem na rogu rue Saint-Sabin. Albert nie miał zielonego pojęcia,
w jaki sposób się takie rzeczy załatwia. Zadzwonił do Greka z telefonu w kawiarni, z polecenia kogoś, kto znał kogoś innego. Grek nie zadawał żadnych pytań, zważywszy na to, że znał góra dwadzieścia słów po francusku. Antonapoulos. Wszyscy mówili na niego Poulos. Nawet on. — Poulos — przedstawił się, podchodząc. Jak na człowieka takiej tuszy poruszał się zaskakująco chyżo, drobnymi szybkimi kroczkami. Za krótki nóż, gabaryty faceta… Plan Alberta był naprawdę beznadziejny. Rozejrzawszy się dookoła, Grek złapał go za ramię i zaciągnął do szaletu. Od dawna nie spuszczano w nim wody, smród był taki, że trudno było oddychać, co Poulosowi zdawało się jednak zupełnie nie przeszkadzać. On ten cuchnący przybytek traktował trochę jak poczekalnię. Albert, który bał się wszystkich zamkniętych pomieszczeń, cierpiał podwójne katusze. — Kasa? — rzucił Grek. Chciał zobaczyć pieniądze, wskazał wzrokiem na kieszeń Alberta, nie wiedząc, że znajdował się w niej nóż, którego długość teraz, kiedy stali blisko siebie w tym pisuarze, zakrawała na jeszcze większe szyderstwo. Albert lekko się odwrócił, pokazując drugą kieszeń, z której ostentacyjnie wystawał plik banknotów dwudziestofrankowych. Poulos skinął głową, w porządku. — Pięć — powiedział.
Tak zostało ustalone przez telefon. I odwrócił się, żeby wyjść. — Zaczekaj! — zawołał Albert, chwytając go za rękaw. Poulos zatrzymał się, spojrzał na niego zaniepokojony. — Potrzebuję więcej… — szepnął Albert. Powiedział to z przesadnie dokładną intonacją (zwracając się do cudzoziemców, zwykł mówić do nich, jakby byli głusi), popierając słowo wymownym gestem. Poulos zmarszczył krzaczaste brwi. — Dwanaście — powiedział Albert. I wyciągnął zwitek banknotów, których nie mógł jednak wydać, bo to było wszystko, co posiadał, żeby przeżyć najbliższe trzy tygodnie. Poulosowi zabłysły oczy. Wymierzył palec w Alberta, potwierdził skinieniem głowy. — Dwanaście. Zostań! Wyszedł. — Nie! — zawołał Albert. Zatykający smród szaletu oraz perspektywa opuszczenia tej ciasnej klitki, w której z minuty na minutę narastał w nim coraz większy lęk, pomogły mu uderzyć w przekonujący ton. Cały jego podstęp zasadzał się na znalezieniu sposobu, żeby zabrać się razem z Grekiem. Poulos przecząco pokręcił głową. — Trudno — odparł Albert i zdecydowanym krokiem go wyminął.
Grek złapał go za rękaw, zawahał się. Albert wzbudzał litość. Czasami bywało to jego atutem. Nie musiał się wysilać, żeby wyglądać na sierotę. Po ośmiu miesiącach życia w cywilu wciąż chodził w ciuchach zdemobilizowanego żołnierza. Opuszczając wojsko, miał do wyboru: ubranie albo pięćdziesiąt dwa franki. Wybrał ubranie, bo mu było zimno. W rzeczywistości państwo upłynniało byłym żołnierzom stare wojskowe bluzy, tyle że naprędce przefarbowane. Już pierwszego dnia po założeniu zaczynała spływać z nich farba. Zacieki, że pożal się Boże! Więc Albert rozmyślił się, mówiąc, że woli jednak te pięćdziesiąt dwa franki, ale było już za późno, powinien był się wcześniej zastanowić. Zachował również swoje całkiem już znoszone wojskowe buty i dwa koce. Wszystko to odcisnęło na nim ślady i były to nie tylko ślady farby, na jego twarzy malowało się zmęczenie i zniechęcenie spotykane u wielu zdemobilizowanych żołnierzy, poczucie porażki i rezygnacji. Grek popatrzył na jego wymizerowaną twarz i podjął decyzję. — Idziemy, szybko! — szepnął. Od tego momentu Albert wkraczał w nieznane, nie miał najmniejszego pojęcia, jak powinien to rozegrać. Ruszyli rue Sedaine. Kiedy doszli do pasażu Salarnier, Poulos pokazując palcem na chodnik, znowu powiedział:
— Zostań! Albert rozejrzał się, wokół ani żywej duszy. Minęła już dziewiętnasta i jedyne światło sączyło się z okien kawiarni usytuowanej sto metrów dalej. — Tutaj! Rozkaz, od którego nie było odwołania. Zresztą Grek nie czekał na odpowiedź i oddalił się. Idąc, co rusz odwracał się, sprawdzając, czy jego klient stoi posłusznie na miejscu. Albert z poczuciem bezsilności patrzył za nim, ale kiedy Grek skręcił raptem w prawo, rzucił się pędem przez pasaż, nie odrywając oczu od miejsca, w którym Poulos zniknął mu z pola widzenia, obskurnej kamienicy, skąd dobywały się silne kuchenne wonie. Pchnął drzwi, ruszył korytarzem. Dalej kilka stopni prowadziło na antresolę, zszedł na dół. Przez brudne szybki okna przesączało się do środka nieco światła z ulicznej latarni. Ujrzał Greka, który przykucnięty, lewą ręką grzebał w wydrążonym w ścianie wgłębieniu, odstawiwszy obok małe drewniane drzwi, służące do zamaskowania wejścia. Albert nawet przez sekundę nie zwalniając, przebiegł przez piwnicę, złapał za drzwi, dużo zresztą cięższe, niż przypuszczał, i oburącz walnął nimi Greka w głowę. Cios zabrzmiał jak uderzenie gongu, Poulos osunął się na podłogę. Albert, do którego dopiero teraz dotarło, co najlepszego zrobił, tak się przeraził, że już chciał uciekać. Opanował się. A jeśli go zabił?
Nachylił się, nastawił ucha. Poulos ciężko oddychał. Trudno było stwierdzić, czy poważnie oberwał, niemniej z jego głowy spływała strużka krwi. Albert był tak zdumiony tym, co zrobił, że omal nie zemdlał, zaciskając pięści, powtarzał: — Dalej, dalej… Przykucnął, wsunął rękę do otworu i wyciągnął pudełko po butach. Cud prawdziwy: po brzegi wypełnione ampułkami po dwadzieścia i trzydzieści miligramów. Od jakiegoś czasu miał oko do tych spraw. Zamknął pudełko, wstał i nagle zobaczył zamachujące się szerokim łukiem ramię Poulosa… Ten przynajmniej wiedział, jaki sprzęt zabrać, był to prawdziwy nóż sprężynowy, z prawdziwym cienkim ostrzem, które ugodziło w lewą dłoń Alberta z taką szybkością, że zdążył tylko poczuć przejmujące uczucie gorąca. Z uniesioną nogą obrócił się na pięcie i trafił obcasem skroń Greka, którego czaszka z hukiem gongu łomotnęła w mur. Nie wypuszczając z rąk pudełka po butach, Albert kilkakrotnie przydepnął rękę Poulosa, który znów spróbował numeru z nożem, a potem, odstawiwszy pudełko, złapał oburącz za drewniane drzwi i zaczął nimi walić Greka w głowę. W końcu przestał. Z wysiłku, ze strachu nie mógł złapać tchu. Obficie krwawił, rana dłoni była bardzo głęboka, wojskową bluzę miał całą poplamioną. Widok krwi budził w nim zawsze przerażenie. I w tym momencie poczuł nareszcie ból, który przypomniał mu o zasadach pierwszej pomocy. Przeszukał piwnicę, znalazł skrawek
jakiegoś zakurzonego materiału i owinął nim mocno lewą dłoń. Lękliwie, jakby miał przed sobą uśpionego drapieżnika, podszedł i pochylił się nad ciałem Greka. Usłyszał jego oddech, ciężki, ale regularny, facet musiał mieć twardą głowę. A potem na drżących nogach, z pudłem pod pachą, opuścił kamienicę. Przy takiej ranie musiał zrezygnować z jazdy metrem czy tramwajem. Udało mu się z grubsza zamaskować swój prowizoryczny opatrunek oraz plamy krwi na bluzie i na place de la Bastille złapał taksówkę. Taksówkarz był mniej więcej w jego wieku. Nie odrywając rąk od kierownicy, jednocześnie długo i z nieufnością obserwował tego klienta bladego jak prześcieradło, który siedział na skraju siedzenia i kiwając się, przyciskał rękę do brzucha. Obawy taksówkarza wzmogły się jeszcze bardziej, kiedy Albert nieznoszącym sprzeciwu ruchem opuścił szybę, gdyż w zamkniętym wnętrzu czuł trudny do opanowania niepokój. Kierowca pomyślał, że jego klient gotów jest tu, w jego taksówce, zwymiotować. — Nie jest pan chyba chory, co? — Nie, nie — zaprzeczył Albert, mobilizując resztkę spokoju, jaka mu jeszcze została. — Bo jeśli jest pan chory, zaraz tu pana wysadzam! — Nie, nie — powtórzył Albert — jestem tylko zmęczony. Mimo to taksówkarz zaczynał mieć coraz większe wątpliwości.
— Na pewno ma pan pieniądze? Albert wyjął z kieszeni i pokazał mu banknot dwudziestofrankowy. Kierowca uspokoił się, ale tylko na chwilę. Był przyzwyczajony do różnych sytuacji, miał doświadczenie i w końcu to była jego taksówka. Niemniej jego kupiecka natura kazała mu rzucić: — No, przepraszam! Mówię to tylko, bo tacy ludzie jak pan często… — Tacy jak ja, czyli jacy? — zapytał Albert. — Eee, to znaczy chłopaki zdemobilizowane, no, rozumie pan… — Ale pan nie został zdemobilizowany, co? — No nie, ja wojowałem tutaj, mam astmę i jedną nogę krótszą. — Było wielu takich, którzy mimo to się zaciągnęli. A niektórzy wrócili nawet z jedną nogą zdecydowanie krótszą od drugiej. Kierowca bardzo źle to przyjął, cały czas tak było, ci zdemobilizowani wciąż tylko nawijali o tej swojej wojnie, na okrągło wszystkich pouczali, człowiek zaczynał mieć już po uszy tych bohaterów. Prawdziwi bohaterowie byli martwi! A ci tutaj, też mi bohaterowie, akurat! Zresztą kiedy taki opowiadał za dużo o tym, co przeżył w okopach, lepiej było mieć się na baczności, większość z nich całą wojnę przesiedziała za biurkiem. — Bo co, może my nie wypełniliśmy swojego obowiązku, co? — zapytał.
Co ci zdemobilizowani wiedzieli o życiu, jakie oni tu mieli, o tych wszystkich wyrzeczeniach? Albert nieraz już to słyszał, znał te historie na pamięć, te ceny węgla i chleba, tego typu informacje najłatwiej przyswajał. Od powrotu do cywila stwierdził jedno: jeśli chce się spokojnie żyć, lepiej schować do szuflady swoje galony zwycięzcy. Wreszcie taksówkarz dowiózł go na róg rue Simart, zażądał dwunastu franków i odjechał dopiero wtedy, kiedy Albert wręczył mu napiwek. ♦ ♦ ♦ W tych okolicach mieszkało mnóstwo Rosjan, ale lekarz, doktor Martineau, był Francuzem. Albert poznał go w czerwcu, kiedy zaczął się pierwszy kryzys. Nie wiadomo, jak Édouardowi udawało się zdobywać morfinę podczas pobytu w kolejnych zakładach leczniczych, ale się uzależnił. Albert próbował przemówić mu do rozsądku; to śliskie zbocze, przyjacielu, tak dalej nie można, powinieneś się leczyć. Édouard nie chciał o niczym słyszeć, był równie uparty, jak z tym przeszczepem, na który się nie zgodził. Albert nie mógł tego zrozumieć. Znam jednego faceta bez nóg — mówił — tego, co sprzedaje losy na loterię na Faubourg-Saint-Martin, był w szpitalu w koszarach Février w Châlon i opowiadał mi o przeszczepach, które
teraz robią, cóż, nawet jeśli chłopakom nie przybywa urody, to przynajmniej wyglądają po ludzku, ale Édouard nawet nie słuchał, nie, nie i jeszcze raz nie, tylko dalej stawiał na kuchennym stole pasjanse i palił papierosy przez dziurkę od nosa. Nadal straszliwie cuchnął, co się dziwić, z takim gardłem, przez które można było zobaczyć otchłań… Przyjmował płyny przez lejek. Albert skombinował mu aparat żujący z drugiej ręki (po facecie, który umarł, bo przeszczep się nie przyjął, naprawdę szczęśliwy traf), trochę to ułatwiało życie, ale i tak wszystko było bardzo skomplikowane. Édouard opuścił Szpital Rollina w czerwcu, a już kilka dni później zaczął zdradzać niepokojące przejawy pobudzenia, od stóp do głów wstrząsały nim drgawki, straszliwie się pocił, wymiotował tę odrobinę pokarmu, który zjadł… Albert czuł się bezsilny. Pierwsze ataki głodu morfiny były tak gwałtowne, że musiał go przywiązywać do łóżka — zupełnie jak wtedy w listopadzie ubiegłego roku w szpitalu, niepotrzebnie skończyła się wojna — i wyciszyć drzwi, żeby nie przyszli właściciele i go nie zabili, by położyć kres jego cierpieniom (i swoim). Na Édouarda strach było patrzeć, istny szkielet opętany przez demona. A wtedy mieszkający niedaleko doktor Martineau, mężczyzna zimny i powściągliwy — który, jak twierdził, przeprowadził w 1916 roku w okopach sto
trzynaście amputacji — zgodził się przyjść i zrobić mu zastrzyk. Édouard trochę się wówczas uspokoił. To przez doktora Albert skontaktował się z Basile’em, który został jego dostawcą: specjalnością Basile’a były leki, musiał obrabowywać apteki, zakłady opieki społecznej i szpitale, gdyż był w stanie zrealizować każde zamówienie. Jakiś czas potem, szczęśliwie dla Alberta, Basile zaproponował mu partię ampułek, których w ramach swego rodzaju promocji czy upłynniania zapasów chciał się pozbyć. Albert skrupulatnie notował na kartce liczbę zastrzyków, a także dni, godziny i dawki, pragnąc pomóc Édouardowi w zachowaniu kontroli nad ich spożyciem i na swój sposób prawiąc mu morały, bez większego zresztą skutku. Ale przynajmniej Édouard czuł się wtedy lepiej. Rzadziej płakał, choć, mimo że Albert dostarczył mu zeszyty i ołówki, nie wrócił już do rysowania. Całymi dniami leżał na zdobycznej sofie i gapił się w sufit. A potem, pod koniec września, zapas ampułek się wyczerpał, tymczasem Édouard ani trochę nie przystopował. W czerwcu brał sześćdziesiąt miligramów dziennie, a trzy miesiące później już dziewięćdziesiąt. Albert nie widział rozwiązania tej sytuacji. Édouard nadal żył odcięty od świata, niewiele mówił. Albert nieustannie próbował zdobyć pieniądze na morfinę, tak samo jak próbował je zdobyć na czynsz, jedzenie i węgiel: o ubraniach nie mogło być mowy, były o wiele za drogie. Pieniądze rozchodziły się
w zawrotnym tempie. Oddał wszystko, co się dało, do lombardu, posuwał nawet panią Monestier, grubą właścicielkę zakładu zegarmistrzowskiego, dla której robił koperty, w zamian za co podwyższyła mu pensję (tak przynajmniej twierdził; w tej historii chętnie odstawiał męczennika. W rzeczywistości nie był tak znów nierad z tej gratki, jakkolwiek by na to patrzeć, po sześciu miesiącach bez kobiety… Pani Monestier miała ogromne piersi, nigdy nie wiedział, co z tym fantem począć, lecz miała również miłe usposobienie i ochoczo przyprawiała rogi swojemu mężowi, wrednemu typowi, który całą wojnę spędził na tyłach i każdego, kto nie miał Krzyża Wojennego, uważał za dekownika). Największą pozycją w budżecie była oczywiście morfina. Ceny błyskawicznie szły w górę, ponieważ wszystko szło w górę. Cenę za ten narkotyk, podobnie jak za wszystko inne, ustalano na podstawie kalkulacji kosztów utrzymania. Albert żałował, że rząd, który celem zahamowania inflacji ustanowił „strój narodowy” za sto dziesięć franków, nie wprowadził również „ampułki narodowej” za pięć franków. Mógłby wprowadzić także „chleb narodowy” albo „węgiel narodowy”, „obuwie narodowe”, „czynsz narodowy”, a nawet „zatrudnienie narodowe” — chociaż nie był pewny, czy tego rodzaju pomysły nie robią z człowieka bolszewika. Bank nie przyjął go z powrotem do pracy. Do przeszłości należały czasy, kiedy deputowani z ręką na
sercu deklarowali, że kraj ma „dług wdzięczności wobec swoich drogich kombatantów”. Albert dostał list, w którym wyjaśniono mu, że sytuacja ekonomiczna uniemożliwia jego ponowne zatrudnienie, żeby móc to zrobić, należałoby zwolnić ludzi, którzy w okresie „pięćdziesięciu dwóch miesięcy tej okrutnej wojny oddali wybitne zasługi naszej firmie…”, itp. Teraz pełnoetatowym zajęciem stało się dla Alberta zdobywanie pieniędzy. Sytuacja bardzo się skomplikowała, kiedy Basile’a aresztowano z kieszeniami pełnymi narkotyków i z rękami po łokcie unurzanymi we krwi aptekarza. Straciwszy z dnia na dzień stałego dostawcę, Albert zaczął odwiedzać różne szemrane bary, wypytując o adresy. Ostatecznie, jak się okazało, zdobycie morfiny nie było takie trudne; zważywszy na nieustanny wzrost kosztów utrzymania, Paryż stał się centrum handlu wszelkiego rodzaju towarem, gdzie można było znaleźć wszystko; Albert znalazł Greka. ♦ ♦ ♦ Doktor Martineau zdezynfekował i zszył ranę. Albert, cierpiąc jak potępieniec, zacisnął zęby. — To był dobry nóż — stwierdził lekarz, na tym komentarzu poprzestając.
Otworzył Albertowi drzwi, nie dyskutując ani o nic nie pytając. Mieszkał na trzecim piętrze w prawie pustym — nie licząc jednego fotela stojącego w kącie — mieszkaniu, w którym okna były zawsze zasłonięte, wszędzie stały rozbebeszone skrzynie z książkami i obrazy przodem odwrócone do ścian, przedpokój zaś z dwoma koślawymi krzesłami ustawionymi naprzeciwko siebie służył za poczekalnię. Równie dobrze doktora Martineau można by wziąć za notariusza, gdyby nie mały pokój w głębi mieszkania ze szpitalnym łóżkiem i sprzętem chirurgicznym. Albert zapłacił mu mniej niż za taksówkę. Wychodząc, nie wiedzieć czemu pomyślał o Cécile. Postanowił resztę drogi odbyć na piechotę. Potrzebował ruchu. Cécile, dawne życie, dawne nadzieje… Uważał, że to głupie ulegać tej niemądrej nostalgii, ale idąc tak ulicami z pudłem po butach pod pachą, z lewą ręką w bandażach, przetrawiając wszystkie te sprawy, które tak szybko stały się wspomnieniami, czuł się jak wygnaniec, a od dzisiejszego wieczoru — jak łajdak, a może nawet morderca. I nie miał zielonego pojęcia, w jaki sposób tę spiralę nieszczęść można by powstrzymać. Chyba cudem. Chociaż… Od demobilizacji przeżył już jeden czy dwa cuda, i oba zamieniły się w koszmar. Weźmy Cécile, skoro już o niej pomyślał… Najbardziej przykre związane z nią zdarzenie było wynikiem cudu, którego posłańcem został jego nowy ojczym. Powinien mieć się na
baczności. Po tym, jak bank odmówił przyjęcia go z powrotem na dawne stanowisko, Albert szukał i szukał, imał się wszystkiego, zatrudnił się nawet jako deratyzator. Dostając dwadzieścia pięć centymów za ubitego szczura, Albert fortuny nie zrobi — stwierdziła jego matka. Zresztą zwojował tylko tyle, że szczur go ugryzł, nic dziwnego, Albert zawsze miał dwie lewe ręce. Problem w tym, że trzy miesiące po powrocie z wojska nadal był biedny jak biblijny Hiob, co dopiero mówić o jakimś prezencie dla Cécile; pani Maillard dobrze ją rozumiała. Bo rzeczywiście, jaką przyszłość przedstawiał dla niej, tak ślicznej, tak delikatnej. Widać było, że na miejscu Cécile pani Maillard postąpiłaby podobnie. Tak więc po trzech miesiącach usilnych poszukiwań, dorywczych zajęć i czekania na odprawę demobilizacyjną, o której ciągle się mówiło, ale której rząd nie był w stanie wypłacić, nastąpił cud: ojczym Alberta znalazł mu pracę windziarza w Samaritaine. „Z uwagi na klientelę” dyrekcja wolałaby weterana z większą liczbą medali, ale cóż, bierze się to, co jest, wzięli więc Alberta. W Samaritaine Albert kierował piękną ażurową windą i zapowiadał piętra. Nikomu (oprócz Édouarda) by się do tego nie przyznał, ale nie przepadał za tą pracą. Właściwie nie wiedział nawet dlaczego. Zrozumiał to dopiero pewnego dnia w czerwcu, kiedy w otwartych drzwiach windy stanęła Cécile w towarzystwie młodego barczystego mężczyzny. Nie
widzieli się od czasu, kiedy napisała do Alberta list, na który odpowiedział krótko: „Zgoda”. Pierwsza sekunda i pierwszy błąd, udał, że jej nie poznaje, i skupił uwagę na obsłudze windy. Cécile i jej przyjaciel jechali na samą górę, to była niekończąca się podróż z przystankiem na każdym piętrze. Prawdziwa podróż przez mękę, Albert zapowiadał kolejne piętra coraz bardziej ochrypłym głosem, mimo woli wdychając nowe perfumy Cécile, eleganckie, wytworne, pachnące pieniędzmi. Towarzyszący jej mężczyzna również pachniał pieniędzmi. Był młody, młodszy od niej, Alberta to zszokowało. Najbardziej upokarzające dla niego było nie tyle spotkanie Cécile, ile to, że zobaczyła go w tym wymyślnym uniformie. Uniformie operetkowego żołnierza. Z pomponami na epoletach. Cécile spuściła wzrok. Widać było, że okropnie się za niego wstydzi, pocierała dłonie i wpatrywała się w swoje stopy. Młody mężczyzna rozglądał się po windzie z uznaniem, wyraźnie pełen podziwu dla tego cudu nowoczesnej techniki. Albertowi nigdy jeszcze minuty — z wyjątkiem tych, które spędził żywcem zakopany w leju po pocisku — nie dłużyły się tak jak teraz, zresztą obie sytuacje wydały mu się w jakiś sposób podobne. Cécile, ani razu na niego nie spojrzawszy, wysiadła z windy wraz ze swoim przyjacielem na piętrze z bielizną. Na parterze Albert wyszedł z windy, zostawił
swój uniform i bez słowa opuścił budynek Samaritaine. Tydzień pracy na darmo. Kilka dni później Cécile — którą być może widok Alberta wykonującego to służebne zajęcie rozczulił — zwróciła mu pierścionek zaręczynowy. Pocztą. Chciał go odesłać z powrotem, nie oczekiwał jałmużny, czyżby wyglądał na aż takiego biedaka, nawet w tym lokajskim uniformie? Ale czasy były naprawdę trudne, trzeba było oszczędzać, caporale kosztowały półtora franka, węgiel osiągał zawrotne ceny. Albert wstawił pierścionek do komisu. Od zakończenia wojny mówiono „lombard”, co brzmiało bardziej z republikańska. Miałby stamtąd sporo rzeczy do odebrania, gdyby nie to, że położył już na nich krzyżyk. Po tym incydencie Albertowi została tylko praca w charakterze żywego słupa reklamowego. Chodził po ulicy, z przodu i z tyłu obwieszony planszami, ważącymi chyba z tonę, które zachwalały ceny w Samaritaine albo jakość rowerów firmy De Dion-Bouton. Dręczył go obsesyjny strach, że może spotkać Cécile. Już noszenie karnawałowego uniformu było straszne, ale gdyby zobaczyła go spowitego w reklamy Campari — tego by chyba nie przeżył. Po czymś takim pozostawało już tylko rzucić się do Sekwany.
12
Upewniwszy się, że jest sam, pan Péricourt otworzył z powrotem oczy. Całe to zamieszanie… Ci wszyscy podekscytowani ludzie w Jockey Clubie, jakby nie dość mu było tego upokorzenia, że zemdlał w miejscu publicznym… A potem Madeleine, zięć, gospodyni załamująca ręce, telefon w holu, który ciągle dzwonił, i doktor Blanche ze swoimi kroplami, pigułkami, księżym głosem i niekończącymi się zaleceniami. Tym bardziej że niczego nie znalazł, serce — mówił — zmęczenie, troski, paryskie powietrze — gadał, co mu ślina na język przyniesie, nie na darmo wykładał na wydziale medycyny. Rodzina Péricourtów posiadała wielką rezydencję z oknami wychodzącymi na park Monceau. Większą część domu pan Péricourt pozostawił córce, która po ślubie urządziła według własnego gustu całe drugie piętro zajmowane z mężem. Pan Péricourt mieszkał na samej górze, w sześciopokojowym apartamencie, gdzie tak naprawdę korzystał tylko z ogromnej sypialni — służącej mu jednocześnie za bibliotekę i gabinet — oraz łazienki, niedużej, lecz wystarczającej dla samotnego mężczyzny. Dla niego dom mógł się ograniczyć do tego apartamentu. Od śmierci żony nie zaglądał już prawie
do innych pomieszczeń, nie licząc przepastnej jadalni na parterze. Co do przyjęć, gdyby to tylko od niego zależało, wszystko odbywałoby się u Voisina, i tyle. Jego łóżko stało w alkowie oddzielonej od reszty pokoju ciemnozieloną pluszową kotarą, nigdy nie przyjmował tu kobiet, te sprawy załatwiał gdzie indziej, to miejsce należało wyłącznie do niego. Przez dłuższą chwilę po tym, jak go tu przyprowadzono, siedziała przy nim Madeleine. Kiedy w końcu ujęła go za rękę, obruszył się. — To jak czuwanie przy zmarłym — powiedział. Inna by zaprotestowała, ale Madeleine tylko się uśmiechnęła. Ostatnio rzadko mieli okazję spędzić tyle czasu sam na sam. Naprawdę nie jest ładna — stwierdził w duchu pan Péricourt. Jest stary — pomyślała jego córka. — Teraz cię zostawię — oznajmiła, wstając. Wskazała na sznur od dzwonka, ojciec wzrokiem potwierdził — dobrze, w porządku, nie przejmuj się — upewniła się, czy ma szklankę, karafkę z wodą, chustkę do nosa, pigułki. — Zgaś światło, proszę — powiedział. Ale szybko pożałował, że córka wyszła. Choć czuł się znacznie lepiej — zasłabnięcie w Jockey Clubie było już tylko przykrym wspomnieniem — rozpoznał tę falę, która wcześniej tak bez uprzedzenia zwaliła go z nóg. Zaczęła się na wysokości brzucha, rozprzestrzeniając się na klatkę
piersiową, na ramiona, aż po głowę. Serce waliło mu jak szalone, jakby brakowało mu miejsca, pan Péricourt sięgnął po sznur od dzwonka, ale się rozmyślił, coś mu mówiło, że nie umrze, że jego godzina jeszcze nie wybiła. Pokój tonął w półmroku, pan Péricourt popatrzył na szafy biblioteczne, na obrazy, na wzór dywanu, jakby ujrzał to wszystko po raz pierwszy. Czuł się tym bardziej stary, że wszystko wokół, włącznie z najdrobniejszymi szczegółami, nagle wydało mu się nowe. Wrażenie opresji było tak silne, uścisk w gardle wzmógł się nagle z taką gwałtownością, że do oczu napłynęły mu łzy. Pan Péricourt rozpłakał się. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek czuł taką rozpacz, no, może w dzieciństwie, ale te rzęsiste, zwykłe łzy sprawiały mu dziwną ulgę. Przestał się kontrolować, pozwolił, żeby spływały, już się ich nie wstydził, miały w sobie słodycz pocieszenia. Otarł twarz rąbkiem prześcieradła, nabrał powietrza, ale nic nie pomagało, łzy wciąż płynęły, bo wciąż nie ustępował żal. Dziecinnieję — pomyślał, sam w to nie wierząc. Podciągnął się wyżej na poduszkach, sięgnął po chustkę ze stolika nocnego i wytarł nos, nakrywając głowę prześcieradłem, bo nie chciał, żeby to ktoś usłyszał, żeby się zaniepokoił, żeby przyszedł. Żeby go ktoś zobaczył płaczącego? Nie, nie o to chodziło. Tego by oczywiście nie chciał, mężczyzna w jego wieku, który
ryczy jak wół, to widok uwłaczający, ale nade wszystko chciał być sam. Uścisk w gardle nieco zelżał, choć oddech nadal miał płytki. Powoli łzy przestały płynąć, ustępując miejsca poczuciu wielkiej pustki; był wyczerpany, ale sen nie nadchodził. Zawsze, przez całe życie dobrze sypiał, nawet w najtrudniejszych chwilach, na przykład kiedy umarła jego żona, przestał wtedy jeść, ale nadal spał snem sprawiedliwego, taki już był. A przecież kochał żonę, cudowną kobietę, pełną samych zalet. Cóż to za niesprawiedliwość, że zmarła w tak młodym wieku. Nie. To, że człowiek taki jak on nie mógł zasnąć, było czymś niezwykłym, niepokojącym. To nie sprawa serca — pomyślał pan Péricourt — głupiec z tego Blanche’a. To lęk. Coś nad nim wisiało, coś ciężkiego, złowrogiego. Pomyślał o swojej pracy, o popołudniowych spotkaniach, zastanawiał się. Przez cały dzień był nie w sosie, już rano czuł się nieswojo. Nie chodziło przecież o sprzeczkę z tym agentem giełdowym, nie było powodu się złościć, nic w tym niezwykłego, to była jego praca, a takich agentów giełdowych w ciągu trzydziestu lat prowadzenia interesów załatwił dziesiątki. W każdy ostatni piątek miesiąca odbywało się zebranie podsumowujące, bankierzy, pośrednicy, wszyscy stawali na baczność przed panem Péricourtem. Na baczność. To wyrażenie go dobiło.
Nagle, kiedy zrozumiał, dlaczego aż tak cierpi, znowu się rozpłakał. Z długim zduszonym skowytem gryzł prześcieradło, wściekły, zrozpaczony, ból, który w tym momencie czuł, był przerażający, bezgraniczny, nawet nie wiedział, że jest do niego zdolny. Tym gwałtowniejszy, że… że on… Brakowało mu słów, jego umysł był jak stopniały, unicestwiony przez jakieś bezgraniczne nieszczęście. Pan Péricourt opłakiwał śmierć syna. Édouard umarł. W tym dokładnie momencie umarł. Jego mały chłopczyk, jego syn. Umarł. W dniu jego urodzin nawet o tym nie pomyślał, obraz syna przemknął jak wiatr, a wszystko się nagromadziło, by dziś właśnie eksplodować. Umarł równo rok temu. Ogrom jego rozpaczy był o tyle większy, że tak naprawdę po raz pierwszy Édouard dla niego zaistniał. Nagle zrozumiał, jak bardzo, potajemnie, wbrew sobie kochał syna. Zrozumiał to dopiero tego dnia, kiedy dotarła do niego okrutna prawda, że nigdy więcej go już nie zobaczy. Nie, to jeszcze nie to — podpowiadały mu łzy i uścisk w piersi, i sztylet w gardle. To coś jeszcze gorszego, czuł się winny, że wiadomość o jego śmierci odebrał jako wyzwolenie. ♦ ♦ ♦
Pan Péricourt spędził bezsenną noc, wspominając Édouarda, kiedy był dzieckiem, i uśmiechał się do wspomnień pogrzebanych tak głęboko, że odkrywał je jako nowe. Brak w nich było jakiejkolwiek chronologii, nie potrafiłby powiedzieć, czy przebranie się Édouarda za aniołka (chociaż dodał do tego uszy Lucyfera, niczego nie brał na poważnie, miał wtedy chyba z osiem lat) miało miejsce dużo wcześniej niż rozmowa z dyrektorem gimnazjum z powodu jego rysunków, dobry Boże, te jego rysunki, co za wstyd. Co za talent. Pan Péricourt nie zachował nic, żadnej zabawki, żadnego szkicu, żadnego obrazu olejnego, żadnej akwareli, nic. Może Madeleine? Ale nigdy nie odważyłby się jej o to zapytać. I tak upłynęła mu noc, na rozpamiętywaniu, na żalach, wszędzie Édouard, mały, nastoletni, dorosły i ten jego śmiech, cóż to był za śmiech, co za radość życia, gdyby tylko się tak nie zachowywał, gdyby nie to jego upodobanie do prowokacji… W towarzystwie syna pan Péricourt, który nie znosił wszelkiej wylewności, czuł dyskomfort. Miał to po swojej żonie. Poślubiając jej majątek (była z domu Margis, właścicieli przędzalni), przejął również jej poglądy, według których pewne rzeczy uchodziły za dopust boży. Na przykład artyści. Ale ostatecznie pan Péricourt przywykłby nawet do artystycznej natury syna, w końcu sporo było ludzi, którzy w życiu do czegoś dochodzili, malując obrazy dla merostw albo dla rządu. Nie, pan Péricourt nigdy nie
wybaczył synowi nie tego, co robił, tylko tego, jaki był; Édouard miał zbyt wysoki głos, był zbyt smukły, zbyt dużą wagę przywiązywał do swojego wyglądu, poruszał się zbyt… To się rzucało w oczy: był naprawdę zniewieściały. Pan Péricourt nigdy, nawet w głębi duszy nie odważył się nazwać rzeczy po imieniu. Wstydził się syna nawet przed znajomymi, gdyż to odrażające słowo wyczytywał z ich ust. Nie był człowiekiem złym, tylko głęboko zranionym, upokorzonym. Syn był żywą zniewagą jego uzasadnionych, jak uważał, nadziei. Nigdy się nikomu do tego nie przyznał, ale narodziny córki były dla niego wielkim rozczarowaniem. Uważał za całkiem normalne, że mężczyzna pragnie syna. Między ojcem i synem istnieje ścisła, sekretna więź, gdyż ten drugi jest kontynuatorem pierwszego, ojciec buduje i przekazuje, syn przejmuje i pomnaża, takie już jest życie, od zarania dziejów. Madeleine była bardzo miłym dzieckiem, szybko ją pokochał, ale wciąż niecierpliwie czekał. A syna w dalszym ciągu nie było. Były poronienia, przykre chwile, czas płynął, pan Péricourt stał się drażliwy. A potem pojawił się Édouard. Nareszcie. Pan Péricourt potraktował jego narodziny jako wynik własnej woli. Zresztą wkrótce potem zmarła jego żona, co uznał za nowy znak. Jakże w pierwszych latach przykładał się do edukacji syna! Jak wielkie pokładał w nim nadzieje, jak bardzo jego istnienie dodawało mu skrzydeł! A potem nastąpiło rozczarowanie; Édouard
miał już osiem czy dziesięć lat, kiedy trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy. Jego syn okazał się porażką. Pan Péricourt nie był jeszcze zbyt stary, by ułożyć sobie na nowo życie, lecz nie pozwoliła mu na to miłość własna. Nie chciał pogodzić się z tą porażką. Rozgoryczony, zawiedziony, zamknął się w sobie. A teraz, kiedy jego syn już nie żył (nie wiedział zresztą, w jaki sposób zginął, nigdy o to nie pytał), czynił sobie wyrzuty, powracały do niego wszystkie te okrutne, nieodwracalne słowa, te zamknięte drzwi, ta zacięta twarz, to odrzucenie, tak naprawdę zamknął przed swoim synem wszystko, zostawił mu tylko wojnę, żeby Édouard na niej poległ. Nawet na wiadomość o jego śmierci nic nie powiedział. Znów ujrzał tę scenę. Madeleine załamała się. Podtrzymywał ją za ramię, służył przykładem, „Godności, Madeleine, godności”. Nie mógł jej powiedzieć, sam jeszcze nie wiedział, że ta śmierć była odpowiedzią na pytanie, które sobie nieustannie zadawał: jak człowiek taki jak ja mógł znieść takiego syna jak on? A teraz wszystko się skończyło, rozdział Édouarda się zamknął, zatriumfowała sprawiedliwość. Równowaga świata została przywrócona. Śmierć swojej małżonki uznał za niesprawiedliwość, była zbyt młoda, żeby umrzeć, ale myśl taka nie przyszła mu do głowy w odniesieniu do własnego syna, który umarł w jeszcze młodszym wieku. Znów się rozpłakał.
Płaczę suchymi łzami — pomyślał — jestem człowiekiem oschłym. Najchętniej sam by też umarł. Po raz pierwszy w życiu przedłożył kogoś innego nad siebie. ♦ ♦ ♦ W nocy nie zmrużył oka, więc rano był wyczerpany. Jego twarz zdradzała przygnębienie, ale ponieważ nigdy dotąd go nie okazywał, Madeleine nie zrozumiała, o co chodzi, i przestraszyła się. Nachyliła się nad ojcem. Pocałował ją w czoło. Tego, co czuł, nie sposób było wyrazić słowami. — Zaraz wstanę — powiedział. Madeleine już chciała zaprotestować. Ale widząc jego przybitą, stanowczą minę, nie powiedziała nic i wyszła. Godzinę później pan Péricourt opuścił swój apartament, ogolony, ubrany, bez śniadania, córka zauważyła, że nie wziął leków, był osłabiony, miał zgarbione ramiona, kredowobiałą twarz. Był już w płaszczu. Ku zdumieniu służby usiadł na krześle w holu, gdzie kładziono ubrania gości, jeśli nie zamierzali długo zabawić, i skinął na Madeleine. — Sprowadź samochód, wychodzimy. Jak wiele zawierało się w tych kilku słowach… Madeleine wydała polecenia, pobiegła do pokoju,
wróciła ubrana. Pod szarym płaszczem miała na sobie drapowaną w pasie bluzkę z czarnej jedwabnej serży, na głowie kapelusz, również czarny. Kocha mnie — pomyślał pan Péricourt, ujrzawszy córkę, co w jego języku znaczyło, że go rozumie. — Chodźmy… — powiedział. Kiedy znaleźli się na ulicy, oznajmił szoferowi, że nie będzie mu potrzebny. Rzadko sam prowadził, nie przepadał za tym, chyba że wolał zostać sam. Tylko raz udał się na cmentarz. Kiedy zmarła jego żona. Nawet po tym, jak Madeleine przywiozła ciało brata, żeby go pochować w rodzinnym grobie, pan Péricourt nie ruszył się z miejsca. To jej zależało na „sprowadzeniu” brata. On sam by sobie to darował. Jego syn poległ za ojczyznę, spoczął wśród patriotów, taki był porządek rzeczy. Ale Madeleine się uparła. Zdecydowanym tonem oświadczył, że jest absolutnie nie do pomyślenia, by człowiek z „jego pozycją” pozwolił córce zrobić coś tak bezwzględnie niedozwolonego, a kiedy nadużywał przysłówków, nie wróżyło to nic dobrego. Na Madeleine nie zrobiło to jednak wielkiego wrażenia. — Wobec tego trudno — powiedziała — sama się tym zajmę. W razie jakiejś wpadki wystarczy, że ojciec powie, że o niczym nie wiedział, a ja to potwierdzę, wezmę wszystko na siebie.
Dwa dni później znalazła kopertę z potrzebnymi pieniędzmi oraz z dyskretnym liścikiem polecającym do generała Morieux. Pod osłoną nocy wszyscy otrzymali zapłatę, strażnik, karawaniarz, kierowca, robotnik, który otworzył rodzinny grobowiec — obaj z kierowcą złożyli w nim trumnę i zamknęli drzwi. Madeleine przez chwilę się modliła, ale potem ktoś z naciskiem ujął ją za ramię, nie był to odpowiedni moment, teraz, kiedy jej brat już tu jest, będzie mogła przychodzić, ile zechce, lecz na razie lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Pan Péricourt o tym wszystkim nie wiedział, bo nigdy o nic nie zapytał. W samochodzie wiozącym ich na cmentarz u boku milczącej córki znów powrócił do swoich nocnych przemyśleń. On, który nie chciał o niczym wiedzieć, teraz spragniony był informacji, chciałby poznać każdy najdrobniejszy szczegół… Ilekroć pomyślał o synu, zbierało mu się na płacz. Na szczęście poczucie godności przeważyło. Żeby pochować Édouarda w rodzinnym grobowcu, należało go najpierw ekshumować — mówił sobie pan Péricourt i na tę myśl ściskało mu się serce. Próbował wyobrazić sobie leżącego, martwego Édouarda, ale wyobraźnia niezmiennie podsuwała mu obraz zmarłego cywila, w garniturze i pod krawatem, w wypastowanych butach i obstawionego gromnicami. To idiotyczne — pomyślał i niezadowolony z siebie potrząsnął głową. I wrócił do rzeczywistości. Jak wygląda ciało po tylu
miesiącach w ziemi? W jaki sposób się to odbyło? Napływały do niego komunały, różne cliché, z nich zaś wyłaniało się pytanie, na którego zgłębienie nie wystarczyło już nocy i sam był zaskoczony, że dotąd go sobie nie zadał: dlaczego nie zdziwiło go, że syn odszedł wcześniej od niego? Przecież to akurat nie mieściło się w porządku rzeczy. Pan Péricourt miał pięćdziesiąt siedem lat. Był bogaty. Poważany. Nie walczył w żadnej wojnie. We wszystkim mu się powiodło, nawet w małżeństwie. I żył. Było mu wstyd za siebie. To dziwne, ale ten właśnie moment wybrała Madeleine. Obserwowała przez szybę mijane ulice i wtedy, jakby domyślając się, co czuje ojciec, po prostu nakryła dłonią jego dłoń. Ona mnie rozumie — pomyślał pan Péricourt. Sprawiło mu to przyjemność. No i był jeszcze zięć. Madeleine pojechała wczesną wiosną po brata na prowincję, gdzie zginął (Ale jak zginął? Tego też nie wiedział…), a wróciła z tym Pradelle’em, za którego latem wyszła za mąż. Wtedy pana Péricourta nic nie zdziwiło, ale teraz dopatrywał się w tym fakcie dziwnej zbieżności. Przybycie tego człowieka, którego zmuszony był zaakceptować jako zięcia, wiązał z odejściem syna. Tak jakby, choć trudno wyjaśnić dlaczego, było to głupie, lecz silniejsze od niego, tak jakby obciążał zięcia odpowiedzialnością za śmierć syna: jeden odszedł i jego miejsce zajął drugi, istnienie związku przyczynowo-skutkowego narzucało
się automatycznie, to znaczy dla niego całkiem naturalnie. Madeleine próbowała wytłumaczyć ojcu, jak wyglądało ich spotkanie, jak delikatny i ujmujący okazał się kapitan d’Aulnay-Pradelle, ale pan Péricourt, głuchy i zaślepiony, nie słuchał. Dlaczego jego córka poślubiła akurat tego mężczyznę, a nie innego, wciąż pozostawało dla niego całkowitą zagadką. Nie rozumiał niczego z życia swojego syna, nie zrozumiał niczego z jego śmierci, tak samo jak niczego nie rozumiał z życia swojej córki ani z jej małżeństwa. Z ludzkiego punktu widzenia nie rozumiał kompletnie niczego. Stróż cmentarny nie miał jednej ręki. Mijając go, pan Péricourt pomyślał: a ja jestem pozbawiony serca. Na cmentarzu roiło się już od ludzi. Sprzedawcy kwiatów — stwierdził pan Péricourt okiem wytrawnego człowieka interesu — mają używanie. Chryzantemy, wiązanki i wieńce sprzedawały się setkami. Dochodowy handel sezonowy, tym bardziej że w tym roku rząd zażyczył sobie, by wszystkie uroczystości upamiętniające wojnę obchodzono w Dniu Zadusznym, 2 listopada, o tej samej godzinie w całej Francji. Cały kraj jednocześnie miał pochylić się nad mogiłami poległych żołnierzy i pomodlić się za nich. Z okien swojej limuzyny pan Péricourt widział przygotowania: rozciągano szarfy, stawiano barierki, trębacze w cywilu — i w ciszy — przygotowywali się do występu, uprzątano chodniki, usuwano dorożki i samochody. Pan
Péricourt obserwował to wszystko beznamiętnym okiem, jego smutek miał charakter czysto prywatny. Zostawił samochód pod bramą. Ojciec z córką pod rękę powoli ruszyli w stronę rodzinnego grobowca. Pogoda była piękna, zimne słońce, żółte i czyste, podkreślało urodę kwiatów, w powodzi których już teraz tonęły groby po obu stronach ścieżki. Pan Péricourt i Madeleine przyjechali z pustymi rękami. Żadne z nich nie pomyślało, żeby kupić kwiaty, choć przy bramie cmentarza było w czym wybierać. Grobowiec rodzinny był niewielką kamienną kaplicą z krzyżem na frontonie i z wrotami ze zdobionego nitami żelaza, nad którymi widniał napis „Rodzina Péricourt”. Po obu stronach wyryto nazwiska jego lokatorów, pierwszymi byli rodzice pana Péricourta, fortuna świeżej daty, niemająca jeszcze stu lat. Pan Péricourt nie wyjął rąk z kieszeni redingota, nie zdjął kapelusza. Nie przyszło mu to do głowy. Wszystkie jego myśli skupione były na synu, wszystkie krążyły wokół niego. Do oczu znów napłynęły mu łzy, był zdziwiony, że jeszcze wszystkich nie wypłakał, a także obrazy Édouarda jako dziecka, a potem młodego mężczyzny, i znów ogarnęła go dojmująca tęsknota za tym wszystkim, czego przedtem tak nie znosił, za jego śmiechem, za jego krzykami. Zeszłej nocy ożyły w jego pamięci dawno zapomniane sceny, sprawy sięgające dzieciństwa Édouarda, tych czasów, kiedy nie tknęły go jeszcze wątpliwości co do prawdziwej natury syna, kiedy
mógł sobie pozwolić na umiarkowaną, powściągliwą satysfakcję na widok jego rysunków, wyjątkowo dojrzałych. Przypomniał sobie teraz kilka z nich. Édouard był dzieckiem swoich czasów, jego wyobraźnię zaludniały egzotyczne pejzaże, lokomotywy, samoloty. Pana Péricourta kiedyś bardzo zaskoczył szkic pędzącego auta, nad podziw realistycznie oddany, on sam nigdy tak auta nie postrzegał. Co sprawiało, że patrząc na ten rysunek, choć przecież przedstawiał obiekt zastygły w ruchu, miało się jednocześnie wrażenie, że samochód porusza się tak szybko, jakby miał zaraz wzlecieć w powietrze? Tajemnica. Édouard miał wtedy dziewięć lat. W jego rysunkach zawsze wyczuwało się ruch. Nawet kwiaty przywodziły na myśl powiew wiatru. Panu Péricourtowi przypomniała się akwarela, znów kwiaty, jakie, nie miał pojęcia, jedyne, co mógł powiedzieć, to że miały bardzo delikatne płatki. I były w bardzo szczególny sposób skadrowane. Pan Péricourt nie znał się na sztuce, ale wyczuwał, że jest w tym coś oryginalnego. A swoją drogą, co stało się z tymi rysunkami? Może Madeleine je zachowała? Ale nie miał ochoty ich oglądać, wolał zachować ich obraz w sobie, nie chciał się już z nim rozstawać. Spośród szkiców, które odgrzebał w pamięci, powracała do niego zwłaszcza pewna twarz. Édouard rysował ich mnóstwo, różnego rodzaju, z wyraźnym upodobaniem do określonej estetyki, często się powtarzającej. Być może to właśnie oznacza, że ktoś „ma własny styl” —
pomyślał pan Péricourt. Była to twarz młodego mężczyzny o mięsistych wargach, dość długim i wydatnym nosie i z wgłębieniem w brodzie, ale uwagę przykuwało przede wszystkim jego dziwne, lekko zezujące spojrzenie, w którym nie było uśmiechu. To wszystko, co mógłby powiedzieć teraz, kiedy nareszcie znalazł właściwe słowa… Tylko komu miałby to powiedzieć? Madeleine udała, że zainteresował ją któryś z grobów nieco dalej, i odeszła kilka kroków, zostawiając go samego. Wyjął chusteczkę do nosa i otarł oczy. Odczytał imię swojej małżonki, Léopoldine Péricourt, z domu Margis. Imienia Édouarda nie było. To odkrycie nim wstrząsnęło. Cóż, to oczywiste, skoro jego syna nie powinno tu być, nie można też było umieścić jego imienia, to całkiem zrozumiałe, ale pan Péricourt odebrał to tak, jakby los odmówił Édouardowi definitywnego uznania jego zgonu. Był wprawdzie papier, dokument stwierdzający, że poległ za Francję, ale co to za grób, na którym nie można przeczytać nawet imienia zmarłego? Pan Péricourt rozważał tę myśl pod każdym względem, starał się przekonać samego siebie, że nie to jest najważniejsze, ale wprost trudno powiedzieć, co w tym momencie czuł… Móc przeczytać imię zmarłego syna, móc przeczytać „Édouard Péricourt” na jego grobie… nabrało to nagle
w jego oczach zasadniczej wagi. Stał i kręcił głową. Wróciła Madeleine, ścisnęła go za ramię i oboje opuścili cmentarz. Przez całą sobotę odbierał rozliczne telefony od ludzi, których los zależał od stanu jego zdrowia. Czy czuje się pan już lepiej? — pytano go albo: Napędziłeś nam niezłego strachu, stary! Udzielał suchych odpowiedzi. Dla wszystkich było to sygnałem, że wrócił do formy. ♦ ♦ ♦ W niedzielę pan Péricourt odpoczywał, pił ziółka, łykał lekarstwa przepisane przez doktora Blanche’a. Porządkował też różne dokumenty, a na srebrnej tacce oprócz listów znalazł zostawioną dla niego przez Madeleine, owiniętą w delikatną bibułkę, paczuszkę zawierającą zeszyt oraz odręcznie skreślony list, już dawno temu otwarty, stary. Od razu go rozpoznał, wypił herbatę, sięgnął po list, przeczytał go i jeszcze raz przeczytał. Na dłuższą chwilę zatrzymał się przy tym fragmencie, gdzie towarzysz Édouarda opisywał jego śmierć: (…) zginął, kiedy nasz oddział atakował pozycję nieprzyjaciela, pozycję zasadniczej wagi z punktu
widzenia zwycięstwa. Syn Państwa, który często znajdował się w pierwszej linii, został trafiony kulą prosto w serce i zginął na miejscu. Mogę Państwa zapewnić, że nie cierpiał. Édouard, który zawsze uważał obronę ojczyzny za najwyższą powinność, miał tę satysfakcję, że poległ śmiercią bohatera.
Pan Péricourt był człowiekiem interesu, należał do rad nadzorczych banków, zamorskich przedstawicielstw handlowych, spółek przemysłowych, był więc człowiekiem sceptycznym. Nie wierzył w ani jedno słowo tej gotowej legendy przypominającej laudację sporządzoną specjalnie na okoliczność pocieszenia rodzin. Towarzysz Édouarda miał piękny charakter pisma, ale używał ołówka i list zaczynał już płowieć, niedługo tekst zatrze się niczym szyte grubymi nićmi kłamstwo, któremu nikt nie dałby wiary. Złożył kartkę, wsunął z powrotem do koperty i schował ją do szuflady biurka. Następnie otworzył mocno sfatygowany zeszyt, gumka spinająca okładki utraciła sprężystość, wyglądał, jakby trzykrotnie okrążył kulę ziemską, jak notes z zapiskami podróżnika. Od razu zorientował się, że to rysunki syna. Żołnierze na froncie. Wiedział, że nie zdoła obejrzeć całego, że na to, by móc stawić czoło tej rzeczywistości oraz własnemu, druzgoczącemu poczuciu winy, będzie potrzebował czasu. Jego uwagę przykuł wizerunek żołnierza w pełnym ekwipunku i w
hełmie, który siedział z wyciągniętymi, rozrzuconymi nogami, ze zgarbionymi ramionami i lekko pochyloną głową w pozycji wyrażającej skrajne wyczerpane. Gdyby nie te wąsy — pomyślał pan Péricourt — równie dobrze mógłby to być Édouard. Czy przez lata wojny, kiedy go nie widział, bardzo się postarzał? Czy on także, wzorem wielu innych poilus1, zapuścił wąsy? Ile razy do niego napisałem? — zadał sobie pytanie. Czy te wszystkie szkice niebieskim ołówkiem oznaczają, że tylko takie rzeczy mógł rysować? Przecież Madeleine musiała mu wysyłać paczki, prawda? Przypomniawszy to sobie, poczuł niechęć do samego siebie, pamiętał, jak mówił: „Proszę nie zapomnieć wysłać paczki mojemu synowi…” do jednej ze swoich sekretarek, tej, której syn poległ na froncie latem 1914 roku, pamiętał jej zmienioną twarz, kiedy wróciła do biura. Przez całą wojnę wysyłała paczki dla Édouarda jak dla własnego syna, mówiła tylko: przygotowałam paczkę, a pan Péricourt dziękował, sięgał po kartkę, pisał: „Serdeczne pozdrowienia, drogi Édouardzie”, a potem wahał się, jak ją podpisać, „Tata” byłoby niestosowne, „Pan Péricourt” śmieszne. W końcu stawiał swoje inicjały. Znowu spojrzał na tego strudzonego, przygnębionego żołnierza. Nigdy nie dowie się, co tak naprawdę przeżył jego syn, będą mu musiały wystarczyć opowieści innych, na przykład zięcia, kolejne heroiczne historie, równie kłamliwe, jak ten list od kolegi syna, pozostanie mu tylko to, kłamstwa, o Édouardzie niczego
się już nigdy nie dowie. Umarł, umarło wszystko. Zamknął zeszyt i schował go do wewnętrznej kieszeni marynarki. ♦ ♦ ♦ Madeleine nigdy by tego nie okazała, ale była zaskoczona zachowaniem ojca. Ta nagła wizyta na cmentarzu, te nieoczekiwane łzy… Przepaść między ojcem i Édouardem postrzegała zawsze w kategoriach powstałego u zarania dziejów zdarzenia geologicznego, tak jakby byli położonymi na dwóch różnych płytach tektonicznych kontynentami, które nie mogły się spotkać bez wywołania fali sejsmicznej. Wszystko to przeżyła, we wszystkim uczestniczyła. W miarę jak Édouard dorastał, jak stawał się coraz starszy, to, co było najpierw tylko wątpliwością, a potem podejrzeniem ze strony ojca, zamieniło się w odrzucenie, niechęć, odmowę, gniew, wyparcie się. U Édouarda przebiegało to w odwrotnym kierunku, to, co z początku było tylko wołaniem o uczucie, potrzebą opieki, powoli zamieniło się w prowokacje, wybuchy. W wypowiedzenie wojny. Bo w gruncie rzeczy ta wojna, na której Édouard znalazł śmierć, wybuchła bardzo wcześnie, jeszcze na łonie rodziny, wojna między sztywnym jak Niemiec ojcem i czarującym, powierzchownym, żywiołowym
i uroczym synem. Zaczęła się, kiedy Édouard miał osiem lub dziewięć lat, od dyskretnego przegrupowania wojsk, które zdradzało pewne zaniepokojenie w obu obozach. Ojciec najpierw się przejął, a potem zaczął się zamartwiać. Jego syn dorastał i dwa lata później nie było już cienia wątpliwości. Wtedy ojciec stał się chłodny, zdystansowany, pogardliwy. Édouard stał się prowokatorem, buntownikiem. Później rozziew się tylko pogłębiał, aż wreszcie nastało milczenie, Madeleine nie potrafiła dokładnie usytuować w czasie, odkąd obaj przestali ze sobą rozmawiać, rezygnując z walki i konfrontacji na rzecz cichej wrogości, udawanej obojętności. Próbując przypomnieć sobie moment przesilenia w tym konflikcie utrwalonym na etapie utajonej wojny domowej, ciągu kolejnych potyczek, musiała sięgnąć pamięcią daleko wstecz, ale kiedy to konkretnie nastąpiło, nie pamiętała. Zapewne doszło do jakiegoś przełomowego zdarzenia, ale nie mogła go sobie przypomnieć. Pewnego dnia, Édouard musiał mieć wtedy ze dwanaście, trzynaście lat, spostrzegła, że ojciec i syn porozumiewają się ze sobą tylko za jej pośrednictwem. Wczesną młodość spędziła w roli dyplomaty, który postawiony między nieprzejednanymi wrogami, musi być gotowy na wszelkiego rodzaju kompromisy, wysłuchiwanie zażaleń obu stron, wyciszanie animozji, rozbrajanie nieustannych prób zaatakowania
przeciwnika. Poświęcając im obu tyle czasu, nie zauważyła, że brzydnie. Nie to, żeby naprawdę była brzydka, lecz banalna, a w tym wieku „banalna” oznacza tyle co „mniej ładna” od wielu innych. Przebywając tak często w otoczeniu czarujących kobiet — bogaci mężczyźni poślubiają piękne kobiety, które rodzą im piękne dzieci — któregoś dnia stwierdziła, że wyraźnie odstaje pod względem urody. Mogła mieć wtedy szesnaście, siedemnaście lat. Ojciec całował ją w czoło, patrzył na nią, ale jej nie widział. W domu nie było kobiety, która by jej powiedziała, co powinna zrobić, jak o siebie zadbać, dobrze się prezentować, sama musiała zgadywać, obserwować inne kobiety, naśladować je, niezmiennie z nieco gorszym skutkiem. Już wtedy nie miała specjalnego wyczucia w tych sprawach. Widziała, że jej młodość, to, co mogło stanowić o jej urodzie, a przynajmniej charakterze, niknie, starała się być niewidzialna, ponieważ mu na niej nie zależało. Miała pieniądze, akurat pieniędzy w rodzinie Péricourtów nie brakowało, one zastępowały wręcz wszystko inne, więc płaciła wizażystkom, manikiurzystkom, kosmetyczkom, krawcowym nawet więcej, niż trzeba. Madeleine nie była żadnym brzydkim kaczątkiem, tylko młodą niekochaną dziewczyną. Mężczyzna, od którego oczekiwała zainteresowania, jedyny, który mógł jej dodać pewności siebie niezbędnej, by mogła poczuć się szczęśliwą młodą kobietą, był zajęty, w znaczeniu zajętego terytorium, zajęty przez wroga, przez interesy, przez
przeciwników, których trzeba pokonać, przez kursy giełdowe, wpływy polityczne, z rzadka przez syna oraz ignorowanie go (zajęcie niezwykle czasochłonne), przez wszystkie te sprawy, z powodu których mawiał: „O, Madeleine, jesteś tu, nie zauważyłem cię, zmykaj do salonu, kochanie, mam teraz mnóstwo pracy!”, wtedy kiedy ona właśnie zmieniła fryzurę lub włożyła nową suknię. Z jednej strony kochający, chociaż niewylewny ojciec, z drugiej Édouard — żywe srebro w wieku dziesięciu lat. Kiedy miał dwanaście, piętnaście lat, to był już przebieraniec, aktor, szaleniec, twórca metrowej wysokości rysunków na ścianach, które wywoływały popłoch wśród służby — idące korytarzem pokojówki, całe w pąsach, chichotały, zasłaniając usta, tak niesamowicie celnie i realistycznie wyglądała twarz pana Péricourta w postaci diabła zaciskającego obie dłonie na nabrzmiałym członku. Madeleine ocierała łzy śmiechu i natychmiast wzywała malarzy. Pan Péricourt wracał do domu, dziwił się obecności robotników, to nic takiego, papo, drobny domowy incydent, wyjaśniała szesnastoletnia w owym czasie Madeleine, on zaś dziękował jej z poczuciem ulgi, że jest ktoś, kto zajmuje się domem, sprawami codziennymi, trudno człowiekowi być wszędzie naraz. On sam już wszystkiego próbował, zawsze bez skutku, zatrudniał guwernantki, zarządców, dziewczyny do pomocy — wszyscy odchodzili! W tym dzieciaku siedzi jakiś diabeł, mówię wam, on nie jest
całkiem normalny. „Normalny” — pan Péricourt uczepił się tego słowa, albowiem miał zdolność upatrywania problemów tam, gdzie ich nie było. Wrogość pana Péricourta wobec Édouarda stała się zajadła i Madeleine świetnie rozumiała jej powody. Édouard rzeczywiście wyglądał jak dziewczyna, ileż to razy uczyła go „normalnego” śmiechu, które to lekcje zwykle kończyły się łzami — tak więc Madeleine ostatecznie była zadowolona, że te dwa kontynenty, ojciec i syn, nigdy się nie spotykały; tak było lepiej. Kiedy rodzinę zawiadomiono o śmierci Édouarda, zaakceptowała cichą ulgę pana Péricourta, bo po pierwsze, został jej już tylko on (jak widać, miała w sobie coś z księżniczki Marii Bołkońskiej), poza tym dlatego, że wojna się skończyła, nawet jeśli skończyła się źle, to przynajmniej było już po wszystkim. Długo zastanawiała się nad swoją chęcią sprowadzenia ciała Édouarda, bardzo go jej brakowało, na myśl o tym, że został gdzieś daleko od domu, pękało jej serce. Przedsięwzięcie było niezwykle trudne do przeprowadzenia, władze się nie zgadzały. Pomysł długo w niej dojrzewał, po czym — podobnie jak jej ojciec — kiedy wreszcie podjęła decyzję, nic już nie mogło jej powstrzymać. Zasięgnęła informacji, poczyniła dyskretne a konieczne kroki, znalazła odpowiednich ludzi, zorganizowała transport i bez zgody ojca pojechała po ciało brata do miejsca, gdzie zginął, żeby pochować go tu, gdzie sama będzie kiedyś
pochowana. A następnie poślubiła spotkanego przy tej okazji pięknego kapitana d’Aulnay-Pradelle’a. Gdy jednak rozmyślała o zasłabnięciu ojca w Jockey Clubie, a potem tak nietypowym dla niego przygnębieniu i dodała do tego jego nagłą i zaskakującą decyzję, żeby pojechać na cmentarz, którego przecież nigdy nie odwiedzał, gdy wreszcie zobaczyła jego łzy, poczuła się zakłopotana. Cierpiała. Wojna się skończyła, wrogowie mogliby się pojednać, tyle tylko, że jeden z nich już nie żył. Nawet pokój nastał nadaremno. Tego listopada 1919 roku w domu Péricourtów zrobiło się bardzo smutno. ♦ ♦ ♦ Późnym rankiem Madeleine poszła na górę, zapukała do drzwi gabinetu ojca i zastała go stojącego w zamyśleniu przed oknem. Przechodnie nieśli chryzantemy, co rusz słychać było echa wojskowych melodii. Ujrzawszy ojca zatopionego w myślach, pragnąc go nieco rozerwać, zaproponowała, żeby zjedli razem obiad. Zgodził się, choć wyraźnie nie miał apetytu, niczego zresztą nie tknął, odsyłał z powrotem dania, wypił tylko pół szklanki wody. — Powiedz mi, Madeleine… Madeleine otarła usta, spojrzała na niego pytająco. — Ten kolega twojego brata, jak mu…
— Albert Maillard. — Tak, możliwe… — przytaknął, udając roztargnienie. — Został…? Madeleine z zachęcającym uśmiechem skinęła głową. — Tak, naturalnie, otrzymał zapłatę. Pan Péricourt umilkł. Było to dla niego nieustannym źródłem irytacji, to, że wszyscy z góry wiedzieli, co czuje, co zamierza powiedzieć, to wzbudzało w nim z kolei chęć zachowania się jak książę Mikołaj Bołkoński. — Nie, chcę powiedzieć, że może moglibyśmy… — Zaprosić go — weszła mu w słowo. — Tak, naturalnie, to bardzo dobry pomysł. Przez chwilę oboje milczeli. — Oczywiście, nie ma potrzeby… Madeleine niemal z rozbawieniem uniosła brew, tym razem czekając na ciąg dalszy, który nie nastąpił. Podczas posiedzeń rad nadzorczych pan Péricourt mógł jednym przymknięciem powiek przerwać każdemu w pół słowa. Przy córce nie mógł tylko dokończyć zdania. — Ależ naturalnie, tato — zapewniła go z uśmiechem — nie ma potrzeby tego rozgłaszać. — To nie dotyczy nikogo oprócz nas — potwierdził pan Péricourt. Mówiąc „nikogo”, miał na myśli „twojego męża”, Madeleine to rozumiała, nie poczuła się dotknięta. Wstał, odłożył serwetkę, uśmiechnął się
blado do córki i już zamierzał opuścić pokój. — A, i jeszcze jedno… — na moment przystanął, jakby nagle sobie o czymś przypomniał — wezwij Labourdina, dobrze? Niech do mnie przyjdzie. Kiedy używał takiego tonu, wiadomo było, że sprawa jest pilna. ♦ ♦ ♦ Dwie godziny później pan Péricourt przyjął Labourdina w głównym salonie, przytłaczającym, o imperialnym wystroju. Kiedy pojawił się mer, nie wyszedł mu na spotkanie, nie uścisnął mu ręki. Obaj stali. Labourdin jak zwykle stawił się natychmiast, z góry gotów do oddania przysługi, okazania się użytecznym, cały do usług, ach, jakże chciałby być dziwką. — Drogi przyjacielu… — Zawsze od tego zaczynał. Labourdin dygotał już z niecierpliwości, potrzebują go, będzie mógł pomóc. Pan Péricourt wiedział, że jego zięć wykorzystuje niektóre z jego własnych kontaktów i że Labourdin niedawno został powołany do Komisji Przetargów Publicznych zajmującej się sprawą cmentarzy wojskowych, nie śledził tego z bliska, zarejestrował tylko informacje, ale najważniejsze wiedział. Tak czy inaczej, jeśli kiedyś zechce poznać całą sprawę, Labourdin wszystko mu wyśpiewa. Już
zresztą gotowy był to zrobić, przekonany, że po to został wezwany, by poruszyć ten temat. — Jak stoją sprawy z pańskim projektem pomnika ku czci poległych? — zapytał Péricourt. Zaskoczony Labourdin cmoknął, łypnął ptasim okiem. — Drogi panie prezesie… — Wszystkich tytułował „prezesami”, gdyż w obecnych czasach każdy czemuś prezesował, tytuł „prezes” był trochę odpowiednikiem włoskiego „dottore”, a on lubił rozwiązania proste i praktyczne. — Drogi panie prezesie, wszystko, co mogę panu powiedzieć… Był zakłopotany. — Otóż to — zachęcającym tonem rzucił Péricourt — niech pan powie wszystko, tak będzie jeszcze lepiej. — No więc… Otóż… Labourdin nie miał wystarczająco wiele wyobraźni, by kłamać, nawet nieudolnie. Więc wypalił: — Znaleźliśmy się… w impasie! Sprawa odfajkowana. Od blisko już roku miał z tym projektem urwanie głowy. Wszyscy uważali, że mający powstać w przyszłym roku Łuk Triumfalny z grobem nieznanego żołnierza to świetny pomysł, lecz niewystarczający; mieszkańcy dzielnic, związki kombatantów, wszyscy chcieli własnych pomników. Wszyscy się ich domagali. W radzie odbyło się głosowanie.
— Powołano już nawet ludzi! — To pokazywało, do jakiego stopnia Labourdin wziął sobie sprawę do serca. — Ale te przeszkody, drogi panie prezesie, te przeszkody! Nawet sobie pan nie wyobraża! — Aż się zasapał, tyle było tych trudności. Przede wszystkim technicznych. Należało zorganizować subskrypcję, ogłosić konkurs, więc skompletować jury, znaleźć lokalizację, ale nigdzie nie było już miejsca, nie mówiąc o wycenie samego projektu. — Wszystko to kosztuje majątek! — Dyskusje trwały bez końca i zawsze było coś, co sprawę opóźniało, jedni chcieli pomnika bardziej okazałego niż w sąsiedniej dzielnicy, inni mówili o tablicy upamiętniającej, o fresku, każdy miał swoje do powiedzenia, powoływał się na własne doświadczenie. Wreszcie Labourdin, którego te spory i niekończące się dyskusje przerosły, walnął pięścią w stół, nałożył kapelusz i poszedł szukać pocieszenia w burdelu. — Bo chodzi głównie o pieniądze… Sam pan wie, że kasa jest pusta. Wszystko więc opiera się na subskrypcji narodowej. Ale ile się w ten sposób zgromadzi? Przyjmijmy, że uzbiera się na zapłacenie połowy pomnika, a skąd wziąć resztę? Czeka nas pracy, że ho ho! — Odczekał znaczącą chwilę, umożliwiając panu Péricourtowi pełne uświadomienie sobie dramatycznych konsekwencji. — Nie będzie im można powiedzieć: „Zabierajcie te swoje grosze, sprawa jest nieaktualna”, rozumie pan? Z drugiej strony, jeśli nie zbierze się wystarczającej sumy i wzniesie coś
śmiesznie niepozornego, w oczach wyborców kompletnie przepadniemy, rozumie pan? — Pan Péricourt rozumiał bardzo dobrze. — Słowo daję, wygląda to prosto, ale w rzeczywistości to piekło — zakończył Labourdin, załamany ogromem zadania. Wszystko już wyłożył. Podciągnął na brzuchu spodnie z miną mówiącą: a teraz bym się czegoś napił. Péricourt uświadomił sobie, jak bardzo gardzi tym człowiekiem, tym durniem, który wszelako potrafił czasami zaskoczyć. Na przykład takim pytaniem: — Ale czemu pan prezes… o to pyta? Pytanie nie było takie głupie, ponieważ pan Péricourt nie mieszkał w jego dzielnicy. Dlaczego więc interesuje się sprawą pomnika ku czci poległych? Ten przebłysk intuicji był bardzo trafny, trzeźwy, w przypadku Labourdina dowodził, że to refleksja przypadkowa. Nawet przy osobie inteligentnej, zwłaszcza przy osobie inteligentnej, pan Péricourt nie pozwoliłby sobie nigdy na szczerość, zresztą i tak byłby do niej niezdolny, co dopiero mówić przy takim kretynie… Poza tym gdyby nawet chciał być szczery, zbyt długo trwałoby wyjaśnienie całej tej historii. — Chcę wykonać gest dobrej woli — rzucił sucho. — Zapłacę za ten pana pomnik. Pokryję całość kosztów. Labourdin rozdziawił usta, zamrugał, zaraz, zaraz, zaraz… — Niech pan znajdzie wolne miejsce — ciągnął Péricourt — w razie potrzeby niech pan każe coś
wyburzyć. Ma być ładny, rozumiemy się? Koszty nie grają roli. Proszę ogłosić konkurs, dla formalności zebrać jury, ale decyzja należy do mnie, bo ja płacę za wszystko. A co do reklamy w tej sprawie… — Pan Péricourt miał za sobą karierę bankiera, połowę swojego majątku zawdzięczał giełdzie, drugą połowę działalności w różnych branżach przemysłu. Z powodzeniem mógłby zająć się na przykład polityką; uwiodła wielu jemu podobnych, którzy nic na tym nie zyskali. Podstawą jego sukcesu była umiejętność postępowania, nie znosił wszystkiego, co zależy od spraw tak niepewnych, a niekiedy tak głupich jak wybory. Zresztą nie miał zacięcia do polityki. Do tego potrzeba przede wszystkim wybujałego ego; nie, jego specjalnością były pieniądze. A pieniądze lubią cień. Pan Péricourt uważał dyskrecję za cnotę. — Co do reklamy, to oczywiście żadnej sobie nie życzę. Niech pan założy towarzystwo dobroczynne, spółkę, co pan chce, dostarczę potrzebnych funduszy. Daję panu na to rok. Jedenastego listopada przyszłego roku ma nastąpić odsłonięcie pomnika. Mają być na nim umieszczone nazwiska wszystkich poległych urodzonych w tej dzielnicy. Rozumie pan? Wszystkich. Dużo informacji jak na jeden raz; ich przyswojenie zajęło Labourdinowi trochę czasu. Kiedy zdołał je wreszcie poskładać w jedną całość, kiedy zrozumiał, co będzie musiał zrobić i jak bardzo prezesowi zależy na jak najszybszym wykonaniu jego polecenia, pan
Péricourt już wyciągał do niego dłoń. Poruszony Labourdin, mylnie interpretując ten gest, wyciągnął z kolei swoją, lecz w pustkę, gdyż pan Péricourt tylko poklepał go po ramieniu, po czym opuścił salon. Po powrocie do swojego apartamentu zamyślony podszedł do okna, niewidzącym wzrokiem wyjrzał na ulicę. Édouard nie miał swojego imienia na grobowcu rodzinnym, trudno. Trzeba więc będzie zbudować pomnik. Na jego miarę. Na nim, pośród wszystkich jego towarzyszy broni, znajdzie się jego imię. Oczyma wyobraźni widział już pomnik na jakimś ładnym skwerze. W samym sercu dzielnicy, w której syn się urodził.
13
W ulewnym deszczu Albert z zabandażowaną lewą ręką, trzymając pod pachą pudełko po butach, pchnął furtkę prowadzącą na małe podwórko całe zawalone cegłami, kołami, podartymi budami dorożek, połamanymi krzesłami, różnymi niepotrzebnymi przedmiotami budzącymi pytanie, jak tu trafiły i czemu mogłyby służyć. Wszystko tonęło w błocie i Albert nawet nie próbował skorzystać z ułożonych w szachownicę kamiennych płytek, ponieważ na skutek ostatnich deszczów tak się porozsuwały, że przejście po nich suchą stopą wymagałoby akrobatycznej zręczności. Nie miał kaloszy, a zresztą z kartonowym pudłem pełnym szklanych ampułek wykonywanie takich tanecznych pląsów… Stąpając na palcach, przeszedł przez podwórze i dotarł do małego budynku, w którym piętro przeznaczono na wynajem za dwieście franków miesięcznie, czyli prawie nic w porównaniu z wysokością przeciętnego czynszu w Paryżu. Zamieszkali tu w czerwcu, niedługo po powrocie Édouarda do cywilnego życia. Tamtego dnia Albert pojechał po niego do szpitala. Mimo skromnych środków szarpnął się na taksówkę. Od zakończenia wojny widywało się wielu inwalidów, i to
wszelkiego rodzaju — również pod tym względem wojna wykazała się nadspodziewaną pomysłowością — a mimo to ujrzawszy tego utykającego golema ze sztywną nogą i dziurą pośrodku twarzy, taksówkarz, Rosjanin, wpadł w popłoch. Nawet Albert, choć przecież co tydzień odwiedzał kolegę w szpitalu, wciąż nie mógł się z tym widokiem oswoić. Ale w czterech ścianach nie robiło to takiego wrażenia, jak na zewnątrz. To tak jakby paradować po ulicy ze zwierzęciem z zoo. Całą drogę odbyli w milczeniu. Édouard nie miał dokąd pójść. Albert zajmował w owym czasie mały, pełen przeciągów pokoik na poddaszu, z ubikacją i umywalką z zimną wodą w korytarzu, mył się w misce, dlatego kiedy tylko mógł, korzystał z łaźni publicznej. Édouard wszedł do pokoju jak somnambulik, nie widząc go, usiadł na krześle pod oknem, spojrzał na ulicę, w niebo i zapalił papierosa przez lewą dziurkę od nosa. Albert natychmiast zrozumiał, że już się stąd nie ruszy i że odtąd codzienne życie koncentrować się będzie na opiece nad nim. Mieszkanie pod jednym dachem od razu okazało się niełatwe. Édouard swoją wielką i wychudzoną osobą — bardziej wynędzniały od niego był tylko szary kot snujący się po dachach — zajmował całe pomieszczenie. Pokoik był mały nawet dla jednego lokatora, życie w nim we dwójkę przypominało tłok w okopach, co było naprawdę przygnębiające. Édouard sypiał na kocu rozłożonym na podłodze i wyciągnąwszy przed siebie
sztywną nogę, zapatrzony w okno, całymi dniami palił. Przed wyjściem Albert przygotowywał mu coś do jedzenia, składniki, pipetkę, lejek, a Édouard tknął to lub nie. Przez cały dzień tkwił jak słup soli w jednym miejscu. Wydawało się, że pozwala życiu powoli, na podobieństwo krwi sączącej się z rany, po prostu płynąć. Dzielenie z kimś niedoli jest rzeczą tak przykrą, że Albert już wkrótce zaczął wymyślać różne preteksty, byle tylko wyjść z domu. Tak naprawdę szedł na kolację do jadłodajni Duvala, lecz prowadzenie rozmowy z równie posępnym towarzyszem, jak on sam, okropnie go przygnębiało. Poczuł strach. Wypytywał Édouarda, co dalej, gdzie zamierza znaleźć schronienie? Jednakże kiedy tylko zauważał jego przygnębienie, jego wilgotne oczy — jedyny żywy element tego tragicznego obrazu — jego zagubione spojrzenie wyrażające całkowitą bezsilność, po wielokroć rozpoczynana dyskusja szybko się kończyła. Wtedy też pogodził się z myślą, że na razie Édouard zdany jest całkowicie i bez reszty na niego, i to pewnie na długo, dopóki nie poczuje się lepiej, nie nabierze ochoty do życia, nie zacznie znowu planować. Uznał, że jego rekonwalescencja potrwa miesiąc, i nie dopuszczał do siebie myśli, że jeden miesiąc to prawdopodobnie zbyt optymistyczny termin. Przyniósł Édouardowi papier i kredki, ten podziękował mu gestem, ale nigdy nawet nie otworzył
paczki. Nie miał w sobie nic z pasożyta czy wyzyskiwacza, był po prostu pustą skorupą, wyzbytą wszelkich pragnień i dążeń, rzec by można, wręcz bezmyślną: gdyby Albert przywiązał go pod mostem jak domowe zwierzę, które się już znudziło właścicielowi, i co sił w nogach uciekł, Édouard nie miałby mu tego nawet za złe. Albert znał określenie „neurastenia”, zasięgnął informacji, popytał tu i ówdzie, usłyszał również o „melancholii”, „depresji”, „poczuciu beznadziei”, wiele mu to nie dało, bo to, co najważniejsze, sam na co dzień oglądał: Édouard, na podobieństwo tych milczących i bezwolnych starców, których w końcu przestaje się już dostrzegać, a zauważa dopiero, gdy umrą — czekał na śmierć i obojętnie, jak długo przyjdzie mu czekać, była ona jedynym możliwym rozwiązaniem, ledwie jakąś zmianą, zwykłym przejściem z jednego stanu w inny, zaakceptowanym z cierpliwą rezygnacją. Albert nieustannie do niego mówił, to znaczy jak stary samotny człowiek w swojej klitce mówił sam do siebie. — Spójrz tylko, jaki ze mnie szczęściarz — nawijał, przygotowując dla Édouarda posiłek, mieszankę jajka z bulionem — mógłby mi się przecież trafić współlokator maruda, i w dodatku kłótliwy. Próbował wszystkiego, byle go rozbawić, licząc, że mu tym pomoże, oraz chcąc zgłębić zagadkę, która od
samego początku nie dawała mu spokoju: co pocznie Édouard, jeśli któregoś dnia będzie chciał się roześmiać? Na razie co najwyżej wydawał z siebie gardłowe przenikliwe gruchanie, wywołujące u słuchacza zakłopotanie i chęć pośpieszenia mu z pomocą, tak jak wymawia się całe słowo, ażeby pomóc jąkale, który zaciął się na jednej sylabie, co było dość frustrujące. Na szczęście takie odgłosy Édouard wydawał rzadko, można by odnieść wrażenie, że okropnie, bardziej niż wszystko inne, go męczą. Ale kwestii jego ewentualnego śmiechu Albert wciąż nie potrafił zgłębić. Skądinąd od czasu tego incydentu z zasypaniem ziemią nie była to jedyna jego myśl granicząca z natręctwem. Oprócz nieustannego napięcia, niepokoju i lęku przed tym, co go może jeszcze spotkać, dręczyły go też inne obsesyjne myśli, które na okrągło, do upadłego roztrząsał, z takim samym uporem, z jakim obciążył swego czasu sprawę odtworzenia łba zabitego konia. Nie bacząc na koszty, kazał rysunek Édouarda oprawić w ramkę; stanowiła jedyny element dekoracyjny ich pokoju. Czasami, pragnąc zachęcić przyjaciela, żeby wrócił do pracy lub żeby po prostu czymkolwiek się zajął, stawał z rękami w kieszeniach przed obrazkiem i ostentacyjnie wyrażał swój podziw, mówiąc, że naprawdę Édouard ma talent i że gdyby zechciał… Daremny trud, Édouard zapalał papierosa przez prawą lub lewą dziurkę od nosa i powracał do kontemplacji dachów i kominów, stanowiących główny
element widokowy za oknem. Nic go nie interesowało, w czasie tych miesięcy spędzonych w szpitalu, kiedy to większość energii zużywał na odrzucanie zaleceń lekarzy i chirurgów, nie poczynił żadnych planów, i to nie tylko dlatego, że nie godził się na swój obecny stan, ale ponieważ nie potrafił wyobrazić sobie, co potem, przyszłości. Dla niego wraz z odłamkiem pocisku czas raptownie się zatrzymał. Był gorszy od zepsutego zegara, który przynajmniej dwa razy dziennie wybija godzinę. Miał dwadzieścia cztery lata i w rok po kontuzji nadal nie zdołał powrócić do bodaj namiastki tego człowieka, którym kiedyś był, czegokolwiek w sobie odbudować. Przez długi czas trwał w stanie osłupienia i niedowierzania, wzorem wielu innych żołnierzy zastygłych w pozycji, w jakiej ich znaleziono, zgiętych, skurczonych, skulonych — nie do wiary, co też ta wojna potrafiła zrobić z ludźmi — zamarł w postawie ślepego odrzucenia wszystkiego, co się do niego mówiło. Uosobieniem jego odmowy stał się profesor Maudret, pieprzony dureń, którego nie interesowali pacjenci, tylko medycyna i postęp w chirurgii, co zapewne równocześnie było i nie było prawdą, ale Édouard nie wdawał się w niuanse, miał dziurę pośrodku twarzy i nie był w nastroju do rozważania różnych za i przeciw. Uczepił się morfiny, robił wszystko, by mu ją przepisano, zniżał się do niegodnych siebie podstępów, błagań, forteli, żądań, symulacji, kradzieży, być może
wyobrażał sobie, że morfina, a co tam, w końcu go uśmierci, potrzebował coraz większych dawek, a profesor Maudret, którego wszystkie propozycje przeszczepów, protez i urządzeń dla inwalidów z uporem odrzucał, w końcu pokazał mu drzwi; człowiek zadaje sobie mnóstwo trudu dla tych ludzi, proponuje im najnowsze dokonania chirurgii, a oni wolą zostać tacy jak są, patrzą na ciebie, jakbyś to ty rzucił w nich tym pociskiem. Koledzy psychiatrzy (szeregowego Larivière’a diagnozowało wielu, lecz on zacięty, zamknięty w sobie, nigdy nie odpowiadał na ich pytania) mieli własne teorie na temat uporczywego odrzucania pomocy przez pacjenta tak okaleczonego; głuchy na ich wyjaśnienia profesor Maudret wzruszał tylko ramionami, wolał poświęcać swój czas i wiedzę chłopakom, dla których warto było tak ciężko tyrać. Nawet na niego nie spojrzawszy, podpisał zgodę na wypisanie go ze szpitala. Édouard opuścił szpital z receptami, minimalną dawką morfiny oraz plikiem dokumentów na nazwisko Eugène Larivière. Kilka godzin później w maleńkim mieszkanku kolegi usiadł na krześle pod oknem i niczym wchodzący do celi więzień skazany na dożywocie poczuł zwalający się na jego barki cały ciężar przeznaczenia. Nie był w stanie pozbierać myśli, lecz słyszał, jak Albert mówi do niego o sprawach codziennych, próbował się skupić, tak, oczywiście, czas pomyśleć
o pieniądzach, faktycznie, co z nim teraz będzie, co ze sobą pocznie, nie potrafił jednak wyjść poza proste stwierdzenie faktu, jego umysł był jak sito, przez które wszystkie myśli przeciekały; kiedy przytomniał, był już wieczór i Albert wracał z pracy albo środek dnia i jego ciało domagało się zastrzyku. Jednak podejmował wysiłki, naprawdę próbował wyobrazić sobie, co dalej, zaciskał pięści, ale to nie pomagało, jego myśli jak płyn wsiąkały w każdy najmniejszy otwór, momentalnie pierzchały, ustępując miejsca niekończącemu się rozpamiętywaniu. Przeszłość Édouarda była jak płynąca swobodnym, nieskrępowanym nurtem rzeka. Często powracała do niego matka. Zachował niewiele po niej wspomnień, ale obsesyjnie czepiał się strzępów tych, które przetrwały, mglistych reminiscencji związanych z odczuciami zmysłowymi: woń jej piżmowych perfum, jej różowa toaletka ze zdobnym pufem, z jej kremami i szczotkami, jedwabistość satyny, którą chwycił któregoś wieczoru, kiedy się nad nim nachyliła, czy złoty medalion, który otworzyła, żeby mu pokazać, co jest w środku, nachylając się, jakby to był sekret. Nie pamiętał natomiast jej głosu, jej słów ani jej spojrzenia. W jego wspomnieniach matka rozpłynęła się, podzielając los wszystkich innych, których znał. To odkrycie go załamało. Odkąd sam nie miał twarzy, twarze wszystkich innych się zatarły. Matki, ojca, jego kolegów, kochanków, profesorów, twarz Madeleine… Ona również często do niego powracała. Już nie jej
twarz, ale śmiech. Nie znał nic dźwięczniejszego od jej śmiechu, popełniał różne głupstwa, byle go usłyszeć, a nie było to trudne, wystarczył jakiś rysunek, kilka grymasów, karykatura któregoś ze służących — oni również się śmiali, bo w rysunkach Édouarda nie było cienia złośliwości — ale przede wszystkim przebrania, uwielbiał się przebierać i robił to z niezrównanym talentem, wkrótce przerodziło się to wręcz w transwestytyzm. W trakcie zabawy z makijażem śmiech Madeleine stawał się nieco wymuszony, nie, nie chodziło o nią, tylko „o tatę, gdyby to zobaczył”. Starała się czuwać nad wszystkim, po najdrobniejsze szczegóły. Czasami jednak sytuacja wymykała się jej spod kontroli, a wówczas atmosfera przy kolacji stawała się ciężka, lodowata, ponieważ Édouard usiadł do stołu, udając, że zapomniał zmyć tusz do rzęs. Zauważywszy to, pan Péricourt wstawał, odkładał serwetkę i prosił, żeby syn opuścił jadalnię. Ale dlaczego?! — wołał Édouard z obłudnie oburzoną miną. — Co znów takiego zrobiłem? Wtedy jednak nikomu nie było już do śmiechu. Twarze ich wszystkich, włącznie z jego własną, zniknęły, żadna się nie ostała. Czego uchwycić się w takim świecie pozbawionym twarzy, z kim walczyć? Pozostały tylko zastępy bezgłowych postaci, za to o proporcjach ciała tak wyolbrzymionych, tak masywnych jak u jego ojca. Na powierzchnię niczym bąbelki powietrza wynurzały się odczucia z okresu jego
wczesnego dzieciństwa; a to cudowny dreszczyk lęku połączonego z uwielbieniem, jaki wzbudzał w nim kontakt z ojcem, a to jego ton, kiedy mówił z uśmiechem: „Nieprawdaż, synu?”, biorąc go na świadka w dyskusjach toczonych między dorosłymi i w sprawach, których nie rozumiał. Wydawało się, że jego wyobraźnia zubożała, sprowadziła się do gotowych banalnych obrazów. I tak czasami ojciec jawił mu się we wspomnieniach na podobieństwo potwora z bajek poprzedzony wielkim mrocznym cieniem. A te jego plecy! Te szerokie groźne plecy, które Édouardowi wydawały się po prostu ogromne, dopóki nie dorównał mu wzrostem, a potem go przerósł; ileż obojętności, pogardy i niesmaku potrafił wyrazić ojciec samymi tylko plecami. Swego czasu Édouard nienawidził ojca, ale to minęło. Potem połączyła ich wzajemna pogarda. Życie Édouarda waliło się, gdyż utraciło już tę podporę, jaką była nienawiść. Tę wojnę również przegrał. I tak dni płynęły, Édouard rozpamiętywał obrazy, krzywdy, Albert wychodził i wracał. A kiedy trzeba było porozmawiać (Albert zawsze chciał rozmawiać), Édouard wynurzał się ze świata swoich rojeń. Była już ósma wieczorem, ale on nie zapalił nawet światła. Albert uwijał się jak mrówka, rozprawiał z ożywieniem, a z jego słów wynikało przede wszystkim to, że nie mają pieniędzy. Codziennie robił zakupy na bazarze Vilgraina2 i twierdził, że pieniądze topnieją z zawrotną
szybkością. Nigdy nie wspominał o kosztach morfiny, co było z jego strony dowodem taktu. O pieniądzach mówił ogólnie, tonem niemal rozbawionym, tak jakby ich brak był przejściowym kłopotem, z którego człowiek będzie się potem śmiał, podobnie jak swego czasu na froncie, dla dodania sobie otuchy, traktowało się wojnę po prostu jak wariant służby wojskowej, uciążliwą pańszczyznę, którą kiedyś będzie się dobrze wspominało. Na szczęście sprawa pieniędzy miała się już wkrótce rozwiązać, to tylko kwestia czasu, nic innego, renta inwalidzka Édouarda będzie wielką ulgą, umożliwi zaspokojenie potrzeb przyjaciela. Żołnierz, który poświęcał życie dla ojczyzny, trwale niezdolny do powrotu do normalnej aktywności, jeden z tych, którzy pomogli wygrać tę wojnę, rzucić Niemców na kolana… Na ten temat Albert mógł rozprawiać bez końca, sumując premię demobilizacyjną, żołd, zasiłek inwalidzki, rentę inwalidy wojennego… Édouard pokręcił głową, że nie. — Jak to „nie”? — zdziwił się Albert. Otóż to — pomyślał, przecież Édouard nie poczynił żadnych kroków, nie wypełnił dokumentów ani ich nie wysłał. — Nie przejmuj się, ja się tym zajmę — powiedział. Édouard znowu pokręcił głową. A że Albert wciąż nie rozumiał, sięgnął po tabliczkę, za pomocą której się porozumiewali, i kredą napisał: „Eugène Larivière”.
Albert zmarszczył brwi. A wtedy Édouard wstał, sięgnął do swojego żołnierskiego plecaka i wyjął zmięty formularz zatytułowany: „Przygotowanie dokumentacji dla osób starających się o rentę lub zasiłek” z listą dokumentów, które należało dostarczyć, by móc stanąć przed komisją. Wzrok Alberta przykuły własnoręcznie podkreślone na czerwono przez Édouarda pozycje: zaświadczenie o przyczynie obrażeń lub choroby, kopia wstępnych ustaleń lekarskich z zaciągu do służby, wyciąg z rozkazu personalnego o zwolnieniu ze służby wojskowej, zaświadczenie o pierwszej hospitalizacji… To był dla niego potworny wstrząs. A przecież było to oczywiste. Żaden Eugène Larivière nie został wymieniony wśród rannych w ataku na Wzgórze 113 i hospitalizowanych. Był niejaki Édouard Péricourt ewakuowany, a następnie zmarły wskutek odniesionych ran, jak również niejaki Eugène Larivière przewieziony do Paryża, ale najprostsze nawet dochodzenie administracyjne wykazałoby, że historia jest wysoce podejrzana, że ranny i hospitalizowany Édouard Péricourt nie jest tą samą osobą co Eugène Larivière, który dwa dni później opuścił szpital i został przewieziony do Szpitala Rollina przy avenue Trudaine. Nie można było dostarczyć wymaganych dokumentów. Édouard zmienił tożsamość, nie mógł już niczego udowodnić, żadnych pieniędzy nie dostanie.
A gdyby dochodzenie poszło dalej, gdyby dotarło do rejestrów, do oszustwa, do sfałszowania dokumentów, skończyłoby się to nie rentą, tylko więzieniem. Wojna przyzwyczaiła Alberta do przeciwności losu, ale tym razem był zdruzgotany, uznał tę sytuację za niesprawiedliwość. Gorzej, za wyrok. Czym sobie na to zasłużyłem? — pomyślał wstrząśnięty. Gniew gotujący się w nim od chwili powrotu do cywila nagle znalazł ujście, z całej siły walnął głową w ścianę, obrazek z koniem spadł na podłogę, szkło pękło w poprzek, Albert zaś ocknął się, siedząc na podłodze ogłuszony, z wielkim guzem na czole, który nosił przez następne dwa tygodnie. Oczy Édouarda znowu zwilgotniały. Tymczasem lepiej było przy Albercie zbyt często nie płakać, gdyż jego ówczesna sytuacja osobista i bez tego z łatwością doprowadzała go do łez… Édouard to rozumiał, położył mu więc tylko dłoń na ramieniu. Było mu nieopisanie przykro. Musieli jak najszybciej znaleźć lokum dla dwóch osób, dla paranoika i inwalidy. Albert dysponował żałośnie niskim budżetem. Gazety nie przestawały głosić, że już wkrótce Niemcy zapłacą co do grosza za wszystko, co w czasie wojny zniszczyli, czyli za prawie połowę kraju. A na razie koszty utrzymania nieustannie rosły, rent ani zasiłków wciąż jeszcze nie wypłacono, komunikacja miejska nie działała sprawnie,
z zaopatrzeniem bywało różnie, więc kwitł nielegalny handel, ludzie kombinowali, wymieniali się chodliwymi towarami, każdy znał kogoś, kto z kolei znał kogoś innego, przekazywali sobie informacje, adresy. W ten sposób Albert znalazł się w impasse Pers pod numerem dziewiątym, przed mieszczańskim domem, w którym tłoczyła się już trójka lokatorów. W głębi podwórka stał niewielki budynek, niegdyś służący za magazyn, a obecnie graciarnię, w którym piętro było wolne. Lokum prowizoryczne, lecz obszerne, z piecem kaflowym dającym o tyle więcej ciepła, że nie było wysokie, z umywalką na parterze, z dwoma dużymi oknami oraz z parawanem przedstawiającym pasterki, owce i kolumnady, pośrodku rozdartym i z grubsza załatanym. Albert i Édouard załadowali swój dobytek na ręczny wózek, gdyż ciężarówki były drogie, i przeprowadzili się. Był początek września. Ich nowa gospodyni, pani Belmont, w 1916 straciła męża, a rok później brata. Była jeszcze młoda i być może ładna, ale tak doświadczona przez życie, że trudno to było stwierdzić. Mieszkała z córką Louise i jak oświadczyła, poczuła się raźniej na widok dwóch „młodych mężczyzn”, gdyż mieszkając samotnie w tym wielkim domu i w tym zaułku, w razie kłopotów nie bardzo mogłaby liczyć na trójkę swoich obecnych sędziwych lokatorów. Żyła skromnie, utrzymując się z czynszu i od czasu do czasu ze sprzątania. W wolnym
czasie stała nieruchomo w oknie, patrząc na zgromadzone niegdyś przez jej męża rupiecie, dziś nikomu niepotrzebne, rdzewiejące na podwórku. Albertowi wystarczyło wychylić się przez okno, żeby ją zobaczyć. Jej córka Louise, piegowata jedenastolatka o kocich oczach, była dziewczynką bardzo zaradną. I zadziwiającą. Raz ruchliwa jak żywe srebro, chwilę potem zamyślona, zastygała nieruchomo jak obrazek. Była bardzo małomówna — Albert ledwie trzy razy miał okazję usłyszeć jej głos — i nigdy się nie uśmiechała. Mimo to była naprawdę ładna. Jeśli dorastając, nadal taka pozostanie, wybuchnie o nią niejedna awantura. Albert nigdy nie potrafił pojąć, jak zdołała zjednać sobie Édouarda, który zwykle nie chciał nikogo widywać. Ale tej małej nic nie mogło powstrzymać. Już pierwszego dnia usiadła w dole schodów i czekała. Wiadomo, dzieci są ciekawskie, zwłaszcza dziewczynki. Pewnie matka wspomniała jej o nowym lokatorze. — Niezbyt piękny przedstawia sobą widok. Do tego stopnia, że, jak powiedział jego kolega, który się nim zajmuje, nigdy nie wychodzi z domu. Takie słowa siłą rzeczy mogą tylko zaostrzyć ciekawość jedenastoletniej dziewczynki. W końcu się zmęczy… — pomyślał Albert. Tymczasem nic podobnego. Zatem widząc, jak wysiaduje na szczycie schodów pod ich drzwiami, jak czeka i przy każdej
okazji zerka do środka, w końcu te drzwi szeroko otworzył. Mała zastygła na progu z ustami rozdziawionymi w duże „O”, z wytrzeszczonymi oczami, odjęło jej mowę. Trzeba przyznać, że facjata Édouarda z tą dziurą ziejącą pośrodku i rzędem górnych zębów, sprawiających wrażenie dwa razy większych niż w rzeczywistości, wyglądała faktycznie niesamowicie, kuriozalnie, sam zresztą Albert oświadczył mu prosto z mostu: „Naprawdę, aż strach na ciebie patrzeć, stary, ludzie czegoś takiego jeszcze nie widzieli, więc mógłbyś przynajmniej mieć wzgląd na innych”. Trudno, powiedział to, bo chciał wymóc na koledze zgodę na przeszczep. I na potwierdzenie swoich słów pokazał otwarte drzwi, przez które umknęła przerażona jego widokiem Louise. Édouard z niewzruszonym spokojem zaciągnął się tylko papierosem przez dziurkę od nosa, palcem zatykając drugą, wciągał i wypuszczał dym w ten sam sposób, bo gardłem nie, Albert nie mógł znieść tego widoku — słuchaj, nie mogę, to mnie zwyczajnie przeraża, tyle ci powiem, wygląda to jak krater ziejący dymem, przysięgam, spójrz tylko do lustra, sam zobaczysz itp. Przygarnął Édouarda zaledwie w połowie czerwca, a już odnosili się do siebie jak stare małżeństwo. Życie codzienne było bardzo trudne, wciąż brakowało pieniędzy, ale jak to czasami bywa, trudności, na zasadzie spoiwa, jeszcze bardziej ich do siebie zbliżyły. Albert ogromnie przeżywał dramat przyjaciela i wciąż nie mógł uwolnić się od myśli, że
gdyby ten nie pośpieszył mu wtedy na ratunek… i to w dodatku na kilka dni przed zakończeniem wojny. Z kolei Édouard, który czuł, jak samotny jest Albert, dźwigając ciężar życia za ich dwoje, próbował mu w tym ulżyć, wziął się za sprzątanie, mówię wam, prawdziwa para. Kilka dni po swojej ucieczce mała Louise znów się pojawiła. Widok Édouarda w jakiś sposób ją fascynuje — pomyślał Albert. Przez chwilę stała nieruchomo w progu dużego pokoju, po czym bez uprzedzenia podeszła do Édouarda i pokazała palcem na jego twarz. Édouard przyklęknął — Albert miał z nim naprawdę niezły ubaw — i pozwolił, by powiodła palcem po brzegach tej wielkiej dziury. Mała zrobiła to w takim skupieniu, jakby odrabiała zadaną lekcję, z podobną starannością, z jaką obrysowywała ołówkiem na mapie kontury Francji, ucząc się jej kształtu na pamięć. Od tego momentu zaczęła się ich przyjaźń. Po powrocie ze szkoły Louise szła od razu do Édouarda na górę. Przynosiła mu zdobywane tu i ówdzie dzienniki sprzed dwóch dni lub tygodnia. To było jedyne stałe zajęcie Édouarda — czytanie gazet i wycinanie artykułów. Albert zajrzał kiedyś do teczki, w której ten trzymał wycinki, różne artykuły o poległych na wojnie, wspomnienia, listy z nazwiskami zaginionych, bardzo smutna lektura. Édouard nie czytywał dzienników paryskich, tylko lokalną prasę. A Louise, nie wiadomo, jakim sposobem, zawsze potrafiła je dla niego zdobyć.
Niemal każdego dnia w ręce Édouarda trafiała porcja starych numerów „L’Ouest-Éclair”, „Journal de Rouen” albo „L’Est républicain”. W czasie gdy on, ćmiąc caporala, wycinał artykuły, Louise na kuchennym stole odrabiała lekcje. Jej matka nie miała nic przeciwko temu. Któregoś wieczoru w połowie września Albert wrócił wykończony po dniu spędzonym w charakterze żywego słupa ogłoszeniowego. Przez całe popołudnie wędrował po Grand Boulevards, od Bastille po Republique, obnosząc reklamy, z przodu kapsułek Pink — Jak niewiele trzeba czasu, żeby wszystko zmienić — na plecach gorsetów Juvénil: Dwieście magazynów w całej Francji! Wchodząc do mieszkania, zastał Édouarda wyciągniętego na starej, zdobytej przed kilkoma tygodniami sofie, którą przewiózł, korzystając z ręcznego wózka kolegi poznanego kiedyś nad Sommą, człowieka ostatkiem sił ciągnącego swój pojazd jedną ręką, jaka mu została. Édouard palił papierosa i miał na sobie maskę, która, niczym broda aktora w greckiej tragedii, zakrywała mu cały dół twarzy, od nosa aż po szyję. Maska w ciemnoniebieskim, ale świetlistym kolorze usiana była drobniutkimi złocistymi punkcikami, jakby ją przed wysuszeniem obsypano cekinami. Albert był zaskoczony. Édouard wykonał teatralny gest ręką, zda się pytając: „I jak wyglądam?”. To było bardzo dziwne: pierwszy raz od początku ich
znajomości ujrzał u Édouarda wyraz twarzy prawdziwie ludzki. Maska, trzeba to przyznać, była bardzo ładna. W tym momencie z lewej strony usłyszał stłumiony szelest i odwróciwszy głowę, zdążył jeszcze zobaczyć wymykającą się z pokoju Louise. Nigdy wcześniej nie słyszał jej śmiechu. I maski, i Louise zostały. Kilka dni później Édouard założył białą, na której wymalowane były wielkie uśmiechnięte usta. W tej masce, z błyszczącymi, roześmianymi oczami przypominał postaci rodem z włoskiego teatru — Sganarela lub Pagliaccia. Odtąd po skończonej lekturze gazet robił z nich masę papierniczą i wykonywał kredowobiałe maski, które potem wspólnie z Louise malowali lub ozdabiali. To, co z początku było tylko zabawą, szybko stało się zajęciem całodziennym. Louise pełniła rolę wielkiej kapłanki, dostarczając kolejne znaleziska, dżety, koraliki, materiały, kolorowy filc, strusie pióra, sztuczną skórę węża. Musiała się mocno nabiegać, by oprócz gazet zdobyć wszystkie te świecidełka, sam Albert nie wiedziałby nawet, gdzie tego szukać. I tak spędzali czas: robiąc maski. Édouard nigdy nie wkładał dwa razy tej samej, nowa zastępowała poprzednią, która dołączała do pozostałych; zawieszone na ścianie przypominały trofea myśliwskie lub ekspozycję kostiumów w sklepie z kostiumami dla przebierańców.
♦ ♦ ♦ Dochodziła dwudziesta pierwsza, gdy Albert z kartonem pod pachą dotarł do podnóża schodów. Zraniona przez Greka lewa dłoń mimo opatrunku doktora Martineau straszliwie go bolała, targały nim też sprzeczne uczucia. Zapas z takim trudem zdobytego towaru pozwalał mu na nieco wytchnienia; dla człowieka takiego jak on, już i tak podatnego na wszelkiego rodzaju lęki, wynajdywanie morfiny było okropnie czasochłonne i uciążliwe… Jednocześnie nie mógł opędzić się od myśli, że ta ilość, którą przyniósł, mogłaby dwudziestokrotnie, stukrotnie uśmiercić przyjaciela. Cofnął się, uniósł zakurzoną plandekę okrywającą szczątki trójkołowego wózka bagażowego, odsunął wciąż zalegające w jego skrzyni ładunkowej rupiecie i ukrył w niej swój drogocenny karton. Po drodze przeprowadził szybki obrachunek. Jeśli Édouard pozostanie przy obecnych dawkach, już i tak dość wysokich, przez prawie sześć miesięcy będą mieli spokój.
14
Henri d’Aulnay-Pradelle odruchowo porównał sylwetkę bociana wieńczącego korek chłodnicy z przodu maski z otyłością siedzącego przy nim Dupré. Nie to, żeby był między nimi jakikolwiek rys podobieństwa, odwrotnie, byli swoimi przeciwieństwami, dlatego właśnie Henri ich porównywał, dla podkreślenia tej przepaści między nimi. Gdyby nie jego rozłożyste skrzydła z ostro zakończonymi lotkami dotykającymi ziemi czy jego wysmukła, nieopisanie elegancka szyja i hardy dziób, lecącego bociana można by wziąć za dziką kaczkę, był jednak bardziej masywny… bardziej… Henri szukał odpowiedniego słowa… bardziej „ostateczny”, Bóg jeden wie, co przez to rozumiał. A te pręgi na jego skrzydłach — rozmyślał z podziwem — jak jakaś draperia… a nawet te jego lekko zakrzywione nogi… Zdawał się pruć powietrze nad samochodem, nawet go nie dotykając, niczym zwiadowca torować mu drogę. Pradelle nie ustawał w zachwytach nad swoim bocianem. W porównaniu z nim Dupré był naprawdę potężny, korpulentny. Żaden tam zwiadowca. Piechur. Z tą szczególną cechą właściwą piechocie, którą ona sama
nazywa wiernością, lojalnością, poczuciem obowiązku i takimi tam bzdurami. Henri dzielił ludzi na dwie kategorie: zwierzęta pociągowe, skazane na ciężką, ślepą harówkę do upadłego i życie z dnia na dzień, oraz członków elity, którym należało się wszystko. Z racji ich „współczynnika osobowego” — uwielbiał to określenie, trafił na nie w jednym z raportów wojskowych i odtąd sobie przyswoił. Starszy sierżant Dupré był znakomitą ilustracją tej pierwszej kategorii: pracowity, przeciętny, uparty, żaden tam geniusz, zawsze na rozkaz. Bocian wybrany przez firmę Hispano-Suiza dla modelu H-6-B (silnik sześciocylindrowy, 135 koni, prędkość 137 kilometrów na godzinę!) był symbolem słynnej eskadry lotniczej, którą dowodził Georges Guynemer, człowiek wyjątkowy. Tego samego pokroju co Henri, z tym tylko wyjątkiem, że Guynemer zginął, a Henri nadal żył, co zapewniało mu bezsprzeczną przewagę nad asem przestworzy. Z jednej strony Dupré, w przykrótkich spodniach, z dokumentacją rozłożoną na kolanach, który od wyjazdu z Paryża w milczeniu podziwiał deskę rozdzielczą z drewna orzechowego, jedyne odstępstwo od decyzji Henriego, by większość jego zysków przeznaczyć na odbudowę Sallevière. Z drugiej sam Henri d’Aulnay-Pradelle, zięć Marcela Péricourta, bohater wielkiej wojny,
trzydziestoletni milioner z widokami na olśniewającą karierę, który pędził po drogach orleańskich z szybkością ponad 110 kilometrów na godzinę i zdążył już rozjechać jednego psa i dwie kury. Podobnie jak Dupré, zwierzęta robocze. Zawsze do tego wracamy: są ci, którzy się wznoszą, i ci, którzy giną. Dupré służył pod rozkazami kapitana Pradelle’a, który po demobilizacji zatrudnił go za grosze, za tymczasowe wynagrodzenie, które już następnego dnia okazało się ostatecznym. Urodzony na wsi, przywykły do uległości wobec zjawisk naturalnych, uznał tę cywilną subordynację za logiczną kontynuację istniejącego stanu rzeczy. ♦ ♦ ♦ Późnym rankiem dotarli na miejsce. Pod pełnym podziwu spojrzeniem trzydziestu robotników Henri zaparkował swoją imponującą limuzynę. Na środku dziedzińca. Żeby pokazać, kto tu jest szefem. Szef to ten, który wydaje rozkazy, nazywa się go też klientem. Albo panem, na jedno wychodzi. Tartak i zakład stolarski Lavalléego od trzech pokoleń cienko prządł, zanim zrządzeniem opatrzności nastała wojna, umożliwiając mu zaopatrzenie armii francuskiej w setki kilometrów podkładów kolejowych, podpór i słupów do budowy, umacniania oraz napraw
okopów i transzei, jak również zatrudnienie już nie trzynastu, lecz ponad czterdziestu robotników. Gaston Lavallée również posiadał piękny samochód, ale w końcu to nie Paryż, jeździł nim tylko od wielkiego dzwonu. Na dziedzińcu Pradelle i Lavallée przywitali się, Henri nie przedstawił mu Dupré. Potem powie tylko: „Załatwi to pan z Dupré”, a Lavallée odwróci się, lekko skinie głową idącemu za nimi zarządcy i to będzie cała prezentacja. Przed rozpoczęciem wizyty Lavallée chciał zaproponować lekką przekąskę, wskazał na ganek domu stojącego z prawej strony ogromnych warsztatów; Henri już miał odmownie machnąć ręką, ale dostrzegł na nim młodą kobietę w fartuchu, która poprawiała włosy, czekając na gości. Stolarz dodał, że jego córka Émilienne przygotowała małe co nieco. — No dobrze, tylko szybko — zgodził się więc Henri. To właśnie z tych warsztatów pochodził wspaniały prototyp trumny dla Biura do spraw Pochówków Żołnierskich, wspaniały okaz z drewna dębowego najwyższej jakości, wart sześćdziesiąt franków. Teraz, kiedy spełnił już rolę przynęty przed Komisją Przetargów Publicznych, można było przejść do spraw poważnych, do trumien, które naprawdę zostaną dostarczone.
Pradelle i Lavallée znajdowali się w głównym warsztacie, za nimi stali Dupré oraz majster, który na tę okoliczność przywdział swój odświętny garnitur. Podeszli do rzędu trumien stojących sztywno jak martwi żołnierze, o jakości z każdą następną wyraźnie gorszej. — Nasi bohaterowie… — zaczął z namaszczeniem Lavallée, kładąc dłoń na modelu z kasztanowca, stojącym pośrodku szeregu. — Niech mi pan tym głowy nie zawraca — przerwał mu Pradelle. — Co pan ma w cenie poniżej trzydziestu franków? Ostatecznie z bliska okazało się, że córka właściciela jest raczej nieciekawa (na próżno poprawiała włosy, była straszliwie prowincjonalna), białe wino było zbyt słodkie i ciepłe, a to, co do niego podano, niejadalne. Lavallée zorganizował przyjazd Pradelle’a niczym wizytę murzyńskiego dostojnika, robotnicy nieustannie zaglądali do środka, trącając się łokciami, to wszystko działało mu na nerwy, niechby trochę się pośpieszyli, nie mówiąc już o tym, że chciał na kolację wrócić do Paryża, znajomy obiecał mu przedstawić Léonie Flanchet, aktorkę z wodewilu, którą spotkał tydzień wcześniej, gorący towar, wszyscy to mówili, i śpieszno mu było osobiście się o tym przekonać. — Ale… hm… nie tak zostało ustalone… — To, co zostało ustalone, i to, co się zrobi, to dwie różne rzeczy — odparł Pradelle. — Zacznijmy więc
dyskusję od początku, tylko szybko, bo mam na głowie inne sprawy. — Ależ, panie Pradelle… — D’Aulnay-Pradelle. — Jak pan sobie życzy… Henri wpatrywał się w niego nieruchomym wzrokiem. — No więc, panie d’Aulnay-Pradelle — podjął Lavallée uspokajającym, niemal dydaktycznym tonem — mamy oczywiście trumny w takiej cenie… — Więc takie właśnie wezmę. — …ale to niemożliwe. Mina Pradelle’a wyrażała najwyższe zdumienie. — Z powodu transportu, drogi panie! — wyjaśnił uczonym tonem stolarz. — Gdyby miały trafić na pobliski cmentarz, proszę bardzo, ale pańskie trumny mają podróżować. Pojadą stąd do Compiègne, do Laon. Potem będą zdejmowane, wnoszone, transportowane dalej na miejsca ekshumacji, a potem znowu przewożone na cmentarze wojskowe, czeka je daleka droga… — Nie rozumiem, w czym problem. — To, co sprzedajemy w tej cenie, trzydziestu franków, to topola. Mało odporna! Trumny wypaczą się, połamią, a nawet rozpadną, bo nie są przeznaczone do transportu. Do tego trzeba co najmniej drewna bukowego. Za czterdzieści franków. Żeby tylko. Mówię
czterdzieści z uwagi na liczbę, inaczej wypadnie czterdzieści pięć za sztukę… Henri spojrzał w lewo. — A co to jest? Podeszli bliżej. Lavallée roześmiał się na całe gardło, sztucznym, zbyt donośnym śmiechem. — To brzoza! — Ile kosztuje? — Trzydzieści sześć… — A to? Henri wskazał trumnę na końcu szeregu, ostatnią przed modelami z wybrakowanego drewna. — Sosna! — Za ile? — No… trzydzieści trzy franki… Świetnie. Henri położył dłoń na trumnie, poklepał ją jak zad konia wyścigowego, niemal z podziwem, choć nie wiadomo było, co podziwia, jakość wykonania, umiarkowaną cenę czy własną głowę do interesów. Lavallée uznał, że powinien wygłosić uwagę fachową. — Za pańskim pozwoleniem, nie jest to model w pełni odpowiadający potrzebom. Chodzi o to… — Potrzebom? — przerwał mu Henri. — Jakim potrzebom? — Transportu, drogi panie! Powtarzam raz jeszcze, cały problem w transporcie! — Wysyła je pan ułożone na płasko. Początkowo żaden problem.
— Tak, początkowo… — Po przyjeździe ładuje je pan do pociągu, żaden problem. — Żaden, naturalnie. Trudność, pozwoli pan, że to podkreślę, powstaje w momencie, kiedy zaczyna się nimi manipulować: wyjmuje się je z ciężarówki, ustawia, przenosi, zaczyna składać w nich ciała… — Słyszę, ale od tego momentu to już nie pański problem. Pan tylko dostarcza, to wszystko. Prawda, Dupré? Henri miał rację, zwracając się do zarządcy, bo to już będzie jego problem. Nie czekał zresztą na odpowiedź. Lavallée chciał jeszcze argumentować, wspomnieć o reputacji swojej firmy, podkreślić… Henri ukrócił jego zapędy: — Powiedział pan: trzydzieści trzy franki? Stolarz szybko wyciągnął notes. — Przy tej liczbie trumien, które zamawiam, co pan powie na trzydzieści franków? Lavallée szukał ołówka i nim go znalazł, już stracił trzy franki na sztuce. — Nie, nie, nie! — krzyknął. — Trzydzieści trzy franki od sztuki, niezależnie od ilości! — Czuło się, że tym razem i w tym konkretnym punkcie Lavallée pozostanie niewzruszony. Widać to było po tym, jak cały się sprężył. — Trzydzieści franków, nie, nie ma mowy!
Zdawać by się mogło, że nagle o dziesięć centymetrów urósł. Czerwona twarz, drżący ołówek, nieustępliwy typ, który za trzy franki dałby się zabić. Henri przez dłuższą chwilę kiwał głową — rozumiem, rozumiem, rozumiem… — Dobrze — odezwał się wreszcie pojednawczym tonem. — Niech będzie, trzydzieści trzy franki. Aż trudno było uwierzyć w tak nagłą kapitulację. Lavallée zapisał cyfrę w notesie. Odniósłszy to nieoczekiwane zwycięstwo, był roztrzęsiony, wyczerpany, pełen obaw. — Niech mi pan powie, Dupré… — ciągnął Henri z zaaferowaną miną. Wszyscy, Lavallée, Dupré, majster, znowu zesztywnieli. — Na Compiègne i Laon ma być metr siedemdziesiąt, prawda? Przetargi obejmowały różne długości trumien, od metra dziewięćdziesiąt (niewiele) i metra osiemdziesiąt (kilkaset) po metr siedemdziesiąt, wielkość średnią, na którą było największe zapotrzebowanie. I wreszcie kilka partii dotyczyło trumien jeszcze mniejszych, metr sześćdziesiąt, a nawet metr pięćdziesiąt. Dupré potwierdził. Metr siedemdziesiąt, dokładnie. — Mowa była o trzydziestu trzech frankach za metr siedemdziesiąt — ciągnął Pradelle, zwracając się do Lavalléego. — A za metr pięćdziesiąt?
Zaskoczeni tą woltą obecni nie bardzo rozumieli, o co dokładnie chodzi z tymi trumnami krótszymi, niż planowano. Stolarz nie był przygotowany na taką okoliczność, musiał to skalkulować, znów otworzył notes, zaczął obliczać — długość, szerokość, głębokość — co zajęło mu mnóstwo czasu. Tamci czekali. Henri wciąż stał przed sosnową trumną, przestał już gładzić jej zad, przyglądał jej się tylko lubieżnie, jak nowej dziewczynie w burdelu, po której obiecuje sobie ekstrarozkosze. W końcu Lavallée uniósł wzrok, zaczynało mu świtać w głowie, do czego tamten zmierza. — Trzydzieści franków… — oświadczył głuchym głosem. — Aha… — odparł Pradelle, w zamyśleniu rozchylając usta. Wszyscy zaczęli sobie wyobrażać, co w praktyce oznacza złożenie zwłok żołnierza o wzroście metr sześćdziesiąt do trumny o długości metr pięćdziesiąt. Według majstra trzeba będzie zgiąć szyję zmarłego tak, żeby brodą dotykał piersi. Dupré pomyślał, że ułoży się zwłoki na boku, z nogami lekko zgiętymi w kolanach. Gaston Lavallée nie miał żadnego pomysłu, stracił jednego dnia dwóch swoich siostrzeńców nad Sommą, rodzina zażądała zwrotu ciał, sam wykonał trumny — z litego dębu, z wielkim krzyżem i z pozłacanymi uchwytami — i wolał nie wyobrażać sobie, jak niby
zdoła się zmieścić zbyt duże ciała w za małych trumnach. A wtedy Pradelle z miną człowieka pytającego o jakąś nieistotną informację, tylko kontrolnie, ot, dla zaspokojenia ciekawości, zapytał: — Niech mi pan powie, Lavallée, a za trumny długości metr trzydzieści ile by pan plus minus policzył? Godzinę później podpisali umowę wstępną. Codziennie na dworzec w Orleanie dostarczane będzie dwieście trumien. Cena za sztukę zeszła do dwudziestu ośmiu franków. Pradelle był niezwykle zadowolony z przebiegu negocjacji. Niniejszym spłacił swoją hispano-suizę.
15
Szofer po raz kolejny przyszedł, by poinformować panią, że samochód już czeka i gdyby zechciała się pani pofatygować… a wtedy Madeleine skinęła głową. — Dziękuję, Erneście, już idę. — I głosem wyrażającym szczery żal powiedziała: — Przykro mi, Yvonne, lecz będę musiała cię opuścić… Yvonne de Jardin-Beaulieu zamachała ręką, zgoda, zgoda, ale nie wykonała żadnego gestu, żeby wstać, to było zbyt piękne, nie mogła wyjść. — Jakże cudownego masz męża, moja droga! — zachwycała się dalej. — Jakie szczęście! Madeleine Péricourt uśmiechnęła się spokojnie, myśląc: „dziwka” skromnie spuściła wzrok na swoje paznokcie i powiedziała: — Ależ nie brakuje ci wielbicieli… — Ach, ja… — rzuciła młoda kobieta z udawaną rezygnacją. Jej brat, Leon, był zbyt niski jak na mężczyznę, ale Yvonne była całkiem ładna. Oczywiście jeśli ktoś lubi takie flądry — dodała w duchu Madeleine. Wydatne usta, wulgarna, pobudliwa, momentalnie kojarząca się z rozwiązłością, mężczyźni mieli do tego oko, w wieku dwudziestu pięciu lat zdążyła już zaliczyć połowę
Rotary Clubu. Madeleine trochę przeholowała: połowa to lekka przesada. Można było jednak zrozumieć jej surowość; Yvonne sypiała z Henrim dopiero od dwóch tygodni i to, że tak szybko popędziła do jego żony, by nacieszyć się swoją przewagą, było bardzo niestosowne, o wiele bardziej niż przespanie się z jej mężem, co samo w sobie nie nastręczało zbytnich trudności. Inne kochanki Henriego były bardziej cierpliwe. By nacieszyć się zwycięstwem, czekały przynajmniej, aż nadarzy się okazja, udawały przypadkowe spotkanie. Po czym wszystkie jednogłośnie, uśmiechając się i mizdrząc, rozpływały się w zachwytach: „Ach, cóż za wspaniałego masz męża, moja droga, jakże ci go zazdroszczę!”. W zeszłym miesiącu jedna z nich zaryzykowała wręcz uwagę: „Dbaj o niego, moja droga, bo jeszcze ci go któraś ukradnie…!”. Bywały takie tygodnie, kiedy Madeleine prawie nie widywała Henriego, odbywał mnóstwo podróży, mnóstwo spotkań, ledwie miał czas sypiać z przyjaciółkami żony, to zamówienie rządowe bez reszty go pochłonęło. Kiedy wracał, a było już późno, kochała się z nim. Rano wstawał wcześnie. Zanim wstał, znowu się z nim kochała. W pozostałym czasie on kochał się z innymi, wyjeżdżał w interesach, dzwonił, zostawiał wiadomości, kłamał. O tym, że jest niewierny, wiedzieli wszyscy
(pogłoski zaczęły krążyć pod koniec maja, kiedy ujrzano go w towarzystwie Lucienne d’Haurecourt). Pan Péricourt bardzo ubolewał nad tą sytuacją. „Będziesz nieszczęśliwa” — uprzedził, kiedy córka oświadczyła, że chce go poślubić, ale to nic nie dało, Madeleine nakryła tylko dłonią dłoń ojca, i to było wszystko. Zgodził się. Czy mógł postąpić inaczej? — No, teraz już cię zostawiam — zagdakała Yvonne. Swoje załatwiła, wystarczyło spojrzeć na uśmiech zastygły na twarzy Madeleine, informacja została przekazana, Yvonne była w siódmym niebie. — To miłe, że przyszłaś — powiedziała Madeleine, wstając. Yvonne zamachała ręką — drobiazg, drobiazg — wymieniły pocałunek, policzek przy policzku, cmoknięcie w powietrze — uciekam, do zobaczenia. Ta Yvonne to bez dwóch zdań najgorsza dziwka ze wszystkich. Jej nieoczekiwana wizyta spowodowała, że Madeleine była bardzo spóźniona. Spojrzała na wielki zegar ścienny. Właściwie tak nawet było lepiej, o dziewiętnastej trzydzieści miała większe szanse, że zastanie go w domu. ♦ ♦ ♦
Było już po dwudziestej, kiedy wysiadła z samochodu u wylotu zaułku Pers. Park Monceau dzielił od rue Marcadet nie jeden kwartał, ale cały świat, było to przejście od bogatych dzielnic do plebejskich, od luksusu do życia z dnia na dzień. Przed rezydencją Péricourtów zwykle stał packard twin six i ośmiocylindrowy cadillac 51 V8. Tu, za stoczonymi przez robaki sztachetami furtki, ujrzała połamane ręczne wózki bagażowe i wiekowe opony. To jej nie przeraziło; odziedziczyła po matce limuzynę, ale po ojcu wózek towarowy; przodkowie papy byli ludźmi skromnymi. Nawet jeśli ubóstwo obu linii rodzinnych kończyło się w czasach pierwszego pokolenia, to niedostatek, brak środków materialnych były wpisane w jej historię, to coś, czego nigdy do końca się nie traci, czego ślady trwają w kolejnych pokoleniach — jak purytanizm lub feudalizm. Szofer Ernest — u Péricourtów wszystkich szoferów, od czasu pierwszego Ernesta, tak nazywano — tak więc Ernest, widząc, dokąd jego pani idzie, popatrzył na podwórze z niesmakiem, w jego rodzinie dziedziczyło się zawód szofera dopiero od dwóch pokoleń. Madeleine minęła furtkę, zadzwoniła do drzwi domu, przez dłuższą chwilę czekała, w końcu ujrzała jakąś kobietę w średnim wieku i powiedziała, że chce się widzieć z panem Albertem Maillardem. Trochę to trwało, zanim do kobiety dotarły jej słowa i skojarzyła je ze stojącą przed nią wytworną, umalowaną,
cieplarnianą młodą damą, której pudrowa woń perfum dobiegała do niej niczym bardzo odległe wspomnienie. Madeleine musiała powtórzyć: z panem Maillardem. Kobieta bez słowa wskazała na podwórko, to tam, po lewej. Madeleine skinęła głową i odprowadzana spojrzeniami właścicielki i Ernesta stanowczym ruchem pchnęła stoczoną przez korniki furtkę: bez wahania pomaszerowała wielkimi krokami przez błoto do drzwi małego składziku, za którymi zniknęła i od razu przystanęła, gdyż schody nad jej głową zatrzęsły się pod krokami kogoś, kto po nich schodził. Uniosła wzrok i rozpoznała szeregowego Maillarda z pustym wiadrem na węgiel w ręce, który również w połowie stopnia gwałtownie przystanął, mówiąc: — Co? Co takiego? — Miał tę samą zagubioną minę, co na cmentarzu tego dnia, kiedy ekshumowali ciało biednego Édouarda. I z rozdziawionymi ustami znieruchomiał. — Dzień dobry, panie Maillard — powiedziała Madeleine. Przez chwilę przyglądała się tej neurotycznej twarzy, tej rozdygotanej postaci. Jej przyjaciółka miała kiedyś pieska, który ciągle się trząsł, to nie była choroba, taki już był z natury, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę bez przerwy się trząsł, aż wreszcie wysiadło mu serce i zdechł. Na widok Alberta od razu przypomniał jej się ten pies. Przemówiła do niego łagodnym głosem, jakby się bała, że w obliczu takiej niespodzianki
wybuchnie płaczem albo ucieknie do piwnicy. Albert, przestępując z nogi na nogę, przełykał ślinę i milczał. Z niespokojną, zalęknioną wręcz miną uniósł głowę ku szczytowi schodów… Madeleine zauważyła już u niego tę cechę, ten nieustanny strach, że za jego plecami coś się stanie, tę ciągłą bojaźliwość. Już w zeszłym roku na cmentarzu sprawiał wrażenie niepewnego siebie i zagubionego. I ten wyraz łagodności, naiwności właściwy ludziom, którzy żyją we własnym świecie. Co do Alberta, to oddałby dziesięć lat życia, byle nie znaleźć się w tej sytuacji, w kleszczach pomiędzy Madeleine Péricourt, która stała u podnóża schodów, i jej jakoby nieżyjącym bratem, który piętro wyżej przez dziurkę od nosa kurzył papierosa ustrojony w zieloną maskę z niebieskimi piórami jak u papugi. Zdecydowanie Albertowi był pisany los człowieka osaczonego. Wymachując wiadrem na węgiel jak kuchenną ścierką, nagle połapał się, że się nawet z panną Péricourt nie przywitał; wyciągnął do niej usmoloną dłoń, ale zaraz przepraszając, cofnął ją, schował za plecami i zszedł z ostatnich stopni. — Zostawił pan swój adres w liście — łagodnie wyjaśniła Madeleine. — Pojechałam tam, a pańska matka skierowała mnie tutaj. Z uśmiechem wskazała na otaczającą ich scenerię, składzik, podwórko, schody, jakby mówiła o mieszczańskim apartamencie. Albert skinął głową, niezdolny wykrztusić choćby jednego słowa. Mogła
przecież zjawić się w chwili, gdy otwierałby pudełko po butach, przyłapać go na wyjmowaniu z niego ampułek z morfiną. Mało tego, wyobraził sobie, co by było, gdyby przez przypadek nie on, tylko Édouard zszedł na dół po węgiel… To właśnie po tego typu detalach widać, jaki wredny jest los. — Tak… — wykrztusił, nie bardzo wiedząc, na jakie pytanie odpowiada. Chciał powiedzieć: nie, nie, nie mogę zaprosić pani na górę, zaproponować czegoś do picia, to niemożliwe. Madeleine Péricourt nie uznała tego za brak uprzejmości, jego zachowanie złożyła na karb zaskoczenia, zakłopotania. — Tak naprawdę — zaczęła — mój ojciec chciałby pana poznać. — Dlaczego mnie? Te pełne napięcia słowa zabrzmiały jak krzyk serca. Madeleine wzruszyła ramionami, że przecież to oczywiste. — Ponieważ był pan z moim bratem w ostatnich chwilach jego życia. Powiedziała to z miłym uśmiechem, jakby przekazywała prośbę starszej osoby, której należy wybaczyć pewne kaprysy. — Tak, oczywiście… — Teraz, gdy nareszcie ochłonął, Albert marzył tylko o jednym, żeby sobie poszła, zanim Édouard zaniepokoi się i zejdzie na dół.
Albo usłyszy na górze jej głos, zrozumie kto, zaledwie kilka metrów od niego, tu jest. — Zgoda… — uzupełnił. — Odpowiada panu jutro? — Ach, nie, jutro to niemożliwe! Madeleine zaskoczyła żywość tej odpowiedzi. — To znaczy — dodał Albert przepraszająco — któregoś innego dnia, bo jutro… Nie potrafiłby wyjaśnić, z jakiego powodu jutrzejszy dzień nie był dobrym terminem na przyjęcie tego zaproszenia, potrzebował tylko czasu, by zapanować nad emocjami. Przez chwilę wyobrażał sobie przebieg rozmowy jego matki z Madeleine Péricourt i pobladł ze wstydu. — Którego zatem dnia będzie pan wolny? Albert znowu odwrócił głowę i zerknął w górę schodów. Madeleine pomyślała, że jest u niego kobieta i że jej wizyta go krępuje. — Może w sobotę? — zaproponowała. — Na kolację. Powiedziała to wesołym, niemal uwodzicielskim tonem, jakby dopiero teraz wpadła na ten pomysł, jakby miały ich czekać naprawdę miłe chwile. — No więc… — Znakomicie. — Nie dała mu dokończyć zdania. — Powiedzmy o godzinie dziewiętnastej. Czy to panu odpowiada? — No więc…
— Mój ojciec będzie bardzo szczęśliwy — zapewniła i uśmiechnęła się do Alberta. Mały rytuał towarzyski dobiegł końca, nastąpiła krótka chwila wahania, nieledwie skupienia, a to ich odesłało do pierwszego spotkania; przypomnieli sobie, że choć się nie znają, łączy ich wspólny sekret, rzecz straszna, zabroniona, ekshumacja poległego żołnierza, nielegalne przewiezienie jego ciała… A swoją drogą, gdzie pochowała tego trupa? — zadał sobie pytanie Albert i przygryzł wargi. — Mieszkamy przy boulevard de Courcelles — poinformowała go Madeleine, zakładając rękawiczkę. — Na rogu rue de Prony, bardzo łatwo znaleźć. Albert skinął głową, dziewiętnasta, zgoda, rue de Prony, łatwo znaleźć. Sobota. Milczenie. — Teraz już pana opuszczę, panie Maillard. I bardzo dziękuję. Już miała odejść, ale znów się odwróciła i popatrzyła mu w oczy. W poważnej minie było jej do twarzy, chociaż wyglądała na starszą, niż była w istocie. — Mój ojciec nie zna detali tej… rozumie pan… Wolałabym… — Oczywiście — pośpieszył z zapewnieniem Albert. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Bał się, że znów mu wciśnie do ręki banknoty. Za jego milczenie. Upokorzony tą myślą odwrócił się i ruszył po schodach na górę.
Dopiero na podeście przypomniał sobie, że nie przyniósł ani węgla, ani ampułki z morfiną. Przygnębiony, zszedł z powrotem na dół. Nie mógł pozbierać myśli, w pełni ocenić, co oznacza otrzymanie zaproszenia od rodziny Édouarda. Kiedy czując w piersi dławiący uścisk lęku, zaczął długą łopatą nabierać węgiel, z ulicy dobiegł go stłumiony dźwięk silnika odjeżdżającej limuzyny.
16
Édouard z głębokim westchnieniem ulgi zamknął oczy, mięśnie powoli mu się rozluźniły. W ostatniej chwili zdążył złapać wysuwającą mu się już z ręki strzykawkę, odłożył ją na obok, dłonie mu jeszcze drżały, ale ucisk w piersi zaczynał słabnąć. Zwykle po zastrzyku przez dłuższą chwilę leżał z uczuciem pustki w środku, rzadko morzył go sen. W tym nieokreślonym ulotnym stanie jego rozgorączkowanie, niczym odpływający statek, powoli ustępowało. Nigdy nie interesowały go sprawy związane z morzem, okręty nie pobudzały go do marzeń, ale ampułki szczęścia musiały mieć w sobie coś z tych klimatów, wywoływane przez nie obrazy często miały taką morską aurę, której nie potrafił sobie wytłumaczyć. Na pewno były jak oliwne lampy lub flakony z eliksirem, wciągały w swój świat. O ile strzykawka i igła były dla niego tylko instrumentami chirurgicznymi, złem koniecznym, to w ampułkach dostrzegał życie. Wyciągając rękę, oglądał je pod światło, niesamowite, jak wiele można było w nich zobaczyć, nawet kryształowe kule nie miały tylu właściwości, nie pobudzały aż do tego stopnia wyobraźni. Czerpał z nich wytchnienie, spokój, pociechę. Większość dni spędzał w tym mgławicowym,
nieokreślonym stanie, w którym czas tracił swą spoistość. On sam najchętniej robiłby sobie zastrzyki jeden po drugim, byle przez cały czas trwać w tym stanie, unosić się, jakby płynął na desce po morzu oliwy (znów te morskie skojarzenia, korzeniami sięgające zapewne bardzo odległej przeszłości, wód płodowych), lecz Albert był człowiekiem bardzo przezornym, zostawiał mu tylko niezbędną dzienną dawkę, wszystko zapisywał, a wieczorem po powrocie do domu otwierał notes i niczym belfer przewracając strony, odczytywał przyjęte przez niego dawki. Édouard mu na to pozwalał. Tak samo jak Louise na jej maski. W gruncie rzeczy oboje się nim opiekowali. Édouard myślał czasami o swojej rodzinie, ale o Madeleine częściej niż o innych. Zachował wiele związanych z nią wspomnień. Ich stłumione chichoty, uśmiechy, kiedy mijali się w drzwiach, jej palce mierzwiące jego włosy, ich komitywa… Martwił się o siostrę. Wiadomość o jego śmierci musiała ją zasmucić, jak wszystkie kobiety, które straciły kogoś bliskiego. A potem, czas, ten wielki lekarz… Do żałoby można się z czasem przyzwyczaić. Odwrotnie niż do tej twarzy, którą Édouard oglądał w lustrze. On śmierć miał przez cały czas przed oczami, rozdrapywała jego rany. Kto mu został oprócz Madeleine? Kilku kolegów, ilu z nich jeszcze żyło? Jeśli nawet on, szczęściarz Édouard,
zginął na tej wojnie, to co dopiero inni?… Był także ojciec, ale o nim nie ma co mówić, pewnie jak zawsze posępny i szorstki, żyje swoimi interesami, wiadomość o śmierci syna zapewne nie na długo wytrąciła go z równowagi, po prostu wsiadł do samochodu, rzucając do Ernesta: „Na giełdę!”, bo należało podjąć różne decyzje, albo: „Do klubu!”, bo zbliżały się wybory. Édouard nigdy nie wychodził z domu, całymi dniami siedział w mieszkaniu, w tej nędzy. Chociaż nie, niezupełnie, nędza musiała być jeszcze gorsza, nie, dla niego najbardziej deprymująca była ta przeciętność, ten niedostatek, ten brak środków do życia. Powiadają, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, otóż nie, Édouard przyzwyczaić się nie mógł. Ilekroć poczuł w sobie dość siły, stawał przed lustrem i przyglądał się swojej twarzy, nie, nie było ani trochę lepiej, z tym gardłem na przestrzał, pozbawiony szczęki i języka nigdy nie odzyska nawet namiastki ludzkiego wyglądu. I z tymi ogromnymi zębami. Rany się zabliźniły, tkanki zrosły, ale brutalność tej ziejącej jamy pozostawała niezmienna; temu właśnie musiały służyć przeszczepy, nie żeby złagodzić twoje oszpecenie, tylko żebyś się z nim w końcu pogodził. Podobnie rzecz się miała z nędzą. Édouard urodził się w świecie zbytku, w którym nie liczono pieniędzy, ponieważ pieniądze się nie liczyły. Nigdy nie był rozrzutny, widział jednak w szkole wśród kolegów takich chłopców, którzy szastali groszem… Ale choć jego samego nie można by nazwać
utracjuszem, otaczający go świat był zawsze rozległy, wygodny, dostatni, pomieszczenia obszerne, fotele głębokie, posiłki obfite, ubrania kosztowne, teraz więc ten pokój z rozchybotanym parkietem, te szare okna, ten skąpo wydzielany węgiel, to nędzne wino… W tym życiu wszystko wydawało się brzydkie. Problem ich utrzymania w całości spoczywał na barkach Alberta, nie można mu było nic zarzucić, stawał na głowie, żeby mu dostarczyć morfinę, nie wiadomo, jak to załatwiał, pewnie dawał łapówki, naprawdę dobry z niego kolega. Czasami na myśl o tym oddaniu serce się ściskało, a przy tym nigdy żadnej skargi, żadnego słowa krytyki, zawsze udawał wesołego, choć w głębi duszy oczywiście czuł lęk. Nie wiedzieli, co ich czeka. Choć, jeśli tak dalej pójdzie, przyszłość nie zapowiadała się różowo. Édouard był martwym ciężarem, ale nie bał się przyszłości. Jego życie, jak rzucone na szalę losu, legło w gruzach nagle, upadek wymiótł wszystko, włącznie ze strachem. Jedyne, co tak naprawdę go przytłaczało, to smutek. Jakkolwiek od pewnego czasu było lepiej. Mała Louise dostarczała mu rozrywki tą zabawą w maski, ona również, podobnie jak Albert, była osóbką zaradną, skrzętną mrówką donoszącą mu lokalne gazety. Jego lepsze samopoczucie, którego starał się nie zdradzać — było jeszcze zbyt kruche — zależało właśnie od tych gazet, od pomysłów, jakie mu nasuwały.
W miarę upływu dni czuł, jak w odległych głębinach jego duszy narasta podniecenie, a im dłużej o tym myślał, tym wyraźniej przypominało tę euforię z czasów młodości, gdy przygotowywał jakiś świński numer, karykaturę, przebranie, prowokację. Dziś nic już nie mogło być tak upajające, tak żywiołowe jak wtedy, ale czuł to w głębi trzewi, czuł, że „coś” do niego powraca. Ledwie śmiał wymówić w myślach to słowo: radość. Radość ukradkowa, ostrożna, dorywcza. W chwilach gdy udawało mu się jako tako uporządkować myśli, zdarzało się, aż trudno w to uwierzyć, że zapominał o dzisiejszym Édouardzie, że znów był tym Édouardem sprzed wojny… Wreszcie wstał, odetchnął, wrócił do równowagi. Zdezynfekował długą igłę, starannie włożył strzykawkę do małego blaszanego pudełka, zamknął je i odstawił na półkę. Sięgnął po krzesło, przestawił je, spojrzał w górę, wszedł na krzesło — z powodu sztywnej nogi z niejakim trudem — a potem wyciągnął rękę i powoli pchnął właz w suficie prowadzący na poddasze tak niskie, że nie można by się na nim wyprostować, gdzie zgromadziło się pięć pokoleń pajęczyn i węglowego pyłu. Z wielką ostrożnością wyciągnął stamtąd torbę, w której trzymał swój skarb, blok rysunkowy dużego formatu, który Louise wymieniła, ale za co, tego nie powiedziała. Po czym usiadł na sofie, naostrzył ołówek, uważając, żeby wszystkie wióry spadały do kartki, którą
również trzymał w torbie, sekret to sekret. Zaczął jak zwykle od przejrzenia wcześniejszych rysunków, z satysfakcją oceniając wykonaną pracę, czerpiąc zachętę do dalszej. To już dwanaście rysunków: żołnierze, kilka kobiet, dziecko, ale przede wszystkim żołnierze — ranni, zwycięzcy, umierający, klęczący lub leżący, tutaj wyciągnięte ramię, był bardzo dumny z tego wyciągniętego ramienia, nad podziw udane, gdyby mógł się uśmiechnąć… Zabrał się do pracy. Tym razem kobieta, stojąca, z obnażoną piersią. Czy koniecznie trzeba obnażać tę pierś? Nie. Wrócił do rysunku. Zakrył pierś. Zatemperował ołówek, przydałby mu się ostry rysik i inny, mniej szorstki papier, musiał rysować na kolanach, gdyż stół nie miał odpowiedniej wysokości, przydałby się też nachylony blat, wszystkie te utrudnienia były dobrą nowiną, oznaczały bowiem, że chce mu się pracować. Uniósł głowę, odsunął od siebie kartkę, by ocenić rysunek z dystansu. Początek udany, kobieta stała, draperia nieźle wyszła, fałdy są zawsze najtrudniejsze, w nich zawiera się całe znaczenie, w fałdach i spojrzeniu, oto cały sekret. W takich chwilach niemal wracał dawny Édouard. Jeśli jego rachuby są słuszne, zbije fortunę. Jeszcze przed końcem roku. Albert będzie bardzo zaskoczony. I nie tylko on.
17
— Nędzna uroczystość na dziedzińcu L’Hôtel des Invalides, też mi coś! — Niemniej jednak w obecności marszałka Focha… Henri, urażony i zirytowany, odwrócił się. — Focha? I co z tego? Był w kalesonach i w krawacie. Madeleine się roześmiała. Takie oburzenie u mężczyzny w gatkach… Chociaż nogi miał piękne, umięśnione. Odwrócił się już z powrotem do lustra, by dokończyć wiązanie krawata, pod kalesonami rysowały się dwa krągłe, mocne pośladki. Madeleine pomyślała, że może jest już spóźniony. A potem uznała, że to nieważne, ona miała czas, miała go nawet za ich dwoje; czasu, podobnie jak cierpliwości i uporu, jej nie brakowało. Zresztą i tak dość uwagi poświęcał swoim kochankom… Nawet nie zauważył, kiedy za nim stanęła, poczuł tylko jej dłoń w swoich kalesonach, jeszcze chłodną, lecz świadomą celu, pieszczotliwą, tęskną, natarczywą i jej głowę wtuloną w jego plecy i usłyszał Madeleine mówiącą rozkochanym, cudownie lubieżnym tonem: — Ależ, kochanie, nie przesadzaj. Mimo wszystko marszałek Foch…
Chcąc dać sobie czas do namysłu, Henri skończył wiązać krawat. Choć właściwie sprawa była przemyślana. Fatalna sytuacja. Już wczoraj wieczorem… I jeszcze teraz, rano, to już naprawdę… Dysponował koniecznymi siłami, nie o to chodziło, ale bywały okresy, jak teraz, że nachodziły ją jakieś chwilowe zachcianki, trzeba ją było bez przerwy pieprzyć. Dzięki temu zyskiwał spokój. Skądinąd w zamian za spełnienie obowiązku miał inne przyjemności. Nie wychodził na tym źle. Tyle że było to uciążliwe. Nigdy nie zdołał przyzwyczaić się do jej intymnego zapachu, to rzeczy, na które nic się nie poradzi, powinna to rozumieć, ale niekiedy zachowywała się jak udzielna księżna, a on jak sługa, który pragnie zachować posadę w domu. Prawdę mówiąc, nie było to takie znów niemiłe, a biorąc pod uwagę, ile mu to zajmowało czasu, tyle że… lubił sam decydować, tymczasem z Madeleine odwrotnie, zawsze to ona wychodziła z inicjatywą. Powtórzyła: „marszałek Foch…”, wiedziała, że Henri nie ma wielkiej ochoty, mimo to nie zaprzestała starań, jej dłoń się rozgrzała, poczuła, jak powoli pręży się niczym leniwy, choć potężny wielki wąż, nigdy nie odmawiał. Teraz też nie odmówił, poszło błyskawiczne, odwrócił się, uniósł ją, położył na skraju łóżka, nie zdjął krawata ani butów. Przytrzymała go, zmusiła, żeby został kilka sekund dłużej. Został, a potem wstał i było po wszystkim. — Za to na czternastego lipca, to dopiero będzie pompa!
Wrócił przed lustro, trudno, będzie musiał jeszcze raz wiązać krawat. — Czternasty lipca, rewolucyjna data na świętowanie zwycięstwa w wielkiej wojnie! Czegoś takiego świat jeszcze nie widział… A na rocznicę zakończenia wojny modły na dziedzińcu L’Hôtel des Invalides! Przy drzwiach zamkniętych! — Był bardzo zadowolony z tego zwrotu. Szukał właściwej formuły, obracał słowa w ustach niczym łyk testowanego wina. Obchody przy drzwiach zamkniętych. Świetne. Żeby jeszcze raz wypróbować, jak to zabrzmi, powtórzył zirytowanym tonem: — A dla upamiętnienia wielkiej wojny obchody przy drzwiach zamkniętych! Nieźle. Madeleine w końcu wstała, narzuciła z powrotem peniuar. Weźmie kąpiel po jego wyjściu, nie ma pośpiechu. A na razie poskłada ubrania. Wsunęła stopy w poranne pantofle. — Teraz obchody, sama przyznasz, znalazły się w rękach bolszewików! — Przestań, Henri — rzuciła Madeleine z roztargnieniem, otwierając szafę — męczysz mnie. — I jeszcze ci inwalidzi, którzy się do tego mieszają! Osobiście twierdzę, że jest tylko jedna data, by oddać hołd bohaterom, jest nią jedenasty listopada! Powiem więcej… Zirytowana Madeleine przerwała mu: — Dość tego, Henri! Czy to będzie czternasty lipca, czy pierwszy listopada, Boże Narodzenie, czy też na
święty nigdy, jest ci to kompletnie obojętne! Henri odwrócił się, zmierzył ją spojrzeniem. Nadal był w samych kalesonach. Ale tym razem to jej nie rozśmieszyło. — Rozumiem, że czujesz potrzebę wypróbowania tych popisów oratorskich — powiedziała, wpatrując się w niego nieruchomym wzrokiem — zanim zaserwujesz je swojej publiczności w Krajowym Związku Kombatantów, w twoich klubach i gdzie indziej… Ale ja nie jestem twoją repetytorką! Serwuj więc te gromy i tyrady tym, których to interesuje. A mnie zostaw w spokoju! I wróciła do swoich zajęć. Nie drżały jej dłonie ani głos. Często mówiła w taki sposób, oschłym tonem różne rzeczy i więcej o nich nie myślała. Tak samo jak jej ojciec, dobrana była z nich para. Henri nie poczuł się dotknięty, wciągnął spodnie, w gruncie rzeczy miała rację, pierwszy listopada czy jedenasty… Co innego z czternastym lipca. Nie ukrywał, jak bardzo nienawidzi tego narodowego święta, Oświecenia, rewolucji i tym podobnych, nie dlatego, by miał w tej kwestii jakieś przemyślane poglądy, ale ponieważ była to jego zdaniem godna i naturalna postawa u arystokraty. A także dlatego, że mieszkał u Péricourtów, którzy byli nuworyszami. Stary poślubił jedną z Margisów, ni mniej, ni więcej, tylko dziedziczkę handlarzy przędzą, ale kupiona na licytacji partykuła na szczęście przechodziła tylko na potomków męskich, Péricourt
pozostanie na zawsze tylko Péricourtem. Potrzebowałby pięciu stuleci, by dorównać komuś z rodu d’AulnayPradelle’ów, żeby tylko! Za pięćset lat ich fortuna należeć będzie już do odległej przeszłości, gdy tymczasem d’Aulnay-Pradelle, których dynastię Henri odtworzy, nadal będą przyjmować gości w wielkim salonie swojej posiadłości w Sallevière. I właśnie z tego powodu powinien się pośpieszyć, bo już dziewiąta. Dotrze na miejsce pod koniec dnia, a jutro przez całe przedpołudnie będzie wydawał polecenia majstrom, sprawdzał postęp prac, tym ludziom trzeba zawsze stać nad głową, kontrolować kosztorysy, ciąć ceny — właśnie ukończyli dach, siedemset metrów kwadratowych dachówki, majątek, teraz zabierali się do zachodniego skrzydła, zrujnowanego, całego do remontu — jeździć po kamień za siódme góry i rzeki, i to w kraju, w którym brakuje pociągów i barek, Henri będzie musiał ekshumować bohaterów wojennych, żeby za to wszystko zapłacić. Kiedy przed wyjściem podszedł, żeby ją pocałować (całował ją w czoło, niezbyt lubił całować jej usta), Madeleine dla formy, zdawkowym gestem poprawiła mu węzeł krawata. Potem cofnęła się, spojrzała na niego z zachwytem. Miały rację te wszystkie dziwki, jej mąż był naprawdę piękny, spłodzi z nią piękne dzieci.
18
Zaproszenie do Péricourtów nie dawało Albertowi spokoju. Nie mówiąc już o tym, że nadal nękała go ta sprawa zmiany tożsamości, śniło mu się po nocach, że znajduje go policja, że go aresztują, wtrącają do więzienia. Trafiając za kratki, najbardziej martwił się tym, że Édouardem nie będzie się już miał kto opiekować. A jednocześnie czuł ulgę. Podobnie jak Édouard niekiedy czuł do Alberta cichą urazę, tak i Albert miał żal do Édouarda za podporządkowanie mu swojego życia. Odkąd przyjaciel zażądał opuszczenia szpitala i było już wiadomo, że nie dostanie żadnej renty, Albert miał przynajmniej poczucie, że teraz sprawy przybrały normalny, trwały obrót, ale wrażeniu temu kłam zadało pojawienie się panny Péricourt i perspektywa wizyty, która dniem i nocą spędzała mu sen z powiek. Tak czy owak, miał zjeść kolację w towarzystwie ojca Édouarda, odgrywać przed nim komedię w sprawie śmierci jego syna, znosić spojrzenia jego siostry, która wyglądała na miłą osobę, o ile nie wciskała ci pieniędzy do ręki jak pierwszemu lepszemu dostawcy. Albert nieustannie roztrząsał konsekwencje takiej wizyty. Gdyby wyznał Péricourtom, że Édouard żyje (a
co innego ma zrobić?), wtedy co? Trzeba będzie Édouarda siłą odstawić do rodziny, której nie chciał już więcej oglądać na oczy? To byłoby zdradą wobec niego. Swoją drogą, dlaczego Édouard, do cholery, nie chciał do nich wrócić? On byłby bardzo zadowolony z takiej rodziny. Nigdy nie miał siostry, Madeleine bardzo by mu w tej roli pasowała. Czuł, że w zeszłym roku w szpitalu niepotrzebnie posłuchał Édouarda; mimo rozpaczy rannego kolegi nie należało ustępować… ale stało się. Z drugiej strony, gdyby wyznał prawdę, co by wtedy było z tym bezimiennym żołnierzem, spoczywającym Bóg wie gdzie, pewnie w grobowcu Péricourtów, intruzem, którego dłużej by nie tolerowali? Co by się z nim stało? Wkroczyłby wymiar sprawiedliwości, wszystko znów spadłoby na Alberta! Może nawet kazaliby mu tego biednego nieznanego żołnierza znowu odkopać, uwolnić od niego Péricourtów, i co wtedy miałby zrobić z jego szczątkami? Dotarliby nawet do sfałszowania rejestrów wojskowych! Poza tym, jeśli pójdzie do Péricourtów, spotka się z jego ojcem i siostrą, a możliwe, że również z innymi członkami rodziny i przemilczy to przed kolegą, zachowa się nielojalnie. Jak zareaguje Édouard, jeśli się o tym dowie? Ale czy powiedzenie mu o tym też nie będzie zdradą? Édouard zostanie sam, przybity, wiedząc, że
jego przyjaciel spędza w tym czasie wieczór z ludźmi, których się wyrzekł! Bo przecież fakt, że nie chce ich więcej widzieć, świadczy chyba o tym, że się ich wyrzekł, prawda? Albert napisze list, wymówi się jakąś przeszkodą. Ale wtedy zaproponują mu inny dzień. Wymyśli, że w żaden sposób nie może przyjść. Ale wtedy kogoś po niego przyślą i znajdą Édouarda… Nie wybrnie z tego. Śniły mu się nieustannie koszmary, wszystko się mieszało. Nocą Édouard, który prawie wcale nie sypiał, zaniepokojony podpierał się na łokciu, chwytał przyjaciela za ramię, żeby go obudzić, z pytającą miną podawał mu zeszyt do rozmów, Albert pokazywał, że to nic takiego, ale koszmary wciąż powracały, a on w przeciwieństwie do Édouarda potrzebował dużo snu. W końcu po długim roztrząsaniu niezliczonych, wzajemnie się wykluczających rozwiązań, podjął decyzję. Pójdzie do Péricourtów (w przeciwnym razie nękaliby go aż tutaj) i, co będzie mniej ryzykowne, zatai przed nimi prawdę. Dostarczy im tego, czego od niego oczekują, i opowie, w jaki sposób zginął ich Édouard. Oto, co zrobi. I nigdy ich już więcej nie zobaczy. Tyle że już nie pamiętał, co napisał w tym liście! Próbował sobie przypomnieć. Co takiego wymyślił? Heroiczna śmierć, jak w powieściach, kula prosto w serce, w jakich okolicznościach? Nie mówiąc już o tym, że panna Péricourt dotarła do niego przez tego
łajdaka Pradelle’a. Co takiego jej naopowiadał? Na pewno przedstawił się w korzystnym świetle. A jeśli wersja Alberta okazałaby się sprzeczna z tą, którą znali z ust Pradelle’a — komu by uwierzyli? Czy nie wyjdzie na oszczercę? Im więcej zadawał sobie pytań, tym większy czuł zamęt w głowie, powracały koszmary, które wypełniały jego noce niczym stosy talerzy w szafie wstrząsane ręką poltergeista. Była też delikatna kwestia ubioru. Nie mógł pójść do Péricourtów, tak jak stał, jego najlepszy strój na odległość zalatywał nędzą. Na wypadek gdyby ostatecznie zdecydował się jednak pójść z wizytą na boulevard de Courcelles, rozejrzał się za przyzwoitym ubiorem. Jedyny, jaki udało mu się znaleźć, należał do kolegi, również żywego słupa ogłoszeniowego, tyle że na dolnym odcinku Champs Élysées, nieco od niego niższego. Albert musiał opuścić spodnie jak najniżej na biodra, inaczej wyglądałby w nich jak klaun. Niewiele brakowało, a włożyłby koszulę Édouarda, który miał dwie, jednak się rozmyślił. A jeśli rodzina by ją rozpoznała? Pożyczył więc koszulę od tego samego kolegi, wyraźnie za małą, ledwie dopiął guziki. Pozostawał delikatny problem butów. Nie znalazł żadnych w swoim rozmiarze. Musiały mu wystarczyć te, które miał, znoszone buciory, którym mimo wytrwałego pastowania nie zdołał jednak przywrócić
bodaj pozorów nowości lub przyzwoitego wyglądu. Rozważał ten problem na wszelkie możliwe sposoby i w końcu zaryzykował zakup pary nowych, usprawiedliwiony tym, że odpadły mu chwilowo wydatki na morfinę i mógł złapać nieco oddechu. Buty były piękne. Trzydzieści dwa franki u Baty. Opuszczając sklep z pakunkiem przyciśniętym do piersi, w duchu przyznał, że od czasu demobilizacji marzył o nowych butach, to po tym, po ładnym obuwiu, oceniał zawsze elegancję. Stary garnitur lub płaszcz jeszcze jakoś ujdzie, ale mężczyznę ocenia się po butach, w tej kwestii nie ma rozwiązań połowicznych. Te wykonano z jasnobrązowej skóry, założenie ich było jedyną jasną stroną tej kłopotliwej wizyty. Édouard i Louise unieśli głowy, kiedy Albert wyłonił się zza parawanu. Skończyli właśnie robić nową maskę w kolorze kości słoniowej, z ładnymi różowymi ustami i nieco wyniosłą miną; dwa spłowiałe jesienne liście przyklejone na wysokości kości policzkowych wyglądały jak łzy. Całość nie miała jednak w sobie nic smutnego, wypisz, wymaluj twarz osoby zamkniętej w sobie, trochę nie z tego świata. Prawdziwym widowiskiem była jednak nie maska, lecz wygląd wychodzącego zza parawanu Alberta. Pomocnik rzeźnika wybierający się na wesele. Édouard pomyślał, że kolega idzie na randkę, i wzruszył się.
Sprawy sercowe były między nimi tematem żartów, nic dziwnego, dwóch młodych mężczyzn… Ale tematem bolesnym, bo żaden z nich nie miał kobiety. Ukradkowe kopulowanie z panią Monestier raz na jakiś czas zaczęło w końcu sprawiać Albertowi więcej przykrości niż przyjemności, gdyż tym wyraźniej mu uświadamiało, jak bardzo tęskni za miłością. Przestał z nią współżyć, trochę nalegała, a później dała spokój. Tu i tam, w sklepach, w autobusie nieraz spotykał ładne dziewczyny, często bez narzeczonych, bo wielu mężczyzn poległo, czekały, wypatrywały, miały nadzieję, ale taki łapserdak jak Albert — też mi zwycięzca — który wciąż zerkał za siebie jak spłoszony kot, w znoszonych butach i płaszczu, z zaciekami farby, nie był zbyt atrakcyjną partią. A nawet gdyby znalazł dziewczynę, której nie odstręczyłby jego ubogi wygląd, jaką przyszłość mógł jej ofiarować? Czyż mógłby jej powiedzieć: „Zamieszkaj ze mną, dzielę lokum z inwalidą wojennym pozbawionym połowy twarzy, który nigdy nie wychodzi z domu, jedzie na morfinie i nosi karnawałowe maski, ale nie przejmuj się, mamy trzy franki dziennie na życie i podarty parawan, który ci zapewni prywatność”? Nie mówiąc już o tym, że Albert był nieśmiały, kiedy już przyszło co do czego… Wrócił więc do pani Monestier, ona jednak miała swoją godność, poślubienie rogacza to jeszcze nie powód, by do reszty zrezygnować z dumy. Była to duma
o parametrach dość zmiennych, gdyż prawda była taka, że nie potrzebowała Alberta, ponieważ posuwał ją już nowy subiekt, osobnik dziwnie podobny, z tego, co zapamiętał Albert, do młodego mężczyzny towarzyszącego Cécile w windzie domu towarowego w Samaritaine tamtego dnia, kiedy zrezygnował z wielodniowej zapłaty… Któregoś wieczoru opowiedział o tym wszystkim Édouardowi. Myślał, że pocieszy go, mówiąc, że on również musi zrezygnować z normalnych związków z kobietami, jednak wypadło to niezręcznie: Albert mógł jeszcze powrócić do życia, ale Édouard nie. Mógł jeszcze spotkać młodą kobietę, choćby młodą wdowę, było ich mnóstwo, o ile tylko nie będzie zbyt wymagająca, musiałby poszukać, rozejrzeć się, ale która chciałaby Édouarda, gdyby ten kochał kobiety? Ta rozmowa sprawiła im obojgu ból. I po tym wszystkim nagle zobaczył Alberta w stroju galowym! Louise zagwizdała z podziwem, podeszła i zaczekawszy, aż Albert się pochyli, poprawiła mu węzeł krawata. Zaczęły się żarty, Édouard bił się po udach i z przesadnym entuzjazmem, wydając wysokie gardłowe pogruchiwanie, wyciągał w górę kciuk. Louise nie pozostawała w tyle, zasłaniając usta, chichotała, mówiła: „Wygląda pan naprawdę dobrze, Albercie…”, jak prawie dorosła kobieta, choć ile mogła mieć lat ta mała? Ta obfitość komplementów trochę go
zabolała, nawet dobroduszne kpiny potrafią sprawić przykrość, tym bardziej w takich okolicznościach. Wolał już wyjść. Zresztą musiał się jeszcze zastanowić, i dopiero wtedy, nie bacząc na wagę argumentów, w kilka sekund zadecyduje, czy pójdzie do Péricourtów, czy nie. Pojechał metrem, a ostatni odcinek drogi pokonał na piechotę. Im bardziej się zbliżał do celu, w tym większy wpadał popłoch. Oddalając się od swojej dzielnicy pełnej Rosjan i Polaków, odkrywał wielkie dostojne kamienice, bulwar szerokości trzech ulic. Naprzeciwko parku Monceau trafił od razu — rzeczywiście trudno było ją przeoczyć — na ogromną rezydencję Péricourtów, przed którą stał piękny samochód. Szofer w kaszkiecie i nieskazitelnym uniformie czyścił go starannie jak konia wyścigowego. Albertowi z wrażenia aż dech w piersi zaparło. Udając pośpiech, minął dom, zrobił wielką rundę sąsiednimi ulicami i wrócił przez park, gdzie znalazł ławkę, z której po skosie miał widok na fasadę rezydencji. Usiadł. Był doszczętnie przybity. Trudno mu było nawet wyobrazić sobie, że Édouard urodził się w tym domu, że się tu wychowywał. To był inny świat. A on, Albert, przybywał dziś do jego rodzinnej siedziby, będąc posłańcem najgrubszego z możliwych kłamstwa. Był zwykłym przestępcą. Na bulwarze kobiety z udawanym zaaferowaniem wysiadały z dorożek, za nimi wracali objuczeni pakunkami służący. Pod drzwi kuchenne podjeżdżały
wozy dostawcze, kierowcy dyskutowali ze sztywnymi lokajami, przejętymi powagą swojej roli — dało się wyczuć, że reprezentują swoich panów — surowym okiem pilnowali wyładunku skrzynek z warzywami i koszyków z pieczywem, nieco dalej chodnikiem wzdłuż żelaznego ogrodzenia parku szły pod rękę roześmiane dwie młode eleganckie kobiety wysmukłe jak zapałki. Na rogu bulwaru witali się dwaj mężczyźni z cylindrami w rękach, jeden z nich trzymał gazetę pod pachą — drogi przyjacielu, do miłego — wyglądali jak sędziowie. Jeden z nich usunął się na bok, przepuszczając małego chłopca w marynarskim ubranku, który biegł, tocząc przed sobą serso. Nawołując go ściszonym głosem, nadbiegła niańka, przeprosiła panów; nadjechał samochód kwiaciarza, wyładowywano naręcza kwiatów, tyle, że wystarczyłoby na cały ślub, ale nie było ślubu, była to tylko cotygodniowa dostawa, mamy tyle pokoi, kiedy prowadzi się dom otwarty, trzeba wszystko przewidzieć, kosztuje to majątek, lecz mówiono to z uśmiechem, to frajda kupować tyle kwiatów, uwielbiamy przyjmować gości. Albert patrzył na nich wszystkich takim wzrokiem jak na egzotyczne ryby, które widział kiedyś w akwarium, prawie niepodobne do ryb. I miał jeszcze przed sobą dwie godziny czekania. Wahał się, czy ma siedzieć dalej na ławce, czy wybrać się gdzieś metrem, tylko gdzie? Kiedyś bardzo lubił wielkie bulwary. Ale teraz, kiedy krążył po nich
obwieszony z przodu i z tyłu reklamami, to było już nie to samo. Zaczął błąkać się po parku. I choć był w pobliżu znacznie przed czasem, spóźnił się. Uświadomiwszy to sobie, wpadł w jeszcze głębszą rozterkę, dziewiętnasta piętnaście, zlany potem, ze wzrokiem wbitym w ziemię wielkimi krokami odchodził, krążył, zawracał, dziewiętnasta dwadzieścia, a on wciąż jeszcze nie podjął decyzji. O dziewiętnastej trzydzieści przeszedł przed rezydencją przeciwległym chodnikiem z postanowieniem, że wraca do domu, ale wtedy po niego przyjdą, przyślą szofera, który będzie mniej oględny od swojej pani, w jego głowie znów kłębiły się i ścierały dziesiątki różnych za i przeciw. Nigdy nie dowie się, jak to się stało, ale nagle wszedł po sześciu stopniach prowadzących na podest, zadzwonił, ukradkiem otarł każdy z butów o łydkę drugiej nogi, drzwi się otworzyły. I oto z sercem bijącym jak szalone stoi w holu wysokim jak katedra, wszędzie lustra, wszystko piękne, nawet służąca, promienna krótkowłosa brunetka. Dobry Boże, te usta, te oczy, u bogatych wszystko jest piękne — pomyślał — nawet biedni. Po obu stronach ogromnego przedsionka z szachownicą wielkich czarno-białych kamiennych płyt na podłodze dwa pięcioramienne zwieńczone kulistymi kloszami kandelabry, monumentalne schody z kamienia prowansalskiego. Dwie poręcze z białego marmuru wznosiły się symetrycznymi wolutami ku górnemu podestowi. Imponujący żyrandol w stylu art déco
rozsiewał złociste światło, które zdawało się spływać prosto z nieba. Ładna służąca zmierzyła Alberta spojrzeniem, spytała o nazwisko. Albert Maillard. Bez żalu rozejrzał się wokół siebie. Choćby nie wiem jak się starał, bez garnituru szytego na miarę, bez zawrotnie drogich butów, markowego cylindra, smokingu lub fraka, we wszystkim innym i tak by wyglądał na takiego wieśniaka, jak teraz. Ten ogromny rozdźwięk, te rozterki minionych dni, nerwy związane z tym długim oczekiwaniem… Albert po prostu się roześmiał. Widać było, że zasłaniając ręką usta, śmieje się na własny użytek, sam z siebie, było to tak spontaniczne, tak autentyczne, że ładna służąca też się roześmiała — dobry Boże, te zęby, ten śmiech, nawet różowy, szpiczasty koniuszek jej języka był istnym cudem. Czy wchodząc, zauważył jej oczy, czy dopiero teraz je dostrzegł? Czarne, błyszczące. Oboje nie wiedzieli, z czego właściwie się śmieją. Nie przestając się śmiać, służąca zaczerwieniła się i odwróciła, musiała zrobić, co do niej należało, otworzyła drzwi z lewej strony, duży salon dla oczekujących, z fortepianem, z wysokimi chińskimi wazami, z biblioteką z wiśniowego drewna pełną starych, pięknie oprawionych książek, ze skórzanymi fotelami, gestem ręki wskazała na pomieszczenie, Albert mógł usiąść, gdzie chciał, zdołała tylko wykrztusić „Przepraszam”, tłumacząc się za ten śmiech, którego nie mogła opanować, Albert
uniósł ręce, nie, nie, przeciwnie, niech się panienka śmieje. A teraz został w tym pokoju sam, drzwi się zamknęły, służąca zaraz zaanonsuje, że przyszedł pan Maillard, jego nerwowy śmiech opadł. Ta cisza, ten majestat, ten luksus robią jednak na człowieku wrażenie. Albert dotyka zielonych liści roślin, myśli o pokojówce, gdyby tylko zdobył się na odwagę… Próbuje odczytać tytuły książek, przesuwa palcem po intarsji, kusi go, by nacisnąć klawisz fortepianu. Mógłby na nią zaczekać, aż skończy służbę, nigdy nie wiadomo, czy ma już kawalera? Siada na próbę na fotelu, zapada się głęboko, próbuje sofy, piękna miękka skóra, z roztargnieniem ogląda i przesuwa gazety na niskim stoliku, jakby tu wystartować do tej ładnej służącej? Szepnąć jej słówko na ucho, kiedy będzie wychodził? Albo lepiej, udać, że czegoś zapomniał, jeszcze raz zadzwonić, wsunąć jej do ręki bilecik z… Z czym? Ze swoim adresem? Zresztą czego niby miałby zapomnieć, nie ma ze sobą nawet parasola. Wciąż stojąc, przerzuca kilka stron „Harper ’s Bazaar”, „Gazette des Beaux-Arts”, „L’Officiel de la mode”. Siada na sofie, a może lepiej zaczekać na nią po skończonej pracy, tak byłoby najlepiej, mógłby spróbować znowu ją rozśmieszyć. Na rogu niskiego stolika leży gruby album oprawiony w jasną skórę, miękką i jedwabistą jak wszystko tutaj. Ile by kosztowało zaproszenie jej na kolację, a przede wszystkim gdzie, kolejny dylemat, sięga po album, otwiera go,
jadłodajnia Duvala to dobre dla niego, ale zaproszenie tam młodej kobiety nie wchodzi w rachubę, zwłaszcza takiej jak ona, służącej z bogatego domu, gdzie nawet w kuchni używa się srebrnych sztućców, i nagle żołądek podchodzi mu do gardła, dłonie momentalnie wilgotnieją, usta wypełnia smak żółci, przełyka ślinę, żeby nie zwymiotować. Przed nim leży ślubna fotografia Madeleine Péricourt i kapitana d’Aulnay-Pradelle’a. To on, nie ma żadnych wątpliwości, Albert nie może się mylić. Lepiej się jednak upewnić. Zachłannie przerzuca strony, Pradelle jest prawie na wszystkich zdjęciach, wielkich jak stronice żurnali, widać na nich mnóstwo ludzi, kwiatów, wszędzie kwiaty, Pradelle uśmiecha się skromnie jak zwycięzca na loterii, który nie chce robić szumu wokół swojej wygranej, ale pozwala się podziwiać, u jego boku panna Péricourt, promienna, w sukni, której nikt nie nosi w prawdziwym życiu, którą kupuje się na jeden tylko dzień, i mnóstwo smokingów, fraków, wymyślnych toalet, obnażonych pleców, brosz, naszyjników, jasnokremowych rękawiczek, państwo młodzi ściskają dłonie gości, tak, to on, Pradelle, uginające się od jedzenia bufety, tutaj u boku panny młodej stoi zapewne jej ojciec, pan Péricourt, nawet gdy się uśmiecha, nie wygląda na łatwego w pożyciu, i wszędzie lakierki, gorsy koszul, dalej w głębi jedwabne cylindry wiszące szeregiem na miedzianych listwach w szatni, a z przodu piramidy pucharów
szampana, służba w uniformach i w białych rękawiczkach, walce, orkiestra, znowu nowożeńcy, tym razem pod honorowym szpalerem… Albert gorączkowo przerzuca stronice. Artykuł z „Le Gaulois”: Wspaniały ślub Wiele się spodziewano po tym typowo paryskim wydarzeniu, i jak najsłuszniej, albowiem tego dnia połączyły się uroda i męstwo. Dla informacji tych nielicznych czytelników, którzy jeszcze o tym nie wiedzą, wyjaśnijmy, że mowa o, ni mniej, ni więcej, tylko ślubie panny Madeleine Péricourt, córki znanego przemysłowca Marcela Péricourta, z Henrim d’Aulnay-Pradelle’em, patriotą i bohaterem. Sama ceremonia zaślubin, która odbyła się w kościele w Auteuil, z zamierzenia miała charakter skromny i ściśle prywatny i tylko kilkudziesięcioro gości — rodzina i grono najbliższych przyjaciół — miało możliwość wysłuchania pięknego kazania monsignore Coindeta. Dopiero potem, na skraju Lasku Bulońskiego, w dawnym pawilonie myśliwskim w Armenonville łączącym elegancję
architektury bélle époque z nowoczesnym wyposażeniem, odbyło się przyjęcie weselne. Przez cały dzień nie było ani chwili, by jego tarasu, ogrodów i salonów nie wypełniali goście wyższych sfer towarzyskich. Ponad sześciuset zaproszonych mogło podziwiać uroczą pannę młodą, której suknia (tiul i satyna duchesse) została zaprojektowana i podarowana przez zaprzyjaźnioną z rodziną Jeanne Lanvin. Przypomnijmy, że szczęśliwy wybranek, wytworny Henri d’Aulnay-Pradelle, noszący jedno z najstarszych nazwisk Francji, to nie kto inny jak „kapitan Pradelle”, obok wielu innych świetnych czynów wojennych zdobywca Wzgórza 113 odebranego Niemcom w przededniu zawieszenia broni, czterokrotnie odznaczony za niezliczone akty odwagi. Uroczystość zaszczycił swą dyskretną obecnością sam prezydent Republiki, pan Raymond Poincaré, bliski przyjaciel pana Péricourta, pozostawiając innym znakomitym gościom, wśród których byli między innymi państwo Millerand i Daudet, jak również kilku wielkich artystów, by wymienić tylko Jeana Dagnan-Bouvereta czy Georges’a Rochegrosse’a, przyjemność nacieszenia się
tą wyjątkową uroczystością, która, w co nie wątpimy, na długo pozostanie w pamięci. Albert zamknął album. Nienawiść, jaką darzył Pradelle’a, zamieniła się w złość na samego siebie, nienawidził się za to, że nadal się go boi. Już na samo jego nazwisko przechodziły go ciarki. Jak długo będzie tak panikował? Choć od blisko roku ani razu o nim nie wspomniał, przez cały czas o nim myślał. W żaden sposób nie można było go zapomnieć. Wystarczyło się rozejrzeć, by dostrzec jego ślad w całym życiu Alberta. I nie tylko w jego życiu. Twarz Édouarda, wszystkie jego gesty, wszystko, absolutnie wszystko było następstwem tej początkowej chwili — dziełem człowieka, który z dzikim, utkwionym w jeden punkt spojrzeniem biegnie przez apokaliptyczną scenerię, człowieka, dla którego śmierć innych kompletnie się nie liczy, zresztą ich życie również, który z całych sił popycha zdezorientowanego Alberta — i tego cudownego ocalenia o wiadomych skutkach. Tak jakby nieszczęść wojny było jeszcze za mało. Albert patrzy przed siebie niewidzącym wzrokiem. Więc tak się kończy ta historia. Ślubem. Choć żaden z niego filozof, rozmyśla o swoim życiu. I o Édouardzie, którego siostra, zupełnie tego nieświadoma, poślubiła mordercę ich obu.
Przypomina sobie nocne sceny na cmentarzu, jak również inne, z poprzedniego dnia, kiedy ujrzał młodą kobietę z gronostajową mufką i z kapitanem Pradelle’em u boku w roli wybawcy. I potem tę drogę na cmentarz; Albert siedzi obok kierowcy cuchnącego potem i przesuwającego językiem niedopałek z jednego kącika ust do drugiego, gdy tymczasem panna Péricourt i porucznik Pradelle jadą razem limuzyną; powinien był się domyślić. „Ale Albert nigdy niczego nie widzi, zawsze jakby się urwał z choinki. Człowiek już traci nadzieję, że ten chłopak kiedykolwiek dorośnie, nawet wojna niczego go nie nauczyła!”. Czuje, jak serce, które przed chwilą, gdy dokonał tego odkrycia, waliło mu jak szalone, teraz zapada się w piersi, gotowe przestać bić. Ten smak żółci w gardle… Chwyta go nowa fala gwałtownych mdłości, którą powstrzymuje, wstając. Chce jak najszybciej opuścić ten pokój. W tym momencie to do niego dotarło. Kapitan Pradelle jest tutaj. Z panną Péricourt. Ta rodzinna kolacja jest pułapką, którą na niego zastawił. Albert będzie musiał usiąść naprzeciwko niego, znosić jego zimne spojrzenie tak jak wtedy u generała Morieux, kiedy była mowa o postawieniu go przed plutonem egzekucyjnym. Nie zniesie tego. Czy ta wojna już nigdy się nie skończy?
Uciekać, natychmiast, złożyć broń, inaczej zginie, po raz kolejny da się uśmiercić. Uciekać. Zrywa się na równe nogi, biegnie przez pokój, jest już przy drzwiach, które w tym momencie się otwierają. Przed nim stoi uśmiechnięta Madeleine Péricourt. — Jest pan! Mówi to tonem podziwu, nie wiadomo za co, może za to, że udało mu się tu trafić, że się odważył. Nie może oderwać od niego wzroku, przygląda mu się od stóp do głów. Albert spuszcza oczy. Teraz to wyraźnie widzi, te nowe błyszczące trzewiki, ten przykrótki znoszony garnitur. To już najgorsze ze wszystkiego — taki był dumny z tych butów, tak ich pragnął… — te nowe buty głośno krzyczą o jego ubóstwie. Ogniskują w sobie całą jego śmieszność, nienawidzi ich, nienawidzi siebie. — Chodźmy — mówi Madeleine. Jak kolegę ujmuje go pod ramię. — Ojciec zaraz zejdzie, chciałby pana jak najszybciej poznać…
19
— Witam pana. Pan Péricourt był niższy, niż Albert się spodziewał. Często wyobrażamy sobie, że możni tego świata są wysocy, i dziwi nas, kiedy okazują się normalni. Czy normalni… Albert wyraźnie widział, że nie. Pan Péricourt w jakiś taki sposób przeszywał cię wzrokiem, trzymał twoją dłoń o ułamek sekundy dłużej w swojej, a nawet się uśmiechał… Wszystko, co robił, było inne, musiał być człowiekiem ze stali, mieć niczym niezachwianą pewność siebie, to spośród takich ludzi wywodzą się przywódcy świata, to za ich sprawą wybuchają wojny. Albert przestraszył się, nie bardzo wiedział, jak zdoła kogoś takiego okłamać. Zerkał również w stronę drzwi salonu, w każdej chwili spodziewając się ujrzeć w nich kapitana Pradelle’a… Pan Péricourt kurtuazyjnym gestem wskazał mu fotel i oto obaj siedzą. Zupełnie jakby wystarczył jeden ruch rzęs, momentalnie zjawiła się służba, przysunęli do nich stolik na kółkach, różne rzeczy do jedzenia. Wśród służących była ta ładna, Albert starał się unikać jej wzrokiem, pan Péricourt z ciekawością mu się przyglądał.
Albert nadal nie wiedział, dlaczego Édouard nie chciał już tu wrócić, musiał mieć jakieś istotne powody. Ujrzawszy pana Péricourta, niejasno się domyślił, że można chcieć się uwolnić od obecności osoby takiej jak on. Był człowiekiem twardym, z którym niczego nie można być pewnym, zbudowanym z bardzo specyficznego stopu, jak granaty, pociski i bomby, zdolne jednym odłamkiem człowieka zabić, nim się nawet spostrzeże. Albert milczał, mówiły za niego nogi, które chciały już stąd wyjść. — Czego się pan napije, panie Maillard? — zapytała więc Madeleine, posyłając mu serdeczny uśmiech. Zamurowało go. Czego się napić? Nie wiedział. Przy szczególnych okazjach, a także jeśli miał pieniądze, pił calvados, pospolity alkohol, o który nie wypada poprosić u ludzi bogatych. Czym go w takiej sytuacji zastąpić, nie miał zielonego pojęcia. — Co by pan powiedział na lampkę szampana? — chcąc mu pomóc, zaproponowała Madeleine. — Tak, poproszę… — zaryzykował Albert, który nie cierpiał bąbelków. Znak, potem długa cisza, potem kamerdyner z kubełkiem na lód; przyglądali się po mistrzowsku wykonanemu rytuałowi otwierania butelki. Pan Péricourt niecierpliwym gestem pokazał — szybciej serwujcie, nie będziemy tak siedzieć całą noc. W końcu nachylając się do Alberta, zagaił: — A więc znał pan mojego syna…?
W tym momencie Albert zrozumiał, że tak będzie wyglądał cały wieczór, nie inaczej. Pan Péricourt w obecności córki będzie go wypytywał o śmierć syna. Pradelle nie weźmie w tym udziału. Sprawa rodzinna. Ulżyło mu. Spojrzał na stolik, na szampana musującego w jego kieliszku. Od czego zacząć? Co powiedzieć? Miał to przemyślane, ale nie mógł znaleźć pierwszego słowa. Pan Péricourt uznał za konieczne dodać: — Édouarda… mojego syna… Czy ten chłopak rzeczywiście go znał? — zadał sobie pytanie. Czy sam napisał ten list, nie wiadomo, w jaki sposób załatwiało się te sprawy, być może na chybił trafił wyznaczano jednego, który będzie pisał listy do rodzin, dzień w dzień ta sama pańszczyzna, za każdym razem powtarzając te same lub prawie te same frazesy. Tymczasem odpowiedź, i to szczera, padła natychmiast: — O tak, proszę pana, można powiedzieć, że byłem bardzo blisko z pana synem! Już wkrótce to, czego pan Péricourt chciał się dowiedzieć na temat śmierci syna, przestało mieć większe znaczenie. Dużo ważniejsze było to, co mówił ten rekrut, gdyż mówił o Édouardzie żyjącym. Édouard w błocie okopów, Édouard przy posiłku, przy wydawaniu papierosów, przy kartach, Édouard, który siedzi nieco dalej i pochylony nad swoim blokiem, w półmroku rysuje… Albert bardziej opisywał
Édouarda wyobrażonego niż tego, z którym siedział w okopach, lecz z którym nie był blisko. Dla pana Péricourta obrazy te nie były tak bolesne, jak przedtem o tym myślał, a nawet sprawiły mu przyjemność. Zmuszony był wręcz się uśmiechnąć, Madeleine dawno już nie widziała ojca szczerze się uśmiechającego. — Za pozwoleniem — ciągnął Albert — Édouard bardzo lubił stroić sobie żarty… I rozzuchwalony, opowiadał. A tego dnia, kiedy… a tamtego dnia, gdy… pamiętam też, jak… Nie było to trudne, wszystko, co zapamiętał u swoich towarzyszy, przypisywał Édouardowi, pod warunkiem że stawiało go to w korzystnym świetle. Pan Péricourt na nowo odkrywał swojego syna, mówiono mu o nim różne nieoczekiwane rzeczy (Naprawdę tak powiedział? — Zapewniam, proszę pana!), ale nie był nimi zaskoczony, gdyż przywykł już do myśli, że w gruncie rzeczy nigdy go nie znał. Można mu było opowiadać wszystko, różne niemądre anegdoty o kantynie, o kremie do golenia, o sztubackich psikusach, o pociesznym wojaku, ale Albert, który nareszcie znalazł właściwą drogę, podążył nią z determinacją, a nawet z przyjemnością. Jego opowieści o Édouardzie chwilami wywoływały taki śmiech, że pan Péricourt aż ocierał oczy. Rozzuchwalony szampanem Albert mówił i mówił, nie zauważywszy, że jego relacja coraz bardziej zbacza
z tematu, od żartów wartowników przechodząc do zlodowaciałych stóp, od gry w karty do szczurów wielkich jak króliki i do smrodu trupów, których sanitariusze nie mogli zebrać z pola walki. Po raz pierwszy Albert opowiadał o swojej własnej wojnie. — Albo na przykład któregoś dnia wasz Édouard mówi tak… Ryzykował, że tak rozemocjonowany, zbyt wiernie odtwarzając fakty, przeholuje, przedobrzy, zniszczy wielowątkowy portret kolegi, którego nazywał Édouardem, ale na szczęście siedział przed nim pan Péricourt, a ten człowiek, nawet gdy się uśmiechał, nadal zachowywał wygląd szarookiego drapieżnika, co mogło wyhamować twój zapał. — A jak zginął? Pytanie zabrzmiało jak świst ostrza szafotu. Albert zamarł w pół słowa. Madeleine zwyczajnie i życzliwie podpowiedziała: — Od kuli, podczas ataku na Wzgórze Sto Trzynaście… Albert gwałtownie umilkł, czując, że już samo to uściślenie: „Wzgórze 113” wystarczy. Każdemu z nich kojarzyło się inaczej. Madeleine przypomniały się wyjaśnienia udzielone jej przez porucznika Pradelle’a w Biurze Demobilizacyjnym, kiedy się poznali, ona zaś trzymała w ręku list z zawiadomieniem o śmierci Édouarda. Pan Péricourt po raz kolejny nie mógł się powstrzymać od myśli, że za sprawą tego Wzgórza 113
jego syn zginął, a jego przyszły zięć otrzymał Krzyż Wojenny. Dla Alberta oznaczało to cały ciąg obrazów: lej po pocisku, porucznik co sił w nogach pędzący w jego stronę… — Od kuli, proszę pana — odpowiedział z całym przekonaniem, na jakie go było stać. — Ruszyliśmy do ataku na Wzgórze Sto Trzynaście, pana syn był jednym z najbardziej walecznych. I… Pan Péricourt lekko nachylił się w jego stronę. Albert urwał. Madeleine również się nachyliła, zaciekawiona, usłużna, jakby chciała pomóc mu znaleźć jakieś trudne słowo. Albert, który dotąd na pana Péricourta tak naprawdę nie patrzył, nagle, z niewiarygodną dokładnością odkrył w jego oczach spojrzenie Édouarda. Przez moment próbował się powstrzymać, po czym wybuchnął płaczem. Płakał, zakrywając rękami oczy, bełkocząc przeprosiny, nawet przy rozstaniu z Cécile nie czuł takiego bólu i przygnębienia jak teraz. W jego rozpaczy zawierały się wszystkie niedole końca wojny i cały ciężar jego samotności. Madeleine podała mu chusteczkę, Albert wciąż płakał i przepraszał, zapadła cisza, każde przetrawiało własny smutek. W końcu Albert głośno wytarł nos. — Tak mi przykro…
Ledwie rozpoczęty wieczór z tą chwilą prawdy dobiegł końca. Czegóż więcej można było oczekiwać po zwykłym spotkaniu, zwykłej kolacji? Cokolwiek by się teraz zrobiło, najważniejsze zostało już powiedziane, przez Alberta i w imieniu wszystkich. Ten przełom sprawił panu Péricourtowi pewną przykrość, gdyż nie zdążył zadać pytania, które miał na końcu języka i którego, jak wiedział, nigdy już nie zada: czy Édouard wspominał o rodzinie? Nieważne, odpowiedź już znał. Zmęczony, lecz godny, wstał. — Chodźmy, chłopcze — powiedział, wyciągając rękę, by pomóc Albertowi podnieść się z sofy. — Teraz pan zje, dobrze to panu zrobi. ♦ ♦ ♦ Pan Péricourt przyglądał się pochłaniającemu jedzenie Albertowi. Ta neurotyczna twarz, te naiwne oczy… W jaki sposób z takimi ludźmi zdołano wygrać wojnę? I która z tych anegdotek o Édouardzie była prawdziwa? Wybór należał do niego. Liczyło się to, że relacja pana Maillarda opisywała nie tyle życie Édouarda, ile atmosferę, w jakiej przez całą tę wojnę żył. Młodych ludzi, którzy dzień po dniu narażali swoje życie, a wieczorami, mimo zlodowaciałych stóp, dowcipkowali.
Albert jadł powoli, lecz zachłannie. Zarobił na swoją strawę. Nie znał nazw dań, które mu podawano, żałował, że nie ma przed sobą karty, by móc śledzić balet kolejnych potraw: to nosi chyba nazwę kremu ze skorupiaków, a to kurczaka w galarecie, a to, co teraz jadł, to pewnie suflet, starał się uważać, by nie zrobić z siebie pośmiewiska, nie wypaść na takiego nędzarza, jakim był. On sam na miejscu Édouarda, nawet z jego rozpłataną twarzą, nie wahałby się ani sekundy i wrócił do domu, by rozkoszować się tymi kremami, tym wystrojem, tym luksusem. Nie mówiąc już o czarnookiej pokojówce. Przeszkadzało mu jednak i nie pozwalało w pełni cieszyć się posiłkiem to, że drzwi, przez które wchodziła służba, znajdowały się za jego plecami, więc ilekroć się otwierały, odruchowo sztywniał i odwracał się, co jeszcze bardziej upodabniało go do wygłodzonego człowieka, zazdrośnie śledzącego donoszenie dań. Pan Péricourt nigdy się nie dowie, ile jest prawdy w tym, co usłyszał, ze skąpymi informacjami dotyczącymi śmierci syna włącznie. Lecz teraz nie miało to już właściwie znaczenia. To tego typu decyzje, żeby zaniechać dociekania prawdy — rozmyślał — dają początek żałobie. Podczas kolacji próbował sobie przypomnieć, w jaki sposób przeżywał żałobę po żonie, ale to były dawne czasy. Nadeszła chwila, kiedy Albert wreszcie przestał mówić, skończył jeść. Chwile ciszy stawały się coraz
dłuższe, brzęk sztućców rozbrzmiewał w wielkim salonie niczym grzechot gradu. Nastał ten trudny moment, w którym każdy z obecnych wyrzucał sobie, że nie wykorzystał należycie okazji. Pan Péricourt siedział zatopiony w myślach. Madeleine podjęła swą towarzyską pańszczyznę: — A tak przy okazji, panie Maillard, jeśli nie jest to niedyskretne pytanie… W jakiej branży pan pracuje? Albert przełknął kęs pulardy, sięgnął po kieliszek bordeaux, wydał pomruk aprobaty, chcąc zyskać na czasie. — W reklamie — odpowiedział w końcu. — Działam w reklamie. — To fascynujące. A… czym konkretnie się pan zajmuje? Albert odstawił kieliszek, odkaszlnął. — Nie działam w ścisłym tego słowa znaczeniu w reklamie. Pracuję w firmie, która robi reklamy. Bo ja, widzi pani, z zawodu jestem księgowym. — To już nie zabrzmiało tak dobrze, wyczytał to z ich twarzy, nie tak nowocześnie, nie tak ekscytująco, no i odpadał zajmujący temat do rozmowy. Wyczuwając rozczarowanie słuchaczy, dodał: — Ale pilnie śledzę sprawy branży. To sektor… bardzo… bardzo interesujący. To wszystko, co zdołał wymyślić. Przezornie zrezygnował z deserów, z kawy, z alkoholi. Pan Péricourt, lekko przechyliwszy głowę, uważnie mu się
przyglądał, Madeleine zaś ze swobodą dowodzącą wielkiego doświadczenia w takich sytuacjach podtrzymywała rozmowę, całkowicie zdawkową, lecz ożywioną. Kiedy Albert znalazł się w holu, poproszono o jego płaszcz; zaraz zjawi się z nim młoda służąca. — Jestem panu nieskończenie wdzięczna, panie Maillard — odezwała się Madeleine — że zechciał pan nas odwiedzić. Tymczasem zjawiła się nie ładna służąca, tylko brzydka, młoda, ale brzydka, widać, że wieśniaczka. Ta druga, ładna, pewnie skończyła już służbę. A wtedy panu Péricourtowi przypomniały się buty, które wcześniej zauważył. Kiedy jego gość zakładał swój przefarbowany płaszcz, spojrzał w dół. Madeleine nie musiała patrzeć, dostrzegła je od razu, nowe, lśniące, tanie. — Panie Maillard — rzekł w zamyśleniu pan Péricourt — powiedział pan, że jest księgowym… — Tak. Oto, co powinien był wcześniej zauważyć u tego chłopca; po jego twarzy od razu było widać, kiedy mówi prawdę. Za późno. Trudno. — Otóż tak się składa, że potrzebujemy księgowego. Jak pan wie, popyt na kredyt w szybkim tempie rośnie, kraj musi inwestować. W chwili obecnej istnieje wiele możliwości. — Szkoda, że podobnego języka nie używał dyrektor Banque de l’Union parisienne, który
kilka miesięcy temu wyrzucił Alberta za drzwi. — Nie znam wysokości pańskiego uposażenia — ciągnął pan Péricourt — i nie ma to znaczenia. Ale jeśli zgodzi się pan pracować dla nas, osobiście zadbam, by zaproponowano panu korzystniejsze warunki. Zasypany informacjami, sparaliżowany tą nieoczekiwaną propozycją, Albert zasznurował usta. Pan Péricourt życzliwie mu się przyglądał. Stojąca obok Madeleine uśmiechała się miło niczym matka obserwująca swojego bobasa bawiącego się w piasku. — Chodzi o to… — wykrztusił Albert. — Potrzebujemy dynamicznych i kompetentnych ludzi. Te określenia do reszty przeraziły Alberta. Pan Péricourt rozmawiał z nim jak z absolwentem Wyższej Szkoły Handlowej. Pomijając fakt, iż ewidentnie nastąpiła pomyłka co do osoby, czuł, że samo już wyjście żywym z rezydencji Péricourtów zakrawa na cud. A ponowne zbliżenie z tą rodziną, nawet tylko z powodu pracy, i snujący się po korytarzach cień kapitana Pradelle’a… — Bardzo panu dziękuję — odparł Albert — ale mam już bardzo dobrą posadę. Pan Péricourt uniósł dłonie — rozumiem, nie ma sprawy. Kiedy za Albertem zamknęły się drzwi, przez chwilę stał nieruchomo, w zamyśleniu. — Dobranoc, kochanie — powiedział wreszcie. — Dobranoc, papo.
Złożył pocałunek na czole córki. Wszyscy mężczyźni tak ją całowali.
20
Édouard natychmiast się zorientował, że Albert jest rozczarowany. Wrócił ponury do domu. Widocznie z tą jego przyjaciółką sprawy nie potoczyły się tak, jak przewidywał, i to pomimo pięknych nowych butów. Albo raczej stało się tak właśnie przez nie — pomyślał Édouard, który wiedział, na czym polega prawdziwa elegancja i dlatego nie dawał Albertowi większych szans, widząc, co włożył na nogi. Już od progu Albert uciekał wzrokiem jak ktoś nieśmiały, i było to coś niezwykłego. Zazwyczaj działo się zupełnie inaczej, przypatrywał się Édouardowi natarczywie, pytając: „Wszystko gra?”. A w spojrzeniu tym kryła się wręcz jakaś przesada, z której można było wyczytać, że wcale nie boi się patrzeć prosto w oczy swego towarzysza, kiedy ten, jak tego właśnie wieczoru, nie ma założonej maski. Tym razem jednak Albert schował buty do pudełka, tak jak chowa się jakiś skarb, ale uczynił to bez radości, bo i skarb go rozczarował, i miał do siebie żal, że uległ tej pokusie, taki straszny wydatek, przy tym wszystkim, co mieli do zapłacenia, a przecież zrobił to tylko po to, żeby ładnie wyglądać u Péricourtów. Nawet ta mała służąca się z niego śmiała.
Zastygł w bezruchu, Édouard widział tylko jego nieruchome, zgarbione plecy. I właśnie to sprawiło, że postanowił się odezwać. Wprawdzie przyrzekł sobie, że nie powie ani słowa tak długo, aż jego plan nie będzie dopięty na ostatni guzik, a do tego bardzo wiele wciąż brakowało. Poza tym on sam nie był jeszcze do końca zadowolony ze swojego dzieła, no i Albert nie miał teraz odpowiedniego nastroju, żeby mógł zająć się poważnymi sprawami… Dlatego powinien był pozostać przy wcześniejszym postanowieniu, aby zwierzyć mu się jak najpóźniej. Jeśli jednak odważył się mimo wszystko puścić parę z ust, zrobił to, widząc, jak wielki smutek maluje się na twarzy przyjaciela. Chociaż tak naprawdę za tym argumentem kryła się zupełnie inna przyczyna: śpieszyło mu się już od popołudnia, kiedy skończył rysować profil dziecka, drżał z niecierpliwości. Trzeba odpuścić sobie te mocne postanowienia. — W każdym razie przynajmniej jedzenie było niezłe — powiedział Albert, nie wstając z miejsca. Wytarł nos, nie chciał się do niego odwracać i robić z siebie pośmiewiska. Édouard tymczasem przeżywał silne emocje i czuł się w tej chwili zwycięzcą. Nie chodziło wcale o zwycięstwo nad Albertem, skądże, lecz po raz pierwszy od dnia, w którym jego życie legło w gruzach, odczuwał zwycięstwo, bo wreszcie czuł się mocny
i mógł sobie wyobrazić, iż przyszłość będzie zależeć od niego samego. Albert na próżno wstaje ze spuszczonym wzrokiem, jakby miał iść przerzucić tonę węgla, bo Édouard przytuliłby go do siebie, ucałowałby go nawet, gdyby tylko miał wargi. Albert zawsze zakładał grube ciepłe kapcie z materiału w szkocką kratę. — Zaraz wrócę — dodał. Tak jakby to uściślenie było w ogóle konieczne; tak jak w starym dobrym małżeństwie wypowiada się słowa z przyzwyczajenia, nie zdając sobie sprawy z tego, jakie miałyby one znaczenie, gdyby się ich słuchało naprawdę. Gdy Albert znalazł się na schodach, Édouard wskakuje na krzesło, uchyla właz, wyjmuje torbę, odstawia krzesło na swoje miejsce, wyciera je szybko, siada na sofie, pochyla się, wyciąga spod niej swoją nową maskę, zakłada ją na twarz i czeka z zeszytem z rysunkami na kolanach. Jest gotowy trochę za wcześnie i czas zaczyna mu się już dłużyć, gdy wyczekuje na kroki Alberta na schodach, który stawia je ciężko przez te kubły z węglem, bryły są duże i cholernie dużo ważą. Albert otwiera wreszcie drzwi. Kiedy podnosi wzrok, jest zdziwiony, zaskoczony upuszcza kubeł, który z potężnym, metalicznym odgłosem upada na podłogę. Próbuje się czegoś złapać, wyciąga rękę, która trafia na pustkę, ma szeroko otwarte usta, żeby tylko nie zemdleć, nogi odmawiają mu
posłuszeństwa i zupełnie oszołomiony osuwa się na kolana na podłogę. Édouard ma teraz na twarzy maskę w kształcie końskiego łba, i to w niemal naturalnych wymiarach. Uformował ją z utwardzanego papier mâché. Wszystko się zgadza, brunatna maść z wystającymi żyłkami, kawałki sierści w ciemniejszym odcieniu wykonane z brązowego, miłego w dotyku pluszu, wychudzone i opadające lica, długie ukośne ścięcie zakończone nozdrzami rozchylonymi jak jamy… A dzięki dwóm szerokim, pokrytym delikatnym meszkiem i na wpół uchylonym mięsistym wargom podobieństwo jest wręcz porażające. Kiedy Édouard zamyka oczy, wtedy także i koń zamyka oczy, i to właśnie jest on. Nigdy przedtem Albert nie dostrzegł tak dużego podobieństwa między Édouardem a koniem. Jest wzruszony do łez, tak jakby odnajdywał przyjaciela z dzieciństwa, jakby odnajdywał brata. — Coś takiego! Płacze i śmieje się zarazem, coś takiego, powtarza tylko, ale nie wstaje z kolan, patrzy na swojego konia, coś takiego… To może i głupie, sam zdaje sobie z tego sprawę, ale ma ochotę go pocałować w sam środek wielkich aksamitnych warg. Zadowala się jednak tym, że podchodzi bliżej, wyciąga palec wskazujący i dotyka szpary w pysku. Édouard rozpoznaje dawny gest Louise i w jednej chwili wypełniają go silne emocje. Tylko tyle
można by powiedzieć. Obaj mężczyźni milczą, każdy zanurzony w swoim własnym świecie, Albert głaszcze łeb konia, a Édouard przyjmuje pieszczoty. — Nigdy już się nie dowiem, jak się nazywał… — mówi wreszcie Albert. Nawet momenty wielkiego szczęścia pozostawiają w nas odrobinę żalu, a w tym wszystkim, co przeżywamy, w tle zawsze pozostaje jakiś brak. Po dłuższej chwili Albert spostrzega zeszyt, który właściwie nie wiadomo skąd pojawił się nagle na kolanach Édouarda. — O rany, wróciłeś do rysowania? — Głos z głębi serca. — Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę…! — Śmieje się sam do siebie, tak jakby cieszył się z tego, że jego wysiłki wreszcie zostały wynagrodzone. Pokazuje palcem na maskę. — I to też, prawda? Wyobrażasz to sobie! Co za wieczór! — Zachłannym wzrokiem wskazuje na zeszyt. — A… czy mogę zobaczyć? Siada obok Édouarda, który powoli, z namaszczeniem otwiera szkicownik. Już po pierwszych kartkach Albert jest rozczarowany. Zupełnie nie potrafi zresztą tego ukryć. Coś bełkocze niewyraźnie pod nosem… że bardzo ładne… że bardzo dobrze… żeby wypełnić jakoś ten czas, bo tak naprawdę nie wie, co powiedzieć, żeby to nie zabrzmiało fałszywie. No bo właściwie co to w ogóle ma być? Na wielkiej kartce papieru został
narysowany żołnierz, i to jest bardzo brzydkie. Albert zamyka zeszyt i pokazuje okładkę. — Powiedz mi — mówi, udając, że jest pod wrażeniem — jak na to wpadłeś? — Chce zyskać na czasie, ale ten jego wykręt jest wart dokładnie tyle, ile jest wart. To przecież dzięki Louise. Jasne, że tak. Kupienie zeszytu to dla niej dziecinna zabawa. Ale teraz trzeba obejrzeć kolejne rysunki, tylko co tu można powiedzieć? Albert tym razem kiwa głową… Zatrzymał się przy drugiej kartce, wykonany bardzo cienkim ołówkiem rysunek przedstawia wyrzeźbioną w kamieniu postać na postumencie. Widać ją z przodu po lewej stronie kartki i z profilu, po prawej stronie. To stojący w pełnym rynsztunku żołnierz w hełmie na głowie i z karabinem na pasku; żołnierz idzie, a właściwie rusza przed siebie z wysoko podniesioną głową, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dal, jego ręka jakby zostaje z tyłu, a na przedłużeniu wyciągniętych palców widać rękę kobiety. Stoi za nim w fartuchu czy jakimś kaftanie, trzyma na rękach dziecko, płacze, oboje są młodzi, a nad rysunkiem widnieje napis: W drogę, do boju. — Świetnie to narysowałeś! Tylko tyle potrafi powiedzieć. Édouard nie irytuje się, lekko się odsuwa, ściąga z twarzy maskę i kładzie ją na podłodze tuż przed nimi. Wydaje się, że końska głowa wynurza się z podłogi i wyciąga w stronę Alberta wielkie, aksamitne i pięknie zarysowane chrapy.
Édouard znowu chce przyciągnąć uwagę Alberta, delikatnie przewracając kolejną stronę: Do ataku! — taki ma tytuł. Tym razem to trzej żołnierze, którzy wpisują się dokładnie w to, co zawarte jest w tytule. Idą razem przed siebie, jeden z nich trzyma karabin z zatkniętym na końcu bagnetem, drugi, tuż obok, z wyciągniętym ramieniem zaraz rzuci granat, i wreszcie ten trzeci, lekko z tyłu za nimi, właśnie trafiony kulą albo odłamkiem pocisku, zgina się wpół, kolana się pod nim uginają, zaraz padnie na twarz… Albert przewraca kolejne strony: Wstańcie, polegli! Potem znowu Umierający żołnierz broniący sztandaru i Towarzysze broni… — To są rzeźby… Właściwie jest to pytanie, zadane jakby z wahaniem w głosie. Tyle że Albert naprawdę spodziewał się wszystkiego, tylko nie akurat tego. Édouard przytaknął, z oczami utkwionymi w kartki, tak, to są rzeźby. Wygląda na zadowolonego z siebie. Bardzo dobrze, bardzo dobrze — wydaje się mówić Albert, chociaż słowa jakoś nie mogą przejść mu przez gardło. Dokładnie pamięta szkicownik Édouarda znaleziony w jego rzeczach, wypełniony narysowanymi w pośpiechu niebieskim ołówkiem scenami, wysłał go przecież rodzinie z listem, w którym powiadamiał o jego śmierci. Właściwie były to takie same sytuacje jak dzisiaj, też chodziło o żołnierzy na wojnie, ale
wtedy, w tych dawnych rysunkach było tyle prawdy i tak wiele autentyzmu… Na sztuce Albert właściwie nie zna się w ogóle. Jest tylko to, co go wzrusza i co go nie wzrusza. To, co ma teraz przed oczami, jest może i bardzo wiernie oddane, dopracowane, wykonane z wielką starannością, tyle że… szuka właściwych słów… jest sztywne. I wreszcie znajduje słowa, których szukał: nie ma w tym nic prawdziwego! No właśnie. On, który przecież tego wszystkiego zaznał i był jednym z tych żołnierzy, doskonale wie, że te rysunki odpowiadają wyobrażeniom tych, którzy nigdy na wojnie nie byli. Owszem, jest w tym szlachetność, bez dwóch zdań, to może wzruszać, ale jest trochę zbyt dosłowne. A on jest człowiekiem powściągliwym. Tutaj zaś kreska jest zbyt nachalna, tak jakby szkice wykonano tylko przymiotnikami. Przewraca kolejne kartki, oto Francja opłakująca swych bohaterów — zapłakana dziewczyna trzyma w ramionach zabitego żołnierza, dalej Sierota rozmyślający nad poświęceniem — postać małego chłopca, który siedzi z głową opartą na dłoni, a obok niego — pewnie to mu się właśnie śni — żołnierz, który kona, leżąc na ziemi, i wyciąga rękę w stronę dziecka… Bardzo proste, nawet dla kogoś, kto się na tym nie zna, i wygląda to bardzo szpetnie, wystarczy popatrzeć. A dalej jeszcze Kogut wbijający szpony w niemiecki hełm — mój Boże, kogut w wojowniczej postawie, z dziobem zadartym do nieba, no i te pióra, wszędzie pióra…
Albertowi zupełnie się to nie podoba. I to do tego stopnia, że aż odjęło mu mowę. Rzuca jednak w końcu okiem na Édouarda, który spogląda na swoje obrazki opiekuńczym wzrokiem, tak jak rodzice patrzą na dzieci, z których są dumni, chociaż są paskudne, ale oni i tak nie zdają sobie z tego sprawy. Nawet jeśli sam Albert nie rozumie tego w tym konkretnym momencie, jego smutek wynika stąd, że uświadamia sobie nagle, iż biedny Édouard na tej wojnie stracił wszystko, także i talent. — No i… — zaczyna. Bo przecież trzeba coś w końcu powiedzieć. — Ale skąd ten pomysł z rzeźbami? Édouard szuka czegoś na końcu zeszytu, wyjmuje stamtąd wycinki z gazet, kładzie przed nim jeden z nich, którego fragment zakreślił miękkim ołówkiem: …tutaj, tak jak i wszędzie, w miastach, miasteczkach, w szkołach, a nawet na dworcach, wszyscy chcą mieć swój pomnik na cześć poległych… Wycinek pochodzi z „L’Est républicain”. Ale jest ich więcej, Albert już otwierał tę teczkę, ale nie rozumiał, o co chodzi, były tu listy z nazwiskami poległych żołnierzy, którzy pochodzili z tej samej wioski, z tego samego cechu, jakaś uroczystość tu, parada wojskowa tam, tutaj zbieranie podpisów, wszystko w pewien sposób łączyło się z pomysłem pomnika ku czci poległych.
— W porządku! — odpowiada, chociaż nadal nie rozumie do końca, o co chodzi. Édouard pokazuje wtedy palcem swoje wyliczenia widniejące w rogu: „30 000 pomników × 4 10 000 franków = 300 milionów franków”. Tym razem Albert wreszcie zrozumiał, bo to naprawdę dużo pieniędzy. To wręcz fortuna. Nawet nie potrafi sobie wyobrazić, co można by za taką kwotę kupić. Jego wyobraźnia odbija się o tę liczbę, jak uderzająca o szybę pszczoła. Édouard bierze zeszyt z rąk Alberta i pokazuje mu ostatnią stronę. SOUVENIR PATRIOTIQUE Stele, pomniki i rzeźby ku czci naszych Bohaterów i Zwycięskiej Francji KATALOG — Chcesz sprzedawać pomniki ku czci poległych? Tak. Zgadza się. Édouard cieszy się ze swojego pomysłu, klepie się po udach, a z jego gardła wydobywa się ten charkot, jakby gruchanie, nie wiadomo, skąd ten
niepodobny do czegokolwiek dźwięk się bierze, strasznie nieprzyjemnie tego słuchać. Albert nie za bardzo pojmuje, jak ktoś może chcieć robić takie pomniki, natomiast kwota trzystu milionów franków zaczyna powoli docierać do jego wyobraźni: to może znaczyć „dom”, taki na przykład, jaki ma pan Péricourt, albo „limuzynę”, a nawet „pałac”… Czerwieni się, bo przyszły mu też na myśl „kobiety”, przed oczami przemknęła mu drobna służąca o zniewalającym uśmiechu, bo niemal instynktownie, kiedy ma się pieniądze, od razu chce się mieć, do pary, kobietę. Czyta więc tekst widniejący poniżej, reklamę w kilku linijkach wykaligrafowaną wersalikami tak starannie, jakby wyszła z drukarni: „…I ODCZUWACIE BOLESNĄ POTRZEBĘ UPAMIĘTNIENIA SYNÓW WASZEGO MIASTA, WASZEJ WIOSKI, KTÓRZY WŁASNĄ PIERSIĄ BRONILI KRAJU PRZED NAJEŹDŹCĄ”. — Wszystko to świetnie wygląda — mówi Albert — i uważam nawet, że to cholernie dobry pomysł… Teraz lepiej rozumie, dlaczego te rysunki tak bardzo go rozczarowały, bo przecież nie powstały po to, aby wiernie przedstawiać czyjeś odczucia, ale mają wyrażać zbiorowe emocje i spodobać się całej masie ludzi, którzy ich potrzebują i są spragnieni heroizmu. I dalej: „…JEŚLI PRAGNIECIE WZNIEŚĆ POMNIK GODNY WASZEGO MIASTA I BOHATERÓW,
KTÓRZY MAJĄ STANOWIĆ WZÓR DLA PRZYSZŁYCH POKOLEŃ, PRZEDSTAWIONE PONIŻEJ PROJEKTY MOGĄ BYĆ WYKONANE, W ZALEŻNOŚCI OD ŚRODKÓW, JAKIE JESTEŚCIE GOTOWI NA TEN CEL PRZEZNACZYĆ, Z MARMURU, GRANITU, BRĄZU, KAMIENIA, Z GRANITU KRZEMOWEGO LUB GALWANIZOWANEGO BRĄZU…”. — To wszystko nie jest takie proste… — odezwał się znowu Albert. — Przede wszystkim dlatego, że aby sprzedać pomniki, nie wystarczy je narysować. No a kiedy się już je sprzeda, trzeba jeszcze je wykonać! Do tego potrzebne są pieniądze, ludzie, fabryka, materiały… — Jest oszołomiony, gdy uświadamia sobie, jak skomplikowanym przedsięwzięciem byłoby uruchomienie odlewni. — …a potem takie pomniki trzeba jeszcze przewieźć i ustawić na miejscu… Na to potrzeba bardzo dużo pieniędzy! No i znowu do tego wracamy. Pieniądze. Bo nawet najbardziej przedsiębiorczej osobie nie wystarczy sam zapał. Albert uśmiecha się miło i poklepuje kolegę po kolanie. — No dobrze, posłuchaj, zastanowimy się nad tym. Ja tak sobie myślę, że to świetnie, że znowu chcesz się zabrać do jakiejś pracy. Może jednak niekoniecznie trzeba iść w tę stronę; bo pomniki to bardzo trudna sprawa! Ale to nieważne, liczy się to, że coś wreszcie znowu zaczęło ci się podobać, prawda?
Nie. Édouard zaciska pięść i wymachuje nią w powietrzu, tak jakby czyścił buty na glanc. Komunikat jest jasny: nie, trzeba się pośpieszyć! — Ba, szybko, szybko… — mówi do niego Albert — jesteś zabawny! Na kolejnej kartce w zeszycie Édouard pisze pośpiesznie: „300 pomników!”. Skreśla „300” i pisze „400”! Co za entuzjazm! I dopisuje: „400 × 4 7000 franków = 3 miliony!”. No, po prostu nie ma na niego siły, chyba kompletnie mu odbiło. Nie dość, że jego pomysł jest kompletnie nierealny, to w dodatku chce, żeby to zrobić szybko, natychmiast. No dobra, trzy miliony franków, co do zasady, Albert rzecz jasna nie ma nic przeciwko temu. Byłby nawet całym sercem za. Ale najwyraźniej Édouard zupełnie oderwał się od rzeczywistości. Zrobił trzy rysunki, a w głowie już przeszedł do etapu produkcji na skalę przemysłową! Albert bierze głęboki oddech, tak jakby miał się za chwilę rozpędzić. I stara się mówić spokojnie: — Posłuchaj no, mój drogi, myślę, że to nie jest zbyt rozsądne. Bo nie wiem, czy wyobrażasz sobie, co to znaczy wyprodukować czterysta pomników… Hy! Hy! Hy! Kiedy Édouard wydobywa z siebie ten dźwięk, wiadomo, że to ważne, zrobił tak raz czy dwa, odkąd się znają, to silniejsze od niego, nie ma w tych dźwiękach złości, ale chce, żeby go koniecznie wysłuchano. Bierze znowu do ręki ołówek:
— Nie będziemy ich produkować! — pisze. — My je tylko sprzedamy! — To jasne! — wybuchnął Albert. — Ale przecież, do ciężkiej cholery, gdy je już sprzedamy, trzeba będzie je wykonać! Édouard przysunął twarz do twarzy Alberta; wziął jego głowę w dłonie, tak jakby chciał go pocałować w usta. Kręci głową, oczy mu się śmieją, jeszcze raz bierze ołówek. — My je tylko sprzedamy…! To, na co się najbardziej czeka, pojawia się czasem zupełnie niespodziewanie. I tak właśnie będzie w przypadku Alberta. Édouard, szalejąc z radości, odpowiada nagle na pytanie, które dręczyło jego towarzysza od pierwszego dnia. Zaczyna się śmiać! Tak, śmieje się, po raz pierwszy się śmieje. Jego śmiech jest prawie normalny, śmiech wydobywający się z gardła, śmiech niemal kobiecy, piskliwy, wybuchowy i drżący. Albertowi odjęło mowę, ma na wpół otwarte usta. Spuścił wzrok, patrzy na kartkę papieru i czyta ostatnie napisane przez Édouarda słowa: — My je tylko sprzedamy! Nie będziemy ich wytwarzać! Bierzemy pieniądze, i to wszystko. — No ale… — zapytał Albert. Jest bardzo zdenerwowany, bo Édouard nie odpowiada na jego pytanie. — Ale co dalej? — nalega. — Co potem z tym robimy?
— Potem? Po raz drugi Édouard wybucha śmiechem. Znacznie głośniejszym niż przedtem. — Potem zmywamy się z całą kasą!
21
Dochodziła siódma rano i zimno było jak w psiarni. Na szczęście mróz zelżał pod koniec stycznia, bo inaczej nie dałoby się obejść bez motyki, czego stanowczo zakazywał regulamin. Za to bezustannie wiał lodowaty, wilgotny wiatr, oj, warto było dotrwać do końca tej wojny, żeby teraz mieć tak paskudną zimę. Henri nie miał najmniejszej ochoty stać jak kretyn, wolał czekać w samochodzie. Zresztą, tak po prawdzie, w środku nie było wiele lepiej, grzało bowiem albo górę, albo dół, ale nigdy tu i tam. A poza tym, tak czy inaczej, wszystko teraz denerwowało Henriego, ponieważ nic nie szło po jego myśli. Przy całej energii, jaką wkładał w swoją firmę, miał chyba prawo do odrobiny spokoju, nie? Ale się nie da, zawsze musi pojawić się jakaś przeszkoda, jakieś problemy, za każdym razem powinien być w kilku miejscach jednocześnie. Nietrudno to zrozumieć, skoro wszystkim zajmował się sam. I gdyby stale nie pilnował tego Dupré… Chociaż może nie do końca był w stosunku do niego sprawiedliwy, to fakt, Henri musiał przyznać, że Dupré dwoił się i troił, był pracowity i wykazywał się sporym zapałem. Trzeba by obliczyć, ile kasy przynosi mi ten
facet, od razu bym się uspokoił — myślał w duchu Henri, tyle że teraz był wściekły na cały świat. Także z powodu zmęczenia, bo przecież musiał wyjechać w środku nocy od tej małej Żydóweczki, która wypompowała z niego mnóstwo energii… Jednakże — a Bóg jeden wie, jak bardzo nie lubił Żydów, jako że u d’Aulnay-Pradelle’ów już od czasów średniowiecza wszyscy w rodzinie byli antydreyfusistami — te ich kobietki, no naprawdę, co za boskie kurewki, kiedy już się do tego odpowiednio przyłożą! Opatulił się mocniej płaszczem i przyglądał się, jak Dupré dobija się do bramy prefektury. Stróż właśnie kończył się ubierać. Dupré coś wyjaśniał, wskazywał palcem samochód, cieć nachylał się, osłaniał dłonią oczy, jakby raziło go słońce. Wiedział o wszystkim. Wystarczyła niecała godzina, żeby informacja dotarła z cmentarza wojskowego do prefektury. Światła w biurach po kolei zapalały się i drzwi znowu się otworzyły, Pradelle wysiadł wreszcie ze swojej hispano-suizy, przeszedł szybko przez bramę, wyprzedził stróża, który chciał mu wskazać drogę, stanowczym gestem machnął ręką, dając do zrozumienia, że doskonale wie, zna i czuje się tutaj jak u siebie w domu. Ale prefekt widział to zupełnie inaczej. Gaston Plerzec. Już od czterdziestu lat odpowiadał niezmiennie wszystkim, że nie, nie urodził się w Bretanii. Przez całą noc nie zmrużył oka. W jego głowie przez kolejne
godziny ciała żołnierzy przemieszały się z Chińczykami, trumny same się przesuwały do przodu, a niektóre nawet uśmiechały się pogardliwie. Postanowił przybrać korzystną pozę, która w jego mniemaniu w pełni odzwierciedlała powagę pełnionej przez niego funkcji: stanął przed kominkiem, z jedną ręką na poręczy, a drugą w kieszeni marynarki, no i do tego wysoko uniesiony podbródek, to bardzo ważne, podbródek, kiedy się jest prefektem. Pradelle równo olewał to wszystko razem, prefekta, jego podbródek, kominek, wszedł do środka, nie zauważając nawet jego pozy, ba, w ogóle się z nim nie witając, opadł tylko ciężko w przeznaczonym dla gości fotelu i zaczął od razu z grubej rury: — No dobra, co to w ogóle ma być, wszystkie te kretyństwa? Ta uwaga ścięła Plerzeca z nóg. Obaj mężczyźni zetknęli się przedtem dwa razy, po raz pierwszy na spotkaniu poświęconym kwestiom technicznym na początku realizacji rządowego programu, a potem, po raz drugi z okazji rozpoczęcia prac, a więc przemówienie mera, chwila skupienia… Henri przestępował wtedy nerwowo z nogi na nogę, bo miał przecież zupełnie inne sprawy na głowie! Prefekt wiedział — no ale któż o tym nie wiedział? — że pan d’Aulnay-Pradelle jest zięciem Marcela Péricourta, kolegi z roku i przyjaciela obecnego ministra spraw wewnętrznych. Sam prezydent republiki pojawił się na
ślubie jego córki. Plerzec nie śmiał nawet wyobrazić sobie mocno splecionych więzi przyjaźni oraz relacji towarzyskich w całej tej historii. I właśnie świadomość tego wszystkiego nie pozwalała mu zasnąć, masa znaczących postaci, które najprawdopodobniej kryły się za tymi kłopotami, i ich siła nacisku sprawiły, że jego kariera przypominała mu wiązkę siana, której zagraża jedna niewielka iskierka. Trumny z całego regionu zaczęły napływać do przyszłej nekropolii w Dampierre zaledwie przed kilkoma tygodniami, lecz widząc, w jaki sposób na miejscu odbywają się pochówki, prefekt Plerzec poczuł się od razu mocno zaniepokojony. Po pojawieniu się pierwszych groźnych sygnałów chciał się jakoś zabezpieczyć, zwykłe, instynktowne działanie; ale teraz coś podpowiadało mu, że być może niepotrzebnie wpadł w panikę. ♦ ♦ ♦ Jechali w całkowitym milczeniu. Pradelle zastanawiał się teraz, czy jednak nie wykazał się zbytnią chciwością. Aaa, co tam, pieprzyć ich. Prefekt zakasłał, samochód wpadł w głęboką dziurę na drodze, Plerzec uderzył się w głowę, nikt jednak nie wypowiedział ani słowa współczucia. Siedzący z tyłu Dupré, który wcześniej również wielokrotnie uderzył
się w głowę, wiedział teraz dobrze, jak najwygodniej się rozsiąść, a więc nogi szeroko, jedna ręka tu, druga tam. No bo szef jeździł bardzo szybko. Mer poinformowany telefonicznie przez stróża z prefektury czekał na nich z rejestrem pod pachą przed bramą przyszłego cmentarza wojskowego w Dampierre. Nie będzie to wielka nekropolia, tylko dziewięćset grobów. Nikt nie rozumiał, na jakich zasadach ministerstwo decyduje o lokalizacji. Z daleka Pradelle przyglądał się merowi, który przypominał emerytowanego notariusza albo nauczyciela, a tacy są najgorsi. Zawsze traktują aż nazbyt poważnie swoją funkcję, swoje prerogatywy, to zazwyczaj potwornie upierdliwi goście. Pradelle stawiał raczej na notariusza, bo nauczyciele są chudsi. Zaparkował, wysiadł z samochodu z prefektem u boku, bez słowa uścisnęli sobie dłonie, nikomu nie było do śmiechu. Uchylili prowizoryczną bramę wejściową. Przed nimi rozciągało się olbrzymie, płaskie, kamieniste i nagie pole, na którym wytyczono sznurkami linie, idealnie proste, prostopadłe, jednym słowem — wojskowe. Skończone były tylko najbardziej oddalone alejki, cmentarz pokrywał się powoli grobami i krzyżami, jak świeżym prześcieradłem. Prowizoryczne budki nieopodal wejścia służyły za pomieszczenia dla administracji, a na paletach tuż obok leżały na stosach dziesiątki białych krzyży. Nieco dalej, w magazynie,
przykryte wojskowym brezentem, piętrzyły się trumny, była ich może setka. Normalnie dostawy trumien odbywały się w rytmie pochówków, a skoro leżało tu tyle trumien dostarczonych awansem, oznaczało to, że jest opóźnienie. Pradelle rzucił okiem przez ramię na Dupré, który potwierdził, że faktycznie, mają tyły. Dodatkowy powód — pomyślał Henri — żeby przyśpieszyć tempo. Wydłużył więc krok. Niebawem miało zacząć świtać. W promieniu wielu kilometrów nie było ani jednego drzewa. Cmentarz przypominał krajobraz po bitwie. Mała grupka ludzi podążała za merem, który mruczał pod nosem: „E trzynaście, popatrzmy dalej, E trzynaście…”. Doskonale wiedział, gdzie jest ten cholerny grób E13, spędził tam bowiem niemal godzinę poprzedniego dnia, ale wydawało mu się, że gdyby poszedł tam bezpośrednio, bez szukania, stanowiłoby to obrazę dla jego skrupulatnego umysłu. Wreszcie zatrzymali się przed dopiero co rozbebeszonym grobem. Pod cienką warstwą ziemi ukazała się trumna, której dół był całkiem odsłonięty i lekko uniesiony, tak że można było bez trudu odczytać widniejący na niej napis: „Ernest Blachet — Brygadier 133. Regimentu — Zginął za Francję 4 września 1917 roku”. — No i co? — zapytał Pradelle. Prefekt wskazał na rejestr, który mer trzymał przed nim otwarty jak magiczną księgę albo biblię, po czym
czytał z namaszczeniem: — „Kwatera E trzynaście: Simon Perlatte, starszy szeregowy, Szósta Armia. Zginął za Francję szesnastego czerwca tysiąc dziewięćset siedemnastego roku”. Zamknął rejestr energicznie i z trzaskiem. Pradelle zmarszczył brwi. Miał ochotę powtórzyć pytanie: No i co? Ale pozwolił, aby informacja biegła swoim torem. Prefekt znowu zabrał głos, bo zgodnie z podziałem kompetencji między miastem i departamentem do niego należało zadanie ostatecznego ciosu: — Pana ekipy pomieszały trumny i miejsca pochówku. Pradelle odwrócił się w jego stronę z malującym się na twarzy zdziwieniem. — Pracę wykonują pana Chińczycy — dorzucił prefekt. — A oni wcale nie szukają właściwego miejsca… Wkładają trumnę do pierwszego lepszego dołu. Tym razem Henri odwrócił się i spojrzał na Dupré. — Dlaczego ci głupi Chińczycy tak robią? Odpowiedział mu prefekt: — Bo nie umieją czytać… Zaangażował pan do tej pracy ludzi, którzy nie umieją czytać. Przez chwilę Henri czuł się zbity z tropu. Zaraz potem jednak wybuchnął, odpowiadając stanowczo: — Ale jakie to w ogóle ma znaczenie, do kurwy nędzy?! Kiedy zjawiają się tu ich rodzice, aby się
pomodlić, to co, rozkopują grób, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście ich zmarły? Wszystkich ścięło z nóg. Z wyjątkiem Dupré, który dobrze znał swego pana: już się napatrzył, jak to od czterech miesięcy, odkąd się to zaczęło, zatyka różne dziury, i to nie takie, a znacznie większe! Przy tej robocie zdarzała się cała masa wyjątkowych przypadków; żeby dopilnować wszystkiego, trzeba by zatrudnić nowych ludzi, a szef tego nie chciał; wystarczy tylu, ilu jest, już i tak mamy ich sporo, a poza tym przecież jest pan na miejscu, panie Dupré, no nie? Mogę chyba na panu polegać, tak czy nie? Nic więc dziwnego, że teraz jeden trup zamiast innego nie mógł na nim zrobić większego wrażenia. Natomiast mer z prefektem byli oburzeni. — Zaraz, zaraz, zaraz! — Teraz głos zabrał mer. — Ciąży na nas wielka odpowiedzialność, drogi panie. Chodzi o świętą misję! Od razu wielkie słowa. I widać natychmiast, z kim się ma do czynienia. — No tak, oczywiście — odpowiada mu Pradelle, w nieco bardziej pojednawczym tonie. — Święta misja, oczywiście, że tak. Ale cóż, wie pan, jak jest… — Tak, proszę pana! Niech pan sobie wyobrazi, że doskonale wiem, jak jest! To zniewaga dla naszych poległych, ot co! I dlatego każę wstrzymać prace. Prefekt był zadowolony, że telegraficznie powiadomił wcześniej ministerstwo. Był kryty. Uff!
Pradelle zastanawiał się przez dłuższą chwilę. — No dobrze — rzucił wreszcie. Mer odetchnął z ulgą, nie wyobrażał sobie bowiem, że uda mu się odnieść tak łatwe zwycięstwo. — Każę otworzyć wszystkie groby — powiedział silnym, zdecydowanym tonem. — Żeby sprawdzić. — Zgoda — odparł Pradelle. Prefekt Plerzec zostawił mera samego na placu boju, bo widok gotowego do ustępstw d’Aulnay-Pradelle’a mocno go zaniepokoił. Podczas dwóch pierwszych spotkań uznał, że to człowiek wyniosły i pełen wzgardy, zupełnie nieskłonny do kompromisu, co kłóciło się z jego dzisiejszą postawą. — No dobrze — powtórzył Pradelle, otulając się mocniej płaszczem. Najwyraźniej niesprzyjające okoliczności wcale go nie zniechęcały i nawet rozumiał stanowisko, jakie zajął w tej sprawie mer. — A więc zgoda, proszę nakazać otwarcie grobów. — Cofnął się o krok, jakby miał zamiar się pożegnać, po czym odezwał się, jakby chciał jeszcze uregulować ostatni szczegół: — No i, rzecz jasna, powiadomicie nas, kiedy będziemy mogli podjąć pracę na nowo, dobrze? A pan, panie Dupré, przerzuci mi Chińczyków do ChazièresMalmont, bo tam mamy opóźnienie. W sumie, powiem, że z całą tą historią nawet dobrze się składa. — Zaraz, zaraz! — krzyknął mer. — Ale to pana robotnicy muszą otworzyć groby!
— Co to, to nie — odpowiedział Pradelle. — Moi Chińczycy tylko zakopują. I za to im się płaci. Ale jeśli o mnie chodzi, proszę bardzo, mogą odkopywać: wystawię faktury rządowi za każdą sztukę. Przy czym w takim przypadku będę musiał wystawić fakturę trzy razy. Najpierw za zakopanie, drugi raz za odkopanie, a kiedy już uporządkujecie miejsca i odpowiednie trumny, trzeci raz za to, że znowu zakopują. — Nie ma mowy! — wykrzyknął prefekt. To przecież on podpisywał wszystkie protokoły, odpowiadał za wydatki, zarządzał budżetem przyznanym mu przez państwo, a w razie przekroczenia go dostawał po łapach. I tak już przeniesiono go tutaj z powodu pomyłki administracyjnej — jakiejś historii z kochanką jednego z ministrów, który potraktował go z buta, sprawa się zaogniła, a efekt był taki, że tydzień później przeniesiono go do Dampierre — więc tym razem — bardzo dziękuję — nie miał najmniejszej ochoty zakończyć kariery w koloniach, zwłaszcza że w dodatku jeszcze miał astmę. — Nie może nam pan liczyć za to trzy razy, to wykluczone! — Załatwcie to jakoś między sobą — odparł Pradelle. — Ja muszę wiedzieć, co mam dalej robić z Chińczykami! Albo pracują, albo idą precz! Mer był zdruzgotany. — Ależ, panowie! — Wykonał szeroki gest ramieniem, chcąc pokazać, jak rozległy jest cmentarz, nad którym wstawał właśnie dzień. Ponuro wyglądał
przy tym zimnie bezkresny obszar bez trawy, bez drzew, pod mlecznobiałym niebem, z kopczykami ziemi, które zapadną się pod padającym deszczem, z łopatami porozrzucanymi tu i tam, taczkami… Przed nimi roztaczał się przygnębiająco smutny widok. Mer znowu otworzył swój rejestr. — Ależ, panowie… — powtórzył — zdążyliśmy już pochować stu piętnastu żołnierzy… — Uniósł głowę, jakby przytłoczony tym faktem. — A w dodatku zupełnie nie wiemy, kto gdzie leży! Prefekt zastanawiał się, czy mer aby się nie rozpłacze, tak jakby tylko tego mu jeszcze brakowało. — Ci młodzi ludzie zginęli za Francję — dorzucił mer — jesteśmy im winni szacunek! — Ach tak? — zapytał Henri. — Jesteście im winni szacunek? — Jak najbardziej, a do tego… — Więc niech mi pan w takim razie wytłumaczy, dlaczego prawie od dwóch miesięcy pozwala pan analfabetom grzebać ich gdzie popadnie na cmentarzu należącym do pana gminy? — Ale to przecież nie ja ich zakopuję bez żadnego porządku! Tylko pana Chiń… to przecież pana pracownicy! — No, ale przecież prowadzi pan ten rejestr z polecenia władz wojskowych, prawda? — Urzędnik naszego merostwa pojawia się na miejscu dwa razy dziennie! Ale nie może przecież spędzać tu całych dni!
Spojrzał na prefekta, szukając jego wsparcia. Cisza. Każdy odcinał się od pozostałych. Mer, prefekt, władze wojskowe, urzędnik stanu cywilnego, no bo w całej tej historii było przecież tak wielu pośredników… Wszyscy zrozumieli, że gdyby zaczęto szukać winnych, każdy dostałby za swoje. Z wyjątkiem Chińczyków. No bo ci nie umieją przecież czytać. — Słuchajcie — zaproponował Pradelle — od tej pory będziemy uważać, prawda, panie Dupré? Dupré skinął głową. Mer wydawał się zagubiony. Trzeba więc będzie przymknąć oko, pozostawić na grobach nazwiska, które nie zgadzają się z nazwiskami pochowanych żołnierzy, i do tego zachować tę tajemnicę dla siebie. Ten cmentarz stanie się w końcu jego koszmarem. Pradelle spoglądał najpierw na mera, a potem na prefekta. — I proponowałbym — dodał poufałym tonem — żeby nie rozdmuchiwać za bardzo tych drobnych incydentów… Prefekt przełknął ślinę. Wysłany przez niego telegram dotarł już zapewne do ministerstwa, gdzie odczytano go jako prośbę o przeniesienie do kolonii. Pradelle wyciągnął ramię i objął nim całkiem już zdruzgotanego mera. — Dla rodzin najważniejsze jest to — stwierdził — aby miały jakieś miejsce dla siebie, prawda? No bo tak
czy inaczej, ich syn gdzieś tutaj jest, zgadza się? I to właśnie się liczy przede wszystkim, niech mi pan wierzy! Sprawa była więc załatwiona, Pradelle wsiadł do samochodu, zamknął głośno drzwi, ale nie wściekał się tak, jak często mu się zdarzało. Ruszył nawet dosyć spokojnie. Przez dłuższą chwilę nie odzywali się z Dupré ani słowem i patrzyli w milczeniu, jak przed nimi przesuwa się pejzaż. Tym razem się udało, ale każdy z nich miał coraz większe wątpliwości, bo tu i tam pojawiały się coraz liczniejsze incydenty. Wreszcie odezwał się Pradelle: — No to jak będzie? Dokręcimy trochę śrubę, co nie, Dupré? Liczę na pana, zgoda?
22
Nie. A do tego ruch palca wskazującego, przypominający wycieraczkę w samochodzie, tyle że szybszy. „Nie” bardzo zdecydowane i ostateczne. Édouard zamknął oczy, gdyż odpowiedź Alberta była jak najbardziej do przewidzenia. Przecież jest taki nieśmiały i bojaźliwy. Nawet kiedy nie było żadnego ryzyka, to i tak każda decyzja wymagała od niego paru dni namysłu, więc co dopiero mówić o sprzedaży lewych pomników ku czci poległych i zmyciu się z kasą! Zdaniem Édouarda cały problem polegał na ustaleniu, czy Albert w końcu zgodzi się w jakimś rozsądnym terminie, bo świetne pomysły są jak łatwo psujący się towar. Gazety, które łapczywie pochłaniał, coraz bardziej pozwalały to przewidzieć: kiedy rynek zaleją oferty pomników, a nastąpi to już wkrótce, kiedy na te zamówienia rzucą się wszyscy artyści i wszystkie odlewnie, będzie już za późno. A więc teraz albo nigdy. Dla Alberta było to nigdy. Ruch palca wskazującego. Nie. Édouard nadal jednak z uporem pracował. Katalog rzeźb upamiętniających poległych żołnierzy wciąż się poszerzał, powstawała kolejna plansza za
planszą. Właśnie zrodziła się Wiktoria, rzecz bardzo udana, nawiązująca do Nike z Samotraki, tyle że w hełmie francuskiego żołnierza; ten wzór miał się później cieszyć niewiarygodnym powodzeniem. A że do przybycia Louise późnym popołudniem był w domu sam, miał czas, żeby wszystko rozważyć i starać się znaleźć odpowiedź na wszelkie pojawiające się pytania, żeby dopieścić swój projekt, który — musiał to przyznać — nie był wcale prosty. Okazał się znacznie trudniejszy, niż sobie to wcześniej wyobrażał, próbował więc rozwiązywać kolejne problemy, jeden po drugim, lecz wciąż pojawiały się nowe trudności. Mimo piętrzących się przeszkód bardzo mocno wierzył w sukces. Według niego to nie mogło się nie udać. Najważniejszą jednak rzeczą było to, że pracował z niespodziewanym, niemal euforycznym zapałem. Z lubością pogrążał się w tym projekcie, był nim zupełnie pochłonięty i cała jego egzystencja zależała teraz od jego powodzenia. Wróciły dawne autorytarne zapędy i prowokująca natura, stawał się znowu sobą. Albert cieszył się z tego. Takiego Édouarda nigdy wcześniej nie znał, może jedynie widywał z daleka, tam w okopach; obserwował, jak wraca do życia, i była to dla niego prawdziwa nagroda. Co zaś się tyczy jego przedsięwzięcia, uważał je za tak bardzo nierealne, że właściwie prawie w ogóle się nim nie przejmował. W jego mniemaniu było ono po prostu całkowicie niewykonalne.
Między tymi dwoma ludźmi rozpoczęła się próba sił, w której jeden naciskał, a drugi stawiał opór. Często się zdarza, że zwycięstwo odnosi się nie dzięki włożonej energii, lecz dzięki inercji. Albertowi wystarczało więc powtarzać wystarczająco długo słowo „nie”, aby móc na koniec postawić na swoim. Najbardziej okrutna dla niego była jednak nie tyle odmowa zaangażowania się w ten wariacki pomysł, ile fakt, że zawodzi nadzieje Édouarda, zabija w zarodku jego wspaniałą, na nowo odzyskaną energię i wtłacza go znowu w wypełnione pustką trwanie i w pozbawioną planów przyszłość. Trzeba było mu zaproponować coś innego… Ale co? Każdego wieczoru podziwiał uprzejmie i miło, chociaż bez nadmiernej wylewności, nowe rysunki, nowe stele i nowe rzeźby, które pokazywał mu Édouard. — Musisz dobrze zrozumieć sam pomysł — pisał do niego Édouard w zeszycie do rozmów. — Pomnik można wykonać samemu! Bierze się sztandar i żołnierza, no i mamy pomnik. Wyrzuca się sztandar, zastępuje go „Wiktorią” i mamy inny pomnik! Ludzie stają się kreatywni, nie zadając sobie żadnego trudu i nie mając najmniejszego talentu, więc to się musi spodobać! No, w tej kwestii — pomyślał sobie Albert — można Édouardowi zarzucić wiele rzeczy, ale trzeba przyznać, że ma genialne pomysły. Zwłaszcza jeśli chodzi o katastrofy: zmiana tożsamości, brak możliwości
otrzymania zadośćuczynienia od rządu, odmowa powrotu do rodzinnego domu, gdzie miał pełen komfort, odmowa zgody na przeszczep, uzależnienie od morfiny, no a teraz, do tego wszystkiego, pomysł z lipnymi pomnikami ku czci poległych… No cóż, pomysły Édouarda były przebogatym źródłem poważnych kłopotów. — Ale czy ty naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z tego, co proponujesz? — zapytał Albert. Stanął przed swym przyjacielem. — Że popełniamy… świętokradztwo! Bo ukraść pieniądze na pomniki ku czci poległych to jak sprofanować cmentarz, to… znieważenie i obelga dla patriotyzmu! Bo nawet jeśli rząd dorzuci coś z własnej kieszeni, to przecież skąd pochodzi najwięcej pieniędzy przy budowie tego rodzaju pomników? Od rodzin ofiar! Od wdów, od rodziców, od sierot, od towarzyszy broni! Przy tobie takiego Landru3 wszyscy uważać będą za niewiniątko. Cały kraj rzuci się za tobą w pościg, będziesz miał wszystkich przeciwko sobie! A kiedy cię już dorwą, będziesz miał, i owszem, prawo do czysto formalnego procesu, ale już pierwszego dnia postawią dla ciebie gilotynę! Wiem, że ty pokłóciłeś się ze swoją głową. Tyle że moja na razie całkiem mi odpowiada! Wrócił do pracy, mrucząc i zrzędząc — co za idiotyczny pomysł! Odwrócił się jednak znowu ze ścierką w dłoni. Postać kapitana Pradelle’a, która dręczyła go od czasu, gdy był z wizytą u pana
Péricourta, pojawiła mu się kolejny raz przed oczami. Zrozumiał nagle, że w jego umyśle od dawna już kiełkuje coraz silniejsza myśl o zemście. I że już nadszedł na nią czas. W jednej chwili stało się to dla niego oczywiste. — Ja ci tylko powiem, że sprawiedliwe to byłoby wykończyć tego pieprzonego kapitana Pradelle’a! Oto, co powinniśmy zrobić! Bo całe to życie, wszystko, co teraz się z nami dzieje, stało się właśnie przez niego! Édouard nie wyglądał na zbyt przekonanego do tego nowego pomysłu. Jego dłoń zawisła nad kartką, tak jakby się zastanawiał. — No tak! — ciągnął Albert — zupełnie jakbyś zapomniał o Pradelle’u! Tyle że on nie jest taki jak my, on wrócił z wojny jako bohater, z medalami, z odznaczeniami, no i do tego dostaje oficerską pensję! Jestem pewien, że wojna przysporzyła mu bardzo dużo korzyści… Czy, rozsądnie myśląc, mógł posunąć się jeszcze dalej? — zadawał sobie pytanie. Ale postawienie pytania oznaczało udzielenie odpowiedzi. Wykończenie Pradelle’a wydawało mu się teraz czymś tak bardzo oczywistym… Albert rozkręcał się coraz bardziej: — Patrząc na jego medale i zasługi, wyobrażam sobie, że pewnie bogato się ożeni… Pomyśl tylko, takiego bohatera to dopiero będą sobie wyrywać! Kiedy my prawie zdychamy z głodu, on pewnie już zaczął
robić jakieś interesy… I ty uważasz, że to jest w porządku? Co dziwne, Albert nie uzyskał od Édouarda potwierdzenia, jakiego się spodziewał. Jego towarzysz uniósł brwi i pochylił się nad kartką. — Za wszystko — jak napisał — ponosi winę głównie sama wojna. Bez wojny nie byłoby Pradelle’a. Alberta aż zatkało z wrażenia. Był rozczarowany, owszem, ale przede wszystkim potwornie smutny. Musiał się z tym pogodzić, biedny Édouard całkiem już oderwał się od rzeczywistości… Dwaj mężczyźni powrócili jeszcze kilkakrotnie do tej rozmowy, ale za każdym razem kończyła się ona tak samo. Albert w imię sprawiedliwości marzył o zemście. — Podchodzisz do tego jak do jakiejś osobistej sprawy — pisał Édouard. — No tak, to, co mi się przydarzyło, uważam rzeczywiście za swoją osobistą sprawę. A ty nie? Nie, on tak nie uważał. Zemsta nie wpisywała się zupełnie w jego ideał sprawiedliwości. Nie wystarczało mu, że ktoś został uznany za winnego. I chociaż nastał teraz czas pokoju, Édouard wypowiedział wojnie wojnę i chciał ją prowadzić na swoją modłę lub, inaczej mówiąc, w swoim stylu. Moralność nie stanowiła dla niego żadnego kryterium. Dobrze widać, że każdy z nich stara się pisać dalej swoją powieść, która, być może, nie jest już tą samą
powieścią. Zastanawiali się, czy nie powinni jej pisać osobno. Każdy na swój własny sposób. Oddzielnie. Kiedy już Albert sobie to uzmysłowił, wolał myśleć o czymś innym. Na przykład o tej drobnej służącej Péricourtów, która wciąż chodziła mu po głowie — mój Boże, jaki ma śliczny mały języczek — albo o swoich nowych butach, których nigdy więcej już się nie odważy włożyć na nogi. Przygotowuje wywar z jarzyn i mięsa dla Édouarda, który każdego wieczoru powracał do swojego pomysłu, był z niego naprawdę uparty gość. Albert jednak nie chciał ustąpić. A że moralność nie okazała się przekonującym argumentem, postanowił odwołać się do rozumu: — Żeby zrealizować twój pomysł… nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę… należałoby założyć firmę, okazać jakieś dokumenty, pomyślałeś w ogóle o tym? Rozprowadzalibyśmy ten twój katalog wśród ludzi, ale nie zaszlibyśmy daleko, mówię ci, szybko by nas dorwali. Między aresztowaniem i egzekucją zdążyłbyś tylko wziąć głęboki wdech! Na Édouardzie jednak, jak się wydawało, żaden argument nie robił najmniejszego wrażenia. — Potrzebne byłyby jakieś pomieszczenia! — wydzierał się Albert. — Jakieś biura! A ty miałbyś niby przyjmować klientów w którejś z tych swoich afrykańskich masek? Édouard, wyciągnięty na sofie, przeglądał kolejne plansze z pomnikami i rzeźbami. Ćwiczenia stylistyczne.
Nie każdy przecież potrafi wykonać coś naprawdę brzydkiego! — No i potrzebny byłby też telefon! I ktoś, kto by odbierał te telefony, kto prowadziłby korespondencję… A do tego jeszcze konto w banku, jeśli chcesz dostawać pieniądze… Édouard nie potrafił się powstrzymać i cichutko uśmiechał się sam do siebie. Jego towarzysz wypowiadał się z takim przerażeniem w głosie, jakby chodziło o zdemontowanie wieży Eiffla i zbudowanie jej na nowo sto metrów dalej. Był naprawdę wstrząśnięty. — Dla ciebie — dodał Albert — wszystko jest proste. No jasne, bo kiedy się w ogóle nie wychodzi z domu… Ugryzł się w język, ale było już za późno. Taka była oczywiście prawda, ale Édouarda mocno to zabolało. Pani Maillard zwykła często mawiać: „Ten mój Albert nie jest z gruntu zły i właściwie nie ma nikogo milszego od niego. Tyle że nie jest dyplomatą. I dlatego nic mu się w życiu nie udaje”. Jedyne, co mogło odrobinę nadwątlić kategoryczną odmowę Alberta, to pieniądze. A ściślej — fortuna, jaką obiecywał Édouard. To fakt, że na te pomniki pójdzie cała masa forsy. Cały kraj ogarnęło szaleństwo upamiętniania poległych, proporcjonalne do odrazy, jaką żywiono do tych, którzy przeżyli. Argument finansowy miał zatem swoją wagę, dlatego że to Albert
trzymał kasę i aż za dobrze wiedział, jak ciężko jest zarobić pieniądze i jak szybko się one rozchodzą; trzeba było wszystko skrzętnie wyliczać: papierosy, bilety do metra, jedzenie. Nic dziwnego, że to, co obiecywał z takim entuzjazmem Édouard, a więc miliony, samochody, luksusowe hotele… No i kobiety… Albert wykazywał w tej sprawie coraz większą nerwowość, bo przez jakiś czas można sobie radzić samemu, ale to nie jest miłość, zaczyna się w końcu marzyć, żeby kogoś poznać. Jego strach przed zaangażowaniem się w tak zwariowane przedsięwzięcie był jednak silniejszy od potężnego przecież pragnienia bycia z kobietą. Przeżyć wojnę po to, żeby skończyć w więzieniu, jaka kobieta warta byłaby tak ogromnego ryzyka? Chociaż, oglądając dziewczyny z pism, zgadzał się, że wiele z nich właśnie na takie ryzyko zdawało się zasługiwać. — Zastanów się tylko — powiedział któregoś wieczoru do Édouarda — Wyobrażasz sobie, żebym ja, który podskakuję nerwowo, kiedy głośniej trzasną drzwi, w ogóle wszedł w coś takiego? Na początku Édouard nie odzywał się, rysował tylko dalej, pozwalając, by Albert oswoił się z jego pomysłem, ale zaczynał też zdawać sobie sprawę, że czas wcale nie działa na jego korzyść. Wprost przeciwnie, im dłużej o tym rozmawiali, tym więcej Albert znajdował powodów, aby się temu sprzeciwiać.
— A poza tym, nawet gdybyśmy sprzedali te twoje wymyślone pomniki, a władze miejskie zapłaciłyby zaliczkę, to ile byśmy zgarnęli, dwieście franków jednego dnia, może dwieście franków nazajutrz, to ci dopiero wygrana na loterii! Podejmować takie ryzyko, żeby dostać jakieś marne grosze, dziękuję ci bardzo! Żeby zwiać z prawdziwą fortuną, cała forsa musiałaby spłynąć prawie w tym samym czasie, a to niemożliwe, ten twój przekręt w ogóle nie przejdzie! Albert miał rację. Kupujący wcześniej czy później zorientują się, że za tym wszystkim stoi jakaś lipna firma, i wtedy trzeba będzie ciupasem zwinąć interes i uciekać z tym, co się zarobiło, to znaczy prawie z niczym. Édouard myślał o tym niemal bez przerwy, w końcu przyszedł mu do głowy pewien fortel. W jego oczach doskonały. Dnia 11 listopada bieżącego roku w Paryżu Francja…
Tego wieczoru, wracając z Grands Boulevards, Albert znalazł na chodniku drewnianą skrzynkę z owocami; wyrzucił nadpsute kawałki i z miąższu przygotowywał sok; codzienny wywar z mięsa był już dosyć nużący, a on nie miał zbyt wielkiej wyobraźni kulinarnej. Édouard i tak przecież zjadał wszystko, co mu się podsunęło pod nos, przynajmniej w tym nie był zbyt wymagający.
Albert wytarł ręce w fartuch, nachylił się nad kartką — wzrok pogarszał mu się coraz bardziej od powrotu z wojny i gdyby tylko miał pieniądze, kupiłby okulary — przysunął ją do oczu: Dnia 11 listopada bieżącego roku w Paryżu Francja odsłoni grób Nieznanego Żołnierza. Wzywamy wszystkich Francuzów do udziału w tej doniosłej uroczystości. Niech ten szlachetny gest stanie się wyrazem wielkiej narodowej jedności. Niech w każdym mieście stanie w tym samym dniu pomnik ku czci poległych!
— A więc wszystkie zamówienia powinny spłynąć przed końcem roku… — napisał Édouard. Albert pokiwał głową z zasmuconą miną. — Tobie naprawdę już kompletnie odwaliło. — I wrócił do wyciskania soku z owoców. W trakcie niekończących się dyskusji na ten temat Édouard dał Albertowi do zrozumienia, że obaj mogliby wyruszyć do jednej z kolonii i zainwestować w jakiś dochodowy interes, aby już raz na zawsze przestać się martwić o pieniądze. Pokazywał mu obrazki powycinane z pism albo kartki pocztowe przyniesione przez Louise, widoczki z Kochinchiny, a na nich plantacje drzew, wielkie drewniane bale przenoszone przez tubylców, kolonizatorzy w kaskach niczym zdobywcy, spasieni jak mnisi, z wyrazem zadowolenia na twarzy; europejskie
samochody mknące przez zalane słońcem doliny w Gwinei, z kobietami, których białe apaszki unoszą się na wietrze; rzeki w Kamerunie, ogrody w Tonkinie, gdzie rośliny o mięsistych liściach wylewają się z olbrzymich glinianych donic, Messageries Fluviales z Sajgonu, gdzie błyszczały szyldy francuskich kolonizatorów, no i wspaniały pałac gubernatora, plac teatralny o zmierzchu, a na nim mężczyźni w smokingach, kobiety w sukniach wieczorowych z długimi lufkami na papierosy, orzeźwiające koktajle, niemal słyszało się muzykę graną przez orkiestrę, życie wydawało się tam łatwe, interesy proste, fortunę można zbić bez większego trudu, a jedyne, na co się narzeka, to tropikalny klimat. Albert udawał, że interesuje go to wyłącznie jako atrakcja turystyczna, jednak oglądał nieco dłużej zdjęcia zrobione na targu w Konakry, gdzie wysokie, przypominające rzeźby czarnoskóre kobiety z odsłoniętymi piersiami niewiarygodnie zmysłowo i z nonszalancją przechadzały się po targu, po czym ocierał znowu ręce o fartuch i wracał do kuchni. Nagle jednak zatrzymał się. — No a ile ty masz właściwie pieniędzy, żeby wydrukować ten swój katalog i rozesłać go do setek miast i miasteczek, no, powiedz mi…? Na bardzo wiele pytań Édouard potrafił znaleźć właściwą odpowiedź, ale na to akurat — nigdy. Żeby jeszcze bardziej go dobić, Albert poszedł po portmonetkę, wysypał z niej na ceratę drobne
i przeliczył je. — No cóż, ja mogę ci pożyczyć jedenaście franków siedemdziesiąt trzy centymy. A ty ile masz? To było podłe, okrutne, niepotrzebne i zraniło go, bo Édouard nie posiadał zupełnie nic. Albert nie wykorzystał jednak swojej przewagi, schował drobne i wrócił do kuchni. Przez cały wieczór nie zamienili ze sobą ani słowa. ♦ ♦ ♦ Nadszedł wreszcie dzień, w którym Édouardowi wyczerpały się już wszystkie argumenty i nie udało mu się przekonać przyjaciela. Odpowiedź brzmiała „nie”. Albert nie zmieni zdania. Czas mijał, katalog był prawie gotowy, wymagał już tylko kilku drobnych poprawek, żeby móc oddać go do druku i rozesłać. Trzeba było jeszcze tylko zrobić całą resztę, jakoś to wszystko zorganizować, to olbrzymia robota do wykonania, a tu ani grosza w kieszeni… Z tego wszystkiego pozostał więc Édouardowi jedynie zbiór bezużytecznych rysunków. Załamał się. Tym razem żadnych łez, złego humoru czy dąsów, czuł się po prostu poniżony. Dał się sponiewierać jakiemuś żałosnemu księgowemu w imię świętych zasad realizmu. Znowu powtarzała się odwieczna walka artystów z mieszczanami; i po raz kolejny, w odrobinę tylko
odmiennym kontekście, chodziło o tę samą wojnę, którą przegrał ze swoim ojcem. Artysta jest marzycielem, a więc kimś niepotrzebnym. Édouardowi wydawało się, że wciąż słyszy zdania z przeszłości, które teraz wypowiadał Albert. Zarówno wobec jednego, jak i drugiego czuł się sprowadzony do poziomu petenta, kogoś nieistotnego, kto poświęca się bezużytecznym zajęciom. Starał się okazać cierpliwość, rozwagę, próbował wyjaśniać, ale nie udało mu się; z Albertem dzieliła go nie różnica zdań, lecz wychowanie; uważał, że Albert jest mierny, żałosny, bez polotu, bez ambicji i że nie stać go na choćby odrobinę szaleństwa. Albert Maillard był dla niego tylko jedną z odmian Marcela Péricourta. Był taki sam, tyle że bez pieniędzy. Ci dwaj ludzie pewni swego wyrzucali na śmietnik to, co było w nim najbardziej żywotnego, i go zabijali. Édouard zawył, Albert nie ugiął się. Pokłócili się. Édouard walnął pięścią w stół, piorunując Alberta wzrokiem i wydając z siebie chrapliwe, groźne rzężenie. Albert wybełkotał, że walczył na wojnie i że nie pójdzie za nic do więzienia. Édouard przewrócił sofę, która nie wytrzymała uderzenia. Albert rzucił się w jej stronę, bo zależało mu na tym meblu, właściwie jedynej jako tako eleganckiej rzeczy w tym całym dziadostwie! Édouard wydobywał z siebie pełne wściekłości krzyki o niewiarygodnej sile, tryskając całymi potokami śliny z rozszczepionego
gardła, wszystko to wylewało się jakby z jego trzewi, jak z wulkanu w stanie erupcji. Albert pozbierał kawałki połamanej sofy, mówiąc, że Édouard może sobie rozpirzyć cały dom, a i tak niczego to nie zmieni, bo żaden z nich nie ma głowy do takich interesów. Édouard wciąż głośno zawodził, kuśtykając wielkimi krokami po pokoju, rozbił łokciem szybę, groził, że rozwali o podłogę wszystkie te ich marne naczynia. Albert rzucił się na niego, chwycił go w pasie, przewrócili się i zaczęli tarzać po podłodze. Wtedy właśnie zaczęli się nienawidzić. Albert, oszalały z wściekłości, uderzył z całej siły Édouarda w skroń, a ten, oddając mu cios, prosto w klatkę piersiową, o mało nie rozgniótł go o ścianę. Stali tak teraz na wprost siebie i niemal jednocześnie Édouard wymierzył policzek Albertowi, a ten odpowiedział mu ciosem pięścią. Prosto w twarz. A naprzeciw niego stał przecież Édouard. Zaciśnięta pięść zagłębiła się w rozwartą czeluść jego twarzy. Prawie po nadgarstek. I tam utkwiła nieruchomo. Albert z przerażeniem spojrzał na swoją pięść zanurzoną w twarzy przyjaciela. Tak jakby przebił na wylot jego głowę. A ponad nadgarstkiem zobaczył zdziwiony wzrok Édouarda.
Obaj mężczyźni stali tak przez kilka sekund jak sparaliżowani. Usłyszeli krzyk, obaj odwrócili się w stronę drzwi. Louise, z dłonią na ustach, patrzyła na nich cała we łzach; gwałtownie wybiegła z pokoju. Oswobodzili się wreszcie i oderwali od siebie, nie wiedząc, jak zareagować. Odruchowo się otrzepali i nastąpiła długa chwila krępującej ciszy wywołanej poczuciem winy. Zrozumieli, że wszystko się skończyło. Ich wspólna historia nie mogła toczyć się dalej i wyjść poza tę pięść wbitą w twarz Édouarda, tak jakby przebił go na wskroś. Ten gest, to doznanie, ta monstrualna bliskość, wszystko było niepojęte i przyprawiało o zawrót głowy. Każdy z nich czuł inną złość. Albo może nie wyrażała się ona w taki sam sposób. Następnego dnia rano Édouard spakował swoje rzeczy. Całego dobytku raptem jeden worek. Zabrał tylko ubrania, nic poza tym. Albert wyszedł do pracy, nie wiedząc, co powiedzieć. Widział go po raz ostatni i zapamiętał widok pleców Édouarda, kiedy ten chował swoje rzeczy do torby powoli, jak ktoś, kto nie może się zdecydować, by odejść. Przez cały dzień Albert chodził po bulwarze z reklamowym szyldem na plecach, a w głowie przebiegały mu ponure myśli.
Wieczorem zastał tylko krótki liścik: Dziękuję za wszystko. Mieszkanie wydało mu się teraz puste, tak jak jego życie po odejściu Cécile. Wiedział dobrze, że ze wszystkim można się pogodzić, lecz odkąd wygrał wojnę, miał wrażenie, że każdego dnia przegrywa ją coraz bardziej.
23
Labourdin położył ręce płasko na biurku, z tym samym zadowolonym wyrazem twarzy, jak przy stole, gdy podawano omlet norweski. Panna Raymond nie miała w sobie zupełnie nic z deseru lodowego. A jednak podobieństwo do lekko pozłacanej bezy nie było całkowicie pozbawione sensu. Tleniona, lekko rudawa blondyna, z bardzo bladą cerą i lekko szpiczastą głową. Kiedy wchodziła i widziała swojego szefa w tej właśnie pozycji, na twarzy panny Raymond pojawiał się grymas obrzydzenia i rezygnacji. Bo gdy tylko stawała przed nim, wsuwał prawą rękę pod jej spódnicę, z niewiarygodną — jak na mężczyznę z jego tuszą — szybkością i zręcznością, jakiej nie wykazywał w jakiejkolwiek innej dziedzinie. Wtedy ona wykonywała szybki ruch biodrami, lecz Labourdin w tym akurat wymiarze obdarzony był niemal boską intuicją. Niezależnie od tego, jak by się opierała, zawsze udawało mu się osiągnąć cel. Godziła się z tym, wiła się przez chwilę, kładła teczkę z dokumentami do podpisu, po czym zadowalała się na odchodnym znużonym westchnieniem. Śmiechu warty, żałosny opór, który starała się stawiać, aby zapobiec tym praktykom (a więc coraz ciaśniejsze sukienki i spódnice), zwielokrotniał
jedynie radość Labourdina. O ile bowiem, jeśli chodzi o stenografię i ortografię, była marniutką sekretarką, o tyle jej cierpliwość z naddatkiem rekompensowała te wady. Labourdin otworzył teczkę i cmoknął. Oj, pan Péricourt będzie zadowolony. Był to bardzo ładny regulamin konkursu „na projekt pomnika ku chwale żołnierzy poległych w wojnie 1914 —1918, w którym mogli uczestniczyć artyści posiadający obywatelstwo francuskie”. Labourdin sam zredagował zaledwie jedno zdanie z tego długiego dokumentu. Konkretnie drugie zdanie w artykule pierwszym. Bardzo mu zależało, żeby napisać je samodzielnie, bez niczyjej pomocy. Każde, doskonale wyważone słowo napisane było jego ręką, tak samo jak każda z wielkich liter. Był z tego tak dumny, że zażyczył sobie, aby całe zdanie wytłuszczono: „Pomnik ten winien wyrażać bolesną i chwalebną Pamięć o naszych Poległych Zwycięzcach”. No i do tego perfekcyjny wręcz rytm zdania. Znowu cmoknął. Podziwiał samego siebie jeszcze przez chwilę, po czym szybko przeczytał resztę tekstu. Znaleziono bardzo piękne miejsce, tam gdzie niegdyś znajdowały się garaże miejskie: czterdzieści metrów frontonu, trzydzieści metrów głębokości, z możliwością zagospodarowania ogrodu wokoło. W regulaminie uściślono, że wymiary pomnika powinny „współgrać z wybraną lokalizacją”. Aby umieścić na
pomniku wszystkie te nazwiska, potrzeba było dużo miejsca. Całe przedsięwzięcie było już niemal dopięte na ostatni guzik: powołano czternastoosobowe jury, w którego skład wchodzili radni, miejscowi artyści, wojskowi, przedstawiciele kombatantów i rodzin itd., wybrani spośród tych, którzy coś zawdzięczali Labourdinowi albo oczekiwali, że załatwi im jakąś sprawę (on sam przewodniczył obradom komitetu, mając przy tym decydujący głos). Ta wysoce artystyczna i patriotyczna inicjatywa otworzy listę dokonań radnego w sprawozdaniu z jego działalności. Zwycięstwo w wyborach miał już prawie w kieszeni. Harmonogram zatwierdzono, konkurs miał być niebawem ogłoszony, prace ziemne właśnie się rozpoczęły. Ogłoszenie zostanie zamieszczone w największych paryskich dziennikach i poza stolicą, piękna sprawa, naprawdę, i jak świetnie poprowadzona… Niczego nie brakowało. Z wyjątkiem końcówki zdania w artykule 4: „Kwota przeznaczona na sfinansowanie pomnika wynosi…”. Péricourt zamyślił się głęboko. Pragnął czegoś pięknego, ale nie monumentalnego, a z informacji, które mu przekazano, wynikało, że przy tego rodzaju pomniku ceny wahały się od sześćdziesięciu do stu dwudziestu tysięcy franków, chociaż niektórzy artyści życzyli sobie nawet sto pięćdziesiąt, ba, sto osiemdziesiąt tysięcy franków. Na jakim poziomie umieścić poprzeczkę przy takim rozrzucie cen? Nie
chodziło o same pieniądze, ale o właściwe proporcje. Trzeba się zastanowić. Spojrzał na swojego syna. Miesiąc temu Madeleine postawiła na kominku specjalnie dla niego oprawione w ramkę zdjęcie Édouarda. Miała też inne jego fotografie, ale wybrała właśnie tę, która wydała jej się „w miarę do przyjęcia”, ani zbyt uładzona, ani nazbyt prowokująca. Taka w sam raz. Przejmowała się zmianami nastrojów ojca, a że niepokoiła się rozmiarami, jakie one przyjmują, postępowała z wyczuciem, metodą małych kroków, jednego dnia podsuwając mu zeszyt ze szkicami, a innego fotografię. Pan Péricourt odczekał dwa dni, zanim przysunął zdjęcie nieco bliżej i postawił je wreszcie na rogu biurka. Nie chciał pytać Madeleine, w którym roku je wykonano, bo ojciec powinien przecież wiedzieć takie rzeczy. Według niego Édouard musiał mieć wtedy ze czternaście lat, a więc to było chyba w 1909 roku. Pozował, stojąc przed jakąś drewnianą balustradą. Nie było widać tła, zdjęcie prawdopodobnie zrobiono na tarasie w jakimś domu w górach, każdej zimy wysyłał go na narty. Pan Péricourt nie przypominał sobie dokładnie, w jakie miejsce, pamiętał tylko, że zawsze była to ta sama wioska, gdzieś w Alpach Północnych, albo może raczej w Alpach Południowych. W każdym razie na pewno gdzieś w Alpach. Syn miał na sobie gruby sweter i mrużył oczy, bo oślepiało go słońce, był uśmiechnięty, tak jakby ktoś za robiącym zdjęcie robił
do niego miny. Rozbawiło to z kolei pana Péricourta, ładne dziecko, widać, że figlarne. Ten jego uśmiech sprzed tylu lat, który teraz widział, przypomniał mu, że nigdy nie śmiali się razem z synem. Aż zabolało go serce. Pomyślał wtedy, aby odwrócić zdjęcie na drugą stronę. Na dole Madeleine napisała: „1906, ButtesChaumont”. Pan Péricourt odkręcił pióro i napisał: dwieście tysięcy franków.
24
Ponieważ nikt nie wiedział, jak może wyglądać Joseph Merlin, czterej panowie, którzy mieli powitać go na dworcu, wpadli na pomysł, aby po przyjeździe pociągu kierownik stacji ogłosił komunikat przez megafon, a potem wykombinowali, że mogliby trzymać kartkę z jego nazwiskiem… Ale żadne z tych rozwiązań nie wydawało im się odpowiednie do rangi i powagi urzędu w przypadku powitania wysłannika ministerstwa. Postanowili zatem czekać razem na peronie, tuż przy wyjściu i tam go wypatrywać, dlatego że tak naprawdę w Chazières-Malmont z pociągu nie wysiadało zbyt wielu ludzi, zwykle ze trzydzieści osób, tak więc urzędnika z Paryża powinno się zobaczyć natychmiast. Tymczasem jakoś nie było go widać. Z pociągu wysiadło nie trzydzieści osób, ale niespełna dziesięć, a wśród nich nie było żadnego wysłannika z ministerstwa. Kiedy już ostatni pasażer przeszedł przez bramę i dworzec opustoszał, panowie popatrzyli na siebie; adiutant Tournier stuknął obcasami, Paul Chabord, kierownik Urzędu Stanu Cywilnego w merostwie Chazières-Malmont, wytarł hałaśliwie nos, Roland Schneider z Krajowego Związku Kombatantów, reprezentujący rodziny poległych, wziął głęboki
oddech, mający świadczyć o tym, jak bardzo się stara, żeby nie wybuchnąć. Po czym wszyscy opuścili dworzec. Dupré natomiast ograniczył się do przyjęcia informacji do wiadomości; stracił więcej czasu na przygotowanie tej wizyty, która ostatecznie się nie odbędzie, niż na organizowanie pracy na sześciu placach budowy, pomiędzy którymi ganiał bez przerwy, więc był bliski załamania. Gdy znaleźli się na zewnątrz, wszyscy czterej skierowali się w stronę samochodu. Mieli mieszane uczucia. Stwierdzając nieobecność wysłannika ministerstwa, wszyscy poczuli rozczarowanie… ale i ulgę. Niczego się, rzecz jasna, nie obawiano, przygotowano bowiem wizytę z należytą starannością, ale inspekcja zawsze pozostaje inspekcją i nigdy nic nie wiadomo, przykładów na to było co niemiara. Od czasu tej historii z Chińczykami na cmentarzu w Dampierre Henri d’Aulnay-Pradelle był mocno podminowany. Bez kija nie podchodź. Dupré miał go stale na karku i bez przerwy wysłuchiwał sprzecznych zaleceń. Trzeba było działać szybciej, zatrudniać mniej ludzi, wciąż obchodzić przepisy, ale pod warunkiem, że nikt tego nie zobaczy. Odkąd d’Aulnay-Pradelle go zatrudnił, ciągle obiecywał mu podwyżkę, której jednak nadal nie mógł się jakoś doczekać. Ale za to nieustannie słyszał: „Liczę na pana, panie Dupré, dobrze?”. — No, ale mimo wszystko — poskarżył się Paul Chabord — ministerstwo mogłoby się przynajmniej
zdobyć na wysłanie nam telegramu! Pokiwał głową; za kogo oni ich biorą, skoro są ludźmi tak oddanymi republice, to wypadałoby przynajmniej ich powiadomić itd. Wyszli z dworca. Gdy już zamierzali wsiąść do samochodu, jakiś ochrypły, głęboki głos kazał im się odwrócić: — Jesteście z cmentarza? Był to starszy już mężczyzna, z malutką głową i dużym ciałem, które wydawało się puste, tak jak szkielet kurczaka na koniec obiadu. Za długie kończyny, czerwona twarz, wąskie czoło, krótkie włosy wyrastające jakoś tak nisko, że prawie stykały się z brwiami. I boleściwe spojrzenie. Do tego trzeba dodać i to, że był źle ubrany, nosił powycierany płaszcz w przedwojennym fasonie narzucony na brązową zamszową marynarkę utytłaną plamami atramentu, w której brakowało co drugiego guzika. Zupełnie bezkształtne szare spodnie, ale do tego, nade wszystko i przede wszystkim, para gigantycznych buciorów, niewiarygodnych wręcz rozmiarów, trepy, rzec by można, niemal biblijne. Czterech notabli aż zaniemówiło z wrażenia. Wreszcie Lucien Dupré zareagował jako pierwszy. Podszedł do niego, wyciągnął dłoń i zapytał: — Czy pan Merlin? Wysłannik ministerstwa wydał dziwny dźwięk, mlaskając językiem, tak jakby chciał wydostać
spomiędzy zębów jakiś kawałek jedzenia, tsitt, tsitt. Sporo czasu zajęło, żeby zrozumieć, że po prostu rusza obluzowaną sztuczną szczęką, dosyć denerwujący to był nawyk; robił tak przez całą drogę, aż miało się ochotę dać mu wykałaczkę. Jego znoszone ubranie, ogromne, brudne buty i cały wygląd pozwalały się domyślać — co znalazło zresztą potwierdzenie, gdy już ruszali z dworca — że mężczyzna ten na domiar złego nie pachnie zbyt ładnie. Po drodze Roland Schneider uznał za stosowne wygłosić dłuższy komentarz strategiczno-geograficznowojskowy poświęcony okolicy, przez którą jechali. Joseph Merlin, który — jak się wydawało — w ogóle go nie słuchał, przerwał mu w połowie zdania, pytając: — W południe… można będzie dostać na obiad kurczaka? Głos miał nieprzyjemny, nosowy. ♦ ♦ ♦ W roku 1916, na początku bitwy pod Verdun (dziesięć miesięcy walk, trzysta tysięcy zabitych) tereny w Chazières-Malmont, położone niedaleko linii frontu, z dostępną jeszcze wtedy drogą, a w dodatku dosyć blisko szpitala, głównego dostawcy trupów, uważano przez pewien czas za dosyć wygodne miejsce do grzebania żołnierzy. Zmiana pozycji zajmowanych
przez armie oraz wymogi strategiczne przesuwały kilkakrotnie części tego rozległego czworokąta, w którym teraz spoczywało ponad dwa tysiące zwłok, nikt nie znał ich dokładnej liczby, mówiono nawet o pięciu tysiącach, co nie było wcale niemożliwe, gdyż na tej wojnie pobito wszelkie dotychczasowe rekordy. Owe tymczasowe cmentarze wymagały sporządzenia rejestrów, planów i spisów, lecz kiedy w ciągu dziesięciu miesięcy spada na was piętnaście czy dwadzieścia milionów pocisków — w niektóre dni jeden pocisk co trzy sekundy — i kiedy trzeba pogrzebać dwieście razy więcej ludzi, niż zakładano, i to w dantejskich warunkach, wartość tych wszystkich rejestrów, planów i dokumentów staje się cokolwiek dyskusyjna. Państwo francuskie postanowiło zbudować olbrzymią nekropolię w Darmeville, którą miały zasilić okoliczne cmentarze, w tym ten w Chazières-Malmont. A że nie wiadomo było, ile zwłok należy ekshumować, przetransportować i znowu pochować w ziemi, trudno było określić całkowity koszt tego przedsięwzięcia. Rząd płacił od sztuki. Zamówienie było z wolnej ręki, bez przetargu, a dostał je właśnie Pradelle. Wyliczył sobie, że jeśli znajdą dwa tysiące ciał, to będzie w stanie odnowić połowę drewnianej konstrukcji w stajniach w Sallevière. Przy trzech i pół tysiącu zwłok powinno udać się wymienić całą konstrukcję.
A powyżej czterech tysięcy mógłby jeszcze wyremontować gołębnik. Dupré sprowadził do Chazières-Malmont około dwudziestu Senegalczyków, a chcąc przypodobać się miejscowym władzom, kapitan Pradelle (z przyzwyczajenia Dupré nadal go tak nazywał) zgodził się zatrudnić na miejscu garstkę dodatkowych robotników. Prace zaczęto od ekshumacji ciał, po które zgłosili się bliscy i co do których istniała pewność, że zostaną odnalezione. W Chazières-Malmont zjawiały się całe rodziny, miasto przemierzał nieustannie, ze łzami i jękiem, pochód zdezorientowanych dzieciaków, starych, zgarbionych rodziców łapiących z trudem równowagę na przejściu ułożonym z desek, żeby ludzie nie musieli taplać się w błocie; jak na złość, o tej porze roku padało przez cały czas. Dobrze przynajmniej, że w strugach deszczu ekshumacje odbywały się w szybkim tempie i nikt zanadto nie marudził. Dla przyzwoitości zlecono tę pracę francuskim robotnikom, bo to, że ciała żołnierzy mieli odkopywać Senegalczycy, nie wiedzieć dlaczego oburzyło co poniektóre rodziny: czyżby uznano ekshumację ich syna za tak nieistotne zadanie, że jego wykonanie powierzono Murzynom? Gdy przybywszy na cmentarz, z daleka ujrzały wysokich, kompletnie przemoczonych czarnoskórych mężczyzn
kopiących w ziemi lub przenoszących skrzynie, dzieci nie były już w stanie oderwać od nich oczu. Przemarsz rodzin trwał potwornie długo. Kapitan Pradelle każdego dnia dopytywał się przez telefon: — No dobra, Dupré, kiedy się wreszcie skończą te wszystkie idiotyzmy? Kiedy zaczynamy? Najważniejsza część prac rozpoczęła się potem, wraz z ekshumacją ciał wszystkich pozostałych żołnierzy, którzy mieli spocząć na wojskowym cmentarzu w Darmeville. Zadanie wcale nie było proste. Niektóre zwłoki zostały wprawdzie dokładnie opisane w raportach i wtedy nie było żadnego problemu, ponieważ krzyż, na którym widniało nazwisko, znajdował się na swoim miejscu, ale było też dużo poległych, których dopiero należało zidentyfikować. Wielu żołnierzy pochowano z połową nieśmiertelnika, lecz nie wszystkich, bardzo wielu złożono do grobów bez identyfikatorów; niejednokrotnie trzeba było przeprowadzić regularne dochodzenie na podstawie przedmiotów znalezionych przy nich lub w ich kieszeniach; trzeba było odłożyć zwłoki na bok, sporządzić ich listę w oczekiwaniu na wyniki badań, znajdywano najprzeróżniejsze rzeczy, a czasami bardzo niewiele, bo ziemię przerzucono zbyt wiele razy… Wówczas zapisywano: „Żołnierz niezidentyfikowany”.
Prace były już mocno zaawansowane. Dokonano ekshumacji niemal czterystu ciał. Trumny dostarczano ciężarówkami, jedna ekipa złożona z czterech ludzi miała za zadanie poskładać je i zbić, inna z kolei zanosiła je blisko dołu ze zwłokami, po czym ładowała do furgonetek, którymi przewożono je do nekropolii w Darmeville, gdzie pracownicy firmy Pradelle i Spółka dokonywali pochówku. Dwaj ludzie zajmowali się prowadzeniem rejestru, wpisami i sporządzaniem zestawień. ♦ ♦ ♦ Joseph Merlin, wysłannik ministerstwa, wkroczył na cmentarz niczym jakiś święty na czele procesji. Jego olbrzymie buciory ochlapywały wszystko po drodze, kiedy wpadał w kałuże. Dopiero wtedy zauważono, że ma ze sobą starą skórzaną teczkę. I chociaż była pełna jakichś dokumentów, wydawało się, że na końcu jego długiej ręki teczka kołysze się lekko niczym kartka papieru. Zatrzymał się. Tuż za nim stanął cały zaniepokojony orszak. Merlin przez dłuższy czas przyglądał się temu, co go otaczało. Nad cmentarzem bezustannie unosił się słodkawy fetor rozkładających się ciał, ten odór uderzał chwilami prosto w twarz, jak chmura przesuwana przez wiatr,
a smród mieszał się z dymem palonych trumien wyciągniętych z ziemi, które bądź to były uszkodzone, bądź nie nadawały się już do użytku i zgodnie z obowiązującym rozporządzeniem należało je spalić na miejscu. Niebo wisiało nisko, było brudnoszare, tu i tam widać było ludzi przenoszących trumny lub pochylających się nad dołami; silniki w dwóch ciężarówkach pracowały na okrągło, gdy ręcznie ładowano na nie trumny. Merlin poruszył sztuczną szczęką, tsitt, tsitt, przygryzł mięsiste wargi. Oto, na co mu przyszło na stare lata. Prawie czterdzieści lat służby państwowej, a teraz, tuż przed emeryturą, wysłano go na inspekcję cmentarzy. Merlin pełnił służbę kolejno w Ministerstwie do spraw Kolonii, w Ministerstwie Zaopatrzenia Ogólnego, w Biurze Podsekretarza Stanu do spraw Handlu, Przemysłu, Poczt i Telegrafów, w Ministerstwie Rolnictwa i Zaopatrzenia, trzydzieści siedem lat kariery, trzydzieści siedem lat wywalania go zewsząd na zbity pysk i trzydzieści siedem lat samych niepowodzeń, tylko i wyłącznie same porażki na wszystkich stanowiskach, jakie zajmował. Merlin nie był kimś, kogo ludzie lubili. Zamknięty w sobie, przesadnie dokładny, skrupulatny, od początku do końca roku w złym humorze, można więc z nim było zapomnieć o żartach… Przez swoje zarozumialstwo i ciasnotę umysłową ten okropny i antypatyczny człowiek jedynie prowokował kolegów
do złośliwości, a swoich szefów zachęcał do pastwienia się nad nim. Zjawiał się, powierzano mu jakieś zadanie i bardzo szybko wszyscy byli nim zmęczeni, wydawał się żałosny, nieprzyjemny, niedzisiejszy, zaczynano śmiać się z niego za plecami, przyczepiano mu najprzeróżniejsze przezwiska, strojono sobie z niego żarty, dostawało mu się dosłownie za wszystko. Tymczasem pod względem zawodowym był zawsze bez zarzutu. Mógł nawet wyliczyć całą listę swoich ważnych dokonań w administracji państwowej, listę, którą wciąż aktualizował i bez końca roztrząsał, chcąc w ten sposób ukryć bilans miernej kariery, nigdy nienagrodzonej prawości, całego tego czasu, kiedy był przedmiotem pogardy. Nieraz jego pobyt w niektórych wydziałach przypominał niekończące się otrzęsiny; parę razy wyprowadziło go to z równowagi i zareagował ostro, wydzierając się na cały głos, zdenerwowany, gotowy pokłócić się ze wszystkimi ludźmi na ziemi, wtedy naprawdę wzbudzał lęk, zwłaszcza u kobiet, które, sami rozumiecie, nie mają teraz odwagi się do niego zbliżyć, chcą, żeby ktoś był przy nich i im towarzyszył, nie można przecież dalej pracować z takim typem, tym bardziej że, tak uczciwie mówiąc, jak by to ująć, ten facet nie za ładnie pachnie, a ludziom to przeszkadza. Nigdzie nie zagrzał miejsca. Przez całe życie miał tylko jeden, krótki, nieco jaśniejszy epizod, od dnia, w którym spotkał Francine, a było to 14 lipca, do dnia wyjazdu tejże Francine, kiedy ta zostawiła go rok później we
Wszystkich Świętych dla kapitana artylerii. A wszystko to miało miejsce trzydzieści cztery lata temu. Tak więc inspekcja cmentarzy na koniec kariery nie miała w sobie niczego zaskakującego. Mijał już rok, odkąd Merlin wylądował w Ministerstwie do spraw Rent, Emerytur i Zasiłków Wojennych. Przerzucano go z jednego wydziału do drugiego, aż tu pewnego dnia dotarły niepokojące informacje o tym, co się dzieje na cmentarzach wojskowych. Nie wszystko przebiegało tam normalnie. Jakiś prefekt zgłosił nieprawidłowości w Dampierre. Nazajutrz wprawdzie wycofał swoje zastrzeżenia, ale zwróciło to uwagę administracji. Ministerstwo musiało się przecież upewnić, że państwo francuskie wydaje w sposób właściwy pieniądze podatników, aby godnie i z poszanowaniem prawa pochować synów ojczyzny, którzy… itd., itd. — Niechby to cholera wzięła! — odezwał się Merlin, opóźniając ten przygnębiający spektakl. Bo właśnie jego wyznaczono do tego zadania. Uznano, że Merlin idealnie nadaje się do wypełnienia misji, której nikt nie miał ochoty się podjąć. Niech objeżdża nekropolie. Usłyszał to adiutant Tournier. — Słucham? Merlin odwrócił się, popatrzył na niego, tsitt, tsitt. Od czasu Francine i tego jej kapitana nie znosił wojskowych. Znowu powrócił myślami do cmentarza,
jakby nagle uświadomił sobie, gdzie się znajduje i czym powinien się teraz zajmować. Pozostali członkowie delegacji stali zaniepokojeni. Wreszcie Dupré zdobył się na odwagę: — Proponowałbym, żebyśmy zaczęli może od… Lecz Merlin stał nieruchomo, sztywny jak świeżo zasadzone drzewo, patrząc na ten przygnębiający widok, który w jakiś przedziwny sposób przywodził na myśl jego odwieczną skłonność do bycia ofiarą. Postanowił przyśpieszyć rozwój wypadków i pozbyć się tej uciążliwej roboty. — Ależ mnie wpieprzyli. Tym razem wszyscy wyraźnie usłyszeli, ale nikt nie wiedział, jaki wniosek należy z tego wyciągnąć. Rejestry urzędu stanu cywilnego odpowiadające przepisom ustawy z dnia 29 grudnia 1915 roku, sporządzenie kart wyszczególnionych w okólniku z dnia 16 lutego 1916 roku, poszanowanie praw spadkobierców prawnych zgodnie z artykułem 106. ustawy o finansach z dnia 31 lipca 1920, hm, jasne, mówił do siebie Merlin, stawiając krzyżyk tu, składając podpis tam, atmosfera może się nie rozładowała, ale wszystko toczyło się w miarę normalnie. Tyle tylko, że ten typ cuchnął jak skunks; kiedy ktoś był z nim sam na sam w baraku dla pracowników urzędu stanu cywilnego, sytuacja stawała się nie do wytrzymania. Mimo lodowatego wiatru, który gwałtownymi zrywami wpadał
do pomieszczenia, zdecydowano, że okno musi pozostać otwarte. Merlin rozpoczął inspekcję od obejrzenia grobów zbiorowych. Paul Chabord czym prędzej rozłożył nad jego głową parasol, wyciągnął ramię, ile się dało, ale że wysłannik ministerstwa okazał się nieprzewidywalny w swoich ruchach, nagłe zmiany kierunku ostatecznie zniechęciły urzędnika do dalszego okazywania dobrej woli i w końcu sam się skrył pod parasolem. Merlin nawet tego nie zauważył; z czaszką, po której spływały strugi deszczu, wpatrywał się w rozkopany grób, jakby nie bardzo rozumiał, co właściwie ma tutaj być przedmiotem inspekcji. Tsitt, tsitt. Potem udali się do miejsca, gdzie składowano trumny, opisali mu szczegółowo procedury, Merlin założył na nos okulary, w których porysowane szare szkła przypominały osłonkę z kiełbasy; porównywał karty, zestawienia, tabliczki z nazwiskami na trumnach, a potem — no dobra, wystarczy już tego dobrego — mruknął do siebie — nie będziemy tu marnować całego dnia. Wyciągnął z kieszonki wielki zegarek i nie odzywając się do nikogo choćby słowem, wielkimi, zdecydowanymi krokami skierował się do baraku administracji. W południe zakończył wypełnianie rubryk w raporcie z inspekcji. Gdy widziało się, jak pracuje, można było lepiej zrozumieć, dlaczego cała jego marynarka jest poplamiona atramentem.
A teraz wszyscy mieli się podpisać. — Każdy z nas wypełnia tu swój obowiązek! — obwieścił stanowczym i zadowolonym głosem adiutant Tournier. — Właśnie tak — odpowiedział Merlin. Zwykła formalność. Stali przed barakiem, przekazując sobie pióro jak kropidło w czasie pogrzebu. Merlin postukał grubym palcem wskazującym w raport. — A w tym miejscu podpis przedstawiciela rodzin… Krajowy Związek Kombatantów oddawał rządowi wystarczająco dużo przysług, aby mieć prawo do posiadania swoich przedstawicieli niemalże wszędzie. Merlin patrzył ponurym wzrokiem, jak Roland Schneider składa parafkę. — Schneider — odezwał się wreszcie (wymówił jego nazwisko „Sznaj-da”, aby mocniej podkreślić to, co miał na myśli) — to brzmi tak trochę z niemiecka, nie? Tamten cały zesztywniał. — Nieważne zresztą — rzucił Merlin, wskazując znowu palcem na rejestr — o tu, urzędnik stanu cywilnego… Rzucona przez niego uwaga zmroziła wszystkich. Podpisywanie raportu dobiegło końca w całkowitej ciszy. — Szanowny panie — zaczął Schneider, który wreszcie zdołał się otrząsnąć — otóż pańska uwaga na temat…
Ale Merlin już stał wyprostowany, przewyższając go o dwie głowy, nachylił się nad nim, wbił w niego wielkie szare oczy i spytał: — Czy w restauracji będzie można zamówić kurczaka? Kurczak był jedyną radością jego egzystencji. Jadł niechlujnie, uzupełniając plamy z atramentu plamami tłuszczu, bo nigdy nie zdejmował marynarki. W czasie obiadu każdy — z wyjątkiem Schneidra, który wciąż szukał ciętej riposty — starał się zagaić rozmowę. Merlin, z nosem w talerzu, zdobył się na kilka mruknięć i parę „tsitt, tsitt” sztuczną szczęką, co skutecznie zniechęciło wszystkich do kolejnych prób konwersacji. Tymczasem, ponieważ inspekcja się zakończyła, mimo że wysłannik ministerstwa okazał się nad wyraz niemiłym typem, bardzo szybko zapanowała atmosfera ulgi, by nie rzec wesołości. Początek prac był rzeczywiście dosyć trudny, napotkano trochę drobnych problemów. Przy tego rodzaju przedsięwzięciach nic właściwie nie odbywa się dokładnie tak, jak przewidywano, a przepisy, choć bardzo dokładne, zawsze mijają się z rzeczywistością, którą dostrzega się w całej pełni w momencie rozpoczęcia prac. Co z tego, że każdy sumiennie wykonuje swoje obowiązki, skoro zawsze zdarzają się nieprzewidziane kłopoty, trzeba coś postanowić, podjąć decyzje, a potem, ponieważ zaczęło się coś robić w określony sposób, trzeba cofnąć się do samego początku…
Teraz wszyscy chcieli, żeby ten cmentarz jak najszybciej opustoszał, żeby jak najprędzej mieć to za sobą. Inspekcja zakończyła się pozytywnymi, uspokajającymi wnioskami. Patrząc jednak wstecz, każdy trochę się tej inspekcji obawiał. Sporo nawet wypito przy obiedzie, bo nikt przecież nie płacił z własnej kieszeni, całkowita darmocha. Nawet Schneider zapomniał o zniewadze, wolał odczuwać pogardę dla tego nieokrzesanego urzędasa i nalać sobie trochę côtes-du-Rhône. Merlin trzy razy z rzędu dokładał sobie kurczaka, pożerając go jak głodomór. Jego wielkie paluchy całe były w tłuszczu. Kiedy skończył, nie zwracając najmniejszej uwagi na pozostałych biesiadników, rzucił na stół serwetkę, która do niczego mu się zresztą nie przydała, wstał i wyszedł z restauracji. Zaskoczył tym zgromadzonych przy stole, wszyscy zaczęli się przepychać, trzeba było czym prędzej przełknąć ostatni kęs, opróżnić kieliszek, poprosić o rachunek, sprawdzić, czy wszystko się zgadza, zapłacić i przewracając krzesła, biec do drzwi. Kiedy wypadli na zewnątrz, Merlin właśnie obsikiwał koło w samochodzie. Zanim udali się na dworzec, mieli jeszcze raz podjechać na cmentarz, aby zabrać teczkę Merlina i te jego rejestry. Pociąg odjeżdżał za czterdzieści minut i mowy nie było, żeby zatrzymywać się tam na dłużej, tym bardziej że deszcz, który ustał na chwilę w czasie obiadu, znowu padał coraz mocniej. W samochodzie
Merlin nie odezwał się do nikogo jednym słowem, nie zdobył się na choćby jedno zdanie podziękowania za zaproszenie na obiad ani za gościnność, no, po prostu najzwyklejszy, ponury, niemyty cham. Znalazłszy się na cmentarzu, Merlin szedł szybkim krokiem. Deski przerzucone nad kałużami z wodą uginały się niebezpiecznie pod jego wielkimi buciorami. Jakiś rudy zabiedzony kundel przebiegł im drogę. Merlin, bez żadnego ostrzeżenia, nawet nie zwalniając kroku, oparł się na lewej nodze i przywalił mu potężnie prawą nogą w żebra; pies zawył z bólu, przeleciał metr w powietrzu i spadł na grzbiet. Zanim jeszcze zdążył się podnieść, Merlin wskoczył do kałuży, woda sięgała mu po kostki, i aby unieruchomić psa, przydusił go potężnym buciorem. Zwierzak, bojąc się, że go utopi, zaczął szczekać, ile wlezie, wijąc się w wodzie i próbując go ugryźć; wszyscy stali jak oniemiali. Merlin tymczasem pochylił się, prawą ręką chwycił psa za dolną szczękę, a lewą za górną, pies zaskowyczał i zaczął szamotać się z całych sił. Merlin, który trzymał go już bardzo mocno, raz jeszcze kopnął go w brzuch, rozdziawił mu mordę tak, jakby to był krokodyl, po czym nagle go puścił, pies przekoziołkował w wodzie, stanął wreszcie na łapach i uciekł czym prędzej, szorując brzuchem po ziemi. Kałuża była głęboka, woda zakrywała całkowicie buty Merlina, ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Odwrócił się w stronę stojących w szeregu,
oszołomionych członków delegacji, próbujących utrzymać równowagę na drewnianej kładce. Wtedy wyciągnął przed siebie kość, która miała jakieś dwadzieścia centymetrów długości. — A na tym to ja się znam, to na pewno nie jest kość kurczaka! Chociaż Joseph Merlin objawił im się jako urzędnik dosyć brudny, antypatyczny, jako nieudacznik służby publicznej, to jednak okazał się też człowiekiem wnikliwym, skrupulatnym i szczerze mówiąc, uczciwym. Nie dał nic po sobie poznać, ale widok tych cmentarzy przyprawiał go o ból serca. Był to już trzeci cmentarz, jaki odwiedzał, odkąd przydzielono mu funkcję, której nikt nie chciał. Dotychczas postrzegał wojnę wyłącznie przez pryzmat ograniczeń żywnościowych i notatek służbowych sporządzanych w Ministerstwie do spraw Kolonii, więc pierwsza wizyta na cmentarzu wywarła na nim piorunujące wrażenie. Do tego stopnia, że jego mizantropia, chociaż od dawna poza zasięgiem kul, została mocno podważona. Nie przez wojenną hekatombę, bo do tego można się w końcu przyzwyczaić, jako że katastrofy i epidemie od zawsze pustoszyły świat, a wojna stanowiła jedynie ich połączenie. Tym, co go poruszyło do głębi, był wiek poległych. W katastrofach giną wszyscy, epidemie dziesiątkują dzieci i starców, ale tylko na wojnie zabijana jest tak olbrzymia liczba młodych ludzi. Merlin nie spodziewał się, że uświadomienie sobie tego tak
bardzo nim wstrząśnie. Tak naprawdę jakaś jego cząstka pozostała gdzieś w epoce Francine, a w tym olbrzymim, nieproporcjonalnym ciele wciąż jeszcze tkwił niewielki kawałek duszy młodego mężczyzny w wieku tych, którzy zginęli. Znacznie mniej ograniczony niż większość kolegów, jako drobiazgowy urzędnik już w czasie pierwszej wizyty na cmentarzu wojskowym wychwycił pewne nieprawidłowości. Dostrzegł całą masę niejasności w rejestrach, jakieś nieudolnie maskowane niespójności, no, ale cóż zrobić, gdy widziało się ogrom tego zadania, gdy patrzyło się na tych biednych Senegalczyków przemoczonych do suchej nitki, gdy myślało się o tej nieprawdopodobnej rzezi i próbowało się oszacować liczbę zwłok, które teraz trzeba będzie wykopać z ziemi i przetransportować… Czy w tej sytuacji można być aż tak drobiazgowym i nieustępliwym? Przymykało się oczy, i tyle. Tragiczne okoliczności wymagają pragmatyzmu, a Merlin uważał za usprawiedliwione, że przemilczy się różne nieprawidłowości, aby tylko z tym już skończyć, mój Boże, żeby już wreszcie skończyć z tą wojną. Jednak tutaj, w Chazières-Malmont, niepokój aż chwytał za gardło. Kiedy Merlin powiązał ze sobą dwie lub trzy wskazówki, deski z dawnych trumien wrzucone do dołów, które zostaną zakopane zamiast spalone, liczbę wysłanych trumien w stosunku do liczby wykopanych grobów, mocno przybliżone dane
w sprawozdaniach z niektórych dni… Wszystko to razem napawało obawą. I jego ocena tego, co jest sprawiedliwe, a co nie, została mocno nadwerężona. Kiedy więc spotkał na swej drodze podskakującego jak tancerka kundla z kością łokciową w pysku, zalała go nagła krew. I postanowił wtedy zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Joseph Merlin zrezygnował z wyjazdu i spędził cały dzień na sprawdzaniu dokumentów, domagając się wyjaśnień. Schneider zaczął się pocić, jakby to było lato, Paul Chabord bez przerwy smarkał, wycierając nos, i tylko adiutant Tournier strzelał obcasami za każdym razem, gdy wysłannik ministra się do niego zwracał, ten gest wszedł mu bowiem w krew, choć nie miał już żadnego sensu. Wszyscy bez przerwy spoglądali w stronę Luciena Dupré, który widział, jak oddalają się od niego marne zresztą szanse na podwyżkę. Jeśli chodzi o spisy, listy i zestawienia, Merlin nie potrzebował niczyjej pomocy. Kilka razy udał się osobiście do miejsca składowania trumien, do magazynów i do wykopanych dołów. Potem znowu zajął się magazynami. Widziano z daleka, jak się zbliża, idzie dalej, wraca, jak drapie się po głowie, rozgląda na wszystkie strony, jakby szukał rozwiązania jakiegoś równania matematycznego; ta groźna postawa i to, że facet nie odzywał się ani słowem, działały wszystkim na nerwy.
Aż wypowiedział wreszcie to słowo: — Dupré! Wszyscy poczuli, że nadeszła godzina prawdy. Dupré zamknął oczy. Kapitan Pradelle poinstruował go wcześniej: „Niech się przygląda, jak przebiegają prace, kontroluje, komentuje, olewamy to, zgoda? Natomiast niech pan coś zrobi z tym, co mamy na składzie… Liczę na pana, panie Dupré, dobrze?”. Tak właśnie postąpił Dupré: zapasy przeniesiono do magazynów miejskich, zajęło to dwa dni, tyle że wysłannik ministerstwa, chociaż wyglądał niepozornie, umiał liczyć, przeliczyć i powiązać ze sobą informacje, więc potem poszło już błyskawicznie. — Brakuje trumien — powiedział Merlin. — I to nawet sporo ich brakuje, dlatego chciałbym się dowiedzieć, gdzieżeście je, do cholery, podziali. A wszystko przez tego parszywego kundla, który zjawiał się od czasu do czasu, żeby sobie podjeść, i akurat musiało to nastąpić tego właśnie dnia. Do tej pory rzucali w niego kamieniami, ale powinni byli go zatłuc; sami widzicie, do czego to prowadzi, kiedy człowiek chce się zachować po ludzku. Pod koniec dnia, gdy z placu budowy, gdzie i tak już było cicho i panowała pełna napięcia atmosfera, zniknęli pracownicy, Merlin, który wrócił z miejskich magazynów, wyjaśnił po prostu, że ma jeszcze coś do zrobienia i prześpi się w baraku urzędu stanu cywilnego, a niewygody wcale mu nie przeszkadzają. Po czym
wielkimi krokami upartego starucha wyruszył znowu w kierunku alejek. Zanim Dupré pobiegł zadzwonić do kapitana Pradelle’a, odwrócił się po raz ostatni. Tam, w oddali, Merlin zatrzymał się, z rejestrem w ręku, przed grobem w północnej części cmentarza. Wreszcie zdjął marynarkę, zamknął rejestr, opatulił go w marynarkę, którą położył na ziemi, i chwycił łopatę, która pod ciężarem olbrzymiego zabłoconego buta zanurzyła się aż po trzonek.
25
Dokąd on poszedł? Czy miał jeszcze jakichś znajomych, o których nigdy mu nie wspominał, u których mógł się zatrzymać? A co się z nim dalej stanie bez morfiny? Czy będzie w stanie ją zdobyć? A może zdecydował się wrócić do rodziny, w końcu byłoby to najbardziej sensowne rozwiązanie… Tyle że Édouard nigdy nie kierował się rozsądkiem. A tak swoją drogą, jaki on był przed wojną? — zastanawiał się Albert. Jakim był człowiekiem? I dlaczego on, Albert, nie zadał więcej pytań na jego temat panu Péricourtowi podczas tej pamiętnej kolacji, bo przecież on też miał prawo zadawać pytania i dowiedzieć się, jaki był jego towarzysz broni, zanim się poznali? Lecz przede wszystkim, dokąd on poszedł? Oto, o czym od rana do wieczora myślał bez przerwy Albert od chwili, gdy Édouard odszedł cztery dni temu. Wciąż przypominał sobie różne obrazki z ich życia, wracał, jak starzec, do tych wspomnień. Tak po prawdzie to Édouarda nie brakowało mu znowu aż tak bardzo. Jego zniknięcie przyniosło mu wręcz ulgę, bo cała masa obowiązków, do których wykonywania zmuszała go obecność przyjaciela, nagle zniknęła, a on odetchnął wreszcie głębiej i poczuł się
oswobodzony. Tyle tylko, że nie był spokojny. W końcu przecież to nie jest mój dzieciak! — myślał sobie, chociaż gdyby wziąć pod uwagę jego zależność od innych ludzi, jego niedojrzałość i upór, wszystko skłaniało do takiego porównania. Co za idiotyczny pomysł z tymi pomnikami ku czci poległych! Albert widział w tym coś kompletnie chorego. Pal sześć, że w ogóle na to wpadł, bo ostatecznie można by to jeszcze jakoś zrozumieć, miał ochotę odegrać się na innych, tak jak każdy. Ale to, dlaczego nie trafiały do niego żadne argumenty Alberta, pozostawało tajemnicą. I dlaczego nie potrafił pojąć różnicy między pomysłem a marzeniem! Ten chłopak, tak naprawdę, był całkiem oderwany od rzeczywistości, coś takiego często spotyka się u bogatych ludzi, tak jakby rzeczywistość zupełnie ich nie obchodziła. W Paryżu panował wilgotny, przejmujący chłód. Albert domagał się nowych plansz reklamowych, bo stare strasznie nasiąkały i stawały się niewiarygodnie ciężkie pod koniec dnia, ale nic nie udało mu się wskórać. Rano odbierało się drewniane plansze tuż obok stacji metra i zmieniało się je po południu w porze obiadu. Zatrudniano w większości żołnierzy po demobilizacji, którzy nie znaleźli jeszcze normalnej pracy, około dziesięciu na jedną dzielnicę, a do tego inspektora, wyjątkowo wrednego gościa, który wiedział, gdzie się zaczaić, bo akurat w chwili, gdy człowiek na chwilę
przystanął, żeby rozmasować plecy, od razu wyskakiwał skądś znienacka, grożąc wywaleniem z roboty, jeśli delikwent natychmiast nie podejmie na nowo wędrówki. Był wtorek, dzień boulevard Haussmann, między La Fayette i Saint-Augustin (z jednej strony: Jeśli chcesz zafarbować i odświeżyć pończochy, nie ma jak Raviba, a z drugiej: Lip… Lip… Lip… Hurra — Zegarek zwycięstwa). Deszcz, który w nocy wreszcie ustał, znowu od dziesiątej rano zaczął padać. Albert dotarł do rogu rue Pasquier. Nawet króciutka przerwa, żeby tylko wyciągnąć kaszkiet z kieszeni, była zakazana, trzeba było chodzić bez przerwy. — Na tym polega ta robota, trzeba chodzić — mówił inspektor. — Toż podobno byłeś w piechocie, nie? No, to tu jest dokładnie tak samo! Lał jednak rzęsisty, zimny deszcz, więc trudno, Albert rzucił okiem w prawo, w lewo, cofnął się i oparł o ścianę domu, przykucnął, zginając kolana, plansze oparły się o ziemię; pochylił się, zamierzając wysunąć się spod skórzanych pasków, kiedy nagle budynek runął. Cała fasada spadła mu prosto na głowę. Uderzenie było tak gwałtowne, że głowę odrzuciło mu do tyłu, pociągając za sobą resztę ciała. Tylna część czaszki uderzyła o kamienny mur, plansze przewróciły się, a rzemyki się zaplątały, dusząc Alberta. Szamotał się jak człowiek, który tonie, nie może złapać oddechu, i tak już ciężkie plansze spadły na niego jak akordeon, nie
był w stanie się ruszyć; kiedy próbował się podnieść, skórzane rzemyki zacisnęły się wokół szyi. Wtedy dotarła do niego zaskakująca myśl: to jest dokładnie ta sama scena, co wtedy w leju po pocisku. Skrępowany, przyduszony, całkiem unieruchomiony i bez tchu, chyba było zapisane w górze, że tak właśnie przyjdzie mu umrzeć. Ogarnęła go panika, jego ruchy były bezładne, chciał krzyczeć, ale nie udawało mu się, wszystko działo się tak szybko, bardzo szybko, o wiele za szybko; poczuł, że ktoś łapie go za łydki, wyciąga go spod zgliszczy, rzemyki zaciskały się coraz mocniej na szyi; próbował wcisnąć pod nie palce, żeby złapać oddech, ktoś uderzył bardzo mocno w jedną z drewnianych plansz, od tego ciosu zadudniło mu w czaszce, i nagle pojawiło się światło, rzemyki się rozwiązały, Albert wciągnął łapczywie powietrze, za dużo powietrza, zaczął kaszleć, o mało nie zwymiotował. Chciał się osłonić przed czymś, ale przed czym? Zaczął miotać się na wszystkie strony, zupełnie jak przerażony ślepy kot; kiedy wreszcie otworzył oczy, zrozumiał: budynek, który się zawalił, przybrał teraz postać rozwścieczonej twarzy, która nachylała się nad nim z wybałuszonymi oczami. Antonapoulos krzyczał: — Ty skurwielu! Jego nalaną twarz i wielkie obwisłe policzki rozpalała teraz wściekłość, a jego spojrzenie wydawało
się przebijać Alberta na wylot. Grek, którego cios go ogłuszył, wziął rozmach i gwałtownie chwycił resztki plansz reklamowych, jego przeogromny zad rozwalił deskę przygniatającą klatkę piersiową Alberta, którego chwycił za włosy. Dobrze usadowiony na swej zdobyczy zaczął obijać jej głowę pięściami. Pierwszy cios rozerwał mu łuk brwiowy, drugi rozpruł mu wargi, Albert od razu poczuł w ustach smak krwi, nie miał szans, żeby się ruszyć, przygnieciony przez Greka, który wciąż wydzierał się, uderzając go przy każdym słowie w twarz. Raz, dwa, trzy, cztery, Albert, nie mogąc złapać oddechu, słyszał krzyki, spróbował się odwrócić, jego głowa eksplodowała od ciosu prosto w skroń, stracił przytomność. Jakieś hałasy, czyjeś głosy, coś się dzieje wokoło… Interweniowali jacyś przechodnie, którym w końcu udało się odciągnąć złorzeczącego Greka i przewrócić go — potrzeba było do tego trzech gości — aż wreszcie oswobodzili Alberta, po czym położyli go na chodniku. Ktoś od razu zamierzał wezwać policję, Grek jeszcze bardziej się zdenerwował, bo nie chciał żadnej policji, chciał jedynie — co do tego nie było żadnych wątpliwości — zabić tego nieprzytomnego mężczyznę, który leżał teraz w kałuży krwi i którego pokazywał ręką, krzycząc: „Skurwiel!”. Zebrani apelowali o spokój, kobiety cofały się na widok nieprzytomnego, rozciągniętego na chodniku człowieka we krwi. Dwaj mężczyźni, chodnikowi bohaterowie, przytrzymywali
Greka, który leżał na plecach jak żółw, nie pozwalając mu się obrócić. Wywrzaskiwali jakieś polecenia, nikt nie wiedział, co kto ma robić, powoli zaczęto już komentować całą sytuację. Ktoś tam mówi, że poszło o kobietę. — Co pan na to? Trzymajcie go mocno! — Dobre sobie, sam go pan trzymaj albo może chodź pan mi tu pomóc! No bo ten cholerny Grek miał naprawdę niezłą krzepę, kiedy chciał się obrócić, jak prawdziwy kaszalot, tyle że z powodu zbyt dużej masy ciała nie był w tej chwili niebezpieczny. — Ale mimo wszystko — stwierdził ktoś — powinna zjawić się tu policja! — Policja nie, policja nie! — zawodził Grek, żywo gestykulując. Słowo „policja” potęgowało tylko jego złość i gniew. Jedną ręką przewrócił na plecy jednego z ochotników; kobiety, zachwycone, wszystkie razem krzyknęły, lecz na wszelki wypadek cofnęły się o krok. Jacyś gapie obojętni na to, jak zakończy się ostatecznie ta kłótnia, trochę dalej pytali: — Turek? — Ależ skąd, to po rumuńsku! — A gdzie tam! — odezwał się na to jakiś dobrze poinformowany mężczyzna. — Rumuński przypomina francuski, a to jest turecki.
— Aha! — wykrzyknął ten pierwszy. — Turecki, tak przecież mówiłem! W tym momencie zjawiło się wreszcie dwóch policjantów. — Co tu się dzieje? — Idiotyczne pytanie, bo widać jak na dłoni, że jednemu mężczyźnie przechodnie nie pozwolili na to, żeby wykończył drugiego gościa, nieprzytomnego i leżącego cztery metry dalej. — Dobrze, dobrze, zaraz się temu przyjrzymy. Ale właściwie niczemu się nie przyjrzeli, bo wydarzenia potoczyły się teraz nadzwyczaj szybko. Przechodnie, którzy do tej pory przytrzymywali Greka, puścili go na widok nadchodzących mundurowych. A jemu to wystarczyło, by obrócić się na brzuch, uklęknąć, podnieść się, teraz już nikt nie zdołałby go zatrzymać, był jak rozpędzony pociąg, mógł zmiażdżyć wszystko, nikt nie odważył się stanąć na jego drodze, a już na pewno nie policja. Grek rzucił się w stronę Alberta, który podświadomie musiał wyczuć powracające niebezpieczeństwo. W chwili gdy Antonapoulos miał się na niego rzucić, Albert — a właściwie wyłącznie jego ciało, bo oczy miał nadal zamknięte i poruszał głową jak lunatyk — też obrócił się na brzuch, zerwał na równe nogi, rzucił się do ucieczki, biegnąc zygzakiem po chodniku, a Grek ruszył za nim w pościg. Wszyscy byli mocno rozczarowani.
Dokonał się przecież nagły zwrot akcji, a tu tymczasem protagoniści zniknęli. Wszyscy byli sfrustrowani niedoszłym aresztowaniem, przesłuchaniem, no bo ostatecznie skoro brali w tym udział, to chyba mieli prawo dowiedzieć się, jak to się skończy, nie? Tylko policjanci nie byli rozczarowani, z rezygnacją machnęli ręką w geście bezsilności i niech się dzieje, co chce, licząc tylko, że ci dwaj będą się gonić wystarczająco długo, bo za rue Pasquier to już nie ich rewir. Bieg, a raczej pościg skończył się zresztą dosyć szybko. Albert przetarł rękawem twarz, żeby lepiej widzieć, co się dzieje, biegł jak ktoś, komu śmierć depcze po piętach, był o wiele szybszy od zwalistego Greka, już po chwili dzieliły ich dwie ulice, potem trzy i cztery, Albert skręcił w prawo, potem w lewo, tak więc o ile nie kręci się w kółko i nie wpadnie znowu na Antonapoulosa, skończyło się na strachu, jeśli nie liczyć dwóch złamanych zębów, rozbitego łuku brwiowego, siniaków, przerażenia, obolałych żeber itd. Ten zakrwawiony, zataczający się mężczyzna z pewnością szybko zwróci na siebie uwagę policji. Zaniepokojeni przechodnie rozstępowali się na boki. Albert, który zrozumiał, że udało mu się znacząco wyprzedzić napastnika, a jednocześnie zdając sobie sprawę ze swego żałosnego wyglądu, zatrzymał się przy fontannie na rue Scribe i opłukał wodą twarz. Dopiero w tym momencie zaczął odczuwać potworny ból od
otrzymanych ciosów. Bolał go zwłaszcza otwarty łuk brwiowy. Nie dało się zatamować płynącej krwi — nawet przyciskając rękaw do czoła — krew była wszędzie. ♦ ♦ ♦ Młoda, elegancko ubrana kobieta w kapeluszu siedziała sama, przyciskając do siebie damską torebkę. Odwróciła wzrok, gdy tylko Albert wszedł do poczekalni, a niełatwo być niewidoczną, gdyż poza nimi nie było tam nikogo, a krzesła stały naprzeciwko. Wyginała się i wykręcała, patrzyła przez okno, za którym nic nie było widać, kaszlała, aby osłonić ręką twarz, bardziej zaniepokojona tym, że ją zauważy, niż widokiem tego mężczyzny, który bez przerwy krwawił — był zalany krwią od stóp do głów — a jego twarz świadczyła wyraźnie o tym, że ma za sobą naprawdę paskudny kwadrans. Spędził kolejny fatalny kwadrans, zanim z drugiego końca korytarza wreszcie dały się słyszeć czyjeś kroki, jakiś głos, aż wreszcie zjawił się doktor Martineau. Młoda kobieta wstała i natychmiast zastygła w bezruchu. Widząc, w jakim stanie jest Albert, doktor dał mu znak ręką. Albert podszedł do niego, kobieta bez słowa wróciła na swoje miejsce i usiadła na krześle, jakby za karę.
Lekarz o nic nie pytał, obmacał, przycisnął tu i tam, i trzeźwo postawił diagnozę: — No to ładnie dał pan sobie obić mordę… — Zdezynfekował podziurawione dziąsła, zalecił wizytę u dentysty i zaszył ranę na łuku brwiowym. — Dziesięć franków. Albert wywrócił kieszenie na drugą stronę, zebrał na czworakach kilka monet, które potoczyły się pod krzesło, lekarz zgarnął wszystko, nie uzbierało się tego dziesięć franków, oj, nawet sporo brakowało, wzruszył ramionami z rezygnacją, po czym wskazał Albertowi drogę do wyjścia, nie odzywając się już ani słowem. Na zewnątrz Alberta natychmiast ogarnęła panika. Przytrzymał się uchwytu przy bramie wjazdowej, świat zawirował mu przed oczami, serce waliło jak młotem, było mu niedobrze i miał wrażenie, że się roztopi albo zapadnie pod ziemię, jak w ruchomych piaskach. Potworne zawroty głowy. Z wytrzeszczonymi oczami trzymał się za klatkę piersiową, wyglądał jak człowiek, który przed chwilą dostał zawału. Natychmiast zjawiła się konsjerżka. — Chyba nie zwymiotuje mi pan tu na chodnik? Nawet nie był w stanie odpowiedzieć. Konsjerżka popatrzyła na zaszyty łuk brwiowy, pokiwała głową i podniosła oczy do nieba — no cóż, nie ma nic łagodniejszego na świecie od mężczyzn. Zapaść nie trwała jednak długo. Atak był gwałtowny, ale krótki. Przeżywał już wcześniej coś podobnego,
w listopadzie i w grudniu 1918 roku, w tygodniach, które nastąpiły po tym, jak zasypała go ziemia. Wtedy budził się w nocy, jakby był pod ziemią, martwy, uduszony. Ulica zatańczyła wokół niego, kiedy wreszcie ruszył przed siebie, otaczająca go rzeczywistość wydała mu się nowa, bardziej mglista niż prawdziwa, jakby zamazana, tańcząca i rozchybotana. Szedł przed siebie, zataczając się, w kierunku metra, każdy hałas, każdy trzask sprawiał, że podskakiwał nerwowo, odwracał się ze dwadzieścia razy, spodziewając się za każdym razem, że nagle pojawi się przed nim olbrzymi Poulos. Co za beznadzieja. W takim mieście jak Paryż można mieszkać dwadzieścia lat i nigdy nie spotkać dawnego kolegi, że też on musiał akurat nadziać się na tego Greka. Alberta zaczęły teraz potwornie boleć zęby. Zaszedł do jakiejś kafejki, żeby wypić kieliszek calvadosu, ale gdy już miał zamówić, przypomniał sobie, że przecież wszystkie pieniądze oddał doktorowi Martineau. Wyszedł więc z kawiarni, próbował wsiąść do metra, ale dusił się w zamknięciu, znowu dopadł go atak paniki, wypełznął więc na powierzchnię, postanowił wrócić do domu na piechotę, dotarł wreszcie skrajnie wycieńczony na miejsce i przez resztę dnia, drżąc ze strachu na samo wspomnienie, przeżywał wciąż na nowo w szczegółach to wszystko, co mu się przydarzyło.
Chwilami ogarniała go potworna złość. Powinien był przecież zabić tego pieprzonego Greka już wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy! Najczęściej jednak postrzegał swoje życie jako klęskę, ciążyła mu jego małość i czuł, że ciężko mu będzie odbić się od dna, gdyż załamała się w nim wola walki. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze, jego twarz nabrała jakichś gigantycznych rozmiarów, sińce zrobiły się niebieskie, wyglądał teraz jak galernik. Jego towarzysz również popatrzył kiedyś na siebie w lustrze, aby stwierdzić, jakie nastąpiło spustoszenie. Albert rzucił lustrem o podłogę, nawet bez złości, zebrał kawałki szkła i wyrzucił je do kosza. Następnego dnia nic nie zjadł. Przez całe popołudnie chodził w kółko po swojej klitce, jak koń na maneżu. Za każdym razem na wspomnienie tego, co mu się przydarzyło, ogarniał go strach. I do tego nachodziły go idiotyczne myśli: skoro Grek odnalazł go, mógł teraz przeprowadzić własne śledztwo, spotkać się z jego pracodawcą, przyjść po niego do domu, zażądać tego, co mu się należy, i zabić go. Albert podbiegał co chwilę do okna, ale stamtąd nie było widać ulicy, którą mógł nadejść Poulos, a jedynie dom właścicielki, a tam — tak jak zawsze — siedziała w oknie pogrążona we wspomnieniach pani Belmont, patrząca pustym wzrokiem. Przyszłość malowała się więc w czarnych barwach. Straci pracę, Grek depcze mu po piętach, trzeba będzie
się stąd wynieść i poszukać jakiejś innej roboty. Tak jakby to było proste. Potem się jednak uspokoił. Pomysł, że Grek przyjdzie po niego, był przecież czymś groteskowym, jakimś rojeniem. A zresztą zacznijmy od tego, w jaki sposób miałby to niby zrobić? Czy uruchomi całą rodzinę, całą szajkę, żeby odnaleźć karton z ampułkami morfiny, którego zawartość z całą pewnością zdążyła już zniknąć? Nie, to było po prostu śmieszne! Jednak Albert nie był w stanie przekonać o tym własnego ciała. Wciąż cały się trząsł, jego strach był irracjonalny i odporny na rzeczowe argumenty. Godziny mijały, nadeszła noc, a wraz z nią zjawy i groza. Ciemność, w której wszystko wydaje się wyolbrzymione, zniszczyła w końcu tę odrobinę jasności myślenia, do jakiej był zdolny, panika znowu wzięła górę. Albert rozpłakał się w samotności. Można by wręcz napisać opowiadanie o łzach w życiu Alberta. Te pełne rozpaczy wywoływał raz smutek, a raz przerażenie, w zależności od tego, czy rozmyślał o swoim życiu, czy swojej przyszłości. Na przemian oblewał go zimny pot, dopadało przygnębienie, palpitacje, czarne myśli, wrażenie, że się dusi, i zawroty głowy; już nigdy więcej — mówił do siebie — nie będę mógł wyjść z tego mieszkania, ale nie będę też mógł w nim dłużej zostać. Łzy zaczęły płynąć jeszcze obficiej. Uciekać stąd. Nagle właśnie to słowo zadźwięczało w jego umyśle. Uciekać.
Z powodu nocy ten pomysł stopniowo nabierał wyolbrzymionych rozmiarów, przytłaczając wszelkie inne opcje. Nie wyobrażał sobie tutaj już żadnej przyszłości, nie tylko zresztą w tym pokoju, ale również w tym mieście i w tym kraju. Podbiegł do szuflady, wygrzebał stamtąd zdjęcia i pocztówki z kolonii. Trzeba zacząć wszystko od nowa. W następnym przebłysku wspomnień pojawił się Édouard. Albert rzucił się w stronę szafy i wyciągnął maskę z końską głową. Założył ją ostrożnie, jakby trzymał w rękach drogocenny antyk. Od razu poczuł się bezpiecznie i pewnie. Chciał popatrzeć teraz na siebie, wydobył więc z kubła spory kawałek lustra, ale nie udało mu się niczego zobaczyć. Szukał więc swojego odbicia w szybie okiennej, ujrzał siebie pod postacią konia, a wtedy przerażenie minęło, wypełniło go miłe ciepło, mięśnie wreszcie się rozluźniły. Wytężył wzrok i jego spojrzenie padło na drugą stronę podwórza, na okno pani Belmont. Już jej tam nie było. Szyby rozjaśniała jedynie łuna światła dochodząca z jakiegoś oddalonego pokoju w jej mieszkaniu. Nagle wszystko stało się oczywiste. Albert musiał wziąć głęboki wdech, zanim zdjął z twarzy końską maskę. Poczuł nieprzyjemny chłód. Zupełnie jak te piecyki, które gromadzą ciepło i zachowują je, chociaż ogień dawno w nich już zgasł, Albert zgromadził teraz wystarczająco dużo sił, aby otworzyć drzwi, a potem, z maską pod pachą, zejść
powoli po schodach, unieść plandekę i stwierdzić, że karton z ampułkami zniknął. Przeszedł przez podwórze, pokonał kilka metrów chodnikiem, noc była teraz zupełnie ciemna, ścisnął mocniej pod pachą końską maskę i zadzwonił do drzwi. Pani Belmont zajęło dłuższą chwilę, zanim zjawiła się wreszcie, żeby otworzyć. Nie odezwała się ani słowem, kiedy rozpoznała Alberta, po czym uchyliła szerzej drzwi. Albert wszedł do środka, podążył za nią korytarzem, dalej był pokój z zamkniętymi okiennicami. W dziecięcym łóżeczku, już trochę na nią za małym, Louise spała głębokim snem, z podkurczonymi nogami. Albert nachylił się nad nią, kiedy spała, była nieprawdopodobnie pięknym dzieckiem. Na podłodze, przykryty białym prześcieradłem, które w półmroku przypominało odcieniem kość słoniową, z szeroko otwartymi oczami, wbijając wzrok w Alberta, leżał Édouard. Tuż obok niego stał karton z ampułkami morfiny. Albert, rzuciwszy okiem znawcy, natychmiast stwierdził, że niewiele ich ubyło. Uśmiechnął się, a żeby mieć większą swobodę ruchów, włożył na głowę końską maskę i wyciągnął do niego rękę. Około północy Édouard, siedząc pod oknem tuż obok Alberta, trzymał na kolanach plansze z pomnikami. Już zobaczył, jak wygląda twarz przyjaciela. Oj, porządnie mu się oberwało.
— No dobrze, wytłumacz mi to trochę dokładniej. Jak ty to widzisz… ten twój numer z pomnikami? — odezwał się Albert. Podczas gdy Édouard zapisywał coś w nowym zeszycie do rozmów, Albert kartkował plansze z rysunkami. Dokładnie omówili całą tę kwestię. Wszystko dało się jakoś rozwiązać. Nie trzeba zakładać fikcyjnej firmy, wystarczy tylko konto w banku. Żadnego biura, potrzebna jest zwykła skrytka pocztowa. Pomysł polegał na ogłoszeniu niezwykle atrakcyjnej promocji obowiązującej w stosunkowo krótkim przedziale czasu, żeby zgarnąć jak najwięcej zaliczek na poczet zamówienia… i zmyć się zaraz potem z całą kasą. Pozostawał tylko jeden, ale za to istotny problem: żeby wykonać ten numer, potrzebne były jakieś pieniądze. Édouard nie rozumiał dokładnie, dlaczego sprawa niezbędnych środków, która wcześniej zajmowała Alberta tak bardzo, że wpadał we wściekłość, teraz nie wydawała się już przeszkodą niemożliwą do pokonania. Musiało to mieć, rzecz jasna, coś wspólnego z jego stanem, z wybroczynami, świeżo zaszytym łukiem brwiowym, z tymi strupami… Édouard przypomniał sobie, że niedawno Albert wybierał się do miasta i jak strasznie był rozczarowany, gdy wrócił; wyobraził sobie więc, że chodzi o kobietę, o jakiś zawód miłosny. Czy Albert — tak się zastanawiał
— nie podjął tej decyzji w przypływie złości? Czy nie odstąpi od niej już następnego dnia albo dzień później? Ale Édouard nie miał właściwie wyboru, bo jeśli chciał zrealizować to ryzykowne przedsięwzięcie (a tylko Bóg wiedział, jak bardzo mu na tym zależy!), musiał założyć, że postanowienie jego przyjaciela było głęboko przemyślane. No i trzymać kciuki. Podczas rozmowy Albert wydawał się normalny, racjonalny, mówił rzeczy jak najbardziej sensowne, tyle że w połowie zdania przeszywały go nagle dreszcze od stóp do głów i chociaż pogoda wcale temu nie sprzyjała, strasznie się pocił, a najbardziej pociły mu się ręce. W takich chwilach był dwoma mężczyznami jednocześnie: jeden z nich, żołnierz żywcem pogrzebany, trząsł się jak osika, a drugi myślał i kalkulował jak były księgowy. — No więc skąd wytrzasnąć te pieniądze, żeby rozkręcić interes? Albert patrzył długo na koński łeb, który spokojnie się w niego wpatrywał. To łagodne, życzliwe spojrzenie, jakie na nim spoczęło, było jak zachęta. Podniósł się z krzesła. — Myślę, że mogę jakoś te pieniądze zdobyć… — odparł. Podszedł do stołu, z którego powoli usunął wszystkie rzeczy. Usiadł, rozłożył przed sobą kartkę papieru, atrament, obsadkę pióra, zastanawiał się przez dłuższą
chwilę, po czym, kiedy już umieścił u góry po lewej stronie swoje nazwisko i adres, napisał: Szanowny Panie, podczas wizyty, jaką miałem okazję u Pana złożyć, zaproponował mi Pan uprzejmie stanowisko księgowego w jednym z Pańskich przedsiębiorstw. O ile Pana propozycja jest nadal aktualna, pragnąłbym poinformować, że…
MARZEC 1920
26
Henri d’Aulnay-Pradelle, umysł prosty i nieskomplikowany, często stawiał na swoim, gdyż jego prostactwo zwykle zniechęcało inteligencję jego rozmówców. I tak, na przykład, nie mógł powstrzymać się od tego, by nie uważać Léona Jardina-Beaulieu, niższego od niego wzrostem, za kogoś mniej inteligentnego. Była to oczywiście nieprawda, a jednak, ponieważ Léon miał kompleks na tym tle, co pozbawiało go siły przebicia, Pradelle zawsze potrafił postawić na swoim. W tej dominacji istniała oczywiście właśnie kwestia wzrostu, ale były też i dwa inne powody, które miały na imię Yolande i Denise, siostra i żona Léona, będące tak jedna, jak i druga kochankami Henriego. Pierwsza z nich była nią od ponad roku, a druga stała się nią zaledwie dwa dni przed swoim ślubem. Henri uznałby zapewne za znacznie bardziej pikantne, gdyby odbyło się to w przeddzień ceremonii ślubnej, a jeszcze lepiej, gdyby doszło do tego rankiem w dniu ślubu, ale okoliczności nie sprzyjały, tak więc owe dwa dni przed ślubem to naprawdę całkiem niezły wynik. Od tego dnia zwykł mawiać w gronie bliskich sobie osób: „W rodzinie Jardin-Beaulieu brakuje mi już tylko matki”. Ten żart cieszył się nawet sporym
powodzeniem, jako że pani Jardin-Beaulieu — matka, była kobietą, która jedynie w wyjątkowym desperacie mogła wzbudzić pożądanie, a do tego osobą nad wyraz cnotliwą. Henri, z typowym dla siebie grubiaństwem, dodawał wtedy najczęściej: „No cóż, jedno tłumaczy drugie”. W sumie Henri wybrał sobie dwóch wspólników, którymi pogardzał, Ferdinanda Morieux, kretyna doskonałego, i Léona Jardina-Beaulieu, sparaliżowanego swoimi zahamowaniami. Do tej pory miał całkowitą swobodę, żeby załatwiać wszystkie sprawy tak, jak tego chciał, a więc szybko i jak wiadomo, traktując wszystkich z buta, przy czym jego „wspólnicy” zadowalali się spływającą do ich kieszeni dywidendą. Henri o niczym ich nie informował, to było „jego przedsiębiorstwo”. Udało mu się obejść wiele przeszkód bez konieczności spowiadania się komukolwiek, więc nie ma powodów, żeby raptem zacząć teraz postępować inaczej. — Z tym że — powiedział Léon Jardin-Beaulieu — teraz jest to bardziej kłopotliwe. Henri zlustrował go wzrokiem z góry na dół. Kiedy z nim rozmawiał, zawsze starał się przed nim stać, tak by zmusić Léona, żeby ten zadarł głowę do góry, jakby patrzył w sufit. Léon zamrugał szybko. Miał do przekazania ważne informacje, ale ten człowiek wzbudzał w nim strach. I Léon go nienawidził. Cierpiał, kiedy dowiedział się, że
jego siostra z nim sypia, jednak śmiał się z tego tak, jakby nie tylko był w to wtajemniczony, ale też sam go do tego nakłaniał. Kiedy jednak doszły do niego pierwsze pogłoski dotyczące jego żony Denise, sprawa wyglądała już zupełnie inaczej. Poniżenie, którego doznał, sprawiło, że miał ochotę umrzeć. Ożenił się z piękną kobietą, ponieważ posiadał fortunę, i nigdy nie robił sobie złudzeń co do zachowania przez nią wierności, teraz czy w przyszłości, ale fakt, że to właśnie d’Aulnay-Pradelle okazał się heroldem przynoszącym złą nowinę, był dla niego bardziej bolesny niż wszystko inne. Denise z kolei zawsze traktowała Léona z pogardliwą obojętnością. Żywiła do niego pretensję, że osiągnął swój cel, gdyż miał pieniądze. Już od początku ich małżeństwa okazywała mu lekceważenie, a on nie umiał przeciwstawić się jej decyzji, aby mieli oddzielne sypialnie, poza tym każdego wieczoru zamykała przed nim drzwi. On się ze mną nie ożenił — tak sobie myślała — on mnie po prostu kupił. Z natury nie była nawet okrutna, ale trzeba pamiętać, że był to czas, gdy kobietami pogardzano. Léon zmuszony utrzymywać bliskie kontakty z Henrim ze względu na wspólne interesy, czuł się głęboko zraniony w swej męskiej dumie. Tak jakby mało było tych jego nieszczęsnych stosunków małżeńskich! Odczuwał wobec Pradelle’a tak wielką urazę, że gdyby ich lukratywne kontrakty rządowe zakończyły się jednak fiaskiem, nie ruszyłby nawet
małym palcem — to, co by na tym stracił, nie zrujnowałoby go — a nawet z radością pozwoliłby, aby jego wspólnik poszedł na dno. Nie chodziło jednak tylko o pieniądze. Szło przecież także o jego reputację. Tymczasem pogłoski, które z różnych stron do niego docierały, stawały się coraz bardziej niepokojące. Zostawić d’Aulnay-Pradelle’a samego oznaczało, że upadnie się razem z nim, a do tego nie wolno dopuścić! Mówiło się o tym w zawoalowany sposób, nikt nie wiedział dokładnie, o co chodzi, ale skoro mówiono o prawie, to znaczy, że chodziło o przestępstwo… Przestępstwo! Léon miał kolegę z roku, który, ponieważ musiał pracować, pełnił jakąś funkcję w prefekturze. — Mój drogi — powiedział do niego któregoś dnia zaniepokojonym tonem — nieładnie to pachnie, oj, nieładnie… Ale o co dokładnie chodzi? Léon nie był w stanie się tego dowiedzieć; także i jego kolega z prefektury nie wiedział niczego więcej. Albo, co gorsza, wolał mu tego nie mówić. Léon od razu wyobrażał sobie, jak ciągają go po sądach. On, z rodziny Jardin-Beaulieu, miałby stanąć przed sądem? Wszystko się w nim zagotowało. Tym bardziej że on sam niczego złego nie zrobił! Ale niech pan spróbuje to udowodnić przed sądem… — Kłopotliwe — powtórzył spokojnie Henri. — A cóż jest niby takiego kłopotliwego?
— No, ja tego nie wiem… Ale ty na pewno mi powiesz! — Nie wiem w ogóle, o co może chodzić. — Henri zagryzł wargi. — Mówi się o jakimś raporcie… — odezwał się znowu Léon. — Ach tak! — wykrzyknął Henri — O to więc ci chodzi? Nie, to nic takiego, sprawa już jest załatwiona! To było jakieś nieporozumienie. Léon nie miał jednak ochoty zadowolić się byle czym. Naciskał więc dalej: — Według tego, co wiem… — Co takiego?! — rozdarł się Pradelle. — A cóż ty takiego wiesz? Co? No, co ty w ogóle wiesz?! Bez ostrzeżenia przeszedł od pozornej poczciwości do napastliwego tonu. Léon obserwował go przez ostatnie tygodnie, dorobił sobie nawet do tego całą historię, bo uważał, że Pradelle jest potwornie zmęczony, i nie potrafił oderwać się od uporczywej myśli, że Denise ma z tym coś wspólnego. Jednak Henri miał jakieś kłopoty, bo zmęczony kochanek pozostaje przecież kochankiem szczęśliwym, podczas gdy on był wciąż spięty, jeszcze bardziej wybuchowy i bezwzględny niż wcześniej. Tak więc teraz jego nagły atak wściekłości… — Ale skoro mówisz, że problem jest rozwiązany — odważył się odezwać Léon — to dlaczego się tak złościsz?
— Dlatego, że mam tego dość, że muszę się ze wszystkiego spowiadać, a i tak wszystko robię sam! Bo ty i Ferdinand dostajecie swoją dywidendę, ale kto spędza cały czas na organizowaniu wszystkiego, wydawaniu poleceń, pilnowaniu robotników i liczeniu kosztów? Może ty? Ha, ha, ha! Ten jego śmiech był bardzo nieprzyjemny. Léon, myśląc o konsekwencjach, udał, że tego nie słyszy, i mówił dalej: — Ależ ja niczego innego nie pragnę, jak tylko ci pomóc, to ty się temu sprzeciwiasz! Za każdym razem mówisz, że nikogo nie potrzebujesz! Henri wziął głęboki oddech. Co mu odpowiedzieć? Ferdinand Morieux jest kretynem, co się zowie, a Léon totalną niemotą, od której nie można niczego sensownego oczekiwać. Właściwie gdyby nie jego nazwisko, kontakty, pieniądze, wszystkie te rzeczy niezależne od jego osoby, to kim on jest, ten cały Léon? Ano rogaczem, i na tym koniec. Henri rozstał się z jego żoną niecałe dwie godziny temu… Było to zresztą dosyć irytujące, zawsze trzeba było odklejać się od jej ramion obiema rękami w chwili, gdy się żegnali, niekończący się cyrk… Naprawdę zaczynał mieć porządnie dość całej tej rodziny. — To wszystko jest dla ciebie zbyt skomplikowane, mój mały Léonie. Skomplikowane, ale to nic poważnego, możesz być o to spokojny.
Chciał zapanować nad sytuacją, wyciszyć niepokój wspólnika, lecz jego zachowanie świadczyło dobitnie, że jest zupełnie inaczej. — No, ale jednak — nalegał Léon — w prefekturze powiedziano mi, że… — Co znowu? Co takiego ci powiedzieli w prefekturze? — No, że dzieją się jakieś niepokojące rzeczy! — Léon był zdecydowany walczyć, żeby się czegoś dowiedzieć, żeby zrozumieć, co się dzieje z ich kontraktem, ponieważ tym razem nie chodziło już o frywolne zachowania jego żony albo o ewentualny spadek kursu jego akcji w przedsiębiorstwie Pradelle’a. Bał się, że zostanie wciągnięty mimo stawiania oporu w jakiś niebezpieczny wir, gdyż do podejrzanych interesów dojdzie jeszcze afera polityczna. Dodał więc: — Te cmentarze to bardzo delikatna kwestia… — Ach tak? No, popatrz tylko, „bardzo delikatna kwestia”! — Właśnie tak — ciągnął Léon — wręcz newralgiczna! Bo dzisiaj, jeśli zdarzy się najmniejsza choćby niezręczność, od razu mamy skandal! A z tą nową Izbą Deputowanych… Ach, ta nowa Izba Deputowanych! W listopadowych wyborach w zeszłym roku, pierwszych od czasu zakończenia wojny, Bloc National odniósł imponujące zwycięstwo, mając w swoich szeregach, niemal w połowie, kombatantów. Był nastawiony tak bardzo
patriotycznie, był tak nacjonalistyczny, że nadano mu przydomek „stalowoniebieskiej izby” od koloru francuskich mundurów. Cóż bowiem z tego, że, jak mawiał Henri — Léon „nie wścibiał nosa w cuchnące sprawy” — skoro tym razem trafił w dziesiątkę. Owa większość umożliwiła Henriemu wyrwanie lwiej części rządowych zamówień i wzbogacenie się niemal z prędkością światła; Sallevière wyremontowano w jednej trzeciej w ciągu zaledwie czterech miesięcy, a w niektóre dni na miejscu pracowało do czterdziestu robotników… Ale ci sami deputowani stanowią też najgorsze możliwe zagrożenie. Takie zgromadzenie bohaterów na pewno będzie okropnie wścibskie przy każdej kwestii dotyczącej ich „drogich nieobecnych”. Oj, padną na pewno wielkie słowa! No tak, nie wiedziano wprawdzie, jak wypłacić godziwe odprawy zdemobilizowanym żołnierzom, jak znaleźć dla nich pracę, więc teraz przerzucą się na moralność! To właśnie dano mu do zrozumienia w Ministerstwie do spraw Rent i Emerytur, gdzie zaproszono Henriego. Nie wezwano, ale właśnie „zaproszono”. — Drogi panie, czy sprawy toczą się po pana myśli? Był zięciem Marcela Péricourta, więc wszystko odbywało się taktownie i elegancko. A ponieważ sprawa dotykała również syna generała i syna deputowanego, trzeba jeszcze było działać w białych rękawiczkach.
— Mamy więc ten raport prefekta, no cóż… — Udawał, że coś próbuje sobie przypomnieć, a potem nagle, niczym wybuch śmiechu: — Ach tak, rzeczywiście, chodzi o prefekta Plerzeca! To nic takiego, zupełnie nieistotne! No, wie pan przecież, jacy czasami są małostkowi i irytujący ci urzędnicy państwowi, to prawdziwa zmora. Nie, zresztą sprawa jest już zamknięta! I niech pan sobie wyobrazi, że prefekt nieomal przepraszał, tak, tak, mój drogi panie. Ta cała historia, to było i minęło. — Wtedy pojawiał się ton poufałości. A nawet więcej: ton łączącej rozmówców tajemnicy: — Trzeba jednak będzie trochę bardziej uważać, bo teraz przeprowadza inspekcję jakiś niższy urzędnik z ministerstwa. Ten to jest dopiero chorobliwie drobiazgowy. Nie sposób było dowiedzieć się czegoś więcej. „Trzeba trochę bardziej uważać”. Dupré opisał mu go, tego Merlina: wyjątkowy upierdliwiec. Facet ze starej szkoły. Podobno brudny i ponury. Pradelle nie był jakoś w stanie sobie wyobrazić, do czego on może był podobny, ale w każdym razie był niepodobny do czegokolwiek, co znał. Biurokrata z dolnej półki, bez szansy na awans, bez przyszłości, najgorszy z możliwych, tacy zawsze chcą się na kimś odegrać. Zazwyczaj nie mają w ogóle głosu, nikt ich nie słucha, pogardza się nimi, nawet w ich własnym wydziale.
— To prawda, mówiono mi jeszcze w ministerstwie. Ale wie pan, mimo wszystko… Oni mają w sobie taką umiejętność, że potrafią jednak napsuć dużo krwi… — Cisza, jaka zapadła, ciągnęła się coraz dłużej, jak gumka, którą rozciągnięto tak bardzo, że zaraz pęknie. — No a teraz, mój drogi, najważniejsze to działać szybko i dobrze. „Szybko” dlatego, że nasz kraj musi zająć się innymi sprawami, a „dobrze” dlatego, że ta Izba Deputowanych jest bardzo wnikliwa, gdy idzie o wszystko, co dotyczy naszych bohaterów, i można to chyba zrozumieć. Ostrzeżenie bez konsekwencji. Henri po prostu się uśmiechnął, starał się wyglądać na rozluźnionego, ale natychmiast po tym spotkaniu wezwał do Paryża wszystkich kierowników, z Dupré na czele jako ich szefem, i zagroził każdemu z nich, wydał bardzo ścisłe polecenia, wyartykułował odpowiednie ostrzeżenia, obiecał, że ewentualnie zostaną przyznane premie. Ale jak tu sprawdzić wykonaną już pracę, skoro na piętnastu wiejskich cmentarzach zakończyli już roboty ziemne! Teraz zaczynały się prace na siedmiu wielkich nekropoliach, a niebawem już na ośmiu! Pradelle przyglądał się Léonowi. Kiedy tak patrzył na niego z góry, nagle przypomniał mu się szeregowy Maillard, na którego spoglądał w taki sam sposób, kiedy tamten był w leju po pocisku i kiedy zobaczył go raz jeszcze w tej samej pozycji kilka miesięcy później, w rozgrzebanym grobie nieznanego żołnierza, wtedy
gdy on sam tak bardzo chciał się przypodobać Madeleine. Tamten okres, jakże teraz odległy, wydawał mu się czasem naznaczonym łaską, która spłynęła na niego jak z nieba: generał Morieux wysłał do niego Madeleine Péricourt! Prawdziwy cud. Nieprawdopodobna okazja, to spotkanie i początek całego pasma sukcesów; najważniejsze jest umieć wykorzystać okazję, od tego wszystko zależy. Henri spojrzeniem wgniótł Léona w podłogę. Bardzo przypominał mu teraz szeregowego Maillarda, który za chwilę zginie; dokładnie tak, był z gatunku tych, których pogrzebie się żywcem i nie zdążą nawet zipnąć. Na razie jednak mógł jeszcze się przydać. Henri położył mu rękę na plecach. — Léonie, naprawdę nie ma żadnego problemu. A gdyby nawet się jakiś pojawił, no to cóż, twój ojciec zawsze będzie przecież mógł interweniować w ministerstwie… — Ależ — wykrzyknął Léon — to niemożliwe! Przecież dobrze wiesz, że mój ojciec jest deputowanym Action Libérale, a minister idzie teraz ręka w rękę z Fédération Républicaine! Nie ma co — pomyślał Henri — poza tym, że użycza mi swojej żony, ten żałosny kretyn zupełnie na nic mi się nie przyda.
27
Czekał już cztery dni, cztery dni niepokoju i zniecierpliwienia, aż w końcu jego klient, pan de Housseray, wreszcie się pojawił! Jeśli nigdy nie ukradliście więcej niż parę franków tu czy tam, to kradzież stu franków, a potem tysiąca w zaledwie dwa tygodnie, może was szybko przyprawić o zawrót głowy. A zdarzyło się to już po raz trzeci w ciągu miesiąca, jak Albert orżnął swojego pracodawcę i swojego klienta, od miesiąca już nie mógł zasnąć i schudł około pięciu kilogramów. Pan Péricourt, na którego natknął się dwa dni wcześniej w holu banku, zapytał go, czy nie jest chory, i zaproponował mu nawet urlop, chociaż dopiero od niedawna zaczął pracować w banku. Nie było chyba bardziej stosownego prezentu, jaki mógłby otrzymać, żeby podpaść przełożonym i kolegom. Już sam fakt, że zatrudniono go z rekomendacji pana Péricourta… Tak czy inaczej, mowy nie ma, żeby miał wziąć urlop, Albert był tu, żeby pracować, a ściślej rzecz biorąc, by wyprowadzać kasę. Co więcej, nie było zbyt wiele czasu do stracenia.
W Banque d’escompte et de crédit industriel Albert, jeśli chodzi o klientów, których mógłby obrobić, dysponował sporymi możliwościami. Zdecydował się jednak na najstarszą i zarazem najpewniejszą z bankowych metod, a inaczej mówiąc, postawił na klienta o odpowiednim wyglądzie. Pan de Housseray wyglądał na klienta wręcz idealnego. Cylinder na głowie, wizytówki z wypukłym drukiem, laseczka ze złotą rączką, ten pan roztaczał wokół siebie delikatny zapach kogoś wzbogaconego na wojnie. Albert — jak łatwo się domyślić — mocno niespokojny, myślał naiwnie, że pójdzie mu łatwiej, jeśli wybierze sobie kogoś, do kogo odczuwałby pogardę. Ale to właśnie po tego rodzaju pomysłach najłatwiej jest rozpoznać amatorów. Na swoje usprawiedliwienie jednak miał to, że powodów do niepokoju rzeczywiście było aż zanadto. Oszukiwał bowiem bank po to, aby sfinansować przekręt z subskrypcją; jaśniej rzecz ujmując, kradł pieniądze po to, aby później móc ukraść jeszcze więcej, co oczywiście wywołuje zawrót głowy u każdego debiutanta. Pierwsza kradzież, pięć dni od pierwszego dnia pracy — siedem tysięcy franków. Przekręt z zapisem w księgach rachunkowych. A więc tak, najpierw od klienta inkasuje się czterdzieści tysięcy franków, które zapisujemy na jego koncie. W kolumnie przychodów banku deklarujemy jednak tylko trzydzieści trzy tysiące, a wieczorem
wsiadamy do pociągu z torbą wypełnioną banknotami. Dobrą stroną pracy w dużym banku jest to, że nikt nie jest w stanie w niczym się zorientować, zanim zostanie dokonane cotygodniowe zestawienie zbiorcze, które obejmuje bilans portfela akcji, obliczenie należnych odsetek, umorzenia, pożyczki, spłaty, kompensaty, depozyty na okaziciela itd., a zajmuje to blisko trzy dni pracy. Wszystko opiera się na tym przesunięciu czasowym. Wystarczyło zaczekać do końca pierwszego dnia kontroli, aby obciążyć dopiero co sprawdzone konto i zapisać środki na dobro konta, które zostanie sprawdzone dopiero następnego dnia. Dla kontrolerów obydwa konta są absolutnie bez zarzutu i tę samą operację można było przeprowadzić w następnym tygodniu, wykorzystując nowe linie, raz linię kosztów działalności, to znów kredytową, kiedy indziej inwestycyjną, później oszczędnościową, akcyjną itd. Numer ten, należący już do klasyki gatunku, nazywany „mostem westchnień”, niezwykle wycieńczający nerwowo, był jednak prosty do wykonania, wymagał wprawdzie wiedzy, ale niewiele sprytu, był wręcz wymarzony dla takiego urzędnika jak Albert. Natomiast miał tę olbrzymią wadę, że wkręcał delikwenta w niekończącą się spiralę, zmuszając go do podjęcia szalonego wyścigu-pościgu z kontrolerami. Nikt nie słyszał o tym, aby upłynęło więcej niż kilka miesięcy, zanim autor przekrętu uciekłby za granicę albo
wylądował w więzieniu, to drugie zresztą zdarzało się zdecydowanie częściej. Jak wielu okazjonalnych złodziei Albert postanowił, że swoje działanie potraktuje wyłącznie jako pożyczkę: z pierwszych zaliczek za pomniki ku czci poległych, jeszcze przed ucieczką za granicę, zwróci pieniądze bankowi. To naiwne usprawiedliwienie pozwoliło mu przejść do działania, jednak szybko puścił je w niepamięć, zajmując się innymi, znacznie pilniejszymi sprawami. Od pierwszej malwersacji jego poczucie winy osunęło się w głęboką wyrwę wydrążoną już wcześniej przez dawne lęki i chroniczną nadpobudliwość. Jego paranoja teraz już autentycznie przeobrażała się w pantofobię4. Albert przeżywał ten czas w niemal konwulsyjnej gorączce, drżał, słysząc najprostsze pytanie, przemykał pod ścianami budynków, dłonie pociły mu się tak bardzo, że musiał je bezustannie wycierać, co czyniło jego pracę w biurze nad wyraz nerwową; jego wzrok, wciąż w pogotowiu, był rozbiegany, wędrował od drzwi do drzwi, ale nawet sposób, w jaki trzymał stopy pod biurkiem, zdradzał kogoś, kto jest gotowy w każdej chwili dać drapaka. Koledzy uważali go za dziwaka; wszyscy myśleli, że jest zupełnie niegroźny, gdyż bardziej wyglądał na chorego niż niebezpiecznego. Kombatanci, których przyjęto do pracy, wykazywali zawsze jakieś neurozy i już zdążono się do tego przyzwyczaić. Poza tym, skoro
Albert miał plecy, lepiej było odnosić się do niego przyjaźnie. Już na samym początku Albert powiedział Édouardowi, że siedem tysięcy franków, jakie przewidzieli na początku, na pewno nie wystarczy. Był przecież do wydrukowania katalog, trzeba kupić koperty, znaczki, muszą zapłacić ludziom za adresowanie listów, trzeba też kupić maszynę do pisania, aby odpowiadać na pisma, w których ludzie będą się dopytywać o jakieś dodatkowe szczegóły, muszą też zapłacić za skrytkę pocztową. — Siedem tysięcy franków, to wręcz śmieszne — stwierdził Albert — księgowy ci to mówi. Édouard wykonał tylko jakiś wymijający gest — tak, pewnie masz rację. Albert znowu zabrał się do rachunków. — Dwadzieścia tysięcy franków, co najmniej — oświadczył kategorycznie. Édouard odpisał mu na to z filozoficznym spokojem: — W porządku, niech więc będzie dwadzieścia tysięcy franków. Wiadomo, że to nie on będzie musiał je ukraść — pomyślał Albert. Nigdy nie przyznawszy mu się, że poszedł tamtego dnia na kolację do jego ojca i że siedział naprzeciwko jego siostry, ani że biedna Madeleine wyszła za mąż za tego parszywego Pradelle’a, przyczyny ich wszystkich
nieszczęść, nie mógł też mu się przyznać do tego, że przyjął od pana Péricourta posadę księgowego w banku, którego jego ojciec był założycielem i głównym akcjonariuszem. Chociaż więc przestał już pracować jako człowiek szyld, Albert czuł się jednak jak gdyby wzięty w kleszcze między Péricourtem ojcem, dobroczyńcą, którego miał zamiar okraść, a Péricourtem synem, z którym zamierzają wykorzystać efekty ich wspólnego oszustwa. Kiedy już przyszło porozmawiać o tym z Édouardem, ograniczył się tylko do powiedzenia mu, że miał nieprawdopodobne szczęście, spotkał bowiem przypadkowo dawnego kolegę, który wspomniał mu o wolnym miejscu w banku, rozmowa z pracodawcą dobrze się potoczyła… Édouard ze swej strony przyjął do wiadomości ten wyjątkowo dla nich korzystny cud, nie zadając sobie żadnych pytań. Urodził się przecież bogaty. Tak naprawdę, gdy idzie o stanowisko w banku, Albert chętnie by na nim pozostał. Kiedy pierwszego dnia pracy posadzono go za jego biurkiem, miał przed sobą napełnione atramentem kałamarze, zatemperowane ołówki, przed nim leżały dziewicze arkusze kalkulacyjne, obok stał wieszak z jasnego drewna w formie papugi, gdzie zawiesił płaszcz i kapelusz, a mógł ten wieszak uważać już za swój, kiedy wreszcie popatrzył na nowiutkie zarękawki, wzbudziło to w nim pragnienie wyciszenia się i spokoju. Właściwie
mogłoby to być całkiem przyjemne życie. Dokładnie zresztą tak wyobrażał sobie życie na tyłach frontu. A gdyby udało mu się utrzymać tę posadę, bardzo dobrze płatną, mógłby wtedy nawet spróbować szczęścia u tej ślicznej służącej w domu państwa Péricourtów… Tak, skromne, przyjemne życie. A tymczasem tego wieczoru Albert, rozgorączkowany aż do mdłości, wsiadł do metra, ściskając pod pachą torbę z pięcioma tysiącami franków w dużych nominałach. Przy tej wciąż jeszcze dosyć chłodnej pogodzie był jedynym pasażerem, który się pocił. Albert miał też inny powód, aby wrócić jak najprędzej do domu: ten znajomy, który ciągnął swój wózek tylko jedną ręką, pewnie był w drukarni i dostarczył już katalogi. Gdy tylko znalazł się na podwórzu, od razu ujrzał zawiązane sznurkiem paczki… Były więc już na miejscu! Robiło to spore wrażenie. No cóż, a więc zaczęło się. Do tej pory tylko się przygotowywali, teraz ruszyło już na dobre. Albert przymknął oczy, zakręciło mu się w głowie, otworzył je, postawił torbę na ziemi, przesunął dłonią po jednej z paczek, rozwiązał sznurek. Katalog Souvenir Patriotique. Można by przysiąc, że jest prawdziwy. Zresztą — w końcu — był prawdziwy, bo wydrukowała go firma Rondot Frères, przy rue des Abbesses, sprawiało to wrażenie czegoś jak najbardziej
poważnego. Dostarczono im dziesięć tysięcy egzemplarzy. Druk kosztował osiem tysięcy dwieście franków. Już miał wyciągnąć pierwszy z wierzchu katalog, żeby go przekartkować, gdy nagle jego ruch zamarł na dźwięk końskiego rżenia. To był śmiech Édouarda, który było słychać na dole schodów. Śmiech piskliwy, wybuchowy, z vibrato, taki co rozbrzmiewa w powietrzu jeszcze długo po tym, gdy już zgasł. Wyczuwało się, że chodzi o niezwyczajną wesołość, tak jakby śmiech kobiety, która popadła w obłęd. Albert chwycił za torbę i wszedł na górę. Kiedy otworzył drzwi, powitały go hałaśliwe okrzyki, które brzmiały jak coś w rodzaju „rraahhhrrr” (dosyć trudno jest to zapisać) i miały wyrażać zarazem ulgę, jak też zniecierpliwienie, że tak długo kazał na siebie czekać. Ów krzyk nie był zresztą wcale mniej zadziwiający niż sama sytuacja. Édouard założył tego wieczoru na twarz maskę w formie głowy ptaka, z bardzo długim, zagiętym do dołu dziobem, ale, co dziwne, z dziobem lekko otwartym, w głębi którego widać było dwa rzędy bardzo białych zębów, co sprawiało wrażenie, że jest to jakiś drapieżny i wesoły zarazem ptak. Pomalowana w różnych odcieniach czerwieni, co podkreślało jeszcze mocniej jej dziki i agresywny wygląd, maska zakrywała całą twarz Édouarda, aż do czoła, z wyjątkiem dwóch dziurek na śmiejące się i rozbiegane oczy. Albert, który sam sobie sprawiał radość, choć z pewnymi oporami, wydobywaniem z torby nowych
banknotów, tym razem musiał oddać palmę pierwszeństwa Édouardowi i Louise. Podłoga w pokoju była cała pokryta kartkami z katalogu. Édouard leżał na nich w lubieżnej pozie. Jego wielkie gołe stopy spoczywały na owiniętych sznurkiem paczkach, a Louise, na kolanach, na drugim końcu, delikatnie nakładała na jego paznokcie czerwony lakier w bardzo intensywnym karminowym odcieniu. Niezwykle skupiona, uniosła tylko lekko oczy, żeby powitać Alberta. Édouard z kolei na nowo zaśmiał się donośnie i wesoło („rraaahhrrr”), wskazując z zadowoleniem na podłogę, jak prestidigitator na koniec wyjątkowo udanego numeru. Albert nie potrafił powstrzymać uśmiechu; położył rękę na torbie, zdjął płaszcz i kapelusz. Tylko tutaj, w ich mieszkaniu, czuł się bezpiecznie i odnajdywał odrobinę spokoju… Z wyjątkiem nocy. Jego noce bowiem nadal były nerwowe i burzliwe i takie pozostaną jeszcze przez długi czas; musiał spać z łbem konia leżącym tuż obok, na wypadek ataku paniki. Édouard patrzył na niego z ręką ułożoną płasko na niewielkiej paczce katalogów postawionej tuż obok niego, a drugą dłoń miał zaciśniętą w pięść w geście zwycięstwa. Louise, milcząca, polerowała teraz delikatnym zamszem lakier na szerokich paznokciach dużych palców u stóp, skoncentrowana tak, jakby jej życie od tego zależało.
Albert podszedł, żeby usiąść obok Édouarda, po czym wziął jeden egzemplarz. Katalog był cienki, liczył szesnaście stron, wydany na ładnym papierze w kolorze kości słoniowej, prawie dwa razy wyższy niż szeroki, z ładną klasyczną antykwą w różnych rozmiarach, bardzo eleganckie litery. Na okładce widniało tylko skromnie: KATALOG Zakładów Metalurgicznych SOUVENIR PATRIOTIQUE Stele, pomniki i rzeźby ku czci naszych Bohaterów i Zwycięskiej Francji Katalog otwierał się na przepięknie wykaligrafowaną stronę, a w rogu, na samej górze, po lewej stronie, można było przeczytać: Jules d’EPREMONT RZEŹBIARZ CZŁONEK INSTYTUTU FRANCJI 52, RUE DU LOUVRE
SKRYTKA POCZTOWA 52 PARYŻ (DEPARTAMENT SEKWANY)
— A kto to taki, ten Jules d’Épremont? — zapytał kiedyś Albert, kiedy pracowali nad pomysłem katalogu. Édouard wzniósł wtedy oczy do nieba — nie mam zielonego pojęcia. W każdym razie wyglądało to naprawdę poważnie: krzyż wojenny, palmy akademii, adres przy rue du Louvre. — No, ale jednak… — starał się oponować Albert, którego ta postać mocno zaniepokoiła. — Szybko się zorientują, że on nie istnieje. „Członek Instytutu Francji”, przecież to łatwo sprawdzić! — I właśnie dlatego nikt nie będzie tego sprawdzał! — napisał mu Édouard. — Członek Instytutu Francji, o tym się nie dyskutuje! Albert, chociaż sceptyczny, musiał przyznać, że faktycznie, widząc to nazwisko wydrukowane, nie miało się jakoś ochoty w nie wątpić. Na koniec tekstu była jeszcze notatka, w której skrótowo opisano jego karierę, idealny typ rzeźbiarza akademickiego, którego dokonania muszą uspokajać każdego, kto mógłby czuć się onieśmielony zbyt bliskim kontaktem z artystą. Adres, 52 rue du Louvre, nie był niczym innym jak adresem biura pocztowego, gdzie wykupili skrytkę
pocztową; szczęście zresztą dało tu o sobie znać, przydzielono im bowiem numer 52, co ostatecznie nadawało całości aspekt czegoś głęboko przemyślanego, nad wyraz solidnego i wolnego od wszelkich niejasności. Napisana drobnym drukiem linijka tekstu na dole strony zawierała krótką informację: CENA OBEJMUJE DOSTAWĘ NA DWORZEC KOLEJOWY NA TERENIE FRANCJI METROPOLITALNEJ CENA NIE OBEJMUJE ŻADNEGO Z NAPISÓW PODANYCH PONIŻEJ.
Już na pierwszej stronie zaprezentowany został przekręt jako taki: Wielce Szanowny Panie Merze, ponad rok upłynął od zakończenia wielkiej wojny. Wiele gmin we Francji i w Koloniach myśli dzisiaj o upamiętnieniu, tak jak na to zasługują, synów Francji, którzy polegli na polu chwały. Jeśli większość jeszcze tego nie uczyniła, to nie stało się tak z powodu braku patriotyzmu, lecz z braku środków. Stąd też uznałem, że moim obowiązkiem jako Artysty i Kombatanta jest zgłosić się na ochotnika do spełnienia tej niezwykłej i zaszczytnej misji. Tak więc postanowiłem oddać moje doświadczenie i moją wiedzę
do dyspozycji gmin, które pragnęłyby wznieść pomnik upamiętniający ofiary, powołując w tym celu Souvenir Patriotique. Pozwalam sobie przedstawić niniejszym katalog tematów i alegorii, które umożliwią uwiecznienie pamięci o Waszych drogich nieobecnych. Dnia 11 listopada bieżącego roku w Paryżu zostanie konsekrowany Grób Nieznanego Żołnierza, przedstawiający poświęcenie nas wszystkich. Niezwykłym wydarzeniom muszą jednak towarzyszyć również wyjątkowe działania: chcąc umożliwić Państwu połączenie Waszej inicjatywy z ogólnonarodowymi uroczystymi obchodami, pragniemy zaproponować rabat w wysokości 32% na wszystkie dzieła stworzone z myślą o tej okazji, jak również zapewnić bezpłatną dostawę dzieła do stacji kolejowej znajdującej się w najbliższej odległości od Waszej gminy. Pragnąc dotrzymać terminów wykonania, a także w trosce o zrealizowanie dzieł doskonałej jakości, będę mógł jednak przyjąć jedynie te zamówienia, które zostaną złożone przed dniem 14 lipca bieżącego roku z dostawą najpóźniej w dniu 27 października 1920 roku, co pozostawi Państwu wystarczająco dużo czasu na zainstalowanie pomnika na uprzednio przygotowanym cokole. Gdyby jednak — co jest niestety prawdopodobne — w dniu 14 lipca liczba zamówień przekraczała nasze możliwości produkcji, wówczas uwzględnione zostaną wcześniejsze zamówienia, które będą realizowane w kolejności, w jakiej do nas napłynęły.
Jesteśmy przeświadczeni, że Wasz patriotyzm znajdzie w tej ofercie, która nie zostanie z przyczyn obiektywnych powtórzona, możliwość przekazania Waszym najdroższym nieobecnym, że ich heroizm pozostanie na zawsze widoczny dla ich synów jako wzór wszelkich form poświęcenia. Proszę przyjąć, Panie Merze, wyrazy głębokiego szacunku. JULES d’ÉPREMONT Rzeźbiarz Członek Instytutu Francji Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych
— No, ale ten rabat… Dlaczego akurat na trzydzieści dwa procent? — zapytał Albert. Pytanie, na jakie zdobyć się może tylko księgowy. — Żeby sprawiało wrażenie ceny, nad którą ktoś głęboko się zastanowił! — napisał Édouard. — To jest coś, co działa przekonująco! Zresztą wszystkie pieniądze spłyną do czternastego lipca. A następnego dnia klucz pod słomiankę i nie ma nas! Na następnej stronie katalogu, w krótkiej notatce znalazło się wyjaśnienie, w ramce, żeby osiągnąć jeszcze lepszy efekt: Wszystkie nasze dzieła mogą być wykonane albo w dłutowanym i patynowanym brązie, albo w pokrytym
brązem odlewie żeliwnym. To niezwykle szlachetne tworzywo pozwala nadać pomnikom wyjątkowy i gustowny charakter, symbolizując w niezrównany sposób francuskiego żołnierza, jak i każdy inny motyw pozwalający uwydatnić odwagę naszych najdroższych nieobecnych. Gwarantujemy nienaganne wykonanie tych dzieł, a ich trwałość jest nieograniczona, pod warunkiem odpowiedniej renowacji co pięć lub sześć lat. Jedynie koszty postawienia cokołu, który może być z łatwością wykonany przez dobrego kamieniarza, pozostają po stronie zamawiającego. Dalej w katalogu pokazane są dzieła, z profilu lub z perspektywy, ukazane są wybrane szczegóły, z uwzględnieniem wysokości, szerokości oraz wszelkich możliwych kombinacji: W drogę, do boju, Do ataku!, Wstańcie, polegli!, Umierający żołnierz broniący sztandaru, Towarzysze broni, Francja opłakująca swych bohaterów, Kogut wbijający szpony w niemiecki hełm, Wiktoria itd. Z wyjątkiem trzech najprostszych wzorów z dolnej półki, dla tych z najskromniejszym budżetem (Krzyż wojenny za 930 franków, Świeca nagrobna, 840 franków oraz Popiersie żołnierza, 1500 franków), wszystkie
pozostałe ceny mieściły się w kwotach od 6000 do 33 000 franków. I wreszcie, na koniec katalogu, następowało uściślenie: Souvenir Patriotique nie będzie w stanie odpowiadać telefonicznie na indywidualne prośby, ale na wszelkiego rodzaju pytania przesłane do nas drogą pocztową odpowiemy listownie w możliwie najkrótszym czasie. Mając na uwadze wysoki udzielany rabat, do składanego zamówienia winna być dołączona zaliczka w wysokości 50% na rachunek Souvenir Patriotique.
Teoretycznie każde zamówienie powinno przynieść od trzech do jedenastu tysięcy franków. Teoretycznie. W przeciwieństwie do Alberta Édouard nie miał co do tego nawet najmniejszych wątpliwości i aż uderzał się rękami po udach, tak był zadowolony. Radość jednego była wprost proporcjonalna do niepokoju tego drugiego. Ze swoją chromą nogą Édouard nie mógł wnieść paczek z katalogami do mieszkania na piętrze. A gdyby nawet wpadł na taki pomysł… Była to także kwestia jego wychowania, bo zawsze przecież miał kogoś pod ręką do dyspozycji; w tym akurat wymiarze wojna stanowiła jedynie krótką przerwę. Wykonał więc tylko drobny gest, jakby chcąc wyrazić żal, że nie będzie w stanie pomóc z powodu paznokci… Machał rękami,
chcąc dać do zrozumienia: lakier… jeszcze nie wysechł… — Zgoda — odezwał się Albert. — Zajmę się tym. Nawet tak bardzo się o to nie obrażał, bo te ręczne albo domowe zajęcia pozwalały mu się zastanowić. Rozpoczął więc długą serię zejść i wejść i ułożył starannie w głębi pokoju paczki z wydrukowanymi katalogami. Dwa tygodnie wcześniej dał ogłoszenie, żeby znaleźć pracowników. Trzeba napisać dwa tysiące adresów, wszystkie według tego samego wzoru: Merostwo Miasto Nazwa departamentu
Zostały opracowane na podstawie Słownika gmin francuskich, z wyłączeniem Paryża i sąsiadujących ze stolicą gmin, zbyt blisko położonych od rzekomej siedziby firmy. Lepiej było zwracać się z tym projektem do ośrodków na głębokiej prowincji i miast średniej wielkości. Płacili 15 centymów za jeden adres. Przy tak wysokim bezrobociu nietrudno było znaleźć pięć osób z ładnym charakterem pisma. Pięć kobiet, Albert wolał, żeby to były kobiety. Będą zadawać mniej pytań — tak sobie wyobrażał. A może po prostu chciał przebywać w towarzystwie kobiet. One zaś były przekonane, że pracują dla jakiegoś drukarza. Cała praca musiała zostać
wykonana w ciągu dziesięciu dni. Tydzień później Albert zaniósł im czyste koperty, atrament i pióra. Następnego dnia, po wyjściu z banku, zbierał je; z tej okazji wyciągnął swój worek z czasów wojny, no, ten to się dopiero napatrzył i naoglądał. Wieczorami składano kartki i wkładano je do kopert, Louise pomagała w tej pracy. Dziewczynka niczego nie rozumiała z tego, co się dzieje, ale wykazywała się sporym entuzjazmem. Całe to przedsięwzięcie bardzo jej się spodobało, bo jej przyjaciel Édouard stał się nagle wesoły, widać to było po maskach, coraz bardziej kolorowych, coraz bardziej zwariowanych, jeszcze miesiąc lub dwa i zacznie się kompletne wariactwo — uwielbiała to. Albert zauważył, że staje się coraz mniej podobna do swojej matki, nie tyle nawet fizycznie, bo nie miał zbyt dobrej pamięci do twarzy i nigdy nie potrafił doszukać się podobieństw między ludźmi, nie, ale ten bezustanny smutek malujący się na twarzy pani Belmont, siedzącej w oknie, tego nie było już w twarzyczce Louise. Rzec by można, jakiś mały owad, który z poczwarki zmienia się w motyla, stając się coraz piękniejszy. Albert czasami przyglądał się jej z ukrycia i widział w niej tak przejmujący czar, że aż miał ochotę się rozpłakać. Pani Maillard mawiała: „Gdyby mu tak pozwolić, Albert nic by nie robił innego, tylko płakał. Gdybym miała córkę, byłoby dokładnie tak samo”.
Albert szedł nadać wszystkie listy w urzędzie pocztowym przy rue du Louvre, żeby pieczątka zgadzała się z adresem. W ciągu kilku dni był tam wielokrotnie. A potem zaczął się czas oczekiwania. Albert niecierpliwie wyczekiwał na nadejście pierwszych pieniędzy. Gdyby posłuchał siebie samego, zgarnąłby od razu kilkaset franków z pierwszych listów i czym prędzej by z tym uciekł. Édouard jednak widział to zupełnie inaczej. Dla niego nie było mowy o tym, by się zmyć, dopóki nie uzbierają całego miliona franków. — Milion franków?! — krzyknął Albert. — Ty chyba kompletnie zwariowałeś! Zaczęli się więc kłócić o wysokość możliwej do zaakceptowania kwoty, tak jakby w ogóle nie wątpili w powodzenie przedsięwzięcia, co przecież jeszcze wcale nie było takie pewne. Według Édouarda sukces był murowany. NIEUNIKNIONY WRĘCZ, jak napisał wersalikami. Albert z kolei, po tym, jak przygarnął odrzuconego inwalidę, skoro ukradł już pracodawcy dwanaście tysięcy franków i zmontował oszustwo, za które może dostać karę śmierci lub dożywocie, nie miał już innego wyjścia, tylko udawać, że i on wierzy w powodzenie przedsięwzięcia. Przygotowywał się do wyjazdu, spędzał całe wieczory na sprawdzaniu godzin odjazdów pociągów do Hawru, Bordeaux, Nantes czy Marsylii, zależnie od tego, czy zamierzał wsiąść na pokład statku, który płynąłby do Tunisu, Algieru, Sajgonu czy do Casablanki.
Édouard w tym czasie ciężko pracował. Po opracowaniu katalogu Souvenir Patriotique zastanawiał się, jak zareagowałby prawdziwy Jules d’Épremont, gdyby był zmuszony czekać na to, jak odebrana została jego oferta handlowa. Od razu do głowy przyszła mu odpowiedź: zgłaszałby się do przetargów. Kilka dużych miast dysponujących na tyle poważnymi środkami, że mogły uniknąć zamawiania pomników wykonywanych metodą przemysłową, zaczynało rozpisywać konkursy, aby wyłonić artystę, który stworzyłby dla nich dzieło na wskroś oryginalne. W gazetach ukazało się szereg ogłoszeń dotyczących rzeźb, których wartość szacowano na osiemdziesiąt, sto, a nawet sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Najbardziej opłacalna i jednocześnie, dla Édouarda, najbardziej atrakcyjna była oferta zaproponowana przez dzielnicę, w której się urodził, artysta zaś, który wygrałby konkurs, miał otrzymać budżet w wysokości dwustu tysięcy franków. Postanowił więc zabijać czas, przygotowując projekt, który Jules d’Épremont zaproponowałby jury; był to potężny tryptyk zatytułowany Wdzięczność, gdzie z jednej strony widać było Francję prowadzącą swoje oddziały do walki, a z drugiej strony Dzielnych żołnierzy w natarciu na wroga, przy czym obie te sceny łączyły się pośrodku, a tam z kolei widać było Boginię zwycięstwa koronującą swe dzieci, które oddały życie za ojczyznę, alegoria, gdzie
ubrana w długą tunikę kobieta wkłada na głowę zwycięskiego żołnierza koronę, patrząc na niego pełnym tragizmu i nieukojonym w bólu wzrokiem mater dolorosa. Dopieszczając główny szkic, w którym przede wszystkim zwracał uwagę na perspektywę i który miał otwierać dossier z jego kandydaturą, Édouard gulgotał. — Indor! — przezywał go Albert, śmiejąc się, gdy widział, jak pracuje. — Przysięgam, że gulgoczesz zupełnie jak indor. Édouard śmiał się w najlepsze i z namaszczeniem pochylał się nad rysunkiem.
28
Generał Morieux wyglądał na co najmniej dwieście lat więcej, niż miał w rzeczywistości. Wojskowy, gdy pozbawicie go wojny, która stanowiła jego rację bytu i dostarczała mu witalności młodego człowieka, wówczas zostanie wam wysuszona skwarka w bliżej nieokreślonym wieku. Fizycznie rzecz ujmując, pozostał z niego tylko brzuch z wielkimi oponami, rozlazła i przysypiająca przez dwie trzecie doby ciężka masa. Przeszkadzało u niego to, że głośno chrapał. Zapadał się ciężko w pierwszy napotkany na swojej drodze fotel, wydając z siebie westchnienie przypominające rzężenie, a już kilka minut później jego kałdun podnosił się jak zeppelin, wąsy podrygiwały, gdy zaczerpywał powietrza, policzki furkotały, gdy je z siebie wypuszczał, a mogło to trwać całymi godzinami. Ta cudownie bezwładna magma miała w sobie coś paleolitycznego, robił duże wrażenie i nikt nie odważyłby się go obudzić. Niektórzy wahali się nawet, czy podejść do niego bliżej. Od czasu demobilizacji wyznaczano go do niezliczonej liczby komisji, podkomisji i komitetów. Zjawiał się zawsze jako pierwszy, mokry od potu, z trudem łapiąc oddech, kiedy spotkanie odbywało się
na piętrze, osuwał się głęboko w fotel, odpowiadał na powitanie niewyraźnym pomrukiem lub niechętnym skinieniem głowy, a potem zasypiał i zaczynał warczeć jak silnik. Dyskretnie potrząsano nim przed rozpoczęciem głosowania. — Co pan o tym sądzi, panie generale? — Tak, tak, oczywiście, to jasne, zgadzam się — mówił z oczami zatopionymi w żółtawych łzach — ależ oczywiście, z pewnością — ciągnął ze szkarłatną twarzą, drżącymi ustami, błędnym wzrokiem. Tak więc żeby nawet łaskawie coś podpisał, za każdym razem była z tym cała masa ceregieli. Próbowano się go pozbyć, ale ministrowi zależało na tym jego generale Morieux. Czasami ten kłopotliwy i bezproduktywny ramol potrafił jednak zdobyć się, chyba całkiem przypadkowo, na coś w rodzaju przenikliwości. Tak było na przykład wtedy, gdy usłyszał — działo się to na początku kwietnia, kiedy generał, który łatwo zapadał na katar sienny wywołujący u niego przepotężne kichnięcia, potrafił bowiem kichać również przez sen, niczym na wpół uśpiony wulkan — usłyszał między dwoma chrapnięciami, że jego wnuk, Ferdinand Morieux, może się spodziewać sporych nieprzyjemności. Poza nim generał Morieux nie miał względów dla nikogo. W jego oczach ów wnuk, nie zrobiwszy kariery wojskowej, był dla niego istotą drugorzędną i dekadencką, ale nosił przecież nazwisko Morieux, a ta kwestia leżała generałowi na sercu,
ogromnie bowiem zależało mu, żeby zapisać się w pamięci potomności. Jakie było jego największe marzenie? Jego zdjęcie w Petit Larousse illustré, a nadzieja ta nie dopuszczała najmniejszej choćby skazy na rodowym nazwisku. — Że co, że co, że co? — zapytał, podskakując wyrwany nagle ze snu. Żeby zrozumiał, trzeba było powtarzać i mówić donośnym głosem. Była więc mowa o firmie Pradelle i Spółka, w której Ferdinand był akcjonariuszem. Próbowano mu wytłumaczyć — ależ tak, proszę sobie przypomnieć, chodzi o tę firmę, której państwo francuskie zleciło zgromadzić na wojskowych cmentarzach poległych w czasie walk żołnierzy. — Jak to, o ciała… poległych żołnierzy…? Jego uwaga w końcu skupiła się na informacji ze względu na Ferdinanda; mózg z wielkim trudem zaczynał rysować mentalną mapę problemu, w którym pojawiały się słowa „Ferdinand”, „martwi żołnierze”, „trupy”, „groby”, „nieprawidłowości”, „afera” — sporo tego było, jak na niego. W czasie pokoju miał kłopoty ze zrozumieniem tego wszystkiego. Jego adiutant, podporucznik rączy niczym czystej krwi ogier, popatrzył na niego i westchnął, jakby poirytowany i zniecierpliwiony oddanym mu pod opiekę chorym. Potem, biorąc to na siebie, opowiedział szczegóły. — Pana wnuk, Ferdinand, jest akcjonariuszem firmy Pradelle i Spółka. Owszem, jedyne, co robi, to
otrzymuje dywidendę, ale gdyby wybuchł skandal, w który firma ta byłaby zamieszana, wówczas padnie pana nazwisko, będą niepokoić pańskiego wnuka, a reputacja rodziny zostanie mocno nadwerężona. Otworzył jedno oko, niczym jakiś zaskoczony ptak — ha, w mordę, przez to perspektywa znalezienia się w Petit Larousse illustré mogła solidnie ucierpieć, a do tego za nic nie wolno dopuścić! Krew napłynęła mu do twarzy, generał chciał nawet się podnieść z miejsca. Chwycił mocno za oparcie fotela, wyprostował się na pół przytomny i oburzony. Po tej wojnie, w której zwyciężył, do ciężkiej cholery, chyba mogliby mu wreszcie dać spokój, co nie?! ♦ ♦ ♦ Pan Péricourt wstawał rano zmęczony i kładł się spać tak samo zmęczony. Coraz gorzej ze mną — myślał. A przecież nie przestawał pracować, zjawiał się na umówionych spotkaniach, wydawał polecenia, ale wszystko robił zupełnie mechanicznie. Zanim zobaczył się z córką, wyciągnął z kieszeni brulion ze szkicami Édouarda i schował go do szuflady. Często zabierał go ze sobą, nawet jeśli nigdy nie otwierał go w obecności obcych. Zawartość szkicownika znał na pamięć. Jak będzie go tak przenosił z miejsca na miejsce, w końcu ten zeszyt się zniszczy, trzeba go jakoś zabezpieczyć,
może oprawić. On, który nigdy nie zajmował się takimi przyziemnymi sprawami, był więc całkowicie zagubiony w tej kwestii. Owszem, jest wprawdzie Madeleine, ale ma przecież teraz zupełnie inne rzeczy na głowie… Pan Péricourt czuł się bardzo osamotniony. Zamknął szufladę i wyszedł z pokoju, żeby dołączyć do córki. Jak też pokierował swoim życiem, żeby znaleźć się teraz w takim punkcie? Był człowiekiem, który wzbudzał jedynie lęk, a w zamian nie miał ani jednego przyjaciela, wyłącznie znajomych. No i Madeleine. Ale to nie było to samo, bo córce nie można opowiadać takich rzeczy. Poza tym teraz, kiedy była w tym… stanie. Kilka razy próbował sobie przypomnieć czas, kiedy on także miał zostać ojcem, ale jakoś mu się to nie udawało. Dziwił się nawet, że ma tak niewiele wspomnień. W pracy podziwiano jego pamięć — potrafił wymienić listę wszystkich członków zarządu spółki, którą wchłonęli piętnaście lat temu, ale jeśli chodzi o rodzinę, nie pamiętał niczego lub prawie niczego. A przecież Bóg jeden wie, jak bardzo rodzina się dla niego liczyła. Nie tylko teraz, kiedy zginął jego syn. Zresztą właściwie tylko po to tak dużo pracował i zadawał sobie tak wiele trudu: robił to dla najbliższych. Aby czuli się bezpieczni. By umożliwić im… życie na odpowiednim poziomie. Tymczasem w dziwny sposób rodzinne sceny z trudem wryły mu się w pamięć i właściwie wszystkie były do siebie podobne. Kolacja wigilijna, święta wielkanocne, urodziny, wszystko
sprawiało wrażenie, jakby to była jedna i wielokrotnie powtarzana scena, ot, z kilkoma zaledwie przerwami, Wigilie z żoną oraz święta po tym, gdy odeszła, albo te niedziele sprzed wojny i te niedziele teraz. Różnica w sumie naprawdę niewielka. I tak nie pamiętał żadnej ciąży swojej małżonki. Cztery razy — próbował sobie przypomnieć, ale i w tym przypadku wszystkie zlewały się w jedną, sam nie wiedział już którą, czy była to jedna z tych, które się powiodły, czy może ta, która zakończyła się poronieniem, nie był w stanie tego powiedzieć. Powracały jedynie, jakby przypadkiem, jakieś obrazy, skutek przypadkowych skojarzeń. Tak jak wtedy, gdy zaskoczył Madeleine siedzącą ze złączonymi obiema rękami na zaokrąglonym już brzuchu. Przypomniał sobie wówczas swoją żonę w tej samej dokładnie pozycji. Ucieszył się, był niemal dumny, nie przyszło mu wcale do głowy, że wszystkie kobiety w ciąży są do siebie podobne, i uznał tę analogię za odniesione przez siebie zwycięstwo i dowód na to, że ma jednak zarówno serce, jak i uczucia rodzinne. A ponieważ miał serce, wzdrygał się na samą myśl, że mógłby przysporzyć dodatkowych zmartwień córce. Jest przecież w odmiennym stanie. Wolałby, tak jak zwykle, wziąć wszystko na siebie, ale nie było to już możliwe, być może zbyt długo zwlekał. — Nie przeszkadzam ci? — pyta. Patrzą na siebie. Sytuacja nie jest komfortowa ani dla niej, ani dla niego. Dla niej dlatego, że od czasu, gdy
zamartwiał się śmiercią Édouarda, pan Péricourt bardzo się postarzał, niemal w jednej chwili. Dla niego zaś, ponieważ ciąża jego córki, jak się okazało, nie dodawała jej uroku: Madeleine nie ma bowiem — tak jak pan Péricourt dostrzegał to u niektórych kobiet — pełni dojrzałego owocu, owego blasku, a na jej twarzy rysuje się jedynie spokojny triumf i pewność siebie, wygląd, który upodabnia niektóre kobiety do kur. Madeleine jest tylko gruba. Wszystko nabrzmiało w niej bardzo szybko, całe jej ciało i twarz, sprawia to przykrość panu Péricourtowi, gdyż dostrzega, że jeszcze bardziej przypomina swoją matkę, która też nigdy nie była zbyt piękna, nawet w ciąży. Wątpi, by jego córka była szczęśliwa, czuje, że co najwyżej może być zadowolona. — Nie, nie przeszkadzasz mi, rozmarzyłam się trochę — powiedziała, uśmiechając się do niego, ale to nieprawda, bo jej przeszkadza, a ona o niczym nie marzy. Jeśli podchodzi do niej z tak wielką ostrożnością, to znaczy, że ma jej coś ważnego do przekazania, a że wie dokładnie co i obawia się tego, Madeline zmusza się więc do uśmiechu i prosi go, by przysunął się do niej bliżej, wskazując mu rozpostartą dłonią miejsce tuż obok siebie. Jej ojciec siada i tym razem także, jak zwykle w ich stosunkach, powinni się do tego ograniczyć. Gdyby tylko o nich dwoje chodziło, tak pewnie by postąpili, wymieniliby kilka banalnych uwag, poprzez które każde z nich zrozumiałoby to, co było do
zrozumienia, potem pan Péricourt podniósłby się z miejsca, złożyłby pocałunek na czole córki i wycofałby się, mając pewność, jak najbardziej zresztą uzasadnioną, że został wysłuchany i zrozumiany. Tyle że tego akurat dnia potrzebne są słowa, ponieważ nie chodzi wyłącznie o nich samych. Czują się skrępowani, tak jedno, jak i drugie, że w ich relacjach rodzinnych pojawiły się okoliczności, które nie zależą wyłącznie od nich samych. Madeleine kładła czasami rękę tuż obok ręki ojca, tym razem jednak zamiast tego dyskretnie wzdycha; zaraz trzeba będzie stanąć do walki, być może się pokłócić, a nie ma na to najmniejszej ochoty. — Rozmawiałem z generałem Morieux, który do mnie zatelefonował — zaczyna pan Péricourt. — To świetnie… — odpowiada z uśmiechem Madeleine. Pan Péricourt waha się przez chwilę, jak powinien dalej postąpić, i decyduje się wreszcie na to, co, jak sądził, wychodzi mu najlepiej, a więc na ojcowską surowość i autorytet. — Twój mąż… — Twój zięć, chcesz raczej powiedzieć… — Jeśli wolisz… — Rzeczywiście, tak bym wolała… Pan Péricourt marzył o tym, kiedy pragnął mieć syna, aby był to chłopiec podobny charakterem do niego. U córki to podobieństwo go raniło, gdyż kobieta
podchodzi do problemu zawsze inaczej niż mężczyzna, zawsze załatwia to okrężną drogą. Na przykład ten zawoalowany sposób wyrażania różnych spraw, dawanie do zrozumienia, że nie mówi się o błędach popełnionych przez jej męża, tylko o tych, które popełnia jego zięć. Zagryza wargi. Trzeba też przecież wziąć pod uwagę „jej sytuację”, trzeba uważać. — Tak czy inaczej, sprawy nie przedstawiają się najlepiej… — znowu się odzywa. — Ale co takiego? — Ano sposób, w jaki prowadzi swoje interesy. W chwili gdy wypowiedział to słowo, pan Péricourt przestał być ojcem. Problem natychmiast wydaje mu się możliwy do rozwiązania, ponieważ jeśli chodzi o interesy, miał do czynienia z wszelkimi możliwymi sytuacjami, niewiele jest więc problemów, z którymi do tej pory jakoś by się nie uporał. Zawsze uważał głowę rodziny za kogoś w rodzaju szefa przedsiębiorstwa. W obecności tej kobiety, która jest tak niepodobna do jego córki, tak dojrzała i niemal mu obca, nagle pojawiają się u niego wątpliwości. Zmartwiony, kiwa głową i nagle, pod wpływem niemej złości, przypomina sobie wszystkie te sprawy, o których chciał jej kiedyś powiedzieć, a ona nie pozwoliła mu ich wyrazić, a więc wszystko to, co myśli o jej małżeństwie i o tym człowieku. Madeleine, wyczuwając, że stanie się okrutny, ostentacyjnie łączy dłonie na brzuchu i krzyżuje palce.
Pan Péricourt dostrzega ten jej gest i milczy. — Rozmawiałam z Henrim, tato — odzywa się wreszcie. — Owszem, napotyka jakieś punktowe trudności. Takiego właśnie słowa użył, „punktowe”, ale to nic poważnego. Tak mnie zapewniał… — To, o czym on cię zapewniał, Madeleine, nie ma najmniejszego znaczenia, to się w ogóle nie liczy. Mówi to, co dla niego wygodne, bo chce cię chronić. — To chyba normalne, jest przecież moim mężem… — No właśnie! Jest twoim mężem i zamiast sprawić, żebyś czuła się bezpiecznie, on ściąga na ciebie zagrożenie! — Zagrożenie! — powtarza Madeleine, wybuchając śmiechem. — Dobry Boże, a więc jestem teraz w niebezpieczeństwie! Śmieje się bardzo głośno. Nie był wystarczająco tolerancyjnym ojcem, żeby nie poczuć się urażony. — Nie będę go wspierał, Madeleine — oświadcza. — Ale, tato, czy ktokolwiek cię prosił, żebyś go wspierał? A tak w ogóle, to dlaczego? I… przeciwko komu? Jeśli chodzi o złą wolę, są do siebie bardzo podobni. Chociaż chce, by myślano, że jest inaczej, Madeleine jednak sporo wie. Wszystkie te sprawy z cmentarzami wojskowymi wcale nie są takie proste, jak się początkowo wydawało, Henri sprawia wrażenie coraz bardziej poirytowanego, nieobecnego, wydaje się zły i nerwowy. W sumie nawet dobrze się składa, że nie
potrzebuje teraz wypełniania przez niego małżeńskich powinności; tym bardziej że ostatnimi czasy nawet jego kochanki, jak się zdaje, skarżą się na niego. O, taka Yvonne na przykład, powiedziała niedawno: „Moja droga, widziałam się z twoim mężem, nie da się z nim w ogóle porozmawiać! Właściwie to może on nie jest stworzony do tego, żeby być bogaty…”. W pracy dla rządu napotyka trudności, pojawiają się opóźnienia, nie mówi się o tym głośno, ale zdarzało jej się usłyszeć jakieś plotki tu czy tam, jakieś rozmowy przez telefon, dzwoniono do niego z ministerstwa. Henri przyjmował wtedy majestatyczny ton — ależ nie, mój drogi, skądże znowu, ha, ha, ha! Już dawno sprawa jest załatwiona, proszę się tym nie niepokoić — po czym odkładał słuchawkę z głęboką zmarszczką na czole. To tylko burza i nic więcej, Madeleine jest do tego przyzwyczajona, przez całe życie widziała, jak ojciec zmaga się z różnego rodzaju nawałnicami, a do tego jeszcze była i wojna światowa; nie wpadnie więc teraz w popłoch z powodu dwóch telefonów z prefektury. Ojciec nie lubi Henriego, i to wszystko. Nic ze spraw, którymi się zajmuje jej mąż, nie znajduje uznania w jego oczach. Rywalizacja mężczyzn. Rywalizacja kogutów. Przyciska dłonie mocniej do brzucha. Przesłanie dotarło. Pan Péricourt podnosi się z żalem, oddala się, po czym wraca znowu, to jednak jest silniejsze od niego. — Nie lubię twojego męża.
Wreszcie zostało to powiedziane. Ostatecznie nie okazało się to aż tak bardzo trudne. — Wiem o tym, tato — odpowiedziała mu, uśmiechając się — ale dla mnie nie ma to najmniejszego znaczenia. Jest moim mężem. — Poklepuje się delikatnie po brzuchu. — A tutaj jest twój wnuk. Jestem tego pewna. Pan Péricourt otwiera szeroko usta, lecz woli wyjść jednak z pokoju. Wnuk… Od początku uciekał od tej myśli, gdyż zjawiła się zupełnie nie w porę: nie potrafi w żaden sposób powiązać śmierci syna z narodzinami wnuka. Ma wręcz nadzieję, że to będzie dziewczynka, aby pytanie w ogóle się nie pojawiło. A do chwili, kiedy przyjdzie na świat kolejne dziecko, minie trochę czasu, pomnik zostanie zbudowany. Przywykł już do tego pomysłu, że postawienie pomnika oznaczać będzie dla niego koniec niepokoju i koniec wyrzutów sumienia. Już od tygodni nie może normalnie spać. Wraz z upływem kolejnych miesięcy zniknięcie Édouarda nabiera kolosalnego znaczenia, wgryza się wręcz w jego działalność zawodową. O, na przykład ostatnio, podczas zebrania zarządu Française des Colonies, jednej z należących do niego spółek, nagle jego wzrok przyciągnął ukośnie padający promień słońca, który przechodził przez całą salę, oświetlając stół konferencyjny. Niby niewiele, ot, zwykły promyczek słońca, lecz ten zawładnął jego
umysłem, niemalże go hipnotyzując. Każdemu się zdarza stracić przez chwilę kontakt z rzeczywistością, ale na twarzy pana Péricourta pojawił się wtedy wyraz nie tyle nieobecności duchem, ile raczej fascynacji. Wszyscy to dostrzegli. Kontynuowano obrady, ale bez władczego spojrzenia prezesa, bez jego wyostrzonej, wręcz radiograficznej uwagi dyskusja stopniowo zwalniała tempo, niczym samochód nagle pozbawiony benzyny, kiedy najpierw następują wstrząsy, podskoki, a potem powolna agonia kończąca się pustką. W istocie wzrok pana Péricourta wpił się nie w ten promień słońca, ale w zawieszone w powietrzu pyłki kurzu, w ów obłok tańczących cząsteczek, a wtedy cofnął się pamięcią, o ile? O jakieś dziesięć, piętnaście lat, ach, jakież to denerwujące, kiedy się jest pozbawionym pamięci! Édouard namalował obraz, miał wtedy jakieś szesnaście lat, chyba jednak mniej, raczej piętnaście, obraz, na którym była tylko cała przeogromna masa malutkich kolorowych punkcików, ani jednej kreski, same tylko punkciki, i to nawet miało jakąś nazwę, jakoś się to nazywało, ta technika, pan Péricourt miał to na końcu języka, ale to słowo nie chciało dać o sobie przypomnieć. Obraz przedstawiał jakieś dziewczęta pośród pól — przypominał sobie niejasno. Uważał wtedy, że ten sposób malowania jest tak śmieszny, że nie przyjrzał się nawet temu, co było tematem obrazu. Ależ był głupi w tamtym czasie. Jego mały Édouard stoi przed nim, przyjmując mocno niepewną postawę, a on,
jego ojciec, trzyma w rękach obraz, który niespodziewanie odkrył, jakiś poroniony pomysł, coś kompletnie bezsensownego… I co on wtedy powiedział? Pan Péricourt pokiwał głową, zdegustowany sam sobą, w tej sali zarządu, gdzie wszyscy milczeli. Podniósł się i wyszedł bez słowa, nie patrząc na nikogo, a potem wrócił do domu. Kiwa także głową, żegnając się z Madeleine. Zamiar był inny, odwrotny, tym razem bowiem czuje, że jest zły: pomoc córce oznacza, że pomoże jej mężowi. Są to takie rzeczy, od których w końcu można się rozchorować. Co z tego, że Morieux stał się na starość potwornym kretynem (o ile zresztą zawsze nim nie był), skoro dochodzące do niego pogłoski, które mu przekazał na temat zięcia, są niepokojące. Ma się pojawić nazwisko Péricourt. Wspomina się o jakimś raporcie. Wielce alarmującym, jak szeptano. A swoją drogą, w czyich rękach on teraz jest, ten dokument? Kto go przeczytał? I kim jest autor raportu? Za bardzo biorę to sobie do serca — myśli. No bo przecież to nie moje sprawy, on nawet nie nosi mojego nazwiska, ten mój zięć. A co do córki, na szczęście, chroni ją intercyza małżeńska. Wszystko jedno, może mu się przydarzyć cokolwiek bądź, temu całemu d’Aulnay-Pradelle’owi (nawet kiedy w myślał wypowiadał jego nazwisko, artykułował wyraźnie te cztery sylaby z emfazą, która jeszcze mocniej podkreślała jego pejoratywne nastawienie), między nim
a nami jest cały świat. Jeśli Madeleine będzie miała dzieci (teraz albo następnym razem, bo z kobietami nigdy nie wiadomo, w którą stronę potoczą się te sprawy), to on, Péricourt, czuje się jeszcze na tyle silny, żeby im wszystkim zapewnić przyszłość, nieprawdaż? Ta ostatnia, obiektywna i racjonalna, myśl sprawia, że podejmuje wreszcie ostateczną decyzję. Jego zięć może się pogrążyć, bo on, Marcel Péricourt, pozostanie na brzegu, zachowa przenikliwe spojrzenie i będzie miał tyle kół ratunkowych, ile tylko będzie trzeba, aby uratować córkę i wnuki. A tamten, cóż, pan Péricourt będzie mu się tylko przyglądał i patrzył, jak się szamocze, i nawet nie kiwnie palcem, by mu pomóc. A gdyby trzeba było go jeszcze przydusić, to jest to również niewykluczone. Pan Péricourt wykończył wielu ludzi w czasie swej długiej kariery, lecz nigdy dotąd ta perspektywa nie wydała mu się równie uspokajająca, jak teraz. Uśmiecha się i rozpoznaje te szczególne wibracje, które odczuwał, kiedy spośród kilku możliwości decydował się na najbardziej skuteczne.
29
Joseph Merlin nigdy nie miał spokojnego snu. W przeciwieństwie do niektórych osób cierpiących na bezsenność, które przez całe życie nie mają pojęcia o przyczynie ich nieszczęścia, on dokładnie wie, czego się trzymać: jego żywot jest jednym niekończącym się pasmem rozczarowań, z którymi się nigdy nie pogodził. Każdej nocy odtwarza w myślach rozmowy, w których nie udaje mu się postawić na swoim, przeżywa je ponownie tak, aby zmienić zakończenie na swoją korzyść, odgrzewa zawodowe porażki, przetrawia poniżenia i urazy, dlatego właśnie przez długi czas nie może zasnąć. Jest w nim coś głęboko egocentrycznego: epicentrum życia Josepha Merlina stanowi bowiem Joseph Merlin. Nie ma nic i nikogo, choćby nawet kota, wszystko więc sprowadza się wyłącznie do niego samego, a jego życie owija się wokół siebie niczym zwiędły liść wokół pustego wnętrza. I na przykład w czasie niekończących się bezsennych nocy nigdy nie pomyślał o wojnie. Przez cztery lata postrzegał ją wyłącznie jako przykry i pechowy czas, jako nagromadzenie się przeszkód związanych z ograniczeniami żywnościowymi, co dodatkowo wpłynęło na jego i tak już nieznośny charakter. Jego
koledzy z ministerstwa byli zszokowani — zwłaszcza ci, którzy mieli swoich bliskich na froncie — widząc, jak ten zgorzkniały człowiek niepokoi się tylko o rosnące ceny biletów komunikacyjnych i skarży na braki tuszek drobiowych na rynku. — No ale, mój drogi — mówiono mu, gdy był tak bardzo oburzony — przecież teraz mimo wszystko toczy się wojna! — Wojna? Jaka wojna? — odpowiadał na to wściekły Merlin. — Zawsze toczyły się jakieś wojny, dlaczego więc pan chce, żebym interesował się bardziej akurat tą niż poprzednią? Albo następną? Uważano go za defetystę, jego postawa w opinii wielu zakrawała na zdradę. Gdyby był żołnierzem, stanąłby przed plutonem egzekucyjnym i szybko byłoby po sprawie; na tyłach było to mniej niebezpieczne, ale obojętność, z jaką odnosił się do wydarzeń, przysporzyła mu wiele obelżywych uwag, nazywano go Szwabem, i tak już zostało. Pod koniec wojny, kiedy oddelegowano go do inspekcji cmentarzy, Szwab przeobraził się w Sępa, Padlinożercę albo Drapieżcę, w zależności od okoliczności. I Merlin znowu przeżywał ciężkie, bezsenne noce. W Chazières-Malmont po raz pierwszy odwiedził cmentarz wojskowy, nad którym pieczę powierzono firmie Pradelle i Spółka.
Władze, kiedy zapoznały się z jego raportem, uznały, że sytuacja jest wielce niepokojąca. Nikt nie miał ochoty wziąć na siebie odpowiedzialności, dokument szybko dotarł na wyższe szczeble, aż wreszcie wylądował na biurku szefa administracji centralnej, eksperta od ukręcania łba różnym sprawom, tak jak podobni mu urzędnicy w innych ministerstwach. Przez cały ten czas, każdej nocy, leżąc w łóżku, Merlin cyzelował zdania, które miałby wypowiedzieć w dniu, w którym zostanie wezwany, a wszystkie te zdania sprowadzały się do prostego, brutalnego i mającego poważne konsekwencje stwierdzenia: tysiące francuskich żołnierzy chowano w zbyt małych trumnach. Niezależnie od ich wzrostu, od stu sześćdziesięciu centymetrów do ponad stu osiemdziesięciu centymetrów (Merlin sporządził na podstawie książeczek wojskowych, do których miał dostęp, bardzo dobrze udokumentowaną próbkę na temat wzrostu chowanych żołnierzy), wszyscy byli wkładani do trumien o długości stu trzydziestu centymetrów. Aby więc ich tam wcisnąć, trzeba było im skręcić karki, łamać nogi, gruchotać łydki; jednym słowem, z ciałami żołnierzy postępowano, jakby chodziło o dający się piłować towar. W raporcie zajmowano się wyjątkowo makabrycznymi kwestiami technicznymi i wyjaśniano w nim, że nie posiadając ani wiedzy z dziedziny anatomii, ani odpowiedniego wyposażenia, personel zmuszony jest do łamania kości ostrzem łopaty albo
uderzeniem buta o płaski kamień, a czasami posługując się w tym celu motyką; i że nawet wtedy zdarzają się sytuacje, że nie można umieścić szczątków zbyt wysokich mężczyzn w za małych trumnach, więc wrzuca się wtedy do trumny, co się da, a to, co zostaje, wrzuca się do trumny służącej za kubeł na śmieci, po czym kiedy już trumna jest pełna, zamyka się ją, umieszczając na niej tabliczkę z napisem „żołnierz niezidentyfikowany”; i że w związku z tym nie jest możliwe zagwarantowanie rodzinom, że ciała poległych żołnierzy, na których groby przybywają, są nienaruszone; i że ponadto rytm pracy narzucony robotnikom przez firmę, która wygrała przetarg, zmusza tychże do wkładania do trumny jedynie najłatwiej dostępną część ciała, co więcej, zrezygnowano z dalszych poszukiwań w grobie innych kości, dokumentów lub przedmiotów, które pozwoliłyby sprawdzić lub ustalić tożsamość zmarłego, tak jak przewidziano to w rozporządzeniu, i że często odnajdywane są kości, co do których nikt nie potrafi powiedzieć, do kogo należą; i że poza poważnymi i ciągłymi uchybieniami w zakresie zaleceń obowiązujących w dziedzinie ekshumacji i dostarczania trumien w żadnym wypadku niespełniających warunków specyfikacji przetargowej, przedsiębiorstwo… itd., itd. Jak widać, zdania napisane przez Merlina mogą się składać z ponad dwustu słów. W tej dziedzinie uważany był w swoim ministerstwie za prawdziwego artystę. Stwierdzone fakty wywołują piorunujący efekt.
Jest to alarmujące dla firmy Pradelle i Spółka, ale też równie niepokojące dla powszechnie znanej rodziny Péricourt, a także dla służb publicznych, które zadowalają się sprawdzeniem wykonanej pracy dopiero po fakcie, a więc kiedy jest już za późno. Gdyby ta sprawa nabrała rozgłosu, doszłoby do poważnego skandalu. Od tej chwili więc wszelkie informacje w tej sprawie powinny być kierowane do gabinetu szefa administracji centralnej, nie zatrzymując się na jakimkolwiek pośrednim szczeblu. Aby jednak uspokoić urzędnika Merlina, zapewniono go drogą służbową, że jego dokument został bardzo uważnie przeczytany, doceniony, a sprawie w najbliższym czasie zostanie nadany dalszy właściwy bieg. Merlin, który miał za sobą czterdzieści lat urzędniczego doświadczenia, zrozumiał natychmiast, że jego raport zostanie głęboko schowany, i nawet nie był tym zanadto zdziwiony. To zamówienie rządowe obejmuje z pewnością sporo niejasnych obszarów, a temat jest wielce drażliwy. Wszystko, co przeszkadza administracji, zostanie usunięte. Merlin wie, że nie ma żadnego interesu w tym, aby stać się uciążliwy, gdyż inaczej, po raz kolejny, przestawiać go będą jak mebel, a na to nie ma najmniejszej ochoty. Jako człowiek obowiązkowy wypełnia przecież swój obowiązek. Czuje, że jego postępowanie jest bez zarzutu. A zresztą, tak czy inaczej, na koniec kariery nie może spodziewać się niczego innego jak tylko wymarzonej emerytury. Zwrócą się do niego o czysto
formalną inspekcję, o podpisanie rejestrów, podbicie ich pieczątką, to je podpisze, postawi pieczątkę będzie cierpliwie czekał, aż skończą się braki na rynku, i wreszcie będzie mógł znaleźć swoje kurczaki na targu i w menu restauracji. Co pomyślawszy, wraca do domu, kładzie się spać i przesypia po raz pierwszy w życiu całą noc, tak jakby jego umysł potrzebował wyjątkowo długiego czasu na odreagowanie. Śniły mu się smutne rzeczy, żołnierze w zaawansowanym stanie rozkładu siadają na swoich grobach i płaczą; wzywają pomocy, lecz żaden dźwięk nie wydobywa się z ich ust; jedyną dla nich pociechą są potężnie zbudowani Senegalczycy, nadzy jak ich Pan Bóg stworzył, drżący z zimna, narzucający na nich łopatami ziemię, tak jak narzuca się płaszcz na ramiona wyłowionego z wody topielca. Merlin budzi się głęboko wstrząśnięty i — co było dla niego czymś zupełnie nowym — w jego umyśle pojawia się coś, co nie dotyczy wyłącznie jego samego. Wojna, chociaż skończyła się już dawno temu, wreszcie wniknęła w jego życie. Dalszy zaś ciąg jest wynikiem przedziwnej alchemii, w której łączy się przygnębiająca atmosfera cmentarzy przywołująca Merlinowi na myśl jego rozpaczliwie nieudane życie, poniżający charakter narzucanych mu administracyjnych ograniczeń i nigdy nieopuszczającą go sztywność: urzędnik państwowy tak sumienny jak on
nie może się zadowolić przymknięciem oczu. Ci młodzi polegli, z którymi nie ma przecież zupełnie nic wspólnego, padli ofiarą niesprawiedliwości i nie mają nikogo poza nim, żeby tę niesprawiedliwość naprawić. W ciągu kilku zaledwie dni pomysł ten stał się jego idée fixe. Ci młodzi polegli żołnierze nawiedzają go teraz jak miłosne uczucie, jak zazdrość albo nowotwór. Przeszedł od stanu smutku do oburzenia. I wpadł w złość. Ponieważ nie otrzymuje od swoich przełożonych żadnego polecenia nakazującego mu zawieszenie misji, informuje zwierzchników, że udaje się z inspekcją do Dargonne-le-Grand, po czym wsiada do pociągu jadącego w kierunku przeciwnym, do Pontaville-surMeuse. ♦ ♦ ♦ Z dworca w strugach deszczu pokonuje pieszo odległość sześciu kilometrów, jakie dzielą go od miejsca, które wybrano na cmentarz wojskowy. Idzie samym środkiem drogi, jego wielkie trepy rozchlapują z wściekłością kałuże wody i nie schodzi ani na chwilę z drogi, aby przepuścić trąbiące na niego samochody, tak jakby ich w ogóle nie słyszał. Tak więc, żeby go wyprzedzić, pojazdy muszą przejeżdżać dwoma kołami poboczem.
Przed bramą, z groźnym wyrazem twarzy, zatrzymuje się więc dziwna postać, wielkie cielsko z zaciśniętymi rękami w kieszeniach płaszcza, który, chociaż deszcz tymczasem przestał padać, jest cały nasiąknięty wodą. Nie ma jednak nikogo, kto mógłby go zobaczyć, wybiło południe, plac budowy jest zamknięty. Na metalowym ogrodzeniu zawieszono szyld z informacją wydaną przez służby pogrzebowe, w której wyliczano na potrzeby rodzin i bliskich długą listę przedmiotów znalezionych przy niezidentyfikowanych ciałach i że można je obejrzeć w merostwie: zdjęcie młodej kobiety, fajka, potwierdzenie przekazu pocztowego, inicjały spisane z czyjejś bielizny, skórzana tabakierka, zapalniczka, para okularów w okrągłych oprawkach, list zaczynający się od słowa „Kochanie”, lecz niepodpisany, zestaw żałosny i tragiczny zarazem… Merlina uderza jakże ubogi charakter tych relikwii. Wyłącznie biedni żołnierze! Aż nie może w to uwierzyć. Jego wzrok zatrzymuje się na łańcuchu wiszącym na bramie, podnosi nogę i uderza w małą kłódkę jednym potężnym kopniakiem, którym powaliłby byka, po czym wchodzi na plac i idzie kolejnym kopnięciem rozwalić drewniane drzwi baraku administracji. Jedynymi ludźmi, którzy zostali, żeby zjeść coś na miejscu, są schowani pod wybrzuszoną od wiatru plandeką Arabowie, w liczbie chyba dwunastu. Z daleka widzą, jak Merlin rozwala bramę wejściową, potem drzwi do biura, ale
powstrzymują się od tego, by wstać i interweniować, gdyż wygląd tego człowieka, jego pewność siebie nie wróżą nic dobrego; dalej więc żują chleb. To, co nazywają tutaj „kwadratem Pontaville”, jest zwykłym polem, które w niczym nie przypomina kwadratu, położonym na skraju lasu i ocenia się, że pochowano tam około sześciuset żołnierzy. Merlin przeszukuje szafy w nadziei znalezienia rejestrów, w których powinno być opisane każde z wykonanych działań. Przeglądając codzienne sprawozdania, pośpiesznie spogląda co chwilę przez okno. Ekshumacje rozpoczęły się dwa miesiące temu; to, co widzi, to pole wypełnione dołami i kopczykami ziemi, plandekami, deskami, taczkami, naprędce skleconymi budkami, gdzie składuje się materiały. Administracyjnie rzecz ujmując, wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Nie znalazł tutaj, tak jak w Chazières-Malmont, tego przerażającego bałaganu, tych porozwalanych trumien przypominających kosze na śmiecie, które udało mu się wypatrzyć ukryte w partii nowych trumien gotowych do użycia. Zazwyczaj po upewnieniu się, że rejestry w ogóle istnieją, Merlin rozpoczynał inspekcję od przechadzki; zdawał się na swoją intuicję, tutaj unosi lekko plandekę, tam znowu sprawdza napis na nieśmiertelniku. Potem zaś zaczyna prawdziwą inspekcję. Jego zadanie zmusza go następnie do ciągłych wędrówek tam i z powrotem, od rejestrów po alejki cmentarne, ale dzięki osobistemu
zaangażowaniu się w swoją pracę szybko wyrobił w sobie szósty zmysł, który pozwala mu wychwycić najdrobniejszy nawet element skrywający oszustwo, nieprawidłowość, szczegół wskazujący na jakąś anomalię. Z pewnością jest to jedyna misja zlecona przez ministerstwo, zmuszająca urzędnika do wykopywania trumien, a nawet do ekshumowania zwłok, ale żeby móc to sprawdzić, nie da się postępować inaczej. Potężna postać Merlina świetnie się zresztą do tego nadaje; jego ogromne buciory wbijają łopatę na głębokość trzydziestu centymetrów za jednym dziabnięciem w ziemię, a jego wielkie palce radzą sobie z motyką jak z widelcem. Po pierwszym kontakcie w terenie Merlin przechodzi do bardziej szczegółowych weryfikacji. Jest godzina dwunasta trzydzieści. O godzinie czternastej znajduje się na północnym skraju cmentarza, staje przed stertą zamkniętych trumien ustawionych jedna na drugiej, kiedy nagle podchodzi do niego kierownik budowy, niejaki Sauveur Bénichou, pięćdziesięciolatek sinofioletowy od alkoholu i suchy jak łodyga winorośli, zjawia się w towarzystwie dwóch robotników, pewnie majstrów. Całe to towarzystwo jest mocno zaczepne, ruch podbródka, silny, stanowczy głos, zakaz wstępu na plac budowy, nie wolno ludziom tu wchodzić ot, tak sobie, należy natychmiast opuścić to miejsce. A że Merlin nawet na nich nie patrzy,
przechodzą intonacyjnie o stopień wyżej: w przypadku trwania w uporze zawiadomiona zostanie żandarmeria, bo proszę sobie wyobrazić, to miejsce znajduje się pod bezpośrednią ochroną rządu… — Rząd to ja — mówi do nich Merlin, odwracając się do trzech mężczyzn. I przerywając po chwili ciszę, która po jego słowach zapada, dodaje: — Tutaj rząd reprezentuję ja. Zanurza rękę w kieszeni spodni i wyciąga stamtąd wymiętą kartkę papieru, która nie wygląda za bardzo na oficjalne pełnomocnictwo, ale ponieważ i on sam nie wygląda na wysłannika ministerstwa, nie bardzo wiedzą, co o tym wszystkim myśleć. Ogromne cielsko, stare, wymięte i poplamione ubranie, te jego wielkie buciory, wszystko to robi na nich silne wrażenie. Uznają, że sytuacja jest niewyraźna, ale nikt nie ma odwagi się mu sprzeciwić. Merlin uważnie i dokładnie przygląda się trzem mężczyznom, to jest Sauveurowi, który zionie nieprawdopodobnym odorem śliwowicy, oraz jego dwóm poplecznikom. Pierwszy z nich, którego twarz jak ostrze noża pożerają wielgachne i pożółkłe od tytoniu wąsy, poklepuje się po kieszeniach na klatce piersiowej, chyba po to, żeby dodać sobie animuszu; drugi, Arab, który ma na sobie i buty, i spodnie, i czapkę kaprala piechoty, stoi wyprostowany na sztywno, jak na defiladę, w pozycji kogoś, kto chce przekonać otoczenie o tym, jak ważną tutaj pełni funkcję.
— Tsitt, tsitt — syczy sztuczną szczęką Merlin, wciskając z powrotem swój dokument do kieszeni. Po czym wskazuje palcem na stertę trumien. — I proszę sobie wyobrazić, moi panowie — odezwał się znowu — że rząd zadaje sobie szereg pytań. Arabski majster usztywnia się jeszcze bardziej, jego wąsaty kumpel wyciąga papierosa (nie wyjmuje całej paczki, tylko pojedynczego papierosa, jak ktoś, kto nie ma ochoty się z nikim dzielić i w ogóle ma już dość wszystkich naciągaczy). Wszystko w nim świadczy o małości i skąpstwie. — I tak, na ten przykład — mówi Merlin, wyjmując nagle trzy karty identyfikacyjne — rząd zadaje sobie pytanie, do których trumien przypisano tych dzielnych chłopców. Owe karty identyfikacyjne w ogromnych łapskach Merlina nie wydają się większe od znaczków pocztowych. Jego pytanie pogrąża całą ekipę w głębokim zakłopotaniu. Kiedy odkopało się całą alejkę żołnierzy, po jednej stronie mieli szereg trumien, a po drugiej stronie zestaw kart identyfikacyjnych. Teoretycznie w tym samym porządku. Wystarczyło jednak, że jedna z tych kart została włożona na niewłaściwe miejsce albo że jej zabrakło, a wtedy cały szereg trumien się przesuwa, a każda trumna otrzyma kartę identyfikacyjną bez związku ze swoją zawartością.
A jeśli Merlin trzyma teraz w rękach trzy karty identyfikacyjne nieodpowiadające żadnej z trumien… Oznaczać to będzie, że cały porządek rejestru się posypał. Kiwa głową i patrzy na tę część cmentarza, która została już przekopana. Dwustu trzydziestu siedmiu żołnierzy już ekshumowano i przetransportowano ich ciała osiemdziesiąt kilometrów dalej. Paul był w trumnie Jules’a, Félicien w trumnie Isidore’a itd. Aż do numeru dwieście trzydzieści siedem. Teraz więc nie ma możliwości ustalić, kto jest kim. — A do czego one się niby odnoszą, te karty? — mamrocze Sauveur Bénichou, rozglądając się wokoło, jakby stracił kompletnie orientację. — Przyjrzyjmy się, popatrzmy… — Nagle zbawienna myśl świta mu w głowie. — A tak — rzucił — przecież właśnie mieliśmy się tym zająć! Odwraca się twarzą do całej ekipy, która nagle bardzo się zmieszała. — Co nie, chłopaki? Nikt nie rozumie, co on ma na myśli, ale też nikt nie ma ochoty się nad tym zastanawiać. — Ha, ha! — zaśmiał się złowróżbnie Merlin. — Wy mnie chyba bierzecie za wała? — Kogo? — dopytuje Bénichou. — Ano rząd!
Wygląda teraz zupełnie jak wariat, toteż Bénichou waha się, czy nie poprosić go raz jeszcze o pokazanie pełnomocnictwa. — No więc gdzie oni są, te nasze chłopaki, co? A ci trzej goście, którzy wam zostaną na stanie, jak już skończycie robotę, to jak ich wtedy nazwiecie? Bénichou zaczyna wyjaśniać w zawiły sposób problemy natury technicznej, to znaczy, że uznano za „pewniejsze” zredagowanie kart identyfikacyjnych już po ustawieniu całego szeregu trumien, aby dopiero wtedy wpisać je do rejestru, bo gdyby tak zacząć od karty, to wtedy… — Kompletne bzdury! — przerywa mu Merlin. Bénichou, który sam w to nie wierzył, spuszcza jedynie głowę. Jego zastępca poklepuje się po kieszeni na piersi. W ciszy, która zapada, Merlinowi ukazuje się owa dziwna wizja olbrzymiego obszaru pokrytego grobami żołnierzy: rodziny, tu i tam, oddają im hołd z opuszczonymi ramionami, ze złączonymi dłońmi, a Merlin jako jedyny widzi, jakby przeszywając wszystko na wskroś, jak szczątki poruszają się pod ziemią. I słyszy żołnierzy wykrzykujących swoje nazwiska rozdzierającymi głosami… W stosunku do poniesionych już strat nic już nie można naprawić, a ci pokonani żołnierze są straceni na zawsze: pod zidentyfikowanymi krzyżami spoczywają anonimowi zmarli.
Jedyna rzecz, jaką teraz można zrobić, to od tej chwili postępować prawidłowo. Merlin reorganizuje pracę, wypisuje wielkimi literami polecenia, a wszystko to zdecydowanym i nieznoszącym sprzeciwu tonem: chodźcie no tu, wy tam, i posłuchajcie mnie uważnie — grozi im sądem, gdyby jego polecenia zostały źle wykonane, grozi karami, wyrzuceniem z pracy, straszy ich; kiedy się trochę oddala, słychać wyraźnie, jak powtarza: Co za kretyni. Jak tylko się odwróci, wszystko zacznie się od nowa i nigdy temu nie będzie końca. Lecz stwierdzenie to, zamiast go zniechęcić, wzmaga w nim tylko determinację. — Chodźcie no tu! No już, może by tak trochę szybciej! Zwraca się teraz do żółtych od tytoniu wąsów, do mniej więcej pięćdziesięcioletniego mężczyzny o twarzy tak wąskiej, że wydawało się, że jego oczy znajdują się na policzkach, po obu stronach, dokładnie tak jak u ryby. Stojąc w odległości metra od Merlina, powstrzymuje się od gestu obmacywania się po kieszeni, woli tylko wyciągnąć kolejnego papierosa. Merlin, który zamierzał coś powiedzieć, przez dłuższą chwilę milczy. Przypomina kogoś, kto szuka odpowiedniego słowa, kto ma już to słowo na końcu języka, to bardzo denerwująca rzecz.
Wąsaty majster otwiera już usta, ale nie zdążył wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Merlin właśnie przywala mu otwartą dłonią prosto w twarz. Na tym jego płaskim policzku cios zadźwięczał jak uderzenie w dzwon. Mężczyzna cofa się o krok. Wszystkie spojrzenia zwracają się teraz w ich stronę. Bénichou, który wyszedł z baraku, gdzie chował na wzmocnienie swoją butelkę marc de Bourgogne, zaczyna się wydzierać, ale wszyscy robotnicy na placu już się krzątają. Wąsaty mężczyzna, całkiem oszołomiony, trzyma się za policzek. Merlina błyskawicznie obskakuje prawdziwa sfora, i gdyby nie jego wiek, jego zadziwiająca postura, przewaga, jaką wypracował sobie od początku inspekcji, jego olbrzymie łapska, monstrualne buciory, wtedy mógłby się zaniepokoić o swój los; zamiast tego odsuwa pewnym ruchem wszystkich, którzy stoją na jego drodze, robi kolejny krok, podchodzi do swojej ofiary, grzebie mu w kieszeni na piersi, krzycząc „Ha, ha!”, i wyciąga stamtąd zaciśniętą pięść. Drugą ręką łapie mężczyznę za szyję, tak jakby chciał go udusić, to widać. — Hola, hola! — zawył Bénichou, który nadchodzi, zataczając się. Nie puszczając szyi mężczyzny, którego twarz zaczyna już zmieniać barwę, Merlin wyciąga ściśniętą pięść w stronę kierownika budowy, po czym otwiera ją. W jego dłoni ukazuje się złoty zegarek z dewizką odwróconą na niewłaściwą stronę. Merlin puszcza swoją
zdobycz, mężczyzna zaczyna kaszleć, jakby chciał wyrzygać płuca, po czym odwraca się w stronę Bénichou. — No to jak się nazywa ten twój gość? — pyta Merlin. — No, jak on ma na imię? — Eee… Sauveur Bénichou, pokonany i bezbronny, patrzy na swojego szefa smutnym wzrokiem. — Alcide — szepcze z żalem. Ledwie go słychać, ale nie ma to już żadnego znaczenia. Merlin odwraca łańcuszek na drugą stronę, tak jakby chodziło o monetę, którą się grało w orła czy reszkę. Na łańcuszku wygrawerowane jest imię Roger.
30
Boże mój, jaki piękny poranek! Gdyby każdy poranek tak wyglądał! Wszystko tak wspaniale się zapowiada! Najpierw same dzieła. Komisja wybrała ich pięć. Każde piękniejsze od pozostałych. Istne cuda. Najczystszy patriotyzm w skondensowanej postaci. Że aż łzy same napływają do oczu. I dlatego Labourdin przygotowuje się do triumfu, czyli do przedstawienia projektów panu prezesowi Péricourtowi. W tym celu specjalnie zamówił w dziale technicznym merostwa wykonanie ramownicy z kutego żelaza wielkości jego dużego biurka w taki sposób, aby zawiesić i wyeksponować odpowiednio rysunki, widział to kiedyś na wystawie w Grand Palais, gdzie był w swoim życiu jeden tylko raz. Péricourt będzie mógł przechadzać się swobodnie między planszami, będzie spacerował powoli, z rękami założonymi na plecach, wpadał w zachwyt przed tym oto dziełem zatytułowanym: Francja płacząca, lecz zwycięska (ulubionym dziełem Labourdina), przyglądał się szczegółowo innemu obrazowi, na przykład Triumfującym poległym, zatrzymywał się i wahał. Labourdin już widzi oczyma wyobraźni, jak pan prezes odwraca się w jego stronę,
pełen podziwu i zmieszany, nie wiedząc, co wybrać… A wtedy on wypowie SWOJE zdanie, wyważone, stonowane i zgrabne, zdanie o doskonale dopracowanym rytmie, które pozwoli podkreślić zarówno jego gust w sferze estetyki, jak i jego głębokie poczucie odpowiedzialności: — Panie prezesie, jeżeli mógłbym sobie na to pozwolić, pragnąłbym… — w tym momencie podejdzie do Francji płaczącej, tak jakby chciał objąć dzieło ramieniem — …jak mi się wydaje, to mistrzowskie wręcz dzieło oddaje w sposób doskonały wszystko to, co nasi Współobywatele pragnęliby wyrazić, myśląc o Dumie i Cierpieniu. Wielkie litery stanowią nierozerwalną część zdania. Doskonale. Najpierw „mistrzowskie dzieło”, jego własny pomysł, a dalej „Współobywatele”, co brzmi lepiej niż „wyborcy”, no i „Duma i Cierpienie”. Labourdin jest oszołomiony swoim własnym geniuszem. Około godziny dziesiątej, kiedy ramownicę złożono już w jego biurze, od razu przystąpiono do jej podwieszania. Teraz należy się wspiąć, aby zawiesić prace na poprzecznym pręcie i umieścić je równomiernie: trzeba wezwać pannę Raymond. Gdy weszła do sali, natychmiast zrozumiała, czego się od niej oczekuje. Instynktownie ściska kolana. Labourdin, na dole drabiny, z uśmiechem na ustach, zaciera ręce, jak jakiś alfons.
Panna Raymond wspina się, wzdychając, na czwarty szczebel, po czym zaczyna się wić. Tak, cóż za wspaniały poranek! Gdy dzieło już zawieszono, sekretarka pośpiesznie schodzi, przytrzymując spódnicę. Labourdin cofa się, aby podziwiać rezultat, wydaje mu się, że prawy róg jest odrobinę wyżej w stosunku do lewej strony — nie sądzi pani? Panna Raymond zamyka oczy, ponownie się wspina, Labourdin rzuca się do drabiny; nigdy nie spędził tyle czasu pod jej spódnicami. Kiedy już wszystko wisi na swoim miejscu, lubieżny mer dzielnicy jest w stanie bliskim apopleksji. A tu nagle łubu-du! Bo kiedy wszystko już zapięte na ostatni guzik, pan przewodniczący Péricourt odwołuje swoją wizytę i wysyła gońca, który ma zanieść mu do domu wszystkie propozycje. Wszystko na nic! — myśli Labourdin. Jedzie za gońcem dorożką, ale wbrew jego oczekiwaniom nie dopuszczają go do uczestnictwa w podejmowaniu decyzji. Marcel Péricourt chce być sam. Jest już prawie południe. — Proszę przynieść coś do zjedzenia dla pana mera — zarządza pan Péricourt. Labourdin podbiega do młodej służącej, drobnej, czarującej brunetki, która od razu się zarumieniła, ma tak piękne oczy i śliczne, jędrne piersi, pyta ją, czy może dostać odrobinę porto, mówi do niej, pieszcząc jej lewą pierś. Dziewczyna tylko się czerwieni, bo praca dobrze płatna, a ona jest tu nowa. Gdy już przyniosła porto, Labourdin atakuje jej prawą pierś.
— Boże, co za poranek! ♦ ♦ ♦ Madeleine zastała mera chrapiącego jak niedźwiedź. Opasłe i zapomniane ciało, a tuż obok niego na niskim stoliku resztki kurczaka w galarecie, którego pożarł w całości, i pusta butelka château-margaux, wszystko to razem nadaje tej scenie wyraz wulgarnego i przygnębiającego rozpasania. Puka delikatnie do drzwi gabinetu ojca. — Wejdź — odpowiada jej bez wahania, gdyż zawsze potrafił rozpoznać jej sposób pukania. Pan Péricourt ustawia rysunki, opierając je o bibliotekę, a potem przesuwa meble tak, aby siedząc w fotelu, mógł widzieć je wszystkie jednocześnie. Pogrążony w myślach, nie rusza się z miejsca już od godziny, a jego spojrzenie przechodzi z jednego obrazu na drugi. Od czasu do czasu wstaje z fotela, wpatruje się w jakiś detal i wraca na miejsce. W pierwszej chwili czuje się rozczarowany. A więc to tylko tyle? To przecież takie podobne do tego wszystkiego, co już znał, tyle tylko, że w większych rozmiarach. Nie może powstrzymać się od tego, aby nie sprawdzić cen, a jego sprawny w obliczeniach mózg porównuje wymiary i koszty. No cóż, trzeba się skoncentrować. I dokonać wyboru. No tak,
rozczarowujące. Wcześniej wypracował sobie jakiś pogląd na ten projekt. Teraz ogląda propozycje… A czegóż on się w ogóle spodziewał? Ostatecznie skończy się na pomniku takim jak inne, nie będzie to coś, co mogłoby uspokoić zalewające go bez przerwy od jakiegoś czasu nowe emocje. Madeleine, co nie było niespodzianką, odnosi takie samo wrażenie. Wszystkie wojny są do siebie podobne, tak samo jak podobne są do siebie wszystkie pomniki. — No i co o tym myślisz? — pyta ją. — To chyba trochę zbyt pompatyczne… nie sądzisz? — Może raczej poetyckie. Po czym milczą oboje. Pan Péricourt siedzi w swoim fotelu, niczym król zasiadający na tronie wokół martwych dworzan. Madeleine przygląda się dokładniej projektom. Dochodzą wspólnie do wniosku, że najlepszy z nich jest autorstwa Adriena Malendreya, Zwycięstwo męczenników, który wyróżnia się tym, że łączy wdowy (tutaj wdowa ma na twarzy żałobną woalkę), sieroty (chłopczyk ze złączonymi dłońmi modli się, spoglądając na żołnierza) oraz samych żołnierzy, a wszyscy ukazani są jako ofiary. W zamyśle artysty cały naród staje się ojczyzną męczenników. — Sto trzydzieści tysięcy franków — mówi pan Péricourt. To okazuje się silniejsze od niego.
Jednak córka go nie słyszy, bo oto pochyla się nad jakimś detalem innego dzieła. Bierze do ręki planszę, podnosi ją do światła; ojciec zbliża się do niej, ale projekt ten mu się nie podoba, jest zatytułowany Wdzięczność; jej zresztą też nie, uważa, że jest w nim zbyt dużo przesady; nie, nie o to chodzi, bo to może głupie, jest taka drobna rzecz… ale co takiego? O tu, w tej części tryptyku, pod tytułem Dzielni żołnierze w natarciu na wroga, na dalszym planie, jest ten młody żołnierz, który za chwilę zginie, jego twarz ma w sobie coś bardzo czystego, szerokie usta, trochę zbyt wydatny nos… — Zaczekaj — mówi do niej pan Péricourt. — Pokaż. — Teraz to on nachyla się nad obrazem i przygląda mu się z bliska. — To prawda, masz rację. — Żołnierz przypomina trochę tych młodych ludzi, których czasami można było zobaczyć w pracach Édouarda. Nie był dokładnie taki sam, gdyż u Édouarda ta postać miała zawsze lekkiego zeza, a nie takie jak tutaj proste i szczere spojrzenie. No i miał też taki dołeczek wyryty na podbródku, ale jakieś podobieństwo jednak rzeczywiście jest. Pan Péricourt prostuje się i zakłada okulary. — W sztuce często widzimy te same tematy… Mówi o tym tak, jakby się na tym znał. Madeleine, która ma większą wiedzę na ten temat, woli mu się nie sprzeciwiać. Ostatecznie to tylko szczegół, nic ważnego. Ojciec potrzebuje tego, aby zbudować ten swój pomnik
i zainteresować się wreszcie czymś innym. Ciążą swojej córki na przykład. — Ten twój kretyn Labourdin zasnął w przedpokoju — mówi do niego z uśmiechem. Rzeczywiście, kompletnie o nim zapomniał. — A niech sobie śpi — odpowiada pan Péricourt — to chyba jedyne, co potrafi dobrze robić. Całuje ją w czoło. Madeleine idzie w stronę drzwi. Z tej odległości projekty ustawione jeden przy drugim robią rzeczywiście duże wrażenie, można się tylko domyślać, jakie będą potężne, zauważyła wcześniej, jakie podano wymiary: dwanaście metrów, szesnaście metrów, a wysokość… I jeszcze mimo wszystko ta twarz… Kiedy już został sam, pan Péricourt powrócił do tej twarzy. Starał się też odnaleźć ją w szkicowniku Édouarda, jednakże mężczyźni, których jego syn narysował, nie byli jakimiś fikcyjnymi postaciami, ale autentycznymi młodymi ludźmi, z którymi zetknął się w okopach, podczas gdy młody żołnierz o mięsistych wargach jest wyidealizowanym obrazem. Pan Péricourt nigdy nie dopuszczał do siebie najdrobniejszego choćby precyzyjnego wyobrażenia na temat tego, co nazywał „uczuciowymi zamiłowaniami” syna. Ale w głębi serca nigdy nie podchodził do tego w kategoriach „preferencji seksualnej” czy czegoś w tym rodzaju, gdyż było to dla niego zbyt ewidentne i zbyt szokujące. Ale tak jak w przypadku myśli, które wydają się zaskakujące
i co do których zdajecie sobie sprawę, że w istocie oddziaływały na was podświadomie przez długi czas, zanim wreszcie wypłynęły na powierzchnię, zastanawiał się teraz, czy ten młody człowiek z zezem i bruzdą w podbródku był „przyjacielem” Édouarda. W myślach jednak uściślił: czy był kochankiem Édouarda. I wtedy ta kwestia przestała wydawać mu się już tak bardzo skandaliczna jak dotychczas, a jedynie przejmująca; wolał sobie tego nie wyobrażać… Nie może dopuścić, aby stało się to zbyt realistyczne… Jego syn nie był „taki jak inni”, i na tym koniec. Mężczyzn „takich jak inni” widywał wielu wokół siebie, pracowników, współpracowników, klientów, synów, braci jednych czy drugich, i nie zazdrościł im już tak jak kiedyś. Nie potrafił już nawet przypomnieć sobie, jakich cech doszukiwał się u nich w przeszłości, jakie mają zalety i w czym są według niego lepsi od Édouarda. Spoglądając teraz wstecz, nie cierpiał samego siebie za swoją głupotę. Pan Péricourt znowu zasiada przed galerią rysunków. Perspektywa w jego umyśle powoli się zmienia. Nie chodzi o to, że odkrywa w tych projektach jakieś nowe wartości, gdyż wciąż wydają mu się przesadnie patetyczne. Natomiast zmienia się jego spojrzenie, tak jak zdarza się, że nasze postrzeganie czyjejś twarzy zmienia się, w miarę jak się jej przyglądamy, jak wtedy, gdy kobieta, którą uważaliśmy jakiś czas temu za bardzo ładną, teraz wygląda banalnie,
albo jak jakiś raczej brzydki mężczyzna, w którym odkrywamy nagle pewien urok i zastanawiamy się, dlaczego nam to do tej pory umknęło. Ale teraz, kiedy się z tym oswoił, pomniki go uspokajały. Z powodu materiałów: niektóre z nich miały być wykonane z kamienia, inne z brązu, z ciężkiego materiału, który wyobrażamy sobie jako niezniszczalny. Tymczasem to właśnie tego brakuje w rodzinnym grobowcu, tam gdzie nie widnieje imię Édouarda: iluzji wieczności. Pan Péricourt potrzebuje zamówić taki pomnik, który by go przerastał, wznosił się ponad jego egzystencję, w trwaniu, ciężarze, wielkości, aby był potężniejszy od niego i sprowadził jego żal do naturalnych rozmiarów. Do propozycji dołączono dokumentację zgłoszeniową zawierającą curriculum vitae artystów, ceny i harmonogram realizacji. Pan Péricourt czyta list opisujący projekt Jules’a d’Épremonta i niczego nowego się właściwie nie dowiaduje, ale ogląda też wszystkie pozostałe rysunki, na których jego dzieło pokazane jest z profilu, z tyłu, z perspektywy, w mieście… Młody żołnierz na dalszym planie wciąż tam jest, z tą samą malującą się na twarzy powagą… To wystarczy. Otwiera drzwi, woła, ale bez żadnego skutku. — Labourdin, mój Boże! — krzyczy do niego poirytowany, potrząsając mera za ramię. — Co, jak, gdzie, o co chodzi? Labourdin budzi się z mętnym wzrokiem, tak jakby nie był w stanie sobie przypomnieć, gdzie jest i co tu
robi. — No, chodź pan! — mówi do niego Péricourt. — Ja? Ale dokąd mam iść? Labourdin człapie do gabinetu, pocierając rękoma twarz, żeby się do końca przebudzić, bełkocząc przy tym jakieś przeprosiny, których Péricourt w ogóle nie słucha. — To będzie ten. Labourdin zaczyna się zbierać w sobie. Rozumie, że wybrany projekt to nie ten, który on by polecił, ale myśli sobie, że w sumie jego zdanie mogłoby doskonale pasować do wszystkich pomników. Odchrząkuje więc: — Panie prezesie — zaczyna — jeśli mógłbym sobie na to pozwolić, pragnąłbym… — Co takiego? — pyta Péricourt, w ogóle na niego nie patrząc. Zakłada znowu okulary, pisze teraz coś na stojąco, na rogu biurka, zadowolony z podjętej decyzji, czując, że dokonał czegoś, z czego będzie mógł być dumny, że zrobił coś dobrego dla siebie. Labourdin bierze głęboki oddech, wypina do przodu pierś. — To dzieło, panie prezesie, otóż jak sądzę, to mistrzowskie wręcz dzieło… — Proszę — przerywa mu Péricourt — oto czek, aby zaakceptować projekt i wykonać pierwsze prace. Proszę, rzecz jasna, zdobyć wszystkie gwarancje dotyczące dzieła tego artysty! A także firmy, która ma
wykonać pomnik! Potem proszę przedłożyć dossier prefektowi. Gdyby pojawił się jakikolwiek problem, proszę do mnie dzwonić, będę interweniował. Coś jeszcze? Labourdin bierze do ręki czek. Nie, nie ma nic więcej. — Aha — odzywa się jeszcze pan Péricourt — chciałbym poznać tego artystę, tego… Jules’a d’Épremonta. Proszę go tu przyprowadzić.
31
Atmosfera w domu wcale nie była euforyczna. Może z wyjątkiem Édouarda, ale on nigdy nie zachowywał się tak jak inni; od wielu miesięcy śmiał się przez cały czas, nie dało się z nim normalnie porozmawiać. Tak jakby nie pojmował powagi sytuacji. Albert wolał nie myśleć za dużo o tym, że zażywa teraz większe niż kiedykolwiek wcześniej dawki morfiny, wszystkiego przecież nie da się przypilnować, a miał i tak całą masę swoich własnych, nierozwiązanych dotąd problemów. Gdy tylko pojawił się w banku, w którym pracował, otworzył konto Souvenir Patriotique, żeby inkasować pieniądze, które miały spływać… Sześćdziesiąt osiem tysięcy dwieście dwadzieścia franków. Na razie tyle. Piękny wynik… Po trzydzieści cztery tysiące na głowę. Albert nigdy nie miał tylu pieniędzy, ale trzeba jeszcze było odnieść korzyści odpowiednie do ponoszonego ryzyka. Groziło mu trzydzieści lat więzienia za kradzież stanowiącą równowartość prawie pięcioletniej pensji robotnika. To było po prostu śmieszne. Nadszedł 15 czerwca. Wielka wyprzedaż pomników ku czci poległych miała zakończyć się za miesiąc, a tu nic. Albo prawie nic.
— Jak to nic? — napisał Édouard. Tego dnia, mimo upału, założył bardzo dużą maskę Murzyna, która zakrywała mu całą głowę. Nad czaszką królowały dwa rogi zakręcone do środka, jak rogi barana, a w kącikach oczu dwie przerywane linie w fosforyzującym niebieskim kolorze spływały, niczym wesołe łzy, aż do wielobarwnej brody, która rozpościerała się niczym wachlarz. Całość w kolorze ochry, żółci oraz intensywnej czerwieni; u nasady czoła i na brzegu nakrycia głowy widać było zieloną i aksamitną wijącą się linię, przedstawiającą małego węża, tak realistycznie namalowanego, że wydawać się mogło, iż oplata on powoli i nieprzerwanym ruchem głowę Édouarda, tak jakby wgryzał się we własny ogon. Kolorowa maska, żywa i radosna, kłóciła się z psychicznym stanem Alberta, który mienił się w czerni i bieli, ale częściej jednak w czerni. — No co? Nic! — rozdarł się Albert, pokazując rachunki przyjacielowi. — Poczekaj! — odpowiada, jak zwykle zresztą, Édouard. Louise schyliła tylko lekko główkę. Ręce ma całe w papierowym cieście, które ugniata z czułością, to materiał na następne maski. Patrzy rozmarzona na emaliowaną miednicę, obojętna na krzyki i podniesione głosy; tyle się ich już przecież nasłuchała, od czasu gdy jest z tymi dwoma pomyleńcami…
Obliczenia Alberta są bardzo dokładne: siedemnaście krzyży, dwadzieścia cztery pochodnie, czternaście popiersi, a więc rzeczy, które nie są nic warte; a co do pomników, jest ich tylko dziewięć! A i to nie do końca! Bo dla dwóch pomników merostwa zapłaciły tylko jedną czwartą zaliczki, zwracając się o przesunięcie terminu płatności za resztę. Wydrukowali trzy tysiące potwierdzeń odbioru zamówień, a na razie wypisali ich zaledwie sześćdziesiąt… Édouard nie zgadzał się wyjechać z kraju, dopóki nie zgarną miliona, a na razie nie mieli nawet jednej dziesiątej tej kwoty. Z każdym dniem natomiast zbliżał się moment, w którym ich oszustwo wyjdzie na jaw. Być może policja zresztą wszczęła już śledztwo. Kiedy szedł po listy na pocztę przy rue du Louvre, po karku Alberta przebiegały lodowate ciarki; ze dwadzieścia razy, stojąc przed otwartą skrytką pocztową, myślał, że się posika w spodnie, gdy widział, jak ktoś idzie w jego kierunku. — Zresztą — rzuca w stronę Édouarda — tak długo, jak nie jesteś z czegoś zadowolony, w nic nie chcesz uwierzyć! Rzuca na podłogę księgę rachunkową i zakłada płaszcz. Louise nadal ugniata ciasto, Édouard pochyla głowę. Albert często się wściekał, a gdy nie potrafił wyrazić dręczących go uczuć, wychodził z mieszkania, by wrócić dopiero bardzo późno w nocy.
Ostatnie miesiące były dla niego wyjątkowo męczące. W banku wszyscy myśleli, że jest chory. Nikt się temu specjalnie nie dziwił, bo przecież każdy z kombatantów był w taki czy inny sposób boleśnie naznaczony, ale ten Albert wydawał się cierpieć bardziej od innych: ta jego ciągła nerwowość, te jego paranoiczne zachowania… Ale że był z niego miły kolega, każdy chciał mu pomóc swoją radą: niech pan sobie masuje stopy, niech pan je surowe mięso, a próbował pan naparu z kwiatów lipy? On tymczasem patrzył na siebie w lustrze, goląc się każdego dnia, i stwierdzał, że wygląda, jakby wyciągnięto go z grobu. O tej wczesnej porze Édouard, radośnie gulgocząc, stuka już w klawisze maszyny do pisania. Obaj mężczyźni nie przeżywają tych samych rzeczy. Ten tak bardzo wyczekiwany moment sukcesu ich szalonego pomysłu, dzięki któremu powinni się do siebie zbliżyć i wspólnie upajać zwycięstwem, coraz bardziej ich od siebie oddalał. Édouard, zawsze z głową w chmurach, obojętny na konsekwencje, nigdy niewątpiący w sukces, był w siódmym niebie, gdy odpowiadał na nadchodzące listy. Delektował się, parodiując administracyjnoartystyczny styl, który jak sobie wyobrażał, mógłby być stylem Jules’a d’Épremonta, gdy w tym samym czasie Albert, zżerany przez strach, żal, ale również pretensje, chudł i marniał w oczach, stając się powoli cieniem samego siebie.
Bardziej niż kiedykolwiek przedtem chodził, ocierając się o ściany, źle sypiał, nie rozstawał się ze swoim końskim łbem, gdy wędrował z jednego końca mieszkania na drugi. Gdyby tylko mógł, poszedłby z nim nawet do pracy, ponieważ już na samą myśl o pójściu rano do banku robiło mu się słabo, a jego koński łeb był dla niego jedyną i ostatnią podporą, koń był jego aniołem stróżem. Ukradł jakieś dwadzieścia pięć tysięcy franków i dzięki pierwszym zaliczkom, jakie spłynęły z merostw, tak jak sobie obiecywał i wbrew ostrzeżeniom Édouarda, w całości oddał pieniądze pracodawcy. Musiał jednak bez przerwy lawirować pomiędzy inspektorami i kontrolerami, dlatego że sfałszowane faktury wciąż przecież krążyły i świadczyły o popełnionych malwersacjach. Był zmuszony wciąż wymyślać nowe kłamstwa, żeby ukryć te dawniejsze. Gdyby skojarzono to z jego osobą, zaczęłoby się dochodzenie i wszystko by się wydało… Należało wyjechać. Z tym, co zostało po zwróceniu pieniędzy bankowi, było jeszcze dwadzieścia tysięcy franków dla każdego z nich! Albert, zupełnie zbity z tropu, zdał sobie wreszcie sprawę, jak łatwo dał się ponieść odruchowi paniki po tym niespodziewanym i bolesnym spotkaniu z Grekiem. „To cały Albert! — powiedziałaby zapewne pani Maillard, gdyby się o tym dowiedziała. — Ponieważ z natury jest dosyć bojaźliwy, zawsze wybiera najmniej odważne z rozwiązań. Powie mi pan, że z pewnością dlatego właśnie wrócił z wojny
w jednym kawałku, ale w czasie pokoju jest to naprawdę przykre. Jeśli któregoś dnia spotka wreszcie jakąś kobietę, to biedaczka będzie musiała mieć nerwy jak postronki…”. „Jeśli któregoś dnia spotka wreszcie jakąś kobietę…”. Myśląc o Pauline, nagle ma ochotę uciec z nią sam i nikogo więcej już nigdy nie widzieć. Kiedy wyobraża sobie swoją przyszłość, gdyby ich pojmano, odczuwa dziwne i dosyć niezdrowe tęsknoty. Niektóre chwile, jakie przeżył na froncie, z perspektywy czasu, w okresie pokoju i z całą masą kłopotów, wydają mu się teraz niemal szczęśliwym i prostym fragmentem życia, a kiedy patrzy na koński łeb, lej po pocisku staje się dla niego prawie jak upragnione schronienie. Co za marnotrawstwo, cała ta historia… A przecież wszystko zaczęło się całkiem dobrze. Kiedy katalog dotarł do merostw, zaczęły napływać prośby o podanie dodatkowych informacji. Dwanaście, dwadzieścia, a w niektóre dni przychodziło nawet dwadzieścia pięć listów. Édouard poświęcał temu cały swój czas i był w tym niestrudzony. Gdy nadchodziła korespondencja, wznosił okrzyki radości, wsuwał papier listowy z nagłówkiem Souvenir Patriotique do maszyny do pisania, kładł płytę z Marszem triumfalnym z Aidy na gramofonie, zwiększał głośność, unosił palec, tak jakby sprawdzał, z której strony wieje wiatr, po czym pochylał się w ekstazie, jak pianista nad klawiaturą. Całej tej historii nie wymyślił
wcale dla pieniędzy, ale po to, by przeżyć euforię i rozkosz z tej niewiarygodnej prowokacji. Ów człowiek pozbawiony twarzy postanowił zagrać na nosie całemu światu; wywoływało to w nim niepohamowaną radość, pomagając mu nawiązać do tego wszystkiego, czym zawsze był i czego omal nie stracił. Prawie wszystkie zapytania klientów dotyczyły kwestii czysto praktycznych: sposobu montowania, gwarancji, kwestii „opakowania” pomnika, norm technicznych, jakim powinny odpowiadać cokoły… Pod piórem Édouarda Jules d’Épremont miał odpowiedź na wszystko. Przygotowywał pisma, udzielając wyczerpujących informacji, całkowicie uspo kajając adresata i zwracając się do niego w możliwie najbardziej osobisty sposób. Te jego listy wzbudzały zaufanie. Urzędnicy albo sekretarze merostw często wyjaśniali, na czym polega ich projekt, rzucając nieświadomie światło na niemoralny wymiar tego oszustwa, ponieważ państwo uczestniczyło w tym zakupie pomników jedynie w symbolicznym wymiarze i „proporcjonalnie do wysiłku i poświęceń, jakie ponoszą miasta w celu upamiętnienia, itd., itd.”. Miasta i miasteczka uruchamiały tyle środków, ile mogły, a często było to bardzo niewiele, dlatego zasadnicza część opierała się na… publicznej subskrypcji. Osoby prywatne, szkoły, parafie, całe rodziny wpłacały, ile mogły, żeby imię ich brata, syna, ojca albo kuzyna zostało na zawsze wyryte na pomniku upamiętniającym
chwałę poległych żołnierzy, który, jak wierzyli, królować będzie po wsze czasy w centrum miasteczka albo obok kościoła. Napotykając trudności w zebraniu w krótkim czasie sporych kwot pieniędzy, aby móc skorzystać z wyjątkowej promocji zaproponowanej przez Souvenir Patriotique, w wielu listach zwracano się z prośbą o znalezienie jakiegoś rozwiązania albo udogodnień w kwestii płatności. Czy jest możliwe zarezerwowanie modelu z brązu za zaliczką w wysokości jedynie sześciuset franków? Stanowiło to jednak mimo wszystko aż czterdzieści cztery procent zaliczki zamiast wymaganych pięćdziesięciu, jak napisano. Otóż środki, jak Państwo się domyślają, spływają dosyć powoli. Nie ma jednak wątpliwości, że zdążymy na czas, przed upływem wyznaczonego terminu, zobowiązujemy się do tego. Dzieci z naszych szkół przeprowadzają obecnie kwestę wśród miejscowej ludności, wyjaśniano w kolejnym liście. Albo inny jeszcze list: Pani de Marsantes zamierza przekazać miastu część swojej fortuny. Niech Bóg chroni nas przed jej odejściem, lecz czyż nie jest to odpowiednia gwarancja na zakup pięknego pomnika dla Chaville-sur-Saône, miasta, które straciło prawie pięćdziesięciu młodych mężczyzn i musi zapewnić środki na utrzymanie osiemdziesięciu sierot? Ostateczna data, już tak bliska, wyznaczona na 14 lipca, przerażała niejednego. Mieli ledwie dość czasu, żeby zdążyć zapytać merostwo. Oferta jednak była przecież tak bardzo atrakcyjna!
Édouard-Jules d’Épremont, wielki pan, udzielał zgody na wszystko, o co go poproszono, na dodatkowe rabaty, na przedłużenie terminu płatności, z niczym nie było najmniejszych problemów. Zazwyczaj rozpoczynał swój list od komplementów skierowanych do adresata i podkreślających jego znakomity wybór. Nieważne, czy piszący do niego pragnął zakupić jedynie Do ataku!, a więc prostą nagrobkową pochodnię, czy Koguta wbijającego szpony w niemiecki hełm, za każdym razem dyskretnie przyznawał mu się do tego, że on sam — ale wyznaje to tylko w najgłębszej tajemnicy — najbardziej upodobał sobie ten właśnie wzór. Édouard uwielbiał te pretensjonalne wyznania, w które wkładał całą śmieszność, jaką dostrzegał niegdyś u zadowolonych z siebie i wyniosłych profesorów z akademii sztuk pięknych. Wtedy zaś, gdy chodziło o projekty będące kompilacją (kiedy na przykład zamierzano połączyć Wiktorię z Umierającym żołnierzem broniącym sztandaru), Jules d’Épremont zawsze wyrażał swój entuzjazm, nigdy nie wahając się pogratulować autorowi listu jego finezji w artystycznym podejściu, przyznając wręcz, że jest zaskoczony inwencją i wybornym gustem, o czym świadczy takie właśnie połączenie. Okazywał więc na przemian ustępliwość w kwestiach finansowych, otwartość w rozumieniu problemu, doskonałą znajomość aspektów technicznych, jak również wiedzę
i orientację w zakresie omawianego dzieła. Nie — jak zapewniał — nie ma żadnego problemu z zaprawą cementową, a tak, płyta może być wykonana z cegły w stylu francuskim, jak najbardziej, ale również z granitu, zgadzam się całkowicie, no i naturalnie wszystkie wzory pomników Souvenir Patriotique mają atest, zresztą otrzymają Państwo certyfikat z pieczęcią Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, który dołączymy w momencie dostarczenia dzieła. Nie było choćby jednego przykładu, żeby pod jego piórem dla któregokolwiek z przedstawionych problemów nie udało się znaleźć prostego, praktycznego i uspokajającego rozwiązania. Przypominał też uprzejmie swoim respondentom listę dokumentów niezbędnych do otrzymania skromnej wprawdzie, ale jednak im przysługującej subwencji od państwa (uchwała merostwa, szkic pomnika, opinia komisji odpowiedzialnej za stronę artystyczną projektu, szacunkowy kosztorys wydatków, wykazanie środków i sposobów finansowania), udzielał kilku rad w tej materii, a następnie przygotowywał imponujące potwierdzenie złożenia zamówienia, co było równoznaczne z faktem, że zaliczka zostanie zapłacona. Ostatni fragment pisma, już sam w sobie, zasługiwałby, aby znaleźć się w annałach najdoskonalszych przekrętów. Pod koniec listu autor zamieścił następujący passus: Podziwiam nie tylko znakomity gust, ale i pomysłowość kompozycji, którą
Państwo zdecydowali się wybrać, a do tego dochodziły jeszcze peryfrazy, mające świadczyć o jego wątpliwościach i skrupułach, Édouard bowiem pisał często, dostosowując ten fragment do wszelkich pojawiających się kombinacji: Widząc, jak bardzo Państwa projekt jest połączeniem niezwykle wysublimowanego artystycznie gustu z najgłębszymi patriotycznymi odczuciami, chciałbym przyznać Wam, poza udzieloną już wcześniej zniżką, dodatkowy rabat w wysokości 15%. Zważywszy na ten zupełnie wyjątkowy upust (o którym, jeśli mogę prosić najgoręcej, nie należy nikomu wspominać!), bardzo proszę o uregulowanie w całości zaliczki w ustalonej pierwotnie wysokości. Édouard podziwiał czasami swój tekst, który trzymał w wyciągniętej ręce, wydobywając z siebie pełen zadowolenia gulgot. Ta obszerna korespondencja, która zajmowała mu bardzo dużo czasu, pozwalała wierzyć w ostateczny sukces całej operacji. Listy wciąż nadchodziły, skrytka pocztowa była stale pełna. Albert, jak to on, zrzędził. — Czy ty aby trochę nie przesadzasz? — pytał. Wyobrażał sobie bez większego trudu, jak wszystkie te pełne miłosierdzia listy będą obciążać ich jeszcze bardziej i jedynie wzmocnią zarzuty przeciwko nim, gdyby zostali zatrzymani. Édouard z kolei królewskim gestem pokazywał, jak wielkim jest panem.
— Bądźmy wyrozumiali, mój drogi! — skrobał odpowiedź Albertowi. — To nic nie kosztuje, a ludzie potrzebują zachęty. Uczestniczą we wspaniałym dziele! Właściwie to oni są bohaterami, nieprawdaż? Albert był zbulwersowany: uważać za bohaterów, śmiejąc się z nich, ludzi, którzy składają się na budowę pomnika… Wtedy Édouard gwałtownie ściągał maskę i ukazywał twarz, tę monstrualną i ziejącą pustką czeluść, nad którą jego oczy, jedyna ludzka i żywa oznaka, wpatrują się intensywnie w rozmówcę. Albert nie widuje jej teraz zbyt często, tej resztki jego twarzy, tej potworności, gdyż Édouard często zamienia jedną maskę na drugą. Zdarza się nawet, że zasypia jako indiański wojownik, mitologiczny ptak, jako drapieżne albo wesołe zwierzątko. Albert, który ostatnio budził się co godzina, podchodził do niego i ostrożnie, jak młody ojciec, ściągał mu z twarzy tę maskę. W panującym w pokoju półmroku przyglądał się swemu śpiącemu przyjacielowi, przejęty tą wszechobecną czerwienią i przerażającym podobieństwem tego, co pozostało z jego twarzy, do niektórych oślizgłych głowonogów. Na razie jednak, mimo całej energii, jaką Édouard wkładał w udzielanie odpowiedzi na rozliczne pytania, ostateczne zamówienia wciąż nie nadchodziły. — Ale dlaczego? — pytał Albert bezbarwnym głosem. — Co takiego się dzieje? Można by powiedzieć,
że te odpowiedzi ich jakoś nie przekonały… Édouard odstawiał wtedy coś na podobieństwo tańca ze zdobytym skalpem, a Louise zanosiła się śmiechem. Albert, na skraju mdłości, znowu zabierał się do obliczeń, sprawdzał. Nie pamięta już, jaki był wtedy stan jego ducha, tak bardzo wypełniał go niepokój, chociaż pierwsze przelewy, które spłynęły pod koniec maja, wzbudziły jednak ich euforię. Albert zażądał, aby w pierwszej kolejności zwrócić pieniądze bankowi, co, rzecz jasna, wywołało sprzeciw Édouarda. — Czemu to ma służyć, że zwrócimy pieniądze bankowi? — pisał w zeszycie do rozmów. — Tak czy inaczej, uciekniemy z kradzionymi pieniędzmi! Ukraść pieniądze bankowi jest mimo wszystko czymś mniej nieuczciwym! Albert się nie odzywał. Już raz się zagalopował, mówiąc o Banque d’escompte et de crédit industriel, ale najwyraźniej Édouard nic nie wiedział o interesach swojego ojca i ta nazwa była mu zupełnie obca. Żeby się usprawiedliwić przed przyjacielem, nie mógł szczerze przyznać się do tego, że pan Péricourt był dla niego na tyle dobry, że zaproponował mu posadę, i Albert z odrazą myślał o tym, aby jeszcze bardziej go okradać. Była to mocno naciągana moralność, zgoda, skoro gdzie indziej próbował orżnąć nieznanych mu ludzi, w tym wielu ludzi niezbyt zamożnych, którzy składali się, aby zbudować pomnik na pamiątkę poległych
żołnierzy, tyle że on znał pana Péricourta osobiście, a to już nie to samo, a poza tym, od czasu, gdy spotkał Pauline… Jednym słowem, nie mógł powstrzymać się od tego, by nie uważać go w jakimś stopniu za swojego dobroczyńcę. Nie do końca przekonany pokrętnymi racjami podawanymi przez Alberta, Édouard w końcu ustąpił i pierwsze wpływy z zaliczek pozwoliły zwrócić pieniądze do banku. Po czym każdy na swój sposób dokonał symbolicznego zakupu, każdy z nich sprawił sobie drobną przyjemność, która miała być zapowiedzią czekającej ich być może wspaniałej przyszłości. Édouard zakupił świetnej jakości gramofon i sporo płyt, w tym marsze wojskowe. Pomimo sztywnej nogi uwielbiał chodzić marszowym krokiem po pokoju w towarzystwie Louise, z karykaturalną i naprawdę idiotyczną maską żołnierza na twarzy. Były też płyty z muzyką operową, z której Albert nie rozumiał zupełnie nic, oraz Koncert klarnetowy Mozarta, którego to utworu słuchał na okrągło, tak jakby płyta się zacięła. Édouard nosił wciąż te same ubrania, miał dwie pary spodni, dwa swetry i dwa szale, które Albert zanosił do pralni raz na dwa tygodnie. Albert z kolei zakupił parę butów. I garnitur. A także dwie koszule. Najwyższej jakości, tym razem naprawdę. Dobrze go to zainspirowało, bo właśnie w tym czasie spotkał Pauline. Od tamtej pory sprawy mocno się
skomplikowały. Przez tę kobietę powtórzyła się ta sama sytuacja co z bankiem, wystarczyło jedno kłamstwo na samym początku, żeby potem być już skazanym na przerażający pościg i ucieczkę przed siebie. Dokładnie tak jak z pomnikami. Ale co on właściwie takiego zrobił Panu Bogu, żeby teraz musiał bez przerwy uciekać przed jakąś dziką bestią, która grozi mu, że go pożre? Dlatego właśnie powiedział Édouardowi, że maska lwa (tak naprawdę było to zwierzę mitologiczne, ale Édouard nie przejmował się takimi szczegółami) jest z pewnością bardzo piękna, wprost wyjątkowa, ale przez nią ma straszne koszmary i sprawiłoby mu radość, gdyby pozbył się jej raz na zawsze. Édouard posłuchał go. Tak więc Pauline. I historia z decyzją podjętą przez zarząd banku. Już od pewnego czasu zdawano sobie sprawę, że pan Péricourt jakby mniejszą wagę przywiązuje do swoich interesów. Widywano go teraz znacznie rzadziej, a ci, którzy się z nim spotykali, twierdzili, że bardzo się postarzał. Może na skutek małżeństwa jego córki? Albo z powodu trosk i odpowiedzialności? Nikt nie pomyślał nawet o śmierci jego syna: następnego dnia po tym, gdy dowiedział się, że Édouard zginął, uczestniczył w bardzo ważnym walnym zgromadzeniu akcjonariuszy, na którym był jak zwykle pewny siebie, a wszyscy uznali, że jest bardzo dzielny i potrafi wypełniać swoje obowiązki pomimo nieszczęścia, jakie go spotkało.
Czas jednak płynął, a pan Péricourt nie był już taki jak dawniej. W ubiegłym tygodniu, no właśnie, nagle wstał, przeprosił — kontynuujcie beze mnie. Nie było już żadnych istotnych decyzji do podjęcia, ale mimo wszystko pan prezes nigdy nie miał w zwyczaju dezerterować, raczej był znany z tego, że lubi podejmować decyzje sam i dopuszczać do dyskusji jedynie w mniej ważnych sprawach, co do których ustalenia i tak zapadły już wcześniej. Tak więc wyszedł około piętnastej. Potem dowiedziano się, że nie wrócił do domu, niektórzy wspominali o wizycie u lekarza, inni twierdzili, że kryje się za tym jakaś kobieta. Tylko stróż cmentarny, którego nikt nie zaprosił do tych rozmów, mógłby powiedzieć, gdzie on wtedy rzeczywiście był. Ponieważ pan Péricourt musiał obowiązkowo podpisać protokół z zebrania, aby jego decyzje zostały zatwierdzone i jak najszybciej wprowadzone w życie (nie lubił, żeby się to odwlekało w czasie), około godziny szesnastej postanowiono wysłać dokument do niego do domu. I wtedy przypomniano sobie o Albercie Maillardzie. Nikt w banku nie miał pojęcia o więzi łączącej ich szefa z tym pracownikiem, wszyscy jednak wiedzieli z całkowitą pewnością, że Maillard zawdzięcza pracę prezesowi Péricourtowi. I w tej kwestii również pojawiały się najbardziej szalone pogłoski, lecz jako że dotyczyły one człowieka, który czerwienił się ze wstydu, cierpiał na pantofobię i był tak nerwowy, że
podskakiwał na choćby najmniejszy hałas, zniechęciło to w końcu innych pracowników do wysuwania kolejnych hipotez. Dyrektor generalny chętnie osobiście udałby się do domu prezesa Péricourta, ale uznawszy, że wykonanie zadania w charakterze gońca nie przystaje do jego pozycji, kazał wysłać z tą misją Alberta. Kiedy otrzymał to polecenie, Albert zaczął się trząść. Ten chłopak był naprawdę niepojęty. Trzeba było nalegać, podać mu płaszcz, popchnąć go do wyjścia; wydawał się tak bardzo przejęty, iż obawiano się, czy gdzieś po drodze nie zgubi tego dokumentu. Wezwano taksówkę, zapłacono za kurs w jedną i w drugą stronę i polecono dyskretnie szoferowi, żeby miał go na oku. — Niech pan się zatrzyma! — krzyknął Albert, kiedy dojechali już do parku Monceau. — Ale jeszcze nie dojechaliśmy… — sprzeciwił się nieśmiało kierowca. Powierzono mu delikatną misję, a nagle zaczynają się kłopoty. — Trudno — wydarł się znowu Albert — niech się pan tutaj zatrzyma! Kiedy klient wpada w szał, wtedy zawsze lepiej jest go wysadzić. Albert wysiadł z taksówki, kierowca odczekał, aż nieco się oddali, zobaczył, że Albert zmierza niepewnym krokiem w kierunku przeciwnym do tego, w którym powinien był pójść; a skoro zapłacono mu z góry, uznał, że lepiej jest ruszyć
z miejsca jak najszybciej, to działanie w obronie własnej. Albert w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy, gdyż od chwili, gdy wyszedł z banku, myślał z przerażeniem, że spotka się oko w oko z Pradelle’em. Już sobie wyobrażał tę scenę, jak kapitan przytrzymuje go mocno, chwytając za ramię, nachyla się, pytając go: — No proszę, szeregowy Maillard, czyżby pan przyszedł, żeby złożyć wizytę swojemu drogiemu kapitanowi d’Aulnay-Pradelle’owi? Jakże to miło… Niech no pan pozwoli na stronę… Mówiąc to, wciąga go do holu, który zamienił się w piwnicę, trzeba sobie pewne rzeczy wyjaśnić: Pradelle najpierw bił go po twarzy, potem go wiązał, torturował, a kiedy zmusił już Alberta, by się przyznał, że mieszka razem z Édouardem Péricourtem, ukradł pieniądze z banku i we dwóch zamierzają dokonać niewiarygodnego oszustwa, Pradelle głośno się zaśmiał, wzniósł oczy do nieba, prosząc bogów, by ci w złości zrzucili na Alberta taką samą masę ziemi, jaką potrafi przenieść pocisk kalibru dziewięćdziesiąt pięć milimetrów, kiedy już jesteście na dnie dołu i gdy przyciskacie mocno do ciała maskę z łbem konia, z którą zamierzacie stawić się w raju impotentów. Tak jak wtedy, za pierwszym razem, Albert kluczył, wahał się, wracał po swoich śladach, przerażony, że musi spotkać się z panem Péricourtem, którego okrada z jego pieniędzy, że znowu znajdzie się twarzą w twarz
z siostrą Édouarda, której mógłby niechcący wyjawić, że jej brat wciąż jeszcze żyje. Zastanawiał się, jak dostarczyć panu Péricourtowi dokumenty, które z całej siły przyciskał do siebie, ale żeby nie musiał w tym celu wchodzić do jego domu. Trzeba znaleźć kogoś, kto mógłby go zastąpić, tego właśnie potrzebował. Żałował teraz, że taksówka odjechała, mógł przecież kazać kierowcy zaparkować dwie ulice dalej, dostarczyć przesyłkę i wrócić, a Albert w tym czasie pilnowałby jego taksówki… Akurat w tym właśnie momencie pojawia się Pauline. Albert stoi na chodniku po drugiej stronie ulicy, oparty plecami o mur. Widzi ją, ale zanim zrozumiał, że ta młoda kobieta jest rozwiązaniem jego problemu, staje się uosobieniem innego kłopotu. Często o niej myśli, o tej ślicznej drobnej służącej, która tak bardzo się uśmiała, widząc go w tych idiotycznych butach. Rzuca się natychmiast w paszczę lwa. Śpieszy się, być może jest już spóźniona i powinna już była zacząć pracę. Idąc, rozpięła płaszcz, a pod nim widać jasnoniebieską sukienkę do połowy łydki z obniżonym stanem. Ma też na sobie szalik w pasującym do sukienki kolorze. Wspina się teraz szybko po schodkach na ganek i znika. Kilka minut później Albert dzwoni do drzwi, ona otwiera, rozpoznaje go, on wypręża pierś, bo przecież
od dnia ich pierwszego spotkania kupił sobie nowe buty, a ona, jako że jest spostrzegawczą młodą kobietą, zauważa też, że on ma na sobie nowy płaszcz, ładną koszulę, dobrej jakości krawat, no i tę twarz, tak śmieszną, zupełnie jakby przed chwilą zrobił pod siebie. Ale kto tam może wiedzieć, co się dzieje w czyjejś głowie, ona w każdym razie zaczęła się śmiać. Prawie identyczna scena rozgrywała się więc jeszcze raz, tyle że sześć miesięcy później. Ale nie mogło być przecież dokładnie tak samo, więc stoją teraz naprzeciwko siebie, tak jakby on przyszedł do niej właśnie po to, żeby się z nią zobaczyć, co zresztą, w pewnym sensie, było trochę prawdą. Zapadła cisza. Boże, ależ ta mała Pauline jest śliczna, tak właśnie powinna wyglądać miłość. Dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy lata, uśmiech tak piękny, że przechodzi was dreszcz, atłasowe wargi, które odsłaniają prześliczne, równiutkie ząbki, i te jej oczy, no i uczesanie, krótko przycięte włosy, jak to teraz w modzie, co pozwala wyeksponować szyję i dekolt, no właśnie, bo jeśli chodzi o dekolt, to miała na sobie biały fartuszek i białą bluzkę, więc nietrudno było sobie wyobrazić, jakie ma piersi. Brunetka. Od czasu gdy rozstał się z Cécile, nigdy nie myślał o żadnej brunetce, a właściwie to w ogóle nie myślał o czymkolwiek. Pauline patrzy na teczkę, którą ściska w rękach. Albert przypomina sobie, jaki jest powód jego wizyty, ale też i lęk przed tym, aby nie doszło do niepożądanego
spotkania. Dostaje się do środka, ale teraz najpilniejszą rzeczą jest stąd wyjść, i to szybko. — Przyszedłem z banku — odzywa się wreszcie niezbyt mądrze. Ona otwiera szeroko usta. Nie mając takiego zamiaru, udało mu się wywrzeć na niej mimo wszystko pewne wrażenie: a więc pracuje w banku, proszę, proszę. — To dla pana prezesa Péricourta — dodaje. A kiedy zauważa, że nabrał w jej oczach znaczenia, nie może się powstrzymać, by nie sprecyzować: — Mam to oddać do rąk własnych… Prezesa Péricourta nie ma w gabinecie; dziewczyna proponuje mu, żeby zaczekał, otwiera mu drzwi do salonu, ale Albert już zdążył zejść na ziemię: zostać tu to szaleństwo, a i tak dziwi się sobie, że w ogóle tu wszedł… — Nie, nie, dziękuję. Podaje jej teczkę. Oboje widzą, że jest cała mokra od potu, kiedy Albert chce ją wytrzeć rękawem, teczka spada na podłogę, kartki się rozsypują, więc oni na kolana i wyobrażacie już chyba sobie tę scenę… W taki właśnie sposób wtargnął w życie Pauline. Dwadzieścia pięć lat? Nikt by jej tyle nie dał. Wprawdzie już nie panienka, ale za to cnotliwa. Straciła narzeczonego w 1917 i od tej pory nikogo — jak zapewnia. Pauline ślicznie kłamie. Bardzo szybko zaczęli się obściskiwać z Albertem, ale ona nie chce posunąć się dalej, bo dla niej to poważna sprawa. Albert
podoba się jej, z tą naiwną i wzruszającą twarzą. Wywołuje w niej uczucia macierzyńskie, no i ma całkiem porządną posadę, jest księgowym w banku. A do tego, skoro zna szefów, pewnie czeka go piękna kariera. Nie wie dokładnie, ile zarabia, ale musi to być przyzwoita pensja, dlatego że od razu zaczął zapraszać ją do dobrych restauracji, może nie tych najbardziej luksusowych, ale z niezłą kuchnią i z mieszczańską klientelą. Brał taksówkę, w każdym razie zawsze wtedy, gdy trzeba było ją odwieźć. Zabrał ją do teatru, nie mówiąc, rzecz jasna, że jest tam pierwszy raz w życiu, zaproponował jej też operę, prosząc wcześniej o radę Édouarda, ale Pauline wolała music-hall. Pieniądze Alberta zaczynają błyskawicznie topnieć, jego pensja zupełnie nie wystarcza, a on zdążył już mocno nadszarpnąć swoją część mizernego łupu. Dlatego teraz, kiedy pieniądze wciąż jakoś nie nadchodzą, zastanawia się: jak wydostać się z tej pułapki, w którą sam się wpakował, nie prosząc przy tym nikogo o pomoc? Żeby móc dalej starać się o względy Pauline, przychodzi mu nawet do głowy, czy nie powinien aby znowu „pożyczyć” pieniędzy z banku pana Péricourta.
32
Henri urodził się w zubożałej rodzinie szlacheckiej, w której przez cały okres dzieciństwa był świadkiem powolnego jej staczania się. Teraz jednak zamierza wziąć odwet na swoim losie i odnieść ostateczne zwycięstwo, więc nie ma w ogóle mowy o tym, żeby mógł go powstrzymać jakiś niewydarzony urzędnik. Bo przecież o to właśnie chodzi. Ma zamiar kazać mu wrócić do budy, temu żałosnemu inspektorowi! A tak w ogóle, to za kogo on się uważa?! Ta ostentacyjnie okazywana pewność siebie skrywa za sobą sporą porcję autosugestii. Henri chce mocno wierzyć w swój sukces i nie wyobraża sobie nawet przez chwilę, że w czasach kryzysu, które z definicji sprzyjają zbijaniu wielkich fortun, nie potrafiłby wyciągnąć z tego dla siebie odpowiednich korzyści. Przecież cała miniona wojna mu to udowodniła: nie boi się przeciwności losu. Tyle że tym razem atmosfera jest jakby nieco inna… Nie tyle więc niepokoi go charakter trudności, ile ich nawarstwianie się. Z powodu szacunku, jakim cieszą się nazwiska Péricourt i d’Aulnay-Pradelle, jak do tej pory przynajmniej, administracja nie przyglądała mu się zbyt uważnie. Ale teraz ten nieudacznik z ministerstwa
wysmażył kolejny raport po niezapowiedzianej wizycie w Pontaville-sur-Meuse, gdzie jest mowa o kradzieży jakichś przedmiotów, o nielegalnym handlu… A tak swoją drogą, czy jest zgodne z prawem przeprowadzanie inspekcji bez wcześniejszego powiadomienia? Tak czy inaczej, tym razem administracja wykazuje się znacznie mniejszą przychylnością. Henri prosi więc natychmiast o spotkanie. Okazuje się to jednak niemożliwe. — Nie możemy tak wszystkiego tuszować… wszystkich tych spraw, widzi pan — tłumaczą mu przez telefon. Do tej pory chodziło tylko o drobne przeszkody natury technicznej. Chociaż, mimo wszystko… — po drugiej stronie głos staje się jakiś bardziej skrępowany i przytłumiony, tak jakby rozmowa odbywała się w wielkiej tajemnicy, a ta druga osoba obawiała się, że ktoś mógłby ją usłyszeć — …te trumny nie odpowiadają normom, które przewidziano w zamówieniu… — Ale przecież już to panu wytłumaczyłem! — krzyczy Henri. — Tak, ja wiem! Pomyłka w trakcie produkcji, oczywiście, oczywiście… Ale tym razem, w Pontavillesur-Meuse, zdarzyło się coś zupełnie innego, rozumie pan. Dziesiątki żołnierzy, którzy zostali pochowani pod innym, nie pod swoim nazwiskiem, i to jest raczej dosyć kłopotliwe, ale jeśli jeszcze do tego wszystkiego znikają osobiste przedmioty należące do zmarłych…
— No nie, no nie! — oburza się Henri, śmiejąc się przy tym bardzo głośno. — Oskarża mnie pan teraz, że okradam trupy? Cisza, która zapada, robi na nim jednak duże wrażenie. Sprawa zaczyna wyglądać nieciekawie, ponieważ nie chodzi o jeden przedmiot ani nawet dwa… — Mówi się, że chodzi o cały system… o całą organizację w skali cmentarza. Raport jest bardzo stanowczy. Wszystko to dzieje się oczywiście za pana plecami, to jasne, nikt nie oskarża pana osobiście! — Ha, ha, ha! Co za szczęście mnie spotyka! — Jednak mówi to bez przekonania. Osobiście czy nie, oskarżenia są wobec niego naprawdę poważne. Gdyby miał pod ręką Dupré, ten dostałby wycisk! Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Henri przypomina sobie w tym momencie, że nagła zmiana strategii pozwoliła Napoleonowi odnieść kolejne sukcesy. — Czy pan rzeczywiście sądzi — pyta swojego rozmówcę — że kwoty przeznaczone na ten cel przez nasz rząd pozwalają zatrudnić kompetentnych i wykwalifikowanych pracowników? I że za te pieniądze mamy w ogóle możliwość przeprowadzenia porządnej rekrutacji i zatrudnienia najlepszych robotników? W głębi duszy Henri doskonale wie, że nie przypilnował jak należy kwestii doboru siły roboczej, zawsze starając się jak najbardziej ciąć koszty, ale w końcu Dupré zapewniał go, że przynajmniej nadzór
jest w porządku, do ciężkiej cholery! I że dobrze przypilnują robotników! Urzędnikowi z ministerstwa nagle jakoś tak zaczyna się śpieszyć i rozmowę kończy wieść czarna jak niebo przed burzą: — Administracja centralna nie może już sama zajmować się prowadzeniem tej sprawy, panie d’AulnayPradelle. Musimy teraz przekazać ją gabinetowi pana ministra. A więc najprościej mówiąc, pozostawiają go na pastwę losu! Henri rzuca gwałtownie słuchawką i wpada w prawdziwą wściekłość. Chwyta za jakąś chińską porcelanową figurkę i rozbija ją o mały stolik z laki. No co? Czy może jeszcze za mało im dał łapówek, tym wszystkim urzędasom, żeby trzymali nad nim ochronny parasol? Jednym ruchem ramienia zrzuca kryształowy wazon, który rozpryskuje się o ścianę. A gdyby tak opowiedział panu ministrowi, w jaki sposób jego wysocy urzędnicy korzystają z jego szerokiego gestu, co? Henri głęboko wciąga powietrze. Jego wściekłość jest wprost proporcjonalna do powagi sytuacji, dlatego że w te argumenty on sam nie za bardzo już wierzy. Owszem, było kilka prezentów, tak, były też zapłacone pokoje w luksusowych hotelach, zapłacił też za kilka panienek, wystawne kolacje, pudełka cygar, czyjeś faktury, które uregulował tu i tam, ale gdyby rzucił
oskarżenie o przyjęcie łapówek, oznaczałoby to równoczesne przyznanie się do tego, że sam chciał tych ludzi skorumpować, a więc strzeliłby sobie w stopę. Madeleine, która usłyszała hałas, weszła bez pukania. — No co tam, co się z tobą dzieje? Henri odwraca się i widzi ją stojącą w drzwiach. Jest już bardzo gruba. W szóstym miesiącu ciąży, ale wygląda, jakby rozwiązanie miało nastąpić lada moment. Wydała mu się brzydka; zresztą nie od dzisiaj tak ją postrzegał, już od dawna bowiem nie wzbudzała w nim pożądania. Działało to również w drugą stronę, miłosne porywy Madeleine należały do zapomnianej już przeszłości, do czasów, gdy zachowywała się bardziej jak kochanka niż żona, kiedy wciąż miała na to ochotę, ależ była wtedy chętna! Wszystko to jednak dawne czasy, a jednak Henri jest z nią teraz związany znacznie bardziej niż kiedyś. Może nie tyle z nią samą, co raczej z przyszłą matką syna, którego pragnęła wydać na świat. D’Aulnay-Pradelle junior, który byłby dumny ze swojego nazwiska, ze swojej fortuny, z rodowej siedziby i nie musiałby, tak jak on, użerać się, by istnieć, lecz potrafiłby pomnażać dziedzictwo, które, jak marzył jego ojciec, byłoby naprawdę okazałe. Madeleine pochyla głowę i marszczy brwi. Dużą zaletą Henriego jest niewątpliwie to, że w trudnych sytuacjach potrafi podejmować błyskawicznie decyzję. W mgnieniu oka wyobraził
sobie wszystkie możliwe rozwiązania i zrozumiał, że żona stanowi dla niego jedyną deskę ratunku. Przybrał minę, której najbardziej u siebie nienawidził i która pasowała do niego najmniej, a mianowicie grymas osoby, którą sytuacja całkowicie przerosła, wzdycha więc ciężko, jakby był potwornie zniechęcony, i opada na fotel ze zwisającymi z poręczy rękami. W pierwszej chwili u Madeleine pojawiają się mieszane uczucia. Zna męża lepiej niż ktokolwiek, więc komedyjka z poczuciem zagubienia nie robi na niej większego wrażenia. Jest on jednak przecież ojcem jej dziecka i są ze sobą związani. Na dziesięć tygodni przed porodem nie ma najmniejszej ochoty stawiać czoła kolejnym trudnościom i jedyne, czego pragnie, to spokoju. W tym momencie nie potrzebuje Henriego, ale męża, który mógłby być dla niej pożyteczny. Pyta go więc, co się stało. — Interesy — odpowiada wymijająco. Był to zwrot, którego używał również pan Péricourt. Kiedy nie miał ochoty czegoś wyjaśniać, mawiał: „Interesy”, co miało tłumaczyć wszystko, słowo zarezerwowane dla mężczyzn. Bardzo praktyczne. Henri podniósł głowę, zacisnął wargi, Madeleine wciąż uważa, że jest bardzo przystojny. Tak jak na to liczył, Madeleine zaczyna nalegać. — No więc? — pyta, podchodząc do niego. — Co takiego się stało?
Zdecydował się na wyznanie, które kosztuje go dużo, ale cóż, ostatecznie, jak zwykle przecież, cel uświęca środki. — Będę potrzebował twojego ojca… — W jakiej sprawie? — pyta. Henri macha tylko ręką, to zbyt skomplikowane… — Rozumiem — odpowiada mu, uśmiechając się. — Zbyt skomplikowane, żeby mi to wytłumaczyć, ale jednak wystarczająco proste, żeby poprosić mnie, abym interweniowała… Henri, jako człowiek przytłoczony trudnościami, odpowiada jej pełnym wzruszenia spojrzeniem, które stosuje często, żeby oczarowywać innych. Sporo mu już przyniósł szczęścia ten jego uśmiech… Gdyby Madeleine nalegała, Henri znowu by ją okłamał, ponieważ okłamywał ją właściwie bez przerwy, nawet wtedy, gdy nie było to do niczego potrzebne, taką już miał naturę. Kładzie mu rękę na policzku. Nawet kiedy oszukuje, jest piękny, ta udawana rozterka odmładza go i podkreśla delikatne rysy jego twarzy. Madeleine zamyśliła się na chwilę. Nigdy za bardzo nie wsłuchiwała się w to, co mówi jej mąż, nawet na początku, gdyż nie wybrała go, aby z nim prowadzić konwersacje. Ale od czasu, gdy zaszła w ciążę, wszystko, co mówił, unosiło się w powietrzu jak niemające najmniejszego znaczenia opary. Dlatego podczas gdy on odgrywa teraz tę swoją rozterkę
i udawany stan głębokiego wzruszenia — Madeleine ma tylko nadzieję, że jest nieco zręczniejszy ze swoimi kochankami — przygląda mu się z odrobinę nieobecną czułością, jaką okazuje się cudzym dzieciom. Jest naprawdę przystojny. Chciałaby mieć syna takiego jak on. Który kłamałby mniej, ale byłby tak samo piękny jak ojciec. Po czym wychodzi bez słowa z pokoju, uśmiechając się lekko, jak zawsze, gdy czuje, że dziecko kopie ją w brzuchu. Natychmiast wchodzi do apartamentu ojca. Jest dziesiąta rano. Kiedy rozpoznał córkę po jej sposobie pukania do drzwi, pan Péricourt wstaje, wychodzi jej na spotkanie, całuje ją w czoło, uśmiecha się, wskazując na jej brzuch — wszystko nadal w porządku? Madeleine robi minkę, że mniej więcej, raczej jako tako… — Chciałabym, żebyś zgodził się przyjąć Henriego, tato — mówi. — Ma jakieś problemy. Na sam dźwięk imienia zięcia pan Péricourt nieznacznie się prostuje. — A on sam nie potrafi rozwiązywać własnych problemów? Swoją drogą, o jakie problemy chodzi? Madeleine wiedziała znacznie więcej, niż Henri sobie to wyobrażał, ale nie na tyle, żeby móc to wyjaśnić ojcu. — Chodzi o ten kontrakt rządowy… — Znowu?
Pan Péricourt odezwał się metalicznym głosem, który stosował, gdy okopywał się, aby wytrwać przy swoich zasadach; wtedy stawał się trudny do zmanipulowania. Był sztywny. — Wiem dobrze, że go nie lubisz, już mi to powiedziałeś, tato. — W jej głosie nie było w ogóle złości, zdobyła się nawet na bardzo miły uśmiech, a że nigdy go o nic nie prosiła, spokojnie rzuciła na stół swój najmocniejszy atut: — Proszę cię tylko tato, abyś go przyjął. I nie musiała wcale, tak jak przy innych okazjach, kłaść skrzyżowanych rąk na swoim brzuchu. Ojciec dał jej znak, że zgadza się. — Powiedz mu, żeby do mnie przyszedł. ♦ ♦ ♦ Pan Péricourt nawet nie starał się udawać, że pracuje, kiedy zięć zapukał do drzwi. Henri zobaczył na drugim końcu gabinetu teścia, który prawie jak Bóg Ojciec siedział za biurkiem niczym na tronie. Odległość dzieląca jego fotel od składających mu wizytę petentów wydawała się nieskończona. Gdy jednak pojawiały się trudności, Henri wytężał siły i brał dłuższy rozpęd. Im bardziej przeszkoda wydawała się trudna do pokonania, tym bardziej stawał się drapieżny i byłby gotów zabić każdego, kto stanie mu na drodze. Jednakże tego właśnie
dnia człowiek, na którym miałby ochotę dokonać egzekucji, był mu akurat potrzebny, a on nie znosił jakiejkolwiek zależności. Obaj ci mężczyźni, od czasu gdy się poznali, toczyli ze sobą pełną nienawiści wojnę. Pan Péricourt ograniczał się do skinienia głową zięciowi, a Henri odpowiadał mu takim samym gestem. Każdy z nich czekał, od chwili ich pierwszego spotkania, na to, by zdobyć nad przeciwnikiem przewagę, piłeczka była albo po jednej stronie, albo po drugiej, raz to Henriemu udało się oczarować jego córkę, a już następnym razem pan Péricourt zmusił go do podpisania intercyzy… Kiedy Madeleine obwieściła, że jest w ciąży, odbyło się to bez świadków, Henriego pozbawiono uczestniczenia w spektaklu, ale zdobył wtedy bardzo ważny punkt. Teraz jednak wydawało się, że sytuacja zmieniła się diametralnie: kłopoty Henriego miną, podczas gdy dziecko Madeleine pozostanie. Te narodziny zmuszą więc pana Péricourta do tego, by mu oddał przysługę. Ten natomiast uśmiecha się niewyraźnie, tak jakby przeniknął myśli zięcia. — Tak…? — pyta go powściągliwie. — Czy mógłby pan interweniować u ministra od rent i emerytur? — zapytał Henri zdecydowanym głosem. — Jak najbardziej, to mój bliski przyjaciel. — Pan Péricourt zamyślił się na krótką chwilę. — Minister dużo mi zawdzięcza. Coś jakby dług wdzięczności. Wprawdzie to dosyć dawna historia, ale cóż, jest ona
z rodzaju tych, które budują lub niszczą czyjąś reputację. Jednym słowem, jeśli mogę tak to określić, pan minister jest trochę „mój”. Henri nie spodziewał się tak łatwego zwycięstwa. Postawiona przez niego diagnoza przeszła jego najśmielsze oczekiwania. Pan Péricourt niechcący utwierdził go w tym przekonaniu, spuszczając wzrok i wpatrując się w leżącą na biurku podkładkę. — O co więc chodzi? — Właściwie to błahostka… Chodzi o… — Skoro jednak to błahostka — przerywa mu pan Péricourt, podnosząc znad stołu głowę — po co w takim razie zawracać głowę ministrowi? Albo mnie? Henri uwielbia takie chwile. Przeciwnik będzie się jeszcze bronił, spróbuje postawić go w trudnej sytuacji, ale ostatecznie będzie musiał ustąpić. Gdyby miał czas, przeciągałby z lubością tę rozmowę, ale teraz mu się śpieszyło. — Otóż jest pewien raport, który należałoby zniszczyć. Dotyczy on moich interesów, jest kłamliwy i… — Skoro ten raport jest kłamliwy, to czego się pan obawia? To było silniejsze od niego, Henri nie potrafi się oprzeć pokusie i jednak się uśmiecha. Czy ten staruch długo jeszcze będzie z nim walczył? Czy naprawdę chce dostać solidnie po łbie, żeby się zamknął i przeszedł wreszcie do działania?
— To skomplikowana historia — powiedział. — I co w związku z tym? — I w związku z tym bardzo pana proszę, żeby interweniował pan u ministra, aby ten wyciszył tę sprawę. Ja zaś zobowiązuję się do tego, żeby kwestie, o których jest mowa w raporcie, więcej się nie powtórzyły. Są one jedynie wynikiem drobnych zaniedbań i niczego więcej. Pan Péricourt odczekał dłuższą chwilę, spoglądając zięciowi prosto w oczy, jakby chcąc się upewnić, czy to już wszystko. — Nie ma niczego więcej — zapewnił go Henri. — Ma pan moje słowo. — Pana słowo… Henri czuje, że uśmiech zamiera mu na ustach, ten stary zaczyna go już nieźle drażnić, z tymi jego uwagami! No bo czy miał właściwie jakikolwiek wybór? Z córką w ciąży aż po uszy? Żeby ryzykował zrujnowanie swojego wnuka? Wolne żarty! Pradelle zdobył się na jeszcze jedno, ostatnie już, ustępstwo: — Zwracam się o to do pana w moim własnym imieniu i w imieniu pana córki… — Tylko bardzo proszę, żeby pan nie mieszał do tego mojej córki! Tym razem Henri ma już dość. — Ale przecież właśnie o to chodzi! W grę wchodzi moja reputacja, moje interesy, a więc również dobre
imię pana córki, no i chodzi też o przyszłość pana wnuka… Pan Péricourt także mógłby podnieść głos. On jednak zadowolił się delikatnym stukaniem palcem wskazującym w podkładkę na blacie biurka. Słychać było lekki i suchy stukot, jakby nauczyciel przywoływał do porządku niesfornego ucznia. Pan Péricourt zachowywał spokój, jego głos świadczył o tym, jak bardzo jest opanowany, na jego twarzy nie było uśmiechu. — Otóż chodzi tu wyłącznie o pana, szanowny panie, i o nic więcej — odparł. Henri poczuł zalewającą go falę niepokoju, ale chociaż wciąż się nad tym zastanawiał, nie bardzo sobie wyobrażał, w jaki sposób jego teść mógłby wymigać się od interwencji u ministra w jego sprawie. Czyżby był gotów zostawić na lodzie własną córkę? — Poinformowano mnie już o pana kłopotach. Być może zresztą dowiedziałem się o nich nawet jeszcze przed panem. Ten początek zdania w odczuciu Henriego był dobrym znakiem. Jeśli Péricourt chciał go poniżyć, oznaczało to, że jest gotowy ustąpić. — Nic mnie nie zaskoczyło, zawsze wiedziałem, że jest pan kanalią. Wprawdzie z „de” przed nazwiskiem, ale to niczego nie zmienia. Jest pan człowiekiem bez skrupułów, nieprawdopodobnie chciwym typem, i przepowiadam panu jak najgorszy koniec.
Henri wykonał gest, jakby chciał się podnieść i wyjść. — Nie, nie, nie, proszę pana, niech mnie pan posłucha. Spodziewałem się, że pan się do mnie zwróci, dobrze się nad tym zastanowiłem i powiem teraz panu, jak sobie to wszystko wyobrażam. Otóż za kilka dni minister dostanie do rąk pana dossier, zapozna się z treścią wszystkich raportów dotyczących pana działań i podejmie decyzję o unieważnieniu wszystkich zamówień rządowych, które zostały z panem podpisane. Triumfalna mina Henriego z początku ich rozmowy nagle zrzedła, patrzy na teścia wystraszony, tak jak patrzy się na dom zalewany przez powódź. A ten dom to jego dom, to jego życie. — Oszukiwał pan w sprawie zamówień ważnych dla całego społeczeństwa, zostanie więc wszczęte dochodzenie, które ustali, na jaką kwotę ocenia się straty materialne poniesione przez państwo, i będzie pan musiał tę kwotę zwrócić ze swojego własnego majątku. A jeśli nie będzie pan miał wystarczających środków, jak sobie to wyliczyłem, będzie pan musiał poprosić żonę, aby panu pomogła, ale wtedy ja się temu sprzeciwię, na co pozwala mi prawo. Będzie pan więc musiał pożegnać się ze swoją rodową siedzibą. Zresztą nie będzie już pan jej potrzebował, ponieważ rząd skieruje sprawę do sądu i aby się zabezpieczyć, wystąpi z powództwem cywilnym w procesie, który z całą
pewnością wytoczą panu rodziny oraz związki kombatantów. I skończy pan w więzieniu. Jeśli Henri zdecydował się zwrócić z prośbą do tego starucha, to dlatego, że wiedział, jak bardzo jego sytuacja jest skomplikowana, ale to, co teraz słyszał, było znacznie gorsze niż wszystko, czego się spodziewał. Problemy błyskawicznie się spiętrzyły, a on nie miał dość czasu, by zareagować. Nagle pojawia się w jego głowie wątpliwość: — Czy to pan…? Gdyby miał w ręku broń, nie czekałby na odpowiedź. — Nie, dlaczego pan tak sądzi? Pan nikogo nie potrzebuje, żeby wpakować się w tarapaty. Madeleine poprosiła mnie, bym pana przyjął, więc przyjmuję pana, ale tylko po to, żeby powiedzieć, że ani jej, ani mnie pana interesy nie będą nigdy i w ogóle dotyczyły. Chciała wyjść za pana za mąż, trudno, ale nie pociągnie jej pan na dno razem ze sobą, bo ja będę nad tym dalej czuwał. A jeśli już o mnie chodzi, to może pan pogrążyć siebie i swój majątek, a ja nie kiwnę nawet palcem. — Chce pan ze mną wojny?! — wrzeszczy Henri. — Proszę nigdy nie podnosić głosu w mojej obecności, drogi panie. Henri nie zaczekał do końca zdania, chciał wyjść, trzaskając z całej siły drzwiami. Ten dźwięk miał wstrząsnąć domem z góry na dół. Niestety, zamiar wziął w łeb. Drzwi do gabinetu bowiem, wyposażone
w pneumatycznie działający mechanizm, zamykały się powoli, wydając miarowo cichutki dźwięk puf… puf… puf… Henri był już na parterze, kiedy drzwi wreszcie się zamknęły, wydając przytłumiony odgłos. Pan Péricourt siedział wciąż w tej samej pozycji za biurkiem.
33
— Bardzo tu ładnie… — odzywa się Pauline, rozglądając się wokoło. Albert ma ochotę jej odpowiedzieć, ale słowa nie chcą mu jakoś przejść przez gardło. Rozkłada tylko ramiona, przestępując z nogi na nogę. Odkąd się poznali, zawsze spotykali się gdzieś na zewnątrz. Ona mieszka przecież w rezydencji Péricourtów, u swojego pracodawcy, ma pokoik na poddaszu, a agencja pośrednictwa pracy jasno postawiła sprawę: „Całkowity zakaz jakichkolwiek odwiedzin, szanowna pani!”, powszechnie stosowane określenie, aby dać służbie do zrozumienia, że jeśli mają ochotę się pieprzyć, to niech robią to gdzie indziej, bo tutaj tego sobie nie życzymy, to porządny dom itd., itd. Z kolei Albert nie może też zaprowadzić Pauline do siebie do domu, bo Édouard nigdy nie wychodzi, zresztą dokąd niby miałby pójść? Poza tym, ostatecznie, gdyby nawet zgodził się zostawić mu mieszkanie na jeden wieczór, Albert okłamał przecież Pauline na samym początku, więc co teraz zrobić? Mieszkam na stancji u jakiejś rodziny, jak twierdził, gdzie właścicielka jest nieznośna. Podejrzliwa, żadnych wizyt, całkowicie
zakazane, tak jak u ciebie, ale ja to zmienię, bo już szukam czegoś innego. Pauline nie jest ani zaskoczona, ani niecierpliwa. Raczej nawet ją to uspokaja. Tak czy inaczej, mówi, że nie jest „taka jak inne”, przez co należy rozumieć: nie sypiam z każdym. Chce „poważnego związku”, przez co należy rozumieć: ślub. Albert nie potrafi się rozeznać, ile w tym wszystkim prawdy, a ile fałszu. Tak więc ona nie chce, zgoda, tyle że teraz, za każdym razem, gdy ją odprowadza, kiedy już mają się rozstać, całują się coraz bardziej namiętnie; w bramie domu ocierają się jedno o drugie jak szaleni, stojąc z rozsuniętymi i splecionymi nogami, Pauline powstrzymuje rękę Alberta, ale zwleka z tym coraz dłużej, a nawet, pewnego wieczoru, przylega do niego tak mocno, wydaje z siebie chrapliwy krzyk i gryzie go w ramię. Po tym wszystkim Albert wsiada do taksówki jak ktoś, kto jest cały obładowany materiałami wybuchowymi. Taki więc jest stan, kiedy w okolicach 22 czerwca sprawa Souvenir Patriotique nabiera rozpędu. Nagle zaczynają spływać pieniądze. Spływać potężnymi falami. Ich zasoby wzrastają w ciągu tygodnia czterokrotnie. Ponad trzysta tysięcy franków. Pięć dni później mają już w kasie pięćset siedemdziesiąt tysięcy franków, 30 czerwca sześćset dwadzieścia siedem tysięcy… I końca nie widać. Dostali zamówienia na ponad sto krzyży, sto dwadzieścia pochodni, sto osiemdziesiąt dwa popiersia
żołnierzy, sto jedenaście kompozycji pomnikowych; Jules d’Épremont wygrywa nawet przetarg na pomnik w dzielnicy, w której się urodził, a merostwo już zapłaciło zaliczkę w wysokości stu tysięcy franków… Każdego dnia spływają kolejne zamówienia, którym towarzyszą kolejne wpłaty. Édouard spędza całe przedpołudnia na wystawianiu pokwitowań. Ta niespodziewana manna z nieba wywołuje w nich dziwne uczucie, tak jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę z rozmiarów swoich czynów. Już teraz są bardzo bogaci, a pułap miliona franków, jaki wyznaczył Édouard, wcale już nie jest nierealny, ponieważ sporo jeszcze czasu zostało do wyznaczonej przez nich granicznej daty 14 lipca, a na koncie bankowym Souvenir Patriotique wciąż przybywa pieniędzy… Każdego dnia spływa dziesięć, pięćdziesiąt, osiemdziesiąt tysięcy, coś niewiarygodnego. Któregoś ranka za jednym razem pojawiły się przelewy nawet na sto siedemnaście tysięcy. Édouard najpierw wyje ze szczęścia. Kiedy Albert wraca pierwszego wieczoru z walizką wypchaną banknotami, wyrzuca je w górę pełnymi garściami, tak jakby to był dobroczynny deszcz. Pyta go, czy może coś uszczknąć ze swojej części już teraz, od razu. Albert, śmiejąc się rozradowany, odpowiada mu, że tak, oczywiście, nie ma z tym żadnego problemu. Następnego dnia Édouard robi sobie wspaniałą maskę, wykonaną całkowicie z dwustufrankowych banknotów
ułożonych w kształcie spirali. Efekt jest fantastyczny, zupełnie jak zwoje forsy, tak jakby pieniądze pochłaniały się nawzajem, otaczając jego twarz unoszącą się w powietrzu aureolą. Albert jest oczarowany, ale i zszokowany, nie wolno tak przecież robić z pieniędzmi. Owszem, orzynają setki ludzi, ale nie zapomniał jednak całkiem o moralności. Édouarda z kolei radość po prostu roznosi. Nigdy nie liczył pieniędzy, ale za to pieczołowicie zachowuje listy z zamówieniami, trzyma je jak trofea i czyta wieczorami, popijając wódkę przez kauczukową rurkę; ta księga służy mu za brewiarz. Co do Alberta zaś, kiedy już minął pierwszy szok spowodowany błyskawicznym wzbogaceniem się, ten uświadamia sobie jednak, jakie są rozmiary ryzyka. Im więcej pieniędzy spływa, tym bardziej czuje zaciskającą się wokół szyi pętlę. Gdy w kasie jest trzysta tysięcy franków, w głowie ma już tylko jedną myśl: uciec. Édouard jednak się temu sprzeciwia, jego zasada bowiem osiągnięcia miliona franków nie podlega negocjacjom. No a poza tym jest jeszcze Pauline. Co zrobić? Zakochany Albert pragnie jej z gwałtownością spotęgowaną dodatkowo abstynencją, do jakiej zmusza go ta dziewczyna. Nie ma najmniejszej ochoty zrezygnować z tego związku. Tyle że z tą dziewczyną cała historia opiera się na złych podstawach: pierwsze kłamstwo pociągnęło bowiem za sobą następne. Czy więc teraz może jej powiedzieć, nie ryzykując, że ją
straci: „Pauline, jestem księgowym w banku tylko po to, żeby naciągnąć ich na kasę, dlatego że wspólnie z kumplem (z połamaną i kompletnie niewyjściową mordą, i do tego czasami z niezłym odpałem) właśnie jesteśmy w trakcie orzynania połowy Francji w sposób absolutnie niemoralny, a jeśli wszystko dobrze pójdzie, to za piętnaście dni, czternastego lipca, spieprzamy na drugi koniec świata, więc czy zgodzisz się pojechać ze mną?”. Czy ją kocha? Ba, on za nią szaleje. Lecz nie sposób stwierdzić, co w nim samym bierze górę: czy gwałtowne pożądanie, które odczuwa w stosunku do niej, czy paniczny strach przed tym, że zostanie zatrzymany, osądzony i skazany. Pluton egzekucyjny nie śnił mu się już od tamtej rozmowy w 1918 roku z generałem Morieux pod nieustępliwym wzrokiem kapitana Pradelle’a. Te sny jednak powracają teraz niemal każdej nocy. Gdy nie wyobrażał sobie, że kocha się z Pauline, to śniło mu się, że ma być rozstrzelany przez pluton składający się z dwunastu egzemplarzy oficerów dokładnie takich samych jak kapitan Pradelle. Czy więc będzie przeżywał miłość, czy śmierć, skutek jest zawsze taki sam: budził się w popłochu, cały zlany potem, wycieńczony i z krzykiem na ustach. Szukał po omacku końskiego łba, jedynej rzeczy, która była w stanie wyciszyć jego lęki. I to, co stanowiło olbrzymią radość, wynikającą z powodzenia ich przedsięwzięcia, wkrótce
przeistoczyło się u tych dwóch ludzi z zupełnie różnych powodów w zadziwiający spokój, taki, jaki odczuwa się po uporaniu się z trudnym zadaniem, które wymagało dużo czasu, ale gdy spojrzy się na nie z pewnego oddalenia, wcale już nie wydaje się tak ważne, jak się wcześniej sądziło. Z Pauline czy nie, Albert mówi już tylko o wyjeździe. Teraz, gdy pieniądze spływają kolejnymi, szybko następującymi po sobie falami, Édouardowi zaczyna brakować argumentów, żeby mu się przeciwstawić. Niechętnie więc, ale jednak ustępuje. Ustalili, że skoro handlowa promocja na Souvenir Patriotique kończy się 14 lipca, oni zmyją się piętnastego. — Ale po co czekać do następnego dnia? — pyta spanikowany Albert. — Zgoda — pisze Édouard. — W takim razie niech będzie czternastego. Albert czym prędzej zaczyna wertować katalog przedsiębiorstw żeglugowych. Palcem wskazuje linię biorącą początek w Paryżu, najpierw nocny pociąg przyjeżdżający bladym świtem do Marsylii, a potem podróż pierwszym statkiem płynącym do Trypolisu. Jest zadowolony z siebie, że zachował książeczkę wojskową tego nieszczęsnego Louisa Évrarda, którą ukradł z Biura Spraw Osobowych kilka dni po zakończeniu wojny. Następnego dnia kupuje bilety. Trzy bilety.
Pierwszy na nazwisko pana Eugène’a Larivière’a, a dwa pozostałe dla państwa Évrardów. Nie ma jednak wciąż najmniejszego pomysłu, jak załatwić tę sprawę z Pauline. Czy można w ciągu piętnastu dni przekonać dziewczynę do tego, by rzuciła wszystko i uciekła razem z wami trzy tysiące kilometrów stąd? Miał co do tego coraz więcej wątpliwości. ♦ ♦ ♦ Czerwiec tego roku był jakby stworzony dla zakochanych, pogoda jak w raju, a w dni, kiedy Pauline nie pracowała, spędzali całe godziny na pieszczotach i rozmawiali, przesiadując na ławkach w parku miejskim. Pauline dawała się unieść dziewczęcym marzeniom, wyobrażała sobie mieszkanie, jakiego pragnęła, dzieci, jakie chciałaby mieć, upragnionego męża, którego portret przypominał coraz bardziej Alberta, takiego, jakiego znała i który oddalał się coraz bardziej od postaci rzeczywistego Alberta, drobnego oszusta myślącego o tym, aby jak najszybciej zwiać za granicę. Tymczasem pojawiają się pieniądze. Albert zaczyna szukać jakiegoś pokoju do wynajęcia, gdzie mógłby zaprosić Pauline, gdyby zgodziła się przyjść. Hotel jest
wykluczony, gdyż w tych okolicznościach uważa, że byłoby to w złym guście. Dwa dni później znajduje schludny pokoik do wynajęcia w dzielnicy Saint-Lazare, prowadzony przez dwie siostry, bardzo zgodne, które wynajmują dwa mieszkania poważnym urzędnikom państwowym, ale mają też do dyspozycji pokoik na pierwszym piętrze przeznaczony dla nieformalnych par, które przyjmowały i w dzień, i w nocy z porozumiewawczym uśmieszkiem, bo w ścianie przewierciły dwie dziurki na wysokości łóżka, dzięki czemu każdy znalazł coś dla siebie. Pauline waha się. I wciąż ta sama melodia: „Ja tam nie jestem taka jak inne”, po czym w końcu się zgadza. Wsiadają do taksówki. Albert otwiera drzwi do umeblowanego mieszkania, dokładnie w takim stylu, o jakim marzyła Pauline, ciężkie zasłony, które robią wrażenie dostatku, na ścianach tapety. Niewielki okrągły stolik i niski pikowany fotel sprawiają, że pokoik nie wygląda na zwykłą sypialnię. — Ładnie tu… — powiedziała. — Tak, jest tu całkiem nieźle — odzywa się niepewnie Albert. Czy naprawdę jest aż tak głupi? W każdym razie wszystko go zaskoczyło. Zaledwie po trzech minutach, jakie upłynęły od chwili, gdy weszli do środka, zdjęła płaszcz, dodajcie jeszcze minutę na botki ze względu na sznurowadła i już macie całkiem nagą Pauline, która
stoi na środku pokoju, uśmiechnięta i otwarta, gotowa się oddać, jej piersi są tak białe, że aż chce się płakać, ma cudownie zaokrąglone biodra i perfekcyjnie wystrzyżony trójkącik… A wszystkie te szczegóły są podane po to, żeby stwierdzić, że ta mała nie robiła tego po raz pierwszy i że po tym, jak całymi tygodniami tłumaczyła, kim to ona nie jest, kiedy już przyjętym zasadom uczyniła zadość, teraz naprawdę miała ochotę pójść na całość. Alberta sytuacja ta całkowicie przerosła. Dodajcie jednak jeszcze kolejne cztery minuty i macie wyjącego z rozkoszy Alberta. Pauline unosi głowę, ze zdziwieniem i niepokojem, ale po chwili zamyka oczy uspokojona, bo Albert ma jeszcze spore zasoby. Nie przeżywał takiej sceny od dnia poprzedzającego mobilizację, wtedy, gdy był z Cécile, a więc całe wieki temu, miał teraz tak ogromne zaległości, że Pauline musi mu wreszcie powiedzieć — słuchaj, jest druga w nocy, kochanie moje, może byśmy chwilkę pospali, dobrze? Przywierają do siebie mocno i śpią przytuleni, jak dwie łyżeczki. Pauline już śpi, kiedy Albert zaczyna cichutko płakać, tak, żeby jej nie obudzić. ♦ ♦ ♦ Kiedy rozstawał się z Pauline, wracał późnym wieczorem. Od dnia, w którym położyła się na nim
w tym małym umeblowanym pokoiku, Édouard widywał go coraz rzadziej. Zanim szedł się z nią spotkać, w te wieczory, kiedy nie pracowała, Albert wpadał do mieszkania z walizką banknotów. Dziesiątki, setki tysięcy franków piętrzyły się w tej walizce wsuniętej pod łóżko, na którym już nie sypiał. Sprawdzał, czy Édouard ma coś do jedzenia, przed wyjściem dawał całusa Louise, która wciąż pochylona nad maską przygotowywaną na następny dzień odpowiadała mu z roztargnieniem albo nawet z jakąś pretensją w oczach, jakby z wyrzutem, że ich zostawia. Jednak pewnego wieczoru, a było to 2 lipca, w piątek, kiedy Albert wrócił z walizką wypchaną siedemdziesięcioma trzema tysiącami franków, zastał puste mieszkanie. Z tą ogromną liczbą najprzeróżniejszych i wielobarwnych masek zawieszonych na ścianach, opustoszały pokój przypominał teraz skład w muzeum. Karibu, cały wykonany z malutkich drewnianych łusek i zwieńczony parą nieproporcjonalnie wielkich rogów, przyglądał mu się bacznie. Zewsząd, gdzie tylko się Albert obrócił, czy to w stronę tego Indianina o twarzy szamerowanej wężowymi wargami, w perłach i kryształkach, czy to w stronę tej dziwnej postaci torturowanej przez wstyd, z wydłużonym nosem, jak ktoś przyłapany na kłamstwie, maski tak sugestywnej, że chcielibyście spowiadać się ze wszystkich waszych
grzechów, te postaci przyglądały mu się z litością, kiedy tak stał sam na progu drzwi ze swoją torbą. Łatwo sobie wyobrazić, w jaką wpadł panikę; od dnia, gdy się tu wprowadzili, Édouard nie wyszedł stąd ani razu. Louise też nie było. Żadnej wiadomości na stole ani niczego, co wyjaśniałoby ten nagły wyjazd. Albert zanurkował pod łóżko, walizka jest na miejscu, a jeśli nawet brakuje pieniędzy, to tego nie widać. Tak wiele tam było banknotów, że gdybyście wzięli sobie pięćdziesiąt tysięcy franków, nikt by tego nawet nie zauważył. Była godzina dziewiętnasta. Albert wsunął walizkę z powrotem na miejsce i pobiegł czym prędzej do pani Belmont. — Poprosił, żeby pozwolić mu zabrać małą na weekend. Zgodziłam się… Jak zwykle zdanie to wypowiedziane zostało bez intonacji, tonem nieobecnym i obojętnym, jak krótka wzmianka w gazecie. Ta kobieta była istotą całkowicie bezcielesną. Albert niepokoił się, gdyż Édouard był zdolny do wszystkiego. Jeśli wyobrazicie go sobie na wolności gdzieś w mieście, trudno byłoby się nie przestraszyć… Tysiące razy Albert tłumaczył mu, jak bardzo taka sytuacja może być niebezpieczna, że powinni wyjechać stąd tak szybko, jak się tylko da! I że jeśli trzeba będzie jeszcze zaczekać (Édouardowi zależało na tym jego milionie, nie było więc mowy, żeby wyjechać
wcześniej!), musieli wszystkiego pilnować, a już szczególnie nie wolno im było zwracać na siebie uwagi. — Kiedy zrozumieją, co zrobiliśmy — tłumaczył — śledztwo nie będzie się długo ciągnęło, chyba o tym wiesz! Są moje ślady w banku, każdego dnia widziano mnie na poczcie przy rue du Louvre, listonosz przynosi tutaj całą masę listów, byliśmy u drukarza, który nas wyda, jak tylko zrozumie, w co go — wbrew jego woli — wplątaliśmy. Żeby nas znaleźć, dla policji będzie to kwestia kilku dni. A może nawet zaledwie paru godzin… Édouard zgodził się z nim. Kilka dni, w porządku. I trzeba uważać. No a teraz, dwa tygodnie przed planowaną ucieczką, wyszedł sobie z domu, żeby spacerować z dziewczynką po Paryżu albo gdzie indziej, tak jakby ta jego połamana morda, w porównaniu z tymi wszystkimi, które widać było tu i tam, w całym pokoju, nie była bardziej jeszcze odrażająca i łatwiejsza do zidentyfikowania… Ale gdzie też on mógł pójść?
34
— Napisano do mnie, że artysta wyruszył do Ameryk… Labourdin zawsze stosował liczbę mnogą, mówiąc o Ameryce, głęboko przekonany, że zwrot obejmujący cały kontynent uczyni z artysty jeszcze bardziej znaczącą postać. Pan Péricourt zasępił się. — Ale będzie z powrotem w połowie lipca! — zapewnia go mer dzielnicy. — To bardzo późno… Labourdin, który przewidział tę reakcję, uśmiecha się. — Ależ wcale nie, panie prezesie! Niech pan sobie tylko wyobrazi, że jest tak zachwycony tym naszym zamówieniem, że natychmiast zabrał się do pracy! I posuwa się do przodu milowymi krokami! Proszę tylko pomyśleć! Nasz pomnik zostanie opracowany w Nowym Jorku — Labourdin wymawiał „njujorku” — a wykonany będzie w Paryżu, cóż za niezwykła symbolika…! — Z łapczywą miną, którą zazwyczaj rezerwował dla dań w zawiesistym sosie i dla pośladków swojej sekretarki, wyciąga z wewnętrznej kieszeni sporą kopertę. — A oto kilka dodatkowych szkiców, które przesyła nam artysta.
Kiedy pan Péricourt wyciągnął rękę, Labourdin nie mógł się powstrzymać, aby nie przytrzymać koperty w dłoni jeszcze przez krótką chwilę. — To coś więcej niż wspaniałe, panie prezesie: to jest wzorcowe! Co miała niby oznaczać ta językowa ekwilibrystyka? Nie sposób się domyślić. Labourdin tworzył zdania za pomocą sylab, ale rzadko kiedy łączył myśli. Zresztą pan Péricourt nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, Labourdin był bowiem wyjątkowym kretynem: w jakąkolwiek stronę by się nim pokierowało, zawsze okazywał się tak samo beznadziejnie durny, niczego nie rozumiał i niczego nie można się było po nim spodziewać dobrego. Pan Péricourt wyprosił go, zanim jeszcze otworzył przesyłkę, chciał być przy tym sam. Jules d’Épremont wykonał osiem rysunków. Dwa rzuty ogólne zrealizowane pod dosyć nietypowym kątem, tak jakby oglądający podszedł bardzo blisko, tak iż wydawać się mogło, że patrzy się na pomnik od dołu, było to coś zupełnie niespodziewanego. Na pierwszym z nich przedstawiono prawą część tryptyku zatytułowaną Francja prowadząca swoje oddziały do walki, a na drugiej części, tej z lewej, Dzielni żołnierze w natarciu na wroga. Pan Péricourt patrzy z przejęciem. Pomnik, który do tej pory był statyczny, teraz stał się zupełnie czymś innym. Czy to ze względu na tę nietypową perspektywę?
Albo może dlatego, że dominował nad wami, że was pomniejszał i jakby przytłaczał…? Szukał odpowiednich słów, żeby nazwać swoje wrażenie. Właściwe słowa pojawiły się wreszcie, proste, niemal banalne, ale oznaczały one wszystko: „to jest jak żywe”. No właśnie, określenie było wręcz śmieszne, mogłoby pochodzić raczej od Labourdina, ale te dwie sceny świadczyły o całkowitym realizmie, były jeszcze bardziej prawdziwe od niektórych zdjęć wojennych, jakie ukazują się w gazetach i uwieczniają żołnierzy na polu walki. Sześć pozostałych rysunków przedstawiało niektóre szczegóły pomnika w powiększeniu, zawoalowaną twarz kobiety, profil jednego z żołnierzy; ale tej twarzy, której widok skłonił pana Péricourta do wybrania tego właśnie projektu, tutaj akurat nie znalazł… Był zawiedziony. Przeglądał dalej rysunki, zestawiał je z planszami, którymi dysponował, spędził dużo czasu, próbując sobie wyobrazić, jak chodziłby wokół rzeczywistego pomnika, a nawet wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby znalazł się wewnątrz. Nie sposób ująć tego inaczej, pan Péricourt zaczął żyć wewnątrz swojego pomnika, tak jakby miał równoległe życie, jakby sprowadził do swojego pokoju kochankę i spędzał z nią całe godziny w ukryciu przed światem. Po kilku dniach znał swój projekt tak doskonale, że był w stanie go sobie wyobrazić nawet pod takim kątem, pod jakim nigdy nie został on naszkicowany.
Nie ukrywał się z tym przed Madeleine, nie miało to sensu, gdyby bowiem pojawiła się w jego życiu jakaś kobieta, ona natychmiast by się tego domyśliła. Kiedy wchodziła do jego gabinetu, ojciec stał pośrodku pokoju, a na podłodze rozłożone były wokół niego wszystkie rysunki; albo widziała go siedzącego w fotelu z lupą w ręce, przypatrującego się uważnie któremuś ze szkiców. Tak często zresztą je przewracał na wszystkie strony, że w końcu przestraszył się, że się zniszczą. Zjawił się więc ramiarz, aby wziąć wymiary (pan Péricourt nie chciał ani na chwilę rozstawać się z rysunkami), i nazajutrz przyniósł szkło i ramy; wieczorem praca była skończona. Przez ten czas dwóch robotników przyszło zdemontować kilka fragmentów biblioteki, aby móc wygospodarować przestrzeń na zawieszenie obrazów. I w ten sposób jego gabinet stał się salą wystawową poświęconą niepowtarzalnemu dziełu, jego pomnikowi. Pan Péricourt nadal pracował, uczestniczył w zebraniach, przewodniczył spotkaniom zarządu, przyjmował interesantów w swoich biurach w mieście, spotykał się z maklerami, z dyrektorami filii, lecz teraz bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości lubił wracać do domu i zamykać się w gabinecie. Kolację jadł zazwyczaj w samotności, przynoszono mu posiłek na górę. Dopełniał się w nim długi proces dojrzewania. Wreszcie zaczynał rozumieć pewne sprawy, odnajdywał dawne emocje, a także chwile smutku podobnego do
tego, jaki przeżywał po śmierci żony, przepełniało go takie samo, co przeżywane niegdyś wrażenie pustki i fatalizmu. Mniej też kierował pretensji pod swoim adresem, jeśli chodzi o Édouarda. Zawierając pokój z synem, zawierał też pokój z samym sobą, z tym, kim był dawno temu. Owemu ukojeniu towarzyszyło też nowe odkrycie. Między szkicownikiem z rysunkami Édouarda, kiedy ten był na froncie, a szkicami pomnika pan Péricourt potrafił odczuwać niemal fizycznie to, czego nigdy nie było mu dane poznać, a mianowicie wojnę. On, któremu zawsze brakowało wyobraźni, odczuwał teraz emocje, które swój początek brały w twarzy młodego żołnierza, w ruchu przedstawionym na fresku… Wtedy stało się coś, co można by nazwać przeniesieniem. Teraz, gdy nie miał do siebie już tak wielkich pretensji, że był ojcem zaślepionym, niewrażliwym, gdy już zaakceptował swojego syna i jego życie, jeszcze bardziej cierpiał z powodu jego śmierci. Zginął na kilka dni przed końcem wojny! Tak jakby nie było już wystarczająco niesprawiedliwe, że Édouard zginął, podczas gdy inni wrócili żywi! Czy zginął od razu, tak jak przysięgał Maillard? Czasami pan Péricourt musiał się opanować, żeby nie wezwać do siebie ponownie tego kombatanta, który pracował w jego banku, aby wyciągnąć z niego prawdę. Ale w sumie, ten jego towarzysz broni, czy on sam mógł wiedzieć, co Édouard odczuwał w chwili śmierci?
Stale rozmyślając nad szczegółami przyszłego dzieła, a więc jego pomnika, pan Péricourt przywiązywał się coraz bardziej nie do twarzy zaskakująco mu bliskiej, na którą zwróciła mu uwagę Madeleine i którą tak dobrze zapamiętał, ale do postaci zabitego żołnierza leżącego po prawej stronie fresku i do niepocieszonego spojrzenia patrzącej na niego Wiktorii. Artyście udało się uchwycić coś prostego i jednocześnie głębokiego. Pan Péricourt poczuł, jak łzy napływają mu do oczu, gdy wreszcie zrozumiał, że jego emocje wzięły się stąd, iż role się odwróciły: dzisiaj tym zabitym był on. A Wiktorią był jego syn, przyglądający się swemu ojcu pełnym cierpienia i smutku wzrokiem, od którego łamało się serce. ♦ ♦ ♦ Chociaż minęła już godzina siedemnasta trzydzieści, temperatura tego popołudnia w ogóle nie chciała spaść. W wynajętym samochodzie było gorąco, nawet otwarte od strony ulicy okno nie dawało żadnego chłodu, a tylko gorący i ciężki powiew. Henri poklepywał się nerwowo po udzie. Aluzja pana Péricourta na temat sprzedaży Sallevière wypełniała cały jego umysł. Gdyby miało do tego dojść, zadusi go własnym rękami, tego starego drania! Jaki był tak naprawdę jego udział w obecnych trudnościach? — zastanawiał się. Czy on się
do nich jakoś przyczynił? Skąd tak nagle pojawił się ten urzędas z ministerstwa, dlaczego działał z takim uporem i zajadłością? Czy jego teść rzeczywiście nie maczał w tym palców? Henri gubił się już w domysłach. Jego czarne myśli i wewnętrzna wściekłość nie przeszkadzały mu w pilnowaniu Dupré, który w pewnej odległości spacerował nerwowo po chodniku, jak człowiek, który chce ukryć niezdecydowanie. Henri podciągnął szybę w samochodzie, żeby nikt go nie zauważył i nie rozpoznał, no bo faktycznie, jaki ma sens korzystanie z wynajętego samochodu, jeśli przyskrzynią cię już na rogu najbliższej ulicy… Był cały spięty aż po gardło. Na wojnie przynajmniej wiadomo było, do kogo się dobrać! Wbrew sobie i chociaż starał się skoncentrować na czekających go ciężkich próbach, jego myśli wciąż wracały do Sallevière. Miał z tego zrezygnować? Nigdy. Był tam znowu w zeszłym tygodniu; restauracja jego siedziby rodowej przebiegała znakomicie, wszystkie budynki już teraz wyglądały świetnie. Od razu można było sobie wyobrazić, jak przed szeroką fasadą rozpoczyna się wielkie polowanie z psami albo powrót orszaku ślubnego jego syna… Porzucić więc nadzieję było dla niego czymś zupełnie niemożliwym i nikt nigdy go tego nie pozbawi. Po rozmowie z Péricourtem pozostał mu już jednak tylko jeden nabój.
Jestem dobrym strzelcem — powtarzał sobie, żeby się uspokoić. Miał jedynie trzy godziny, żeby zorganizować kontrnatarcie, dysponując niewielkim oddziałem, sprowadzającym się właściwie do samego Dupré. Trudno, będzie walczył do samego końca. I jeśli tym razem wygra — co będzie trudne, ale czuł, że jest w stanie odnieść zwycięstwo — wówczas jego ostatecznym celem stanie się ten parszywy stary drań Péricourt. Zabierze to pewnie dużo czasu — pomyślał — ale dorwę go i zatłukę. A więc rzucił dokładnie ten rodzaj zaklęcia, dzięki któremu znowu zaczynał jasno myśleć. Nagle Dupré podnosi głowę, szybko przechodzi przez jezdnię i kieruje się w przeciwną stronę, przechodzi obok bramy ministerstwa, łapie za ramię mężczyznę, który odwraca się zdziwiony. Henri z daleka obserwuje całą scenę, oceniając tego człowieka. Gdyby ten mężczyzna był kimś, kto dba o swój wygląd, wszystko byłoby możliwe, ale ten akurat wygląda zupełnie jak kloszard. Zadanie będzie więc znacznie trudniejsze. Stojąc jak kołek na środku chodnika, z głupawym wyrazem twarzy, przewyższał Dupré głową i ramionami. Wahając się, skierował wzrok w stronę samochodu, który dyskretnie mu pokazano i w którym czekał na niego Henri. Ten zaś zauważył jego ogromne, brudne i sfatygowane buty; po raz pierwszy w życiu
widział człowieka, który był podobny do swoich własnych butów. Wreszcie obaj mężczyźni zawrócili, idąc powoli przed siebie. Henri wygrał może pierwszą rundę, ale daleko jeszcze mu było do odniesienia ostatecznego zwycięstwa. Znalazło to potwierdzenie już w chwili, gdy Merlin wsiadł do samochodu. Cuchnął okropnie i miał bardzo kwaśną minę. Musiał się nisko schylić, żeby wsiąść do wozu, a teraz miał głowę wciśniętą w ramiona, tak jakby spodziewał się deszczu pocisków. Między nogami postawił na podłodze wielką skórzaną teczkę, która z całą pewnością pamiętała lepsze czasy. Był w podeszłym wieku, tuż przed emeryturą. Wszystko było stare i paskudne w tym zaniedbanym, nieprzystępnym mężczyźnie o groźnym spojrzeniu, można było sobie zadać pytanie, dlaczego go do tej pory nie wyrzucono. Henri podał mu dłoń, ale Merlin nie odpowiedział na ten gest, jedynie mu się przyglądał. Lepiej było przejść od razu do sedna sprawy. Henri zaczął rozmowę, zwracając się do niego niby to poufałym tonem, tak jakby znali się od wielu lat i mieli ze sobą porozmawiać o nieistotnych zupełnie sprawach: — Przygotował pan, zdaje się, dwa raporty… na temat cmentarzy w Chazières-Malmont i w Pontaville, prawda?
Merlin jedynie odburknął. Nie podobał mu się ten człowiek, od którego pachniało bogactwem, a wyglądał na niezłego krętacza. Zresztą już sam fakt, że odnalazł go w taki sposób i spotykał się z nim w samochodzie, ukradkiem… — Trzy — odpowiedział. — Co takiego? — Nie dwa raporty, tylko trzy. Wkrótce przekażę następny. Na temat cmentarza w Dargonne-le-Grand. Ze sposobu, w jaki to mówił, Pradelle zrozumiał, że jego sprawa jeszcze bardziej się komplikuje. — Ale… kiedy pan tam był? — W zeszłym tygodniu. Nieładnie to wygląda. — Jak to? Pradelle, który przygotował się na to, że będzie musiał wybronić się z dwóch spraw, teraz musiał poradzić sobie jeszcze z trzecią. — Ano tak… — odparł Merlin. Miał oddech szakala i nosowy, bardzo nieprzyjemny głos. Normalnie Henri powinien był zachować uśmiech na twarzy, być uprzejmy, zachowywać się jak ktoś, kto wzbudza zaufanie, ale Dargonne… teraz to już go przerastało. To był przecież niewielki cmentarz, dwieście, może trzysta grobów, nie więcej, ze zwłokami, które należało przenieść niedaleko Verdun. Co tam znowu za idiotyzmy oni porobili, o niczym przecież nie wiedział! Machinalnie popatrzył na zewnątrz: Dupré wrócił na poprzednie miejsce, stanął na przeciwległym
chodniku z rękami w kieszeniach, teraz palił papierosa, patrząc na witryny sklepowe, on też był zdenerwowany. Spokojny był tylko Merlin. — Powinien pan lepiej pilnować swoich ludzi… — rzucił w stronę Pradelle’a. — No jasne! I w tym jest właśnie problem, drogi panie! Ale kiedy jest tyle cmentarzy, to cóż na to poradzić? Merlin nie miał najmniejszej ochoty okazywać mu współczucia. Milczał. Dla Henriego zmuszenie go do mówienia było sprawą zasadniczą, bo niczego się nie uzyska od kogoś, kto milczy. Przyjął postawę człowieka zajętego problemem, który właściwie nie dotyczy go osobiście, jest błahy, ale też interesujący. — Dlatego że… w Dargonne… A co tam się właściwie dzieje? Merlin przez dłuższą chwilę się nie odzywał, Henri zastanawiał się nawet, czy usłyszał pytanie. Gdy Merlin otworzył usta, ani jeden muskuł na jego twarzy nie drgnął, tylko same wargi; z trudem można było odczytać jego zamiary: — Płacą wam od sztuki, co nie? Henri rozłożył ręce wnętrzem dłoni do góry. — Oczywiście, że tak. To normalne, płacą nam za wykonaną pracę! — Pańskim ludziom też płaci się od sztuki… Henri zrobił minę, tak, oczywiście, i co z tego? Do czego on zmierza?
— To dlatego w trumnach jest ziemia — powiedział Merlin. Henri otworzył szeroko oczy — co to ma znaczyć, cały ten burdel?! — Są trumny, a w środku nie ma zwłok — ciągnął dalej Merlin. — Żeby zarobić trochę więcej pieniędzy, pana pracownicy przenoszą i zakopują trumny, w których nie ma zwłok. Jest tylko ziemia, żeby waga się zgadzała… Odruchowa reakcja Pradelle’a była zadziwiająca. Pomyślał sobie w duchu: co za banda idiotów, naprawdę mam już tego dość! I pomyślał o całym tym Dupré i wszystkich tych kretynach tam na miejscu, którzy myśleli, że zarobią trochę więcej, odwalając takie dziadostwo. Przez kilka sekund myślał, że ta sprawa już go nie dotyczy, niech sobie radzą sami, on ma tego powyżej uszu! Głos Merlina przywołał go do rzeczywistości. Przecież on jako szef firmy był umoczony aż po szyję; kozła ofiarnego znajdzie się trochę później. — No i jeszcze… są te szwaby — dorzucił Merlin. Wciąż ruszały się tylko jego wargi. — Jakie szwaby? Henri uniósł się na siedzeniu. Po raz pierwszy pojawiła się iskierka nadziei. Dlatego że jeśli już o tym mowa, to czuł się jak na swoim terenie. W kwestii szwabów nikt nie był w stanie z nim rywalizować. Merlin poruszał teraz głową, mówił „nie”, ale w sposób
tak niezauważalny, że w pierwszej chwili Henri nie zwrócił na to uwagi. Potem pojawiła się wątpliwość, szwaby, to prawda, ale o jakich szwabów chodzi? Co oni robią w tej całej historii? Na jego twarzy musiało się malować to, co myśli, bo Merlin odpowiedział tak, jakby zrozumiał jego niepewność. — Jeśli pan tam pojedzie, do Dargonne… — zaczął. Po czym zamilkł. Henri zrobił ruch podbródkiem, no już, wyduś to wreszcie z siebie, co to za historia? — Są tam francuskie groby — odezwał się znowu Merlin — a w środku szwabscy żołnierze. Henri otworzył usta jak ryba, zdruzgotany usłyszaną wiadomością. To katastrofa. Trup to trup, zgoda. Dla Pradelle’a, kiedy gość jest martwy, nieważne, czy był Francuzem, Niemcem, czy Senegalczykiem, było mu to kompletnie obojętne. Na tych cmentarzach nierzadko odkrywali szczątki żołnierza innej narodowości, ktoś się gdzieś zgubił, czasami było to nawet kilka zwłok, żołnierze z oddziałów prowadzących natarcie, jacyś zwiadowcy, różne jednostki wciąż przewalały się to w jedną, to w drugą stronę… W tej kwestii wydano drakońskie zalecenia: ciała niemieckich żołnierzy powinny być ściśle oddzielone od szczątków bohaterskich zwycięzców, i przewidziano dla nich specjalne miejsca w wyznaczonych przez państwo nekropoliach. Jeśli niemiecki rząd, jak również Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge, służby odpowiedzialne za opiekę nad grobami niemieckich
żołnierzy, wciąż prowadzą rozmowy z francuskimi władzami w sprawie ostatecznego losu dziesiątek tysięcy „obcych ciał”, to jednak pomylenie zwłok francuskiego żołnierza ze szwabem jest jak świętokradztwo. Pochować szwaba we francuskim grobie, wyobrazić sobie całe rodziny oddające hołd w miejscu, gdzie zostali pochowani nieprzyjacielscy żołnierze, szczątki tych, którzy zabili ich dzieci, coś takiego było nie do pomyślenia i zakrawało na profanację zwłok. Skandal zapewniony. — Zajmę się tym… — wyszeptał Pradelle, który nie miał najmniejszego pojęcia ani o skali tej katastrofy, ani o tym, w jaki sposób temu zaradzić. Ilu ich tam było? Od jak dawna wsadzano szwabów do francuskich trumien? I jak ich teraz odnaleźć? Bardziej jeszcze niż kiedykolwiek ten raport musiał zniknąć. Koniecznie. Henri przyjrzał się lepiej Merlinowi i uświadomił sobie, że jest o wiele starszy, niż wydawał mu się na początku, z tą twarzą pooraną głębokimi bruzdami i ze szklistym wzrokiem zapowiadającym zaćmę. I do tego ta malutka głowa, jak u niektórych owadów. — Od dawna jest pan urzędnikiem? Pytanie zostało zadane twardym, autorytarnym, wojskowym tonem. Dla Merlina zabrzmiało niemal jak oskarżenie. Nie spodobał mu się ten d’Aulnay-Pradelle, który odpowiadał dokładnie temu, co sobie o nim
wcześniej wyobrażał, paniczyk, który się wydziera, cwaniak, do tego bogaty, cyniczny, przyszło mu do głowy określenie „kanciarz”. Merlin zgodził się wsiąść do tego samochodu, bo miał w tym swój interes, ale czuł się tu źle, jak w trumnie. — Urzędnikiem? — powtórzył za Pradelle’em. — Przez całe życie. Wypowiedział to z dumą, bez rozgoryczenia w głosie, zwykłe i proste stwierdzenie człowieka, który z pewnością nigdy nie wyobrażał sobie innej kariery niż ta. — Jakie dzisiaj pan właściwie zajmuje stanowisko, panie Merlin? Celne i bolesne zarazem trafienie, które niewiele zresztą kosztowało, dlatego że dla Merlina pozostawanie na kilka miesięcy przed przejściem na emeryturę w dolnych warstwach administracyjnej piramidy było jak otwarta rana i poniżenie. Awansował jedynie z wielkim trudem, i to wyłącznie dzięki wysłudze lat, a teraz znalazł się w sytuacji szeregowca, który zakończy swoją karierę w mundurze starszego szeregowca… — Wykonał pan niesamowitą robotę, jeśli chodzi o te inspekcje! — odezwał się znowu Pradelle. Jego twarz wyrażała ogromny podziw. Gdyby Merlin był kobietą, Pradelle wziąłby go chyba za rękę. — Dzięki pana wysiłkom, dzięki pana czujności będziemy mogli zrobić z tym wszystkim porządek. Ci gruboskórni
robotnicy… Wywalimy ich wszystkich na zbity pysk! Pana raporty będą niezwykle pomocne i pozwolą nam wziąć sprawy stanowczo w ręce. Merlin zastanawiał się w tym czasie, kim są ci „oni” w ustach Pradelle’a. Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast, owo „my”, to była siła Pradelle’a, to był on sam, jego przyjaciele, rodzina, jego znajomości… — Sam pan minister będzie tym zainteresowany — ciągnął Henri — i mogę nawet powiedzieć, że minister będzie panu wdzięczny! Tak, wdzięczny za pana kompetencje i dyskrecję! Dlatego że, co oczywiste, pana raporty będą nieodzowne, ale nie byłoby przecież wskazane dla nikogo, aby sprawę tę nagłaśniać, nieprawdaż? Słowo „my” oznaczało ludzi władzy, ludzi mających wpływy, znajomych i przyjaciół na najwyższych szczeblach, górna półka, a więc dokładnie to wszystko, czego nienawidził Merlin. — Porozmawiam o tym osobiście z panem ministrem, panie Merlin… A jednak, a jednak… I to właśnie było w tym wszystkim najsmutniejsze: Merlin czuł, że coś w nim wzbiera, że coś rośnie w jego ciele, które się opiera, coś jak niekontrolowana erekcja. Po tylu latach poniżenia doczekać wreszcie porządnego awansu, uciszyć te nieprzyjazne głosy, a być może nawet zostać zwierzchnikiem tych, którzy go poniżyli… Przeżywał teraz sekundy niezwykłego wręcz napięcia.
Pradelle dostrzegł to wyraźnie na twarzy tego nieudacznika, którego zadowoliłby byle jaki awans, wystarczyłyby jakiekolwiek kolorowe paciorki, jak dla czarnuchów w koloniach. — …i przypilnuję — kontynuował — żeby pana zasługi i pana skuteczne działania nie zostały pominięte, ale odwrotnie, żeby spotkała pana zasłużona nagroda! Merlin przyzwalająco pokiwał głową. — Ale zaraz, zaraz, skoro już przy tym jesteśmy… — odezwał się stary urzędnik beznamiętnym tonem. Pochyla się nad wielką skórzaną teczką i grzebie w niej przez dłuższą chwilę. Henri zaczyna odzyskiwać spokój, chyba znalazł odpowiedni sposób. Teraz trzeba tylko sprawić, żeby wycofał raporty, wszystko unieważnił, napisał raz jeszcze nowe, pochwalne sprawozdania w zamian za jakiś awans, stanowisko albo premię: z takimi miernotami wystarczy cokolwiek. Merlin grzebał jeszcze dłuższy czas, po czym wyprostował się, trzymając w ręce jakąś wymiętą kartkę papieru. — Skoro już przy tym jesteśmy — powtórzył — niech i z tym pan zrobi porządek. Henri wziął od niego kartkę i przeczytał, to była reklama. Zbladł. Firma Frépaz proponowała, że kupi „za dobrą cenę zużyte sztuczne szczęki, nawet połamane lub nienadające się do naprawy”. Raport z inspekcji zaczynał przypominać beczkę z prochem.
— Ten numer całkiem nieźle funkcjonuje — odezwał się znowu Merlin. — Niewielki wprawdzie zysk dla miejscowych, kilka centymów za szczękę, no ale cóż, ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka. — Pokazał na kartkę, którą trzymał Pradelle. — Może ją pan sobie zatrzymać, do raportu dołączyłem inny egzemplarz. Wziął teczkę i rozmawiał teraz z Pradelle’em takim tonem, jakby dalsza rozmowa go nie interesowała. Zresztą tak właśnie było, bo to, co do niego dotarło, pojawiło się już za późno. Ta gwałtowna pokusa, perspektywa awansu, lepszego stanowiska była jak słomiany ogień. I tak przecież niebawem odejdzie ze służby publicznej i pożegna się z jakąkolwiek nadzieją na sukces. Nic nigdy nie wymaże tych czterdziestu lat, które przeżył. Poza tym co niby miałby robić w fotelu szefa jakiegoś wydziału i jak kierować pracą ludzi, którymi zawsze pogardzał? Klepnął dłonią w teczkę — no dobra, nie żebym się nudził, ale na mnie już czas… Pradelle nagle złapał go za ramię. Pod płaszczem wyczuł, jak bardzo Merlin jest chudy, od razu trafił na kość, co wywołało u niego nieprzyjemne uczucie, ten człowiek był po prostu wielkim szkieletem ubierającym się u szmaciarzy. — Ile pan płaci za czynsz? Ile pan zarabia? Pytania padały jak groźby, koniec już z tymi podchodami, trzeba jasno postawić sprawę. Merlin, którego trudno było zastraszyć, mimo wszystko cofnął
się. Cała osoba Pradelle’a była przesiąknięta przemocą, ściskał mu ramię z niesamowitą siłą. — No więc, ile pan zarabia? — powtarza pytanie. Merlin próbuje zapanować nad sobą. Oczywiście, że znał na pamięć tę liczbę, tysiąc czterdzieści cztery franki, dwanaście tysięcy franków na rok, za które wegetował przez całe życie. Niczego się nie dorobił, umrze anonimowy i biedny, nic nikomu nie zostawi, a zresztą i tak nie miał przecież nikogo bliskiego. Kwestia pensji była dla niego poniżająca nawet bardziej niż kwestia stanowiska ograniczonego do murów ministerstwa. Zakłopotanie to coś zupełnie innego, nigdy was nie opuszcza, z niego utkane jest wasze życie, całkowicie uwarunkowuje, w każdej chwili szepcze wam do ucha, przeniknie przez wszystko, do czego się zabierzecie. Niedostatek jest jeszcze gorszy od biedy, bo można pozostać wielkim, nawet kiedy się jest zrujnowanym, ale niedostatek sprowadza was do małości i mierności, stajecie się żałośni i skąpi; poniża was, dlatego że w starciu z nim nie możecie pozostać niewzruszeni, nie jesteście w stanie zachować dumy i godności. Merlin był teraz w tym właśnie punkcie, dopadły go czarne myśli; kiedy się otrząsnął, doznał olśnienia. Pradelle trzymał w dłoni wielką kopertę wypchaną po brzegi banknotami wielkimi jak liście platana. A więc koniec z ceregielami. Były kapitan nie musiał czytać
Kanta, żeby mieć pewność, że każdy człowiek ma swoją cenę. — Nie będziemy już dalej owijać w bawełnę — powiedział stanowczym głosem do Merlina. — W tej kopercie jest pięćdziesiąt tysięcy franków… Tym razem Merlina zatkało. Pięcioletnia pensja na koniec kariery. Wobec takiej kwoty nikt nie pozostanie obojętny, to silniejsze od niego, od razu w głowie cisną się obrazy, mózg zaczyna przeliczać, szuka odpowiedników, ile kosztuje mieszkanie, a ile samochód…? — …a w tej tutaj — w tym momencie Pradelle wyciąga drugą kopertę z wewnętrznej kieszeni — jest taka sama kwota. Sto tysięcy franków! Dziesięcioletnie wynagrodzenie! Propozycja wywołuje natychmiastowy skutek, tak jakby Merlin odmłodniał o dwadzieścia lat. Nie wahał się ani przez chwilę, po prostu wyrwał obie koperty z rąk Pradelle’a, to było tak gwałtowne jak rażenie piorunem. Pochyla się, zupełnie jakby chciał się rozpłakać, pociąga nosem nad swoją teczką, do której wciska obie koperty, tak jakby teczka była dziurawa i trzeba było zatkać jej dno, żeby zniwelować straty. Pradelle sam był zaskoczony reakcją, lecz sto tysięcy franków to ogromna suma, ale też dużo oczekiwał za swoje pieniądze. Znowu złapał Merlina za ramię, jakby chciał mu pogruchotać kości.
— Wypieprzy mi pan wszystkie te raporty do sracza — mówi do niego przez zaciśnięte zęby. — Napisze pan do przełożonego, że się pan pomylił, powie pan wszystko jedno co, zwisa mi to, weźmie pan wszystko na siebie. Zrozumiano?! Wszystko jasne i zrozumiałe. Merlin wybełkotał, że tak, tak, pociągnął nosem ze łzami w oczach i wypadł z samochodu. Dupré ujrzał na chodniku jego wielki szkielet, kształtem przypominający korek od szampana. Pradelle uśmiechnął się z satysfakcją. Od razu przyszedł mu na myśl jego teść. Teraz, kiedy przejaśniło się na horyzoncie, trzeba będzie zastanowić się nad zasadniczym pytaniem: jak dobrać się do tego starego dziada? Dupré, lekko pochylony, przez szybę samochodu pytającym wzrokiem szukał spojrzenia szefa. A tego — pomyślał Pradelle — to już ja postawię do pionu…
35
Pokojówka czuła się jak debiutantka w sztuce cyrkowej. Wielka cytryna w żółtym jak z wzornika kolorze turlała się bezustannie po srebrnej tacy, grożąc, że zaraz spadnie na podłogę i potoczy się po schodach; i za każdym razem obracała się w taki właśnie sposób, aż do biura dyrektora. Jak nic zaraz mnie obsztorcuje — pomyślała. Ponieważ jednak nikt jej nie widział, schowała cytrynę do kieszeni, włożyła tacę pod pachę i wspinała się dalej po schodach (w hotelu Lutetia personel nie ma prawa korzystać z windy, jeszcze tego by brakowało!). Zazwyczaj kiedy klienci zamawiali cytryny na szóste piętro, potrafiła być bardzo nieprzyjemna. Ale rzecz jasna nie w przypadku pana Eugène’a. Bo pan Eugène to zupełnie inna sprawa. Facet, który nigdy się nie odzywał. Kiedy czegoś potrzebował, kładł na wycieraczce przed apartamentem kartkę dla hotelowego boya z wypisanym wielkimi literami życzeniem. I do tego zawsze bardzo uprzejmy, bardzo w porządku. Ale za to kompletny wariat. W firmie (czytaj: w hotelu Lutetia) wystarczyły dwa lub trzy dni, żeby pan Eugène stał się sławny. Za wynajęty apartament płacił gotówką, zawsze
z kilkudniowym wyprzedzeniem, nawet nie zdążyli dostarczyć mu rachunku, a on już płacił. Niezły z niego cudak, choć nikt nie widział jego twarzy; a jeśli chodzi o głos, to słychać było tylko rzężenie albo piskliwy śmiech, które wywoływały salwy śmiechu albo mroziły krew w żyłach. Nikt nie miał pojęcia, czym on się tak naprawdę zajmuje, twarz ukrywał pod wielgachnymi maskami, nie założył tej samej dwa razy i pozwalał sobie na różnego rodzaju fantazje: a to taniec skalpów na korytarzu, co wzbudzało śmiech pokojówek, a to znowu kazał sobie zamówić kwiaty w osobliwych ilościach… Wysyłał hotelowych gońców, aby kupowali mu wszelkiego rodzaju dziwne rzeczy w Bon Marché, dokładnie naprzeciwko hotelu, kompletne badziewie, które potem można było ujrzeć na jego maskach, jakieś pióra, pozłacane papierowe płatki, gałganki, barwniki… Ale nie tylko to! W ubiegłym tygodniu zamówił orkiestrę kameralną złożoną z ośmiu muzyków. Jak tylko dowiedział się, że już są na miejscu, zszedł i stał na najniższym stopniu schodów, na wprost recepcji, podawał rytm, a orkiestra zagrała Marsza tureckiego Lully’ego, po czym wrócił do siebie. Pan Eugène rozdawał pięćdziesięciofrankowe banknoty całemu personelowi za niedogodności. Sam dyrektor osobiście złożył mu wizytę, żeby wytłumaczyć mu, iż docenia jego hojność, ale te jego fantazje… Jest pan w luksusowym hotelu, panie Eugène, trzeba pomyśleć
o innych klientach i o naszej reputacji. Pan Eugène zgodził się z nim, nie należał bowiem do przekornych. Wszystkich intrygowały zwłaszcza maski. Kiedy się pojawił na początku, miał na twarzy całkiem normalną maskę, przedstawiającą twarz, ale tak doskonale wykonaną, że można by przysiąc, iż jest to twarz kogoś, kto został dotknięty paraliżem. Rysy były wprawdzie nieruchome, ale za to jak żywe… Bardziej nawet niż woskowe figury w muzeum Grévin. Tę właśnie maskę zakładał, kiedy wychodził, co zresztą zdarzało mu się bardzo rzadko. Widziano może dwa albo trzy razy, żeby wyściubił nos z hotelu, a wychodził zawsze późno w nocy; najwyraźniej nie chciał nikogo spotkać. Niektórzy mówili, że odwiedza raczej parszywe miejsca, no bo o takiej porze, jak myślicie? Chyba nie chodził na mszę! Tak więc plotek było co niemiara. Gdy któryś z pracowników hotelu wracał z jego apartamentu, wszyscy biegli, żeby go wypytać, co też zobaczył tym razem? Kiedy dowiedziano się, że zamówił cytrynę, każdy na wyścigi chciał mu ją zanieść. Jak już wróci, pokojówkę zasypią pytaniami, bo inni znaleźli się już w zadziwiających sytuacjach, a to mając przed sobą maskę afrykańskiego ptaka wydobywającego z siebie przenikliwy krzyk i tańczącego przed otwartym oknem, a to w samym środku tragedii rozgrywanej w obecności dwudziestu przyodzianych krzeseł, które zastępowały widzów, ale sama sztuka odgrywana była przez jednego
aktora, który wyglądał, jakby stał na szczudłach, i wypowiadał słowa, których nikt nie potrafił zrozumieć… Wszyscy zadawali sobie pytanie: pan Eugène nie był normalny, nikt w to nie wątpił, ale kim tak naprawdę był? Co poniektórzy twierdzili, że jest niemy, bo wydobywa z siebie tylko jakieś burczenie i zapisuje polecenia na oddzielnych kartkach; inni z kolei utrzymywali, że ma pokiereszowaną twarz, nie wiadomo dlaczego, bo wszystkie te zmasakrowane twarze, jakie znali, należały do zwykłych ludzi, a nie do takich bogaczy jak on. — Tak, to zabawne, masz rację — mawiano — nigdy tego nie zauważyłem… — Ależ wcale nie — odpowiadała na to szefowa hotelowych praczek, nauczona trzydziestoletnim doświadczeniem zdobytym w trakcie pracy w luksusowych hotelach — ja wam mówię, że to mocno pachnie jakimś szwindlem. Stawiała na ukrywającego się bandytę, na zbiega, który się wzbogacił. Pokojówki śmiały się do rozpuku, przekonane, że pan Eugène jest raczej wielkim aktorem, bardzo znanym w Ameryce, który przebywa w Paryżu incognito. W recepcji pokazał książeczkę wojskową, gdyż należało obowiązkowo podać swoją tożsamość, nawet jeśli policja raczej rzadko sprawdzała tak prestiżowe hotele. Eugène Larivière. Nazwisko nic nikomu nie
mówiło. Do tego brzmiało tak jakoś fałszywie, tak uważano… Nikt nie chciał w to uwierzyć. — Nie ma nic łatwiejszego do podrobienia — dodała szefowa praczek — niż książeczka wojskowa. Poza rzadkimi nocnymi wyjściami, które wzbudzały powszechną ciekawość, pan Eugène spędzał cały swój czas w wielkim apartamencie na szóstym piętrze, a jedyną odwiedzającą go osobą była dziwna i milcząca dziewczynka o poważnym wyglądzie guwernantki i z nią właśnie pojawił się na początku w hotelu. Mógłby posłużyć się nią, żeby coś przekazać, ale nie, ona też milczała. Miała może ze dwanaście lat. Zjawiała się późnym popołudniem, przemykała błyskawicznie przed recepcją, nie witając się z nikim, ale i tak zdążono zauważyć, jaka jest śliczna, trójkątna twarz, wysokie kości policzkowe i bardzo bystre ciemne oczy. Ubrana skromnie, ale schludnie, można było wyczuć, że jest dobrze wychowana. To jego córka — mówili niektórzy. Raczej adoptowana — sugerowali inni, ale i na ten temat nie wiedziano niczego. Wieczorem pan Eugène zamawiał wszelkiego rodzaju egzotyczne dania, ale w menu zawsze musiał być bulion, soki owocowe, kompoty, sorbety, w każdym razie dania w płynnej postaci. Potem, około dwudziestej drugiej, widziano, jak schodzi, spokojna i poważna; wsiadała do taksówki na rogu boulevard Raspail i przed wejściem do auta zawsze pytała o cenę. Kiedy opłata wydawała się jej zawyżona, negocjowała, chociaż gdy już była na miejscu,
taksówkarz zdawał sobie sprawę, że za pieniądze, które miała w kieszeni, mogłaby zapłacić za kurs trzydzieści razy więcej… Przed drzwiami apartamentu zajmowanego przez pana Eugène’a pokojówka wyciągnęła z fartuszka cytrynę i położyła ją nieruchomo na srebrnej tacy, zadzwoniła, poprawiła swój strój, aby mieć pewność, że zrobi dobre wrażenie, i czekała. Cisza. Zastukała do drzwi jeszcze raz, bardziej dyskretnie, chciałaby go dobrze obsłużyć, ale tak, żeby mu nie przeszkadzać. Wciąż nic. Wreszcie. Spod drzwi wysunęła się kartka: „Proszę zostawić cytrynę, dziękuję!”. Jest rozczarowana, lecz nie za długo, bo w chwili, gdy pochyliła się, żeby postawić tacę z cytryną, widzi, jak spod drzwi wysuwa się w jej kierunku pięćdziesięciofrankowy banknot. Włożyła go do kieszonki i pomknęła na dół, jak przerażona kotka, która boi się, że jej zabiorą rybią ość. Édouard uchylił drzwi, wysunął rękę, wciągnął tacę, zamknął drzwi, podszedł do stołu, położył cytrynę, chwycił za nóż i przekroił owoc na pół. Jego apartament jest największy w hotelu; przez szerokie okna wychodzące na Bon Marché widać cały Paryż; trzeba mieć dużo pieniędzy, żeby móc tutaj mieszkać. Snop światła spada wąskimi promieniami na sok z cytryny, który Édouard delikatnie wycisnął na łyżkę do zupy, na dnie której położył wystarczającą dawkę heroiny, ładny kolor, ta lekko niebieskawa żółć mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy. Dwa nocne
wyjścia, żeby to zdobyć. A jaka cena… Jeśli Édouard zdał sobie sprawę z kosztów, to naprawdę musiało słono kosztować. Zresztą teraz nie miało to najmniejszego znaczenia. Pod łóżkiem, w przepastnym worku zdemobilizowanego żołnierza, znajdowały się sterty banknotów, które zabrał z walizki Alberta, tej mrówki, która wszystko odkładała z myślą o ich wyjeździe. Gdyby ktoś ze służby hotelowej skorzystał, żeby się samemu obsłużyć, Édouard nawet by tego nie zauważył, a poza tym przecież każdy musi z czegoś żyć. Wyjazd już za cztery dni. Édouard wymieszał ostrożnie brunatny proszek z sokiem cytrynowym, sprawdzając, że na pewno nie pozostały nierozpuszczone małe skrystalizowane drobinki. Cztery dni. Właściwie teraz mógł się do tego przyznać, nigdy w ten wyjazd nie wierzył, a w każdym razie nigdy w to nie wierzył do końca. Cała ta niesamowita historia z pomnikami, to prześmieszne arcydzieło, ta mistyfikacja, aż trudno byłoby sobie wymarzyć coś bardziej niezwykłego i zabawnego zarazem, wszystko to pozwoliło mu spędzić jakoś czas, przygotować się na śmierć, ale nic więcej. Nawet miał do siebie pretensję, że wciągnął Alberta w tę szaloną historię, ale był przekonany, że prędzej czy później każdy z nich coś z tego będzie miał.
Kiedy już wymieszał starannie proszek, spróbował mimo drżących dłoni położyć łyżkę ostrożnie na stole, nie wylewając przy tym zawartości. Wziął do ręki zapalniczkę i kciukiem zaczął kręcić ząbkowanym kółeczkiem, uzyskując iskrę, która zapali knot. Tymczasem, bo trzeba być cierpliwym, bez przerwy kręcąc kółeczkiem zapalniczki, rozglądał się po swoim olbrzymim apartamencie. Czuł się tu naprawdę jak u siebie. Zawsze mieszkał w dużych pokojach; tutaj świat był stworzony na jego miarę. Szkoda, że ojciec nie może go teraz zobaczyć w tym luksusowym wnętrzu, zwłaszcza że Édouard zbił fortunę znacznie szybciej niż on i niekoniecznie w sposób bardziej podły niż on. Nie wiedział wprawdzie dokładnie, w jaki sposób wzbogacił się jego ojciec, ale był przekonany, że za każdym bogactwem kryją się nieuchronnie jakieś zbrodnie. On przynajmniej nie zabił nikogo, a jedynie pomógł zniknąć kilku złudzeniom i przyśpieszył nieubłagany bieg czasu, nic więcej. Knot wreszcie zaczął się palić, dając ciepło, Édouard przyłożył łyżkę, mieszanina zaczęła wrzeć, cichutko skwiercząc; trzeba bardzo uważać, wszystko od tego zależy. Gdy mikstura już była gotowa, Édouard musiał jeszcze zaczekać, aż wystygnie. Wstał więc i podszedł do okna. Piękne światło otulało Paryż. Kiedy jest sam w pokoju, nie nosi maski i teraz dostrzegł swój obraz w szybie, podobny do tego, jaki ujrzał w 1918, gdy leżał
w szpitalu, a Albert myślał wtedy, że tylko chce zaczerpnąć świeżego powietrza. Co za szok. Édouard przygląda się teraz sobie uważnie. Nie jest już tak przejęty, do wszystkiego można się przyzwyczaić, ale smutek trwa nieutulony, wyrwa, która się w nim otworzyła, wraz z upływem czasu wciąż i wciąż tylko się rozrasta. Za bardzo kocha życie, na tym polega problem. Ludziom, którym tak bardzo na życiu nie zależy, wszystko wydawać się może znacznie prostsze, tymczasem on… Mieszanina uzyskała właściwą temperaturę. Dlaczego obraz ojca nadal go tak dręczy? Dlatego że ich historia jeszcze się nie zakończyła. Ta myśl sprawiła, że Édouard zastygł w bezruchu. To było jak objawienie. Każda historia musi mieć swój koniec, taki jest porządek rzeczy. Choćby tragiczny, choćby nieznośny, choćby śmieszny, ale wszystko musi mieć swój koniec, a z ojcem ten koniec nie nastąpił, pożegnali się jako zdeklarowani wrogowie, nigdy więcej się nie zobaczyli, jeden umarł, drugi nie, ale nikt nie wypowiedział tego ostatniego słowa. Édouard zaciska pętlę wokół ramienia. Kiedy wstrzykuje do żyły płyn, nie może odmówić sobie podziwiania tego miasta i tego niesamowitego światła. Wstrząs, jakiego doznaje, sprawia, że przestaje oddychać, co za strzał, światło wystrzeliło w jego
źrenicy, nigdy nie przypuszczał, że może być tak cudownie.
36
Lucien Dupré zjawił się tuż przed kolacją, Madeleine już zeszła i dopiero co zasiadła do stołu. Skoro Henriego nie ma, zje kolację sama, bo ojciec kazał sobie podać posiłek do pokoju. — Pan Dupré… Madeleine była osobą tak dobrze wychowaną, że można by przysiąc, iż szczerze się ucieszyła na jego widok. Stali teraz naprzeciwko siebie w holu; Dupré, sztywny, jakby kij połknął, w płaszczu i z kapeluszem w dłoni, przypominał, ze względu na posadzkę w czarno-białą szachownicę, pionka do gry w szachy, czym zresztą najprawdopodobniej właśnie był. Nigdy nie wiedział, co myśleć o tej spokojnej i zdecydowanej kobiecie, może jedynie to, że wzbudzała w nim strach. — Przepraszam, że przeszkadzam — mówi — ale szukam pana. Madeleine uśmiechnęła się nie z powodu tego, co powiedział, ale ze sposobu, w jaki to wyraził. Ten człowiek był najważniejszym współpracownikiem jej męża, ale mówił o nim, jakby był jego służącym. Zadowoliła się bezsilnym uśmiechem, chciała mu odpowiedzieć, lecz w tym momencie dziecko kopnęło
tak mocno, że zaparło jej dech w piersiach i aż ugięła się w kolanach. Dupré podbiegł i podtrzymał ją, zażenowany, nie wiedział, co zrobić z rękami. W ramionach tego mężczyzny, może niewysokiego, ale bardzo silnego, poczuła się bezpiecznie. — Czy chce pani, żebym zawołał służbę? — pyta, doprowadzając ją do jednego z krzeseł stojących w holu. Roześmiała się głośno. — Mój drogi panie Dupré, musielibyśmy wtedy bez przerwy wzywać pomocy! To dziecko to prawdziwy diabełek, uwielbia się gimnastykować, zwłaszcza w nocy. Kiedy już usiadła na krześle, zaczęła normalnie oddychać, z rękami położonymi na brzuchu. Dupré wciąż był nad nią nisko pochylony. — Dziękuję, panie Dupré… Prawie go nie znała, mówiła do niego jedynie „dzień dobry”, „dobry wieczór”, „co u pana słychać”, ale nigdy nie słuchała odpowiedzi. Tym razem jednak nagle to do niej dotarło: przecież ten człowiek, chociaż taki dyskretny, bo jest też bardzo uległy, musi sporo wiedzieć o życiu Henriego, a więc także i o jej małżeństwie. Ta myśl bardzo jej się nie spodobała. Czuła się poniżona, nie tyle nawet przez tego człowieka, co przez okoliczności. Zacisnęła wargi. — Szuka pan więc mojego męża… — zaczęła.
Dupré wyprostował się, instynkt podpowiadał mu, że lepiej będzie nie nalegać zanadto, wyjść stąd jak najszybciej, ale było już za późno, tak jakby zapalił lont i zorientował się, że stoi teraz przed zamkniętym na podwójny zamek wyjściem awaryjnym. — Właściwie — ciągnęła Madeleine — ja także nie wiem, gdzie on jest. Sprawdził pan, czy nie ma go u którejś z jego kochanek? Zadała to pytanie troskliwym tonem, jak ktoś, kto naprawdę chciałby bardzo pomóc. Dupré zapiął ostatni guzik płaszcza. — Mogę panu spisać ich listę, jeśli pan chce, ale to zajęłoby trochę czasu. Jeśli nie znajdzie go pan u którejś z nich, radziłabym zrobić rundę po domach publicznych, które odwiedza. Niech pan może zacznie od tego przy rue Notre-Dame-de-Lorette, Henri uwielbia tam chodzić. A gdyby go tam nie było, może pan sprawdzić jeszcze ten przy Saint-Placide, a dalej ten w dzielnicy Ursulines, nigdy jakoś nie mogę sobie przypomnieć nazwy ulicy. — Przez chwilę milczy, po czym odzywa się znowu: — A tak swoją drogą, ciekawe, dlaczego burdele tak często znajdują się przy ulicach o ekumenicznie brzmiących nazwach… Zapewne to swoisty hołd, jaki grzech oddaje cnocie. Słowo „burdel” w ustach tej eleganckiej, ciężarnej kobiety, samej w tym wielkim domu, brzmiało nie tyle szokująco, ile okropnie smutno. Ile żalu się za tym kryło… Ale w tym akurat Dupré się mylił. Madeleine
nie odczuwała wcale żadnego żalu, gdyż to nie jej miłość małżeńską zraniono (ta bowiem wygasła już dawno temu), ale jej miłość własną. Dupré z kolei, o wojowniczej duszy, zawsze niepokonany, stał niewzruszony jak głaz. Madeleine, żałując, że odegrała tę śmieszną rolę, zrobiła gest, który teraz on jej przerwał — proszę, niech pani nie przeprasza. To było gorsze niż cokolwiek innego, znaczyło bowiem, że ją rozumie. Wyszła więc z holu, wypowiadając pod nosem ledwo słyszalne „do widzenia”. ♦ ♦ ♦ Henri rozłożył na stole karetę z piątek — cóż chcecie, tak to już jest, są takie dni, kiedy wszystko układa się po waszej myśli. Siedzący przy stole roześmiali się hałaśliwie, zwłaszcza Léon JardinBeaulieu, który przegrywał najwięcej, a jego śmiech miał świadczyć o fair play, o tym, jaki to on ma do tego wszystkiego dystans, no bo co, pięćdziesiąt tysięcy franków w jeden wieczór, wielka mi sprawa… Zresztą to była prawda. Cierpiał o wiele mniej z powodu straconych pieniędzy aniżeli ze względu na niesłychane szczęście, jakie dopisywało Henriemu. Ten człowiek zabierał mu wszystko. Myśleli dokładnie to samo, i jeden, i drugi. Pięćdziesiąt tysięcy franków — obliczał
Henri, zgarniając karty — jeszcze jedna taka godzinka i odzyskam to wszystko, co dałem temu łapserdakowi z ministerstwa; stary dziad w tych swoich wielgachnych trepach, będzie mógł sobie wreszcie kupić nowe… — Henri…! Uniósł głowę. Ktoś dał mu znak, że teraz jego kolej i że ma się odezwać. Pas. Trochę miał do siebie żal o tę sprawę, no, dlaczego właściwie dał aż sto tysięcy franków? Mógł przecież osiągnąć taki sam rezultat za połowę tej kwoty, a może nawet dając jeszcze mniej. Ale był wtedy tak spięty, pośpieszył się, zabrakło mu zimnej krwi! Można było pewnie to zrobić za trzydzieści tysięcy franków… Całe szczęście, że pojawił się Léon, ten żałosny rogacz. Henri uśmiechnął się do niego znad kart. Tak więc Léon zwróci mu te pieniądze, może nie wszystko, ale sporą część, chociaż jeśli się do tego dorzuci jego żonę i znakomite kubańskie cygara, to spokojnie uzbierało się tego tyle, co trzeba. Naprawdę miał świetny pomysł, żeby wziąć go sobie na wspólnika, nie była to może wielka kura złotopióra do oskubania, ale czerpał z tego niekłamaną radość. Po kilku kolejnych rozdaniach miał czterdzieści tysięcy franków, jego wygrana trochę się skurczyła. Intuicja podpowiadała mu, że lepiej jest zatrzymać się na tym etapie, więc ostentacyjnie przeciąga się, wszyscy od razu zrozumieli, o co chodzi, ktoś rzucił uwagę o zmęczeniu, ktoś poprosił, żeby przyniesiono płaszcze.
Była godzina pierwsza w nocy, kiedy Henri i Léon wychodzili do swoich samochodów. — No, naprawdę jestem dziś kompletnie wykończony — mówi Henri. — Już późno… — Raczej chodzi o to, mój drogi, że mam teraz absolutnie uroczą kochankę (mężatka, więc muszę zachować dyskrecję), młodą i napaloną, nawet sobie nie wyobrażasz! I do tego jest niestrudzona! Léon zwolnił kroku, z trudem łapał oddech. — Gdybym miał więcej odwagi — ciągnął Henri — zaproponowałbym ustanowienie orderu dla rogaczy, zasługują na to, nie uważasz? — No ale… twoja żona… — wybełkotał Léon słabym głosem. — Och, Madeleine to zupełnie co innego, jest już matką. Sam sobie zdasz z tego sprawę, kiedy na ciebie przyjdzie kolej, zobaczysz, że to już niewiele ma wspólnego z kobietą. — Zapalił ostatniego papierosa. — No a ty, mój drogi, jesteś szczęśliwy w małżeństwie? W tym momencie — pomyślał Henri — żeby jego szczęście było naprawdę kompletne, potrzebowałby, aby Denise wyłgała się jakąś wizytą u przyjaciółki i czekała teraz na niego w jakimś hotelu, a on mógłby do niej dołączyć, teraz, od razu. A jeśli nie — obliczył w myślach — to krótki wypad na Notre-Dame-deLorette nie zajmie mu znowu aż tak dużo czasu.
A jednak mimo wszystko zajęło mu półtorej godziny… Za każdym razem to samo: mówimy sobie, że wpadniemy jak burza, dosłownie na chwilę, a tu akurat dwie dziewczyny są wolne, do wyboru, więc zabieracie obie, no a potem wiadomo, od słowa do słowa… Wciąż jeszcze się uśmiechał, gdy myślał o tym, zbliżając się do bulwaru, lecz uśmiech nagle zamarł na jego ustach, gdy ujrzał Dupré. O tej porze w nocy jego pojawienie się nie zwiastowało niczego dobrego; jak długo na niego czekał? — Dargonne zamknięte — obwieścił Dupré, nawet się z nim nie witając, tak jakby te dwa słowa wystarczały do wyjaśnienia całej sytuacji. — Co znaczy: zamknięte? — W Dampierre to samo. I Pontaville-sur-Meuse. Wszędzie dzwoniłem, nie udało mi się dodzwonić do kilku, ale myślę, że wszystkie nasze cmentarze zostały zamknięte… — Ale… przez kogo? — Przez prefekturę, chociaż mówi się, że polecenie przyszło gdzieś z góry. Przed każdym z naszych cmentarzy postawili żandarma… Henri poczuł się, jakby dostał obuchem w głowę. — Postawili żandarma? Co-to-w-ogóle-kurwa-mabyć?! — Tak, i podobno mają się u nas zjawić jacyś inspektorzy. A na razie wszystko zamknięte.
Co tu się dzieje? Czyżby ten łapserdak z ministerstwa nie wycofał swojego raportu? — Wszystkie nasze cmentarze? Właściwie nie było sensu powtarzać, bo szef przecież doskonale zrozumiał. Ale to, co mu jeszcze umykało, to rozmiary całego problemu. Tak więc Dupré odchrząknął. — Chciałem panu też powiedzieć, panie kapitanie… że będę musiał wziąć teraz kilka dni wolnego. — W tej chwili to całkowicie wykluczone, mój drogi. Potrzebuję pana. Henri udzielił odpowiedzi, która byłaby jak najbardziej na miejscu w normalnych okolicznościach, ale brak reakcji Dupré nie przypominał wcale jego zwykłego i poddańczego milczenia. Po chwili, pewnym siebie głosem, takim, jakim rozkazywał majstrom, tyle że znacznie wyraźniej i mniej ustępliwym tonem niż zazwyczaj, mówił dalej: — Muszę pojechać do rodziny. Nie wiem, ile czasu mi to zajmie, wie pan, jak to jest… Henri popatrzył na niego ponurym wzrokiem potężnego przedsiębiorcy: reakcja Dupré wzbudziła w nim jednak strach. Zrozumiał, że tym razem sytuacja jest znacznie poważniejsza, niż myślał, dlatego że Dupré, nie czekając na jego odpowiedź, zadowolił się skinieniem głowy, odwrócił się na pięcie i odszedł. Dostarczył wiadomość i na tym skończyła się jego misja. Definitywnie. Ktoś inny zacząłby go obrzucać
wyzwiskami, ale Pradelle zacisnął tylko szczęki. Powtórzył sobie to, co wcześniej mówił do siebie dziesiątki razy: popełnił błąd, nie płacąc mu tyle, na ile sobie zasłużył. Jego wierność powinna zostać nagrodzona. Ale teraz już było za późno. Henri spojrzał na zegarek, była druga trzydzieści w nocy. Wchodząc po schodach, zobaczył zapalone światło na parterze. Już miał popchnąć drzwi wejściowe, kiedy te otworzyły się same, a za nimi stanęła drobna służąca, ta brunetka, jak jej tam? Pauline, zgadza się, całkiem milutka, dlaczego do tej pory jej jeszcze nie przeleciał, ale nic to, nie ma teraz czasu się nad tym zastanawiać. — Pan Jardin-Beaulieu dzwonił kilka razy do pana… — zaczęła. Henri robi na niej duże wrażenie, jej pierś szybko się unosi. — …ale dzwonek telefonu obudził panią, więc wyłączyła aparat i powiedziała mi, żebym czekała tu na pana, aby pana powiadomić: ma pan zadzwonić do pana Jardina-Beaulieu od razu, jak tylko pan wróci do domu. Najpierw Dupré, teraz Léon, z którym rozstał się niecałe dwie godziny temu. Henri niemal bezwiednie patrzy na piersi tej drobnej służącej, ale zaczyna jednak tracić powoli grunt pod nogami. Czy jest jakiś związek między telefonem Léona a wiadomością o zamknięciu wszystkich cmentarzy? — Dobrze — odpowiada jej — bardzo dobrze.
Słysząc swój głos, uspokaja się. Bezsensownie spanikował. Zresztą najpierw trzeba wszystko sprawdzić, może i owszem, zamknęli prowizorycznie jeden czy dwa cmentarze, ale żeby tak od razu wszystkie naraz, to mało prawdopodobne, bo to by oznaczało, że jakieś nieistotne trudności zaczynają urastać do rangi skandalu. Pauline musiała na chwilę przysnąć na krześle w holu, bo rysy jej twarzy są lekko nabrzmiałe. Henri nadal wpatruje się w nią, myśląc zupełnie o czymś innym, ale jego spojrzenie przypomina to, którym obdarza wszystkie inne dziewczyny i które sprawia, że czują się nieswojo. Pauline cofa się o krok. — Proszę pana, czy będę jeszcze potrzebna? Daje znać głową, że nie, więc Pauline natychmiast się ulatnia. Henri zdejmuje marynarkę. Zadzwonić do Léona! O takiej godzinie! Tak jakby nie miał dość innych spraw, jeszcze trzeba będzie się zajmować tym pokurczem! Wchodzi do swojego biura, włącza telefon, prosi o połączenie telefonistkę z centrali i zaraz od początku rozmowy z Léonem zaczyna się wydzierać: — Co takiego?! Znowu ta historia z raportem?! — Nie — odpowiada Léon — chodzi o jeszcze inny raport… — W głosie Léona nie słychać paniki; wydaje się raczej panować nad sobą, co jest dziwne, zważywszy na okoliczności. — To dotyczy, eee… Gardonne.
— Nie! — poprawia go zirytowany Henri. — Nie Gardonne, tylko Dargonne! Zresztą… Henri, który dopiero teraz zrozumiał, zamilkł, przerażony, słysząc tę wiadomość. To był raport, za który zapłacił sto tysięcy franków. — Osiem centymetrów grubości — komentuje Léon. Henri zmarszczył brwi. Co on takiego mógł napisać, ten porąbany urzędas, który zmył się ze stu tysiącami franków, żeby nabrało to aż takich rozmiarów? — W ministerstwie — ciągnie Léon — nigdy nie widzieli czegoś podobnego: do tego raportu wklejono sto tysięcy franków w dużych nominałach. Wszystkie banknoty są starannie przyklejone na kartkach. I do tego jest nawet załącznik z zestawieniem numerów seryjnych. Ten urzędas zwrócił pieniądze. Coś nieprawdopodobnego! Henri, kompletnie zbity z tropu tą informacją, nie był w stanie pozbierać wszystkich kawałków tej układanki: raport, ministerstwo, pieniądze, zamknięte cmentarze… Léon wziął na siebie zadanie powiązania tych elementów: — Inspektor opisał bardzo poważne uchybienie, jakie zauważył na cmentarzu w Dargonne, do tego powiadamia o próbie przekupienia zaprzysiężonego urzędnika państwowego, a te sto tysięcy franków są tego dowodem. Są potwierdzeniem tego faktu. Oznacza to, że oskarżenia zawarte w raporcie są uzasadnione, gdyż nie
przekupuje się bez powodu urzędnika. Zwłaszcza gdy chodzi o taką kwotę. Katastrofa. Léon milczy przez chwilę, aby Pradelle zrozumiał, jak ważne są te wiadomości. Jego głos wydaje się tak spokojny, że Henri przez chwilę ma wrażenie, iż rozmawia z kimś, kogo zupełnie nie zna. — Mojego ojca — odzywa się znowu Léon — powiadomiono dzisiaj wieczorem. Minister nie wahał się nawet przez chwilę, rozumiesz chyba, musi się jakoś zabezpieczyć, nakazał więc natychmiastowe zamknięcie cmentarzy. A teraz, logicznie rzecz biorąc, będzie miał trochę czasu, żeby zebrać wszystkie potrzebne dowody, które pozwolą mu uzasadnić oskarżenie, następnie przeprowadzą kontrolę na niektórych cmentarzach, a za nie więcej niż jakieś dziesięć dni wniesie pozew przeciwko twojej firmie do sądu. — Chcesz chyba powiedzieć: przeciwko „naszej” firmie! Léon nie odpowiedział od razu. No cóż, tego wieczoru najważniejsze sprawy rozgrywały się w milczeniu. Po tym, jak milczał Dupré, teraz z kolei ten nic nie mówi… Wreszcie po dłuższej chwili Léon znowu się odzywa, spokojnym, stonowanym głosem, tak jakby chciał mu coś wyznać: — Nie, Henri, zapomniałem ci o tym powiedzieć, to moja wina… Sprzedałem wszystkie akcje w zeszłym miesiącu. Kupili je drobni akcjonariusze, którzy zresztą
bardzo liczą na twój sukces, i mam nadzieję, że ich nie zawiedziesz. Cała ta sprawa już mnie nie dotyczy osobiście. A dzwoniłem do ciebie tylko dlatego, że jesteś moim przyjacielem… I znowu zapada bardzo wymowna cisza. Henri ma ochotę go zabić, tego karła, rozszarpać go własnymi rękami. — Ferdinand Morieux też sprzedał swoje udziały — dodaje Léon. Henri nie reaguje, odkłada powoli słuchawkę, kompletnie załamany tą wiadomością. Gdyby teraz miał okazję zabić Jardina-Beaulieu, nie byłby w stanie utrzymać w ręku noża. Minister, zamknięcie cmentarzy, pozew w sprawie korupcji, wszystko się sprzysięgło przeciwko niemu. Sytuacja całkowicie wymknęła mu się spod kontroli. Nawet nie spojrzał, która godzina. Była już prawie trzecia w nocy, kiedy wszedł do pokoju Madeleine. Żona siedziała na łóżku, nie spała. Tej nocy było w domu tak głośno, że nie dało się zmrużyć oka! No i Léon, który dzwonił co pięć minut — powinieneś mu powiedzieć, że… Kazała więc wyłączyć telefon — dzwoniłeś do niego? I nagle Madeleine przerywa, zaskoczona widokiem przerażonego Henriego. Widziała go już zatroskanego, rozwścieczonego, zawstydzonego, zaniepokojonego, a nawet przejętego, na przykład w zeszłym miesiącu, kiedy odstawił przed nią numer bezradnego mężulka, ale już nazajutrz nie było po nim
nic widać, tak jakby rozwiązał swój problem. Ale teraz, tej nocy, jest potwornie blady, spięty, jego głos nigdy dotąd tak nie drżał, ale najbardziej niepokojące jest to, że na jego twarzy nie widać kłamstwa, albo tylko bardzo niewiele, właściwie nic się na niej nie maluje, nic, co by tak jak zwykle świadczyło o jego przebiegłości czy krętactwach; zazwyczaj z daleka wyczuwała fałsz w jego zachowaniu, tymczasem teraz sprawiał wrażenie całkowicie szczerego… To proste, Madeleine nigdy nie widziała go w takim stanie. Mąż nawet nie przeprosił, że wszedł do jej pokoju w samym środku nocy. Usiadł po prostu na brzegu łóżka i zaczął mówić. Ograniczył się do zrelacjonowania jedynie tego, co mógł powiedzieć, nie rujnując całkowicie swojego wizerunku. Ale choć wyjawiał tylko to, co było absolutnie niezbędne, i tak okazało się to dla niego wielce nieprzyjemne. Za małe trumny, niekompetentni i pazerni pracownicy, wszyscy ci obcokrajowcy, którzy nawet nie mówili po francusku… I do tego potwornie trudne zadanie! Nie sposób sobie tego nawet wyobrazić! Ale też trzeba się z pewnymi rzeczami zgodzić: szwaby pochowane we francuskich grobach, trumny wypełnione ziemią, jakieś machlojki na cmentarzach, sporządzono raporty, myślał, że dobrze zrobi, proponując trochę pieniędzy pewnemu urzędnikowi, no tak, może to było niezręczne, ale w końcu…
Madeleine w skupieniu kiwała głową. Według niej wszystko nie mogło się stać wyłącznie z jego winy. — No, ale, Henri, dlaczego tylko ty, sam jeden, miałbyś być za to wszystko odpowiedzialny? To by było za proste… Henri był mocno zdziwiony, najpierw samym sobą, że jest w ogóle w stanie o tym wszystkim mówić i przyznać, że źle się do tego zabrał; dalej, był zdziwiony tym, że Madeleine słucha go z tak wielką uwagą i że, chociaż go nie broni, przynajmniej go rozumie; wreszcie, zdziwiony był ich związkiem, ponieważ po raz pierwszy od dnia, w którym się poznali, oboje zachowywali się jak dorośli. Rozmawiali bez złości, bez nadmiernych emocji, tak jakby ustalali, jakie prace należy wykonać w domu, albo jakby dyskutowali o podróży czy domowych kłopotach, właściwie po raz pierwszy naprawdę się rozumieli. Henri patrzył teraz na nią zupełnie inaczej. To, co przyciągnęło w tej chwili jego uwagę, to oczywiście jej niewiarygodnie obfity biust. Miała na sobie lekką nocną koszulę, widać było ciemne duże obwódki sutków, jej zaokrąglone ramiona… Henri zamilkł, wpatrując się w nią, ona uśmiechała się, nastąpiła krótka chwila olbrzymiego napięcia, moment zjednoczenia, strasznie jej teraz pragnął, a nagła fala pożądania wprawiła go w błogostan. Gwałtowność jego żądzy wynikała też z matczynej i opiekuńczej postawy, jaką przyjęła Madeleine, przez co miał ochotę schować się, znaleźć
schronienie i rozpłynąć się w niej. Temat był poważny, trudny, ale w tym, jak go słuchała, było coś lekkiego, prostego i uspokajającego. Bezwiednie Henri odprężył się, jego głos brzmiał spokojniej, nie śpieszył się już tak z wypowiadaniem słów. Patrząc na nią, pomyślał: ta kobieta należy do mnie. Odczuł z tego powodu zupełnie nową i nieoczekiwaną dumę. Wyciągnął dłoń, położył na jej piersi, uśmiechnęła się miło do niego, jego ręka zsunęła się na jej brzuch, Madeleine zaczęła głęboko oddychać, tak jakby oddychanie sprawiało jej ból. W geście Henriego było trochę wyrachowania, zawsze bowiem umiał trafić w czuły punkt Madeleine, ale tym razem nie chodziło tylko o to. Tak jakby odnalazł kogoś, kogo nigdy wcześniej naprawdę nie spotkał. Madeleine rozchyliła nogi, ale powstrzymała go, łapiąc za jego nadgarstek. — Chyba to nie jest najlepszy moment — szepnęła, chociaż z jej głosu można było wyczytać coś zupełnie przeciwnego. Henri powoli przytaknął, poczuł się znowu silny, odzyskał pewność siebie. Madeleine poprawiła poduszki, uspokoiła oddech, poszukała wygodnej pozycji, a kiedy już ją znalazła, westchnęła z żalem i, słuchając go, zamyślona, pogładziła jego wystające błękitne żyły, miał takie piękne dłonie. Henri skupił się, trzeba przecież powrócić do przerwanego tematu.
— Léon wycofał się. Nie mogę już liczyć na żadną pomoc ze strony jego ojca. Madeleine zdziwiła się, była wręcz zszokowana, że Léon mu nie pomoże, przecież chyba jest jego wspólnikiem w tym interesie, czyż nie? — No właśnie już nie — wyznał Henri — już nim nie jest. I Ferdinand też nie. Usta Madeleine zaokrągliły się, jakby wypowiadały bezdźwięczne „ha”. — Za długo musiałbym ci to tłumaczyć — odzywa się znowu. Uśmiecha się, a więc jej mąż jakoś się w tym odnalazł. Nic się nie zmieniło. Pogładziła go po policzku. — Mój ty biedaku kochany… — mówi do niego czułym, łagodnym głosem. — Więc tym razem to naprawdę coś poważnego? Przymknął oczy, dając do zrozumienia, że tak, otworzył je, po czym zaczyna mówić: — Twój ojciec wciąż nie chce mi pomóc, ale… — Tak, a gdybym go znowu poprosiła, on znowu by odmówił. Henri trzyma dłoń Madeleine w swojej dłoni, ale ich ręce spoczywają teraz na ich kolanach. Musi ją przekonać. Przecież to całkowicie niemożliwe, niewyobrażalne, żeby mu odmówiła. Stary Péricourt chciał go poniżyć, ale teraz, gdy mu się już to udało, powinien (Henri szukał właściwego słowa), powinien,
właśnie tak!, powinien wykazać się realizmem! No bo co może zyskać na tym, że jego reputacja wyląduje w rynsztoku, gdyby zrobił się z tego skandal? Nie, nie tyle nawet skandal, bo nie ma takich powodów, ale raczej gdyby przydarzył się taki incydent? Można jeszcze zrozumieć, że nie ma ochoty biec na ratunek zięcia, ale chyba nie kosztowałoby go to zbyt wiele, żeby sprawić radość swojej córce, prawda? Przecież wciąż interweniuje w sprawie tego lub tamtego, nawet wtedy, gdy jakieś tam kwestie nie za bardzo go obchodzą! Madeleine przyznała mu rację: — To prawda. Henri wyczuwa jednak u niej jakiś głęboki opór. Nachyla się do niej. — Nie chcesz go prosić… bo obawiasz się, że odmówi, o to chodzi? — Och nie! — odpowiada natychmiast Madeleine. — Zupełnie nie o to chodzi, kochanie! — Wysuwa dłoń z jego dłoni, kładzie ją na brzuchu, lekko rozsuwając palce. — Nie będę interweniować dlatego, że nie chcę tego robić. Tak naprawdę, Henri, słucham cię, ale to wszystko w ogóle mnie nie interesuje. — Dobrze cię rozumiem — zgadza się z nią Henri. — Zresztą wcale cię nie proszę o to, żebyś się tym interesowała, tylko… — Nie, Henri, ty niczego nie rozumiesz. Nie chodzi o twoje sprawy, to ty mnie nie interesujesz.
Mówi to, niczego nie zmieniając w swoim zachowaniu, jest wobec niego tak samo jak wcześniej bezpośrednia, uśmiecha się, mówi do niego ciepłym, przyjaznym tonem. Prysznic jest tak lodowaty, że Henri nie wie, czy dobrze usłyszał. — Chyba nie rozumiem… — Ależ tak, kochanie, jestem pewna, że doskonale to zrozumiałeś. To nie to, co robisz, jest mi obojętne, ale to, kim jesteś. Powinien był w tym momencie wstać i wyjść, ale powstrzymywało go wciąż spojrzenie Madeleine. Nie miał już ochoty usłyszeć nic więcej, ale był więźniem tej sytuacji, czuł się jak oskarżony, który musi usłyszeć wyrok ogłaszany przez sędziego. — Nigdy nie miałam zbyt wielu złudzeń co do tego, jaki jesteś — wyjaśnia Madeleine. — Ani też co z nami będzie. Przez chwilę byłam zakochana, przyznaję, ale bardzo szybko zrozumiałam, jak się to wszystko skończy. Byłam z tobą dotąd tylko dlatego, że potrzebowałam cię. Wyszłam za ciebie za mąż, bo miałam już swoje lata, bo mi to zaproponowałeś, no i to ładnie brzmi, d’Aulnay-Pradelle. Gdyby nie to, że bycie twoją żoną, ciągle poniżaną z powodu twoich zdrad, było tak żałosne, bardzo bym chciała tak się nazywać. Ale mówi się: trudno. Henri podnosi się. Tym razem nie unosi się honorem, nie stara się już wysuwać nowych argumentów i brnąć jeszcze dalej w kłamstwie:
Madeleine mówi zbyt rzeczowym tonem, a to, co mówi, jest ostateczne. — Jedyne, co cię do tej pory chroniło, to to, że jesteś po prostu piękny, mój miły. — Z głębi łóżka, z dłońmi na brzuchu, podziwia męża, który za chwilę wyjdzie z jej pokoju, mówi do niego, jakby rozstawali się tylko na tę noc, po czułej i miłej rozmowie. — Jestem pewna, że zrobiłeś mi prześliczne dziecko. I nigdy niczego więcej od ciebie nie oczekiwałam. Teraz, gdy ono jest tutaj — poklepała się delikatnie po brzuchu, który odpowiedział matowym dźwiękiem — możesz być, kim tylko chcesz, a nawet być niczym, jest mi to całkowicie obojętne. Jest to, owszem, rozczarowanie, ale pozbierałam się już, bo znalazłam dla siebie pociechę. Co do ciebie, o ile mogę to ocenić według tej skromnej wiedzy, jaką na ten temat posiadam, myślę, że niebawem nastąpi katastrofa, z której się nie podniesiesz. Ale to mnie już nie dotyczy. W podobnych okolicznościach Henriemu zdarzyło się ze dwadzieścia razy rozbić wazon, mebel, szybę albo jakiś bibelot. Tego wieczoru jednak zamiast tego podniósł się, wyszedł i powoli zamknął drzwi do pokoju żony. Gdy tak szedł korytarzem, przed oczami przewijały mu się obrazy z Sallevière, swojej rodowej siedziby, jaką widział kilka dni wcześniej, z przepięknie odnowioną ogromną fasadą, z ogrodnikami, którzy już zaczęli porządkować wielki ogród, z malarzami
rozpoczynającymi odmalowywanie plafonów w salach reprezentacyjnych i pokojach prywatnych, robotnicy mieli też zabrać się do odrestaurowania amorków i boazerii… Przytłoczony całą serią dezercji, jakie nastąpiły w ciągu zaledwie paru godzin, Henri czynił rozpaczliwe wysiłki, aby nadać realny kształt temu kataklizmowi, jednak nie udawało mu się to, były to wciąż tylko słowa, obrazy, ale nic realnego. Żeby wszystko w ten sposób stracić, tak samo szybko, jak udało mu się to zdobyć, po prostu nie był w stanie tego pojąć. Udało mu się to wreszcie dzięki wypowiedzianym na głos słowom, kiedy w korytarzu był tylko on sam: — Nie żyję.
37
Wraz ze zdeponowanymi w ostatnim czasie pieniędzmi na koncie bankowym Souvenir Patriotique widniały środki w wysokości stu siedemdziesięciu tysięcy franków. Albert wykonał szybkie rachunki, należało subtelnie to rozegrać, nie wolno było wypłacać zbyt wielkich kwot, chociaż w tym banku obroty były tak duże, że nierzadko zdarzało się, iż w ciągu jednego dnia operacje gotówkowe sięgały siedmiu, a nawet ośmiu milionów, do kasy zaś wpływały pieniądze z ogromnej liczby sklepów i wielkich paryskich galerii, tak że każdego dnia wpłaty od nich wynosiły czterysta, pięćset tysięcy franków, a czasami nawet i więcej. Od końca czerwca Albert czuł, że istnieje jakby poza swoim ciałem. Każdego ranka, pomiędzy atakami mdłości i wycieńczony jak po natarciu na niemieckie pozycje, szedł do pracy w stanie bliskim implozji; nie zdziwiłby się wcale, gdyby na dziedzińcu przed bankiem wymiar sprawiedliwości ustawił w nocy szafot, aby zgilotynować go bez procesu w obecności urzędników bankowych, którzy stawiliby się w komplecie, z panem Péricourtem na czele.
Przez cały dzień szamotał się w mętnym otępieniu, głosy docierały do niego z ogromnym opóźnieniem; kiedy ktoś mówił do niego, trzeba było przebić się przez mur wypełniającego go lęku. Albert patrzył tak, jakby trafiono go strumieniem wody ze strażackiego węża. Co? Co jest? — takie były za każdym razem jego pierwsze słowa, ale nikt na to nie zwracał uwagi, wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić. Przed południem przelewał na konto Souvenir Patriotique przekazy pieniężne, które dotarły dnia poprzedniego, a z wrzących oparów wypełniających mózg starał się określić kwotę, jaką powinien pobrać w gotówce. Potem gdy zaczynała się zmiana personelu w kasach na czas przerwy obiadowej, wykorzystywał każdą okazję, aby wyciągać z kasy pieniądze, podpisując drżącą ręką Jules d’Épremont, tak jakby klient pojawił się osobiście w banku w porze obiadu. W miarę jak pobierał pieniądze, wciskał banknoty do teczki, która wciąż pęczniała, aż wreszcie wczesnym popołudniem stawała się cztery razy bardziej opasła niż rano. Dwa razy, pewnego dnia wieczorem, kierując się w stronę obrotowych drzwi, kiedy usłyszał, jak zawołał go któryś z kolegów, kiedy indziej natomiast gdy dostrzegł podejrzliwość w spojrzeniu jakiegoś klienta, popuścił w spodnie i musiał czym prędzej wezwać taksówkę, aby wrócić do domu. Innym razem znowu wysuwał głowę na ulicę, żeby sprawdzić, czy szafot, którego rano nie było, nie został
aby postawiony w ciągu dnia przed stacją metra, no bo przecież nigdy nic nie wiadomo. W teczce, która większości pracowników służyła do tego, aby przynieść w niej posiłek, Albert przyniósł tego wieczoru dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy w dużych nominałach. Dlaczego nie sto tysięcy? Może pomyślicie, że to kwestia jakiegoś przesądu, no więc nic z tych rzeczy: chodziło bowiem o elegancję. Była to sprawa estetyki, fakt, że estetyki księgowego, trzeba wziąć tę poprawkę, ale estetyki mimo wszystko, dlatego że z taką kwotą Souvenir Patriotique mogło poszczycić się tym, że ukradło milion sto jedenaście tysięcy franków. Albertowi podobały się wszystkie te następujące po sobie kolejno jedynki. Wyznaczone przez Édouarda minimum zostało więc znacznie przekroczone, a w bardziej osobistym wymiarze był to dla Alberta dzień zwycięstwa. Była sobota, 10 lipca, poprosił dyrekcję o udzielenie mu okolicznościowego czterodniowego urlopu w związku ze świętem narodowym, a w czasie gdy bank zostanie ponownie otwarty 15 lipca, on powinien już być na statku w drodze do Trypolisu; zatem ten dzień był ostatnim jego dniem w pracy. Tak jak wtedy, gdy w 1918 roku zakończyła się wojna, to, że wyszedł z tego cało, wywołało w nim szok. Ktoś inny na jego miejscu pomyślałby, że jest nieśmiertelny. Jednak Albert nie był w stanie wyobrazić sobie, że po raz drugi uda mu się wyjść z tego obronną ręką; chwila wejścia na pokład statku płynącego do kolonii zbliżała się, ale cóż
z tego, skoro on wciąż nie mógł w to do końca uwierzyć. — Do zobaczenia w przyszłym tygodniu, panie Maillard! — Co? Co takiego? Eee… Tak, do zobaczenia… Ponieważ wciąż jeszcze żył, a ów symboliczny milion został zdobyty, a nawet suma ta została przekroczona, Albert zastanawiał się, czy nie byłoby wskazane wymienić bilety na pociąg i na statek, aby przyśpieszyć wyjazd. W tej materii jednak był jeszcze bardziej niezdecydowany niż w pozostałych sprawach. Wyjechać, tak, wyjechać jak najszybciej, od razu nawet, gdyby to było możliwe… No, ale co z Pauline? Sto razy próbował z nią porozmawiać i tyle samo razy z tego rezygnował. Pauline jest wspaniała, cudmiód w środku i do tego taka mądra! Ale była jednak typową dziewczyną z ludu, z aspiracjami do stylu życia burżuazji. Ślub w białym welonie, mieszkanie, potem dzieci, troje, a może i czworo, do tego się to wszystko sprowadzało. Gdyby to tylko od niego zależało, spokojne życie z Pauline i z dziećmi, czemu nie, Albert by na to przystał z radością i nawet chętnie zatrzymałby swoją pracę w banku. Teraz jednak, kiedy był już patentowanym oszustem, a niebawem, jeśli Pan Bóg tak zechce, zostanie oszustem na skalę międzynarodową, perspektywa ta oddalała się, a wraz z nią gdzieś w dal odpływały Pauline, ślub, dzieci i kariera w banku. Pozostawało tylko jedno rozwiązanie: przyznać się jej
do wszystkiego, przekonać ją, aby już za trzy dni wyjechała z nim, z milionem franków w dużych banknotach w walizce, wspólnie z kolegą o twarzy rozciętej na dwie części jak arbuz i z połową francuskiej policji depczącej im po piętach. Inaczej mówiąc, niemożliwe do wykonania. Albo też wyjechać samemu. Gdy zaś chodzi o proszenie Édouarda o radę, równie dobrze mógłby sobie porozmawiać ze ścianą. Właściwie, chociaż bardzo go lubił, i to z różnych, często sprzecznych ze sobą powodów, Albert uważał Édouarda za strasznego egoistę. Wpadał zobaczyć się z nim co drugi dzień, między wizytą w celu ukrycia kolejnej partii gotówki a spotkaniem z Pauline. Ponieważ mieszkanie przy impasse Pers było teraz puste, Albert uznał, że to nierozważne zostawiać tam fortunę, od której zależała ich przyszłość. Szukał więc innego rozwiązania, mógłby wynająć sejf w banku, ale nie miał jakoś zaufania do instytucji finansowych, więc zdecydował się w końcu na przechowalnię bagażu na dworcu SaintLazare. Każdego wieczoru wyjmował walizkę, zamykał się w ubikacji przy dworcowym bufecie, aby włożyć dzienny urobek, a potem przekazywał walizkę pracownikowi przechowalni. Podawał się za przedstawiciela handlowego. Sprzedaję paski do pończoch i gorsety — jak oświadczył, niczego lepszego
nie udało mu się wymyślić. Pracownicy porozumiewawczo puszczali do niego oko, na co on odpowiadał skromnym gestem, dzięki czemu, rzecz jasna, zdobywał jeszcze większe uznanie w ich oczach. W razie gdyby trzeba było zmyć się w błyskawicznym tempie, Albert zostawił tam także ogromne pudło na kapelusze zrobione z kartonu, a w nim ramę z narysowanym przez Édouarda końskim łbem, bez szyby, a na obrazie, opakowana w delikatną bibułę, leżała maska końskiej głowy. Gdyby musiał wyjechać w pośpiechu, wiedział, że prędzej zostawi walizkę z pieniędzmi niż to kartonowe pudło. Po odwiedzeniu dworcowej przechowalni i przed spotkaniem z Pauline Albert szedł do hotelu Lutetia, co wywoływało w nim kolejny atak paniki. No bo jeśli chce się być niezauważonym, to ten paryski pałac jest rzeczywiście jak znalazł… — Nie przejmuj się! — napisał mu Édouard. — Im bardziej rzucasz się w oczy, tym mniej zwracają na ciebie uwagę. Popatrz tylko na Jules’a d’Épremonta! Nikt nigdy go nie widział, a jednak wszyscy mają do niego zaufanie. Roześmiał się głośno jednym z tych swoich końskich rżeń, od których włosy stawały dęba na głowie. Albert odliczał najpierw tygodnie, a potem odliczał już dni. Teraz jednak, od czasu gdy Édouard pod fałszywą tożsamością i prawdziwym zarazem
nazwiskiem Eugène’a Larivière’a postanowił zamieszkać w słynnym luksusowym hotelu i zachowywać się ekscentrycznie, liczył już godziny, a nawet minuty dzielące go od wyjazdu, którego datę wyznaczyli na 14 lipca, kiedy to mieli wyjechać pociągiem z Paryża do Marsylii o godzinie trzynastej, aby nazajutrz zdążyć wsiąść na pokład SS D’Artagnan należącego do Compagnie des messageries maritimes i płynącego do Trypolisu. Trzy bilety. Tego wieczoru ostatnie jego chwile w banku były tak samo trudne jak poród, a każdy krok strasznie dużo go kosztował, aż wreszcie znalazł się na zewnątrz. Czy powinien naprawdę w to uwierzyć? Dzień był piękny, teczka ciężka. Po prawej stronie nie stał żaden szafot, a po lewej nie było plutonu żandarmerii… Nic poza drobną sylwetką Louise, która stała na chodniku po drugiej stronie ulicy. Obraz ten wywołał w nim szok, trochę tak jak wtedy, gdy spotkacie na ulicy jakiegoś sprzedawcę, którego do tej pory widzieliście tylko za ladą, więc owszem, rozpoznajecie go, ale czujecie jednocześnie, że coś wam tutaj nie pasuje. Louise nigdy nie była u niego w pracy. Zastanawiał się, przechodząc pośpiesznie przez ulicę, w jaki sposób udało jej się znaleźć adres banku, no, ale przecież ta mała wszystko słyszała i musiała też sporo wiedzieć o jego sprawkach.
— Édouard… — mówi. — Trzeba natychmiast do niego iść. — Co: Édouard? Co się stało? Louise jednak nie odpowiedziała, podniosła rękę i zatrzymała taksówkę. — Do hotelu Lutetia. W samochodzie Albert kładzie teczkę na podłodze między nogami. Louise patrzy prosto przed siebie, tak jakby to ona prowadziła taksówkę. Na szczęście dla Alberta Pauline, która miała służbę tego wieczoru, skończy pracę późno, a że musiała być znowu w pracy następnego dnia wcześnie rano, postanowiła więc spać „u siebie”. Dla służącej oznaczało to, że będzie spać u kogoś. — No, powiedz wreszcie…! — prosi Albert Louise po dłuższej chwili. — Co się z nim dzieje, z Éd… — Zauważył spojrzenie taksówkarza w tylnym lusterku i czym prędzej się poprawił: — To co mu w końcu jest, Eugène’owi? Twarz Louise była zakryta woalką, tak jak twarze zaniepokojonych matek lub żon. Odwróciła się do niego, rozchyliła rękami woalkę. Oczy miała mokre od łez. — Wygląda, jakby był nieżywy. Albert i Louise przeszli przez hol hotelu Lutetia krokiem, który jak mieli przynajmniej nadzieję, sprawiał wrażenie normalnego. A jednak bardzo rzucali się w oczy. Windziarz udawał, że nie dostrzega ich
zdenerwowania, był wprawdzie młody, ale już zachowywał się profesjonalnie. Zastali Édouarda leżącego na podłodze, opartego o łóżko, z wyciągniętymi nogami. Wyglądał bardzo marnie, ale nie był martwy. Louise zareagowała jak zawsze z zimną krwią. W pokoju czuć było wymiociny, otworzyła po kolei wszystkie okna i zrobiła szmaty ze wszystkich ręczników, jakie udało się jej znaleźć w łazience. Albert ukląkł i pochylił się nad przyjacielem. — No i co z tobą, stary? Coś chyba nie tak. Édouard poruszał bezwładnie głową, otwierał i kurczowo zamykał oczy. Nie miał maski na twarzy, z otchłani jego twarzy wydobywał się tak intensywny trupi odór, że Albert był zmuszony się cofnąć. Wciągnął głęboko powietrze, po czym chwycił przyjaciela pod pachy i udało mu się go ułożyć na łóżku. Z facetem, który nie ma ust, nie ma szczęki, a zamiast tego tylko dziurę i górne zęby, nie bardzo wiadomo, jak go poklepać po policzkach. Albert zmusił w końcu Édouarda, by ten otworzył oczy. — Słyszysz mnie? — powtarzał. — No, odpowiedz, słyszysz mnie? Ponieważ jednak nie było żadnej reakcji, od razu przeszedł do bardziej zdecydowanych działań. Wstał, poszedł do łazienki i napełnił szklankę wodą. Kiedy odwrócił się, żeby wrócić do pokoju, był tak zaskoczony, że upuścił szklankę, po czym poczuł się
słabo i musiał usiąść na podłodze. Do drzwi była przyczepiona maska, wisząca jak szlafrok na haczyku. Twarz mężczyzny. Twarz Édouarda Péricourta. Prawdziwego Édouarda. Tego wcześniejszego, twarz idealnie odtworzona! Brakowało tylko oczu. Albert przez chwilę stracił świadomość miejsca, w jakim przebywał, wydało mu się, że jest w okopie, kilka kroków od drewnianych stopni, przygotowany do ataku, wszyscy pozostali żołnierze są tuż obok, napięci jak cięciwa łuku, gotowi ruszyć do natarcia na Wzgórze 113. Tam porucznik Pradelle sprawdza przez lornetkę, co dzieje się na linii nieprzyjaciela. Przed nim jest Berry, a przed Berrym ten gość, z którym nigdy zbyt wiele nie rozmawiał, a który się teraz odwraca, Péricourt przygląda mu się z promiennym uśmiechem. Albert patrzy na niego jak na dzieciaka, który chce zrobić jakieś głupstwo, nie ma nawet czasu mu odpowiedzieć, Péricourt już się odwrócił do niego plecami. To była dokładnie ta sama twarz, którą widział tego wieczoru przed sobą, tyle że bez uśmiechu. Albert był jak porażony, nigdy go więcej nie widział, to jasne, jedynie w snach, a tymczasem on tutaj był, jakby wychodził zza drzwi, tak jakby Édouard miał pojawić się za chwilę cały, jak duch. Wyzwolił się długi łańcuch obrazów, dwaj żołnierze zabici strzałami w plecy, natarcie na Wzgórze 113, porucznik Pradelle, który
uderza go brutalnie w plecy, lej po pocisku, zakrywająca go masa ziemi. Albert zawył. Louise stanęła przerażona w drzwiach. Otrząsnął się, odkręcił kran, zlał wodą twarz, znowu napełnił szklankę i nie patrząc już na maskę Édouarda, wrócił do pokoju i wlał jej zawartość, na jeden raz, do gardła przyjaciela, który natychmiast oparł się na łokciach, zaczął kasłać jak potępieniec, tak jak on sam musiał kiedyś kasłać, wracając do żywych. Albert przechylił mu tors nieco do przodu, gdyby znowu miał wymiotować, ale nie, atak kaszlu trwał jeszcze przez dłuższą chwilę, aż w końcu całkowicie się uspokoił. Édouard odzyskał przytomność, był wycieńczony, jeśli sądzić po podkrążonych oczach i bezwładnym ciele, które ponownie zanurzyło się w odrętwieniu. Albert słuchał, jak oddycha, i wydawało mu się, że normalnie. Nie krępując się obecnością Louise, rozebrał przyjaciela i przykrył go narzutą. Łóżko było tak wielkie, że mógł usiąść tuż obok niego u wezgłowia, a Louise przycupnęła po drugiej stronie. Siedzieli tak oboje niczym podpórki, które na półce dociskają książki. Każde z nich trzymało za rękę Édouarda, a z jego gardła wydobywały się niepokojące rzężenia. Z miejsca, gdzie siedzieli, Louise i Albert mogli dostrzec leżącą na wielkim okrągłym stole pośrodku pokoju długą cienką strzykawkę, przeciętą na dwie
części cytrynę, a na kartce papieru resztki brunatnego proszku podobnego do ziemi, zapalniczkę z knotem, którego ściągnięta i zawiązana pętla przypominała umieszczony pod słowem przecinek. Przy nodze stołu leżała kauczukowa opaska. Siedzieli, nie odzywając się do siebie, pogrążeni w myślach. Albert nie był zbyt biegły w tych sprawach, ale ten produkt przypominał mu wyraźnie to, co zaproponowano mu wtedy, gdy szukał morfiny. A więc kolejny etap: heroina. Żeby ją zdobyć, Édouard nie potrzebował już nawet pośrednika… Co dziwne, Albert zadał sam sobie pytanie: Do czego w takim razie jestem mu potrzebny? — jakby żałował, że nie dane mu było, poza tym wszystkim, móc załatwić także i tej sprawy. Od jak dawna Édouard brał heroinę? Albert znalazł się w położeniu rodzica, którego przerosła sytuacja i który niczego nie podejrzewał, a teraz stanął przed faktem dokonanym, lecz jest już za późno. I do tego na cztery dni przed wyjazdem… A zresztą, co to właściwie zmienia, cztery dni przed czy po? — Wyjedziecie? — Dziewczęcy umysł Louise podążał tą samą ścieżką, zapytała zamyślona i jakby nieobecna duchem. Albert odpowiada milczeniem. Oznacza to „tak”. — Kiedy? — pyta, wciąż na niego nie patrząc. Albert milczy. Ma to znaczyć „już wkrótce”.
Louise odwraca się w stronę Édouarda i wyciągniętym palcem wskazującym powtarza to, co zrobiła pierwszego dnia: rozmarzona przesuwa palcem po rozwartej ranie, po nabrzmiałej, rozpostartej szeroko czerwonawej błonie śluzowej… Potem podnosi się, idzie założyć płaszcz, wraca do łóżka, tym razem od strony Alberta, nachyla się i całuje go długo w policzek. — Przyjdziesz się ze mną pożegnać? Ruchem głowy Albert odpowiada: „Tak, oczywiście”. Oznacza to: „Nie”. Louise daje znać, że zrozumiała. Całuje go jeszcze raz, po czym wychodzi z pokoju. Jej nieobecność tworzy ogromną dziurę powietrzną, która powstaje, gdy się leci aeroplanem, tak przynajmniej mówią.
38
To było coś tak wyjątkowego, że panna Raymond była wciąż oszołomiona. Żeby nie skłamać, od czasu, gdy pracowała w merostwie dzielnicy, nigdy czegoś podobnego nie widziano. Trzy razy przeszła przez biuro, a on na nią nawet nie spojrzał, no dobrze, to jeszcze ujdzie, ale żeby trzykrotnie przeszła wokół jego biurka, a on nie wsunął ręki pod jej spódnicę, z wyciągniętym palcem wskazującym… Już od kilku dni Labourdin nie był sobą, miał szkliste spojrzenie, obwisłe usta i gdyby nawet panna Raymond wykonała dla niego Taniec siedmiu zasłon, w ogóle by tego nie zauważył. Miał bladą cerę, chodził z trudem, jak ktoś, kto spodziewa się w każdej chwili zawału. Tym lepiej — pomyślała. — Zdychaj, padlino jedna. Nagła dezintegracja psychiczna szefa była właściwie pierwszym miłym doznaniem, jakiego doświadczyła, od czasu, gdy się tu zatrudniła. To było jak błogosławieństwo. Labourdin wstał, powoli założył marynarkę, wziął kapelusz i wyszedł bez słowa z biura. Kawałek koszuli
wystawał mu ze spodni, ten właśnie drobny szczegół, który z każdego mężczyzny zrobi łachmytę. W jego ciężko stawianych krokach było coś z wołu idącego na rzeź. W rezydencji Péricourta powiadomiono go, że pana nie ma w domu. — Zaczekam… — powiedział. Po czym pchnął drzwi do salonu, opadł na pierwszą z brzegu sofę. Z pustym wzrokiem i właśnie w tej pozycji trzy godziny później zastał go pan Péricourt. — To pan? A co pan tu właściwie robi? — spytał. Pojawienie się pana Péricourta mocno go speszyło. — Ach! Panie prezesie… panie prezesie… — jęczał Labourdin, próbując się podnieść. Na tyle tylko potrafił się zdobyć, przeświadczony, że samym tym słowem „prezes” wyjaśnił wszystko. Mimo rozdrażnienia pan Péricourt odczuwał w stosunku do Labourdina coś na podobieństwo dobroci typowej dla rolników. „Niech no mi pan to wyjaśni” — zwracał się do niego czasem z cierpliwością, jaką okazuje się krowom i idiotom. Tego dnia jednak zachowywał się lodowato, zmuszając Labourdina, aby ten wzbudził w sobie energię, która pozwoliłaby mu wygrzebać się z sofy i wytłumaczyć — proszę mnie dobrze zrozumieć, panie prezesie, nic nie pozwalało sądzić, zresztą i pan prezes, jestem pewien, i wszyscy wokoło, no, jak w ogóle można było sobie coś takiego wyobrazić, itd., itd.
Jego rozmówca pozwolił, aby spływał potok zupełnie niepotrzebnych słów. Zresztą już go nie słuchał. Nie było sensu tego ciągnąć. Labourdin jednak wciąż biadolił. — Otóż ów Jules d’Épremont, panie prezesie, proszę sobie wyobrazić, no więc on nie istnieje! — Z jego głosu wyczytać można było niemal podziw. — No, ale jak to! Członek Instytutu Francji, który pracuje w Amerykach, jak to w ogóle możliwe, żeby nie istniał! A te szkice, te przepiękne rysunki, ten znakomity projekt, przecież ktoś to mimo wszystko jednak wykonał! Labourdin, gdy osiągnął już ten stan, koniecznie potrzebował dodatkowego impulsu, bo inaczej jego umysł zaczynał kręcić się w koło i mogło to trwać całymi godzinami. — Tak więc on nie istnieje — podsumował pan Péricourt. — No właśnie! — wykrzyknął Labourdin, szczerze ucieszony, że został tak dobrze zrozumiany. — Bo ten adres, pięćdziesiąt dwa, rue du Louvre, niech pan sobie wyobrazi, panie prezesie, on też nie istnieje! A wie pan, co tam jest? — Cisza. Niezależnie od okoliczności Labourdin uwielbiał różne zgadywanki, wszyscy kretyni lubią robić wrażenie. — Poczta! — zaryczał głośno. — Urząd pocztowy! Nie ma adresu, to tylko skrytka pocztowa! Był zachwycony subtelnością tego pomysłu.
— I właśnie teraz pan się zorientował… Labourdin zinterpretował ten zarzut jako zachętę. — Właśnie tak, panie prezesie! Proszę zauważyć — uniósł palec wskazujący, aby podkreślić, jak wyrafinowane jest jego podejście — że miałem pewne drobne wątpliwości. Owszem, otrzymaliśmy potwierdzenie, list napisany na maszynie, w którym wyjaśniono, że artysta przebywa w Amerykach i że wszystkie te jego rysunki, które tak dobrze pan zna, ale ja sam… — Zrobił minę wyrażającą wątpliwość, czemu towarzyszył ruch głową, który miał wyrazić to, czego słowami wyrazić się nie da: tego, mianowicie, jak bardzo był przenikliwy. — I zapłacił mu pan? — przerwał mu lodowatym tonem pan Péricourt. — Ależ, ależ, ależ, ależ… no jakże? Oczywiście, panie prezesie, że mu zapłaciliśmy! — W jego głosie nie było cienia wątpliwości. — Gdybyśmy nie zapłacili, nie byłoby zamówienia! A bez zamówienia nie byłoby pomnika! Nie mogliśmy postąpić inaczej! Zapłaciliśmy zadatek na rzecz Souvenir Patriotique, musieliśmy to zrobić! — Łącząc słowo z gestem, wyciągnął z kieszeni coś, co przypominało gazetę. Pan Péricourt wyrwał mu ją z rąk. Nerwowo ją przekartkował. Labourdin nie pozwolił mu nawet zadać pytania, które już miał na końcu języka. — Ta cała firma w ogóle nie istnieje! — krzyknął. — To firma, która… — Gwałtownie zamilkł, bo słowo, które przecież przewijało się bez przerwy od
dwóch dni, właśnie mu umknęło. — Ta firma… — Znowu odzyskał głos, gdyż zauważył, że jego mózg pracuje trochę jak silnik w samochodzie, kilka obrotów korbą i wreszcie zaskoczy. — Ta firma istnieje tylko w wyobraźni. Właśnie tak, została wymyślona! Uśmiechnął się szeroko od ucha do ucha, najwyraźniej zachwycony, że udało mu się pokonać tę językową przeszkodę. Pan Péricourt wciąż przeglądał cieniutki katalog. — Ale — odezwał się — tutaj są przedstawione modele przemysłowe. — Eee… tak — zaryzykował Labourdin, który nie bardzo wiedział, do czego zmierza teraz pan prezes. — Labourdin, przecież my chyba zamówiliśmy oryginalne dzieło, zgadza się? — Aaachchch! — zawył znowu Labourdin, który zapomniał o tym pytaniu, chociaż pamiętał, że przygotował sobie na nie odpowiedź. — Zgadza się, panie prezesie, bardzo nawet oryginalne! Tyle że, wie pan, no, pan Jules d’Épremont, członek Instytutu Francji, jest autorem zarówno wzorów przemysłowych, jak i dzieł, jak by to nazwać, wykonywanych „na miarę”! Ten człowiek potrafi wszystko zrobić! — Nagle przypomniał sobie, że mówi w tym momencie o całkowicie fikcyjnej postaci. — W każdym razie… umiałby na pewno wszystko zrobić — dodał, ściszając głos, tak jakby chodziło o nieżyjącego już twórcę, który
z tego tylko powodu nie był w stanie zrealizować zamówienia. Kartkując katalog i oglądając przedstawione wzory, pan Péricourt zaczynał pojmować rozmiary oszustwa; miało skalę narodową. Skandal będzie potworny. Nie zwracając uwagi na Labourdina, który właśnie obiema rękami podciągał spodnie, odwrócił się na pięcie, wrócił do gabinetu i stanął twarzą w twarz z bezmiarem swojej klęski. Wszędzie dokoła wisiały oprawione w ramki rysunki, szkice, rzuty jego pomnika, wszystko przeraźliwie świadczyło o doznanym poniżeniu. To nie wydane pieniądze ani nawet — dla kogoś takiego jak on — fakt, że dał się oszukać, nie to było najgorsze. Wyprowadzało go z równowagi to, że zakpiono sobie z jego nieszczęścia. Pieniądze, reputacja, to nieistotne, nie przejmował się tym, a świat zdążył go już nauczyć, jak złym doradcą jest uraza. Jednak wyśmianie jego nieszczęścia oznaczało też, że zadrwiono sobie ze śmierci jego syna. Tak jak on sam kiedyś to uczynił. Ten pomnik ku czci poległych zamiast naprawić całe zło, jakie wyrządził swojemu synowi, jedynie spotęgował żal. Upragniona pokuta przeobrażała się teraz w groteskę. Katalog wydany przez Souvenir Patriotique proponował całą gamę produktów przemysłowych po niezwykle atrakcyjnych cenach. Ile tych nieistniejących
pomników sprzedano? Jak wiele rodzin przekazało pieniądze na te chimery? Ile gmin dało się okraść temu oszustowi, padając ofiarą własnej naiwności? Że ktoś miał czelność, że w ogóle mógł wpaść na pomysł, aby orżnąć tych wszystkich nieszczęśników, było dla niego czymś nie do pojęcia. Pan Péricourt nie był człowiekiem wystarczająco wspaniałomyślnym, aby poczuć się naprawdę blisko z ofiarami, których liczby się domyślał, ani też wcale nie miał zamiaru śpieszyć im z pomocą. Myślał wyłącznie o sobie, o własnym nieszczęściu, myślał o swoim synu i o swojej własnej historii. Cierpiał przede wszystkim z tego powodu, że nigdy nie uda mu się już stać tym ojcem, którym nigdy dotąd nie potrafił być. Jednak w sposób jeszcze bardziej egoistyczny był oburzony, tak jakby atak skierowano osobiście przeciwko niemu: ci, którzy zapłacili za przemysłowe wzory, okazali się wystrychniętymi na dudka ofiarami ogólnej mistyfikacji, gdy on tymczasem, zamawiając unikatowy pomnik na miarę, uważał siebie za ofiarę indywidualnego oszustwa. Ta klęska potężnie zraniła jego dumę. Wycieńczony i wściekły usiadł za biurkiem i raz jeszcze otworzył katalog, który wcześniej bezwiednie pomiął w rękach. Przeczytał uważnie długi list adresowany przez oszusta do merów miast i miasteczek. Zdania sprytne, uspokajające, brzmiały tak bardzo urzędowo! Pan Péricourt zatrzymał się na chwilę przy
argumencie, który najprawdopodobniej zapewnił sukces temu potwornemu nadużyciu zaufania, a mianowicie propozycji udzielenia wyjątkowego upustu, co, rzecz jasna, musiało być niezwykle atrakcyjne dla tych, którzy dysponowali niewielkim budżetem, niemal jak łut szczęścia… I na dodatek ta symboliczna data 14 lipca… Podniósł głowę, wyciągnął rękę i zajrzał do kalendarza. Oszuści pozostawili niewiele czasu klientom na reakcję lub na sprawdzenie, z kim mają do czynienia. O ile w zamian za złożone zamówienie otrzymali prawidłowo wypełnione pokwitowanie, nie mieli żadnych powodów, żeby niepokoić się przed dniem 14 lipca, kiedy upływał termin rzekomego upustu. Dzisiaj jest 12 lipca. Tak więc to już tylko kwestia dni. Skoro nikt o nich nic nie mówi, oszuści zaczekają z ucieczką z pewnością do momentu, aż spłyną ostatnie zaliczki. Jeśli zaś chodzi o samych klientów, najlepiej zorientowani albo najbardziej podejrzliwi spośród nich zaczną wkrótce sprawdzać, czy właściwie ulokowali swoje zaufanie. I co wtedy się stanie? Wybuchnie skandal. Za dzień, dwa albo za trzy dni. Być może była to już tylko kwestia godzin. I co dalej? Gazety będą się prześcigać w emocjach, postawią na nogi całą policję; deputowani, ci znieważeni
przedstawiciele narodu, przystroją się w szatę patriotycznych cnót… — Idiotyczne — wyszeptał do siebie pan Péricourt. Bo nawet jeśli uda się znaleźć tych łobuzów, jeśli się ich zatrzyma, to śledztwo potrwa ile? Trzy, cztery lata, a do tego czasu wszyscy zdążą się uspokoić. Nawet ja — pomyślał. Ta myśl wcale go nie ukoiła: jutro się nie liczy, bo on cierpi dzisiaj. Zamknął katalog, pogładził go otwartą dłonią. Jules d’Épremont i jego wspólnicy, kiedy zostaną zatrzymani (o ile to w ogóle kiedykolwiek nastąpi), przestaną być konkretnymi ludźmi. Staną się ciekawostkami, przyciągającym przez chwilę zjawiskiem, jak niegdyś Raoul Villain5 i jak stawał się nim Landru. Rzuceni na pastwę powszechnej furii, winni nie będą należeli do swych ofiar. No a on, Péricourt, kogo mógłby wtedy nienawidzić, gdyby ci bandyci stali się własnością wszystkich? Co gorsza, jego nazwisko pojawiłoby się w samym środku procesu! I gdyby, na nieszczęście, okazał się jedynym, który zamówił oryginalne dzieło, wówczas tylko o nim jednym mówiono by: popatrzcie tylko na tego tam, włożył w ten interes sto tysięcy franków, napalił się i wyszedł na tym jak ostatni dureń! Aż się zakrztusił na myśl, że w oczach wszystkich uchodzić będzie za głupca i ofermę. On, odnoszący sukcesy
przemysłowiec, wzbudzający strach bankier, jak dziecko dał się wpuścić w maliny przez zwykłych oszustów. Brakowało mu słów. Zraniona miłość własna zaślepiała go. Zaszło w nim w tym momencie coś tajemniczego i ostatecznego zarazem: ci ludzie, którzy dokonali przestępstwa, chce ich znaleźć, tak jak rzadko czegoś pragnął, tego akurat zapragnął żarliwie i szaleńczo. Nie wiedział jeszcze, co z nimi zrobi, ale chciał ich dostać w swoje ręce, i tyle. Kanalie. Zorganizowana banda. Czy zdążyli już wyjechać z kraju? A może jeszcze nie. Czy uda się ich odnaleźć, zanim zrobi to policja? Było południe. Pociągnął za sznur od drzwi i zażądał, by wezwano jego zięcia. Tak, niech przyjdzie. I niech zostawi wszystkie inne sprawy.
39
Wczesnym popołudniem Henri d’Aulnay-Pradelle wszedł do przestronnej sali urzędu pocztowego przy rue du Louvre i usiadł na jednej z ławek, z której mógł obserwować zawieszone na ścianie długie rzędy skrzynek na listy, nieopodal monumentalnych schodów prowadzących na pierwsze piętro. Skrytka pocztowa numer 52 znajdowała się w odległości piętnastu metrów od niego. Udawał, że jest pochłonięty czytaniem gazety, ale szybko zrozumiał, że nie będzie w stanie wytrzymać zbyt długo, tkwiąc w jednym miejscu. Przed zajrzeniem do skrzynki te cwaniaczki musiały z pewnością obserwować to miejsce przez dłuższy czas, żeby upewnić się, że nie dzieje się nic podejrzanego, i do tego ci goście na pewno nie pojawiali się w połowie dnia, ale raczej wczesnym rankiem. W każdym razie teraz, gdy był już na miejscu, ogarniał go najgorszy z możliwych lęków: dla tych oszustów zjawić się tutaj byłoby dzisiaj większym ryzykiem aniżeli wsiąść do pociągu jadącego na drugi koniec Europy albo wejść na płynący do Afryki statek. Nie przyjdą. A czasu miał przed sobą mało. Ta myśl poważnie osłabiła jego morale.
Opuszczony przez pracowników, pozostawiony sam sobie przez wspólników, przez teścia, który się go wyrzekł, odtrącony przez żonę, nie miał przed sobą żadnej perspektywy w obliczu nadciągającej katastrofy… Przeżył trzy najgorsze dni w życiu aż do tego wezwania w ostatniej chwili, kiedy goniec odnalazł go i dostarczył mu wiadomość nabazgraną na wizytówce pana Marcela Péricourta: „Proszę natychmiast się u mnie zjawić”. Błyskawicznie złapał taksówkę, dotarł na boulevard de Courcelles, na piętrze zobaczył Madeleine. A ta wciąż się do niego anielsko uśmiecha, jak gęś, która właśnie znosi jajo. Na jej twarzy nie ma nawet śladu po tym, jak dwa dni temu z zimną krwią wydała na niego wyrok. — Ach, więc jednak udało się ciebie jakoś znaleźć, mój drogi? Tak jakby odczuła ulgę. Co za głupia dziwka. Wysłała po niego gońca, aby ten odnalazł go nie gdzie indziej, jak w łóżku Mathilde de Beausergent; swoją drogą, skąd ona była tak świetnie poinformowana? — Ale nie przeszkodzono ci przed orgazmem, mam nadzieję! — dodała Madeleine. Ponieważ jednak Henri przeszedł bez słowa obok niej, dodała: — Ach tak, idziesz się zobaczyć z tatą… Znowu jakaś męska sprawa, ależ wy jesteście nużący… Potem skrzyżowała dłonie na brzuchu i powróciła do swojego ulubionego zajęcia, które polegało na tym,
że starała się odgadnąć, czy te małe garby to nóżki, stópki, czy może łokcie, dziecko ruszało się jak rybka, jak jakieś małe zwierzątko; uwielbiała z nim rozmawiać. ♦ ♦ ♦ W miarę upływu czasu niezliczeni goście przychodzili do okienek i od nich odchodzili, otwierały się wszystkie skrytki pocztowe z wyjątkiem tej, której pilnował, a Henri zmieniał pozycję, ławkę, piętro, wchodził tam, gdzie można było zapalić papierosa, wciąż obserwując parter. Ta bezczynność powoli go dobijała, ale cóż mógł zrobić innego? Zaczynał przeklinać w duchu starego Péricourta, przez którego tkwił tutaj bezsilnie i bezsensownie. Ujrzał go bardzo przejętego. Ten człowiek umrze, stojąc, można było odczytać zmęczenie z całej jego sylwetki, ze zgarbionych pleców i podkrążonych sino oczu… Wprawdzie już od jakiegoś czasu widoczne były u niego oznaki osłabienia, ale wydawało się, że teraz jego stan znacznie się pogorszył. W Jockey Clubie szeptano, że od czasu, gdy w listopadzie poczuł się źle, nie jest już tym samym człowiekiem. Doktor Blanche, milczący przecież zazwyczaj jak Sfinks, spuszczał mimo wszystko wzrok, kiedy rozmawiano o Marcelu Péricourcie, więc wszystko jasne. Niezawodną wskazówką na giełdzie było to, że akcje niektórych
spółek należących do jego koncernu zanotowały spadek. Po pewnym czasie wprawdzie nastąpił wzrost, ale jednak… Myśl o tym, że Henri będzie zrujnowany, kiedy ten stary dziad będzie musiał ustąpić, to znaczy kiedy już będzie za późno, stawała się dla niego nieznośna. Gdyby tak strzelił kopytami właśnie teraz, a nie za jakieś sześć miesięcy czy za rok… Fakt, że testament jest spisany, tak jak zamknięta jest sprawa intercyzy, lecz Henri wciąż miał niezachwianą nadzieję w swoje zdolności uzyskiwania tego, czego chce, od kobiet, chociaż zdolność ta jakoś nie sprawdziła się w przypadku jego własnej żony (szczyt wszystkiego). Gdyby to jednak okazało się konieczne, sięgnie do głębokich rezerw, a wtedy tę całą Madeleine rozniesie na strzępy; co do fortuny starucha, muszę dostać moją część, daję na to oficerskie słowo. Co za marnotrawstwo. Chciał pewnie za dużo i za szybko… Ale co tam, nie ma po co wracać do przeszłości, tak już jest, Henri jest przecież człowiekiem czynu, a nie z tych, co się nad sobą użalają. — Zmierza pan do bardzo poważnych kłopotów — powiedział do niego stary Péricourt, kiedy Henri zajął miejsce naprzeciwko niego, trzymając wciąż w dłoni wizytówkę z wypisanym poleceniem przybycia. Henri nie odpowiedział, ponieważ to była prawda. To, co można było jeszcze jakoś odkręcić — drobne problemy na cmentarzach — stawało się, wraz z oskarżeniem o chęć przekupienia urzędnika
państwowego, trudnością prawie niemożliwą do pokonania. Prawie. A więc oznacza to, że nie do końca niemożliwą do pokonania. I rzeczywiście, jeśli Péricourt posłał po niego, jeśli poniżał się, prosząc go, jeśli zdobył się nawet na to, że wysłał po niego aż do łóżka jednej z jego kochanek, oznaczało to, że bardzo, ale to bardzo go potrzebuje. O co mogło mu chodzić, żeby zniżył się do wezwania jego właśnie, Henriego d’Aulnay-Pradelle’a, którego nazwisko wymawiał zawsze z pogardą? Henri nie miał o tym zielonego pojęcia, nie wiedział nic poza tym, że teraz jest tutaj, w gabinecie starego, że siedzi, a nie stoi, i że przecież o nic go nie prosił. Pojawił się jakiś nieśmiały promyk światła, jakaś niewielka nadzieja. Nie zadał żadnych pytań. — Beze mnie pana problemy są nierozwiązywalne. Henri popełnił w tym momencie pierwszy błąd wynikający z miłości własnej, pozwolił sobie bowiem na sceptyczny uśmieszek. Pan Péricourt zareagował na to z gwałtownością, o jaką zięć by go nigdy nie podejrzewał. — Pan jest martwy! — wydarł się na niego. — Słyszy mnie pan? Martwy! Z tym, co pan masz na karku, państwo odbierze ci wszystko, majątek, zniszczy reputację, wszystko, i nie podniesiesz się pan z tego! I skończysz w więzieniu!
Henri należał do tej kategorii ludzi, którzy po popełnieniu poważnego błędu taktycznego są jednak w stanie wykazać się wspaniałą intuicją. Wstał i skierował się w stronę wyjścia. — Niech pan zostanie! — krzyknął pan Péricourt. Bez cienia zawahania Henri odwrócił się, przemaszerował zdecydowanym krokiem przez gabinet, oparł ręce na blacie biurka teścia i powiedział: — Więc przestań się pan mnie wreszcie czepiać. Potrzebuje mnie pan. Nie wiem, w jakiej sprawie, ale żeby wszystko było jasne, czegokolwiek by pan ode mnie zażądał, moje warunki pozostaną takie same. Ma pan ministra w kieszeni? No i bardzo dobrze, w takim razie osobiście będzie pan u niego interweniował, wywali pan do kosza wszystkie oskarżenia, nie chcę, żeby ciążyły na mnie jakiekolwiek zarzuty. Po czym zasiadł ponownie w fotelu, założył nogę na nogę, można by przysiąc, że jest w Jockey Clubie i że czeka, aż ochmistrz przyniesie mu kieliszek likieru. W takiej sytuacji każdy inny zadrżałby, zastanawiając się, czego będą od niego żądać, każdy, ale nie Henri. Od trzech dni myślał bez przerwy o czekającej go nieuniknionej klęsce, więc był zdecydowany na wszystko. Niech mu tylko powie, kogo trzeba zabić. Pan Péricourt musiał wszystko mu wytłumaczyć: opowiedział mu o historii z zamówieniem pomnika ku czci poległych i o oszustwie w skali całego kraju, którego jednak był najbardziej znaną i najbardziej
rzucającą się w oczy ofiarą. Henri miał w sobie dość taktu, żeby się nie uśmiechnąć. Powoli zaczynał rozumieć, czego zażąda od niego teść. — Skandal wybuchnie lada moment — wyjaśnił Marcel Péricourt. — Jeśli policja zatrzyma ich, zanim uciekną, wszyscy się na nich rzucą, rząd, wymiar sprawiedliwości, gazety, stowarzyszenia, kombatanci… Nie chcę tego. Niech ich pan znajdzie. — I co chce pan z nimi zrobić? — To już nie pana sprawa. Henri był pewien, że Péricourt sam jeszcze tego nie wie, ale to rzeczywiście nie była jego sprawa. — A dlaczego ja? — pyta. Ugryzł się w język, ale już było za późno. — Żeby odnaleźć kanalię, potrzebny jest ktoś tego samego pokroju. Henri przyjął zadany mu cios. Pan Péricourt pożałował rzuconej obelgi, nie dlatego nawet, że posunął się za daleko, lecz mogła ona spowodować skutek przeciwny do zamierzonego. — Poza tym czas biegnie — dodał nieco bardziej pojednawczym tonem. — To kwestia godzin, a tylko pana mam teraz pod ręką. ♦ ♦ ♦
Około godziny osiemnastej, zmieniwszy pozycję dwanaście razy, musiał jednak przyjąć to za oczywistość: strategia wyczekiwania w urzędzie pocztowym przy rue du Louvre wzięła w łeb. W każdym razie nie tego dnia. I do tego nikt nie był w stanie powiedzieć, czy w ogóle będzie jeszcze następny dzień. No, ale jakie pozostawały mu inne rozwiązania poza pocztą przy rue du Louvre i wyczekiwaniem na hipotetyczne pojawienie się klientów przy skrytce pocztowej numer 52? Może drukarnia, gdzie wydrukowano katalog? — Niech pan tam nie idzie — powiedział mu Péricourt. — Będzie pan musiał zadawać pytania, a kiedy rozejdzie się wiadomość, że ktoś interesuje się tą drukarnią, dotrą od razu do jej klientów, do tej firmy, do całego oszustwa i wtedy wybuchnie skandal. Jeśli więc nie drukarnia, to pozostaje jeszcze bank. Firma Souvenir Patriotique otrzymywała pieniądze od swoich klientów, ale żeby dowiedzieć się, do jakiego banku wpływały gromadzone środki, potrzebny był czas, zezwolenia, a więc to wszystko, czego Henri nie miał. Wciąż powracał do tego samego punktu wyjścia: albo urząd pocztowy, albo nic. Poszedł jednak za głosem temperamentu i wybrał nieposłuszeństwo. Pomimo zakazu ze strony pana Péricourta kazał się zawieźć do drukarni Rondot Frères, przy rue des Abbesses.
W taksówce przejrzał po raz kolejny katalog Souvenir Patriotique, który przekazał mu teść… Zachowanie pana Péricourta wykraczało poza normalną reakcję człowieka interesu, który padł ofiarą oszustwa, uczynił bowiem z tego sprawę czysto osobistą. O co więc w takim razie chodzi? Przez dłuższą chwilę taksówka była zablokowana na rue de Clignancourt. Henri z pewnym podziwem zamknął katalog. Wyruszał na poszukiwanie kutych na cztery nogi oszustów, doświadczonej i świetnie zorganizowanej szajki, w starciu z którą miał niewielkie szanse na powodzenie z powodu braku istotnych informacji i krótkiego czasu, jakim dysponował. Nie potrafił też nie odczuwać odrobiny podziwu dla wysokiej jakości tego przekrętu. Katalog był niemal arcydziełem. Gdyby nie był tak nastawiony na osiągnięcie sukcesu, od którego zależało jego życie, pewnie by go to rozbawiło. Zamiast tego jednak przysiągł sobie, że gdyby miał postawić swoje życie przeciwko ich życiu, obrzuciłby tych oszustów granatami zaczepnymi, zrzuciłby na nich gaz musztardowy, ostrzelałby ich z karabinu maszynowego, gdyby było trzeba. Niech mu tylko zostawią mysią dziurę, żeby się prześlizgnąć, dokona prawdziwej rzezi. Czuł, jak mięśnie na jego brzuchu i klatce piersiowej twardnieją i jak zaciskają się wargi… Tak jest — pomyślał. — Dajcie mi jedną na dziesięć tysięcy szansę, i już po was.
40
— Jest nieco cierpiący — odpowiadał Albert tym wszystkim, którzy w hotelu Lutetia niepokoili się brakiem jakiejkolwiek wiadomości od pana Eugène’a. Od dwóch dni nikt go nie widział, a i on nikogo nie wzywał; zdążono już przyzwyczaić się do sowitych napiwków, więc kiedy ich zabrakło, wszyscy czuli się rozczarowani. Albert nie zgodził się, aby wezwano hotelowego lekarza. Ten jednak mimo wszystko się pojawił, Albert uchylił drzwi — tak, ma się już lepiej, dziękuję, teraz odpoczywa — i zamknął. Édouard wcale nie czuł się lepiej, nie odpoczywał, zwracał wszystko, co zjadł, z jego gardła wydobywały się dźwięki podobne do kowalskich miechów, a gorączka dalej nie spadała. Potrzebował dużo czasu, żeby znowu móc wyjść na zewnątrz. Czy będzie w ogóle w stanie podróżować? — zastanawiał się Albert. — I w jaki sposób udało mu się zdobyć heroinę? Albert nie miał pojęcia, czy to były jakieś duże ilości, zupełnie się na tym nie znał. A jeśli to nie wystarczy i jeśli Édouardowi będą potrzebne kolejne dawki podczas kilkudniowego rejsu, to co wtedy z nimi będzie? Ponieważ Albert nigdy dotąd nie płynął statkiem,
obawiał się choroby morskiej. Gdyby nie mógł zajmować się swoim towarzyszem, kto się nim wtedy zajmie? Kiedy nie spał albo nie wymiotował szeroko rozwartą gardzielą, zwracając tę niewielką ilość pożywienia, jaką Albertowi udawało się mu wlać, Édouard leżał bez ruchu z oczami wbitymi w sufit; wstawał jedynie po to, żeby pójść do ubikacji, Albert w tym czasie stał na czatach. — Nie zamykaj drzwi — mówił — bo jeśli coś ci się stanie, to żebym mógł ci przyjść z pomocą. Nawet w ubikacji… Sam już nie wiedział, czym się ma zająć. Całą niedzielę poświęcił opiece nad przyjacielem. Édouard najczęściej leżał wyciągnięty, cały mokry od potu, dopadały go gwałtowne ataki kaszlu, po których następowały rzężenia. Albert chodził w tę i we w tę od pokoju do łazienki z mokrą pościelą, zamawiał koktajl mleczny z żółtkami kurzymi, bulion, soki owocowe. Pod koniec dnia Édouard zażądał dawki heroiny. — Żeby mi pomogło — napisał pośpiesznie. Wykazując się słabością, dlatego że stan przyjaciela wzbudzał w nim strach i z niepokojem myślał o zbliżającym się terminie wyjazdu, Albert zgodził się, lecz prawie natychmiast pożałował swojej decyzji: nie miał najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać, i po raz kolejny wkładał palec między drzwi…
Pomimo gestów, które stały się nieprecyzyjne ze względu na podniecenie i ogromne zmęczenie, widać było, że Édouard jest do tego przyzwyczajony; Albert odkrywał w ten sposób jego nową niewierność i poczuł się tym urażony. Odegrał mimo to rolę asystenta, trzymał strzykawkę, kręcił kółeczkiem zapalniczki, od którego miał się zapalić knot… Bardzo przypominało to ich początki. Wprawdzie luksusowy apartament w Lutetii nie miał nic wspólnego ze szpitalem wojskowym, gdzie dwa lata wcześniej Édouard o mało nie umarł na sepsę, czekając, aż przewiozą go do jednego z paryskich szpitali, ale bliskość tych dwóch mężczyzn, ojcowska troska, jaką ten pierwszy otaczał drugiego, głęboko przeżywane nieszczęście, rozpacz przyjaciela, której Albert starał się przeciwstawić czasem wbrew sobie, czasami nieudolnie, kiedy indziej znowu z wielkim oddaniem, wszystko to uruchamiało wspomnienia, o których trudno było powiedzieć, czy były pocieszające, czy może raczej niepokojące. Przypominało to zamykającą się pętlę, powrót do punktu wyjścia. Natychmiast po zastrzyku Édouard zaczął się trząść tak jak ktoś, kogo gwałtownie i mocno uderzono w plecy i ciągną z całej siły z tyłu za włosy… Trwało to jednak tylko kilka sekund; położył się potem na boku, odzyskany błogostan malował się na jego twarzy, po czym pogrążył się w słodkim półśnie. Albert stał ze spuszczonymi rękami, patrząc, jak śpi. Czuł, że
pesymizm zaczyna w nim zwyciężać. Poza tym, że nigdy nie wierzył, iż uda mu się to podwójne oszustwo z bankiem i z zapisami na dostawy pomników, ani też że w przypadku powodzenia uda im się wyjechać z Francji, teraz nie wiedział za bardzo, jak miałoby mu się to udać, skoro miał na swoich barkach towarzysza w tak kiepskim stanie, jak mieliby wsiąść do pociągu do Marsylii, a potem na statek, przetrwać kilkudniowy rejs tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi. A do tego jeszcze była Pauline, która wciąż stanowiła poważny problem: przyznać się czy uciec? Stracić ją? Wojna była dla niego przerażającą próbą samotności, ale to było zupełnie nic w porównaniu z okresem po demobilizacji, który zaczynał przypominać zejście do piekieł; chwilami czuł, że jest gotów iść do więzienia, żeby skończyć z tym raz na zawsze. Jednak ponieważ trzeba było działać, korzystając z tego, że Édouard śpi, późnym popołudniem Albert zszedł do recepcji i potwierdził, że 14 lipca w południe pan Larivière opuści hotel. — Jak to „potwierdza” pan…? — pyta recepcjonista. Mężczyzna, wysoki, o poważnej twarzy, był na wojnie i widział pocisk przelatujący obok niego tak blisko, że stracił ucho. Kilka centymetrów obok, a miałby taką samą twarz jak Édouard, tyle że recepcjonista miał więcej szczęścia: mógł przykleić prawy zausznik okularów taśmą klejącą, której kolor był idealnie dopasowany do epoletów, zakrywających
bliznę po dziurze, przez którą odłamek pocisku dostał się do czaszki. Albert pomyślał o plotkach, według których żołnierze mogli dalej żyć z pociskiem w mózgu, z odłamkiem, którego nikt nie potrafił wyjąć, chociaż nikt do tej pory nigdy takich rannych żołnierzy osobiście nie spotkał. A może właśnie ten recepcjonista był jednym z tych żywych trupów? Jeśli rzeczywiście tak było, to rana nie uszkodziła jego głowy znowu aż tak bardzo, wciąż bowiem nienaruszona pozostała u niego zdolność rozróżniania ludzi ważnych od nieważnych. Zrobił ledwie dostrzegalny grymas. Albert, mimo czystego garnituru i wypastowanych butów, wciąż zdradzał ubogie pochodzenie, co można było rozpoznać po jego gestach, po akcencie albo też przesadnie okazywanej uległości, której nie potrafił się wyzbyć w obecności wszystkich tych, którzy nosili mundur, choćby to był mundur recepcjonisty. — A zatem pan Eugène nas opuszcza? Albert przytaknął. Tak więc Édouard nie powiadomił o swoim wyjeździe. Czy on w ogóle kiedykolwiek miał zamiar wyjechać? — Oczywiście, że tak! — napisał Édouard, zapytany o to zaraz po tym, jak się obudził. Napisał niewyraźnymi, ale mimo to czytelnymi literami. — Oczywiście, wyjeżdżamy czternastego! — Ale ty w ogóle nie jesteś gotowy… — denerwował się Albert. — Chcę przez to tylko powiedzieć, że nie masz walizki, ubrań…
Édouard uderzył się w czoło, co za idiota ze mnie… W obecności Alberta prawie nigdy nie nosił maski, ale ten zapach wydobywający się z gardła, odór wywróconego na drugą stronę żołądka był czasami nie do wytrzymania. Z upływem godzin Édouard czuł się coraz lepiej. Znowu coś zjadł i chociaż nie mógł ustać zbyt długo na nogach, to jednak w poniedziałek poprawa była widoczna i ogólnie rzecz biorąc, można było czuć się spokojniejszym. Albert, wychodząc, wahał się, czy nie zarekwirować sprzętu, heroiny, pozostałych ampułek z morfiną, uznał jednak, że operacja ta będzie trudna; przede wszystkim dlatego, że Édouard będzie się bronił, a po drugie dlatego, że zabrakło mu odwagi, a resztę sił, jakie mu jeszcze pozostały, postanowił w całości przeznaczyć na oczekiwanie na wyjazd i na odliczanie godzin. Skoro Édouard niczego nie przewidział, postanowił pójść kupić mu ubrania w Bon Marché. Chcąc mieć pewność, że nie popełni jakichś błędów co do gustu, zadał pytanie sprzedawcy, mężczyźnie w wieku około trzydziestu lat, który przyjrzał mu się dokładnie od stóp do głów. Albert chciał kupić coś „bardzo szykownego”. — Jakiego rodzaju „szyku” pan oczekuje, szanowny panie? Sprzedawca, najwyraźniej bardzo zainteresowany odpowiedzią, nachylił się do Alberta i popatrzył mu prosto w oczy.
— No więc — wydukał Albert — szykowny, to znaczy… — Tak…? Albert szukał odpowiedzi… Nigdy nie podejrzewał, że słowo „szykowny” można rozumieć na różne sposoby. Wskazał palcem na manekina po prawej stronie, całkowicie ubranego, od kapelusza po buty i do tego w płaszczu. — To na przykład uważam za coś szykownego… — Teraz rozumiem lepiej — odparł sprzedawca. Zdjął ostrożnie garnitur, rozłożył go na ladzie i przyglądał się mu z odległości metra, tak jakby podziwiał dzieło mistrza pędzla. — Ma pan bardzo dobry gust, szanowny panie. Polecił jeszcze inne krawaty i koszule, Albert udał, że się waha, wziął wszystko jak leci, po czym z ulgą patrzył, jak sprzedawca pakuje cały garnitur. — Potrzebny byłby także… drugi strój — powiedział. — Żeby już tam na miejscu… — Na miejscu, doskonale — powtórzył sprzedawca, kończąc wiązać sznurkiem pakunki. — Ale na miejscu, to znaczy gdzie? Albert nie chciał mu mówić, dokąd jadą, mowy nie ma, więc trzeba było zachować się przebiegle. — Kolonie — oświadczył. — Dobrze… Nagle sprzedawca okazał wyraźne zainteresowanie. Może i on miał kiedyś jakieś pragnienia, jakieś plany.
— A więc strój jakiego typu? Wyobrażenie, jakie Albert miał o koloniach, składało się z najprzeróżniejszych rzeczy, z widokówek, z tego, co gdzieś tam usłyszał, z ilustracji w kolorowych pismach. — Coś, co dobrze by tam pasowało… Sprzedawca ściągnął ze zrozumieniem usta. — Wydaje mi się, że mamy to, czego panu potrzeba, ale tym razem nie na manekinie, i cały strój, bo żeby zdać sobie sprawę, o co chodzi, proszę, tu jest marynarka, niech pan dotknie, co za materiał, a tu spodnie, nie znajdzie pan niczego bardziej eleganckiego, ale też i wygodnego, no i do tego oczywiście kapelusz. — Jest pan pewien? — zaniepokoił się Albert. Sprzedawca był stanowczy: to po kapeluszu poznać klasę mężczyzny. Albert, który do tej pory myślał, że mężczyznę poznaje się po butach, kupił wszystko, co mu zaproponowano. Sprzedawca uśmiechnął się szeroko, czy to na myśl o koloniach, a może ze względu na sprzedaż dwóch całych garniturów, miał jednak w spojrzeniu coś przedziwnie drapieżnego — Albert zauważył to już u niektórych ważniejszych urzędników bankowych, nie podobało mu się to wcale, miał ochotę mu to powiedzieć, ale nie chciał wywołać awantury dwa kroki od hotelu, wyruszali w drogę za niecałe dwa dni, bez sensu byłoby teraz popełnić błąd, który zniweczyłby ich wysiłki.
Albert kupił również kufer obciągnięty płową skórą, dwie nowe dopasowane do niego walizki, z których jedna miała służyć do przewiezienia pieniędzy, nowe kartonowe pudło na koński łeb i wszystko kazał dostarczyć do hotelu Lutetia. Wybrał wreszcie ładne pudełko, bardzo kobiece, do którego włożył czterdzieści tysięcy franków. Zanim wrócił do przyjaciela, wpadł jeszcze na chwilę do urzędu pocztowego przy rue de Sèvres, żeby wysłać całość do pani Belmont, dołączając króciutki liścik, w którym napisał, że kwota przeznaczona jest dla Louise, „kiedy już dorośnie”, i że „Édouard i on sam liczą na nią, że ulokuje te pieniądze jak najlepiej do czasu, gdy jej córka osiągnie wiek, w którym będzie mogła je podjąć”. Kiedy dostarczono zakupy, Édouard popatrzył na ubrania, pokiwał głową z zadowoleniem, a nawet zdobył się na uniesienie kciuka — brawo, doskonale. No jasne — pomyślał Albert — kompletnie mu to zwisa. I poszedł spotkać się z Pauline. ♦ ♦ ♦ W taksówce raz jeszcze przejrzał swoje krótkie wystąpienie i zjawił się na miejscu napakowany mocnymi postanowieniami, zwłaszcza tym, że wyjaśni jej, jak naprawdę mają się sprawy, gdyż tym razem wóz
albo przewóz, bo już jest przecież 12 lipca, wyjedzie za dwa dni, jeśli będzie wciąż żywy, więc teraz albo nigdy. Jego decyzja podobna była do zaklęcia, gdyż w głębi duszy czuł, że nie jest w stanie zdobyć się na takie wyznanie. Zastanawiał się nad przyczynami, które do tej pory nie pozwalały mu się na to zdecydować. Wszystkie sprowadzały się do kwestii moralności, która, jak przeczuwał, jest niemożliwa do pominięcia. Pauline pochodziła ze skromnej, ale religijnej rodziny, była córką robotników. Nie ma ludzi bardziej czułych na punkcie cnoty i uczciwości niż właśnie biedacy. Wydała mu się jeszcze bardziej czarująca niż zwykle. Albert kupił jej kapelusz, który podkreślał cały urok jej twarzy, tak doskonale trójkątnej, oraz jej promienny i rozbrajający uśmiech. Wyczuwając, że Albert jest skrępowany i bardziej milczący tego wieczoru niż zazwyczaj, zawsze gotowy powiedzieć coś, przed czym ostatecznie się powstrzymywał, Pauline przeżywała jedną z najbardziej uroczystych chwil w historii ich związku. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości, chciał ją poprosić o rękę i nie miał odwagi zacząć. Albert jest nie tylko nieśmiały — pomyślała — jest też trochę bojaźliwy. Kochany, naprawdę przemiły, ale jeśli chce się coś od niego wyciągnąć, to można czekać i czekać bez końca.
Na razie delektowała się jego pokrętnymi wywodami, czuła się pożądana, nie żałowała ani tego, że poddała się jego zalotom, ani że nie oparła się swoim własnym pragnieniom. Udawała roztargnioną, ale była przekonana, że to wszystko dzieje się na poważnie. Od kilku dni widok wijącego się jak piskorz Alberta sprawiał jej przyjemność, chociaż udawała, że tego nie widzi. Tego wieczoru (jedli kolację w małej restauracji przy rue du Commerce) rozpoczął rozmowę, jak zwykle klucząc dokoła najważniejszego tematu: — Właściwie to wiesz co, Pauline, nie za bardzo podoba mi się ta praca w banku, zastanawiam się, czy nie powinienem spróbować czegoś innego… To prawda — pomyślała — człowiek nie rozważa takich spraw, kiedy się ma troje lub czworo dzieci, bo to wtedy, kiedy się jest młodym, należy spróbować coś przedsięwziąć. — Ach tak? — odpowiedziała z roztargnieniem, spoglądając na kelnera podającego przystawki. — I co by to było takiego? — No więc… nie wiem jeszcze… Można by powiedzieć, że długo zastanawiał się nad pytaniem, ale nigdy nad odpowiedzią. — Kto wie, może jakiś handel — zaryzykował. Pauline oblała się purpurą. Sklep… Szczyt marzeń. Pomyślcie tylko… „Pauline Maillard, drobiazgi i produkty z Paryża”.
— Hm… — mruknęła. — Ale przede wszystkim sklep z czym? — Albo nawet, nie wybiegając aż tak daleko: „Firma Maillard. Produkty spożywcze, artykuły pasmanteryjne, wina i likiery”. — No cóż… Często tak właśnie jest — pomyślała Pauline. — Albert idzie za swoim pomysłem, tyle że sam pomysł jakoś za nim nie chce iść… — Może nie do końca sklep, tak naprawdę… Raczej jakaś firma. Dla Pauline, która rozumiała jedynie to, co widziała, pojęcie firmy było znacznie mniej przejrzyste. — Firma zajmująca się czym? — Myślałem o egzotycznym drewnie. Pauline zastygła w połowie gestu, widelec z porami w sosie winegret zatrzymał się kilka centymetrów od jej ust. — I do czego to służy? Albert od razu włączył wsteczny bieg: — Albo… ja wiem, może wanilia, kawa, kakao, tego rodzaju rzeczy… Pauline pokiwała głową z powagą, co chętnie robiła zawsze wtedy, gdy czegoś nie rozumiała, ale „Pauline Maillard, wanilia i kakao”, nie, naprawdę nie wiedziała, co mogłoby jej to przynieść. Ani też kogo mogłoby zainteresować. Albert zrozumiał, że poszedł niewłaściwą drogą. — To tylko taki pomysł…
W ten sposób, powoli, krok po kroku, gubiąc się we własnych argumentach, oddalał się coraz bardziej od tematu, aż wreszcie zrezygnował. Pauline mu się wymykała, miał do siebie okropny żal, chciał wstać i wyjść, miał ochotę dać się pogrzebać żywcem. Mój Boże, dać się pogrzebać… Wciąż powracało jedno i to samo.
41
To, co stało się po 13 lipca, mogłoby znaleźć się w programie szkół dla saperów i specjalistów od pokazów pirotechnicznych, jako doskonały przykład sytuacji wybuchowej z opóźnionym zapłonem. Kiedy, około szóstej trzydzieści rano ukazał się „Le Petit Journal”, była to jeszcze jak na razie zaledwie ostrożna wzmianka, którą jednak zamieszczono na pierwszej stronie. W tytule mowa była jedynie o przypuszczeniach, ale za to wielce obiecujących: Fałszywe pomniki ku czci poległych… Czy zmierzamy do ogólnokrajowego skandalu?
Tylko trzydzieści linijek tekstu, pomiędzy Konferencja w Spa przeciąga się, nadal nie widać postępu w negocjacjach, bilansem wojny: Europa straciła 35 milionów ludzi i skromnym Programem obchodów Święta 14 lipca, gdzie napisano, że nie będzie miał nic wspólnego z poprzednim, niezrównanym 14 lipca, więc jest oczywiste, że krótka informacja przyciągała uwagę. Co zapowiadał ten artykuł? Nic. Na tym polegała jego siła, zbiorowa wyobraźnia bowiem mogła
zanurzać się do woli w domysłach. Ktoś gdzieś usłyszał, że „podobno” niektóre gminy „rzekomo” zamówiły pomniki ku czci poległych w firmie, która jak można się obawiać, jest jakąś fikcyjną spółką. Trudno okazać większą podejrzliwość. ♦ ♦ ♦ Henri d’Aulnay-Pradelle był jednym z pierwszych, którzy przeczytali ten artykuł. Wysiadł z taksówki i czekając na otwarcie drukarni (nie było jeszcze siódmej), kupił „Le Petit Journal”, trafił na ową wzmiankę, o mało co nie wyrzucił z wściekłością gazety do rynsztoku, ale w końcu się opanował. Przeczytał tekst raz jeszcze, ważył każde słowo. Zostało mu jeszcze trochę czasu i to go uspokoiło. Chociaż tak naprawdę nie za dużo miał tego czasu, co wzmogło tylko jego wściekłość. Człowiek w kombinezonie roboczym otwierał właśnie bramę drukarni, a Henri już był w środku. — Dzień dobry. — Pokazał katalog Souvenir Patriotique. — Czy wyście to wydrukowali? Kim są wasi klienci? Okazało się jednak, że to nie jest szef drukarni. — O, właśnie idzie, to on. Mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, z menażką w ręku, w rodzaju byłego majstra, który ożenił się
z szefową, trzymał w dłoni zwiniętą gazetę „Le Petit Journal”, ale na szczęście jeszcze jej nie otworzył. Henri robił na takich ludziach wrażenie, bo wszystko w nim było „pańskie”, a więc klient, który nie patrzy na cenę, jest bogaty i elegancki. Dlatego kiedy Henri zapytał, czy może z nim porozmawiać — ależ oczywiście, jakżeby inaczej — odpowiedział były robotnik, wskazując biuro, gdzie przyjmował klientów, gdy w tym czasie drukarze, typografowie i zecerzy zabierali się do pracy. Pracownicy dyskretnie im się przyglądali, Henri odwrócił się, żeby go nie widzieli, wyciągnął na początek dwieście franków i położył je na stole. Robotnicy widzieli jedynie plecy klienta, który zachowywał się spokojnie, a zresztą wkrótce sobie poszedł, rozmowa nie trwała zbyt długo, to niedobry znak, nie złożył pewnie żadnego zamówienia. A jednak szef dołączył do nich wyraźnie zadowolony, co było tym bardziej zastanawiające, że nie przepuszczał żadnej okazji, by zrobić interes. Zainkasował czterysta franków — wciąż nie mógł w to uwierzyć — tylko za wytłumaczenie temu panu, że nie zna nazwiska klienta, mężczyzny średniego wzrostu, zdenerwowanego, można by rzec — zaniepokojonego, a nawet wzburzonego, który zapłacił żywą gotówką połowę kwoty przy składaniu zamówienia, a drugą połowę dzień przed dostawą, ale nikt nie wiedział, gdzie dostarczono towar, bo jakiś goniec przyszedł odebrać paczki; ciągnął wózek jedną ręką, niesamowity chłopak.
— Jest gdzieś stąd, mieszka chyba niedaleko. Tyle tylko udało się dowiedzieć Henriemu. Nikt go nie znał osobiście, tego gońca z wózkiem, ale widywano go już wcześniej; bez jednej ręki, ten widok nie był niczym nadzwyczajnym, chociaż w tym zawodzie, żeby ciągnąć wózek, było to zdecydowanie rzadsze. — Może nie do końca jest stąd — powiedział drukarz — to znaczy chcę powiedzieć, że chyba nie jest z tej dzielnicy, ale gdzieś pewnie mieszka w pobliżu… Był kwadrans po siódmej. ♦ ♦ ♦ W holu, zadyszany, bezkrwisty, bliski apopleksji Labourdin stanął na baczność przed panem Péricourtem. — Panie prezesie, panie prezesie — nawet nie powiedział „dzień dobry” — proszę zrozumieć, że nie mam z tym absolutnie nic wspólnego! Wyciągnął w jego stronę „Le Petit Journal”, tak jakby gazeta go parzyła. — Co za katastrofa, panie prezesie! Ale daję panu moje słowo, że… Tak jakby jego słowo miało kiedykolwiek jakieś znaczenie. Był bliski płaczu. Pan Péricourt wziął do ręki gazetę i poszedł zamknąć się w gabinecie. Labourdin został w holu, nie
wiedząc za bardzo, co dalej ze sobą począć, czy powinien wyjść, czy mógłby jeszcze coś zrobić? Pamiętał jednak, że prezes często mawiał do niego: „Niech pan nigdy sam nie podejmuje żadnych inicjatyw, proszę zawsze zaczekać, aż się panu powie…”. Postanowił więc zaczekać na polecenia, zasiadł w salonie, nadeszła służąca, ta, którą jakiś czas temu uszczypnął w cycki, ta mała brunetka, taka podniecająca. Stanęła w pewnej odległości od niego, żeby zapytać, czy sobie czegoś życzy. — Poproszę kawę — odpowiedział znużonym głosem. Labourdin nie miał już na nic ochoty. ♦ ♦ ♦ Pan Péricourt przeczytał jeszcze raz artykuł, skandal wybuchnie dziś wieczorem, może jutro. Rzucił gazetę na biurko, bez złości, już za późno. Można by przysiąc, że stawał się niższy o jeden centymetr za każdym razem, gdy docierała do niego kolejna zła wiadomość, ramiona mu opadały, kark zginał się coraz bardziej, kurczył się w sobie. Zasiadając za biurkiem, widział gazetę odwróconą do góry nogami. Iskra, jaką wywoła ten artykuł, wystarczy, aby zapalił się lont — pomyślał.
I słusznie zresztą: gdy tylko dowiedzieli się o wzmiance zamieszczonej przez ich kolegę z „Le Petit Journal”, dziennikarze z „Le Gaulois”, „L’Intransigeant”, „Temps”, „L’Écho de Paris” ruszyli do działania, zamawiali taksówki, dzwonili do znanych im ludzi. Wyżsi urzednicy służby cywilnej, kiedy zwracano się do nich z pytaniami, zachowywali milczenie, co oznaczało, że z całą pewnością jest coś na rzeczy. Wszyscy wyczekiwali w bojowej postawie, przekonani, że kiedy wybuchnie pożar, nagroda przypadnie tym, którzy znajdą się jak najbliżej miejsca katastrofy. ♦ ♦ ♦ Dzień wcześniej, kiedy otworzył eleganckie pudło z Bon Marché, gdy już odwinął papierową bibułę i odkrył niezwykły strój, który kupił dla niego Albert, Édouard wydobył z siebie radosny okrzyk. Już na pierwszy rzut oka bardzo mu się podobało. Były więc spodnie do kolan w kolorze khaki, beżowa koszula, pasek z frędzlami, jakie widzi się na ilustracjach z czasopism przy kurtkach kowbojów, grube, wysokie skarpety w kolorze kości słoniowej, jasnobrązowa marynarka, buty do chodzenia po buszu, no i kapelusz z przesadnie szerokim rondem, mającym chronić od słońca, którego przecież bardzo powinien się
wystrzegać. I wszędzie cała masa kieszeni, aż można oszaleć. Strój na safari, w sam raz na bal przebierańców! Brakowało tylko pasa z nabojami i strzelby długiej na metr czterdzieści, aby wyglądał jeszcze lepiej niż najprawdziwszy Tartarin de Tarascon6. Włożył wszystko na siebie i aż zawył ze szczęścia, przyglądając się sobie z podziwem w lustrze. I właśnie w tym niewiarygodnym przebraniu zobaczył go personel Lutetii, kiedy dostarczono mu to, co zamówił: cytrynę, szampana i bulion warzywny. Wciąż miał ten strój na sobie, kiedy zrobił sobie zastrzyk z morfiny. Nie wiedział, jakie mogą być następstwa po zastosowaniu najpierw morfiny zmieszanej z heroiną, a potem samej morfiny, być może katastrofalne, kto to wie, ale teraz czuł się błogo, był odprężony i spokojny. Odwrócił się, popatrzył na kufer podróżny, model Globtroter, po czym otworzył na oścież okna. Czuł wyjątkową słabość do koloru nieba nad Île-de-France, które, jego zdaniem, nie mogło mieć zbyt wielu odpowiedników. Zawsze kochał Paryż, opuścił miasto tylko raz, gdy wyruszył na wojnę, i nigdy nie wyobrażał sobie, żeby mógł zamieszkać gdzie indziej. Co dziwne, tak było także i dzisiaj. Zapewne sprawiło to działanie narkotyków: nic nie jest ani do końca realne, ani do końca pewne. To, co widzicie, nie jest dokładnie rzeczywistością, wasze myśli są ulotne, plany
przypominają miraże, mieszkacie wewnątrz snu, w historii, która niezupełnie do was należy. A jutro nie istnieje. ♦ ♦ ♦ Albert, który przecież w ostatnich dniach zupełnie nie miał do tego głowy, był po prostu wniebowzięty. Wyobraźcie sobie tylko: Pauline siedzi na łóżku, jej płaski brzuch wiedzie do cudownie zaokrąglonego pępka, idealnie okrągłe, białe jak śnieg piersi, różowe otoczki sutków, że aż chce się płakać, no i ten złoty krzyżyk, który szuka dla siebie niespokojnie miejsca… Spektakl tym bardziej dojmujący, że ona nie zwraca na to wszystko uwagi, jest lekko rozkojarzona, jej włosy wciąż są roztrzepane, bo przecież wcześniej wskoczyła na łóżko i rzuciła się na Alberta. — Będzie wojna! — zakrzyknęła, śmiejąc się, zaatakowała go frontalnie, odważna jak nikt, z łatwością zdobyła przewagę i nie potrzebowała wiele czasu, by złożył broń, pokonany i szczęśliwy z poniesionej klęski. Nigdy nie mieli zbyt wielu dni takich jak ten, żeby przez tyle czasu móc przekomarzać się w łóżku. Zdarzyło się to zaledwie raz albo dwa. Pauline pracowała często u Péricourtów w zupełnie nienormalnych godzinach, nie tym razem jednak. Albert z kolei był oficjalnie „na urlopie”. — Z okazji
czternastego lipca — jak wyjaśnił — bank dał wszystkim dzień wolnego. Gdyby Pauline nie pracowała przez całe swe życie jako służąca, zdziwiłaby się pewnie, że jakikolwiek bank może w ogóle cokolwiek i komukolwiek dać, ale uznała ten gest pracodawcy za niezwykle rycerski. Albert poszedł kupić mleczne bułeczki i gazetę; właścicielka mieszkania zgadzała się na podgrzewacz „wyłącznie do ciepłych napojów”, więc mieli prawo zrobić sobie kawę. Pauline naga jak ją Pan Bóg stworzył, jasna i błyszcząca od włożonego przez nią wysiłku wojennego, piła kawę, czytając o jutrzejszych atrakcjach świątecznych. Wygładziła gazetę, żeby przeczytać program. — Udekorowanie flagami oraz iluminacja najważniejszych pomników i gmachów publicznych. Oj, ładnie to będzie wyglądało… Albert kończył się golić. Pauline lubiła mężczyzn z wąsem — w tamtym czasie byli tylko tacy — ale nie cierpiała szorstkich policzków. Okropnie drapiesz — mówiła. — Będziemy musieli wyjść wcześnie rano — powiedziała. — Defilada zaczyna się o ósmej w Vincennes, a to nie jest tak całkiem blisko. W lustrze Albert obserwował Pauline, piękną od miłości i od pozbawionej wstydu młodości. Obejrzymy
defiladę — pomyślał — ona pójdzie do pracy, a ja wtedy zostawię ją już na zawsze. — Salwy artyleryjskie zostaną wystrzelone na dziedzińcu L’Hôtel des Invalides i na Mont Valérien! — dodała, pijąc kolejny łyk kawy. A ona zacznie wtedy go szukać, przyjdzie tutaj, będzie się dopytywać, nie, nikt nie widział pana Maillarda; nigdy tego nie zrozumie, będzie odczuwała ogromny żal, wymyśli całą masę powodów, dla których tak nagle zniknął, nie dopuści do siebie myśli, że Albert mógł ją okłamać, nie, to niemożliwe, koniec powinien być bardziej romantyczny, może padł ofiarą jakiegoś porwania albo ktoś gdzieś go zabił, ciała nigdy nie odnaleziono, na pewno wrzucono je do Sekwany; żal Pauline pozostanie nieukojony. — Och — odezwała się — ja to mam szczęście… Wstęp wolny: przedstawienia o godzinie trzynastej w wymienionych poniżej teatrach: Opéra, ComédieFrançaise, Opéra-Comique, Odéon, teatr de la PorteSaint-Martin… O trzynastej, akurat wtedy, kiedy zaczynam pracę. Albert lubi ten urojony świat, w którym zanurzał się w tajemniczy sposób, gdzie odgrywał niemą i romantyczną rolę, w odróżnieniu od jego miejsca w jakże niemoralnej rzeczywistości. — I do tego bal na place de la Nation! A ja kończę służbę o dwudziestej drugiej trzydzieści, no jasne, zanim tam dojedziemy, już pewnie będzie po wszystkim…
Powiedziała to jednak bez żalu. Widząc ją siedzącą na łóżku i pożerającą bułeczki, Albert zastanawiał się: czy Pauline należy do tych kobiet, które nigdy nie znajdą pocieszenia? Na pewno nie będzie tak źle, wystarczy popatrzeć na jej cudowne piersi, na spragnione usta, na to wcielenie obietnicy… Uspokoił się na myśl, że zada jej ból, ale przecież nie na długo, i pochłonęła go teraz bez reszty myśl, że jest takim mężczyzną, po którym można się pocieszyć. — Mój Boże — powiedziała nagle Pauline — jakie to niegodziwe! Co za okropność! Albert odwrócił głowę i zaciął się w podbródek. — Ale co takiego? — zapytał ją. Już szukał ręcznika, bo skaleczenie w takim miejscu zawsze potwornie krwawi. Czy miał tu gdzieś przynajmniej odrobinę ałunu? — Czy ty sobie to wyobrażasz? — ciągnęła Pauline. — Jacyś ludzie sprzedali pomniki ku czci poległych… — podniosła głowę, nie mogąc w to uwierzyć — „fałszywe” pomniki! — Co? Co takiego? — zapytał Albert, odwracając głowę w stronę łóżka. — Tak, pomniki, które w ogóle nie istnieją! — mówiła Pauline pochylona nad gazetą. — Ale uważaj trochę, mój aniele, krwawisz, wszystko poplamisz! — Pokaż to, no, pokaż! — krzyczał Albert. — Ależ, mój kurczaczku…
Oddała mu natychmiast gazetę, przejęta reakcją ukochanego Alberta. Rozumiała go. Był na wojnie, stracił towarzyszy broni, więc gdy się dowiedział, że jacyś ludzie zdecydowali się popełnić takie obrzydliwe oszustwo, musiał się oburzyć, ale żeby aż do tego stopnia? Otarła mu podbródek, który nadal krwawił, podczas gdy on czytał raz po raz ten krótki artykuł. — No już, kurczaczku, weź się w garść! Co za pomysł, żeby doprowadzić się do takiego stanu! ♦ ♦ ♦ Henri spędził cały dzień na przeczesywaniu dzielnicy. Powiedziano mu, że jakiś goniec mieszka przy rue Lamarck, pod numerem 16 albo 13, nikt nie wiedział dokładnie gdzie, ale nikogo nie zastał ani pod 13, ani pod 16. Henri przemieszczał się taksówkami. Ktoś przypuszczał, że być może ten facet z wózkiem zajmuje się przewozem towarów w firmie dostawczej, trochę wyżej, na początku rue Caulaincourt, okazało się jednak, że kiedyś rzeczywiście był tam taki zakład, ale teraz już nie ma tam nic. Henri wszedł do kafejki na rogu ulicy. Była dziesiąta rano. Że niby jakiś gość ciągnie wózek jedną tylko ręką? Jakiś goniec, mówi pan? Nie, nikt o niczym nie słyszał. Poszedł więc dalej, w dół ulicy, idąc po stronie parzystych numerów, wróci od strony nieparzystych,
jeśli będzie trzeba, a potem będzie szedł przez wszystkie ulice w dzielnicy, aż w końcu go znajdzie. — Z jedną ręką, no, ale cholera, to chyba nie jest łatwe, jest pan pewien? Około jedenastej Henri znalazł się na rue Damrémont, gdzie jak go zapewniano, był sprzedawca węgla, na rogu rue Ordener, i podobno miał taki wózek. A co do tego, czy ten, kto rozwozi węgiel, ma tylko jedną rękę, tego nikt nie umiał mu powiedzieć. Potrzebował ponad godziny, żeby przejść wzdłuż całej ulicy, kiedy wreszcie na rogu przy cimetière du Nord jakiś robotnik powiedział mu, pewny siebie: — Toż jasne, że go znam! To zresztą niezły cudok! Mieszka przy rue Duhesme, pod numerem czterdziestym czwartym. Wiem, bo to sąsiad mojego kuzyna. Tyle że nie było w ogóle czegoś takiego, jak dom pod numerem 44 przy rue Duhesme, był tam za to plac budowy, a na nim nikogo, kto mógłby mu powiedzieć, gdzie teraz mieszka ten człowiek, który zresztą wciąż miał jeszcze obie ręce. ♦ ♦ ♦ Albert wpadł jak huragan do apartamentu Édouarda. — Patrz, popatrz tylko, czytaj! — wydzierał się, wymachując wymiętą gazetą przed oczyma Édouarda, który budził się z dużym trudem.
Jedenasta rano! — pomyślał. Od razu jednak zrozumiał, że godzina nie ma nic wspólnego z sennością, kiedy ujrzał na nocnym stoliku strzykawkę i pustą ampułkę. Już od dwóch lat jego przyjaciel to praktykował, więc Albert zdobył wystarczająco duże doświadczenie, żeby niemal od razu odróżnić lekką dawkę od takiej, która spowoduje niezłe spustoszenie. Zauważył po sposobie, w jaki Édouard miota się i parska, że tym razem chodziło o niewielką dawkę, która pozwala zneutralizować najbardziej niszczycielskie skutki głodu narkotykowego. Ale, tak czy inaczej, ile ich mogło być, tych dawek i tych zastrzyków, po tym przedawkowaniu, które tak ich wystraszyło, jego i Louise? — W porządku? — zapytał go zaniepokojony. Dlaczego włożył na siebie ten komplet kupiony w Bon Marché, strój przeznaczony na pobyt w koloniach? W Paryżu to w ogóle nie pasowało i wyglądał w tym wręcz idiotycznie. Albert nie zadał mu jednak tego pytania. Najważniejsze są teraz wiadomości w gazecie. — No, czytaj! Édouard wyprostował się, przeczytał, całkiem się obudził, po czym wyrzucił gazetę w powietrze, wyjąc: „Rraaaaaaahhh!”, co u niego było oznaką najwyższej radości. — No ale — wybełkotał Albert — ty chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak to wygląda! Oni wszystko już wiedzą i teraz nas znajdą!
Édouard, zeskakując z łóżka, chwycił stojącą na wielkim okrągłym stole butelkę szampana, która czekała w wypełnionym lodem kubełku, i wlał sobie zupełnie niewiarygodną ilość prosto do gardła, ależ przy tym wydobywały się dźwięki! Zaczął gwałtownie kaszleć, trzymając się za brzuch, ale dalej tańczył i wył, rraaaaaahhh! Tak jak to bywa w niektórych małżeństwach, role czasami się odwracają. Édouard, widząc popłoch w oczach przyjaciela, złapał zeszyt do rozmów i napisał: — Nic się nie bój! WYJEŻDŻAMY! On chyba nie ma nawet najmniejszego poczucia odpowiedzialności — pomyślał Albert. Wyciągnął w jego stronę gazetę. — Ale na rany boskie, przeczytaj to! Słysząc te słowa, Édouard kilka razy przeżegnał się żarliwie, uwielbiał ten żarcik. Po czym znowu wziął do ręki ołówek: — Oni nie wiedzą zupełnie NIC! Albert zawahał się, ale musiał przyznać mu rację: tekst artykułu był mętny. — To możliwe — przyznał — ale czas nie pracuje na naszą korzyść! — Jeszcze przed wojną widział to na welodromie w la Cipale: kolarze, którzy się ścigali, ale nikt nie wiedział, kto kogo goni, to bardzo elektryzowało publiczność. Dzisiaj Édouard i on powinni biec tak szybko, jak to tylko możliwe, zanim
wilk wbije kły w ich kark. — Trzeba wyjechać, na co jeszcze czekamy? Mówił to już od wielu tygodni. Na co czekać? Édouard dobił do swojego miliona, więc co dalej? — Czekamy na statek — napisał. To było oczywiste, a jednak Albert o tym nie pomyślał: przecież gdyby nawet teraz, natychmiast, wyjechali do Marsylii, statek nie wypłynie dwa dni wcześniej. — Zmieńmy bilety — zaproponował Albert — jedźmy gdzie indziej! — Żeby nas zauważyli… — napisał Édouard. Powiedziane nie wprost, ale znowu było to oczywiste. W chwili gdy policja zacznie ich szukać, a gazety będą trąbić o całej tej sprawie, czy wtedy Albert mógłby bez ryzyka powiedzieć pracownikowi Compagnie des Messageries Maritimes: „Wie pan, miałem wprawdzie wyjechać do Trypolisu, ale gdyby pan miał miejsca do Konakry, żeby wyjechać nieco wcześniej, toby mi bardzo odpowiadało, o, proszę, może zapłacę panu różnicę gotówką?”. Nie mówiąc już o Pauline… Nagle zbladł. A gdyby wyznał jej prawdę, a ona, oburzona, poszłaby go wydać policji? „Co za okropność! — tak przecież powiedziała. — Jakie to niegodziwe!” W apartamencie w hotelu Lutetia w jednej chwili zrobiło się cicho. Albert czuł, że ze wszystkich stron
zastawiono na niego pułapki. Édouard położył mu czule rękę na ramieniu i przycisnął do siebie. Biedny Albert — wydawało się, że tak właśnie do niego mówi. ♦ ♦ ♦ Szef drukarni przy rue des Abbesses skorzystał z przerwy w południe, żeby otworzyć gazetę. Podczas gdy palił pierwszego tego dnia papierosa, a menażka stała na ogniu, przeczytał wzmiankę. I wpadł w popłoch. Ten mężczyzna, który zjawił się rano w drukarni, a teraz ta gazeta, mój Boże, reputacja mojego zakładu może nieźle ucierpieć przez tę historię, bo to u mnie wydrukował ten katalog… A teraz skojarzą go z tymi bandytami, powiedzą, że był ich wspólnikiem. Zgasił papierosa, wyłączył podgrzewacz, włożył marynarkę, wezwał głównego subiekta: — Nie będzie mnie dzisiaj, a że jutro jest święto, więc zobaczymy się dopiero w czwartek. ♦ ♦ ♦ Henri przeskakiwał tylko z jednej taksówki do drugiej, niestrudzony, rozdrażniony, ponury, zadając pytania coraz bardziej brutalnie i otrzymując w zamian
coraz mniej odpowiedzi. Postanowił więc złagodnieć, co wymagało w jego przypadku ogromnego wysiłku. Około godziny czternastej przemierzył całą rue du Poteau, potem wrócił na rue Lamarck, przeszedłszy wcześniej rue d’Orsel i Letort, rozdawał napiwki, tu dziesięć franków, tam dwadzieścia, a na rue du MontCenis dał nawet trzydzieści franków jakiejś kobiecie, która z najgłębszym przekonaniem powiedziała mu, że facet, którego szuka, nazywa się Pajol i że mieszka przy rue Coysevox. Po raz kolejny jednak Henri nikogo pod tym adresem nie znalazł, a dochodziła już godzina piętnasta trzydzieści. ♦ ♦ ♦ Tymczasem artykuł z „Le Petit Journal” powoli zaczynał drążyć umysły. Ktoś zadzwonił do znajomego — czytałeś gazetę? Wczesnym popołudniem do redakcji gazet zaczęli dzwonić pierwsi czytelnicy spoza Paryża, wyjaśniając, że dokonali subskrypcji na pomnik i zastanawiają się, czy to aby nie o nich przypadkiem jest mowa, skoro wspomina się o jakichś ofiarach. W siedzibie „Le Petit Journal” rozwieszono mapę Francji i kolorowymi pinezkami zaznaczono na niej miasta i miasteczka, z których dzwoniono, były więc zgłoszenia z Alzacji, Burgundii, z Bretanii, z Franche-
Comté, z Saint-Vizier-de-Pierlat, Villefranche, Pontierssur-Garonne, a nawet z jakiegoś liceum w Orleanie… O godzinie siedemnastej wreszcie nadeszła wiadomość z jakiegoś merostwa (do tej pory bowiem żadne nie chciało udzielić odpowiedzi; podobnie jak Labourdin, każdy z przedstawicieli władz miejskich trząsł się jak osika), w której podano nazwę i adres nie tylko Souvenir Patriotique, ale także drukarni. Z wielkim zdziwieniem dziennikarze pojawili się pod numerem 52 przy rue du Louvre, a tam nie było żadnej firmy; pobiegli więc na rue des Abbesses. O osiemnastej trzydzieści pierwszy z reporterów, który tam dotarł, zastał już tylko zamknięte drzwi. W chwili gdy ukazały się popołudniowe wydania gazet, nie dysponowano wieloma nowymi faktami, lecz to, co ustalono, wystarczyło, żeby być o wiele bardziej kategorycznym niż rano. Tym razem pewne kwestie stwierdzano już z całkowitą pewnością: HOCHSZTAPLERZY SPRZEDAWALI FAŁSZYWE POMNIKI KU CZCI POLEGŁYCH Nie znamy jeszcze rozmiarów oszustwa
Mija kilka kolejnych godzin pracy, telefony, odpowiedzi, zadawania pytań, aż wreszcie dzienniki stwierdzają w sposób stanowczy i zdecydowany:
POMNIKI: PAMIĘĆ NASZYCH BOHATERÓW SPONIEWIERANA! Tysiące anonimowych subskrybentów oszukanych przez pozbawionych skrupułów naciągaczy SKANDAL ZE SPRZEDAŻĄ FAŁSZYWYCH POMNIKÓW KU CZCI POLEGŁYCH ŻOŁNIERZY Ile jest ofiar? HAŃBA ZŁODZIEJOM PAMIĘCI! Doskonale zorganizowana szajka oszustów sprzedała setki fikcyjnych pomników ku czci poległych SKANDAL W SPRAWIE POMNIKÓW KU CZCI POLEGŁYCH ŻOŁNIERZY: OCZEKUJEMY WYJAŚNIEŃ OD RZĄDU!
Boy hotelowy, który zaniósł zamówione przez pana Eugène’a gazety, zastał go w kolonialnym stroju. Z piórami. — Jak to z piórami? — zapytano go, jak tylko wysiadł z windy. — No właśnie tak — wyjaśniał powoli młody chłopak, żeby jeszcze dłużej utrzymać napięcie. — Z piórami! — Trzymał w dłoni pięćdziesiąt franków, tyle dokładnie była warta jego misja, wszyscy wpatrywali się w banknot, ale ta historia z piórami, mimo wszystko, chcieli się czegoś dowiedzieć. — Zupełnie jak skrzydła anioła, takie na plecach. Wielkie
pióra, zielone. Bardzo wielkie. — Każdy nadaremnie próbował sobie to wyobrazić, bo to było trudne. — Według mnie — dodał chłopak — zostały wzięte z rozmontowanej miotełki z piórami, a potem te pióra sklejono razem. Jeśli wszyscy tak bardzo zazdrościli boyowi, to nie tylko z powodu tej historii z piórami, ale również dlatego, że zainkasował pięćdziesiąt franków, a pogłoski o wyjeździe pana Eugène’a, jutro w południe, rozeszły się lotem błyskawicy; każdy już wyobrażał sobie, ile na tym straci, bo takiego klienta spotka się może raz w całej karierze, a i to nie zawsze! Każda i każdy obliczali w myślach, ile zarobił ten czy ów z kolegów, może trzeba było założyć wspólną kasę, biadolili co poniektórzy. Widać było w ich spojrzeniach żal i pretensje… Ile jeszcze razy pan Eugène będzie coś zamawiał, zanim zniknie, żeby wyjechać nie wiadomo dokąd? I kto mu będzie usługiwał? Édouard czytał z ogromnym przejęciem gazety. — I znowu jesteśmy bohaterami! — wypisywał bez przerwy w swoim zeszycie. Albert też czytał nerwowo, tyle że myślał zupełnie co innego. A więc gazety wiedziały już o Souvenir Patriotique. Mimo że oburzały się, to jednak wyrażały także podziw dla ich sprytu i odwagi („nieprzeciętni oszuści”), nawet jeśli wyrażano to pełnym oburzenia tonem. Należało jeszcze sporządzić bilans tego przekrętu. Jednak w tym
celu trzeba było dotrzeć aż do banku, a do kogo się zwrócić 14 lipca, żeby można było otworzyć biura i sprawdzić rejestry księgowe? Nie było nikogo takiego. Policja będzie gotowa do ataku dopiero 15 lipca o świcie. A wtedy Albert i on sam będą już daleko. Daleko — powtarzał sobie Édouard. — A zanim gazety i policja dotrą do Eugène’a Larivière’a i do Louisa Évrarda, dwóch żołnierzy zaginionych w 1918 roku, będziemy mieli dość czasu, żeby zwiedzić cały Bliski Wschód. Kartki dzienników wyściełały podłogę, tak jak niedawno temu świeżo wydrukowane kartki z katalogu Souvenir Patriotique. Édouard nagle poczuł się zmęczony. Zrobiło mu się gorąco. Po zastrzyku poczuł nagłe uderzenia gorąca, właśnie teraz, gdy wracał do normalnego stanu. Zdjął kolonialną marynarkę. Oba skrzydła anioła odczepiły się i spadły na podłogę. ♦ ♦ ♦ Goniec nazywał się Coco. Aby w jakimś stopniu złagodzić brak straconego pod Verdun ramienia, zrobił sobie specjalną uprząż, która, przeciągnięta wokół pleców, przechodziła przez klatkę piersiową i była połączona z drewnianym drążkiem umocowanym do przodu wózka. Wielu okaleczonych żołnierzy, którzy
mieli jedynie tyle pieniędzy, ile przyznało im państwo, stało się absolutnymi mistrzami pomysłowości; można więc było zobaczyć malutkie, bardzo sprytnie pomyślane wózeczki dla kalek bez nóg, domowej roboty konstrukcje wykonane z drewna, żelaza i skóry, żeby zastąpić ucięte ręce i stopy, kraj dysponował niezwykle pomysłowymi zdemobilizowanymi żołnierzami, szkoda tylko, że większość z nich była bez pracy. Więc tego Coco, którego uprząż zmuszała do tego, by ciągnąc wózek, schylał nisko głowę i wyginał lekko ciało — co sprawiało, że jeszcze bardziej upodabniał się do konia pociągowego albo do zaprzęgniętego wołu — Henri odnalazł na rogu rue Carpeaux i Marcadet. Pradelle, zmęczony ciągłym bieganiem po ulicach i przeszukiwaniem na wszystkie strony dzielnicy, wydał już fortunę, aby zdobyć nic niewarte informacje. Jak tylko go namierzył, zrozumiał, że trafił wielką wygraną; chyba nigdy dotąd nie poczuł się taki niezwyciężony. Wokół tej afery z pomnikami, na której tak bardzo zależało staremu Péricourtowi, już uformowała się cała sfora (Henri czytał popołudniowe gazety), tyle że on miał teraz nad resztą wystarczającą przewagę, by wszystkim dać mata i dostarczyć temu staremu prykowi dość informacji, aby ten spełnił obietnicę i zadzwonił do ministra, który w ciągu kilku minut wymaże wszystkie ciążące na nim zarzuty.
Henri znowu stanie się czysty jak łza, będzie na nowo dziewiczy i wykorzysta ten nowy początek, nie licząc już nawet tego, co do tej pory uzyskał, a więc nastąpi dalsza gruntowna odbudowa Sallevière i znowu ruszy konto bankowe przypominające ssącą pompę ciągnącą pieniądze z państwowej kasy. Zaangażował się przecież bez reszty w tę historię, a teraz, kiedy w ręku trzymał właściwy koniec, wszyscy dopiero zobaczą, jaki naprawdę jest Henri d’Aulnay-Pradelle. Henri wsunął rękę do kieszeni, w której ściskał pięćdziesięciofrankowe banknoty, lecz widząc, jak Coco podnosi głowę, zmienił kieszeń na tę, w której miał dwudziestofrankówki i drobne, bo w zamian za kilka monet rezultat będzie dokładnie taki sam. Włożył więc prawą rękę do kieszeni spodni, aż zabrzęczały pieniądze. — Woził pan paczki z katalogami z drukarni, które załadował pan na wózek przy rue des Abbesses? — zapytał. — No tak — odpowiedział Coco. — To gdzie je pan dostarczył? — Henri wepchnął cztery franki do łapy gońca, który kłaniał mu się z niewypowiedzianą wdzięcznością. Nie ma za co — pomyślał Henri, gdy już siedział w taksówce w drodze do impasse Pers. Wreszcie ukazał się opisany mu przez Coco wysoki dom z drewnianą barierką z boku. — Trzeba było podjechać wtedy wózkiem aż pod same schody, toż jasne, że sobie przypominam, bo
dostarczyłem tam kiedyś wcześniej ławeczkę, tak się to chyba nazywa… No, w każdym razie to była ławeczka, wiele miesięcy wcześniej, tyle że wtedy miałem pomocnika, bo z tymi katalogami o… nie wiem, o czym. — Coco nie za dobrze umiał czytać i dlatego ciągnął wózek. Henri rzucił do taksówkarza, żeby na niego tutaj zaczekał, dał mu dziesięć franków, kierowca był zadowolony — oczywiście, tak długo, książę, ile pan sobie życzy. Odsunął barierkę i przeszedł przez dziedziniec; jest na dole schodów, patrzy w górę, nikogo nie widać; po chwili wahania wchodzi ostrożnie na stopnie, gotowy na wszystko. Ach, jakże chciałby mieć teraz w ręku granat, ale to nawet nie jest potrzebne; popycha drzwi, mieszkanie jest puste. A raczej opuszczone. Widać to po warstwie kurzu, po naczyniach, nie ma żadnego bałaganu, ale wyczuwa się szczególną pustkę umeblowanego mieszkania do wynajęcia. Nagle słyszy jakiś hałas z tyłu, za plecami, odwraca się i biegnie do drzwi. Suche trzaski, stuk, stuk, stuk, jakaś dziewczynka ucieka, zbiegając w popłochu po schodach, widzi tylko jej plecy, ile ona może mieć lat, Henri nie umie ocenić, no bo on i dzieci… Przeszukuje dokładnie mieszkanie, wywala wszystko na podłogę, nic, żadnego papieru, ale jest za to egzemplarz katalogu Souvenir Patriotique, który ktoś podłożył pod szafę, żeby się nie kiwała!
Henri się uśmiecha. Amnestia zbliża się do niego wielkimi krokami. Zbiega na dół, skacząc po cztery stopnie, omija barierkę, biegnie w górę ulicy, dzwoni do domu, raz, dwa razy, zmiął rękami kartki katalogu, robi się nerwowy, bardzo nerwowy, wreszcie drzwi się uchylają, a w nich stoi kobieta w nieokreślonym wieku, milcząca i smutna jak kondukt w deszczu pod wiatr. Henri pokazuje jej katalog, wskazuje palcem na budynek w głębi podwórza, mówi, że szuka tych, którzy tam wcześniej mieszkali. Wyjmuje pieniądze. Tym razem nie ma już jednak przed sobą Coco, wyciąga więc, intuicyjnie, pięćdziesiąt franków. Kobieta przygląda mu się i nawet nie wyciąga ręki w jego stronę; nie wiadomo, czy dotarło do niej to, co mówi, ale Henri jest pewien, że rozumie. Powtarza pytanie. I znowu słychać, tym razem cichutkie stuk, stuk, stuk. Tam, po prawej stronie, widzi na końcu ulicy uciekającą dziewczynkę. Henri uśmiecha się do kobiety w nieokreślonym wieku, o niewidzącym wzroku, wygląda jak zjawa. — Dziękuję bardzo, poradzę sobie. — Chowa banknot do kieszeni, już wystarczy na dzisiaj tego szastania forsą, wraca do taksówki. — No a teraz, mój książę, dokąd jedziemy? Sto metrów dalej, na rue Ramey, stoją dorożki i taksówki. Od razu widać, że ta mała nie robi tego po raz pierwszy, mówi coś do kierowcy, pokazuje
pieniądze, no bo dziecko, które zamawia taksówkę, nic dziwnego, że pojawiają się pytania, ale nie na długo, ma przecież pieniądze, a kurs to kurs. — Wsiadaj, mała. — Ona wskakuje do środka, taksówka odjeżdża. Rue Caulaincourt, place de Clichy, Saint-Lazare, jedziemy wokoło Madeleine. Wszystko udekorowane na 14 lipca. Jako bohater narodowy Henri bardzo to docenia. Przy pont de la Concorde myśli o położonym tuż obok L’Hôtel des Invalides, gdzie jutro oddadzą armatnią salwę. Ale co tam, najważniejsze, żeby nie zgubić z oczu taksówki z tą małą, która jedzie teraz boulevard Saint-Germain, a potem skręca w rue des Saints-Pères. Henri w duchu sam sobie bije brawo — a ta mała, wiedziałem, wiedziałem, jedzie do hotelu Lutetia. — Dzięki, mój książę. — Henri zostawia taksówkarzowi dwa razy tyle, ile przeznaczył dla Coco, ale kiedy się jest szczęśliwym, pieniądze nie mają znaczenia. Widać, że dziewczynka dobrze zna to miejsce, żadnego wahania, szybko płaci za kurs, wyskakuje na chodnik, portier pozdrawia ją skinięciem głowy, Henri przez chwilę się zastanawia. Są dwa rozwiązania. Zaczekać na małą i zgarnąć ją przy wejściu, złożyć ją dwa razy na pół do kieszeni, wypruć jej flaki w najbliższej bramie, dowiedzieć się, czego trzeba,
i wywalić to, co zostanie, do Sekwany. Świeże mięsko, oj, rybkom się to spodoba. Inna możliwość: wejść do środka i czegoś się dowiedzieć. Wchodzi. — Szanowny panie…? — zwraca się do niego recepcjonista. — D’Aulnay-Pradelle — podaje mu wizytówkę — nie mam u państwa rezerwacji… Recepcjonista bierze do ręki wizytówkę. Henri rozkłada ręce bezradny i zasmucony, ale też patrząc porozumiewawczym wzrokiem kogoś, komu trzeba za wszelką cenę pomóc, taki typ człowieka, który na pewno potrafi okazać wdzięczność i już na wstępie daje to jasno do zrozumienia. Według recepcjonisty tylko dobrzy klienci potrafią tak subtelnie się zachowywać, jeśli… Należy przez to rozumieć: bogaci klienci. W końcu jesteśmy w hotelu Lutetia. — Nie sądzę, aby były z tym jakieś kłopoty, szanowny panie… — spogląda na wizytówkę — d’Aulnay-Pradelle. Co my tam mamy. Życzy pan sobie pokój czy może raczej apartament? Arystokraci i lokaje zawsze potrafią znaleźć wspólny język. — Apartament — odpowiada Henri. To przecież takie oczywiste. Recepcjonista mruczy z zadowolenia, ale tak cichutko, bo dobrze wie, na czym
polega jego zawód, po czym wkłada do kieszeni pięćdziesiąt franków.
42
Nazajutrz rano, zaraz po siódmej, nieprzebrana masa ludzi tłoczy się w metrze, w tramwajach i autobusach jadących w stronę Vincennes. Wzdłuż avenue Daumesnil ciągną się całe sznury pojazdów, taksówek, dorożek, wozów z ławeczkami do siedzenia, rowerzyści jadą zygzakiem, przechodnie przyśpieszają kroku. Albert i Pauline, nie zdając sobie z tego sprawy, oferowali dziwny spektakl. On idzie, wbijając wzrok w ziemię, można by rzec, jakiś strasznie zawzięty gość albo może ktoś niezadowolony lub okropnie zatroskany. Podczas gdy ona, z oczami wzniesionymi do nieba, bez przerwy wpatruje się, idąc, w umocowany na uwięzi sterowiec, który kiwa się powoli nad polem, gdzie odbędą się manewry. — No, pośpieszże się trochę, kotku! — zrzędzi łagodnie. — Bo nie zdążymy na początek! — Ale mówi to bez złych intencji, ot, tylko po to, żeby coś powiedzieć. Jednak trybuny zostały wzięte przez ludzi szturmem. — O której to godzinie one przyszły, te zwierzaki?! — wykrzyknęła z podziwem Pauline. Już można było zobaczyć, ustawione w odpowiednim porządku, nieruchome i drżące jakby z niecierpliwości oddziały specjalne, a także oddziały ze
szkół wojskowych, wojska kolonialne, a jeszcze dalej za nimi artyleria i kawaleria. Ponieważ zostały tylko dosyć oddalone miejsca, sprytni handlarze proponują drewniane skrzynki, żeby spóźnialscy mogli wspiąć się nieco wyżej, a cena waha się od jednego do dwóch franków za skrzynkę; Pauline udaje się wynegocjować dwie skrzynki za cenę półtora franka. Słońce już mocno świeci nad Vincennes. Kolory damskich strojów i mundurów wyróżniają się na tle czarnych surdutów i cylindrów oficjeli. Zapewne wynika to ze zwykłej zbiorowej wyobraźni, ale wszystkim wydaje się, że przedstawiciele elity są nadzwyczaj poruszeni. Być może rzeczywiście tak jest, a w każdym razie dotyczy to na pewno niektórych z nich, wszyscy bowiem już przeczytali wychodzące wcześnie rano „Le Gaulois” i „Le Petit Journal”; O tej aferze z pomnikami ku czci poległych żołnierzy mówią teraz dosłownie wszyscy. A fakt, że wybuchła ona dokładnie w dniu święta narodowego, nie wydaje się nikomu dziełem przypadku, to jak znak, jak jakieś wyzwanie. Francja zelżona! — grzmi jeden z tytułów. Nasi Dzielni Żołnierze — poniżeni! — posunęli się jeszcze dalej inni dziennikarze, stosując w nadmiarze wielkie litery. Teraz bowiem jest już pewne, że firma, w haniebny sposób nazwana Souvenir Patriotique, sprzedała setki pomników, zanim się całkowicie rozpłynęła w powietrzu; mówiono o milionie franków, może dwóch, nikt nie był w stanie oszacować strat.
Najprzeróżniejsze pogłoski dodatkowo podsycały atmosferę skandalu, w oczekiwaniu na rozpoczęcie defilady wymieniano między sobą nie wiadomo skąd pochodzące informacje: — Był to, po raz kolejny, i to bez żadnych wątpliwości, jakiś numer wykręcony przez szwabów! — Nie — upierał się ktoś inny, kto o tym niczego więcej nie wiedział — ale oszuści uciekli, zgarniając ponad dziesięć milionów franków, to pewne. — Dziesięć milionów franków, czy ty to sobie wyobrażasz? — pyta Pauline Alberta. — Moim zdaniem to gruba przesada — odpowiada jej cichym głosem, tak że go prawie nie słyszy. Już teraz domagano się, by spadły głowy, co całkiem normalne we Francji, ale też dlatego, że rząd jest uwikłany w tę aferę. „L’Humanité” doskonale to wyjaśnia: Skoro wzniesienie pomników ku czci poległych wymaga niemal zawsze współudziału państwa w formie dotacji, śmiesznie zresztą marnej, to kto uwierzy, że nikt na szczytach władzy nic o tym nie wiedział? — W każdym razie — zapewnia jakiś stojący za Pauline mężczyzna — to musieli być prawdziwi zawodowcy, żeby wykombinować coś takiego. Ludziom dokoła wyłudzenie pieniędzy wydawało się czymś haniebnym, ale co poniektórzy odczuwali jednak dla nich coś w rodzaju podziwu — ależ oni mieli tupet! — To prawda — mówi Pauline — oni rzeczywiście są nieźli, trzeba im to przyznać.
Albert nie wygląda teraz najlepiej. — Ale co się z tobą dzieje, kotku? — niepokoi się Pauline, kładąc mu rękę na policzku. — Nudzisz się? A może to dlatego, że kiedy widzisz te oddziały i to wojsko, powracają jakieś wspomnienia, o to chodzi? — Tak — odpowiada Albert — właśnie tak. A on tymczasem myśli sobie, kiedy akurat rozbrzmiewają pierwsze dźwięki Sambre-et-Meuse, marsza granego przez Gwardię Republikańską, a dowodzący defiladą generał Berdoulat oddaje honory, salutuje szablą marszałkowi Pétainowi w asyście wyższych oficerów Sztabu Generalnego — dziesięć milionów, no jasne, i tak zetną mi głowę za jedną dziesiątą tej kwoty. Była godzina ósma, miał się spotkać na dworcu z Édouardem o dwunastej trzydzieści (Ale nie później — nalegał — bo wiesz, że się będę niepokoił…), pociąg do Marsylii odjeżdżał o pierwszej. I Pauline zostanie sama. A Albert zostanie bez Pauline. Czy na tym miał polegać cały zysk? Maszerują teraz przy oklaskach tłumu absolwenci politechniki, dalej ci z Akademii Wojskowej Saint-Cyr z trójkolorowymi pióropuszami na kepi, potem oddziały strażaków i wreszcie za nimi idą Poilus — francuska piechota w sinoniebieskich mundurach. Rozlega się krzyk: „Niech żyje Francja!”.
♦ ♦ ♦ Édouard stał przed lustrem, kiedy zabrzmiały donośne salwy wystrzeliwane z armat na dziedzińcu L’Hôtel des Invalides. Niepokoił się od jakiegoś czasu coraz bardziej intensywną karminową czerwienią błony śluzowej w głębi gardła. Czuł się zmęczony. Lektura porannych gazet nie wywołała w nim już takiej radości jak dzień wcześniej. Jakże szybko starzeją się emocje i jak brzydko starzeje się jego gardło! Kiedy przybędzie mu lat, jak inni będą go postrzegali? Czeluść zajmowała prawie całą przestrzeń przeznaczoną zazwyczaj dla zmarszczek, z twarzy pozostało jedynie czoło. Édouarda rozbawiła myśl, że wszystkie zmarszczki, które nie znajdą dla siebie miejsca na nieobecnych policzkach i wokół nieistniejących warg, wyemigrują na czoło, tak jak dzieje się z rzekami, których bieg zmieniono i które popłyną nowym otwierającym się przed nimi korytem. Gdy będzie już stary, jego poorane zmarszczkami czoło przypominać będzie poligon nad karminową otchłanią. Sprawdził, która godzina. Była dziewiąta. I to zmęczenie. Pokojówka rozłożyła na łóżku cały jego kolonialny strój. Teraz zajmuje on całe łóżko, niczym pozbawiony ciała nieboszczyk. — Czy tak pan sobie życzył? — zapytała go niepewnym głosem. Nikt się już niczemu nie dziwił
w jego przypadku, ale jednak ta kolonialna marynarka z wielkimi zielonymi skrzydłami przyszytymi do pleców… — Żeby wyjść… na zewnątrz? — zdziwiła się. Odpowiedział jej, wciskając do ręki wymięty banknot. — Więc — ciągnęła — mogę poprosić boya hotelowego, żeby zabrał pana kufer? Jego bagaż miał wyjechać przed nim, około jedenastej, żeby zdążyli go załadować do pociągu. Zatrzymał tylko swój worek wojskowy, ten niezwykły antyk, do którego wcisnął zaledwie parę należących do niego rzeczy. To zawsze Albert miał ze sobą to, co najważniejsze. — „Bardzo się boję, że coś zgubisz” — mawiał. Kiedy pomyślał o przyjacielu, poczuł się od razu lepiej, odczuwał teraz nawet niezrozumiałą dumę, tak jakby po raz pierwszy, odkąd się poznali, to on stał się rodzicem, a Albert dzieckiem. Ponieważ, tak naprawdę, Albert ze swoimi lękami, koszmarami nocnymi i atakami paniki nie był nikim innym jak właśnie dużym dzieckiem. Tak jak Louise, która nagle wróciła do nich wczoraj, co za szczęście, że mógł ją znowu zobaczyć! Okropnie zadyszana. Jakiś mężczyzna podobno kręcił się koło ich domu. Édouard nachylił się — opowiedz mi o tym. — On was szuka, wszędzie szperał, wypytywał, nic mu, rzecz jasna, nie powiedziałyśmy. Ten człowiek był sam. Przyjechał taksówką.
Édouard pogładził Louise po policzku, po czym palcem wskazującym przejechał po jej wargach — no już, to bardzo miłe, dobrze zrobiłaś, a teraz zmykaj, bo już zrobiło się późno. Miał ochotę pocałować ją w czoło. I ona też. Uniosła nawet ramiona, zawahała się, a potem zdecydowała, że już sobie pójdzie. Mężczyzna, który był sam, w taksówce, to nie mogła być policja. Może jakiś reporter przebieglejszy od innych. Znalazł ich mieszkanie przy impasse Pers, no i co z tego? Nie znając nazwisk, co mógł im zrobić? A nawet gdyby znał nazwiska? Jak mógłby wymyślić, żeby wytropić Alberta w tym jego rodzinnym pensjonacie, a jego tutaj, w hotelu? A do tego pociąg odjeżdża już za kilka godzin. Tylko odrobinkę — pomyślał Édouard. Żadnej heroiny dzisiaj rano, tylko szczypta morfiny. Musi zachować jasny umysł, podziękować personelowi, pożegnać się z recepcjonistą, wsiąść do taksówki, pojechać na dworzec, odnaleźć pociąg, dołączyć do Alberta. A tam… pojawi się niespodzianka, na którą już się cieszył. Albert pokazał mu tylko swój bilet, ale Édouard przeszukał wszystko i znalazł też ten drugi, wystawiony na panią Louisową Évrard. No, no, więc jest i kobieta. Édouard podejrzewał go o to od dawna, ale dlaczego, do diabła, robił jakieś hece z tego powodu? Zupełnie jak dziecko. Édouard zrobił sobie zastrzyk. Błogostan nastąpił prawie natychmiast, było spokojnie, lekko, bardzo
uważał, żeby nie przedawkować. Poszedł wyciągnąć się na łóżku i przesuwał powoli palcem wskazującym wokół czeluści twarzy. Mój kolonialny strój i ja jesteśmy jak dwa trupy obok siebie, jeden pusty i drugi niewypełniony. ♦ ♦ ♦ Poza notowaniami na giełdzie, które dokładnie śledził każdego dnia, rano i wieczorem, jak również oprócz kilku tekstów z dziedziny ekonomii tu czy tam pan Péricourt nie czytał gazet. To inni czytali je za niego, przygotowywano dla niego krótkie opracowania i sygnalizowano mu ważne informacje. Nie miał ochoty zrywać z tą zasadą. Przypadkowo zauważył w holu na małym stoliku tytuł w „Le Gaulois”. Same banialuki. Przewidział, że skandal niebawem wybuchnie, nie musiał więc sprawdzać w gazetach, aby domyślić się, co też oni tam piszą. Zięć wyruszył na polowanie po nic i za późno. Chociaż nie, dlatego że teraz stali naprzeciw siebie. Pan Péricourt nie zadał żadnego pytania, skrzyżował tylko ręce na piersi. Postanowił zaczekać tak długo, jak będzie to potrzebne, ale o nic nie zapyta. Mógł natomiast przekazać silnie motywującą informację:
— Rozmawiałem telefonicznie o pana sprawie z panem ministrem od rent. Henri nie tak wyobrażał sobie tę rozmowę, ale właściwie dlaczego nie? — Najistotniejsze, żeby oczyścili mnie z zarzutów. — Potwierdził mi tylko — mówił dalej pan Péricourt — że to poważna sprawa, podał mi kilka szczegółów… To nawet jest bardzo poważna sprawa. Henri zastanawiał się. Czy stary chce jeszcze podnieść stawkę, chce z nim negocjować to, co Henri miał mu przekazać? — Znalazłem tego człowieka, którego pan szuka — rzucił. — Kto to jest? Reakcja była natychmiastowa, to dobry znak. — A co mówi pana przyjaciel, szanowny pan minister od renty, na temat mojej „poważnej” sprawy? Obaj mężczyźni milczeli przez dłuższą chwilę. — Że jest ona bardzo trudna do rozwiązania. Nie ma się co dziwić, raporty krążyły, przestało to więc być tajemnicą… Dla Henriego nie było mowy, żeby odpuścić, w każdym razie nie teraz; sprzeda swoją skórę tak drogo, jak się da. — Trudna do rozwiązania nie znaczy „nierozwiązywalna”. — Gdzie jest ten człowiek? — spytał pan Péricourt. — W Paryżu. Jak na razie.
Po czym zamilkł i zaczął się przyglądać swoim paznokciom. — Jest pan pewien, że to on? — Absolutnie. Henri spędził wieczór w hotelowym barze w Lutetii, wahając się, czy nie powiadomić Madeleine, ale to nie miało sensu, bo ona przecież nigdy go nie szukała. Pierwszych informacji dostarczył mu barman, okazało się, że wszyscy mówili tylko o nim, o tym panu Eugènie, który przybył do hotelu dwa tygodnie temu. Jego obecność przyćmiła wszystko, bieżące wiadomości, obchody Święta 14 lipca, ten człowiek zmonopolizował całą uwagę. I wzbudzał przy tym zawiść barmana: „No, niech pan sobie tylko wyobrazi, ten klient daje napiwki tylko tym, których widzi, więc kiedy zamawia szampana, to tylko ten, kto mu go podaje, coś dostanie, ale już ten, kto przygotowuje, nie dostaje nic a nic, to musi być jakiś straszny cham, jeśli chce pan znać moje zdanie. Ale nie jest pan chyba jego przyjacielem, co? Ha! No i ta dziewuszka też, mówi się dużo o niej u nas w firmie, ale ona tu nie zachodzi, bo bar to przecież nie jest miejsce dla dzieci”. Z samego rana, kiedy wstał o godzinie siódmej, Henri od razu zabrał się do przepytywania personelu, a więc boya hotelowego, który zanosi śniadanie, pokojówki, zamawiał też gazety, znowu więc jest okazja, żeby porozmawiać z kimś innym, ale wszystko się
zgadzało. No cóż, ten klient naprawdę nie jest zanadto dyskretny. I czuł, że jest całkowicie bezkarny. Dziewczynka, która wpadła do hotelu poprzedniego dnia wieczorem, idealnie pasowała aparycją do tej, którą śledził, a zawsze przychodziła zobaczyć się z jednym tylko klientem, zawsze z tym samym. — On wyjeżdża z Paryża — powiedział Henri. — Dokąd jedzie? — spytał pan Péricourt. — Według mnie opuszcza kraj. Wyjeżdża w południe. — Pozwolił, by wiadomość biegła własnym torem, po czym orzekł: — Na mój rozum, kiedy ten termin upłynie, ciężko go będzie odnaleźć. „Na mój rozum”. Wyłącznie ludzie jego pokroju mogą używać takich zwrotów. Co dziwne i chociaż nie czepiał się jakoś przesadnie, jeśli chodzi o potoczne słownictwo, pan Péricourt był mimo wszystko zaskoczony tym trywialnym zwrotem w ustach kogoś, komu oddał swoją córkę za żonę. Pod oknami dudniła muzyka wojskowa, co zmusiło obu mężczyzn, żeby odczekali jeszcze chwilę. Za defiladą musiał podążać całkiem spory tłum, słychać było pisk dzieci i odgłos odpalanych petard. Kiedy zrobiło się ciszej, pan Péricourt postanowił szybko zakończyć sprawę: — Będę interweniował u pana ministra i… — Kiedy? — Jak tylko dowiem się od pana tego, czego chcę się dowiedzieć.
— Nazywa się albo podaje za Eugène’a Larivière’a. Zatrzymał się w hotelu Lutetia… Musiał przecież powiedzieć coś więcej, dać staremu trochę więcej szczegółów w zamian za to, co miał od niego dostać. Henri przedstawił więc nieco detali: opisał wystawne życie tego bon vivanta, orkiestry kameralne, fantazyjne maski, żeby nikt nie widział jego prawdziwej twarzy, ogromne napiwki, mówiono też, że się narkotyzował. Pokojówka widziała go poprzedniego wieczoru w stroju kolonialnym, do którego miał doczepione pióra, ale przede wszystkim ten kufer… — Jak to — przerwał mu w środku zdania pan Péricourt — pióra? — Tak. Zielone. Tak jak skrzydła. Pan Péricourt wyrobił sobie wcześniej jakiś pogląd na temat tego oszusta na podstawie tego, co wiedział o tego rodzaju złoczyńcach, ale nie miało to nic wspólnego z portretem nakreślonym przez jego zięcia. Henri zrozumiał, że pan Péricourt mu nie wierzy. — Prowadzi wystawne życie, wydaje dużo i okazuje niespotykaną hojność. Piękna robota. Mówienie o pieniądzach naprowadziło starego na właściwą drogę, zostawmy orkiestry i anielskie skrzydła, a pogadajmy o forsie. Człowiek, który kradnie i wydaje, oto wreszcie coś zrozumiałego dla kogoś takiego jak jego teść. — Widział go pan?
Ha, w tej sprawie miał do siebie żal. Co należało mu odpowiedzieć? Henri był tam na miejscu, znał numer apartamentu, to był numer 40, miał najpierw ochotę zobaczyć, jak wygląda ten człowiek, a może nawet, jeśli był sam, pojmać go, nic trudnego: zapukałby do drzwi, facet otwiera, on powala go na podłogę, po czym związuje mu ręce paskiem… tylko że co dalej? Czego dokładnie pragnął pan Péricourt? Że odda się go w ręce policji? Ponieważ stary nie ujawnił w ogóle swoich zamiarów, Henri wrócił na boulevard de Courcelles — W południe opuści hotel Lutetia — powiedział. — Ma pan więc czas, żeby go zatrzymać. Pan Péricourt nigdy o tym nie pomyślał. To tylko dla siebie chciał odnaleźć tego człowieka. Wolałby nawet osłaniać jego ucieczkę, niż dzielić się nim z innymi; przychodziły mu na myśl obrazki ze spektakularnych aresztowań, niekończące się dochodzenie, proces… — No dobrze. Dla niego spotkanie dobiegło końca, ale Henri nie ruszał się z miejsca. Wręcz przeciwnie, założył nogę na nogę, żeby pokazać, że zamierza pozostać dłużej i że teraz chce uzyskać to, na co zasłużył, w przeciwnym razie stąd nie wyjdzie. Pan Péricourt podniósł słuchawkę, poprosił panią w centrali, żeby połączyła go z ministrem rent i emerytur, u niego w ministerstwie albo gdziekolwiek
indziej, wszystko jedno, to pilne, chce z nim natychmiast rozmawiać. Trzeba było zaczekać w przytłaczającej ciszy. Wreszcie telefon zadzwonił. — Dobrze — powiedział powoli pan Péricourt. — Niech zadzwoni do mnie, gdy tylko się zjawi. Tak. Bardzo pilna sprawa. — A potem mówi do Henriego: — Minister jest na defiladzie w Vincennes, będzie u siebie za godzinę. Henri nie mógł znieść świadomości, że będzie musiał tutaj czekać jeszcze przez całą godzinę. Wstał. Obaj mężczyźni, którzy nigdy nie podawali sobie dłoni, popatrzyli na siebie, zmierzyli się wzrokiem po raz ostatni i rozstali się. Pan Péricourt słyszał, jak oddalają się kroki zięcia, po czym znowu usiadł, odwrócił się i popatrzył przez okno: niebo było w doskonale błękitnym kolorze. Henri z kolei zastanawiał się, czy nie powinien wpaść do Madeleine. No już, w końcu nie zdarza się to każdego dnia. ♦ ♦ ♦ Były więc trąbki, kawaleria wzniecała tony kurzu, potem defilowała ciężka artyleria, ogromne działa ciągnięte przez traktory, dalej niewielkie mobilne fortece w postaci dział samobieżnych, samochodów
pancernych i czołgów, i wreszcie o dziesiątej skończyło się. Defilada pozostawiła dziwne uczucie pełni i pustki zarazem, coś, co odczuwa się po niektórych pokazach ogni sztucznych. Tłum ruszył w drogę powrotną, prawie w ciszy, z wyjątkiem dzieci, które, szczęśliwe, mogły wreszcie pobiegać. Kiedy szli obok siebie, Pauline ścisnęła Alberta za ramię. — Gdzie złapiemy jakąś taksówkę? — zapytała zaniepokojonym głosem. Najpierw musieli pojechać do pensjonatu, gdzie Pauline miała się przebrać, zanim wyruszy do pracy. — Hm — odezwała się — już wystarczająco dużo dzisiaj wydaliśmy. Pojedźmy metrem, chyba mamy jeszcze czas? ♦ ♦ ♦ Pan Péricourt czekał na telefon od ministra. Dochodziła godzina jedenasta, kiedy zadzwonił telefon. — Ach, mój drogi przyjacielu, przykro mi bardzo, że… Ale głos ministra nie był wcale głosem kogoś, komu jest przykro. Obawiał się tego telefonu już od kilku dni i dziwił się nawet, że to jeszcze nie nastąpiło: wcześniej czy później pan Péricourt będzie interweniował w sprawie swojego zięcia, to jasne.
I będzie to ogromnie niezręczna sytuacja: minister wiele mu zawdzięczał, lecz tym razem nie będzie mógł mu pomóc, sprawa cmentarzy wymknęła się spod kontroli, premier sam się tym bardzo przejął, co teraz można w ogóle z tym zrobić… — Dzwonię w sprawie mojego zięcia — zaczął pan Péricourt. — Ach, przyjacielu, jakże żałuję, że… — To źle wygląda? — Bardzo źle. Będzie… wniesione oskarżenie. — Ach tak? Aż do tego stopnia? — Niestety, tak. Malwersacje przy zamówieniach rządowych, ukrywanie stwierdzonych nadużyć, kradzieże, nielegalny handel, usiłowanie przekupstwa, same niedobre rzeczy! — No dobrze. — Jak to: dobrze? Minister nic z tego nie rozumiał. — Chciałem jedynie wiedzieć, jakie są rozmiary tej katastrofy. — Ogromne, mój drogi Péricourt, skandal zapewniony. Nie licząc tego, że ataki nadchodzą ze wszystkich stron! Ta historia z pomnikami ku czci poległych żołnierzy, przyzna pan, że trafiła na fatalny wręcz czas… Więc, rozumie pan, myślałem, że będę interweniował w sprawie pana zięcia, ale… — Proszę niczego z tym nie robić! Minister nie wierzył własnym uszom…
— Niczego? — Chciałem wiedzieć, co się dzieje, to wszystko — odezwał się znowu pan Péricourt. — Muszę poczynić pewne kroki, żeby chronić moją córkę. Ale co do pana d’Aulnay-Pradelle’a, niech wymiar sprawiedliwości czyni swoją powinność. Tak będzie lepiej. — Po czym dodał te brzemienne w znaczenie słowa: — Będzie lepiej dla wszystkich. Dla ministra był to istny cud, że udało mu się wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji tak niewielkim kosztem. Pan Péricourt odłożył słuchawkę. Wyrok, jaki bez wahania wydał na zięcia, skłonił go tylko do jednej refleksji: czy powinienem powiedzieć teraz o tym Madeleine? Spojrzał na zegarek. Zrobi to później. Zadzwonił, żeby przygotowano mu samochód. — Bez kierowcy, dzisiaj pojadę sam. ♦ ♦ ♦ O godzinie jedenastej trzydzieści Pauline wciąż była w euforii wywołanej defiladą, muzyką, wystrzałami i hukiem silników. Właśnie dotarli do pensjonatu. — Co jak co — mówi, zdejmując kapelusz — ale żeby zażądać jednego franka za beznadziejną drewnianą skrzynkę!
Albert stał jak odrętwiały na środku pokoju. — No i co, mój misiaczku, jesteś taki blady, co ci jest? — To ja — wyznał. Usiadł całkiem sztywny na łóżku, wpatrując się w Pauline, więc zrobił to, przyznał się, nie wiedział sam, co należy myśleć o tej nagłej decyzji ani o tym, co powinien jeszcze dodać. Słowa wydobyły się z jego ust bez jego udziału. Tak jakby ktoś inny je wypowiedział. Pauline popatrzyła na niego, wciąż jeszcze trzymając w dłoniach kapelusz. — Co to znaczy: to ja? Albert wyglądał kiepsko, Pauline poszła zawiesić płaszcz, wróciła do niego. Był blady jak śmierć. Na pewno jest chory. Położyła mu rękę na czole, no jasne, ma gorączkę. — Zaziębiłeś się? — zapytała. — Odchodzę, Pauline, wyjeżdżam. Mówił przybitym głosem. Nieporozumienie co do jego zdrowia nie trwało ani sekundy dłużej. — Wyjeżdżasz… — powtórzyła, z trudem powstrzymując łzy. — Jak to: wyjeżdżasz? Zostawiasz mnie? Albert chwycił za leżącą przy łóżku gazetę, rozłożoną wciąż na stronie z artykułem o skandalu z pomnikami, i wyciągnął ją w jej stronę. — To ja — powtórzył.
Potrzebowała jeszcze kilku sekund, żeby zrozumieć. Ugryzła się w pięść. — Mój Boże… Albert wstał, wysunął szufladę w komodzie, wyjął bilety Compagnie des messageries maritimes i podał jej ten, który był dla niej. — Chcesz wyjechać ze mną? Oczy Pauline były nieruchome jak szklane kulki w twarzach figur woskowych, a jej usta na wpół otwarte. Popatrzyła na bilety, potem na gazetę, ale wciąż nie mogła wyjść ze zdziwienia. — Mój Boże… — powtarzała tylko. Albert zrobił wtedy jedyną możliwą do wykonania rzecz. Podniósł się, pochylił, wyciągnął schowaną pod łóżkiem walizkę, położył ją na kołdrze i otworzył: walizka była wypełniona po brzegi niesamowitą ilością banknotów o dużych nominałach ułożonych w mocno ściśnięte pliki. Pauline krzyknęła z wrażenia. — Pociąg do Marsylii odjeżdża za godzinę — powiedział Albert. Miała trzy sekundy, aby zdecydować, czy chce być bogata, czy pozostać na zawsze służącą. Z tych trzech sekund potrzebowała tylko jednej. Owszem, leżała przed nią oczywiście walizka pełna pieniędzy, ale, rzecz dziwna, tym, co zadecydowało o podjęciu przez nią decyzji, były bilety, na których widniał wydrukowany niebieskimi literami napis:
„Kabina pierwszej klasy”. I wszystko, co się z tym wiązało… Jednym ruchem zamknęła wieko walizki i pobiegła założyć płaszcz. ♦ ♦ ♦ Dla pana Péricourta jego przygoda z pomnikiem dobiegła końca. Nie miał pojęcia, dlaczego jedzie teraz do Lutetii, nie miał zamiaru tam wchodzić ani spotkać się z tym człowiekiem, ani też z nim rozmawiać. Nie miał również zamiaru wydawać go policji ani przeszkodzić mu w ucieczce. Nie. Pierwszy raz w życiu pogodził się ze swoją porażką. Został pokonany, bez żadnych wątpliwości. Co dziwne, odczuwał z tego powodu niemal ulgę. Przegrana oznacza też, że jest się człowiekiem. Poza tym to jest koniec, a jakiś koniec był mu przecież niezbędny. Jechał teraz do hotelu Lutetia, tak jakby przed chwilą podpisał dokument, w którym uznaje swoje długi, dlatego że wymaga to odwagi albo że nie można postąpić inaczej. ♦ ♦ ♦
Nie był to oficjalny szpaler — nikt się bowiem tak nie zachowuje w słynnej firmie — ale bardzo to szpaler przypominało: wszyscy, którzy obsługiwali pana Eugène’a, czekali teraz na niego na parterze. Wyszedł z windy, bełkocząc jak pomyleniec, w swojej kolonialnej kurtce z przyczepionymi do pleców anielskimi piórami wykonanymi z miotełek do kurzu, teraz dokładnie to było widać. Miał na twarzy nie jedną z tych ekscentrycznych masek, którymi wprawiał w zachwyt personel, ale swoją maskę „normalnego człowieka”, nieruchomą wprawdzie, lecz jak najbardziej realistyczną. Tę samą, w której pojawił się w hotelu. Z całą pewnością było to coś, czego już nigdy się nie zobaczy. Powinni byli zamówić fotografa — żałował recepcjonista. Pan Eugène, niczym wielki pan, dostojny jak nigdy dotąd, rozdawał banknoty, a oni mówili do niego: „Dziękuję, panie Eugène”, „Do zobaczenia” — duże pieniądze dla wszystkich, zachowywał się jak jakiś święty, pewnie tak pomyśleli z powodu tych skrzydeł. Ale dlaczego te skrzydła są zielone? — zastanawiano się. Bo tak w ogóle, takie skrzydła, co to w ogóle za idiotyczny pomysł? — zastanawiał się wciąż pan Péricourt, przypominając sobie rozmowę z zięciem. Jechał niezbyt zatłoczonym boulevard Saint-Germain, dosłownie kilka samochodów, dorożki, była wspaniała pogoda. Jego zięć mówił o „fantazjach”, wspomniał
o tych skrzydłach, oczywiście, ale była też chyba mowa o orkiestrze, prawda? Pan Péricourt odczuł nagle ulgę, gdyż zrozumiał wreszcie, że tę bitwę przegrał dlatego, że nie mógł jej w żaden sposób wygrać, ten świat bowiem i ten przeciwnik byli mu zupełnie obcy. Nie można wygrać z czymś, czego się nie rozumie. To, czego się nie rozumie, trzeba po prostu zaakceptować, tak mogliby sobie filozofować pracownicy hotelu Lutetia, wkładając do kieszeni błogosławieństwa rozdawane przez pana Eugène’a, który, wciąż głośno wyjąc, skierował się wielkimi krokami, podnosząc wysoko kolana, z wojskowym workiem na plecach, w stronę szeroko otwartych drzwi wychodzących na bulwar. Ale nawet tej wyprowadzki pan Péricourt mógł sobie przecież oszczędzić. Po co w ogóle wymyślił tę idiotyczną misję? No dobrze — postanowił — lepiej będzie, jak zawrócę. Jednak skoro jechał już boulevard Raspail, zdecydował, że przejedzie obok i minie hotel Lutetia, zaraz potem skręci w prawo i wróci do domu. Czas z tym skończyć. Ta decyzja przyniosła mu ulgę. Recepcjonista z Lutetii także pragnął, aby ta komedia jak najszybciej się skończyła: inni klienci uważali, że ten karnawał w holu jest w „bardzo złym stylu”. A deszcz pieniędzy przeobrażał pracowników hotelu w żebraków — ależ to jest nieprzyzwoite, niech on wreszcie sobie stąd pójdzie!
Pan Eugène musiał to wychwycić, ponieważ zatrzymał się nagle, zupełnie jak jakaś zwierzyna, która wyczuje w pobliżu obecność drapieżnika. Cała jego wykrzywiona na wszystkie strony postać kłóciła się z nieprzeniknioną maską o zastygłych, jakby sparaliżowanych rysach. Nagle wyciągnął prosto przed siebie ramię, czemu towarzyszyło donośne i zawodzące wycie: Rrraaaaahhhrrrrr! Potem wskazał ręką miejsce w holu, gdzie sprzątaczka ścierała kurz z niskich stolików. Rzucił się w jej stronę; podskoczyła przerażona na widok tego człowieka o kamiennej twarzy, w stroju kolonialnym i z wielkimi zielonymi skrzydłami na plecach, który biegnie w jej stronę. — Mój Boże, ależ się przestraszyłam, ale za to co się potem uśmialiśmy, to… On potrzebował mojej miotły. — Miotły? — No, przecież panu mówię. Pan Eugène rzeczywiście złapał miotłę, przyłożył kijek do ramienia tak, jakby to był karabin z długą lufą, i zaczął maszerować, utykając, wojskowym krokiem, wciąż się wydzierając, w rytmie bezdźwięcznej muzyki, którą wszyscy — jak im się przynajmniej wydawało — słyszeli. Tak właśnie, wojskowym krokiem, poruszając wielkimi skrzydłami, Édouard przekroczył drzwi hotelu Lutetia i wyszedł na zalany słońcem chodnik.
Odwróciwszy głowę w lewo, ujrzał jadący z dużą prędkością samochód, który zbliżał się do przecznicy bulwaru. Wyrzucił w powietrze miotłę i skierował się czym prędzej w tamtą stronę. Pan Péricourt przyśpieszył, kiedy przed hotelem zauważył niewielkie zbiegowisko, i przejeżdżał właśnie obok głównego wejścia w chwili, gdy wypadł stamtąd Édouard. Jedyną rzeczą, jaką zobaczył, nie był wcale, jak można by sobie wyobrazić, unoszący się nad nim anioł, ponieważ powłóczącemu nogą Édouardowi nie udało się tak naprawdę oderwać od ziemi. Zatrzymał się nieruchomo na środku jezdni, rozpostarł szeroko ramiona przed nadjeżdżającym samochodem, wzniósł oczy do nieba i próbował wzlecieć nad ziemię, lecz na tym się skończyło. Albo prawie. Pan Péricourt nie byłby w stanie się zatrzymać. Ale mógł zahamować. Sparaliżowany widokiem tej zaskakującej zjawy, która pojawiła się nie wiadomo skąd — nie tyle aniołem w stroju kolonialnym, co twarzą Édouarda, jego własnego syna, jego twarzą, nienaruszoną, nieruchomą, pomnikową, jak maska pośmiertna, której oczy wyrażały ogromne zdziwienie — w ogóle nie zareagował. Samochód uderzył z całej siły w młodego człowieka. Rozległ się głuchy i ponury odgłos. Wtedy anioł naprawdę się wzniósł.
Édouard został wyrzucony w powietrze. I chociaż ten lot był wielce niezgrabny, jak spadający w płomieniach samolot, przez ułamek sekundy wszyscy ujrzeli wygięte ciało młodego mężczyzny, który spoglądał w górę i rozkładał szeroko ramiona, jakby wstępował do nieba. Po czym spadł na ziemię, rozbił się o jezdnię, a jego czaszka uderzyła gwałtownie o krawężnik chodnika, i to było wszystko. ♦ ♦ ♦ Albert i Pauline wsiedli do pociągu tuż przed dwunastą. Byli pierwszymi podróżnymi, którzy zajęli miejsca, ona zasypywała go pytaniami, na które on odpowiadał najprościej, jak potrafił. Kiedy słuchała Alberta, rzeczywistość wydawała się jej zupełnie rozbrajająca. Od czasu do czasu Pauline rzucała szybkie spojrzenia na walizkę, którą umieściła na półce na bagaże naprzeciwko siebie. Albert z kolei zazdrośnie trzymał na kolanach wielkie kartonowe pudło z końskim łbem w środku. — A kim jest ten twój znajomy? — szeptała do niego niecierpliwie. — To mój przyjaciel… — odpowiadał wymijająco. Nie miał w sobie dość energii, żeby go opisać, przecież i tak go niebawem zobaczy; nie chciał, żeby się
przestraszyła, by uciekła, żeby go teraz zostawiła, gdyż wszystkie siły go całkowicie opuściły. Był wycieńczony. Po tym, jak wyznał jej prawdę, wszystkim, to znaczy taksówką, dworcem, biletami, bagażowym i kontrolerami, zajęła się Pauline. Gdyby tylko mógł, Albert zasnąłby od razu, natychmiast. Czas mijał. Inni pasażerowie wsiadali, pociąg się wypełniał, trwał walc walizek i kufrów podawanych przez okna, wrzask dzieci, typowa gorączka przed odjazdem, przyjaciele, małżonkowie, rodzice na peronie, ostatnie zalecenia, ktoś szuka miejsca — o, popatrz, to tutaj, pozwoli pan? Albert usiadł przy całkowicie spuszczonym oknie, z głową wychyloną nad peronem, patrzył na koniec pociągu, wyglądał jak pies, który niecierpliwie czeka na nadejście swojego pana. Ktoś go popychał na korytarzu, bo przeszkadzał innym pasażerom, kiedy chcieli przejść dalej; przedział zapełnił się, zostało tylko jedno wolne miejsce, dla przyjaciela, który wciąż się nie zjawiał. Na długo jeszcze przed godziną odjazdu Albert zrozumiał, że Édouard nie przyjdzie. Wypełnił go potworny żal. Pauline, która to rozumiała, przytuliła się mocno do niego, trzymając jego dłonie w swoich. Kiedy kontrolerzy zaczęli chodzić wzdłuż peronu, krzycząc, że za chwilę pociąg odjedzie i że trzeba
odsunąć się od torów, Albert, ze spuszczoną głową, rozpłakał się i nie mógł za nic przestać. Serce mu omal nie pękło. Pani Maillard będzie później wspominać: „Albert chciał wyjechać do kolonii, no to cóż, dlaczego nie, jak najbardziej. Ale jeśli będzie się tam zachowywał tak jak wtedy i jeśli zacznie się mazać przed tubylcami, to do niczego nie uda mu się dojść, ja wam to mówię! No dobrze, ale to jest Albert. Czego innego się tu spodziewać, jest taki, i już!”.
Epilog
Dwa dni później, 16 lipca 1920 roku, o ósmej rano Henri d’Aulnay-Pradelle zrozumiał, że jego teść wykonał ostatni ruch w tej grze: szach i mat. Zabiłby go, gdyby tylko mógł. Zatrzymanie nastąpiło u niego w domu. Oskarżenia, jakie na nim ciążyły, były tak poważne, że zdecydowano się zastosować wobec niego areszt tymczasowy. Z aresztu wyszedł jedynie na czas procesu, który rozpoczął się w marcu 1923 roku. Został skazany na pięć lat więzienia, w tym trzy bez zawieszenia, po których wyszedł na wolność, lecz był już całkowicie zrujnowany. Madeleine tymczasem uzyskała rozwód, który dzięki kontaktom jej ojca udało się przyśpieszyć. Majątek w Sallevière został zajęty, a wszystkie dobra należące do Henriego objęte konfiskatą aktywów. Po ogłoszeniu wyroku i odzyskaniu niezgodnie z prawem zdobytych przez niego kwot, zapłaceniu grzywny i kosztów postępowania sądowego pozostało wprawdzie niewiele, ale mimo wszystko coś. Państwo francuskie pozostawało jednak głuche na wszelkie kierowane przez niego prośby o zwrot majątku. Zmęczony i znużony tym wszystkim Henri wytoczył w 1926 roku proces,
w którym stracił resztki posiadanego majątku, i nigdy nie uzyskał jakiegokolwiek odszkodowania. Zmuszony był żyć bardzo skromnie i umarł w samotności w roku 1961, w wieku siedemdziesięciu jeden lat. Majątek ziemski w Sallevière przekazano stowarzyszeniu działającemu pod patronatem resortu pomocy społecznej, a budynek został przekształcony w sierociniec, którym pozostał do roku 1973, kiedy to zakładem wstrząsnął skandal tak odrażający, że aż trudno jest o tym nawet dzisiaj pisać. Ośrodek został zamknięty. Następnie zaś, aby móc prowadzić dalszą działalność, niezbędne byłoby przeprowadzenie wielu prac remontowych. W związku z tym majątek ten sprzedano firmie specjalizującej się w organizowaniu kongresów i konferencji. Tam właśnie w październiku w 1987 roku odbyło się pasjonujące seminarium historyczne zatytułowane: „1914—1918 — Handel w czasie wojny”. ♦ ♦ ♦ Madeleine urodziła syna 1 października 1920 roku. Wbrew obowiązującym zwyczajom, kiedy nowo narodzonym dzieciom nadawano imię krewnego poległego na wojnie, nie zgodziła się dać synowi na
imię Édouard. „Wystarczy już, że ma kontrowersyjnego ojca, na tym może zakończmy” — skomentowała. Pan Péricourt nie zabrał głosu w tej kwestii, od pewnego czasu bowiem rozumiał znacznie więcej. Syn Madeleine nigdy nie utrzymywał bliskich relacji ze swoim ojcem, nie pomagał mu w finansowaniu jego procesów, zgodził się jedynie na przyznanie mu skromnej renty i odwiedzał go raz w roku. I właśnie podczas jednej z dorocznych wizyt, w roku 1961, znalazł jego ciało. Ojciec nie żył już od dwóch tygodni. ♦ ♦ ♦ Pan Péricourt został w znacznym stopniu uwolniony od zarzutu odpowiedzialności za śmierć Édouarda. Wszyscy świadkowie zeznali zgodnie, że młody człowiek sam rzucił się pod koła pojazdu, co czyni jeszcze bardziej zastanawiającym rolę przypadku, chociaż tak trudno było wszystkim weń uwierzyć. Pan Péricourt myślał bezustannie o okolicznościach tej tragicznej śmierci. Świadomość, że jego syn żył w ciągu tych wszystkich miesięcy, kiedy on tak bardzo chciał go do siebie po raz pierwszy w życiu przytulić, pogrążyła go w głębokiej rozpaczy. Przerosła go także cała masa innych czynników łączących się ze sobą w taki splot wydarzeń, że Édouard w końcu zginął pod kołami samochodu, który pan
Péricourt prowadził co najwyżej cztery razy w roku. Ostatecznie musiał więc nieuchronnie dojść do wniosku, że chociaż jest to niewytłumaczalne, nie było w tym żadnego przypadku, a jedynie wydarzyła się tragedia. Koniec, taki lub inny, musiał przecież nastąpić, gdyż był on od dawna zapisany w górze. Pan Péricourt odzyskał ciało syna i pochował go w grobowcu rodzinnym. Na kamiennej płycie wyryto napis: „Édouard Péricourt 1895—1920”. Zwrócił pieniądze wszystkim oszukanym subskrybentom. Co ciekawe, chociaż oszustwo dokonane zostało na kwotę miliona dwustu tysięcy franków, dostarczono dowodów księgowych na kwotę miliona czterystu trzydziestu tysięcy, jak widać, drobnych cwaniaczków nigdzie nie brakuje. Pan Péricourt bez słowa zapłacił. Stopniowo rezygnował z kolejnych obowiązków zawodowych, wycofywał się z interesów, zakładał lokaty bankowe dla córki i wnuka. Do końca życia miał przed oczyma spojrzenie stojącego przed nim Édouarda, w chwili gdy samochód posyłał go w zaświaty. Długo starał się znaleźć odpowiednie słowo. Mógł w tym spojrzeniu dostrzec radość, na pewno też ulgę, ale i coś jeszcze. Któregoś dnia słowo to wreszcie się pojawiło: wdzięczność. Była to czysta wyobraźnia, ale kiedy taka myśl wciąż powraca i dręczy, wtedy trudno się od niej oderwać…
Znalazł to słowo pewnego dnia w lutym 1927 roku. W czasie obiadu. Kiedy wstał od stołu, jak zawsze pocałował Madeleine w czoło, poszedł na górę do swojego apartamentu, położył się i umarł. ♦ ♦ ♦ Albert i Pauline przyjechali do Trypolisu, potem przenieśli się do Bejrutu w samym sercu jakże obiecującego Wielkiego Libanu. Za Albertem Maillardem rozesłano międzynarodowy list gończy. Louis Évrard znalazł bez trudu nowe dokumenty tożsamości za trzydzieści tysięcy franków, kwotę, którą Pauline uznała za zdecydowanie zbyt wygórowaną. Udało jej się wynegocjować kwotę dwudziestu czterech tysięcy. ♦ ♦ ♦ Umierając, pani Belmont zapisała swojej córce rodzinny dom przy impasse Pers, który z powodu braku remontów stracił dużo na wartości. Louise otrzymała ponadto od notariusza znaczną sumę pieniędzy oraz zeszyt, w którym jej matka skrupulatnie zapisywała operacje i lokaty zakładane w jej imieniu, z dokładnością do jednego centyma. Louise zorientowała się wówczas, że na kapitał początkowy
złożyły się pieniądze przekazane przez Alberta i Édouarda (czterdzieści tysięcy od tego pierwszego oraz sześćdziesiąt tysięcy od drugiego. W życiu Louise nie odnotowano wyjątkowo istotnych wydarzeń, w każdym razie aż do czasu, kiedy odnajdziemy ją znowu w latach czterdziestych. ♦ ♦ ♦ Pozostaje jeszcze Joseph Merlin, o którym wszyscy zapomnieli. W tym z pewnością także i wy. Nie należy się jednak tym niepokoić: w życiu Josepha Merlina był to stan permanentny, ludzie go nienawidzili, a gdy znikał, zapominali o nim; kiedy coś się komuś przypominało na jego temat, były to wyłącznie złe wspomnienia. Spędził całą noc na wklejaniu banknotów wręczonych mu przez Henriego d’Aulnay-Pradelle’a na wielkich kartkach w zeszycie za pomocą podklejanego papieru. Każdy z tych banknotów był kawałkiem jego historii i jego klęski, no, ale o tym wszystkim już wiecie. Po przekazaniu tego wybuchowego raportu, który w znacznej mierze przyczynił się do skazania Henriego, Merlin wszedł w stan hibernacji, jego kariera dobiegła końca, i jego życie też, jak sądził. Jednakże pomylił się.
Przeszedł na emeryturę 29 stycznia 1921 roku. Przerzucano go z wydziału do wydziału, ale numer, jaki swoim raportem i swoimi inspekcjami na cmentarzach wykręcił rządowi… Cóż z tego, że to była prawda, skoro są to rzeczy, których się nigdy i nikomu nie wybacza. Co za skandal! W starożytności, kiedy ktoś przybywał ze złymi wiadomościami, kamienowano go. Tymczasem zamiast tego on każdego ranka, punktualnie, zjawiał się w ministerstwie. Wszyscy jego koledzy zastanawiali się, co też by zrobili z równowartością dziesięcioletniej pensji; nienawidzono go tym bardziej, że Merlin nie wziął sobie nawet dwudziestu franków, żeby wypastować stare buciory, wyczyścić poplamioną atramentem marynarkę albo kupić sobie nową sztuczną szczękę. Tak więc 29 stycznia 1921 roku znalazł się na ulicy. Emeryt. A z powodu ostatnio zajmowanego stanowiska jego emerytura wynosiła mniej więcej tyle, ile zarabiała Pauline, pracując w domu Péricourtów. Przez długi czas Merlin rozmyślał nad tą nocą, kiedy odrzucił wielką wygraną na rzecz czegoś mniej wartościowego, ale za to stając po stronie moralności, chociaż nie lubił używać wielkich słów. Sprawa ekshumowanych żołnierzy, także wtedy, gdy już znalazł się na emeryturze, wciąż go zajmowała. Musiał dopiero odejść z pracy, żeby zainteresować się światem, wtedy też zaczął czytać gazety. Dzięki nim właśnie dowiedział się o aresztowaniu Henriego d’Aulnay-Pradelle’a
i śledził głośny proces przeciwko tym, których nazwano „handlarzami śmierci”. Przeczytał z nieukrywanym zadowoleniem sprawozdanie z rozprawy wraz z jego własnym zeznaniem złożonym przed sądem, który zresztą wcale nie oddał mu hołdu; dziennikarze nie polubili tego ponurego świadka, który wyglądał tak okropnie i popychał ich na schodach Pałacu Sprawiedliwości, kiedy próbowali go o coś zapytać. Po czym, jak to bywa z bieżącymi wiadomościami, przestano się interesować tą sprawą. Pozostały jeszcze doroczne obchody, polegli i chwała. A także ojczyzna. Merlin, popychany nie wiedzieć jakim poczuciem obowiązku, nadal czytał gazety. Nie miał na tyle pieniędzy, żeby kupować kilka dzienników każdego ranka, więc zachodził w różne miejsca, do bibliotek, do kafejek, do hoteli, gdzie w holu mógł je czytać za darmo. I właśnie w ten sposób znalazł we wrześniu 1925 roku drobne ogłoszenie, na które odpowiedział. Szukano chętnego do pracy w charakterze stróża cmentarza wojskowego w Saint-Sauveur. Odbyła się rozmowa kwalifikacyjna, pokazał potrzebne zaświadczenia i przyjęto go do pracy. Przez wiele jeszcze lat, gdybyście zatrzymali się w Saint-Sauveur, czy pogoda, czy deszcz, ujrzelibyście, jak wielkim buciorem wbija w ziemię łopatę, wydobywając ziemię ciężką od deszczu, pielęgnując rabatki i alejki.
Courbevoie, październik 2012
I wreszcie na koniec…
Wszyscy ci, którym pragnę podziękować, nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za niezgodności między moją powieścią a „prawdziwą historią”, za którą odpowiadam wyłącznie ja sam. Oszustwo z pomnikami ku czci poległych żołnierzy jest, o ile mi wiadomo, czystą fikcją. Wpadłem na ten pomysł, czytając słynny już artykuł Antoine’a Prosta poświęcony pomnikom ku czci poległych. Z kolei wszystkie malwersacje przypisywane Henriemu d’Aulnay-Pradelle’owi pochodzą w znacznej mierze ze „Skandalu dotyczącego ekshumacji żołnierzy”, który wybuchł w roku 1922, a został przedstawiony i przeanalizowany w dwóch doskonałych pracach autorstwa Béatrix Pau-Heyriès. Tak więc jeden z wątków jest oparty na faktach, drugi zaś nie, ale mogło być przecież na odwrót. Przeczytałem sporo prac Annette Becker, Stéphane’a Audouin-Rouzeau, Jeana-Jacques’a Beckera, Frédérica Rousseau, których spostrzeżenia i analizy były dla mnie niezwykle cenne. Mam również szczególny dług, rzecz jasna, wobec Brunona Cabanes’a i jego pasjonującej książki La Victoire endeuillée.
Do zobaczenia w zaświatach wiele zawdzięcza powojennej literaturze powieściowej, od Henriego Barbusse’a po Maurice’a Genevoix i od Jules’a Romains po Gabriela Chevalliera. Dwie zwłaszcza powieści były dla mnie pożyteczne: Le Réveil des morts Rolanda Dorgelèsa oraz Le Retour d’Ulysse Jeana Valmy-Baysse’a. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie fenomenalne źródło informacji w postaci strony Gallica, bazy danych Arcade i Mérimée prowadzone przez Ministerstwo Kultury, a zwłaszcza gdyby nie bibliotekarze z Biblioteki Narodowej Francji, którym gorąco dziękuję. Mam także dług wdzięczności wobec Alaina Choubarda za jego pasjonujący wykaz pomników ku czci poległych żołnierzy, bardzo pomocny w mojej pracy. Dziękuję. Muszą się również znaleźć w tym miejscu wyrazy wdzięczności dla wielu innych życzliwych mi ludzi: dziękuję Jeanowi-Claude’owi Hanolowi za pierwsze wrażenia z lektury i słowa zachęty, Véronique Girard za jej delikatne, acz celne uwagi, Géraldowi Aubertowi za wnikliwą lekturę, za rady i przyjaźń, oraz Thierry’emu Billardowi za jego uważne sprawdzenie tekstu i cenne komentarze. Dziękuję moim przyjaciołom Nathalie i Bernardowi Gensane’om, którzy poświęcili swój czas i których analizy i spostrzeżenia były zawsze
inspirujące, co bardzo w tym miejscu chciałbym podkreślić. Tak samo gorąco dziękuję Pascaline. W moim tekście, tu i tam, pojawiają się odwołania do i zapożyczenia od różnych autorów, takich jak: Émile Ajar (Romain Gary), Louis Aragon, Gérald Aubert, Michel Audiard, Homer, Honoré de Balzac, Ingmar Bergman, Georges Bernanos, Georges Brassens, Stephen Crane, Jean-Louis Curtis, Denis Diderot, JeanLouis Ézine, Gabriel García Márquez, Victor Hugo, Kazuo Ishiguro, Carson McCullers, Jules Michelet, Antonio Muñoz Molina, Antoine-François Prévost, Marcel Proust, Patrick Rambaud, La Rochefoucauld, i kilku innych. Pragnę, by potraktowali te zapożyczenia jako hołd, który im składam. Postać Josepha Merlina, luźno zainspirowana Cripure’em, oraz postać Antonapoulosa, zainspirowana postacią o tym samym nazwisku, są w obu przypadkach świadectwem mojego przywiązania do Louisa Guilloux i Carson McCullers i podziwu dla tych dwojga pisarzy. Pragnę również skierować gorące słowa podziękowania całej ekipie wydawnictwa Albin Michel; należałoby wymienić wszystkich, z moim przyjacielem Pierre’em Scipionem na czele, któremu tak wiele zawdzięczam. Łatwiej jest wreszcie zrozumieć, że moje myśli pełne wzruszenia biegną też do tego nieszczęsnego Jeana Blancharda, który całkiem nieświadomie podsunął
mi pomysł na tytuł powieści. Został rozstrzelany za opuszczenie swojego stanowiska bojowego 4 grudnia 1914 roku, zrehabilitowano go 29 stycznia 1921 roku. Moje myśli skierowane są też do tych wszystkich, którzy, należąc do różnych narodów, zginęli podczas wojny 1914—1918.
1 Poilus (franc.) — „włochacze”. Termin pochodzi od słowa
poile — włos. Określenie przyjęło się dla walczących w czasie pierwszej wojny światowej żołnierzy piechoty armii francuskiej, ponieważ wielu z nich nie goliło się, przez co posiadali bujne wąsy i brody. 2 Bazar Vilgraina — powstałe w 1919 r. z inicjatywy Ernesta Vilgraina sklepy działające w dawnych barakach wojskowych oferujące niezamożnym mieszkańcom Paryża artykuły żywnościowe po cenach niższych o 20—30% od ich cen rynkowych. 3 Henri Désiré Landru (1869—1922) — znany też jako Błękitnobrody i Monsieur Diard, francuski seryjny morderca. 4 Pantofobia — lęk przed wszystkim. 5 Raoul Villain (1885—1936) — francuski nacjonalista, zabójca Jeana Jaurèsa, przywódcy francuskich socjalistów. 6 Tartarin de Tarascon — tytułowy bohater powieści Alphonse’a Daudeta, przechwalający się swoimi wymyślonymi przygodami w czasie polowań w Afryce.