Wspomnienia Józefa Kuropieski, późniejszego generała, z okresu międzywojennego...
8 downloads
0 Views
2MB Size
JÓZEF KUROPIESKA
WSPOMNIENIA DOWÓDCY KOMPANII 1923-1934
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA W KRAKOWIE
Opracowanie graficzne DOROTA GROM CZAKIEWICZ Redaktor LECH KM IETOW1CZ Redaktor techniczny M ARIA WYRWA Korekta JOANNA K U L A W I K Ilustracje ze zbiorów autora
Wydanie III za zgodą Wydawnictwa MON
ISBN 83-03-01623-7
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA W KRAKOWIE 1987 Nakład: 19650 + 350 egz. Objętość ark. wyd. 22.6. ark. druk. 20 Skład: Fotoskład KAW Warszawa. A-16/2883 Druk: Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca w Krakowie zam. nr 2156/86
KURS UNIFIKACYJNY SZKOŁY PODCHORĄŻYCH 1923-1924
W
okresie świąt Bożego Narodzenia 1922 roku w tłumie spacerujących po deptaku w Radomiu zjawiło się kilku podchorążych, wyglądem swym i zachowaniem wzbudzających wśród dorastającej młodzieży szkolnej a wśród niej i we mnie powszechne zainteresowanie. Za niewiele miesięcy miałem ukończyć szkołę średnią, przy gotowującą do zawodu nauczycielskiego, w którym nie mogłem zresztą liczyć na odniesienie szczególnych sukcesów z racji swych socjalistycznych i - co gorsza - wolnomyślicielskich poglądów, znanych powszechnie w środowisku mych nauczycieli i kolegów. O dalszych studiac h nie mogłem nawet marzyć, gdyż ojciec jako niewykwalifikowany robotnik fabryczny nie zarabiał dość na utrzymanie rodziny. Dzięki zarobkom matki, szwaczki, a od kilku lat również i moim - nie głodowaliśmy. Istniała co prawda możliwość wstąpienia do Szkoły P odcho rążych. nie byłem jednak pewny, czy służba w ówczesnym wojsku nie będzie kolidowała z moimi komunistycznymi pogląda mi. Rozmawiałem w tej sprawie z podobnie myślącymi kolega mi: Ładysławem Kaczmarskim (który po kilkuletnim więzieniu, w 1929 roku zmarł w Niemczech na gruźlicę). Maksymilianem Melochem (późniejszym historykiem, piszącym o wczesnym ruchu rewolucyjnym wśród robotników). Wojniłłowiczem i innymi, i w wyniku tych rozmów wysłałem podanie o przyjęcie mnie do podchorążówki. 5
Warunkiem przyjęcia do warszawskiej Szkoły P odchorążych było ukończenie szkoły średniej bą dź złożenie egzaminu przez tych, którzy wykazali się świadectwem 7. klasy gimnazjum oraz wiek poniżej 23 lat. W niespełna dwa tygodnie od wysłania podania otrzymałem powiadomienie, że zgłoszenie moje zostało przyjęte i że 28 sierpnia 1923 roku mam stawić się z przedmiotami osobistego użytku, których spis załączono, na badania lekarskie. Otrzymałem również pismo, którego treść miała mnie za pewne zachęcić do zawodu wojskowego. Informowano w nim, że po ukończeniu kursu unifikacyjnego Szkoły P odchorążych, przy równoczesnym spełnieniu pewnych określonych warun ków. można dostać się do jednej z pięciu szkół oficerskich: piechoty, kawalerii, artylerii, inżynierii i marynarki wojennej. P o ukończeniu każdej nich otrzymywało się stopień podporucznika, a z kolei po dalszych dwóch latach służby automatycznie - porucznika. Następnie informowano, po ilu latach najwcześniej można uzyskać kolejne stopnie: kapitana, majora i podpułkownika. Stopień pułkownika zależał wówczas jedynie od nominacji z wyboru bez brania pod uwagę starszeństwa. W końcu podawano do wiadomości, że już po 10 latach służby n abywa się prawa emerytalne oraz ma się zapewnione zaopa trzenie w wypadku częściowej redukcji lub całkowitej likwidacji sil zbrojnych. Z uwagi na to, iż w lecie 1922 przechodziłem skomplikowane zapalenie płuc i nie byłem pewien, czy drobiazgowe oględziny lekarskie wypadną dla mnie bez zastrzeżeń, równocześnie z za bieganiem o przyjęcie do Szkoły P odchorążych złożyłem odpowiednie dokumenty, uprawniające do otrzymania ewentualnej posady nauczyciela na Śląsku. Moja czwórka z religii obok celujących stopni z matematyki, historii, nauki o P olsce współczesnej i innych przedmiotów szczególnie zainteresowała wła dze oświatowe na katolickim Śląsku. W efekcie końcowym otrzymałem jednak nominację z przeznaczeniem do Królew skiej Huty (Chorzowa). Moim pomysłem poświęcenia się służbie wojskowej najmniej zachwyceni byli rodzice. Ich nadzieje na szybką i skuteczną pomoc materialną z mojej strony rozwiały się automatycznie. Co gorsze, matka straciła nawet to, co jej pozostawało z mych stosunkowo znacznych zarobków korepetytora po pokryciu
6
wydatków związanych z moim utrzymaniem. Sam również wiedziałem dobrze, że przez okres mego pobytu w szkole wojskowej nie będę mógł im pomóc. Oczywiście o tym, bym mógł otrzymywać w owym czasie jakąś paczkę czy pieniądze z domu, nie mogło być nawet mowy. Latem 1923 roku miałem bardzo dobrze płatną korepetycję, w efekcie której mój podopieczny zdał egzamin poprawkowy z matematyki. Uradowany tym jego ojciec obdarzył mnie poza honorarium dodatkową dość wysoką premią, tak że przed wyjazdem na komisję lekarską mogłem zostawić matce znaczną sumę w markach, co wielce złagodziło moje rozstanie z rozża lonymi rodzicami. P o kilku dniach badań lekarskich zostałem ostrzyżony do gołej skóry, umundurowany i wcielony do 2. kompanii Szkoły P odchorążych. Od grudnia 1918 roku szkoła mieściła się w gmachu byłego rosyjskiego korpusu kadetów w Alejach Ujazdowskich (obecnie Urząd Rady Ministrów). 2. kompania podchorążych zajmowa ła parter w południowej części gmachu z przylegającą doń sypialnią, wspólną dla wszystkich elewów kompanii. Każdy z nas obok łóżka miał szafkę na rzeczy z ogromną ilością jak na moje przyzwyczajenia - odzieży wojskowej. Obok zwykłego o tej porze roku drelichu miałem ćwiczebny mundur sukienny, mundur wyjściowy, drelich do czyszczenia broni oraz obuwie ćwiczebne z gwoździami, trzewiki wojskowe bez gwoździ, pantofle gimnastyczne i własne obuwie, którego można było używać w dni wyjściowe i na urlopach. P onadto z umundurowania wolno było mieć jed ynie własne rękawiczki skórzane. Dowódcą kompanii był porucznik (z byłej armii austriackiej) Kazimierz Rudnicki. Moja kompania dzieliła się na cztery plu tony, dowodzone przez por. Zygmunta Jarskiego (I), por. Ed munda Ginalskiego (II), ppor. Henryka P iątkowskiego (III) i por. Zbigniewa Rzymowskiego (IV). W każdym plutonie były dwie drużyny, którymi dowodzili podchorążowie w stopniu sier żantów, przydzieleni do Oficerskiej Szkoły P iechoty już po ukończeniu kursu unifikacyjnego. Na pierwszej, rzec można inauguracyjnej, zbiórce pozwolono nam w pewnej mierze dobierać się w zespołach drużynowych. W ten sposób znalazłem się wraz z pozostałymi trzema radomia kami 7
w 6. drużynie podchorążego Tadeusza Kasprzyckiego (rów nież radomiaka) w 3. plutonie podporucznika P iątkowskiego. W tym okresie, a więc w 1923 roku, Szkoła P odchorążych była rzeczywiście twardą szkołą. W okresie moich badań lekar skich z podziwem, a równocześnie z przerażeniem przyglądałem się ćwiczeniom musztry, z nadmiernie częs to powtarzającą się komendą „padnij”, plutonu złożonego z absolwentów korpusów kadeckich, którzy po uzyskaniu matury odbywali kilkutygodniowy kurs doskonalący, poprzedzający wcielenie do właś ciwych szkól oficerskich (wyc howankowie korpusu zyskiwali w ten sposób jeden rok). P ierwsze dni pobytu w szkole wydawały mi się wręcz, nie do zniesienia, tym bardziej że w porównaniu z kolegami byłem zaniedbany fizycznie. Dowodem tego były moje słabe wyniki w próbie sprawności fizycznej. Mimo niewielkiej wagi (61 kg ) nie mogłem marzyć o wspinaniu się po linie, mizernie również skakałem i biegałem, dodatkowe kłopoty sprawiała mi jazda konna, której nigdy dotąd nie uprawiałem. Za każdy błąd czy gapiostwo w mustrze na placu ćwiczebnym karano nas komendą „padnij", w korytarzach i salach komendą „siad”, w polu zaś komendą „padnij”, „kryj się”, „czołgaj się”. Była to zaiste „końska” metoda, modna w owych czasach i trzeba bezstron nie stwierdzić przynosząca nieraz dodatnie rezultaty. Wielkim utrapieniem, ale też doskonałym zabiegiem wychowawczym, były codzienne apele mundurowe przedmiotów osobistego użytku, przyrządów do czyszczenia broni, obuwia oraz przeglądy nieszczęsnych szalek. Za ujawnione w czasie apelu zaniedbania karano meldowaniem się, często wielokrotnym, z danym przedmiotem lub w pełnym rynsztunku. Karę takiego meldowania się wymierzali w zasadzie dowódcy plutonów, ale korzystali z tej możliwości również dowódcy drużyn. Jeśli karę nałożył dowódca kompanii, to ukarany meldow ał się u oficera dyżurnego szkoły po wieczornej ciszy, tracąc cenny sen. Udręki z musztrą powiększały jeszcze artyleryjskie działoczyny, do których nauczania dobrano szczególnie zmyślnych instruktorów. W okresie przed przysięgą kładłem się do łóżka z awsze znużony jak żniwiarz. Wszystkie ćwiczenia poza gimnastyką odbywały się w pełnym oporządzeniu, z tornistrem i zrolowanym kocem lub płaszczem. 8
Najbliższy nasz plac ćwiczeń znajdował się obok więzie nia mokotowskiego, o którego mury podczas szkolenia strzeleckie go opieraliśmy tarcze. Drugim z kolei „bliskim" placem ćwiczeń były Siekierki, gdzie pędzono nas zwłaszcza podczas ćwiczeń nocnych. P odchorążowie ze starszego rocznika pozostali z nami jedy nie do końca października. P ierwszym drużynowym spośród nas mianowa no kaprala (jeszcze z wojny 1920 roku) Włodzimierza P ałuckiego. Większość ówczesnych elewów podchorą żówki była już w 1920 roku w wojsku lub w formacjach pomoc niczych, niektórzy z nich na froncie obok stopni uzyskali odznaczenia bojowe. W 1923 roku wolno było nosić dystynkcje stopnia, jakie posiadało się przed wstąpieniem do szkoły. P ocząwszy od następnego roku pozwolenie to cofnięto, w moim plutonie wachmistrz Zgorzelski (brat znanego później jeźdźca i dowódcy pułku w I. dy wizji generała Maczka) oraz wspomniany P ałucki byli odzna czeni Krzyżem Walecznych. Ani wówczas, ani tym bardziej później nie byłem w stanie powiedzieć nic konkretnego o pochodzeniu społecznym więk szości moich współkolegów. Obserwowałem stałą tendencję do ukrywania przez nich rzeczyw istego zawodu rodziców. Synowie kolejarzy, na przykład, mówili, że ojcowie ich są pracownikami P KP , obojętne, czy to był dróżnik, konduktor czy wyższy urzędnik w dyrekcji kolejowej (osobliwy wyjątek stanowili synowie maszynistów kolejowych). Syn woźnego nazywał ojca podurzędnikiem. Większość mych kompanijnych kolegów pochodziła z byłego zaboru austriackiego, gdzie w rodzinach urzędniczych, nauczycielskich, a nawet chłopskich kultywowa no tradycje zawodu wojskowego. Ciekawe, że ponad połowa kolegów z mego plutonu rozpoczęła już studia uniwersyteckie w Krakowie bądź na P olitechnice Lwowskiej, by po roku lub dwóch zrezygnować i próbować szczęścia w podchorążówce. Znamienne, że wśród nas, w obu kompaniach, zaledwie dwóch pochodziło z Wielkopolski i sto sunkowo bardzo mało z byłego Królestwa Kongresowego. Z Radomia było nas c zterech: syn rymarza Jan Sołtyski, syn szewca wiejskiego Romuald Borowiecki, syn gosposi zamożnego inżyniera Władysław P ote ra i ja. P rzedziwnie mało znalazło się również warszawiaków, nie więcej niż pięciu. Znacznie większą 9
grupę stanowili kresowiacy (nazwą tą potocznie obejmowa no mieszkańców województw wschodnich, ale nie Małopolan z Tarnopolskiego czy Stanisławowskiego) oraz repatrianci z ZSRR, Europy Zachodniej, a nawet z USA. W 1923 roku w mojej kompanii nie było nikogo, kto rzeczy wiście miałby zamożnych rodziców. Wielu jednak swe dzieciń stwo spędziło w warunkach cieplarnianych - w szczególności kilku repatriantów z ZSRR. Byli to synowie bogatych nafciarzy z Kaukazu, obszarników z P odola, Ukrainy czy Białorusi „wyzutych” przez rewolucję. Jedynym spośród nas, który zawsze miał dostateczną ilość pieniędzy, był Franciszek Herman, syn wdowy po urzędniku i szwagier bezdzietnego dyrektora P olminu w Drohobyczu. Osobliwe, że Herman nigdy o pieniądze nie prosił, a otrzymywanych nie wydawał. P rogram 10-miesięcznego kursu unifikacyjnego miał pr zygotować nas do dowodzenia drużyną w piechocie i działone m w artylerii. Teoretycznych zajęć mieliśmy niewiele. Główny wysiłek skierowany został na opanowanie sprzętu bojowego, którego w szkole było dość dużo z uwagi na to, że w owych latach niektó re dywizje uzbrojone były w broń francuską, inne w niemiecką. Należało zatem znać jedną i drugą. I tak na przykład w etatowej drużynie francuskiej obok ręcznego karabinu maszynowego „Chosarda” były trzy rodzaje karabinów i trzy rodzaje granatów: zaczepne, obronne i „VB” (do garłacza). Z broni maszynowej znaliśmy równie dobrze ckm „Hotchikss”, jak ckm i lkm „Maxim”, a także lkm Begmanna i informacyjnie - km „Schwarzlose”. P onadto poznaliśmy lekki moździeż piechoty „ID” oraz działo 75 mm. Ze wszystkich wymienionych rodzajów broni odbywaliśmy wiele, pomysłowych zresztą strzelań. Nadto każdy z nas miał do musztry i wystąpień karabin Mausera. Z przedmiotów ogólnych wysłuchaliśmy w szkole kilkanaście wykładów z historii P olski, prowadzonych przez autora „Listów miłosnych znakomitych P olaków”, majora Bertolda Me rwina. Miał on zwyczaj sprawdzania wiadomości, w szcze gólności u podchorążych, którzy nie ukończyli szkoły średniej w kraju. Dalszym przedmiotem ogólnym, stwarzającym wiele kłopotów moim kolegom, była geografia. Zajęcia z tej dyscyp liny prowadził kapitan Jan Kornaus. Był to wykładowca wielce sumienny, rozmiłowany w przedmiocie i wyjątkowo wymagają cy. P rawdziwy postrach dla leniów i nieuków. Jego wykłady geografii zawierały elementy 10
geografii wojskowej kraju, których znajomość szczególnie egzekwował podczas egzaminów. Instruktorem wojskowym, wymagającym wyjątkowej akurat ności i dokładności w odpowiedziach, był kapitan artylerii Adam P aszkowski. Nie zadowalała go, na przykład, żadna odpowiedź na pytanie: „Jakie czynności wykona podchorąży, gdy znajdzie się w punkcie obserwacyjnym z bateryjnym kątomierzem-busolą?” Nasze odpowiedzi, że wyjmie kątomierz z futera łu, ustawi statyw, wykona wiele innych czynności aż po dokonaniu nastawy: krąg 0, bęben 100, były wyraźnie niewystarcza jące. Nikt z nas nie wiedział, czego tu jeszcze może brakować. W końcu kapitan P a szkowski z żalem dopowiedział: „..i przetrze szkiełko poziomicy” (by zapewnić sobie na przyszłość dobre warunki odczytu). W listopadzie 1923 roku szkoła nasza żyła przygotowaniami do święta podchorążych, przypadającego dwudziestego dzie wiątego listopada. Dobierano zespół najlepiej wykonujących chwyty bronią. W trzecim miesiącu pobytu w szkole wojskowej wyraźnie okrzepłem. Maszerowałem ćwiczebnym krokiem jeszcze niezdarnie, ale chwyty robiłem śpiewająco. Znalazłem się - nieoczekiwanie dla mych kolegów - w reprezentacyjnym plutonie wystawionym na wartę belwederską. Na nieszczęście, na kilka dni przed świętem, w czasie ćwicze nia, przeprowadzanego na P olu Mokotowskim w obecności komendanta Szkoły P odchorążych, pułkownika Kazimierza Młod zianowskiego, spóźniłem się o kilka sekund na zbiórkę. P amiętam, leżeliśmy dość długo na zamarzniętej ziemi i strzela liśmy ślepakami. P o ustawieniu broni w kozły instruktor, porucznik Edmund Ginalski, zwrócił nam uwagę na brak ochrania czy na karabinach. Zanim włożyłem swój zgrabiałymi rękami, upłynęło kilkanaście sekund, powodujących owo nieszczęsne spóźnienie. Inni pobiegli, pozostawiając broń bez ochraniaczy. Dwóch ostatnich wstępujących do szeregu, mnie i Alfreda Siudę, zapewne dla przykładu, ukarano publicznie wstrzymaniem awansu i nieprzyznaniem tytułu podchorążego. Oczywiście o warcie belwederskiej nie było mowy. Szkoła P odchorążych nawiązywała wyraźnie do tradycji szko ły Królestwa Kongresowego. W sali honorowej o pięknie urzą dzonym przez zna komitego architekta Jastrzębowskiego wnę trzu znajdowały się tablic e z nazwiskami wszystkich wychowanków szkoły. Na 11
czołowym mie jscu widniały nazwiska podchorążych z Nocy Listopadowej. Wszystkie większe uroczystości w życiu szkoły odbywały się w obecności całej kadry i zaproszonych gości w sali tradycji historycznej; było to najlepiej urządzone i najobszerniejsze po mieszczenie w gmachu szkoły. P rzechowywano tam sztandar, który szkoła otrzymała z rąk Naczelnika P aństwa w 1921 roku. P iłsudski odwiedzał szkołę wielokrotnie. W 1922 roku był rów nież na święcie podchorążych. Najbardziej uroczysty moment święta podchorążych stano wiła zbiórka całej szkoły, z bronią, przy historycznym gmachu z 1830 roku w Łazienkach. P odobnie było i w 1923 roku. Na uroczyste nabożeństwo w świeżo przerobionej kaplicy szkolnej przybył prezydent Stanisław Wojciechowski i premier Wincenty Witos. (P remier nieco się spóźnił, a wartownikowi honoro wemu po zjawieniu się prezydenta powiedziano, aby już nikogo nie przepuszczał. Dla przeprowadzenia premiera musiano przywołać dowódcę warty). Bardzo licznie reprezentowana była również gene ralicja. Ministra spraw wojskowych reprezentował generał dywizji Osiński. P o złożeniu przez komendanta szkoły raportu generało wi Osińskiemu i wysłuchaniu okolicznościowych przemówień od był się akt promowania podchorążych. Siemiątkowskiemu z pierwszej kompanii i Zgorzelskie mu z drugiej odznaki podchorążych przypiął generał Osiński. Za jego przykładem poszli inni generałowie i ws zyscy byli wychowankowie Szkoły P odchorążych z klas od 14. do 28. którzy z racji święta mieli w tym dniu swój zjazd koleżeński (nasza klasa była pięćdziesiątą czwartą z kolei, zwana klasą „wytrwania"). Każdy z przypinających odznaki na naramiennikach podchorążego występował w roli ojca chrzestnego, odnotowując nazwisko promowanego, aby w przyszłości utrzymywać z nim kontakt. Zwyczaj ten bardzo zainteresował obecnych na święcie attache s wojskowych. Kilku z nich po uzyskaniu informacji o tym zwyczaju również wystąpiło w roli ojców chrzestnych (turecki, fiński i jugosłowiański). Na zakończenie odbyła się defilada przed generałem Osińskim, po której cała podchorążówka pomaszerowała przed Belweder, by stanowić oprawę dla widowiska , jakim była zmia na warty be lwederskiej. Odbywała się ona z ceremoniałem wzorowanym jeszcze na starych pruskich przepisach. Była to bodaj przedostatnia zmiana warty przeprowadzona 12
z zachowaniem takiego rytuału, ponieważ później zmieniono regulamin służby w artowniczej. Na rozprowadzających wybierano najlepiej wyszkolonych w musztrze podchorążych, których marsz przed frontem warty i zwroty w marszu z bronią na ramieniu przypominały tancerzy baletu. Dowódcą warty był wówczas znakomicie wymusztrowany porucznik Marian Zimnal (późniejszy zastępca attache w Rumunii i oficer sztabu Brygady Karpackiej). Wieczorem odwiedził wartownię prezydent wraz z generalnym adiutantem, generałem brygady Mariuszem Zaruskim (znanym żeglarzem i twórcą Górskiego Ochotniczego P ogoto wia Ratunkowego). P rezydent pytał podchorążych, skąd są rodem. P adały odpowiedzi: ,,Z Kaukazu, panie prezydencie”, „Z Kaukazu”, „Z Ukrainy”. Tak się dziwnie złożyło, że ponad połowę reprezentacyjnej warty stanowili repatrianci bądź dzie ci emigrantów, których ojcowie pragnęli, by synowie zostali polskimi oficerami. Najmniejszy, lewoskrzydłowy, Józef Kule sza, pochodził z Chicago. P rócz nas dwóch, ukaranych, wszyscy koledzy w dniu święta otrzymali stopnie starszych szeregowców i tytuły podchorą żych. Nieoczekiwanie dla mnie w tymże dniu zostałem mianowany przez dowódcę kompanii drużynowym na miejsce kaprala podchorążego Włodzimierza P ałuckiego. Miało to na mnie, oczywiście, pobudzający wpływ. W Szkole P odchorążych wielką wagę obok musztry pieszej, artyleryjskiej, konnej jazdy i obsługi różnorodnego sprzętu bo jowego przywiązywano do sportów i wychowania fizycznego. Oprócz normalnej gimnastyki, która kończyła się często bie giem po murowanym ogrodzeniu okalającym szkołę od strony Al. Ujazdowskich i Bagateli, dw ukrotnie w tygodniu mieliśmy gimnastykę „okopową”, przeprowadzaną rano przed śniada niem w mundurach i z bronią (było to zapewne następstwo trwającej wiele lat wojny okopowej). Gimnastyka ta odbywała się w rowach strzeleckich, znajdujących się na naszym dziedzińcu zwanym grochowskim. Kierownikiem wychowania fizycznego był kapitan Kurletto, a jego pomocnikiem pan Baguet. Francuz, który przeprowadzał z nami eksperymentalne ćwiczenia ze skrzyniami Duńczyka Bucka, po raz pierwszy sprowadzonymi do P olski. 13
Wszyscy podchorążowie uczyli się boksu i szermierki u ins truktora porucznika Laskowskiego, mistrza P olski w obu tych dyscyplinach. W owych czasach szkoła odgrywała ważną rolę w dziedzinie sportu polskiego, gromadząc w swych murach wielu wybitnych sportowców. Kapitan Kurletto był mistrzem P olski w biegu na 800 m; porucznik Laskowski zdobył mistrzostwo kraju w swej wadze w boksie, a później przez wiele lat bronił tytułu mistrza P olski w szabli; porucznik P iątkowski notowany był jako wcale dobry zawodnik w biegach przez plotki. Wśród podchorążych Fryszczyn był mistrzem P olski w skoku wzwyż, a Banaszkie wicz doskonałym biegaczem, znanym ucze stnikiem ulicznych biegów Zamek-Belweder: podchorąży Busiakiewicz zdobył wicemistrzostwo w chodzie, a Konarzewski wywalczył tytuł mistrza P olski w wadze ciężkiej w boksie. W tej ostatniej dziedzinie sportu szkoła odnosiła w owych latach liczne sukcesy, sta nowiąc, jak to się określa, klasę dla siebie. P odchorążowie utrzymywali ożywione stosunki z ró żnymi klubami sportowymi, zwłaszcza zaś z AZS-em były one wielorakie i zażyłe. Warto też wspomnieć, że uczyli się również tańca i śpiewu. Byliśmy jedynym oddziałem wojskowym, który w marszu śpie wał pieśni Moniuszki między innymi popularną „P rząśniczkę”. Nie stanowiliśmy jednak zbyt dobrego zespołu śpiewaków. P rzy znacznym wysiłku fizycznym największą bolączką w codziennym bytowaniu podchorążych było kiepskie wyży wienie. Na śniadanie podawano jedynie razowy „komiśniak” i czarną kawę zbożową, tylko w niektóre dni dodatkowo mar moladę. Na obiady i kolacje porcje były skąpe. Główny posiłek dnia składał się z zupy i pieczystego. Zupę podawano w wazie na 10 podchorążych siedzących przy jednym stole. Nie było obojętne, kto pierwszy czerpał z wazy. P rzy naszym stole wypracowano system zmiany miejsc, po to, by zapobiec uprzywile jowaniu kogokolwiek. Nieodnotowana w kuchni choroba czy wyjazd elewa stanowiły premię dla pozostałych przy stole. W moim plutonie nie było nikogo, kto otrzymywałby stale paczki żywnościowe, a tym bardziej nikogo, kto dożywiałby kolegów. Takich spotkałem później, w szkole oficerskiej. Szczególnie uroczystym momentem w kompanii była wypła ta żołdu. P rzygotowywano się do tego starannie co dekadę.
14
Tego dnia zawsze byliśmy wszyscy porządnie ubrani, ogoleni i w pasach. Zastanawialiśmy się w rozmowach między sobą, o co tu chodzi i po co ten ceremoniał? Zapewne był to relikt przeszłości, który przetrwał w armii pruskiej od czasów wojsk zaciężnych*. Wypłacanie żołdu nale żało do szefa kompanii, wyjątkowo przyzwoitego, sumiennego i wielce taktownego podoficera, przy tym rozumnego i pełnego troski o nas sierżanta Jasika. Wszyscy uczniowie Szkoły P odchorążych, a później szkół oficerskich otrzymywali przez 3 lata żołd plutonow ego, bez względu na stopień, z jakim przyszli do szkoły. Było to niewiele. P amiętam, że po reformie walutowej otrzymywałem 2 zł 58 gr i po każdej wypłacie żołdu kupowałem boche nek świeżego, pytlowego chleba, który zjadałem tegoż dnia. W czasie kursu unifikacyjnego o przepustkę można było prosić jedynie w sobotę i niedzielę oraz z soboty na niedzielę. Oso biście z tej ostatniej nigdy nie korzystałem, ponieważ nie mia łem znajomych, u których mógłbym zatrzymać się na noc. P rzepustkę wydawał szef kompanii, jeżeli zezwalał na to dowódca plutonu. Samo otrzymanie przepustki co nie zdarzało się nadmiernie często nie wystarczało do opuszczenia szkolnego gmachu. Wszyscy wychodzący na miasto meldowali się u oficera dyżu rnego, mogącego przeprowadzić z każdym rozmowę, dokonać kontroli umundurowania, obuwia, broni bocznej oraz sprawdzić umiejętność salutowania i zwrotów. Jeśli cokolwiek nie zadowoliło dyżurnego, podchorąży na miasto nie wychodził. Zdarzało się czasem, że niektórzy, czekający na swoją kolej w długim ogonku, rezygnowali z góry, jeśli oficer dyżurny każdemu odmeldowującemu się poświęcał kilka minut. Ci, którzy nie mieli przepustek z soboty na niedzielę, brali udział w nabożeństwie. Odbywało się ono w kaplicy szkolnej, która po przerobieniu jej przez J astrzębowskiego z dawnej cerkwi kade ckiej prezentowała wcale udatnie styl zakopiański. Takich, którzy odczuwaliby wewnętrzną potrzebę pójścia na nabożeństwo, poza paroma kolegami, prawie nie było. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą środowiska ówczes nych podchorążych był indyferentyzm religijny, tolerowany przez
* W naszej szkole wiele zwyczajów pochodziło z czasów tzw. „Polnische Wehrmacht ".
15
kapelana szkoły, ks. Jana Mauersbergera. Ten światły kapłan i gorący patriota, przywiązany do młodzieży wojskowej, w kazaniach swoich częściej wspominał kapitana Kornausa, który był biczem bożym szkoły, niż Ducha Świętego. Kilkanaś cie lat później wsławił się napiętnowaniem korporantów za ich faszystowskie ciągoty. Następnie przez długi czas piastował godność kapela na Związku Harcerstwa P olskiego, co niezbyt przychylnie oceniały koła endeckie. Jesień 1923 roku pod względem politycznym była wielce nie spokojna. P amiętam huk spowodowany wybuchem prochowni na Cytadeli. Bardzo uważnie czytałem gazety opisujące rozliczne strajki. Na każde poważniejsze wydarzenie polityczne szko ła reagowała alarmem, oczywiście, zarządzanym z góry. Nie jednokrotnie zrywano nas w nocy, polecając uzupełnić ostrą amunicję i granaty. W celu umożliwienia nam pos ługiwania się ciężką bronią maszynową przyspieszono bodaj program strze lania z tej broni. Wolnego czasu mieliśmy stale zbyt mało, by można było prowadzić rozmowy i rozważania na temat bieżących wydarzeń politycznych. Odczuwaliśmy jednak niepokój emanujący ze społeczeństwa, o czym mówiliśmy choćby w czasie kilkuminu towych posiedzeń w palarni. Zapewne uwagi wypowiadane przez podchorążych intereso wały komendę szkoły, ponieważ postanowiła reagować. Otóż pewnego dnia na zbiórce całej kompanii zjawił się jej dowódca porucznik Rudnicki i oświadczył, iż powinniśmy pamiętać, że wojsko jest organem rządu, i obojętne jaki on będzie, wojsko ma być rządowi posłuszne. Czy rząd będzie biały, czerwony czy zielony, musimy jako porządni żołnierze wykonywać rozkazy jego - naszego dowódcy kompanii - tak jak on z kolei posłuszny jest rozkazom swoich przełożonych. Jeśli otrzymamy rozkaz strzelać, mamy go wykonać, obojętne, czy będziemy razić bia łych, czerwonych czy zielonych. Była to jedyna gawęda na te maty polityczne. P ozornie sprawa zadziwiająco prosta. P rze mówienie Rudnickiego miało nas zapewne utwierdzić w prze konaniu, że wojsko jest zdecydowanie apolityczne. Dziwne, że słuchając go, przypomniałem sobie rozpędzenie przez uła nów w 1919 roku wielkiego zgromadzenia służby folwarcznej w Opatowie, o czym słyszałem w lecie tegoż roku od naocznych świadków i uczestników. 16
P oza tym przemówieniem do rozwiniętej kompanii pamię tam jeszcze jedną wychowawczą pogadankę przeprowadzoną przez ówczesnego dowódc ę batalionu majora Władysława Spałka, sapera, uczestnika wojny japońsko-rosyjskiej. Mówił o honorowaniu dobrych obyczajów we wzajemnych stosunkach między oficerami. P rzy okazji stwierdził, że jest on rów nież demokratą, ale mimo to nie ma zrozumienia dla zjawisk, które obserwował w armii francuskiej, że np. dowódca batalionu, major, grał w bilard ze swymi podoficerami. Sądził, że to jest jednak przesada w brataniu się, które według jego głębokie go przekonania może jedynie szkodzić służbie. Bardzo mnie to ubawiło, lecz wielu kolegów przyjęło to za dobrą monetę. Na początku roku każdy z elewów obowiązany był zgłosić nazwiska osób, które mogą go ewentualnie odwiedzać. P rzyjmowanie gości odbywało się w określonych dniach tygodnia. W karnawale organizowano bale, mogli na nie przyjść jedynie ci, którzy otrzymali uprzednio zaproszenia. Wspomniałem już, że wśród podchorążych prawie nie było warszawiaków. Większość stanowili Małopolanie, którzy w owych czasach nie czuli się jeszcze zbyt powiązani z byłym Królestwem, a tym bardziej ze stolicą. Wielu podchorążych pozawierało znajomości z niewiastami, o których nikt nic nie wiedział. Zdarzyło się raz, że któryś z kolegów zaprosił swych dalekich krewnych na bal i spotkał się z odmową przyjęcia zaproszenia, motywowaną tym, iż nie zwykli chodzić na zabawy wspólnie ze swą służącą. Okazało się, że ich gosposia zresztą niewiasta o wielce ujmującej powierzchowności - również otrzymała zaproszenie na zabawę do Szkoły P odchorążych, czym nie omieszkała pochwalić się swym chlebodawcom. A więc na zabawie z owego domu była tylko panna służąca. Koledze, którego krewni tak bardzo się oburzyli, i który sam poczuł się dotknięty, inni koledzy wytłumaczyli, że kuzyni przeoczyli chyba rewolucję obyczajową i nie spostrzegają zachodzących w życiu przemian. Trzeba przyznać, że troska o skład gości i zachowanie się ich w czasie spotkań towarzyskich była wielka, zarówno ze strony kadry, jak i samych podchorążych, ale nie z uwagi na pocho dzenie czy pozycję społeczną. W czasie jednej z zabaw tanecznych zarządzony został cichy alarm. P odchorążowie kolejno znikali, by po przygotowaniu 17
broni, amunicji i oporządzenia i złożeniu wszystkiego na swym łóżku wrócić na salę taneczną. Zabawa trwała do świtu i poza zainteresowanymi nikomu do głowy nie przyszło, że coś nie zwykłego działo się tej nocy. Spóźnione powroty z przepustki zdarzały się niezmiernie rzadko. W zasadzie każdy podchorąży obowiązany był do meldowania swego powrotu oficerowi dyżurnemu szkoły. Nic przypominam sobie, aby zdarzały się przy tym nieporozumienia na tle nadużycia alkoholu, po prostu dlatego, że większość podchorążych prawie nie piła. Być może, że najważniejszą przyczyną tej wstrzemięźliwości był brak pieniędzy. Z tej też przyczyny palac ze stanowili wyraźną mniejszość kompanii. P ewną ilustra cją stanu majątkowego podchorążych i ich rodzin może być fakt, że na przysięgę do nas, czterech radomiaków, nie przyjechała ani jedna osoba. Dziś na tego rodzaju uroczystości przyjeżdżają członkowie rodzin i krewni z najodleglejszych miejs cowości. Zapewne nie bez wpływu na zachowanie się podchorążych był surowy klimat szkoły, który stworzył jej komendant, pułkownik Młodzianowski. Równolegle z naszym prowadzone były w tejże szkole kursy szkoleniowe dla poruczników i kapitanów. Uczęszczający na te kursy oficerowie bardzo narzekali na rygor szkolny, który pod czas zajęć obowiązywał ich w tej samej mierze co i podchorą żych. Jedyną różnicę w wyglądzie zewnętrznym kompanii oficerskiej i kompanii podchorążych stanowiły tornistry, których oficerowie nie mieli. P oza nimi wszyscy w czasie ćwiczeń nosili strój patrolowy z ładownicami, bagnetem, łopatką, maską ga zową i chlebakiem oraz karabinem Mausera i hełmem. Uczestnicy wspomnianych kursów nie pozwalali sobie nigdy na żadne ekstrawagancje, przeciwnie starali się zachowywać jak najbardziej przykładnie. Najciekawszym i wymagającym od podchorążych dużego wysiłku fizycznego okresem był obok kursu rekruckiego obóz letni w Rembertowie. Sa mym tylko przemarszem na rembertowski poligon starsi koledzy straszyli nas już ód wielu miesię cy. Trasa marszu prowadziła z Alei Ujazdowskich przez most Kierbedzia (dziś na tym miejscu stoi most Śląsko-Dąbrowski; most P oniatowskiego był wysadzony przez Rosjan w 1915 r. i odbudowa ny dopiero w 1926 r.) na P ragę i dalej na poligon. 18
Należało zabrać ze sobą całą masę służbowych rzeczy, których urzędowy ciężar wynosił ponad 30 kg. P rócz tego każdy miał własne książki, notatki, przybory do golenia i czyszczenia oraz inne drobiazgi. Zachowanie się w tym ciężkim marszu z tak dużym obciążeniem było miarą wytrzymałości podchorążego. Oficerowie przykładnie maszerowali z nami. Bagaż przed sa mym wymarszem kontrolowano, by pozbawić bardziej przedsiębiorczych podchorążych możliwości wcześniejszego złożenia części swych rzeczy u znajomych w Rembertowie. Obóz trwał prawie dwa miesiące. W tym czasie nie było żad nych zajęć teoretycznych, a jedynie tylko ćwiczenia bojowe i strzelania, których mieliśmy bardzo wiele, zarówno dziennych, jak i nocnych. Kwaterowaliśmy w namiotach. Wiele z nich było, niestety, bardzo sfatygowanych, więc w czasie deszczu lało się nam na głowy. Ktoś poradził, by płótno w przeciekających miejscach wysmarować szuwaksem (był to smar do butów komiśnych). Rzeczywiście, pomogło. Ale w cza sie upałów potworny smród szuw aksu przypominał nam, że za wszystko trzeba płacić, w tym wypadku znoszeniem nieznoś nych zapachów za luksus nieodczuwania wilgoci w czasie deszczów. Najbardziej jednak dokuczał nam piasek, który na mało za lesionym wówczas poligonie rembertowskim tworzył ruchome wydmy. Było go pełno we wszystkich mechanizmach i pokar mach. Ówczesne natarcie piechoty wymagało okopywania się w czasie każdej najmniejszej nawet przerwy w akcji. Osiągnę liśmy w tym nadzwyczajną wprawę. Niejednokrotnie w ciągu je dnej godziny natarcia robiłem 4-6 wnęk strzeleckich. Kopa liśmy również wiele stanowisk dla cekaemów, armatki piechoty kalibru 37 mm czy granatnika „ID”. P rzyzwyczailiśmy się uważać, że najcenniejszym sprzętem żołnierza obok karabinu jest łopatka. Dosyć nieoczekiwanie wzbudziły we mnie zainteresowanie ćwiczenia bojowe. Ówczesna drużyna już w swej strukturze za wierała dwa wyraźnie różne elementy: ognia i ruchu. Ogień reprezentowała sekcja fizylierów, złożona z 6 ludzi (w tym ce lowniczy z erkaemem Chosarda), ruch zaś sekcja grenadierów uzbrojonych w krótkie karabiny Berthiera i karabin Lebela z garłaczem do miotania granatów „VB”
19
Na trwałe utkwiło w mej pamięci natarcie drużyny dowodzonej przez podchorążego Suzanowicza ze Szkoły Oficerskiej, którego praca dowódcza była przedmiotem półgodzinnej kry tyki samego komendanta naszej szkoły, pułkownika Młodzia nowskiego. Z omówienia wynikało, że dowódca drużyny wyka zał mało wnikliwośc i w wyborze stanowiska ogniowego dla er kaemu, że źle ocenił teren i jego przydatność do użycia sekcji grenadierów, zaprzepaścił okazję rozpoczęcia w najwłaściw szym momencie szturmu przez drużynę. P oza tym pułkownik zarzucał Suzanowiczowi, że niedostatecz nie zorganizował zdobyty w końcu przedmiot natarcia wyznaczony dla ćwiczącej drużyny, a jego rozkazy były niejednoznaczne, że zbyt często ujawniał wahania w podejmowaniu decyzji przez co wybitnie hamował tempo natarcia, wreszcie, że nie umiał zorganizować właściwego współdziałania między sekcjami i nie pomógł w od powiedniej chwili sąsiedniej drużynie. Na tym i na innych omówieniach ćwiczeń przekonałem się, że aby być dobrym dowódcą, nie wystarczy dokładna znajomość broni i umiejętność usuwania zacięć czy opanowania sztuki okopywania się. Dowodzenie nawet tak małą organizacyjnie komórką, jaką jest drużyna, wymaga myślenia i zdecydowane go postępowania. Być może, że w wysiłkach szczegółowej analizy możliwości nieprzyjaciela i własnych na szczeblu drużyny by ło wiele przesady, stanowiło to jednak znakomitą zaprawę do rozwiązywania przyszłych zadań dowódczych. P róby sformułowania zamiaru dowódcy drużyny w każdej sytuacji bojowej przyniosły w przyszłości znaczny pożytek memu pokoleniu wychowanków polskich szkół podchorążych. W lipcu 1924 roku Szkoła P odchorążych przeprowadzała na poligonie rembertowskim pokazowe natarcie batalionu piecho ty z podstawy wyjściowej zdaje się dla Japończyków. Ćwiczenia omawiał francuski pułkownik Faury. Nawet później rzadko miałem okazję słuchania tak pięknego przemówienia o zwartej treści, świetnie tłumaczonego przez polskiego oficera. Mówca i tłumacz byli znakomicie zgrani. P amiętam, że przy okazji Faury stwierdził, iż największym wrogiem królowej broni, pie choty, nie jest przeciwnik, lecz nie kończące się marsze, brak snu, kurz i błoto. Wszyscy w obozie z podziwem obserwowaliśmy zachowanie się komendanta Szkoły P odchorążych, pułkownika Kazimie rza Młodzianowskiego, który w skleconej byle jak z desek niewielkiej
20
budzie, nie zasługującej nawet na miano baraku, żył właściwie na oczach wszystkich. Wstawał wcześnie, przed pobudką, brał udział w rozlicznych ćwiczeniach, a cały wolny w ciągu dnia czas trawił na czytaniu. Był surowy i wyma gający w stosunku do wszystkich, i dla siebie. W czasie jednego z alarmów ostro strofował dowódcę batalionu majora P ełczyńskiego za kilkuminutowe spóźnienie, co mimo że odbywało się na osobności - zostało przez podchorążych zauważone. P ułkownik Młodzianowski nie tylko sam dużo czytał, ale interesował się również, czy i co czytają podchorążowie. P rze konałem się o tym, gdy - nie pamiętam już przy jakiej okazji pułkownik zapytał mnie, czy pojmuję treść Kapitału Marksa, którego 1 tom w przekładzie Ludwika Krzywickiego i innych znajdował się w bibliotece szkoły. P onieważ jadąc na święta wielkanocne do domu pożyczyłem ten egzemplarz i dopiero co skończyłem go czytać, odpowiedziałem, że chyba zrozumiałem główne myśli zawarte w tym dziele. P ułkownik zadowolił się tą odpowiedzią nie starając się mnie wysondować. W czasie tego krótkiego urlopu dowiedziałem się, że mój przyjaciel Ładysław Kaczmarski został aresztowany, osądzony i skazany na 6 lat więzienia za przynależność do KP P . Z Kaczmarskim chodziliśmy na wykłady Uniwersytetu Robotniczego, zorganizowanego przez przewodniczącą Rady Miejskiej w Ra domiu, Kelles-Krauzową. P relegentami byli aktywni działacze, głównie pepesowcy, między innymi Stanisław P osner (słynny Henryk Bez maski z „Robotnika”), Tadeusz Hołówko, Kazimierz Czapiński i wielu innych, znanych ze swej działalności w dziedzinie społecznej, kulturalnej czy naukowej, jak np. zna komity architekt Stanisław Noakowski. P onadto czytywaliśmy literaturę marksistowską we własnych małych zespołach. P a miętam na przykład, że w 1921 r. przeczytaliśmy wydane na bardzo kiepskim papierze dzieło „P aństwo a rewolucja” Lenina. Jednym z tego kółka był Maksymilian Meloch, który odwiedził mnie w Rembertowie. Radziłem mu wówczas, aby zajął się zbieraniem materiałów dotyczącyc h ruchu robotniczego w Żyrardowie. Wiele lat później opracował on historię robotniczego Żyrardowa i przejawów rewolucyjnej działalności robot ników tej największej przez wiele lat w P olsce przędzalni. Nie pamiętam, co z owej wczesnej historii
21
polskiego ruchu robotniczego zostało opublikowane. Ostatnie tygodnie na obozie minęły w atmosferze rozważań i starań o pozyskanie sobie instruktorów oraz znalezienie poza szkołą protekcji ułatwiającej dostanie się do najbardziej a trakcyjnej szkoły oficerskiej. Największa liczba kandydatów zgłosiła się do Oficerskiej Szkoły Kawalerii i Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej. D o szkół marynarki, inżynierii i artylerii nie mogli pretendować ci. którzy nie mieli matury. Musieli oni zda wać egzaminy wstępne do szkoły, podobnie jak tacy maturzyści, którzy nie mieli prawa wstępu na państwowe uczelnie akademickie. W takiej sytuacji znajdowali się absolwenci seminariów nauczycielskich, szkół handlowych i technicznych. Każda szkoła oficerska miała określoną liczbę wolnych miejsc. Najwięcej było ich w artylerii oraz po czterdzieści w ka walerii, marynarce i inżynierii. Warunkiem otrzymania przydzia łu do Oficerskiej Szkoły Kawalerii w Grudziądzu była szóstka z konnej jazdy (w systemie dziesiętnym stopni). Wśród kandydatów zabiegających o przydział do szkoły w Grudziądzu znajdował się podchorąży Karcz. Na nieszczęś cie, był to chłop choć dorodny i zdrowy, ale jakoś nadmiernie niedźwiedziowaty i o kiepskim „wsia dzie”. Nigdy nie mógł z konnej jazdy otrzymać wyższego stopnia niż piątkę. P osta nowił zatem skorzystać z protekcji, i to nie byle jakiej, bo same go Wincentego Witosa, który ponoć był jego wujem, do tego przychylnie usposobionym do swego młodego siostrzeńca. Nie stety, gdy pewnej niedzieli w ybrał się do Witosa i przedstawił mu swe kłopoty, ten zwymyślał go i oświadczył, że do nikogo w jego sprawie nie pójdzie. Natomiast dał mu 50 zł (było to już po reformie walutowej Grabskiego) na piwo dla niego i kole gów. Wiadomość o tym wydarzeniu rozeszła się jakoś po szkole i być może w pewnej mierze pomogła Karczowi, bo w końcu dostał szóstkę i upragniony przydział do Grudziądza. Właśnie w tymże 1924 roku obiegła szkołę pogłoska, że na jesieni zorganizowana zostanie również Oficerska Szkoła Lot nicza. P ostanowiłem wraz z kilku innymi kolegami zgłosić się do lotnictwa. P owiadomiono nas jednak, że szkoła ta powsta nie dopiero w następnym roku kalendarzowym. Wyjaśniono nam też, że każdy z nas po ukończeniu jakiejkolwiek szkoły oficerskiej 22
może zgłosić się na lotniczy kurs aplikacyjny, po którym otrzyma przydział do lotnictwa. P ozostała mi do wyboru kawaleria i piechota. Wybrałem pie chotę, przekonany, że już w na stępnym roku przeniosę się do szkoły lotniczej. P rzy mym ówczesnym zaniedbaniu wychowania fizycznego i uprawiania sportu, przy równoczesnym braku elementarnych wiadomości z dziedziny techniki, moja pozycja w plutonie nie była zbyt mocna. Niewesołą sytuację pogarszało jeszcze moje małe obycie towarzyskie. Dowódca plutonu, podporucznik P iątkowski, przez wiele ty godni uważał mnie za kandydata na odsiew. P oprawiły nieco moją sytuację sprawnie wykonywane chwyty bronią i ogólna orientacja wykazywana w czasie nielicznych zaję ć teoretycznych, prowadzonych w okresie zimowym. Ale dopiero liczne, nużące ćwiczenia, niejednokrotnie z obciążeniem ponad 30 kg, i ujawniona przeze mnie nieprzeciętna wytrzymałość, przy nie opuszczającej mnie nigdy pogodzie ducha, wydatnie poprawiły moją lokatę i nareszcie znalazły uznanie w oczach dowódcy plutonu. P ewną rolę w zapewnieniu mi przychylności bezpośredniego przełożonego odegrało śmieszne zdarzenie, jakie mia łem z kapitanem Kornauscm. P ewnego popołudnia spędzono obie kompanie na wykład z geografii. Zmęczony, rozluźniłem sobie pas i... zasnąłem. P o krótkim wprowadzeniu Kornaus postanowił sprawdzić stopień przyswojenia sobie przez nas wiadomości wykładanego materiału. Nieoczekiwanie wywołał kilku słuchaczy do odpowiedzi. Kiedy wymienił moje nazwisko, sąsiedzi, patrząc na mnie, ledwo r ozbudzonego i manipulujące go nieporadnie przy pasie, zaczęli chichotać. Kornaus, jak się później okazało, sądził, że to z powodu mego nazwiska. P olecił mi odpowiadać jako pierwszemu na temat znaczenia gospodarczego śląskiej niecki węglowej. Szczęśliwie w iedziałem sporo z dopiero co przeczytanego podręcznika akademickiego zna komitego geografa Sujkowskiego. Mówiłem z kwadrans, po czym na zakończenie mego wystąpienia na polecenie egzamina tora narysowałem na ślepej mapie lewobrzeżne dopływy Nie mna. Ku zdziwieniu wszystkich Kornaus pochwalił mnie, czyniąc przy tym uwagi o niewłaściwym zachowaniu się śmieszków-żartownisiów. Okazało się później, że po tym zdarzeniu pochwalił mnie również przed porucznikiem P iątkowskim. 23
W ten sposób znalazłem się nie tylko w lepszej połówce plutonu. ale nawet dość blisko czołówki. Jeszcze przed ukończe niem szkoły wraz z kilkoma kolegami znalazłem się w zespole podchorążych, którzy w chara kterze instruktorów skierowani zostali do Korpusu Kadetów Nr I. Otrzymaliśmy awans na kaprali (w poprzednim roku wszyscy absolwenci kursu unifika cyjnego uzyskali stopnie sierżantów) i rozkazy wyjazdu do Lwowa. W 1924 roku mieliśmy w kraju dwa korpusy kadet ów: we Lwowie i Modlinie, organizowane na wzór szkół kade ckich monarchii austriackiej. W Austrii istniały dwa typy szkół wojskowych niższych: szko ła kadecka. która była szkołę zawodową i absolwenci jej mogli dojść tylko do stopnia kapitana oraz wojskowa szkoła realna (7 klas owa) rozdzielona na niższą (od 1 do 4 klasy) i wyższą (od 5 do 7 klasy). Na terenie byłej Galicji znajdowała się Szkoła Ka decka we Lwowie i Wojskowa Wyższa Szkoła Realna w Kra kowie (Łobzów). P o odzyskaniu niepodległości w 1918 roku P olacy, którzy uczyli się w różnych wojskowych szkołach realnych na terenie Austrii, zostali zebrani i repatriowani do Kra kowa. Utworzono z nich Korpus Kadetów ja ko normalne gimnazjum 8-klasowe typu matematycznoprzyrodniczego. Było to pełne pięcioletnie gimnazjum, do którego przyjmowano po ukończeniu siedmioletniej szkoły podstawowej. W marcu 1921 roku szkoła ta została przeniesiona do Lwowa i aż do wybuchu drugiej wojny światowej nosiła miano Korpusu Kadetów Nr I. Rząd polski, tworząc szkoły kadeckie , pragnął częściowo na wiązać do tradycji stanisławowskiego Korpusu Kadetów. P rogram szkoły był oparty na typie gimnazjum matematyczno-przyrodniczego, po ukończeniu którego abiturient zdawał egzamin dojrzałości wobec przedstawiciela kuratorium szkolne go. Każdy mógł wybrać dowolną szkołę wojskową bądź studia cywilne. Nie wywierano przy tym żadnego nacisku na decyzję absolwenta. Oczywiście, w szkole kadeckie j uczono też różnych dyscyplin wojskowych. Był to właściwie program podchorą żówki unitarnej rozłożony na 5 lat. W 1919 roku utworzono w Modlinie Korpus Kadetów Nr 2 przeniesiony później do Chełmna , a w końcu lat dwudziestych Korpus Kadetów Nr 3 w Rawiczu. Bezpośrednio po odzyskaniu niepodległości myśl o służbie wojskowej była wśród młodzieży niezwykle popularna. Zna mienne, 24
że w pierwszych latach istnienia korpusów kadetów ich uczniowie wywodzili się z rozmaitych środowisk i napływ do tych szkół był bardzo liczny. Zespół nauczycielski składał się z fachowych pedagogów pełniących służbę w wojsku w charakterze urzędników wojsko wych. P o likwidacji korpusu urzędników wojskowych zostali oni przemianowani na oficerów oświatowych. W większości by li to dobrzy pedagodzy. P odlegali dyrektorowi nauk. W korpu sie lwowskim poziom nauk był stosunkowo wysoki i odpowia dał poziomowi dobrego gimnazjum. Oprócz pedagogów w korpusie znajdowali się oficerowie liniowi jako dowódcy kompanii i instruktorzy, którzy prowadzili zajęcia wojskowe. Niejednok rotnie byli to bardzo dobrzy oficerowie posiadający kwalifika cje i zalety pedagogiczne. We Lwowie dowódcami kompanii byli m.in. major dr Wojciech P ietras, późniejszy pułkownik dypl. i pierwszy oficer sztabu generała Orlicz-Dreszera oraz kapitan Antoni Chruściel, późniejszy generał „Monter” z pow stania warszawskiego. Jak wspomniałem, absolwenci korpusu obok świade ctwa dojrzałości uzyskiwali prawo wstępu do dowolnie wybranej szkoły oficerskiej bez konieczności ukończenia kursu unifika cyjnego w szkole podchorążych. Odbywali oni jedynie znacznie skrócony kurs tego rodzaju w czasie wakacji pomaturalnych, przez co zysk iwali cały rok szkolny. Już w 1923 roku zdecydowano, że kursy dla absolwentów korpusu kadetów od następnego roku nie będą prowadzone w szkole podchorążych, lecz odbywać się będą na obozach organizowanych przez same korpusy z wykorzystaniem w charakterze in struktorów absolwentów unifikacyjnego kursu szkoły podchorążych. Udział podchorążych miał za pewnić przekazanie kadetom powszechnie cenionych, zdobytych w szkole podchorążych nawyków, jak skromność, twardość, dyscyplina oraz przyczynić się do ujednolicenia musztry i wyszkolenia bojowego wśród przyszłych elewów szkół oficerskich. Z dwóch istniejących w 1924 roku korpusów kadetów za lepszy uchodził lwowski. P ielęgnował on tradycje „orląt lwow skich”, znanych z okresu walki o Lwów z 1918 roku. W 1924 roku wśr ód absolwentów korpusu, obok kilku kadetów odzna czonych Krzyżem
25
Walecznych, znalazł się również kawaler Or deru Virtuti Militari. Wśród kadetów stanowiących w tym roku ostatnią (V) kom panię było wielu synów ówczesnych dygnitarzy, między innymi dwóch braci Borzęckich, których ojciec zajmował stanowisko głównego komendanta policji, kilku hrabiów, np. Sobański oraz kilku synów wyższych wojskowych, jak syn generała Galicy, pierwszego dowódcy dywizji podhalańskiej oraz syn ówczesnego dowódcy Okręgu Korpusu w P rzemyślu, generała Fary. Kadetami byli również znani później lotnicy, jak Medwecki (z trójki Bajana) i Orzechowski - jeden z dowódców dywizjonu 303 w Anglii. Jak wspomniałem, wśród wykładowców -nauczycieli w korpusie kadetów wielu było wziętych pedagogów. Natomiast nie licznych oficerów liniowych, których spotkaliśmy w 1924 roku w korpusie, cechowała jakaś zadziwiająca nieśmiałość. P od tym względem niczym nie przypominali tych, z którymi mieliśmy do czynienia w Szkole P odchorążych. Drużyna, której mianowany zostałem dowódcą, składała się z kadetów, sprawujących w czasie roku szkolnego funkcje do wódcze w młodszych kompaniach. Mieli oni dość dużą wprawę w postępowaniu z młodszymi kolegami oraz zdolności do tak zwanego „cukania” swych podwładnych. P olegało ono na da waniu, ich zdaniem, porządnej „szkoły” poprzez różne absur dalne polecenia, od których nie było odwołania. W czasie pierwszej z nimi rozmowy spostrzegłem w oczach mych rozmówców jakieś złośliwe ogniki, z których mogłem wnioskować, że są oni wielce skłonni do pokpiwania sobie ze mnie, tym bardziej że byli to moi rówieśnicy znacznie wcześniej parający się musztrą i porządkiem wojskowym ode mnie. W pewnej chwili wykorzystałem czyjeś, jak mi się wydawało, niestos owne odezwanie się i najbardziej gromkim głosem, na jaki mnie było stać, wydałem rozkaz „siad”. P o sekundzie wa hania moi rozmówcy wykonali go. Od pierwszego dnia zajęć stosowaliśmy wszystkie znane nam metody, mające według naszego głębokiego przekonania dop rowadzić do tego, by podwładni bez najmniejszego oporu wy konywali rozkazy i komendy. Spośród wielu stosowanych wówczas „zabiegów”, których z perspektywy czasu nie można uznać za pedagogiczne, przy pominam sobie alarm kompanii zarządzony przez dyżurnego podch orążego 26
tuż po wieczornym apelu. Kadeci mieli stawić się na boisku szkoły wraz z wszystkimi bagażami, które w wielkim nieporządku zgromadzone były w magazynie przykompanijnym. Gdy kompania stanęła już w zbiórce, stojący przed jej frontem dyżurny podchorąży zapytał: Ile kilometrów jest stąd na dworzec? Trzy kilometry - odpowiedziało kilka głosów naraz. Dobrze, idziemy więc na dworzec. W ten sposób rozpoczęliśmy trzykilometrowy marsz... doko ła boiska. Ci, którzy traktowali ten marsz zbyt lekko, karani byli bieganiem wokół maszerującej kompanii. Po przebyciu odpowiedniej ilości okrążeń i stwierdzeniu, że szliśmy zbyt wolno, by „zdążyć na właściwy pociąg”, wróciliśmy do internatu, odbywając taką samą drogę powrotną. Opanowujące zm ęczenie zniechęciło największych nawet wesołków kompanijnych do płatania figlów. P ełne udręki było również słanie łóżek. P rzepisowe posłanie wymagało nie tylko pracy, ale i kunsztu. P ewnego niedzielnego popołudnia poleciłem dyżurnemu kadetowi sprawdzić st an łóżek i pozwoliłem mu „rozwalić” te, które według jego przeko nania źle są posłane. Rozrzucił ich kilkanaście. P onieważ uwa żałem, że kadet wykazał nie tylko nadmiar służbistości i pilnoś ci, lecz równie dużą dozę złośliwości, poleciłem mu je wszystkie z powrotem posłać, tak by zadowolony był z ich wyglądu. Była to oczywiście wystarczająca dla niego nauczka. Ćwiczenia poza dziedzińcem korpusu i strzelnicą, która mieściła się na Zamarstynowie, odbywaliśmy na Janowie i P er senkówce. W czasie jednego z nocnych ćwiczeń zbyt wiele pe tard rzucono obok willi Stanisława Grabskiego, znanego wów czas polityka i ministra oświaty, mimo że wszyscy wiedzieli, kto daną willę zamieszkuje. Obudzony hałasami Grabski zrobił kie rownikowi ćwiczeń awanturę, ku cichej ucies ze sprawców za mieszania. Wśród moich kolegów podchorążych, tylko jeden uprzednio był we Lwowie. P onieważ miał on szerokie znajomości, korzy stałem z jego usług, zwiedzając przy tym w dni świąteczne i wolne popołudnia liczne zabytki Lwowa. P rzypadkowo w kościele ormiańskim wysłuchałem któregoś dnia wspaniałego kazania jednego z najlepszych wówczas mówców w P olsce, arcybiskupa 27
Teodorowicza, zaciekłego reakcjonisty. Zdumiał mnie jego ora torski kunszt. Wraz z kolegę Bartoszewickim byłem również na odczycie profesora Głąbińskiego, a kiedy indziej uczestniczyłem w zebraniu, na którym przemawiał znany socjalista lwowski Herman Diamand. P rzypadkowo poznałem również bardzo popularnego we Lwowie profesora Bartla, o którym moi kole dzy studenci opowiadali masę anegdot. P o zakończeniu kursu otrzymałem urlop i rozkaz wyjazdu oraz bilet kolejowy ze Lwowa przez Radom do Gdyni. Za mierzałem na kilka dni wyjechać nad morze, ale po drodze chciałem odwiedzić rodzinę w Radomiu. Z 52 zł „relutonu” (tak nazywało się wówczas strawne), wypłaconego za urlop z góry, oddałem matce 50 zł., po czym wykorzystując zaproszenie kolegi nauczyciela wybrałem się z nim do Gdyni i na Hel. Gdynia ograniczała się wówczas do nieciekawego baraku stacyjnego, kilku domów przy ulicy Świętojańskiej i szosy, prowadzącej z Gdyni na Oksywie przez dzisiejszy ba sen portowy. W drodze powrotnej z Gdyni do Radomia spotkałem na dworcu w Bydgoszczy kolegę Franciszka Hermana. Jechał do Oficerskiej Szkoły Artylerii w Toruniu. P onieważ wiadomo było, że w szkole tej dość dużą wagę pr zywiązuje się do matema tyki, z której Herman nie wydawał mi się szczególnie mocny, znając jego ambicję, namawiałem go, by zrezygnował i poprosiło przeniesienie do piechoty. Oświadczyłem mu przy tym, iż jestem przekonany, że przy swej pracowitości, skrupulatności i rozmiłowaniu w służbie na pewno skończy Oficerską Szkołę P iechoty z pierwszą lokatą, dodając żartobliwie, że wtedy ja ją ukończę tuż za nim, z drugą lokatą. W rzeczy samej - kilka tygodni później Herman znalazł się w Warszawie. P o urlopie zostałem instruktorem w 2. kompanii Szkoły P odchorążych. Dowódcą jej był porucznik Żwirski. Wyznaczo no mnie na następcę dowódcy 2. plutonu porucznika Lucjana Grota z równoczesnym pełnieniem obowiązków dowódcy 3. drużyny. Na nowym roczniku Szkoły P odchorążych nie było już tylu mających doświadczenie frontowe uczniów co na poprzednim, choć znalazł się wśród nich chorąży z czasu wojny, Selim Mac kiewicz, a w mojej drużynie starszy szeregowiec Zembrzuski, żołnierz dywizji 28
syberyjskiej z lat 1917-20. Ogół stanowili ludzie młodzi i bardziej wysportowani. W mojej drużynie miałem osiemnastu podchorążych. Najwyższym chłopem był Serednicki, syn zamożnego szynkarza z Galicji, dla którego przyswojenie sobie nawyku wysuwania lewej ręki przy stawianiu prawej nogi w kroku marszowym stanowiło trudność nie do pokonania. P odobno już jako kapitanowi, dowódcy kompanii, zdarzyło się mu na defila dzie maszerować wysuwając lewą rękę jednocześnie z lewą nogą. Najbarwniejszym typem spośród podchorążych 3. drużyny był Maniewski, student uniwersytetu w Wur zburgu, świetnie mówiący po niemiecku, syn P olaka służącego w marynarce niemieckiej, adoptowany po śmierci ojca przez lekarza Maniewskiego. Maniewski był mistrzem gry w karambolkę. Kiedyś poprosił mnie, bym poszedł z nim do kawiarni, w której grywa ją w bilard. Udałem się więc z nim i z Sere dnickim do Loursa. gdzie zbierali się znakomici bilardziści grający o wysokie staw ki. Nic bardzo mieli ochotę rozmawiać z nami. By się nas w końcu pozbyć, jeden z nich zaproponował stawkę, która wydała mi się bardzo wysoka. Tylko jeden z nas, Serednicki, miał pienią dze (dlatego go właśnie zabrałem na tę wyprawę), ale to co miał, stanowiło znacznie mnie j niż proponowana stawka. Ma niewski wyśmiał moje obawy i wyraził zgodę na rozegranie partii. P o losowaniu Manie wski jako pierwszy rozpoczął grę i ku memu zdziwieniu, nie popełniając ani jednego błędu, „od kija" zrobił umówioną ilość punktów. Już później, w czasie jednego z urlopów Manie wski wygrał w bilard tak znaczną sumę, że wrócił z P oznania własnym motocyklem. P oza tym w drużynie mieliśmy kilku przyszłych lotników, jak Kiernożycki, Doliński, oraz dwóch przyszłych marynarzy Chodakowskiego i Nykulaka. P ewnego dnia zostałem wezwany przez dowódcę kompanii, porucznika Żwirskiego i powiadomiony, że mam się szczególnie zająć dodatkowym rekrutem. Był nim lekko już łysiejący, dobrze ubrany, pełen dystynkcji Kazimierz P faffenhoffe n-Chłędowski. Mówił dobrze po niemiecku, angielsku i francusku, ale nie rozumiał ani jednego słowa po polsku. Otrzymałem dodatkowe polecenie znalezienia nauczyciela ję zyka polskiego. P óźniej dow iedziałem się od samego Chłędow skiego, 29
że pewnego dnia, kiedy był już prawie absolwentem uniwersytetu w Kolonii, został wezwany przez swego ojca, który mu oświadczył, że jest P olakiem i pojedzie do polskiej szkoły wojskowej, by zostać polskim oficerem. Zrobił to bez waha nia*. Z jego nazwiskiem zetknąłem się ponownie 3 września 1939 roku. Tego dnia dowódca pociągu pancernego nr 51 za meldował dowództwu Grupy Operacyjnej „Boruta”, że ma trudności w wykonaniu postawionych mu zadań na skutek dużych, krwawych strat. P rzy okazji wspomniał o bohaterskim zachowaniu się por. Kazimierza C hłędowskiego, który ciężko ranny, dopadnięty na punkcie obserwacyjnym przez Niemców, czas jakiś jeszcze strzelał, ale w końcu został, niestety, zabity. Dwadzieścia lat po wojnie przypadkowo dowiedziałem się, że Chłędowski w potyczce 3 września 1939 roku został jedynie ciężko ranny (stracił rękę i oko); następnie wyleczony w nie mieckim szpitalu wojskowym, do końca wojny przebywał w obozie jenieckim, po czym osiedlił się z powrotem w Koblencji. Większość w 3. drużynie podchorążych stanowili moi ró wieśnicy, będący tuż po maturze. Studentem P olitechniki Warszawskiej był jedynie Józef Chodakowski - zdolny, dobrze wychowany, pochodzący z zamożnego środowiska chłopiec, który później przez kilka lat był adiutantem szefa Kie rownictwa Marynarki Wojennej, admirała Świrskiego, po czym długo pływał na okrętach podwodnych, był nawet zastę pcą dowódcy ORP „Ryś”. Wspo-
* Przeglądając wydane u nas w latach pięćdziesiątych pamiętniki Kazimierza Chłędowskiego. byłego austriackiego ministra dla Galicji, znanego history ka sztuki Renesansu (zmarł w 1920 r.), znalazłem utyskiwanie autora na tę gałąź rodu Chłędowskich, z której przedstawicielami spotykał się na dworze wiedeńskim, a która, według jego przekonania, zupełnie się zniemczyła. Chłę dowski wspomina, że jeden z jego stryjecznych dziadów wyemigrował po powstaniu listopadowym do Francji. Syn jego zakochał się w wychowanicy i damie dworu Ludwika Filipa, księżniczce du Barry, hrabiance Pfaffenhoffen. Synowi biednego emigranta nie pozostało nic innego, jak wykraść darzącą go również uczuciem hrabiankę, poślubić ją i osiąść w jej posiadłości, którą była wyspa na Renie w Koblencji. Rodzina ta oddawała później Wiedniowi różne usługi w dziedzinie dyplomatycznej i wojskowej. Po pewnym czasie Chłędowscy przyjęli nazwisko Pfaffenhoffen i uzyskali tytuł baronów. Z przedstawicielem tej właśnie rodziny spotkał się ówczesny austriacki minister dla Galicji i przekonany był że nie ma w niej już żadnych śladów polskości. Tymczasem w 1924 roku w Szkole Podchorążych zjawił się Kazimierz Pfaffenhoffen -Ch łędo wski. a w rok później jego młodszy brat.
30
mniałem go tutaj dlatego, że w 1940 roku spotkałem Chodakowskiego w obozie w Woldenbergu, gdzie uchodził, obok komandora de Waldena, za znakomitego... astrologa. Do ciekawszych typów w Szkole P odchorążych niewątpliwie należał starszy szeregowiec Stanisław Zambrzycki. Był to, jak już wspominałem, stary sybirak. W szafce swej miał, nie wia domo po co, całą masę kosmetyków. P rawdopodobnie korzy stał z nich, co nawet mniej mnie raziło, niż stały nieporządek panujący w jego rzeczach. Któregoś dnia wszystkie te jego „skarby”, łącznie ze wspomnianymi kosmetykami, wyrzuciłem z szafki, przyczyniając się tym samym do zaniechania przez niego dalszych „praktyk malarskich”. Nie stać go bowiem było na uzupełnienie zniszczonych środków upiększających. Równie dobrze pamiętam Kiernożyckiego, późniejszego lot nika poległego nad kanałem La Manche, jak i P iotra Lagunę - jednego z najbardziej znanych pilotów polskiego lotnictwa myś liwskiego w Anglii. W tym samym plutonie podchorążych znalazł się późniejszy dowódca lotnictwa myśliwskiego w Anglii, pułkownik Brzezina. Zginął w katastrofie lotniczej 13 lutego 1946 roku. Mieliśmy z nim (ja jako attache wojskowy w Londynie) wspólnie rozwa żyć warunki umożliwiające powrót jak największej liczby lotników z Anglii do kraju. P odchorążówkę skończył również późniejszy lotnik, kapitan Jan Hryniewicz, „prywatny” adiutant generała Żeligowskiego w ostatnich latach jego życia. W okresie powojennym wrócił do kraju. Wśród podchorążych 2. plutonu był też sympatyczny Ro muald Tymiński, syn robotnika z fabryki broni w Radomiu. Skończył później Oficerską Szkołę Marynarki Wojennej, har cerz, znany bokser i żeglarz w okresie międzywojennym. W cza sie wojny okazał się świetnym dowódcą morskim. Dowodził m.in. polskim krążownikiem „Conrad”. P o wojnie organizował flotę w... P akistanie. Szczególnie dobre wrażenie robili podchorążowie, wycho wankowie liceum krzemienieckiego. W postawie ich, w stosun kach koleżeńskich, w pilności wykonywania obowiązków, w zachowaniu się podczas służby i poza służbą znać było dobrą szkolę, jaką otrzymali w czasie swej nauki we wspomnianym liceum. W moim plutonie było ich dwóch - Bochenek (w czasie wojny 31
kwatermistrz 6. dywizji piechoty, a po w ojnie wykładowca taktyki w ASG w Warszawie) oraz Szlezinger. W jesieni 1924 roku Szkoła P odchorążych wystawiła pluton honorowy, który wziął udział w uroczystościach związanych ze sprowadzeniem do kraju prochów Henryka Sienkiewicza. Były to stosunkowo skromne ceremonie w porównaniu z przeżywa ną przeze mnie kilka lat później uroczystością sprowadzenia prochów Juliusza Słowackiego. P oza naszym plutonem, który pełnił wartę honorową, i tłumem publiczności, zgromadzonej przed pomnikiem Adama Mickiewicza na Krakowskim P rzedmieściu, przy trumnie pisarza nie było żadnych oficjalnych de legacji ani też nie wygłaszano zbyt wielu przemówień. W odprowadzeniu prochów do katedry nie braliśmy już udziału. Dowódca plutonu, porucznik Lucjan Grot. był znakomitym instruktorem musztry, z jego nauk bardzo wiele skorzystałem. Wystarczyło mi to na resztę żywota wojskowego. W czasie konkursu obejmującego różne działy wyszkolenia, który zorganizowano dla wszystkich trzech kompanii kursu unifikacyjnego Szkoły P odchorążych, moja drużyna, ku memu zdziwieniu, okazała się najlepsza, nawet w takiej konkur encji, jak budowa namiotów. Echem tych osiągnięć było 20 lat później następujące zdarzenie. Kiedy w obozie jenieckim młodzi dyplomowani oficerowie znaleźli się w stanie wojny z ówczesną starszyzną obozową, powszechnie szanowany podpułkownik Żwirski oświadczył między innymi podczas omawiania sytuacji w gronie swych rówieśników, iż nie miał okazji dowiedzieć się, czy Kuropieska jako oficer dyplomowany był dobrym oficerem sztabu, natomiast miał możność osobiście stwierdzić, że kiedyś był doskonałym dowódcą drużyny najlepszym chyba, z jakim miał do czynienia w swoim życiu (zapewne przesadzał!). P o odbyciu praktyki instruktorskiej i „dowódczej” w Szkole P odchorążych uważałem w głębi ducha, że podchorążówka jest znakomitą szkołą: surową, twardą, wymagającą wielkiego wy siłku fizycznego i wytrwałości, ale zapewniającą w ciągu niewie lu miesięcy przekształcenie nieporadnych, mało sprawnych cy wilów (choćby mnie na przykład) w dobrych instruktorów i dowódców drużyn, diablo pewnych siebie i znających należy cie rzemiosło wojskowe odpowiednio do zajmowanego szczebla w hierarchii wojskowej. Możliwe to było dzięki wykorzystaniu właściwych metod 32
(niewiele teoretyzowania, a dużo praktyki) oraz należytego doboru kadry. Wielu z mych instruktorów i dowódców plutonów było później znakomitymi oficerami szta bu i dowódcami wyższych szczebli, jak np. późniejszy generał Henryk P iątkowski czy podpułkownik dypl. Zygmunt Jarski, nie mówiąc o starszych, jak major dypl. Wiloch (szef sztabu armii „Kraków"), major dypl. P orwit, kapitan Rzepecki czy pułkownik Gąsie wicz (późniejszy szef Wojskowego Instytutu Geograficznego).
OF ICERSKA SZKOŁA P IECHOTY
w
listopadzie 1924 roku rozpocząłem naukę w Oficerskiej Szkole P iechoty. W owych latach najmniejsze braki w kadrze oficerskiej istniały właśnie wśród oficerów piechoty. Nic wiec dziwnego, że wraz ze starszymi kolegami z drugiego rocznika szkoły stanowiliśmy ledwie jedną kompanię, której stan osobowy nie przekraczał liczby stu ludzi. Znamienne, że wśród podchorążych Oficerskiej Szkoły P ie choty znalazło się obok bardzo dobrych absolwentów kursu unifikacyjnego Szkoły P odchorążych wiciu zupełnie słabych. Ci, którzy ukończyli kurs unifikacyjny z wynikiem bardzo dobrym, wybierali piechotę świadomie dlatego, że był to główny rodzaj wojsk, z którego najczęściej wywodzili się przyszli dowódcy formacji i wielkich jednostek. Wszystkie inne rodzaje wojsk, oprócz kawalerii, którą wówczas również zaliczało się do głównych, traktowane były jako pomocnicze. Oczywiście, młody podchorąży przy wyborze dalszej swej wojskowej drogi życia najczęściej nie zastanawiał się nad tym i nie myślał zbyt wiele o odległej przyszłości, tym bardziej że inne rodzaje wojsk mogły wydawać mu się „więcej uczone”, a co najważniejsze nie wymagające przy wykonywaniu nor malnych obowiązków żołnierskich tak dużego wysiłku fizycznego, jak służba w piechocie. W późniejszych jednak latach w śród absolwentów Wyższej Szkoły Wojennej, moich rówieś ników, najwięcej było właśnie dawnych wychowanków Oficerskiej Szkoły P iechoty. P rzekrój uczniów Oficerskiej Szkoły P iechoty pod względem 34
pochodzenia regionalnego wyglądał inaczej niż w Szkole P odchorążych. Małopolanie nie stanowili już większości. P rzeważ nie byli to synowie skromnych urzędników państwowych i nie było wśród nich ani jednego, którego ojciec byłby chłopem lub robotnikiem, podczas gdy wśród „królewiaków” więk szość sta nowili synowie majętnych chłopów z Mazowsza. Warszawia ków znalazło się dwóch, a jednym z nic h był syn zamożnego ogrodnika z Czerniakowa, Feliks Kałdonek. Wielkopolan re prezentował Alfons Siuda (syn bogatego „gbura”), który po kilkuletnich studiach prawniczych w P oznaniu wylądował w wojsku. Stosunkowo dużą grupę stanowili repatrianci z ZSRR, tacy jak: Stanisław Jachnik, Michał Olisiewicz, Jan Błyskosz, Leon Bartoszewicki oraz Józef Nowicki, którego rodzice pozostawali jeszcze na radzieckiej Ukrainie. Różnie także wyglądał ich skład pod względem wieku. Stosunkowo znaczny odsetek stanowili podchorążowie mający powyżej 20 lat, a znaleźli się wśród nas również: P aweł Lercher, żołnierz I Brygady Legionów, czy Jan Błyskosz, były oficer armii rosyjskie j, do czego się wówczas nie przyznawał. Na naszym roczniku był jeden Gruzin. Agniaszwili, a na star szym było ich dziesięciu. Wszyscy oni to uczniowie Oficerskiej Szkoły, która po rewolucji na Kaukazie, w Gruzji, została wyewakuowana do Grecji, skąd ją z kolei po rewolucji P angalosa przeniesiono w całości do P olski. Nasz Agniaszwili, wyjątkowo miły, o niepośledniej kulturze umysłowej, przy tym doskonały szermierz, choć wątłego zdrowia, był opóźniony z powodu cho roby. Jak wspomniałem, oba roczniki podchorążych stanowiły jedną kompanię, którą dowodził kapitan Walerian Mercik. Oficerem wychowawczym naszego kursu był porucznik Alek sander Kawałkowski, zaś wykładowcą taktyki kapitan dypl. Jan Rzepecki. W 1924 roku jednocześnie z rozpoczęciem roku szkolnego wprowadzono pewne zmiany w statusie podchorążych. Od tej pory mieliśmy wyjście dwa razy w ciągu tygodnia (od godziny 18 do 21), otrzymaliśmy długie spodnie robione na miarę oraz trzewiki, również na miarę, bez gwoździ. Bardzo często organizowano nam wycieczki do teatru. Zmienił się też system zdawa nia egzaminów, który upodobniono do trybu przewidzianego dla uczelni akademickich.
35
Święto szkoły w 1924 roku było równie uroczyście obcho dzone jak w latach ubiegłych. Tym razem na zbiórkę Szkoły w Łazienkach przybył prezydent Rzeczypospolitej P olskiej i oso biście dokonał promowania trzech podchorążych. Z okazji odbywającego się równocześnie zjazdu byłych wy chowanków Oficerskiej Szkoły P iechoty wydano jednodniów kę. Na jej pierwszej stronie zamieszczono list P iłsudskiego, przypominający, że po przeniesieniu szkoły z Komorowa do Warszawy podchorążowie pełnili służbę wartowniczą w Belwe derze. P ewnego dnia któremuś z nich rzekomo ukazał się książę Konstanty, sprawdzający warty w otoczeniu Belwederu... „Śmiałem się z tego pisze P iłsudski - że zdziwiony chciał zapytać, co zacz są nowi mieszkańcy i wartownicy Belwederu. Co za nowi, nieznani ludzie!? P o 6 latach nieraz pytam siebie znowu, co zacz nasi podchorążowie, ten nowy gatunek ludzi, którzy wkładają mundur żołnierski, by stać się w naszej armii oficerami. Mamy 2-letnią służbę wojskową, którą wielu uważa za czas stracony, nieznośny dla siebie, czas, który się dłuży, gdy się trzeba zająć rzeczami i pracami niezrozumiałymi. Czy oficer, któremu czas 2-letni jest krótkim zaledwie okresem jego służby, potrafi uczynić, by czas innym także się nie dłużył? Czy zdoła uczynić go czasem zyskanym, a pracę piękną i zrozumiałą? Czy zdoła wreszcie sprawić, by stojącym na warcie żołnierzom inne niż książę Konstanty śniły się duchy?... Sulejówek, dnia 21.XI. 1924 r.” W kilka tygodni po rozpoczęciu kursu nastąpiła zmiana ko mendanta szkoły. P ułkownika Młodzianowskiego awansowano do stopnia tytularnego generała i mianowano wojewodą pole skim w Brześciu nad Bugie m. Na jego miejsce przyszedł podpułkownik dypl. Gustaw P aszkiewicz. P onieważ podchorążowie mieli teraz znacznie więcej wolnego czasu, wszelkie wydarzenia zarówno wewnątrzszkolne, jak i ogólnokrajowe roztrząsane były szczególnie pilnie w palarni szkolnej. Tam właśnie tłuma czyliśmy sobie powody zmiany na stanowisku komendanta szkoły. Jak wspomniałem uprzednio, szkoła nasza była w pewnym sensie barometrem politycznym wydarzeń, które rozgrywały się w kraju. Według naszego przekonania bliskie sąsiedztwo szkoły z Belwederem skłoniło zapewne miarodajne koła do postawienia na stanowisku komendanta szkoły człowieka, którego ówczesny minister spraw wojskowych, generał Sikorski, mógł być całkowicie pewny. P ułko36
wnik Młodzianowski porucznik „Dąbrowa” z I Brygady Legionów nie był najbardziej właściwym komendantem Oficerskiej Szkoły P iechoty w okresie sporów z P iłsudskim. To wystarczyło, by generał Sikorski wybrał P aszkiewicza, który kiedyś był rosyjskim oficerem, później dowborczykiem, a w czasie wojny dowódcą słynnego 1. Wielkopolskiego P ułku P iechoty przemianowanego później na 55 pp. Dowodził nim do ostatnich dni i na czele jego w czasie wojny uzyskał trzy Ordery Virtuti Militari - V, IV i III klasy. Już po kilku tygodniach zdaliśmy sobie sprawę z tego, że P aszkiewicz jest zupełnie niepodobny do pełnego rozwagi, nie przeciętnie wykształconego i wyjątkowo pracowitego Młodzia nowskiego. P ewnego dnia zjawił się w naszej szkole ówczesny inspektor szkól wojskowych generał dywizji Osińs ki. Wraz z komendantem szkoły przyszedł do naszej kompanii, by sprawdzić stopień opanowania przez nas wykładanych właśnie w tym czasie wojen napoleońskich. P rzypadkow ym wykładowcą historii wojen był porucznik Kawałkowski, którego po przyjściu P aszkiewicza zamienił jako wychowawcę kapitan Jakubowski. Oprócz wykładowcy i wizytujących dostojników przy wizytacji obecny był również dyrektor nauk Oficerskiej Szkoły P iechoty, major dypl. P orwit, wykształcony, rozumny i wielce taktowny na uczyciel i wychowawca. P o krótkiej rozmowie przeprowadzonej w naszej obecności przez generała Osińskiego i pułkownika P aszkiewicza postanowiono zapytać jednego z podchorążych, celującego w tym przedmiocie, jednego, który miał noty tylko dostateczne, a także takiego, o którym wia domo było, że jest niedostatecznie przygotowany. Tym ostatnim miał być podchorąży Aleksander Grochowski, pułtuszczanin. wielce gadatliwy, któremu słowo przychodziło zadziwiająco łatwo. P olecono mu opowiedzieć o bitwie pod Austerlitz. Grochowski zaczął bar dzo pewnie i mówił płynnie mieszając jednak nazwiska, nazwy miejscowości i wzgórz z różnych zdarzeń bitewnych i z różnych pól walki. Mówił np.; „...najcięższa walka rozgorzała o wzgórze La Bicocca..." Owszem, istniało takie wzgórze, tyle że w Italii, a nie na Morawach, i znane było z bitwy pod Montenotte. Albo: „...rozstrzygające uderzen ie wykonał generał P ratzen...” podczas gdy P ratzen to nie było wcale nazwisko, lecz nazwa wzgórza, właśnie na Morawach. 37
P orucznik Kawałkowski czerwony jak burak słuchał tych wyjaśnień w skupieniu i ze zdumieniem, patrząc na twarze pozo stałych wizytatorów, którzy przyjmowali płynną nar rację Grochowskiego bez jakichkolwiek uwag, nie objawiając przy tym żadnych oznak, że ich tego rodzaju androny niepokoją. P orwit siedział nieporuszony i blady, my, by nie parsknąć śmiechem, trzymaliśmy kułaki w zębach. Na domiar wszystkiego było dla nas jasne, że ani Osiński, ani P aszkiewicz niewiele wiedzą o bitwie pod Austerlitz poza jej nazwą. Jakby specjalnie, aby nas w tym ostatecznie utwierdzić. P aszkiewicz postawił Grochowskiemu dodatkowe pytanie: „Co w tej bitwie robił marszałek Ney”. Grochowski bez zająknienia odpowiedział: „Właśnie marszałek Ney wykonał zdecydowane uderzenie na lewym skrzydle." Odpowiedź zadowoliła P aszkie wicza, który przytaknął ruchem głowy, co było znakomitym dowodem, że nic, ale to dosłownie nic nie wie o tej bitwie, ponieważ Ney wcale w niej nie brał udziału. Odpowiedź Grochowskiego tak bardzo podobała się egzaminującym dostojnikom, że polecono postawić mu dobrą notę. Co prawda, po kilku miesiącach zawołano Grochowskiego na poprawkowy egzamin, na którym również pytano go o Austerlitz, ale to już była inna opowieść o tej bitwie. P aszkiewicz sprowadził ze sobą z pułku kapitana Ludwika Jakubowskiego. Złośliwi plotkarze mówili, że Jakubowski zos tał ściągnięty do Warszawy z rac ji swej bardzo przystojnej żony, która była przedmiotem adoracji naszego nowego komendanta. Nie chcąc pozbawiać się jej widoku, sprowadził ją do Warszawy wraz z mężem, ofiarowując mu stanowisko wychowawcy na młodszym roczniku Oficerskiej Szkoły P iechoty, do tej pory zajmowane przez porucznika Kawałkowskiego. Kapitan L. Jakubowski, eks -kapral 7. pułku grenadierów pruskich, dzielny żołnierz, był w pracy wielce obowiązk owy i akuratny, jednakże o mentalności podoficera. Mówił śmiesz ną, nie pozbawioną uroku gwarą poznańską, co naszym dow cipnisiom sprawiało wyjątkowo dużo uciechy. Kiedy mój kole ga Dobrzański, zapytany przez kapitana Jakubowskiego: „Czy wyście są sierżant podchorąży, którzyście są tu?”, odpowiedział: „Myśmy są sierżant podchorąży, którzyśmy są tam”. Jakubow ski przyjął to spokojnie jako należytą odpowiedź. P ewnego dnia po jakiejś pracy pisemnej, w której spraw dzano 38
naszą znajomość regulaminów. Jakubowski przyszedł do klasy i oświadczył, że wśród nas są tacy, którzy odpisują z regu laminów, ale on już to dokładnie sprawdził i odkrył tego, który zamiast pisać z głowy, ściąga z książki. Zapytany przeze mnie, kto to taki, odpowiedział: „Wyście są ten”, co mnie serdecznie ubawiło. Domyśliłem się, że zapewne, odpowiadając pisemnie na pytanie, przytoczyłem dosłownie tekst regulaminu, co przy moim ówczesnym stanie pamięci nie było niczym nadzwyczajnym. P ocząłem się śmiać, co rozgniewało kapitana Jakubow skiego. Zaproponowałem wówczas, by w celu sprawdzenia, czy rzeczywiście odpisywałem, zadał mi kilka kontrolnych pytań. Ku jego zdziwieniu wyrecytowałem bezbłędnie tekst regulaminu, co go wprawdzie zaskoczyło, ale jednocześnie zupełnie us pokoiło. Kiedyś, gdy wracaliśmy dość późno z ćwiczeń, zwróciłem się żartem do naszego wychowawcy z zapytaniem, czy nie uważa, że będziemy mieli za mało czasu na umycie choćby rąk przed jedzeniem. Jakubowski zbył to krótkim stwierdzeniem: „Rę kami się nie je”. W owych czasach wyświetlano w Warszawie film pt. „Wład czyni świata”, o ile pamiętam, z duńską aktorką Mia May. W filmie tym występował król murzyński imieniem Macomba. Imię to przylgnęło do naszego kapitana Jakubowskiego. Od tej pory nikt nie nazywał go inaczej. Młodszym lekarzem naszej szkoły był kapitan Georgovich dobry eskulap i wielki oryginał. W okresie jesiennej szarugi czy zimowych mrozów każdy z nas pragnął choć na kilka dni zna leźć się w przytulnej i ciepłej izbie chorych. Wymyślano więc najrozmaitsze schorzenia i dolegliwości, ale bystry Georgovich bardzo rzadko dawał się nabrać. Kiedyś rzeczywiście źle się czułem i udałem się do izby cho rych. Na pytanie lekarza, co mi brakuje, odpowiedziałem, że kilku dni snu. Georgovich, nie badając mnie wcale, polecił mi pozostać przez pięć dni w izbie chorych. P o pięciu dniach zjawił się przy moim łóżku i oświadczył: „Odlot sokoła”, po czym skreślił mnie z listy chorych. Kilka lat później Georgovich skończył Wyższą Szkołę Wojenną, wyróżniając się jako w yjątkowo uzdolniony w dziedzinie operacyjnej oficer. W czasie wojny zajmował stanowisko szefa Służby Zdrowia Armii P olskiej na Zachodzie. 39
P rzy naszej izbie chorych pracowała przystojna dentystka, wdowa czy rozwódka z kilkorgiem dzieci. P lotkarze kompanijni opowiadali, że miała aż trzech starających się. Byli nimi: dowódca 3. kompanii porucznik Czermak, porucznik P iątkow ski i porucznik Kawałkowski. Czermak, smukły i przystojny mężczyzna, ponoć pięknie grał na fortepianie i swą muzyką pragnął oczarować naszą dentystkę. P iątkowski, wyjątkowo urodziwy młodzieniec, zawsze ,,nieopatrznie” gubił swe zdjęcia. Natomiast Kawałkowski, który nie miał ani zainteresowań ar tystycznych Czermaka, ani urody P iątkowskiego, żywo zajmował się dzie ćmi lekarki i ułatwiał jej życie przez załatwianie różnych uciążliwych spraw bytowych. W efekcie końcowym dentystka wybrała Kawałkowskiego, dając tym dowód zdrowe go rozsądku, którego kobiety mają jakoby znacznie więcej od mężczyzn. Kawałkowskiego spotkałe m po kilku latach, gdy był już wysokim urzędnikiem Ministerstwa Oświaty, i zapytałem, jak to jest, że moja siostra, która skończyła kurs pedagogiczny, stu diuje od kilku lat biologię i jest nauczycielką na wsi, zarabia tyle, co kaprale w mojej kompanii, tj. 165 zł. Kawałkowski oświadczył wówczas, że moja siostra może wyjść za mąż za nauczyciela w tej samej szkole, przez co pomnoży swe dochody, natomiast żona kaprala nie może być zatrudniona w kompanii czy baterii męża. Rozmowę tę wykorzystałem w czasie akc ji kandydackiej do Sejmu P RL w 1957 r. Mianowicie w czasie zebrania przedwyborczego, odbywającego się w jednej z jednostek artylerii hau bic, pozwoliłem sobie wyrazić nadzieję, że pobory zawodowych wojskowych będą zapewne zwiększone. Oburzyło to w pewnej mierze mego kolegę, kandydata Jaworskiego, nauczyciela z za wodu, który oświadczył, że wojskowi zarabiają i tak więcej od nauczycieli, w zwią zku z czym nie widzi pilnej potrzeby, by gaże wojskowych powiększono. P onownie zabrałem głos, przypominając sobie rozmowę z Kawałkowskim. Kończąc oświadczyłem, że nie widzę żadnych możliwości, by żona dowódcy baterii była w tejże baterii np. ogniomistrzem-szefem, co wzbudziło wśród obecnych wiele uciechy. P o przyjściu do szkoły P aszkiewicza wprowadzone zostały zmiany w bytowaniu podchorążych, które nam, uczniom Mło dzianowskiego, na ogół niezbyt się podobały. P ozwolono na przykład nosić podchorążym ozdobne patki na kołnierzach, a nawet sprawiać sobie 40
własne mundury. Wprowadzało to nie pożądane, rzucające się w oczy różnice między biednymi a za możniejszymi z domu, tym bardziej że w latach następnych wśród uczniów Szkoły P odchorążych spotykało się coraz większy odsetek młodzieży zamożniejszej. P rogram pierwszego roku Oficerskiej Szkoły P iechoty prze widywał 6 miesięcy nauki w szkole, 2 miesiące obozu i 3 miesią ce praktyki w pułkach oraz miesiąc urlopu. Zakres szkolenia obejmował pluton w ramach kompanii, przy czym główny na cisk położono na stronę praktyczną. Zajęcia taktyczne w formie ćwiczeń w terenie, na mapie czy stole plastycznym miały wy szkolić dowódców plutonów strzeleckich, zdolnych do podejmowania trafnych decyzji we wszystkich typowych sytuacjach bojowych, prostego i jasnego formułowania ich w rozkazie oraz umiejących koordynować pracę drużyn w plutonie i plutonu z jednostkami współdziałającymi w ramach kompanii. Do najbardziej rzucających się w oczy właściwości naszych studiów w Oficerskiej Szkole P iechoty należało dążenie do nauczenia nas praktycznych umiejętności w obsłudze sprzętu i jego celowego wykorzystania. Każdy absolwent szkoły po winien był doskonale znać wszystek sprzęt, w jaki wyposażone były pułki piechoty - od łopatki, poprzez sprzęt łączności, do ciężkich karabinów maszynowych, moździerzy i armatek włącznie. Ja kież to jednak odległe czasy, że było to możliwe! Dziś jest nie do pomyślenia, by absolwent Oficerskiej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych równie dobrze mógł w swym pułku prowadzić i wykorzystywać czołg, transporter bojowy czy strzelać z moździerzy i dział, stanowiących artylerię pułkową. Obecnie wzrosła niepomiernie ilość bardzo skomplikowanego sprzętu, którego obsługa wymaga stałego i uciążliwego tre ningu. W tamtych dniach, w epoce natarć artyleryjskich, najważ niejszym przedmiotem po taktyce ogólnej (piecho ty) była artyleria. Na przedmiot ten składała się nie tylko dokładna znajo mość armaty kalibru 75 mm i zw iązane z jej obsługą działoczyny, ale również znajomość amunicji, umiejętność wstrzeliwania działem i baterią, włącznie do komendy ognia skutecznego. Każdy z nas strzelał baterią pociskami uderzeniowymi, najlepsi strzelali szrapnelami na rozprysk. 41
Dwa razy w tygodniu w okresie nauki w Warszawie odby waliśmy całodzienne ćwiczenia na Szczęśliwicach. Służewcu, w Wilanowie, w Lesie Kubackim bądź na Siekierkach. Również dwa razy w tygodniu mieliśmy naukę konnej jazdy, która odbywała się za Łazienkami na ulicy Huzarskiej. Wszyscy obowiązani byli nadto zdawać egzamin ze znajomości silnika spalinowego. Była to innowacja, która bardzo dobrze świadczyła o zainteresowaniach i przewidywaniach twórców ówczesnego programu szkoły oficerskiej. Nie wiem jednak, czy w następnych latach były kontynuowane wykłady o silnikach. Ćwiczenia taktyczne znakomicie przygotowywał i doskonale przeprowadzał kapitan dypl. Rzepecki. Niektóre z opracowanych przez niego i przerobionych przez nas ćwiczeń, wydanych następnie przez Główną Księgarnię Wojskową (czy Instytut Wydawniczy), zna lazły się w zbiorze zadań dla plutonu i kompanii. Z przedmiotów teoretycznych, obok taktyki piechoty i arty lerii, wykładano organizację wojskową. P rogram historii wojen obejmował na I roku wojny napoleońskie, przy czym każdy musiał znać przebieg bitew pod Montenotte, Lodi, Arcole, Ca stiglione, Austerlitz. Borodino ora z pod naszym Raszynem, co było połączone ze zwiedzeniem tego historycznego pola bitwy. Dokładnie też zapoznawano nas z przebiegiem wojny polsko-rosyjskiej 1831 roku oraz z najbardziej charakterystycznymi bitwami w wojnie prusko francuskiej 1870-1871. Historię wojen wykładał porucznik Kawałkowski, a po nim kapitan Zygmunt Morozewicz. Naukę geografii politycznej świata i Europy po kilku próbach z różnymi wykładowcami przejął sam dyrektor major P orwit, który nie tylko sumiennie przygotowywał się do każdego wykładu, ale potrafił egzekwować od nas wszystko, co wcześniej polecił przeczytać bądź zanotować. Wykłady z pra wa prowadził pułkownik Lubodziecki, z ekonomii zaś major P ikusa. Z języków uczyliśmy się albo niemieckiego, albo rosyjskiego wybór pozostawiono samym podchorążym, zgłosiłem się na język rosyjski, którego uczył emerytowany generał brygady Kamprad, kiedyś zawodowy oficer rosyjski, warszawia nin, władający świetną polszczyzną. Język rosyjski znał doskonale, przy czym starał się o to, byśmy przyswo ili sobie znajomość wojskowego języka rosyjskiego z całą jego bogatą terminologią, opartą w znacznej części na nazwach niesłowiańskiego pochodzenia. 42
Wydawało nam się, że program pomyślany jest bardzo no wocześnie, a zarazem z troską o jego zasięg i poziom. Była to pierwsza w historii szkoła polskiej piechoty o 3 -letnim progra mie. Starsi o rok koledzy mieli być pierwszymi, którzy otrzyma ją promocje tej uczelni. Niestety, zapewnienie szkole obsady wykładowców natrafiało na trudności, z czego i my, podchorą żowie, zadawaliśmy sobie sprawę. Nie reprezentował należyte go poziomu jako wykładowca elegancki, a nawet wytworny saper, kapitan Stoma z armii rosyjskiej, ani legionista, łącznoś ciowiec, porucznik Gorczyński, przezwany przez nas „Drucikiem”. Najsłabiej przygotowany pod względem teoretycznym był instruktor strzelectwa - legionista kapitan Ludwik Zych, późniejszy szef sztabu generała Monda w 6. dywizji piechoty. Największym niedostatkiem programu nauczania było pominięcie spra w żywienia walki choćby na szczeblu batalionu. P odczas pobytu w Oficerskiej Szkole P iechoty bardzo dużo czytałem. Wiele wspaniałych książek pochłonąłem pod stogiem czy chałupą, oczekując jako dowódca pozorowania rozpoczęcia akcji ćwiczących. Głównie korzys tałem z biblioteki szkoły, która była nie tylko znośnie zaopatrzona, ale, co więcej, jej kie rownik, Romanowicz, którego poznałem bliżej, bardzo chętnie służył mi radą w wyborze lektury. W okresie federacyjnych pomysłów Naczelnika P aństwa Romanowicz, któr y był Białorusinem, ukończył białoruską klasę Szkoły P odchorążych, po wojnie zaś pozostał w szkole jako urzędnik. Był to człowiek o dużej kulturze umysłowej, przy czym imponował nam dobrą znajomością języka angielskiego, co w tamtych czasach należa ło raczej do rzadkości. P onieważ nie miałem w Warszawie znajomych, a brakowało mi też pieniędzy, które mógłbym przeznaczyć na rozrywki, czę sto wolne niedziele spędzałem w szkole. Czas ten wykorzysty wałem na czytanie książek wypożyczonych z Centralnej Biblio teki Wojskowej. Mieściła się ona na ówczesnym placu Saskim. CBW miała wiele z poszukiwanych przeze mnie nowości, prze de wszystkim z historii wojen oraz liczne pamiętniki i monogra fie poświęcone ludziom i zdarzeniom. W okresie , gdy ministrem spraw wojskowyc h był generał Sikorski, wprowadzone zostały w przepisach regulaminów wojskowych liczne zmiany. P amiętam, jak w czasie rekruckiego okresu zdziwiło mnie wie lce, gdy dowódca mojej kompanii, porucznik 43
Kazimierz Rudnicki (7 armii austriackiej), składając raport komendantowi szkoły, pułkownikowi Młodzianowskie mu, użył zwrotu „melduję posłusznie”. Wydało mi się to nadmiernie służalcze - wręcz wazeliniarskie. P rzy witaniu się z oddziałami wojskowymi wprowadzono słowo „czołem", któr e znane było jako pozdrowienie sokolskie. Znamienne też było, że coraz uroczyściej poczęto organizować wszelkie wystąpienia wojska w czasie różnych uroczystości i świąt narodowych. W naszej szkole szczególnie uroczystą oprawę miał bal kar nawałowy w dniu 14 lutego 1925 roku. Włożono wiele wysiłku w dekorowaniu hallu, schodów i sal pod kierunkiem małżeń stwa Golasów artystów plastyków. Sala teatralna szkoły za mieniła się w chińską herbaciarnię. Stoliki ustawiono pod wy myślnymi parasolami, wzniesiono minia turowe pagody; okna, ściany i sufity pokryły smoki i potwory, niektóre z nich w śmier telnych zmaganiach z rycerzami. Wszędzie wiele zieleni. Głów ną atrakcję stanowiły jednak światła reflektorów. Kwadrans przed północą zjawił się na balu minister spraw wojskowych, generał Władysław Sikorski, a o północy prezydent Stanisław Wojciechowski, powitany hymnem narodowym. Bal rozpoczę to polonezem, którego pierwszą parę stanowili generał Sikorski i żona wiceministra, generała Majewskiego. P rezydent spędził na balu ponad godzinę w chińskiej herbaciarni, obserwując tańczących mazura, oberka i różne tańce nowoczesne. Zabawa za kończyła się nad ranem białym mazurem. Następnego dnia ukazała się w prasie obszerna notatka o balu, w której wymieniono nazwiska co znakomits zych gości, wśród nich generałów: Stanisława Hallera, Lucjana Żeligow skiego, Mieczysława Norwida -Neugebauera. Aleksandra P ika, Mariana Kukiela, Józefa Zająca, Aleksandra Narbuta -Łuczyńskiego, Mariana Zarzyckiego i Michała Żymierskiego. Wspo mniano też o wodzirejach i wyróżniających się tancerzach; ka pitanie Władysławie Georgovichu, poruczniku Marianie Zimnalu oraz podchorążych: Janie P ociechinie i Mieczysławie Brzozowskim. P arada wojskowa w dniu 3 maja 1925 roku odbyła się nie jak w poprzednim roku na Kra kowskim P rzedmieściu czy jak w 1923 na placu Saskim, lecz na P olu Mokotowskim. Sprowa dzono na nią dość dużo oddziałów wojskowych pieszych i kon nych. P rzeglądu wojsk na rozległych błoniach mokotowskiego lotniska dokonał 44
konno minister spraw wojskowych, po czym przed frontem oddziałów przejechał w powozie prezydent Rze czypospolitej. P o zakończeniu uroczystości, w której brały również udział cztery kompanie Szkoły P odchorążych (w tym jedna z Oficerskiej Szkoły P iechoty), zgromadzono nas na dziedzińcu szkoły. Tu ceremonia trwała krótko. Komendant Szkoły, pułkownik P aszkiewicz, zatrzymał się, nie zsiadając z konia, przed frontem kompanii i powiedział: „P odchorążowie, dziękuję wam za do skonały marsz i wzorową postawę”. P onieważ oc zekiwanie na komendanta na podwórzu szkoły trwało dosyć długo, tych kilka zdawkowych słów wywołało wśród podchorążych, w szcze gólności starszego rocznika, pamiętających czasy pułkownika Młodzianowskiego, bardzo złe wrażenie. Świadczyło to, że no wy komendant nazbyt przepada za efektownymi gestami, by mógł z nich zrezygnować. P óźniej podobna ceremonia - jak nam się wydawało, zgoła zbędna - powtarzała się przy każdej okazji uroczystego wystąpienia szkoły. Tegoż dnia w Belwederze prezydent Wojciechowski deko rował 160 obywateli Medalem 3 Maja. Wśród dekorowanych znajdowało się również sześciu podchorążych. W prasie opozy cyjnej pomysł ustanowienia tego medalu wyśmiewano. Nazwa no to prywatną inicjatywą prezydenta, wzorowaną na poma zańcach bożych, wymyślających różne ordery czy medale dla uświetnienia pewnych zdarzeń i dworskich uroczystości. Utyskiwano, że medal nie jest objęty ustawą o odznaczeniach, a tych jest przecież wiele. W tym miejscu pragnę kilka słów poświęcić atmosferze pa nującej wokół Belwederu. W miarę jak stanowisko prezydenta Wojciechowskiego zaczęło się różnić od stanowiska P iłsudskie go, organa prasowe, pozostające pod wpływem pułsudczyków, prowadziły wyraźną kampanię przeciwko Wojciechowskiemu. P lotkarskie środowisko nie oszczędziło również jego żony, rze komo „zapobiegliwej mieszczki”, rozpowszechniając wśród nas, utrzymujących stosunki z piłsudczykami, różne złośliwe anegdoty. P o latach dowiedziałem się od Jerzego Kirchmayera, że w czasie internowania w Rosji spotkał Wojciechowską i wyrobił sobie o niej zdanie jako o dzielnej i kulturalnej niewieście. Opowiadano też o pewnym zdarzeniu związanym z osobą prezydenta. Otóż w czasie składania w Belwederze listów uwie 45
rzytelniających przez ambasadora Zjednoczonego Kr ólestwa (Wielkiej Brytanii) na odbywającej się tuż po uroczystych przemówieniach tak zwanej prywatnej audiencji, Wojciechow ski, który jako zecer wiele lat spędził na Fleet Street w Londy nie, gdzie nauczył się codziennego języka swych współkolegów, Anglik ów, odezwał się żartem do wytwornego posła czystym cockneyem mniej więcej w tym sensie: „Dobrześ, brachu, trafił. Jakby ci się coś przydarzyło, z czym miałbyś urwanie łba, to wal do mnie, a ja już z portek wyliżę, by ci pomóc”. Nie trzeba chyba dodawać, że słowa te wprowadziły w szczere, zdumienie Anglików i przeraziły naszych dobrze ułożonych urzędników protokołu dyplomatycznego. Wiele opowiadano o bigoterii prezydenta. Zachowanie jego niejednokrotnie było ponoć w związku z tym wprost szokujące. Na przykład 7 maja 1925 r. prezydent odjeżdżał z Warszawy do Krakowa z zachowaniem całego ceremoniału należnego głowie państwa. P o odebraniu na dworcu raportu od dowódcy kom panii honorowej Wojciechowski zapytał go, czy żołnierze śpie wają pieśni religijne. P o otrzymaniu potwierdzającej odpowie dzi prezydent polecił żołnierzom niektóre z nich odśpiewać. Śpiewali tak około dwudziestu minut, aż do chwili odejście pociągu. Wywołało to zrozumiałą sensację. Interesującą postacią z otoczenia prezydenta, budzącą po dziw i zachwyt wśród młodych, był generał Mariusz Zaruski, jego ówczesny generalny adiutant, zawsze serdecznie odpowia dający na nasze ukłony. Zaruski, niegdyś kandydat nauk ma tematycznych, zesłany przez cara do Archangielska, został ma rynarzem i kapitane m statku pływającego po Morzu Białym i Oceanie Lodowatym. Świetny narciarz, który jako pierwszy zdobył na nartach Kozi Wierch, stał się zamiłowanym taternikiem, organizatorem Górskiego Ochotniczego P ogotowia Ra tunkowego (GOP R-u). W Legionach służył u Beliny, później dowodził 11. pułkiem ułanów, wreszcie ostatnio był szefem Wojskowego Gabinetu P rezydenta. Słowem, człowiek o wyjąt kowo bogatej biografii. Jedną z imprez organizowanych w dniu święta 3 Maja był bieg uliczny na trasie 3200 metrów od Zamku do Be lwederu, zwany biegiem belwederskim. W 1925 roku brali w nim udział również podchorążowie, a wśród nich Władysław Banaszkie wicz, który 46
odniósł zwycięstwo wespół ze swym kolegą klubowym Łukaszewiczem. Impreza zgromadziła tłumy publiczności; wszyscy wytrwale czekali aż do chwili ukończenia biegu przez najstarszego wiekiem zawodnika, pięćdziesięcioletniego szewca Jackowskiego. Kilka lat wcześniej Jackowski wsławił się odnie sieniem zwycięstwa nad znanym francuskim globtroterem, z którym współzawodniczył w wielogodzinnym chodzie wokół rozbieranego w tym czasie soboru na placu Saskim. Jak opowiadano, podczas budowy tej wielkiej, wspaniałej cerkwi, sta wianej ze szczególnego gatunku cegły, tak wiele kradziono, że złośliwi warszawiacy przepowiadali, iż sobór lada dzień po postawieniu runie. P rzepowiednie ich jednak nie sprawdziły się. Kiedy Sejm Ustawodawczy na jednym ze swych pierwszych posiedzeń postanowił rozebranie soboru, okazało się, że realizacja tego postanowienia jest arcytr udna. Dopiero w 1922 roku dali mu radę sprowadzeni ze Śląska górnicy. Bezpośrednio po wyz woleniu w 1918 r. sobór pełnił funkcję kościoła garnizonowego. Aleje Ujazdowskie w owych czasach stanowiły miejsce spot kań młodzieży warszawskiej, obsiadającej wszys tkie ławki, a liczba tych ostatnich znacznie przekraczała stan obecny. Oczywiście wśród spacerowiczów pojawiali się na tak zwanym deptaku również i starsi, którzy zwykli byli zażywać w Alejach świeżego powietrza. Do najbardziej rzucających się w oczy postaci wśród tej grupy spacerowiczów należał stały bywalec Alej, znany polski kartograf Bazewicz. Na swój niedzielny spacer udawał się niezmiennie we fraku, pelerynce, cylindrze i z laseczką zakończoną wielką, pięknie rzeźbioną rączką. Jako człowiek dobrze w ychowany na wszystkie ukłony odpowiadał uchyle niem cylindra, którym wykonywał zgrabne ewolucje, trzymając go w wyciągniętej na całą długość ręce. Czynił to z dużą gracją i bez cienia pośpiechu. Było w tym jego geście coś niezmiernie urzekającego. Któryś z moich kolegów wpadł na pomysł, by przy spotkaniu Bazewicza salutować mu. Nasze wojskowe ukłony spotykały się zawsze z jak najstaranniejszą odpowiedzią starszego pana, przy czym odnosiliśmy wrażenie, iż jest on z tej wymiany pozdrowień wielce rad. Dużą popularnością wśród podchorążych cieszył się również często odwiedzający Aleje ubrany po cywilnemu ówczesny do wódca 1. pułku szwoleżerów pułkownik Wieniawa Długoszow ski. On również bardzo uprzejmie odpowiadał na każdy nasz ukłon. 47
Zimą i na przedwiośniu często prowadzano nas do opery i do teatru. Z tych czasów doskonale pamiętam znakomite przed stawienia w reżyserii Schillera, odbywające się w „Teatrze Rozmaitości” (w gmachu po operetce „Nowości”) oraz wielce osobliwą sztukę Witkacego „Jan Maciej Karol Wścieklica” wystawianą w teatrze „8.30” na ulicy Śniadeckich. P odziwialiśmy na scenie wielu doskonałych aktorów, będą cych dumą stolicy i cieszących się zasłużoną sławą, takich jak Mieczysław Frenkel, znakomity odtwórca polskich typów szlacheckich, czy Leszczyński, Jaracz, Zelwerowicz, Węgrzyn, Osterwa, Junosza Stępowski i Solski. Następnego dnia po uroczystościach 3-majowych 1925 roku pomaszerowaliśmy, jak zwykle objuczeni niczym muły, do Rembertowa. I tym razem nie było na obozie ża dnych zajęć teoretycznych, jedynie ćwiczenia w terenie i ogromna liczba strzelań bojowych z każdego rodzaju broni, od karabinu do działa 75 mm włącznie oraz konna jazda. Ćwiczenia bojowe, podobnie jak w okresie zimowym, przygotowywał i przeprowa dzał osobiście kapitan Rzepecki. Wyróżniał się on spośród wszystkich innych wykładowców zadziwiającą zwięzłością słowa, w szczególności w czasie omawiania ćwiczeń. Otrzymaliśmy polecenia prowadzenia notatek z tych ćwiczeń w specjalnych dzienniczkach bojowych. Wkrótce okazało się, że treść zapisów we wszystkich dzienniczkach jest zadziwiająco podobna. Wynikało to z faktu, że notatki prowadził w każdym plutonie jeden podchorąży, reszta zaś odpisywała po prostu od niego. Wiele wysiłku kosztowało nas przygotowanie stanowisk dla ciężkiej broni piechoty. Kopaliśmy tych stanowisk co tydzień wiele, i to nie tylko dla cekaemów, lecz również dla moździerzy i działek. P onadto każde, nawet najkrótsze natarcie kończyło się „organizacją zdobytego terenu”, której cały sens polegał na porządnym zakopaniu się na osiągniętym „przedmiocie tere nowym”. P ewną rozmaitość w jednostajnym trybie ćwiczeń i strzelań stanowiły zajęcia z zakresu terenoznawstwa, polegające na na noszeniu nowej sytuacji terenowej na plany poligonu w skali 1:10 000. Ekipy złożone z dwóch podchorążych wyposażono w stolik z teodolitem. Jeden z podchorążych dokonywał manipulacji z
48
teodolitem, drugi zaś liczył kroki. Jeżeli do liczenia kroków, co trwało zawsze dosyć długo, udało się znaleźć kilku miejscowych chłopaków, dwie takie ekipy organizowały... bry dża. Niedziela była dla nas jedynym dniem wytchnienia. Wielu podchorążych wykorzystywało ją na wyspanie się w cieniu poligonowych dębów, rosnących wówczas wokół obozu. Wysiłek fizyczny ciągle był wielki, bo na wszystkie ćwiczenia i strzelania chodziło się w pełnym oporządzeniu. Co prawda, dzięki trenin gowi odbywane marsze mniej się już nam dawały we znaki niż w roku ubiegłym. Na tym obozie zetknąłem się osobiście z generałem Sikor skim, gdy etatowa kompania s trzelecka, wsparta plutonem ce kaemów, wystawiona przez Szkołę P odchorążych i Oficerską Szkołę P iechoty, wykonywała na poligonie rembertowskim pokazowe natarcie z ostrym strzelaniem. Byłem wówczas dowódcą plutonu strzeleckiego. P o zakończeniu ćwiczenia nie wolnego od dramatycznych momentów (ogień cekaemów „ponad głowami”, szturm po przedzony salwą ostrych granatów itp.), zebrano nas na wzgó rzu wobec licznych dostojnych wodzów na czele z ministrem, generałem Sikorskim. Minister, który spóźnił się na strzelanie, zażądał, by odtworzono wszystkie rozkazy dowódcy kompanii, na podstawie których działaliśmy. Dowódcą kompanii był porucznik Bronisław Kamiński*. Zapewne stremowany, opuścił kilka momentów w czasie pow tarzania rozkazu bojowego. Generał Sikorski zwrócił się do mnie z zapytaniem, gdzie jest punkt amunicyjny kompanii? P oprosiłem wszystkich o odwró cenie się i - zgodnie ze wszystkimi regułami - wskazałem go w terenie. Na pytanie, gdzie znajduje się punkt opatrunkowy - udzieliłem również regulaminowej odpowiedzi. Następne pyta nie dotyczyło źródeł moich wiadomości, po oświadczeniu, że pochodzą one z rozkazu dowódcy kompanii, generał Sikorski zauważył, że dowódca wcale o tych sprawach nie mówił. Za proponowałem wówczas sprawdzenie dokładności mego meldunku (wspomniane punkty, na których byli ludzie wraz z odpowiednim sprzętem, rzeczywiście zorganizowano).
Zginął jako bohaterski dowódca 1/30 pp 21.9.1933 r. we wspaniałym natarciu pod m. Placówka k. Warszawy. *
49
Co więcej, dodałem, iż nie wymyśliłem podawanych przeze mnie wiadomości. Odpowiedź moja - być może dzięki nieustępliwemu tonowi nie podobała się ministrowi, tak jak mnie uprzednio nie zbudowały pytania generała, który nie powinien był wykorzysty wać chwilowego braku pamięci dowódcy kompanii wobec jego podwładnych podchorążych. Omawiając to zdarzenie między sobą, doszliśmy do przeko nania. że minister nie jest w całym tego słowa znaczeniu kadro wym oficerem, gdyż nie okazał się przełożonym pełnym wyro zumiałości i taktu. P od koniec obozu kapitan J akubowski-Macomba. który nie prowadził z nami zajęć taktycznych, a jedynie odgrywał rolę stale nam towarzyszącej troskliwej damy klasowej, postanowił odbyć kolejno ze wszystkimi podchorążymi coś w rodzaju spo wiedzi. W czasie tych intymnych rozmów odczytywał każdemu wiele ze swych uwag zapisywanych w notesie, z którym się nigdy nie rozstawał. „Spowiedź” nie była przymusowa, ale zgłosili się do niej wszyscy podchorą żowie oprócz mnie. P o rozmowie z ostatnim kapitan Jakubowski nie wytrzymał i wręcz mnie za pytał, czy nie jestem ciekawy jego opinii, jaką mi wystawił. P rzeprosiłem go za niezgłoszenie się i jako uzasadnienie poda łem, że jeżeli opinia ta jest dobra, to niczego więcej nie pragnę, jeżeli zaś zła, to po co mam się denerwować? Dlatego proszę, by zrezygnował z rozmowy ze mną. Ku memu zdziwieniu Macomba nie nalegał i później już nie miałem okazji dowiedzenia się, co sobie o mnie wówczas zanotował. P óźniej również nigdy nie zabiegałem o to, by dowiedzieć się, jaką treść kryły pisane o mnie opinie. Na zakończenie roku poinformowano nas o lokacie, którą każdy z nas osiągnął. Byłem trzeci. W czasie urlopu, przed wyja zdem na praktykę do pułku, przez 3 tygodnie udzielałem dobrze płatnej korepetycji. Byłem również n a weselu siostry Antoniego Wieczorkiewicza, o którym głośno było wtedy w kraju. Otóż Wieczorkiewicz razem z Walerym Bagińskim, oficerowie zawodowi i członkowie KP P , zostali za działalność rewolucyjną w wojsku prowokacyjnie oskarżeni o spowodowanie wybuchu w Cytadeli warszaw skiej w 1923 roku. Obaj skazani na karę śmierci, zamienioną na dożywotnie więzienie, mieli być 50
wymienieni na więźniów politycznych Związku Radzieckiego. Jednak w czasie podróży do granicy polsko-radzieckiej zostali w marcu 1925 podstępnie zamordowani przez konwojującego ich policjanta J. Muraszkę. Zarówno Wieczorkiewicz, jak i Bagiński pochodzili z moich stron, byli bowiem radomiakami, przy czym z rodziną Wie czorkiewicza utrzymywałem nawet bliższe kontakty. Na ogół moi koledzy przy wyborze pułków, w których odby waliśmy 3-miesięczne praktyki, starali się otrzymać przydział do garnizonów położonych jak najbliżej swych domów rodzin nych. Ja, przeciwnie, pragnąłem wykorzystać to jako okazję do zwiedzania kraju i zgłosiłem się do 85. pułku strzelców wileńskich, stacjonującego w Nowej Wilejce. Do pułków legiono wych w samym Wilnie zgłosiło się wielu rodowitych wilnian, którzy, jak wszyscy, pragnęli być blisko swych rodzin. Nie chcąc im w tym przeszkadzać, poprzestałem na pułku kwaterującym w miasteczku odległym o 6-7 km od Wilna. Do Nowej Wilejki przydzielono dziesięciu podchorążych, w tym dwóch ze starszego rocznika. Jako najstarszy lokatą zosta łem automatycznie „dziekanem” wszystkich stażystów. Z tej racji meldowałem się u dowódcy pułku, którego obowiązki pełnił wów czas (pod nieobecność właściwego dowódcy) podpułkownik Ma rian Chilewski, legionista z I. brygady, krakowianin. P odpułkownik Chilewski zaskoczył mnie pytaniem, czy pragniemy dostawać strawne, czy żyw ić się u kotła. Bez waha nia odpowiedziałem, że chcemy być, jak to się potocznie mówi, „na kotle”, co wielce uradowało pułkownika, który przy okazji oświadczył, że w ubiegłym roku stażyści otrzymywali „reluton”. Zdawałem sobie sprawę, że to, co ucieszyło pułkownika, wca le nie zachwyci moich kolegów, którzy mając w Wilnie rodziny, liczyli na otrzymanie strawnego, mającego odgrywać rolę pieniędzy tak zwanych kieszonkowych. Jak się spodziewałem, mój komunikat o rozmowie z dowódcą pułku przyjęty został grobo wym milczeniem. Na szczęście, kilku kolegów znało mnie jako twardego instruktora jeszcze z okresu rekruckiego i to oszczędziło mi zbędnych rozmów o nasiąkaniu zapachem ka puśniaku, onuc żołnierskich itp., co było właśnie argumentem opozycjonistów. Jeden tylko kolega z mego rocznika, Albin P otocki, co prawda nie hrabia, lecz tylko zubożały szlachcic, przez kilka jeszcze dni 51
miał do mnie o to pretensję. Miał on bowiem krew nego, kanonika w kapitule wileńskiej, i żywił nadzieję, że przy jego pomocy będzie mógł z otrzymywanego strawnego kupić sobie szablę, którą ponoć w Wilnie wolno było nosić podchorą żym. P rzywilej ten wyraźnie wyodrębniał podchorążych spoś ród korpusu podoficerskiego. Wilno na pierwszy rzut oka zrobiło wrażenie pię knego urze kającego miasta, jednak nieporównanie bardziej zacofanego cywilizacyjnie od Lwowa. P otworne były zwłaszcza kocie łby, którymi wybrukowane były nawet główne ulice miasta, zdziwienie też budził widok dorożek konnych na samochodowych oponach i drewnianych chodników na niektórych ulicach, (np. przy kościele św. Anny). Wilno było w owym czasie ogromnym garnizonem. Obok całej 1. dywizji Legionów stacjonowało tam jeszcze dowództwo 19. dywizji piechoty, 3. pułk artylerii ciężkiej, 4. pułk ułanów, 3. dyw izjon artylerii konnej, saperzy i dowództwo Wileńskiej Brygady Kawalerii. Obok - w Nowej Wilejce - stacjonował 13. pułk ułanów, 85. pułk strzelców wileńskich i dywizjon 19. pułku artylerii lekkiej. Nic więc dziwnego, że deptak i kawiarnie wileńskie pełne były mundurów. Sytuacja materialna zawodowych wojskowych pozostawiała wiele do życzenia, można by nawet powiedzieć: była wręcz kiepska. Umundurowanie, nie dość że było niejednolite, to je szcze mało eleganckie i w nie najlepszym gatunku. W pułku zostałem przydzielony do Szkoły P odoficerskiej, której uczniami w znacznej większości byli policjanci, do nie dawna pełniący służbę na granicy. W 1925 roku, po zorganizo waniu Korpusu Ochrony P ogranicza, skierowano tych ludzi na przeszkolenie do wojska, by następnie pozostawić ich w nim jako podoficerów. Kompania szkolna, którą dowodził kapitan P iotr P arafia nowicz, składała się z trzech plutonów. Dowódcą jednego z nich zostałem ja; pozostałymi dowodzili: porucznik Ludwik Juchniewicz i porucznik Leonard Szczyt-Niemirowicz. P oza normalnymi zajęciami, jakie odbywałem ze swym plu tonem, polecono mi prowadze nie musztry w zespołach do kompanijnego włącznie, wykłady z historii oraz z innych przedmio tów, nazwanych dość tajemniczo: „O różnych zjawiskach w przyrodzie”. Moje 52
wykłady z historii ojczystej stały się dzięki stosowanej przeze mnie lekkiej formie wykładu małą sensacją w pułku. Uczniowie moi w większości nigdy przedtem nie uczyli się tego przedmiotu, nieliczni zaś cały materiał otrzymywali podany w najbardziej banalnej formie. Dla nich Bona nie była mądrą i oświeconą niewiastą Odrodzenia, lecz szpetną i złą sekutnicą, która okradła kraj swego męża i syna, oraz temu podobne brednie. P rzy prowadzeniu musztry zespołowej stosowałem znane mi metody ze Szkoły P odchorążych, w której rok przedtem pełniłem funkcje instruktora. Za każde niedbałe wykonanie komen dy, opieszałość czy gapiostwo oddział ćwiczył „padnij”. P ewne go dnia po strzelaniu, które odbywało się niedaleko koszar, otrzymałem polecenie odprowadzenia kompanii, ponieważ oficerowie udali się na odprawę do pułku. W czasie zbiórki, która według mnie odbywała się nie dość sprawnie, wydałem kompa nii komendę „padnij”. Ku memu przerażeniu kompania stała. Nie ponowiłem już komendy dla całości, lecz wybrałem jednego podoficera, znanego jako pijaka, w stopniu plutonowego, który przed przyjęciem do szkoły był starszym posterunkowym, i powtórzyłem komendę. P lutonowy stał nieporuszony. Wówczas dałem jednemu z kaprali, instruktorów kompanii, który nie tylko był rosłym i krzepkim chłopem, ale pochodził z mojej okolicy, co nas wielce zbliżyło, rozkaz: „Bagnet na broń!” i poleciłem odprowadzić niezdyscyplinowanego plutonowego do koszar. Obydwa rozkazy zostały wykonane niemal automa tycznie i bez zwłoki. P o tym incydencie następna moja komenda „padnij”, wydana innemu podoficerowi, którego również posądzałem o podżeganie, wykonana została bez szemrania. To samo dotyczyło całej kompanii. Tym razem po komendzie „padnij” nie stwierdziłem w szeregach żadnego wahania. P o powstaniu i sformowaniu czwórek pododdział pomaszerował ze śpiewem do koszar. P o drodze kazałem konwojowanemu plutonowemu dołączyć do kompanii, uważając tym samym cały incydent za zlikwidowany. Okazało się potem, że to, iż nikomu nie zameldowałem o zajściu, przyczyniło się między innymi do pozyskania kompanii, z którą od tej pory byłem w znakomitej komitywie. Z zaciekawieniem obserwowałem poczynania oficerów kom panii i porównywałem ich wiedzę oraz praktyczne umiejętności ze swoimi. P o kilku tygodniach przekonałem się, że jako dowódca 53
plutonu byłem technicznie sprawniejszy od mych zna cznie starszych kolegów, których doświadczenie życiowe było nieporównanie bogatsze od mojego. Górowałem nad nimi za równo znajomością broni i umiejętnością porównywania terenu z mapą, jak i znajomością podstawowych polowych prac inży nieryjnych. Z czasem nabrałem dużej pewności siebie i uwierzyłem w skuteczność metod stosowanych w Oficerskiej Szkole P iechoty. Dowódcą batalionu był bardzo taktowny i wyrozumiały podpułkownik Józef Kwiatek, bojowiec P P S i oficer I. bryga dy. Nigdy nie robił w czasie ćwic zeń żadnych uwag - nie wiadomo, czy dlatego, że się na tym nie znał, czy może uważał to za zbędne. Oficerem, który okazał nam, podchorążym, wiele serca i ułatwił życie w pułku, był dowódca jednej z kompanii, podpo rucznik Michał Rybikowski, tuż przed wojną as naszego wywia du wojskowego w Niemczech. 85. pułk strzelców wileńskich na leżący do jednostek o pięknych, troskliwie pielęgnowanych tradycjach bojowych, był odznaczony Orderem Virtuti Militari. Dowodził nim w czasie wojny major Bobiatyński, z zawodu lekarz, późniejszy komendant miasta w Wilnie, z racji swej karykaturalnej tuszy jeździł stale powozem lub dorożką, miał przy tym zwyczaj dopilnowania tego, by oficerowie i podoficerowie noszący długie spodnie mieli przy nich strzemiączka. Wręcz polował na takich, którzy nie zaopatrzyli w nie swych spodni. Bobiatyński za wszelkie wykroczenia nakładał surowe kary, jednak dla żołnierzy 85. pułku strzelców wileńs kich miał ponoć ulgową taryfę, z której osobiście nigdy nie korzystałe m, miałem bowiem... strzemiączka i salutowałem, komu należało. Spotkani przeze mnie w Szkole P odoficerskiej podoficerowie byli bardzo dobrymi żołnierzami, znali swoje rzemiosło, tylko nadmiernie pili. W czasie pobytu w Nowej Wilejce, z uwagi na swe skromne środki finansowe, wolne od zajęć dni spędzałem w koszarach, przeglądając pilnie prasę. Towarzyszył mi drugi będący w po dobnej sytuacji podchorąży rezerwy osadnik. Ciekawiły mnie wzmianki w gazetach o manewrach, które odbyły się na P omo rzu w obecności licznych gości zagranicznych. W „Glosie P rawdy” w artykule pod sensacyjnym tytułem „Wielkie ma newry dla gości zagranicznych” wyczytałem, że nie są to ćwiczenia, lecz popis, daleki od 54
prawdziwej pracy i nauki, wymaga jącej „zacisza” i możliwości swobodnego poprawiania nieuniknionych w ćwiczeniu błędów. Autor tej złośliwej notatki stwier dził, że przebieg tych ćwiczeń jest dowodem, iż w naturze gene rała Sikorskiego kryje się zamiłowanie do teatralności i szcze gólna troska o znajdowanie osobistych przyjaciół za granicą. Dziennikarz pisał, że warunki kwaterowania i wyżywienia oddziałów biorących udział w ćwiczeniu były fatalne z powodu niedostatecznych przemyśleń i złej organizacji. Kilkadziesiąt lat później wpadły mi do ręki wspomnienia ówczesnego wojewody pomorskiego, Wachowiaka, u którego zajmował kwaterę najwybitniejszy z zagranicznych gości na tamtych manewrach, słynny francuski generał Gouraud. Jak powiada Wachowiak, Gouraud tak dalece nie interesował się manewrami, że kilka popołudni, a może nawet całe dwa dni spędził u niego pod jakimś pretekstem, bawią c się z dziećmi. W tym samym mniej więcej czasie w prasie endeckiej przeczy tałem o straceniu Hibnera, Kniewskiego i Rutkowskiego. Rozpisywano się o szczegółach egzekucji, mówiono między innymi o czterech salwach oddanych z odległości pięciu kroków i o tym, że pociski trafiły raczej w nogi, a nie w piersi. Jeden tylko Hibner został trafiony w głowę. Ta gazetowa notatka, świadcząca, że wojsko jest używane do wykonywania wyroków śmierci, wywołała niekłamane oburzenie zarówno we mnie, jak i w moim koledze podchorążym-osadniku. P o zakończeniu kursu w Szkole P odoficerskiej otrzymałem przydział do kompanii rekruckiej, której dowódcą był kapitan Strumiłło P ietraszkiewicz. Na 140 rekrutów tej kompanii około 120 było kompletnymi analfabetami lub analfabetami wtórny mi. Znalazł się jednak wśród nich również wychowanek Sorbony. Nie ukończywszy jeszcze 26 lat, przybył akurat do kraju. P onieważ również i maturę miał zagraniczną, nie nostryfiko waną, nie mógł skorzystać z przywileju skróconej służby wojskowej, odbywanej w podchorążówce rezerwy. W ten sposób nie uzyskawszy zgody na odroczenie służby wojskowej, znalazł się w wymienionej kompanii, gdzie został pisarzem. W kompanii rekruckiej, poza dowódcą i mną, było jeszcze pięciu podoficerów zawodowych z szefem włącznie i kilku mych wychowanków ze Szkoły P odoficerskiej . 55
Większość żołnierzy kompanii stanowili miejscowi Białoru sini, z których już po kilku dniach zorganizowałem wspaniały chór, śpiewający w marszu na cztery głosy. P rzeprowadzona wśród moich śpiewaków próba sprawności fizycznej wykazała jednak u przeważającej większości duże zaniedbania. Byli to moi rówieśnicy bądź o rok starsi ode mnie. Wkrótce po wciele niu zorganizowano w kompanii naukę czytania i pisania, i co warto podkreślić, prowadzoną bardzo systematycznie. W grupie podchorążych stażystów młodszego roc znika najbarwniejszą postacią był podchorąży kawalerii Mackiewicz, zwany Selimem, Tatar, kawaler Krzyża Walecznych i chorąży z czasów wojny. Choć ponoć był muzułmanine m, pił nie tylko w ino, ale i gorzałę, i to w ilościach, które dla zwykłych zjadaczy chleba stanowiłyby śmiertelną dawkę. Kiedyś wracając z nim późną nocą z Wilna musieliśmy przechodzić przez wąską, niczym nie zabezpieczoną kładkę przerzuconą przez wezbrane po jesiennych deszczach wody rzeki Wilejki. Selim ważył ponad 90 kg i zataczał się tak, że chcąc bezpiecznie go przeprowadzić przez kładkę, zarządziłem marsz na czworakach, sam dając mu przykład. Selim wykonał rozkaz bez wahania i w ten sposób bez większych przygód znaleźliśmy się w koszarach. W kompanii razem z nami było dwóch podchorąży ch wojennych ze srebrnymi paskami na naramiennikach. Jeden z nich, niepozorny z wyglądu, płowy nieboraczek, był osadnikiem wojskowym w rejonie Głębokiego. P ewnego dnia, szukając czegoś w swym kuferku, wyrzucił z niego wiele rzeczy, między innymi również i odznaczenia. Niespodziewanie okazało się, iż mamy do czynienia z jednym z najdzielniejszych żołnierzy 7. pułku uła nów. Był pierwszym ułanem, który otrzymał Virtuti Militari ra zem z dowódcą tego pułku, pułkownikiem P iaseckim*. W dniu ich dekoracji pułk czy też cała brygada defilowała przed odzna czonymi. Biorąc razem z nim udział w ćwiczeniach dywizyjnych, miałem okazję przekonać się o rzadkiej uczynności tego podchorążego i wyjątkowej pomysłowości w sytuacjach taktycznych, przy czym był on człowiekiem o zadziwiającej skromności. Narzekał, i to jedynie w rozmowach ze mną, że nie pojmuje, dlaczego znalazł się na praktyce w pułku piechoty, skoro od urodzenia był kawalerzystą. Jako * Płk Piasecki był jednym z trzech (obok Dęba-Biernackiego i Paszkiewicza) oficerów odznaczonych Orderem Virtuti M ilitari V. IV i III klasy.
56
osadnik klepał bie dę, znosząc ją jednak zadziwiająco pogodnie. Drugi z tych podchorążych, kończący studia leśne, zakochał się od pierwszego wejrzenia w pięknej c órce miejscowego burmistrza. Chodził za nią jak cień, nie mając odwagi jej zaczepić. P anna była zbyt dobrze wychowana, by mogła sobie pozwolić na zawieranie znajomości na ulicy, i ani uśmiechem czy gestem nie zachęcała i nie ośmielała zadurzonego w niej w ielbiciela. Po naradzie postanowiliśmy, że któryś z nas musi ją w jakiś sposób poznać, aby móc przedstawić ją potem naszemu zakochanemu. Okazja jednak wcale się nie nadarzała, natomiast staż niedługo się nam kończył. Sądziliśmy, że panna powinna domyślić s ię, o co chodzi, i skorzystać z pierwszej lepszej okazji, by ułatwić spotkanie z wielbicielem. Sytuację komplikowało to, że nie spo sób było nawet doręczyć jej liściku z wyznaniami, ponieważ nigdy nie znajdowała się na ulicy sama, zawsze towarzyszyła jej matka lub ciotka; jeśli wracała na przykład z Wilna, ktoś nie zmiennie czekał na nią na dworcu. Zdecydowaliśmy, że jeden z nas pójdzie do domu burmistrza i pod pozorem dokonania jakiegoś zakupu w fabryce wody sodowej prowadzonej przez niego, postara się por ozmawiać z córką. Los padł na mnie. Wybrałem się w porze, kiedy według poczynionych obser wacji burmistrza nie powinno być w domu. Gdy zadzwoniłem i otworzono mi drzwi, znalazłem się oko w oko z mężczyzną o sympatycznym wyglądzie. Zupełnie zaskoczony tym f aktem zapytałem, czy panie są w domu, i że chciałbym nabyć pół litra soku malinowego. Mój rozmówca zdziwił się, co mogą mieć panie wspólnego z malinowym sokiem, ale polecił mi zaczekać. P rzez cały czas naszej rozm owy odnosiłem wrażenie, że spoza uchylonych drzwi sąsiedniego pokoju ktoś mi się przygląda. Wyczuwałem, że jest to niewątpliwie owa panna, dla której zorganizowaliśmy całą tę transakcję kupna -sprzedaży. Tym razem skończyło się wyłącznie na kupnie wspom nianego soku, z którym wróciłem do rozgorączkowanych kolegów, nie zamieniwszy ani słowa z głównym obiektem nasze go zainteresowania. Wszystkie te niezbyt mądre zabiegi wynikały z nierozsądnej niecierpliwości zakochanego. P o kilku dniach bowiem odbył się pułkowy bal, na którym nasz zakochany kolega miał okazję nie 57
tylko poznania burmistrzówny, lecz spędzenia z nią wielu miłych chwil na rozmowie i tańcach. Z powodu choroby nie brałem udziału w tej zabawie. Korzy stając z otrzymanego zwolnienia lekarskiego, wyjechałem do Radomia. Bilet, jaki otrzymywało się w takich okolicznościach, opiewał na najkrótszą trasę, jadąc więc z Wilna do Radomia musiałem przesiadać się aż trzykrotnie: w Czeremsze, Siedlcach i Dęblinie. W dniu, w którym wracałem do szkoły w Warszawie spotka łem na ulicy Nowowiejskiej maszerującą 3. kompanię Szkoły P odchorążych dowodzoną przez porucznika Czermaka. Rzadko widziałem tak doskonale wymusztrowany pododdział. Czermak, maszerując wzdłuż gmachu Ministerstwa Spraw Wojskowych, zapewne chciał się popisać swymi osiągnięciami w musztrze. Oficerowie, wyglądający z okien ministerstwa, z podziwem przyglądali się przemarszowi i zatrzymaniu kompanii. Dla znających wojskowe rzemiosło żołnierzy zjawisko to było rzeczywiście urzekające. Równie dobrze wymusztrowany od dział widziałem tylko jeszcze w Legionowie, w dywizjonie pociągów pancernych. P omijam tu oczywiście kompanię przy boczną prezydenta RP , pełniącą służbę w Belwederze.
NA DRUGIM ROKU OF ICERSKIEJ SZKOŁY P IECHOTY
Oficerska
Szkoła P iechoty w jesieni 1925 roku stanowiła je den batalion składający się z dwóch kompanii. P rogram obejmował szkolenie kompanii w ramach batalionu. Szkolenie praktyczne, zawierające identyczne działy jak w roku ubiegłym, miało przygotować elewów do dowodzenia kompanią strzelec ką oraz plutonem karabinów maszynowych i broni towarzyszą cej. Dowódcą batalionu i równocześnie wykładowcą taktyki był kapitan dypl. Jan Rzepecki. Obowiązki dowódcy kompanii starszego rocznik pełnił kapitan Franciszek P ająk, młodszego zaś kapitan Kazimierz Rudnicki. Naszym wychowawcą był ka pitan Fiett. Na tym roku Szkoły Oficerskiej miałem jeszcze lepsze wa runki do lektury. P oprawiły się również warunki bytowe - mieszkaliśmy po kilku w jednej izbie. Z wielkim zapałem wertowałem prasę. Koledzy przywykli, że referowałem im różne nowiny. Kiedyś wyczytałem sensacyjną no tatkę: „Oddział V Sztabu Generalnego (personalny) jako biuro rozwodowe”. Z informacji wynikało, że rotmistrz Sztabu Gene ralnego, oznaczony literą M., został przeniesiony na gle z Kra kowa do Równego. Kiedy zwrócił się do oddziału o wyjaśnienie przyczyny tej nagłej decyzji, to - według autora tej notatki - oświadczono mu, że przeniesienie zostanie cofnięte, jeśli zgodzi się na rozwód ze swoją żoną. W tydzień czy dwa tygodnie znalazło się w tym samym piśmie wyjaśnienie, z którego niedwuznacznie wynikało, że do żony M. zapałał miłością 59
syn senatora S., mający widać jakieś poparcie w wyższych sferach wojskowych. Jeszcze ciekawszą notatkę, jaka ukazała się w jednym z codziennych pism warszawskich, referowałem kolegom in nym razem. Chodziło mianowicie o to, że prezydent Wojcie chowski nie zgodził się na wycięcie kilku drzew owocowych rosnących w Łazienkach, na miejscu wybranym przez komisję na pomnik Szop ena. Złośliwy autor notatki zapytywał, czy ów protest prezydenta spowodowany był swoiście pojmowanymi przez niego względami ochrony przyrody, czy też indywidualnym sentymentem... do kompotów z zimowych gruszek, bo oficjalnie nie podano żadnych wyjaśnień do tyczących tej decyzji. W niedziele często chodziłem na przeróżne publiczne odczy ty, których w owych czasach odbywało się bardzo wiele. P ewnej niedzieli znalazłem się również na odczycie marszałka P iłsud skiego. Ciekawe, że z chwilą zjawienia się na sali młodego podchorążego starsi oficerowie starali się zapewnić mu jak najlepsze miejsce. Wyglądało na to, jakby zależało im na pozyskaniu młodzieży, na tym chyba właśnie odczycie słyszałem utyskiwa nie P iłsudskiego na nadmierną rolę zapiekłych uraz i wzaje mnych złości ludzi, którzy różnili się poglądami i wypowiadali sobie to jeszcze po wielu, wielu latach. Jak wiadomo, P iłsudski jako Naczelnik P aństwa obdarzył wszystkich żyjących weteranów powstania 1863 roku stopniem podporuczników, odpowiednimi mundurami, a oficerom powstańczym przywrócił ich stopnie. Wielu weteranom przyznano nadto Ordery Virtuti Militari. Oddźwiękiem tego rodzaju pociągnięć P iłsudskiego był list, w którym oburzony nadawca za pytywał, jak można było udekorować Orderem Virtuti Militari p ewnego weterana, o którym wiadomo było przecież, że jest mierosławczykiem. jak twierdził autor listu, fakt ten stanowił wystarczający powód, by odznaczenie wymienionego weterana stało się niedopuszczalne. List pisany był 56 lat po powstaniu, ale widać z niego, że niechęć do Mierosławskiego nie wygasła. P rzypominam sobie też dwa odczyty poświęcone rocznicy powstania styczniowego. Na drugim, odbywającym się w sty czniu 1926 roku, znalazłem się zupełnie przypadkowo, bo prze znaczony on był dla zamkniętego kręgu oficerów Sztabu Gene ralnego. Wprowadziła mnie nań kierowniczka kantyny Szkoły P odchorążych. P iłsudski mówił o złym stosunku społeczeństwa polskiego do 60
wojska i spraw obronności po wygaśnięciu Jagiellonów. W dawnej P olsce siła państwa, reprezentowana przez wojsko, stale upadała. Wyraźnie mówiło się o tym, że my wojska nie chcemy. Wszystko podczas wojny zależało od szczęścia lub nieszczęścia. Dożywotnio piastowany urząd hetmana często znajdował się w rękach przypadkowych osób, nie związanych z wojskiem. Według prelegenta P olska jak gdyby powierzała swe losy protekcji boskiej, żywiąc nadzieję, że P an Bóg zlituje się i tchnie w hetmana talent i ducha rycerskiego. „Nie można zaprzeczyć” - mówił P iłsudski - „że niekiedy Bóg nas bardzo protegował dając nam takich wodzów, jak Chodkiewicz, Żółkiewski czy Czarniecki”. W osiemnastym wieku szukano protekcji na zewnątrz. P rawie wszyscy dygnitarze byli na żołdzie obcych. „P rzy protekcjach Katarzyny, Fryderyka i Marii Teresy nawet wysoka pr otekcja boska pomóc by nam nic nie zdołała. Żaden bowiem geniusz i żadna siła ludzka nie potrafiła iść prze ciw tak wielkiej protekcji, jak brzęcząca moneta”. W następstwie takich przekonań zmniejszano liczbę wojska, bo i czemu miało by ono służyć, skoro się miało takich protektorów? A utrzyma nie wojska wymaga pieniędzy. P iłsudski przytoczył osąd jakie goś współrodaka spod Lidy: „Nawet papieskie wojska muszą jeść, choć prawie są aniołami”. Inny stosunek do wojska i spraw obronności wytworzył się dopiero po rozbiorach. Szczególną rolę odegrał tu rok 1863. W tych czasach wszyscy świadomi obywatele chcieli być żołnierzami. Wielka szkoda, że z powstania styczniowego wy ciągnięto złe nauki, nie tak, jak to zrobili Francuzi po klęsce 1870 roku. Nauki wyciągnięte przez ogół P olaków z 1863 roku były trucizną i to pokolenie musi wymrzeć, by było lepiej. Za P olskę w 1918 roku bił się według P iłsudskiego tylko ten, kto chciał i kto był głupi. Mało było ludzi w oddziałach liniowych, całe natomiast tłumy na tyłach. Kończąc P iłsudski powiedział, że osobliwością zawodu żołnierskiego jest to, że „żołnierz musi żyć i umierać nie dla siebie, lecz dla innych”. P oza stałym odwiedzaniem Centralnej Biblioteki Wojskowej, gdzie korzystałem chętnie z porad bibliotekarza P łoskieg o, znanego w okresie okupacji działacza, pilnie i uważnie przeglą dałem prasę codzienną i czasopisma. Temperatura polityczna kraju wyraźnie się podnosiła. Zmie niły się również nastroje wśród podchorążych. 61
Z dawnymi kolegami, którzy mnie odwiedzali, wśród nich również z Melochem, aż do jego aresztowania, omawialiśmy między innymi ucieczkę wybitnych działaczy KP P , Wróblew skiego i Leszczyńskiego. Leszczyński został doprowadzony z więzienia na przesłuchanie, na którym miała się odbyć konfrontacja z Romanem Starzyńskim (Leszczyński utrzymywał, że nazywa się Laskowski). Doprowadzony do sędziego referenta, kobiety, po przes łuchaniu, nie zauważony przez konwojującego policjanta zajętego rozmową z kimś innym, wyszedł z sądu, i tyle go widziano. Jego ucieczka wywołała wiele szumu w prasie z racji ważnej roli, jaką odgrywał w ruchu robotniczym. W listopadzie 1925 roku zmarł Stefan Żeromski. Według ówczesnej prasy opozycyjnej minister oświaty Stanisław Grab ski odmówił urządzenia państwowego pogrzebu Żeromskiemu, z uwagi na to, że zmarły był kalwinem. W związku z. tym wybra ła się do premiera Skrzyńskiego delegacja literatów w składzie: Sieroszewski, Staff i Kaden-Bandrowski (podczas spotkania Sieroszewski nie przywitał się z Grabskim). Delegacja prosiła o zorganizowanie uroczystego pogrzebu, na co premier wyraził zgodę, co więcej, zgodnie z decyzją premiera Skrzyń skiego, Stanisław Grabski musiał udekorować trumnę pisarza wielką wstęgą Orderu P olonia Restituta . Kardynał Kakowski, oczywiście, nie przyjął delegacji i duchowieństwo katolickie nie wzięło udziału w pogrzebie. W listopadzie 1925 roku odsłonięto w Warszawie grób Nie znanego Żołnierza. Zostały w nim umieszczone prochy wzięte z pobojowiska, które to pobojowisko w ylosował nasz instruktor artylerii ogniomistrz Józef Buczkowski, kawaler Orderu Virtuti Militari. W związku z tymi uroczystościami czytałem w prasie protest duchownych protestanckich, którzy nie byli dopuszczeni do grobu Nieznanego Żołnierza na równi z duchownymi katolic kimi, licznie biorącymi w nich udział. Duchownym protestanc kim przydzielono miejsce na trybunach dla publiczności. Nigdy poprzednio nie słyszałem w naszej szkole takich na miętnych dysput i kłótni na tematy polityczne, jak w zimie i na przedwiośniu 1926 roku. Najba rdziej aktywni byli eks -Galicjanie, w większości synowie urzędników i nauczycieli, dalecy od bardziej radykalnych poglądów, przeważnie wyznawcy ideałów narodowej 62
demokracji spod znaku Dmowskiego. Najbardziej bierni - ku memu zdziwieniu okazali się synowie chłopów, a takich z byłego Królestwa było wówczas kilkunastu. W kompanijnej palarni, która odgrywała rolę klubu dyskusyjnego, przedstawiali oni jedynie tło. Zwolennicy tak zwanych kół demokratycznych, których he roldem w tym czasie był P iłsudski, stanowili w kompanii wyraźną mniejszość. Natomiast pod względem politycznego wyrobie nia, oczytania, umiejętności doboru argumentów znacznie przewyższali naszych kompanijnych endeków. Znamiennym zjawiskie m była wyjątkowa bierność i absolut ny brak zainteresowania dla spraw polityki wewnętrznej ze stro ny kolegów, którzy jako powojenni repatrianci powrócili z ZSRR, bądź mieli jeszcze bliskich na terenie Kraju Rad. Cie kawy przypadek reprezentował podchorąży Jan Błyskosz, o którym w czasie pobytu w szkole wiedzieliśmy niewiele więcej poza tym, że był unitą, którego rodzice zmuszeni zostali do przyjęcia prawosławia. Właśnie on jeden tylko był reprezentantem wyznania prawosławnego w naszej kompanii. Znacznie później dowiedziałem się, że Błyskosz jako młody student wzięty został do armii rosyjskiej, gdzie zapisał się jako dobry i odważny oficer artylerzysta, a po wybuchu Rewolucji P aździernikowej walczył przeciwko Armii Czerwonej w armii Denikina. P o rozgromieniu białych Błyskosz znalazł się na emigracji w Sofii czy Belgradzie, skąd nawiązał kontakt ze swym stryjem, zna nym działaczem ludowym i posłem z ramienia jednego ze stronnictw ludowych. Stryj ściągnął bratanka do kraju i polecił zgłosić się do Szkoły P odchorążych, w której nikt z nas nie wiedział, że szeregowiec -elew Błyskosz był kiedyś kapitanem artylerii, odznaczonym licznymi orderami, świadczącymi o jego niewątpliwej odwadze i dobrej znajomości rzemiosła artyleryjskiego. W czasie wojny z Niemcami dow odził batalionem 85. pułku strzelców wileńskich i odznaczony został Orderem Virtuti Militari. Zmarł w latach pięćdziesiątych. Absolwenci korpusów kadeckich na ogół unikali Oficerskiej Szkoły P iechoty. Na naszym jednak roczniku mieliśmy kadeta Edwarda Łaskiego, bardzo poważnie traktującego swój zawód wojskowego. Był to solidny podchorąży, dobry kolega, może jednak zbyt poważny. P óźniej okazał się bardzo dobrym ofice rem. W czasie ostatniej wojny zginął w Oświęcimiu. P odchorążowie ostatniego rocznika pełnili w dni przedświą teczne 63
i w święta służbę oficerów dyżurnych szkoły. P ełniono ją w ozdobnym hallu, gdzie urządzono lożę oficera inspekcyjnego. Obowiązkiem wszystkich wchodzących i wychodzących było meldowanie się oficerowi dyżurnemu. Wspomniałem już, że po zmianie komendanta szkoły wprowadzone zostały pewne ulgi w umundurowaniu, co w pełni wykorzystywane było przez za możniejszych podchorążych. My, starsi, byliśmy temu przeciw ni. Dlatego w czasie pełnienia przez nas służby oficera dyżurne go rzadko który z wykwintnych elegantów mógł liczyć na wyjś cie do miasta. W czasie mej służby, na przykład, nie więcej niż dziesięciu na około stu meldujących udawało się wyjść na prze pustkę. Samo tylko salutowanie i meldowanie się rzadko zadowalało dyżurnego, nie mówiąc już o wzbudzającym wątpliwości sposobie zapięcia pasa i ułożenia fałd płaszcza. Kontrola rodza ju i stanu rękawiczek, czapki, broni bocznej, trzewików, sposobu zawijania owijaczy, zwrotów w miejscu, karty mundurowej, drobnych na tramwaj - oto niepełny rejestr możliwości zapew nienia podchorążemu spędzenia niedzieli na terenie szkoły. Nie mogły to być jednak kaprysy, a tym bardziej uprzedzenie czy zła wola dyżurnego, ponieważ odprawa wychodzących odbywa ła się publicznie, na oczach kilkudziesięciu podchorążych. Za kwestionowana usterka czy zaniedbanie musiały być rzeczywiste i nie budzące wątpliwości wśród obserwatorów sterczących na „galerii”. Wiosną 1926 roku dyskusje w naszej palarni stały się jeszcze bardziej gorące. Zainteresowanie tematami politycznymi poczęli ujawniać nawet najbardziej dotąd obojętni. Któregoś dnia jeden z zapalczywych endeków, podchorąży Mieczysław Wię cek, chwycił statuetkę P iłsudskiego zdobiącą szafkę na szachy i rąbnął nią o podłogę. Rozsypała się w drobny mak. Obok sprawcy tego wybuchu złości było nas sześciu. Zaproponowa łem wszystkim, by nikt poza nami nie dowiedział się o incydencie. Tak też się stało. P o kilku latach, w okresie kultu marszałka, spotkałem Więcka w pociągu i spytałem, czy przypomina sobie to zdarzenie. P rzytaknął i śmiejąc się zapytał, czy nie uważam, że posiadam zbyt niebezpieczny rodzaj pamięci? Kiedyś przyniosłem do palarni „Głos P rawdy” z artykułem dotyczącym Szkoły pt. „Watażka jako pedagog” z podtytułem: „Jak się wychowuje nową generację oficerów”. Artykuł ten ostro atakował komendanta Szkoły. 64
W dniu święta narodowego, 3 Maja 1926 roku, w skromnej defiladzie wziął udział jedynie kurs unifikacyjny Szkoły P od chorążych. Ku naszemu zdziwieniu Oficerska Szkoła P iechoty pozostała w stanie alarmu w gmachu szkolnym. Następnego dnia, jak co roku, Szkoła P odchorążych pomaszerowała do Rembertowa, nas jednak pozostawiono w Warszawie nadal w stanie na poły alarmowym. Alarm utrzymywał się również przez nast ępne dni - nie wolno było wychodzić na miasto. 11 maja pogotowie zostało zawieszone i następnego dnia udaliśmy się na strzelnicę w celu odbycia zaległego strzelania z karabinu na 400 metrów, bodaj że w masce. Na Bielany poje chaliśmy tramwajem. Gdzieś w połowie strzelania, tuż po południu, zostałem wyznaczony na dowódcę tarczowych. Ledwie się znalazłem na nowym miejscu, otrzymałem przekazane przez któregoś z podchorążych telefoniczne polecenie, by zebrać wszystkich i przyjść na stanowisko ogniowe. W pierwszej chwili sądziłem, że to jakiś żartowniś, których wśród kolegów nie brakowało, zrobił mi głupi kawał. Zwymyś lałem więc przekazującego mi polecenie, lecz po chw ili usłysza łem głos pieniącego się ze złości kapitana P ająka, polecającego, bym jak najrychle j przyszedł na zbiórkę. Kapitan Franciszek P ająk był dowódcą naszej kompanii. Nie zdziwił mnie jego podniesiony głos, ponieważ zawsze wydawał się być czymś podenerwowany, a zresztą wiedziałem, że mnie nie znosił. Jego rola jako dowódcy kompanii w szkole of icerskiej ograniczała się do wykonywania czynności porządkowych i administracyjnych. Nie prowadząc zajęć z wyszkolenia bojo wego ani innych, zbyt mało nas znał, by mógł wywierać praw dziwy wpływ wychowawczy. Mimo doskonałych ocen, jakie uzy skiwałem ze wszystkich przedmiotów i nienagannego prowa dzenia się (nigdy nie byłem karany nawet upomnieniem) stale miał do mnie jakieś pretensje, których nigdy wyraźnie nie for mułował. Kiedyś w czasie pełnienia przeze mnie dyżuru przyszedł wieczorem do kompanii i w nadspodziewanie przyjaznym tonie począł utyskiwać, że nie może zaproponować mnie do awansu na sierżanta, bo „coś mu nie wychodzę”. W odpowiedzi pozwoliłem sobie na żartobliwą uwagę, by się nie martwił, bo przecież jestem tu w szkole nie po to, by zostać sie rżantem, lecz podporucznikiem, którym według wszelkich obliczeń zostanę mianowany tego samego dnia, co i pozostali 65
koledzy wyprze dzający mnie do tej pory w awansach podoficerskich. Ta moja wypowiedź bardzo go rozgniewała. Oświadczył mi, że jest ona doskonałym potwierdzeniem jego opinii, że jestem nadal nie znośny. Kilka miesięcy później, na przedwiośniu 1926 roku, znowu mu się naraziłem. Otóż pewnego dnia na specjalnej zbiórce kompanii kapitan P ająk oświadczył, że w wyniku zabiegów jego i pułkownika P aszkiewicza komendant garnizonu miasta stołecznego Warszawy zezwolił, by podchorążowie najstarszego rocznika nosili w czasie wyjścia na miasto i podczas urlopów szable zamiast bagnetów. Zwiastując nam tę radosną nowinę, prosi jedynie, abyśmy tu na zbiórce wyrazili formalną zgodę na kupno owych wyśnionych szabel za własne pieniądze, o co uprzednio, od lat zresztą, zabiegali liczni podchorążowie. Oczywiście oświadczenie o uzyskaniu zezwolenia na noszenie szabli było przez wszystkich przyjęte z radosnym pomrukiem. Ku zdziwieniu dowódcy kompanii i kolegów wystąpiłem przepisowo z szyku, by zameldow ać, że ja się na to nie godzę. „Dlaczego” zapytał dowódca kompanii. „Bo nie mam pieniędzy na kupno”, odpowiedziałem. „To ja wam pożyczę” . „Nie będę miał z czego oddać". ,,To ja wam dam te pieniądze”. „Nie jestem żebrakiem”. Nastąpiła konsternacja. P odstawowy waru nek jednomyślnej zgody podchorążych nie został w ten sposób spełniony. Cóż było począć? Rozeszliśmy się. P rzez kilka na stępnych dni nikt ze mną nie rozmawiał. Dalej nosiliśmy bagne ty jako broń boczną. Jednak po kilku miesiącach wszyscy kole dzy przekonali się, że miałem rację, ponieważ wkrótce mieliśmy kupić szable, ale już z pieniędzy, któreśmy otrzymali za promocję. P omijam fa kt, że według mnie bagnet był wygodniejszy do noszenia. P óźniej przekonaliśmy się, że noszenie szabli było przeżytkiem wyjątkowo uciążliwym. Trwało to do 1931 roku, w którym już wolno było oficerowi wyjść na miasto bez broni bocznej. Jednak moje wystąpienie przed frontem dowódca kompanii mógł przyjąć jako objaw wyjątkowej krnąbrności lub złośliwości. Ale wróćmy na strzelnicę. Gdy cała kompania zebrała się na stanowiskach ogniowych, zostaliśmy załadowani na oczekujące nas samochody i nie zwlekając, ze śpiewem ruszyliśmy w drogę powrotną do szkoły. Bezpośrednio po przyjeździe do szkoły starszy rocznik udał się do magazynu broni, skąd pobrał lekkie karabiny maszynowe „Maximy” i cekaemy. Grupy 66
z elkaemami ustawiły się na czele formowanej kolumny, poprzedzonej patrolem ubezpieczającym. Kolumnę główną stanowiła kompania młodszego rocznika Oficerskiej Szkoły P iechoty, dowodzona przez kapitana Kazimie rza Rudnickiego. Całością dowodził kapitan dypl. Jan Rzepec ki. W takim szyku wkrótce opuściliśmy dziedziniec szkolny. Maszerowaliśmy Alejami Ujazdowskimi pełnymi publicznoś ci. Wśród spacerujących zauważyłem swego nauczyciela chemii ze szkoły średniej, wówczas wicemarszałka Sejmu Jana Dęb skiego. Z Nowego Światu nieoczekiwanie skręciliśmy na wiadukt i most P oniatowskiego. Niosłem elkaem i szedłem w pierwszej czwórce. Dochodząc już do samego mostu, ujrzałem z dala prezydenta Wojciechowskiego w jego charakterystycznym me loniku, a za chwilę również marszałka P iłsudskiego w otoczeniu kilku osób cywilnych i wojskowych. Z P iłsudskim byli: Dreszer i Wieniawa. Ze Szkoły P odchorążych znajdowali się już tam major P orwit oraz kilku podchorążych z patrolu ubezpieczają cego kolumnę. P ełni ciekawości podeszliśmy do rozmawiających ze sobą pre zydenta i marszałka i zatrzymaliśmy się bez rozkazu. Usłyszałem kilka ostatnich słów wywodów P iłsudskiego, że jest to jedynie demonstracja obrażonego wojska i gwarantuje on swoją osobą, że żadnego rozlewu krwi nie będzie i panu prezydentowi nic się nie stanie. „P roszę, niech pan to zrobi w drodze legalnej - tu nie chodzi o mnie, a o P olskę” - powiedział Wojciechowski - i uchylając melonika dodał: „P anowie, spełnijcie swój obowią zek” - po czym odszedł do samochodu. Wówczas marszałek zwrócił się do nas ze słowami: ,No cóż, chłopcy, nie przepuścicie mnie?” Rozgorączkowany Mietek Więcek zareagował na to natychmiast. Zerwał z głowy hełm i oświadczył: „P anie mar szałku, nie mogę, przysięga”, w tej samej chwili zjawił się Rudnicki i zameldował się u P iłsudskiego, który coś do niego mówił. Rzepecki, trzymając w ręku uwiązanego na skórzanym sznurze „Mauzera”, powiedział: „Rudnicki, wstąpić, rozmowy skończone!” (Inaczej przedstawia przebieg tego spotkania Rze pecki w swych przyczynkach historycznych. Ja to jednak pamiętam, jak opisałem wyżej. Wydaje mi się, że w wielkim podnieceniu, w jakim znajdowali się główni aktorzy wydarzeń, nie pamiętają wypowiadanych słów). Niejednokrotnie zastanawiałem się później nad zachowaniem 67
P iłsudskiego, który robił na mnie wrażenie jakby zdziwionego, że został zatrzymany. Osobiście wydawało mi się, że nie jest on nastawiony na stosowanie siły. W jakiejś mierze potwierdze niem moich przypuszczeń było zachowanie się wiernych mu oddziałów, które w godzinę później przepuściły Szkołę P odchorążych idącą z Rembertowa. P o pewnym czasie po odejściu i odjeździe P iłsudskiego uka zała się na moście kolumna Szkoły P odchorążych prowadzona przez pułkownika P aszkiewicza. Zauważyłem, że oficerów było tam niewielu. Okazało się potem, że kilku z nich przeszło na stronę P iłsudskiego. W czasie rozmowy prezydenta i P iłsudskiego kolumna trzech kompanii Szkoły P odchorążych maszerowała ulicą Grochow ską, na której znajdowały się już oddziały wierne P iłsudskiemu, i co więcej, obsadzały most P oniatowskiego na praskim brzegu. Nikt jednak maszerującej kolumny nie niepokoił. Nie zaczepia na, na czele z jadącym konno P aszkiewiczem, wkroczyła na most, by w niewiele godzin później stać się głównym elementem obrony rządu. Na moście i ślimaku obok mostu pozostawiono kilkunastu podchorążych pod dowództwem kapitana Fietta. P o zmroku jako najstarszy otrzymałem polecenie udania się z grupą podchorążych na róg Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. Na kilkadziesią t metrów przed tym skrzyżowaniem zauważyłem na Nowym Świecie kordon policji, zwrócony twarzą ku Zamkowi. Wraz z grupą, złożoną z podchorążych młodsze go rocznika, zatrzymałem się bezradnie na zachodniej stronie skrzyżowania. W pewnej chwili do kordonu dołączyło jeszcze kilkunastu policjantów, którzy naparli na tłum, by go ode pchnąć od skrzyżowania w kierunku ulicy Chmielnej. Na czele tłumu znajdowali się udekorowani orderami oficerowie, których widok wpływał wyraźnie hamująco na poczynania policji. W rezultacie tłum ani drgnął. Wkrót ce na tym samym skrzyżowaniu zjawiła się grupa wyższych wojskowych, na czele z gene rałem Malczewskim, nowo mianowanym ministrem spraw wojskowych. W kilka minut później przybył od strony ulicy Brackiej patrol konny 1. pułku szwoleżerów. Minister zaczął głośno krzyczeć: „Strzelać! Ściągać ich z koni!” Nikt z nas jednak nie kwapił się do strzelania. Dowódca patrolu, oficer, zsiadł czy też został ściągnięty z konia, w każdym razie po chwili znalazł się przed obliczem Malczewskiego, który zerwał mu z głowy c zapkę, 68
oderwał orzełka, cisnął czapką o ziemię i począł ją deptać. P o chwili usłyszeliśmy odgłosy gwałtownej strzelaniny docho dzące od placu Trzech Krzyży. Była to również akcja szwoleże rów. Zgromadzona na skrzyżowaniu gromada dygnitarzy na czele z Malczewskim ruszyła ku Belwe derowi, osłaniana przez naszą grupę. P o dojściu do Belwederu otrzymałem polecenie udania się na plac Unii Lubelskiej, gdzie zbudować miałem barykadę. Tramwaje jeszcze chodziły. Było ciepło i tłumy ludzi wypełniały ulice. Na placu Unii prowadzone były wówczas ro boty brukarskie wymieniano na jezdni placu i ulicy Marszałkowskiej kostkę drewnianą na kamienną. Właśnie z owych kostek kamiennych oraz pustych beczek po cemencie postanowiłem zrobić barykadę. Niestety, większość owych beczek nie mia ła już dna. P oleciłem jednak manipulować nimi w taki sposób, by śledzący nasze poczynania przechodnie nie mogli tego za uważyć. P o ustawieniu beczek w szereg napełnialiśmy je ka miennymi kostkami, co zresztą o tyle nie miało większego zna czenia, że wystarczyło podnieść beczki, by kamienie rozsypały się w bezładny stos. W każdym razie na oko zapora czyniła wrażenie solidnej przeszkody. Na placu Unii znalazło się w mojej grupie sześciu podchorą żych z Oficerskiej Szkoły Inżynierii, doprowadzonej przez jej komendanta, pułkownika Władysława Spałka, na plac Teatralny do dyspozycji P iłsudskiego. Tam w pewnej chwili wystąpił z szeregu podchorąży Maciej Kalenkiewicz i oświadczając, że to jest zdrada, rozkazał chętnym masze rować za sobą. P oszło za nim jedynie pięciu jego kolegów. Nie zaczepiani przez nikogo, wsiedli do tramwaju i w ten sposób przyjechali na plac Unii i dołączyli do naszej szkoły. Tam właśnie nastąpiło nasze spot kanie (podczas drugiej wojny światowej Kalenkiewicz był jednym z pierwszych skoczków spadochronowych w Anglii, wyjątkowo ofiarny i dzielny oficer). Zastanawiałem się, co w takiej sytuacji należałoby robić. Rozmawiałem na ten temat ze Stanisławem Jachnikiem, pod chorążym o przekonaniach prawdziwie demokratycznych i osobiście związanym z licznymi piłsudczykami. Co więcej, spotkałem wtedy na placu Unii mego przyjaciela Maksymiliana Melocha, który mi powiedział, że KP P popiera przewrót P iłsudskiego. Wydało mi się to nieprawdopodobne (później oka zało się, że w pierwszych dniach tak było w istocie). 69
Nie potrafiłbym ani wówczas, ani nawet dziś powiedzieć, dla czego pozostałem z podległymi mi podchorążymi na placu Unii, a nie znalazłem się na placu Teatralnym. Około północy wróciliśmy do gmachu szkoły na posiłek, zluzowani przez żołnierzy 10. pułku piechoty z Łowicza pod dowództwem pułkownika Sztabu Generalnego Weckiego. W większości byli to jeszcze rekruci; nie wiem, czy odbyli dotąd choć jedno ostre strzelanie, bo robili wr ażenie wyjątkowo nie poradnych. W szkole odczytano nam odezwę prezydenta i jego rozkaz o mianowaniu Naczelnym Wodzem generała broni Tadeusza Rozwadowskiego. Jeszcze tej samej nocy miałem ciekawą rozmowę z. podchorą żym Agniaszwilim, o którym wspominałem już wcześniej. Za pytywał mnie, jakie ma obecnie szanse na mianowanie podpo rucznikiem, co według progra mu powinno było nastąpić 1 lipca. Miał już za sobą 9letni staż podchorążówki, w tym u nas w P olsce od 1922 roku. Z powodu choroby i zmiany szkoły był jednak spóźniony w stosunku do reszty swych kolegów, którzy zostali podporucznikami w 1925 roku. Teraz znowu, prawie w wigilię swej promocji oficerskiej, przeżywał kolejną rewolucję. Nie mogłem go nawet pocieszyć. Inteligentny Agniaszwili powiedział wówczas, że nieuchronnie po udanym zamachu bę dzie w P olsce dyktatura, i to wojskowa. P rzed świtem 13 maja kilku z nas ze starszego rocznika zosta ło dowódcami grup, które wykonać miały konkretne zadania w ubezpieczeniu Belwederu. Koledzy Franciszek Herman i Edwar d Łaski obsługiwali samochód pancerny z działkiem. Ja zostałem dowódcą grupy, która miała strzec Alej Ujazdowskich i ulicy Koszykowej. Na rogu tych ulic stał parterowy dom z ogrodem (obecnie Ministerstwo Sprawiedliwości). Dowódcą całości skrzyżowania był porucznik Jarski. Na rogu Koszykowej i Nowowiejskiej mieściła się cukiernia, do której od czasu do czasu wpadaliśmy, zjadaliśmy kilka ciastek i zostawialiśmy na jakiejś tacy pieniądze. Rano zatelefonował właściciel, cieka wy co się dzieje, i otrzymał informację, że cukiernia jest otwarta i czynna. Wzdłuż Nowowiejskiej od placu Zbawiciela ciągnął się aż po plac Na Rozdrożu gmach Ministerstwa Spraw Wojskowych, adaptowany ze starych gwardyjskich koszar na pomieszczenia biurowe. Około 10 rano oczywiste było, że parter tego gmachu 70
jest w naszych rękach, natomiast na piętrze znajdują się uzbro jeni oficerowie ministerstwa. Otrzymałem polecenie udania się z kilkoma podchorążymi uzbrojonymi w elkaem „Maxim” do głównej bramy minister stwa, by wesprzeć działający tam bez broni maszynowej pluton strzelecki. P osuwając się wzdłuż gmachu wewnętrzną stroną dziedzińca, doszliśmy do owej bramy bez żadnych przeszkód. Okazało się jednak, że wdarcie się na piętro jest wręcz wykluczone i dowódca plutonu, porucznik Adam Stiller, zrezygnował z tego zamiaru. P onieważ elkaemy były bardzo potrzebne, postanowiłem wrócić na Rozdroże. Z elkaemem na ramieniu, krzycząc na innych: „Za mną!" wybiegłem. Usłyszałem wówczas kilka strzałów oddanych z budynku stojącego przy Marszałkowskiej pod kątem prostym do głównego gmachu. Nadal ostrzeliwany, wykonałem z elkaemem kilka fantastycznych skoków, dopada jąc w końcu ogrodzenia ówczesnego kasyna garnizonowego, na którym podarłem spodnie. Stał już tam wśród krzewów, przyglądając się mym skokom, kapitan Rzepecki. P onownie skierowany zostałem na róg Alej Ujazdowskich i Koszykowej. W tym czasie zabarykadowani w gmachu ministerstwa ofice rowie doszli piętrem aż do Rozdroża. Na samym rogu budynku przy ulicy Nowowiejskiej w małej wnęce zobaczyłem mego kolegę Wojciecha Kosteckiego. Był to wyjątkowy mizerak, wątły, chorowity, budzący w nas podziw, że przy swej nikłej wadze tak dzielnie znosił wiele trudów marszowych. W pewnej chwili do zajmowanej przez niego wnęki rzucono granat, który jednak nasza kompanijna oferma natychmiast odrzuciła w to samo otwarte okno, przez które był wyrzucony. Okazało się potem, że w wyniku jego przytomności umysłu nie tylko on sam ocalał, ale bodaj zabił jednego i ranił drugiego oficera. Odtąd już nikt i nigdy nie ośmielał się pokpiwać z naszego wątłego i mało ruchliwego chudzielca. W zespole mym znaleźli się wszyscy podchorążowie z Oficer skiej Szkoły Inżynierii. P oleciłem im zrobienie przez ulicę Ko szykową rowu łączącego, by wykorzystać ich zapał i inżynieryjną wiedzę. Coś tam podłubali wprawdzie, jednak z powodu tkwiących w ziemi rur nie udało im się tej pracy zakończyć. P rosiłem wszystkich, by nie strzelali nigdy do cywilów i „prali” raczej 71
nad głowami. Na Koszykowej zrobiliśmy wnęk, w którym kolejno każdy miał swoja „wachtę”. Strzelanie z tego wnę ku zapewniało dozór ogniowy całej Koszykowej aż do Mokotowskiej. Ktoś bardzo dobrze ukryty napastował ogniem nasze stanowisko, ale wnęk wykopany zgodnie ze wszystkimi regula rni sztuki i wykorzystywany przez należycie wyszkolonych lu dzi, przywiązujących wielką wagę do najmniejszego ruchu, znakomicie spełniał swe zadanie. P rzez cały dzień nikt z tych, którzy zajmowali stanowiska we wnęku. nie odniósł żadnych ran. Około południa naszej obronie zagroziło natarcie Sanitar nej Szkoły P odchorążych. Wystarczyło jednak krótkie przeciwuderzenie z gromkim hura, by „saniteci” zrezygnowali z ponownych prób niepokojenia nas na Rozdrożu. P o południu wyszło uderzenie wielkopolskich pułków wzd łuż Alej Ujazdowskich i Marszałkowskiej. Zostaliśmy zluzowani i udaliśmy się do gmachu szkoły na zasłużony odpoczynek. W tym czasie w gmachu i na dziedzińcu szkoły, tzw. „daszyńskim”, mnóstwo było różnorakiego sprzętu łączności, przygo towanego do wielkiej wystawy łącznościowców, która wkrótce miała być otwarta w nie wykorzystanym o tej porze roku pomieszczeniu szkolnym. Nic przypominam sobie już z jakiego powodu znalazłem się na dziedzińcu, gdzie był zgromadzony ten sprzęt i skąd próbo wano za pomocą najlepszej radiostacji nawiązać łączność z dowódcą OK VI we Lwowie, generałem Sikorskim. W mojej obecności usiłowania te nie zostały uwieńczone powodzeniem. P o krótkim odpoczynku Oficerska Szkoła P iechoty od świtu zajęła stanowiska w rejonie Belwederu. Jakiś przypadkowy pocisk karabinowy zranił porucznika Kamińskiego, dowódcę plutonu z kompanii młodszego rocznika. P rzed południem skierowano nas na Mokotów, do koszar I. pułku lotniczego, zagrożonych przez nacierających rebelian tów. Zjawił się tam gen. Zagórski, ówczesny szef departamentu lotnictwa, wydając jakiś rozkaz dotyczący ostrzeliwania wska zanego celu. Rozkaz był niewykonalny z uwagi na sprzęt, jakim dysponowaliśmy. P o opuszczeniu koszar lotniczych otrzyma łem rozkaz ustawienia się z cekaemem pr zy ulicy Klonowej w celu ubezpieczenia przejścia wzdłuż ogrodzenia okalającego wówczas dworzec kolejki wilanowskiej. Aby zapewnić s obie najlepsze warunki ostrzału, prosiłem wyglądających przez okna 72
mieszkańców o siekierę i tasak. W odpowiedzi wylano na nas gorącą wodę, nieomal wrzątek. By zapobiec poczynaniom tego rodzaju, strzeliłem z dołu w kierunku okien, i od tej pory mie liśmy spokój. Co chwila natomiast z różnych stron rozlegały się okrzyki: „Niech żyje marszałek P iłsudski!” Do podchorążych kopiących wnęki i stanowiska ogniowe krzyczano: „Co robicie? Czyżbyście kopali dołki na kartofle dla Witosa?" Należy zaznaczyć, że większość mieszkańców Warszawy była nam przeciwna. Co gorsza dla nas, była to ludność najbardziej dynamiczna , skłonna do ryzyka, chętnie pomagająca z naraże niem życia piłsudczykom. Nam sprzyjało jedynie warszawskie mieszczaństwo, ale tylko to zamożniejsze, stateczniejsze, nie skłonne do awantur i przygód. Jedyną pomoc, właśnie w rejo nie Belwederu, otrzymaliśmy od grupy studentów P olitechniki Warszawskiej, którzy zgłosili się na ochotnika do walki. Tak się złożyło, że wśród nich spotkałem kilku radomiaków, w tym dwóch braci Majów, których wykorzystałem do noszenia skrzynek z amunicją. Około godziny 15. 00 zapanowała podejrzana cisza. Okazało się, że nasi sąsiedzi odeszli nie powiadamiając nas o tym. Ob sługę cekaemu stanowiliśmy w tej chwili jedynie we dwóch z podchorążym P ., z którym z racji sporów politycznych nie rozmawiałem od kilku tygodni. Tak się złożyło, że tego dnia wykonywaliśmy wspólnie wiele czynności, unikając jednak rozmowy. P ostanowiłem wziąć cekaem i pójść w stronę Belwe deru ulicą Klonową. Ku memu zdziwieniu nigdzie nikogo nie widzieliśmy. W momencie gdy wspólnie niosąc „Maxima” przechodziliśmy przez Aleje, w kierunku furtki prowadzącej do Łazienek (obok Belwederu) padły strzały z tłumu znajdującego się na wysokości głównego wejścia do Szkoły P odchorążych. Bez namysłu ustawiliśmy na wysokości furtki cekaem, z które go oddałem serię nad głowami zebra nych. Wszyscy padli. Wówczas weszliśmy spokojnie do parku, skąd udaliśmy się z dy miącym cekaemem na ulicę P odchorążych. Spotkaliśmy tam jakąś kompanię 57. czy 58. pułku piechoty. Nie widząc nikogo ze szkoły i otrzymawszy informację, że kompanie podchorążych odeszły, przekazaliśmy żołnierzom te go pułku cekaem, po czym udałem się do stajni I. dywizjonu artylerii 73
konnej. Tam osiodłałem jakiegoś rumaka i galopem ruszyłem do Wilanowa, gdzie dogoniłem swoją kompanię. Za trzymaliśmy się w parku Wilanowskim utrudzeni do niemożliwości. Każdy, jak mógł, ułożył się do spania. Było już dobrze po zmierzchu, gdy poczułem delikatne kopnięcie. W ten sposób budził mnie i wielu innych dowódca batalionu Rzepecki. Zosta łem dowódcą małej czaty, wystawionej w Wilanowie od strony Warszawy. P o zaciągnięciu czaty miałem się stawić u dowódcy batalionu. Zastałem u niego Rudnickiego. Okazało się, że Rze pecki czekał na mnie zachowując dla mnie coś do zjedzenia, co wygłodniały natychmiast spożyłem. Następnego dnia otrzymaliśmy do służby na placówce zespół oficerów, którzy dołączyli do batalionu naszej szkoły. Byli to raczej urzędnicy wojskowi niż znający swe rzemiosło żołnierze. Służbę pełnili chętnie i mimo że dowodził nimi podchorąży, wszelkie zlecenia wykonywali akuratnie. (Jeszcze po latach od niosłem z tego spotkania wiele osobistych korzyści, ponieważ dwóch spośród nich było wpływowymi oficerami ministerstwa, którzy zawsze okazywali mi wiele uprzejmości i często oddawali znaczne usługi instytucji, w której pracowałem.) 15 maja pod wieczór batalion Oficerskiej Szkoły P iechoty, zebrany pod wilanowskim kościołem, wysłuchał przemówienia Rzepeckiego, który między innymi oświadczył, że ci, co się opowiedzieli za P iłsudskim, są naszymi braćmi, i że z rozkazu prezydenta mamy być posłuszni marszałkowi Sejmu. P rzy ostatnim jego słowie na park Wilanowski padła seria pocisków artyleryjskich. Zmroziło to wszystkich, batalion jednak ani drgnął. Tejże nocy przeszliśmy na kępę wiślaną, gdzie następnego dnia objąłem znowu funkcję dowódcy placówki. P rzy pr zejeździe każdego znaczniejszego gościa przez most odgradzający kępę od lądu przywoływany byłem przez czujki. P amiętam, przejeżdżał tędy również generał Żeligowski (zapewne jako me diator), któremu żartobliwie oświadczyłem, że przepuścimy go pod jednym warunkiem: wracając zabierze z sobą trochę tyto niu. Jeszcze tego samego dnia przywiózł nam kilkanaście pa czek „Najprzedniejszego Tureckiego”. (P rzypomniałem mu o tym 20 lat później w Londynie.) P o kilku dniach, o zmierzchu, powróciliśmy do szkoły. Kępa otoczona była oddziałami sprzyjającej P iłsudskiemu I. dywizji piechoty Legionów. P rzechodząc wśród tych od działów unika liśmy 74
jakichkolwiek uwag na prowokacyjne niejednokrotnie odezwania się szeregowych tej dywizji. Rejon naszej kompanii w gmachu szkoły nie ucierpiał wiele. Ja straciłem jedynie czapkę wyjściową - rogatywkę. Zgodnie z rozkazem naszego nowego ministra, marszałka P iłsudskiego, zajęcia miały się odbywać według uprzednio ustalonych programów szkolenia. Następnego dnia zgłosiłem się do laryngologa, do którego już od kilku tygodni regularnie chodziłem. P ułkownik, miły lekarz i kulturalny człowiek, zapewne sądził, że przedłużając kurację wyświadcza mi jakąś specjalną usługę, bowiem Bo giem a prawdą nie odczuwałem już od dwóch miesięcy żadnych dolegliwoś ci. Mimo iż czułem się już nie najgorzej, polecił mi przyjść do siebie do szpitala. Chciał mnie na pewno obdarować nową por cją wymyślnych lekarstw, których kilka nietkniętych butelek przechowywałem w szafce. Byłem pie rwszym podchorążym, który wyszedł po zamachu na miasto. P oczułem radość, dumę i wyjątkowe zadowolenie, które przeżywają ludzie popularni. Jakkolwiek nikt mnie przecież osobiście nie znał, wielu prze chodniów oglądało się za mną. Odczułem, że szkoła stała się wśród ludności Warszawy znana, a w szczególności wśród mieszkańców śródmieścia. Odprowadzony przez grupę młodych chłopców i dziewcząt osiągnąłem szpital, gdzie mój lekarz powitał mnie ze łzami w oczach, mówiąc, że odmawiał modlitwę na moją intencję, bo innych podchorążych nie znał osobiście, a mnie wyjątko wo pamiętał. By uniknąć na przyszłość podobnie niezrę cznych sytuacji, których nie znosiłem i nigdy do nich nie przywykłem, poprosiłem najpiękniej, jak umiałem, by skończyć kurację, tym bardziej że nawet po kilkudniowym intensywnym strzelaniu nie odczuwałem już bólu w uszach. P rzyznaję natomiast, że dorobiłem się za to napuchniętych dłoni od zbyt gwałtownych uderzeń w rączkę zamkową cekaemu czy elkaemu w wypadku zacięć. Warszawę obiegało mnóstwo plotek. P oznawaliśmy je, w miarę jak koledzy zaczęli odwiedzać znajomych i krewnych. Wszyscy pilnie czytali gazety. Zebrania w naszej kompanijnej palarni odbywały się coraz częściej, jakkolwiek dyskusje nie były już tak burzliwe jak uprzednio. Wiedzieliśmy, że areszto wani zostali 75
generałowie: Rozwadowski, Jaźwiński, Zagórski i Żymierski (inni, między innymi Malczews ki, zostali już zwolnieni). Całą tę czwórkę oskarżono o rzekome nadużycia. P o wielu tygodniach Rozwadowski, w którego przewiny nikt nie wierzył, został zwolniony. Jaźwińskiego po kilku miesiącach również zwolniono. W tymczasowym areszcie zatrzymani zostali jedynie Zagórski i Żymierski. Dla większości opinii publicznej oczywiste było, że zatrzymano ich jako najbardziej aktyw nych przeciwników P iłsudskiego. Ludziom, którzy znali gene rała Zagórskiego, trudno było uwierzyć, by ten uczestnik wielu pojedynków, a więc człow iek chorobliwie wprost czuły na punkcie honoru, mógł popełnić ja kieś nadużycia skarbowe. Wszyscy natomiast wiedzieli, że w okresie kiedy piastował urząd dokuczliwego szefa sztabu Komendy Legionów, jako oficer aus triackiego Sztabu Generalnego był najbardziej niecierpiany przez dowódcę i oficerów I Brygady. Warto wspomnieć o procesie, który miał miejsce na początku 1926 roku. Znany publicysta obozu piłsudczykowskiego Wojciech Stpiczyński w następstwie artykułu piętnującego działalność generała Szeptyckiego jako ministra Spraw Wojskowych został wyzwany przez obrażonego generała. Doszło do poje dynku na szable, jakkolwiek wyzwany dziennikarz godził się na najbardziej ostre warunki spotkania, lecz na pistolety, ponie waż był kalekę, bez jednego oka. Zastępcą Szeptyckiego był generał Zagórski i on właśnie przeforsował szable. Nie pamię tam dobrze, ale bodaj że obydwaj przeciwnicy odnieśli jakieś obrażenia. Za udział w pojedynku groziła kara, której jednak nie miał kto wymierzyć generałowi Szeptyckiemu, bo nie sposób było znaleźć do Trybunału Wojskowego aż trzech wojskowych w stopniu generałów broni. Oczywiście był to tylko pre tekst. P o pewnym czasie pojawiły się nowe artykuły Stpiczyńskie go, w których Zagórski został nazwany donosicielem. Napad nięty w ten sposób generał skierował sprawę do sądu o obrazę i oszczerstwo. Odbył się głośny proces, w którym w charakterze świadków występowali znani działacze polityczni i wojskowi. Na swą obronę Stpiczyński powołał się na znany fakt aresztowania jeszcze w pierwszym roku wojny dwóch oficerów legionowych posądzonych o szpiegostwo. Aresztowano ich na pole cenie ówczesnego szefa sztabu Komendy Legionów, kapitana Sztabu Generalnego Włodzimierza Zagórskiego, któremu podlegały sprawy wywiadowcze. Areszto76
wanym groziła szubienica. P osądzonym o szpiegostwo był kapitan Jasienicki, u którego znaleziono kwestionariusz z notatkami dotyczącymi kwestii, skąd pochodzą oficerowie legionowi, czyimi są poddanymi itd. Wykorzystano to jako dowód przeciwko niemu. Na zapytanie sądu, skierowane do Zagórskiego, dlaczego aresztowano również porucznika Mroza, Zagórski odpowiedział, że porucznik był przyjacielem kapitana. Nic dziwnego, że taka odpowiedź w sądzie kilka lat po wojnie wydawała się być znakomitym dowodem nadgorliwości służbowej Zagórskiego. Ostatecznie aresztowani zostali uwolnieni i przeniesieni do innych formacji. Ka pitan Jasienicki znalazł się w pułku austriackim, walczącym na froncie włoskim, gdzie później zginął. Jednym z dowodów przeciwko Zagórskiemu, złożonym przez Stpiczyńskiego, było pis mo skierowane do ge nerała Bese lera podpisanego przez Zagórskiego, w którym meldował, że wśród internowanych legionistów w Szczypiornie pod przybra nymi nazwiskami znajdują się wśród szeregowych oficerowie legionowi, między innymi Dreszer, Grzmot -Skotnicki, Tessaro, Biernacki, Kołłątaj. Zagórski tłumaczył się, że owo pismo pod pisał z rozkazu. Tłumaczenie raczej naiwne; powszechnie bo wiem wiedziano, iż komendanci Legionów (być może prócz P uchalskiego) byli jedynie figurantami przy Zagórskim. Do in teresujących dowodów obrony należało pismo Komendy Le gionów w sprawie odznaczenia P iłsudskiego wysokim orderem austriackim bodaj że Leopolda. P iłsudski polecił swemu adiu tantowi Wieniawie odpowiedzieć grzecznie, ale zdecydowanie odmownie. (Wieniawa głowiąc się długo, jak to załatwić, odpowiedział, że dowódca brygady nie może przyjąć tego odzna czenia, ponieważ P olacy nie mogą się zrewanżować.) Równo cześnie Komenda Legionów wysłała do austro-węgierskiego naczelnego dowództwa pismo z podpisem Zagórskiego prote stujące przeciwko pomysłowi odznaczenia brygadiera P iłsudskiego, motywując to ujawnioną wielokrotnie jego nielojalnoś cią polityczną. Wszystkie wymienione dokumenty zostały przedstawione sądowi. Między innymi znalazł się wśród nich list arcyksięcia Fryderyka przepraszający kapitana Jasienickie go za posądzenie go o szpiegostwo. Wyrok był nieoczekiwany. Sąd nie uznał Stpiczyńskiego winnym oszczerstwa i zniesławie niu. P o prostu uhonorował dowody, świadczące o wyjątkowej 77
lojalności Zagórskiego wobec austro-węgierskich władz wojskowych, zwalczającego inaczej myślących rodaków. Inni generałowie, którzy wystąpili czynnie przeciwko za machowi P iłsudskiego, jak generał Taczak czy dowódca dywizji generał Kędzierski (którego pułki brały udział w walkach na terenie Warszawy), pozostali na swych stanowiskach. P ozostał również na stanowisku dowódcy Okręgu we Lwowie generał Sikorski. Mówiliśmy wiele o zachowaniu się generała Sosnkowskiego, który jako dowódca Okręgu w P oznaniu na wia domość o rebelii próbował popełnić samobójstwo. Skończyło się jedynie na ciężkim zranieniu, a po wyleczeniu generał został mianowany inspektorem armii. Inny legionista, pułkownik Ste fan Więckowski, w czasie transportu na rozkaz rządu swego pułku z. Lubelszczyzny do Warszawy odebrał sobie życie, ponieważ nie chciał walczyć przeciwko P iłsudskiemu. Wszyscy w szkole interesowali się bardzo, jak zostanie po traktowany były komendant Oficerskiej Szkoły P iechoty, pułkownik Gustaw P aszkiewicz. Okazało się, że P iłsudski awansował go. mianując dowódcą piechoty dywizyjnej w Jarosławiu (w 1924 r. P aszkiewicz był dowódcą pułku). Ciekawą historię przeżył pułkownik S. Grzmot-Skotnicki. W czasie zamachu przebywał na kursie w Grudziądzu, skąd po zabraniu odbywających tam przeszkolenie oficerów z 15. pułku ułanów udał się z nimi do P oznania, by zameldować się po stronie P iłsudskiego. Oficerowie pułku oświadczyli jednak, iż nic będą wykonywać jego rozkazów, ponieważ, związani są przysięgą i pozostaną wierni rządowi. P rzez cały czas akcji pułku, działa jącego w Warszawie po stronie rządu, Skotnicki ani nic dowodził nim, ani go nie opuścił, ani też nie przeszedł na stronę przeciwną. P óźniej długo ponoć się tłumaczył z tego przed kamarylą P iłsudskiego, który darował mu tę „słabość” i ostatecznie mianował dowódcą brygady. Inna historia zdarzyła się pułkownikowi Borucie -Spiechowiczowi. Boruta po otrzymaniu rozkazu marszu na Warszawę szedł ze swym 71. pułkiem piechoty z Zambrowa wzdłuż toru kolejowego Wilno Warszawa. P o dojściu do P ragi zatrzyma ny został przez jakiś oddział wydzielony z 36. P ułku Legii Akademickiej. W momencie montowania natarcia na koszary tego pułku jeden z podległych mu batalionów przeszedł na stronę rebeliantów, przez co do natarcia nie doszło. P o rozkazie marszałka P iłsudskiego, polecającym 78
wszystkim oddzia łom powrót do swych garnizonów, do Zambrowa razem z ba talionami posłusznymi Borucie wrócił również batalion, który wyłamał się spod jego dowództwa. Na zarządzonej odprawie Boruta, witając wszystkich oficerów, nie przywitał się z tymi, którzy w Warszawie odmówili wypełnienia jego rozkazów. Zignorowani oficerowie obrazili się i wysłali depeszę do Belwederu. donosząc, że dowódca pułku w Zambrowie nie stosu je się do wydanych zarządzeń. Następnego dnia Boruta w ezwany został do Belwederu, gdzie go P iłsudski zapytał, kto go uczył tak wykonywać rozkazy. Boruta oświadczył, że o tym, jakie są obowiązki podwładnego i dowódcy, po raz pierwszy dowiedział się na odczycie, który wygłaszał właśnie P iłsudski, i sądzi, że o d tego czasu po dzień dzisiejszy należycie wykonywał swe obowiązki podwładnego. P iłsudski uśmiechnął się, coś mruknął do siebie, po czym oznajmił, że mianuje Borutę pierwszym oficerem sztabu (szefem sztabu) inspektora armii generała Rydza -Śmigłego. My, podchorążowie, byliśmy przekonani, że najgorzej po traktowani zostali ci oficerowie, którzy nie zadeklarowali się wyraźnie ani po jednej, ani po drugiej stronie. (W kilka lat po wypadkach majowych rozmawiałem z dowódcą I. pułku artylerii I. dywizji Legionów, pułkownikiem Gałązką. Oficer ten, pragnąc dostać się do Wyższej Szkoły Wojennej, kilkakrotnie zdawał egzamin, za każdym razem bez re zultatu. Otóż w czasie walk jedna z baterii jego dywizjonu, którego był dowódcą, jakimś pociskiem trafiła w dziedziniec Wyższej Szkoły Wojennej. Gałązka był z tego niezmiernie rad i później nie przepuścił żadnej okazji, by opowiadać każdemu, że nareszcie i on... trafił do szkoły.) Wspomniałem już, że kurs unifikacyjny Szkoły P odchorą żych skierowany został z Wilanowa do Rembertowa. Następnego dnia zjawił się tam nowo mianowany komendant szkoły, pułkownik artylerii Aleksander Hertel, który natychmiast wygłosił do podchorążych przemówienie pełne inwektyw przeciw ko nim. Ktoś widocznie doniósł o tym P iłsudskiemu, ponieważ wkrótce miejsce Hertla zajął pułkownik Marian Chilewski, którego poznałem już w 85. pułku strzelców wileńskich. Dowódcą batalionu zamiast Rzepeckiego (był pierwszym oficerem zabranym od nas po zamachu majowym) został major
79
Jadwiński. P onadto w szkole zjawił się kapitan Sztabu Gene ralnego Jan Klotz, dynamicznie wojujący piłsudczyk. późniejszy starosta grodzki w Krakowie. W ostatnim roku pobytu w Szkole Oficerskiej spotkałem w Warszawie koleżankę z gimnazjum. P o wstępnej wymianie zdań poprosiła mnie, bym ją odwiedził. P rzy okazji tych odwie dzin poznałem kilku posłów i początkujących dziennikarzy; między innymi posła Walerona, późniejszego „kadzichłopa”, i T.B. Sygę. P rowadziłem z nimi namiętne dysputy na temat rozgrywających się w tym czasie wydarzeń. P iłsudski gorączkowo zabiegał o to, by dokonana przez niego rewolucja zakończyła się w majestacie prawa. Zalegalizowanie przewrotu rozwiązałoby mu ręce. Nastąpiło to dzięki wystawieniu przez stronnictwa lewicy i mniejszości narodowych, przy poparciu także stronnictw centrum, kandydatury P iłsudskiego na prezydenta Rzeczypospolitej. Kontrkandydatem, proponowanym przez prawicę, był wojewoda poznański Bniński, przywódca polskich konserwatystów. Zwyciężył P iłsudski 292 głosami przeciwko 193, które padły na Bnińskiego, przy 61 głosach wstrzymujących się i nieważnych. (Rozplotkowana Warszawa mówiła, że ktoś głosował na Zulę P ogorzelską, znaną aktorkę z ,,Qui pro Quo”. P o latach okazało się, że rzeczywiście na Zulę oddał głos poseł P P S Ada m P ragier, mój profesor skarbowości, wykładający na Wolnej Wszechnicy.) P odczas gdy marszałek Sejmu Maciej Rataj wraz z premierem Kazimierzem Bartle m udali się do P iłsudskiego, by powiadomić go o dokonanym wyborze, zwolennicy P iłsudskiego urządzili hałaśliwą, pełną triumfalnej radości manifestację na placu Saskim, w czasie której generał Roman Górecki, ówczes ny przewodniczący konfederacji kombatantów, złożył posągowi księcia Józefa P oniatowskiego radosny meldunek, że Józef P iłsudski, pierwszy marszałek P olski, wybrany został prezydentem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Meldunek okazał się fałszywy, bo zanim ostatni manifestanci opuścili plac, chłopcy roznoszący gazety głośnym krzykiem informowali o największej sensacji, że P iłsudski zrezygnował z obję cia stanowiska prezydenta. W tym samym czasie jeszcze bardziej gorący zwolennicy P iłsudskiego pod przewodem Mariana Kościałkowskiego pragnęli wyjść na ulicę, by go demonstracyjnie zniewolić „do poddania 80
się woli narodu". Nic jednak z tych prób nic wyszło, demons tracja się nie odbyła. P onoć już w godzinę po rezygnacji P iłsudskiego marszałek Rataj zarządził zwołanie Zgromadzenia Narodowego na na stępny dzień, tj. 1 czerwca 1926 roku. P iłsudski zaproponował Ratajowi cztery nazwiska dwóch przedstawicieli prawicy: ks. Zdzisława Lubomirskiego i prof. Mariana Zdziechowskiego oraz dwóch lewicy: Artura Śliwiń skiego i prof. Ignacego Mościckiego, z którymi, jak oświadczył, gotów jest lojalnie współpracować. Według informacji uzyska nych przez posła Walerona, Rataj uważał, że w nowo powstałej sytuacji należy zrezygnowa ć z. kandydatów prawicowych i ze Śliwińskiego, który mógłby ośmieszyć urząd prezydenta (Śliwiński był historykiem a raczej popularyzatorem historii, w tym czasie piastował urząd dyrektora teatrów w Warszawie). J ako przedstawiciel lewicy pozostał prof. Ignacy Mościcki, którego wybrano przede wszystkim dzięki poparciu Witosa. O swym zaleceniu głosowania na kandydaturę Mościckiego, udzielonym klubowi „P iasta”, w wiele lat później Witos mówił, że „uważa je za największy grzech, jakiego się w polityce dopuścił.” (W kilkanaście miesięcy później prof. Zdziechowski wydał bro szurę pt. „Sprawa sumienia polskiego”, w której potępił zabiegi sanacji w stosunku do aresztowanych generałów, a w szczególności „zaginięcie" generała Zagórskiego. Lubomirski zaś za anty rządową postawę w okresie Zaolzia został pozbawiony mandatu senatorskiego.) Byliśmy już w Rembertowie, gdy opinia Warszawy poruszona została zmianą dokonaną przez P iłsudskiego w dotychcza sowym zwyczaju zaprzysiężenia prezydenta. Dotąd każdy pre zydent składał przysięgę w sali Sejmu. Na życzenie P iłsudskiego zaprzysiężenie Mościckiego odbyło się w Zamku, na którego dziedzińcu zebrały się liczne delegacje wojskowe. Obchodząc je wr az z P iłsudskim, nowy prezydent przyjmował honory wojskowe. P o kilkudniowym pobycie w Warszawie, w końcu maja, Oficerska Szkoła P iechoty pomaszerowała na poligon do Rember towa, tym razem już przez most P oniatowskiego. P oziom ćwiczeń, organizowanych na szczeblu kompanijnym, z powodu braku
81
Rzepeckiego znacznie się obniżył. Ćwiczenia były nudne i mało pouczające w porównaniu z ubiegłorocznymi. Nowy komendant szkoły bardzo poważnie traktował swe obowiązki. Był niewątpliwie idealistą i pragnął coś ze swego szczerego zapału wszczepić nam jeszcze przed ukończeniem szkoły. Wykłady jego były pierwszymi w Oficerskiej Szkole P iechoty, które poruszały tematy wychowawcze. Obserwowałem interesujące przemiany w postawach moich kolegów. Najbardziej agresywni wśród endeków przycichli. Wielu uprzednio niezdecydowanych poczęło się wyraźnie de klarować po stronie zwycięskiego obozu. Nie przybierało jednakże to jeszcze form rażących. W ciągu, rzec można, tygodnia sytuacja uległa radykalnej przemianie. Znikły z prasy wszelkie krytyczne uwagi o wojsku, sprzęcie, programach szkolenia i ich realizatorach. Jeśli się je szcze pojawiały na łamach gazet opozycyjnych, to dotyczyły spraw tak zwanych światopoglądowych, czasami też upomina no się - ale już rzadziej, niż to było przed majem, do tego nieśmiało o dyskryminacji oficerów (np. znacznie później o majora dypl. P orwita w czasie debaty komisji sejmowej, o czym dowiedziałem się z prasy). Osiągnięcia dotychczasowego wy chowania wojskowego zostały jakby zawieszone w próżni. P rzeniesienie ze szkoły kapitana dypl. Jana Rzepeckiego, wykształconego, doświadczonego i zdolnego w dziedzinie taktyki oficera, za wzorowe wykonywanie stawianych mu przez przełożonych zadań, na podrzędne stanowisko w dowództwie Okręgu Korpusu w Lublinie nie było zrozumiałe dla dobrze wychowanego wojskowo podchorążego. P rzeżycie takich wydarzeń na progu służby oficerskiej nie wpływało budująco na pielęgnowanie przez młodego podporucznika prostolinijności, szczerości żołnierskiej i ufności w stosunku do starszych i prze łożonych. P rzeciwnie, nakłaniało go to do wyrachowanego postępowania w nowym środowisku, do zachowania się nie wolnego od obłudy, maskowania się i niechęci do - jak to się okreś la - „puszczania farby”. Wszystkich nas interesowała sprawa, w jakich garnizonach znajdziemy się po ukończeniu szkoły. Do tej pory był ponoć zwyczaj, że o wyborze pułku decydowało kolejne miejsce uzy skane w klasyfikacji. Na niewiele dni przed końcem pobytu na poligonie otrzymaliśmy listą pułków, w których znajdowały się wolne 82
miejsca. Zgodnie ze zwyczajem zaczęliśmy się dopasowywać, tak że w dniu, w którym zebrano nas, by sprawę tę urzędowo załatwić, na ogół kwestie zajęcia wolnych miejsc w garnizonach były już między nami uzgodnione. Orientacja nasza co do lokat była jednak tylko ogólna. Oficjalnie naszych miejsc jeszcze nie znaliśmy. Na tym zebraniu w obecności komendanta szkoły i dyrektora nauk odczytano nam oficjalnie wykaz pułków mających wolne etaty i zapytano, kto idzie do pierwszego pułku - zgłosiło się dwóch, kto do trzeciego - zgłosiło się dwóch, do czwartego zgłosiło się również dwóch, i tak kolejno do piątego, szóstego, siódmego... W miarę jak zapisywano kandydatów do wymie nionych pułków, ci z kolegów, którzy uprzednio skłonieni byli do zrezygnowania z lepszych garnizonów z racji swych gorszych postępów nauce, zorientowali się, że nie ma nic straconego, i gdy zapytano, kto jest kandydatem do pułku ósmego, gdzie było wolne tylko jedno miejsce, zgłosiło się znowu dwóch podchorążych. P owstał dylemat: który z nich ma pójść do tego ósmego z kolei pułku, stacjonującego w Lublinie. Wydawało się, że sprawy tej nie sposób było rozstrzygnąć. W momencie ogólnego zakłopotania poprosiłem o głos i oświadczyłe m, że przez wiele lat w szkole mówiono nam, że od wyników pracy zależy wybór garnizonu. Zapytałem, czy ta zasada obowiązuje również i w tym roku. P otwierdził to wobec komenda nta szkoły podpułkownika Chilewskiego major dypl. P orwit. P oprosiłem wówczas, by p ytano o wybór pułków kolejno według lokat, których do tego momentu nie mieliśmy okazji poznać. P o krótkiej naradzie między Chilewskim, P orwitem a Jadwińskim padło pierwsze nazwisko: podchorąży Herman. Wybrał 3. P ułk Strzelców P odhalańskich w Bielsku. Zaraz potem usłyszałem własne nazwisko i wybrałem 36. P ułk P iechoty Le gii Akademickiej. Następny po mnie, Rudolf Marcinkowski, umiejscowił się również w 36. pułku piechoty. P amiętam jeszcze, że kolejny nasz kolega zdecydował się na 55. pułk piechoty w Lesznie, a wybierający jako piąty Jachnik na 21. pułk piechoty w Warszawie. Reszt a przydziałów odbywała się bez żadnych zakłóceń. Wybór pułku miałem już za sobą. P ragnę stwierdzić, że nie słyszałem o żadnych wypadkach korzystania z protekcji przy wyborze garnizonów. Naprawdę rozstrzygnęły lokaty, i później 83
w ogłoszonych w Dzienniku P ersonalnym przydziałach nie było już żadnych zmian. O moim przydziale do Warszawy zadecydowało tylko miejs ce uzyskane w szkole. P ośród bliskich bowiem zna jomych miałem jedynego wojskowego - sierżanta z orkiestry 72. pułku pie choty w Radomiu. Z jego właśnie inspiracji z warszawskich pułków wybrałem 36. P amiętam jego nieomal bałwochwalczy zachwyt, z jakim mówił o 36. pułku piechoty, traktując wszyst kie pozostałe jak nie dorastające do pięt pułkowi Legii Akade mickiej. Dotychczas wszystkie promocje odbywały się około 1 lipca. W 1926 roku na zarządzenie P iłsudskiego przesunięto tę uro czystość na dzień Święta Żołnierza, a więc na 15 sierpnia. Mimo dwutygodniowej straty czasu, wynikłej wskutek wydarzeń ma jowych, już około połowy lipca nie mieliśmy co robić w Rembertowie. Wszystkie zaprogramowane ćwiczenia i strzelania zostały wykonane. W pierwszej połowie lipca zapowiedziano nam powrót do Warszawy. Wielu z kolegów utrzymywało kontakty z akademicką młodzieżą warszawską, która ponoć w czasie naszego przemarszu z Rembertowa do szkoły pragnęła zorganizować demonstra cyjne powitanie na ulicach miasta. Jednak odmarsz z Rember towa nie nastąpił w oznaczonym dniu i godzinie. Stało się to na skutek tego, iż na wiadomość o przygotowywanych przez studentów demonstracjach dotarła do odpowiednich władz. Aby uniknąć manifestacji, władze nakazały odbyć marsz do War szawy po północy, tj. gdy oczekująca nas przy wylocie mostu P oniatowskiego młodzież rozeszła się już do domów. Do gma chu szkolnego doszliśmy tuż przed świtem w czasie szalejącej ulewy. P o powrocie kilka dni straciliśmy na zabiegi związane z przy gotowaniem wyprawy, którą otrzymywał nowo mianowany podporucznik. Ka żdy z nas dostawał ze skarbu państwa po 650 zł na zakup określonych przedmiotów wyposażenia, a ponadto miał prawo do zaciągnięcia pożyczki w takiej samej wysokości. Za owe 1300 zł obowiązani byliśmy zaopatrzyć się między in nymi w mundur wyjściowy z długimi spodniami oraz mundur ćwiczebny z bryczesami, lakierki, buty z cholewami, płaszcz sukienny i płaszcz przeciwdeszczowy, ponadto walizkę i 3 pary bielizny. Mundury szyte były przez znane w Warszawie firmy krawieckie. Nasze 84
robiono w firmie Ewigke ita. Obuwie dostarczył znany warszawski szewc - Niedziński. W owym czasie mundur wyjściowy, zamówiony w tamtej firmie indywidualnie i spłacany na raty kosztował 420 zł (po latach, pod koniec kryzysu, tylko 265 zł). Za buty płaciło się 165 zł. W ramach naszej wyprawy każdy obowiązany był nabyć szablę (70 zł) i pistolet, którego cena w zależności od rodzaju kształtowała się około 80 zł. Większe wydatki i dodatkowy kłopot mieli oficerowie mają cy przydział do oddziałów konnych w związku z koniecznością kupna bardzo kosztownych rzędów. Na własne pozwolić sobie mogli tylko bardzo zamożni. Znamienne, że nikt z mojego rocznika nie kupił sobie lornetki, na jej nabycie trzeba było poświęcić własne pieniądze. W dniu opuszczenia szkoły otrzym aliśmy jeszcze pobory za połowę miesiąca. P onieważ nie mieliśmy co robić w Warszawie, a do nominacji pozostało jeszcze około dwudziestu dni, zorganizowano nam wycieczkę krajoznawczą. Rozpoczęliśmy od Krakowa, dokąd przyjechaliśmy z komendantem szkoły. W c zasie zwiedzania grobów królewskich na Wawelu pułkownik Chilewski wygłosił piękne, o podniosłej treści przemówienie. Tegoż dnia pułkow nik zaprosił dowódcę batalionu majora Jadwińskiego, kapitana Sztabu Generalnego Klotza , oraz mnie i Hermana na kolację do Hawelki. P rzypominam sobie, że w tym lokalu, słynącym z troskliwej obsługi i dobrej kuchni, rzucały się w oczy napisy umieszczone na ścianach. Zapamiętałem jeden z nich: „Kto wina nie pije, wstręt do kobiet czuje, ten jest wariatem albo zwa riuje”. W czasie tej kolacji komendant szkoły okazywał nam wiele serdeczności. Bardzo go ciekawiły nasze poglądy na ówczesną sytuację polityczną kraju. Zarówno Herman, jak i ja, wiedząc, że mamy do czynienia z zaprzysięgłymi piłsudczykami, zachowaliśmy zrozumiałą w tej sytuacji wstrzemięźliwość. P o zwiedzeniu Krakowa udaliśmy się do Wieliczki, skąd po jechaliśmy do Zakopanego. Komendę nad nami na ten okres objął major czy już podpułkownik Tadeusz Korniłłowicz, zięć Henryka Sienkiewicza, a nasz nauczyciel psychologii. By ł to przemiły, mądry człowiek, rozmiłowany w górach i zaprawiony turysta. Gdziekolwiek z nim przyszliśmy, wszędzie był serde cznie witany. Na Hali Gąsiennicowej mieszkaliśmy w nowym schronisku, gdzie Korniłłowicz ze starym Bustryckim umawiał się na romantyczną 85
wyprawę, która miała się odbyć w księżycową noc, a zakończyć rozpaleniem ogniska na szczycie Świnicy. Będąc w Zakopanem, mieliśmy okazję wysłuchać interesującego przemówienia prof. Walerego Goetla, a w Morskim Oku gawędy ówczesnego kierownika schroniska Nowickiego. Dalsza trasa naszej krajoznawczej wycieczki prowadziła na Śląsk. Zwiedziliśmy tam Królewską Hutę i kopalnię „Wujek”, na czym zakończyliśmy naszą podróż. W dniu 15 sierpnia kompania nasza pomaszerowała na plac Sa ski, by wziąć udział w paradzie zorganizowanej po raz pier wszy w dniu Święta Żołnierza. P o powrocie z owej parady odbyło się w Alejach Ujazdowskich pożegnanie sztandaru Szkoły P odchorążych przy licznym udziale zgromadzonej publicznoś ci. Następnie po przebraniu się podchorążych w oficerskie mundury nastąpił w honorowej sali Szkoły P odchorążych uroczysty akt nominacji. Świadectwa ukończenia szkoły wręczał nam szef Sztabu Ge neralnego, generał P iskor. Dowiedzieliśmy się z nich, że jedynie my dwaj Herman i ja ukończyliśmy szkolę z oceną celującą. Franek Herman otrzymał szablę od prezydenta Rzeczypospolitej (zwyczaju pasowania na oficera wówczas nie było). Na akt nominacji przybyły tłumy krewnych i znajomych wszystkich moich kole gów. Z racji mojej nominacji był tylko mój nauczyciel języka rosyjskiego, generał Kamprad. P o ban kiecie pojechałem do domu, do Radomia. P ierwszy etap mej kariery wojskowej zakończył się dość szczęśliwie. Byłem rad z przydziału do Warszawy. Sądziłem, że uda mi się zgodnie z zainteresowaniami rozpocząć studia w dziedzinie nauk społecznych. Byłem przekonany, że przy mym zdrowiu, dużej wytrzymałości fizycznej i dobrej pamięci będę w stanie pogodzić swe obowiązki służbowe z nauką. Wydarzenia majowe wstrząsnęły środowiskiem mych rówieśników w wojsku. Wiele utartych poglądów trzeba było poddać daleko idącym rewizjom. Jakże prosto i przekonująco wyglądało to wszystko w przemówieniu do podchorążych porucznika Kazimierza Rudnickiego w 1923 roku, że cala mądrość polityczna żołnierza ogranicza s ię do bezwzględnego posłuszeństwa rozka zom jego bezpośredniego przełożonego. Tymczasem 13 maja 1926 roku niektórzy oficerowie, wy chowawcy w Szkole P odchorążych nie wykonali rozkazów swoich 86
najlegalniejszych dowódców, a wręcz zdezerterowali do prze ciwnego obozu. Było oczywiste dla każdego wojskowego młodzieńca, że „góra” wojskowa, nie dość że jest nielojalna wobec swych politycznych, demokratycznych zwierzchników, ale zbrojną ręką chwyta wła dzę dla swych mocodawców, których interesy nie zawsze były zrozumiałe dla młodych ludzi, pozbawionych rozeznania politycznego i społecznego. Do tej pory najczęściej powtarzali oni poglądy wyniesione z domu, wierząc w ich słuszność. P o maju, idąc do pułków, musieli zacząć myśleć samodzielnie. Zdekla rowany endek nawet w towarzystwie bliskich kolegów nie mógł sobie teraz pozwolić na nadmiernie napastliwy ton w stosunku do „wielkich” z obozu P iłsudskiego, tym zaś mniej w stosunku do dyktatora. Jeszcze w lipcu któryś z nas zauważył, że teraz artykuł omawiający manewry i krytykujący przy tej okazji ministra spraw wojskowych, czy nawet działalność nowego ko mendanta Szkoły P odchorążych, jest nie do pomyślenia.
P IERWSZY P RZYDZIAŁ: 36. P UŁK P IECHOTY LEGII AKADEMICK IEJ
W
czasie pobytu na pierwszym urlopie oficerskim w Ra domiu spotkałem swego starego nauczyciela arytmetyki, profe sora Władysława Borka, jednego z najszlachetniejszych ludzi, jakich w swoim życiu znałem. Wyraził on obawę, czy z racji mego usposobienia nie za znam zbyt wielu przykrości w wojsku. Jak się później okazało, jego siostrzeniec, podpułkownik Kon rad Sztobryn, pełnił funkcję zastępcy dowódcy 36. pułku. P ro fesor Borek napisał do niego, polecając mnie gorąco. Nic mi jednak o tym nie powiedział. Często też rozmawiałem będąc w Radomiu ze swym bratem Stanisławem i jego przyjacielem, Antonim Jakubowskim. Obydwaj mieli zdecydowanie komunistyczne poglądy. Z Jaku bowskim, który został okręgowcem w Łodzi i dwukrotnie odbywał karę pozbawienia wolności w więzieniach sanacyjnych, utrzymywałem kontakty aż do wojny. P ierwszy urlop ponominacyjny trwał 6 tygodni. P od koniec września zameldowałem się w pułku. Dowódcy pułku nie było. W jego zastępstwie przyjął mnie bardzo uprzejmie podpułkow nik Sztobryn. Adiutant, kapitan Czesław Krzowski, powiadomił mnie między innymi o obowiązku składania wizyt, a zapy tany, czy mogę liczyć na przydzielenie mi jakiejkolwiek kwate ry, dał mi do zrozumienia, że sprawa ta jest właściwie bezna dziejna. P o kilku dniach zameldowałem się u dowódcy pułku, pułkownika Kazimierza Sawickiego (późniejszego generała). P rzy tej okazji 88
oświadczyłem, że znajduję się w bardzo ciężkiej sytua cji materialnej i pragnąłbym otrzymać jakiś kąt na mieszkanie. Usłyszałem wówczas, że pułkownik nie jest w stanie mi nic pomóc, i że nie prosił o mój przydział do pułku oraz, że musia łem zdawać sobie sprawę jakie będę tu miał warunki. W odpo wiedzi wyraziłem zdziwienie z tego rodzaju przyjęcia i na tym nasza rozmowa się zakończyła. Czyniąc starania o mieszkanie, dowiedziałem się, że mogę wynająć w rejonie pułku pokój ze śniadaniami płacąc zań 130 zł miesięcznie. Za obiady w pułku płaciliśmy po 2 zł dziennie. Gaża podporucznika wynosiła w gotówce 192 zł, więc po opła ceniu mieszkania i obiadów pozostawałyby mi... 2 zł na kolację i wszystkie inne potrzeby. Byłem w rozpaczy. Co więcej, z uro czystego oświadczenia adiutanta wynikało, że do sakramentalnych wizyt przywiązuje się w tym pułku szczególną wagę, a do spełnienia tego wymogu konieczne było posiadanie mieszkania. Na szczęście w podobnej sytuacji znalazł się przydzielony do pułku równocześnie ze mną podporucznik Rudolf Marcinow ski, z którym wspólnie wynajęliśmy wspomniany pokój ze śnia daniami. Otrzymałem przydział do I. kompanii, którą była dawna przyboczna kompania prezydenta RP . P o kilku dniach złoży łem wymagane wizyty dowódcy pułku, zastępcy dowódcy pułku i adiutantowi. Zgodnie z panującym zwyczajem powinni byli mnie rewizytować w ciągu dwóch tygodni. P onieważ w ciągu tego czasu rewizytował mnie tylko podpułkownik Sztobryn, zrezygnowałem ze składania dalszych wizyt, uważając słusznie, iż zwyczaj ten nie jest w pułku tak ściśle przestrzegany, jak mnie zapewniał adiutant. W rzeczy samej nigdy więcej wizyt nie skła dałem. Równocześnie ze mną, prócz wspomnianego już Rudolfa Marcinowskiego (przed wstąpieniem do Szkoły P odchorążych był nauczycielem w Kołomyi), przydzieleni zostali do 36. pułku podporucznik Antoni Krzyżanowski, były podoficer z oddziału przybocznego prezydenta, oraz Ludwik War yński, syn Toma sza i wnuk Ludwika Waryńskiego. Ten ostatni był szczególnie barwną postacią. Widać było po nim, że obracał się wśród ludzi o wysokiej kulturze. P amiętam charakterystyczny incydent na jednym z balów oficerskich, kiedy na zwróconą mu uwagę, że nosząc sygnet szlachecki sprzeniewierza się proletariackim idea łom swego 89
wielkiego dziada, Waryński bez namysłu ściągnął sygnet z palca i wyrzucił przez okno. Wszyscy trzej byli w nieporównanie lepszej ode mnie sytuacji. Ojciec Krzyżanowskiego był znanym krawcem w Warszawie, Waryńskiego zaś chemikiem i współpracownikiem Mościckie goDo przybocznej kompanii prezydenta otrzymałem przydział wraz z Krzyżanowskim. Kompania ta po wypadkach majowych przydzielona została do 36. pułku na reedukację polityczną. Byli to żołnierze wyjątkowo dobrze dobrani, synowie godnych obywateli z różnych środowisk - a więc wójtów, mistrzów ce chowych, leśniczych itp. o odpowiednim wzroście i co najmniej po 7-letniej szkole, zdyscyplinowani, schludni, koleżeńscy i akuratni w służbie. Stanowili w ówczesnej armii wyjątkowy pododdział. W pułku zrobiono z tej kompanii szkołę podoficer ską. Dowódcą jej był kapitan Eugeniusz Borkowski, legionista z 1 Brygady, który z warszawskim batalionem Żulińskiego w 1915 roku wyszedł na front. Najstarszy oficer kompanii, porucznik Wacław Cebrowski, występował wobec nas, młodych subalternów, w roli niejako zastępcy dowódcy kompanii. Cebrowski w armii rosyjskiej był sztabskapitanem. Na swoje nieszczęście zbyt długo zawieruszy ł się w armii białych rosyjskich emigrantów, w kraju znalazł się dopiero w 1920 roku, i został zweryfikowany jako porucznik. (Należy przypomnieć, że do śmierci P iłsudskiego żaden z by łych denikinowców i wranglowców nie został awansowany bez względu na osobiste przymioty i znajomość wojskowego rze miosła.) P ułk, w którym się znalazłem, był wówczas szczególnie dob rze widziany „u góry”, ponieważ odegrał wielką rolę w przygo towaniu i przeprowadzeniu zamachu. Na wiele tygodni przed wypadkami majowymi stanowił on oparcie i miejsce konspira cyjnych zebrań piłsudczyków. To 5. kompania tego pułku pod dowództwem kapitana Wacława Sokola nacierała przez most Kierbedzia na plac Zamkowy i otworzyła przejście na most. W nagrodę z tej właśnie kompanii stworzono nową kompanię ochrony prezydenta. W dniu 12 maja w pułku przebywał jakiś czas marszałek P iłsudski i ten to pułk bronił Warszawy, między innymi przed atakami 71. pułku piechoty, dowodzonego przez Borutę.
90
Jeszcze wiele miesięcy po wydarzeniach majowych nowo kreowani dygnitarze sanacyjni utrzymywali z 36. pułkiem pie choty dość ścisłą więź. P amiętam, że na zabawę pułkową, która miała się odbyć 6 grudnia 1926 roku, zaproszonych zostało wielu generałów i ministrów. P olecono mi wręczyć zaproszenia na zabawę sze fowi Sztabu Generalnego, jego zastępcy i ówczesnemu ministrowi poczt i telegrafów, Bogusławowi Miedzińskiemu, który w odróżnieniu od dygnitarzy wojskowych przyjął mnie osobiście i gawędził przez wiele minut, wypytując o znajomych i o wszystko, co obecnie dzieje się w pułku. Najciekawszą chyba postacią na wspomnianym balu był pułkownik Wieniawa. P o jakimś tańcu, w którym jego part nerką była młoda, wspaniale zbudowana dziewczyna, odzia na zgodnie z ówczesną modą w bardzo krótką sukienkę, W ieniawa przykląkł i pocałował - ku zaskoczeniu dziewczyny - jej odsłonięte kolano. Dokonawszy tego, wygłosił dow cipne przemówienie na temat, że należy chwalić Stwórcę w jego dziełach.
P o przewrocie P iłsudskiego sytuacja materialna oficerów trochę się poprawiła. Ustanowiono tak zwane dodatki funkcyjne, dzięki czemu już na pierwszego października otrzymałem o 75 zł więcej. Najbardziej rzucającym się w oczy niedostatkiem w warszawskim garnizonie były kiepskie warunki mieszkaniowe. Dowód ca pułku mieszka ł w jednym pokoju. Co prawda był jeszcze kawalerem, ale jego zastępca, podpułkownik Sztobryn, z żoną i dorastającą córką zajmował również jeden pokój. Wielka liczba oficerów mieszkała na ulicy Strzeleckiej w jed nopiętrowych, przeważnie drewnianych domach, często pozbawionych urządzeń sanitarnych, a czasem nawet bez wody bieżącej. Kilka mieszkań, znajdujących się na terenie pułku, również nie posiadało wody, a ubikacja była wspólna. Obciążenia finansowe oficerów nie należały do najmniejszych. Niezależnie na przykład od zwykłej opłaty na kasyno każdy z nas płacił dodatkowo miesięcznie 10 zł na meble do kasyna, które kupowane były w znanej warszawskiej firmie Szczerbińskiego. 91
Kasyno nasze było na własnym rozrachunku. W 1926 roku kuchnią i bufetem zarządzało samo kasyno, którego prezesem był jeden z oficerów sztabowych, gospodarzem zaś jeden z młodszych oficerów. Obowiązki związane z prowadzeniem kasyna nie zwalniały od żadnych innych zajęć. W ciągu kilku pierwszych tygodni zapoznałem się bliżej z kadrą oficerską pułku. Jak już wspomniałem, dowódcą pułku był pułkownik Kazimierz Sawicki, oficer legionowy, który w 1918 roku w stopniu kapitana pracował w konspiracyjnym P OW, będąc równocześnie studentem bodaj że ostatniego roku m edycyny. Był jednym z twórców pułku zorganizowanego z warszawskiej młodzieży akademickiej i został w nim dowódcą batalionu. Człowiek o niepośledniej kulturze umysłu, nie na zbyt dobrze znał rzemiosło wojskowe, by mógł wywrzeć widoczny wpływ na szkolenie pułku i jego wyniki. Zainicjował zwyczaj polegający na przydzieleniu każdemu przybywającemu do pułku podporucznikowi patrona spośród starszych oficerów, co miało ułatwić młodemu oficerowi wejście w życie jednostki. Na wiosnę 1927 roku przekazał pułk nowemu dowódcy, pułkownikowi Sztabu Generalnego Erwinowi Więckowskiemu. Zastępca dowódcy pułku, podpułkownik Sztobryn, był ofice rem poważnym, nadzwyczaj taktownym i pełnym dobrych chę ci. Niestety, mimo że należało to do jego obowiązków, zbyt mało zajmował się sprawami szkolenia, być może dlatego, że nie miał należytego przygotowania ani teoretycznego, ani prak tycznego. Kilka lat przedtem był attache polskim w Rumunii. Sztobryn za cichym wstawiennictwem mego starego nauczycie la Władysława Borka jak już wspomniałem serdecznie się mną zajął, o czym mogłem się przekonać w niewiele miesięcy później. Adiutant pułku, kapitan Czesław Krzowski, był wyjątkowo uroczystym starszym panem, jednym z nielicznych w pułku, który nie był skłonny do spoufalania się z młodszymi o ficerami. Sprawny w robocie, autorytatywny, budził w nas więcej lęku niż dowódca pułku. P owszechnie uchodził za miłośnika historii wojskowej i wojen. Nie miałem nigdy okazji sprawdzić stopnia jego wiedzy, ponieważ wkrótce odszedł z pułku. Dowódca I. batalionu, major Lucjan Bornstedt, pochodził z armii rosyjskiej. Był bardzo popularny w Warszawie, miał tu rozliczne znajomości. Niezmiernie akuratny w pełnieniu służby, nie mógł 92
jednak być źródłem natchnienia w czasie zajęć takty cznych. Niekiedy z trudnością orientował się z mapy w terenie i niejednokrotnie na ćwiczeniach błądził z całym batalionem. P onieważ ogólnie było wiadomo, że major lubi przesiadywać godzinami w cukierni Loursa, jego błądzenie w terenie wywo ływało uwagi w rodza ju: „To jednak jest sztuka, nie to co do Loursa trafić”. P ewnego dnia po przyprowadzeniu do koszar warty głównej adiutant batalionu, kapitan Józef Bieńkowski, polecił mi z roz kazu majora Bornstedta udać się poza koszary w celu załat wienia pewnej sprawy służbowej. Oświadczyłem adiutantowi, że dopiero co wróciłem z warty i zgodnie z postanowieniami regulaminu należy mi się wolna reszta doby. Adiutant wyszedł, ale po kilku minutach wrócił i oświadczył, iż wzywa mnie dowódca batalionu. Natychmiast zameldowałem się u majora Bornste dta, który mi powiedział, iż nie uchodzi, bym go posą dzał o nieznajomość regulaminu. Dobrze wie, że po służbie wartowniczej należy się czas wolny, lecz mimo to poleca mi wykonać przekazany przez adiutanta rozka z. Wykonałem go więc bez słowa protestu. P rawdopodobnie major chciał mnie doświadczyć, tym bardziej że owego dnia, gdy maszerowałem z wartą z komendy miasta do koszar, lal ulewny deszcz, i prze mokłem do suchej nitki. Z okresu gdy byłem jego podwładnym, za chowałem go w milej pamięci. Spośród dowódców kompanii kilku miało wykształcenie akademickie, jak na przykład dowódca 9. kompanii, kapitan Mieczysław Myśliński, lub dowódca 8. kompanii, kapitan Jerzy Neugebauer, kilku zaś nie ukończone studia wyższe. Znacz ną grupę stanowili jednak oficerowie nie posiadający matury ani rzetelnej szkoły oficerskiej. Większość dowódców kompanii reprezentowali byli oficero wie armii rosyjskiej. Był wśród nich znakomity myśliwy, kapitan Wiktor Gębalski, dowódca 3. kompanii ckm. Dzięki swej łowieckiej smykałce w kilka lat później mianowany został do wódcą oddziału zamkowego prezydenta, gdzie wykorzystywany był przez Mościckiego do organizowania polowań. Interesującą postacią, wyróżniającą się na tle pozostałych, okazał się porucznik Stefan Korzeniewski, syn bardzo za możnego ziemianina z Witebszczyzny, zadziwiająco spokojny, taktowny, pełen ludzkiej życzliwości w stosunku do każdego, zarówno 93
oficera, jak i szeregowego. Opowiadał, że w dniu otrzymania świadectwa dojrzałości dostał od ojca 40 tysięcy rubli na zorganizowanie wyprawy do Chin, o której marzył od lat jeszcze jako chłopiec. Do najstarszych oficerów z byłej armii rosyjskiej, obok wspomnianych, należeli major Karol Ziemski, pełniący funkcję kwatermistrza pułku, i kapitan Stefan Loth, w 1927 roku adiu tant pułku. Major Ziemski należał do ludzi spokojnych i wyjąt kowo opanowanych. Nigdy nie widziałem go wytrąconego z równowagi. Mieszkał w pułku z żoną i dzieckiem w wyjątkowo kiepskich warunkach. Jego zachowanie się stanowiło przykład dla młodych oficerów. Kapitan Loth był niezwykle miłym, starszym kolegą, jednym z najbardziej popularnych w P olsce piłkarzy i chyba najzamożniejszym oficerem w naszym pułku. W sytuacjach krytycznych zawsze można było liczyć na jego pomoc finansową. Charakteryzowała go osobliwa „chytrość”, polegająca na tym, że jakkolwiek lubił palić - nie kupował papierosów. Czynił to nie dlatego, że był skąpy, lecz pragnął odzwyczaić się od palenia. P oza tym był jednym z niewielu, który przedkładał wino nad mocne trunki. Do byłych oficerów armii rosyjskiej należał też wyznaczony przez, dowódcę pułku na mego patrona kapitan Eugeniusz Dęb czyński. Jako student charkowskiego uniwersytetu wcielony w 1916 roku do wojska zdążył jeszcze w ziąć udział w walkach na froncie niemieckim, później krótko był u Dowbora i na wojnie 1920 roku. Warszawianin, pochodził z endeckiego środowiska. 12 maja 1926 roku był oficerem 5. kompanii dowodzonej przez Sokola. W tym przełomowym momencie zdecydował się nie pójść z kompanią, lecz napisał w meldunku do dowódcy batalionu, podpu łkownika Sztabu Generalnego Nykulaka, że sumienie nie pozwala mu iść przeciw braciom, ale że też nigdzie z pułku nie odejdzie. Cały czas wydarzeń majowych przesiedział w koszarach, przez nikogo zresztą nie napastowa ny, ani nie wzywany do tłumaczenia się. W tym czasie pełnił funkcję dowódcy plutonu pionierów. Był to niewątpliwie człowiek bardzo dobry, szlachetny i rozumny, jakkolwiek słabej woli. Zachowanie się jego w maju bardzo dobrze jednak o nim świadczyło, podobnie jak fakt, że nikt go nie napastował, świadczył równie dobrze o pułku. Oficerowie, którzy stosunkowo najlepiej znali rzemiosło woj94
skowe, pochodzili z byłej armii austriackiej. Za najlepszego spośród nich uchodził kapitan Sokol. P o maju został dowódcą kompanii zamkowej. Dobrymi dowódcami kompanii byli rów nież: kapitan Krygiel, wieloletni dowódca szkoły podoficer skiej, oraz kapitan Myśliński, człowiek o dużej kulturze umysłu; w niewiele lat później zajmował już jakieś wysokie stanowisko w ministerstwie spraw wewnętrznych. Stosunek starszych wiekiem oficerów do nas, nowo przyby łych, był bardzo poprawny, a nawet pełen serdeczności. P ewną rezerwę okazywali natomiast oficerowie młods i, którzy nie wiadomo dlaczego uważali świeżo upieczonych podporuczników za nadmiernie przemądrzałych. Być może, było to następ stwem dręczącego ich kompleksu małowartościowości, nie mieli bowiem za sobą porządnej szkoły. Na przykład oceny dzia łalności naszej, podporuczników, wydawane przez porucznika Edwarda Jettera, zawsze zaprawione były lekką kpiną, choć wygłaszał je w doskonałej i poprawnej formie. Nie tak zręczny w wypowiedziach był już porucznik Franek Niesiołowski, który często mawiał do mnie, że jego buty nierównie dłużej służą w wojsku niż ja. Oczywiście, po kilkunastu miesiącach wspólnych przeżyć stosunki te przekształciły się w jak najbardziej serdeczne. Jetter, przystojny, zgrabny, elegancki, przez wiele lat pracował z młodzieżą akademicką, która w ramach przysposobienia wojskowego zorganizowana była w tak zwaną Legię Akademicką. P óźniej został przeniesiony do Korpusu Ochrony P ogranicza. Franek Niesiołowski przeniesiony do 14. pułku piechoty we Włocławku długo nie awansował; kapitanem został później ode mnie, dopiero tuż przed wojną. W pułku było stosunkowo wielu starszych poruczników, tak zwanych przez nasz denikinowców (choć nie wszyscy byli u Denikina); niektórzy mieli już ponad dziesięć lat służby oficerskiej i żadnej nadziei na awans. Z tego powodu byli bardzo rozgoryczeni i przewrażliwieni. Inni, nieco młodsi, kurczowo trzymający się Warszawy, tkwili w licznych urzę dach centralnych w charakterze adiutantów - na przykład porucznicy Franciszek Zajączkowski czy Dionizy Błeszyński - bądź jako pisarze, tak jak porucznik Mieczysław Bobrocki. P onieważ we wszystkich prawie kompaniach dowódcami byli kapitanowie, nie pozostaw ało im nic innego, jak być subalternami, to znaczy młodszymi oficerami kompanii (dziwne. 95
ale nie używano wtedy roboczego określenia dowódca plutonu). Z wychowanków szkoły oficerskiej dla podoficerów oprócz Waryńskiego znalazł się w pułku jedynie porucznik Stanisław Kazuba, solidny, dobrze przygotowany do służby młodszy oficer kompanii. Mieszkał w Tłuszczu, skąd codziennie przyjeżdżał pociągiem podmiejskim. Dość różnorodną grupę stanowili chorążowie. Ozdobę jej tworzyli dwaj kawalerowie, Rakowski i Zombek, najbardziej eleganccy żołnierze pułku. Zawsze nienagannie ubrani, nosili nawet lakierowane buty z cholewami. Mieszkali w koszarach, w pokoju przyzwoicie urządzonym. Starszy służbą, Bolesław Zombek, dobrze znal się na musztrze i z tej racji był przez wiele lat dowódcą plutonu w szkole podoficerskiej. P ewne trudności sprawiało mu doskonalenie w szkoleniu bojowym plutonu, złożonego według nowej modły z czterech drużyn zorganizowa nych na wzór francuski. Od pierwszego dnia pobytu w pułku wielce ujęło mnie za chowanie się w stosunku do nas, „nowicjuszy”, starszych podo ficerów zawodowych. Bytem chyba nawet nieco zaskoczony wyjątkową służbistością okazywaną mi na przykład przez sierżantaszefa kompanii, starszego sierżanta Burzykowskiego. War szawianin, doskonale wyszkolony żołnierz, oddany całą duszą służbie. Starym zwyczajem wszystko odnotowywał w notesie, z którym nie rozstawał się nigdy. Dokładny, wnikliwy, taktowny, starał się dobrze poznać szeregowych kompanii. Wiele o nich wiedział, nawet o ich osobistych i domowych kłopotach. Daleki od pobłażania w czymkolwiek, nie był skłonny do sekowania niepo radnych czy mniej zręcznych żołnierzy. Ambitny i dbały o swój autorytet, nie lubił, gdy dowódca czy któryś z młodszych oficerów kompanii zbytnio się wtrącali do spraw porządkowych związanych z czystością rejonu, schludnością mundurów czy wyglądem szeregowych. Był święcie przekonany, że największa odpowiedzialność za niewłaściwe zachowanie się żołnierza na przepustce czy urlopie spada na niego. Wszelkie zbiórki kompanii odbywały się zadziwiająco szybko i sprawnie. Nie zapomniał o niczym przed wyruszeniem kompanii na zajęcia. Nie brakło nigdy tarcz, nalepek, kleju, ślepej amunicji, „trajkotek” do pozorowania ognia z broni maszynowej, wycio rów czy przyborów do określenia trójkąta błędów. Wszyscy w kompanii wyglądali schludnie i było nie do pomyślenia, żeby się ktoś nie 96
ogolił). P rawie co dnia zjawiał się na pobudce, mimo że mieszkał dość daleko od koszar. Mieliśmy kilku podoficerów, którzy przyszli do pułku w pierwszych dniach jego organizacji, jak na przykład sierżant Abramczyk. Większość pochodziła z Warszawy i okolicy. Wyjątkowe zjawisko stanowiło to, że prawie nie było wśród nich poznaniaków, z wyjątkiem kilku w kompaniach cekaemów. Ciekawą postacią był sierżant Niziński, szef izby chorych (w której zresztą mieszkał), kawaler, zdolny, uczynny, wyjątkowo pracowity, skłonny do stałego burczenia nie tylko na szeregowych. Często w służbistej postawie zasadniczej, ale podniesionym głosem, pozwalał sobie zwracać uwagę jakiemuś oficerowi na zaniedbania w kompanii mogące wpłynąć uje mnie na stan zdrowotny żołnierzy. Mimo przeładowania pracą nie tylko doskonale wywiązywał się ze swych obowiązków, lecz rozpo czął nawet zaoczne studia medyczne na Uniwer sytecie Warszawskim i ukończył je z bardzo dobrym wynikiem, pozostając ciągle w stopniu sierżanta. P o wystąpieniu z wojska był leka rzem w miejscowości Sobienie -Jeziory pod Warszawą. Szczególną grupę wśród podoficerów stanowili orkiestranci. Wielu z nich miało wyższe wykształcenie muzyczne, ukończone konserwatorium. Byli to ludzie kulturalni, o dużym wyrobieniu towarzyskim, bardzo przywiązani do pułku. Znali przymioty i przywary wielu oficerów, gdyż obserwowali ich w czasie licznych publicznych wystąpień pod gołym niebem i pod da chem. Warto wspomnieć, że nasza orkiestra pułkowa miała podw ójną, jeśli nawet nie potrójną liczbę etatów podoficerskich i dwóch kapelmistrzów oficerów. P rzy orkiestrze istniała dość liczna szkółka złożona z młodocianych elewów, z których wielu uczęszczało do różnych warszawskich szkół. P o dziś dzień spotkania z byłymi orkiestrantami sprawiają mi prawdziwą przyjemność. Dla młodszego oficera służba w pułku była w owych czasach bardzo uciążliwa. P rawie każdy z nas poza funkcję służbową wykonywał jakąś pracę zleconą. Na przykład ja, niezależnie od tego. że byłem dowódcą plutonu w szkole podoficerskiej, zosta łem przez dowódcę pułku wyznaczony na oficera sportowego. Do moich obowiązków należało więc opracowanie tygodnio wego programu gimnastycznego dla wszystkich pododdziałów 97
pułku oraz kontrola jego wykonania. Zniewalało mnie to do pięciokrotnej w ciągu tygodnia obecności na zajęciach gimna stycznych już o godzinie 6.15. Kolega Krzyżanowski został kie rownikiem kasyna. Marcinowski prowadził dodatkowe wykła dy z podoficerami. W okresie jesienno-zimowym ćwiczenia rozpoczynały się o godzinie 8.00, w lecie o 7.00, zawsze dwie godziny po pobudce. P laców ćwiczeń, choćby prowizorycznie urządzonych, zgoła nie było. poza dziedzińcem koszarowym, którego część zajmował zbudowany własnymi siłami stadion spor towy. Do ćwiczeń pododdziały wykorzystywały ugory i nieużytki między nasypami kolejowymi i bródnowskimi cmentarzami, katolickim i żydow skim. oraz kilka wydm piaszczystych między Nowym a Starym Bródnem. Najrozleglejszy, ale i najdalej położony teren do ćw iczeń znajdował się na P elcowiźnie. Ciągnął się wzdłuż toru kolejowego aż do P łud i Kanału Żerańskiego. P rzemarsz i powrót do koszar z tego ostatniego pochłaniały dwie godziny czasu przeznaczonego na ćwiczenia. Co gorsza, można było na tym terenie odbywa ć zajęcia jedynie na szczeblu drużyny i plutonu. Z ćwiczeń kompanijnych latem udawało się tylko przeprowa dzać marsz ubezpieczony wzdłuż toru kolejowego lub drogi, co innego zimą na zamarzniętej ziemi i śnieżnej pokrywie. W szkole podoficerskiej dowódca plutonu - między nimi i ja również prowadził ze swym plutonem szkolenie we wszystkich działach. Nie było między nimi podziału na specjalizację. Wyją tek stanowiły wykłady teoretyczne, które wyznaczeni oficero wie prowadzili dla wszystkich elewów kompanii. Codzienny wysiłek fizyczny był znaczny. Maszerowało się zawsze z kompanią i stało na placu kilka godzin, instruując lub sprawdzając kolejno wykonanie ćwiczenia u każdego sze regowca. P ułk nie miał własnej strzelnicy i korzystał z garnizonowej, zbudowanej 192 5 roku na Bielanach. Marsz z P ragi na strzelnicę zabierał wiele czasu, więc wyruszaliśmy na długo przed świtem z takim wyliczeniem, byśmy zdążyli odbyć strzelanie w ciągu dnia. Wracało się do koszar często po zmierzchu. W tygodniu mieliśmy pięć dni przeznaczonych na ćwiczenia i szósty na zajęcia gospodarcze. Wracaliśmy z ćwiczeń do ko szar codziennie w południc. W czasie przerwy trwającej do go dziny 14.00 spożywaliśmy obiad, odbywały się zmiany służby i przyjmowanie raportów. 98
P o południu kontynuowano zajęcia na placu koszarowym lub w rejonie kompanii. Żadnych sal wykładowych nie było. P ułk mieścił się w starych kozackich koszarach przeznaczonych dla sześciu sotni. W każdym budynku koszarowym mieściły się dwie sotnie. W osobnym budynku znajdowało się dowództwo pułku i kasyno oficerskie. Nasz pułk miał kilkanaście podod działów: 9 kompanii strzeleckich, 3 kompanie karabinów ma szynowych, pluton łączności, pluton pionierów, pluton artylerii piechoty i pluton zwiadowców. Wszystko to r ozmieszczone było w dawnym pomieszczeniu obliczonym na sześć sotni. Rejon kompanii składał się z sali sypialnej, kancelarii, magazynu, umywalni i ubikacji. W sali sypialnej tak ustawiono piętrowe łóżka, że tworzyły boksy, w których stało kilka stołów i ła w; wykorzystywano je do spożywania posiłków i układania w kostki ubrań przed nocnym spoczynkiem. Wykłady odbywa ły się właśnie w takiej zaimprowizowanej salce. Z przyczyn nadmiernego zagęszczenia (w kompanii było 100-140 ludzi) w pomieszczeniach panował okropny zaduch zarówno w nocy, jak i w dzień. P rowadzenie wykładów w tych warunkach było wielce nużące. W szkole podoficerskiej, niezależnie od obowiązku prowa dzenia wykładów, jakie wynikały dla każdego z nas - młodszych oficerów - z programu, musieliśmy jeszcze pełnić kolejno służbę oficera dyżurnego kompanii, co zobowiązywało do do zorowania do późnego wieczoru. Dodatkowe utrapienie dla młodszych oficerów stanowił zwy czaj towarzyszenia najmniejszemu nawet zespołowi żołnierzy udającemu się poza koszary nie tylko do teatru, kina czy na boisko sportowe, ale również do łaźni. Mieściła się ona w Cyta deli, do której był szmat drogi, mimo skrótu biegnącego przez jakiś wygon wzdłuż toru i most nazywany dziś Gdańskim. W niedziele i święta trzeba było prowadzić żołnierzy do świątyń różnych wyznań bądź tkwić w nich jako delegat wojska na uroczystościach organizowanych z okazji świąt, zarówno pań stwowych jak i religijnych. Co tydzień w piątek odbywała się w pułku odprawa oficer ska, na którą przychodzili również w szyscy chorążowie. P o za łatwieniu spraw bieżących dowódca pułku niezmiennie powta rzał: „P anom chorążym dziękuję”, po czym otwierał zebranie oficerskie. P oruszano na nim sprawy interesujące nas wszyst 99
kich, jak na przykład: organizacja przyjęć w kasynie, kupno sprzętu dla kasyna, udział pułku w zawodach sportowych wy magający zasiłku ze strony korpusu oficerskiego, wybory komisji małżeńskiej, sądu honorowego, wyniki spraw honorowych, prenumerata pism czy kupno książek dla biblioteki itd. Niejednokrotnie po odejściu chorążych odczytywano kary nałożone na oficerów. Rozpoczynano od stopni najniższych, często więc po opuszczeniu sali przez poruczników, a następnie kapitanów stawało się oczywiste, że następna kara zostanie wymierzona któremuś z majorów, zwłaszcza jeśli po chwili znów wszyscy zostali zaproszeni na salę, w której odbywała się odprawa. W czasie zebrań oficerskich w 36. P ułku P iechoty Legii Akademickiej często dochodziło do burzliwych dysput. W wypadku braku jednomyślności przewodniczący zebrania - z reguły dowódca pułku lub w razie jego służbowej nieobecnoś ci zastępca - zarządzał głosowanie. Należy przyznać, że nie było żadnego skrępowania w wypowiedziach. Każdy mówił, co myś lał, bez obawy, że w wypadku polemicznego sporu ze starszym oficerem czy dowódcą zostanie mu to zapamiętane i przy okazji wykorzystane służbowo. P od tym względem pułk nasz znacznie się różnił od wielu innych, w których według słów mych rówieś ników panował zupełnie inny klimat. Uderzającym zjawiskiem była duża samodzielność dowódców pododdziałów (batalion nazywany był oddziałem, a pułk formacją) i brak kontroli ze strony ich przełożonych. Co prawda dowódcy batalionów bywali często na porannych zbiórkach przed wymarszem kompanii na plac ćwic zeń, ale prawie nigdy nie widywałem ich na zaję ciach. P odobnie nie spotykałem na pla cach ćwiczeń dowódcy pułku czy jego zastępcy. P oza kompanią szkolną program dla pozostałych pododdziałów był zbyt ramo wy. Sporządzał go co tydzień dowódca kompanii, a w k ompaniach starszego rocznika, najczęściej na pół skadrowanych, praktycznie pisarz kompanijny. P osiadał do tego wskazania z batalionu dotyczącego jedynie służb garnizonowych, wart pułkowych, łaźni czy prac porządkowych na korzyść pułku. W kompaniach ciężkich karabinów maszynowych wiele czasu tracono na czyszczenie łusek, co często było nawet przewidzia ne programem. P o kilku miesiącach pobytu w pułku mogłem już porównać swoje umiejętności z wiadomościami oficerów, kolegów pułkowych. 100
Marcinowski i ja mieliśmy nad nimi w kilku dziedzinach ogromną przewagę. Wiele uciechy sprawiało nam na przykład zajęcie dla oficerów, w czasie którego koledzy z kompanii strze leckich doskonalili się w ładowaniu i rozładowywaniu c iężkich karabinów maszynowych „Maxim", co my obaj mieliśmy - jak to się mówi w jednym palcu. P oziom wyszkolenia taktycznego oficerów nie był zbyt wy soki. Zastępcy dowódcy pułku, podpułkownikowi Konradowi Sztobrynowi, wyjątkowo porządnemu człowiekowi, br akowało praktycznych umiejętności dowodzenia oddziałem. Nigdy oso biście nie prowadził zajęć taktycznych i nie okazywał nadmier nego zainteresowania przebiegiem szkolenia bojowego w kom paniach. Dowódcy batalionów również nie wydawali się być biegłymi w dziedzinie taktyki. Kursy przeszkolenia, prowadzo ne w latach poprzednich w Szkole P odchorążych, zapewne nie objęły wszystkich oficerów, bo nie doprowadziły do unifikacji nawet w szkoleniu formalnym. Sprzyjał temu również brak re gulaminów. Bardzo często nie wystarczał sam opis czynności, która mogła być wykonywana rozmaicie. Najczęściej w wypadku sporu, szczególnie w pierwszych miesiącach, rozstrzygał rozkaz wykonania danej czynności przeze mnie lub kolegę Marcinowskiego. Służba garnizonowa dawa ła się we znaki najbardziej nam, młodym. P onieważ, na terenie Wa rszawy stacjonowały trzy pułki piechoty, nasz pułk miał co trzeci dzień służbę w garnizonie, co zobowiązywało go do wystawienia warty głównej dowodzonej przez, oficera. P rócz, tego wystawiano dowodzoną pr zez, podoficera wartę przy wojskowym więzieniu śledczym na ulicy Dzikiej oraz organizowano pogotowie garnizonowe, pełniące służbę na miejscu, w koszarach, pod dowództwem oficera. P ułk długo oczekiwał na przybycie młodych podporuczników, więc z chwilą, gdyśmy się w nim znaleźli, cały ciężar służby wartowniczej spadł na nas czterech. Starsi od nas nareszcie odetchnęli. Ale tak się złożyło, że po kilku tygodniach do pełnienia służby garnizonowej zostało nas tylko dwóch. W ten sposób dowodziłem wartą główną c o szósty dzień. Na odprawie wart garnizonowych w formacji, która je wy sławiała. zjawiał się oficer inspekcyjny garnizonu. Do służby tej byli wykorzystywani oficerowie pracujący w Ministerstwie Spraw Wojskowych, w większości odwykli od służby liniowej. 101
Wielu z nich wszystkie komendy i czynności, które mieli wyko nać w roli oficera inspekcyjnego, spisywało sobie na kartce. Ale często i to niewiele pomagało, tak że byliśmy nieraz biernymi świadkami pociesznych wpadek, jako że nie zawsze udało się przewidzieć, co może jeszcze wymyślić oficer inspekcyjny garnizonu w czasie odprawy. Nasza wprawa w pełnieniu tego rodza ju służby była dla nich, występujących raz na kilkanaście mie sięcy, wręcz niepojęta. Trasa przemarszu warty prowadziła z koszar na P radze przez Nowy Zjazd, Krakowskie P rzedmieście do Komendy Miasta, znajdującej się naprzeciwko Hotelu Europejskiego. Z racji każ dego uroczystego powitania prezydenta RP lub głowy obcego państwa, przemarszu oddziału ze sztandarem, pogrzebu wojskowego oraz przy porannym zjawianiu się komendanta garnizonu warta występowała „pod broń”. P osterunki warty głównej wystawiano przy gmachu Sztabu Generalnego w Ogrodzie Sa skim, przy Grobie Nieznanego Żołnierza oraz przy areszcie garnizonowym. P rzed siedzibą Komendy Miasta stał wartow nik pod bronią, mający obowiązek oddawania honorów wszystkim przechodzącym oficerom przez prezentowanie broni. Do najbardziej kłopotliwych obowiązków warty należała opieka nad odwachem. Wszyscy oficerowie ukarani obostrzonym aresztem domowym odbywali tę karę w pomieszczeniu znajdującym się obok pokoju dowódcy warty. Odbywający karę żywili się na własny rachunek. P rzynoszo no im posiłki z najbliższych, zresztą doskonałych restauracji, takich jak hotele: Europejski, Bristol, czy lokal Simona i Stec kiego. Mieli również prawo do godzinnego spaceru odbywane go w towarzystwie oficera rontowego. Niekiedy wracali z takie go spaceru zamroczeni alkoholem. Zdarzało się też, że złośliwi cywile telefonowali do Komendy Miasta, donosząc o awanturujących się oficerach w lokalach. P ewnego razu doprowadzono do Komendy Miasta dwóch oficerów, w tym jednego bardzo podnieconego, głośno krzyczą cego. Byli to: major S. i kapitan Ch. Ten ostatni, przedstawiciel starej politycznej emigrac ji polskiej we Francji, były żołnierz Legii Cudzoziemskiej, były oficer armii francuskiej, wielokrot nie ranny, inwalida, należał do oficerów szczycących się licznymi odznaczeniami. Doprowadzony do Komendy Miasta za czął się 102
pieklić, wołając kto śmie go zatrzymywać! Aby mu przerwać, zaproponowałem wypicie szklanki kawy. Nie pomog ło to jednak i kapitan Ch. podniesionym głosem domagał się połączenia z ambasadą francuską, pragnąc zawiadomić przed stawiciela dyplomatycznego Franc ji, że obrażono kawalera Le gii Honorowej. Tym razem nie wytrzymałem i udając oburzonego począłem również krzyczeć, dowodząc, że to raczej on mnie, oficera w służbie, obraża, a nadto nie przystoi kawalerowi Orderu Virtuti Militari dzwonić do ambasady fra ncuskiej. Coś z moich wywodów dotarło do świadomości podnieconego alkoholem kapitana, bo się uspokoił, a nawet wkrótce zaczął ze mną rozmawiać z pewnymi oznakami sympatii. Od tego czasu zostaliśmy przyjaciółmi. Inne zdarzenie miałem kilka lat później, kiedy to jakiś żartowniś zadzwonił z „Oazy”, najelegantszego lokalu ówczesnej Warszawy, informując Komendę Miasta o wielkiej awanturze wywołanej tam przez wojskowych. Natychmiast udałem się tam motocyklem. P o wejściu do lokalu stwierdziłem, że ówczesny komendant policji płk Jagrym-Maliszewski okłada stół laską, bez której jako inwalida nigdy się nie pokazywał. P rzy nim stał Wieniawa, ówczesny komendant garnizonu. Błyskawicznie oceniwszy sytuację, zameldowałem się Wieniawie i zapytałem, czy nie potrzebuje pomocy. Ze śmiechem odpowiedział, że nie. Jak się potem okazało, awanturę wywołał komendant policji, którego do wściekłości doprowadził fakt, że przy opuszczaniu lokalu w szatni podano płaszcz najpierw Wieniawie, a później dopiero jemu. Musiał mu najwyraźniej w tym dniu zaszkodzić o jeden za dużo wypity kieliszek alkoholu, bo wszczął awanturę, zresztą ku uciesze Wieniawy. W Warszawie panował wówczas zwyczaj rezerwowania w każdym teatrze miejsca dla komendanta garnizonu. Miejsce takie, oznaczone specjalną tabliczką, znajdowało się w pier wszym rzędzie. Utarło się, że oficerowie pełniący służbę inspek cyjną w garnizonie mieli pierwszeństwo w ubieganiu się o ze zwolenie zajmowania tego miejsca. Korzystając często z tego przywileju, po kilku latach znałem chyba nie mal wszystkich aktorów warszawskich teatrów. W 1926 roku zamieszkałem ze swymi kolegami, nauczycie lami warszawskich szkół miejskich, na ulicy Inżynierskiej 10. Cała pięciopiętrowa kamienica przeznaczona została na szkołę, 103
z której jednak po pewnym czasie jakaś komisja wyłączyła piąte piętro, orzekając, że na nim nie mogą znajdować się izby szkolne. Jedna właśnie z takich klas powstała kiedyś z dwóch pokoi z kuchnią, przydzielona została trzem nauczycielom, którzy mnie przygarnę li. Jednym z nich był Stanisław Krupka, Kurp spod Kolna, radykalny ludowiec, cieszący się dużą popularnoś cią wśród Kurpiów. Z tej to przyczyny do naszego mieszkania stale zjeżdżało pełno gości bądź udających się w odwiedziny do Stanów Zjednoczonych, bądź ze Stanów do Myszyńca. Ostrołęki lub Kolna. P onieważ wśród tych gości znajdowały się rów nież niewiasty, sprawiały nam one dodatkowe kłopoty. Wiosną 1927 roku na stanowisko dowódcy pułku na miejsce pułkownika Sawickiego przyszedł trzydziestokilkuletni pułkownik Sztabu Generalnego Erwin Więckowski, który tuż przed wypadkami majowymi był szefem sztabu Okręgu War szawskiego, a jego zaradność i pomysłowość okazała się dużą pomocą dla P iłsudskiego. Była to indywidualność znacznie przerastająca uzdolnieniami poprzednika. P racowity i umiejący wyrazić to, co myślał, na piśmie, już w niewiele dni po objęciu dowództwa wydał osobiście przez siebie redagowane instrukcje, co w historii naszego pułku było sprawą bez precedensu. P ułkownik Więckowski wykazywał żywe i szer okie zaintere sowania sportowe. P ełnił zresztą wraz z adiutantem pułku. Ste fanem Lothem, wysokie funkcje we władzach popularnego w Warszawie klubu sportowego „P olonia”. Z tej też racji prag nął, by pułk reprezentowany był we wszystkich wojskowych imprezach sportowych. Tak się złożyło, że okazałem się wów czas najsprawniejszym fizycznie spośród oficerów pułku, o czym świadczyły moje wyniki w próbie sprawności. Trzyletni pobyt w Szkole P odchorążych zrobił jednak swoje. P amiętam, że w tym czasie modne stały się marszobiegi. Mimo że dalej byłem dowódcą plutonu w szkole podoficerskiej, nie przestałem pełnić funkcji oficera sportowego pułku - i co więcej nie znalazł się oprócz mnie żaden oficer, który mógłby być dowódcą drużyny biorącej udział w marszobiegach organizowanych poza pułkiem. Kiedyś w ramach wewnętrznych zawodów pułkowych przy niosłem na metę omdlałego z wysiłku dowódcę rywalizującej ze mną drużyny. Co prawda zawody i tak przegrałem, dlatego że 104
jeden z moich zawodników, Rybarczyk, zasłabł na trasie. P rzewieziony do szpitala zmarł nie odzyskując przytomności. Było to następstwem karygodnego niedbalstwa zarówno ze strony organizatorów owej imprezy, jak i pułkowego lekarza, którzy nie pomyśleli o konieczności dokonania choćby pobieżnego le karskiego przeglądu zawodników przed startem. Na podobnych zawodach, organizowanych w ramach dywizji, reprezentowałem pułk w Dęblinie. Drużyna przygotowała się dobrze, tak że byłem pe wny zwycięstwa. Na całej trasie marszobiegu uzyskiwaliśmy bardzo dobre międzyczasy, ale tuż przed metą znów spotkał nas pech. Tym razem jeden z zawodników naszej drużyny omdlał z powodu potwornych boleści żołądka. Co prawda donieśliśmy go do mety, ale nie było już mowy o pierwszym miejscu, straciliśmy bowiem tak dużo czasu, że spadliśmy na drugie. Wypadek ten zda rzył się pewnemu starozakonnemu żołnierzowi, który żywił się w tak zwanej koszernej kuchni poza koszarami, zorganizowanej przez gminę żydowską. Zap ewne do przysługującego żołnie rzowi strawnego coś tam jeszcze dodawano, bo jedzenie było wyjątkowo obfite i smaczne. Naszemu zawodnikowi, przyzwyczajonemu do innej strawy, prawdopodobnie zaszkodził posiłek otrzymany w gościnnym 15. pułku piechoty w Dęblinie, a ujawniło się to dopiero na trasie marszu po wielkim wysiłku fizycznym. Z uwagi na kiepskie warunki mieszkaniowe większości kadry pułku i wielkie jej rozproszenie po całej Warszawie rzadko się wzajemnie odwiedzano. Kasyno, choć dobrze urządzone i zagospodarowane, na ogół świeciło pustkami. Jedynie w czasie przerwy obiadowej zbierała się w nim pewna grupa stołowników, jako że wśród około 40 oficerów pułku było kilkunastu kawalerów. W godzinach popołudniowych w kasynie spotykało się czasem kilku oficerów prowadzących ożywione nieraz dys kusje. Najczęściej byli to dowódcy kompanii, którzy mieli zna cznie więcej wolnego czasu od subalternów. Któregoś dnia gorącą debatę w tym gronie wywołało przemówienie P iłsudskiego wygłoszone 15 grudnia 1926 roku. P iłsudski przybył wtedy do Sejmu o godzinie 19.00, a przemówienie swe rozpoczął dopiero o godzinie 23.30 po wysłuchaniu postulatów i dezyderatów posłów. Godząc się z uwagami o przeroście administracji, polemizował z innymi, w szczególności z tezami Libe rmana. Między innymi mówił: 105
„…skarżyli się oni na przerost administracji w porównaniu z wartością samego obiektu, którym się administruje. Jest to niewątpliwie jedna z największych bolą czek naszej armii. Otóż muszę powiedzieć, że przerost administracji jest cechą charakterystyczną wszystkiego, co robią P olacy. Wszę dzie administracja zjada dochody przedsiębiorstw, nawet prywatnych. Jest to również choroba naszego wojska... Jednym z największych kłopotów wojska jest obecnie rozmieszczenie oficerów tak zwanych administracyjnych, których liczba rośnie wskutek dyskwalifikacji oficerów w pracy liniowej. Są to nie tylko ludzie ranni i kontuzjowani, ale mnóstwo nieużytków wojskowych, któreśmy w siebie wchłonęli... Dążenie do skróce nia służby wojskowej jest zjawiskiem stałym na całym świecie. Wybuch wojny zastał służbę dwuletnią, z wyjątkiem Rosji i Francji... Żądać od oficera, żeby był dobrym oficerem, a rów nocześnie zdolnym pedagogiem, to jest rzecz trudna, i obawiam się, że gdy zwiększymy nacisk w kierunku szybkiego nauczania żołnierzy, staniemy wnet przed kryzysem, przed którym stanęły wszystkie armie, przed kryzysem ja k gdyby konieczności podziału korpusu oficerów na dwie kategorie, z których jedna by tylko uczyła, a druga była od reszty służby...” Warto zauważyć, że przemówienie to było zrozumiałe, czego nie można powiedzieć o wystąpieniach P iłsudskiego na podob ne tematy kilka lat później. P rzychodzili też czasem do kasyna, w odwiedziny swych kole gów, oficerowie, którzy, jak wspominałem, przeniesieni zostali z naszego pułku do kompanii zamkowej. P rzy tej okazji prze kazywali różne plotki, jakie obiegały środowisko zamkowe. Na przykład w pierwszej pomajowej szopce politycznej, do której teksty napisali Lechoń, Tuwim i Słonimski, „występował” Mościcki, śpiewając: Bywaj , chemio, zdrowa, oj czyzna mnie woła, bo była reak cj a i związk i dok oła, ale w polityce tak ie są af ery, że cię nie zapomnę H 2 SO 4 (Kwas siarkowy, jak powszechnie wiadomo, wyżera dziury.) Otóż dowiedzieliśmy się, że pewnego dnia w czasie przedsta wienia zjawił się za kulisami szef gabinetu wojskowego prezydenta, generał 106
Sergiusz Zahorski, i zapytał uprzejmie Lechonia, który był kierownikiem teatru, czy nie dałoby się usunąć z szopki kupletów o Mościckim. Lechoń oświadczył, że to niemożliwe. Wtedy generał poprosił o zrobienie przynajmniej lego. „by pan prezydent tak nie skakał na tej że rdzi”. Lechoń obiecał coś zmienić... Wśród oficerskich małżeństw w pułku połowa była bezdzietna, z pozostałych zaś większa część miała jedno dziecko. Nie pamiętam natomiast żadnego małżeństwa z trojgiem lub więce j dzieci. Mimo to w rodzinach, gdzie małżonka nie pracowała, z finansami było krucho. Zarówno te okoliczności, jak i możliwość korzystania z rozrywek, jakie oferowała stolica, nie wpływały na ożywienie życia towarzyskiego w pułku. Jedynie na przełomie lat 1926 -1927 kilkakrotnie organizowano w połowie tygodnia wieczorki tańcujące. P óźniej i tego zaniechano, mimo że już oddano do d yspozycji kadry pułku spory budynek mieszkalny położony niedaleko kasyna. Największymi wydarzeniami w życiu towarzyskim pułku były: coroczny bal sylwestrowy oraz zabawa w dniu święta pułkowe go. Na Sylwestra przyjeżdżało do pułku wielu gości spośród licznych oficerów reze rwy zarówno z Warszawy, jak i z prowincji. Więzi z pułkiem „starych akademików” były dość ścisłe i chętnie z obu stron podtrzymywane. Równolegle, tego samego dnia organizowano zabawę w kasynie podoficerskim, na którą z reguły, choćby na kilkadziesią t minut, wpadała większość oficerów pułku. Wśród gości balowych znajdowali się różni dygnitarze wojskowi, a także dowódca dywizji, który nigdy nie opuś cił sylwestrowego balu. P onadto w środku karnawału odbywał się bal, na który zapraszano wielu gości włącznie z cudzoziemcami. Znacznie częściej zabawy taneczne urządzały kasyna podoficerskie, na które chętnie chodzili oficerowie kawalerowie. In nych imprez o charakterze towarzyskim, jak majówki, wyciecz ki statkiem itp., nie organizow ano. Co roku konstytuował się w pułku sąd honorowy dla młod szych oficerów (nazwa ta obejmowała do połowy lat trzydzie stych również kapitanów), wybierano drogą tajnych, skrupu latnie przeprowadzanych wyborów. Właściwie nie było zdarze nia czy sprawy dotyczącej oficera, która nie mogłaby się znaleźć na wokandzie sądu honorowego. W środowiskach, gdzie pojęcia
107
honoru nie interpretowano zbyt elastycznie, odgrywały sądy te wielką rolę wychowawczą. Ich wyroki w sprawach pieniężny ch i niedopełnienia obietnicy małżeństwa były bardzo surowe. Za największą hańbę uchodziło pożyczanie pieniędzy od podwład nych. Każda sprawa niezależnie od tego, jak ją pot raktowano w karnym sądzie wojskowym, automatycznie rozpatrywana była w sądzie honorowym. Jeśli nawet prokurator umorzył dochodzenie, to wcale nie przesądzało, że w sądzie honorowym ktoś mógł zostać nawet zdegradowany. Znamienne bywały wypadki związane z nie zrealizowaną obietnicą małżeństwa, przy uprzednim materialnym wykorzystaniu niewiasty. Zdarzało się, że oficerowie wpadali w sidła wyrafinowanego szantażu. Jeśli się w porę spostrzegli unikali katastrofy. Taką sprawę miał w pułku kapitan N., były wieloletni adiutant prezydenta. P osą dzono go o wzięcie znacznej sumy pieniędzy a conto posagu przyszłej oblubienicy. Otóż fakt oczywistej pożyczki został sprytnie wykorzystany przez zadurzoną niewiastę, która z zemsty za brak wzajemności uknuła oskarżenie. W tym wypadku sprawa skończyła się pomyślnie dla kapitana N. Gorzej było z mym młodszym kolegą z podchorążówki, podporucznikiem lotnictwa S. Oskarżony o nie zrealizowaną obietnicę małżeństwa został zdegradowany i zwolniony z wojska. Był to człowiek bardzo ambitny i nieprzeciętnie zdolny, przy tym dbały O swój honor. Nie orientując się w następstwach, jakie może mieć powstrzymanie się od zeznań wyjaśniających jego stosu nek do oskarżycielki, doprowadził do sytuacji, w której sąd orzekł najwyższą karę. W rok po tym zdarzeniu spotkał swą dawną sympatię na przystanku tramwajowym i zapytał, dlaczego to uczyniła. Oświadczyła mu wówczas, że kochając bardzo nie chciała go stracić i usiłowała w ten sposób na trwałe pozys kać. Spotkanie doprowadziło w końcu do zawarcia przez tę parę związku małżeńskiego. S. skończył politechnikę i został wziętym inżynierem. Małżeństwo jego okazało się wyjątkowo szczęśliwe.
Święto pułkowe w 1927 roku, przypadające na dzień 3 czerw ca, przygotowywane było długo i starannie. Zebranie oficerskie postanowiło, by wszystkie posiłki i trunki podawać zaproszo nym gościom bezpłatnie. W tym celu opodatkowaliśmy się po 50 zł od 108
osoby. Być może, że dowódca pułku otrzymał jeszcze jakieś na ten cel pieniądze. P ułk nasz, dzięki swej tradycji, bardzo zabiegał o utrzyma nie jak najlepszych stosunków z czterema czołowymi uczelniami warszawskimi, których herby umieszczono na naszym pułkowym sztandarze. Były to: Uniwersytet, P olitechnika, Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego i Wyższa Szkoła Handlowa. Ówczesne kierownictwo polityczne kraju pragnęło kontakty pułku wykorzystać jako transmisję wpływów sanacji na młodzież akademicką. P amiętam, że w czasie święta w paradzie uczestniczyły kompanie akademickie, wystawione przez wspo mniane uczelnie. Na balu pułkowym bawili się również przedstawiciele senatów i młodzieży akademickiej. Defiladę pułku przyjmował I wiceminister spraw wojskowych, generał Daniel Konarzewski, który występował w imie niu ministra, marszałka P iłsudskiego, w towarzystwie II wice ministra, generała Fabrycego, szefa Sztabu Generalnego, gene rała P iskora, i generała Dreszera. Na żołnierski obiad, wydany pod gołym niebem, przybył prezydent RP w towarzystwie gene rała Zahorskiego i adiutantów rotmistrza Jurgielewicza oraz kapitana Nagórnego. Wieczorem na balu w kasynie oficerskim zjawił się P iłsudski w towarzystwie adiutanta, porucznika Alfonsa Vacquereta. P o kilkuminutowej rozmowie w bocznym salonie z obecnymi na zabawie dygnitarzami P iłsudski udał się na salę balową, gdzie powitał bawiących się ogólnym ukłonem. P o powrocie do salonu spędził w nim ponad godzinę, wypijając dwie czy trzy wódki gawędząc w gronie gości. W niewiele dni po święcie pułkowym odbył się w gmachu P olitechniki Warszawskiej międzynarodowy zjazd lekarzy wojskowych, na który przybyć miał P iłsudski. Z tej racji pułk nasz wystawiał kompanię honorową, dowodzoną przez kapitana Miłosza Krzywkowskiego, który tuż przed przyjazdem P iłsudskie go z powodu upału zasłabł. Nadjechał marszałek. Krzywkowski gwałtownie wyrzucił z siebie komendy i zameldował P iłsudskiemu kompanię. Ten zasalutował (oczywiście nieprawidłowo) i powiedział: „Dziękuję, wojsko do cienia”. Na rogu Nowowiejskiej i P olnej, gdzie staliśmy, rosły piękne lipy i na wiele me trów ciągnął się długi parkan okalający pola wyścigowe. Tuż po komendzie 109
„do nogi broń” Krzywkowski chwiejnym krokiem oddalił się, przekazawszy mi komendę. P o zniknięciu P iłsudskiego w gmachu P olitechniki zarządziłem ustawienie broni w kozły i dałem komendę: „Rozejść się do cienia”. P rzy powrocie marszałka, który jakoś nieoczekiwanie wynu rzył się z drzwi gmachu P olitechniki, dałem komendę „ba czność!” odpowiedział na nią ponownie dziarskim ukłonem wojskowym. Według przepisów podczas oficjalnego występowania kompanii honorowej obecność dowódcy batalionu i dowódcy pułku była obowiązkowa. Dowódca pułku, który nie był obecny przy pierwszym raporcie Krzywkowskiego, zrobił mi straszną awanturę, że nie trzymałem kompanii w szyku zwar tym. Wyjaśniłem, że sam marszałek polecił, by wojsko odpoczywało w cieniu. W miesiąc po świę cie pułkowym, w połowie lipca, wymasze rowaliśmy na obóz letni. P onieważ w Warszawie mieliśmy wciąż za mało miejsca do ćwiczeń, pułk nasz programowo wychodził do rejonów letniej koncentracji dywizji kilkanaście dni wcześniej, by nareszcie można było przeprowadzić zajęcia na szczeblu wzmocnionej kompanii. P ełniłem już wtedy służbę w 3. szkole podoficerskiej, która w czasie marszu odgrywała rolę kompanii sztandarowej pułku. Maszerując na czele, poprzedzani byliśmy je dynie przez zna komitą orkiestrę pułkową. Miała ona dwóch kapelmistrzów. Kierował nią przemiły kapitan Stefan Lidzki-Śledziński, świetny piechur, warszawiak, kawaler Orderu Virtuti Militari. Zna no go z tego, że w czasie swego urlopu obładowany ogromnym plecakiem odbywał pieszy marsz do Wilna. Był to człowiek dużej kultury umysłu, doktor muzykologii, a po drugiej wojnie światowej rektor Konserwatorium Warszawskiego i wieloletni prezes Związku Kompozytorów P olskich. Moim nowym bezpośrednim przełożonym został dowódca szkoły podoficerskiej, kapitan Czesław Lewiński. Był to mój trzeci z kolei dowódca kompanii szkolnej. Mogłem się już prze konać, że jakkolwiek istniały pisemne programy szkolenia zale cane z góry, wszystko, poza czasokresem kursu, zależało o d dowódcy kompanii. Nikt z jego pułkowych przełożonych nie krępował go w realizacji programu. Świetną ilustracją takiego stanu rzeczy był absolutny brak kontroli zarówno ze strony dowódcy batalionu, jak zastępcy dowódcy czy dowódcy pułku. 110
P amiętam, że w kompanii szkolnej, dowodzonej jeszcze przez kapitana Borkowskiego, jeden jedyny raz w czasie zajęć stawił się na sali wykładowej pułkownik Sawicki, towarzys ząc inspekcjonujące mu pułk generałowi Dębowi-Biernackiemu. Było to w czasie mego wykładu o lotnictwie, którego treść zresztą nie zachwyciła generała, ponieważ, wydała mu się nadmiernie „uczona" (z uwagi na poziom słuchaczy, żołnierzy byłej kom panii przybocznej, zarzut był zgoła niesłuszny). O szczegółach program u przesądzały przyzwyczajenia, nawyki i upodobania dowódcy kompanii, a nawet dowódców plutonów, jeżeli im nie przeszkadzano. Na przykład dowódca plutonu ckm miał dużą swobodę, ponieważ dotychczasowi dowódcy kompanii, kapita nowie, niewiele wiedzieli o techniczno-taktycznych właściwoś ciach tego sprzętu bojowego. P rowadząc szkolenie bojowe swe go plutonu, pragnąłem, by poziom ćwiczeń nie odbiegał zbytnio od poziomu zajęć, jaki pamiętam ze szkoły oficerskiej. Moje usiłowania nie spotkały się z aprobatą kapita na Lewińskiego, w którego oczach uchodziłem za zbyt młodego i niedoświad czonego, a moja praktyczna wiedza wyniesiona ze szkoły nie była przezeń ceniona. Kapitan Czesław Lewiński zawsze zabiegał o to, by zarówno jego samego, jak i jego kompanię traktow ano w sposób szcze gólny. Nieustannie z czegoś był niezadowolony. I tak na przykład po przyjściu do wsi Modzele (położonej na południe od Łomży) późną nocą nie mógł zdecydować się na kwaterę wy znaczoną dla naszej kompanii na czas obozu letniego, uważając ją za mało stosowną, w wyniku czego żołnierze położyli się ostatecznie w wyznaczonym dla nich miejscu niemal 3 godziny później od pozostałych kompanii. Lewiński był na pewno człowiekiem porządnym, idealistą pe łnym zapału, ale zupełnie niezorganizowanym. Czasem dochodziło między nami do nieporozumień, tym bardziej że mimo pracowitości i jak najlepszych chęci nie opanował, jak mi się wydawało, należycie rzemiosła wojskowego. P ewnego pięknego niedzielnego popołudnia kilkunastu oficerów z dowódcą pułku na czele pojechało z Modzeli do Łomży i udało się do znanej knajpy „P od Konikami”, słynącej ze zna komitych raków. P o kilku kieliszkach dowódca pułku wpadł na pomysł zorganizowania zabawy tanecznej. P ostanowiono, że paru z nas, wśród nich również i ja, uda się na miasto w celu zaproszenia 111
kilku pań na zabawę. Wyszliśmy z lokalu zastana wiając się, jak zabrać się do wypełnienia tej delikatnej przecież misji. P rzechadzając się po ulicach zauważyliśmy, że na balko nie jednej z kamienic siedzą jakieś dwie młode niewiasty. Wraz z Waryńskim udałem się do tego mieszkania i po przeproszeniu za nieoczekiwane najście wyjaśniłem, o co chodzi. Rozweselone panie zgodziły, się na naszą propozycję i obiecały przybyć o ustalonej godzinie. Jednak bodaj że w trzecim z kolei mieszka niu jakaś elegancka pani ofuknęła nas i nie prosząc do środka powiedziała w języku francuskim do młodej interesująco wyglądającej panny, że zapewne oszaleliśmy, skoro zwracamy się do nich z podobną propozycją. P owiedziałem wówczas Waryńskiemu, żeby wystąpił, wiedząc, że jedynym językiem, którym naprawdę potrafi się posługiwać, jest francuski. Kilka zdań wypowiedzianych doskonałą francuszczyzną odniosło pożądany efekt i ostatecznie również te panie znalazły się na nasze j zabawie. Któregoś dnia w czasie porannego golenia na podwórku za grody, w której kwaterowaliśmy, byłem świadkiem, jak chłop tłukł babę. Widywałem ją codziennie i zrobiło mi się jej żal. Odłożyłem żyletkę i złapałem chłopa za kołnierz. Ku memu niepomiernemu zdziwieniu kobieta uczepiła się mojej ręki krzycząc, że „to jej chłop” i że „ma prawo”. Śmiano się później ze mnie w pułku przez długi czas z powodu tej niestosownej inter wencji. Tuż przed samymi manewrami dywizyjnymi znaleźli się w pułku oficerowie, którzy przyjęci już byli do Wyższej Szkoły Wojennej, a u nas odbywali swój staż w piechocie. Między nimi był major Heliodor Cepa, późniejszy wieloletni dowódca łą czności armii polskiej, oraz kawalerzysta, porucznik Zakrzew ski. Tego ostatniego przydzielono do naszej kompanii, w której przez cały czas manewrów dowodził plutonem. Jak się okazało, ten wykształcony oficer, przywykły do wygodnego trybu życia - był już ponoć zastępcą attache wojskowego w jakimś kraju - przeżywał krzyż pański, odbywając w swych nie dość dopasowanych butach długie, nieraz kilkudziesięciokilometrowe marsze. Schudł i sczerniał, ale ambitny po kilku dniach przyszedł do równowagi, przekonując się na własnej skórze, że największym wrogiem piechoty jest kurz, nie kończące się marsze, brak snu oraz niewygody biwaków i kwater.
112
P o ćwiczeniach dywizji odbyły się wielkie manewry, w czasie których ani razu jednak nie doszło do rozwinięcia naszego pułku. Kilkanaście razy prowadziłem nocą szpicę, zapewne dlate go, że dowódcy pułku wydawało się, iż jestem najbardziej wy trzymały. Nie było dobrych map. P osługiwaliśmy się jedynie starymi niemieckimi mapami sprzed wojny, a od tamtej pory sytuacja w terenie uległa przecież pewnym zmianom. W czasie marszu przez lasy, zwłaszcza w nocy, liczyłem kroki i macałem wszystkie dukty - szczęśliwie jakoś nie zbłądziłem. Niewielu zresztą ludzi interesowało się porównywaniem terenu z mapą. Na zakończenie manewrów odbyła się w Zambrowie wielka defilada przed gene rałem Rydzem-Śmigłym. Wśród nas mówiono, że owa wielka koncentracja wojsk zorganizowana była z uwagi na wyjazd P iłsudskiego do Ligi Narodów na rozmowy z Waldemarasem. P rzeprowadzone w szkole podoficerskiej egzaminy końcowe ujawniły bardzo dobre wyszkolenie ludzi mego plutonu. Kilku z nich zostało nawet prymusami szkoły. Jednak według dowódcy kompanii, kapitana Lewińskiego, nadmierne faworyzowanie przeze mnie praktycznych umiejętności wykonywania różnych czynności kosztem wiedzy teoretycznej było niewłaściwe, co doprowadziło ostatecznie do przeniesienia mnie ze szkoły podoficerskiej do 5. kompanii. Chwilowo zastępowałem dowódcę kompanii, kapitana Zyg munta B., dowodzącego pododdziałem na poły skadrowanym, liczącym niespełna 30 szeregowych. Wkrótce zorientowałem się, że żołnierze ci nie odbywają prawie żadnych ćwiczeń, a co najmniej połowę spośród nich kapitan i jego żona zatrudniają u siebie, do posług osobistych. P rzekonałem się wówczas, że żołnierz poborowy szkoli się jedynie w pierwszych kilku miesiącach służby. Tak przynajmniej było w moim pułku. Rekruci przychodzili dwa razy w roku, na przełomie marca i kwietnia oraz w październiku. P obór wio senny miał znacznie lepsze warunki szkolenia, którego okres trwał około 6 miesięcy, to jest do zakończenia manewrów je siennych, a zatem zwykle do końca września. Następnie żołnierze , których nie skierowa no do szkoły podoficerskiej oraz na funkcje rze mieślników, pisarzy, ordynansów, woźniców, sanita riuszy czy kucharzy, tworzyli kompanie starszego rocznika, które z reguły pełniły służbę wartowniczą zarówno w formacji własnej, jak i w garnizonie. P rzeciążenie służbą garnizo113
nową było niepomiernie wielkie, ponieważ oprócz pełnienia wart i służby pogotowia garnizonowego kompa nia musiała uczestniczyć w pogrzebach wojskowych. Było to w Warszawie bardzo uciążliwe, bo prawie wszystkie na przykład pogrzeby genera łów, w których regulaminowo uczestniczył batalion piechoty i działon artylerii, rozpoczynały się w śródmieściu, najczęś ciej sprzed kościoła Świętego Krzyża, skąd w odpowiednim, nie spiesznym tempie kondukt udawał się na P owązki wojskowe, na najbardziej odległy wówczas cmentarz stolicy. P owrót do koszar odbywał się również na piechotę. O ile dobrze pamię tam, później jakoś to skorygowano, a może naruszono regula min, bo na pogrzeby delegowano jedynie kompanię i działon, oczywiście ze sztandarem i orkiestrą. Istną zmorą było asystowanie kompanii przy uroczystościach powitalnych i pożegnalnych podczas wizyt głów państw obcyc h oraz innych dostojników zagranicznych, jak i uroczystych wyjazdach i przyjazdach naszego prezydenta. Nawet takie uroczystości jak Święto Morza były ciężkim brzemieniem dla żołnierzy garnizonu warszaw skiego. 18 listopada 1927 roku jako dowódca pocztu sztandarowego udałem się z wystawionym przez pułk batalionem na dziedziniec zamkowy. Środek dziedzińca zasłano dywanem o ogro mnych rozmiarach, jakiego nigdy dotąd nie widziałem. P rócz nas przybył tam również szwadron z 1. pułku szwoleżerów. Dowódcą całości był pułkownik Wieniawa. Uroczystość od bywała się z racji wręczenia marszałkowi P iłsudskiemu najwyż szego odznaczenia, jakie według tradycji francuskiej otrzymać mógł naczelny wódz, mianowicie zwykłego medalu wojskowego za odwagę, przywiezionego z Francji przez marszałka Ludwika Francheta d’Espereya. Gdy na dziedzińcu ukazał się P iłsudski, Wieniawa, który złożyć miał raport, podjechał do niego konno. P iłsudski, nie zatrzymując się, kilka razy krzyknął: „Nie wjeż dżaj na dywan!” Jednak Wienia wa nie usłuchał. P rzy wręczaniu medali orkiestra pułkowa, niewątpliwie najlepsza wówczas w P olsce orkiestra dęta, grała Marsyliankę. Marszałkowi Francji wydało się jednak, że jest ona grana zbyt wolno, bo w pewnej chwili - ku wielkiej naszej uciesze - zaczął nadawać tempo trzymaną w ręce buławą. P o raz drugi byłem na Zamku 1 stycznia 1928 roku wraz 114
z delegacją, w skład której wchodziłem jako najmłodszy wie kiem oficer pułku. Delegacje oddziałów garnizonu warszaw skiego, składające noworoczne życzenia, przyjmowane były przez prezydenta występującego w towarzystwie marszałka P iłsudskiego. Dla zaakcentowania wyróżnienia oddziałów, dla których głowa państwa miała szczególne uznanie, prezydent nie poprzestał na witaniu ich dowódców, lecz ściskał dłonie rów nież wszystkich pozostałych członków delegacji. Wyróżnienie to spotkało I. pułk szwoleżerów oraz 36. P ułk P iechoty Legii Akademickiej i musiało wyglądać nawet dosyć dziwnie, gdyż obok nas stały delegacje 21. i 30. pułku, a Mościcki witał się jedynie z ich dowódcami. Na przedwiośniu tegoż roku zostałem wezwany przez do wódcę pułku, otrzymałem rozkaz przygotowania drużyny pułkowej do udziału w marszu s zlakiem kadrówki na trasie Kra ków-Kielce. Zapewniono mi wszelką potrzebną pomoc i szerokie pełnomocnictwa, abym mógł zrobić wszystko dla osiągnię cia przez naszą drużynę zwycięstwa. Na przełomie marca i kwietnia „przegoniłem” około tysiąca trzystu szeregowych pułku na trasie Warszawa -Łomianki Warszawa i wybrałem dwudziestu kilku najlepiej biegających. Od tego momentu rozpocząłem ze swą drużyną systematyczny i bardzo uciążliwy trening. Kapitan Muszkie t-Królikowski, oficer naszego pułku, pracujący w Strzelcu, skontaktował mnie z przebywającym w P olsce pułkownikiem armii fińskiej z podobnej do Strzelca organizacji. Rozmawiałem z nim kilkakrot nie. Na zakończenie naszych spotkań ustaliliśmy szczegółowy program treningu sporządzony według jego zaleceń. Treningi rozpoczynaliśmy o czwartej rano, ponieważ, o tej właśnie godzinie miał nastąpić start w Oleandrach. P o przy krych doświadczeniach z poprzednich marszobiegów, nierównie krótszych, starałem się o jak najbardziej staranne i wszech stronne przygotowanie zawodników. Do pomocy poprosiłem znanego wówczas lekarza sportowego dr. Stanisława Luksemburga, który na dwa miesiące przed startem drużyny systematycznie masował naszych zawodników. Mniej więcej w połowie okresu treningowego po zjedzeniu truskawek potwornie spuchłem na skutek uczulenia alergiczne go. P rzerażony dowódca pułku osobiście zawiózł mnie do kliniki. Wprawdzie nic mi się poważniejszego nie stało, a le wskutek 115
ogólnego osłabienia o dowodzeniu drużyną podczas zawo dów nie mogło być mowy. Na trzy tygodnie przed startem, mającym nastąpić 6 sierpnia, trenowana nadal przeze mnie drużyna pułku odbyła na wyzna czonej trasie próbny marsz, uzyskując czas lepszy o 2 godziny 41 minut od zwycięzcy z ubiegłego roku. P o kilku dniach ła godniejszego treningu wzmogłem jego intensywność, by drużyna tuż przed startem osiągnęła szczyt kondycji. P o przyjeździe do Krakowa ulokowałem swoją drużynę w hotelu, zapewniając jej możliwie najlepsze warunki i chroniąc od niewygód, na które, mimo wielkich starań organizatorów, narażonych było około stu dwudziestu drużyn przybyłych z ca łej P olski. 6 sierpnia o godzinie 4.00 nastąpił start. Byłem pewny zwy cięstwa. P o godzinie wybrałem się na rowerze w ślad za druży ną. Chłopcy biegli dobrze, utrzymując tempo zgodnie z. ustalo nym przeze mnie programem czasowym, zaleconym do ścisłego przestrzegania dowódcy drużyny, kapralowi Stanisławowi Ros sie, doświadczonemu zawodnikowi warszawskiej P olonii. Sędziego nadzorującego (oficera z 68. pp) zdziwiło wspaniałe tempo, utrzymywane do tej pory przez moją drużynę, jak i ujawniona przez nią doskonała forma. P o stwierdzeniu, że wszystko przebiega zgodnie z przewidzianym planem, pojechałem do Słomnik, by tam oczekiwać na przybycie zawodników. Spotkała mnie jednak niemiła niespodzianka. Ku memu zdziwieniu drużyna nie przybiegła do wspomnianej miejscowości w oznaczonym czasie. Byłem zanie pokojony. Od łączników dowiedziałem się, że najlepszy dotychczas nasz zawodnik, jedyny w drużynie podoficer zawodowy, kapral Roszkowski, nieoczekiwa nie zasłabł na trasie (pech nas, widać, nie opuszczał). Jego niedyspozycja zaciążyła na tempie całej drużyny. (Regulamin zawodów posta nawiał, że czas dla drużyny liczony będzie według czasu przekroczenia linii mety przez ostatniego zawodnika. W wypadku gdyby zabrakło choć by jednego członka drużyny na mecie, następowała dyskwalifikacja całej drużyny.) P ełen niecierpliwości i niepokoju oczekiwałem wraz z towa rzyszącym mi dr. Stanisławem Luksemburgiem zawodników na mecie w Miechowie, zupełnie nie rozumiejąc przyczyn zas łabnięcia Roszkowskie go. W każdym razie 1 etap Kraków - Miechów 116
przegraliśmy. Drużyna nasza zajęła 6. miejsce. N astępnego dnia po dokładnym zbadaniu zawodnika lekarz oświadczył, że Roszkowski z niewiadomej przyczyny bardzo jest osłabiony i nie wyklu cza, że przy dalszym wielkim wysiłku może się to niedobrze skończyć. Mimo to drużyna pobiegła w pełnym skła dzie. P rzed wyruszeniem poleciłem kapralowi Rossie, by w wypadku spostrzeżenia, że Roszkowski czuje się w dalszym ciągu źle, przerwał marsz. Był to mój błąd. Już pierwsze dwie godziny marszobiegu nie zapowiadały zwycięstwa. W międzyczasie Roszkowski co prawda przyszedł do siebie i drużyna w pełnym składzie przybiegła na metę, ale osiągnięty czas okazał się nienadzwyczajny. Ostatniego dnia zawodów poprosiłem swych podopiecznych, by pokazali klasę, jaką naprawdę reprezentują. I rzeczywiście, etap Jędrzejów-Kielce wygrała nasza drużyna. Ostatecznie zdobyliśmy piąte miejsce i dodatkową nagrodę za najlepszą formę ujawnioną w czasie zawodów. Byłem niepocies zony, ponieważ osiągnięty wynik był niewspółmierny do włożonego wysiłku organizacyjnego. Trasę 122-kilometrową drużyna przebyła w 12 godzin i 36 minut, podczas gdy na jednym z treningów jeszcze przed moją chorobą potrafiliśmy wykonać skok na trasie 64 kilometrów w czasie 6 godzin i 20 minut. Doznałem wielkiego zawodu. Sądziłem, że po wygraniu w tym roku zawodów będę mógł nakłonić dowódcę pułku do zorganizowania plutonu zwiadowców, zdolnych do ka żdej akcji, przypominających późniejszych komandosów. W czasie przygotowań do tej imprezy wszyscy członkowie drużyny uczyli się pływać, jeździli na rowerach, zręcznie brali przeszkody, wykonując przy tym różnorodne, intensywne ćwiczenia sportowe. P o zakończeniu zawodów zostaliśmy zaproszeni na obiad przez, dowódcę 4. pułku piechoty pułkownika Jażdżyńskiego. P amiętam, że wśród zawodników wyróżniał się dyscypliną i ofiarnością kapral, z którym los mnie zetknął w wiele lat później, po drugiej wojnie światowej, i z którym łączyły mnie serdeczne stosunki. P o powrocie z zawodów kapitan Królikowski zawiózł mnie ze zdobytym pucharem do dowódcy pułku, przebywającego wówczas w rejonie P rzasnysza. Dowódca wydawał się być wielce z naszego osiągnięcia za dowolony. Osobiście byłem markot ny; przygoda
117
z nieoczekiwanym zasłabnięciem w czasie zawodów dobrego zawodnika wydarzyła się mi już po raz trzeci i obawiałem się, że niechętnie ustosunkowani do mnie koledzy z pułku spreparują mi opinię pechowca. P ułkownik Więckow ski udzielił mnie i całej drużynie 12-dniowego urlopu. P o powrocie z urlopu wziąłem udział w międzydywizyjnych manewrach. Moja propozycja, by drużyna zawodnicza wraz z drużynami zapasow ymi stanowiła szczególny element zwiadu pułku, ku memu niepomiernemu żalowi nie została przyjęta. Co prawda dowódca pułku obiecywał, że po powrocie do War szawy zleci mi zajęcie się organizację takiego plutonu, ale naciskany przez dowódców batalionów o zwrot podoficerów -zawodników, polecił mi odesłać ich do macierzystych kompanii. W czasie manewrów pułkownik Więckow ski nadwerężył boleśnie nogę, którą zagipsowano. W niespełna kilka tygodni pó źniej odszedł - ku memu żalowi - z pułku. Jego następca nie miał najmniejszej ochoty na realizację moich pomysłów dotyczących utworzenia plutonu zwiadowców szczególnego rodza ju. Na czas ćwiczeń przydzielono mnie do kompanii, w której jednym z plutonów dowodził porucznik Henryk Comte. W mym rekruckim okresie był on porucznikiem i adiuta ntem dowódcy batalionu Szkoły P odchorążych, później zaś adiutantem prezydenta Rzeczypospolitej. Odesłany z Zamku do P ułku, przeżywał istny krzyż pański. Wyjątkowo przystojny, smukły, dobrze wychowany i wymuskany, ujmujący w obejściu (był synem znanej operowej śpiewaczki Wilgockiej), źle znosił trudy wielodniowych marszów. P o wielkim wysiłku marszowym walił się jak kloc na posłanie, daleki od chęci mycia się czy zagospodarowania własnego plutonu. Na domiar złego przydarzył mu się osobliwy wypadek. Stanowiąc ze swym plutonem samodzielne ubezpieczenie większego ugrupowania, wyszedł z głębi lasu na szosę, którą miał maszerować. Szosa biegła z Augustowa do Grodna. P ech chc iał, że wymęczony Comte wybrał z dwóch możliwych kierunków niewłaściwy i spostrzegł się dopiero po trzech godzinach uciążliwego marszu, odbywającego się w skwarnym upale. Nieporadność tych miłych światowców była roztkliwiająca. Henio odżywał dopiero w dnie przerw mię dzy ćwiczeniami. Wówczas wyspany, wypoczęty i wymyty ro ztaczał ponownie uroki światowca. 118
W pułku spotkałem drugi raz przedstawicieli politycznej emigracji kaukaskiej. Był to wynik świadomej akcji P iłsudskie go polegającej na grupowaniu wokół siebie na koszt Rzeczy pospolitej emigrantów politycznych, najbardziej nieprzejedna nych wrogów ZSRR, jeden z praktycznych zabiegów w realiza cji idei tak zwanego prometeizmu. O ile w Szkole P odchorą żych za współkolegów mieliśmy jedynie Gruzinów, to po przewrocie majowym przyjęta została do wojska liczna grupa górali kaukaskich, z których w naszym pułku znalazł się U masz Hadżi Jusuf Bek, podobno wnuk Szamila, religijnego i polity cznego przywódcy górali Dagestanu w XI X wieku. P ułkownik Więckowski w przekona niu, że mieszkając ze mną Umasz szybciej opanuje język polski, przydzielił mi go na współlokatora. Niestety, żyjąc w dzieciństwie z rodzicami i rodzeństwem w jednej niewielkiej izbie, nie przywykłem do prowadzenia nic nie znaczących rozmów, a raczej każdą wolną chwilę wykorzystywałem na czytanie, nie przeszkadzając innym domownikom. Nic też dziwnego, że nie przyczyniłem się do szybkich postępów w opanowaniu języka polskiego przez nowego kolegę, tym bar dziej że stosunki między nami nie prze rodziły się w nadmiernie serdeczne, jakkolwiek obaj staraliśmy się, by były one co najmniej poprawne. P odporucznik Umasz, przyjęty do wojska w tym stopniu, nie był człowiekiem ani szczególnych zdolności, ani szerokich zain teresowań. Różnił się od swych współziomków, „gorców", sta ranniejszym ułożenie m, trochę lepszym wykształceniem i poprawną znajomością oprócz rosyjskiego języka francuskiego i tureckiego. Z zachowania się innych górali kaukaskich w stosunku do Umasza należało wnosić, że przywiązywano jakieś znaczenie do jego rodowego pochodzenia. O powodzeniu, a nawet o losach służbowych świeżo pozna nych górali kaukaskich w małej mierze decydowała ich opinia służbowa. Opiekunem i organem stanowiącym o ich przydziałach do garnizonów, udziale w kursach, o awansach i naznacze niach na stanowiska był oddział II Sztabu Generalnego, a w nim, u tym okresie podpułkownik Sztabu Generalnego Schatzel. Z tej racji również Umasz był wzywany do niego na rozmowy. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą górali kaukaskich by ła wyjątkowa kłótliwość. Kłócili się więc między sobą Abchazi z Czeczeńcami czy Inguszami, Osetyjczycy z Dagestańczykami 119
(wśród Dage stańczyków rozróżnia się kilkanaście szczepów: Lezgini, Awarowie, Dargijczycy, Agalowie i inni; niejednokrotnie są to drobne grupy, obejmujące kilkanaście wsi), a wszyscy górale z Gruzinami czy Azerbejdżanami. P ewną tego ilustracją mogą być następstwa uroczystej akademii z okazji dziesiątej rocznicy powstania niezależnych republik górali w północnym Kaukazie, obchodzonej w 1928 roku w Warszawie. W sali ratuszowej (pałac Jabłonowskich) odbyła się uroczystość, której przewodniczył znany pisarz socjalista Adam Strug. Największy kłopot sprawiły hymny narodowe, których melodie nie były dotąd ani grane, ani nawet znane w Warszawie. W czasie tej akademii doszło do licznych nieporozumień między poszczególnymi przedstawicielami narodów kaukaskich na tle tego, kto mówił, co mówił i dlaczego, gdzie siedział itd. Doprowadziło to nawet do spraw honorowych. W kilku takich spra wach zastępcą honorow ym kolegów Umasza byłem również ja. Górale nie lubili Gruzinów i przy różnych okazjach, podnie ceni (mimo że muzułmanie) alkoholem, deklamowali strofy z poematu Lermontowa, mówiące o ucieczce Gruzinów z pola bitwy. Zrozumiałe, że Gruzinów nie wprawiało to w zachwyt. Z kolei wszyscy, rzec można, solidarnie, z rezerwą odnosili się do Azerbejdżan. W pułku mieliśmy ich dwóch - obaj w stopniu pułkownika. Wyjątkowo, jak nam się wówczas wydawało, przyzwoity i rzetelny był powszechnie szanowany pułkownik Kazum-Bek-Dżangir-Bej (niestety, wojna tego nie potwierdziła). Reprezentowa ł on typ mało udzielającego się, skromnego człowieka. P odobno przed rewolucją był szalenie bogatym właścicielem rozlicznych pól naftowych i zawodowym oficerem carskim. Żona jego, niewiasta niecodziennej urody, bardzo dbała o wychowanie swych dwóch pięknie rozwijają cych się chłopców. Utarł się w pułku zwyczaj powierzania Ka zum-Bekowi przewodniczenia w różnych komisjach, powoływanych w celu sporządzenia rozmaitych ewidencji personalnych, list wysługi lat, inwentaryzacyjnych, protokołów przy ustalaniu szkód itd. W czasie pełnienia tych funkcji Kazum-Bek ujawniał rzadko spotykany umiar i wyjątkowy takt. Nie można tego było powiedzieć o jego drugim ziomku, pułkowniku Szta bu Generalnego Mohamedzie Israfił Beju, zawsze niezadowolonym i o
120
przewrażliwionej ambicji. P rzyjaźnił się on z popularnym w Warszawie Turkiem Ałłujewem, właścicielem znanych i świetnie prosperujących piekarni tureckich, w których zatrudniał wiele ładnych dziewcząt. Nie sądzę , by do zakresu ich pracy należa ła wyłącznie troska o jakość ciast i świeżość wyszukanego pieczywa; brały one również udział w osobliwych, urządzanych przez swego chlebodawcę zabawach, których fina łem był głośny na całą stolic ę proces. Ciekawą postacią był niewątpliwie major Łado Siamaszwili, z pochodzenia Gruzin, zawodowy oficer carski. P o dostaniu się do niemieckiej niewoli zabiegał o zorganizowanie niepodległoś ciowego ruchu zbrojnego w Gruzji. P rzerzucony, jak nam opo wiadał, przez Niemców łodzią podwodną na Kaukaz, przed sięwziął jakąś akcję, której szczegółów nie było dane nam po znać. P o rewolucji nie został według swego przekonania należy cie doceniony i choć obdarzony najwyższym gruzińskim Orde rem Królowej Tamary, nie został w Gruzji i uczestniczył w tworzeniu armii Azerbejdżanu. W odróżnieniu od innych star szych oficerów kontraktowych, rzadko sprawujących funkcje dowódcze, major Siamaszwili przez wiele lat był rzeczywistym dowódcą batalionu. Był on prawdziwym wzorem a kuratności w służbie, stanowczy i daleki od pobłażania, a przy tym wspaniały starszy kolega. Zgodnie z ówczesnymi zwyczajami, obserwowanymi wśród grupy oficerów Sztabu Generalnego, przemianowanych w 1929 roku na dyplomowanych (który to tytuł przysługiwał d otąd jedynie porucznikom po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej, jeszcze nie awansowanych do stopnia kapitana), pułkownik Więckowski po odbyciu 2-letniego stażu na stanowisku dowódcy pułku przeniesiony został do Ministerstwa Spraw Wojsko wych. Miał tam pełnić funkcję zastępcy generała Danielą Kona rzewskiego, ówczesnego wiceministra (szefa Administracji Wojskowej). Był to niewątpliwie najlepszy dowódca pułku, ja kiego spotkałem, nie tylko ze względu na jego bezsporne zdolności, znaczną wiedzę wojskową, umiejętności zaskarbiania sobie przywiązania podwładnych, zdecydowanie, zapał i pracowitość, ale - co rzadko się spotykało u dowódców - z powodu dużego wpływu wychowawczego wywieranego na podległych mu oficerów. Żywe zainteresowanie Więckowskiego wzbudziły przejawy 121
wszelkiej działalności jego podwładnych, którą pilnie obserwo wał. W czasie jednego z zebrań oficerskich debatowaliśmy nad tym, jakie pisma powinny być prenumerowane przez kasyno, które jak już pisałem zarządzane było przez oficerów wyłonionych z wyboru i stanowiło własność korpusu oficerskiego. Wśród wielu propozycji była i moja, by między dziennikami znalazły się również „Robotnik” i „Warszawianka”, które wśród prasy legalnej były najbardziej opozycyjnymi pismami codziennymi. P ułkownik Więckowski skończył wówczas pod jakimś pretekstem zebranie, przenosząc ten punkt porządku dziennego na następne spotkanie. W kilka dni później zostałem wezwany przez niego i usłyszałem, że w sytuacji, w jakiej znajduje się 36. P ułk P iechoty Legii Akademickiej, nie uchodzi, by kasyno prenumerowało pisma, które stale są pełne inwektyw pod adresem marszałka, i że prosi, bym na następnym zebraniu wycofał swój wniosek, motywując to odpowiednio lub zgoła bez jakiegokolwiek uzasadnienia. Zameldowałem wówczas pułkownikowi, że sprawa, jakie pisma powinny się znaleźć w kasynie, była przez nas, stałych stołowników kasyna, rozwa żana i projekt mój nie wywołał żadnego sprzeciwu. Natomiast fakt wycofania przeze mnie wniosku mógłby być potraktowany ja ko chęć nienarażania się dowództwu, oportunizm czy wręcz tchórzostwo, na co nie mogę przystać. Dowódca pułku zrozumiał moje stanowisko. Na następnym zebraniu ani ja, ani nikt inny nie wystę pował przeciwko postawionym już propozycjom i w ten sposób byliśmy zapewne jednym z niewielu pułków oficjalnie prenumerujących owe pisma. (Redaktorem „Warszawianki” był Stroński, zdecydowany przeciwnik P iłsudskie go.) P od koniec 1928 roku sytuacja w mojej rodzinie nie przed stawiała się wesoło. Ojciec stracił pracę, mat ka chorowała. Musiałem zaciągnąć pożyczkę i posłać rodzicom kilkaset złotych. Mieszkałem w pułku, ale utrzymywanie w kasynie było, nie stety, dość kosztowne. P onadto płaciłem wysokie czesne (po nad 400 zł rocznie) na Wszechnicę, która była uczelnią prywat ną. W rezultacie po potrąceniu należności na kasyno i spółdzielnię zostawało mi niejednokrotnie kilkanaście złotych. Dowódca pułku, stale przeglądający listy płac, doskonale musiał o tym wiedzieć. P ewnego dnia zostałem wezwany do adiutanta 122
(szefa sztabu pułku), który mi wręczył za pokwitowaniem otrzymane od dowódcy pułku 300 zł tak zwanej remuneracji. P owtórzyło się to kilkakrotnie, wywołując wielkie oburzenie oficerów żonatych. Najciekawsze, że nie zabiegałem u przełożonych o jakąkolwiek pomoc materialną. P o prostu żyłem bar dzo skromnie. Najbardziej ze wszystkich w pułku cenił Więckowski szefa 9. kompanii, sierżanta Czułaka, który był jego kolegą z 4. pułku piechoty Legionów. Kiedyś, w czasie rozważań na temat koleżeństwa i przyjaźni, oświadczył nam publicznie, że za najbardziej wypróbowanego i niezawodnego swego przyjaciela uważa spośród wszystkich swych kolegów legionowych właśnie wspomnianego sierżanta. P ułkownik Więckowski był człowiekiem wyjątkowego taktu i subtelnej delikatności. P o przybyciu do pułku składał wizyty wszystkim, nie pomijając nawet najmłodszych podporuczników. Rewizytował również wszystkich bez wyjątku. Jeszcze w czasie dowodzenia pułkiem otrzymał od żony pod pułkownika Józefa Becka, ówcze snego szefa Kwatery Głównej MSWojsk., list pełen skarg na męża, który rzekomo niewłaściwie nastawiał w stosunku do niej swego ordynansa, żołnierza 36. P ułku P iechoty Legii Akademickiej. W związku z tym Więckowski pozwolił sobie napisać do podpułkownika Be cka list, wytykając mu niewłaściwe postępowanie. Beck ostro odpowiedział, na co jeszcze gwałtowniej zareagował oburzony Więckowski. Stało się to ponoć wystarczającą przyczyną, która przesądziła o dalszym losie pułkownika Więckowskiego w wojsku. Beck pora stał w pierze i mścił się niewybrednie na ambit nym i nie pozwalającym sobie ciosać kołków na głowie Więc kowskim, który po przeniesieniu do ministerstwa otrzymał je dynie pobory, natomiast żadnych zadań. Nie mając nic do roboty, zapisał się na Wydział P rawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i bardzo pilnie zdawał wszystkie egzaminy. P rzeniesiony następnie do P oznania na „ślepy tor”, na stanowisko zastępcy dowódcy Okręgu i w końcu zwolniony z wojska, został po Ratajskim prezydentem miasta P oznania, a potem jednym z dyrektorów w zakładach Cegielskiego. Jakkolwiek w pułku powszechnie było wiadomo, że Więc kowski znalazł się w niełaskach i Bóg wie z jakich przyc zyn stale jest dyskryminowany. P rzy jego odjeździe do P oznania wszyscy 123
oficerowie i podoficerowie pułku z naszą ogromną, liczącą po nad sto instrumentów orkiestrą żegnali go na dworcu. W 1928 roku przydzielony został do naszego pułku na sta nowisko dowódcy kompanii strzeleckiej kapitan Sztabu Gene ralnego Aleksander Hauke -Nowak, który dopiero co ukończył Wyższą Szkołę Wojenną. Dowodzenie kompanią było dla nie go nieodzownym warunkiem awansu na majora. Jak już wspominałem, w owych czasach - może zresztą szczególnie w naszym pułku dowódcy pododdziałów mieli dość dużą swobodę w realizacji programu szkoleniowego, nie krępowani zbytnio szczegółowymi wskazaniami. Wiele spraw pozostawiono do osobistego uznania dowódców kompanii. Hauke -Nowak jako organizator szkolenia w kompanii miał z tym początkowo utrapienie, ponieważ od wielu lat czymś podobnym zupełnie się nie zajmował, a obowiązki swe zwykł traktować bardzo powa żnie. Był on człowiekiem wyjątkowo rozważnym, spokojnym, pracowitym, posiadającym wykształcenie humanistyczne (studiował kiedyś historię), bardzo dobrym kolegą. Lubił śpiewać, i choć nie posiadał ani słuchu, ani głosu, objawiał nieprzeparte chęci do wystąpień wokalnych. P o awansie i kilkumiesięcznym dowodzeniu batalionem znalazł się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, gdzie dość szybko został dyrektorem departa mentu politycznego. P o procesie brzeskim, o którym P iłsudski mawiał, że został „sfajdany”, Hauke -Nowak „za karę” został wojewodą w Łodzi, a następnie w Łucku. P amiętam jego żonę, miłą, wyjątkowo dzielną brzydulę, którą zostawił, by ożenić się ze swą wspa niale zbudowaną i energiczną sekretarką. W tymże samym roku zjawił się w naszym pułku żołnierz pierwszej kadrowej Stefan P omarański, syn chłopa spod Za mościa, muzykującego w znanej orkiestrze włościańskiej Namysłowskiego. Tuż po maturze jako członek Drużyn Strzelec kich znalazł się w obozie szkoleniowym w Galicji, a następnie w kadrówce, gdzie był już szarżą, bo pełnił funkcję zastępowego. W momencie pierwszych legionowych awansów (wrzesień 1914 r.) mianowano go podporucznikiem i dowódcą plutonu czy kompanii w batalionie dowodzonym przez Kukiela. Trzykrotnie ciężko ranny, został już w 1915 roku odkomenderowany przez P iłsudskiego do pracy w P olskiej Organizacji Wojskowej w środowisku akademickim w Warszawie. Stopień kapitana otrzymał w 1918 roku i jeszcze przed zakończeniem wojny za 124
kwalifikowany został do organizującej się wówczas S zkoły Sztabu Generalnego. Z nie znanej mi przyczyny - ponoć z powodu kłótni z Francuzami - zwolnił się z wojska w chwili za warcia rozejmu i przez wiele lat pracował jako urzędnik w Ministerstwie Oświaty, równocześnie kończąc studia na Uniwersytecie Warszawskim. Był ojcem pięciorga dzieci i klepał wyjąt kową biedę. Gdzieś na przełomie lat 1927-1928, namówiony przez generała Sosnkowskiego w czasie towarzyskiego spot kania, by powrócił do wojska, rzucił dotychczasową pracę i zamienił ubranie cywilne na mundur. Znamienne, że otrzymał starszeństwo w 1928 roku i przyszedł do pułku na dowódcę kompanii. P omarański reprezentował rzadko spotykany idealizm. Jako człowiek rozumny i szlachetny, z chwilą gdy znalazł się w śro dowisku przeżartym ambicjami, dla których zupełnie nie miał zrozumienia, robił wrażenie człowieka z lekka przerażonego. Jego złe samopoczucie pogarszał brak wyrobienia t aktycznego, nieznajomość sprzętu, a nawet nowych regulaminów służby wewnętrznej. Było mi go bardzo żal i starałem się mu pomóc. P omarański miał zwyczaj upolityczniać każdy wydawany przez siebie rozkaz bojowy. Niejednokrotnie owe wstawki wyglądały wcale interesująco zarówno pod względem treści, jak i formy. Cóż, kiedy ich realny wpływ na przebieg samego świeżenia czy tempa wykonywanych zajęć był zupełnie nikły. P rzy całej swej nieprzeciętnej mądrości, doświadczeniu życiowemu, nie posia dał jednak cech dowódc y zdolnego do narzucania swej woli i wyegzekwowania posłuchu. W listopadzie 1928 roku obchodzono 10-lecie Niepodległoś ci. W wigilię święta panowała wspaniała pogoda, był bardzo ciepły wieczór. Nieprzebrane tłumy wyległy na ulice. Tramwaje biegnące wówczas przez Nowy Świat stanęły. Jezdnia przemie niła się w miejsce spacerowe. Gdzieś na wysokości ulicy Chmielnej kilkudziesięciu studentów z nadmiernej uciechy usiłowało podnieść tramwaj. Wszyscy przechodnie pełni byli dla siebie życzliwości. Nastrój tego wie czoru pamiętam do dziś Następnego dnia odbyła się na polu wyścigowym uroczysta pa rada przed prezydentem i P iłsudskim. Na tym jubileuszowym obrazie pogodnego „błogostanu” i powszechnej szczęśliwości bez jakichkolwiek oznak prze ciwieństw społecznych były jednak szczególnie jaskrawe rysy. 125
Oto w kilka dni później, gdy znajdowałem się w kasynie, wez wano mnie do telefonu. P owiedziano mi, że dzwoni „Ładek". W pierwszej chwili nie zorientowałem się, o kogo chodzi, ale ująwszy słuchawkę, natychmiast rozpoznałem głos mego dawne go przyjaciela z Radomia, Ładysława Kaczmarskiego. Umówiłem się z nim na spotkanie przy moście Kierbedzia od strony Nowego Zjazdu, gdyż to miejsce wyznaczył mi kończąc krótką rozmowę. Na przedwiośniu 1924 roku Ka czmarski miał rozprawę sądową i za udowodnioną przynależność do KP P otrzymał wyrok 6 lat więzienia. Odsiedział już ponad 2/3 kary, po czym z powodu otwartej gruźlicy został warunkowo zwolniony. P o podleczeniu się w Zakopanem, nie pragnąc wrócić do wię zienia, szukał jakiegoś locum. P rzywiozłem go więc do koszar, gdzie mieszkał ze mną przez kilka tygodni do chwili wyjazdu do Niemiec. Od tego dnia swój cały wolny czas spędzałem w towarzystwie Kaczmarskiego, prowadząc z nim bądź w domu, bądź w czasie spacerów po mieście długie rozmowy. P oznałem przez niego kilkoro ludzi, z którym i często, i gorą co dyskutowałem, między innymi na temat interesującej nas szczególnie taktyki rewolucyjnej. P o pewnym czasie Kaczmar ski oświadczył mi, że towarzysze rozważali spraw ę zaangażowania mnie do aktywnej pracy partyjnej, ale ostatecznie posta nowiono z tego zrezygnować, z obawy, że mogę trafić na okrę gowca zbyt dynamicznego i niecierpliwego, który dla błahej, a doraźnej korzyści może spowodować ujawnienie mnie. Ostate cznie sprawa miała się rozstrzygnąć po powrocie Kaczmarskie go z kuracji, na którą partia wysłała go do sanatorium przeciw gruźliczego w Niemczech. Odwiozłem go na Śląsk. P rzekroczył granicę w Gliwicach. Niedługo potem otrzymałem na mój adres pułkowy parę listów pisanych z sanatorium, w którym po kilku miesiącach zmarł. Był człowiekiem o wielkiej odwadze cywilnej i wyjątkowo wrażliwym na krzywdy ludzkie. Od czasu do czasu nawiedzały go wątpliwości, czy obrana przezeń droga jest słusz na. P o wyjściu z więzienia wyzbył się ich całkowicie. P od koniec 1928 roku zostałem przydzielony do wydziału mobilizacyjnego Okręgu Korpusu w Warszawie w celu doko nania pewnej doraźnej pracy pod kierownictwem kapitana dy plomowanego Dymkowskiego. Niewątpliwie znał się on na swej pracy i był zarówno przykładnym szefem, jak i sprawnym orga 126
nizatorem. Nie przeszkadzało to, że kilku nam, doraźnie przy dzielonym, zatruwał życie nadmiernymi wymaganiami. P ięć ra zy w tygodniu musieliśmy dodatkowo przychodzić do jego biura na kilka godzin wieczornych. P raca ta, nadzwyczaj nudna i wyjątkowo nużąca, zajmowała cały mój czas wolny, dlatego z uwagi na swe studia przy pierwszej nadarzającej się okazji poprosiłem dowódcę pułku o wymianę, na co przystał. W dwa lata później dowiedziałem się, że kapitan D. został aresztowa ny, osądzony i stracony za szpiegostwo. W tymże roku odwiedził Warszawę król Afganistanu Ama nullah. Zapowiedź jego wizyty sprawiła wiele kłopotów organizatorom oficjalnego powitania , w tym również naszemu kapelmistrzowi, który nie znał melodii hymnu afganistańskiego. Z braku czasu załatwiono tę sprawę w zgoła oryginalny sposób. Otóż pewnego dnia zjawił się w naszym pułku stale urzędujący w Berlinie przedstawiciel króla i po prostu... odgwizdał hymn, tak jak go pamiętał. Jeden z podoficerów orkiestry, utalento wany absolwent konserwatorium, zapisał to jak trzeba, a nie oceniony Śledziński rozpisał na instrumenty. W rezultacie ża dna chyba orkiestra w Europie nie odegrała tak dobrze tego hymnu, jak nasz a pułkowa. Królowi najbardziej podobała się jednak warszawska straż ogniowa, dowodzona przez byłego instruktora Szkoły P odchorążych, kapitana P rokopa, który zor ganizował pokaz gaszenia pożaru w gmachu Opery. Dokładnie dwa lata po ukończeniu szkoły, a więc w sierpniu 1928 roku, zostałem awansowany do stopnia porucznika. Wed ług przepisów, jeśli ktoś nie miał sprawy w sądzie honorowym lub karnym, awansował na ten stopień automatycznie, jak gdy by dla poparcia rozpowszechnionego twierdzenia, że podporu cznik to jeszcze nie oficer. Od 1929 roku przepis ten został zmieniony. Równocześnie ze stopniem otrzymałem przydział do batalio nu dowodzonego przez majora Kotowskiego, byłego oficera armii austriackiej, dziarskiego, energicznego, wysportowanego i bardzo pewnego siebie, nie mającego jednak żadnych powa żniejszych zainteresowań czy to wojskowych, czy ogólniejszej natury. P amiętam, że budził sensację wśród przechodniów, po nieważ nawet w trzaskając mróz chodził jedynie w mundurze. Zapewne któryś z dowcipnisiów pułkowych powiedział Kotowskiemu. że będzie miał ze mną krzyż pański, bo w parę dni 127
po moim zameldowaniu się nieoczekiwanie w ezwał mnie i oświadczył, że jest bardzo wymagający, niczego nie daruje i że za każde, choćby najmniejsze wykroczenie, będzie mnie karał. Za pytałem go, czy mogę teraz lub później zadać mu pytanie, raczej prywatne. Zaskoczony powiedział, że najlepiej, żebym to zrobił zaraz. Wtedy spytałem, czy tylko ja jeden zostałem uhonoro wany osobistym przekazaniem te j przestrogi. Zmieszał się i oświadczył, że słyszał o mnie jako o dobrym oficerze, więc bar dzo mu zależy, bym rozstał się z nim kiedyś z jak najlepszą opinią. Oczywiście, to nie była odpowiedź na moje pytanie. Wyraziłem nadzieję, że będzie ze mnie zadowolony. Kotowski lubił przychodzić na pobudkę, co się w naszym pułku dowódcom batalionu do tej pory nie zdarzało. Był bar dzo zdziwiony, że ilekroć wpadał o 6.00 rano do mojej kompa nii (byłem dowódcą 4. kompanii), zawsze osobiście składałem mu meldunek. Sprawa b yła bardzo prosta. Ordynans, który go budził a Kotowski sypiał bardzo mocno - był z mojej kompa nii. Idąc do niego, po drodze budził i mnie, tak że z reguły uprzedzałem dowódcę batalionu. Kotowski raził nieco swym zachowaniem, ale od początku okazał się dobrym i szlachetnym kolegą. W każdym razie był wolny od lizusostwa obserwowanego u licznych „austriaków". Niewątpliwie był również dzielny, czego dowiódł w czasie oblę żenia Warszawy. P o nieodżałowanym Więckowskim dowodzenie pułkiem ob jął pułkownik Sztabu Generalnego Juliusz Ulrych, legionista, kaliszanin, pierwszy szef sztabu Korpusu Ochrony P ogranicza i pierwszy dyrektor P aństwowego Urzędu Wychowania Fizycznego, ponadto prezes Związku Związków Sportowych, co przesądzało o jego dużej popularności. Mieszka ł w Belwederze, w lewym skrzydle, razem z pułkownikiem Gąsiorowskim, co zapewniało mu wówczas szczególną pozycję w wojsku. Jakżesz wiele pułków pragnęłoby mieć jako dowódcę takiego lumina rza, z takimi stosunkami i taką pozycją w świecie politycznym. P o kilku miesiącach okazało się jednak, że była to typowa „rozdmuchana sława”, którą tworzyły wyjątkowo korzystne dla niego okoliczności. Jako dowódca zawiódł oczekiwania wielu z nas i rozczarował. W okresie dowodzenia pułkiem ujawniał niepospolite lenistwo. Nigdy nie miał na nic czasu. Raz próbował podobno przyjechać do pułku na pobudkę, ale mu się to nie udało. 128
A u t o r jako elew Oficers kiej Szko ły Piech o t y
Pu łko wn ik Szt . Gen . Gu s t aw Pas zkiewicz, ko men d ant Oficers kiej Szko ły Piech o ty o d 1924 r.
Po ru czn ik A leks ander Kawałko ws ki, d o wó dca p lut onu w Oficers kiej Szko le Piech o ty
Major Szt. Gen. Marian Porwit, dyrektor nauk Szkoły Podchorążych i Oficers kiej Szkoły Piechoty do 1926 r.
Pluton 36. pp LA porucznika Pędziko ws kieg o
6. kompania 36. pp LA powraca z manewrów; na koniu dowódca kompanii por. Władysław Herman
Major dr Władysław Gergovich . młodszy lekarz Oficers kiej Szkoły Piechoty, popularny wodzirej na balach szkolnych (zdj. późniejsze)
Chętnie natomiast przemawiał na uroczystych spotkaniach i bankietach. Wojskową literaturą zupełnie się nie zajmował. W swych nielicznych omówieniach powoływał się jedynie na zalecenia taktyczne generała Dragomirowa (dobrego zresztą rosyjskiego pisarza wojskowego), którego pisma czyt ał w okresie swej służby w Drużynach Strzeleckich, a więc jes zcze przed wojną. P onieważ pułk miał wielkie kłopoty z przeprowadzaniem programowych strzelań bojowych, pułkownik Ulrych zadecy dował, że osobiście pojedzie do komendanta poligonu w Rem bertowie, by tę sprawę załatwić od ręki. Ktoś doradził mu, aby zabrał mnie ze sobą, ponieważ jestem w tej materii nie najgorzej zorientowany. Oczywiście, najwięksi złośliwcy, niechętni dowódcy pułku, twierdzili, że jedynie ochota na przedpołudniową przejażdżkę samochodem zrodziła w głowie pułkownika taki pomysł. Komendantem poligonu był wówczas pułkownik Górski, starszy już pan, były oficer armii rosyjskiej. Z należytym sza cunkiem przyjął „wielkiego człowieka”, za jakiego uchodził nasz dowódca, ale w sprawie merytorycznej okazał się nieustępliwy. Dbając zapewne o swój spokój, nie życzył sobie, byśmy się mu zbyt długo włóczyli po poligonie. W czasie rozmowy powoływał się to na nadmierne eksploatowanie poligonu przez Insty tut Badawczy w Zielonce, to na przepisy, to na nieprzydatność terenu do strzelań bojowych z powodu dużego nawodnienia, braku punktów obserwacyjnych i naturalnych osłon tereno wych. W pewnej chwili wydało mi się, że Górski, stwierdziwszy u swego rozmówcy nieznajomość rzeczy, po prostu zaczął kpić s obie z niego. P ostanowiłem się wtrącić i w odpowiednim momencie zauważyłem, że komendant widocznie dawno już nie był w omawianym kącie poligonu, bo przedstawiony stan faktyczny nie jest zgodny z rzeczywistością. Gdy pułkownik Górski przekonał się, że pola strzelań na poligonie, nadające się dla broni maszynowej strzelającej ogniem pośrednim, znam równie dobrze jak on, zmienił front i w zasadzie przychylnie ustosunkował się do naszych postulatów. Osobiście było mi przykro, że dowódca pułku zupełnie nie przygotował się do rozmowy i nawet nie potrafił dokładnie sprecyzować, o co mu chodzi. P o przybyciu nowego dowódcy zorganizowano w pułku kompanię z żołnierzy, którzy siedzieli w więzieniach, ale nie utracili praw 129
obywatelskich i po odcierpieniu kary odbywali resztę swej czynnej służby wojskowej. Wśród nich byli nawet powołani do odbycia służby w pierwszym poborze, dokonanym w marcu 1919 roku, a więc mieli wówczas dziesięcioletni staż wojskowy. Nie wiem, czy z przekonania, czy z chę ci dokuczenia powierzono mi dowództwo tej kompanii. Do pomocy otrzyma łem jedynie chorążego i kilku starszych doświadczonych podoficerów. Daleki byłem od per wersji i wygłaszania żołnierzom jakichkolwiek pogadanek umoralniających. P ostanowiłem je dynie być z nimi jak najczęściej i zachowywać się jak najbar dziej przykładnie we wszystkich uciążliwych sytuacjach w czasie licznych marszów i ćwiczeń. Wymagało to z mej strony wiele poświęcenia, czasu i trudu. Musiałem czasem być surowy i dzia łać zdecydowanie, ponieważ pragnąłem, by chłopcy zdawali sobie sprawę z tego, że żadne przewinienie czy niedbalstwo nie pozostaje bez reakcji z mej strony. Dlatego też w pierwszych tygodniach często stosowałem takie zabiegi wychowawcze, jak alarmy nocne zakończone uciążliwymi marszami, kopaniem rowów strzeleckich, stanowisk na pozorowaną ciężką broń wsparcia itd. Całe szczęście, że z uwagi na złą opinię, jaką cie szyła się kompania, przez wiele miesięcy rzadko używano jej do służby garnizonowej; miałem więc dość czasu na ćw iczenia i za jęcia z musztry formalnej. Uważałem przy tym, by nie pozwolić sobie na cokolwiek, co byłoby sprzeczne z regulaminem. P o kilku tygodniach moja kompania tworzyła już znakomity zespół, zdolny do najwyższych wysiłków marszowych, umiejęt nie się okopujący i nacierający nawet na płaskim polu. Wszyst ko to odbywało się tak sprawnie, że trudno było w czasie wykonywania przez nich skoków zauważyć biegnących. Niestety, chłopcy nie chcieli słuchać innych oficerów z pułku, co powodowało stałe zatargi i uprzykrzało mi życie. Wśród moich żołnierzy miałem wielu złodziei, i to recydywistów, karanych wielokrotnie. W rozmowach indywidualnych z największymi spryciarzami ostrzegłem ich przed uprawianiem tego procederu. Osiągnąłem to, że w rzeczy samej z kompanii nic nie ginęło. Inna sprawa, że sierżant Koszarowski, zapobieg liwy szef kompanii, potrafił w sobie tylko wiadomy sposób uzupełnić wszystkie braki jednostki za ubiegłe lata i zapewne zrobił jeszcze mały zapas na „czarne dni”. 130
W okresie koncentracji letniej otrzymałem pewnego dnia od oficera inspekcyjnego polecenie, by moja kompania, pełniąca właśnie służbę, przewiozła słoninę i konserwy z Grodna do Au gustowa. Odradzałem inspekcyjnemu użycie tej kompanii ze względów „pozamerytorycznych”; może się bowiem zdarzyć, powiedziałem, iż niewiele produktów znajdzie się w miejscu przeznaczenia. Ofuknął mnie, że zawsze robię jakieś trudności, i wydał kategoryczny rozkaz (do czego miał prawo) wysłania moich chłopaków. Nie wiem, jak się tam doliczyli intendenci, ale do końca koncentracji mieliśmy w kompanii słoninę w dostatecznej ilości, a dzięki konserwom w żadnym innym pododdziale nie można było znaleźć tak smakowicie przyrządzanej strawy. Wszystkie kompanie prowadziły wówczas kuchnie samodzielnie. Zima 1928-1929 roku była wyjątkowo ostra. P rzy 15 stop niach mrozu oddziały nie opuszczały koszar, ćwicząc wewnątrz. Zerwałem z tym zwyczajem i co najmniej trzy razy w tygodniu odbywałem z kompanią długie marsze i przeprowadzałem od powiednie ćwic zenia, jakie były możliwe przy uwzględnianiu ogromnych zasp leżących na drogach w pobliżu Warszawy. Wyruszaliśmy również nocą. Miało to wielki wpływ na ducho we zespolenie kompanii i wytworzenie się cech odrębności oraz poczucia większej wartości w porówna niu z innymi pododdzia łami. W 1929 roku generałem inspekcjonującym warszawską 28. dywizję piechoty został generał Olgierd P ożerski, dowódca 20. dywizji w Baranowiczach. Był to oryginał wielce popularny w armii. Bohater obiegającej wówczas cały kraj anegdo ty, opartej na rzeczywistym zdarzeniu. Otóż P ożerskiego bardzo lubili chło pi na Białorusi, którym niejednokrotnie oddawał jakieś przysługi. Kiedyś załatwił w stolicy pewną sprawę, ale ostateczna decyzja zależała od woli premiera, który z powodu jakiejś dr obnej, nie dogodnej według P ożerskiego przyczyny odmówił. Wówczas P o żerski postanowił interweniować w Belwederze. Nie chciano go dopuścić przed oblicze P iłsudskiego, motywując, że jest on bar dzo zajęty. Dopiero oświadczenie P ożerskiego, że pragnie powie dzieć marszałkowi tylko dwa słowa, oraz fakt, że P iłsudski miał do niego słabość, umożliwiły mu tę audiencję. Generał, zgodnie z obietnicą, wsunął jedynie przez lekko uchylone drzwi głowę 131
i głośno powiedział: „Świtalski Świnia”, po czym zamknął drzwi. Oczywiście, skończyło się to przyjazną rozmową i załatwieniem sprawy zgodnie z życzeniem petenta. Generał P ożerski był doskonałym artylerzystą -taktykiem o głębokim umyśle operacyjnym. Inspekcjonowane przez siebie oddziały sprawdzał jedynie przez ćwiczenia. Tak przynajmniej było w naszej dywizji. Wiosną 1929 roku zaalarmował dywizjon samochodów transportowych w Warszawie i polecił mu zaje chać w zwartej kolumnie przed koszary 36. P ułku P iechoty Legii Akademickiej. Równocześnie zaalarmował pułk, któremu przydzielił owe wyczarowane przez siebie środki transportowe i nakazał... opanowanie Radomia. Oczywiście, nieporadność w organizowaniu marszu kolumny samochodów, a tym bardziej marszu ubezpieczonego, była zadziwiająca. W końcu ruszyliśmy, zabierając ze sobą z ciężkiej broni jedynie cekaemy i moździerze. Trzeba przyznać, że kierowcy byli dość sprawni i po minięciu Grójca marsz odbywał się dość żwawo i bez zakłóceń. Dowodziłem szpicą złożoną z dwóch czy trzech samochodów. Znając już ge nerała, wiedziałem, że nie daruje, byśmy nie spotkali gdzieś po drodze wojska. Najbardziej obawiałem się zasa dzek. Wypatrywałem pilnie „nieprzyjaciela”, ale do Jedlińska nie natknęliśmy się na nikogo. Tuż jednak za tą miejscowością ujrzałem mały oddział piechoty sunącej szosą i rowami. P o spieszeniu naszego batalionu i odpowiednich manewrach odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. P rzeciwnikiem był 72. pułk pie choty z Radomia, który zaalarmowany osobiście przez P ożer skiego - otrzymał rozkaz nieprzepuszcza nia żadnych oddziałów poza rzeczkę Radomkę. Zjawienie się kolumny zmotoryzowa nej stanowiło całkowite zaskoczenie dla 72. pułku. P oczątkowo sądzili, że zarządzony przez P ożerskiego marsz jest jakimś figlem, którego sensu nie mogli się dopatrzeć. W czasie krótkiego omówienia P ożerski podkreślił wagę za interesowań, które oficerowie powinni ujawniać w sprawach swego zawodu, wspomniał o trudnościach pracy dowódczej z uwagi na możliwość zaskoczenia spowodowanego niedokład nym obrazem nieprzyjaciela, przestrzegał przed złymi przyzwyczajeniami wyniesionymi z ćwiczeń: zazwyczaj mamy zbyt dużo wiadomości o przeciwniku, wśród nich zaś znaczną liczbę da nych pewnych, jakich na wojnie prawie nigdy nie ma. Generał ujawniał też dużą troskę o warunki bytowe żołnierza. Stwierdził, że nie wszystkie 132
kompanie 72. pułku piechoty miały kuchnie, co uważał za duże niedopatrzenie, wytykając jako błąd pomysł organizowania punktów żywienia wspólnych dla kilku pododdziałów. Tak się złożyło, że do generała P ożerskiego przydzielano mnie kilka razy w roli ni to oficera ordynansowego, ni to ofice ra do zleceń - zawsze na kilka tylko godzin. P ozwoliło mi to jednak dobrze zapamiętać jego poczynania. Był zdecydowanym wrogiem wszelkich rozwlekłych wywodów. W lecie 1929 roku polecił majorowi Siamaszwilemu udać się z batalionem w głąb lasu na jakieś 5-6 km, zawrócić „zadkiem” i jeśli spotka „nie przyjaciela”, wyrzucić lub pobić go, uchwycić zdobyte wzgórze i mocno je trzymać. Gdy batalion Siamaszwilego znikł w lesie, polecił majorowi Lothowi trzymać wzgórze. Na pytanie jedne go i drugiego (oczywiście, nie byli razem), co wiadomo o „nie przyjacielu”, odpowiedział, że właściwie nic, tak jak to na wojnie. Znamienne, że batalion, który poszedł do lasu, zorganizo wał świetne rozpoznanie, a następnie przeprowadził dość udane natarcie na węzłowy punkt doraźnie zorganizowanej przez ma jora Lotha obrony. Obrońca miał z kolei niewiele czasu na jej przygotowanie. Musiał on na podstawie mapy bardzo szybko wyłuskać te przedmioty terenowe, których utrzymanie przesą dzało o wartości obrony, następnie szybko wydać rozkazy i wysłać rozpoznanie, jak również ubezpieczyć pozycję obronną, by zapewnić sobie trochę czasu na organizację ogni obronnych. Wszystko to zrobił bardzo dobrze. Charakterystyczne, że przy założeniach, które P ożerski wymyślał zwykle w mgnieniu oka, w sytuacjach pozornie zadziwiająco prostych praca myślowa dowódców była bardzo intensywna. Dosłownie pocili się, ale za to przebieg ćwiczeń zawsze był ciekawy, pozostawa ły wyraźne ślady w umysłach uczestników. P ożerski, oczywiście, przed każdym rozkazem, wprowadzającym do ćwiczeń jakiś oddział, troskliwie studiował mapę terenu, na którym ćwiczono. P ewnego razu przyszła do pułku pocztówka. P ożerski naka zywał zbiórkę pułku w określonym dniu i godzinie, przy czym czoło kolumny miało się znaleźć na skrzyżowaniu wskazanych w pocztówce dróg. P ułkownik Ulrych sądził, że jest to żart. Kiedy zostałem wezwany do adiutanta pułku i zapytano mnie, co o tym sądzę, zaproponowałem, by zadzwonić do 1. pułku artylerii najcięższej, który był na Golędzinow ie również inspekcjonowany 133
przez generała P ożerskiego, i zapytać, czy oni nie otrzymali przypadkiem podobnej pocztówki. Okazało się, że tak, i że również nie wiedzieli jak ją traktować. Naturalnie, podobne wątpliwości nękały nas, gdy otrzymaliśmy pierwszą pocztówkę. P ożerski stosował następującą metodę: jadąc pociągiem. powiedzmy, do Baranowicz, coś sobie przemyśliwał i z mapą w ręku rozważał. Gdy już ustalił w ogólnych zarysach plan zamierzonych ćwiczeń, na najbliższej stacji węzłowej wrzucał do skrzynki pocztowej kartki zaadresowane do odpowiednich oddziałów. Bardzo często po ćwiczeniach generał polecał zbierać szere gowych (bez podoficerów zawodowych) i prowadził z nimi rozmowy, w których nie uczestniczył żaden oficer nawet z jego sztabu. P ewnego dnia odbyła się w pułku jakaś narada czy zebranie z udziałem P ożerskiego, dow ódcy dywizji, generała BończyUzdowskiego i dowódcy piechoty dywizyjnej pułko wnika Żurakowskiego. Długie, zad miernie patetyczne przemówienie za gajające wygłosił pułkownik Ulrych. Rozpoczął od słów: „P anie inspektorze (do P ożerskiego), dywizjonerze (do Bończy), brygadierze (do Żurakowskiego)...” Zabierając głos P ożerski oświadczył, że kiedy był dowódcą pułku artylerii w Łomży, ogniomistrz, szef kancelarii pułkowej, na pytanie, co słychać, dość często meldował, że studenci znowu jakieś świństwa po wypisywali na ogrodzeniu te renów pułkowych. Otóż mylił się, nazywając sztubaków studentami, podobnie jak mylił się pułkownik Ulrych, nazywając go inspektorem. N ie bardzo wiedzieliśmy, jak zareagować na to oświadczenie - śmiechem czy milczeniem. W samej rzeczy P ożerski był tylko inspekcjonującym generałem i dowódcą dywizji tak samo jak Bończa. Innym razem w czasie bankietu po wielu tasiemcowych przemówieniach P ożerski, zabierając głos, stwierdził jedynie, że pragnie pięknie podziękować temu, który miał taki pomysł, by go tu zaprosić. P owiedział „dziękuję” i siadł. Według mego przekona nia nie robił on i nie mówił nic bez kozery. Zapewne w tym wypadku tak właśnie zareagował na nudne i zgoła zbęd ne przemówienia. P rzy innej kolejnej okazji inspekcjonowania naszego pułku przez P ożerskiego otrzymałem polecenie zameldowania się u generała . P rzywitał mnie i powiedział: „ Nu jak zwykle wyglądasz pan 134
zdrowo... Co pan robisz z wolnym czasem?”. Za meldowałem, że uczę się ekonomii, a na pytanie, do czego mi to potrzebne, odpowiedziałem, że choćby dlatego, by lepiej zr ozumieć, co piszą w gazetach. „Nu, nu” - powiedział jakby z niedowierzaniem i na tym na razie się skończyło. Gdy po pewnym czasie spotkaliśmy się ponownie, zapewne pamiętając poprzednią rozmowę, generał zapytał, czy wiem, co znaczą zamieszczone w „Kurierze Warszawskim” określenia: Stara chowice 2,05, Lilpop-RauLoewenstein 15,85, Cegielski 14,25 itp. Były to publikowane co dnia notowania giełdy warszaw skiej. Nieco zaskoczony wyjaśniłem to, za co generał pięknie podziękował. Jak się potem okazało, P ożerski sam miał jakieś akcje i oczywiście lepiej ode mnie wiedział, o co chodzi, pragnął mnie jedynie sprawdzić. P odobnie uczynił to kiedyś na ćwicze niach, zapytując w mojej obecności dowódcę baterii, znajdują cego się na punkcie obserwacyjnym, czy posiada łączność ze stanowiskami ogniowymi. P o otrzymaniu odpowiedzi, że ma, zapytał, gdzie one są, i polecił oficerowi, ażeby kazał kilku kanonierom wyjść na skraj lasu (stanowiska ogniowe znajdowały się na polanie) i pomachać chusteczkami lub onucami. Zwracając się zaś do mnie, powiedział: „P an tu zostaniesz i zameldujesz mi, po ilu minutach będą machać”. Oczekiwanie na ukazanie się kanonierów nie trwało długo. W taki to prosty sposób generał sprawdzał łączność między punktem obserwacyjnym a stanowiskiem ogniowym baterii. Zdarzało się bowiem, że dowódca baterii ukrywał w czasie manewrów końcówkę swej linii nie opodal punktu obserwacyjnego, gdzieś w kartoflisku, nie ciągnąc jej aż do stanowisk ogniowych, z którymi nie mógł się z tej przyczyny natychmiast porozumieć . Manewry pod Lidą w 1929 roku przeszły do historii. P ożer ski dowodził wówczas jedną ze stron i pobił swego przeciwnika, generała Dęba -Biernackiego, tak dokładnie, jak tylko można to zrobić na manewrach. Dla wszystkich uczestników ćwiczeń, którzy nie mieli uprzedzeń do P ożerskiego, było oczywiste, że generał wykazał się nieprzeciętną pomysłowością operacyjną i wielką przebiegłością taktyczną. Do legendy weszły dwa jego powiedzenia. P ierwsze dotyczyło rozkazu wydanego przezeń dowódcy brygady wileńskiej, generałowi Marianowi P rzewłoc kiemu, którego brygada liczyła mniej pułków i miała słabsze wsparcie innymi broniami od czteropułkowej brygady przeciw 135
nika dowodzonej przez generała Stanisława Grzmota -Skotnickiego. Rozkaz brzmiał: „Trzymaj Grzmota za jaja”, co znaczy ło, że trzeba przeciwdziałać temu, by silniejsza brygada strony przeciwnej mogła skutecznie przeszkodzić głównemu manew rowi organizowanemu przez P ożerskiego. Generałowi P rze włockiemu udało się tego dokonać i Grzmot-Skotnicki działa niem swego zgrupowania nie zdołał wpłynąć hamująco na główny manewr P ożerskiego. Drugie powiedzenie dotyczyło omówienia ćwiczeń prowa dzonych przez inspektora armii generała Romera. Dąb-Biernacki wygłosił wówczas przydługie uzasadnienie swego planu działań i decyzji podejmowanych w czasie „bitwy”. Kiedy skoń czył, głos zabrał P ożerski. Wypowiedział kilka zdań, z których najważniejsze brzmiało: „Trzeba mieć nosa”. Za wsze uroczysty i poważny Romer śmiał się podobno jak nigdy w życiu. W okresie międzywojennym nie spotkałem drugiego inspek tora czy inspekcjonującego generała tak sensownie i wydajnie pracującego jak P ożerski. Mało było ćwiczeń równie cieka wych, pełnych e mocji i dających wiele materiału do rozważań taktycznych jak te, które improwizował on jakby od niechcenia. W 1929 roku dla uczczenia dziesięciolecia niepodległości zor ganizowana została P owszechna Wystawa Krajowa (popular nie zwana „P ewuką” w P oznaniu. P rzy tej okazji organizowano przeróżne zjazdy, między innymi również zjazd ekonomistów i statystyków polskich, na który delegatami mogli być także studenci starszych kursów wydziałów ekonomicznych. Na Wszechnicy wybrano mnie. Było to dla mnie przedsięwzięcie zbyt kosztowne, ale nie wypadało odmówić. Zwierzyłem się ze swego kłopotu P omarańskiemu, który oświadczył, że właśnie w tych dniach udaje się z naszego pułku delegacja do prezyden ta RP , przebywającego z okazji P WK na zamku w P oznaniu, i że zaproponuje UIrychowi, bym uczestniczył w niej jako jej członek, co mi pozwoli uniknąć kosztów zwią zanych z podróżą. Obok Ulrycha, majora Zabłockiego (był to jedyny oficer w pułku ciężko ranny w czasie wypadków majowych) i mnie w skład delegacji wszedł jeszcze przedsta wiciel senatów czte rech uczelni warszawskich (Uniwersytetu, P olitechniki, SGGW i WSH), były minister wyznań i oświecenia, a wówczas rektor SGGW, profesor Mikułowski-P omorski. 136
Delegacja została przyjęta przez Mościckiego. P odczas audiencji zaproszono prezydenta na święto pułkowe w dniach 2 i 3 czerwca 1929 roku. Miało ono być obchodzone szczególnie uroczyście i dlatego zapewniono mu wyjątkowo staranną oprawę. Zaproszenie Mościckiego było rozważane i przemyślane nie tylko w samym pułku. Sanacja gorąco zabiegała, jednak raczej bezskutecznie, o pozyskanie młodzieży. P omijając coraz liczniejsze zastępy młodzieży lewicującej, sanacja traciła wpływy na korzyść organizacji endeckich i powstających na tej gle bie różnych nowotworów faszyzujących bądź zdecydowanie fa szystowskich. Dlatego postanowiono wszelkie kontakty nasze go pułku z młodzieżą akademicką wykorzystać jako transmisję wpływów sanacji na młodzież, szczególnie w stolicy. Stąd zaangażowanie uczelni, których godła widniały na naszym sztanda rze pułkowym, i obecność najbardziej godnego rektora w dele gacji pułkowej u prezydenta. P rogram uroczystości święta pułkowego przewidywał odby cie w przededniu święta publicznego posiedzenia wszystkich czterech senatów wyższych uczelni i korpusu oficerskiego 36. P ułku P iechoty Legii Akademickiej w obecności prezydenta RP na dziedzińcu uniwersytetu, jeśli będzie pogoda, bądź w odpowiednio obszernej auli w razie niepogody. Mistrzem ce remonii został profesor Eugeniusz Jarra. Oprawę posiedzenia miały stanowić cztery kompanie akademickie ze sztandarami uczelnianymi i kompania wojska ze sztandarem pułkowym. P o zakończeniu posiedzenia i odśpiewaniu „Gaudeamus” (był to równocześnie hymn pułkowy) kompanie miały odmaszerować z P ałacu Kazimierzowskiego do pułku, gdzie przed budynkiem znajdującym się pośrodku koszar urządzony był jakby ołtarz, przy którym powinny były stanąć sztandary i honorowi war townicy. Do momentu osiągnięcia przez kompanię sztandarową pułku ulicy 11 Listopada (na P radze) przebieg uroczystości zgodny był z programem. Tuż przed wejściem do koszar, na jakieś 150 czy 200 metrów przed bramą pułkową, orkiestra zagrała - jak to zwykle czyniła - „P ierwszą Brygadę”. P o wkroczeniu na teren koszar kompanie powinny były skręcić w prawo. Jakież zdumienie ogarnęło widzów, gdy idące za kompanią honorową pułku sztandarowe kompanie akademickie pomaszerowały da lej prosto - na środek dziedzińca. Dowódca czołowej kompanii akademickiej, któremu 137
zwrócono uwagę, odpowie dział, że gra nie przez orkiestrę „P ierwszej Brygady” studenci potraktowali jako prowokację i na znak protestu wyłamali się z kolumny. Oczywiście, inne kompanie akademickie pomaszerowały za czołową, uznając takie jej zachowanie się jako najbardziej właś ciwe. Wynikł z tego skandal. Zaczęły padać wyzwiska. Cały pomysł wykorzystania młodzieży akademickiej, przynajmniej tej, która brała udział w uroczystości, jako dowód pozyskania jej przez sanację zawiódł. P rzeciwnie, sytuacja wyraźnie się za ogniła. Wieść o tym incydencie rozeszła się błyskawicznie po War szawie. Zaciążyło to w pewnej mierze na odciągnięciu części młodzieży akademickiej stolicy od uroczystego capstrzyku, któ ry odbył się wieczorem. Kompania chorągwia na z orkiestrą przemaszerowała z Belwederu, gdzie odegrano hymn państwowy i utwór muzyczny, na plac między komendą garnizonu i Hotelem Europejskim, gdzie odegrano dwa utwory muzyczne, po czym capstrzyk zakończono na placu Zamkowym wykona niem utworu muzycznego i hymnu. Następnego dnia przepro wadzono o godzinie 7 rano uroczystą pobudkę w asyście orkies try pułkowej. Mszę połową w obecności prezydenta odprawił biskup Szlagowski, wówczas dziekan, a później rektor Uniwer sytetu Warszawskiego. Na wieczornym tradycyjnym balu pułkowym nie było ani jednego studenta. Żaden z nich nie przyszedł przez solidarność z tymi, którzy zostali rzekomo obrażeni. Bo o cóż chodziło? Akademicy twierdzili, że w ubiegłym roku, gdy ich kompania brała udział w święcie pułkowym, rzekomo otrzymali uroczyste zapewnienie od ówczesnego dowódcy pułku, pułkownika Więckowskiego, że podczas wkraczania kompanii do koszar nie będzie się grało „P ierwszej Brygady”. Byli przekonani, że ta umowa zostanie dotrzymana również w tym roku, i dlatego cale to wydarzenie potraktowali jako zamierzoną prowokację. W parę dni po święcie pułkowym Ulrych napisał do prasy artykuł o honorze, o konieczności zgody, wzajemnego zaufania itp. W odpowiedzi na to ukazał się - o ile pamiętam - w „A.B.C.” list niejakiego Wójcika, wyśmiewający i wykpiwa jący sądy i opinie Ulrycha, dowodzący, że słowa o honorze brzmią fałszywie w ustach ludzi, którzy przehandlowali swój honor na moście P oniatowskiego za dodatek funkcyjny wprowadzony przez marszałka P iłsudskiego. Dowódca pułku, czując się obrażony, zdecydował się wysłać 138
zastępców honorowych do autora opublikowanego listu w osobach porucznika Wacła wa Cebrowskiego i porucznika Aleksandra Nowaczyńskiego. Chińskie przysłowie powiada, że błogosławieństwa nigdy nie przychodzą parami, a nieszczęśc ia nigdy nie chodzą w pojedynkę. Tak było i w tym wypadku. Zastępcy przybyli do Wójcika około 6 rano rzekomo dlatego, aby spotkać go w domu przed wyjazdem do pracy. Wójcik, ujrzawszy dwóch oficerów przy szablach, przekonany, że go przyjechali obić, działa jąc niejako w obronie własnej wygarnął do nich z pistoletu i zranił obu. Ranny Nowaczyński rozbroił rozjuszonego Wójcika i z zabra nym mu pistoletem wrócił wraz z Cebrowskim do pułku. Oczywiście, popołudniowa prasa endecka doniosła o doko nanym w P iastowie napadzie dwóch oficerów na pana Wójcika w odwet za artykuł opublikowany przez tegoż Wójcika w gaze cie. Tegoż dnia odbyło się zebranie oficerskie. Cebrowski i No waczyński dali na nim słowo honoru, że pojechali w charakte rze zastępców Ulrycha. Wójcika ar esztowano. P rasa opozycyjna huczała. W kilka tygodni później odbyła się rozprawa sądo wa. Oskarżonego bronił mecenas Kijewski, obrońca zabójcy prezydenta Narutowicza, Eligiusza Niewiadomskiego. Niewąt pliwie był to adwokat niepospolitej zręczności. Jego przeciwnikiem na rozprawie, reprezentującym oficerów, był mecenas P aschalski związany z kołami sanacyjnymi. Oratorskie wypady P aschalskiego nie robiły wrażenia na licznie zebranej publiczności. Wójcika skazano na dwa lata więzienia. Kijewski uzyskał dla swego klienta zwolnienie za kaucją do czasu rozprawy w sądzie apelacyjnym. Jeszcze przed rozejściem się publiczności zebrano wśród niej potrzebną kwotę na wpłacenie kaucji. Wójcika zwolniono. W sądzie apelacyjnym zmniejszono mu karę do roku więzienia. Trzeba przyznać, że wszystkie okoliczności zdarzenia prze mawiały przeciwko oficerom przybywającym o 6 rano do pry watnego mieszkania. Uratował sytuację Nowaczyński, który mimo zranienia przez Wójcika nie atakował go i nie strzelał do niego. Był to argument nie do odparcia. Osobiście dla mnie jedna sprawa była trudna do wytłumaczenia: dlaczego w przed dzień wyjazdu do P iastowa Nowaczyński przyszedł do mego pokoju, prosząc o pożyczenie pistoletu. Nie mogłem mu nim służyć, ponieważ dwa
139
lata przedtem, w czasie zawodów w Dęblinie, skradziono mi mego „Mausera”. Druga trudna do wytłumaczenia sprawa to, dlaczego dowódca pułku, posyłając za stępców, nie zrobił uprzednio zebrania oficerskiego, a odbyło się ono dopiero po ukazaniu się artykułów o napadzie. Tak więc z wielkich zamiarów sanacji pozyskania młodzieży nic nie wyszło.
W 1929 roku pułk nasz po raz pierwszy i ostatni udał się do rejonu koncentracji letniej kolejowym transportem wojsko wym. Wsiadłem do wagonu towarowego, w którym jechali moi „podopieczni”, by ewentualnie zapobiec jakimś wybrykom z ich strony. Mimo mojej obecności dokonali oni osobliwego wyczynu. Gdzieś na trasie za Małkinią, gdzie pociąg wlókł się, a nawet chwilami stawał, wykorzystali mój głę boki sen i poderwali (dosłownie) dwie dorodne dziewczyny. W ich towarzystwie wesoło spędzili kilka godzin podróży. O świcie dziewczyny wysiadły na którejś stacji. W czasie porannego golenia nie mogłem pojąć, dlaczego co chwila wybuchają jakieś chichoty. Na moje pytania żołnierze dawali wymijające odpowiedzi, co tym bardziej zwiększyło moją ciekawość. O tym, co się rzeczywiście zdarzyło, opowiedzieli mi dopiero w kilka dni później, gdy ich zapewniłem, że nie będę prowadził żadnych dochodzeń w tej sprawie . Kwaterowaliśmy po wioskach wzdłuż Biebrzy na jej północ nowschodniej stronie. Moja kompania wraz z artylerią pułko wą (pluton z dwoma armatami kalibru 76,2 mm) znalazła się w Ksawerowie. P o dwóch tygodniach kompania stanowiła doskonale zgrany zespół zdolny do największych wysiłków. Mieszkałem w chałupie stojącej w pobliżu wielkiej stodoły, w której kwaterowała większość mych zuchów. P ragnąłem mieć możliwie największą ich liczbę na oku. Szef kompanii przy pomocy podoficera rachunkowego prowadził całą gospodarkę. W rozkazie pułkowym ogłoszono cennik na produkty żywnościowe, które zezwolono kupować bezpośrednio u producentów (litr mleka 30 gr, jajko 15 gr, kg masła 4 zł). W tymże rozkazie szczegółowo omówiono dzienną normę wyżywienia wynosząca 3476 kalorii. P oza jarzynami świeżymi i suchymi składały się na nią między innymi następujące pozycje: chleb 800 g, konserwa 140
kawowa 50 g, mięso wołowe 250 g, ziemniaki 700 g, słonina 50 g. Wraz z chorążym i przydzielonym oficerem rezerwy żywiliśmy się również z kotła. P osiłki były wyśmienite. P osądzałem szefa, że patrzy przez palce na jakieś niezbyt czyste machinacje. Ten je dnak prawie co dnia meldował, że wszystko jest jak najbardziej zgodne z przepisami. Nie uchroniło to kompanii od dw óch doraźnych rewizji przeprowadzonych przez liczny zespół żandarmów z dywizyjnego plutonu żandarmerii. Okazało się, że gdzieś w okolicy zginęło kilka baranów, cieląt i wieprzy. W mo jej kompanii jednak nic nie znaleziono. P rzy okazji jakiegoś uroczystego obiadu w pułku żaliłem się nawet dowódcy dywizji na te bezpodstawne naloty żandarmerii. P odświadomie jednak czułem, że rzeczywiście jeden z tamtych baranów mógł trafić i do naszego kompanijnego kotła. Kradzieży tych dokonano w dniu, w którym proboszcz z Suchowoli zorganizował uroczystość bratania się naszego pułku z parafianami, co wymagało od pododdziałów odbycia kilkunastokilometrowego marszu z rejonu zakwaterowania, stania na słońcu w czasie niezmiernie długiej mszy, wysłuchania rozwlekłego kazania i żywienia się z własnych kuchni, które przyszły z wojskiem. Moja kompania, która przywykła nie chodzić na nabożeń stwa do Sztabina, a „Wszystkie nasze dzienne sprawy” śpiewała bez refrenu, prawdopodobnie nie była rada z tej eskapady zor ganizowanej przez proboszcza z Suchowoli, byłego kapelana wojskowego. P o obiedzie aż do zmierzchu żołnierze mieli czas wolny i brali udział w zabawie tanecznej. Zapewne w głowach kilku z nich zrodził się pomysł „uświetnienia” tej wyprawy. P rzy zaprawie fizycznej i wyjątkowej wytrzymałości wielu żołnierzy kompanii, a byli wśród nich również rzeźnicy, kilka go dzin nocnych wystarczyło na dokonanie skoku. Nie byłem, nie stety, w Suchowoli ze swą kompanią: kto wie, może udałoby mi się ich upilnować? P od koniec października w rozkazie pułkowym została ogłoszona treść pisma przesłanego przez proboszcza z Suchowoli do szefa gabinetu ministra, przekazanego następnie dowódcy Ok ręgu Korpusu. P roboszcz stwierdził, „że żołnierze nie tylko nie wyrządzili żadnej szkody parafianom, lec z nawet minimalne straty obywateli, wyrządzone bez złej woli przez wojsko w cza sie ćwiczeń, z nawiązką wynagrodzili". W imieniu całej parafii proboszcz złożył podziękowania dowódcy pułku Ulrychowi za 141
udział pułku w uroczystości, a dowódca Okręgu Korpusu podał jako przykład godny naśladowania przez innych wzorowe za chowanie się pułku na obozie letnim. Nie wiem, jak to tłumaczyć, że znaczna liczba żołnierzy z mo jej kompanii miała pieniądze. Dlatego zapewne niewiasta, która towarzyszyła nam zawsze na ćwiczeniach z koszykiem bułek i kiełbasek, nigdy nas nie zdradziła i była obecna nawet na manewrach, kwaterując w sąsiedztwie kompanii. P ewnego dnia owa „markietanka” żaliła mi się, jakoby w kompanii mówią, że źle się prowadzi, c o nie jest prawdą. P rosiła mnie o pomoc w zwalczaniu plotek uwłaczających jej czci. Była to dorodna, może 30 -letnia niewiasta, wyjątkowo wytrzymała i nie do wiary silna. P amiętam, że gdy któryś z żołnierzy narzekał raz na nadmierne obciążenie, poradziłem mu, żeby dźwignął kosz tej niewiasty ważący co najmniej 40 kilogramów. Jęknął - i przestał narzekać. Obiecałem, że zajmę się jej skargą. Tegoż wieczoru zaalar mowałem kompanię i zarządziłem ćwiczenia nocne, połączone z forsowaniem brodu na Biebrzy, chyba najbardziej błotnistej ze znanych mi rzek, płynącej pr zez grząskie torfowiska. Umaza liśmy się wszyscy nie wyłączając mnie. P od koniec krótkiego jak zwykle omówienia wspomnia łem o historycznej roli markie tanek, o postawie, jaką powinien zajmować dobry żołnie rz w stosunku do markietanki, o zaletach naszej, kompanijnej, o krzywdzie, jaką się jej wyrządza bezsensownym, niegodnym prawdziwego żołnierza gadaniem. Od tej pory plotki ustały. P o pewnym czasie zapytałem ją przy jakiejś okazji, czy krążą je szcze opowie ści związane z jej osobą. P owiedziała, że ustały jak ręką odjął, bo... żołnierze nie chcą babrać się ponownie w bagnach Biebrzy. W owych czasach wszyscy oficerowie funkcyjni w pułku mu sieli w okresie letnim dowodzić na ćwiczeniach plu tonem lub kompanią. Rolę „warsztatu” dla nich odgrywały kompanie starszego rocznika. W mojej kompanii rozpoczął się cyrk. Jeśli taki ćwiczebny dowódca przypadł jej do smaku, wszystko było w porządku. Ale jeśli zraził ją sobie niebacznym słowem lub gniewnym gestem, kierowane p rzez niego ćwiczenie nie mogło wypaść dobrze. Wszystkie ro zkazy były przekręcane bądź nie właściwie zrozumiane, jeśli użył jakiegoś 142
terminu wielozna cznego. Wysłanym gońcem musiał być jąkała, któremu ta przypadłość zdarzała się rzadko, jedynie w chwilach szczególnego wzruszenia. A jak dowieść, że chłopak nie przejął się swą rolą w „bitwie”? W sytuacjach, kiedy należało wzmóc ogień, właśnie brakło ślepych naboi, ale wszyscy mieli łuski, będące nieodpartym dowodem, że otrzymane przed ćwiczeniami ślepaki zużyli na długo przed wzmożoną akcją ogniową, jaką należało po przedzić szturm. Zdarzało się też, że wysłany łącznik wpadał do głębokiego dołu, z którego ledwo się wygramolił, i przybiegał do adresata umorusany, zadyszany i wielce spóźniony albo zgoła poniewczasie. Skoki żołnierze wykonywali na tyle opieszale, że choć nie można im było dowieść złej woli, ich akcja nie przynosiła pożądanego efektu. P atrole rozpoznawcze i ubezpie czające błądziły, i często niełatwo dawało się je odnale źć po zakończeniu ćwiczenia itd. Ta sama kompania pod kierownictwem innego dowódcy za chowywała się doskonale i swoją postawą oraz ofiarnością za sługiwała na gorące pochwały. Znakomitą opinię wydał o niej wobec pułkownika Ulrycha i generała Bończy P omarański, który przyjechał na kilka dni, by odbyć dwa czy trzy ćwiczenia właśnie z 4. kompanią. Uprze dzony przeze mnie, by broń Boże nie popełnił wobec żołnierzy jakiegoś nietaktu, pierwszy swój rozkaz zaczął od stwierdzenia, że to zaszczyt dla niego dowodzić na ćwiczeniach tak doskonałą kompanią, o której zaletach słyszał wielokrotnie ode mnie. Na zakończenie wyraził nadzieję, że i tym razem wykażą swą wielką klasę i dowiodą wobec innych pododdziałów ćwiczącego batalionu, że są naprawdę najlepiej wyszkoloną bojowo kompanią. Oczywiście, nie zawiódł się i był rzetelnie zbudowany zacho waniem się żołnierzy w ciągu całodobowego ćwiczenia. P rzede wszystkim ich pomysłowością, umiejętnością świetnego wyko rzystania terenu i niezwykłą w tych warunkach ciszą, k tórą zapewnił wypracowany i przyswojony przez wszystkich system podawania komend za pomocą znaków i sygnałów gwizdkiem i trąbką. W pewnych sytuacjach, stwarzanych przez żołnierzy mojej kompanii, byłem jednak bezradny, jeśli nie znajdowałem się ta m osobiście. Otóż ilekroć w czasie różnego rodzaju szturmów 143
dochodziło do zwarcia, chłopcy traktowali walkę w sposób zbyt dosłowny. Inne kompanie naszego pułku wiedziały o tym i na ćwiczeniach wewnątrzpułkowych cofały się, nie chcąc się narażać na poturbowanie. Naturalnie, podobne wypadki nie mia ły charakteru masowego, sam nawet o tym przez dłuższy czas nie wiedziałem. Ujawniło się to w całej ostrości, gdy przyszło do ćwiczeń międzypułkowych. Na ogół po zwarciu, gdy werdykt rozjemców wydawał się być przesądzony na korzyść jednej ze stron, oficerowie okrzykami „stój” wstrzymywali działania. Ale gdy w akcji była 4. kompania, jej natarcie lub przeciwuderzenie (według ówczesnej technologii wojskowej wszystko, co było za planowane, nosiło mia no przeciwnatarcia, a co było wykonywane spontanicznie, nazywano przeciwuderzeniem) według przekonania mych zuchów musiało zmusić przeciwnika do cof nięcia się. W czasie jednego z ćwiczeń z 15. pułkiem piechoty „Wilków” doszło nawet do ostrego starcia moich żołnierzy z oficerem tego pułku, który stanął w obronie swych podkomendnych. Sytuację opanował podchorąży Leśniewski, przywołując naszych żołnie rzy do porządku. W tym czasie byłem rozjemcą przy innym batalionie. Bezpośrednio po ćwiczeniach pojechałem do tego kapitana i przeprosiłem go, tłumacząc zajście „bitewnym” pod nieceniem żołnierzy 4. kompanii. P odobny wypadek, znacznie jednak poważniejszy, miał miejsce podczas innych ćwiczeń. Kompania broniła jakiegoś odcinka biegnącego wzdłuż Kanału Augustowskie go. W pewnej chwili rozjemcy ustalili, że na odcinku 4. kompanii kanał został sforsowany przez przeciwnika i kompanii polecono odejść pa ręset metrów do tyłu, mimo że jej odwód nie został użyty. W tym czasie przebywałem w dowództwie batalionu. P owraca jąc zauważyłem, że kilku żołnierzy w czerwonych opaskach, a więc „nieprzyjaciel”, znajduje się na zajętym przez nas brzegu kanału. Nie zorientowany, począłem krzyczeć, biegnąc do grupy swych żołnierzy. Ci, gdy mnie ujrzeli, rzucili się na „nieprzyjaciela” i zaczęli go pędzić do kanału. Nadbiegi również mój pluton odwodowy, który o niczym nie wiedział. W chwili gdy dobiegłem, przez kanał przerzucano już kładkę. Zawsze na ćwiczeniach polowych miałem przy sobie mocną laskę. P osłużyłem się więc nią, zaczepiając o węzeł liny, którą kładka była w końcu związana, i poleciłem przyciągnąć ją do brzegu. P o kilku chwilach kładka znalazła się w naszym ręku. 144
Nagle, nie wiadomo skąd, zjawił się przy naszej grupie jakiś major, jak się okaza ło, rozjemca, który gromkimi okrzykami usiłował powstrzymać mych chłopców. Wszelkie perswazje, że wszystko to się dzieje wbrew jego ustaleniom, nie zdały się na nic, nic nie było w sta nie ostudzić „zapału bitewnego” rozgorączkowanych żołnierzy, i rozjemca znalazł się w opałach. Z wielkim tylko trudem udało mi się opanować sytuację. P ewno nigdy w życiu nie wrzasnąłem głośniej „stój!”, co w mojej kompanii oznaczało to samo co w artylerii: ktokolwiek coś robił, na komendę „stój” przerywał natychmiast swą pracę. Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze, dzięki temu, że major nieoczekiwanie bardzo gorąco bronił mojej kompanii przed dowódcą dywizji, do którego do tarły echa tego wydarzenia, twierdząc, że ma zrozumienie dla takiego zapamiętania się żołnierzy w zgiełku bitewnym. Na osobności zapewniał mnie wielokrotnie, że zbudowany był bły skawiczną reakcją kompanii na moją komendę „stój”. Wspominałem już, że 4. kompania miała bardzo dobrych podoficerów, wybranych spośród takich, którzy lubili ćwicze nia. Większość z nich cieszyła się dużą sympatią żołnierzy. P rzydzieleni do kompanii podchorążowie rezerwy, wyzna czeni na dowódców drużyn, bardzo sobie swych podopiecznych chwalili. Należał do nich wspomniany Leśniewski, który miał już ukończone studia akademickie i był podprokuratorem. W wielu „przygodach” brał czynny udział i zawsze potrafił dowieść, że z punktu widzenia prawa racja była po stronie jego i dowodzonych przez niego żołnierzy. Również przykładnym, zaradnym i zapobiegliwym drużyno wym, posiadającym dużo wia domości, czytującym pilnie cza sopisma wojskowe i bardzo łubianym przez żołnierzy był pod chorąży Berkowicz, pochodzący z rodu, który miał swego bo hatera Berka Joselewicza. P od koniec pobytu w rejonie koncentracji, we wrześniu, w wyjątkowo słotny dzień, nie pamiętam już z jakiej okazji przyjaciel mój, dowódca artylerii pułkowej, kapitan Józef Ba torski, urządził przyjęcie. P odczas wesołej zabawy nieoczekiwanie wezwano mnie do sztabu pułku, odległego o ponad 2 kilometry . Z powodu wielkiego błota o jeździe na rowerze nie mogło być mowy. P o ciemku i w deszczu ruszyłem więc piechotą. Okazało się, że z inspiracji mego ordynansa Kubackiego 145
poszło za mną w przyzwoitej, nie budzącej podejrzeń odległości czterech żołnierzy z mojej kompa nii, mających mnie pilnować, żebym... nie wpadł gdzieś do rowu. Nie wiedzieli, że świadomie od wielu miesięcy unikałem jakiegokolwiek alkoholu. Obawiali się więc, czy wywołany z przyjęcia u Batorskiego, na którym przecież alkoholu za kołnierz się nie wylew ało, dam sobie radę z dość uciążliwą, błotnistą drogą. Ci poczciwi chłopcy, ukryci, czekali na mnie, aż wyjdę ze sztabu, by towarzyszyć mi ukrad kiem również w drodze powrotnej. W pułku rozpytywano mnie o brody na płynącej tu kilkoma leniwymi nurtami Biebrzy. P rzy tej okazji spotkałem kolegę z podchorążówki, Eugeniusza Czarneckiego, nieporadnego chu dzinę, aktualnie adiutanta 7. pułku ułanów. Ledwo się ze mną, szelma, przywitał. Moje dość serdeczne powitanie wprawiło go w zakłopotanie. Jakby się wstydził, że ma kolegę w piechocie. Było to dla mnie nieoczekiwane, bo w garnizonie stołecznym oficerowie warszawskich pułków piechoty nie stanowili jakiejś drugiej klasy i nie mieli kompleksu małowartościowości w stosunku do ułanów. Niestety, podobne zjawisko można było obserwować w wielu innych garnizonach. P od koniec manewrów spotkało mnie przykre zdarzenie służbowe, które w jakiejś mierze zaważyło na mojej reputacji. P ułk nasz był w opóźnieniu przeprowadzanym w terenie lesistym, a więc niedogodnym dla tej formy walki. Zapewne nasz statysta Ulrych popełnił przedtem jakiś błąd, co spowodowało, że zbyt szybko odeszliśmy w lasy, którymi równolegle do nas prowadził pościg przeciwnik. Dowódca batalionu major Stefan Loth zwrócił się do mnie z zapytaniem, ile czasu potrzebuję na uchwycenie przesmyku między jeziorami Necko i Białe pod Augustowem. Od miejsca, w którym prowadziliśmy rozmowę, do przesmyku było 18 km. P owiedziałem, że jeśli nie zbłądzę (o co było bardzo łatwo, bo mapy mieliśmy niemieckie sprzed I wojny, a podczas wojny w terenie nastąpiły duże zmiany), to powinienem z najsilniejszymi ze swych żołnierzy osiągnąć przejście między jeziorami w ciągu trzech godzin. Wsparty plutonem ckm na dwóch biedkach wyruszyłem na tychmiat. Na szczęście w pobliżu kompanii pętała się jakaś babina z małym wózkiem zaprzężonym w chudego konika i z kilkoma kwartami jagód. Zapłaciłem za nie z góry, stawiając jednak warunek, że spożyjemy je dopiero po osiągnięciu jezior. 146
Babina chętnie się na to zgodziła. P łonna okazała się jednak moja nadzieja, że zna ona drogę. P omogła nam o tyle, że na jej wózku mogliśmy złożyć wszystkie erkaemy, co już znacznie „uskrzydliło” marszobieg kompanii. W marszu powiedziałem swym chłopakom, o co chodzi, i - o dziwo - bez błądzenia i marudzenia uchwyciłem przesmyk już po 2 godzinach i 50 minutach. Sytuacja była opanowana. Z chwilą gdy jedna z kolumn przeciwnika nieoczekiwanie wynurzyła się z lasu, tak pewna sukcesu, że poprzedzał ją jedynie słaby patrol, została przywitana gw ałtownym napadem ogniowym. P raktycznie działania na tym odcinku ustały. Wszystkie wolne łodzie zosta ły przez moich żołnierzy zebrane i skupione na naszym brzegu. Można było jedynie prowadzić walkę ogniową, ale przy ówczesnym zaopatrzeniu w ślepe naboje ob ie strony nie miały czym strzelać. W takiej sytuacji przyszło do mnie kilku zmordowanych żołnierzy z prośbą, by pozwolić im na kąpiel. Ustaliłem kolejność drużyn do tej zaimprowizowanej kąpieli, poleciłem wy znaczyć ratowników i zezwoliłem na wejście do wody. Aliści, w chwili gdy pierwsza drużyna znalazła się w jeziorze, zjawił się konno ze swym sztabem dowódca dywizji, generał Bończa. Za pytał: „Co to za ludzie?” Zameldowałem, że z mojej kompanii. Zirytowany, zwymyślał mnie okrutnie, co gorzej, w obecnoś ci całej kompanii, za podobną beztroskę w „warunkach bojowych". Nie odezwałem się słowem, bo generał miał absolutną rację. Stefan Loth był jednak wyczynem mojej kompanii zachwy cony. Nie przypuszczał, by mogła w uchwyceniu przesmyku ubiec nieprzyjaciela. P ułk, co prawda, przyszedł do Augustowa obchodząc jezioro, ale przeciwnik nie uzyskał powodzenia. P o powrocie do garnizonu moja kompania została rozwiąza na. Nawet ci żołnierze, którym brakowało jeszcze kilku tygodni do zakończenia przepisowego okresu służby wojskowej, zostali na mój wniosek przeniesieni do rezerwy. Dowodzenie kompanią o tak osobliwym składzie pozwoliło mi osiągnąć dużą pewność siebie. Codzienne kłopoty kolegów, dowodzących innymi kompaniami, w porównaniu z moimi wy dawały mi się banalnie śmieszne. Miałem wielką satysfakcję, że swych podopiecznych doprowadziłem do pomyślnego końca. Tylko jeden z nich trafił do więzienia za ciężkie zranienie bagne tem
147
interweniującego w jakimś zajściu sierżanta Rakowskiego. Sensację w pułku wywołała moja kompanijna książka kar i za żaleń. Była czysta jak łza. Nie zapisano w niej ani jednego dnia aresztu czy koszarniaka. To, że tkwiłem stale w kompanii, nie zjednywało mi uznania wśród wielu starszych kolegów, ale w tym konkretnym wypa dku uważałem to za nieodzowne, byłem bowiem jedynym oficerem. I, jak widać, przyniosło pozy tywne rezultaty. P od koniec 1929 roku przybyli do pułku dwaj nowi podporu cznicy: Władysław Herman i Stanisław Skierski (w poprzednim roku przybył jeden - Roman Gałkowski), z tych zaś, którzy przyszli razem ze mną, pozostał Waryński), obaj warszawianie, bardzo potrzebni do pełnienia służby na warcie głównej. W kompanii znajdowało się teoretycznie dwóch oficerów, praktycznie zaś jeden, bo drugim był chorąży. P odofice rów zawodowych było pięciu: szef kompanii, podoficer rachunkowy, podoficer broni oraz dwóch bez określonej rozkazem pułko wym funkcji, pozostawionych do dyspozycji dowódcy kompa nii. Starsi podoficerowie z reguły byli faktycznie dowódcami plutonów, młodsi zaś - dowódcami drużyn. W naszym trzybatalionowym pułku w pełni rozwiniętym nigdy nie było więcej jak czterdziestu oficerów łącznie z kapelmistrzami, płatnikiem i oficerami przysposobienia wojskowego, których mieliśmy kilku. (Wśród tych ostatnich był aut or słów „P ierwszej Brygady”, porucznik Tadeusz Biernacki, który pó źniej napisał następne zwrotki tej popularnej wówczas pieśni; recytował je jednak tylko kolegom w pułku.) Oficerowie, poza pełnieniem wspomnianych już służb w gar nizonie, bardzo często byw ali odkomenderowani na kilka lub kilkanaście dni jako rzecznicy „linii” do różnych komisji powo ływanych w Warszawie, co ogromnie utrudniało prowadzenie z nimi jakiejkolw iek sensownej pracy szkoleniowej. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek uczestniczył w jakimś ćwiczeniu aplikacyjnym organizowanym przez pułkownika Ulrycha lub jego świeżo przydzielonego zastępcę, który choć był człowiekiem wyjątkowo porządnym, zbyt wiele nie umiał. Jedynymi zajęciami dla oficerów w moim stopniu były ćwiczenia z terenoznawstwa na sali i czasami ćwiczenia doskonalą ce w znajomości broni maszynowej. Najważniejszą formą do skonalenia edukacji oficerów był udział w ćwiczeniach z oddzia 148
łami w okresie letnim. Odbywały się również ćwiczenia garnizonowe, ale niezwykle rzadko. P amiętam dobrze jedynie ćwiczenia w zimie 1927-1928 roku. Brały w nim udział prawie wszystkie formacje stacjonujące w Warszawie. Kierownikiem ćwiczeń był dowódca piechoty dywizyjnej, pułkownik Stanisław Kozicki. Batalion wystawiony przez mój pułk nacierał z rejonu Służewca w kierunku na Ursynów. Na ćwiczenia te zostałem wezwany nagle z przyjęcia, na którym byłem w stroju wyjściowym. Szef kompanii poinformował mnie telefonicznie, że mam dołączyć do maszerującej kolumny obok pomnika Mickiewicza. Kiedy mu oświadczyłem, że nie jestem odpowiednio ubrany, obiecał mi przynieść owijacze i bryczesy. P odczas pierwszego postoju przebrałem się, ale z braku butów pozosta łem w lakierkach i eleganckim płaszczu z nałożonym nań pasem głównym. Było to możliwe, ponieważ brakło wyraźnych przepisów mundurowych dla oficerów biorących udział w ćwicze niach. Warto przy tym nadmienić, że oficer stale nosił broń boczną, jedynie na ćwiczeniach występował bez niej. Widok tak dziwacznie ubranego oficera musiał zwrócić uwagę kierownika ćwiczeń. Toteż kiedy zebrano nas wszystkich na omówienie ćwiczenia, pułkownik Kozicki długo kogoś szukał w kręgu ota czających go oficerów. Nieoczekiwanie wskazał palcem na mnie, mówiąc: „P roszę pana porucznika do środka. Niech pa n zorientuje nas w terenie”. Mapy nie miałem. P rzerażeni koledzy z pułku natychmiast mi jakąś wręczyli. P o dziesięciu minutach, które pozostawały na przygotowanie się, rozpocząłem orienta cję. Moim porównaniem terenu z mapą najbardziej był zdziwiony kierownik ćwiczenia, bo zrobiłem to podobno naprawdę świetnie. Nic dziwnego, trzy lata ćwiczyłem w tym terenie jako elew szkoły podchorążych i szkoły oficerskiej. Nie opuściłem żadnego szczegółu, nie mówiąc już o wieżach kościelnych, kominach fabrycznych czy dachach charakterystycznych budowli, wymieniłem dokładnie nazwę każdego wzgórza i jego wysokość nad poziomem morza. Koledzy pułkowi byli nie mniej zdziwie ni od pułkownika. Nic dziwnego, oni w tym rejonie przecież nie ćwiczyli. Wracałem z ćwiczeń jak bohater, a mój sukces odpowiednio uczciliśmy z najbliższymi kolegami w gospodzie w P yrach. Wadą tych ćwiczeń było niedostateczne zorientowanie przedwstępne oficerów młodszych w założeniu własnej strony i, co gorsza, w zadaniach jednostki wyższego szczebla. Dla tego 149
też młodzi oficerowie wynosili z takich ćwiczeń nauki raczej nikłe. Często wyznaczano młodszych oficerów na asesorów w są dzie Okręgowym. Asesor orzekał nie tylko o winie, ale i o karze. Zajmowało to nam dużo czasu, nic więc dziwnego, że różnymi sposobami usiłowaliśmy doprowadzić do tego, by na przyszłość zrezygnowano wreszcie z naszych usług na odcinku wymiaru sprawiedliwości. W tym okresie szkolenie, a raczej doskonalenie młodszych oficerów nie było w pułku ani zorganizowane, ani metodycznie prowadzone. P oprawiło się pod tym względem znacznie dopie ro w kilka lat później. Natomiast uczęszczaliśmy na liczne kur sy: artylerii piechoty, łączności, pionierów, strzelecki (dla ofice rów w kompanii karabinów maszynowych) i wychowania fizycznego. Zaczął się ustalać zwyczaj, że przed awansem na kapitana porucznik musiał ukończyć jeden z tych kursów. Oczywiście byli i tacy, którzy nie poprzestali na jednym. W 1929 roku zorganizowano po raz pierwszy kurs lotniczy obserwatorów broni, mający zapewnić dywizjom piechoty i brygadom kawale rii własnych obserwatorów. Kandydatów na ten kurs nie zgła szały pułki, lecz dowódcy wielkich jednostek. Wydawało mi się, że najbardziej odpowiedni dla mnie będzie kurs obserwatorów lotniczych. Okazało się, że nie jest to sprawa prosta. Któregoś dnia z rozkazu pułkowego dowiedzieliśmy się, że dwóch poruczników zostało przeniesionych do Korpusu Ochro ny P ogranicza. W sobotę tegoż tygodnia w kolejnym rozkazie pułkowym jedno z tych nazwisk zamieniono na nazwisko porucznika Karola Nałęckiego. W niedzielę odbyło się wspólne ze branie koleżeńskie, połączone z tradycyjną lampką wina, z oficerami rezerwy pułku, mieszkającymi w Warszawie i pobliskiej okolicy, z udziałem pułkownika Ulrycha oraz starszyzny pułkowej. W czasie zebrania podszedł do mnie dowódca pułku i oświadczył, że jest zmuszony z wielu względów zamiast poru cznika Nałęckiego przenieść mnie do KOP -u. Zameldowałem pułkownikowi, że odejście z pułku w tym roku jest dla mnie wyjątkowo niedogodne, ponie waż pragnę kończyć studia na Wszechnicy, a jestem już słuchaczem IV, ostatniego roku. Oprócz tego kwateruje u mnie brat, student politechniki, które go utrzymuję. Jeśli wyjadę, brat będzie zmuszony przerwać stu dia, 150
jeszcze przed otrzymaniem półdyplomu, który powinien uzyskać za kilka miesięcy. Dlatego proszę o pozostawienie mnie w pułku przynajmniej przez jeden rok. Dowódca pułku oświad czył mi jednak, że przedstawione przez niego w dniu wczorajszym inne kandydatury zostały odrzucone. P rzyrzekł mi natomiast, że dopóki on dowodzi pułkiem, będę mógł zatrzymać pokój dla brata i że ponadto gwarantuje mi otrzymanie od ministra 3-miesięcznego urlopu, umożliwia jącego mi ukończe nie studiów. Dalsza rozmowa była bezcelowa. Nikomu zr esztą z kolegów nie wspomniałem o niej, jakkolwiek wszyscy wiedzieli o decyzji dowódcy pułku, ale też mi o tym nie mówili. Tego samego dnia wieczorem udałem się na ulicę Śniadec kich do chorego przyjaciela z Wszechnicy, by omówić z nim technikę utrzymywania koniecznego kontaktu, związanego z moimi studiami. Gdy pożegna łem się z nim, było późno. Z obawy, że nigdzie nie dostanę już nic do jedzenia, wpadłem do nocnej restauracji „Jockey Club”, mieszczącej się przy tej samej ulicy. Markotny zamówiłem coś do jedzenia. P o chwili podszedł do mnie jakiś lekko podochocony, w sile wieku, sympatycznie wyglądający mężczyzna z osobliwą propozycją, czy nie zgodziłbym się zamówioną już kolację spożyć w jego towarzystwie. Bardzo się sumitował i uzasadniał swą śmiałość (byłem w mundurze) faktem, że jest w towarzystwie pani, na której mu zależy, a która hołduje przesądowi, że do stołu powinna zasiąść parzysta liczba biesiadników. Tymczasem jest ich pięcioro. Dla tego pozwolił sobie skorzystać z okazji, że spotyka w lokalu samotnego oficera, któremu ośmiela się przedstawić swą nie zwykłą - przyznawał to - prośbę. Towarzystwu temu przyglądałem się już uprzednio. Rzeczy wiście, robiło dobre wrażenie i wydawało mi się, że przed po dejściem do mego stolika niezwykłego gościa nad czymś delibe rowało. Zgodziłem się pod warunkiem, że będę partycypował w uregulowaniu rachunku, co zostało zaakceptowane. P o przywitaniu się z trzema paniami i jeszcze jednym panem, zosta łem z nimi do rana. Byli to rzeczywiście jacyś mili i sympatyczni ludzie. P rzez cały wieczór starałem się być pogodny, choć nie przychodziło mi to łatwo. Wciąż zastanawiałem się, w jakim zakątku P olski się znajdę: może w Sejnach, a może w Starej Wilejce lub Bor szczowie. P rzy 151
pożegnaniu mój nowy znajomy (nazwiska nie dosłyszałem, bo któż je wymawia wyraźnie przy powitaniu?) wyrażał wdzięczność za przyjęcie jego propozycji, po czym za pytał, co mi jest, bo wyczuwa, iż coś mnie gnębi, mimo że staram się robić dobrą minę. Oświadczyłem mu, że mam zmar twienie, na które mi nie może pomóc. Jednak wobec jego nalegań w końcu powiedziałem, że przed kilku godzinami oświadczono mi, iż zostanę przeniesiony na wieś, co mi z wielu ważnych powodów nie odpowiada. P odziękował mi za zaufanie i wyraził nadzieję, że bę dzie mógł coś dla mnie zrobić. Do tych obietnic nie przykładałem, oczywiście, większego znaczenia. Spałem tej nocy niewiele i o ósmej rano powlokłem się ze swą kompanią na plac ćwiczeń aż na Bródno. Byłem przekonany, że gdy wrócę po południu, ukaże się już rozkaz z moim przeniesie niem. P o powrocie do koszar jak zwykle udałem się do kasyna. Tam podbiegł do mnie porucznik Franciszek Niesiołowski, z daleka już wołając: „Słuchaj! W pułku awantura, Ulrych wściekły! Nie idziesz do KOP -u, przyszedł fonogram z Biura P ersonalnego”. Tak, to była prawda. O moim przeniesieniu już nikt więcej nie mówił. Mój przypuszczalny „zbawca” był za pewne ustosunkowanym człowiekiem, być może kimś ze sfer przemysłowych lub ziemiańskich. Sądzę, że nie był urzędnikiem, bo wcześniej c zy później musiałbym go gdzieś spotkać, a tymczasem nigdy go już więcej nie zobaczyłem. W 1930 roku dokonano próby zmiany rekrutacji do szkół podoficerskich, polegającej na tym, by kandydatów typowały rejonowe komendy uzupełnień. Szkolenie w ciągu pierwsze go półrocza służby miało charakter jakby wstępnej szkoły podoficerskiej. Kandydaci przychodzili wiosną i już po manewrach, po odpowiedniej selekcji przechodzili zasadniczy krótki kurs podoficerski. W związku z tym wiosną 1930 roku w pułku mieliśmy trzy kompanie szkolne: dwie strzeleckie i jedną ckm. Zostałem do wódcą 8. kompanii szkolnej. W tymże roku wszystkie szkoły, od podoficerskich do Wyższej Szkoły Wojennej, otrzymały flagi o barwach narodowych, które miały się znaleźć w każdej kom panii i na każdym kursie. P iłsudski wydał takie zarządzenie, wzorując się na Japończykach, u których flaga narodowa jest szczególnie ceniona i honorowana w oddziałach wojskowych. 152
Wszystkie lekcje czy zajęcia miały się zaczynać od oddania honorów fladze narodowej, wiszącej od tego roku w każdej sali wykładowej. Wręczanie kompanijnych szkolnych flag odbywa ło się na placu pułkowym bardzo uroczyście. Nie obeszło się bez odpowiednio podniosłych przemówień. Uczniowie szkoły podoficerskiej, wytypowani przez RKU, byli znacznie lepsi od tych, których zwykle wybieraliśmy po kursie rekruckim do kompanii szkolnej. Działo się tak dlatego, że „rozkurz” fachowców i inteligentów tym razem był niewielki. W poprzednim systemie najbardziej wykształconych wychwy tywano na pisarzy do kompanijnych i pułkowych kancelarii oraz na funkcje wymagające dobrej znajomości rzemiosła lub odpowiedniego wykształcenia. W 1930 roku w kompanii szkolnej znalazło się kilku zawodowych aktorów (Czesław Kalinow ski, Tatarski i paru innych, których nazwisk już nie pamiętam), pisarze gminni, ślusarze narzędziowcy, tokarze precyzyjni, wykwalifikowani kucharze, kilku młodzieńców kończących szkoły średnie i wyższe za granicą (w tym jeden Sorbonę), którzy nie nostryfikowali swych świadectw dojrzałości czy dyplomów. P raca z tymi ludźmi była przyjemna. P o kilku tygodniach poruszali się jak żywe srebro. P rogramy dla szkół podoficer skich zaczęły być sensowniej zestawiane, między innymi wiele godzin przeznaczano na naukę o P olsce współczesnej, p rzewidziano również godziny dla dowódcy kompanii, nie krępując go przy tym w wyborze tematyki pogadanek. Na przełomie maja i czerwca zacząłem ogłaszać częste alarmy nocne kompanii zakończone ćwiczeniami. Zadziwiające, jak szybko ludzie przyswajają sobie umiejętność bezszmerowego poruszania się nocą w lesie, jak łatwo uczą się porozumiewać przy pomocy sygnałów dźwiękowych, naśladujących głosy pta ków czy zwierząt właściwych dla terenu, w którym odbywają się ćwiczenia. P oczątkowo chłopcy sarkali, ale po kilku tygodniach śpiewali dziarsko piosenki, gdy wracając rano spotykali zaspa ne kompanie, udające się na codzienne, zwykłe ćwiczenia. P o nieważ poziom ich wiedzy ogólnej był dość wysoki, zrezygnowałem z wielu zajęć podoficerskich. Na przykład rozdałem wszys tkim regulaminy oraz instrukcje i poleciłem studiować samodzielnie, później zaś sprawdziłem tylko stopień przyswojenia ich treści poprzez egzaminy. Mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ nie byłem 153
nadmiernie krępowany. P rzy dociekliwym, schematycznie i inaczej myślącym dowódcy batalionu nie mógłbym wypróbować niczego, co nie było uświęcone przepisami i regulaminami. A zaczęły się lata tłuste, jeśli chodzi o re gulaminy. Liczba ich rosła z roku na rok. Była to niewątpliwie za sługa generała Kasprzyckiego, który sam pisał i zachęcał do wydawania regulaminów. W każdym dużym garnizonie powstawały wówczas Domy Żołnierza. Bardzo piękny obiekt znajdował się w Grodnie, w Lublinie (dziś kasyno oficerskie), później w Kielcach (dziś Wojewódzki Dom Kultury) i w innych miastach. W Warszawie Dom Żołnierza został zorganizowany w gmachu teatru na P ra dze, obok zoo. W lokalu tym różne oddziały mogły organizo wać zabawy, wykorzystując z reguły dużą salę, porządną or kiestrę, dobrze prosperujący bufet, wyszkoloną obsługę itp. Lokal ten wypożyczyłem na zabawę taneczną dla swojej kompanii. Oczywiście, znalazło się kilku żołnierzy, którzy uka rani zakazem opuszczenia koszar musieli pozostać w kompanii. Karę tę wymierzyłem celowo dwom czy trzem elewom, by w dniu zabawy całej kompanii tym dotkliwiej odczuli niewłaś ciwość swego postępowania. Wśród nich znalazł się strzelec Łowiński. Był on najsprawniejszym fizycznie elewem kompanii. Biegał, rzucał granatem i strzelał wspaniale. P o torze przeszkód chodz ił jak cyrkowiec. Bystry, rzutki, o doskonałym refleksie, ujawnianym w czasie ćwiczeń bojowych, zapowiadał się doskonale. P róbował zapewnić sobie szczególnie uprzywilejowaną pozycję. W dzień zabawy zgłosiła się do mnie elegancka młoda dama o wyjątkowo ujmującej powierzchowności z prośbą, abym pozwolił jej narzeczonemu, Łowińskiemu, pójść z nią na zapowiedzianą zabawę. Gdybym się zgodził, straciłbym twarz, wobec kompanii, tym bardziej że dziewczyna była naprawdę piękna. Odmówiłem. W kilkanaście dni później w kancelarii kompanii zjawił się w towarzystwie wachmistrza żandarmerii prokurator Sądu Ok ręgowego w Warszawie, z nakazem aresztowania Łowińskiego. Wezwany po oświadczeniu prokuratora zachowywał olimpijski spokój. Wachmistrz nałożył mu kajdanki. Zaprotes towałemprosząc, by uczyniono to poza bramami pułku, na co prokura tor wyraził zgodą. Dowiedziałem się wówczas, że Łowiński oskarżony jest o współudział w jakimś włamaniu dokonanym poza granicami
154
kraju. (Miał on wówczas około 25 lat, przy czym służbę wojskową wielokrotnie mu odraczano z powodu jego wyjazdów za granicę). W jakieś pięć czy sześć lat później, gdy szedłem ulicą Koszykową do Wyższej Szkoły Wojennej, zatrzymał mnie jakiś dorodny, elegancko ubrany mężczyzna, który dopiero co wysiadł z samochodu. Ukłonił się uprzejmie, pytając, czy może ze mną porozmawiać. Był to Łowiński. Oświadczył mi, iż jest mu bardzo przykro, że przed kilku laty został aresztowany w czasie odbywania służby wojskowej w mej kompanii, zresztą zgoła niepotrzebnie, bo nie był winien, i rychło wypuszczono go na wolność. Do wojska nie wrócił, ponieważ miał już w owym okresie ponad 26 lat. P oinformował mnie, że jest komiwojażerem i nieźle mu się powodzi. P rosił, bym zapisał sobie jego adres, i zapewnił, że gdyby kiedykolwiek w czymkolwiek mógł być mi pomocny, to oddanie mi usługi poczytywał sobie będzie za szczególną przyjemność. Więcej go już nie spotkałem. Należny mi urlop brałem zawsze pod koniec roku akademic kiego, by móc zdawać konieczne egzaminy. Tak było i w tym roku. Ostatni egzamin zdałem w sobotę przed Zielonymi Świę tami. Wracając do domu obserwowałem tłumy wyjeżdżających gdzieś warszawiaków. Nigdy do tej pory nigdzie nie jeździłem, jakkolwiek co roku zamawiałem sobie bilet kolejowy do Bielska, by odwiedzić Franka Hermana, ale dotąd z niego nie ko rzystałem. Tego dnia postanowiłem jednak wyjechać. Wpadłem na po mysł, by odwiedzić mego dawnego partnera i przyjaciela, Gien ka Dębczyńskiego, który obecnie był oficerem sztabu brygady KOP -u w Łachwie. Adiutanta pułku musiałem szukać w domu. P iekląc się wielce (był młodym żonkosiem) przyszedł do biura, by wydać mi rozkaz wyjazdu z biletem do Mikaszewicz, końcowej, granicznej stacji na P olesiu. P o raz pierwszy w życiu udałem się w tym kierunku. P rzez całą drogę oglądałem przez okno wagonu znajomy mi krajobraz - sosenki i brzózki, zupełnie jak w Rembertowie. P olesie zrobiło na mnie w dniu Zielonych Świątek wrażenie krainy śpiewu i uciechy. P odczas spaceru w Łachwie co chwila mijały nas rozśpiewane wozy: jak informował Dębczyński, to wracały z cerkwi młode pary po zawarciu małżeństw. Na wielkiej ulicy kłębiło się mnóstwo podochoconych przechod niów.
155
Korzystając z okazji mego przyjazdu, Dębczyński poprosił mnie o opinię w osobliwej sprawie. Otóż w okresie naszego wspólnego dzięki jego uprzejmości kwaterowania miał dzie wczynę, która często go odwiedzała. Dziewczyna ta nadużywa ła jednak jego dobroci i wykorzystując łatwowierność, oszukiwała go ile wlezie, co nie uszło moje j uwagi. Dębczyński nadal ją jednak kochał i właśnie zapytywał mnie, czy jeśli zgłosi swą prośbę o udzielenie zezwolenia na małżeństwo do komisji małżeńskiej naszego pułku (niedawno z niego odszedł), ja to zaakceptuję. Oświadczyłem, że jestem jak najbardziej przeciwny, i na tym na razie się skończyło. W tamtych latach oficer w stopniu kapitana lub wyższym prosił o zezwolenie na zawarcie związku małżeńskiego jedynie komisję wybieraną przez oficerów w drodze tajnego głosowa nia, podobnie jak wybierano sąd honorowy. Oficerowie niższych stopni, niezależnie od podania do komisji małżeńskiej, musieli prosić o zezwolenie dowódcę Okręgu Korpusu, który w oparciu o odpowiednie dokumenty stwierdzał, że majątek osobisty oficera względnie jego narzeczonej, bądź też je go lub jej rodziców czy opiekunów zapewnia taki dochód, z którego można pokryć różnicę między poborami w danym stopniu a poborami kapitana żonatego. Zdaje się, że po 1934 roku żądano od młodszych oficerów już nie tylko oświadczeń, które niejednokrotnie nie miały żadnego realnego pokrycia, ale odpowiedniej sumy, złożonej na książkę oszczędnościową, tym większej, im krótsza była służba wojskowa kandydata do małżeństwa. W lecie 1930 roku z racji dobrego opanowania przez moją kompanię musztry kilkakrotnie wyst ępowałem jako dowódca kompanii honorowej. Witałem na dworcach, asystowałem przy składaniu wieńców i żegnałem różnych dostojnych gości, mię dzy innymi brata cesarza japońskiego księcia Takamatze, syna króla Arabii Saudyjskiej i rów nocześnie premiera emira Fajsala. szefa sztabu armii rumuńskiej generała Samsonovici (za co otrzymałem Order Korony Rumuńskiej, nadany mi przez oś mioletniego króla Michała). Występowałem też ze swą kompa nią na uroczystościach związanych z jakimiś obchodami koś cielnymi, a odbywającymi się z udziałem prezydenta. W czerwcu przydzielono mi kilku oficerów rezerwy, z któ rych dwu miało zdawać egzamin przed awansem na kapitana. 156
Jeden z nich, wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim, opanował dużo teoretycznych wiadomości wojskowych, był jednak niezwykle nieśmiały. P od koniec stażu nabrał już więk szej pewności siebie. Na jego egzamin, w czasie którego dowo dził kompanią, przyjechał dowódca dywizji, generał Bończa. Egzamin wypadł doskonale, z czego byłem wielce rad, bo przy okazji ujawniła się sprawność mojej kompanii, co spotkało się z dużym uznaniem generała. Otrzymałem również kilku podchorążych rezerwy, a wśród nich Wojciecha Morawskiego, syna znanego ziemia nina z Lubelskiego, w którego majątku wybudowana została wielka ce mentownia „Rejowiec”. Wszyscy podchorążowie zabiegali o strawne i stołowali się w kasynie podoficerskim, ponieważ było tańsze. Jedynym, któ ry nie prosił o strawne i żywił się z kotła wraz ze swą drużyną, był Morawski. P ewnego dnia zgłosił się do raportu z prośbą, by mógł otrzymywać 1. i 15. każdego miesiąca całonocną przepustkę. Zgodziłem się, ale wyraziłem obawę, że jeśli następny dzień po przepustce będzie dniem powszednim, to pójdzie na ćwiczenia nie wyspany. „Trudno - powiedział - P rzecież pan porucznik sam twierdzi, że jedną noc w tygodniu można mieć nie przespa ną”. Muszę przyznać, że Morawski z przepustek tych korzystał bez szkody dla służby. P rzyczyna tej osobliwej prośby o całonocne przepustki rych ło się ujawniła. Otóż każdego 1. i 15. dnia miesiąca podchorąży otrzymywał czek na Bank Ziemiański. P ierwszego - 200 zł, a piętnastego - 150 zł. Sumy te Morawski tegoż dnia przepuszczał na wesołej zabawie z kolegami, pozostawiając sobie kilkadziesiąt groszy na pomidory. Następnego dnia c zęstował nimi swoją drużynę. Tuż po maturze Morawski rozpoczął studia na SGGW w Warszawie. Miał piękne czteropokojowe mieszkanie i około 800 zł „pensji" od ojca. Ale, gałgan, wcale się nie uczył, tylko pił, hulał i zapewne grał w pokera. Narobił długów, na które ojciec zareagował sensacyjnym ogłoszeniem w gazetach, że ta kiego i takiego dnia w hotelu „Savoy” będzie płacił długi syna swego, Wojciecha, ale po tym terminie nie będzie już honorował żadnych pretensji wierzycieli Wojciecha Morawskiego (a ten miał jedynie to, co dostawał od rodzica). Zgłosiło się 157
kilkunastu ludzi, którym stary Morawski wszystko wypłacił. Wśród nich znaleźli się podstawieni przez sprytnego Wojtka, który chciał przy okazji coś jeszcze od starego wyciągną ć. Długów zebrało się na pokaźną sumę około 27 000 zł. P o załatwie niu tej sprawy ojciec oświadczył synowi, że musi przerwać stu dia i odbyć służbę wojskową. W okresie tym otrzymywać miał jedynie 350 zł miesięcznie, różnica zaś w porównaniu z otrzy mywaną na studiach „pensją” miała pokryć choć w części za płacone przez ojca długi. W kompanii sprawował się bardzo dobrze. Jego poczucie humoru, przy pogodnym usposobieniu i bardzo koleżeńskim stosunku do żołnierzy, przyczyniło się do stworzenia w druży nie doskonałego nastroju, pomocnego przy pokonywaniu róż nych trudności podczas uciążliwych ćwiczeń. Tuż przed wymarszem na manewry zostało przydzielonych do kompanii pięciu podchorążych z Sanitarnej Szkoły P odcho rążych, wszyscy w stopniu sierżantów, słuchacze piątego roku medycyny. P o namyśle postanowiłem wyznaczyć ich na do wódców drużyn, co było wbrew utartym zwyczajom, bowiem w innych kompaniach w okresie letnim trzymano ich jakby w rezerwie, nie powierzając im jakichś konkretnych funkcji. Dowództwo pułku nie oponowało więc tak pozostało. Spra wowali się bardzo dobrze, nosili karabiny i tornistry, spali w wieloosobowych namiotach na podmokłej łące (taką wybrali kwaterunkowi pułku w Końskowoli pod P uławami) ze swymi drużynami, jedli z kotła. Stracili na wa dze, przywykli do dźwigania ekwipunku, nauczyli się używać łopaty, budowy latryn polowych, odróżnienia „w biegu” wody pitnej od podejrzanej, a przede wszystkim - na co zwracali szczególną uwagę - pielęgnowaniu nóg własnych i nóg podległych im strzelców oraz pleców i karku przez noszenie broni i oporządzenia w taki sposób, by ich nigdzie nie uwierało. Na obozie w Końskowoli po raz pierwszy pułk nie kwatero wał w chałupach wiejskich czy w stodołach, ale organizował dla większości pododdziałów biwaki w kilkuosobowych namiotach. Naturalnie, mało kto umiał urządzać takie miasteczka namiotowe, a jeśli nawet kiedyś w armii cesarskiej czy austriac kiej dawał sobie z tym radę, to dawno zapomniał. Co innego biwak dla drużyny harcerskiej, a zgoła co innego dla tysiąca ludzi. (Zresztą i w harcerstwie biegłych do organizowania biwaków nie było 158
w nadmiarze. Najlepszym tego dowodem był fakt stałego powoływania z wojska na wszystkie jamboree mego kolegi Mariana Łowińskiego, który podobno był specjalistą od urządzania obozów namiotowych.) W konkretnym wypadku źle wybrano miejsce biwakowania, bowiem na podmokłej łące. Oficerowie kwaterowali w domach mieszkańców Końskowoli (o której mawiał Zagłoba, że posiada podłe piwo). Ze mną w jednej izbie spało na podłodze kilku oficerów i podchorążych. Nie wiem jaka była przyczyna, ale w 1930 roku przybyło do pułku na manewry bardzo wielu oficerów rezerwy. P ewnego dnia na porannej zbiórce zjawiło się trzech „no wych”, meldując o swym przydziale do mojej kompanii. W odróżnieniu od poprzedniej, czwartej kompanii, miałem teraz, w ósmej, słabych podoficerów liniowych, obok bardzo dobrego szefa kompanii, i kilku podchorążych należycie wywiązujących się ze swych obowiązków w czasie ćwiczeń. Dlatego bez obawy spotkanemu po raz pierwszy oficerowi rezerwy powierzyłem dowodzenie plutonem podczas ćwiczenia przewidzianego w da nym dniu, bo byłem pewny, że w razie potrzeby pomoże mu zastępca, podchorąży. Zbliżał się już koniec okresu ćwiczeń kompanijnych. Tego dnia kompania jako oddział wydzielony, działając wzdłuż drogi P uławy-Kazimierz, miała za zadanie uchwycić Bochotnicę. Na dowódcę plutonu ubezpieczającego wyznaczyłem jednego z nowo przydzielonych, najstarszego wiekiem i najsolidniej wyglądającego oficera rezerwy. P od koniec dnia zrobiłem omówienie, w którym nie omieszkałem wytknąć wolnego tempa ruchu plutonu ubezpieczające go, z tych przyczyn pozostającego znacznie w tyle i nie wykonu jącego nakazanych mu zadań. P odstawowy błąd polegał na niewłaściwym odczytaniu terenu z mapy, a jego następstwem była źle wybrana droga i ślima cze tempo marszu. Jakkolwiek nie byłem skłonny do używania wulgarnych słów w czasie omówień, tym razem nie wytrzymałem i powiedziałem na zakończenie: „Mitrężyliście, jakbyście mieli tyłki z ołowiu”. P owiedzenie to zostało przyjęte głośnym śmie chem. Zainteresowała mnie przyczyna tej ogólnej uciechy. Oka zało się, że najbardziej nieporadnym podczas marszu w całym plutonie był wyznaczony na to ćwiczenie jego dowódca, poru 159
cznik rezerwy Michał Mościcki, syn prezydenta i szef Kancela rii Cywilnej, o czym w kompanii wiedzieli już od rana wszyscy prócz mnie. Na następnych ćwiczeniach Mościcki bardzo się starał i nie dawał okazji do strojenia z siebie ża dnych żartów. Traktowa łem go na równi z innymi, by godność ministra nie przeszkadza ła mu w pełnieniu służby i utrzymaniu serdecznych stosunków koleżeńskich z innymi oficerami kompanii. Oczywiście, złośliwi meldowali pułkownikowi Ulrychowi, że sekuję Mośc ickiego. Gdy jednak dowódca pułku zapytał Mościckiego, czy jest za dowolony z kompanii i czy nie przeniósłby się do innej, gdzie dowódcą jest starszy kapitan, legionista Boryczko, Mościcki gorąco prosił o pozostawienie go w moje ósmej kompanii. Miał zreszt ą nie byle jakich kolegów, bo w tej samej kompanii był porucznik Evert, naczelny redaktor „P olski Zbrojnej”. (Warto w tym miejscu wspomnieć, że Mościcki na ćwiczenia przyjechał własnym samochodem, a ponadto z oddziału zam kowego przysłano do jego dyspozycji konia wierzchowego. Bę dąc w mojej kompanii aż do momentu właściwych manewrów nie używał ani konia, ani samochodu.) Spośród przydzielonych do nas oficerów rezerwy najmniej łubiany przez żołnierzy był porucznik Evert. Redaktor lubił sobie pociągnąć i zaws ze na ćwiczenia zaopatrywał się w ma nierkę z koniakiem, której sam jednak nie nosił, a dawał jakie muś żołnierzowi do tornistra. P ewnego dnia wyruszyliśmy na ćwiczenia połączone z forso waniem Wisły pod Bochotnicą. Evert prócz manierki zabrał jeszcze flaszkę koniaku, którą również wsadził komuś do pleca ka. Tego dnia potwornie lało, drogi rozmiękły i zaopatrzenie w ogóle do nas nie dotarło. Żołnierze mieli jakieś suchary, ofice rowie nic. W pewnej chwili przybiegł do mnie wzburzony Evert ze skargą, że koniak diabli wzięli - skradziono mu go - i prosi o wszczęcie poszukiwań, a w każdym razie o surowe ukaranie żołnierza, który tłumaczy się, że flaszka się zbiła, a szkło wyrzu cił. Tymczasem od żołnierza czuć było koniakiem. Zdziwiłem się, jak porucznik mógł cokolwiek poczuć, skoro sam pił już koniak z manierki. „No tak” odpowiedział - „ale ja po oczach poznaję, czy ktoś pił, czy nie". Oczywiście, nie interwe niowałem, a Evertowi oświadczyłem, że nie powinien obciążać swoim koniakiem żadnego żołnierza, który i tak ma dość osobi160
stego oporządzenia do dźwigania. Dodałem, że po powrocie z ćwiczeń powinien napisać artykuł nawołujący do noszenia przez dowódców plutonów plecaków z własnym podręcznym bagażem. (W kilka lat później dowódcy plutonów rzeczywiście otrzymali plecaki. Co prawda, osobiście widziałem ich z pleca kami jedynie na odbywających się po manewrach defiladach.) W tym roku moim ordynansem był starozakonny żołnierz, nazwiskiem Barabasz. Godny uwagi jest fakt, że jedynymi żołnierzami, którzy korzystali z daleko idących udogodnień w wy konywaniu praktyk religijnych w czasie uroczystych świąt, byli żołnierze wyznania mojżeszowego. Zapewne ułatwiała to nie wielka ich liczba w przeciwieństwie do prawosławnych, a tym bardziej katolików. Na przykład l.X.I930 r. w rozkazie pułko wym znalazła się następując informacja dotycząca święta wy znania mojżeszowego: „Święto postu dnia pojednania (Jon Hakipurim) rozpoczyna się nabożeństwem odprawianym w synagogach we środę dnia 1.X. o godz. 14. Uroczysta biesiada przedpostna przypada w dniu dzisiejszym o godz. 16 i trwa do godz. 17, zaś popostna - w czwartek, to jest dnia 2.X.br, wie czorem i trwa od godziny 23 do 24. Na święta należy zwolnić wszystkich wojskowych (również rezerwistów) wyznania mojżeszowego od zajęć służbowych i udzielić przepustek celem umożliwienia im udziału w nabożeństwach i biesiadach oraz spożywania świątecznych potraw”. P odobna notatka zna lazła się w rozkazie dnia 11.X. z powodu drugich głównych dni świąt - były to święta szałasów (Sukot). Trwały one od 6 do 15.X. Terminy dotyczące biesiad umieszczane były w rozkazie z uwagi na to, że Żydzi stołowali się poza koszarami. Barabasz, z zawodu rzeźnik z małego miasteczka na Mazow szu, dbał o mnie; pamiętał o ws zystkim, nawet o listach otrzymywanych przeze mnie od kobiet, na które winienem według niego odpowiadać. Zawsze coś miał w swym plecaku, ale w sy tuacji, w jakiej znaleźliśmy się na manewrach pod Bochotnicą, zapasy plecakowe nie wystarczały dla pozostałyc h oficerów kompanii. P oleciłem mu, by zadbał o jakąś wieczerzę. Z uwagi na konieczność maskowania naszych przygotowań do forsowa nia Wisły nikt nie mógł wychodzić na drogi znajdujące się pod obserwacją, ale Barabasz gdzieś znikł. Było już dobrze po zmierzchu, gdy zdyszany przybiegł z radosną wieścią, że 161
wszystko ułożyło się jak najlepiej i kolacja czeka na stole u miejscowego młynarza, również starozakonnego. Kolacja była rzeczywiście wspaniała. Do akcji forsowania, zaczynającej się tuż po wschodzie słońca, zaprawieni byliśmy znakomicie. Nic dziwnego, że forsowanie się udało, tym bar dziej że zrobiła się wspaniała pogoda. 15 sierpnia, w dniu Święta Żołnierza, po mszy polowej i defiladzie. w której uczestniczyła cała 28. dywizja, odbył się bal. zorganizowany w dawnym pałacu Czartoryskich, w którym ostatnio ulokował się Instytut Rolniczy. W czasie zabawy dowódca dywizji, generał Bończa oświad czył, że zaproponował mnie na kurs lotniczy obserwatorów broni i taksując mnie spojrzeniem wyraził nadzieję, że lekarską komisję lotniczą, mającą odbyć się w jesieni, przejdę zapewne śpiewająco. Generał Bończa Uzdowski, bojowiec (Wydziału Bojowego P P S) z 1905 roku, legionista, rozsądny, pełen ludzkiej życzliwości przełożony, nie udzielał się na dmiernie spra wom służby. Lubił brydża i grał dobrze. Nie miał ukończonych wyższych studiów wojskowych i sprawę organizacji ćwiczeń czy manewrów pozostawiał całkowicie w rękach swego sztabu. Dla wielu z nas jednak był bezspornym autorytetem. Wśród wspomnia nych rezerwistów, przydzielonych do mojej kompanii, najbardziej dynamicznym, pełnym zapału i energii, a nawet wręcz zapalczywym dowódcą plutonu, był podporu cznik Madej. Chłopskiego pochodzenia, z wykształcenia eko nomista (w cywilu dyrektor Banku Rolnego) , świetnie sytuowany, pracowity, oszczędny, jeśli nie wręcz skąpy. W każdym razie po trzech tygodniach pobytu w kompanii nazwano go „Harpagonem”. P odczas jednej z wolnych niedziel postanowiliśmy zwiedzić nareszcie Kazimierz. P o obejrzeniu wszystkiego, co było godne widzenia, wylądowaliśmy w znanej restauracji tego miasta, na wiedzanego w szczególności przez malarzy. W pewnej chwili podochocony Madej poprosił skrzypka o jego instrument i od tego momentu przygrywał nam aż do zakończenia biesiady. Uparł się przy tym, że wszyscy znajdujący się w naszym towa rzystwie są dziś jego gośćmi. Uregulował rachunek z hojnym napiwkiem jakby na przekór zawistnym plotkarzom. Częste ćwiczenia nocne, przeprowadzane jeszcze w garnizonie poczęły dawać korzyści. Mieliśmy wyraźną przewagę 162
nad innymi. Stało się to jednak powodem, że kompania nasza bywała nadużywana. Wykorzystywano nas albo jako odpo wiednio wsparty oddział wydzielony batalionu, albo jako straż przednią batalionu czy kompanię w ubezpiec zeniu. Wykonywanie takiej roli wymagało od ludzi nierównie większego wysiłku fizycznego niż marsz w zwartej kolumnie. Co gorsza, na Lubelszczyźnie dysponowaliśmy znów jedynie starymi niemieckimi mapami 1:100 000. P ewnego dnia na moje utyskiwania, że mam nadmiernie przemęczonych ludzi - co zresztą było widoczne - dowódca batalionu zapewnił mnie, że co najmniej przez dwa, a nawet trzy dni nie będzie wykorzystywał ósmej kompanii jako czo łowej. Słyszeli to żołnierze z mego pocztu dowódcy i uśmie chali się niedowierzająco. Okazało się, że mieli rację. Bo oto po kilku godzinach spadła wielka ulewa i dowódca batalionu znowu polecił mi wysunąć do przodu kilka patroli, z których każdy musiał z dużym wysiłkiem pokonać setki bruzd, idąc na przełaj polami. P odczas tego właśnie ćwiczenia patrol oficerski, dowodzony przez podporucznika Madeja, schwytał „jeńca” , oficera sztabowego, który miał przy sobie teczkę czy torbę oficerską. Madej zabrał mu ją w przekonaniu, że są tam mapy lub rozkazy, których treść może mieć doniosłe znaczenie. „Jeniec” bronił się usilnie przed oddaniem torby, co tym bardziej podniecało zapalczywego dyrektora banku, nie przywykłego do oporu. Na szczęście przybyłem w porę i poleciłem zwrócić zatrzymanemu podpułkownikowi odebraną już przez Madeja torbę z zerwanym paskiem. P odpułkownik podziękował mi uprzejmie i wyjaśnił, że byłoby mu bardzo głupio, gdyby ktokolwiek oglądał zawartość jego torby, bo nie miał w niej żadnych godnych uwagi dokumentów, lecz tylko sporą liczbę... aktów kobiecych.
P o powrocie z ćwiczeń nastąpiła ostateczna organizacja kompanii szkolnej po pozbyciu się żołnierzy nie nadających się na podoficerów. Ci, którzy przypadkowo znaleźli się w niej wczesną wiosną, rozstali się z nami już przed manewrami. Z jednym z nich, porządnym skądinąd chłopem, ale jakby nie dorozwiniętym. poszedłem zgodnie z przepisami do raportu do 163
dowódcy batalionu, który władny był relegować go ze szkoły podoficerskiej. Dowódcą batalionu był Kazimierz Wyderko, wyjątkowo przyzwoity i dobry człowiek. Wysłuchał mego meldunku, zakończonego prośbą o odesłanie szeregowca do innej kompanii, po czym popatrzył groźnie - a minę miał rzeczywiś cie surową - i głosem nawykłego do wystąpień mówcy rozpoczął dłuższą orację. Mówił, że żołnierz nie powinien się zaniedbywać, że jego rodzice, którzy tak go pieczołowicie wychowali – o czym świadczy jego wygląd - zapewne są przekonani, że ich syn świetnie wywiązuje się ze swych obowiązków i że swym zachowaniem przysporzy im chwały, a tymczasem on nie uzyskuje należytych postępów w nauce, sprawia swą postawą za wód itd. W konkluzji Wyderko postanowił przez wzgląd na rodziców żołnierza pozostawić go jeszcze warunkowo w kompanii szkolnej. Gdy elew odmaszerował, oświadczyłem Wyderce , że dziwię się jego decyzji, bowiem żołnierz ten nie powinien był w ogóle trafić do szkoły, a zresztą sam on ma wielką ochotę odejścia z niej, więc nie warto zatrzymywać go siłą. Wyderko jakby dopiero teraz się obudził, popatrzył na mnie oczyma nie winnego dziecka i powiedział, że przecież chciał dobrze.
Na początku 1930 roku, na wspólnym zebraniu wszystkich żołnierzy zawodowych zostałem wybrany na prezesa spółdzielni pułkowej. W naszej reprezentacyjnej orkiestrze pułkowej było bardzo dużo podoficerów zawodow ych, wśród których cieszyłem się zapewne popularnością, ponieważ często, zazwyczaj na wniosek sierżanta Kozaczyńskiego, wybierano mnie na prze wodniczącego różnego rodzaju zebrań. Dzięki też głosom po doficerów zostałem prezesem spółdzielni. Była to wielce kłopotliwa godność z uwagi na to, że wszyscy, nie wyłączając mnie, mieli do tej pory w spółdzielni wyłącznie długi, a ściąganie należności stanowiło niezwykle delikatną operację. Udało mi się co prawda przeprowadzić uchwałę, że długi zostaną ściągnięte przez płatnika z miesięcznych poborów, ale z wprowadzeniem jej w życie było znacznie gorzej. Mimo to kierownik handlowy spółdzielni, sierżant pracujący u kwatermistrza, oświadczył, że ostatnio spłaty długów prze biegają znacznie lepiej niż uprzednio. P rzy okazji dokonałem ciekawego spostrzeżenia, że zadłuże 164
nie podoficerów było znacznie mniejsze niż oficerów, choć z re guły podoficerowie obarczenia byli większą liczbą dzieci, co więcej, znacznemu odsetkowi podoficerów powodziło się mate rialnie bardzo dobrze. Było to następstwem nie tyle skromniejszego trybu ich życia (w większości żony podoficerów ubierały się dobrze i modnie, a dzieci wyglądały zdrowo i schludnie), ile „sensownie" zawieranych małżeństw. P odoficerowie żen ili się przeważnie z córkami zamożnych rzemieślników lub podwar szawskich chłopów, którzy często dawali swym córkom przy zwoity posag. Kilku podoficerów budowało sobie domy, nie którzy, jak na przykład szef naszej izby chorych, nawet kamie nicę czynszową. Nieporównanie większe zmartwienie miałem z dostawcami, którzy, nie załatwieni przez kierownika handlowego zgodnie z ich życzeniami, udawali się z odwołaniem od jego decyzji do „samego prezesa”. Z jednym z takich niezadowolonych do stawców miałem nie lada przeprawę. P ewnego dnia ledwo wkroczyłem do koszar na czele wracającej z ćwiczeń kompanii, gdy zjawił się przede mną zażywny jegomość; utyskiwał na sierżanta, który odmówił przyjęcia doskonałego towaru reprezentowanej przez dostawcę firmy „Goplana”. P owiedziałem, że te sprawy należą do sierżanta, a ja mam do niego pełne zaufanie. Zaskoczony taką odpowiedzią jegomość groził, że pójdzie wyżej, że jest członkiem BBWR itp. Zniecierpliwiony wrzasnąłem do stojącego obok dowódcy warty pułkowej: „Wyrzucić tego s zantażystę za bramę pułku!” Więcej go nie widziałem.
W przeddzień zjazdu Centrolewu w 1930 roku w Warszawie, mającego się odbyć w „Dolinie Szwajcarskiej”, otrzymałem na gle rozkaz wystawienia kompanii asystencyjnej. Tak nazywały się oddziały oddawane w koniecznej potrzebie (w razie zaburzeń, rozruchów czy strajków) do dyspozycji władz polityczno administracyjnych. Dowodziłem wtedy szkołą podoficerską najlepszym z natury rzeczy pododdziałem w pułku. Na dowód ców plutonów wyznaczyłem najstarszych podof icerów, których kilku przydzielono mi po manewrach. P obrałem ostrą amunicję, granaty, zorganizowałem poczet z podwójną liczbą grajków-sygnalistów i patrol sanitarny. Następnego dnia rano sprawdziłem w kompanii znajomość wszystkich sygnałów trąbką i po złożeniu broni w 165
kozły oczekiwaliśmy na dalsze rozka zy w koszarach. Wyznaczoną mi rolę głęboko przeżywałem. Noc spędziłem bezsennie. Na domiar złego z nikim w pułku nie mogłem porozmawiać. Wielu, z którymi można było mówić otwarcie, odeszło. P o powrocie z ćwiczeń prawie nie wychodziłem do miasta, pochłonięty wspomnianymi pra cami. Na najbliższej zbiórce stwierdziłem brak nowo przydzielone go do kompanii sierżanta Schlӧssera, bodaj że legionisty. Szef, zapytany o przyczynę je go nieobecności, nic nie potrafił wyjaś nić. P oleciłem zatem, by następnego dnia przedstawił go do raportu karnego. Musiało to zabrzmieć groźnie, bo do raportu wzywałem podwładnych niezwykle rzadko, ale jeśli się już na to decydowałem, byłem konsekwentny i nie cofałem się przed surowym ukaraniem. Decyzję o przedstawieniu do raportu sie rżanta Schlӧssera wypowiedziałem celowo głośno, by zrobiło to wrażenie na pozostałych. W niewiele godzin później koledzy Schlӧssera uprzedzili go o tym raporcie. Zareagował dosyć dziwnie, kalecząc się nożem. P o opatrunku poleciłem osadzić go w areszcie. P ozostała jednak sprawa samouszkodzenia ciała. Następnego dnia sporządziłem o tym meldunek do władz wyższych i postawiłem wniosek o skierowanie sprawy na drogę sądową. Zrobiłe m to celowo, gdyż sierżant od dawna zajmował się nie tyle sprawami służbowymi, ile robieniem interesów, najczęściej nieuczciwych. Od wielu lat uprawiał lichwę. Mówiono, że obraca kilkudziesięciu tysiącami złotych. Jego dłużnikami byli nie tylko koledzy podoficerowie, lecz również oficerowie, których perfidnie szantażował, wykorzystując ich przy tym do ułatwienia sobie życia służbowego. Nic nie robił, a jedynie wałę sał się po pułku, aż trafił do mojej kompanii. Z miejsca zaofia rował mi jakieś fantastyczne obuwie - odmówiłem. Z kolei za proponował mi dostarczeniem kompletu map. Była to wielka pokusa, ale również podziękowałem, wietrząc w tym jakiś podstęp. W kilka dni po złożeniu meldunku dwóch oficerów sztabo wych prosiło mnie o złagodzenie oskarżenia, kt órego organiczną część stanowiła moja opinia. Na rozprawie sądowej (byłem głównym świadkiem oskarżenia) wdałem się w gwałtowną polemikę z doskonałym obrońc ą oskarżonego. Wyrok na sierżanta 166
brzmiał: 6 tygodni aresztu. Zaskoczyła mnie reakcja obecnej na rozprawie żony skazanego, która po ogłoszeniu wyroku szepnęła mi ukradkiem: „Nareszcie ktoś się znalazł, kto dał temu draniowi radę". Było to tym bardziej nieoczekiwane, że małżeństwo uchodziło za wielce poprawne. Jako na jstarszy w pułku wychowanek polskich szkół oficer skich, automatycznie odgrywałem rolę dziekana. Z tej racji organizowałem co roku zebranie wszystkich wychowanków tych szkół z nowo przybyłymi absolwentami. Od tego dnia wszyscy mówili sobie na ty i byli zobowiązani do wzajemnej pomocy. Należy przyznać, że we wszystkich wewnętrznych spra wach pułku występowaliśmy z reguły solidarnie. W tym czasie wydarzyła mi się historia, która obiegła chyba całe wojsko, jakkolwiek nie było w tym nic nadzwyczajnego. P ewnego dnia przyszedł do mnie na kontrolę jakiś dostojnik z ministerstwa wraz z dowódcą batalionu. Kompania stała w szyku rozwiniętym. P o przyjęciu raportu kontrolujący prze szedł przed połową frontu kompanii i w pewnej chwili powie dział: „Chcę zobaczyć drugi szereg". Ryknąłem: „P ierwszy sze reg padnij!” - i pierwszy szereg gruchnął na ziemię, drugi natomiast pozostał na miejscu. P ułkow nik popatrzył bezradnie na mnie, potem na drugi szereg, zasalutował i oddalił się bez słowa. Zapewne nie był przekonany, czy moja komenda była właś ciwa i zgodna z regulaminem, czy też pozwoliłem sobie na kpinę, na którą nie wiedział jak zareagować; tym bardziej że wszystko to działo się wobec stu kilkudziesięciu świadków. Na leżało, oczywiście, pierwszy szereg przesunąć o trzy kroki w przód, by inspekcjonujący miał łatwy dostęp do drugiego szeregu. Tym razem zastosowałem „nową” metodę, która w pier wszej chwili zaskoczyła lustratora, a potem... również i mnie samego.
W wyniku badań lekarskich, przeprowadzonych w związku ze zgłoszeniem się na kurs lotniczy, zostałem uznany za zdolne go do służby w lotnictwie. Z żalem przekazałem kompanię Boryczce i szykowałem się do wyjazdu. Sądziłem, że jeszcze przed rozpoczęciem kursu uzyskam absolutorium na wydziale Wszechnicy. Była to jedna k uczelnia osobliwa, daleka od sche matyzmu szkolarskiego, zawsze gotowa do organizowania no wych 167
katedr i włączania nowych przedmiotów do ustalonego już kursu. Jeśli ktoś chciał naprawdę się uczyć, była to dla niego wymarz ona uczelnia. Seminaria z profe sorem Czarnowskim nie kończyły się w sali wykładowej, a można je było kontynuować godzinami, jeśli tylko pozwolił na to wolny czas profesora. Okazało się, że powinienem jeszcze zrobić jakieś dwa ćwiczenia i zdać egzamin. Rad nierad przełożyłem to na rok akademicki 1931/32.
KURS OBSERWATORÓW BRONI
Na
kurs lotniczy w Dęblinie wysyłano oficerów, którzy przeważnie sami bardzo zabiegali, by się nań dostać. W wię kszości byli to ludzie mimo niskich stopni bardzo ustosunkowani, ale nie reprezentujący wysokiego poziomu pod względem fachowym. Starszym kursu został legionista z I Brygady, przystojny konny artylerzysta, doskonale zbudowany mężczyzna. Ostatnio był oficerem w warszawskiej Komendzie Garnizonu i zamierza ł po kursie przenieść się do lotnictwa. Henryk Dąbrowski VIII (wszystkich noszących popularne nazwisko i to samo imię oznaczano kolejnymi numerami) jako oficer broni konnej sprowadził do Dęblina konia z luzakiem, pragnąc zapewne dodać sobie fasonu, bo nie korzystał z tego konia częściej niż raz na dwa tygodnie. Bardzo obrotny i uczynny, okazał się doskonałym rzecznikiem interesów kursan tów. Miał zwyczaj, gdy kogoś bliżej poznał, brać od niego adres i umieszczać w swym notatniku pod odpowiednią literą. Nie poprzestawał na tym. W owym notesie miał jeszcze kilkanaście kartek ułożonych według województw i na nich również zapisywał te adresy. P rzekonałem się osobiście, że przy okazji Dą browski korzystał ze swoich notatek. P amiętam, gościło nas kiedyś pewne małżeństwo, któremu Henio przypadkowo oddał przed laty jakąś drobną przysługę, bodaj w pociągu. P rzygodni znajomi nie przypuszczali chyba, że kiedykolwiek spotkają się z nim jeszcze. P owitali go jednak nie tylko radzi, ale wręcz uszczęśliwieni jego 169
odwiedzinami, tym bardziej, że Dąbrowski był kawalerem, a oni mieli dwie niezbyt wprawdzie urodziwe, lecz sympatyczne i z pięknym ponoć posagiem córki. Ostatnio Henio obijał się po różnych urzędach wojskowych i nie był już arcybiegłym artylerzystą, o czym mogłem się prze konać na zajęciach kursowych poświęconych współpracy lot nictwa z artylerią. Jednym z kursantów był porucznik Jan Lemański, syn zna nego kiedyś w Warszawie mecenasa i bratanek popularnego poety, propagującego w swych utworach ideę spółdzielczości. Janek, najstarszy z nas wiekiem, był żołnierzem I Brygady, a po wojnie zastępcą attache wojskowego w Rydze, Szt okholmie i Helsinkach. Władał świetnie kilkoma językami, o czym prze konałem się zaraz na początku nasze j znajomości, stwierdzając, jak doskonale tłumaczył różne artykuły z fachowych pism znajdujących się w czytelni. Znał więc rosyjski, francuski, niemiec ki, włoski (tradycje rodzinne, bo jedna z prababek pozostawała w bliskiej koligacji z królem Neapolu je szcze w XVI wieku) i wreszcie szwedzki. Zastanawiało nas, dlaczego prawdziwy, nie farbowany legio nista, i do tego z I Brygady, jest w 1931 roku jeszcze porucznikiem. P rzyczyna tego była zadziwiająco prosta. Lemański, pa miętając zapewne o swych koligacja ch przed setkami lat z królem Neapolu czy Sardynii, był... monarchistą. P rzykładał rękę do jakichś zabiegów politycznych, które miały w P olsce resty tuować króla. Nie awansował przez to, stracił doskonałe sta nowisko i wrócił do pułku w Ciechanowie, z którego pragnął wydostać się za każdą cenę, choćby kosztem ukończenia kursu lotniczego. Już w czasie trwania kursu zjawiło się w Dęblinie dwóch Anglików; mieli zapoznać się z naszymi metodami szkolenia. Komendant Centrum Lotniczego wyznaczył im do towarzy stwa, obok tłumacza, który z nimi przyleciał, Lemańskiego i mnie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w czasie koleżeńskiego spotkania z gośćmi, chętnie opowiadającymi nam wesołe kawa ły. Lemański przytoczył kilka znakomitych anegdot o Szko tach. Okazało się, że nasz wojujący monarchista, gdy miał 10 czy 12 lat, wysłany został do Anglii, by przyswoił sobie należy cie język, w którym był już jako tako w domu osłuchany. Wy syłając Janka
170
do Anglii pociągiem z Warszawy, ojciec zawiesił mu na piersi i na plecach dwie tabliczki, a na nich wypisał wszystko, co należy z małym robić. Tak zaopatrzony chłopiec dojechał spokojnie do odbiorcy tego osobliwego „żywego towaru”. Większość kolegów kursantów odwykła już od wysiłków umysłowych, toteż przyswojenie jakiegoś bardziej zawiłego tekstu podręcznika czy instrukcji sprawiało im znaczną trudność. Kurs był bardziej techniczny niż taktyczny. Należało przede wszystkim poznać broń. znajdującą się na pokładach samolo tów. Z kolegę z kursu. Domaradzkim, z którym razem kończyłem szkołę oficerską, przy naszej znajomości sprzętu niewiele mieliśmy do uzupełnienia. Sympatię kierownictwa kursu pozyskałem nieoczekiwanie. Stało się to w okresie wypoczynku P iłsudskiego na Maderze. Woźny w Szkole Lotniczej sprzeda wał w tym czasie gotowe już pocztówki, które wszyscy wysyłali z pozdr owieniami na Made rę. Na uczynioną mi propozycję kupna takiej pocztówki coś tam burkną łem, że to nie mój krewny, i nie kupiłem oferowanej karty. Zapomniałem zresztą wkrótce o tym zdarzeniu, ale pa miętał woźny. Oczywiście, nie wiem z kim o tym rozmawiał i co powiedział, sprawa jednak stała się głośna. Kierownik kursu, stary, nie awansujący kapitan lotnictwa i zapewne zagorzały endek, kiedyś wspomniał mi o tym, twierdząc, że byłem jednym z niewielu, którzy nie wysłali z Dęblina pocztówki na Maderę. Z zaciekawieniem oczekiwaliśmy lotów. P ierwszy lot na po równanie mapy lotniczej z terenem wykonałem z porucznikiem Cwynarem, naszym wykładowcą geografii lotniczej. Osobiście bardzo mnie interesowały loty na strzelanie do celów nazie mnych. Karabiny maszynowe lotnicze w porównaniu ze sprzę tem, jaki miałem w pułku, były rzeczywiście znakomite. Chętnie z nich strzelałem i uzyskiwałem doskonałe wyniki. Ustaliłem nawet jakiś rekord, który jeszcze widniał na tablicy pięć lat później, gdy zwiedzałem Dęblin, wtedy już jako słuchacz Wyższej Szkoły Wojennej. P o kilku tygodniach pobytu w Dęblinie bar dzo dobrze już orientowałem się, co to jest Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa - popularnie nazywane CWOL-em. Komendantem był wówczas pułkownik dyplomowany Ujejski, oficer byłej armii austriackiej. W Dęblinie znajdowała się Szkoła P odchorążych Lotnictwa, 171
której absolwenci uzyskiwali tytuły obserwatorów, oraz kurs dla podchorążych rezerwy, przygotowujący pilotów. P onadto, w tym właśnie roku oprócz naszego kursu obserwatorów broni zorganizowano kurs dla zaawansowanych już oficerów lotnic twa, nazywany kursem dowódców eskadr. Jeśli chodzi o poziom wykładów i ćwiczeń, to nieporównanie lepiej organizowane były zajęcia z przedmiotów technicznych. W tak zwanym „dziale nauk” zgromadzono mnóstwo kapitalnych bardzo pomysłowo wykonanych pomocy naukowych, do tyczących osprzętu, silnika i jego pracy. Wykłady i zajęcia tak tyczne, przynajmniej na kursie, nie były zachwycające. Również nieudolnie prowadzono zajęcia z fotografowania powietrznego i radiotelegrafii. Znacznie lepiej wypadały ćwiczenia z aeronawigacji, które prowadził wówczas porucznik Florianowicz. Jego poprzednik, kapitan Woroniecki (brat me go kolegi pułkowego), usiłował przekonać wszystkich o możliwościach lotu we mgle i w nocy w oparc iu o przyrządy aerona wigacyjne . Zginął w Wogezach w czasie lotu we mgle. Wykłady z taktyki lotnictwa ograniczały się do krótkich ko mentarzy wykładowcy, kapitana pilota Adameckiego, do prze pisów regulaminów lotnictwa, które czytaliśmy i omawialiśmy wspólnie w czasie zajęć. Do najlepszych wykładowców należał podpułkownik inżynier Jan Jeziorski, wykładający konstrukcję i budowę samolo tów. Wszystkie loty, połączone z ćwiczeniami z aeronawigacji, ze strzelaniem do celów naziemnych, z walką powietrzną, z foto grafowaniem, zaprawą w radiołączności, ze współpracą z arty lerią i piechotą, odbywaliśmy z podoficerami. Stanowili oni podstawowy element instruktorski. Odróżniali się korzystnie od oficerów CWOL-u terminowością, dyscypliną i zwięzłością słowa. Do dziś dnia pamiętam sierżanta Mruka, wzorowego i przykładnego pilota, bardzo dobrego, taktownego kolegę. Oficerowie w większości zachowywali się, jakby byli człon kami klubu sportowego, w którym poza uprawianiem sportu mieli jeszcze jakieś inne zajęcia typu społecznego. Latali mniej niż podoficerowie, lepsi zresztą od nich i pewnie jsi piloci, choć by dlatego, że startowali w każdych warunkach atmosfe rycznych. Oficerów ginęło więcej w wypadkach lotniczych, być może zawodziły ich nerwy. Obserwacje moje, dokonane w CWOL-u, 172
potwierdziły się później, gdy pracowałem w normalnej eskadrze liniowej. Wśród oficerów kadry spotkałem kilku swych dawnych zna jomych z Komendy Garnizonu w Warszawie, gdzie odbywali kary aresztu obostrzonego, między innymi porucznik Ł., który w kilka tygodni później zginął w Dęblinie. Niepokojące były częste katastrofy w czasie szkolenia pilota żu powodującego śmiertelne ofiary. Tak zginął powszechnie szanowany instruktor pilotażu kapitan Orłoś wraz z trzema podchorążymi. Wspominałem, że oficerowie mało latali. Do otrzymania bowiem dodatku lotniczego wystarczało, zdaje się, pilotowi wylatać na półrocze 10 godzin, a obserwatorowi 6 godzin. Umiejętność posługiwania się przyrządami aeronawigacyjnymi nie była wówczas powszechna. Śmiano się, że gdyby nie było torów kolejowych, to niewielu pilotów trafiłoby do Lidy. A tak - jak mówili - „wziął tor pod pachę i pruł”. Młodzi oficerowie, kończący Szkołę P odchorążych Lotnict wa, zabiegali o szybkie przekwalifikowanie się na pilotów. W tym celu musieli przejść odpowiedni kurs. Zdarzały się wypadki, że na próbach, którym byli poddawani, odpadali jako nie nadający się na pilotów. Zabieg taki był zadziwiająco prosty. Robiono im kilkadziesiąt „górek”, polegających na gwałtownym zadzieraniu i natychmiastowym opuszczaniu dziobu samolotu. Niektórzy „wysiadali” już po kilkunastu takich ma newrach, dostając torsji. Oficer czy podoficer personelu latającego obok normalnej gaży, jaką otrzymywali jego odpowiednicy w innych broniach, dostawał dodatek lotniczy, stanowiący 100 procent jego zasad niczych poborów. Sytuacja materialna kadry lotniczej przedstawiała się zatem dość dobrze. Kasyno dęblińskie mieśc iło się w dawnym pałacu P usłow skich, paręset lat temu należącym do Mniszchów. Rzekomo z tego właśnie domu wyjechała do Rosji Maryna Mniszchów na, córka wojew ody sandomierskiego i żona Dymitra Sa mozwańca. Obok pięknej sali balowej atrakcją Dęblina było słynne „piekiełko”, urządzone w piwnicach pałacu. Lotnicy podczas współpracy z wojskami używali wiele kryptonimów i sygnałów, składających się przeważnie z trze ch tylko liter. Było to w czasach, gdy podstawowy środek łączności radiowej stanowiła iskrówka, na której wystukiwało się znaki
173
Morse’a. Otóż w owym „piekiełku” ściany pokryto mnóstwem takich, wymalowanych na stałe, sygnałów, przy czym wiele z nich zawierało dwuznaczną treść, zrozumiałą na szczęście tylko dla wtajemniczonych. Jak na owe czasy całe Centrum było pomyślane sensownie i budowane z pewną myślą przewodnią, a nie upchane w ja kichś starych koszarach, które miały zgoła inne przeznaczenie, i które instytucjom w nich umieszczonym nastręczały przy za gospodarowywaniu się trudności nie do przezwyciężenia. P o mieszczenia takie stawały się istnym „ogrodem udręczeń”, jak na przykład koszary mego pułku w Warszawie. W odróżnieniu od oficerów kadry w Warszawie, mających stałe kłopoty mieszkaniowe, lotnicy w Dęblinie mieszkali wy godnie, a niektórzy nawet komfortowo. Stosunkowo znaczne pobory pieniężne, pobyt przeważnie w dużych garnizonach (w Warszawie, Krakowie, P oznaniu, Lwowie c zy Toruniu), niezbyt uciążliwe warunki służby, znacznie jednak niebezpie czniejsze niż w innych rodzajach wojsk, wszystko to powodowało powstanie poczucia pewnej odrębności i nie maskowanej wyższości lotników nad żołnierzami wojsk lądowych. W owych latach jednak środowisko lotnicze bardziej było rozdarte wewnętrznie niż korpusy oficerskie innych rodzajów wojsk. W porównaniu z kawalerią, na przykład, lotnictwo było jej przeciwieństwem. Niewykluczone, że utrzymanie zwartości w tym korpusie utrudniała też nie wielka liczba legionistów wśród lotników. Do tego ci nieliczni legioniści byli faworyzo wani ponad miarę ich możliwości ogólnych i przydatności fa chowej, co przyczyniało się raczej do pogłębienia rozbieżności. P oczątkowo najwięcej personelu latającego poc hodziło z armii rosyjskiej. Większość przeszła przez korpus Dowbora, wie lu lotników mieliśmy również z byłej armii austriackiej. Sto sunki służbowe i osobiste między przedstawicielami byłych ar mii zaborczych nigdzie nie były zbyt dobre, ale najgorzej ch yba układały się właśnie w lotnictwie. W kawalerii działo się po dobnie, ale proces integracji mimo przewagi tradycji rosyjskich postępował nieporównanie szybciej i, co więcej, zakończony został na kilka lat przed wojną. W procesie tego scalania kawa lerii być może znaczną rolę odegrali legioniści, tacy jak: OrliczDreszer, Głuchowski, Wieniawa-Długoszowski, Kmicic -Skrzyński, 174
Grzmot-Skotnicki i późniejsi dowódcy brygad, legioniści, których było wielu. W CWOL-u nie spotkałem legionistów, przynajmniej nie zajmowali wyższych stanowisk. Komendant, „austriak”, jak mi się wydawało, był człowiekiem bardzo na miejscu, ale nie łubianym przez kadrę. Ówczesnego dowódcę lotnictwa, a właściwie szefa Departamentu Lotniczego MSWojsk., pułkownika Ludomira Rayskiego ledwie, ledwie tolerowano. Jakiś czas spędził on w Legionach, ale starsi lotnicy mówili o nim zgryźliwie: „ten turecki kapral”, ponieważ w czasie swej wojennej eskapady otarł się o Turcję. Jednym z nielicznych oficerów legionistów był pułkownik Sendorek. zastępca Rayskiego. To on właśnie zapewniał kiedyś Więckowskiego, że po kursie obserwatorów broni zostanę przeniesiony do lotnictwa, co miało pewien wpływ na moją późniejszą decyzję. P ułkownik Sendorek okazał się szlachet nym i ambitnym oficerem. Nic więc dziwnego, że kiedyś na głośną, niezbyt grzeczną uwagę, zwróconą mu przez generała Rybaka, inspekcjonującego wówczas lotnictwo, poskarżył się pisemnie do ministra. Nagła śmierć Sendorka przesądziła o wy niku skargi. Drażniące poczucie wyższości manifestowane pr zez lotników, jeśli spotykało się z kpiną bądź z szyderstwem, wywoływało u nich nie ukrywaną niechęć i skłonność do dokuczania śmiałkowi. Doświadczyłem tego wraz z porucznikiem Feliksem Ma luśkim. kawalerem Orderu Virtuti Militari i dowódcą baterii w 3. dywizjonie artylerii konnej w Wilnie. Biesiadując kiedyś w liczniejszym gronie, Felek - być może sprowokowany - zaczął twierdzić, że nasi współbiesiadnicy, lotnicy, są wyjątko wymi nierobami, że jako piloci ustępują podoficerom, że nie interesują się tym, co się dzieje na szerokim świecie lotniczym, że z przyczyny karygodnego braku dyscypliny ciągle tłuką samo loty i niepotrzebnie bezmyślnie giną itp. Nie pozostawiłem sa mego kolegi i jego twierdzenia zilustrowałem przykładami wziętymi z obserwacji poczynionych już w Dęblinie. Czułem się do tego upoważniony, tym bardziej że kiedyś w czasie pełnienia służby oficera inspekcyjnego w CWOL stwierdziłem osobiście wiele zaniedbań, przejawów niechlujstwa i złego pełnienia służ by w pododdziałach. P odałem również przykład karygodnego niedbalstwa w przygotowaniu sprzętu. P ewnego razu tuż po 175
wejściu do mającego natychmiast wystartować samolotu otwo rzył mi się mały spadochron. Na szczęście zobaczyłem to w lu sterku pilota i, przywierając z całej siły do obręczy z zamoco wanym do niej karabinem maszynowym, równocześnie mach nąłem rękami, co nie uszło uwagi pilota, który zatrzymał kołującą już na start maszynę. Groziło mi, że po wydostaniu się głównego spadochronu z futerału i otwarciu zostanę wyciągnię ty z wielką siłą z samolotu z równoczesnym tak dużym szarpnięciem, które jeśli nie spowodowałoby złamania kręgosłupa, to w każdym razie dotkliwie bym się poturbował, tak jak inny kolega parę tygodni przedtem. Miałem wtedy spadochron ple cowy, co było niedopuszczalne. Taki spadochron mógł mieć tylko pilot, a nie obserwator, który musi wykonywać masę ruchów, i do tego najczęściej w pozycji stojącej. Większość zadań wykonywanych przez nas w powietrzu oce niał jedynie pilot. Na przykład, któż mógł sprawdzić, czy w cza sie wykonywania zadania z aeronawigacji rzeczywiście znajdo wałem się nad Zwoleniem czy Czarnolasem. Osądzał to pilot. Wymierne były jedynie strzelania do celów naziemnych (o ile nie pomylono kolejności lotów) oraz fotografowanie, bo przywoziło się zdjęcia. W takich warunkach nie trudno było uzyskać notę niedostateczną, nawet bez złej woli oceniającego. P o prostu niechętnie usposobiony instruktor widział więcej popełnia nych przez ucznia błędów. 19 marca mieliśmy dzień wolny od zajęć z racji imienin P iłsudskiego. Był to również dzień moich imienin, który postano wiłem spędzić z Małuskim na zabawie w twierdzy dęblińskiej. Zabawę dla całego garnizonu zorganizował z racji święta 15. pułk piechoty „Wilków”. Zaproszono na nią również lotników. „P iętnastka” uchodziła w naszej dywizji za pułk należycie wyszkolony, ale mający kadrę o słabym wyrobieniu towarzy skim. Doświadczyliśmy tego zresztą zaraz po przekroczeniu progu kasyna. Wszyscy prócz mnie mieli na s obie wprowadzone niedawno srebrne pasy galowe. Lemański i ja postanowiliś my je bojkotować. Oficer inspekcyjny pułku, który nie wiadomo dlaczego znalazł się na zabawie, oświadczył mi, że tak ubra ny nie mogę wejść na salę balową. P oradziłem mu wówczas, b y zamiast zwracać mi uwagę, pożyczył raczej gdzieś dla mnie taką galową ozdobę. Jakoś mu to trafiło do przekonania i rzeczywiś cie po kilku minutach wręczył mi pas. 176
Na sali balowej moją uwagę zwróciła wyjątkowo dorodna, jak mi się wydawało, panna lat dziewiętnastu, najwyżej dwu dziestu. P oprosiłem ją do tańca. Okazało się, że jest zręczną i pełną wdzięku tancerką. Swe usługi tancerza ofiarowałem jej tego wieczoru wielokrotnie, wypytując przy tym, skąd na tym bezludziu znalazła się taka miła osoba. Zwierzyła mi się, że przyjechała z Warszawy na kilkanaście dni, że jest jej tu nudno i ma nadzieję niedługo znów wrócić do stolicy. W czasie tańca mimo zafascynowania swą tancerką zauważy łem dziwne uśmieszki mego kolegi z podchorążówki, Józka Żymierskiego, jednak nie udało mi się zapytać o przyczynę dziwnego zachowania się. W czasie przerw dla orkiestry odwie dzałem bufet, wielce rad, że zabawa ma na ogół pomyślny dla mnie przebieg. Moja tancerka w czasie tych pauz gdzieś znika ła. Było już dobrze po północy, gdy podszedł do mnie dowódca pułku, znany służbista, będący postrachem nie tylko własnych podwładnych, i z przyjaznym uśmiechem oświadczył mi, że bardzo przeprasza w imieniu żony za to, że nie będzie mogła zatańczyć ze mną obiecanego walca angielskiego, ponieważ oboje wyjeżdżają najbliższym nocnym pociągiem do Warszawy... Teraz dopiero pojąłem znaczące uśmiechy Żymierskiego, który doskonale wiedział, kim jest moja urocza tancerka. P o kilku tygodniach ciągłego przebywania w gronie lo tników i my, kursanci, przesiąkliśmy przesądami lotniczymi. Kilku z nas zaczęło nosić na głowie damskie pończochy ofiarowane przez wybranki serc. Któregoś dnia nie wpuszczono do samolo tu rotmistrza P taka, ponieważ zapomniał zdjąć ostróg, które stale nosił od początku swych rekruckich dni. Innym razem na zaplanowany programowy lot nie chciał wylecieć porucznik Sebera, bo widział na lotnisku... kapelana. Osobiście bardzo lubiłem latanie i dlatego na przykład chętnie wystąpiłem w roli Sebery, co było możliwe , ponieważ nie wszyscy instruktorzy nas znali. Tym razem działałem w trosce o dobre imię kursu, nie chciałem bowiem dopuścić, by się z nas, „przyszywanych” lot ników, śmiano. Samoloty remontowane w dęblińskich warsztatach musiały był sprawdzone przez oblatywaczy. Wiele z nich było dwumiejscowych, na które piloci zawsze chętnie kogoś zabierali.
177
Bardzo lubiłem angielskie „bristole”, na których przeprowa dzano strzelania do celów naziemnych. Nie opuściłem żadnej okazji, by doświadczyć emocji przeżywanych przez pasażera w czasie beczki, loopingu czy kilku zwitek korkociągu. W czasach gdy o wynikach pracy w szkole decydo wał stopień pamięciowego opanow ania teorii, słuchaczom czy uczniom, mającym dobrą pamięć, działo się bardzo dobrze. P odobnie było ze mną. P odczas egzaminu zdający ciągnął bilet z pyta niami, mogłem więc zawsze być pewny co najmniej dobrego wyniku. Byłem przekonany, że podobny przebieg będą miały rów nież egzaminy końcowe na kursie obserwatorów broni, rozpoczynające się w czerwcu. Wystarczało więc dokładne przyswojenie sobie treści odpowiednich skryptów, zresztą bardzo cieniutkich. Na początku czerwca pojechałem na święto pułkowe, na któ rym w czasie balu spotkałem dwóch miłych podchorążych rezer wy. Gdy proponowali mi wspólne kontynuowanie dobrze rozpoczętej zabawy, wykręciłem się, tłumacząc, że za dwa dni mam egzamin z radio telegrafii. P owiedzieli mi na to, że mogą mi pomóc, bo profesor Janusz Groszkowski ukończył niedawno na ten temat znakomity, bardzo zrozumiale napisany skrypt, i oni właś nie mają w tak zwanym egzemplarzu erratowym sprawdzić, czy nie ma pomyłek drukarskich. Zaproponowali wypożyczenie mi go na tydzień. Wziąłem i po zabawie wróciłem do Dęblina. Na stępnego dnia nie poszedłem na zajęcia, co zresztą łatwo było do usprawiedliwienia po święcie pułkowym, i zabrałem się do czyta nia wspomnianego skryptu. Rzeczywiście, okazał się świetny i zawierał wiele interesujących informacji, o których mój wykła dowca, major, nawet nie wspomniał. Egzamin z tego przedmiotu uchodził za najtrudniejszy, a odbył się nazajutrz. Wyciągnąłem bilet i ku zdziwieniu kolegów i wykładowcy wygłosiłem coś w rodzaju odczytu trwającego ponad pół godziny. W czasie przerwy wykładowca zapytał mnie, kiedy i gdzie kończyłem kurs radiotelegra fii. Oświadczyłem, że właśnie u niego. Zdziwiony stwierdził, że mówił o tych rzeczach w zna cznie skromniejszym zakresie. Wówczas nadmieniłem coś o uzupełnieniu jego wykładów odpowiednią lekturą. Nie wspomniałem jednak, że korzystałem ze skryptu, który ukazać się miał dopiero na jesieni. Otrzymałem najwyższą notę, jakkolwiek - przyznaję to - nie miałem wielkiego pojęcia o praktycznej stronie omawianego zagadnienia. 178
P odobnie było również z innymi przedmiotami. Koledzy wyglądali na zupełnie zaskoczonych, z wyjątkiem Zbyszka Domaradzkiego, pamiętającego mnie ze Szkoły P odchorążych. Doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby mi na egzaminie po lecono pokręcić cokolwiek w radiostacji, miałbym z tym na pewno znaczne kłopoty, ale skoro pytano mnie tylko o teorię, był o mnie spokojny, treść podręcznika bowiem, o czym dobrze wiedział, mogłem sobie przyswoić w ciągu kilku godzin. Oczy wiście, Zbyszek wiedział również, że wykazywałem się zawsze dobrą znajomością sprzętu, kosztowało mnie to je dnak zna cznie więcej wysiłku niż innych. P onieważ wszyscy kursanci wpisali w ankiecie wypełnianej już po rozpoczęciu kursu, że zgłosili się ochotniczo, tylko ja jeden podałem, że byłem skierowany na kurs przez dowódcę dywizji, tym lepiej wypadły moje wyniki. Choć nie ochotnik, kurs ukończyłem z wynikiem zupełnie dobrym. Natomiast przy egzaminach przepadł mój przyjaciel Matuski. Nieukończenie tego kursu było przyczyną dodatkowej przy krości finansowej. W czasie jego trwania wypłacono nam jedy nie połowę dodatku lotniczego (dodatek wynosił 100 procent gaży zasadniczej), a po ukończeniu resztę; Felek więc nic nie otrzymał. P o teoretycznej części kursu, zakończonej 1 lipca, mieliśmy bezpośrednio pójść na kilka miesięcy do eskadr liniowych w ce lu pogłębienia na szych umiejętności i praktycznego ich zasto sowania w czasie ćwiczeń z wojskami. Był to jednak rok dużych cięć budżetowych, rok, w którym nie organizowano ani więk szych ćwiczeń, ani manewrów. Wkrótce więc wysłano nas do naszych macierzystych jednostek.
179
POWRÓT DO PUŁKU
W
dniu przybycia do pułku, jeszcze przed zameldowaniem się u podpułkownika Zygmunta Csadka, nowego dowódcy, na stępcy Ulrycha, otrzymałem od adiutanta pułku polecenie pójś cia z kompanią honorową na uroczystość składania wieńca na Grobie Nieznanego Żołnierza przez rumuńskiego księcia Miko łaja. brata króla Karola, który odbywał jakąś protokolarną wizytę w P olsce. Na mój sprzeciw uzasadniony tym, że nie zdążyłem się jeszcze rozpakować, adiutant prosił, abym nie robił trudności; kompania jest zestawiona, występowała już wczoraj na lotnisku, ale trzeba zmienić jej dowódcę, a on zaproponował dowódcy pułku mnie jako najbardziej odpowiedniego. Cóż mogłem zrobić? Zgodziłem się . P o sprawdzeniu umundurowa nia, obuwia, broni, troczenia tornistrów, zapytałem dowódcę pocztu sztandarowego, czy zna wszystkie wypadki oddawania honorów i odpowiadania na nie sztandarem. Odpowiedział mi, nawet dość niegrzecznie, że to dla niego nie pierwszyzna, że będąc w pułku w Częstochowie, stale witał i żegnał z kompanią honorową prymasa P olski odwiedzającego Jasną Górę. P o przybyciu na plac Saski zdziwiłem się, że zażądano ode mnie złożenia raportu komendantowi miasta, czego się nie praktykowało. Co ciekawsze, komendant miasta po ra porcie dokonał szczegółowego przeglądu kompanii. Tuż po nim zjawił się dowódca Okręgu Korpusu, któremu również polecono mi złożyć raport. P o przyjęciu mego meldunku generał nie dał, jak to zwykle bywa, rozkazu: „dać spocznij”, ani mi nie podziękował. Usłyszałem tylko: 180
„Co on tam wyrabia?” Domyśliłem się, że chodzi o chorążego, do którego w czasie składania odwrócony raportu byłem tyłem. „W jakich wypadkach oddaje się honory chorągwią (wówczas używało się jeszcze tego terminu) przez salutowanie?” padło natychmiast następne pytanie. Wyrecytowałem bez namysłu: głowie państwa własnego lub obce go, ministrowi spraw wojskowych, sztandarowi wojskowemu i konduktowi pogrzebowemu. Równocześnie dodałem, że dowódca pocztu i chorąży byli przeze mnie odpowiednio poucze ni. Wtedy dopiero generał wyrzekł sakramentalne „dziękuję”. P rzy kompanii honorowej przed jej prawym skrzydłem za wsze powinien stać dowódca pułku i dowódca batalionu wy stawiającego kompanię. Tak było i tym razem. P o mojej rozmowie z dowódcą Okręgu podpułkownik Csadek zapytał, o co chodziło generałowi Czesławowi Jarnuszkiewiczowi. P onieważ nie było czasu na rozmowy, odpowiedziałem, że nic osobliwego nie zaszło, uważając przy tym sprawę za wyjaśnioną. Okazało się, że chorąży w czasie składania przeze mnie raportu oddawał dowódcy Okręgu takie honory sztandarem, jakie należały się dopiero księciu Mikołajowi. Sprawa jednak nie skończyła się na tym. Szczególne zainter esowanie kompanią, zarówno ze strony komendanta miasta, jak i dowódcy Okręgu, było spowodowane niewłaściwym zacho waniem się kompanii poprzedniego dnia podczas przywitania księcia Mikołaja na lotnisku. Jej dowódca, kapitan Wiktor Kula (brat Lisa -Kuli), został zwymyślany przez generała Kazimie rza Fabrycego, ówczesnego wiceministra, który pewno też przy okazji wytknął dowódcy Okręgu Korpusu beztroskę w przygotowaniu oddziału reprezentującego armię polską. Tym też nale ży tłumaczyć, że przeglądu kompanii pod moim dowództwem doskonali kolejno komendant miasta i dowódc a Okręgu Korpusu. P rzy sposobności dostało się również dowódcy pułku, którego ukarano za niedostateczną wnikliwość ujawnioną w przygotowaniu kompanii do wystąpienia. Tym razem, w cza sie składania wieńca przez księcia Mikołaja, kompania zacho wywała się wzorowo. W pułku zastałem wielkie zmiany. Dowódcą był legionista z II Brygady. Kierownictwo MSWojsk. starało się przykładać rękę do wszelkiego rodzaju akcji politycznych. W kilka lat póź niej akcje te wprost zatruwały atmosferę szkoleniową wojska, tak ich było dużo.
181
Nasz pułk tradycyjnie miał być wykorzystywany do propagowania idei marszałka P iłsudskiego wśród młodzieży akademickiej. Jakkolwiek dwa lata wcześniej akcja ta skończyła się wielce nieprzyjemnym zgrzytem - co opisałem w jednym z poprzednich rozdziałów - i zabiegi Ulrycha więcej przyniosły szkody niż korzyści, nie zrezygnowano z tego tak łatwo. Dlat ego właśnie podpułkownik Csadek, który ponoć uzyskał doskonale rezultaty kierując pracą przysposobienia wojskowego wśród młodzieży akademickiej Lwowa, został dowódcą 36. P ułku P ie choty Legii Akademickiej. Ale sukcesu swego Csadek nie zdołał w Warszawie powtó rzyć. Czuł się tu nawet jakby zagubiony. Ulrych był jednak człowiekiem innego formatu, aktorem nieporównanie wyższej k lasy, o nieprzeciętnym wyrobieniu życiowym, wykształconym i posiadającym znaczne doświadczenie organizacyjne. Nowy dowódca, choć człowiek najlepszej woli, pilnujący pułku, dba jący o podwładnych, wrażliwy na kłopoty bliźnich i uczynny kolega, nie reprezentował ani poważniejszej kultury umysłowej, ani dużej znajomości zagadnień fachowo-wojskowych, a przy tym bał się władzy. P oprzedni dowódcy pułku byli na ogół śmiali i zdecydowani, dalecy od nadskakiwania dowódcy dy wizji czy innym przedstawicielom władz w O kręgu. Teraz to wszystko się zmieniło, tym bardziej że w pułku znaleźli się oficerowie, którzy przybyli z zapadłych i odległych garnizonów. Osobliwą cechą Csadka była skłonność do wygłaszania przemówień, które nigdy nie kończyły się w odpowiednim momencie. P rzybył również nowy zastępca dowódcy pułku, podpułkow nik Rudolf Matuszek, rezerwowy oficer armii austriackiej, z dużym stażem na froncie włoskim. Był to kierownik wyszko lenia z prawdziwego zdarzenia, metodyczny, dokładny, o zdro wym rozsądku, ale bez większego polotu taktycznego i pozba wiony cech, które by mogły imponować korpusowi oficerskie mu pułku. P rzeciwnie, jego zalety, takie jak oszczędność posu nięta do skąpstwa, wyjątkowa pracowitość, ruchliwość do wczesnego ranka, nieomal od pobudki, nadmiernie długie sterczenie w pułku, nie jednały mu sympatyków, a raczej narażały na obmowę, żarty i docinki. P amiętam, że kiedyś koledzy prosili mnie, bym go namówił na zwiedzanie Warszawy. Zgodził się W końcu. P o dłuższym 182
spacerze zaproponowałem mu kawę w barze kawowym dla smakoszów, mieszczącym się przy ulicy Trębackiej czy Focha. Dawali tam rzeczywiście znakomicie pa rzoną po turecku kawę, ale za to bardzo drogą. P o przyjściu do lokalu pułkownik zastrzegł się, że jestem jego gościem. Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy przyszło do płacenia rachunku. Kawa kosztowała tu co najmniej sześciokrotnie więcej niż w popularnych i znanych kawiarniach. Tą wyprawą nie zdobyłem sobie jego sympatii. P o powrocie do pułku zostałem zaszer egowany jako dowódca kompanii skadrowanej i miałem pomagać kapitanowi Stefa nowi Boryczce, aktualnemu dowódcy kompanii szkolnej. Z tym rzetelnym, mrukliwym i, jakby się dziś powiedziało, bar dzo pryncypialnym legionistą poszedłem na krótkie tego roku mane wry w okolic e Dęblina. Dowódcą batalionu był major Ludwik Nowakowski, do niedawna szef wydziału personalnego departamentu piechoty (poszczególne departamenty i szefostwo prowadziło centralnie sprawy personalne młodszych oficerów: dopiero począwszy od stopnia majora wszelka ewidencja i dysponowanie oficerami należało do Biura P ersonalnego MSWojsk.), nie znający się zgoła na zagadnieniach taktycznych, ale ponad miarę pewny siebie. Był to typowy legionista z gatunku tych, których zachowanie wywoływało wiele złej krwi w społeczeństwie. Dowodzenie batalionem wymagało już znajomości taktyki broni połączonych, której zasad major Nowakowski w swej dotychczasowej karierze służbowej nie zdołał sobie należycie przyswoić. Na domiar złego nie był on wcale skłonny do wys łuchiwania rad, nawet w formie delikat nych sugestii, których mu razem z Boryczką nie szczędziliśmy. P odczas ostatnich ćwiczeń prawdopodobnie nie zrozumiał należycie zadania, które było całkowicie samodzielne i pozwalało wykonawcy na ujawnienie daleko idąc ej inicjatywy. Mój pomysł dokonania manewru głę bokiego obejścia przeciwnika jeszcze nocą potraktował jako chęć osobistego wykazania się kondycją fizyczną. Jakkolwiek od lipca do września nie upłynęło pół roku, a zatem nie powinien mnie opiniować, nie zrezygnował z okazji, by mi wpisać do opinii, że jestem wyjątkowo wytrzymały i powinienem pracować w sporcie, o czym nie omieszkał mnie powiadomić. Opinia sportowca, a nie taktyka, wobec mych starań o przyjęcie 183
do Wyższej Szkoły Wojennej nie była dla mnie wówczas korzystna, bo ani zastępca dowódcy pułku, ani sam dowódca nie znali mnie i w swej ocenie musieli oprzeć się na tym tylko, co napisał dowódca batalionu. Niewątpliwie tego rodzaju sytuacja była następstwem złego wykonania zadania przez nasz batalion. Należy przyznać, że w początkach lat trzydziestych poziom wyrobienia taktycznego dowódców batalionów bardzo się pod niósł. A to zarówno dzięki selekcji dokonanej wśród kapitanów przed wysłaniem ich na kurs do Rembertowa, jak i wysokiemu poziomowi owych kursów. Major Nowakowski należał jeszcze do starej ekipy majorów - jak mówiono - „nierembertowa nych”. W 1931 roku poczęto, i to dość często, przeprowadzać ćwiczenia aplikacyjne na mapie również dla dowódców kompanii. P oziom tych ćwiczeń był bardzo nierówny i zależał od ich kierownika, ale z roku na rok wyraźnie się poprawiał. Organizowano też odczyty z dyskusjami. P amiętam wykład o broni pancernej, z którego t reści wynikało, że przy ówczesnej szybkoś ci czołgu i jego ślepoc ie nie jest on tak groźny, jak nam to wmawiają zwolennicy nowinek. Moje wystąpienie polemizujące ostro z takim stanowiskiem doprowadziło do powszechnej kłótni, ponieważ co najmniej po łowa słuchaczy, w szczególności młodszych, zgadzała się ze mną. P o powrocie z Dęblina rozmawiałem z P omarańskim, który po awansie na majora nie miał żadnej określonej funkcji w pułku. Bodaj że w tym czasie był już prezesem P eowiaków*. Wróciliśmy do rozmów, które tak często prowadziliśmy w latach 1928-1929. Mówiliśmy o trudnej sytuacji gospodarczej kraju, o tym, że trzy lata temu przemysł P olski stanowił mniej więcej połowę globalnej produkcji przemysłowej ZSRR. Od tej pory obserwuje się tam niepomierny wzrost, a u nas zadziwiają ce kurczenie się produkcji, przy stale rosnącej armii bezrobotnych (należał do niej mój ojciec). Twierdziłem, że jeśli marsza łek jest człowiekiem dużej zręczności politycznej, to na miarę dziewiętnastowieczną. Że dzisiejszy przywódca musi mieć zain teresowania społeczne i jeśli on je kiedykolwiek posiadał, definitywnie się ich wyzbył i dziś nie pojmuje już rzeczywistości.
* Organizacja skupiająca członków byłej Polskiej działającej w czasach okupacji niemiecko-austriackiej.
184
Organizacji Wojskowej
Wyraziłem też przypuszczenie, że może P iłsudski jest jednak chory. Jego urągania nie przypominają go z okresu, gdy pisał do „Robotnika”, ani z okresu, gdy miewał publiczne odczyty. Dowodem tej zmiany na gorsze było wystąpienie marszałka przed komisją budżetową Senatu w 1929 roku. P rzypomniałem P omarańskiemu, że w dniu, kiedy ukazał się wywiad marszałka „Dno oka”, w którym odsądził od czci i wiary działacza ludowego Woźnickiego, zdawałem z córką zaatakowanego polityka egzamin i dotąd dobrze pamiętam jej podniecenie i wygląd. W wiedeńskiej, liberalnej gazecie „Neue Freie P resse” ukazał się artykuł, w którym autor niedwuznacznie wykazał objawy chorobowe zaobserwowane w wystąpieniach marszałka. P rzy pomniałem, jak to kiedyś wieczorem przyszedł do mnie dawny mój kolega pułkowy Gieniek Dębczyński z wiadomością, że jeden z dzienników, bodaj w P oznaniu, umieścił ogłoszenie re klamujące podręcznik psychologii dla szkół wyższych, napisany przez profesora W. Witwickiego, w którym znajdował się przytoczony fragment książki omawiając y objawy schizofrenii i koprolalii. Artykuł został skonfiskowany. P ismo wyłapywano po kioskach, bo cenzor dopatrzył się bezczeszczenia marszałka. P onieważ miałem książkę Witwickiego, udało mi się przekonać Dębczyńskiego, że domysł cenzora nie był wcale taki dziwaczny. P omarański podczas tych rozmów na ogół słuchał spokojnie i tłumaczył, że kryzys panuje na całym świecie, że metody kie rowania przemysłem stosowane w ZSRR, jakkolwiek może skuteczne, są nie do wykorzystania w naszych warunkach. P osądzanie za ś marszałka o chorobę umysłową uważał jedynie za niezbity dowód złej woli i bezsilności jego wrogów, którzy od lat nie uzyskiwali cienia powodzenia w swej akcji politycznej. Myśli marszałka, mówił, są dalekosiężne, i jeśli dziś nawet wydają się trudne w realizacji, to nieuchronnie kiedyś będą realizowane. Zadziwiające było, jak ten prawy i rozumny człowiek pozostał całkowicie pod urokiem P iłsudskiego. Jak wierzył w każde jego słowo, przekonany, że choć stary i niewątpliwie schorowany marszałek nie może się mylić. W najbardziej gwałtownych momentach wynurzeń mówił: „Jaka szkoda, że nie znasz komendanta”. Fakt, że rozmowy takiej treści mogłem prowadzić z P oma rańskim, świadczył o jego szlachetności, tym bardziej że moje
185
ujemne sądy dotyczyły przecież jego bohatera. Zgodnie z moją opinią traktowanie więźniów brzeskich uznawał za hańbę dla naszego pokolenia. W jego przekonaniu jednak P iłsudski, poza zarządzeniem trzymania ich w odosobnieniu, nie mógł przykła dać do tego ręki ani akceptować niecnych praktyk oprawców z Brześcia. P onieważ moja skadrowana kompania była, oprócz kancela rii, zamknięta na kłódkę, wykorzystywano mnie jako rzecznika „linii” w przeróżnych komisjach i komitetach. Kiedyś rozważa no na jednej z takich komisji, bodaj pod przewodnictwem gene rała Sosnkowskiego, kwestię konieczności podniesienia pozio mu w wyszkoleniu strzeleckim poprzez różnego rodzaju zawo dy i konkursy. P ozwoliłem sobie wówczas na wyrażenie opinii, że przywiązywanie nadmiernej wagi do wyników konkursów czy zawodów może przynieść również ujemne następstwa w po staci rozmaitych machinacji i mimo szlachetnego celu, jakim jest troska o jak najlepszą opinię oddziału czy pułku, prowadzić do deprawacji żołnierzy, którzy będą tego świadkami. O wyniku strzelań, twierdziłem, decyduje w wielkiej mierze między innymi ilość amunicji zużytej w czasie treningu (któż mógł zwy ciężyć kompanię, której zapobiegliwy dowódca wystarał się o dodatkową ilość pocisków na przykład... u szwagra, kierow nika zbrojowni, naprawiającego broń i posiadającego wiele nie podlegającej ścisłej kontroli amunicji na przestrzelanie broni po naprawie). Innym razem odbyło się zebranie poświęcone reformie umundurowania. P ierwszym, któremu udzielono głosu, był dy rektor Muzeum Wojskowego, bodaj że pułkownik Gembarzew ski. P o nim wypowiadało się wielu innych, ale wszyscy nawią zywali do jego tez. Zabierając głos stwierdziłem, że umunduro wanie nasze jest nieprzemyślane, niewygodne, niehigieniczne (choćby mundury i obuwie oficerskie) i, co gorsza, nie widzę nadziei na poprawę, skoro pierwszym mówcą na tego rodzaju zebraniu nie jest lekarz higienista, lecz czcigodny kustosz muzeum... Rzecz jasna, że więcej na podobne posiedzenia nie by łem proszony. Mówiąc o umundurowaniu oficerów, warto wspomnie ć, że decydowali o nim „eleganci". P amiętam, gdy kończyłem Szkołę Oficerską, uszyłem mundur ćwiczebny i wyjściowy na pięć gu zików, zgodnie z ówczesnymi przepisami, choć już spotykałem 186
zapinane na sześć. Oficerowie frontowi mieli obowiązek legitymowania między innymi i takich, którzy byli nieprzepisowo ubrani. P o kilku latach wszyscy krawcy wojskowi szyli już mundury o sześciu guzikach, by tuż przed wojną przejść na mundury z siedmioma. P odobnie było z czapką, której przepisowy daszek w 1926 roku powinien być z brązowej skóry. Ele ganci wymienili go na czarny, lakierowany, pozostawiając na razie rogatywkę miękką. I. dywizjon artylerii konnej w War szawie począł nosić rogatywkę twardą, o wyraźnych rogach, co uzyskiwało się po włożeniu do denka czapki drutu, tak jak to miała kompania przyboczna prezydenta Wojciechowskiego. P o kilku latach całe wojsko nosiło już sztywne rogatywki. (Kiedyś na ćwiczeniu w Wielkopolsce spotkałem oficerów w czapkach polowych rów nież z usztywnionymi rogami). „Zaraza" jednak nie objęła całego wojska. Zachowałem w pamięci wiele wspomnień z mego udziału w charakterze asesora w zespołach sądzących. W sądzie okrę gowym oprócz przewodniczącego rozprawy zasiadało czterech asesorów. W sprawach dotyczących oficerów byli nimi sami oficerowie, a w sprawach szeregowych dwóch z nich było podoficerami. Orzekaliśmy nie tylko o winie, ale i o wysokości kary. Najczęściej asesorzy pochodzili z jednego pułku. Czasami, przy tak zwanej zmowie bez porozumienia, dochodziło do arcyza bawnych scen, kiedy zamiast kilku lat więzienia proponowaliś my (zgodnie z postanowieniami formalnymi kodeksu) parę miesięcy aresztu, lub odwrotnie. Sędzia prawnik pienił się wówczas, pytając, jak on to uzasadni, na co na przykład sierżant Kozaczyński odpowiadał: „My nie uczeni, my prości żołnierze, kierujemy się jedynie potrzebami służby i wskazaniami naszych sumień żołnierskich”. P ewnego razu sądziliśmy z kolegą Kozaczyńskim nauczyciela szkoły powszechnej, który przedwcześnie i nielegalnie, prze kupiwszy aresztowanego zresztą później podoficera, pracującego w ewidencji personalnej jakiegoś pułku, „zwolnił” się z wojska. P o prostu był klasycznym dezerterem. Groziła mu kara od kilku miesięcy do 3 lat więzienia. Zdziwiła nas liczna publiczność przybyła na rozprawę, która zapewne z tej przyczyny odbywała się w wielkiej sali sądu okręgowego przy placu Saskim. Oskar żony miał renomowanego obrońcę wojskowego, mecenasa So botkowskiego. Świadkowie obrony przypominali nieocenione 187
usługi oddawane przez oskarżonego sprawie polskości Warmii i Mazur w latach jego wczesnej młodości, jego wyjątkowy pa triotyzm, ofiarność, zapał w wychowaniu młodego pokolenia, wyjątkowe umiejętności pedagogiczne itd. Jednym z osta tnich, koronnych świadków był Ociemniały inwalida, twierdzący, że trudno znaleźć człowieka o takim wyczuciu politycznym, o umiejętnościach przekonywania i pozyskiwania dla godziwych celów nawet najbardziej opornych, i że te rzadkie cnoty oskarżonego docenione są w jego środowisku. P rzykładem niech będzie propozycja, jaką niedawno zrobiono oskarżonemu, by został przewodniczącym gminnej organizacji BBWR. To oświadczenie, jak się okazało, prezesa powiatowego owej orga nizacji, przesądziło o wyroku. Zrobiłem zapewne zdziwioną, pełną sarkazmu minę, którą Kozaczyński zauważył. W takich sytuacjach byłem dla niego niezawodnym przewodnikiem. W czasie narady sądu oświadczyłem, że świadkowie obrony zeznawali bardzo niekorzystnie dla oskarżonego, ponieważ podkreślali jego wiedzę, talenty, umiejętności pozyskiwania so bie ludzi i wyrobienie życiowe, co w wypadku popełnionego przestępstwa poczytywane być może wyłącznie jako okoliczności obciążające. P odobne stanowisko zajęli pozostali kole dzy z pułku. Na zakończenie na rady przewodniczący rozprawy przypomniał, że najwyższy wymiar kary za osądzany czyn przewiduje 3 lata pozbawienia wolności, co w tym wypadku, oczywiście, nie wchodzi w grę. Zgodnie z przepisami głosowa nie rozpoczęło się od najmłodszego. Jakież było zdumie nie sędziego, kiedy pierwszy zapytany asesor zaproponował 3 lata. To samo powtórzyli następni, włącznie ze mną. Nasz przewodniczący był wstrząśnięty, podobnie jak i publiczność w czasie odczytywania wyroku. Sąd Najwyższy w wyniku złożonej ape lacji znacznie zmniejszył karę, ale już dalszych szczegółów nie pamiętam. Do zabawnych scen dochodziło czasem na rozprawach, w których występował jako obrońca popularny w kraju adwokat HofmoklOstrowski. Na terenie Austrii wsławił się on pro cesem, w którym doprowadził do degradacji kapitana austriac kiego Sztabu Generalnego za obietnicę małżeństwa i finansowe wykorzystanie swej narzeczonej. W czasie pewnej rozprawy występował jako rzeczoznawca psychiatrii profesor pułkownik Nelken, bardzo znany, 188
uczony lekarz. Hofmokl-Ostrowski nie tylko z nim polemizował, ale wręcz kpił, sugerując, że właściwie wszystkich psychiatrów należy uważać za porządnie... pomylonych. „czego znakomity dowód dał obecny na sali sławny i wielce szanowany profesor Nelken" (oczywiście, cytuję słowa z pamięci). Na kilka lat przed wojną znakomity mecenas został złośliwie ośmieszony, do czego sam zresztą nastręczył okazji. W czasie ostatnich bodaj przedwojennych wyborów do rady miejskiej w Warszawie Hofmokl-Ostrowski zgłosił swą kandydaturę na radnego. Na mieście ukazały się liczne afisze propagujące kan dydata, z fotografią i streszczeniem jego życiorysu, oraz wzmianką, jak to dzielnie sobie poczynał jako adwokat, jak mężnie wojował (załączono fotografię w mundurze majora), dowodząc dywizjonem artylerii, jakie miał osiągnięcia w pracy społecznej. P ewnej nocy na wszystkich afiszach z fotografiami Hofmokla ktoś podoklejał barwny wizerunek miłego bobasa siedzącego na nocniczku z napisem: „Młode lata kandydata” . Warszawa konała ze śmiechu. P ewnego razu występowałem jako asesor wespół z trzema oficerami sąsiadującego z naszym pułkiem dywizjonu taborów. Oskarżonym był porucznik Eryk Kreutzinger, syn szefa Wojskowego Instytutu Geograficznego, r odowitego Niemca żonatego z P olką, wychowującą dzieci na P olaków. Tak się złożyło, że mąż jako pruski oficer i topograf, pełnił służbę do 1918 roku w Warszawie, co ułatwiło wychowanie dzieci w pożądanym przez matkę kierunku. P o wojnie major Kreutzinger pozosta wał na równorzędnym stanowisku. Doskonalą opinię, jaką miał nasz Wojskowy Instytut Geograficzny, zawdzięczać należy w znacznej mierze późnie jszemu pułkownikowi Kreutzinge rowi. Jego syn, Eryk, artylerzysta, bodaj po korpusie kadetów, szkolił się na kursie czołgistów; w c zasie ćwiczebnego strzelania ranił tarczowego. Dla mnie było oczywiste, że stał się on kozłem ofiarnym wyjątkowego nieporządku panującego na tym kursie, złej organizacji strzelnicy i wszelkiego bałaganu w czasie same go strzelania. P owoływanie się oskarżonego i świadków obrony na to, że największym niedostatkiem czołgów, w jakie wyposa żono kurs, jest ich ślepota, nie przekonywały ani przewodniczą cego rozprawy, ani asesorów taborytów, którzy, oczywiście, nigdy w czołgu nie siedzieli. 189
P ostrzelenie nastąpiło z czołgu nie poruszającego się. Wa runki strzelania tego dnia postanawiały natomiast, że strzelanie miało być wykonane w ruchu. Wszystko to wyszło na jaw pod czas rozprawy, na co osobliwie, ale bez sensu, zar eagował oska rżyciel. Wstał i oświadczył: „rozszerzam akt oskarżenia o odpowiedni paragraf”. Chodziło mu o pociągnięcie do winy oska rżonego również za niedotrzymanie nakazanych warunków strzelania. Oburzony wstałem i oświadczyłem przewodniczą cemu sądu, że nie mogę brać udziału w tak niepoważnej rozprawie. Strzelanie z czołgu w ruchu jest przecie ż nieporównanie trudniejsze niż z czołgu stojącego, więc czego, na miły Bóg, chce nasz oskarżyciel? Takie postawienie sprawy ośmiesza tylko są downictwo wojskowe . P rzewodniczący zarządził przerwą, w czasie której piekliłem się dalej, świadomie zresztą ponad miarę. Ostatecznie Eryk otrzymał kilka tygodni aresztu z zawie szeniem. P od koniec 1931 roku zjawił się w Warszawie Franek Her man. Nie widziałem go od dnia ukończenia szkoły, mimo że rokrocznie wybierałem się do niego w odwiedziny. P rzyjechał, by uszyć sobie porządny mundur i płaszcz wyjściowy u najlep szego krawca, ale w rzeczy samej to chciał się poradzić, czy przyjąć ofiarowane mu stanowisko dowódcy plutonu w kompanii zamkowej. Franek zajmował w 3. pułku strzelców podha lańskich stanowisko dowódcy plutonu w kompanii wysokogór skiej (jedynej w kraju), stacjonującej w Zakopanem. Kompania ta była umiłowanym dzieckiem ówczesnego dowódcy pułku, pułkownika Francis zka Wagnera, bardzo zasłużonego dla na szej zimowej stolicy. Gdy zimą przebywał w Zakopanem prezydent Mościcki, dodawano mu do adiutantów jeszcze jednego oficera z tej właśnie kompanii, który miał towarzyszyć dostojnemu gościowi w wycieczkach górskich i jeździe na nartach. P rzy takiej właśnie okazji zaproponowano Frankowi przenie sienie do Warszawy, które każdemu innemu oficerowi wydawa łoby się błogosławieństwem losu. On się jednak wahał. Bal się zboczyć z normalnej drogi prowadzącej do kariery wojskowej, z której, przy jego zresztą zdrowych ambicjach, nie miał zamiaru rezygnować przedwcześnie. P o wszechstronnym rozważeniu wszystkich za i przeciw poradziłem mu, by się przeniósł, z tym że następnego dnia po przyjeździe do Warszawy zapisze się do Szkoły N auk P olity-
190
cznych, nie rezygnując, oczywiście, z kandydowania do Wyższej Szkoły Wojennej. P onieważ najważniejsza sprawa została za łatwiona, nie poszliśmy już do krawca, a pieniądze przeznaczo ne na umundurowanie postanowiliśmy wykorzystać na „zwiedzanie” stolicy... P o kilku tygodniach Herman by 1 już w oddziale zamkowym. Otrzymał przyzwoitą kawalerkę na miejscu, dodatek dowódcy kompanii i rokrocznie jakąś dodatkow ą kwotę na umundurowanie. Wartę zamkową pełnił co trzy dni. W czasie służby podczas której nie był niepokojony mógł się uczyć, co też czynił z wrodzoną sobie pilnością. W tym okresie dość często odwiedzałem dom rodziców kole gi pułkowego. Stanisława Skierskiego. Ojciec jego był superin tendentem kościoła kalwińskiego w Warszawie. Od niepamiętnych czasów męscy przedstawiciele tej rodziny uprawiali w za sadzie dwa zawody: wojskowy i duchowny. Dwaj bracia ks. biskupa Stefana Skierskiego byli generałami armii rosyjskiej, dwaj synowie oficerami warszawskich pułków. Stryj mego kolegi Stasia, Leonard, w czasie wojny dowodził 4. armią, a po wojnie został inspektorem armii w Toruniu. Był to miły i wielce taktowny starszy pan, w latach trzydziestych już na emeryturze. Jeszcze podczas wojny pobrał się z byłą żoną zabitego na wojnie przyjaciela, pułkownika Fiodorowa. Zaadoptował jej syna z tamtego małżeństwa i miał później z nim wyjątkowe kłopoty. Nieuk i hultaj, ledwo skończył Szkołę Oficerską dla P odofice rów w Bydgoszczy. Skierscy, wyjątkowo solidni ludzie, zawsze zżymali się na wiadomość, że ktoś zna ich przyszywanego kuzyna, syna gene rała. P atrząc na panią generałow ą, wówczas już starszą damę, nie dziwiłem się generałowi, bo niewątpliwie ta pełna tempera mentu i piękna kobieta była warta kłopotów i zmartwień, jakie miał jej mąż z usynowionym chłopakiem. Wspomniałem już, że na początku lat trzydziestych wzrosła liczba ćwiczeń aplikacyjnych. P onadto ostatnio otrzymaliśmy zadania „indywidualne". Nie było to przemyślane, bo przera stało nasze ówczesne możliwości. P rzed kilku lat y polecano oficerom w okresie zimowym opracować jakieś narzucone z gó ry kwestie bądź pozwalano pisać na tematy zaproponowane przez oficera. Będąc słuchaczem seminarium poświęconego psychote chnice, prowadzonego przez znakomitego psychologa polskiego, panią 191
profesor Józefę Joteyko, zgłosiłem pracę pod tytułem „O konieczności wprowadzenia badań psychotechnicznych w wojsku”. Tak się złożyło, że pracę moją przeczytała osobiście pani profesor i bardzo ją pochwaliła. P rzedstawiona zastępcy dowódcy pułku praca znalazła się u lekarza pułkowe go, który miał dokonać oceny. Ten jednak potraktował ją jako niepoważne elukubracje podporucznika pragnącego zwrócić na siebie uwagę. P o kilku latach okazało się, że ów lekarz nigdy nie kończył studiów medycznych, ale w czasie zawieruchy wojennej, będąc podoficerem sanitarnym przywłaszczył sobie cudze dokumenty wraz z nazwiskiem i miał tak dobrą opinię, że po stażu w pułku został ordynatorem Szpitala Ujazdowskiego. P odobnie było z zadaniem na temat obrony, które otrzyma łem do opracowania w 1932 roku. P rze czytałem, co mogłem, a w szczególności prawie na pamięć nauczyłem się skryptu z taktyki piechoty, napisa nego przez pułkownika Nadachow skiego, w przekonaniu, że mi to pomoże. Nikt jednak ze mną na t emat mojej pracy nie rozmawiał, nie wytknął mi błędów, nie poprawił i nie pochwalił. P racę recenzował pułkownik dyplomowany Ikstrafił Bej, który przy jakiejś okazji oświadczył: „Co się tyczy porucznika Kuropieski, to praca była racjonalna”. I to wszystko. P o prostu był to zmarnowany wysiłek i topienie - moim zdaniem słusznych inicjatyw odgórnych przez niemąd rych wykonawców. Na początku 1932 roku zostałem dowódcą kompanii ckm, której dotychczasowy dowódca przebywał na kursie. Modne były wówczas ognie pośrednie z karabinów maszynowych. P o kilku tygodniach wszyscy moi podoficerowie zawodowi opa nowali najprzemyślniejsze metody przygotowania owych strze lań. Wtedy po raz pierwszy pewne usługi oddała mi nauka artylerii, wyniesiona jeszcze ze szkoły oficerskiej. Dla oficerów kończących szkołę później, bez specjalnych kursów, strzelania pośrednie stanowiły nie byle jaką udrękę. P odoficerowie stanowiący obsadę kompanii ckm byli wyjątko wo dobrani. Rzadko ich przenoszono. Szeregowi również pod legali specjalnej selekcji, regulowanej rozkazami z góry i ściśle przestrzeganymi. Nie spotykało się wśród nich przedstawicieli mniejszości narodowych i analfabetów. P oziom dyscypliny i sprawności fizycznej był w tej kompanii nieporównanie wyższy
192
niż w pozostałych. Żołnierze mieli specjalną odznakę wy szywaną na rękawach mundurów, nosili buty (saperki), a nie trzewiki z owijaczami. Któregoś dnia miałem przedstawić do raportu dowódcy bata lionu sierżanta szefa Tobiasza. Okazało się, że przed kilku dniami przyszło zawiadomienie z Komendy Garnizonu o wykrocze niu pewnego szeregowca, z poleceniem zameldowania, jaką sankcję wobec niego zastosowano. Meldunek zamiast mnie podpisał chorąży Guzek, do czego nie miał prawa. P otrakto wano to jako nadużycie władzy z inspiracji szefa kompanii, który podsunął pismo chorążemu. Szef się przyznał, nie tłuma czył się, twierdząc, iż jedynie on jest winien, bo mi nie meldował itd. Rzadko spotykałem taką gotowość wzięcia na siebie odpo wiedzialności przez podwładnego, dlatego oświadczyłem dowódcy batalionu w obecności szefa, że winę ponoszę ja, gdyż korzystając z faktu, że kompania tego dnia czyściła łuski, zbyt późno przyszedłem do pułku. P onieważ szef kompanii chciał meldunek wysłać w terminie, zmuszony był skorzystać z możliwości, jaką nastręczała obecność w kancelarii chorążego. P o moim oświadczeniu sierżant Tobiasz został zwolniony, a mnie nowy dowódca batalionu poddał indagacji w sprawach związa nych z wyszkoleniem, które interesowały go o wiele więcej niż jego poprzednika, majora N. Major Jan Lamers został na jeden rok przysłany z Wyższej Szkoły Wojennej do pułku w celu odbycia koniecznej praktyki. Rzadko kiedy spotykałem przełożonego tak interesującego się wszystkim i pełnego troski o swych podwładnych. Spokojny, taktowny, o dużej odwadze cywilnej, mógł być wzorem przyzwoitości. P o rocznym pobycie w pułku wrócił do szkoły, ukoń czył ją, po czym pracował w Sztabie Głównym. P ewnego dnia, będąc w kancelarii pułkowej, spotkałem do wódców batalionów i samodzielnych pododdziałów, którzy wychodzili z odprawy przeprowadzonej przez dowódcę pułku. Jeden z nich szepnął mi, że mam iść do KOP -u. „Sam przecież widzisz - mówił - że wszyscy oficerowie znacznie są od ciebie młodsi i niedawno przydzieleni do pułku”. P odziękowałem za informację i na wszelki wypadek pożyczyłem od kogoś pienią dze na taksówkę, którą nie zwlekając udałem się do dowództwa KOP -u. Mieściło się ono wówczas w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, na Krakowskim P rzedmieściu. Gdy dotarłem na miejsce, przede 193
wszystkim wpadłem do dawnego kolegi z pułku, Feliksa Gwiazdy, pracującego w wydziale personalnym KOP -u. Oświadczyłem mu, że zamierzam wnieść skargę do ministerstwa na nieprzemyślane przenoszenia oficera do KOP -u, do tego utrzymane w wyjątkowej tajemnicy, w sytuacji wręcz śmiesznej. Bo jak wytłumaczyć konieczność mego prze niesienia w tydzień po zawarciu przeze mnie związku małżeńskiego? Zdawało mi się, że zdziwienie wyrażone przez Gwiazdę, twierdzącego, że „przecież nikt o twym małżeństwie nie wie”, jest prawdziwe, choć zezwolenie na ślub otrzymałem co najmniej 3 dni przed zapowiedziami. Inna sprawa, że w moim wypadku wszystkie te terminy były niezwykle krótkie, ślub został zawarty bez powiadomienia kogokolwiek, natomiast decyzja o przeniesieniu zapadła na długo przed uzyskaniem przeze mnie zezwolenia na małżeństwo. Kolega Gwiazda zaczął się serdecznie śmiać. „Koledzy będą podejrzewali, że związek małżeński zawarłeś, gdy dowiedziałeś się o przeniesieniu”, oświadczył. „Jakkolwiek by jednak było, zostaniesz w pułku i spędzisz miodowy miesiąc tam, gdzie ze chcesz”. P o tych słowach zadzwonił do biura personalnego i dowiedziawszy się, że moje nazwisko znajduje się już w Dzienniku P ersonalnym przygotowanym do druku, polecił, by je skreślono z przyczyn, które zamelduje jutro. P rzy okazji złożył mi życzenia, zarówno z okazji małżeństwa, jak i możliwości spędzenia najbliższych tygodni w Warszawie. Stało się to wszystko doprawdy w ostatniej chwili. W dwa dni później w Dzienniku P ersonalnym, który był jawnym dodatkiem do gazety „P olska Zbrojna”, adiutant pułku na próżno szukał me go nazwiska. Będąc przekonany, że w niedalekiej przyszłości zostanę jed nak przeniesiony, pragnąłem tymczasem wyjaśnić swe szanse dostania się do Wyższej Szkoły Wojennej. Nie zwlekając złożyłem raport na ręce szefa Sztabu Głównego. Miałem spełnione wszystkie warunki, jakich wymagano od kandydata do tej uczelni: 6 lat służby oficerskiej, nie ukończone 32 lata w chwili ewentualnego wstąpienia do szkoły, stanowisko dowódc y kompanii, bardzo dobrą opinię za ostatnie 4 lata oraz poparcie przełożonych, w szczególności dowódcy dywizji, wyrażone w odpowiedniej opinii. A jednak po kilku miesiącach przyszła odpowiedź odmowna.
194
z uzasadnieniem, że nie odpowiadam warunkom. Jakim wa runkom, nikt tego nie potrafił powiedzieć. Wyjaśnienie przyczyny odmowy uzyskałem pośrednio po kilku miesiącach. W tym czasie przekazałem kompanię ckm właściwemu dowódcy i wróciłem do swojej, ósmej, która zosta ła przeznaczona do doskonalenia podoficerów rezerwy bądź starszych strzelców, absolwentów szkoły podoficerskiej. W czerwcu tego roku otrzymałem wyjątkową zbieraninę. Wśród szeregowych znalazło się kilku adwokatów warszaw skich, którzy z różnych powodów nie zabiegali w odpowiednim czasie o przyznanie im stopni ofic erskich i swe ustawowe ćwiczenia odbywali jako szeregowi w stopniach, w których ukończyli wojnę. Wielu nie pamiętam już dziś z nazwiska, oprócz tych, z któ rymi później utrzymywałem stosunki towarzyskie, a nawet pozostawałem w przyjaźni. Jednym z nich był Jan Lesman, zna komity znawca prawa autorskiego, adwokat z zawodu i wieloletni radca prawny „ZAIKS-u”, znany najszerszej publiczności jako autor pięknych wierszowanych opowiastek dla dzieci pod pseudonimem Jan a Brzechwy. Był o cztery lata starszy ode mnie. Na ćwiczenia stawił się w terminie. P amiętam, że miał wówczas stopień sierżanta. Spra wował się dobrze, tak że po ćwiczeniach zaproponowałem go do awansu na starszego sierżanta. Awans otrzymał. Raz na tydzień , podobnie jak inni, dostawał całonocną przepustkę, po której zjawiał się w kompanii z całą masą alkoholu. Ale libację po ciszy nocnej udało mu się zorganizować jedynie raz czy dwa. P rzy następnych jego powrotach z przepustki czuwał nieza wodny sierżant szef Gąsiorkiewicz, który miał polecenie w wypadku ponownego naruszenia regulaminu koszarowego natychmiast zarządzić alarm kompanii, powiadamiając mnie o tym, by z kolei ten alarm przekształcić w wielogodzinne nocne ćwiczenia z marszem pod Modlin. P ewnego dnia udaliśmy się na Bielany na strzelnicę garnizo nową w celu odbycia strzelań. W czasie zajęć zjawił się wytwor ny major kawalerii Leon Kniaziołucki, były adiutant Naczelnika P aństwa, i zwrócił się do mnie z koleżeńską prośbą, bym zwolnił sierżanta Lesmana (Brzechwę), ponieważ jego żona ma do niego bardzo pilną sprawę. Zaręczał przy tym, że sierżant Lesman wróci do koszar jeszcze przed przybyciem kompanii. 195
Oświadczyłem Kniaziołuckiemu, iż jest mi niepomiernie przykro, że przy pierwszym poznaniu się z tak znakomitym oficerem zmuszony jestem odmówić jego prośbie, ale sierżant Lesman należy do drużyny służbowej w kompanii i z tego po wodu obowiązany jest nieść ze strzelnicy do koszar tarcze oraz skrzynki z amunicją i łuskami. Oprócz tego w kompanii, złożonej zresztą z samych podoficerów, wszyscy wiedzą, że bardzo lubię sierżanta Lesmana, i zwolnienie go od noszenia tarcz byłoby źle komentowane. Wkrótce po tej rozmowie Kniaziołucki wraz ze swą piękną małżonką i żoną Lesmana, nic nie wskórawszy, odjechali samochodem. Razem z Brzechwą w tej samej drużynie odbywał służbę zna ny aktor Teatru P olskiego Franciszek Dominiak, który w cza sie ćwiczeń okazał się wręcz nieocenionym, przewidującym i sprawnym dowódcą patrolu. Należał do bardzo dobrze wyszkolonych podoficerów. Na zakończenie ćwiczeń zorganizowałem tradycyjną zabawę kompanii, na którą Brzechwa poprosił znaną pieśniarkę Tolę Mankiewiczównę oraz popularnych aktorów filmowych Znicza i Łapińskiego. Moim gościem natomiast był Władys ław Walter. Zabawa taneczna poprzedzona została kapitalnymi popisami zaproszonych gwiazd, nigdy dotąd nie występujących w takim zespole i w takich warunkach. Sami artyści również świetnie się bawili, w szczególności Władek Walter. P rzypomina mi się na stępująca, związana z nim anegdota. W 1920 roku Walter, po dobnie jak inni, wstąpił ochotniczo do wojska i szybko awan sował na starszego szeregowca. P ewnego razu, idąc Krakow skim P rzedmieściem, nie zauważył kroczącego naprzeciw gene rała, który bardzo dobrze znał Waltera jako najpopularniejsze go aktora głośnej w Europie operetki. Walter nie oddał, oczywiście, należnych mu honorów. Generał zatrzymał Waltera i zapytał, dlaczego nie salutuje. Wielki drągal nachylił się do ucha niższego od siebie wzrostem generała i teatralnie szepnął: „Generale, nie uchodzi, by szarże prowadziły spory na oczach publiczności”. Oczywiście, po takiej wypowiedzi wszystko skończyło się wesoło. Aktorzy przyjechali do nas na własny koszt, otrzymali jedy nie poczęstunek w postaci gorza ły i kiełbasek. Zabawa trwała do białego rana. Głównym jej organizatorem był w zasadzie kapral Dzik, w cywilu właściciel restauracji, bodaj na Woli. 196
W okresie letnim, po wyruszeniu pułku na manewry, w ko szarach pozostał oddział wydzielony do pełnienia służby gar nizonowej. W 1932 roku odbywaliśmy niewielkie ćwiczenia nad P ilicą, w okolicy Nowego Miasta. P o kilku dniach zosta łem odwołany i wyznaczony na dowódcę kompanii pełniącej służbę w garnizonie, ponieważ zostawiony tam ofic er nawalił. Nie przepadałem za koszarami w okresie letnich upałów, a tu, na domiar złego, musiałem w wypadku choroby któregoś z młodszych oficerów chodzić na wartę główną, chociaż w poprzednim roku obiecano mi, iż więcej do tej służby nie będę powoływany. Okazało się bowiem, że już 202 razy pełniłem funkcję dowódcy warty głównej, obliczenie to zostało doko nane na polecenie komendanta miasta z następującego powo du. Któregoś dnia, wyznaczony na dowódcę warty głównej, sprawdzałem, czy wszystko jest w wystaw ionym do służby zespole jest w porządku. Między innymi poleciłem trębaczowi zagranie jakiegoś sygnału. Zrobił to nieudolnie. P oprosiłem więc obecnego na odprawie oficera inspekcyjnego naszego pułku, by zadzwonił do dowódcy warty przekazującej służbę i zawiadomił, że sygnały przy zmianie warty wykonywał bę dzie jedynie trębacz warty zmienianej, co więcej, proszę o pozostawienie go do chwili przybycia z naszego pułku innego trębacza. Tak się też stało. Na miejscu zameldowałem o tym inspekcyjnemu garnizonu, prosząc go o wysłanie do pułku na wszelki wypadek fonogramu polecającego natychmiastowe wysłanie odpowiedniego grajka. Już po zmierzchu zjawił się nowy trębacz, któremu natychmiast poleciłem odegranie pobudki. Zrobił to wcale zgrabnie. Wieczorem również ba rdzo ładnie odegrał capstrzyk. Następnego jednak dnia, kiedy war ta „wychodziła pod broń”, by oddać honory komendantowi miasta, trębacz zakałapućkał się i jego prośba odegrania marsza generalskiego zakończyła się fatalnie jakimś rzężeniem w sygnałówce. Komendant miasta polecił przedstawić mnie do raportu, przy którym powiedział, że trębacz był skandaliczny, i że on mnie nauczy pełnić służbę. Na pytanie, co mam do wyjaśnienia, oświadczyłem, że nauka pewnie na nic się już nie zda, skoro po dwustu przeszło w artach jeszcze spotykają mnie podobne uwagi. Co się tyczy grajka, można ustalić, co w tej sprawie zrobiłem. Ostatecznie po sprawdzeniu prawdziwości moich słów komendant miasta ukarał upomnieniem dowódcę pułku, aresztem
197
kapelmistrza, mnie zaś polecił nie trudzić więcej w charakterze dowódcy warty głównej. Dowódcą pozostawionego w koszarach oddziału wydzielo nego pułku był kwatermistrz major Kazimierz Tumidajski, wyjątkowo odważny, dzielny i spokojny oficer, kawaler Orderu Virtut i Militari i Krzyża Niepodległości z Mieczami (w dywizji prócz niego taki krzyż posiadał jedynie generał Bończa, stary bojowiec P P S), ale nie mający szczęścia do przełożonych w czasie pokoju. Kazio jako myśliwy z prawdziwego zdarzenia lubił psy i za wsze szkolił jakiegoś szczeniaka. Akurat miał psiaka, bardzo pojętnego, ale swawolnego, i zastanawiał się, jak go nazwać. Rada w radę daliśmy mu miano „Hitler” (który choć już głośny, nie był jeszcze kanclerzem). Dwa lata później w wyniku interwencji ambasady niemieckiej Kazio musiał wywieźć swego pieska na wieś, bo nikt nie mógł powstrzymać dziatwy od głoś nego przywoływania psiaka głośnymi okrzykami w rodzaju: „Hitler, Hitler, do nogi!” W czasie nieobecności Tumidajskiego wpadł pewnego dnia do pułku ówczesny II wiceminister MSWojsk., generał SławojSkładkowski. Za jego zezwoleniem wybudowana została w pułku bardzo przyzwoita nowoczesna łaźnia. P onieważ pa nująca wzorowa czystość we wszystkich jej pomieszczeniach podczas przeglądu wiceministra zrobiła na nim bardzo dobre wrażenie, polecił wypłacić szefowi izby chorych 300 zł remune racji. Bardzo łaskawie rozmawiał również ze mną. Zapewne jednak nie wierzył, że taki porządek może być utrzymywany stale, bo po dwóch tygodniach wpadł ponownie, zastając znów mnie jako najstarszego z obecnych oficerów. I tym razem łaźnia lśniła czystością. Generał był jakby zawiedziony. Jednak tuż przed jej opuszczeniem spostrzegł dwie pary starych, mocno podniszczonych noszy, jak się okazało, przeznaczonych do tak zwanej certyfikacji. Uznał to za niedopuszczalne, mówiąc: „niedługo będziecie tu zbierać stare gałgany”. P olecił ukarać sierżanta szefa izby chorych, przed dwoma tygodniami tak hojnie nagrodzonego. Oczywiście, powiedziałem przepisowo: „Rozkaz, panie gene rale” - nic następnie nikomu nie mówiąc. Sądziłem, że na tym się skończy (szef izby chorych był wyjątkowo przyzwoitym, sta rannym i akuratnym w służbie podoficerem). 198
P rzekonałem się jednak, że Składkowski miał wyjątkowo dobrą pamięć, nawet w takic h drobiazgach, lub może robił notatki, bo w kilka tygodni później zostałem zwymyślany przez wzburzonego dowódcę pułku, który domagał się ode mnie wyjaśnienia, dlaczego nic i nikomu nie powiedziałem o zaleceniu wiceministra.
P o ożenku wynająłem mieszka nie składające się z dwóch pokoi z kuchnią, za które płaciłem 180 zł czynszu, co przy mych miesięcznych poborach wynoszących trzysta kilkadziesiąt zło tych, stanowiło ogromny wydatek. Nic więc dziwnego, że po kilku miesiącach zlikwidowałem to mieszkanie, żonę wysłałem do jej rodziców, mających mały domek na Nowym Bródnie, meble zaś umieściłem w kasynie oficerskim. Zrobił się skandal. Niektórzy twierdzili, że w naszym kraju można coś uzyskać jedynie przez awanturę. Niestety, znalazło to pewne potwier dzenie w moim wypadku. P rezes kasyna, którym był jeden z nowych dowódców batalionu, wściekł się. Ja z kolei odwoła łem się do zebrania oficerskiego, na którym większość mnie poparła. W wyniku tego dowódca pułku począł się krzątać koło załatwienia mi mieszkania i nieoczekiwanie dla wszystkich, a przede wszystkim dla mnie samego, otrzymałem dwa pokoje z kuchnię i to w pobliżu koszar. Za to mieszkanie płaciłem jedynie 43 czy 46 zł. Był to sukces. Na moje postępowanie duży wpływ wywarła odmowna odpowiedź na podanie skierowane do Wyższej Szkoły Wojennej. Byłem rozgoryczony i podrażniony. Na szczęście w pułku, poza dowódcą i adiutantem, nikt o tym nie wiedział. Funkcję adiutanta pełnił wyjątkowo przyzwoity człowiek, kapitan Stanisław Raschek. P o otrzymaniu z okręgu pis ma niezwłocznie mnie o tym powiadomił i oświadczył, że będzie prosić dowódcę pułku, by do ostatecznego wyjaśnienia sprawę utrzy mano w tajemnicy. Kapitan Raschek nie przypuszczał, by był jakiś inny powód niż ten, że brak mi kilku miesięcy do sześciu lat wymaganej służby oficerskiej. Natomiast ja dobrze wiedzia łem, że starsi ode mnie o rok oficerowie już są w Wyższej Szkole Wojennej, a niektórych kolegów z mego rocznika dopuszczono do egzaminów wstępnych. P owód odmowy wkrótce został wyjaśniony. P ewnego dnia 199
zadzwonił do mnie Brzechwa, by umówić się ze mną na mieście. W czasie rozmowy zapytał, czy miałem jakieś zatargi z pod porucznikiem rezerwy Wankem, posłem z listy BBWR, który był jego dobrym znajomym ze studiów. Oświadczyłem, że spotkałem go na ćwiczeniach, był w mej kompanii i często rozmawialiśmy na tematy polityczne i społeczne. Oczywiście, treść naszych rozmów i ich klimat niczym nie przypominał gawęd z moimi kolegami rówieśnikami bądź dysput z P oma rańskim. Musiałem jednak wzbudzić jego podejrzenie. Umocnił się w nim jeszcze zapewne, gdy począłem świadomie go unikać, spostrzegłszy, że mniej mnie pyta: „co ludzie mówią”, a częściej: „co ja o tym lub owym sądzę”. Naturalnie, wszystkie jego sądy o wydarzeniach i ludziach były jak najbardziej - jak byśmy się dziś wyrazili - na linii. W końcu Brzechwa oświadczył mi, iż podejrzewa, że Wanke musiał mnie obsmarować - bo coś nawet do niego w tym sensie, podochocony alkoholem, powiedział - jakoby uważał mnie za przekonanego, ale świetnie maskującego się komunistę, którego trudno na czymkolwiek schwytać. Tym trudniej, ponie waż nie zaniedbuję się w służbie i mam dobrą opinię oraz szczęście dopisujące mi w czasie ćwiczeń. To mi wystarczyło. P ostanowiłem rychlej sfinalizować swe studia na Wszechnicy*. Miałem już wszystkie egzaminy złożone - pozostawało jedynie napisać pracę dyplomową, którą zdecydowałem się robić u profesora Gliwica, wykładającego na Wszechnicy międzyna rodową politykę gospodarczą. P ostanowiłem, że zacznę w ok resie zimowym. P o powrocie pułku z ćwiczeń w dalszym ciągu prowadziłem w swej kompanii doskonalenie podoficerów rezerwy, których w tym roku przydzielono nam wielu. Byłem bardzo zajęty. Na przełomie września i października w mej kompanii wyda rzył się następujący wypadek. Musiałem przedstawić do karne go raportu kaprala G. za dotkliwe pobicie innego rezerwisty. Na pytanie dowódcy pułku, dlaczego to zrobił, kapral G. od powiedział, że „tu nie chodziło o mnie, a o honor mego dowódcy, porucznika Kuropieski”. Okazało się, że kapral G. znał mnie już od dawna, * W roku 1980 ktoś do mnie dzwonił, że poseł Wanke - żyjący za granicą - po przeczytaniu tej książki zaprzeczył by cokolwiek o tym mówił.
200
bowiem cztery lata temu był w czwartej kompanii, którą wtedy dowodziłem. Okazało się, że pobity podoficer urągał za coś na mnie a kapral G. stanął w mojej obronie. P lutonowy nie ustąpił, i tak doszło do bójki. A że kapral G. nie był ułomkiem, poturbował mocno swego przeciwnika, za którym nikt się nie ujął. Świadczyło to, że nie cieszył się sympatią swego środowiska. Dowódca pułku miał nie lada dylemat. Oczywiście, należało kaprala G. ukarać, ale jak? Wystąpił przecież w obronie swego dowódcy. Jakoś z tego wybrnął, na kładając na niego raczej symboliczną karę. Na tym samym turnusie rezerwistów znajdował się w stopniu plutonowego kamerdyner prezydenta. W czasie ostatniej uro czystej zbiórki na pytanie dowódcy batalionu, czy nie ma ja kichś skarg, wystąpił i oświadczył, że żali się na złe traktowanie przez dowódcę kompanii, porucznika Kuropieskę, który nie jednokrotnie w czasie marszu przez miasto karał kompanię komendą „padnij”. Na pytanie, dlaczego nie skarżył się w ciągu regulaminowych trzech dni od zdarzenia, odrzekł, że z obawy, by nie być w czasie trwa nia turnusu ćwiczeń sekowanym, a wiedział, że będzie miał okazję złożyć zażalenie w ostatnim dniu ćwiczeń. Okazję tę właśnie wykorzystuje. Sprawa wygląda ła poważnie. P oprosiłem dowódcę batalionu, by wdrożył natychmiast śledztwo i powiadomił o tym prokura tora dywizyjnego. W następnym dniu w czasie pobierania dokumentów i zda wania umundurowania oraz sprzętu przez rezerwistów zjawił się prokurator, by ustalić okoliczności tego „znęcania się” nad ludźmi. Jak stwierdzili wszyscy przesłuchiwani przez prokura tora rezerwiści, w rzeczy samej dawałem czasem komendę „padnij”, ale i ja również padałem wraz z nimi. Zdawali sobie przy tym sprawę, co oświadczali zgodnie, że nie mogłem jej wykonywać za każdym razem, ponieważ nie skontrolowałbym wtedy, jak to robi cała kompania. Zapewne prokurator po raz pierwszy spotkał się z wypadkiem, by komendę „padnij” wykonywał sam dowódca kompanii. Tak było naprawdę. Zawsze na początku turnusu rezerwistów wykonywałem kilka razy padnij wraz z nimi, by uniknąć zarzutów, że męczę ludzi sam się nie trudząc. Metoda ta spraw dziła się i w tym wypadku. Osobiście byłem i po dziś dzień jestem przekonany, że świa dome wykorzystanie musztry może oddać myślącemu dowódcy 201
pododdziału nieocenione usługi w zgraniu i uzyskaniu zwartości podległego mu zespołu. W ręku wymagającego, a nawet su rowego, ale sprawiedliwego i, co więcej, przykładnego dowódcy sami chłopcy zaczną się rozsmakowywać w atmosferze dyscy pliny, zgrania, wzajemnej pomocy, wynikającej z dobrze pojętego koleżeństwa, a nawet ofiarności. Jakże trwałe są przyjaźnie po chodzące z okresu pełnienia służby wojskowej, nawet w czasach pokoju! P odstawowym warunkiem stworzenia i zapewnienia pożąda nej atmosfery w kompanii przy wymagającym, surowym do wódcy jest jego osobisty przykład oraz brak skłonności zarów no do prześladowania, jak i faworyzowania kogokolwiek. W czasie swego pobytu w szkole podchorążych czy oficerskiej wykonałem setki razy „padnij” i po dziś dzień nie mam o to do nikogo cienia pretensji, W pewnyc h sytuacjach bitewnych sprawnie wykonane „padnij” może uratować wielu ludzi od śmierci i kalectwa, i dlatego powinno być stale ćwiczone. W październiku przeżyłem zabawną, godną przypomnienia historię. P ierwszego dnia na zbiórce nowego turnusu podofice rów rezerwy przed wymarszem na odległy plac ćwiczeń spo strzegłem w pierwszym szeregu przystojnego, dobrze zbudowa nego starszego Strzelca we własnym, doskonale skrojonym mundurze kamgarnowym. Na placu ćwiczeń znów mi się rzucił w oczy. Zapytałem, jak się nazywa, i kim jest z zawodu. Odpowiedział: „Józef Rosen, reżyser filmowy” . „To świetnie - powiedziałem wyreżyserujcie wystawianie czujki”. Był to temat ćwiczeń przewidziany na dany dzień. Okazało się, że reżyser niewiele umie. Nie miał ukończonej szkoły podoficerskiej i Bóg wie, jakim cudem znalazł się na tym turnusie. P o powrocie z ćwiczeń sierżant szef zameldował mi, że pragnie ze mną mówić kilku panów, którzy oczekują już od godziny. Okazało się, że są to przedstawiciele firmy „P atria” produkującej filmy. P rzyszli mnie prosić, bym z uwagi na grożące im straty, jakie mogą powstać przy kręceniu filmu „Sto metrów miłości”, spowodowane kilkutygodniową nieobecnoś cią reżysera Józefa Rosena, zwalniał go codziennie od zajęć popołudniowych. Dowiedziałem się przy tym, że straty mogą dojść do wysokości 100 000 złotych. Dla mnie była to suma ogromna, wręcz przerażająca miałem bowiem zrozumienie dla utraty 200 czy 300 zł, ale takie 202
pieniądze! Dziękując im za informację, oświadczyłem, że prośbę ich rozważę, i udałem się do kasyna. Tam oczekiwał mnie podpułkownik kawalerii z 19. pułku ułanów. B ardzo mnie przepraszał za kłopot, ale został zniewolony przez swych przyjaciół, by poprosić mnie o zwolnienie odbywającego ćwiczenia rezerwisty R osena z zajęć popołudniowych. Obiecałem mu, że zorientuję się, co będę mógł zrobić, nie deklarując jednak nic konkretnego. Wieczorem, gdy przyszedłem do domu, zaaferowana żona już w przedpokoju opowiedziała mi, że odwiedził nas jakiś oficer, utrzymujący, iż jest moim przyjacielem i ma do mnie jakiś bardzo ważny interes. P rosił przy tym, czy może na mnie zaczekać w naszym mieszkaniu. „P oczęstowałam go kawą, i siedzi...” zakończyła tę zagadkową informację. Tym „przyja cielem” okazał się mój dawny znajomy, porucznik 1. dywizjonu artylerii konnej już w stanie spoczynku. Bez długich wstę pów oświadczył mi, że mogę mu oddać nieocenioną przysługę, przesądzającą o jego karierze filmowej (był pomocnikiem asystenta reżysera), jeśli zdobędę się na „drobiazg” i zwolnię Rosena z ćwiczeń. „Masz pojęcie, jak byś mi pomógł. Od razu uzyskałbym pozycję. Bądź przekonany, że potrafię się od wdzięczyć. Dla ciebie to przecież sprawa przedziwnie łatwa”. W ten sposób przemawiał mi do sumienia. Sprawa stawała się coraz bardziej interesująca. Następnego dnia przed wyruszeniem kompanii z koszar, je szcze na zbiórce, podszedł do mnie kolega, dowódca sąsiedniej kompanii, Wiktor Kula, z prośbą o zwolnienie z ćwiczeń popołudniowych rezerwisty Rosena. P owiedziałem: „Dobrze, żeś mi o tym powiedział, bo zapomniałbym". Będę ci bardzo wdzię czny”, oświadczył Kula. Tuż przed bramą pułkową zostałem zatrzymany przez nie znoszącego mnie dowódcę batalionu, prezesa kasyna, majora dyplomowanego Mariana Zdana. „Ucieszył się”, że mnie spo tyka, bo chciał mnie prosić o drobną przysługę, abym... zwolnił z popołudniowych zajęć rezerwistę Rosena. P rzez cały czas ćwicze ń przyglądałem się z zainteresowaniem Rosenowi, który tego dnia został obdarzony nie tylko pleca kiem, ale również erkaemem. P o powrocie z ćwiczeń szef oznajmił mi, że wzywa mnie adiutant pułku, którym był wówczas porucznik Michał Gawryś, taktowny i kulturalny kolega. Na wstępie ucieszył się, że ta k rychło przybyłem, i poinformował mnie, że dzwonił do pułku szef
203
sztabu dywizji, major dyplomowany Stefan Loth (już skończył Wyższą Szkołę Wojenną), by zwolnić z zajęć popołudniowych... wiadomo już kogo! Zapytałem Michała, czy nie wie, dlaczego mam go zwolnić? „Owszem, Stefan mówił, że generał Bończa otrzymał kartę pocztową z taką prośbą od kuzynki marszałka, przewodniczą cej P olskiego Białego Krzyża (instytucja opieki nad żołnierza mi), bo Rosen bardzo często przekazuje tej instytucji darmo filmy do wyświetlania w kinach żołnierskich”. „Mój drogi - powiedziałem po coś mnie wzywał? Możesz przecież umieścić w rozkazie pułkowym wzmiankę, że zwalnia się starszego Strzelca Józefa Rosena od zajęć popołudniowych, począwszy od dnia...” Michał nie wyglądał na zadowolonego. Choć jak stwierdził, spodziewał się trudności z mojej strony. Dodał przy tym, że oficjalnie, o czym przecież dobrze wiem, nie wolno stwarzać takiego precedensu, można by jedynie załatwić to cicho i nieoficjalnie. Miałem tego wszystkiego dosyć. Oświadczyłem, iż bez polecenia dowódcy pułku, umieszczonego w r ozkazie pułkowym, żadnego Rosena nie zwolnię. Chcę mieć spokój i porząde k! P owróciłem do kompanii i poleciłem wezwać Rosena. P rzy szedł uśmiechnięty, zachowywał się dość swobodnie, zapewne przekonany, że przemyślnie nastawione na mnie sidła przynios ły rezultat. Zapytałem go, czy ma przy sobie drobne pieniądze. Odpowiedział, że tak. „Natychmiast udacie się do kasyna podo ficerskiego - poleciłem mu - i stamtąd zadzwonicie do wszystkich, którzy mnie od wczoraj w waszej sprawie napastują. Jeżeli po upływie dwudziestu czterech godzin choćby jeszcze jeden raz się to powtórzy, pójdziecie natychmiast do aresztu”. P owie dziawszy to poczułem ulgę, że Rosena mam już z głowy. Tak też było w istocie. Nikt więcej nie zgłosił się do mnie w jego spra wie. Rosen robił nadzwyczajne postępy w szkoleniu bojowym. Schudł, opalił się i zmężniał. Był wzorowym żołnierzem przez całe 6 tygodni owych ćwiczeń. P o czterech tygodniach mozolnej służby żołnierskiej Rosena zjawiła się u mnie szczupła, niewy soka, starannie ubrana dama. O świadczyła, że przychodzi ser decznie mi podziękować za to, co zrobiłem dla jej męża, Józefa. Nigdy żadna kuracja w Marienbadzie nie zrobiła mu tak dobrze , jak pobyt w wojsku. Znacznie zeszczuplał, ma świetny apetyt i humor. Od lat nie pamięta, by był taki pogodny, jak w dniach, w których 204
otrzymuje kilkugodzinną przepustkę. Nadmieniła, że zdaje sobie sprawę, jak perfidnie zabiegał, by ulżyć sobie w cza sie ćwiczeń, ale dzięki mej postawie wszystko to wyszło im tylko na korzyść, bo mąż wiele zyskał na zdrowiu. Byłem nieco za skoczony i zdziwiony reakcją tej niewiasty. P rzy pożegnaniu wyraziła nadzieję, że nie odmówię zaproszenia na obiad, zapla nowany na dzień ukończenia ćwiczeń rezerwy. Jeszcze przez wiele lat Rosen, który nie był wcale reżyserem, ale producentem filmowym, przysyłał mi zaproszenie na pre miery swych nowych filmów. W czasie kręcenia filmu „12 krzeseł” Rosen przyjechał do mnie do pułku z Wlastą Burianem, znanym czeskim aktorem. P rzyjąłem ich kolacją. P rzez Rosena poznałem później również wielu polskich aktorów, między innymi Dymszę. W tej samej kompanii odbywał służbę znany mi dobrze z widzenia adwokat warszawski, również w stopniu starszego Strzelca. P ewnego dnia zgłosił się do raportu z prośbą o prze pustkę w Sądny Dzień, największe święto u starozakonnych. P oprosiłem swego szefa o zeszyt ewidencji petenta i stwierdziłem, że w rubryce wyznanie widnie je określenie: bezwyznaniowy. Zapytałem, dlaczego pragnie mieć przepustkę w dniu święta mojżeszowego, skoro jest bezwyznaniowy. „Sądny Dzień - odpowiedział - jest tak wielkim świętem, że nawet bezwyznaniowi go świętują”. P rzepustki nie otrzymał. Ciekawe zdarzenie miałem z pewnym plutonowym rezerwy. Któregoś dnia wręczył mi list adresowany do mnie. Autor listu prosił, a bym dwa lub trzy razy w tygodniu zwalniał plutonowe go, ponieważ nieodzowna jest jego pomoc w sporządzaniu spra wozdań o ogromnym znaczeniu politycznym państwowej wagi. W końcu autor listu wyraził przekonanie, że w zrozumieniu tak oczywistej, pilnej i ważnej sprawy przychylę się do jego prośby, za spełnienie której z góry składał mi podziękowanie. P odpisał: „Szczerze oddany Rowmund P iłsudski”. P o przeczytaniu listu powiedziałem do stojącego obok zainteresowanego plutonowe go: „P iłsudscy to liczna rodzina”, i poleciłem mu zawiadomić autora listu, by zwrócił się do władz o zwolnienie w normalnej drodze, przewidzianej przepisami. List oddałem. Sprawa nie miała dalszego biegu. Rowmund P iłsudski, podobno kuzyn marszałka był dynami205
cznym i wziętym działaczem młodzieżowym sanacji. Nazwisko jego słyszałem wiele lat później w Londynie, gdzie przewodził jakiemuś posanacyjnemu ugrupowaniu politycznemu na emigracji. Od brata, któremu opowiedziałem o tamtym liście, do wiedziałem się, w jaki pomysłowy sposób ówże Rowmund opa nował stare, dobrze zagospodarowane Warszawskie Towarzystwo Cyklistów wraz z jego znacznym majątkiem jako bazę dla swej politycznej działalności. Sport kolarski nie był już wów czas modny. Nikt z zamożnych mieszczan warszawskich nie zabiegał o członkostwo WTC. Liczba jego członków malała z roku na rok, a wartość majątku relatywnie wzrastała, chociażby z uwagi na cenę placów w Warszawie, których towarzystwo miało kilka (prócz Dynasów). Ktoś z „ferajny sanacyjnej” musiał mie ć bardzo dobre roze znanie, bo ku zdziwieniu zarządu WTC nieoczekiwanie poczęli zgłaszać się nowi członkowie, i to dość licznie. Tuż przed wybo rami nowego zarządu natężenie zgłoszeń znacznie wzrosło. Wa runkiem przyjęcia do WTC było wpłacenie wpisowego wy noszącego kilkadziesiąt złotych. O taką sumę w pierwszej połowie lat trzydziestych trudno było robotnikowi czy studentowi. W tym przypadku zgłaszali się przeważnie ci ostatni. P rzyjmo wano ich niezwykle uroczyście. Na dorocznym walnym zebraniu towarzystwa nie zabrakło ani jednego „nowozaciężncgo” cyklisty. Wśród starych nie było takiej dyscypliny, zresztą nowo zgłoszeni i tak stanowili już większość pełnoprawnych członków WTC. Gdy przyszło do wyborów nowego zarządu towarzystwa, posypały się z sali kandydat ury niedawno zapisanych. Nie było to jeszcze nadmiernie rażące. Skandal wybuchł dopiero po ogłoszeniu „legalnie” przeprowadzonych wyborów. Zdecydowaną większość za rządu stanowili adherenci Rowmunda P iłsudskiego. WTC zos tało opanowane. Baza pozyskana. Za kilkanaście czy kilkadzie siąt tysięcy złotych, poświęconych na wpisowe i inne konieczne wydatki, zdobyto wcale pokaźny majątek, zapewniający nowe możliwości politycznego działania tej grupy. P óźną jesienią zebrałem się do intensywnego zbierania mate riałów do swej pracy dyplomowej pt. „Bilans płatniczy ZSRR za okres pierwszej pięciolatki”. P o odwiedzeniu różnych instytucji przekonałem się, że nikt w kraju nie prowadzi metodycznych badań nad takim bilan sem. 206
Chodziło mi o metodę i źródła, jakie wykorzystywane są przy opracowywaniu bilansu płatniczego P olski. Nic rozsądnego nie zdołałem się dowiedzieć. Natomiast w Głównym Urzędzie Statystycznym powiedziano mi, że w gmachu Ministerstwa Skarbu na placu Bankowym znajduje się do brze zorganizowane Biuro Badań Stosunków Gospodar czych w ZSRR. Nie było to wielkie biuro, ale posiadało wcale przyzwoitą bibliotekę, zawierającą wszystkie aktualne wydaw nictwa gospodarcze i statystyczne ukazujące się w Związku Ra dzieckim. P o kilku tygodniach pracy w tej bibliotece przekonałem się, że materiałów dotyczących interesującego mnie tematu jest za dziwiająco mało. Któryś z dobrze zorientowanych młodych ekonomistów po radził mi, bym skorzystał z biblioteki II oddziału Sztabu Głów nego, w której rzekomo znaleźć mogłem interesujące mnie da ne. Zwróciłem się o pomoc do majora Lamersa, mającego w „dwójce” wysoko postawionego przyjaciela - bodaj Demehla - by pomógł mi w uzyskaniu zgody na korzystanie z tej biblio teki. Rzeczywiście, po kilku telefonac h przyjął mnie w II oddziale jakiś porucznik, mający minę, jakby pilnował szczególnych skarbów. Oświadczył mi, że mają wiele interesujących mnie in formacji, ale „pan rozumie...” ujawnianie ich byłoby lekko myślnością. Zresztą zapewne znajdą to, co mi jest nieodzownie potrzebne w ich bibliotece. P o tej przemowie przekazał mnie jakiejś zasuszonej starej pannie. W bibliotece nic os obliwego nie odkryłem, poza ksią żką pełną opisów angielskich okrucieństw, jakich doświadczył na sobie w czasie wojny internowany przez Anglików w Indiach pan Schmidt, późniejszy obywatel P olski. Nie miało to żadnego związku z moimi zainteresowaniami. Książkę tę jako cieka wostkę podsunęła mi kierowniczka biblioteki. Temat mojej pracy był pasjonujący. Wszyscy interesowali się wówczas, czy Związek Radziecki spłaci tych przedsiębiorców, którym udzielił przeróżnych koncesji w okresie NEP -u, a które ostatnio wymówił, przyrzekając w zamian wypłatę odszkodo wań. P onadto ogromne ilości dostaw narzędzi i maszyn finansowane były przez krótkote rminowe pożyczki. Wydawany przez niejakiego Glassa biuletyn gospodarczy, poświęcony wyłącznie ZSRR,
207
przepowiadał prawie w każdym numerze krach finansowy Związku Radzieckiego. Wyolbrzymiał trudności, wyśmiewał rzekomą sprzedaż z Ermitażu arcydzieł malarskich i rzeźb do Nowego Jorku. Glass przyznawał jedynie, że Zwią zek Radziecki ratuje się wzmożoną eksploatacją złóż złota w dorzeczu syberyjskiej Leny. Temat ten interesował również mego profesora, Gliwica, któ ry był jednym z nielicznych rzeczywistych działaczy finansowych i gospodarczych kraju. Bardzo pracowity, odbył wiele podróży zagranicznych. P ostanowił napisać dzieło pt. „P od stawy gospodarki światowej”, ilustrujące stan gospodarki świa towej. Już w 1924 czy 1925 roku ukazał się tom pierwszy pt. „Surowce świata”. Następny nosił tytuł „Kapitał”, a kolejny, trzeci: „P raca”. P rofesor był nade wszystko praktykiem, usiłującym swe przemyślenia i rozważania utrwalić w wielkim dziele o stosunkach w światowej gospodarce. Stąd jego zainteresowa nia dla eksperymentu radzieckiego. Świetnie znał przedwojenne stosunki w Donbasie, gdzie był urzędnikiem syndykatu hutniczego. W P olsce był prezesem największego prywatnego banku, polskim radcą handlowym w Waszyngtonie oraz ministrem handlu i przemysłu w I rządzie Bartla - P iłsudskiego. W okresie gdy go odwiedzałem, zajmował stanowisko wice marszałka senatu. Zadziwiające, że zawsze miał dla mnie czas. P olecił mi sprawdzić, czy na obrany przeze mnie temat pracy dyplomowej nie znajdę jakichś publikacji w uniwersytecie w Kolonii albo w jakimś uniwer sytecie angielskim. P o rozpoznaniu okazało się, że w Kolonii wyszło kilka zeszytów omawia jących sprawę płatności zobowiązań przez Związek Radziecki, a w uniwersytecie w Birmingham jest prowadzone seminarium na interesujący mnie temat. P o kilku tygodniach pozyskałem nieco materiałów z tych źródeł, miałem jednak kłopot z przyswojeniem sobie ich treś ci. Nieocenioną pomoc okazał mi w tym teść Brzechwy, który właśnie powrócił z ZSRR. Znał świetnie język niemiecki i nie co słabiej angielski. Co więcej, sam był niezłym źródłem informacji. Otóż pan M. w swoim czasie otrzymał zaproszenie bezpośrednio czy też z inspiracji Feliksa Dzierżyńskiego, którego dobrze znał sprzed wojny - by podjął się organizowania w Związku Radzieckim jakiegoś bardzo potrzebnego przedsiębiorstwa. P ojechał, pracował, i wrócił z obietnicą, że otrzyma od rządu radzieckiego 208
odszkodowanie w wysokości 600 tysięcy złotych. P rzez kilka tygodni podczas naszych spotkań pan M. pytał mnie wciąż: „czy zapłacą”. Odpowiadałem niezmiennie, że tak. W dniu, w którym otrzymał pierwszą ratę, był wniebowzięty i zaczął uważać mnie za dobrego proroka. Otrzymane materiały, jakkolwiek przerastały znaczeniem dane uzyskane w kraju, nie były rewelacjami. Wielu spraw nale żało się domyślać. Ale w efekcie końcowym jakoś je wykorzy stałem i pracę dyplomową napisałem. Gdy już oddałem brulion pracy profesorowi i oczekiwałem na jego ostateczne uwagi, dowiedziałem się niespodziewanie o swym przeniesieniu. Byłem już siódmy rok w garnizonie war szawskim i prawie wszyscy moi rówieśnicy znaleźli się już na „wsi”. Nie próbowałem się nawet bronić. O prawdopodobnym przeniesieniu dowiedziałem się telefonicznie od znajomej ma szynistki z departamentu piechoty. Mówiła, że moja kar toteka została tego dnia przesłana do Biura P ersonalnego. Był to nie chybny znak, że coś się „knuje”. Co prawda zgłosiłem się do dowódcy pułku z zapytaniem, czy mógłby zapobiec memu ewentualnemu przeniesieniu przed ponownym złożeniem prze ze mnie podania o przyjęcie do Wyższej Szkoły Wojennej. Z mej strony był to jednak tylko pretekst, ponieważ wiedzia łem, że nic z tego nie wyjdzie, podobnie jak w roku poprzednim. Oczywiście, nie wspominałem o wędrówce mej kartoteki. Dowódca przyrzekł zainteresować się tą sprawą, uważając, że mam rację. Nie byłem więc zbytnio zdziwiony, kiedy pułkownik wezwał mnie po kilku dniach i oświadczył, że przeniesienie moje jest zdecydowane mimo interwencji dowódcy dywizji, który stwier dził, że jest mu przykro, ale nic nie może poradzić. Nie było sensu przeciwstawiać się temu w jakikolwiek spo sób. W czasie jednej z rozmów z profesorem Gliwicem (odby wało się to przeważnie na terenie banku, do którego mnie wzy wał) prosiłem go nieśmiało jedynie o ryc hłe dostarczenie ostate cznych uwag krytycznych, ponieważ po przeniesieniu, które zostało już przesądzone, będę miał trudności w kontaktowaniu się z nim. Gliwic zapytał wówczas, czy naprawdę muszę zostać przeniesiony, czy nie można na to poradzić. Gdy odpowiedziałem „nie”, zainteresował się, kto o tym decyduje. Usłyszawszy, że szef 209
Biura P ersonalnego, poprosił swą sekretarkę, by połą czyła go z pułkownikiem Bohdanem Hulewiczem (ówczesnym szefem tego biura), który, jak się okazało, był dobrym znajomym profesora. „Kochany panie pułkowniku”, powiedział Gliwic, „Mój słuchacz Kuropieska obecnie wykonuje dla mnie bardzo ciekawą pracę. Chcą go przenieść z Warszawy. Czy to konieczne, bo naprawdę nie jest mi na rękę”. P o krótkiej przer wie, w czasie której rozmówca zapewne odpowiadał, a ja spokojnie siedziałem, czekając na efekt tej interwencji, profesor zakrył ręką słuchawkę i zwrócił się do mnie ze słowami: „P yta o jakieś starszeństwo". Odpowiedziałem: 15.VIII. 1928 roku. W końcu profe sor podziękował serdecznie Hulewiczowi, wyra żając przy tym nadzieję, że spotkają się zapewne w najbliższej przyszłości. Tegoż dnia miałem jeszcze okazję zameldować pułkownikowi Csadekowi, iż przeniesienie moje do KOP -u jest nieaktualne. Był wielce zdziwiony i zapytywał, czy jestem pewny swego informatora. P o potwierdzeniu, wydał mi się jakby uradowany. Od tego dnia nikt już nie mówił o moim odejściu z pułku, w którym byłem jednym z najstarszych służbą. Jesienią 1932 roku wyznaczony zostałem na czło nka Trybunału Doraźnego, rozpatrującego sprawę o szpiegostwo. Roz prawa niejawna odbywała się w gmachu wojskowego więzienia śledczego mieszczącego się na ulicy Dzikiej. Zgodnie z posta nowieniami ustawy (czy dekretu) o sądach doraźnych rozprawa wraz z wykonaniem wyroku musiała się odbyć w ciągu 72 go dzin. Jeśli podsądny uznany został winnym, mogła mu być wymierzona jedynie kara śmierci. P rzekonanie o winie musiało być jednak zgodne. W wypadku przeciągnięcia rozprawy ponad 3 doby sprawa przechodziła do rozpatrzenia w postępowaniu zwykłym. P erspektywą uczestniczenia w sądzie doraźnym nie byłem wcale zachwycony, ale nie mogłem się wymówić. W odróżnie niu od kolegium sądzącego w postępowaniu zwykłym prze wodniczącym Trybunału Doraźnego był oficer liniowy, a zawodowy sędzia odgrywał rolę technicznego kierownika rozprawy. W naszym wypadku przewodniczył major dypl. Zdon, dowódca batalionu w naszym pułku. Oskarżonym był szeregowiec W. z 1. pułku radiotelegraficznego stacjonującego na P o wązkach, który w czasie swego kilkudniowego urlopu, spędza nego na Wybrzeżu, udał się 210
w Gdańsku do organizacji hitlerow skiej, by zaofiarować jej swoje usługi w charakterze wywiadow cy. P ropozycja została przez hitlerowski wywiad przyjęta i przeprowadzono z nim rozmowy przy współudziale jakiegoś mówiącego po polsku Kaszuba, również członka tej organiza cji. Umówiono się, że w odpowiedniej chwili, w której W. będzie miał coś do przekazania, ów Kaszub zjawi się w Warszawie, by przejąć notatki czy dokumenty. Do spotkania takiego doszło w kilka miesięcy później na wiadukcie żoliborskim, obok Dworca Gdańskiego. W czasie owego kontaktu oskarżony wrę czył przedstawicielowi wywiadowczej organizacji hitlerowców rozkaz pułkowy, zawierający dane dotyczące obsady per sonalnej kilku radiostacji biorących udział w jakichś ćwiczeniach. W momencie wręczania rozkazu został zatrzymany przez żan darmerię i przywieziony wraz z Kaszubem do więzienia, by już po kilu dniach stanąć przed sądem doraźnym. Oskarżony tłumaczył się, że był jak najbardziej daleki od chęci zdradzenia swego kraju, wręcz przeciwnie, pragnął oddać ojczyźnie przysługę poprzez schwytanie szpiega niemieckiego. Jest to tylko niekorzystny zbieg okoliczności, że już w czasie pierwszej próby kontaktu w P olsce z przedstawicielem obcego wywiadu został aresztowany. Oczywiście, zamierzał zameldować o swych usiłowaniach, co więcej, prosić w przyszłości o pomoc odpowiednie władze wojskowe. Chciał mieć jednak przedtem dowody, że jego pomysł jest rzeczywiście możliwy do zrealizowania. W czasie rozprawy oskarżony zachowywał się bardzo spo kojnie. Mówił przekonywająco i robił wrażenie statecznego i przyzwoitego człowieka, który jest niezmiernie zdziwiony, że w takiej prostej, oczywistej sprawie nie wierzy się jego oświad czeniom. Nie da się jednak ukryć, że rozkaz wyniesiony przez oskarżonego z pierwszego pułku radiotelegraficznego, znajdujący się na stole sędziowskim, był nieodpartym dowodem winy oskarżonego. Co gorsza, główny świadek oskarżenia, zatrzymany z nim razem Kaszub, pochodzący z Wejherowa, okazał się wtyczką II oddziału polskiego w komórce wywiadowczej hitlerowców w Gdańsku. Zapewne fakt ten przesądził o rozprawie w trybie doraźnym, przeprowadzonej w więzieniu w celu zachowania absolutnej tajemnicy współpracy Kaszuba z II od-
211
działem. P rzyznaję, byłem tym wszystkim oszołomiony. P o prostu mniemałem, że mamy do czynienia z psychopatą bądź z człowiekiem o takiej konstrukcji psychicznej, jakiej jeszcze nie spotkałem w życiu. Dozorujący szeregowca W. podoficer, kie dyś mój uczeń ze szkoły podoficerskiej, zapytany przeze mnie, jak się zachowuje podsądny w celi, powiedział, że spokojnie czyta sobie „Ogniem i mieczem”. Było mi go po ludzku żal. W normalnym postępowaniu są dowym dostałby co najwyżej 5 lat więzienia, tymczasem w doraźnym straci życie. Nie miałem jednak pewności, czy nie jest zdeklarowanym zdrajcą, pracującym dla ordynarnego zarobku. P o rozmowach z innymi członkami Trybunału, nie mającymi zahamowań w uznaniu szeregowca W. winnym, oświadczyłem, że będę głosował za uznaniem jego winy pod warunkiem, że wszyscy wystąpią do prezydenta z prośbą o ułaskawienie. P o wielu deliberacjach zgodzili się ze mną. Szeregowca W. uznano winnym i skazano na najwyższy wymiar kary. Równo cześnie jednak cały zespół sędziowski wraz z oskarżycielem pro sił prezydenta o skorzystanie z prawa łaski. Głowie państwa sprawę tę referował urzędujący minister spraw wojskowych, II wiceminister Sławoj-Składkowski. Na stępnego dnia z porannych dzienników dowiedziałe m się, że szeregowiec W. został rozstrzelany, a jeszcze następnego dnia cały nasz trybunał stanął do raportu przed generałem Sławojem-Składkowskim. P rzedstawiał nas urzędujący komendant miasta, podpułkownik dypl. Ryszanek, jeden z „bohaterów" twierdzy brze skiej. Składkowski zwymyślał nas wszystkich za brak zdecydowania w oczywistej sprawie, za podkreślanie cech niegodnych oficera, zawsze gotowego ponieść odpowiedzialność w kwestiach związanych z bezpieczeństwem jego kraju. Był zaskoczony stanowiskiem zespołu sądzącego, jak oświadczył, i referując lojalnie prezydentowi opinię sądu jako „właś ciwy przełożony”, zameldował, że się z nią nie zgadza, a nawet prosi o wykonanie wyroku, tym bardziej że zgłoszenie się ska zanego do hitlerowców miało miejsce w dniu Święta Morza. Mówiąc to, cały czas patrzył na mnie, choć jako najmłodszy stałem na lewym skrzydle naszej piątki. P ojąłem jedno, że treść narady sądu, choćby najbardziej tajna, jest równie dobrze zna na Ryszankowi, jak i Składkowskiemu. Kierownik rozprawy, b ędąc 212
Bogu ducha winnym majorem sądownictwa, po tym ra porcie u ministra nie tylko nie awansował, ale został przenie siony z Warszawy. Mniej więcej w tym samym okresie przeżywałem bardzo nie powodzenia mego przyjaciela Dębczyńskiego. Otóż w 1930 roku ówczesne kierownictwo wojska postanowiło wykorzystać ostatnią okazję, by „przepuścić” przez Wyższą Szkołę Wojenną jeszcze tych, którzy nie mieli szans dostania się do niej w drodze normalnej, ale byli wartościowymi oficerami i mieli doświadczenie wojenne. Z pułku od nas posłano majora Lotha, ale znaleźli się tam również będący już poza pułkiem koledzy, jak major Karol Ziemski czy Eugeniusz Dębczyński. Zamiast egza minów zorganizowano dla nich sześciomiesięczny kurs przygotowawczy, na którym dokonano niezbyt zresztą surowej se lekcji. Rocznik 1930-1932 był bardzo liczny. Kierownictwo Wyższej Szkoły Wojennej ponoć nie zachwycało się pomysłem władz wyższych, ale cóż miało począć. Zarówno po pierwszym roku, jak i przed samym ukończeniem szkoły kilkunastu odpadło. Jednym z nich był Dębczyński, który na ostatniej taktycznej podróży, pełniąc funkcję szefa sztabu dywizji, chciał ratować jakiegoś nieporadnego kolegę i coś zełgał w meldunku. Ówczesny przewodniczący Komitetu Wyższej Szkoły Wojennej, inspektor generał Kazimierz Sosnkowski, bardzo ostro zareagował na rzekomą nielojalność szefa sztabu i podobno właśnie dlatego dyplom diabli wzięli. P o urlopie Dębczyńskiego skierowano na stanowisko dowódcy kompanii do 82. pułku piechoty w Brześciu. Cztery lata później spotkaliśmy się w szta bie dywizji, gdzie wykazał się nieprzeciętną dojrzałością taktyczną, zaradnością, dużym zmysłem organizacyjnym, ujawnia nym w czasie ćwiczeń, oraz nieprzeciętną przemyślnością. Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego nie otrzymał dyplomu. Jeszcze kilka lat później Dębczyński, już jako major, pracował w gabinecie ministra spraw wojskowych. Będąc w Warszawie, odwie dziłem go w biurze i zaproponowałem byśmy wybrali się do jakiejś knajpki na pogawędkę. P owiedział, że nieszczęśliwie się złożyło, ale ma bardzo pilną robotę, z którą na domiar złego nie może sobie dać rady. Zaofiarowałem swą pomoc, mówiąc, że we dwóch pójdzie żwawiej. P okazał mi wówczas pismo dowódcy 20. pułku ułanów im. króla Jana Sobieskiego, przys łane z Rzeszowa, z załączonym wycinkiem z popołudniówki, w któ rej 213
recenzent książki Boya o Marysieńce oburza się na uwłacza nie czci wielkiego króla, czego rzekomo dopuścił się Boy, cytu jąc jego listy do Marysieńki. Autor rece nzji zakończył słowami: „Cóż na to ułani króla Jana?” Biedny dowódca pułku znalazł wyjście, pisząc do Minister stwa Spraw Wojskowych z prośbą o radę, jak ma na takie dictum zareagować. P odpułkownik Onacewicz, szef któregoś wydziału w departamencie dowodzenia ogólnego, przekazał pismo Dębczyńskiemu, by wymyślił jakąś odpowiedź dla do wódcy pułku. P o przeczytaniu tych „dokumentów” począłem się serdecznie śmiać. Wystąpiłem z następującą propozycją: skierować pismo do Wojskowego Biura Historycznego, by wypowiedziało się merytorycznie. Dębczyński nie był wprawdzie przekonany o skuteczności tego zabiegu, ale udał się do podpułkownika Onacewicza, by zaproponować takie wstępne rozwiązanie. Szef wyraził zgodę i pismo powędrowało do WBH. Najzabawniejsze, że po kilku dniach otrzymałem od Dębczyńskiego list, w którym serdecznie dziękował za pomysł wy korzystania naszych wojskowych historyków. Okazało się, że pismo to trafiło do szefa wydziału wojen dawnych, Ottona Ludygi Laskowskiego, znakomitego znawcy dziejów króla Ja na III. Laskowski w swoim czasie przebywał w Berlinie, gdzie przeglądał korespondencję Sobieskiego. P rzywiózł stamtąd wiele kopii (czy oryginałów), które stały się własnością Wojskowego Biura Historycznego. Boy Żeleński za zezwoleniem Laskowskie go korzystał z tych zbiorów, przy czym Laskowski prosił go, by pewnych ustępów listów nie publikował, na co Boy najlojalnie j wyraził zgodę. Gdy przyszedł list dowódcy pułku, Laskowski mógł tylko stwierdzić, że w zbiorach będących w posiadaniu Wojskowego Biura Historycznego znajdowały się nierównie bardziej drasty czne wynurzenia króla Jana. Wykorzystane przez Boya były wyjątkowo umiarkowane. W okresie porządkowania i zbierania materiałów do swej pracy dyplomowej odwiedziłem parokrotnie profesora Gliwica. Zg łaszałem się w Banku Handlowym u sekretarki osobistej pre zesa, która już po kilkunastu minutach przyzywała mnie do jego gabinetu. W wielkiej poczekalni siedziało zwykle kilku dostojnych 214
klientów, którzy po przywołaniu mnie prze z sekretarkę nabiera li przekonania, że jestem co najmniej wysłannikiem Zamku, jeśli nie wręcz Belwederu, z uwagi na niezwykle krótki okres oczekiwania na przyjęcie przez prezesa. Jeśli mogłem swą kwe stię przedstawić w ciągu kwadransa lub pół godziny, załatwiany bywałem od ręki. Jeśli nie, to profesor przyjmował mnie wie czorem lub następnego dnia. Gliwic traktował spotkania ze mną jako okazję do rozerwa nia się. Wypytywał mnie o wiele spraw bieżących, związanych z mą pracą, ale również wypowiadał się sam na tematy bardziej ogólne. Twierdził, że ZSRR posiada znakomite warunki rozwoju, nieporównanie lepsze od Kanady, widząc w obu tych kra jach pewne podobieństwa klimatyczne i przestrzenne. Uważał, że pęta caratu, hamujące dynamiczny rozwój zapoczątkowane go już przed rewolucją procesu uprzemysłowienia, zostały ze rwane. Wszystkie obserwowane przez niego zabiegi radzieckie go rządu przyczyniają się do stworzenia bardzo dobrych wa runków industrializacji i szybkiego podniesienia kultury technicznej. Znając wa runki tego kraju, był przekonany, że Rosja nie są ludźmi wyjątkowo zdolnymi i - co więcej posiadającymi rozmach, o który tak trudno na przykład w P olsce. Bardzo interesowało go, czy związana z takimi ofiarami kolektywizacja umożliwi po kilku latach uzyskan ie środków koniecznych dla dalszego procesu uprzemysłowienia i poprawy warunków transportu, którego rola z dnia na dzień będzie wyraźnie wzra stała. Mówił o tym wszystkim spokojnie jak lekarz, a nie przepojo ny namiętnościami polityk. Kiedyś, chcąc coś uza sadnić, powołałem się na popularną tezę, że te kraje, które wyzyskują w sposób rabunkowy swoje obszary kolonialne i ich ludność, ma ją większe możliwości gospodarcze. Łagodnie uśmiechając się powiedział: ,,To nie jest takie proste. W miarę jak się starzeję, mam coraz więcej wątpliwości, czy prawdziwe jest to, co się powszechnie na ten temat mówi. Jeśli pan kiedyś będzie w Wa lii, to niech się pan przyjrzy niektórym osadom czy miastom, w których niewiele się zmieniło od kilkuset lat poza tym, że powstały liczne kopalnie węgla. W międzyczasie Anglia stała się potężnym mocarstwem, największym w historii po starożytnym Rzymie, budowała w swych koloniach porty, drogi, koleje, całe nawet miasta, zaś w 215
miasteczkach walijskich naprawdę niewiele się zmieniło. Oczywiście, z kolonii korzystało kilka czy kilka naście rodzin brytyjskich, ale wielkie nakłady w koloniach czy nione były kosztem mieszkańców tych miasteczek w metropolii. Może jeszcze pan dożyje czasów - mówił dalej profesor - kiedy oczywistość, jak złym interesem dla społeczeństw europejskich były posiadłości kolonialne, stanie się powszechna”. Wywody te nie przekonały mnie i zostałem przy odmiennym poglądzie. P rofesor Gliwic po wybuchu wojny pozostał w Warszawie. P ierwsze miesiące okupacji spędzał na kontynuowaniu swych prac teoretycznych, korzystając z księgozbiorów Wyższej Szko ły Handlowej i Biblioteki Narodowej. Wezwany do gestapo zgłosił się sam i został zatrzymany. W następstwie licznych in terwencji bardzo znanych międzynarodowych osobistości świa ta finansowego i gospodarczego zwolniono go i powrócił do domu. Nie mogąc znieść atmosfery okupacyjnej, targnął się na swe życie. Był niewątpliwie najwybitniejszym businessmanem kapitalistycznej P olski, o szerokich horyzontach i rozległej wiedzy ekonomicznej. P onieważ przy tłumaczeniu niektórych tekstów potrzebnych mi do mej pracy dyplomowej konieczna była pomoc kogoś, kto zna dobrze niemiecką i angielską terminologię, używaną w finansach czy gospodarce, odwiedzałem dość często teś cia Brzechwy, pana M., który chętnie mi pomagał, rozmawiając przy sposobności na bieżące tematy polityki europejskiej. U Brzechwów poznałem Brunona Winawera. Niejednokrot nie po partyjce brydża chodziliśmy razem na spacery. Był to przemiły, wyjątkowo opanowany, niegadatliwy, ale wielce dowcipny partner. Autor doskonałych sztuk teatralnych, z wykształcenia fizyk, posiadający rzetelną w tej dziedzinie wiedzę. P oznałem również przyjaciela pani domu, pana R., radcę w Komisariacie Rządu na miasto stołeczne Warszawę, pełnią cego funkcję cenzora. P ewnego razu, gdy był pod dobrą datą, przechwalał się, że skonfiskuje każde pismo wychodzące naza jutrz, którego tytuł wskażę mu dziś. Następnego dnia kupiłem wskazane przez siebie pismo z wielkimi białym plamami. P rze raziłem się. P rzypomniał mi się Richelieu, który twierdził, że jeśli będzie człowiek, zawsze się znajdzie odpowiedni paragraf, by posłać tego człowieka do Bastylii. Jakiejż zatem kontroli podlegał pan R., skoro mógł sobie pozwolić na takie poczynania? 216
W czasie pierwszej wojny pan R. był dowódcą dywizjonu artylerii, z tego okresu znał bardzo wielu późniejszych dygnita rzy wojskowych, o których przeważnie wyrażał się z przekąsem i kpiąco. Twierdził ponadto, że wyśmiewanie się z ar mii austriackiej jest co najmniej niemądre, bo dzisiejszemu wojsku je szcze wiele brakuje do osiągnięcia takiego poziomu sprawności, jaki reprezentowała tamta armia. Był to człowiek bardzo zdolny, o dużej odwadze cywilnej, cyniczny, pesymista nie wierzący w dobre, ludzkie intencje wypływające ze szlachetniejszych pobudek, świetny znawca ludzi, kpiarz, i szyderca. P okpiwał sobie ze mnie łaskawie pełen wyro zumiałości, nazywając mnie z racji mych poglądów i mej wiary w stale dokonywający się postęp „pierwszym naiwnym”. Na początku 1933 roku polecono mi jeździć codziennie do departamentu piechoty dla uporządkowania oficerskich doku mentów personalnych. Każdy oficer otrzymywał corocznie pisemną opinię swego bezpośredniego przełożonego oraz dwóch kolejnych zwierzchników. P onadto dostawał opinię fachową co najmniej z dwóch szczebli. Młodszy oficer otrzymywał opinię ogólną bezpośrednio od dowódcy kompanii oraz od dowódcy batalionu i dowódcy pułku, i niekiedy od dowódcy piechoty dywizyjnej. W arkuszach opiniodawczych dowódcy kompanii bardzo często wpisywał się dowódca dywizji, a z reguły powinien go opiniować poza dowódcą pułku - dowódca piechoty dywizyjnej. Dowódcy batalionu wystawiał opinię poza dowódcami pułku i dywizji również inspektor armii. W codziennej pracy personalnej posługiwano się kartoteka mi, na których było kilkanaście skróconych rocznych opinii, tak jednak sporządzonych, by nie uronić żadnej zalety czy wady opiniowanego. W większości opinie sporządzano odręcznie, choć często trafiały się również pisane na maszynie. P racownikiem znającym dobrze podpisy wszystkich dowódców, począwszy od pułku, był sierżant Wróblewski, pracujący w tymże de partamencie. P rzeglądanie starych opinii i wzajemne ich porównywanie doprowadziło kilku nas, pracujących tam oficerów do wniosku, że wśród naszych dowódców tylko niewielu umie je pisać. Na ogół jednak nawet nasi najlepsi ustępują pod względem umie jętności pisania charakterystyk Francuzom. 217
Kiedyś wpadła mi w ręce opinia wystawiona absolwentowi Wyższej Szkoły Wojennej podpułkownikowi dypl. P rzeździeckiemu, znanemu mi z ćwiczeń prowadzonych przez gene rała P ożerskiego. Opinia napisana była przez komendanta tej szkoły, generała Serdę -Teodorskiego. Generał pisał o wielu zaletach opiniowanego, by w zakończeniu powiedzieć, że pragnąłby go mieć we własnym sztabie. Czyż może być lepsza opinia wystawiona oficerowi Sztabu Generalnego? Ale w cza sach kiedy Serda Teodorski zajmował stanowisko komendanta, dyrektorem nauk i kierownikiem wszystkich poważniejszych zajęć taktycznych był Francuz, pułkownik Faury, który z tej racji również wypisywał słuchaczowi i absolwentom cha rakterystyki. Otóż na tejże opinii P rzeździeckiego Faury napisał: „Zna komity oficer, jeśli chodzi o zapał do pracy i sumienno ść w jej wykonaniu. Z uwagi jednak na te zalety i inne czynniki należy temu oficerowi uniemożliwić zajmowanie takiego stanowiska, które jest związane z koniecznością podejmowania szybkiej de cyzji i ponoszenia wielkiej odpowiedzialności”. P okazałem kolegom, jak ją należy odczytać. Dla wszystkich nas było jasne, iż Faury uważał, że pracowitość i wyjątkowo dobra wola opiniowanego umożliwi mu pozyskanie zaufania przełożonych, ale nie grzeszy on nadmierną bystrością, właściwym refleksem, a przy tym jest chwie jny i niezdecydowany z obawy, by nie popełnić rażącego błędu. Dlatego Faury przestrzega swą opinią tych, którzy będą mieli z nim do czynienia. Wręcz odmienną opinię wystawił Faury kapitanowi czy już majorowi Julianowi P iaseckiemu. Mówiąc w niej o zaletach jego umysłu, metodyczności i pracowitości, zalecał, by dla do bra służby i państwa awansować go rychło i często. Ciekawą opinię czytałem również o podpułkowniku Walerym Sławku. Autor opinii stwierdzał w niej, że Sławek mimo słabego przygotowania do studiów i pewnego zaniedbania dzięki usilnej pracy szybko nadrobił zaległości i pod koniec studiów uzyskał nawet noty znacznie wyższe od średnich. P onadto dodawał, że Sławek posiada wiarę w swe przekonania i duszę apostoła. Opinie te pochodziły z okresu pewnej nagonki na legionistów. Interesujący dokument stanowiła opinia napisana przez ge nerała Sikorskiego jako dowódcę Okręgu Korpusu we Lwowie szefowi sztabu tego Okręgu, pułkownikowi dypl. Adamowi Kocowi. Była 218
dość obszerna, z wieloma poprawkami i przekreś leniami, oczywiście pisana odręcznie. Stwierdzała wiele zalet umysłu i charakteru opiniowanego, lecz ciągle podawała jakieś „ale”. Czytający mógł odnieść zdecydowane przekonanie, że generał Sikorski pragnął wykazać coś w rodzaju nie lojalności służbowej swego szefa sztabu, nie mówiąc tego wyraźnie. Opinia ta była znakomitym świadectwem braku zdecydowania opiniującego. P o uporządkowaniu starych dokumentów polecono nam wpisać do aktualnych kartotek, którymi posługiwano się w pra cy, treść ostatnich arkuszy opiniodawczych w formie skrótów. Każdy z nas musiał tych skrótów zrobić 40 dziennie. P onieważ wszystkie opinie stanowiły w większości stereotypy, mogły być wcale nie czytane przed podyktowaniem skrótu maszynistce bez obawy o popełnienie większego błędu. P rawie każdy był zdrów i wytrzymały, zdolny i lojalny w służbie. (Jeśli komuś pisano, że jest inteligentny, to przy mojej niewierze, aby takich było zbyt wielu, z reguły opuszczałem ten termin.) Większość opiniowa nych okazywała się pra cowitymi, chętnie i łatwo uczącymi się oficerami. Znaczniejsze różnice spotykało się przy wartościo waniu zdolności taktycznych. Młodym przeważnie pisano, że się wyrabiają i rokują nadzieję. Jeśli kogoś uważano za gamo nia, to pisano, że się wyrabia, ale dowódcą kompanii czy bata lionu może zostać dopiero po dłuższej praktyce. Często powta rzały się w opiniach oceny: dobry wychowawca, posiada zmysł organizacyjny, gospodarzy oszczędnie itp. Tuż przed awansem opinie kandydata do mianowania na ogół wyraźnie się poprawiały. W konkluzji opinii należało napisać, czy opiniowany nadaje się na zajmowane stanowisko czy na wyższe. Właściwie ta ru bryka była najważniejsza obok ogólnej oceny (od niedostate cznej poprzez dostateczną, dobrą, bardzo dobrą i wybitną). W swo jej karierze „przepisywacza” opinii w formie skrótów nie spotkałem niedostatecznej i ledwo kilka dostatecznych. Sądzę, że więcej niż połowę stanowiły bardzo dobre. Znaczny był też odsetek wybitnych, w szczególności pisanych przez pierwszych opiniujących. N astępni najczęściej tę ocenę obniżali. Znacznie surowsze opinie sporządzali inspektorzy armii - w szczególności Rydz-Śmigły, który dość często używał okreś lenia „przeciętny”. 219
Fakt, że każda pochwała udzielana przez dowódcę dywizji powinna zostać wpisana do kartoteki, stał się powodem, że oficer, który otrzymał do przepisania opinie 15. dywizji piecho ty, dowodzonej przez generała Wiktora Thommeego, klął siar czyście, bo jej dowódca był bardzo szczodry w rozdzielaniu pochwał. Bodaj że w następnym roku z racji 15-lecia tej dywizji więcej niż połowa oficerów otrzymała od generała pochwałę, „za przyczynienie się do uświetnienia święta 15-lecia dywizji”. Należało każdemu wpisać tych kilka wierszy do kartoteki. Kontrolujący wykonanie skrótów mógł robić poprawki, a ponadto z reguły wszystkie ujemne cechy oficera przytoczone w kartotece podkreślał na czerwono. Jeśli natomiast nastąpiła poprawa w porównaniu z poprzednim rokiem, to podkreślał ten fakt na niebiesko. P onadto na niebiesko podkreślane były określenia w rodzaju wybitny. Opinie były tajne i w zasadzie treści ich zainteresowany oficer nie znał. Od kilku lat ustalił się zwyczaj zbiórki oficerów garnizonu warszawskiego na dziedzińcu belwederskim w dniu 18 marca, w wigilię imienin P iłsudskiego. Nie pamiętam już, czy był on kiedykolwiek podczas owego „spędu” u siebie w domu, w Belwederze. Zawsze przy takiej okazji występowała kompania z bronią. P odobnie było i w 1933 roku. Na zbiórce nie byłem. W kilka dni później wezwano mnie do r aportu pułkowego i zostałem ukarany przez pułkownika Csadka pisemną naganą „za nieprzybycie na zbiórkę w określonym miejscu i czasie, celem oddania hołdu marszałkowi P iłsudskiemu”. Na pytanie przyjmującego raport, co mam na swe usprawiedliwienie, odpowie działem, że nic. Wystraszony pułkownik Csadek, który miotał się na wszyst kie strony, by zapewnić sobie opinię jak najbardziej lojalnego piłsudczyka, być może w następstwie pogłosek, iż jestem zde klarowanym przeciwnikiem sanacji, wolał się zaasekurować. Według słów szefa sztabu dywizji, którym był pułkownik Ste fan Loth, generał Bończa, dowiedziawszy się o tej karze, nazwał Csadka wyjątkowym baranem. Kara jednak została wpisana do mojej kartoteki i figuruje zapewne po dziś dzień, jeśli me do kumenty personalne nie uległy zniszczeniu lub zagubieniu. Już na początku lat trzydziestych dało się zaobserwować, że najbardziej zapobiegliwi dowódcy i szefowie poczęli w dniu 17 marca (przed dniem Edwarda) prowadzić swoje zastępy do 220
przedpokojów mieszkania Śmigłego, by tam wpisywać się do księgi życzeń imieninowych. Csadek podobno przegapił po przedni rok, ale w 1933 zapędził tam liczne grono oficerów. P o nieuzasadnionym ukaraniu mnie przez dowódcę pułku (dziś nie wykluczam i innych pobudek) sprawa mego powtór nego kandydowania do Wyższej Szkoły Wojennej wydawała mi się jeszcze bardziej skomplikowana. P onowna odmowa byłaby jeszcze gorsza w skutkach niż ostateczna rezygnacja. Szansa spełnienia mego zamiaru poświęcenia się służbie wojskowej była na razie nikła. Do kogo miałem się zwrócić o pomoc? Jakich użyć argumentów? Być może sam to w wyobraźni wyolbrzymia łem. I właśnie w tych dniach zupełnie przypadkowo spotkałem na ulicy w Warszawie Stefana P omarańskiego, którego nie widziałem już ponad rok. Najpierw opowiedziałem mu o historii z ukaraniem, a z kolei o swych wahaniach, jak mam postąpić w najbliższych dniach, bo zbliżał się ostateczny termin składania podań. Wysłuchał mnie uważnie i poradził wnieść podanie natychmiast, obiecując ze swej strony, że porozmawia z przewodniczącym Komitetu Wyższej Szkoły Wojennej, generałem Kazimierzem Sosnkow skim, i poprosi go o dopuszczenie mnie do egzaminu. Nie na myślając się ani chwili zrobiłem, jak radził. Niepewny wyniku swego zgłoszenia przyjeżdżałem codziennie do departamentu piechoty do pracy przy opiniach. Była to dla mnie udręka, nie nawykłem do siedzenia w biurze, posta nowiłem więc z niego uciec. Zacząłem robić skróty skrótów w przekonaniu, że zostanę wymieniony na kogoś innego. Na nieszczę ście „fachowcowi” z wydziału personalnego moje ostatnie skróty opinii bardzo się spodobały. Wymyśliłem zatem coś zgoła innego. W biurze tym pracował stary urzędnik, legio nista, pewnie inwalida, któremu się prawie nigdy nic nie podo bało z tego, co wówczas w wojsku robiono. Stale czynił złośliwe uwagi, pełne inwektyw pod adresem tych starszych oficerów, którzy według niego nie byli dość zasłużeni, by pełnić role po wierzone im ostatnio w służbie. P ostanowiłem to wykorzystać i przy pierwszej okazji, jaką nastręczy swymi wypowiedziami, napaść na niego, ale tak głoś no, by nie można ukryć ani przygasić kłótni. Wiedziałem, że włos mu z głowy nie spadnie, ale jeśli merytorycznie będę miał rację, to mnie z ochotą stąd zabiorą. P ewnego pogodnego dnia, 221
gdy okna od słonecznej strony były już otwarte, w chwili gdy ten urzędnik począł po swojemu wydziwiać, napadłem na nie go, wrzeszcząc tak, że słychać mnie było chyba na milę. Zrobiła się cisza, a później ogólne poruszenie. Szef dep artamentu, pułkownik Janicki, natychmiast polecił wyjaśnić, co się u nas stało. P o swym „wystąpieniu” napisałem prośbę do tegoż szefa o na tychmiastowe odesłanie mnie do pułku, na co wyraził zgodę, powiadamiając pułk jeszcze tego samego dnia, że departa ment rezygnuje z mojej osoby. Odetchnąłem z ulgą. W pułku zameldowałem, że występując w obronie oficerów liniowych miałem awanturę z wielce rozwydrzonym urzędnikiem wydziału personalnego i poprosiłem o odesłanie mnie do jednostki macierzystej, na co otrzyma łem zgodę szefa departa mentu, pułkownika dypl. Janickiego. Wielu moje postępowanie wydawało się dziwactwem, bo znacznie wygodniej było przecież jechać na kilka godzin do śródmieścia do pracy w departamencie piechoty niż skazywać się na urwanie głowy z kompanią rekrucką, drugą z kolei, którą dowodziłem, bowiem do tej pory miałem do czynienia przewa żnie z kompaniami starego rocznika. P rzyznaję, że przedkładałem żołnierzy starego rocznika nad rekrutów, w przeciwieństwie do wielu moich kolegów. Inna sprawa, że starszy rocznik nastręczał mnóstwo kłopotów. Kompania starszego rocznika musiała pełnić służbę garnizo nową, będącą w owych czasach wielkim utrapieniem, brać udział w przeróżnego rodzaju ćwiczeniach, a jednocześnie sama doskonalić się w szkoleniu bojowym. Zostałem dowódcą szóstej kompanii, dotychczas skadrowa nej, o bardzo dobrze dobranym zespole podoficerów. Szczególnie serdeczne stosunki nawiązały się między mną a sierżantem szefem Tyszyńskim, warszawiakiem, legionistą z I Brygady, mądrym i taktownym człowiekiem. Był to jedyny z mych zna jomych, który posiadał stemplowaną zapalniczkę. Zgodnie z przepisami o funkcjonowaniu P aństwowego Monopolu Zapałczanego wszyscy posiadacze zapalniczek, nie używający z tej racji zapałek, winni byli stemplować je w odpowiednich urzę dach za opłatą. P oza sierżantem szefem nigdy takiego kogoś nie spotkałem. Na moje pytanie, dlaczego się tak „wykosztował”, sierżant oświadczył, że jako wychowawcy żołnierzy nie uchodzi mu naruszanie przepisów. 222
P rzez wiele miesięcy wspólnej pracy nigdy nie było między nami cienia nieporozumień. Tyszyński był jedynym szefem kompanii chodzącym stale wraz z nią na ćwiczenia, prowadzą cym naukę strzelania i przygotowanie strzelań. Doskonałym instruktorem i nieprzeciętną indywidualnością okazał się kapral Iwanowski, mający w ciągu całego roku jedyne zmartwienie, czy otrzyma urlop w maju, w okresie, kiedy w promieniu 100 kilometrów od Warszawy poczynają brać ryby. Iwanowski cieszył się sławą znakomitego wędkarza, o jego łowieckich wynikach umieszczano wzmianki w prasie europejskiej. Kunszt ten odziedziczył po ojcu i dziadku. Był rzeczywiście wielkim sportowcem i dżentelmenem. Zdobycze ze swych połowów, mimo iż klepał biedę, ofiarowywał znajomym. Wśród przydzielonych nowozaciężnych znajdowało się około trzydziestu emigrantów z Francji, obywateli polskich, którzy przybyli odbyć służbę wojskową, by potem powrócić do swych miejsc pracy. Górników było kilkunastu, większość reprezen towała inne zawody. Wszyscy okazali się porządnymi żołnie rzami, zdyscyplinowanymi, chętnymi, a nawet ofiarnymi, o wy sokim poczuciu koleżeństwa i bardzo interesującymi się tym wszystkim, co się dzieje w kraju. (Większość z nich została później przydzielona do szkoły podoficerskiej.) Dla wszystkich żołnierzy poleciłem założyć kompanijną ksią żeczkę oszczędności, z której wypłaty dokonywał szef raz w ty godniu. Na książeczce tej, między innymi dzięki „Francuzom”, znalazły się znaczne kwoty. Odsetki szły na potrzeby kompanii. Dzięki bardzo dobrej obsadzie podoficerskiej, a nieco później i podchorążych, przy mojej bądź co bądź znacznej wprawie, już po kilku tygodniach zajęć osiągałem wcale dobre rezultaty, w szczególności w wyszkoleniu formalnym i bojowym kompanii. P oziom strzelań nie był nadzwyczajny, co wielce martwiło mego niewątpliwie mądrego szefa kompanii. Osobiście nie przejmowałem się tym, mając nieco odmienny pogląd na celowość wysiłków zmierzających do uczynienia z każdego żołnierza kompanii wyborowego strzelca przy minimalnym zużyciu amunicji i na domiar złego przy złym stanie starych, francuskich karabinów Berthiera. Wielką wagę przykładałem natomiast do wykorzystania mych doświadczeń sprzed trzech lat w przeprowadzaniu zajęć nocnych i w lesie. 223
P ewnego dnia wizytował nasz pułk generał Sławoj-Składkowski. Zaglądał również i do mojej kompanii, w której podło gi nie były pastowane tak jak w innych pomieszczeniach pułkowych, lecz tylko czysto wymyte i zamiecione. Wszędzie gdzie był uprzednio, podłogi lśniły. P atrząc na nasze podłogi, zapytał mnie bardzo surowym tonem, dlaczego tak żałośnie wyglądają. Bez zastanowienia palnąłem: „Bo nie kradnę”. „Co? Jak mam to rozumieć?” zapytał generał. Wyjaśniłem, że nikt nie otrzymu je pieniędzy na pastę, a kupuje się ją za nie wypłacone grosze z żołdu. Na dekadę szeregowiec otrzymywał 86 gr, a wypłacano jedynie 80 gr, a czasem jeszcze mniej - rzekomo za powszechną zgodą żołnierzy. Ja jednak zastrzegłem sobie wobec szefa kom panii, by tego nie robił. Wszyscy w pułku byli za t o na mnie wściekli, z wyjątkiem dowódcy batalionu, majora dypl. inż. P iaseckiego, który nie wyglądał na zagniewanego. W jakieś dwa tygodnie po tym, jak złożyłem w drodze służ bowej podanie do szefa Sztabu Głównego, odszukał mnie w ka synie szef sztabu dywizji, Stefan Loth, i poradził mi, abym napisał inny życiorys, a ten, który załączyłem, postara się wyco fać. Według niego wystarczy, jeśli napiszę, gdzie i kiedy ukończyłem szkołę średnią, i krótko o funkcjach, jakie pełniłem w czasie mej służby wojskowej w pułku. „Nie pisz o swym dzieciństwie, niedostatkach, wątpliwościach i zainteresowaniach. Wystarczy kilkanaście wierszy” radził Loth. P o godzinie wręczyłem mu nowy życiorys, a w jakieś trzy tygodnie później dowiedziałem się już z rozkazu pułkowego, że mam w oznaczonym terminie zgłosić się do sztabu dywizji na egzamin przedwstępny. W oznaczonym dniu, w cytadeli, gdzie urzędował generał Bończa, spotkałem w sztabie dwóch innych kandydatów do Wyższej Szkoły Wojennej: Franka Hermana i Eugeniusza Czarneckiego z 7. pułku ułanów - owego niebogę, który przed czterema laty ledwo się przywitał ze mną w Domuratach. W czasie egzaminu musieliśmy się wykazać poziomem wie dzy ogólnej oraz znajomością geografii fizycznej i gospodarczej P olski. P ierwszego dnia otrzymaliśmy do opracowania pisemnego temat: „Warunki naturalne gospodarczego rozwoju P olski”. P o moich studiach na Wszechnicy opracowanie tego tema tu nie nastręczało mi szczególnych trudności. Napisałem mię dzy innymi o morzu i - oczywiście - o Gdyni, której budowę nazwałem dowodem tężyzny P olski. Ale Franek Herman prze 224
Gru p a ku rs an tów n a lo tn isku w Dęb lin ie w 1931 r. (ku rs o b serwat orów b ro n i); u derza ro zmait ość u b iorów
Orkiestra pułkowa na czele z majorem dr. Stefanem Śledzińskim
Major dypl. Jan Rzepecki w czasie zdjęć w polu
Fran cis zek Herman , d owó dca p lu t o nu o d działu zamko wego
Rekru ci 36. p p LA w czas ie zwied zan ia Zamku Kró lewskiego; n a p ierwszym p la s ierżan t Du dek
M ajo r St efan Lo t h , ad iu t an t p u łku i d o wó d ca b at alio n u 36. p p LA
Kapitan Szt. Gen. Aleksander Hauke-Nowak, dowódca kompanii 36. pp LA
A u t o r w o s t atn im ro ku p o b ytu w p u łku (1934 r.)
Kadra zawodowa 3. batalionu 36. pp LA
Autor (z lewej) w okresie dowodzenia I. kompanią ckm 36. pp LA z dowódcą 3. kompanii ckm, kapitanem Zenonem Wypychowskim
Major dypl. G. Wzacny, wykładowca taktyki ogólnej w Remberto wie
Moment zaprzysiężenia podporucznika świeżo przydzielonego do 36. pp LA
Major dypl. Juliusz Piasecki, dowódca 2. batalionu 36. pp LA
ścignął mnie w ocenie, bo nazwał ją - jak mi się przyznał - cudem Odrodzonej P olski. P o południu odbył się egzamin ustny. Zjawili się na nim: inspektor armii generał dywizji Gustaw Orlicz-Dreszer, dowódca Okręgu generał brygady Czesław Jarnuszkiewicz, dowódca dywizji, z której pochodził Czarnecki, generał Wieniawa -Długoszowski i mój dowódca, będący również rzecznikiem Franka, generał Bończa Uzdowski. P onadto wśród egzaminatorów znalazł się również cywilny profesor geografii. P odręcznik Lencewicza wertowałem wielokrotnie i nie oba wiałem się pytań z geografii fizycznej P olski, ale po pytaniu zadanym przez Dreszera: „jaka jest najbardziej aktywna gos podarczo granica P olski” moja odpowiedź nie wypadła po myśli egzaminującego. Zapomniałem na śmierć, że Dreszer jest przewodniczącym Ligi Morskiej i Kolonialnej, a więc należało powiedzieć bez zastanowienia: „nasza granica morska”, choć jeszcze wówczas siłą inercji wiele naszych ładunków s zło tradycyjnie z Wielkopolski i Górnego Śląska do Szczecina. Moja nadmierna znajomość szczegółów i danych statysty cznych przeszkodziła mi w udzieleniu szybkiej odpowiedzi na zadziwiająco proste pytania. W efekcie końcowym jednak wybrnąłem z opresji, robiąc zapewne wrażenie wielce obkutego, ale mało rozgarniętego kandydata. Następnego dnia znowu pisaliśmy, nie pamiętam już, na jaki temat. Zdaje się, że mieliśmy się wypowiedzieć, co jest ważniejsze, naszym zdaniem, u dowódcy: wiedza czy charakter. Na egzamin ustny wzywano kolejno każdego oddzielnie. Za pytano mnie, jaką prowadziłbym politykę w stosunku do mniejszości narodowych, znajdujących się w P olsce. Odpowia dając, oświadczyłem między innymi, że w sytuacji, w jakiej znajdujemy się od wielu lat, nie mogę się zgodzić z wieloma poczynaniami naszej administracji państwowej w stosunku do mniejszości narodowych. Wymieniłem kłopoty z Ukraińcami i Białorusinami, powołując się przy tym na moje obserwacje żołnierzy pochodzących z Białorusi, u których z roku na r ok stwierdzałem wzrost świadomości narodowej i powiększającą się niechęć w stosunku do P aństwa P olskiego. Egzaminujący słuchali uważnie. Kilka dodatkowych pytań wyjaśniających za dał mi generał Wieniawa. Muszę przyznać, że zespół egzaminujący (poza nadętym i nie odzywającym się zgoła 225
Jarnuszkiewiczem) zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Była to przyjemna rozmowa, podczas której oczywiście najwięcej mówił egzaminowany. W naszym pułku interesowano się bardzo, jakie będą rezultaty moich zabiegów. Od ośmiu lat byłem pierwszym oficerem usiłującym dostać się do Wyższej Szkoły Wojennej. Nie miałem przy tym żadnych zwolnień czy ulg w pełnieniu służby. Jeśli wszystko poszłoby dobrze, to czekał mnie następny egzamin we wrześniu, już w Wyższej Szkole Wojennej. Wykorzystałem każdą chwilę, by przygotować się do egza minu z historii, choć, jak się później przekonałem, nie dawało mi to wielu punktów. Ordynans, który chodził ze mną na ćwiczenia, zawsze miał w plecaku dzieła Korzona, T okarza czy Kukiela. P ewnego dnia w czasie odbywania strzelań z erkaemu na poligonie rembertowskim przyszedł do mnie, gdy czytałem właśnie jedno ze wspomnianych dzieł, szef i oświadczył, że na jednym stanowisku po wystrzale nastąpiło w erkaemie rozdęcie komory nabojowej. Obejrzeliśmy broń i nie zdołaliśmy sobie wytłumaczyć przyczyny tego nieoczekiwanego zjawiska. P oleciłem kontynuować strzelanie. P o kilkunastu minutach nastąpiło podobne wydarzenie. Tym razem przerwałem strzelanie i wróciliśmy do koszar. P o powrocie natychmiast zameldowałem o zniszczeniu dwóch nowych, dopiero co wprowadzonych do uzbrojenia erkaemów „Browning”. Zebrałem również swych podoficerów, by dowiedzieć się, czy powodem rozdęcia luf nie była przypadkiem amunicja. P lutonowy Gajowniczek przypomniał mi, że poprzedniego dnia pobrał z magazynu amunicję za kwitem podpisanym przeze mnie, i stwierdził, że nie było żadnej innej amunicji, prócz tej, którą zresztą jeszcze mamy w skrzynkach i maga zynkach. Następnego dnia zjawiła się w pułku komisja, która spraw dziła resztę łusek znajdujących się w lufach erkaemów i rów nocześnie skontrolowała cały magazyn amunicyjny pułku. Orzeczenie komisji brzmiało, że w lufach zniszczonych er kaemów znajdowały się łuski po starej amunicji produkowa nej w Budape szcie w 1915 roku. W magazynach pułkowych nie znaleziono tej amunicji ani jakiejkolw iek innej niezdatnej już do użytku. Oczywiście, stara amunicja „Weisowska” została już dawno 226
wycofana, a jej wykorzystanie do strzelania zakazan e. Dodatkowa rewizja w magazynie kompanijnym również nie stwierdziła nic podejrzanego. A zatem: skąd wzięły się łuski wycofanej dawno amunicji w lufach zniszczonych erkaemów? Zeznałem tylko to, co widziałem, i jedynie prawdę. Ze znania moje pokrywały się z zeznaniami podoficera broni, plutonowego Gajowniczka. Wszyscy podoficerowie i ofice rowie z pułku wiedzieli, że obdarzam pełnią zaufania swych podoficerów, nigdy nie kontroluję kompanijnych magazynów i nie wydaję zaleceń natury gospodarczej sprzecznych z przepisami. P o kilku miesiącach od zdarzenia przyszło orzeczenie któ rejś z kolei instancji, że do spółki z plutonowym Gajowniczkiem, również materialnie odpowiedzialnym, mam zwrócić skarbowi państwa sumę około pięciu tysięcy złotych (erkaem kosztował wówczas około 300 dolarów). Mogłem jedynie opóźnić termin rozpoczęcia spłat przez odwołanie się do jeszcze wyższej instancji, co też zrobiłem solidarnie z plutonowym Ga jowniczkiem. P o kilku latach, tuż przed ukończeniem przeze mnie Wyższej Szkoły Wojennej, I wiceminister spraw wojskowych generał dywizji Kazimierz Fabrycy umorzył nasze jeszcze nie rozpoczę te spłaty. Gdy w 1938 byłem na święcie pułkowym, spotkałem Gajowniczka i przypomniałem mu nasze wspólne kłopoty. Ten zaczął wówczas mnie przepraszać, mów iąc, że to jego głupota, wynikająca z nadmiernej zapobiegliwości, sprawiła mi tak wiele zmartwień. Okazało się, że mój poprzednik, kapitan Karol Walter, miał w kompanii zawsze dodatkową amunicję, wyko rzystywaną na dodatkowe treningi strzeleckie. W ten sposób jego kompania miała szansę uzyskania lepszej lokaty w strzela niach pododdziałów pułku. Skądś tę amunicję dostawał, oczywiście, starą i zbędną. P ragnąc utrzymać pewien jej zapas, pole cił Gajowniczkowi przy okazji każdego strzelania odnawiać re zerwę amunicji kosztem nowo pobranej z magazynu. Tak właś nie postąpił Gajowniczek w przeddzień strzelań w Rembertowie. Dał na strzelnicę trochę starej amunicji. P o wypadku przeraził się nie tylko kosztów, ale również swych kolegów podoficerów, którzy oświadczyli mu niedwuznacznie, że skórę z niego zedrą za świństwo, jakie mi wyrzą dził, ponieważ wiedzieli, że ja do takich zabiegów nie przykła dam ręki. W ciągu 227
wieczornej ciszy Gajowniczek wyniósł i schował starą amunicję wraz z wszystkimi nadwyżkami, bo miał niespokojne sumienie*.
Mimo że byłem zdecydowanym wrogiem „fasadowości”, złośliwy los czasem sprawiał, iż mogłem uchodzić za jej wybit nego reprezentanta. Tak też było przed świętem pułkowym w 1933 roku. P onieważ moja kompania pod względem formalnego wyszkolenia (chwyty bronią, zwroty, marsz) przodowała w batalionie, na przeglądzie przed defiladą dowódca batalionu polecił mi wyprowadzić ją z trzeciego miejsca w kolumnie rozwiniętych kompanii na czołowe. P rotestowałem, jednak bezskutecznie. P rzede mną powinna stać czwarta i piąta kompania, a potem dopiero moja szósta. Oczywiście, nikt nie posądzał o ten pomysł dowódcy batalionu, niedawnego wykładowcy Wyższej Szkoły Wojennej, a jedynie mnie, tym bardziej że dowódcy pozostałych kompanii od niedawna dopiero znajdowali się w pułku, a więc nie mieli okazji mnie poznać. W tymże roku przeżyłem osobliwą historię z płatnikiem w pułku. Chodziło o wypłatę dodatku pieniężnego należnego mi na dzieci, których miałem już dwoje. P o przedsta wieniu zaświadczenia z kliniki, gdzie przyszły na świat, dość długo czekałem na wypłatę należnych mi pieniędzy. Monitowałem nawet płatnika, porucznika P ikonia, który oświadczył mi, że dopóki nie przyniosę metryk urodzenia, nie wypłaci mi dodatku. Zgodnie bowiem z wyraźnym postanowieniem zawartym w przepisach, w celu przyznania tego dodatku należy przedsta wić dokument wystawiony przez odpowiedni urząd stanu cywilnego; istnieje przy tym zastrzeżenie, iż samo pismo, stwierdzające jedynie fakt urodzenia dziecka, nie wystarcza. W b. Królestwie P olskim urzędy stanu cywilnego prowadzo ne były przez różnego rodzaju gminy wyznaniowe. Uzyskanie więc odpowiedniego dokumentu wymagało uprzedniego chrztu lub obrzezania dziecka. P rzepis ten był oczywiście wielce staro świecki, niemniej obowiązywał wojskowe władze finansowe. Nie gnając zamiaru poddawać swych dzieci obrzędowi chrztu, zrezygnowałem z owego dodatku. Zresztą po przeprowadzonej w wojsku reformie * Gajowniczek stal się słynnym więźniem Oświęcimia.
228
uposażenia, zapoczątkowanej w następnym roku, zaniechano w ogóle wypłacania tego rodzaju dodatków. Ciekawe, że po rozpoczęciu nauki szkolnej, pobieranej w szkole Rodziny Wojskowej, dzieci moje zostały zwolnione bez ża dnych zastrze żeń od nauki religii jako nie należące do żadnej grupy wyznaniowej. Kierowniczka szkoły przyjęła to do wia domości bez jakichkolwiek uwag czy wydziwiań. W okresie letnim 1933 roku przez kompanię przewinęło się kilku oficerów rezerwy, wśród nich dwóch wysokich urzędników P aństwowego Monopolu Tytoniowego, którzy - korzysta jąc z jakiegoś znacznego deputatu tytoniowego - w czasie większych ćwiczeń obdarowywali hojnie wszystkich żołnierzy papie rosami. P amiętali również o tych, co palili fajkę. Bardzo interesującym człowiekiem okazał się porucznik re zerwy Jan Żabiński, dyrektor warszawskiego Ogrodu Zoologicznego. Jego wielka wiedza przyrodnicza, pogodne usposobie nie, gawędziarski talent, połączony z subtelnym dowcipem - zjednały mu powszechne uznanie wśród wszystkich żołnierzy. W zoo oprowadzani byliśmy przez porucznika dyrektora. P rzy okazji namówił mnie do zapisania się na członka Towarzystwa Opieki nad Żubrami, co kosztowało mnie 20 groszy rocznie. Jako ekwiwalent otrzymałem prawo bezpłatnego zwiedza nia zoo, w każdym razie do czasu, dopóki on, Żabiński, będzie dyrektorem. Tuż przed wyruszeniem na ćwiczenia letnie, w tym roku dłuż sze niż zazwyczaj i mające zakończyć się manewrami, przydzie lono do mojej kompanii porucznika rezerwy Andrzeja Zale skiego, dyrektora Zakładów Ostrowieckich (dziś Huta im. M. Nowotki). Na sześciotygodniowe ćwiczenia przyjechał on włas nym samochodem z kierowcą. Jako zamiłowany piechur nigdy w czasie ćwiczeń nie używał swego samochodu. Jego wehikuł posuwał się jedynie za pułkiem i kwaterował w zajmowanych przez nas miejscowościach. W czasie jednego szczególnie for sownego marszu po przejściu 50 kilometrów Zaleski się „podbił". co było widoczne, ponieważ utykał, ale z dobrą miną ma szerował dalej. Z obawy, by nie nabawił się ja kiegoś przykrzejszego i bolesnego obtarcia nogi, postanowiłem mu pomóc. Na krótkim postoju poprosiłem P iaseckiego, by wyznaczył Zale skiego na kwaterunkowego batalionu i polecił mu wyjechać własnym samochodem do wsi przewidzianej na kwaterę. P rzy 229
okazji poleciłem Zaleskiemu zabrać ze sobą trzech szczególnie zmęczonych żołnierzy. Kiedy po 3 czy 4 godzinach dalszego marszu przyszliśmy na kwaterę, dla wszystkich żołnierzy naszej kompanii była już przygotowana jajecznica z sześ ciuset jaj z kiełbasą oraz piwo, które Zaleski kupił, tak samo jak i jaje cznicę, za swoje pieniądze. P orucznik orientował się świetnie w terenie i znakomicie umiał wykorzystać kompas czy busolę. Wspominam go jako mądrego, miłego, bardzo skromnego i wielce uczynnego oficera rezerwy. Jeśli kiedykolwiek któregoś ze swych zwalnianych do cywila żołnierzy, wykwalifikowanych robotników, posyłałem z listem do Ostrowca, zawsze zapewniał im dobrze płatną pra cę. Raz nawet udało mi się uzyskać przez Zaleskiego pracę dla kogoś, kto przesiedział półtora roku w więzieniu za przynale żność do KP P . Zabiegałem o to z inspiracji „okręgowca” Antoniego Jakubowskiego. Godne przypomnienia jest osobliwe zjawisko, że wielu ofice rów rezerwy nie tylko chętnie brało udział w ćwicze niach, lecz wręcz zabiegało o to, by nie być w nich pominiętym, mimo że z natury swej były one bardzo wyczerpujące fizycznie. Dowód cy plutonów i kompanii odbywali marsz na własnych nogach ze swymi pododdziałami. Warunki zakwaterowania i wyżywienia oficeró w w pułku piechoty z uwagi na skromny tabor pułku były iście spartańskie. Ale wszystko to nie odstraszało od udzia łu w manewrach, w czasie których odbywano codziennie kilku dziesięciokilometrowe marsze. Niektórzy rezerwiści zjawiali się w pułku nie powołani. W pierwszych dwóch latach mej służby w III dekadzie sierpnia zgłaszał się corocznie ochotniczo pod porucznik rezerwy Łącki, który po żniwach przebywał na ma newrach aż do jesiennych siewów w swym folwarku w okolicy Łęczycy. W czasie ćwiczeń letnich 1933 roku kompania okazała się należycie przygotowana. Doświadczenie uzyskane w licznych ćwiczeniach nocnych, przeprowadzanych jeszcze w garnizonie, oddawało teraz nieocenione usługi. Na stażu w pułku znalazł się jakiś kapitan artylerii - zapewne tuż przed a wansem - wyjątkowy zarozumialec i bufon. W jednym z ćwiczeń dowodził ba talionem, którego zadaniem miało być niepostrzeżone oderwa nie się od nieprzyjaciela w nocy i przygotowanie doraźnej obro ny w głębi. Nieprzyjaciela pozorować miała moja kompania. 230
Któryś z kolegów powiedział tego dnia żartem: „Słuchaj, wymyśl coś, żeby ten uroczysty baran przekonał się, że oficer piechoty też musi i umie myśleć”. P atrole mej kompanii wypo sażone były w łapcie, których odpowiednią ilość zdąży li wyprodukować znajdujący się w naszej kompanii P oleszucy. Każda drużyna w czasie nocy używała innych sygnałów dźwiękowych przypominających głosy ptactwa charakterystycznego dla tego rejonu, w którym prowadzono ćwiczenia. Dowódcy mieli z ko lei swoje sygnały. Jeśli któryś z nich nie potrafił lub z jakichś przyczyn nie mógł podać właściwego sygnału, robił to za niego żołnierz, który stale powinien być przy dowódcy. Na sygnał, który podawał rzekomy dzięcioł czy w odpowiedniej porze dnia kukułka, oznaczający „gdzie jesteście”, wszystkie drużyny powinny się były odezwać. Niewprawny mógł to uważać za wzmożony koncert leśny, zainteresowany natomiast orientował się, czy jego koledzy są już na miejscu, na jakiej wysokości, kogo brak itd. Oczywiście, sprawy te wyglądałyby inaczej, gdyby strzelano ostrą amunicją, ale w jakiejś mierze zabiegi te przygotować mogły ludzi i do rzeczywistych działań. W omawianym wypadku batalion, dowodzony przez wspo mnianego kapitana, nie mógł się oderwać. P o wykonaniu najmniejszego ruchu spotykał się z natychmiastowym natarciem przeciwnika, ryczącego groźne „hura”. P rzy honorowaniu za sady, że nie można odchodzić w czasie ataku nieprzyjaciela, praktycznie uniemożliwiało to oderwanie się batalionu przed świtem. Zadania nie wykonał, o c zym długo i przekonywająco mówił podpułkownik Rudolf Matuszek, zastępca dowódcy pułku. W innym ćwiczeniu dowódcą ćwiczebnym naszego batalionu był kwatermistrz pułku, major Kazimierz Tumidajski. Mieliś my zadanie jako ubezpieczenie postoju pułku nie dopuścić aż do świtu do opanowania przez przeciwnika skrzyżowania dróg przed miejscowością N. Ćwiczenie to nazywało się: batalion na czatach. Kompania moja stanowiła jedną z dwóch czat głów nych. P o wystawieniu placówek na łagodnych wzniesieniach wysuniętych przed spore wzgórze, na którym zająłem zasadnicze stanowiska z ciężką bronią maszynową, poleciłem wyrzucić patrole przeciwnika z dość dużej wsi, leżącej jak na dłoni przed placówkami, co zostało sprawnie przeprowadzone . 231
W rozmowie z Tumidajskim, raczej żartem niż serio, zaproponowałem, by po zmierzchu (a zapowiadało się, że będzie cie mno) zabrać wojsko z placówek i czat, pozwolić wszystkim żołnierzom wypocząć, poza jedną kompanią odwodową pozo stawioną obok skrzyżowania, które mie liśmy utrzymać do świtu. W chwili gdy to mówiłem (a było jeszcze widno), przeciwnik robi prawdopodobnie namiary, ustala miejsca naszych placó wek, stanowiska ciężkiej broni po to, by nocnym natarciem wyrzucić nas z zajmowanych stanowisk. Wiedzieliśmy, że będziemy mieli do czynienia z całym wzmocnionym pułkiem, pozbawionym jedynie naszego batalionu. Natarcie na pewno będzie prowadzone według namiarów busoli na ustalone za dnia kąty kierunkowe. Z chwilą gdy wyruszą rozczłonkowanymi kompaniami, będą trzymać się tych kątów, orientując się według ogni z naszych stanowisk. Jeśli tych ogni nie będzie, to nacierający, w miarę przedłużania się nocnego marszu na prze łaj, dojdą do przekonania, że błądzą. Będą się starali wprowa dzać pewne poprawki w kierunkach nata rcia, co może doprowadzić do wzajemnego przeszkadzania sobie, a nawet ostrzeliwania się. Jest to bardzo prawdopodobne, ponieważ oddziałom brak wprawy w sprawdzaniu, gdzie są, oraz we wzajemnym rozpoznaniu się w nocy. Czas będzie upływał i może się zda rzyć, że aż do świtu skrzyżowanie nasze nie będzie napastowane. Tumidajski zgodził się, uprzedził wszys tkich, by po zapadnię ciu zmroku zebrali się w miejscowości tuż za skrzyżowaniem. Zbiegało się tam coś około siedmiu dróg polnych. Zostawił jedynie kilka małych patroli, by przekonanie o naszym odejściu nie dotarło do świadomości przeciwnika zbyt wcześnie. Gdy ćwiczenie się rozpoczęło, nacierające kompanie, nie stwierdziwszy obecności czaty w obliczonym miejscu, bardzo szybko uległy przekonaniu, że błądzą, i poszły w prawo bądź w lewo. Wówczas nasze przyczajone patrole poczęły strzelać już na tyłach niektórych atakujących kompanii. P owstał istny bałagan. Do świtu większość pododdziałów błądziła. Trudno je było znaleźć, mimo wysiłków trębaczy grających sygnały zbiórek. Wywołało to skandal. Oczywiście, najłatwiej było napaść na Tumidajskiego, że nie wykonał powierzonego zadania. Ale wdał się w to wszystko major 232
P iasecki, którego autorytet nie podlegał dyskusji. Jako rozjemca stwierdził, że strona czerwona wykonała swoje zada nie. Wykazał, że niepowodzenie nocnego natarcia jest wynikiem niedostatecznego wyszkolenia większości oddziałów w prowadzeniu działań nocnych, które najczęściej kończą się na szczeblu kompanii, ale jeśli tych kompanii jest kilka, to za czynają się nieprzewidziane zakłócenia w przeprowadzeniu akcji, brak sprawnego dowodzenia, nadmierne hałasy, błądzenie, brak jakiegokolwiek wsparcia ogniowego. Wykazał, że wszystko to stanowi opłakany obraz. Natomiast za pomysł takiego rozegrania ćwiczeń podziękował Tumidajskiemu, choć nie miał do tego wielkiego prawa. P ragnął zapewne uprzedzić kierownika ćwiczeń, skłonnego do potę piania takich „indiańskich” pomysłów. Ćwiczenia nocne większych oddziałów przebiegały wyjątk owo prymitywnie. Doświadczenia z wojny światowej, z walk okopowych w warunkach wielkiej stabilizacji frontów mogły być wykorzystane jedynie w podobnych sytuacjach pełnego zwarcia się stron. Zabawną przygodę przeżyłem, kiedy na bazie swej kompanii zorganizowałem etatową kompanię wojenną, która wsparta plutonem ckm na biedkach, działonem artylerii piechoty i plu tonem konnych zwiadowców maszerowała do rejonu wyjścio wego, gdzie otrzymać miałem zadanie. Jadąc konno rozmawia łem z sierżantem Tyszyńskim towarzyszącym mi na rowerze. Dowiedziałem się, że przeciwnikiem moim będzie kapitan Walter z pełnym batalionem, odpowiednio wspartym, który bardzo starannie do tego ćwiczenia się przygotowywał. Według słów mego sierżanta szefa Walter musiał coś „przewąchać”, bo kilka razy jeździł na rowerze z mapą w kierunku, w którym idziemy. Nie byłem rad, że mi o tym sierżant powiedział. P ostanowiłem coś zrobić, by wyrównać zaistniałą ewentualnie różnicę w stopniu przygotowania się do ćwiczenia. Może miała miejsce jakaś niedyskrecja lub tzw. „przeciek” ze sztabu. Jeśli tak, to Walter powinien mnie uprzedzić, w jakim rejonie mają się odbyć ćwiczenia. P o dojściu do szosy biegnącej w kierunku Lublina otrzyma łem od rozjemcy kopertę, w której znajdował się rozkaz dla mnie, jako dowódcy oddziału wydzielonego, mającego uchwycić odległe o 8 kilometrów wzgórze i utrzymać je aż do nadejś cia pułku. 233
Zapytałem szefa kompanii, ile mamy rowerów (których właś cicielami byli niektórzy podoficerowie i kilku kolarzy przydzie lonych z plutonem zwiadowców). Okazało się, iż było ich około dziesięciu. P oleciłem oddać je tym, którzy mieli erkaemy, a tych, co nie umieli jeździć na rowerze, kazałem wymienić. Na dowódcę erkaemów wyznaczyłem kaprala Iwanowskiego i rozkazałem mu natychmiast uchwycić wzgórze oraz odpowiednio rozstawić broń maszynową. P ojechał. Najbardziej zaprawiony pluton porucznika A.L. z cekaema mi popędziłem marszobiegiem na to samo wzgórze. W tej chwili nadjechał dowódca piechoty dywizyjnej, pułkownik Brzechwa Ajdukiewicz, któremu zameldowałem swój zamiar, dodając, że rozkazy zostały już wydane. P odziękował i pojechał do strony przeciwnej. Ja również wyruszyłem truchtem. P o kilkunastu minutach usłyszałem strzały. P o upływie pół godziny odezwały się c ekaemy. W prawo od szosy na wysokości wzgórza znajdowała się wieś. Byłem przekonany, iż przeciwnik po stwierdzeniu, że wzgórze jest obsadzone, zrobi manewr ude rzając przez wieś. P oleciłem zatem swemu chorążemu zawrócić całą kompanię i uderzyć ze wsi na na cierających. Z chwilą gdy kompania przeciwnika jeszcze niezupełnie rozwinięta zbliżała się do wsi, wyszło jej naprzeciw z gromkim „hura" natarcie mojej kompanii, w pełni rozwiniętej i bardzo dobrze wspartej ogniem plutonu cekaemów. P o kilku minutach odtrąbiono koniec ćwiczenia, którego kierownikiem był major P iasecki. Odnieśliśmy całkowite zwycięstwo, nie tracąc ani minuty na wydawanie tasiemcowych, szkolnych rozkazów i wy grywając ponadto na czasie dzięki żwawemu marszowi. P o przeciwnej stronie wszystko odbywało się zbyt metodycznie, a więc bardzo wolno. Wielokrotnie wspominany już major P iasecki pod względem wyrobienia taktycznego reprezentował poziom, z jakim do tej pory nie miałem okazji się spotkać. Wszystko, co mówił na tematy taktyczne, miało zawsze ręce, nogi i głowę. Jego omówienia były krótkie, pełne treści i wielce pouczające. Opowiadano, że na jakichś zajęciach taktycznych, bardzo kontrowersyjnych, prowadzonych przez P iaseckiego, po ich omówieniu przez niego nawet generał Rydz-Śmigły, który początkowo miał pewne zastrzeżenia, nie powiedział ani słowa, jakby całkowicie przekonany ocenami majora. 234
Major P iasecki z wykształcenia wojskowego był saperem. P o ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej pozostał w katedrze tak tyki ogólnej. Równocześnie, z racji ukończonych studiów politechnicznych, został starszym asystentem znanego polskiego specjalisty od spraw kolejnictwa, profesora Wasiutyńskiego. Ilekroć przechodziliśmy przez tor kolejowy lub mijaliśmy ja kąś stacyjkę. P iasecki zawsze zauważył coś niewłaściwego i na tychmiast pouczał mnie, jak to powinno wyglądać. Był przekonany że zdam egzamin do Wyższej Szkoły Wojennej, z której dopiero co przyszedł do pułku, ale radził mi szczególnie ćwiczyć się w porównywaniu terenu z mapą i odwrotnie, twierdząc, że egzamin z terenoznawstwa sprawia większości kandydatów duże trudności. P iasecki prawie nie pił, nie palił, na wszystko miał czas - dość chętnie grywał w brydża, traktując tę grę jako roz rywkę umysłową. Był wyjątkowo spokojny i opanowany. P isemne opinie podoficerom wystawialiśmy co pól roku. Kapralowi Iwanowskiemu w rubryce, na co się nadaje w wypadku wojny (przydział mobilizacyjny), napisałem - na dowódcę kompanii. P owstał w pułku szum, że robię sobie kpiny. Opinie przesłano do pułku bez uwagi dowódcy batalionu, który znajdował się poza pułkiem, o czym nie wiedziałem. Gdy po powrocie P iaseckiego przedstawiono mu podoficerskie opinie do dalszego zaopiniowania, poparł mnie zdecydowanie w od powiednim dopisku. Dzięki tej opinii mój wędkarz otrzymał nareszcie awans na plutonowego. Nie zauważyłem, by P iaseckiego nadmiernie zajmowały spra wy społeczne. Nie prowadził również nigdy rozmów na tematy polityczne. W czasie długiego przemarszu pułku, gdzieś na po czątku sierpnia, przekazał mi swego służbowego konia wierzchowego, ponieważ nagle zaproszony został jako gość na zjazd legionistów. P o powrocie ze zjazdu nie wypowiedział ani jednego słowa komentarza, w odróżnieniu od innych, rozpowiadających o tym wydarzeniu co najmniej przez tydzie ń. Z powodu tego rumaka miałem nieprzyjemności, ponieważ byłem w batalionie najmłodszym wiekiem dowódcą kompanii, a marsz, rzeczywiście był uciążliwy. Nie skorzystałem jednak z wierzchowca, lecz wsadziłem nań chłopca, który obtarł sobie nogi. Na szczęście dobrze się na nim trzymał, gdyż, jak się okazało, pełnił kiedyś funkcję stajennego u dziedzica pod Mławą. 235
Oczywiście niektórzy starsi koledzy poskarżyli się prowa dzącemu marsz, że niewłaściwie wykorzystuję wierzchowca, co zresztą nie przyniosło pożądanego przez nich rezultatu. W czasie uciążliwych marszów nie tylko nigdy ani na mo ment nie opuszczałem kompanii, ale bardzo często pomagałem tym żołnierzom, którzy chwilowo osłabli bądź się „podbili”. Widząc mnie obładowanego karabinem i plecakiem któregoś z chłopaków, nikt nie mógł szemrać, tym bardziej że w chwilach wyjątkowego ogólnego znużenia opowiadałem wesołe historyjki, których większy zapas zawsze miałem przygotowany. P od koniec sierpnia 1933 roku przydzielono mnie do 1. pułku lotniczego, stacjonującego w Warszawie. P o zameldowaniu się zostałem skierowany do 11. eskadry liniowej, która była już w rejonie przyszłych ćwiczeń, w Końskowoli. P ojechałem tam natychmiast. W eskadrze przyjęto mnie z niedowierzaniem i zaciekawieniem: co też ten oficer piechoty będzie tu wyprawiał? Dowódca eskadry, kapitan Zabłocki, nie robił wrażenia szczególnie ura dowanego z mego przybycia. Był to wytworny dżentelmen, któ ry odbył półroczny staż w angielskim lotnictwie. Wielki cele brant w dowodzeniu, jednak daleki od zwykłej uprzejmości (choć pozornie chłodnej) tak charakterystycznej dla Brytyjczy ków. Już w momencie mego przybycia zaczęły się kłopoty z zakwaterowaniem mnie. Udałem Greka i ani na moment nie opuszczałem kwatery Zabłockiego, ta k że rad nierad zaofiarował mi na pierwszą noc wymuszoną gościnę. Nie mogłem za snąć z powodu kłótni, jaka wybuchła za ścianą między miejs cowym proboszczem (kwatera była na plebanii) a jego młodą i - jak się nazajutrz okazało - wcale piękną gospodynią. Gdy przyjechałem do Końskowoli, widziałem bramy triumfalne uwieńczone napisami: „Witaj, Arcypasterzu”. Miał bo wiem przyjechać biskup lubelski i proboszcz w czasie nocnej kłótni, której byłem mimowolnym świadkiem, proponował swej gospodyni wyjazd na czas tej wizyty, czemu się ona opiera ła zapewne z uwagi na młodych i świetnie prezentujących się lotników. Niewiele myśląc postukałem w ścianę. Zapanowała błoga i tak potrzebna mi cisza. To, że nie mogłem zasnąć, wynikało z niepokoju, jaki odczuwałem w oczekiw aniu na jutrzejsze zadanie, które miałem otrzymać o świcie. W powietrzu nie by łem już od kilkunastu miesięcy, a z uwagi na nastrój w eskadrze i postawę 236
jej personelu, jaką wyczuwałem w stosunku do siebie, obawiałem się blamażu. P o pe wnym czasie zasnąłem tak moc no, że o świcie ordynans, miły, staranny i schludny Białorusin, ledwie mnie dobudził. Sam fakt, że wysłano mnie na zadanie tuż po zameldowaniu się, nie miał w sobie nic szczególnie zaskakującego, ale - jak się potem okazało - nie był przejawem szczególnej uprzejmości dla nowo przybyłego, bo kilku oficerów eskadry tego dnia nic zgoła nie robiło. P odekscytowany poleciałem. Trafiłem szczęśliwie na bardzo dobrego pilota, wyjątkowo ofiarnego, świetnie zorientowanego w terenie i wykazującego żywe zainteresowanie taktyczne, plu tonowego Beśko, z którym latałem później przez kilka tygodni. Eskadra była wypos ażona w metalowe, dwumiejscowe samoloty „Breguet XIX”. Dla łączności z ziemią samoloty zostały wy posażone w iskrówki (nie używane w czasie ćwiczeń). Woreczki meldunkowe, rakiety i linkę z kotwiczką. Ziemia wystawiała tyczki z zawieszoną na nich linką, którą należało chwycić kotwiczką, wciągnąć linkę do samolotu i odczepić zamocowany do niej meldunek. Oczywiście, pochwycenie linki zależało przede wszystkim od właściwego nalotu pilota, a później dopiero od zmyślności i zręczności obserwatora. Tyczki miały około trzech metrów wysokości i jeśli obserwa tor wypuścił linki z kotwiczką zbyt wiele albo zbyt mało, to należało nalot powtórzyć. P rzyznaję, że Beśko nie musiał nigdy nalatywać na placówkę meldunkową po raz wtóry. Jakoś mu się udawało. Bezpośrednim orga nizatorem naszych wypraw na zadania był oficer taktyczny eskadry, kapitan dypl. pilot Koźmiński, sprawny i znający swe rzemiosło oficer. Większość oficerów eskadry stanowili obserwatorzy niewąt pliwie biegli w swej robocie technic znej, ale słabo orientując y się, co wyczyniały oddziały na ziemi. P oziom ich wyrobienia taktycznego poza wyjątkami - był niski. Wiele czasu w eska drze marnowano bez jakiegokolwiek pożytku, a można go było wykorzystać dla doskonalenia taktycznego. W dniu zadań cały personel latając y od rana siedział w tak zwanym namiocie taktycznym, gdzie czytano regulaminy. Tkwili tam starzy obserwatorzy i starszy szeregowiec pilot służby czynnej (czy rezerwista, już nie pamiętam), młody chłopak zna jący mnie 237
jeszcze z Radomia. Wszystkie charakterystyczne przedmioty terenowe i drogi rejonu, w którym mogły mieć miejsce działania oddziału, obserwator winie n sobie zakarbować w pamięci na podstawie dokładnego studium mapy, po to, aby mógł się bez niej obejść w powietrzu. Ka żda ważniejsza obserwacja powinna być jak najszybciej przekazana na placów kę z obawy, że po ewentualnym strąceniu samolotu nie będzie wykorzystana. Zalecenie to, w zasadzie słuszne, w wykonaniu młodych pod poruczników doprowadzało do gromadzenia przez sztab ćwiczący zbiorów informacji, z których nic nie wynikało. Były na przykład dane o grupie jeźdźców lub o kilku wozach albo o le żących w przydrożnych rowach grupkach ludzi. P onieważ sa molotów w powietrzu było wówczas na polskim niebie niewiele, docho dzący z daleka huk silnika niezbyt chyżej maszyny umożliwiał dokonanie wszelkiego rodzaju zabiegów maskujących. Jeżeli nie zdołano się ukryć, to się zatrzymywano i rozśrodkowywano - kolumna batalionowa przestawała istnieć, prze kształcając się w luźne grupy. 15. pułk piechoty stacjonujący w Dęblinie tak się wyszkolił, że na widok zbliżającego się w czasie ćwiczeń samolotu mniejsze kolumny do batalionu włą cznie na kilka minut zmieniały kierunek marszu. Zadanie, które otrzymywał obserwator od oficera taktyc znego eskadry, ograniczało się najczęściej do wypisywania trasy lotu i nic ponadto. P ewnego dnia poleciałem na takie zadanie. Byłem już w połowie trasy i nic nie spostrzegłem. Zawróciłem na placówkę i rzuciłem woreczek meldunkowy z kartką, na której napis ałem: zorientujcie mnie, jakie macie zadanie i powiedzcie coś, co już wiecie o nieprzyjacielu”. P oszedłem na ma ły krąg i za chwilę ujrzałem sygnał: „Czekajcie, weźmiecie meldunek". P o chwili następny sygnał: „Brać meldunek”. P oder wałem swą kotwiczką dość duży pakiet, w którym był rozkaz operacyjny strony, z którą współpracowałem (oczywiście, była to przesada i wielka nieostrożność). Z rozkazu dowiedziałem się, że moi „niebiescy” prowadzą pościg. Byłem w domu. Za chwilę na trasie marszu moich sił głównych ujrzałem maszerującą kolumnę co najmniej w sile wzmocnionego batalionu. Gdy zbliżałem się do niej, wydawało mi się, jak gdyby sterczała w miejscu. P o chwili zobaczyłem ją w ruchu, idącą w kierunku przeciwnym. Odszedłem, zapamię tując 238
sobie punkt terenowy, w którym znajdowało się czoło kolumny przeciwników, i przerzuciłem się na inny kierunek, tu zaobserwowałem ugrupowanie obronne rozlokowane na kilku pagórkach. P owróciłem do poprzednio odkrytej kolumny po jakichś 15-20 minutach. O dziwo obecnie kolumna maszero wała w stronę przeciwną niż w momencie ostatniego ustalenia. Z chwilą jednak gdy zbliżyłem się, ponownie jakby znierucho miała i po chwili znów zmieniła kierunek. P odszedłem blisko poznałem po tornistrach „cielakach”, że był to 15. pułk piechoty, który robił takie figle. Nadleciałem na czoło tej kolumny i rzuciłem meldunek: „Nie mordujcie się jesteście 15. pp. poznałem was". P o kilku minu tach sporządziłem meldunek zbiorczy o swyc h obserwacjach i wraz z otrzymanym rozkazem rzuciłem w wore czku meldunkowym na placówkę „niebieskich”. Dowódcą tego zgrupowania był pułkownik Zakrzewski, do wódca I. pułku strzelców konnych, a szefem sztabu major P ia secki, który zresztą wspólnie z pułkow nikiem Romeyką pisał artykuły na tematy rozpoznania lotniczego. Oczywiście, o technice swej pracy nie mówiłem w eskadrze. Dziwili się jedynie, że latałem tak długo, o wiele według nich za długo. W innym wypadku, w czasie ćwiczeń międzydywizyjnych. rozpozna wałem maszerującą w trzech kolumnach dyw izję, z dokładnym oznaczeniem długości kolumn i ich składu, w szczególności zaś z wyliczeniem wszystkich dział. Lot znów trwał około dwóch godzin, ale meldunek był bardzo dokładny i w mej dywizji przyjęty został entuzjastycznie. P rzeciwnik w ciągu nocy, mając wielki kompleks leśny przed przygotowa ną pozycją obronną, zapewne dokonał dużych przegrupowań. O świcie rozpoczęły się loty rozpoznawcze nie przynoszące ża dnych sensownych wiadomości o głównym ugrupowaniu prze ciwnika do natarcia. Las znakomicie maskował nowo przyjęte ugrupowanie. Dowódca dywizji zażądał, by wysłano mnie na lot rozpoznawczy, na co wielce zżymał się Zabłocki. W końcu pozwolono mi lecieć. P o półgodzinie lotu z pilotem Beśko nic poważniejszego nie zauważyliśmy. Miałem pewnie głupią minę, którą w swym lu sterku zauważył pilot. Napisałem na kartce: „Czy mógłby pan ich wystraszyć przez jakieś pikowanie czy lot tuż nad drzewami? 239
Zrozumiał i zaśmiał się. P o chwili lecąc wzdłuż leśnej drogi zadarł maszynę, a z kolei przypikował. W tej samej chwili ze rwał się jakiś koń z biedką łączności i wypadł jak oszalały na drogę. P owstało zamieszanie. Biedka na pewno należała do łą czności, a więc do batalionu. P onowiliśmy te proste próby kilkakrotnie. Jeszcze w trzech miejscach dało to rezultaty. P o przeprowadzeniu pewnych kalkulacji ustaliłem główne zgrupowanie sił nacierających i pomocniczych przeciwnika. Tym razem lot trwał ponad dwie godziny, ale lądowisko było tuż pod ręką. Moja dywizja podziękowała eskadrze za rzeczowe infor macje o przeciwniku, prosząc, by mnie wysłano ponownie na rozpoznanie w momencie własnego przeciwnatarcia, któremu rzeczywiście towarzyszyłem aż do sygnału trąbką oznaczające go koniec ćwiczeń. Lądowisko eskadry znajdowało się na dworskich gruntach w Końskowoli. P rzy porannych wzlotach codziennie jakieś niewiasty machały do nas chusteczkami. Były to pracownice folwarku P ożóg, odległego o około 3 kilometry od lądowiska. Wiedziałem, że w tym folwarku, który był doś wiadczalnym warsztatem Instytutu P uławskiego, przebywają na praktyce studentki z SGGW w Warszawie. Któregoś dnia rzuciłem im na głowy wiadomość: „P rzestań cie machać, a jeśli chcecie z nami pogawędzić, to dajcie sygnał świetlny z wychodzących na lotnisko okien swego domu”. P o wykonaniu zadania opowiedziałem o swej propozycji młodym oficerom i podchorążym. Wieczorem wpadło do mnie kilku z nich, krzycząc, że studentki dają sygnały. „A zatem idźcie, ja zostaję powiedziałem - muszę się uczyć, ponieważ za dwa tygodnie mam egzaminy”. P oszli i byli mi bardzo wdzięczni, gdyż poznali bardzo miłe panny. W czasie tradycyjnej defilady po zakończeniu ćwiczeń rów nież eskadra przeleciała w uroczystym, dość zwartym szyku. Na omówieniu ćwiczeń, odbywającym się w Dęblinie w CWOLu, inspektor armii generał Dreszer bardzo pomsto wał na lotników za lekkomyślne niskie loty, stwarzające - jak się wyraził - okazję do strącenia ich z pistoletu. Między innymi wymienił i moje nazwisko. Kiedyś rzeczywiście w czasie natar cia mego pułku, przelatując nisko nad tyralierą, wrzeszczałem z samolotu „naprzód” i bardzo żywo gestykulowałem. Uważa łem, że dodaje to 240
zmęczonym piechurom trochę animuszu. P o omówieniu, zakończonym doskonałym w formie prze mówieniem, inspektor armii żegnał się z każdym z uczestników przez podanie mu ręki. Byłem jednym z ostatnich wychodzą cych. P rzy pożegnaniu poprosiłem generała o krótką rozmowę. P olecił, bym chwilę zaczekał. Gdy podszedł do mnie, zameldowałem, że zgodnie z nowo wyda nym regulaminem o użyciu lotnictwa w warunkach bardzo silnej obrony przeciwlotniczej należy uciekać się do lotów koszących, tuż nad wierzchołkami drzew i kominami domostw. A zatem uwaga generała o lotach na bardzo niskim pułapie jest sprzeczne z zaleceniami instrukcji, opartymi na rozważaniach teoretycznych i doświadczeniu. Generał wysłuchał uważnie i podziękował za uwagę, dodając, że jeszcze dziś przejrzy odpowiednie rozdziały wspomnianego regulaminu. Następnego dnia eskadra wracała do garnizonu. W ostat niej chwili samolot wykorzystywany przez kapitana Zabłockiego okazał się niesprawny. Bez większego zastanowienia przesiadł się na samolot pilota Beśki, a mnie pozostawiono i polecono udać się do Warszawy pociągiem. Gdy rozgoryczony szedłem na obiad, spotka łem generała Dreszera, który zapytał mnie, co ja tu jeszcze robię, skoro eskadra odleciała do Warszawy. Zameldowałem, co się stało, bez jakiegokolwiek komentarza. P omyślał chwilę i rozkazał, bym wracał na Okęcie samolotem łącznikowym, będącym stale do jego dyspozycji, a on sam wróci do Warszawy samochodem. Samolot Dreszera był oczywiście dobrze znany w 1. pułku lotniczym. P o moim wylądowaniu Zabłocki dowiedział się, jak jego nietakt w stosunku do gościa w lotnictwie, którym byłem, potraktowany został przez generała Dreszera. W czasie pobytu eskadry w Końskowoli wizytował ją pułkownik Rayski, który przyleciał z majorem Jungrawem jako obserwatorem. Lądując przy powrocie z zadania, widziałem unieruchomiony samolot w wąwoziku, przez który biegła droga obok lot niska. Utknął w nim właśnie Rayski. Szczegółowo rozpytywał mnie, jak wykonałem otrzymane zadanie. P oznany wówczas ma jor Jungraw został później moim dobrym znajomym, a w okresie powojennym, gdy był moim podwładnym, szczerze zaprzyjaźniliśmy się z sobą. (P o kilkudniowych ćwiczeniach na poligonie artyleryjskim w 1934 roku otrzymałem tytuł obserwatora - przydział mobilizacyjny 241
do 1. pułku lotniczego miałem już od 1932 roku.) Wydaje mi się, że pomysł, by wielkie jednostki (dziś nazywane związkami taktycznymi) miały własnych obserwatorów, był arcysłuszny. Należało jednak posyłać na kurs oficerów, którzy byli już w Rembertowie i mieli znaczniejszą wiedzę teoretyczną, jak i większe doświadczenie, od tego, które reprezentowaliśmy. Ja na przykład nie umiałem wówczas wybiec myślą poza bata lion. Nie pojmowałem mechanizmu działania pułku, a tym bar dziej większych oddziałów. Widok maszerującej dywizji był wówczas dla mnie olśnieniem, niezależnie od celowości jej uży cia. Jakżeż pragnąłe m dostać się do Wyższej Szkoły Wojennej, by zapewnić sobie możliwość wpływu na poruszanie się tych kolumn, zgrupowań nacierających czy organizacji obronnych. Dla pracy sztabów nabrałem po owych lotach szczególnego respektu. P oza całym światem interesującyc h doznań, jakie wyniosłem z ćwiczeń lotniczych, spotkała mnie jeszcze dodatkowa przyje mność już w garnizonie, gdy nasz złośliwy oficer finansowy - ku memu zdziwieniu - wypłacił mi dodatek lotniczy za 2 miesiące w wysokości 600 złotych. W październiku zdaw ałem następny egzamin, zwany głów nym, a przeprowadzany w gmachu Wyższej Szkoły Wojennej na Koszykowej. Zgodnie z rozkazem wszystkie potrzebne do egzaminu przedmioty miały znaleźć się na miejscu. Było nawet zastrzeżenie, że nie należy przynosić ze sobą „po mocy naukowych” czy materiałów piśmiennych. Nawykły do bezwzględ nego wykonywania rozkazów przybyłem na egzamin jedynie w płaszczu i rękawiczkach. Okazało się na miejscu, że wszyscy kandydaci mają teczki i wieczne pióra, czego ja nie miałem. Już poszukiwa nia dla mnie w kancelarii szkoły obsadki i sta lówki wywołały sensację, którą pamiętano jeszcze przez wiele lat. Mieliśmy pięć egzaminów pisemnych: z historii powszechnej (od rewolucji francuskiej włącznie), z historii wojskowości, z historii wojen (począw szy od bitwy pod Leuten), z taktyki ogólnej i terenoznawstwa. P onadto obowiązywał nas egzamin ustny z terenoznawstwa, przeprowadzony w polu pod Grójcem. Tematy były te same dla wszystkich. Z historii powszechnej: przyczyny pierwszej wojny światowej.
242
Z historii wojskowości mieliśmy napisać o cechach demokra tycznych armii Księstwa Warszawskiego. Szczęśliwie pamięta łem treść książki Tadeusza Hołówki pt. ,,Oficer polski”, w któ rej autor zebrał wszystkie dane o postawie szlachet nych żołnie rzy kościuszkowskich i legionistów Dąbrowskiego. Wykazał, że zapał tych ludzi, gorąca wiara w niepodległą i demokratyczną P olskę oraz ujawniane codziennie, niefałszowane braterstwo w stosunku do innych żołnierzy pozwalały im „gemeinów” aus triackich przemienić w gorących patriotów polskich i żołnierzy rewolucji. Niektóre przykłady były rzeczywiście urzekające, jak postać Chłapowskiego dowódcy Legii, który wszystkie otrzymane ze swych majątków w Wielkopolsce pieniądze (P rusy nie były wówczas w wojnie z Francją) oddawał na potrzeby Legii, a sam po strawę stawał w ogonku wśród żołnierzy. Na egzaminie z historii wojen zdarzył się incydent spowodo wany przeze mnie. P olecono nam opisać bitwę pod Możajskiem (pod Borodino), uwzględniając plan obu stron, przebieg i wyniki walk 7. załączeniem szkicu początkowego ugrupowania walczących wojsk. Na temat tej bitwy napisał książkę generał Kukieł. W czasie pisania zadania niektórzy zdający poczęli z ja kichś podręczników historii wyrywać szkice omawiające tę bitwę i przerysowywać je. Wstałem i zaprotestowałem, mówiąc, że nie mogę z takimi konkurować, posługuję się jedynie pamięcią. Spłoszeni, natychmiast zaniechali tego procesu (do egzaminu przedwstępnego dopuszczono 125 kandydatów, do obecnego, głównego, coś około 80). Egzamin z historii wojskowości nie przedstawiał dla mnie szczególnych trudności. Gorzej było z taktyką ogólną. Więk szość zdających była z tego przedmiotu nieźle przygotowana. Znali przynajmniej formę rozkazu bojowego dla pułku. Ja na tomiast nie dość, że nic prawie nie wiedziałem o możliwościach pułku w obronie, natarciu, pościgu czy opóźnianiu, ale nie mia łem zielonego pojęcia, jak się pisze rozkaz na tym szczeblu. A zadanie było postawione dla pułku wzmocnionego artylerią i kawalerią dywizyjną. P isałem więc jakieś androny, i to w formie wołającej o pomstę do nieba. Jedynie z sensem napisany był mój zamiar. W cza sie pisania pracy egzaminatorzy stworzyli nam jakąś sytuację, dość przykrą, z której wyjście znalazłem poprzez szarżę swej kawalerii dywizyjnej. Były to echa moich studiów nad historią 243
wojen, które dowodziły, że o taktyce broni połączonych prak tycznie nie wiem nic godnego uwagi. Zapewne wielu innych kolegów też nie wykazało dostatecznej znajomości rzeczy, bo ponoć niewielu zrobiło zadanie dobrze. Uratowałem się egzaminem z porównania terenu z mapą i mapy z terenem. Wywieziono nas pod Grójec, gdzie po 10 czy 15 minutach pracy z mapą w ręku w terenie polecono opowiadać o bliskich i dalekich, ale widocznych horyzontach. Zdawałem tak dobrze, że w tej grupie polecono mnie sprawdzić dodatko wo jeszcze w jednym miejscu. P rzyznaję, że w Grójcu byłem uprzednio jedynie przejazdem i okolica była mi nie znana. Już po kilku tygodniach dowiedziałem się, że zdałem egzamin.
W jesieni 1933 roku odbyły się w Warszawie po raz pierwszy wielkie ćwiczenia obrony przeciwlotniczej i przeciwgazowej. W takich rozmiarach powtórzone były później bodaj jeszcze jeden raz w okresie przedwojennym. Byłem inspektorem na P radze w zbrojowni zatrudniającej setki pracowników. P onie waż ćwiczenia te bardzo mnie interesowały, wyegzekwowałem od kierownictwa zbrojowni wszystko, co nakazywały odpowiednie instrukcje. P rotesty, a później nawet skargi złożone na mnie nie przyniosły mi żadnej szkody. Dyżurni lokalnych organów OP L sprawowali kontrolę za ciemnienia okien. Wykorzystał to znany aferzysta warszawski Cyprian, który spośród członków podległego mu gangu zorga nizował takie lotne komisje, złożone przeważnie z dwóch osób. Inkasowały one na miejscu karę za niedostateczne zaciemnienie okien, po 50 groszy od okna. P o wypłaceniu każdy zaintereso wany otrzymywał kwit. Trzeba przyznać, że ci lustratorzy nie darowali nawet najmniejszym szparkom przepuszczającym światło. Gdy przyszedłem do domu, żona sprezentowała mi taki kwit na półtora złotego za trzy okna nie dość szczelnie zaciemnione. Okazało się, że padła ofiarą pomysłowych oszustów, którzy w czasie jednego dnia zarobili w ten sposób ponoć kilka tysięcy złotych. Oczywiście, szalbierstwo to miało swoje pozytywne strony. Serdecznie się uśmiałem. Najzabawniejsze, że okna były doskonale zaciemnione, ale po stwierdzeniu pewnych braków nikt się z przedstawicielami „komisji” nie kłócił, rad, że takie 244
zaniedbanie potraktowane jest przez miłych kontrolerów wręcz łagodnie. Na przełomie października i listopada przeżyłem wielce za bawną historię. Zwykle na jesieni przychodzili do pu łku na roczny czy dwuletni staż oficerowie bardzo ustosunkowani, którym z pewnych wzglę dów nie chciało się opuszczać stolicy. W tym roku, zapewne przed awansem na majora, zjawił się w pułku kapitan C., który przybył z samodzielnego referatu personalnego Generalnego Inspektora Sil Zbrojnych, a więc z najbardziej wpływowego w Siłach Zbrojnych urzędu, mie szczącego sic bodaj że w Belwederze. Kapitan C. mieszkał przy ulicy Klonowej, tam gdzie Śmigły. P o przybyciu do pułku skła dał zwyczajowe wizyty. Jakkolwiek uprzedzony, że ja nie skła dam wizyt i zawsze proszę, by mnie w tej „ceremonii” pominię to, postanowił mnie „doświadczyć”. P ewnego wieczoru żona pokazała mi dwa bilety wizytowe, pozostawione dwa czy trzy dni temu przez państwo C., którzy składając nam wizytę wstęp ną zastali tylko bawiącą w naszym domu moją siostrę. Oświadczyłem małżonce, iż w ciągu dwóch tygodni musimy ich rewizytować. P rosiłem, by sama zaproponowała dzień tej wizyty i pomyślała o jakiejś wizytowej sukni. Następnego dnia, gdy ponownie zjawiła się u nas siostra, ustaliłem dokładnie dzień przybycia do nas państwa C. Okazało się, że tego dnia miałem służbę oficera inspekcyjnego pułku. Uradowany powiedziałem małżonce, że kłopot mamy z głowy, nie będziemy bowiem państwa C. niepokoić naszym zjawieniem się na Klonowej. W jakieś dwa tygodnie po tej decyzji podeszli do mnie w ka synie dwaj „smutni” tak gwarowo nazywano zastępców w sprawach honorowych - i oświadczyli, że są rzecznikami ka pitana C., który czuje się obrażony przeze mnie i prosi o wyzna czenie zastępców. P oprosiłem o tę przysługę dwóch najstar szych służbą oficerów. Okazało się, że powodem obrazy jest niezłożenie rewizyty. Było dla mnie jasne, że kapitan C. posta nowił położyć kres moim zapędom w reformowaniu obyczajów. Oświadczyłem swym zastępcom, że obrażoną stroną w tym wy padku jestem ja, ponieważ kapitan C. złożył mi wizytę w dniu, w którym miałem służbę, ogłoszoną w rozkazie pułkowym, wie le dni wcześniej. Jeśli nie reagowałem do tej pory na obrazę, to jedynie przez wyrozumiałość dla nowo przybyłego oficera, nie dostatecznie orientującego się w toku służby i zajęć pułkowych. 245
Oczywiście, że z chwilą gdy on potraktował sprawę w ten spo sób, ja upoważniam swych zastępców do postawienia jak najbardziej daleko idących żądań satysfakcji do ich swobodnego uznania. W rezultacie pełnych napięcia rokowań, prowadzonych przez zastępców obu stron, zostałem prze proszony przez kapitana C., z tym że o incydencie i o formie jego załatwienia powiadomione zostało zebranie oficerskie. Zrobiliśmy to celowo, bo kapitan C. przedwcześnie, tuż po złożeniu mi niefortunnej dla niego wizyty, głosił wokół: „ja go nauczę". P ewnego dnia jadąc z P iaseckim tramwajem dowiedziałem się od niego, iż otrzymał propozycję objęcia stanowiska w Ministerstwie Komunikacji, gdzie ministrem był już pułkownik Ulrych. Zapewne żartem zapytał mnie przy tym, co sądzę o tej propozycji. P owiedziałem, że jest w ielce nęcąca, ale nieuchronnie wcześniej czy później, będą na niego napadać w gazetach. P oradziłem mu żartem, aby jeszcze poczekał do awansu na pułkownika, i od razu został ministrem. P owołanie P iaseckiego do pracy w Ministerstwie Komunika cji zaproponował prof. Wasiutyński, powszechnie szanowany znawca kolejnictwa. Kandydatura ta została przyjęta tym szybciej, że P iasecki cieszył się doskonałą opinią fachowca i dobrze był widziany w ówczesnych kołach miarodajnych jako doskonale zapowiadający się wojskowy. W pułku żartowano, że jeśli Ulrych, u którego dowodziłem kompanią, jest ministrem, a P iasecki, w którego batalionie była moja kompania, wiceministrem - to najgorszą posadą, jaką mogą mi zaoferować, jest stanow isko dyrektora departamentu. Nie dość było, że z naszego pułku pochodził minister i wiceminister w resorcie komunikacji, to jeszcze mój sąsiad, dowódca kompanii, T. Hamuliński, został komisarycznym prezesem Związku Zawodoweg o Kolejarzy. Oczywiście, jako legionista stanowisko to zapewne w głównej mierze zawdzięczał Beckowi, z którym chodził do jednej klasy w Gimnazjum Św. Anny w Krakowie. W tymże roku kilku naszych bardzo dobrych podoficerów zgłosiło się na kursy zawiadowców s tacji kolejowych. Skończyli je z doskonałym wynikiem i zajęli stanowiska naczelników ma łych
246
stacyjek kolejowych na mniej uczęszczanych liniach. W 1933 roku przyszli do pułku nowi podporucznicy. Wśród nich znalazł się bardzo miły chłopak; Tadeusz Jachimek, syn wioskowego policjanta - jeszcze z czasów austriackich – kuma i przyjaciela Witosa. Jachimek opowiadał niejednokrotnie bar dzo ciekawe wydarzenia z Wierzchosławic, świetnie charaktery zując przywódcę ludowego. Jak większość działaczy politycznych znaczniejszego kalibru, tak i Witos nie był wolny od aktorstwa. We wszystkie dnie targowe, kiedy chłopi udawali się na jarmark do Tarnowa, Witos zawsze znajdował sobie coś do roboty w polu położonym tuż przy drodze, by wymieniać po zdrowienia i ukłony z przejeżdżającymi, informując ich mimochodem, że on również wybiera się na jarmark. P rzybyli w ostatnich latach podporucznicy reprezentowali wysoki stopień wyszkolenia, byli chętni w służbie i zabiegający w większości o jak najlepsze wykorzystanie wolnego czasu pozasłużbowego. Wielu z nich zapisało się na słuchaczy Szkoły Nauk P olitycznych. Należeli do nich podporucznik Węgorek P oziomek, podporucznik P etrykowski zaś studiował na Wszechnicy. Z wcześniej przybyłych Władek Herman kończył już prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Jachimek rozpoczął bodaj że naukę języka japońskiego czy jakiegoś innego równie egzotycznego. P ułk nasz nie tylko obsadził Ministerstwo Komunikacji, ale mocno uchwycił Główną Komendę P olicji P aństwowej, z chwilą gdy komendantem policji mianowany został niedawny za stępca szefa Sztabu Głównego, generał Kordian-Zamorski, przyjaciel i kolega szkolny Śmigłego. Nowy komendant policji powołał na szefa personalnego swego kolegę z Brzeżan, majora Danielkiewicza, pełniącego do tej pory funkcję obwodowego komendanta P rzysposobie nia Wojskowego w pułku. Danielkiewicz z kolei zabrał ze sobą kapitana Kasprzyckiego, dobrze również urządził kapitana Waltera i znakomitego narciarza oraz świetnego instruktora tego sportu, porucznika K waśnicę. W tym i następnym roku paru kolegów z pułku zostało szefami personalnymi w kilku dyrekcjach P oczt i Telegrafów (np. kapitan Boryczko czy porucznik Bardziecki). P orucznik Comte bodaj że był już dyrektorem (albo zastępcą) programowym P olskiego Ra dia, kapitan Neugebauer i kapitan Modliński zostali starostami. Byli to wszystko ludzie 247
nie mający poważniejszych szans w dalszej służbie wojskowej, posiadający natomiast za ufanie ówczesnych czynników politycznych. W styczniu 1934 roku stawiłem się w Rembertowie na „Kurs próbny do Wyższej Szkoły Wojennej”. Słuchaczy było około pięćdziesięciu. Następnego dnia po rozpoczęciu kursu ktoś puś cił pogłoskę, że do szkoły zostanie przyjęty jedynie co drugi. Większość kursantów stanowili artylerzyści, licznie też byli reprezentowani ułani i strzelcy konni, piechurzy - przedstawiciele najliczniejszej broni - zajmowali trzecie miejsce pod wzglę dem liczby kandydatów. P onadto było dwóch saperów, jeden lotnik i ani jednego łącznościowca. P rzywitał nas Komendant Centrum Wyszkolenia P iechoty, pułkownik Olbrycht. Był to sympatyczny i poważny oficer, pochłonięty głównie sprawami administracyjnymi i zagospoda rowania Rembertowa, co mu się w wielkiej mierze udawało. Kierownikiem naszego kursu został podpułkownik dypl. Antoni Chruściel (późniejszy dowódca powstania warszawskiego „Monter”). Wykładowcami taktyki ogólnej byli: major dypl. Wzacny i major dypl. Wilk-Leśniak, zaś wykładowcą artylerii major dypl. S. Nowicki. Z problemami łączności zapoznawał nas major Jarosz-Kamionka, z problemami kawalerii podpułkownik Sawicki, piechoty zaś major Zachodny. Kurs był bardzo ciekawy. Od pierwszego dnia przyjęto nie zwykłe tempo. Nie robiono żadnych wykładów. Zaczęto od ćwiczenia grupowego z taktyki broni połączonych i trwało to przez trzy i pół miesiąca - z tym, że ćwiczenia odbywały się na zmianę z różnych rodzajów broni. Nauka zaczynała się codziennie o godzinie 8.00. P o przerwie na obiad odbywały się znowu zajęcia do godziny 18.00. I tak przez pięć dni w tygodniu, z wyjątkiem wolnego popołudnia w soboty. W czasie poprzednich egzaminów usadawiano nas według alfabetu. Mnie wypadło wówczas siedzieć obok porucznika Lewińskiego. Tu natomiast wybór miejsc był wolny. Usiadłem obok Lewińskiego, który za sąsiada miał Franka Hermana. Z mojej prawej strony siedział porucznik Janusz Łoś. Już na pierwszym zajęciu z taktyki broni połączonych (tak się to nazywało) w zdumienie wprawił nas major Wilk-Leśniak, który mając pewnie szkic naszego rozmieszczenia na sali, zwra cał się do nas po nazwisku nie robiąc żadnego błędu. 248
P onieważ nie miałem okazji przestudiowania skryptów rembertowskich, jak to uczynili moi koledzy, będąc jeszcze w ma cierzystych pułkach, miałem początkowo trudności w nauce. Często się zdarzało, że na postawione mi pytanie odpowiada łem: „nie wiem”. Sytuacja moja uległa zasadniczej zmianie po pierwszym zadaniu klasowym na temat: natarcie pułku na przygoto waną obronę. Była to moje pierwsza decyzja na tym szczeblu, której słuszności zresztą do końca nie byłem pewny. P onieważ nigdy nie miałem zwyczaju ściągania - po prostu nie miałem takich konieczności zarówno w szkole średniej, jak i w wojskowej - więc i tę decyzję powziąłem samodzielnie, nie orientując się nawet, jak to zadanie rozwiązują moi sąsiedzi. P o oddaniu pracy okazało się, że mam odmienne rozwiązanie od współkolegów. Kiedy zwrócono nam prace z uwagami i no tami, okazało się, że moja jest dobra - nie pamiętam, czy nie była nawet najlepsza. To był moment przełomowy. P ocząwszy od tego dnia, poczułem się pewniejszy i skłonniejszy do „wydziwiania” w czasie zajęć. Kiedyś na zajęciach z taktyki kawale rii, które według mego ówczesnego przekonania (może fałszywego) były słabo przygotowane, rozważaliśmy sytuację, w kt órej dowódca pułku idącego marszem ubezpieczonym po wysła niu kilku patroli rozpoznawczych słyszy strzały karabinowe, po chwili serie ciężkiej broni maszynowej, a tuż po nich odgłos wystrzałów z dział. P o wysłuchaniu założenia wprowadzające go nachyliłem się do Lewińskiego i szepnąłem: „Ależ ci ułani przygotowują ćwiczenia! P osłał kilka patroli, do których już z dział walą!” W tym czasie wykładowca powtórzył kilka razy pytanie, kto pragnie się wypowiedzieć na temat oceny stworzonej przez niego sytuacji. Nikt się nie odzywał. Widząc, że szepcę do s ąsiada, wykładowca powiedział: „P roszę, niech pan powie, co sądzi o tej sytuacji?” Zacząłem trochę kpiąco, że wydaje się dziwne, iż do patroli składających się z kilku ułanów strzelają z cekaemów, ba! W alą do nich z dział! „No właśnie” - powiedział wykładowca . Widząc, że tych kilka moich słów potraktował poważnie, dodałem: „To niewątpliwie nie może być strzelanina związana z naszymi patrolami, to jest zapewne inne ognisko walki, którego odgłosy dochodzą do uszu dowódcy pułku. Należy rozpoznawać w tym kierunku, a może nieocze kiwanie będziemy mogli wykorzystać to 249
położenie, by pomóc wydajnie sąsiadom!” Z żartów zrobiła się poważna wypowiedź. P oza Wilkiem-Leśniakiem do zajęć należycie pr zygotowany byt zawsze major Nowicki, artylerzysta, który zresztą prowadził je doskonale. Najsłabiej przeprowadzał zajęcia z taktyki piecho ty major Zachodny. Taktyka owa dla większości kursantów była ziemią nie znaną, on zaś przywiązywał wielką wagę do wsz elkich kalkulacji czasu, koniecznego na przykład na zebra nie i wyruszenie batalionu, posłanie gońców, przybycie dowód ców kompanii, wydanie im rozkazów, ich powrót do podod działów, wydanie przez nich rozkazów itd. Kiedyś major Zachodny zapytał mnie, co zrobię, gdy jako dowódca batalionu, śpiącego w stodołach, otrzymam rozkaz opanowania jakiegoś obiektu. P owiedziałem, że przede wszyst kim szturchnę grajka, który zawsze śpi obok mnie, i każę mu grać alarm, a w międzyczasie zastanowię się, co powiedzieć dowódcom kompanii. P o dziesięciu minutach, gdy batalion już będzie stał na zbiórce, wyjdę, wywołam dowódców kompanii i przekażę im rozkazy. Moja wypowiedź wywołała trochę śmie chu i w następstwie nigdy już nie robiłem żmudnych obliczeń, które w większości dla człowieka wiedzącego, jak wygląda bata lion, nie miały sensu. (Taki batalion kwaterował wówczas w trzech stodołach, a dowódca kompanii ckm z reguły spal wraz z dowódcą batalionu.) Ucieszne były zajęcia z majorem Jaroszem-Kamionką. Wymagał od nas, by w organizacji łączności nie polegać na podwójnych liniach telefonicznych, ale organizować łączność tar czami sygnalizacyjnymi, migaczami świetlnymi (które według niego w polskim wojsku wykorzystane były jedynie na balach pułkowych), gołąbkami i - jak Bóg da - pieskami... Do 1933 roku nieodzownym warunkiem kandydowania do Wyższej Szkoły Wojennej było posiadanie 6-letniej służby oficerskiej, ale właśnie w tym roku pozwolono zdawać i takim, którzy mieli jedynie 4 lata służby. Stało się to powodem, że rozpiętość wieku i doświadczenia wśród kursantów była zna czna, nie przekraczała jednak 7 lat służby. Większość kursantów przygotowywała się do zajęć w gru pach doraźnie organizowanych, w zależności od tematu. (Zało żenia wstępne do ćwiczenia otrzymywaliśmy w przeddzień wieczorem. Ćwiczeń tych było kilkadziesiąt. Z samej taktyki broni połą250
czonych prawie dwadzieścia ). Niektórzy, jak Franek Her man, uczyli się sami. Ja najczęściej z Lewińskim - ale niezbyt długo. W odróżnieniu od wszystkich wstawałem bardzo rano i biegałem przed śniadaniem po lesie i poligonie rembertowskim. Gdzieś w połowie kursu zorganizowano dla nas zabawę kar nawałową. Byli na niej wszyscy wykładowcy z żonami, komen dant Centrum Wyszkolenia P iechoty oraz zapros zeni przez nas goście. P rzybył również major dypl. Zdon, dowódca batalionu z mego pułku, mający wśród naszych wykładowców wielu kole gów. W czasie zabawy rozmawiałem z nim i wywnioskowałem, że stara się zbadać opinię o mnie w szkole. W stosunku do tego oficera od czasu historii z meblami w kasynie odnosiłem się zawsze z wielką rezerwą. P od koniec zabawy znalazłe m się przy stoliku państwa WilkówLeśniaków i wdałem się w ożywioną rozmowę z mym wy kładowcą. W pewnej chwili nieoczekiwanie zapytał, skąd mnie zna major Zdon. „Jedynie z pułku”, odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Wówczas poinformował mnie, że Zdon rozmawiał z kilkoma wykładowcami, swymi kolegami, doradzał im, by dla dobra służby obcięli mnie i nie dopuścili do studiów w Wyższej Szkole Wojennej, poniew aż jestem zdeklarowanym komunistą i dlatego nie powinienem zostać oficerem dyplomowanym. Wilk-Leśniak uważał, że tego rodzaju zabiegi ze strony Zdona mogą okazać się dla mnie bardzo groźne, legioniści, jak wia domo, stanowią zgraną sitwę i chętnie oddają s obie przeróżne usługi. P rosił o zachowanie absolutnej tajemnicy, bo i tak był już u nich na indeksie. Uważał jednak za stosowne, by uprze dzić mnie o tym, co mi grozi. P odziękowałem, ale byłem jak sparaliżowany tą groźbą. P o jechałem przy najbliższej okazji do dowódcy pułku i poprosiłem, by zameldował dowódcy dywizji o zabiegach majora Zdo na. Jakkolwiek pułkownik Csadek nic nie mógł dla mnie zro bić, z czego zdawałem sobie sprawę, to jednak sądziłem, że sam fakt, iż wiem o tych knowaniach, może zahamować tę akcję na przyszłość. Już po trzech czy czterech dniach odczułem wpływ działalności maili. P ełen zdumienia odczytałem na swej pracy ocenę niedostateczną i uwagi, co najmniej niestosowne, nakreślone przez majora Zachodnego. Zgłosiłem się z tego powodu do raportu u kierownika kursu, podpułkownika Chruściela, który mnie nie 251
przyjął, ale powiadomił, że przejrzał mą pracę i uznał za dość dobrą (poprawił mi notę z 4 na 6 czy 7, co czego miał prawo jako kierownik kursu). Wkrótce otrzymałem przejrzaną przez niego pracę z jego uwagami i nową notą. O incydencie z Zachodnym nie mówiłem, by nie utrudniać komukolwiek sytuacji w „zachowaniu twarzy”. Już po ukończeniu szkoły dowiedziałem się od majora Nowickiego, że Chruściel przeciw stawił się owym zabiegom. Jeśli nie powinienem był ukończyć Wyższej Szkoły Wojennej, należało to, jego zdaniem, przeprowadzić w jakiś legalny sposób, a nie w drodze wykorzystywania takich metod, jakie proponował Zdon. Ze słuchaczy wiedział o tym zajściu jedynie rotmistrz Bittner, ale przyznał się do tego dopiero w Londynie w 1945 roku. W marcu ogłoszono listę awansowanych. Z mego rocznika Szkoły P odchorążych kapitanem został przebywający na kursie Jachnik, a rotmistrzem Tadeusz Radziukinas. Awans na kapitana w owych latach był niezmiernie trudny. Doskonałą ilustra cją tych trudności może być historia z porucznikiem Krotkiew skim, naszym kolegom pułkowym, wieloletnim adiutantem prezydenta Mościckiego. P rzy podpisywaniu listy awansowej prezydent pozwolił sob ie na uwagę skierowaną do szefa Biura P ersonalnego o dopisaniu na listę jego adiutanta. Mimo to Krotkiewski nie awansował. Innym razem ponoć Mościcki sam dopisał na końcu nazwisko Krotkiewskiego, ale i tego nie uhonorowano. Faktem jest, że Krotkiewski, kt óry był 7 czy 8 lat adiutantem prezydenta, opuścił gabinet wojskowy głowy pań stwa w stopniu porucznika i zdał egzaminy do Wyższej Szkoły Intendentury. W dniu zakończenia kursu odbyła się tradycyjna zabawa. Rezultatów jeszcze nie znaliśmy. Tylko Hermanowi i mnie powiedział nasz dawny dowódca batalionu w Oficerskiej Szkole P iechoty, podpułkownik Jadwiński (wpływowy czło wiek w Centrum Wyszkolenia P iechoty), że zdaliśmy dobrze. Dowiedziałem się, że w ostatecznym wyniku byłem najlepszy w swej grupie składające j się z dwudziestu kilku osób. P lotka puszczona pierwszego dnia kursu okazała się prawdziwa - z pięćdziesiątki kandydatów przyjęto do szkoły mniej więcej połowę - bodaj dwudziestu sześciu. Najwięcej obcięto spośród najstarszych i najmłodszych: z mego rocznika podchorążówki rotmistrza Radziukinasa i Henia Wiśniewskiego, z młodszego rocznika - mojego przyjaciela ze 252
szkoły średniej, ułana Jurka Jasielskiego. Oficjalne wyniki ukazały się szybko, bodaj w dwa tygodnie po kursie, w formie powołania nas do Wyższej Szkoły Wojen nej na rocznik 1934-36. Kilku z nas spotkała jednak niemiła niespodzianka. P rzy naszych nazwiskach w rozkazie znalazła się uwaga: „po przedstawieniu do czerwca 1934 roku świadect wa dojrzałości, uprawniającego do studiów akademickich zgodnie z ustawą 1933 roku”. Był to cios. Jak otrzymać takie świadectwo w ciągu kilku tygodni - niespełna dwóch miesięcy? Kolega mój, Jachnik, uważał, że nie można kompromitować się próbą składania egzaminu dojrzałości, i zrezygnował, odkłada jąc wszystko na następny rok. P oza innymi w podobnej sytuacji jak ja znalazł się rotmistrz Bittner z 1. pułku szwoleżerów i po rucznik Czarnecki z 7. pułku ułanów. W tym roku szkolnym przy jednym z warszawskich gimnazjów (Władysława IV) prowadzony był kurs maturalny dla oficerów garnizonu warszaw skiego. Organizacją kursu zajęła się Komenda Miasta. Dołączyliśmy z Bittnerem do owego kursu, tym bardziej że jego słucha cze mieli zdawać egzamin już w połowie czerwca. Była nadzieja, że w szczęśliwym wypadku zdążymy przedstawić żądane świadectwa przed ostatnim dniem czerwca. Najwięcej zmartwień, poza matematyką, mieli kursanci z językiem polskim i historią oraz z nauką o P olsce współczesnej - a więc z przedmiotami, które nie nastręczały mi szczególny ch trudności. Całą swą uwagę skierowałem więc na przypomnienie ma tematyki i uczenie się biologii, w której od czasu mojej nauki w szkole dokonał się znaczny postęp. P rzygotowania mnie do egzaminu maturalnego z biologii podjął się dyrektor, doktor, inżynier i porucznik rezerwy w jednej osobie - Jan Żabiński. Matematykę powtarzałem z bratem, studentem P olitechniki, który przy okazji pomagał również Leonowi Bittnerowi. Już po kilku dniach przygotowań (wziąłem należny mi urlop) miałem nadzieję, że świadectwo maturalne uzyskam. P rzyszedł dzień egzaminu. Składaliśmy go w gimnazjum im. Staszica mieszczącym się obok P olitechniki. P o egzaminie pisemnym dopuszczony zostałem do ustnego, który z pewnych przedmiotów był przeprowadzony w obecności kilku tylko członków Komisji. Zdawaliśmy ze wszystkiego. Z religii rów nież. Oczywiście, na pytanie księdza, czy egzaminowany prag nie 253
odpowiadać z etyki czy historii kościoła, wszyscy prócz mnie odpowiadali, że z etyki, bo tam właściwie nic nie trzeba było wiedzieć. Wybrałem historię kościoła i otrzymałem pyta nie: „P rzebieg wydarzeń od wielkiej schizmy do unii brzeskiej”. Byłem bardzo rad i wygłosiłem niemal półgodzinny referat ku wielkiemu zdziwieniu prefekta. Najciekawszy był według mnie egzamin z historii. P ytania dotyczyły wojny polsko-rosyjskiej 1831 roku. Okazało się, że mój egzaminator nie czytał doskonałego dzieła napisanego na ten temat przez profesora Tokarza, które ukazało się niedawno. Ja natomiast w związku z przygotowaniem się do Wyższej Szkoły Wojennej czytałem nie tylko to opracowanie, ale również P uzyrewskiego (doskonała książka) i pamiętniki P rądzyńskie go. Miałem więc nad nim przewagę. Najefektowniej dla mnie wypadł egzamin ustny z matematy ki. Byłem jedyny, który otrzymał notę celującą. P o takim sukcesie na kolejnym egzaminie z nauki o P olsce współczesnej py tał mnie sam przewodniczący komisji. Tutaj miałem okazję popisać się znajomością danych statystycznych ilustrujących na szą gospodarkę, transport i lecznictwo. Na pytanie z biologii odpowiedziałem według mego przekonania dobrze, ale otrzymałem zaledwie notę dostateczną. Gdy powtórzyłem zadane mi pytanie i moją odpowiedź Żabińskie mu, ten powiedział, że egzaminator mój zapewne jest zwolennikiem innego poglądu od tego, który w yraziłem w swej odpowiedzi, i dlatego potraktował ją jako dowód niedostatecznej znajomości przedmiotu. W dyscyplinie tej toczą się gorące spo ry i występują odmienne przekonania. Uczniowie jednak, szczególnie na takim niskim szczeblu, muszą znać poglądy s wego nauczyciela i przez swe wypowiedzi dawać wyraz głębokiej wiary w słuszność jego przekonań. Z otrzymaniem żądanego przez Wyższą Szkołę Wojenną świadectwa maturalnego ostatnia przeszkoda na drodze do niej została przezwyciężona. P o uroczystości rozdawania tych świadectw odbył się bankiet w malinowej sali „Bristolu” (jak mogłoby się bez tego obejść, skoro abiturientami byli sami oficerowie!) z udziałem generała Wieniawy Długoszowskiego, zaproszonego przez oficerów z 2. dywizji kawa lerii, której generał aktualnie był dowódcą. Wieniawa opowiadał między innymi o wydarzeniu, jakie prze żył w czasie 254
swych studiów medycznych we Lwowie. P oznał tam miłą, schludną i pełną dziewczęcego uroku (jak mówił) krawczynię, do której adresował niektóre ze swych wierszy. Owa czarująca istota nie chciała być wobec Wieniawy dłużna i przyniosła kiedyś „własny” wiersz... przepisany z tomiku poezji Słowackiego, przekonana, że podobnie postępował do tej pory jej umiłowany. Wieniaw a stwierdził, że wybór poś więconego jemu wiersza świadczył o niezłym smaku uroczej partnerki. Kierownictwo kursu maturalnego żądało, abym dokonał wpłaty tak zwanego czesnego za wszystkie miesiące trwania kursu, ponieważ dotąd zapłaciłem za dwa. Zdumiony byłem tym nieoczekiwanym żądaniem i oczywiście odmówiłem, z czym musiano się zgodzić. P owołani do Wyższej Szkoły Wojennej odbyć musieli staż w innych broniach. Wielu kandydatów z broni technicznych (saperzy, łącznościowcy, lotnicy) i służb powinno było przejść go przede wszystkim w piechocie. W poprzednim roku staż taki trwał 5 miesięcy. Mnie czekał staż w artylerii, kawalerii i łą czności. Inni piechurzy przebywali jeszcze kilkanaście dni w pułkach lotniczych. P rzed rozpoczęciem stażu, zgodnie ze starym usta leniem, niezależnym od kandydowania do Wyższej Szkoły Wo jennej, zostałem powołany na kilka dni jako obserwator do współpracy z artylerią na poligonie. Było to jakieś nieporozu mienie, ale powierzone mi zadanie wykonałem dobrze już na nowym typie polskiego samolotu. W pierwszych dniach lipca zameldowałem się na poligonie u dowódcy 28. pułku artylerii lekkiej (organicznego pułku na szej dywizji), pułkownika dypl. Zawiszy. Otrzymałem przydział do dywizjonu majora D. Rittmana, zawodowego oficera armii austriackiej, starozakonnego, bodajże przestrzegającego w co dziennym życiu zaleceń religii mojżeszowej. Wyjątkowo spo kojny, opanowany, taktowny, świetnie znający instr ukcje strze lania major stanowił sensację dla wszystkich gości w pułku. P rzez oficerów dobrze obeznanych z zagadnieniami artylerii był szanowany. Młodzież pod wpływem endeckiej nowej fali odnosiła się do Rittmana z rezerwą, a jego uwagi w czasie strzelań przyjmowała z przekąsem. P o kilku dniach pobytu w polu najbardziej uderzającym dla mnie zjawiskiem był niewspółmiernie mniejszy wysiłek fizyczny 255
oficerów artylerii w stosunku do oficerów piechoty. Nie dość, że artylerzyści nie musieli odbywać wielogodzinnych marszów, ale mieli też mniej zmartwień z bagażem czy kwaterą. Tabor w pułkach piechoty był bardzo ograniczony i to przesądzało o wielkości bagażu, który mógł z sobą zabierać na ćwiczenia oficer piechoty. Czy mogło to stanowić problem dla dowódcy baterii? Jeżeli artyleria kwaterowała we wsi, to nieporównanie łatwiej było zarówno z kwaterami, jak i z wyżywieniem. Jeśli nawet kasyno było dość odległe, to osiągnięcie go konno przez artyle rzystę stawało się fraszką w porównaniu z marszem piechura. Nienadzwyczajny wydał mi się również poziom strzelań, w czasie których wespół z innymi śledziłem ich przebieg, gotów zawsze do podania następnej komendy. Niejednokrotnie korzy stał z tego pułkownik Zawisza, by, jak się wyraził, „zawstydzić” (?) swoich stałych podopiecznych, choć czynił to wielce taktow nie w sytuacjach mało skomplikowanych. Zawisza niewątpliwie posiadał dużą wiedzę. Jego omówienia strzelań były bardzo interesujące. P odobało mi się, że niejed nokrotnie powoływał się na pułkownika Faury’ego, którego nieodmiennie nazywał swoim nauczycielem (w owych czasach takie wyrażanie się o Francuzach nie było modne). P oza tym był pracowity i pełen zapału, ale nadmiernie nerwowy. P ewnego razu polecił dowódcy baterii, porucznikowi Mat kowskiemu (o ile dobrze pamiętam nazwisko), absolwentowi dwuletniego kursu topografów, przygotowa ć strzelanie „z ma py”. Był to teoretycznie najlepiej przygotowany oficer do prze prowadzenia tego rodzaju strzelania. O świcie na poligonie w Czerwonym Borze Matkowski zameldował gotowość. Zawisza pozwolił podać komendę do ognia skutecznego. Za chwilę usłyszeliśmy wystrzały i zobaczyliśmy wybuchy, ale zgoła nie tam, gdzie miały paść pociski. Różnica w kierunku kilkaset tysięcznych. Zawisza szalał. W swej złości wyrażał wątpliwość, czy Matkowski kiedykolwiek w ogóle strzelał. Nikt się nie zastanawiał, że przyczyna takiego uchylenia salwy nie była następstwem błę du w obliczeniach, ale bardziej fundamentalna. P otem okazało się, że Matkowski wziął wszystkie dane do strzelania dla innego wariantu, znajdującego się w zespole kartek oznaczonych innym kolorem. P omylił... kolory rozdziału instrukcji. 256
W okresie „szkoły ognia” w polu był zawsze jakiś sztabowy oficer piechoty, którego wykorzystywano przy opracowaniu za łożeń taktycznych dla strzelań. Razem ze mną znalazł się (jeżeli dobrze pamiętam) major Adamus z 15. pułku piechoty. Był to oficer mający za sobą dużą praktykę na stanowisku dowódcy batalionu. W odróżnieniu od nastrojów, jakie panowały wśród młodszych oficerów w moim macierzystym pułku, w 28. pułku artylerii lekkiej nie obserwowałem pędu do nauki. P onadto w tym środowisku, tkwiącym na odległej prowincji, nieporów nanie więcej było zawiści, intryg i plotek, choć na ogół pułk cieszył się dobrą opinią. P rzed Zawiszą dowodził nim pułkow nik Rómmel, rodzony brat inspektora armii, artylerzysta z byłej armii rosyjskiej. Kolejny staż odbywałem w dywizyjnej kompanii łączności, której dowódcą był młody porucznik Dąbrowski. Rzadko kie dy spotykałem w czasie mej służby wojskowej młodego oficera tak przejętego swą rolą, rozważnego i posiadającego - mimo młodego wieku i krótkiego stażu - wielki autorytet. Wszyscy podlegli mu oficerowie kompanii uczyli się systematycznie obcych języków. On sam po złożonym w Towarzystwie Wiedzy Wojskowej egzaminie z języka niemieckiego otrzymał paszport i 600 zł na odbycie podróży do Niemiec w celu pogłębienia znajomości języka. Kompania ta zrobiła na mnie wyjątkowo dobre wrażenie. Ćwiczenia prowadzone przez porucznika Dąbrowskiego były celowe i wielce pouczające. P oziom szeregowych spotkanych w kompanii łączności wydawał mi się wówczas wyższy niż w innych broniach. Nie było w śród nich, podobnie jak i wśród oficerów rezerwy, przedsta wicieli mniejszości narodowych. Dobór kandydatów do podchorążówek rezerwy łączności był szczególnie troskliwy. (Ofice rami rezerwy łączności byli między innymi znakomity w przyszłości architekt profesor Bogusławski i późniejszy aktor Kazimierz Rudzki). Młodsi oficerowie zawodowi łączności odbijali bardzo ko rzystnie od swych rówieśników w innych broniach, nade wszystko bar dziej rozległymi zainteresowaniami. Niezależnie od mych wyjazdów na staże w dalszym ciągu pełniłem w swym pułku funkcję dowódcy pierwszej kompanii. W dniu przybycia rekrutów na schodach prowadzących do po mieszczeń zajmowanych przez kompanię spotkałem star ozakonnego
257
ze wspaniałą brodą i wypielęgnowanymi pejsami, w jarmułce na głowie i okularach w złoconej oprawie. Zasta nowiło mnie, dokąd lub do kogo może on iść, nie wyglądał bowiem na rekruta, ale o nic nie pytałem. Dowiedziałem się później, że był to poborowy przydzielony do mej kompanii. P o urlopie i powrocie do kompanii przypomniałem sobie o nim. P okazano mi wówczas zgrabnego, wysmukłego żołnie rza, choć co prawda w okularach. P onoć dobrze się sprawował, a nadto wyróżnił się dobrymi wynikami w pierwszych dwóch strzelaniach. P odoficer broni, przydzielając mu karabin - zapewne z chłopskiej ciekawości, jak on sobie będzie dawał radę - wręczył mu taki, przy którym podczas strzelania należało brać dużą poprawkę w prawo i w dół, chc ąc osiągnąć jakie takie wyniki. A mimo to miał wyniki nieoczekiwanie dobre. Żołnierz ten był wyjątkowo opanowany i rozważny. Jako absolwentowi szkoły rabinów jakiś wielki rebe przepowiedział mu służbę wojskową, od której mógł się uchylić, przyjmując posadę duchownego wyznania mojżeszowego. P odobno wcale o to nie za biegał, i tak oto znalazł się w pułku i w kompanii, w której było ponad dziesięciu jego współwyznawców. W czasie modlitwy wieczornej Żydzi prosili, by mogli ją odmawiać w swoim zespole. Zgodziłem się na to. P ewnego razu nasz „rabin” zgłosił się do raportu z prośbą by mu zezwolono jeszcze przed pobudką odmawiać modlitwy z wykorzystaniem używanych do tego celu rekwizytów rytualnych. Nie robiliśmy sprzeciwów, tym bardziej że jego wpływ na zachowanie się współwyznawców w czasie pełnienia służby okazał się wyjąt kowo dodatni. W większości byli to wzorowi żołnierze, wielu z nich było żonatych. Już od kilku lat w kompaniach, jakimi dowodziłem, ustaliłem zwyczaj, że jeśli któremuś z szeregowców urodziło się dziecko, otrzymywał 5 dni urlopu, a więc pełny wymiar będący w mojej kompetencji. P ewnego dnia po powrocie z pola ćwiczeń szef kompanii zameldował mi, że naszemu „rabinowi” urodził się syn. P oleciłem wystawić mu odpowiednie dokumenty, by pojechał obejrzeć nowo narodzone dziecię. W czasie przerw w ćwiczeniach miałem zwyczaj rozmawiać z żołnierza mi, tak że po kilku tygodniach odbyłem indywidualne rozmowy ze wszystkimi. P o powrocie „rabina” z urlopu zapytałem go o wrażenia. 258
Jego opowieść była bardzo ciekawa. Mianowicie, kiedy w let nie, upalne i senne popołudnie szedł przez swoje miasteczko lekkim, miarowym krokiem, zgrabny i wysportowany, nikt go nie poznał. Nie tyle go to zmartwiło, ile wzbudziło w nim zacie kawienie. Gdy zbliżył się do swego domku, z daleka ujrzał w otwartym oknie żonę, która coś szyła czy tkała. Spojrzała nawet w jego stronę, ale odwróciła głowę i zajęła się robotą. Gdy w końcu znalazł się w pokoju, popatrzyła na niego cieka wie, jakby nie mogła pojąć, cze go ten obcy żołnierz od niej chce. On sam również był nie mniej zdziwiony jej zachowaniem. Odezwał się wreszcie do niej najłagodniej, jak tylko umiał, ha mując ogarniające go wzruszenie. Dopiero po kilku słowach poznała męża i ucałowała go serdecznie. Zdarzenie to było właściwie łatwe do wytłumaczenia. Zona nigdy go nie widziała bez brody i pejsów, ponadto dzięki ćwiczeniom, gimnastyce i marszom w wojsku jego sylwetka stała się smukła i zgrabna. W czasie mojej częstej nieobecności kompanią dowodził po rucznik Medyński, kawaler Orderu Virtuti Militari, który to odznaczenie otrzymał jeszcze jako nieletni. Był to oficer zupełnie nieopanowany. Kiedyś, niezadowolony z wyników strzelań, kazał tym, którzy mieli oceny niedostateczne, nieść tarcze i inne oprzyrządowanie, nie skąpiąc im jeszcze w czasie przemarszu przez dzielnicę kolejarzy, jaką było wówczas Nowe Bródno, dodatkowych komend: „padnij” czy „lotnik”. Któryś z tych żołnierzy zasłabł czy też, jak niektórzy mówili, jedynie symulo wał omdlenie, wskutek c zego znalazł się w aptece, gdzie po zaaplikowaniu mu „soli trzeźwiących” szybko przyszedł do sie bie. W międzyczasie jednak przed aptekę zgromadziło się kilka dziesiąt niewiast utyskujących na znęcanie się nad żołnierzami. Ktoś zadzwonił do Komendy Miasta. Wkrótce przybyła żandarmeria. P óźniej nastąpiły dochodzenia, raport i kara 28 dni obostrzonego aresztu z natychmiastową odsiadką, wymierzona Medyńskiemu przez dowódcę Okręgu Korpusu. Było to niecodzienne wydarzenie. P o kilku tygodniach uciążliwych ćwicze ń, w tym wielu noc nych w lasach Zielonki, kompania robiła sympatyczne i dobre wrażenie. Dawno już nie miałem tak wielu Białorusinów, zna komitych śpiewaków w chórze i w marszu. P ozwoliłem im śpiewać piosenki 259
białoruskie, których teksty bardzo szybko przyswoili sobie pozostali żołnierze. Oczywiście, niektóre z nich zawierały pewne dwuznaczności, od których nie jest wolna większość piosenek żołnierskich, szczególnie tych ochoczo śpiewanych. Kiedyś po letniej burzy maszerując a ze śpiewem kompania wzbudziła sensację świetnie wykonywanymi piosenkami biało ruskimi. Ale ktoś, komu nie podobały się nie tyle teksty, a le to, że piosenki były śpiewane nie po polsku, napisał list z wyrzutami i zarzutami do dowódcy pułku. Dowódca wypomniał mi takie pomysły. Od tej pory piosenki białoruskie kompania śpiewała wyłącznie przy ogniskach, rezygnując z koncertów urządzanych w marszu. Rola dowódcy kompanii w wychowaniu żołnierzy jest przeo gromna i - według mego przekonania - rozstrzygająca. Najważniejszym czynnikiem w kształtowaniu osobowości żołnierza jest wpływ środowiska rówieśników, w którym dowódca kompanii może i powinien zabiegać o stworzenie odpowiedniego nastroju i klimatu. Jeśli uda się mu zapewnić w zespole poczu cie zwartości i współodpowiedzialności, to będzie się wśród jego członków coraz częściej pojawiać chęć wykazania ofiarności dla dobra zespołu. Nawet egoizm żołnierzy wykazujących się więk szą indywidualnością można wykorzystać dla wspólnego dobra, gdy się im umożliwi działanie zapewniające czy utrwalające autorytet całego zespołu. Chęć uzyskania autorytetu w swoim środowisku jest przyrodzoną cechą każdego człowieka. Oczy wiście, w warunkach, gdy są stali etatowi dowódcy plutonów w stopniach oficerskich, rolę wychowawcy w zna cznej mierze przejmuje dowódca plutonu, który powinien być przy tym najlepszym żołnierzem w swym plutonie. A zatem najsprawniejszym fizycznie, najbardziej wytrzymałym, dobrym strzelcem, jeźdźcem, kierowcą samochodu czy czołgu. Im trudniejsze warunki ćwic zeń, tym łatwiej o zadzierzgnięcie prawdziwej przyjaźni, nie tylko między żołnierzami, lecz rów nież między szeregowcami i oficerami. Forma stosunków przyjaźni może być rozmaita. P rzyjaźnie powstałe w takich warunkach najlepiej wytrzymują kryzysy życiowe i stanowią jedną z pię kniejszych cech prawdziwie męskiego żywota. Koleżeństwo jest najpiękniejszą cechą żołnierską, a przy tym potężnym uczuciem, ogarniającym zarówno młodziut kich żoł260
nierzy, jak i starych wiarusów - od szeregowców do oficerów wysokich stopni. Komórką, która powinna stworzyć warunki powstawania więzi koleżeńskich, jest kompania czy bateria. Jeśli początkowy okres szkolenia w kompanii zostanie zmar nowany, bądź - co gorzej - niewłaściwie wykorzystany, to w ytworzenie klimatu sprzyjającego powstawaniu koleżeństwa bę dzie niepomiernie utrudnione. Znamienne, że wiara czy prze konanie, iż teoretyczna znajomość zasad pedagogiki, psycholo gii czy socjologii ułatwi uzyskanie pożądanych rezultatów w wychowaniu żołn ierza, okazała się zawodna. Najlepsze wyniki wychowawcze uzyskiwano w pułkach kawaleryjskich, choć poziom intelektualny oficerów czy podoficerów kawalerii nie był wyższy od poziomu reprezentowanego w innych broniach. P rzekonałem się o tym, gdy w 1934 roku poszedłem na staż do 2. pułku ułanów im. gen. Józefa Dwernickiego. P iechurzy, wybierający się na praktykę do kawalerii, mieli największy kłopot z zapewnieniem sobie rzędu końskiego (sio dła z dodatkami). Nie wypadało korzystać - jak im się wydawa ło - z siodła zwykłych ułanów. Chodziło o to, by nie wyglądać w oczach oficerów kawalerii jak ubogi krewny. Nie zaprzątałem sobie jednak tym głowy. W pułku macierzystym jeździłem konno więcej niż ktokolwiek inny, korzystając bardzo często z są siadującego z nami szpitala weterynaryjnego, gdzie chętnie da wano mi wierzchowce będące na rekonwalescencji przed ostate cznym „wypisaniem” ich do jednostki. Jeśli nawet nie wygląda łem na koniu zbyt szykownie, to jeździłem jednak skutecznie na drągi i przez rowy, wykazując szczególną wytrzymałość nawet w dłuższych rajdach. Jadąc do Suwałk (garnizon 2. pułku ułanów), miałem prze siadkę w Grodnie. Na dworcu spotkałem starszego kolegę z Oficerskiej Szkoły P iechoty porucznika Kołodziejskiego, który zdawał do Wyższej Szkoły Wojennej i odbył kurs w Rembertowie przed dwoma już laty. P o złożeniu wszystkich egzaminów nie rozpoczął jednak nauki w tej szkole, bo w ostatniej chwili napisano mu coś niekorzystnego w opinii. P o jego reklamacji dołączono go już bez jakichkolwiek egzaminów do naszego rocznika kandydatów do Wyższej Szkoły Wojennej i właśnie je chał do 2. pułku ułanów na staż. Ucieszyłem się bardzo z tego spotkania rad, że nie będę jedy nym stażystą jak poprzednio w 28. palu.
261
Spacerując po peronie dworca, ujrzeliśmy dwóch ułanów z białymi otokami na rogatywkach - a więc z „naszego” pułku dźwigających na noszach chorego. Mimo woli spojrzałem na leżącego i ze zdziwieniem poznałem w nim znajomego - porucznika Kulikowskiego. Był to kadet, zwany Fonsiem, z drużyny, której byłem dowódcą w czasie mej praktyki w lwowskim Korpusie Kadetów. Udaliśmy się z chorym na śniadanie do sali restauracyjnej, gdzie dowiedziałem się od swego „ucznia”, że oczekiwał mego przybycia na staż do 2. pułku ułanów, ale za niemógł i musi pójść do szpitala. P ozostawił jednak swemu wachmistrzowi różne zlecenia związane z moją osobę. P rzeka zał mi swe wierzchowce: „P ana Dziubdziusia” i klacz „Wizję”, to jest konia służbowego oraz sportowego z rzędem służbowym i sportowym siodłem. P onadto miałem wziąć jego mapy, pele rynę, maszynkę spirytusową i wiele innych przedmiotów bardzo potrzebnych w czasie manewrów. P olecał też wziąć jego bar dzo dobrego luzaka, starszego ułana Kozaka. Korzystając ze spotkania, napisał przy mnie list do dowódcy pułku, prosząc go oficjalnie o pozwolenie przekazania mi na okres ćwiczeń konia służbowego. Dysponowanie koniem sportowym pozostawione było w tym pułku do swobodnego uznania użytkownika, jakkolwiek koń ten był karmiony skarbowym owsem. P o pożegnaniu się z Kulikowskim ruszyliśmy do pułku, przebywającego na ćwiczeniach brygadowych poza garnizonem. Gdy dotarłem do wsi, gdzie kwaterował sztab pułku, pier wsze kroki skierowałem do plutonu łączności, dowodzonego przez porucznika Kulikowskiego. Wszystko, co mówił mi na dworcu, okazało się prawdą. Wachmistrz szef czekał na mnie ze wszystkimi rekwizytami, końmi i starszym ułanem Kozakiem. Zameldowaliśmy się z Kołodziejskim u dowódcy pułku, pułkownika dypl. Smoleńskiego, beliniaka, jednego z sie dmiu uczestników pierwszego patrolu Beliny. Niewysokiego wzrostu, czerstwy i dziarski, Smoleński przyjął nas uprzejmie i oświadczył, że będziemy mieli dość pracowity staż. P owinniśmy pełnić kilkakrotnie w czasie ćwiczeń rolę dowódcy patroli oficerskich, podjazdu i szwad ronu, by uzyskać należyty pogląd na możliwości kawalerii, jej zalety i niedostatki w nowocześnie pojmowanych akcjach bitewnych. Dowiedzieliśmy się, że staż będzie my odbywać w różnych szwadronach - Kołodziejski w drugim, ja w czwartym. Na zakoń262
czenie wyraził żal, że może nam przydzielić tylko te konie, które mieli ułani i zapytał, czy przywieźliśmy z sobą własne rzędy. Kołodziejski miał. Ja w odpowiedzi wręczyłem pułkownikowi list porucznika Kulikowskiego. P rze czytał uważnie i zapytał, skąd i jak dawno znam porucznika Kulikowskiego. P owiedziałem, że byłem jego instruktorem przed dziesięciu laty. „To się świetnie składa powiedział - w takim razie jest pan urządzony”. Szwadrony, do których byliśmy przydzieleni, kwaterow ały w innych wioskach. Wózkiem, ofiarowanym mi przez zaradnego wachmistrza szefa łączności, wraz ze swym ordynansem, który przyjechał ze mną, dotarliśmy do 4. szwadronu porucznika Gu cunajewa. Był to emigrant, góral kaukaski, który w ostatnich miesiącach wojny 1920 roku znalazł się w Wojsku P olskim. Tego dnia w szwadronie żegnano kończącego ćwiczenia księ cia Czetwertyńskiego. P ozostało jeszcze dwóch hrabiów: poru cznik Mielżyński i wachmistrz podchorąży Henryk Rostwo rowski. Oficer piechoty stanowił w tym towarzystwie nie lada sensa cję nie tylko dla kadry, ale i dla ułanów, tym bardziej że nie nosiłem (zresztą w ogóle nie miałem) ostróg. P rzez oficerów przyjęty zostałem z powściągliwą ciekawością, ale uprzejmie. P rzez Gucunajewa nawet serdecznie. Następne go dnia odbyło się przegrupowanie całej brygady na znaczną odległość. Rano moja pozycja w szwadronie znacznie się poprawiła dzięki star szemu ułanowi Kozakowi, który zameldował się z końmi. Wziąłem „Wizję” osiodłaną sportowo i ulokowałem się w kolumnie. Była to znana klacz, specjalistka od biegów z prze szkodami chluba suwalskiej brygady. P óźniej używałem obu koni - na większość zadań brałem jednak służbowego. P o kilku dniach zostałem dowódcą patrolu, który włamał się głęboko w ugrupowanie „nieprzyjaciela”, czyli 3. pułku szwoleżerów. Zapewne ktoś z owego pułku postanowił schwytać mnie żyw cem, bo zorganizowano coś w rodzaju polowania. Na szczęście miałem „Wizję”, na której po raz pierwszy brałem tak dużo przeszkód. Gdy moi prześladowcy zorientowali się, że to „ Wizja”, zaniechano harców, bo wiedziano, iż dogonienie jej było ponad siły przeciętnych koni. P ewnego razu, dowodząc podjazdem czy strażą przednią pułku, zauważyłem lądujący na łące obok drogi samolot (tzw. łącznikowy). P ogalopowałem w jego kierunku i ujrzałem porucznika Laskowskiego 263
którego dobrze znałem. P ieklił się na swego młodego obserwatora, że przez niego nie może wykonać zadania, polegającego na znalezieniu przeciwnika. Obserwator tłumaczył się, że coś mu się stało, że jest niezdrów. Laskowski poprosił mnie wówczas, bym poleciał z nim choć na pół godziny, bo może być kompromitacja. Sytuacja była niecodzienna. Nie wiedziałem, co począć, ale w końcu zwyciężyła chętka pola tania. P rzekonałem sam siebie, że jeżeli znajdę przeciwnika, to będzie można sensowniej się do niego zabrać. P rzekazałem dowodzenie podjazdu porucznikowi i polecieliśmy. Rzeczywiście, po 20 minutach nieprzyjaciel został wykryty. Wkrótce potem lądowaliśmy na wysokości podjazdu. Tym razem udało s ię. Taktycznie dawaliśmy sobie z Kołodziejskim radę, ale ja osobiście przeżywałem nieraz męki, nie wiedząc, co należy robić z końmi w sytuacji oczywistej dla każdego ułana. Kiedyś pro wadziłem w bród przez Narew cały zagon na Wiznę. Wiedzia łem, że należy napoić konie, ale jeśli się zatrzymam, stracę cen ny czas, jeśli zaś nie napoję, może być katastrofa. Młody pod porucznik, absolwent Grudziądza, nie potrafił mi nic doradzić, tym bardziej oficerowie rezerwy. Zacząłem w marszu gawędę z wachmistrzem, który zaproponował, by w czasie przechodze nia przez bród konie trochę pochłeptały wody, mimo że były spocone i w marszu. P ójdziemy potem kłusem i nic się nie stanie. Tak zrobiliśmy i obeszło się bez przykrych następstw. Znużenie, na które niejednokrotnie narzeka li oficerowie ka walerii, było śmieszna w porównaniu ze zmęczeniem oficera piechoty po kilkudziesięciokilometrowym marszu. Sam zresztą doświadczyłem tego na sobie. P o wielogodzinnym konnym marszu mogłem tańczyć przez większą część nocy i byłem zdolny, by w razie potrzeby kontynuować przerwany marsz. P o dobnie Kołodziejski na pozór wątlejszy ode mnie. P ułkownik Smoleński był wymagającym, przykładnym i su rowym dowódcą. Bardzo dbał o porządek w marszu, w szcze gólności zaś pilnował dyscypliny w ruchu taborów pułkowych. Za stwierdzony nieporządek w taborze w czasie marszu karał. Ciekawe, że przez wiele tygodni ćwiczeń nie wykonaliśmy ani jednej szarży. Gdzieś już pod koniec manewrów, rozgrywają cych się między Suwalską Brygadą Kawalerii a 29. dywizją pie choty, po meldunku, jaki otrzymałem o piechocie znajdującej się na 264
szosie, postanowiłem zaszarżować szwadronem, którego byłem dowódcą. Okazało się, że przed moją szarżą piechurzy zdążyli złożyć broń w kozły i spokojnie odpoczywali, ogłoszono już bowiem koniec ćwiczeń. Szarżę jednak przeżywałem, pa trząc na przerażone twarze piechurów, posądzających nas za pewne o utratę zmysłów, gdy wrzeszczą c napieraliśmy na nich. P o jakichś większych ćwiczeniach brygada miała „dniówkę”, którą wykorzystałem na załatwienie spraw osobistych w War szawie. P rzy okazji wpadłem do kolegi z pułku, porucznika rezerwy Krauzego, właściciela znanej w owych czasach wędliniarni znajdującej się na Nowym Świecie, i poprosiłem, by w ciągu kilku godzin przygotow ał dla mnie skrzynkę parówek i wysłał przesyłką ekspresową do wsi, w której mieliśmy kwate rować za dwa dni. P ragnąłem w ten sposób urozmaicić nader monotonny jadłospis, na jaki skazani byliśmy podczas ćwiczeń. P rzed wyjazdem do Warszawy porucznik Mielżyńs ki prosił mnie, bym zadzwonił do jakiegoś banku i uzyskane informacje przekazał natychmiast listownie jego żonie. Tak też zrobiłem. P o tygodniu, śmiejąc się, opowiadał, że jego żona otrzymała po raz pierwszy w życiu prywatny list zaadresowany: „Obyw. Zofia Mielżyńska, poczta Drzązgowo” - bez sakramentalnej „pa ni”, „jaśnie”, „hrabiny” lub choćby „wielmożnej”... P owiedzia łem żartem Mielżyńskiemu, że niech się jego żona przyzwycza ja, bo gdy znikną tytuły, nie będzie z tego powodu tak cierpieć jak inne. Tegoż dnia, którego wróciłem do szwadronu, nadeszła z War szawy przesyłka z parówkami. P oczciwy Ferdynand Krauze do łączył do nich w podarunku jakąś łososiową polędwicę i zna komitą kiełbasę. Było to tym dziwniejsze, że Krauzego raczej podejrzewałbym o skąpstw o. P ewnego dnia, jadąc w upalny dzień jedynie z luzakiem przez opustoszałą, biedną wieś, spotkaliśmy babuleńkę, którą poprosiłem o mleko. Kazała zaczekać i po dłuższej chwili wręczyła mi, siedzącemu na koniu, wielki garnek wspaniałego, chłodnego mleka. Wypiliśmy. Kiedy sięgnąłem po pieniądze, staruszka za częła robić mi wymówki, że ona się trudziła, wybrała najlepsze mleko, a ja ją chcę obrazić. Jakże może brać pieniądze za mleko od oficera, skoro dwóch jej wnuków jest właśnie teraz w wojsku! Ale nie wszyscy mieli taką pełną serdeczności postawę w sto sunku do znużonych wojaków. Kiedyś wjechaliśmy z tym sa mym 265
starszym ułanem Kozakiem do jakiegoś obejścia, znajdu jącego się na uboczu wsi, prosząc o coś do zjedzenia. Byłem rozjemcą i jechałem wówczas na odprawę do odległej miejsco wości. Wyszła do nas zdrowa, i - jak się okazało - pyskata niewiasta, która w czasie rozmowy pochwaliła się, że ma brata rotmistrza. Zapytałem o nazwisko i okazało się, że nie jest to jeszcze rotmistrz, ale dobrze mi znany porucznik Bohdanowicz z 1. pułku ułanów, kolega z podchorążówki, który nigdy nie przyznawał się, iż jest chłopskim synem. P o kwadransie zjedliśmy z Kozakiem kilka jaj na twardo i po pajdzie chleba z se rem. P onieważ oświadczyłem gospodyni, że znam jej brata, za stanawiałem się, czy nie urazi jej pytanie, co jesteśmy winni. Jednak zapytałem. Obliczyła bardzo słono, co najmniej trzykrotnie więcej, niżby wzięto za to w zajeździe. P o wręczeniu pieniędzy mój luzak przy wyjeździe z obejścia oświadczył: „Chociaż ona i siostra pana rotmistrza, to cholera i kutwa”. Że była siostrą porucznika Bohdanowicza, nie mogłem mieć ża dnych wątpliwości: miał on bardzo charakterystyczną urodę, a ona była do niego podobna jak jedna kropla wody do drugiej. Rejon manewrów brygady był wyjątkowo ubogi - dorzecze górnej Narwi i Biebrzy (Grodno, Augustów, Ossowiec, Łomża). Nawet w dniach wolnych od ćwiczeń, gdy należało więcej uwagi i troski poświęcić koniom, trudno było znaleźć wygodniejszą kwaterę. Już pod koniec manewrów po całodziennym przemar szu w deszczu i chlapaninie znalazłem się w jakiejś wsi przed kościołem, gdzie oczekiwał mnie ordynans zagubiony od dwóch dni z taborem pułkowym. Wielce uradowany zwiastował mi dobrą nowinę, że znalazł już dla mnie kwaterę u miejscowego księdza. P arafia była biedna i księżulo nienadmiernie zasobny, co widać było po umeblowaniu plebanii, ale, jak się okazało, miał doskonałą gospodynię - kucharkę, dysponującą nawet rakami, rybami oraz znakomitymi nalewkami. P rzemoczony i zziębnię ty, po przebraniu się i zjedzeniu wymyślnej kolacji wdałem się w ożywioną rozmowę z gospodarzem na tematy religiozna wcze, które były poruszane przez Ernesta Renana, Ignacego Radlińskiego i Andrzeja Niemojewskiego. Ksiądz okazał się bardzo oczy tany również i w literaturze wolnomyślicielskiej, dzięki czemu rozmowa przy kieliszku stała się ciekawsza i prze ciągnęła się do późnej nocy. Wiedząc, że prawo kanoniczne nie pozwala księdzu pić po 266
północy w dniu, w którym ma odprawić mszę (a była to sobota wieczór), wykorzystałem chwilową nie obecność mego intere sującego rozmówcy i ze dwa razy cofną łem wskazówki ściennego zegara z kukułką. Ksiądz, nie mając przy sobie zegarka, jedynie od czasu do czasu spozierał na wiszący nad kredensem. Dopiero gdy poczęło szarzeć, zorientował się, że dokonałem zapewne jakichś machinacji z czasomie rzem. Byłem już porządnie wyspany, gdy wrócił po swojej cotygodniowej sumie, by kontynuować biesiadę i gawędę. P rzed wyjazdem z plebanii zosta liśmy sowicie zaopatrzeni w różne specjały na resztę wędrówki, mimo mych bezbożnych poglądów i prawosławnego wyznania ordynansa i luzaka. W czasie ćwiczeń poznałem znajdującego się na stażu w 3. pułku szwoleżerów majora armii estońskiej Tombacka, który mia ł razem z nami rozpocząć studia w Wyższej Szkole Wojennej. Manewry skończyły się wspólnym bankietem dla oficerów 29. dywizji piechoty i Suwalskiej Brygady Kawalerii. Na dzień przed tym zebraniem wszyscy myśliwi z brygady pojechali na kuropatwy, które nastę pnego dnia stanowiły podstawowe danie uroczystego obiadu. W owych czasach szanujący się myśliwi nie sprzedawali upolowanej zwierzyny, lecz wykorzystywali ją sami lub obdarowywali nią przyjaciół i znajomych. Z rejonu manewrów pułk wracał do garnizonu marsze m podróżnym. Gdzieś po drodze odbyła się huczna zabawa. Atmosfe ra w pułku była bardzo dobra. Zgranie wśród oficerów i podo ficerów ogromne. Znamienne, że gdy cokolwiek ktoś z pułku dokonał, wszyscy to przeżywali. O swoich wobec obcych nie mówiło się źle. Każdy mógł liczyć na bezinteresowną pomoc kolegi. P o kilku tygodniach byliśmy wraz z Kołodziejskim uważani w pułku za swoich. To urzekało i zobowiązywało. Dyscyplina wśród ułanów była nieporównanie większa niż w innych bro niach (może prócz saperów). Każdy ułan zabiegał usilnie o to, aby nie przynieść pułkowi uszczerbku. Ułani bardzo dbali o konie, nie cofając się nawet przed drob nymi „pożyczkami” owsa stojącego jeszcze w mendlach. P rzy wkroczeniu do Suwałk pułk witany był uroczyście przez władze i publiczność, a w szczególności przez młodzież. Następnego dnia przeprowadzono ważenie koni. „P an Dziubdziuś” stracił 1/5 wagi.
267
O ile pamiętam z 640 kg spadł na 526 kg, ale był zdrów i wesół, jak orzekł weterynarz pułku. Korzyści wyniesione ze stażów były bezsporne. P oznałem zgoła odmienne od mego pułku środowisko. Od tej chwili zna cznie realniej widziałem możliwości wsparcia ogniowego, za pewnianego przez naszą artylerię o niewielkiej liczbie haubic i o ciągu konnym. Najbardziej uderzyła mnie nikła siła ogniowa pułku kawalerii i jego możliwości w natarciu po spieszeniu. Ciekawą ilustracją braku siły zaczepnej kawalerzystów po zwar ciu z piechotą była walka całej dwupułkowej brygady z batalio nem piechoty, występującym jako batalion strzelców pod dowództwem podpułkownika Kobylińskiego. Jego batalion trzy mał małe przedmoście na Narwi i nie sposób było go z niego wyprzeć. Co ciekawsze, jakimś zręcznym wypadem z przedmościa batalion ten „rozbił jeden z pułków, przesądzając tym o rezultatach akcji całej brygady. Wyniki tego ćwiczenia pamię tałem bardzo długo. P o powrocie ze stażów powierzono mi funkcję w rodzaju adiutanta taktycznego pułku. W rzeczy samej nie było to sta nowisko etatowe. Z tej racji brałem udział w ćwiczeniach aplikacyjnych na mapie, prowadzonych przez dowódcę dywizji. „Magiel” rembertowski zrobił mi doskonale. Dawałem sobie bardzo dobrze radę i mogłem wydajnie pomóc ćwiczącemu do wódcy pułku, Kazikow i Tumidajskiemu. P o raz pierwszy uświadomiłem sobie stopień zaniedba nia starszych kolegów, majorów. Jeszcze rok temu, będąc zupełnie surowym takty cznie, nie byłbym w stanie tego spostrzec. W tych jednak latach poziom przygotowania teoretycznego dowódców batalionów począł się szybko podnosić. Na kursy w Rembertowie posyłan o najzdolniejszych kapitanów. Decyzja o skierowaniu należała do dowódcy dywizji, który bardzo dbał o to, by jego kandydat nie wracał bez świadectwa ukończenia kursu. Kurs trwał około 6 miesięcy, w tym kilka tygodni było poświęconych sprawom ogniowym. Tuż przed wojną poziom przygotowania dowódców batalionów był wyjątkowo wysoki. Jestem skłonny twierdzić, że dowódcy tego szczebla byli lepiej przygotowani i sprawniejsi w działaniu zarówno od swych podwładnych, jak i przełożo nych. Oczywiście, mam na myśli stan przeciętny. P o uzyskaniu pewności o przydziale do Wyższej Szkoły Wo jennej jeszcze w ciągu lata przeprowadziłem się z P ragi na 268
Wierzbno, korzystając z dobrodziejstwa, jakim było stworzenie Funduszu Kwaterunku Wojskowego. Nie pr zypominam już sobie szczegółów, w każdym razie kłopoty związane z uzyskaniem kwatery w garnizonie, znajdującym się w dużym mieście, prze stały trapić żołnierzy zawodowych. Zapewnienie mieszkania wojskowemu było w tych latach obowiązkiem władz miejskich. W tym celu w magistratach zorganizowano odpowiednie refera ty. W takim właśnie biurze poprosiłem o przydział kwatery z dala od gwaru śródmieścia. Otrzymałem trzy niewielkie pokoiki z kuchnią na ulicy Krasickiego, przy której w 1934 roku stało prawie w szczerym polu kilka domów typu willowego. W tymże roku rozpoczęto zabudowę ulicy Odyńca. Wybrałem ten rejon świadomie, przekonany, że przynajmniej w jedną stronę do Wyższej Szkoły Wojennej będę chodził piechotą, po powrocie zaś do domu będę miał zapewnioną cis zę i świeże powietrze. Słuchacze Wyższej Szkoły Wojennej, przybywający spoza garnizonu warszawskiego, otrzymywali diety (około 10 zł dziennie), co przesądzało o ich doskonałej sytuacji materialnej w porównaniu z warszawiakami. Zapewne dlatego dowódca pułku w ostatnich 2 miesiącach polecił mnie zaszeregować jako adiutanta pułku, który otrzymywał 125 zł dodatku funkcyjne go, a zatem o 20 zł więcej od dowódcy kompanii. Drugi etap swej kariery wojskowej zakończyłem dość pomy ślnie. Braki, jakie miałem jeszcze przed rokiem w teoretycznym przygotowaniu z dyscyplin wojskowych, jakoś uzupełniłem. Mogłem ubolewać nad zjawiskiem, że nikt ze starszych i przeło żonych nie usiłował pomóc młodemu oficerowi, o którym wie dziano, że szykuje się do studiów w Wyższej Szkole W ojennej. P rzecież można mnie było powoływać choćby na ćwiczenia organizowane na szczeblu pułku dla oficerów sztabowych, a w pewnych okazjach również na takie, które organizował sztab dywizji, tym bardziej że w latach trzydziestych częstotliwość ćwiczeń aplikacyjnych na mapie i w terenie znacznie wzros ła. Nikt jednak o tym nie myślał, choć na egzaminie wstępnym do Wyższej Szkoły Wojennej otrzymałem po raz pierwszy w życiu do rozwiązania zadanie na szczeblu wzmocnionego pułku. W ostatnich dniach października z niecierpliwością oczekiwałem rozpoczęcia się roku szkolnego w Wyższej Szkole Wo jennej. P o doświadczeniach na kursie próbnym przekonany by łem, że jakoś dam sobie radę. 269
POSŁOWIE
GEN. B RYG. KAZIM IERZ M ŁODZIANOWSKI - urodzony 22 lipca 1880 r. w Woli Soleckiej w powiecie iłżeckim. Ukończył Wyższą Szkołę Tekstylno-P rzemysłową w Łodzi (wydział farbiarski). Odbył służbę wojskową w armii rosyjskiej i ukończył kurs oficerów rezerwy w tejże armii w roku 1901. Związany z organizacją bojową P P S znalazł się w Krakowie jako emigrant. P o 2 semestrach studium rolniczego przy UJ wstąpił do Akademii Sztuk P ięknych w Krakowie, którą ukończył z medalem. 4 sierpnia 1914 r. był już żołnierzem strzelców P iłsudskiego. Z kolei w I. pułku piechoty legionów był dowódcą plutonu, kompanii i adiutantem batalionu oraz pułku. Z tego okresu posiada świetną opinię bojową. Między innymi zasłużył na sformułowanie „odwaga nieustraszona”. Następnie internowa ny w Beniaminowie. W 1918 r. dowodził kompanią w 5. pułku piechoty legionów w walkach o Lwów. Z kolei kończy kurs wojenny szkoły sztabu generalnego. W 1920 r. pełni funkcję kwatermistrza 1. armii i za sprawność ujawnioną w czasie odwrotu spod Kijowa zostaje wyróżniony. Następnie zostaje mianowany komendantem Szkoły P odchorążych w Warszawie. W tej roli okazał się sprawnym organizatorem o znacznej kulturze umysłowej i rzadko spotykanej pracowitości. We wszystkim co robił był zadziwiająco przykładny. Świadectwem tego było jego zachowanie się na oczach podchorążych w obozie rembertow skim. Na skraju pola namiotowego (podchorążowie spali w na miotach mieszczących 270
cały pluton) stał maleńki baraczek, taka większa psia buda, w której spał i pracował komendant. Można się mu było przyglądać godzinami, siedzącemu w cieniu dębu nad papierami i książkami. Brał stale udział w ćwiczeniach na poligonie. Nic nie mogło ujść jego uwadze. Wiedział co czytają podchorążowie i zapewne kadra, jeśli korzystali z dobrze za opatrzonej biblioteki (kiedyś zapytał mnie czy rozumiem treść „Kapitału”, którego I tom wypożyczyłem z tejże biblioteki - był to dowód, że przeglądał wykazy wypożyczonych książek). Zawsze starannie ubrany i nienadużywający słowa - przynajmniej w oczach nas podchorążych. Wymagający, nawet surowy. Za spóźnienie na zbiórkę po złożeniu broni w kozły, może pół minuty, zostałem ukarany wraz z kolegą Alfonsem Siudą wstrzymaniem awansu na starszego Strzelca - co gorsza automatycznie w dniu święta podchorążego w dniu 29 listopada 1923 r. pozbawion y oczekiwanego tytułu podchorążego. Oczywiście zrobił to świadomie, bo obwieścił swą wolę o ukaraniu wobec całego rocznika Szkoły P odchorążych (1923-24) siedząc na koniu przy „forcie mokotowskim” wobec kilkuset kandyda tów na przyszłych dowódców różnych rodzajów broni (był to kurs unifikacyjny). Nigdy o to nie miałem do niego żalu ani pretensji. Zapewne uważał, że jest to odpowiednia chwila do zaakcentowania znaczenia sprawności i terminowości. Innym znów razem byłem przypadkowym świadkiem głośne go monitu udzielanego mjr. dypl. Tadeuszowi P ełczyńskiemu dowódcy batalionu Szkoły P odchorążych w 1924 roku w Rem bertowie - w czasie alarmu zarządzonego przez Młodzianow skiego. W tych latach komendant szkoły ściśle przestrzegał przepisów regulaminowych w ubiorze, spędzaniu wolnego cza su, trybu wydawania przepustek. Zapobiegało to uprawianiu protekcji w udzielaniu zwolnień, a także wynoszenia się za możniejszych przez noszenie własnych czy ozdobniejszych mundurów. Wszyscy musieli mieć ołowiane guziki, jakie fasowaliśmy z mundurami. P odobnie skarbowe orzełki na czapkach. Różnice były jedynie we własnym obuwiu wyjściowym i własnych rękawiczkach. Bardzo sobie to wówczas ceniłem bo nie miałem grosza poza żołdem i gdyby wolno było nosić własne wężyki, orzełki czy ozdobniejsze guziki lub okucia na daszku czapki rogatywki, nie mógłbym sobie nic sprawić. P rzemówienia komendanta Młodzianowskiego wypowiadane 271
w momentach uroczystych i w sytuacjach, kiedy się coś w szkole wydarzyło ciekawego i nieoczekiwanego, były pełne treści, w doskonałej formie i pouczające. Nie nadawały się do naigrywań ani żartów. Toteż, choć warunki w szkole za jego czasów były trudne, uciążliwe, nawet nieubłaganie surowe, to na wiadomość, że odchodzi ze szkoły nie cieszyliśmy się - mam tu na myśli starszych, którzy przebyli w niej 2 lata czy choćby ostatni rok. Odszedł na stanowisko wojewody poleskiego do Brześcia, otrzymując równocześnie tytularny stopień generała brygady. P o niespełna 2 latach powołano go na stanowisko ministra spraw wewnętrznych w rządzie Bartla -P iłsudskiego. Zmarł w 1927 roku. Opinia wystawiona za rok 1923 dla ppłk . przydzielonego do sztabu generalnego Kazimierza Młodzianowsk iego przez ówczesnego j ego przełożonego gen. bryg. Stanisława Wróblew sk iego o rzek ła, iż j est wybitnym of icerem sztabowym umiej ą cym uczyć i wychowywać, i nadaj e się na dowódcę pułk u, a na wet piechoty dywizyj nej . Zasługuj e również na uwagę opinia wystawiona 26.1.1921 r. przez płk . sztabu generalnego dr . Ma riana Kuk iela za czas od 1 .IX. 1919 r. do 31.1.1921 r. Stwierdza ona, że posiada „charakter niezwykle prawy i silny, wielk ą po wagą moralną, siłę woli, wysok i poziom etyczny i ideowy. W służbie pełen poświęcenia, niestrudzony, wymagający od siebie i innych... Karny, służbista, wymagaj ący, surowy ale spra wiedliwy w stosunk u do podwładnych, wychowawca znak omi ty, prowadzi k orpus of icersk i silną ręk ą z ciągłą trosk ą o j ego dosk onalenie. Odwaga nieustraszona. W początk ach woj ny polsk iej dzielnie prowadzi baon pułk u 5. pp pod Lwowem. W 1920 r. oddał duże usługi j ak o k watermistrz I armii. ” PŁK. DYPL. GUSTAW PASZKIEWICZ ur. w 1893 r. w Wasiliszkach. P o 6 klasach gimnazjum wstąpił do oficerskiej szkoły w Wilnie w 1913 r., którą ukończył w grudniu 1914 r. Szybko znalazł się na froncie. Mia ł opinię odważnego oficera o czym świadczyły otrzymane przezeń rosyjskie ordery bojowe św. Stanisława, Anny i Włodzimierza. W 1917 r. uzyskał sto pień podpułkownika i znalazł się w 1. korpusie J. Dowbora Muśnickiego. P o rozbrojeniu przybył do kraju i w ok resie organizowania I. dywizji poznańskiej przez gen. Dowbora Muśnickiego mianowano go dowódcą 1. pułku wielkopolskie go, z którym odbył całą kompanię w 14. dywizji piechoty – aż do 272
rozejmu w 1920 r. P o wojnie wrócił z pułkiem do garnizonu w Lesznie. P ułki 14. dywizji zostały odznaczone orderem Virtuti Militari - za najlepszy uchodził pułk dowodzony przez niego. Nic dziwnego, bo gros żołnierzy tego pułku stanowili doświad czeni wiarusi, którzy przeżyli wszystkie okropności ofens yw niemieckich, łącznie z Verdun, a ponadto własne powstanie wielkopolskie. P o prostu kadra i szeregowi tego pułku znali znakomicie rzemiosło wojenne i świetnie wykorzystali sprzęt będący w ich użyciu. On z kolei był rzeczywiście śmiały, odwa żny, niepowszednio ambitny i skłonny do ryzyka. Nie należy się zatem dziwić, że uzyskiwał znakomite rezultaty, o czym świadczyły jego trzy Virtuti Militari (V, IV i III klasy). W całej armii polskiej tak odznaczonych było jedynie trzech oficerów. Obok niego jeszcze ge n. Stefan DąbBiernacki oraz gen. bryg. Zygmunt P iasecki. Lata prezydentury Stanisława Wojciechowskiego były wielce niespokojne. Ustawiczne strajki, wybuch prochowni w Cytade li, starcie z wojskiem w Krakowie, galopująca inflacja - wszystko to stanowiło o nadmiernie podgrzanej atmosferze, której ilustracją było ustąpienie W. Witosa, szefa rządu wydającego się szczególnie mocnym w Sejmie w roku 1923. Mur okalający Szkołę P odchorążych był odległy niespełna 100 m od wrót Belwederu, a jeszcze bliżej od wartowni belwederskiej. Nic dziwne go, że w dniach szczególnie napiętej atmosfery politycznej w Warszawie, w szkole robiono nocne alarmy i podchorążowie przygotowywali amunicję i ciężką broń na wypadek wyrusze nia, a karabiny i oporządzenie wieszali na swych łóżkach. Raz zarządzono alarm w czasie jakiegoś balu Szkoły P odchorążych. Kolejno wszyscy biegaliśmy do sal sypialnych, by po przygotowaniu broni i ekwipunku powrócić na salę balową w sposób nie zwracający niczyjej uwagi. Wiara, że garść podchorążych pozo staje w dyspozycji komendanta oddanego prezydentowi, była słuszna. (P rzekonano się o tym w dniu zamachu majowego.) Dlatego z chwilą, gdy ministrem spraw wojskowych mianowa no gen. Sikorskiego zadbał on o zmianę na tym stanowisku, bowiem Młodzianowski nie dość, że był żołnierzem I brygady legionów, ale szczególnie oddanym marszałkowi choćby z racji swoich wieloletnich z nim powiązań. Wybór zatem płk. P aszkiewicza nie był przypadkowy, a celowo przemyślany. W opinii wystawionej płk. P aszkiewiczowi za rok 1924 ówczesny minister W. Sikorski napisał 273
wiele pochlebnych rzeczy o nim z tym, iż obawia się, czy da sobie radę na tym stanowisku wymagają cym wielkiego doświadczenia życiowego i zdolności wychowa wczych. (W tym dopisku ministra do opinii P aszkiewicza jest cały Sikorski - jakby się chciał asekurować przed zarzutami, że wyznaczył na to stanowisko zupełnie nieprzygotowanego człowieka.) Było to dopiero 4 lata po wojnie. Nowy 31-letni komendant nie był związany z żadną sitwą legionową . Nie miał również zbyt rozległych stosunków towarzyskich, społecznych czy kulturalnych. P lotkarze utrzymywali, że swą przyjaciółkę z Leszna sprowadził wraz z jej mężem do Warszawy. Słowem ubogi szlachcic bez koneksji nie był potencjalnie groźny, a powinien być raczej ministrowi wdzięczny za tak piękne stanowisko. Oczywiście dokonując tego - jakże trafnego dla ministra wyboru - nikt nie myślał, czy nadaje się na stanowisko wychowawcy młodego pokolenia oficerów. Co prawda był już w wojsku około 10 lat, z tego prawie 7 lat na wojnie i 3 lata pokojowego dowodzenia pułkiem w małym garnizonie. Nie nastręcza to jednak szczególnej okazji do pogłębienia swej wiedzy, oczytania, poszerzenia zainteresowań odpowiadających posiadanej godności. Nic też dziwnego, że wszystkie owe braki w wykształceniu, ogólnej kulturze umysłowej, braku wiedzy o wychowaniu już dorastających ludzi, szybko zostały ujawnione. W oczach tych, którzy pamiętali włodarzenie w szkole Młodzianowskiego i mogli je porównać z działalnością nowego komendanta zarysowała się ogromna różnica. Oczywiście nie widzieli tego kur sanci ostatniego rocznika, zarówno podchorążowie jak i ofice rowie wielomiesięcznych kursów, przeszkalani w tej uczelni. P o kilku tygodniach pracy płk. P aszkiewicza w opozycyjnym i wielce radykalnym organie piłsudczyków redagowanym przez Wojciecha Stpiczyńskiego, w „Głosie P rawdy” ukazał się ob szerny artykuł pt. „Watażka jako pedagog”, w którym między innymi wyśmiewano formę kontroli uprawianą przez komen danta dla sprawdzenie stopnia przyswojenia przez podchorą żych materiałów wykładanych w szkole, i to jednego dnia z 12 przedmiotów. Nam starszym nade wszystko nie podobał się nadmierny liberalizm w traktowaniu przepisów o mundurowa niu, ponieważ nowy komendant pozwalał na kupno ozdobnych i kosztownych patek do kołnierzy mundurów, orzełków do czapki i guzików do wszelkiego odzienia wyjściowego. P onadto wprowadzono śmieszne wstawki 274
do musztry niepasujące do starego protokołu, do którego nie dość, że przywykliśmy w szkole, ale wydawał nam się nieporównanie mądrzejszy od wprowadzanych nowości. Najbardziej piekliliśmy się na pomysł płk. P aszkiewicza, by po każdym udziale szkoły w jakiejś para dzie (a bez niej się nie obeszło) zbierać ją po powrocie do gmachu szkolnego na jednym z dziedzińców, gdzie komendant dosiadając rumaka wygłaszał sakramentalne podziękowanie: „P odchorążowie - dziękuję wam za doskonały marsz i wzorową postawę”. Dopiero po tej przemowie rozchodziliśmy się - jeszcze z bronią - do swoich kompanii klnąc jak szewcy. (Wszystkie „marsze” odbywały się z bronią, tornistrami i w hełmach, i jeśli było ciepło dawało się to setnie we znaki.) Nowy komendant nie czytywał książek pod dębem na oczach podchorążych. Miał zapewne nieco inne zaintereso wania. Jego przemówienia nie stanowiły okazji do przemyśleń, ale nastrę czały często sytuacje wykorzystywane przez prześmiewców. Ale o dziwo był bardzo łubiany przez najmłodszych podchorążych urzeczonych pełną uroku legendą o jego niepowszednich wy czynach bojowych. W czasie wypadków majowych zachował się przyzwoicie. Nie uległ namowom Wieniawy by się opowiedział po stronie marszałka (jeszcze przed zamachem) i przyprowadził szkołę podchorążych (kurs unifikacyjny - a więc 300 chłopców) z Rembertowa do Warsza wy, obok zgrupowanych przed mostem P oniatowskiego (po praskiej stronie) oddziałów oddanych marszałkowi. P o kapitulacji w Wilanowie szkoła powróciła, by kontynuować program szkolenia, a P aszkiewicz potraktowany wielkodusznie - podobnie jak Anders - został mianowany dowódcą piechoty dywizyjnej 24. dywizji piechoty dowodzonej przez gen. Wacława Scewolę -Wieczorkiewicza w Jarosławiu. Niespełna 2 lata po opuszczeniu pułku został tak zwanym „pe dekiem”, a więc awans wyraźny. Kilka tygodni później płk P asz kiewicz, wielce honorowany przez mieszczaństwo warszawskie spod znaku endecji, pozwolił sobie na szczególny akt w formie wiernopoddańczego listu otwartego, który nie wywarł najlep szego wrażenia na bardziej myślących patriotach. P o prostu chciał sobie pomóc w ułożeniu stosunków nie tyle z marszałkiem, ile być może z jego złośliwymi i dociekliwymi uczniami. W każdym razie za życie marszałka nie został promowany na 275
generała w odróżnieniu od płk. Andersa, którego mianowano w 1934 r. Tym listem P aszkiewicz rozpoczął naukę upolityczniania się i już nie zszedł z tej drogi, aż do śmierci. Ilustracją tego może być jego wyjątkowe zaangażowanie się w zabiegi pacyfikacyjne przeprowadzane w Tarnopolszczyźnie oraz jego osobista akcja w intensyfikacji „polszczenia" tych terenów. W czasie wrześniowych zmagań z Niemcami nie odegrał poważniejszej roli i raczej się „zbajal” niż wyróżnił. Dość rychło znalazł się we Francji, gdzie w pierwszej fali przydziałów służbowych został pominięty. Dopiero w 1940 r. otrzymał dowodzenie brygadą w Szkocji. Był również przez jakiś czas na sta żu u Brytyjczyków i wsławił się swą antyrosyjskością - by z kolei w kilkanaście miesięcy później począć wybierać się do kraju - choć nie tak wyraźnie jak czynił to Boruta. W marcu 1945 r. pełniący obowiązki naczelnego wodza gen. Anders zwolnił go z czynnej służby i bodaj wyprowadził z kapituły or deru Virtuti Militari. Do kraju wrócił 23.XI. 1945 r. i otrzymał dowództwo 18. dywizji piechoty rozlokowanej w Białostoc kim. Dowodził nią do 1947 r., do chwili objęcia stanowiska dowódcy warszawskiego okręgu wojskowego. Był nim do 1949 r. aż do przeniesienia w stan spoczynku (bodajże równocześnie otrzymał przydział na głównego łowczego w minister stwie leśnictwa). Sądzę, że o przeniesieniu w stan spoczynku (miał dopiero 55 lat) zadecydowały materiały zebrane o jego politycznej działalności w przedwojennej Tarnopolszczyźnie. Zmarł wkrótce. Z mojej klasy Szkoły P odchorążych (kurs unifikacyjny, klasa 54), z której rozeszliśmy się do różnych szkół oficerskich stosunkowo sporo jej absolwentów ukończyło później Wyższą Szkołę Wojenną. Z piechoty: Franciszek Herman, Józef Kuropieska, Stanisław Jachnik, Albin P otocki; z artylerii: Tadeusz Kolasiński, Lucjan Hajewski, Romuald Struczewski, Tade usz Kankofer; z kawalerii: Eugeniusz Czarnecki, Tadeusz Radziukinas; z saperów: Ryszard Małaszkiewicz. Było tu stosunkowo więcej dyplomowanych niż z innych roczników. Ciekawym w tym względzie był zespół pierwszych dwóch normalnych promocji Oficerskiej Szkoły P iechoty (przez normalność pojmuję 3-letni okres nauki łącznie z kursem unifikacyjnym). W roku szkolnym 1924-25 stanowiliśmy ze starszym roczni276
kiem - a więc drugą normalną promocją (my byliśmy trze cią) jedną kompanię, która łącznie z Gruzinami i piechurami miała mniej niż 100 słuchaczy. Otóż ten zespół miał wyjątkowo wielu późniejszych oficerów dyplomowanych: Stanisław Nie wiarowski, Marian Łowiński, Józef Kołodziejski, St efan (III) Dobrowolski, Tadeusz Grzeszkiewicz, (druga promocja), z kolei Franciszek Herman, Józef Kuropieska, Stanisław Jachnik, Albin P otocki i ponadto trzech Gruzinów. Łącznie 12, w tym 9 piechurów P olaków z liczby około 90-ciu. Stanowiło to dość znaczny odsetek, chyba najwyższy pośród wszystkich roc zników. Z zespołu wykładowców instruktorów zatrudnionych w ów czesnej podchorążówce w Warszawie (łącznie z Oficerską Szko łą P iechoty - mającą niewielu słuchaczy) również sporo ukoń czyło Wyższą Szkołę Wojenną. Z mojej drugiej kompanii (1923 -24) było ich trzech: por. Zygmunt Jarski, por. Edmund Ginalski, ppor. Henryk P iątkowski. Z innych dochodzą: Kwie ciński, Leśniak, Kornaus, Kawałkowski, P aszkowski, Skłodowski i Mercik. Zastanawiałem się niejednokrotnie czym nale ży tłumaczyć ów pęd do studiów w szkole wojennej wśród tych roczników. Niewoliło to do wyrzeczeń bez szczególnej nadziei na jakieś rekompensaty. P od koniec lat dwudziestych i tym bardziej już trzydziestych warunki pracy w pułkach były zna cznie lepsze. P o prostu wygodniejsze. Nie dość, że były liczniejsze obsady oficerskie w pułkach, to nieporównanie lepsi, spra wniejsi w pracy i lepiej wykształceni byli również i podoficerowie. A mimo to napływ był znacznie mniejszy. Trudno powie dzieć, ale nie sądzę, by w pełni negować brak jakiegokolwiek wpływu komendanta Młodzianowskiego na postawę jego wychowanków z owej naprawdę trudnej szkoły. Myślę, że coś z je go postawy filozofa i żołnierza zostało w podejściu do służby i ważnych decyzji w późniejszych latach w pracy jego wychowanków. Jednym z najciekawszych ludzi, jakich spotkałem w Szkole P odchorążych, wydał mi się KPT. DR WŁADYSŁAW GERGOVICH - młodszy lekarz szkoły. Któregoś dnia zimowego, podczas ostrych styczniowych mrozów poczułem się źle i po stanowiłem pójść do lekarza. P rzed rozmową z nim wszystkim petentom mierzono temperaturę. Cwaniacy coś tam wyczyniali z 277
termometrami. Nie miałem o tym pojęcia i dlatego miałem jedynie 36 z małymi kreskami. Na pytanie kpt. Gergovicha co mi jest , oświadczyłem, że od kilku dni pragnę się wyspać w cie ple. Usłyszałem „dobra” - i dostałem polecenie położenia się do łóżka. P iątego dnia pobytu usłyszałem od tegoż lekarza prze glądającego chorych przy moim łóżku - „odlot sokoła”. P o południu wróciłem do kompanii wielce wdzięczny panu doktorowi za wyspanie. P o kilku dniach na dorocznym balu szkoły, który w owych czasach stanowił w stolicy nie byle jakie wyda rzenie towarzyskie - o czym świadczyły notatki w pismach - przekonałem się, że najlepszym mazurzystą, i to o klasę przera stającym innych tańczących mazura, jest mój dobroczyńca pan kpt. Gergovich. W latach 1932 34 mjr Gergovich odbył studia w Wyższej Szkole Wojennej z bardzo dobrym wynikiem i wśród nas interesujących się tą uczelnią wsławił się tym, że na swym kursie okazał się wyjątkowo uzdolniony, nie tylko w zagadnie niach taktycznych, ale i operacyjnych. W opinii wystawionej po ukończeniu Wyższej Szkoły Wo jennej podpisanej przez gen. T. Kutrzebę 24.X.1934 r. czytamy: „Zdolny, bardzo inteligentny, umysł żywy i lotny. Pracowity i pilny. Pracuj e gorliwie i z zainteresowaniem, poczucie obo wiązku bardzo wyrobione... Zdyscyplinowany, loj alny bez za rzutu. Poczucie k oleżeństwa bardzo rozwinięte... Charak ter dodatni, szlachetny, ideowy. Żywość uczuć wyra źnie zaznaczo na. Energiczny, przedsiębiorczy, nie zask lepia się w rutynie, siła woli wyrobiona. Bardzo ambitny, w obej ściu delik atny i tak towny... Zagadnienia uj muje syntetycznie, odróżnia sprawy za sadnicze od mniej ważnych... Poczucie rzeczywistości wyrobio ne - ocenia prawidłowo możliwości woj enne, wyczuwa trud ności wyk onawcze. Pracuj e szybk o, orientacj a bystra. W zespo le pracuj e bardzo dobrze, samodzielnie" . W rubryce uzdolnienia taktyczne i operacyjne: „Of icer ten po siada bardzo duże uzdolnienia t ak tak tyczne j ak i operacyj ne. Należy w Wyższej Szk ole Woj ennej do naj lepszych słuchaczy w tym k ierunk u. Zagadnienia k watermistrzowsk ie opanował bardzo dobrze. Nadaj e się bardzo dobrze do szk olnictwa i na wszelk ie przydziały sztabowe. Ocena ostateczna: bar dzo dobry. Nadaj e się na stanowisko k ierownicze i wyk onawcze służby zdrowia w WJ i w wyższych związk ach. Kutrzeba ” 278
Nie pomnę już roku - ale w czasie jakichś ćwiczeń międzydywizyjnych zamknąłem swą kompanią, wspartą ckm-ami, wyjście z dużego kompleksu leśnego. Sam stałem na końcu traktu leśnego, by w wypadku forsowania wyjścia siłą nie dopuścić do pokaleczenia koni ślepakami. A tu nagle zza zakrętu leśnego wyłania się na prostej wielka kolumna konna składająca się z kilku szwadronów. Wyszli nagle bez ubezpieczenia. Na czele oficerowie, a wśród nich mjr Gergovich, który patrząc na mnie wykrzyknął „gdybym na księżycu wylądował, to na pewno spotkałbym pana”. P o uzgodnieniu obu stron kolumna zawró ciła. W czasie wojny płk Gergovich pełnił funkcje szefa sanitarne go armii „Kraków”. Znakomicie zorganizował centrum szpitalne w Zamościu, budząc ponoć pod względem organizacji podziw u Niemców, którzy je przejęli od Gergovicha. Sam ry chło zbiegł na Zachód, gdzie już w Anglii został szefem służby zdrowia P olskich Sił Zbrojnych. Zmarł na Zachodzie. Spośród pięciu oficerów, jakich miała moja 2. kompania Szkoły P odchorążych w 1929 roku, najmniej przez nas lubianym okazał się dowódca 2. plutonu (było ich 4) POR. E. G., ponieważ wydawał się nam wszystkim nazbyt nudny. P racowity, służbista, akuratny, niczego nie darowujący, stale pouczają cy i czyniący uwagi, na nieszczęście miał zabawną wymowę pobudzającą wielu śmieszków do przedrzeźniania go. N p. „Światło się świeci i świeci, a woda się leje i leje”. Był przy tym harcerzem. Bardzo ambitny - zapewne przekonany, że dzięki swej sumienności, pilności, solidności i wzorowym przestrzega niem przepisów jest nieporównanie lepszym od innych. Nie wiem, ile razy usiłował się dostać do Wyższej Szkoły Wojennej, w której słucha czem był w latach 1932-34. I oto w tym środowisku, mimo swoich niepowszednich zalet, ujawnił wyraźnie swe niedostatki. W każdej szkole, mimo woli, bardziej pozyskują sympatię wykładowców pilni, solidni, zawsze gotowi do odpowiedzi słuchacze. Nic dziwnego, że wielu, którzy znali E. G. z klasy, było o nim dobrego mniemania. Gorzej znacznie wypadał w oczach prowadzących ćwiczenia i gry - szczególnie w terenie. Świetnie ujawnia to treść karty kwalifikacyjnej wieńczącej studia w Wyższej Szkole Wojennej:
279
ogólna - inteligencj a ponad przeciętna. Zdolności duże, umysłowość zawiła, sk omplik owana, sk łonna do f antazj i czasem niezrozumiałej (w ostatniej redakcji prze kreślono - „do fantazji czasem niezrozumiałej” i dopisano słowo „nierealności”). Pracowitość wyj ątk owa, dyscyplina i loj al ność bez zastrzeżeń. Fizycznie bardzo wytrzymały, nerwowo opanowany. W rubryce zalety i wady charak teru: charak ter bardzo prawy, bardzo samodzielny. Uparty. ” W charakterystyce szczegółowej: „Zestawia bardzo sumiennie, gubi się j ednak w szczegółach. Nie dość syntetyczny. Duża doza subiek tywiz mu wymaga sprawdzenia czy w powierzonej mu pracy nie ma zbyt indywidua lnych pomysłów. Ref eruje rozwlekle. Przy tym wymo wa trudna, ciężka do zrozumienia. Brak poczucia rze czywistości. Pomysły często nierealne, w k tórych możność rea lizacj i wierzy. Redaguj e przeciętnie, niezupełnie j asno. Pisze chętnie i dużo. Szybk ość w pracy przeciętna. Orientuj e się na ogół dobrze. Pracu j e bardzo of iarnie, lecz ef ekt pracy średni. Swoista oryginalność poglądów i trzymanie się swego zdania utrudnia niek iedy współpracę. ” W rubryce uzdolnienia taktyczne i operacyjne: „uzdolnienia tak tyczne średnie, osłabione w dużym stopniu brak iem poczu cia rzeczywistości. Uzdolnień operacyj nych nie posiada. W za gadnieniach k watermistrzowsk ich orientuj e się wystarczaj ąco. Ocena ostateczna po zak ończeniu k ursu: dostateczna. Do pracy w sztabach wielk ich j ednostek nie nadaje się. Użyty w sztabie W.J. mógłby s ię stać pośmiewisk iem. Może być użyty z k orzyścią w Woj sk owym Instytucie Nauk owo -Wydawniczym, w Biurze Historycznym. Ewentualnie na podrzędnym stanowisk u w DOK. (w ostatecznej redakcji „użyty w sztabie wielkiej jednostki mógłby stać się pośmiewiskiem” - zostało skreślone - JK). 24.X.34 r. Kutrzeba." Rzeczywiście nie otrzymał przydziału do sztabu W.J. Tuż przed wojną i w oczach jej trwania pracował w kolejnictwie wojskowym. Wojnę przeżył w obozie jeńców, najdłużej do koń ca w Woldenbergu, w którym odegrał pożyteczną rolę jako kierownik biura sekretariatu komisji oświatowej organizującej wszelkiego rodzaju kursy, prace naukowe. Robił to doskonale przez wiele lat. P o opuszczeniu obozu szybko się znalazł w Ludowym Wojsku P olskim, w 9. dywizji piechoty, której został nawet dowódcą. Następnie otrzymał przydział do sztabu okrę gu „Charakterystyka
280
warszawskiego - był więc moim podwładnym. P onoć stale na mnie narzekał i przypominał, że kiedy on był porucznikiem, to ja w 1923 r. ledwo rekrutem. Kiedyś dowódca okręgu, do którego docierały wieści o jego utyskiwaniach, przyszedł do mnie (jako do szefa sztabu okręgu) proponując, by go oddać do dyspozycji departamentu personalnego (a były to już kiepskie czasy dla wrześniowców). Oświadczyłem gen. Janowi Rotkiewiczowi, że nie należy tego robić. Ja przynajmniej wiem, co on o mnie opowiada i mnie to zgoła nie szkodzi. P ojmuję jego rozżalenie, bo rzeczywiście byłem jego rekrutem. Z kolei byliś my kilka lat wspólnie w jednym obozie jenieckim i mnie nie wypada, abym przykładał rękę do niekorzystnych dlań zabie gów. Dowódca się zgodził. Wkrótce postały stworzone okręgowe ośrodki szkolenia oficerów rezerwy. Dla tego, który powstał w Lublinie, komendant tego ośrodka miał generalski etat i tam go zadysponował dowódc a okręgu gen. Rotkiewicz. Nie wyżyte ambicje zawsze pobudzały pana E. G. do udziału w różnych akcjach. Między innymi został w Warszawie preze sem stowarzyszenia Woldenberczyków. Znany był również powszechnie w środowisku wrześniowców, bo 1 września 1981 ro ku spotkałem go na zebraniu poświęconym rocznicy wrześ niowej w Komitecie Centralnym partii, podczas którego zabrał głos przypominając swoje rady wypowiedziane na jakimś służbowym zebraniu czy odprawie na kilka lat przed wojną, które ku jego wielkiemu żalowi nie zostały uhonorowane. Na V Kongresie ZBoWiD-u spotkałem gen. Szaciłę. Gdy mu mówiłem, że mało jest zaproszonych żołnierzy września, to generał zgadzając się ze mną dodał, że należało właśnie zaprosić pana E. G.. Dla mnie to świadczyło, że pułkownik jest dobrze widziany w kołach miarodajnych - co mnie zgoła nie zdziwiło, bo kiedy bodaj pierwszy raz w 1946 czy 47 roku usłyszałem, że pan E. G. jest członkiem partii, to zdziwiłem się wtedy niezmiernie - bo tak bardzo ten pobożny skaut nie pasował do roli rewolucjonisty, a z kolei budowniczego ładu. W Komitecie Centralnym był w mundurze. Ostatnio mieszka w Domu Rencistów czy Inwalidów ZBoWiD-owców. Spośród kolegów starszego rocznika Oficerskiej Szkoły P ie choty bardzo ciekawym i dość popularnym poza szk ołą, z powodu jego ożywionej działalności harcerskiej, był M ARIAN ANTONI 281
ŁOWIŃSKI. W okresie międzywojennym, jako harcmistrz, wielokrotnie był komendantem obozów harcer skich w kraju i za granicą (Jamboro). Nie pił. Nie wiem, jak to się stało, że po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej został mianowany pierwszym oficere m sztabu dywizji u gen. Młota -Fijałkowskiego, dowódcy 18. dywizji piechoty, znanego w całej armii „śmirusa”. Znany był z tego, że w ciągu roku odbywał jednorazowy post pijacki przez 40 dni. P onoć generał uważał przydział Mariana Łowińskiego za niesmaczny żart, gdy się przekonał, że Marian nigdy nie tknął gorzały. Ktoś mu z na szych kolegów rówieśników już w czasie jego służby w dywizji w Łomży doradził, by nie drażnił generała i od czasu do czasu nie pogardził choćby kieliszkiem czy szklaneczką wina. P onoć tak kiedyś zrobił, co generała uradowało. P ozwoliłem sobie odszukać jego kartę kwalifikacyjną zawie rającą opinię po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej: „Bard zo zdolny i inteligentny. Umysł lotny. Pracowitość, pilność, dyscyplina wewnętrzna, loj alność - bez zastrzeżeń. Bardzo duża wytrzymałość f izyczna. Nerwowo zupełnie opanowany. Cha rak ter bardzo prawy. Pełen inicj atywy. Bardzo duże poczucie godności osobistej . W pracy samodzielny i przedsiębiorczy: ze stawia elementy dla dowódcy zupełnie dobrze. Ref eruje spo kojnie, j asno i zwięźle. Bardzo dobra wymowa. Duże poczucie rzeczywistości... przewiduj e tarcia w wyk onaniu. Technik ę rozk azodawstwa opanował zupełnie do brze. Redaguj e j asno i zwięźle. Orientuj e się z łatwością w nowych zagadnie niach. Bardzo wartościowy współpracownik w sztabie. Umie również dobrze zorganizować pracę. Posiada duże uzdolnienia tak tak tyczne j ak i operacyj ne, musi j ednak pracować j eszcze n ad ich pogłębieniem. Zagadnienia k watermistrzowskie opa nował zupełnie dobrze. Ocena ostateczna po zak ończeniu k ur su: dobry. Nadaj e się w zupełności na of icera sztabu dywizj i. Może być użyty również we wszystk ich innych działach pracy sztabu. 24. X. 1934. Kutrzeba gen. brygady." Nie wiem co robił w czasie wojny. Zginął w Związku Ra dzieckim. Opinie końcowe posyłane do szefa sztabu generalnego przez komendanta Szkoły Wojennej były bardzo zróżnicowane. Nie wiele bardzo dobrych, a na niektórych kursach bardzo dużo 282
dostatecznych. P rzykładem opinie płk. E.G. może być jeszcze opinia rotmistrza M.G., którego poznałem w suwalskiej bryga dzie kawalerii. Dobrą opinię otrzymał Łowiński i bardzo dobrą otrzymał Gergovich. Wszyscy cztere j byli na jednym kursie. Ze starszego rocznika w tejże samej kompanii Szkoły Oficer skiej wiele lat spędziłem z JÓZEFEM KOŁODZIEJSKIM , starszym ode mnie wiekiem o jeden rok. Urodził się w Siedlcach, w rodzinie kolejarza, bodaj maszynisty. P odporucznikiem mianowany w 1925 r. - brał udział w walkach majowych jako oficer 22. pułku piechoty po stronie P iłsudskiego. Spotkałem go po opuszczeniu przezeń szkoły w 9 lat później - w 1934 roku na dworcu kolejowym w Białymstoku. Okazało się, że jedzie, po dobnie jak ja, na staż do 2. pułku ułanów znajdującego się już w rejonie ćwiczeń je siennych. Kołodziejski rozpoczą ł zabiegi o Wyższą Szkołę Wojenną razem ze Stanisławem Niewiarow skim (prymusem tej promocji) i Marianem Łowińskim. Zdał wszystkie egzaminy i został zakwalifikowany. Ale studiów nie rozpoczął z powodu jakiegoś zarzutu, że gra w karty, czy coś podobnego. Dopiero po 2 latach został wreszcie uznany godnym i polecono mu właśnie jechać na staż do kawalerii. Kołodziejski, jak zwykle akuratny, zapobiegliwy i dba ły o swoją opinię, wybrał się do 2. pułku ułanów jak należy. A więc nawet z rzędem dla konia. P o spędzeniu kilku tygodni u sympatycznych ułanów spotkaliśmy się ponownie już w szkole na Koszykowej. P ierwszy rok studiów ukończył z przeciętną opinią. W drugim roku ćwiczenia domowe wykonywaliśmy wspólnie i często razem przygo towywaliśmy się do zajęć w klasie. Stopnie z prac domowych mieliśmy na ogół dobre. Ja nawet nieco lepsze od niego. P od koniec kursu, w czasie jakiegoś pisemnego ćwiczenia w klasie, podcza s którego nikt nie mógł wpaść na rozwiązanie autora ćwiczenia - mjr. dypl. Ścibora -Marchockiego - wykładowca coś szepnął Kołodziejskiemu, którego bardzo lubił. Zapewne pomogło to Kołodziejskiemu w rozwiązaniu zadania zgodnie z poglądem autora. Był to moment zwrotny w sytuacji Józefa. Zwrócił również na siebie uwagę kierownika kurs u płk. Mossora, który w poszukiwaniu talentów na tym kursie nie mógł do tej pory nikogo jakoś znaleźć. Tak czy inaczej od tej chwili Kołodziejski miał dobre role tak dalece, że nieoczekiwanie dla nas w czasie wielkiej gry wojennej pełnił funkcje szefa sztabu armii, z której 283
wywiązał się należycie. Bardzo mnie to dziwiło, bowiem pamiętałem uwagi o braku śmiałości w decyzjach Józka, jakie robił kierownik kursu pierwszego ppłk dypl. Nowosielski. Byłem z nim w serdecznej przyjaźni i cieszyłem się szcze rze, że nie ma już żadnych kłopotów z tak zwaną nauką. Szkołę ukończył z bardzo dobrym postępem obok kpt. Ziętkowskiego i por. Dobrowolskiego. Jak większość z nas otrzymał przydział na pierwszego oficera sztabu 19. dywizji piechoty w Wilnie. P o 2 latach skierowano go do Ecole Superieure de Guerre. P o rocznym pobycie z żoną i córką w P aryżu, pierwszego września 1939 roku zgłosił się w ambasadzie, że pragnie natychmiast wrócić do kraju. Bodaj już 6 września znalazł się we Lwowie, a z kolei w Warszawie i otrzymał przydział do sztabu gen. Rommla, przez którego został w kilka dni później posłany jako kurier do naczelnego wodza. Ze Śmigłym-Rydzem rozmawiał 13 września i wrócił do Warszawy. Resztę wojny spędził w obozie jeńców, początkowo w Arnswalde (Choszczno) a na stępnie w Woldenbergu, który opuścił 25 stycznia 1945 r. W obozie nie uprawiał żadnej działalności społecznej czy politycznej. Zachował się poprawnie, choć raczej biernie. Oczywiś cie brał udział w pracach wojskowych, między innymi, jak wie lu, w redagowaniu projektów regulaminów. W jego przypadku pod kierownictwem płk. Stanisława Arciszewskiego opracował regulamin broni pancernej razem z płk. Sztar ejką. P rzez wiele lat życia obozowego nigdy się wyraźnie nie określił. Wydał mi się zadziwiająco ostrożnym, co było niewątpliwie najwygodniejszym stanowiskiem nie przynoszącym żadnych kłopotów, tarć i nieprzewidzianych utrapień w współżyciu z najbliższymi sąsiadami z boksu i baraku. P o wyjściu z obozu znalazł się w batalionie jenieckim, który Niemcy zdążyli przepędzić za Odrę. P o kilkutygodniowym marszu przez Meklemburgię i Brandenburgię wylądował w Sand-Bostel pod Bremen. Nie skorzystał z okazji do wcześniejszego powrotu, jaki stanowił prze marsz z Sand-Bostel do Lubeki, organizowany jeszcze przez Niemców. Czekał na Brytyjczyków, słysząc już huk dział w Sand-Bostel, w którym zresztą dość rychło zjawili się Anglicy i bodaj z P olaków płk Klemens Rudnicki. Kołodziejski dość szybko znalazł się w II korpusie, i to w jego sztabie w U oddziale. Jego bezpośrednim przełożonym stał się kolega mjr dypl. Kijak. 284
Gdy na przedwiośniu 1946 r. dowiedziałem się, że jest w Italii napisałem do niego, by się zreflektował i pomyślał o powro cie do kraju. P o decyzji Brytyjczyków o sprowadzeniu na wyspę II Korpusu, Kołodziejski przybył na nią w jednym z czołowych transportów. P oleciłem mu jechać do Londynu i przywiozłem go z jakiegoś dworca do attachatu, ofiarując mu kwaterę, wikt i transport. Był u mnie kilkakrotnie, aż do wyjazdu do kraju. W 1947 r. znalazł się w grupie operacyjnej przygotowującej otwarcie Akademii Sztabu Generalnego, w stopniu majora. We wrześniu 1947 r. wraz z Franciszkiem Skibińskim, też członkiem tego zespołu, przyjechał na ćwiczenia organizowane przez dowódcę okręgu gen. P aszkiewicza, na których byłem dowódcą ćwiczącej dywizji ze środkami łączności. W miesiąc później zo stałem przełożonym Kołodziejskiego, którego jako bardzo dobrego oficera postanowiłem dać do wydziału wyszkolenia ASG, gdzie kierownikiem był oficer nie posiadający wykształcenia akademickiego i co gorsze, nigdy nie miał do czynienia z wyższą uczelnią wojskową. Z kolei po kilku miesiącach polec iłem mu prowadzenie zajęć z tak zwanej operacyjnej służby sztabu, podczas której słucha cze powinni przyswoić sobie nade wszystko technikę pracy w sztabie, którą on znał doskonale i wzbogacił jeszcze o dobre maniery i sztabowe doświadczenia francuskie. Wkr ótce zaawansował na podpułkownika. W 1954 r. zostałem dowieziony z Mokotowa do sądu wojskowego na rozprawę, co mnie wielce zdziwiło, gdyż oskarżonym okazał się Kołodziejski. Jako świa dek oświadczyłem, że nic mi nie wiadomo o działalności kons piracyjnej oskarżonego poza tym, że znam go jako doskonałego oficera. W dwa lata później po moim uwolnieniu z więzienia zostałem zaproszony przez Kołodziejskich na wcale dobry obiad z trun kami, niby to w podzięce za moje zachowanie się w sądzie. Wyszedł z więzie nia znacznie wcześniej ode mnie. P o paździer niku powrócił do wojska otrzymując przydział do Biura Stu diów, którym kierował gen. Stefan Mossor, a zastępcą był płk dypl. Franciszek Skibiński. Kołodziejski zmarł jako emeryt w latach 70-tych. Bardzo miłym i dobrym kolegą, jeszcze z 2. kompanii P od chorążówki był TADEUSZ RADZIUKINAS, który na zakoń285
czcnie kursu jazdy konnej w podchorążówce wygrał konkurs skoków. P óźniej absolwent Szkoły Oficerskiej Kawalerii i oficer 2. pułku ułanów. Swoje zabiegi o dostanie się do Wyższej Szkoły Wojennej rozpoczął wraz ze mną, a może nawet o rok wcześniej. W 1933 roku „wytrzymał” tak zwany egzamin głów ny i znalazł się ze mną w styczniu 1934 r. na kursie przygotowawczym w Rembertowie. Tam s potkała go wielka niespodzianka, bo choć z tego samego rocznika co ja i Herman (który był jego kolegą z tego samego plutonu) został z dniem 1 stycznia 1934 r. mianowany rotmistrzem. Uczcił to z nami wspa niałą wieczerzą z winem u Fukiera. Nieoczekiwanie dla nas nie został zakwalifikowany na studia po tym kursie. Nie zrezygnował jednak z zamiaru dostania się na uczelnię. W trzy lata później uparty Litwin rozpoczął ją. W nadziei, że książka ta może być czytana przez oficerów Ludowego Wojska P olskiego pragnę podkreślić wnikliwość i dociekliwość zawartą w treści opinii wystawianej po ukończe niu szkoły. P rzykładem tego może być opinia otrzymana po studiach przez Radziukinasa. P rzytaczam ją w całości jako dowód rze telności i świadectwa dogłębnej znajomości opiniowanego. Nie ma w niej banałów. Wystawiona 35-letniemu oficerowi będą cemu od sześciu lat rotmistrzem. Oto ona: „Średnio inteligentny i średnio zdolny. Sk łonny do k omplik owania zagadnień nie wgłębiaj ąc się dostatecznie w j ej rzeczywistą treść. W pracy umysłowej stwarza sobie sam trud ności. Pracowity i pilny, duże poczucie obowiązku. Zbyt loj al ny, dbały o opinie przełożonych. Fizycznie wytrzymały, ner wowo dość opanowany. Pogodny. Charak ter mięk k i i ustępli wy. Ulegaj ący wpływom postronnych. Ma ło energiczny. Chwiej ny w poglądach. Sk łonny do powierzchownych sądów. Posiada braki w syntetycznym uj ęciu wniosk ów. Technik ę rozk azodaw stwa opanował w sposób wystarczaj ący. Natraf ia na trudności w zwięzłym i j asnym redagowaniu rozkazów. Pracuje dość wol no. w nowych sytuacj ach orientuj e się dość szybk o, lecz po wierzchownie. W pracy zespołowej cechuje go pewna doza egoizmu. Jako organizator mało zaradny. Jak o k ierownik wy magaj ący. Ocena ostateczna: dostateczny. W zak resie ogólnej pracy woj sk owej nadaj e się na dowodzenie. Nadaj e się tylk o na podrzędne i niesamodzielne f unk cj e sztabowe. 286
Mała nadziej a, by w przyszłości był dobrym of icerem sztabu ” Jest to opinia wystawiona bardzo dobremu oficerowi linio wemu, powszechnie cenionemu przez przełożonych i łubianemu przez żołnierzy. Jak jednak z niej wynika, nie nadawał się do pracy w sztabach W.J., co nie przeszkadzało, że mógł być do brym dowódcą pułku. Ciekawą również opinię otrzymał rotmistrz tejże brygady suwalskiej, który ukończył Wyższą Szkołę Wojenną w 1934 r.: „Zdolności i inteligencj a przeciętna. Brak wyobraźni. Umysł ciężk i. Wysławia się nieco trudno. Pracowitość, pilność, poczu cie obowiązk u, dyscyplina wewnętrzna, loj alność bardzo duża i bez zastrzeżeń. Fizycznie bar dzo wytrzymały. Nerwowo wy trzymały. Usposobienie poważne. Zalety i wady charak teru: zamk nięty w sobie, zrównoważony. Prawy człowiek , k tóremu można zauf ać. Zestawia elementy decyzj i na ogół dobrze, cza sem nie dość dok ładnie, ref eruj e słabo, mało syntetycznie. W pracy bardzo sumienny. Kalk uluj e na ogół dobrze. Brak wyobraźni wpływa uj emnie na ocenę możliwo ści i przewidywa nie tarć wyk ona wczych. Na niższych szczeblach tak tycznych odpowiada lepiej i więcej stanowczo. Redaguj e zadawalaj ąco, lecz powol i. Szybk ość pracy średnia. Zmysł orientacyj ny słaby. W zespole sztabowym pracuj e dobrze. Bardzo chętny i k oleżeń sk i. Uzdolnienia tak tyczne i operacyj ne: zdolności tak tyczne słabe. Zmysłu operacyj nego nie posiada. Zagadnienia k watermi strzowsk ie opanował dostatecznie. Ocena ostateczna: dostate czny. Nadaj e się j edynie na niesamodzielne stanowisk a sztabo we - nie powyżej etatu rotmistrza. Może być pierwszym of ice rem sztabu w brygadzie k awalerii, raczej j ednak dowódcą sto sownie do posiadanego stopnia. 24.X.34. Kutrzeba generał bry gady." Z opinii tej wynika, że jest to oficer wyjątkowej solidności, traktujący swą rolę poważnie. P o ukończeniu szkoły był ofice rem sztabu brygady. Według oceny, jaką uzyskał po studiach, nie powinien pracować w sztabach wię kszych zespołów.
W 1931 r. wśród przydzielonych do pułku nowych podporu czników znalazł się STANISŁAW POZIOM EK, który w pewnym sensie naśladował moją drogę służbową. P o kilku latach pobytu 287
zabiegał o dostanie się na kurs „obserwator ów broni”, co mu się udało. W pułku miał opinię wybitnego oficera. Z kolei zabiegał o dostanie się do Wyższej Szkoły Wojennej (był w niej w latach 1937 39 już jako lotnik). W 1934 r. dostał się na kurs lotniczy, który ukończył w sierpniu 1933 r. z pierwszą lokatą. P óźniej został przeniesiony na roczną praktykę do 1. dyonu 5. pułku lotniczego w Wilnie. Zarówno w 35. pułku jak i w 5. pułku lotniczym uzyskiwał opinię wybitną. Za rok 1935 dowódca 5. pułku lotniczego opiniuje go następująco: „Typowy prymus i k andydat na of icera wybit nego. Wszystk ie walory osobiste w dużej har monii i na wyso k im poziomie. Bardzo ambitny, sk łonny do zwracania na sie bie uwagi. Odważny i of iarny, dobrze wyszk olony obserwa tor. Uk ończył z bardzo dobrym wynik iem roczny staż w pułk u. Na manewrach wyk azał się wzorowo. Ok reślenie przy datności służbowej oraz wniosk i co do dalszego użycia: k arie ra liniowa z uwzględ nieniem służby w sztabach. Zalety: dobry początek k ariery lotniczej " . P oziomek jako oficer był młodszy o 5 lat od Radziukinasa. Razem skończyli kurs Wyższej Szkoły Wojennej. Cytuję jego opinię ze szkoły: „Inteligentny, zdolny. Rozsądny. Duża prostota myśli. Umysł żywy i lotny. Posiada warunki do dalszego rozwoju swych zdolności. (W rubryce tej jest czyjaś uwaga, zastrzeżenie co do lotności umysłu. „Cechuj e go raczej dok ładność, ale powolność w myśleniu" ). Bardzo pracowity i pilny, o dużym poczuciu obowiązk u. Loj al ny. Posiada dobrze rozwinięty umysł k rytyczny. Fizycznie bar dzo wytrzymały. Nerwowo zupełnie opanowany, o dużej pogodzie ducha. Charakter prawy, szczery i otwarły. Energiczny i ambitny w pracy. Usposobienie pogodne. W zestawienie ele mentów decyzj i wk łada dużo pracy sumiennej i dok ładnej . Po siada zdolności j asnego przedstawiania i uj ęcia wniosk ów syn tetycznych. Duże poczucie rzeczywistości w stosunk u do za gadnień lotniczych. Technik ę rozk azodawstwa ma opanowaną dość dobrze. Umie redagować j asno i zwięźle. Pracuj e bardzo szybko. W nowych sytuacjach orientuje się dobrze k ierując s ię zdrowym rozsądkiem. Do zespołowej pracy wnosi dużo zapału i poświęcenia. Bardzo k oleżeńsk i. Jak o organizator zaradny i pełen zdrowej inicj atywy. Jako k ierownik stanowczy i nie 288
ustępliwy. Ogólna ocena: dobry. W zak resie ogól nej pracy woj sk owej nadaj e się na dowodzenie i w dziale wyszk olenia. ” W zakresie pracy w sztabie: „do sztabu tak tycznego. Do pracy w sztabach operacyj nych wymaga j eszcze dalszego dosk onale nia. Posiada warunk i na przyszłego szef a sztabu W.J. Do szta bów lotniczych nadaj e się bez zastrzeżeń " . Zginął nad kanałem w czasie lotu bojowego.
Razem z Radziukinasem i P oziomkiem ukończył również szkołę oficer saperów JAN WOJCIECH KIWERSKI, późniejszy dowódca wołyńskiej dywizji piechoty w Armii Krajowej. A oto opinia ze szkoły: „Inteligentny i zdolny. Umysł żywy i posiada możliwości dal szego rozwoj u. Pracowity, pilny, wzorowe poczucie obowiązku. Wewnętrznie zdyscyplinowany, loj alny. Fizycznie wytrzymały, nerwowo dość wytrzymały, duża pogoda ducha. Zalety i wady charakteru: spokojny, charakter twardy, odporny na niepowodzenia, energiczny, pewny siebie. Sumienny i do k ładny w pracy sztabowej. Umie zestawić syntetycznie elementy dla dowódcy na szczeblu tak tycznym, na szczeblu operacyj nym wyk azuj e pod tym względem b rak i. Posiada poczucie rzeczywistości i realnie k alk uluj e, łatwo przewiduje tarcia na szczeblu tak tycznym i przej awia zaradność w ich usuwaniu. Technik ę rozk azodawstwa opanował. Redaguj e szybk o i zwięźle. Pracuj e szybko i sprawnie. Orientuje się dość łatw o. Dobry współpraco wnik w zespole, umie zorganizować pracę w sztabie i nią pok ie rować. Ogólna ocena: dobry. W zak resie ogólnej służby woj sk owej - nadaj e się na dowodzenie i do prac wyszk oleniowych. W zak resie pracy w sztabach - na k ażde stanowisko w sztabie tak tycznym oraz na pomocnik a w sztabie operacyj nym. Zagad nienia k watermistrzowsk ie opanowane zupełnie dobrze ." Mjr P oziomek w czasie wojny znalazł się w Anglii, gdzie stał się sławny z powodu „buntu” i ostrego bojkotu ze strony mło dzieży lotniczej gen. lotnictwa Ujejskiego. P oziomek miał zna czne uznanie wśród kolegów i dobrą opinię bojowego oficera lotnictwa.
W 1933 r. krótko moim młodszym oficerem, jako dowódcy kompanii, był nowo przydzielony absolwent podchorążówki 289
zmieniono nazwę szkoły oficerskiej na starą podchorążów kę) TADEUSZ JACHIM EK, syn wioskowego, austriackiego policjanta w Wierzchosławicach, rówieśnika i przyjaciela Win centego Witosa. W okresie wczesnej działalności politycznej Wincentego wszystkie plotki i informacje obiegające o nim w środowisku ówczesnej policji powiatowej, były przez seniora Jachimka przekazywane w wielkiej tajemnicy Witosowi. Najwię kszą sensacją przeżywaną przez mieszkańców Wierzchosławic był w 1920 r. przyjazd przedstawiciela Naczelnika P aństwa i Sejmu z propozycją objęcia przez Witosa stanowiska premiera. Według Tadeusza - powtarzającego relacje ojca - Witos był w polu. Wincentowa przyniosła bodaj do stodoły cebrzyk z ciepłą wodą do wymoczenia i obmycia nóg. P o obmyciu i ubraniu się Witos wsiadł do samochodu i pojechał rządzić do Warszawy. W okresach, gdy nie sprawował rządów, a tym bar dziej podczas przerw w obradach Sejmu Witos zawsze starał się być w polu przy orce, siewie, bronowaniu czy innym zajęciu w dni targowe w T arnowie. Jadący na jarmark zawsze go pozdrawiali, gdy szedł za pługiem czy broną. On z kolei odpowia dał często dodając, że również zaraz wybiera się do miasta. Już w pierwszych dniach moich rozmów z Tadeuszem na mawiałem go, by się uczył choćby w szkole Nauk P olitycznych, gdzie wykłady i seminaria odbywały się w godzinach późnego popołudnia, czy zgoła wieczorem. Ostatecznie, ku memu zdziwieniu, zdecydował się na naukę języka japońskiego. W końcu nie wiem co z tej nauki wyszło, bo nie miałem z nim częstszego kontaktu już nie pracując w pułku. W każdym razie stale go namawiałem, by nie przegapił okazji, a co najważniejsze dro giego czasu młodości, a zabiegał o dostanie się do Wyższej Szkoły Wojennej. P róbował dość wcześnie, zdaje się, że pier wszy raz nie dotarł do pożądanej mety. W każdym razie w la tach 1938-1939 zdał wszystkie egzaminy i odbył niezbędne staże tak, by jesienią 1939 r. rozpocząć studia. Okupację spędził w szeregach AK parając się pracą wywiadowczą, o czym dowiedziałem się będąc już wiele miesięcy w kraju. Gdy w poszukiwaniu rodziny w maju 1945 r. znalazłem się po wyjściu z pociągu na peronie w Częstochowie, pierwszym, który mnie poznał w tłumie i serdecznie się ze mną przywitał, był Tadeusz Jachimek. Umówiliśmy się na wieczór i spędziliśmy go wspólnie, nic nie ukrywając, przy gorzale. W czasie ( już
290
rozmowy przyznał się jedynie, że jeszcze się nie rozliczył z dotychczasowego zajęcia w starej konspiracji, ale nic nie mówił co robi. W kilkanaście miesięcy później dow iedziałem się z prasy w Londynie, że jest współoskarżonym o spisek wraz z Rzepec kim, u którego jako szefa WIN -u był szefem wywiadu, bodaj nosząc pseudonim „Tytus”. (Czytając te informacje pomyśla łem sobie, że byłoby zabawne, gdyby w czasie naszego przy padkowego spotkania na dworcu czy w knajpie, pojmali Ta deusza wraz ze mną będącym już od kilkunastu dni oficerem Ludowego Wojska P olskiego.) P o szczególnej amnestii i wyjś ciu z więzienia wraz z Rzepeckim i innymi, jako podpułkownik został skierowany na ku rs dowódców pułku, po ukończeniu którego mianowano go kierownikiem studium wojskowego na uczelni akademickiej w Łodzi. P o kilkunastu miesiącach nie oczekiwanie zmarł. Tadeusz Jachimek był oficerem o dużych zdolnościach, nie powszednio odważny, zręczny, rozważny, wyjątkowo pogodny i wspaniały kolega, najbardziej przeze mnie cenionym spośród młodych podporuczników przydzielonych do pułku w latach 1928 1934. P rzekonałem się, że choć młody okazał się wyjąt kowo taktownym, arcylojalnym w służbie i niezawodnym w przyjaźni.
Oficerem wyjątkowej przyzwoitości, powszechnie szanowa nym w pułku i doskonałym kolegą był M JR STEFAN AUGUST LOTH. Urodził się w Grodźcu (powiat Konin) 28. V. 1896 roku. Ukończył gimnazjum im. Reja w Warszawie. Maturę zaś zdawał w Saratowie, gdzie następnie studiował medycynę. W 1916 r. rozpoczął służbę w wojsku rosyjskim, z którego w stopniu oficerskim w 1917 r. przeszedł do I polskiego korpusu wschodniego i przebywał w nim do czasu jego rozwiązania. 10 listopada 1918 r. w stopniu podporucznika wstąpił do Legii Akademickiej przekształconej w 36. pułk piechoty, w którym przebył całą wojnę 1918 -20 r. z małą przerwą na leczenie ciężkiej rany. P o wojnie nadal pełnił służbę w 36. pułku piechoty Legii Akademickiej jako adiutant pułku i dowódca batalionu. W la tach 1930-32 ukończył Wyższą Szkołę Wojenną i otrzymał nominację na szefa sztabu 28. dywizji piechoty. Od kwietnia 1934 r. pracował w sztabie inspektora armii gen. Gustawa Orlicza -Dreszera. 291
W sierpniu 1935 r. otrzymał od generała następującą opinię: „...zasłużony of icer boj owy 36 pułk u piechoty Legii Ak ademic k iej . Jeden z naj tęższych wyk ładowców ok resu pok oj u, po uk ończeniu Wyższej Szk oły Woj ennej j ak o szef sztabu podlega j ącej moj ej inspekcji 28 dywizj i piech oty, zwrócił na siebie uwa gą przełożonych wybitnymi zdolnościami, tak w dziedzinie organizacj i pracy podległego mu sztabu, j ak i w dziedzinie wyszk olenia, osiągając w obu tych działach bardzo dobre rezul taty. Od wiosny 1934 r. w moim sztabie wyk azał nadz wyczaj ną gorliwość służbową, wychodzącą dalek o poza ramy normal nych obowiązk ów. Od j esieni 1934 r. pełniąc w zastępstwie f unk cj ę Pierwszego Of icera Sztabu, nie tylk o wywiązuj e się z trudnych swych obowiązk ów k u memu zupełnemu zadowole niu, lecz nie szczęd zi trudu, aby gdzie tylk o można dawać swoj ą inicj atywę do prac nad wyszk oleniem woj ska. ,Of icer wysoce ideowy, o pięk nym i silnym charak terze. W zupełności zasługu j e na odznaczenie Orderem Polonia Restituta za zasługi w or ganizacji i wyszk oleniu woj sk a. ” A oto ostatnia opinia mjr. Lotha za rok 1935: „Inteligentny, bystry, zdecydowany i energiczny. Charak ter wyrobiony, wysok a ideowość. Bardzo zdolny i wyrobiony tak tycznie i operacyj nie. Posiada znaczny zapas wiadomości ogól nych. Krytyczny. W rok u sprawozdawczym pełnił obowiązk i pierwszego of icera sztabu prawie bez przerwy, wywiązuj ąc się dosk onale z zadania. Pracuje nad sobą stale, podnosząc poziom swych wiadomości woj sk owych i ogólnych. Nadaj e się na sa modzielne stanowisko w sztabie. Może być uży ty w linii, gdzie na pewno stanie się dobrym i odpowiedzialnym dowódcą. Bar dzo dobrze zna się na wyszk oleniu i wychowaniu woj sk owym. Dobry wyk ładowca. Jako maj or dyplomowany na stanowisku pierwszego of icera sztabu GISZ pracował z dosk onałymi wynik ami. Posiadaj ąc wybitne zdolności może osiągnąć przez pla nową pracę naj więk sze rezultaty w służbie woj sk owej . Nadaj e się na of icera sztabu, dowódcę, wychowawcę i szk oleniowca. 10.X. 1935 r. Inspek tor Armii Dreszer generał dywizj i. ” Dwuletni kurs Wyższej Szkoły Wojennej ukończył z bardzo dobrym wynikiem. A oto opinia szczegółowa: „Of icer o wielk iej wartości pod k ażdym względem. Wybitnie inteligentny o umyśle j asnym, żywym, ogarniaj ącym szersze ho ryzonty. Łączył w sobie zarówno umiej ętność wnik liwej analizy 292
j ak i zdolność do syntezy, k tórą stale rozwij a. Dosk onale wy czucie terenu i rozwinięty zmysł tak tyczny. Łatwość w pobiera niu decyzj i. Poważny, opanowany, o dużym autorytecie osobi stym i indywidualności. Przy tym tak towny, powściągliwy w sądach i małomówny. Sumienny i obowiązkowy daj e prace wysok iej wartości wyk azuj ąc zdolności k ierownicze i organiza cyj ne. Nadaj e się na szef a sztabu dywizj i, szef a oddziału III lub k watermistrza gr. op. względnie DKO. Może z pożytk iem pra co wać w wyższym szk olnictwie. Kutrzeba generał." Zginął w katastrofie w 1936 r. wraz z gen. Dreszerem.
Bardzo ciekawym oficerem w pułku był nasz kapelmistrz kpt. a później M JR DR STEFAN LIDZKI-ŚLEDZINSKI, kawaler Virtuti Militari, Krzyża Niepodległości i 2 Krzyży Walecznych. Absolwent gimnazjum filologicznego i konserwatorium muzycznego w Warszawie, z kolei doktor muzykologii. Opowieść o Śledzińskim warto rozpocząć od wniosku na odznaczenie go orderem Virtuti Militari, napisanym przez jego dowódcę, późniejszego płk. dypl. Kalabińskiego, zamordowanego przez Niemców. Treść wniosku: „Dnia 21. V.19I5 w czasie nieudanego atak u na wieś Kozinek kapral Śledzińsk i, k tóry mimo rany odniesionej dnia 13 maj a został na linii, dociera wraz z k ilk oma ludźmi pod ok op y nieprzyj acielsk ie. Gdy dowódca k ompanii por. Mik ołaj Szyszłowski poległ, a dowódca plutonu został ranny, k apral Śledzińsk i obej muj e k omendę nad garnącymi się wok ół niego żołnierzami i osłania z nimi odwrót rozbitej k ompanii, umożliwiaj ąc j ej obsadzenie pozycji wyj ściowej i odparcie bezpośrednio potem k ontrataku rosyj skiego. Przez cały ten czas oddziałek k aprala Śledzińskiego cof a się w sf erze morder czego ognia nieprzyjacielskiego, ustępując k rok za k rok iem, mimo strat w zabitych i rannych, często w bezp ośredniej sty czności z nieprzyj acielem. Na linię zaj ętą przez k ompanię wyco f uj e się dopiero gdy rozbita k ompania zdołała się zebrać i przy gotować do odparcia k ontratak u, j ak o ostatni z cof aj ących się oddziałów zbieraj ąc po drodze rannych, pozostawionych przez k ompanię. Kapral Śledziński, k tóry j uż poprzedniego dnia bi twy wyróżnił się j ak o dzielny podoficer boj owy, w czasie k ilk a k rotnie powtarzanych atak ów na k olę 281. Służbę f rontową pełnił od dnia 6 sierpnia 191 4 rok u wyróżniaj ąc się niej edno k rotnie j ak o of iarny, wytrwały, 293
inteligentny i zdolny do samo dzielnych czynów podof icer liniowy, odznaczaj ąc się spok oj em i zimną k rwią w naj k rytyczniej szych momentach ak cj i boj owej . Podpis świadk a: Kalabińsk i maj or. ” W czasie nastę pnej wojny był ranny w 1919 roku. Następnie z racji swych zainteresowań i wykształcenia zajął się muzyką. Za 1922 r. ma następującą opinię: „Jak o k ierownik ref eratu muzycznego bardzo dobry. Wzorowa odwaga i zachowania się na f roncie osobiste j ak i dowódcy. Wybitne poczucie honoru i godności własnej , inteligencja bystra, lotna. Mniej gruntow ności, duży spryt. Zdolności k ierownicze duże, ideowość bar dzo duża. Na obecnym stanowisk u wysok im i odpowiedzialnym, zupełnie odpowiada. Kuk ieł płk sztabu generalnego. ” I ostatnia opinia w 1930 r.: „Kapelmistrz bardzo dobry. Cha rak ter zrównoważony o wysok im poczuciu honoru i godności, bardzo energiczny, o bardzo silnej woli, bardzo obowiązk owy, służbę trak tuj e ideowo, zdyscyplinowany. Wybitnie inteligent ny of icer o bardzo dużych zdolnościach. Przygotowanie f acho we bardzo duże, zmysł organizacyj ny bardzo rozwinięty. Zdol ności k ierownicze i wychowawcze bardzo duże. Wiele wymaga od podwładnych przy dużej łagodności. Csadek ppłk dowódca pułk u. Bończa -Uzdowsk i genera ł bryg ady. ” Znakomity kapelmistrz. Dzięki niemu orkiestra pułkowa reprezentowała najwyższą jakość i odgrywała rolę reprezenta cyjnej orkiestry Wojska P olskiego. W 1935 r. rozstał się z wojskiem poświęcając się całkowicie umiłowanej przezeń muzyce. W 1945 r. w kwietniu spotkałem się z nim w Zond-Bostel jako jeńcem znajdującym się w niewoli od upadku powstania war szawskiego. P o wojnie wieloletni prezes Stowarzyszenia Kompozytorów P olskich. Budowniczy P olski Ludowej. PŁK DYPL. ERWIN WIĘCKOWSKI - żołnierz 4. pułku piechoty Legionów, oficer sztabu generalnego - był w czasie zamachu P iłsudskiego szefem sztabu okręgu warszawskiego, co ułatwiało poczynania spiskowców. Zdolny, pracowity, przyjazny ludziom, rzetelnie wykształcony wojskowo, sprawny org anizator, a przy tym dobry mówca i sprawnie władający piórem. Od pierwszych tygodni pracy w pułku bardzo łubiany przez szere gowych i kadrę. P o kilku miesiącach dowodzenia pułk stał się sprawnym i cenionym 294
ośrodkiem wyszkolenia . (W lipcu 1927 r. pieszo maszerowaliśmy na poligon do Czerwonego Boru. P rzy przejściu przez miejscowości poprzedzała nas wspaniała orkies tra pułkowa dowodzona przez kpt. Stefana Lidzkiego-Śledzińskiego. P rowadził dowódca. P o dojściu na miejsce kwaterowa liśmy w stodołach okolicznych wsi, głównie w Modzelach, obok poligonu. Kadra spała w chatach na podłodze ze słomą. Szere gowi w stodołach, w których było na ogół znacznie wygodniej.) Wszelkie instrukcje o sensownej treści, a przy tym zadziwia jąco zwięzłe i zrozumiałe, dotyczące zarówno służby wewnętrznej pułku, służby wartowniczej, czy przeciwpożarowej pisał sam dowódca pułku. 1 stycznia 1927 r. oddziały stacjonujące w Warszawie składa ły prezydentowi noworoczne życzenia. Było nas w pułku czte rech, wraz z dowódcą. P rezydent witał się ze wszystkimi delega tami jedynie z naszego pułku i 1. pułku szwoleżerów. Marszałek P iłsudski, idąc obok prezydenta przy naszej delegacji, wyciąg nął z szeregu płk. Więckowskiego i dość długo z nim rozmawiał chodząc po sali. W okresie dowodzenia pułkiem płk Więckow ski miał przykry zatarg z płk. Józefem Beckiem, wszczęty z po wodu żalów jego pierwszej żony, wyrażonych w liście do Więc kowskiego jako do dowódcy pułku przydzielającego w tym roku ordynansów dla oficerów Ministerstwa Spraw Wojskowych i Sztabu Generalnego. P o wymianie korespondencji, w której Więckowski poczynił ostre zarzuty, co do niewłaściwego za chowania się Becka wobec żony, nigdy już nie darował on tego Więckows kiemu. Rosnąc we wpływy, wyraźnie go tępił. P o ukończeniu 2-letniego stażu na stanowisku dowódcy pułku został mianowany zastępcą szefa administracji armii, gen. Daniela Konarzewskiego. Nigdy jednak nie miał poważniejszych zadań w tym ministerstwie, tak że w końcu jego kontakt z minister stwem ogra niczył się do podejmowania poborów. (W tej sytuacji Więckowski zapisał się na wydział prawa na uniwersyte cie, który ukończył ze znakomitym wynikiem.) W tym śmiesznym położeniu Więckowski poprosił o inny przydział (płk Bec k był wówczas szefem gabinetu P iłsudskiego). Mianowano go zastępcą dowódcy okręgu w P oznaniu. P rzy wyjeździe Więckowskiego z Warszawy do P oznania 36. pp LA ku zdziwieniu warszawiaków bardzo głośno żegnał na dworcu wie deńskim w stolicy swego starego dowódcę. Nie 295
zabrakło naszej wspaniałej orkiestry i tłumu oficerów i starych żołnierzy pułku. Na nowym stanowisku nie był zbyt długo. Jego takt, nieco dzienna zręczność, niepowszednia życzliwość dla ludzi, wielkie doświadczenie organizacyjne spowodowały, że w trudnej sytua cji politycznej, jaką przeżywała sanacja w P oznaniu, postano wiono mianować Więckowskiego komisarycznym prezydentem miasta. Z tej niewątpliwie trudnej roli wywiązał się dobrze, na wet ku zdziwieniu wielu poznaniaków. Kiedy ponownie prezydentem P oznania wybrano Cyryla Ratajskiego znana firma Ce gielski zaangażowała płk. Więckowskiego jako dyrektora i po wierzyła mu prace przy rozbudowie tego doskonałego przedsię biorstwa w Centralnym Okręgu P rzemysłowym na Rzeszowszczyźnie. W czasie wojny znalazł się na Zachodzie i w Anglii pełnił funkcje szefa sztabu I. korpusu w Szkocji. P o przyjściu na stanowisko naczelnego wodza gen. Andersa przeniesiono go w stan nieczynny. Ku memu przyjemnemu zdziwieniu zaprosił mnie w Londynie na obiad. W czasie interesującej rozmowy między innymi zapytał mnie czy często powtarzające się w pra sie krajowej nazwisko Spychalski jest związane z płk. Józefem Spychalskim. Kiedy odpowiedziałem, że Marian jest rodzonym bratem Józefa (zamordowanego przez gestapo), usłyszałem, że teraz zdaje sobie sprawę, że inż. Spychalski dzięki prośbie Józe fa otrzymał od niego jako prezydenta miasta P oznania, prace urbanisty w urzędzie miejskim, z której wywiązywał się należycie - ku jego szczeremu zadowoleniu. P łk Więckowski wyjechał do Kanady, gdzie zmarł przed kilkoma laty.
Na VII Kongresie ZBoWiD z przemówienia gen. Radosława Mazurkiewicza dowiedziałem się, że zespół akowski w ZBoWiD zabiega o sprowadzenie zwłok KAZIM IERZA TUM IDAJ SKIEGO, który zmarł w ZSRR. P od koniec wojny był ostatnim komendantem lubelskiego okręgu AK, znany jako gen. Marcin. Gen. Kazimierz Tumidajski urodził się w 1897 r. we wsi Ra dłowa w powiecie tarnowskim, w rodzinie chłopskiej biorącej udział w ruchu spółdzielczym i niepodległościowym, również w organizacji Sokoła. Do szkoły średniej uczęszczał w Tarno wie. W sierpniu 1914 r. wstąpił do Legionów, w których walczył między innymi w 6. pułku. 296
W lutym 1918 r., jako żołnierz II brygady Legionów, bierze udział w bitwie pod Rarańc zą, która była protestem przeciwko postanowieniom traktatu brzeskiego zawartego między mocar stwami centralnymi a Rosją. P o przebiciu się brygady i połą czeniu z 2. korpusem w Rosji doszło do bitwy z wojskami nie mieckimi pod Kaniowem, w czasie której Tumidajski dostaje się do niewoli. Ucieka z niej do P olskiej Organizacji Wojskowej i bierze czynny udział w działaniach słynnego K.N.3 w Kijowie. Za udział w działaniach dywersyjnych przeciwko Niemcom otrzymuje późnie j Krzyż Niepodległości z Mieczami. W listopadzie 1918 r. jest już żołnierzem odrodzonego wojska polskie go i walczy na froncie. P o wojnie zostaje żołnierzem zawodowym. P oznałem go w 36. pp LA (w którym pełnił funkcje kwa termistrza) jako wspaniałego star szego kolegę, powszechnie szanowanego i szczerze łubianego. Jego żona była również dzielną peowiaczką i działaczką ruchu kobiecego. Nie wiem z jakiego powodu został przeniesiony z Warszawy do 2. pułku strzelców podhalańskich w Sanoku na stanowisko dowódcy batalionu (stacjonującego w Olchowcach). P rzy ogromnym do świadczeniu, odwadze, dobrej znajomości rzemiosła i nieco dziennej sprawności w działaniu, nigdy nie pozyskiwał sobie sympatii przełożonych w czasie ćwiczeń aplikacyjnych, na któ rych nieodzownie należało mówić co się zamierza robić i jak. Otóż te „opowieści” i referaty Kazimierzowi całkiem nie wychodziły - i choć w czasie ćwiczeń z wojskami wykonywał wszystko zadziwiająco sprawnie, to opiniujący go przełożony zawsze miał raczej w pamięci dukanie Tumidajskiego, a nie fakty: że trafił nie błądząc, uderzył we właściwym miejscu, w odpowiedniej chwili, nie tracąc cennego czasu. Toteż ku me mu niezmiernemu zdziwieniu nie awansował na podpułkownika w marcu 1939 r. (choć gen. Boruta-Spiechowicz pod koniec października 1938 r. dał mu dobrą opinię przemawiającą za awansem). W następstwie na wojnę wyszedł ze swym batalionem jako jego pokojowy dowódca. P o zakończeniu działań wojennych rozpoczyna działalność konspiracyjną w Tarnowskim. Od jesieni 1940 r. d o wiosny 1941 r. pełnił odpowiedzialne funkcje w krakowskiej komendzie okręgu ZWZ. P o wsypie w 1941 r. komendant główny ZWZ przenosi „spalonego” w Krakowie ppłk. Tumidajskiego na sta nowisko szefa sztabu komendy okręgu w Lublinie. Stanowisko to obejmuje po
297
aresztowaniu przez gestapo jego poprzednika płk. Jerzego Zalewskiego i kilku innych pracowników sztabu, co ogromnie zdezorganizowało pracę. W związku z tymi aresztowaniami przeniesiono również komendanta okręgu płk. dypl. Tadeusza P ełczyńskiego nie dając natychmiast jego następcy, którym był później płk Ludwik Bittner przebywający w War szawie. W tych tak trudnych warunkach Tumidajskiemu udało się odtworzyć sztab okręgu i zapewnić należytą łączność z jednostkami i komórkami w terenie. W styczniu 1943 r. po odwołaniu płk. Bittnera do dyspozycji Komendy Głównej, płk Tumidajski zostaje mianowany dowódcą tego okręgu, okręgu najsilniejszego wówczas w kraju i dzięki jego energii dobrze zorganizowanego i sprawnie funkcjonującego. W lipcu 1944 r. zarządza realizowanie planu „Burza”. P odległe mu oddziały Armii Kra jowej współdziałają w walce przeciwko wycofującym się Niemcom wraz z oddziałami Armii Czerwonej. P o opanowaniu Lublina i ujawnieniu się władz administracyjno-politycznych podziemia, wojskowe władze radzieckie zaprosiły delegata rządu W. Cholewę (Stronnictwo Ludowe) i komendanta okręgu AK na rozmowy do Chełma. W lipcu 1947 r. gen. Tumidajski zmarł. (Krewny generała płk Tadeusz Jachimek mówił mi, że żona generała, a jego ciotka pojechała do generała, bodaj do Kurska). Miejmy nadzieję, że zwłoki Tumidajskiego wrócą do kraju.
W okresie pobytu w podchorążówce i w oficerskiej szkole piechoty, najbardziej obok pierwszego komendanta Kazimierza Młodzianowskiego szanowaliśmy dyrektora nauk M JR. DYPL. M ARIANA PORWITA. Robił na nas wrażenie człowieka rzadkiej sumienności, akuratności, a przy tym rozległych zainteresowań. W czasie zamachu majowego jego zdecydowane stanowisko i zachowanie wywarło na nas jak najlepsze wraże nie. Wszystkich nas uczestników wypadków majowych intere sowały kolejne losy oficerów, którzy przeciwstawili się spiskowcom i nawet bezpośrednio samemu marszałkowi, jak to było w wypadku kpt. Rzepeckiego czy mjr. P orwita. P ierwszym prze niesionym ze szkoły zosta ł kpt. Rzepecki. Mjr Marian P orwit pozostał w szkole aż do naszej promocji oficerskiej. P o przeniesieniu szkoły do Ostrowii Mazowieckiej został przenie siony na stanowisko 298
dowódcy szkoły podoficerskiej dla podoficerów zawodowych Korpusu Ochrony P ogranicza, znajdującej się w twierdzy Osowiec. W swoim czasie były nawet interpelacje poselskie z zapytaniami co do losów mjr. P orwita. Następne lata wykazały dowodnie, że nie był dyskryminowany i dość szybko wrócił na bardzo odpowiedzialną funkcją do centrum wyszkolenia piechoty, na stanowisko dyrektora nauk. Otrzymał również awans na podpułkownika z dniem 1.1.1929 r. Dowodnie o tym świadczy opinia wystawiona za rok 1931: „Of icer bardzo pracowity i sumienny, pracujący dużo woj sk o wo... Powolny, f legmatyczny, o wielk iej ambicj i pracy i wielk im poczuciu k oleżeńsk ości. Of icer o wielk ich zdolnościach intelek tualnych. Umysł głębok i, j asny i k rytyczny. Woj sk owo wy k ształcony, stale pracuj e nad swoim wyk ształceniem. Wybitne zdolno ści pedagogiczne. Wybitny organizator ćwiczeń aplik a cyj nych i terenowych... W stosunk u do podwładnych wymaga j ący w f ormie zbyt ugrzecznionej i delik atnej . Na zaj mowanym stanowisk u bez zarzutu. Nadaj e się w k ażdej pracy w linii i szta bie. Wybitny. Komend ant centrum wyszk olenia piechoty Olbrych płk . ” W kilka lat później zostaje dowódcą 44. pułku piechoty. Opinia za rok 1935 (fragmenty): „Bardzo spok oj ny i metodyczny. Wielk a metodyczność często powoduj e powolność w działaniu. Umysł logiczny. Rozumo wanie j asne. Bardzo k onsek wentny w realizowaniu swej k on cepcj i tak tycznej. Pracowitość łączy się z dużymi zdolnościami. Zdolności zawodowe k walif ik uj e w następuj ącej k ole j ności: 1 wyszk oleniowe, 2 dowodzenia, 3 administracyj ne, i j ak o k ie rownik wyszk olenia pułk u i dowódca w polu, bez zarzutu. Jak o wychowawca musi więcej czasu poświęcać na wychowanie k or pusu of icersk iego, szczególnie of icerów młodych. W dziedzinie wyszk olenia pułk u wynik i bardzo dobre. W dziale wychowania średnie. Bardzo dużo studiuj e i pisze w dziedzinie wyszk olenia i wychowania żołnierza. Nadaj e się przede wszystk im do służby liniowej . Posiada dużo cech dowódczych. Do administracj i nie ma zamiłowania. Na stanowisk u obecnym bardzo dobry. Z wielk im pożytk iem może być użyty do szk olnictwa." Kończy się uwagą: „więcej popracować nad zgraniem się i wychowa niem k orpusu of icersk iego... płk Wyrobej d -ca piechoty dywizyj nej 13 dyw. piechoty. ’’ 299
Kolejne opinie d-cy dywizji za tenże rok: „Sk ryty. Loj alność raczej powierzchowna nie dość j ak by szczera. O wielk iej f le gmie. Wysoce pracowity. I umie bardzo szybk o pracować właś nie wsk utek tak że i metody w pracy. Łącz y bardzo wysok ą j asność i logik ę myślenia z wytrwałością wysiłk u mózgu. Zbyt oględny, za oportunistyczny w stosunk u do podk omend nych, w wypadkach wyj ątkowych nie dość twardo narzuca im swą wolę. W dziedzinie wyszk olenia posiada tak wielk i zasób doświadczenia, a j ak o dowódca wyk azał podczas k oncentracj i bardzo dużą umiej ętność i upór w realizowaniu swych zamierzeń, że w zupełności zasługuj e na wyróżnienie. Po k ilk uletnim dowodzeniu pułkiem nadawać się będzie na sze fa departamentu piechoty. 8.XI .35 r. dowódca dywizj i Mysz k owsk i płk . ” Opinia trzeciego przełożonego: „Zdolny i zapobiegliwy gospodarz i administrator, umie uj ąć w całość i dopilnować szczegółów, w pracy wyk azuj e dużo ambicj i rozumnej obok osobistej sk romności. Sam k arny, umie wymagać od podwładnych nie tylk o k arności w służbie bezpo średniej , ale i iv pracy administracyjno-gospodarczej. 1 4.XI.35. dowódca k orpusu nr 2 Smorawińsk i gen. bryg. ” Opinia czwartego przełożonego gen. dyw. Berbeckiego za rok 1935: „ Charakter wyrobiony, trochę sk ryty, wybitny dowódca i wy chowawca. Tak tycznie zbyt f ilozof iczna k oncepcj a. W boj u może zawieść. Nadaj e się na dowódcę pułk u. Lepiej na wyższe stanowisk o w sztabie. ” Opinię pokrywającą się z opinią z 1935 r. wydał 30.X. 1936 r. dowódca piechoty dywizyjnej płk Wyrobej. P onowili tę opinię również Myszkowski, d-ca dywizji i gen. Smorawiński, d-ca okręgu. 19.III. 1937 r. P orwit został awansowany na pułkownika i zo stał kierownikiem pierwszego kursu Wyższej Szkoły Wojennej. Za rok 1937 otrzymał następującą opinię : „ Wybitna tendencj a do gruntownej pracy, pracuj e cicho, nie lubi rozgłosu. Umysł logiczny z nastawieniem do syntezy. Usposobienie f legma tyczne. Zawsze loj alny. Posiada własne zdanie, k tóre go broni z dużym tak tem. Jak o k ierownik rocznika i wychowawca bar dzo uzdolniony. Sprawiedliwy i wyrozumiały. Mimo że dopiero rok pracuj e w WSWoj . osiągnął bardzo dob re wynik i zarówno w pracach 300
teoretycznych j ak też na mapie. Intensywnie pracuj e nad sobą. W dziale tak tycznym bardzo oczytany. Nadaj e się bardzo dobrze na obecnym stanowisk u k ierownik a k ursu. Poza tym na dowódcę piechoty dywizyj nej lub na I of icera sztabu GISZ. Wyróżnia s ię solidnością w pracy. 1.XII. 1937 r. Komen dant WSWoj Kutrzeba gen. brygady." Opinia za rok 1938: „Of icer, k tóry poziomem swej pracy i głębok ą wiedzą zdobył sobie zasłużony autorytet. Wysoce wartościowa siła nau kowa. Wytrwały pracownik , zdolny k aż dego czasu do mak symalnych wysiłk ów. Nadaje się na dowódcę piechoty dywizyj nej . Of ic er z dużą przyszłością. 30.XI. 1938 Ku trzeba gen. brygady." W czasie wojny wyróżnił się w obronie Warszawy. Napisał wiele interesujących prac o wojnie obronnej 1939 roku.
SKOROWIDZ NAZWIS K
A b ramczy k 97 A d amecki Bern ard 172 A d amu s W ład y s ław 257 A g n ias zwili M iko łaj 35, 70 A man u llah 127 A n d ers W ład y s ław 275, 276, 296 A rcis zews ki St an is ław 284 A lt u jew 120
Ban as zkiewicz W ład y s ław 14, 46 Barab as z. 161 Bard zicki St an is ław 247 Bart el Kazimierz 28, 80 Bart o s zewicki Leo n 28, 35 Bat o rs ki Jó zef 145, 146 Bazewicz 47 Baq u et 13 Beck Jó zef 123, 295 Bej Is rafił M o h amed 120, 192 Berb ecki Leo n 300 Bcrko wicz Leo n 145 Bes eler Han s 77
302
Beś ko 237, 239, 241 Bień ko ws ki Jó zef 93 Biern acki Tad eu s z 77, 148 Bit t n er Leo n 252, 253 Bit t n er Lu d wik 298 Błes zy ń s ki Dio n izy 95 Bły s ko s z Jan 35, 63 Bn iń s ki 80 Bo b iat y ń s ki St an is ław 54 Bo b ro cki M ieczy s ław 95 Bo ch en ek Jó zef 31 Bag iń s ki W alery 50, 51 Bo g u s ławs ki A n t o n i Jan 257 Bo n d an o wicz 266 Bo ń cza -Uzd o ws ki W ład y s ław 134, 143, 147, 157, 162, 198, 204, 220, 224, 225, 294 Bo rek W ład y s ław 88, 92 Bo rko ws ki Eu g en iu s z 90, 111 Bo rn s t aed t Lu cjan 93 Bo ro wiecki Ro mu ald 9 Bo ru t a -Sp iech o wicz M ieczy s ław 78, 79, 90, 297 Bo rzęcki M arian 26 Bo ry czko St efan 160, 167, 183, 247 Bo y -Żeleń s ki Tad eu s z 214
Brzezin a St an is ław 31 Brzo zo ws ki M ieczy s ław 44 Bu czko ws ki Jó zef 62 Bu rian W las t a 205 Bu rzy ko ws ki 96 Bu s iakiewicz St an is ław 14
Ceb ro ws ki W acław 90, 139 Cep a He lio d o r 112 Ch ilews ki M arian 51, 79, 83, 85 Ch łęd o ws ki-Pfaffe n h o ffen Ka zimierz 29, 30 Ch o d ako ws ki Jó zef 29, 30, 31 Ch o lewa W . 298 Ch ru ś ciel A n t o n i 25, 248, 251, 252 Co mt e Hen ry k 118, 247 Cs ad e k Zy g mu n t 180, 181, 182, 210, 220, 221, 251, 294 Cwy n ar St an is ław 171 Czap iń s ki Kazimierz 21 Czarn ecki Eu g en iu s z 146, 224, 253, 276 Czarn o ws ki St efan 168 Czern iak Kazimierz Gu s t aw Tad eu s z 40, 58 Czet W ert y ń s ki Leo n 263 Czu łak 123 Cy p rian 244
Dan ielkiewicz Kazimierz 247 Dąb -Biern acki St efan 56, 1 1 1 , 135, 136, 273 Dąb ro ws ki Hen ry k 169, 170, 257 Dęb czy ń s ki Eu g en iu s z 94, 155, 156, 185, 213, 214
Dęb s ki Jan 67 Diaman d Herman 28 Do b ro wo ls ki St efan 277, 284 Do b rzań s ki Hen ry k 38 Do liń s ki St an is ław 29 Do marad zki Zb ig n iew 171, 179 Do min iak Fran cis zek 196 Drag o miro w M ich ał 129 Dres zer-Orlicz Gu s t aw 25, 67, 77, 109, 174, 225, 240, 241, 291, 292, 293 Dzierży ń s ki Feliks 208 Dzik 196 Demko ws ki Pio t r 126 Dy ms za A d o lf 205
Emir Fajs al 156 Ewig keit 85 Ev ert Lu d wik 160 Fab ry cy Kazimierz 109, 181 Fara W acław 26 Fau n Lu d wik 20, 218, 256 Fiet t Ed ward 59, 68 Flo rian o wicz Ks awery 172 Fran ch et d ’Es p ery Lu d wik 114 Fren kel M ieczy s ław 48 Fry s zczy n W in cen t y 14 Gajo wn iczek St an is ław 226 Galica A d am 26 Gałązka M ich ał 79 Gałko ws ki Ro man 148 Gawry ś M ich ał 203 Gąs iewicz St efan 33 Gąs io rkiewicz 195
303
Gąs io ro ws ki Jan u s z 128 Gemb arzews ki Bro n is ław 186 Gęb als ki W ikt o r 93 Geo rg o v ich W ład y s ław 39, 44, 277, 278, 279, 283 Gin als ki Ed mu n d 7, 11, 277 Glas s 207, 208 Gliwic Hip o lit 200, 208, 209, 214, 215, 216 Głąb iń s ki St an is ław 28 Głu ch o ws ki Jan u s z 174 Go et el W alery 86 Go las o wie 44 Go rczy ń s ki Ed ward 43 Go u rau d 55 Gó recki Ro man 80 Gó rs ki 129 Grab s ki St an is ław 22, 27, 62 Gro ch o ws ki A leks an d er 37, 38 Gro s zko ws ki Jan u s z 178 Gro t Lu cjan 28, 32 Grzes zkiewicz Tad eu s z 277 Grzmo t -Sko t n icki St an is ław 77, 78, 136, 175 Gu cu n ajew Temir Bu łat 263 Gu zek 193 Gwiazd a Feliks 194 Hajews ki Lu cjan 276 Haller St an is ław 44 Hamu liń s ki Tad eu s z 246 Hau ke -No wak A leks an d er 124 Herman Fran cis zek 10, 28, 70, 83, 85, 86, 155, 190, 191, 251, 252, 276, 277, 286 Herman W ład y s ław 148, 247
304
Hert el A leks an d er 79 Hib n er 55 Ho fmo kl-Os t ro ws ki Zy g mu n t 188, 189 Ho łó wko Tad eu s z 21, 243 Hry n iewicz Jan 31 Hu lewicz Bo h d an 210
Iwan o ws ki 223, 234, 235
Jach imek Tad eu s z 247, 290, 291, 298 Jach n ik St an is ław 35, 69, 83, 252, 253, 276, 277 Jacko ws ki 47 Jad wiń s ki M arian 80, 83, 85, 252 Jag ry m-M alis zews ki 103 Jaku b o ws ki A n t o n i 88, 230 Jaku b o ws ki Lu d wik 37, 38, 39, 50 Jan icki 222 Jaracz St efan 48 Jarra A u g en iu s z 137 Jarn u s zkiewicz Czes ław 181, 225 Jaro s z-Kamio n ka W ikt o r 248, 250 Jars ki Zy g mu n t 7, 33, 70, 277 Jas ien icki 77 Jas ik Jan 15 Jas t rzęb o ws ki 11, 15 Jawo rs ki 40 Jaźwiń s ki 75, 76 Jażd ży ń s ki Pro s p er 117, 224, 248, Jet t er Ed ward 95 Jezio rs ki Jan 172 Jo t ey ko Jó zefa 192
Ju ch n iewicz Lu d wik 52 Ju n g raw Jó zef 241 Ju rg ielewicz Kazimierz 109 121,295 Kaczmars ki Ład y s ław 5, 21, 126 Kad en -Ban d ro ws ki Ju liu s z 62 Kako ws ki A leks an d er 62 Kalab iń s ki St an is ław 293, 294 Kalen kiewicz M aciej 69 Kalin o ws ki Czes ław 153 Kałd o n ek Feliks 35 Kamiń s ki Bro n is ław 49, 72 Kamp rad Kazimierz 42, 86 Kan ko fer Tad eu s z 276 Karcz Jan 22 Kas p rzy cki Tad eu s z 8, 154, 247 Kawałko ws ki A leks an d er 35, 37, 38, 40, 42, 277 Kazu b a St an is ław 96 Kazu m-Bek-Dżan g ir-Bej 120 Kelles -Krau z St an is ław 21 Kęd ziers ki A n at o l 78 Kiern o ży cki M ieczy s ław 29, 31 Kijak St an is ław 284 Kijews ki 139 Kirch may er Jerzy 45 Kiwers ki Jan W o jciech 289 Klo t z Jan 80, 85 Kn iazio łu cki Leo n 195, 196 Kn iews ki Bo h d an 55 Ko b y liń s ki Szy mo n Zy g mu n t 268 Ko c A d am 219 Ko las iń s ki Tad eu s z 276 Ko łłąt aj Przed n icki Jan 77 Ko ło d ziejs ki Jó zef 261, 262,
263, 264, 267, 277, 283, 284, 285 Ko n arzews ki Dan iel 14, 109, Ko rd ian -Zamo rs ki Jó zef 247 Ko rn au s Jan 10, 16, 23, 277 Ko rn iłło wicz Tad eu s z 85 Ko rzen iews ki St efan 93 Ko s t ecki W o jciech 71 Ko ś ciałko ws ki M arian 80 Ko s zaro ws ki 130 Ko t o ws ki St efan 127, 128 Ko zaczy ń s ki 164, 187, 188 Ko zak 263, 266 Ko zicki St an is ław 149 Ko źmiń s ki Jan 237 Krau ze Ferd y n an d 265 Kreu t zin g er Ery k 189 Kro t kiews ki W ład y s ław 252 Kró liko ws ki-M u s zkiet Hen ry k 115, 117 Kru p ka St an is ław 104 Krzo ws ki Czes ław 88, 92 Krzy wicki Lu d wik 21 Krzy wko ws ki M iło s z 109, 110 Krzy żan o ws ki A n t o n i 89, 90, 98 Kry g iel M arian 93 Ku b acki 145 Ku kieł M arian 44, 124, 243, 272, 294 Ku la W ikt o r 181, 203 Ku les za Jó zef 13 Ku liko ws ki Jan 262, 263 Ku rlet t o M arian 13, 14 Ku t rzeb a Tad eu s z 278, 280, 282, 287, 293, 301 Kwaś n ic Ed ward 247 Kwiat ek Jó zef 54 Kwieciń s ki Izy d o r 277
305
Lamers Jan 193, 207 Lech o ń Jan 106, 107 Lemań s ki Jan 170, 176 Lerch er Paweł 35 Lermo n t o w M ich ał 120 Les man Jan Brzech wa 195, 196, 200, 208 Leś n iak Jan 277 Leś n iews ki Jan 144, 145 Les zczy ń s ki 48, 62 Lewiń s ki Czes ław 110, 111 113, 248, 249, 251 Lieb erman Herman 105 Lid zki-Śled ziń s ki St efan 110, 127, 293, 295 Lo t h St efan A u g u s t 94, 104, 133, 146, 147, 204, 213, 220, 224, 291, 292 Lu b o d zie cki St an is ław 42 Lu b o mirs ki Zd zis ław 81 Lu d y g a -Las ko ws ki Ot t o n 14, 62, 214, 264 Lu ks emb u rg St an is ław 115, 116
Łag u n a Pio t r 31 Łap iń s ki 196 Łas ki Ed ward 63, 70 Łącki 230 Ło ś Jan u s z 248 Ło wiń s ki M arian A n t o n i 154, 155, 159, 277, 281, 282, 283 Łu kas zewicz 47
M o ś cicki M ich ał 160 M ackiewicz-Selim Zy g mu n t 28, 56 M aczek St an is ław 9 M ad ej 162, 163 M ajews ki 44
306
M ajo wie 73 M alczews ki 68, 69, 76 M ałas zkiewicz Ry s zard 276 M ału s ki Feliks 175, 176, 179 M an iews ki Jan 29 M an kiewiczó wn a To la 196 M arcin o ws ki Ru d o lf 83, 89, 98, 101 M ałko ws ki 256 M at u s zek Ru d o lf 182, 231 M au e rs b erg e r Jan 16 M azu rkiewicz Rad o s ław 296 M ed we cki M ieczy s ław 26 M ed y ń s ki Jan 259 M elo ch M aks y milian 5, 21, 62, 69 M ercik W alerian 35, 277 M erwin Bcrt o ld 10 M ied ziń s ki Bo g u s ław 91 M ielży ń s ki Jerzy 263, 265 M iero s ławs ki Lu d wik 60 M iku ło ws ki-Po mo rs ki 136 M ło d zian o ws ki Kazimierz 11, 18, 20, 21, 36, 37, 40, 44, 45, 270, 271, 273, 274, 277, 298 M ło t -Fijałko ws ki Czes ław 282 M n is zch ó wn a M ary n a 173 M o d liń s ki 247 M o raws ki W o jciech 157, 158 M o ro zewicz Zy g mu n t 42 M o s s o r St efan 283, 285 M o ś cicki Ig n acy 81, 90, 106, 107, 136, 137, 190, 252
M ró z 77 M ru k 172 M u ras zek J. 51 M y ś liń s ki M ieczy s ław 93, 95 M y s zko ws ki A leks an d er 300
Nad ach o ws ki A d am 192 Nag ó rn y Tad eu s z 109 Nałęcki Karo l 150 Narb u t -Łu czy ń s ki A leks an d er 44 Naru t o wicz Gab riel 139 Nelken Jan 188, 189 Neu g eb au er Jerzy 93, 247 Neu g eb au er-No rwid M icczv s ław 44 Nied ziels ki 85 Niemo jews ki A n d rzej 266 Nies io ło ws ki Fran cis zek 95, 152 Niewiad o ms ki Elig iu s z 139 Niewiaro ws ki St an is ław 277, 283 Niziń s ki 97 No ako ws ki St an is ław 21 No waczy ń s ki A leks an d er 139 No wako ws ki Lu d wik 183, 184 No wicki Jó zef 35, 86 No wicki St an is ław 248, 250, 252 No wo s iels ki Gu s t aw 284 Ny ku lak A d o lf 29, 94
Olb ry ch t 248, 299 Olis iewicz M ich ał 35 On acewicz W ło d zimierz 214 Orło ś 173 Orzech o ws ki 26 Os iń s ki 12, 37, 38 Os t erwa Ju liu s z 48
Pająk Fran cis zek 59, 65, 66 Pału cki W ło d zimierz 9, 13 Parafin o wicz Pio t r 52
Pas ch els ki Tad eu s z 139 Pas zkiewicz Gu s t aw 36, 37, 38, 40, 45, 56, 66, 68, 78, 272, 273, 274, 275, 276, 285 Pas zko ws ki A d am 11, 277 Pełczy ń s ki Tad eu s z 21, 271, 298 Pet ry ko ws ki 247 Pias e cki Ju liu s z 56, 218, 232, 234, 235, 239, 246, 273 Piąt ko ws ki Hen ry k 7, 8, 14, 23, 33, 40, 277 Piet ras W o jciech 25 Pik A leks an d er 44 Piku s 42 Piłs u d s ki Jó zef 12, 36, 37, 45, 60, 63, 64, 67, 68, 69, 73, 74, 75, 77, 78, 79, 80, 81, 84, 86, 90, 91, 104, 105, 106, 109, 110, 113, 114, 115, 119, 122, 124, 125, 131, 138, 152, 171, 176, 182, 185, 186, 220, 294, 295 Piłs u d s ki Ro wmu n d 205, 206 Pis ko r Tad eu s z 86, 109 Pło s ki 61 Po ciech in Jan 44 Po g o rzels ka Zu la 80 Po marań s ki St efan 124, 125, 136, 143, 184, 185, 200, 221 Po rwit M arian 33, 37, 38, 42, 67, 82, 83, 298, 299, 300 Po s n er St an is ław 21 Po t era W ład y s ław 9 Po t o cki A lb in 51, 276, 277 Po zio mek St an is ław 247, 287, 288, 289 Po żers ki Olg ierd 131, 132, 133, 134, 135, 136, 218 Prag ier A d am 80
307
Prąd zy ń s ki 254 Pro ko p 127 Przewło cki M arian 135, 136 Przeźd ziecki A lo jzy 218 Pt ak Jan 177 Pu ch als ki 77 Pu zy rews ki 254
Rad liń s ki Ig n acy 266 Rad ziu kin as Tad eu s z 252, 276, 285, 286, 288, 289 Rako ws ki Bro n is ław 96, 148 Ras ch ek St an is ław 199 Rat aj M aciej 80, 81 Rat ajs ki Cy ry l 123, 296 Ray s ki Lu d o mir 175, 241 Ren an Ern es t 266 Rit t man Dan iel 255 Ro man o wicz 43 Ro mer Jan 136 Ro mmel Ju liu s z 257 Ro s en Jó zef 202, 203, 204, 205 Ro s s a St an is ław 116, 117 Ro s t wo ro ws ki Hen ry k 263 Ro s zko ws ki 116, 117 Ro t kiewicz Jan 281 Ro zwad o ws ki Tad eu s z 70,75, 76 Ru d n icki Kazimierz 7, 16, 44, 59, 67, 74, 86 Ru d n icki Klemen s 284 Ru d zki Kazimierz 257 Ru t ko ws ki 55 Rzep ecki Jan 33, 35, 42, 48, 59, 67, 71. 74, 79, 82, 291, 298 Rzy mo ws ki Zb ig n iew 7 Ry b ak Jó zef 175
308
Ry b arczy k 105 Ry b iko ws ki M ich ał 54 Ry d z-Śmig ły Ed ward 79, 113, 219, 234, 245, 247, 284 Ry s zan ek W ład y s ław 212
Sams o n o v ic 156 Sawicki Kazimierz 88, 92, 104, 111, 248 Scewo la -W ieczo rkiewicz W a cław 275 Sch at zel Tad eu s z 119 Sch lӧ s s er 166 Sen d o rek 175 Sered n icki St an is ław 29 Serd a -Teo d o rs ki A u reli 218 Siamas zwili Ład o 121, 133 Siemiąt ko ws ki A n d rzej 12 Siero s zews ki W acław 62 Siko rs ki W ład y s ław 36, 43, 44, 49, 55, 72, 78, 218, 219, 273, 274 Siu d a A lfo n s 35, 271 Siu d a A lfred 11 Skib iń s ki Fran cis zek 285 Skiers ki St an is ław 148, 191 Skło d o ws ki W ład y s ław 277 Skrzy ń s ki-Kmicic Lu d wik 62, 174 Sławek W alery 218 Sławo j-Skład ko ws ki Felicjan 198, 199, 212, 224 Sło n ims ki A n t o n i 106 Smo leń s ki Jó zef 262, 264 Smo rawiń s ki M ieczy s ław 300 So b ań s ki Ed ward 26 So b o t ko ws ki 187 So ko l W acław 90, 95 So ls ki Lu d wik 48
So łt y s ki Jan 9 So s n ko ws ki Kazimierz 78, 125,186,213,2 21 Sp ałek W ład y s ław 17, 69 Sp y ch als ki Jó zef 296 Sp y ch als ki M arian 296 St aff Leo p o ld 62 St arzy ń s ki Ro ma n 62 St ęp o ws ki Ju n o s za Kazimierz 48 St iller A d am 71 St o ma A d am 43 St p iczy ń s ki W o jciech 76, 77, 274 St ro iń s ki 122 St ru czews ki Ro mu ald 276 St ru g A d am 120 St ru miłło -Piet ras zkiewicz Ka ro l 55 Su jko ws ki 23 Su zan o wicz Ed ward 20 Szczy t -Niemiro wicz Leo n ard 52 Szep t y cki St an is ław 76 Szlag o ws ki 138 Szlezin g er Kazimierz 32 Szt are jko St an is ław 284 Szt o b ry n Ko n rad 88, 89, 91, 92, 101 Szy s zło ws ki M iko łaj 293 Sy g a T.B. 80 Ścib o r-M arch o cki Ko n s t an t y Śliwiń s ki A rt u r 81 Świrs ki Jerzy 30
Taczak St an is ław 78 Takamat ze 156 Tat ars ki 153
Teo d o ro wicz 28 Tes s aro St an is ław 77 Th o mme W ikt o r 220 To b ias z 193 To karz Tad eu s z 254 To mb ack 267 Tu mid ajs ki Kazimierz 198, 231, 232, 233, 268, 296, 297, 298 Tu wim Ju lian 106 Ty miń s ki Ro mu ald 31 Ty s zy ń s ki 222, 223, 233
Ujejs ki 171, 289 Ulry ch Ju liu s z 128, 129, 133, l34, l36, 138, l39, l41, 143, l46, l48, l50, 152, l60, l80, 182, 246 Umas z-Had żi-Ju s u t -Bek 119, 120
Vacq u eret A lfo n s 109
W acko wiak 55 W ag n er Fran cis zek 190 W ald emaras 113 W alero n 80, 81 W alt er W ład y s ław 196, 233, 247 W an ke 200 283 W ary ń s ki Lu d wik 89, 90, 96, 112, 148 W as iu t y ń s ki 235, 246 W ecki St an is ław 70 W ęg o rek Zy g mu n t 247 W ęg rzy n Jó zef 48 W ieczo rkiewicz A n t o n i 50, 51 W ien iawa -Dłu g o s zo ws ki Bo le -
309
s ław 47, 67, 77, 91, 103, 114, 225, 254, 255, 275 W ięcek M ieczy s ław 63, 67 W ięcko ws ki Erwin 92, 104, 118, 121, 122, 123, 128, 138, 294, 295, 296 W ięcko ws ki St efan 78 W ilg o ch a 118 W ilo ch St an is ław 33 W ilk-Leś n iak W ilh elm 248, 250, 251 W in awer Bru n o n 216 W iś n iews ki Hen ry k 252 W it o s W in cen t y 12, 22, 73, 81, 247, 273, 290 W it wicki W ład y s ław 185 W o jciech o ws ki St an is ław 12, 44, 45, 46, 60, 67, 187, 273 W o jn iłło wicz 5 W o ro n iecki W it o ld 172 W o źn iecki 185 W ó jcik 138, 139 W ró b lews ki St an is ław 62, 217, 272 W y d crko Kazimierz 164 W zacn y Zen o n 248
Zab ło cki Hen ry k 136, 236, 239, 241 Zach o d n y Jan 248, 250, 251 Zag ó rs ki W ło d zimierz 72, 75, 76, 77, 81
Zah o rs ki Serg iu s z 107, 109 Zając Jó zef 44 Zajączko ws ki Fran cis zek 95 Zakrzews ki 112, 239 Zales ki A u g u s t 230 Zalews ki Jerzy 298 Zamb rzy cki St an is ław 31 Zaru s ki M ariu s z 13, 46 Zarzy cki M arian 44 Zawis za Jerzy 255, 256, 257 Zd o n M arian 203, 210, 251, 252 Zd ziech o ws ki M arian 81 Zemb rzu s ki 28 Zg o rzels ki 9, 12 Zelwero wicz A leks an d er 48 Ziems ki Karo l 94, 213 Zięt ko ws ki A d am 284 Zimn al M arian 13, 44 Zn icz 196 Zo mb ak Bo les ław 96 Zy ch Lu d wik 43
Żab iń s ki Jan 253, 254 Żelig o ws ki Lu cjan 31, 44, 74 Żero ms ki St efan 62 Żu rako ws ki Ro mu ald 134 Żwirs ki St an is ław 28, 29, 32 Ży miers ki Jó zef 177 Ży miers ki M ich ał 44
SPIS TREŚCI
Kurs unifikacyjny Szkoły Podchorążych 1923-1924 ............................ Oficerska Szkoła Piechoty........................................................................... Na drugim roku Oficerskiej Szkoły Piechoty ……… ........................... Pierwszy przydział: 36. pułk piechoty Legii Akademickiej ............. Kurs obserwatorów broni ........................................................................... Powrót do pułku ............................................................................................. Posłowie ......................................................................................................... Skorowidz nazwisk ........................................................................................
5 34 59 88 169 180 270 302