Playboy, Errotica Archive, Hustler Magazine opowiadania
Kir Bułyczow
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
Robert J. Szmidt
OGNIE W RUINACH
Andrzej Ziemiańs... 189 C...
24 downloads
0 Views
10MB Size
opowiadania Kir Bułyczow TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY Robert J. Szmidt OGNIE W RUINACH Andrzej Ziemiański AUTOBAHN NACH POZNAŃ EuGeniusz Dębski GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM Grzegorz Buchwald HUM 1 Jacek Inglot TANATOS XIV
komiks Max Bogdanowski OPOWIEŚĆI GAJOWEGO NIKITYCZA Paweł Moszczyński ARMIA BOGA
Drodzy Czytelnicy. Zgodnie z zapowiedzią przekazujemy w Wasze ręce drugi numer „Science Fiction", a w nim kolejną dużą porcję tekstów literackich i redakcyjnych. Dlaczego piszę, że jest to porcja duża? Wpadła mi bowiem w ręce sporządzona przez Eugeniusza Dębskiego bibliografia polskich opowiadań i powieści za rok 2000. Znajduje się na niej odpowiednio: 91 form krótszych i 13 długich. Wydawać by się mogło, że to niemało, ale podobne zestawienie, przywiezione przez Gienka, zza naszej wschodniej granicy ma już rozmiary normalnej książeczki i zawiera dziesięciokrotnie większą ilość tekstów. Rosja to nieporównywalnie większy rynek i bezpośrednie zestawianie danych zawsze wypadnie na naszą niekorzyść, ale gdy przyjrzeć się temu zjawisku dokładniej, widać, że nawet przy tych dysproporcjach powinniśmy wypaść lepiej. I wypadniemy, jeśli będziecie dla nas łaskawi, a kioskarze połapią się wreszcie, jak wymawiać tytuł naszego pisma. Jeśli moje obliczenia są prawidłowe, to objętość „Science Fiction" pozwoli na podwojenie ilości wydanych w tym roku opowiadań. Wypadnie średnio osiem tekstów na miesiąc. Rzecz możliwa do wykonania, zwłaszcza że autorów u nas wielu, a ci młodzi piszą z pasją, a i warsztat mają niezgorszy. Tak naprawdę to już w tydzień po ukazaniu się pierwszego numeru, pocztą klasyczną i elektroniczną dotarło do redakcji ponad sto tekstów (wciąż płyną nowe), przez które mozolnie się przebijamy, wybierając najlepsze z najlepszych. I jednego jestem pewien, debiutów nie zabraknie, nie mówiąc o tych autorach, którzy po publikacji pierwszego tekstu z następnymi nie mogli się przebić. Kolejka oczekujących jest długa, a moce przerobowe istniejących czasopism niewielkie. Postaramy się nadrobić te zaległości już w najbliższych numerach, tak w polskich opowiadaniach, jak i rosyjskich. Przejdźmy do konkretów. Drugi numer rozpoczyna wywiad z wciąż bijącym rekordy popularności Kirem Bułyczowem, którego przepytał na Rosconie Eugeniusz Dębski. Jest to znakomity wstęp do prezentacji noweli „Trzynaście lat podróży", z cyklu przygód Pawłysza. Bułyczow w najwyższej formie. Nic dodać, nic ująć. Warto przeczytać. Kolejne strony przynoszą dyptyk wrocławski. Dwa, jakże różne, opowiadania połączone kilkoma wątkami, z Wrocławiem w tle. „Ognie w ruinach", w kameralnej scenerii stolicy Dolnego Śląska, przedstawiają obraz miasta po ataku nuklearnym z pewnymi kontekstami politycznymi. Drugi z tekstów, „Autobahn nach Poznań", to prawdziwy wulkan akcji w wykonaniu Andrzeja Ziemiańskiego. Rozmachem i stylem przypomina osławioną „Bombę Heisenberga"; inteligentne zwierzęta, nomadzi na podwrocławskich pustyniach, cywilizacja cofnięta do epoki parowej i miasta-państwa walczące o prymat. Wszystko to w błyskotliwej i pełnej ironii opowieści, która zaledwie dwa tygodnie temu została przelana na papier. Nie zawiedzie Was też Eugeniusz Dębski z krótszym, ale nie mniej ciekawym „Gandalfem...". Zainspirowany wiadomością o nowej ekranizacji „Władcy Pierścieni" przedstawił swoją wersję zakończenia tej produkcji. Jacek Inglot, jeden ż niewielu, którzy przedostali się z fantastycznymi tekstami do polskiej edycji „Playboya", ukazuje świat pozbawiony śmierci. Czy będzie to oaza szczęśliwości, prawdziwa utopia czy raczej koszmar? Warto sprawdzić... Rola debiutanta przypadła tym razem Grzegorzowi Buchwaldowi, znanemu dotychczas z publikacji w internetowych magazynach „Fahrenheit" i „Na Srebrnym Globie". Stworzony przez niego groteskowy świat Zenasa Huma - z jednej strony swojski, a z drugiej, jakże obcy - jest bardzo sugestywny. Zdecydowaliśmy się na druk nieco starszego, pierwszego opowiadania z cyklu, gdyż mamy zamiar prezentować chronologicznie kolejne utwory Grzegorza. Niedługo spotkacie znów demonicznego mieszkańca Miasteczka. Prócz beletrystyki prezentujemy dwa kolejne komiksy i większą porcję grafiki. Max Bohdanowski, ukraiński grafik, tworzący w naszym języku, prezentuje jednostronicową historyjkę o gajowym Nikiticzu, strażniku przyrody i swojskim „faceciku w czerni". Drzyjcie, kosmiczne śmieci... To jeszcze nie koniec jego wyczynów. Drugi komiks, znanego z łamów „Fenixa" ilustratora i grafika Pawła Moszczyńskiego, to zupełnie inna praca - mroczna i nieco obrazoburcza historia z czasów wojen krzyżowych. Wypada też wspomnieć o Oskarze Huniaku, którego szorty z serii „Sasza i Jim" towarzyszyć nam będą od tego numeru. Zapraszam do lektury przepraszając jednocześnie za nieco wyższą cenę drugiego numeru „Science Fiction". Jednocześnie chciałbym Was uspokoić; jesteśmy i będziemy najtańsi na rynku. To już ostateczna korekta ceny na dłuższy czas spowodowana kolejnymi podwyżkami niezależnymi od naszej redakcji (chyba, że zwiększymy znacznie objętość, co jest wielce prawdopodobne). Robert J. Szmidt
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
KIR BUŁYCZOW
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY 1.
Sto sześć lat temu statek "Anteusz" opuścił Ziemię. Jakkolwiek olbrzymią jest jego prędkość, jakkolwiek znikomo mały opór stawia kosmiczna próżnia olbrzymiemu pociskowi, trajektoria lotu którego łączy nieodróżnialną przez najmocniejszy teleskop Ziemię i Alfę Łabędzia, to droga musi zająć w sumie sto dziewiętnaście ziemskich lat. Sto sześć lat minęło na Ziemi od tego dnia, kiedy siedemdziesięciu sześciu kosmonautów, rzuciwszy ostatnie spojrzenia na błękit nieba, puch obłoków i zieleń drzew, weszło do kutrów planetarnych, a te poderwały się do lotu w górę, gdzie na wysokości półtora tysiąca kilometrów, na stacjonarnej orbicie, czekał na nich "Anteusz". Zbliżając się, mogli obejrzeć ten dom z daleka. Jednym kosmiczny dom wydawał się niezgrabnym owadem, innym przypominał uszkodzoną dziecinną zabawkę. "Anteusz" nigdy nie miał lądować na Ziemi czy innym globie. Urodził się w przestrzeni kosmicznej, gdzie został zmontowany, i tam miał umrzeć. Dlatego konstruktorzy nie przejmowali się oporem środowiska, a laikowi wydawał się on być alogicznym połączeniem pierścieni, rur, kuł, anten i sześcianów. Póki statek się rozpędzał - a trwało to całe miesiące załoga "Anteusza" mogła widzieć Ziemię. Najpierw zajmowała ona połowę nieba, ale stopniowo zaczęła stawać się wyblakłą plamką pośród milionów podobnych jej innych jaśniejszych plamek... Tak zaczęła się droga. Minęło sto sześć lat. Za trzynaście lat "Anteusz" osiągnie cel. 2. Pawłysz minął dwudziesty czwarty rezerwowy korytarz i zatrzymał się przed drzwiami do oranżerii. Oranżeria została porzucona jakieś pięćdziesiąt lat temu i - prócz mechaników -nikt tu nie zaglądał. Drzwi otworzyły się nie od razu. Jakby mechanizm miał problemy z przypomnieniem sobie, jak się je otwiera. Gdy Stanzo opowiadał o porzuconej oranżerii, Pawłysz wyobrażał sobie, że zobaczy wspaniałą dżunglę, plątaninę lian i dziwaczne kwiaty zwisające z koron. Oranżeria była tajemnicą, odkryciem.Wędrówka do niej - około godzina marszu po pustych korytarzach i salach statku - przygotowywała do tajemnicy. Droga nie kryła żadnych niespodzianek. Gdzieś w jej połowie spotkał robota-sprzątacza, a w kuli "D" trafił na teren wykorzystanych i porzuconych magazynów. Oświetlenie było tu skąpe, puste pudła i
kontenery piętrzyły się w pomieszczeniach wypełnionych czyhającym na pierwszy krok echem. Tu wszystko było zapuszczone; farba na ścianach teoretycznie wieczna - zbladła, arkusze plastikowego poszycia w wielu miejscach odstawały od ścian. Pachniało ciepłym kurzem. Pawłysz nijak nie mógł pozbyć się wrażenia, że pustka przygląda się mu. Że ma oczy. Statek był zasiedlony pamięcią. To był najstarszy statek Ziemi. Miał ponad sto lat. Przez ten okres na Ziemi wynaleziono nowe stopy i źródła światła, nawet pudła i kontenery byłyby inne, gdyby "Anteusz" wyruszył w swą podróż o sto lat później. Wszystko byłoby inne. Statek trzymał się, ale był bardzo stary. Tak obliczano, że spędzi w przestrzeni kosmicznej wiele dziesiątków lat. Ale i tak się postarzał. I zasiedlało go coraz mniej ludzi. Jeden po drugim pozbywały się swych ładunków magazyny, zamykano odległe pomieszczenia i korytarze, nie były potrzebne. W dniu, kiedy Pawłysz wyruszył na poszukiwania porzuconej oranżerii, na pokładzie było o połowę mniej ludzi niż sto sześć lat temu. Zamieszkała, czynna część statku kurczyła się z każdym rokiem. Podobnie, opuszczoną wieś przejmuje we władanie las, zajmując niepotrzebne już pola i łąki. Pawłysz otworzył drzwi do oranżerii i rozczarował się. Za drzwiami nie było żadnej dżungli, tylko długie szeregi suchych grządek. Wśród wyschniętych łodyg kłujące krzewy. Bura trawa pod stopami, poskręcane sznury zdziczałego grochu pełzną po ścianach, gdzieniegdzie na zakurzonych stołach laboratoryjnych zostały kolby i probówki. Wiele lat temu ktoś wykonywał tu doświadczenia. Teraz wystarcza oranżeria w kuli "C". Łodygi zaszeleściły, drgnęły. Coś szarego poruszyło się w odległym końcu cieplarni. Pawłysz odskoczył do tym. Na statku nie mogło być nikogo obcego. Nic zbędnego, ponadplanowego. Odskoczył za drzwi i wdusił przycisk. W pierwszej kolejności należało odizolować pomieszczenie, potem wezwać pomoc. Wszystko, co nieznane, niezrozumiałe może być zagrożeniem. Nie tylko dla Pawłysza osobiście, dla całego statku. Drzwi niechętnie zamknęły się. Pawłysz stał samotnie w bardzo cichym korytarzu. Równo i spokojnie świecił sufit. Pawłysz znajdował się na statku, na który nie mogło nic przeniknąć z zewnątrz. To, co widział, powinno mieć swoje racjonalne wytłumaczenie. Fajnie będzie,
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
gdy przybiegnie do Stanza i powie, że widział coś w porzuconej cieplarni. A co? Coś. Otworzył więc ponownie drzwi. Zamknął je za sobą. Niech to Coś nie ucieknie na zewnątrz. Potem ostrożnie ruszył przed siebie. Starał się nie wchodzić w grządki. Ceramiczne kafelki chrzęściły pod stopami, niektóre kołysały się i wypadały. W cieplarni panowała nieprzyjemna, stęchła woń. O dwa kroki od miejsca, skąd wyskoczyło owo Coś, Pawłysz znieruchomiał. Jakieś dziesięć metrów od niego znajdowała się okrągła ściana - koniec oranżerii. Wtedy zobaczył. W plątaninie gałązek zasiadły dwa szare koty. Patrzyły mu w oczy, mądrze i czujnie. W półmroku, tu światło było gorsze niż przy wejściu, ich oczy płonęły żółtym, złym światłem. - Tego jeszcze brakowało - powiedział głośno Pawłysz. Powinien był się tego domyślić wcześniej. Ktoś kiedyś zdecydował, że na statku muszą być zwierzęta. Domowe. Takie, które nie będą dużo jadły, ale urozmaicą samotność ludzi. Na statku pojawiła się kocia rodzina. Mimo że była kontrolowana i pilnowana, sterowano rozrodczością tego gatunku, to wielokrotnie w odległych zakątkach statku ludzie wykrywali nielegalne, niezarejestrowane koty. Koty musiały coś jeść. A to znaczyło, że opanowały kanały wentylacyjne i cieplarnia nie była tak odizolowana od reszty statku, jak się zdawało. - Możecie tu sobie żyć - pozwolił kotom Pawłysz. Pochylił się, wyciągnął z gruntu bladą, niemal białą łodygę. Jednak jakieś życie istniało i tu. Trzeba będzie powiedzieć Chriście, niech tu zajrzy. Więcej już nie pojawiały się w oranżerii żadne upiory. Upiory to cząstka pokładowego folkloru. Po stu, z hakiem, latach na statku musiał zrodzić się własny folklor. W głębi duszy Pawłysz bardzo chciał zobaczyć ducha. To nie znaczy, że wierzył w takie bzdury. Ale gdy leci się tak starym i rozległym statkiem, powinno na jego pokładach ukrywać się coś niezwykłego. 3. Pawłysz nie miał ochoty wracać do zamieszkałej części statku. Od razu znajdą mu jakieś zajęcie. A kiedy po raz drugi uda mu się wyrwać i tak spokojnie, niespiesznie pospacerować po statku? Wszedł do tunelu łącznikowego, którym można było dojść do Zewnętrznego Ogrodu. Przez Ogród mógł wrócić do siebie. Po drodze zajrzał do porzuconej biblioteki. Kiedyś część kajut mieszkalnych znajdowała się w tym sektorze i nieopodal nich znajdowała się filia biblioteki. W bibliotece panował zupełnie inny zapach - zapach taśmy. Komórki na mikrofilmy i wideokasety były pootwierane. W niektórych zostały taśmy. Pawłysz wiedział, dlaczego tak się stało. Kiedy bibliotekę
MARZEC 2001
przenoszono, kasety będące kopiami tych z głównej biblioteki, nie były zabierane. Wiedział, że nie spotka go tu żadna niespodzianka, ale zmitrężył trochę czasu na czytanie tytułów. Opłaciło się. W jednej ze skrzyń znalazł ósmy, szesnasty i dwudziesty odcinek serialu "Podwodnego świata", brakowało ich w bibliotece głównej. Potem znalazł jeszcze kilka kaset bez etykiet. Zabrał je również. Kwadrans później dotarł do tunelu łącznikowego i zatrzymał się przed windą. Tu było znacznie jaśniej, tu czasem pojawiali się ludzie. Winda przeniosła Pawłysza o kilka poziomów wyżej, co było pojęciem względnym, ponieważ dół jest zawsze w centrum statku, a góra to pomieszczenia zewnętrzne. Pole grawitacyjne, wytwarzane przez silniki, czaiło się w centralnej kuli. Sala relaksu przez wejściem do Ogrodu Zewnętrznego też świeciła pustkami. W basenie, niczym błękitnawe zwierciadło, zastygła woda. Była tak równa i nieruchoma, że Pawłysz nabrał ochoty, by pochylić się i zakłócić tę doskonałość. Wsunął rękę do kieszeni, miał tam zawsze coś niepotrzebnego. Palce wymacały metalową kulkę, cisnął ją do basenu. Zwierciadło drgnęło, plusnął słupek wody i we wszystkie strony pomknęły kręgi fal, w końcu swej drogi oblizując ściany basenu. No, tak lepiej. Niskie, miękkie kanapy, niczym klamry, ciągnęły się dokoła basenu. Pawłysz z rozpędu wskoczył na jedną z nich, usiadł niewygodnie na torbie z kasetami, które wlókł z porzuconej biblioteki. Kanapa odżyła, starając się dostosować do konturów ciała siedzącego. Pawłysz wyobrażał sobie, że jest na "Nautiliusie". Gdzieś w jego trzewiach żyje ostatni pasażer, stary kapitan Nemo. A może to "Marie Celeste"? Nieoczekiwane nieszczęście zwaliło się na szkuner. Dlaczego wszyscy, co do ostatniego człowieka, porzucili statek? A garnek na kuchni był jeszcze ciepły. Nie, to niezamieszkała wyspa. Oto jest, ciemny las za szklaną ścianą. Wysoko na prawej szary okrąg. Łata. Kiedy Pawłysza jeszcze nie było na świecie, w Ogród Zewnętrzny uderzył meteoryt. To się zdarza w kosmosie. Nad meteorytową osłoną "Anteusza" trudziły się najlepsze umysły Ziemi - ani jeden okruch materii nie powinien był dotknąć statku, zbyt wysoka mogła być cena takiego kontaktu - ale i tak sześćdziesiąt lat temu "Anteusz" trafił w mocny meteorytowy strumień. Tak gęsty, że jeden z kamieni uderzył w statek. Meteoryt przebił zewnętrzną przeźroczystą ściankę Ogrodu. Następnie przenicował drugą ściankę, dzielącą Ogród od Sali Relaksu. Potem przedziurawił jeszcze trzy przegrody, zanim wypadł na zewnątrz. Wypadek ten kosztował życie dwóch kosmonautów, którzy akurat znajdowali się w Sali Relaksu. Pawłysz dowiedział się, że grali po prostu w szachy.
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
Zginął też Zewnętrzny Ogród. Umarł tak szybko, że nie zdążył nawet się zmienić. Pawłysz podszedł do szklanej ściany. Kiedyś ogród troskliwie zaplanowano, potem uprawiano, jako miejsce, gdzie kosmonauci, będąc niewiarygodnie daleko od domu, mogliby poczuć uroki letniej nocy i zapachy ziemskiego lasu. Pod przeźroczystą, wysoką kopułą tłoczyły się brzozy i jodły, krzewy różane i olszyny, a dalej, gdzie panowała temperatura nieco wyższa, pięły się do góry palmy. Po remoncie ówczesny kapitan "Anteusza" postanowił nie podłączać Ogrodu do systemu ogrzewania - odtajałe drzewa i krzewy zgniłyby po prostu. A w panującej temperaturze będą zamarzniętymi pomnikami drzew i kwiatów. Jeśli ktoś nie wie, co tu się stało sześćdziesiąt lat temu, może mu się wydać, że za szybą zaczyna się prawdziwy zimowy las. 4. I Pawłysz wyobraził sobie niekończący się, nocny las. Ciepłe, wilgotne powietrze, w którym unoszą się korzenne zapachy, gdzie szelest opadających liści jest równie ostrożny i niemal niesłyszalny jak kroki wilka. Czasem tylko trzaśnie sucha gałązka albo odważnie wdepnie w stertę chrustu niczego nie bojący się niedźwiedź. Głośny plusk, uderzenie, niemal huk rozcięły ciszę w sali. Wybuch? Pawłysz poderwał się, odwrócił, jednocześnie przywierając plecami do przeźroczystej ściany. Siła ciążenia na statku jest niemal dwukrotnie mniejsza od ziemskiej, dlatego najbardziej nawet dynamiczne ruchy są spowolnione. Mózg już zakończył zwrot ciała, ale ono samo wciąż jeszcze poruszało się. Bryzgi wody wyleciały na podłogę sali. Długi, zielony cień, podobny do cienia dużej ryby, przemykał pod poruszoną taflą błękitnej wody. Krótko ostrzyżona dziewczęca głowa przebiła lustro, dziewczyna otworzyła oczy, strąciła dłonią krople wody z rzęs. - Wystraszył się pan? - zawołała. - Umyślnie rozebrałam się cicho i... jak nie skoczę! Pawłysz poczuł się głupio - dziewczyna mogła widzieć jego reakcję. Ale nie, kiedy on się odwracał, ona była jeszcze pod wodą. Dziewczyna obróciła się na plecy. Miała na sobie zielony, jednoczęściowy strój. Woda uspokajała się wolno i rzeczowo, jakby basen był wypełniony olejem. - Woda jest tu wspaniała! - powiedziała dziewczyna. - Codziennie się tu kąpię. Nie próbował pan? - Jeszcze nie. Nie widział wcześniej tej dziewczyny. Wczorajszy dzień był taki zwariowany. A dzisiaj wyruszył na wędrówkę po statku. Dziewczyna podpłynęła do brzegu.
- Ja też tu czasem przychodzę specjalnie, żeby popatrzeć na ten las. Ale zawsze wiem, że jest martwy. Widocznie mam źle rozwiniętą wyobraźnię. Pawłysz wrócił na kanapę i usiadł. - Nie widziałem pani wczoraj. - Kiedy pan przyleciał, miałam wachtę. Mam na imię Grażyna. - Widziałem koty. W pustej oranżerii. - O, tam nigdy nie byłam - odpowiedziała. - Nie jestem romantyczką. Zabrzmiało to bardzo protekcjonalnie, a Grażyna nawet nie usiłowała tego maskować. Dziewczyna zanurkowała szybciej niż Pawłysz zdążył znaleźć jakąś ciętą ripostę. Gdy ponownie pojawiła się na powierzchni wody, zapytał: - Pani jest biologiem? - Grawitacja - odpowiedziała Grażyna. - A jak brzmi pani imię w skrócie? - Podoba mi się Grażyna - odpowiedziała. - Nie trzeba skracać. - Ale jest dość długie. - To nic, nie zdąży się pan zmęczyć. Jutro odlatuję. Grażyna podpłynęła do brzegu. Pawłysz zobaczył, jak długie ma palce. Po prostu zadziwiająco długie palce, z krótko obciętymi paznokciami. Na policzku, pod lewym okiem, miała cieniutką bliznę. Pulchne i ruchliwe wargi. Ich kąciki przez cały czas poruszały się. Oczy Pawłysza wychwytywały szczegóły twarzy, figury. Kawałki mozaiki tworzyły portret, który, gdyby przebywali na statku jeszcze długo razem, nie miałby nic wspólnego z pierwszym wrażeniem. - Ten rok - powiedziała Grażyna - przeleciał migiem. Słowo honoru. Gdzieś w połowie zrobiło się smutno, w końcu jednak jesteśmy dość odizolowani. A teraz... nawet pan sobie nie wyobraża, jak nie chce się odlatywać. - A gdyby pani teraz zaproponowano, żeby została pani jeszcze na jedną turę? - No, nie. Nie zostałabym - odpowiedziała Grażyna. W tym momencie Pawłysz zauważył, że ma zielone oczy. Ciemne, mokre rzęsy przesłaniały je i dlatego w pierwszym momencie wydały się o wiele ciemniejsze. - Szkoda - powiedział. - Im więcej ludzi, tym jest ciekawiej. - Wystarczy ludzi i beze mnie - zaoponowała Grażyna. - Ilu jest na pana zmianie? - Trzydziestu dwóch. - W mojej było trzydziestu sześciu. Ale nie miałam szczęścia. - Aha. - Pawłysz od razu zrozumiał, co miała na myśli. "Anteusz" jeszcze przez trzynaście lat będzie leciał do gwiazdy. Jeszcze trzynaście zmian. Trzynasta będzie tą najszczęśliwszą, jej załodze przyjdzie wylądować na globie, zakończyć trud wielu tysięcy ludzi i półtorej setki lat. - To nic - powiedział Pawłysz. - Jeszcze nie będziemy tacy starzy. Na pewno odwiedzimy ten glob.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Nie ma tam dla nas pracy - powiedziała Grażyna. Na powierzchni planety będą potrzebni inni specjaliści. - Dlaczego? Silniki i tam będą potrzebne. I kabiny. - Pan jest kabinowcem? - Medyk-kabinowiec. - Rzadkie połączenie. Który rok? - Czwarty. A pani? Grażyna wyszła z wody. - Poproszę o ręcznik. Ręcznik leżał obok Pawłysza. Poderwał się i podał go. Zaczęła wycierać włosy, a Pawłysz zrozumiał, że jej oczy nie mają po prostu koloru zielonego, a bardzo zielony. - Jestem już staruszką na doktoracie. Mam dwadzieścia trzy lata. - No to co? Różnica zaledwie trzech lat. Nieistotna odpowiedział Pawłysz. Grażyna roześmiała się. Śmiała się tak serdecznie, że ręce z ręcznikiem opadły jej i Pawłysz zobaczył, jak zmieniła się jej twarz. Mokre włosy, przylegające dotychczas do głowy, podsuszone ręcznikiem zmieniły się w bujną grzywę. Twarz zmniejszyła się. Tylko oczy pozostały zielone i ogromne. Cisnęła ręcznikiem na kanapę, wzięła stamtąd szlafroczek, nałożyła go i wsunęła stopy w pantofle. - Proszę nie spóźnić się na obiad! - powiedziała. Dzisiaj mamy pożegnalny obiad. - Na pewno nie! - Proszę nie zapomnieć o swojej torbie. Co pan tam ma? Grażyna przemawiała bezceremonialnie, ale Pawłysz nie potrafił się na nią rozgniewać. Ta bezceremonialność tworzyła osobistą więź między nimi. Tylko człowiek ci bliski może zapytać, co masz w torbie. - Byłem w porzuconej bibliotece - przyznał się Pawłysz. -Zabrałem stamtąd kasety. - Ja też tam kiedyś chadzałam. Wszyscy chodzili. Podejrzewam, że kiedyś specjalnie tam zostawiono masę ciekawych filmów, żeby można było zorganizować załodze dodatkową przygodę. Co pan wziął? Pawłysz pożałował, że nie wziął ani jednej książki Dostojewskiego czy Marqueza. - Takie tam - powiedział. - Przygodowe. - "Gwiezdny rejs"? - "Podwodny świat". Opuściłem kilka odcinków. - Proszę się nie wstydzić, kursancie. Nie zapytałam, jak pan się nazywa. - Sława. Sława Pawłysz. - No proszę, Grażyna się panu nie podoba, mnie się Sława podoba. Tak więc Sławku, muszę się przyznać, że sama jeszcze dwa miesiące temu wyciągnęłam z tej biblioteki trzeci i czwarty odcinek "Podwodnego świata", mimo że z racji wieku i powagi nie powinnam tego robić. - Nie wygląda pani poważnie. - Staram się.
MARZEC 2001
5. Poszli razem w kierunku windy do centralnej kuli, potem Grażyna pobiegła przebrać się do swojej kajuty. Pawłysz poszedł do kabin. Zwykły statek ma zazwyczaj dwa ośrodki sterowania: sterówkę i sekcję napędową. Na "Anteuszu" były trzy centra dowodzenia. Prócz dwóch zwyczajowych były tam też "kabiny". To powszednie słowo nosiło w sobie stygmat dążenia do pozbawienia rzeczy niezwykłych patosu i zadęcia. W kosmicznym instytucie, który miał szczęście kończyć Pawłysz, trwała odwieczna i pozbawiona szans na zakończenie wojna ciała profesorskiego, dla którego szacunek dla prawidłowej terminologii oznaczał szacunek do przedmiotu nauczanego, i kursantów, którzy nawet podczas egzaminów nie mogą przeskoczyć dwóch prostych słów: "retlanslatory teleportacyjne". Do takich kursantów należał również Pawłysz będący dobrym, w miarę pilnym i w miarę zdolnym, studentem. Wystarczająco w sumie dobrym, by skierowano go na "Anteusza" - przedmiot westchnień wielu pokoleń studentów. Pawłysz maszerował do kabin, ale wcale nie zaprzątał sobie głowy problemami, historią i perspektywami teleportacji; z każdym krokiem spadał w słodką przepaść zakochania, przy tym zakochania skazanego na rozłąkę, co zawsze potęguje uczucie. Nie przejmował się całkowicie teleportacją. A przecież jeszcze dla fizyków i pilotów nawet dwudziestego trzeciego wieku podróże z prędkością przekraczającą prędkość światła były domeną fantastyki. Skoki przez zwiniętą przestrzeń i temu podobne wynalazki marzycieli na razie nie stały się realne. Prawa przyrody niełatwo jest oszukać. Tak więc w podboju planet Układu Słonecznego powstała pauza, która mogła trwać wiecznie. Gwiazdy pozostały nieosiągalne, ponieważ droga do nich trwała setki lat. Technicznie rzecz ujmując, można było zbudować statki zdolne do tak długiego przebywania w przestrzeni, ale nie dało się wynaleźć nieśmiertelnego człowieka. Oczywiście marzenia o dotarciu do gwiazd, do innych cywilizacji, istnienie których było tylko teoretycznie dozwolone, nadal kipiały w wyobraźniludzkiej. Projekty, opracowane przez marzycieli jeszcze w dwudziestym wieku, rozpatrywano i obliczano, ale nie realizowano ich. Można było zbudować olbrzymi statek, wyposażyć we wszystko, co niezbędne, żeby załoga spędziła w nim wiele dziesięcioleci. Żeby kosmonauci rodzili się na jego pokładzie, rośli, uczyli się i umierali. Sto, dwieście, trzysta lat w drodze... Ochotnicy, którzy pragnęli się poświęcić, mieli do swojej dyspozycji dożywotnie więzienie, przy tym więzienie doprowadzone do absurdu - nie tylko dla nich samych, ale również dla ich dzieci i wnuków. Na dodatek można było wyliczyć, że w takiej podróży załoga, jakkolwiek by nie była do tego przygotowana i chętna do złożenia ofiary z siebie i swoich dzieci, musi
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
nieuchronnie się zdegenerować, jak niewątpliwie zdegeneruje się każda ludzka społeczność oderwana od reszty ludzkości. Cel nie uświęca środków. Teoretycznie i nawet praktycznie możliwy był również drugi wariant. Po odlocie z Ziemi załoga pogrąża się w anabiozie, z której zostanie wyprowadzona w chwili znalezienia się u celu. To samo w drodze powrotnej. W ten sposób więzienie pozostałoby więzieniem, ale więzień dostałby szansę przespania nieskończenie długiego okresu i nawet wyjścia na wolność. Ale i tak załoga musiałaby wykazać się nadmierną ofiarnością. Przecież kosmonauci wrócą do domu po trzystu latach. To znaczy, że nigdy już nie zobaczą Ziemi takiej, jaką pozostawili, nigdy nie znajdą tak naprawdę dla siebie miejsca w świecie, tak samo jak nie znalazłby go człowiek współczesny Newtonowi czy Napoleonowi. Ale odkrycie teleportacji, dokonane po tym, gdy ludzkość nauczyła się korzystać z praw grawitacji, zmieniło sytuację i pozwoliło wrócić do dyskusji nad tym problemem. Najpierw udało się przekazać jeden gram substancji na odległość dziesięciu centymetrów. Potem biała myszka - odwieczna ofiara postępu naukowego została rozłożona na atomy i złożona ponownie w sąsiednim mieście, po czym oblizała się i zaczęła gryźć kostkę cukru. W końcu, w sierpnia 2198 roku, Biser Simo-nian wszedł do kabiny teleportacyjnego ośrodka w Płowdiw i wyszedł - żywy i zdrowy - z identycznej kabiny w Bombaju. Ponieważ teleportacją wykorzystuje fale grawitacyjne, rozprzestrzeniające się praktycznie w mgnieniu oka, ograniczeniami w przerzucie obiektów była tylko energetyczna moc i pojemność kabiny. W ciągu pięćdziesięciu najbliższych lat kabiny zostały rozmieszczone po powierzchni całej Ziemi i na planetach Układu Słonecznego*. Statki kosmiczne, oczywiście, istniały nadal, ponieważ ich zadaniem było przewożenie dużych ładunków, rud, surowców. Kabiny były nie tylko małe, nie stały się one i raczej nie staną tanią rozrywką. Kabiny umożliwiły również drogę do podróży międzygwiezdnych. Jeśli wyślemy w nieskończenie długą podróż statek kosmiczny, ale wyposażymy go na dodatek w kabinę do teleportacji, to załoga nie musi pozostawać na pokładzie sto lat. Można j ą zmieniać co jakiś określony odcinek czasu. Tak powstał "Anteusz". Pierwsza jego załoga po roku pracy wróciła na Ziemię, ustąpiwszy miejsca innym kosmonautom. Przy tym w ciągu tego roku kabiny kilka razy były uruchamiane. Na pokładzie gościła komisja z ONZ, dwukrotnie wycofywano ze statku chorych, na dodatek trzeba było uzupełnić zapasy żywności, pocztę i przyrządy. Tak więc w ciągu stu sześciu lat lotu na pokładzie "Anteusza" gościło sto załóg.
Co prawda, co roku łączność ze statkiem stawała się trudniejsza. Na to wszyscy byli przygotowani i nawet przewidziano to w konstrukcji statku. Mimo tego, że fale grawitacyjne rozprzestrzeniają się niemal natychmiast, zapotrzebowanie na energię wzrasta wraz ze zwiększaniem się odległości. Nauka rozwijała się, pojawiały się nowe źródła energii i możliwości Ziemi również wzrosły. Co prawda, dla zaoszczędzenia strat energii i zapasów stale zmniejszano liczbę załogantów, i w dniu, kiedy kursant Sława Pawłysz znalazł się na jego pokładzie, zamieszkiwało go trzydzieści osób. Do celu podróży doleci jeszcze mniej. Najprawdopodobniej coś około dziesięciu członków załogi. I nie będzie już wśród nich kursantów. "Anteusz" zaś skończy na orbicie odległej gwiazdy. Stopniowo, jeśli powstanie tam ludzka kolonia, będzie się go rozbierało, wykorzystując do budowy potrzebnych obiektów. W ciągu stu z hakiem lat Statek stał się częścią historii ludzkości. Pawłysz, jeszcze będąc na Ziemi, wiedział o kotach, które potrafiły wymknąć się spod kontroli i rozmnożyły w pustych magazynach, wiedział o porzuconej bibliotece i o basenie z błękitną wodą. Tysiące razy oglądał statek na ekranie i uczył się go podczas specjalnych zajęć, tak jak uczyli się go jego nauczyciele, i nauczyciele jego nauczycieli, pracujący ongi na "Anteuszu". Ale wszyscy jego załoganci prędzej czy później wracali do domów. Jak marynarze z dalekiego, ale przecież nie niekończącego się rejsu. Prócz tych, którzy umarli albo zginęli w drodze. Ale takich było niewielu. Sześciu. 6. Zapewne sala teleportacji, gdyby wyjąć z niej cały farsz urządzeń, byłaby ogromna. Ale przez ostatnie sto lat nikomu nie udało się zobaczyć jej ścian. Kabiny na Zielni były znacznie skromniejsze - w końcu zawsze można zawołać ekipę remontową. Tu natomiast wszystkie systemy były dublowane i przedublowywane, a rezerwa niezawodności wielokrotnie przekraczała tę teoretyczną. W istocie swej to właśnie Centrum było główną przyczyną istnienia "Anteusza". Pawłysz minął plątaninę korytarzyków, wijących się między milczącymi, ale żyjącymi maszynami. Ulice i zaułki tego miasteczka znał na pamięć. Gdyby go * Możliwość błyskawicznego przeniesienia się do dowolnego punktu na kuli ziemskiej i paradoks polegający na tym, że szybciej można było przenieść się z Paryża do Rio de Janeiro niż z Paryża do Wersalu, zmieniły nie tylko szybkość komunikacji, ale i styl życia. Jeśli potrafisz mieszkać w Moskwie, a pracować na Marsie, to psychologicznie istotnie różnisz się od człowieka dwudziestego wieku.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
wyrwać ze snu i kazać sprawdzić blok numer 50 - z zamkniętymi oczami znajdzie drogę. Wiadomo dlaczego: w instytucie stoi trenażer, dokładna kopia w takiej samej sali. Trenażer ma dokładnie tyle samo lat, co oryginał. Student musi znać trenażer jak swoje pięć palców. Jeśli będzie miał szczęście, to zobaczy kiedyś autentyczne kabiny "Anteusza". Prócz obowiązku, znakomite opanowanie przez studentów topografii i działania tej starożytnej sali tłumaczyła również swoista tradycja: sala ta była najbardziej sprzyjającą samotności w całej uczelni, była jego lasem, jego parkiem, jego labiryntem. Nikt nie wie, ile życiowych ścieżek zmieniło się, skończyło i uratowało w jego półmrocznych zaułkach, ile odbyło się tu kategorycznych wyjaśnień, ilu wysłuchano zwierzeń, ile odbyło się przypadkowych spotkań, dramatycznych rozstań... A i sam Pawłysz nie dawniej jak miesiąc temu usłyszał zdecydowane "nie" w ciasnym przedziale między blokiem 8-E i makietą akumulatora. Po tym fakcie przebumelował dwa dni, mimo że decydowały się jego losy - poleci czy nie poleci. Gdy wrócił na uczelnię, wysłuchał słusznej nagany dziekana i za karę przez całą niedzielę odkurzał salę. Dziekan, będący niegdyś zaleganiem "Anteusza", który trzydzieści lat temu spędził na nim trzynaście miesięcy, uważał, że najbardziej pożyteczna jest kara niosąca w sobie element poznawczy. Oczywiście dziekan nie dzielił się ze studentami wspomnieniami, w których jego żona, konstruktor genetyczny, dziś poważna pani, powiedziała mu "może-może", właśnie przy bloku 8-E. Makiety bloków uczelnianych były martwe. Blok na "Anteuszu", gdy się przyłoży ucho do jego ciepłego matowego boku, buczy nisko i cicho, niczym odległy trzmiel. I wówczas zrozumiał, że uczelnia znajduje się tak daleko, że może się wydawać - on, Pawłysz, leci na "Anteuszu" już sto siódmy rok. Doktor Wargezi siedział na niewygodnym, wysokim, obrotowym krześle przy kontuarze z probówkami. Sprawdzał gęstość i stan roztworu. Za jego plecami znajdowała się wanna - ołowianego koloru kula. Od wanny do Ziemi ciągnęła się niewidoczna niteczka. Na drugim jej końcu dyżurny technik sprawdza, czy ubranie dokładnie przylega do ciała, czy nie ma w kieszeniach metalowych przedmiotów, następnie wpuszcza delikwenta do otwartego wnętrza kabiny, przypominającej przecięty kokon - i człowiek staje się na chwilę larwą. Studenci nazywają kabinę "hiszpańską dziewicą", co dowodzi, że któryś poznał historię Inkwizycji, która stosowała "hiszpańską dziewicę" jako środek wyrafinowanych tortur. Przypomina ona postawiony na sztorc sarkofag, najeżony skierowanymi do wnętrza gwoździami. Gdy delikwent stawał w środku, a obie części "dziewicy" zamykały się - ostrza gwoździ wpijały się w ciało torturowanego. W kuli nie było jednak gwoździ. Ale były uchwyty.
MARZEC 2001
Wysyłany obiekt musiał być bardzo dokładnie unieruchomiony. Informacja o jego wymiarach, masie i wadze przekazywana była do kabiny wcześniej - kilka setnych sekundy przed przerzutem. Gdy po chwili - subiektywnie mogło ono trwać choćby i wieczność - lądowało się, powiedzmy na Antarktydzie, to "hiszpańska dziewica" tak samo mocno trzymała podróżnika w swych giętkich, elastycznych uchwytach. Pewnie dlatego każdemu wydawało się, że żaden przerzut nie miał miejsca. Na "Anteuszu" kabiny wyglądały nieco inaczej. Tu, aby zabezpieczyć się przed błędami, prawdopodobieństwo których rosło wraz z odległością od Ziemi, człowiek musiał zanurzyć się w wypełnionej gęstym, kisielowatym roztworem wannie. Nie było więc mowy o żadnym ubraniu. Wszystkie nieorganiczne przedmioty wędrowały drugą kabiną, towarową, w niewielkich kontenerach. Wymiary kabin ograniczały możliwości zaopatrzenia statku. W ciągu stu lat na Ziemi powstały znacznie większe kabiny, ale na "Anteuszu" wciąż dominowało stare wyposażenie. Doktor Wargezi, bezpośredni przełożony i szef praktyki Pawłysza, sprawdzał gęstość roztworu, skład jego musiał dokładnie odpowiadać temu w ziemskim ośrodku. A wiadomo, że po każdym przerzucie dokonywały się w roztworach zmiany spowodowane niemożliwym do uniknięcia kontaktem z ludzkim ciałem. - Co się stało? - zapytał doktor. - Jeszcze za wcześnie na ciebie. - Nie, ja po prostu tak sobie - odpowiedział Pawłysz. -Byłem w starej bibliotece i w pustej oranżerii. I na basenie. - Po co mi to mówisz? - powiedział doktor. - Po przerzucie powinieneś przez dobę wylegiwać się. - Słowo honoru, że dobrze się czuję. Kiedy przyleci Maquise? Maquise był z roku Pawłysza. Oni dwaj reprezentowali swój rok na stażu. - Przecież wiesz. - Wargezi poprawił biały czepek, którego, jak twierdzili złośliwi, nie zdejmował nawet podczas snu, by nie zdradził łysiny. - Tam zawsze coś jest nie tak. Czekam na Maquise'a, a dociera do mnie wiadomość: odbierajcie biologa Do Do Ki, który jest kobietą z Birmy w średnim wieku. A na liście w ogóle jej nie ma. Przecież wiesz, jak to jest. Pawłysz nie sprzeczał się, chociaż wiedział, że Wargezi przesadza. - Widziałem dzikie koty - oświadczył. - Nie zdziwiłbym się, gdyby żyły tu dusiciele, krokodyle i nietoperze. To istny wykopaliskowy zabytek, a nie statek. Jeśli uda mu się dotrzeć do celu, to będzie to już taka ruina, że wstyd będzie pokazać się ludziom na oczy. - Myśli pan, że "Anteusz" się rozpadnie? - Kursancie, wasze dowcipy sanie na miejscu. "Anteuszowi" nic się nie stanie. Chociaż, rzecz jasna,
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
należało już pięćdziesiąt lat temu zawrócić go na Ziemię. - Dlaczego? - Współczesne statki poruszają się dwukrotnie szybciej, - No bo to współczesne. - Pawłysz przyłapał doktora na błędzie logicznym i ucieszył się z tego. Wargezi, posiadacz ostrego nosa, nie spodobał mu się od pierwszej chwili. Doktor potrafił znaleźć ciemne strony każdej sytuacji. Oczywiście, z psychologicznego punktu widzenia -a Pawłysz miał zajęcia z psychologii w dużej załodze powinny być wymieszane różne typy emocjonalne. Najprawdopodobniej więc Wargezi trafił tu jako urozmaicenie psychologiczne. Ale Pawłysz miał go dość już od chwili poznania w ziemskim ośrodku przygotowania, gdzie trafili do jednego pokoju w hotelu. - A kabiny? - Wargezi nigdy się nie poddawał. Przecież to zeszły wiek! - Wiele w nich zmieniono. - Nie zaryzykowałbym taką kabiną podróży do mamy w Mediolanie. - Ale dotarł pan tutaj. - Pracują resztkami możliwości. Nie zdziwię się, gdy kabina wysiądzie. Rozumiesz, co to znaczy? - Raczej by nas tu nie wysłano, gdyby to było takie niebezpieczne. - Sprawa dotyczy próżności całego globu. - Wargezi podrapał się po nasadzie nosa. Kiedy się złościł, zawsze drapał się w tym miejscu. "A co ja robią, kiedy się złoszczę?" - pomyślał Pawłysz. Nic mu nie przychodziło do głowy. - Próżność człowieka należałoby ograniczyć. Zawsze jest coś powyżej: Społeczeństwo, państwo. Ale ofiarą próżności całego globu może stać się nie tylko stetryczały statek, ale i cały kontynent. "Anteusz" od dawna już nie jest statkiem, a symbolem. Symbolem naszej mocy, symbolem naszej dumy. My, patrzcie tylko, rzuciliśmy wyzwanie Galaktyce! Nie boimy się odległości! A rozum milczy! Po co nam ten "Anteusz" i ta podróż, która straciła sens na długo przed jej zakończeniem? - Przecież pan wie, że to nie jest tak. - Udowodnij mi to, młodzieńcze. - Ruchy Wargeziego wciąż były odmierzone i opanowane. Zanotował wynik analizy, wylał zawartość probówek, odniósł je do zmywarki, zdjął kitel i starannie go złożył. - Udowodnij mi, że nie jesteśmy ofiarami próżności wielu ludzi, z których każdy oddzielnie jest pozbawiony mocy, ale w grupie reprezentują oni efemeryczną substancję, czyli opinię globu! - Przecież tyle zostało zrobione przez te lata! Pawłysz nagle poczuł się jak na egzaminie. - Ileż doświadczeń, odkryć. Ile jeszcze można będzie zrobić! W końcu, nawet jeśli statek nie doleci, to sama podróż jest już wielkim wydarzeniem! Przecież pan wie, że dolecimy. I ustawimy tam, na powierzchni planety, kabinę. - A planeta okaże się niezaludniona!
- Nie ma pustych planet! To będzie pierwsza kabina w Ga-lakktyce. Będziemy mogli przenosić się o miliardy kilometrów, jak byśmy znajdowali się na Ziemi! - Pusta kabina na pustym globie! Pawłysz rozłożył ręce. Stanzo, który właśnie wszedł do sekcji i najwyraźniej nieruchomo przysłuchiwał się dyspucie, postanowił wtrącić się: - Giovanni - powiedział - nie zbijaj z pantałyku młodzieży. - Niech się hartuje. - Co cię gryzie? Stanzo jest szefem ośrodka teleportacji. Wcześniej pracował tu z Wargezim. Stanzo to rzadki wyjątek na statku. Jest tu po raz drugi. Już odstukał jedną wachtę sześć lat temu. - Grań energetyczna - odpowiedział Wargezi. Przecież wiesz. - Myślą nad tym mądrzejsi od nas. - Nie ma nikogo mądrzejszego od nas - nie zgodził się Wargezi. - A ja twierdzę, że cały ten eksperyment niedługo się sfajczy. - Dobra, na razie poczekajmy. Pawłyszowi wydało się, że Stanzo nie chce prowadzić tej rozmowy przy studencie. Jakby na potwierdzenie tego powiedział: - Jeśli nie jesteś zmęczony, to idź do messy. Tam przydadzą się młode, mocne dłonie. - Do czego? - Najprawdopodobniej do siekania sałaty. 7. W ciągu stu lat "Anteusz" obrósł rytuałami jak poszycie żaglowca skorupiakami. Jednym z takich tradycyjnych rytuałów był Podwójny Obiad. Wymiana załogi trwała na "Anteuszu" tydzień. W miarę tego, jak na pokładzie pojawiali się nowi członkowie załogi, "starcy" wracali na Ziemię. Nadchodził taki moment, kiedy mniej więcej połowa wróciła już na Ziemię, a połowa nowicjuszy znajdowała się na pokładzie. Tego dnia, trzeciego dnia wymiany załogi, odbywał się Podwójny Obiad. Podwójny, ponieważ odbywał się jednocześnie na Ziemi, w Ośrodku Sterującym, i na statku. Na Ziemi połowa nowicjuszy częstowała tych, którzy wrócili z "Anteusza". Na Statku zaś seniorzy częstowali tych nowicjuszy, którzy dopiero co się tu znaleźli. Obiady zaczynały się jednocześnie. Nikt prócz obu załóg nie miał prawa uczestniczyć w obiadach. Jakość poczęstunku była sprawą nadzwyczaj honorową. Do obiadu przygotowywano się długo, całymi tygodniami. O niektórych, najbardziej udanych, krążyły legendy. Dziesięć lat temu pewna zmiana wyhodowała na "Anteuszu" ostrygi.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
Był to wybitny eksperyment biologiczny. Ostrygi zostały wyhodowane w sztucznej morskiej wodzie i musiały osiągnąć odpowiednie gabaryty w ciągu kilku miesięcy. Serwowano je wówczas na przekąskę. Mało kto je jadł, ale oszołomieni byli wszyscy. Tym razem obiad był wspaniały, ale nie nieprawdopodobny. Pawłysz przyszedł do messy, raczej mając nadzieję, że zobaczy Grażynę, niż płonąc z ochoty do pomocy. Ale Grażyny tu nie było, okazało się, że przekazywała wachtę zmiennikowi. Wkrótce z messy Pawłysz został po prostu przepędzony - jego obecność tam była złamaniem tradycji. Wtedy świadomie naruszył dyscyplinę. Niespecjalnie mocno, ale jednak niedopuszczalnie. Ruszył mianowicie do sekcji grawitacyjnej. Droga zajęła mu sporo czasu. Mimo że rozmieszczenie pomieszczeń statku było Pawłyszowi znane, to w rzeczywistości wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż na planach czy schematach. Pawłysz wyobraził sobie położenie sekcji grawitacyjnych względem messy, ale drzwi, które miały łączyć te miejsca były zamknięte. Postanowił przejść przez sterówkę, ale pomyliwszy korytarze, trafił do mrocznej sali komputerowej, gdzie w niskich fotelach siedzieli dwaj nawigatorzy. Pawłysz znieruchomiał na progu. Oczywiście mógł wejść i zapytać, jak się idzie do grawitacji, ale wyglądałby niezręcznie, jak błądzący po pokładzie chłopczyk. Stał więc nieruchomo, usiłując wyobrazić sobie, dokąd powinien teraz skierować swoje kroki. - Nie było potwierdzenia - powiedział jeden z nawigatorów. - Jeśli odwołano, to nie będzie potwierdzenia. - Dlaczego? - Coś się stało. A jeśli tak, to grawigramy nie docierają. - Myślisz, że to awaria? - Niewyobrażalne. Zawsze jest możliwość przerzucenia energii z tarczy antarktycznej. Rozległ się dźwięk brzęczyka. Nawigator wyciągnął rękę, przejechał nad pulpitem dłonią, przyjął wywołanie. Pawłysz widział, jak na ekranie wideofonu zarysowało się oblicze Kapitana-1. To znaczy kapitana ze starej zmiany. Teraz na pokładzie są obaj kapitanowie, ale nowy przejmie dowodzenie dopiero ostatniego dnia. Kapitan-1, Żelazny Lech, zapytał z ekranu wideofonu: - Nie ma fluktuacji kursu? - Proszę się nie łudzić, kapitanie - powiedział nawigator. -Wszystko sprawdzone. - Dlaczego oni milczą? - zapytał drugi nawigator. Kapitan-1 nic nie odpowiedział. Wyłączył się. Pawłysz uznał, że lepiej będzie, gdy zniknie. Właśnie zrozumiał - coś się stało. Najprawdopodobniej z łącznością. Ci trzej byli zaniepokojeni.
MARZEC 2001
Brakowało tylko, żeby sprawdziły się przepowiednie Wargeziego. Pawłysz zamyślił się, ale nie tak mocno, by zapomnieć o celu swych poszukiwań. W sztolni windy dał się słyszeć jakiś szelest - ktoś przemieszczał się do góry. Pawłysz zatrzymał się. Dach windy podjechał do góry, pokazała się otwarta kabina. Stała w niej Grażyna i druga dziewczyna, niewysoka brunetka, o stromej piersi i brązowych oczach. Dziewczyny zobaczyły Pawłysza. - Jedź z nami - powiedziała Grażyna. - Poznaj Armine. Pracujemy razem. Pawłysz wszedł do wolno przemieszczającej się windy. - Co tu robisz? - zapytała Grażyna. - Szukałem cię. - Tu? - Grażyna wpatrywała się w niego uważnie. - Wstąpiłem do sterówki. - Nawigatorzy nie lubią postronnych. - Nie wchodziłem. - To nielogiczne. Po co wstępowałeś, skoro nie wchodziłeś? - Nawigatorzy rozmawiali o czymś, nie chciałem przeszkadzać. - Jesteś czymś zaniepokojony? - Nie mamy łączności z Ziemią. Najpierw postanowił, że nikomu nie powie o tym, co podsłuchał, ale język sam to powiedział. Człowiek mający coś nowego do powiedzenia zawsze wydaje się kobiecie bardziej interesujący od tego, który nie ma nic do zaoferowania. - Tego jeszcze brakowało - oburzyła się Grażyna. To niemożliwe. Coś poplątałeś. 8. Podczas obiadu, który - zgodnie ze zwyczajem - był wspaniały, ale tym razem nie sensacyjny, okazało się, że Pawłysz miał rację. Po pierwszych toastach i przemowach, rytuał których był opracowany wiele lat temu, nadeszła kolej na Kapitana-1. Powiedział, jak należało, że przekazuje statek Kapitanowi-2 i nowej załodze, mając nadzieję, że nie będą oni mieli pretensji do poprzedniej obsady. Następnie powinien był powiedzieć, jak przyjemnie będzie mu spotkać się za rok na Ziemi. Ale Kapitan-1 nagle zamilkł. A potem powiedział zupełnie innym tonem: - Dzisiaj otrzymaliśmy z Ziemi grawigram. Pawłysz siedział akurat naprzeciwko Kapitana-1. Gdy wszyscy siadali, długo stał, udając, że syci oczy górą sałaty. W rzeczywistości chciał zobaczyć, gdzie siada Grażyna. Już zaczął odliczać minuty do rozstania i wyobrażać sobie, jak pusty będzie statek bez jej osoby, ale wyszło jakoś tak, że Grażyna zaczęła rozmowę z nieznanymi Pawłyszowi grawitacyjniakami ze starej załogi i zupełnie zapomniała o nim. I usiadła między tymi chłopakami. Tak więc Pawłysz zmuszony
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
był usiąść daleko od niej, niemal na końcu stołu, naprzeciwko Kapitana-1. - Co się stało? - zapytał Wargezi. Zapytał ponurym tonem, jakby wcale nie pytał, a wygłaszał swoje: "A uprzedzałem". Grawigramy są rzadkimi gośćmi na statku. Żeby wysłać przekaz na taką odległość, trzeba zużyć koszmarną ilość energii. Niezaplanowanych grawigramów nie powinno się wysyłać dlatego, że przecież przesyłany człowiek z nowej zmiany już za godzinę dostarczy wszelkich wiadomości. Skoro więc na Ziemi nie czekano na przesłanie ludzi, to znaczy, że coś się wydarzyło. - Grawigram dotarł niecały - powiedział Kapitan-1. To był niewysoki mężczyzna i dlatego stał, opierając się rękami o stół. Malutki, szczupły, żylasty facet. Kilka lat temu to on właśnie ustawił kabinę na Plutonie. - Grawigram jest urwany - powtórzył. - Jego treść jest taka: "Przerzut odkładamy..." - To niemożliwe! - powiedział ktoś cicho w odległym końcu stołu.
- Kontroler-bis gotów do przyjęcia - potwierdził słowa Stanza. Była siedemnasta dwadzieścia siedem. - Roztwór w normie - rzekł Wargezi. Reszta była sprawą automatów. To były najdłuższe minuty w życiu Pawłysza. - Czas - powiedział technik o nazwisku Johnson. - Czas - powtórzył Stanzo. Kabina odbiorcza była martwa. Poczekali jeszcze siedem minut. Rozmawiali, czując nawet pewną ulgę - przed decydującym momentem panowało tu nieznane. Prognoza potwierdziła się - przerzut się nie odbędzie. I już nie było na co czekać. Kapitanowie odeszli. Żylasty Kapitan-1, któremu nie sądzone było wydać rozkaz, i Kapitan-2, wysoki, szczupły, bardzo młody - nawet może za młody z punktu widzenia Pawłysza. A po pięciu minutach Kapitan-1 przez komunikator wewnętrzny zwołał obie załogi do messy. Na posterunkach pozostali tylko dyżurni. Kabin pilnował Stanzo. 10.
9. O siedemnastej czasu pokładowego Pawłysz znajdował się obok kabiny. Tu nie był turystą. Pracował. Właściwie - czekał, czy będzie jakaś praca. Jego działania lekarza zaczynały się w chwili, kiedy w wannie materializował się astronauta. Aż do tego momentu Pawłysz tylko dublował Stanza. Z Ziemi nie nadeszło więcej ani jedno słowo. Wiadomo było, że z przerzutu nici. Tym niemniej wszyscy na "Anteuszu" zachowywali się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Tak zdecydowali kapitanowie. O siedemnastej pracownicy ośrodka teleportacji znajdowali się na swych posterunkach, gotowi do odbioru. W odróżnieniu od normalnej procedury, tym razem obecni byli obaj kapitanowie. W ciągu stu sześciu lat lotu nie zdarzyło się jeszcze ani jedno odwołanie przerzutu. Przy stole, kiedy pojawiło się kilka hipotez, kiedy wypowiadano mądre i niemądre słowa, dotyczące tego, co mogło się wydarzyć, przypomniano sobie, że pewnego razu zamiast jednego kosmonauty, przyjęto drugiego. Pierwszy niespodziewanie zachorował. Dlatego na pokładzie postanowiono zachowywać się, jak gdyby grawigramu w ogóle nie było. O siedemnastej dwadzieścia sześć Pawłysz włączył swoje stanowisko - kontroler-bis. Stanowisko wysłało na display parametry systemu. Pawłysz czekał na komentarz Stanza. - Parametry w normie - powiedział ten. Siedział przy głównym pulpicie. - Gotów do przyjęcia. Pawłysz zerknął na mierniki Stanza, przeniósł wzrok na swoje, identyczne dane.
Stół był już sprzątnięty. Tylko obrus pozostał na długim stole. I krzesła dokoła stołu. Kucharz podał kawę. Pawłysz usiadł obok Grażyny. Wargezi milczał. Pawłysz oczekiwał, że ten będzie popisywał się elokwencją, ale doktor milczał. Kapitan-1 powiedział: - Nie rezygnowaliśmy z odebrania przerzutu, ale kabina nie pracuje. Nie otrzymaliśmy więcej grawigramów. Nie wiemy, ile czasu będzie trwała ta sytuacja i nie wiemy, co ją wywołało. Jeszcze wczoraj wszystko było w porządku. Pawłysz skinął głową, chociaż nikt nie widział tego skinienia. Chciał powiedzieć, że wczoraj on właśnie przyleciał jako ostami z załogi. I nic szczególnego na Ziemi się nie działo. Padał deszcz. Kiedy Pawłysz biegł z ośrodka do bazy przerzutowej, zdążył przemoknąć do suchej nitki. Pod kabiną czekała na niego Świetlana Pawłowna, operatorka. Podała mu frotowy ręcznik i powiedziała: "Wytrzyj się. Nie wypada pojawiać się w mokrym widzie na drugim końcu Galaktyki". Pawłysz tak się denerwował, że nie zauważył nawet, jak znalazł się w szatni, jak poszedł oddać swoje rzeczy do kontenera i zapomniał zwrócić ręcznik, więc Świetlana musiała biegać za nim. - Na razie nie mamy żadnych danych co do natury tego... -Kapitan szukał właściwego słowa - ... incydentu. Dlatego tymczasowo traktujemy naszą mieszaną załogę, jak stałą załogę statku i przystępujemy do normalnych zajęć. Gdy tylko nadejdą jakieś nowe wiadomości, natychmiast powiadomimy wszystkich. Zebrani podnieśli się.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Cieszę się - powiedział Pawłysz, gdy podeszli do drzwi. - Z czego? - zapytała Grażyna. - Nie możesz odlecieć. - Odlecę. Przy pierwszej możliwości. - Na Ziemi usłyszano moje modlitwy - oświadczył Pawłysz. - Nie podzielam twych modlitw. - Grażyna patrzyła mu prosto w oczy. - Masz na Ziemi kogoś? Czeka na ciebie? - Potrafisz być nietaktowny! Podeszła do nich Armine. - Boję się - powiedziała. - Tego jeszcze brakowało! Nic nam nie grozi odezwała się Grażyna, natychmiast zapomniawszy o Pawłyszu. Armine była blada, wyraźnie widać było ciemny puch nad górną wargą. "Dziwne - pomyślał Pawłysz. Czego tu się bać?" 11. Pawłysz wrócił do kabiny. Sądził, że będzie przy niej tylko Stanzo, ale był tam już i Johnson, i Wargezi. I jeszcze dwaj kabiniarze z poprzedniej zmiany. Stanzo powiedział, że Pawłysz słusznie postąpił, przychodząc. Trzeba "przedzwonić" wszystkie zaciski. Nawet przy potrójnym dublowaniu mogło wydarzyć się coś nieprzewidzianego. Zaczęli działać. To było nudne zajęcie, zrozumiałe i niepotrzebne, ponieważ jego wykonywanie negowało ostatni grawigram z Ziemi. Najpierw wszyscy pracowali w milczeniu, oddzieleni od siebie przegródkami i korpusami bloków. Potem zaczęto rozmawiać. Jedna z właściwości człowieka to budowanie hipotez, ale najważniejszego przypuszczenia, które wisiało na końcu języka każdego z nich, jakoś nie wypowiadano głośno. Pierwszy zaczął o tym mówić Pawłysz. Jako najmłodszy. Ponieważ na starych statkach - w messie -pierwszy zabierał głos podczas rady wojennej najmłodszy oficer. A ostatnie słowo należało do kapitana. - Czytałem artykuł Dąbrowskiego - rzekł Pawłysz. Zrobiło się cicho. Wszyscy usłyszeli jego słowa. Potem Pawłysz usłyszał głos Stanza: - Kontrargumenty były przekonujące. - Po prostu kpili z niego - odezwał się rozdrażnionym tonem Wargezi. - A to przecież nie jest chłopczyk ze szkoły, przeliczył wszystkie warianty. - Ale nie wolno zapominać - to odezwał się Johnson - że według jego obliczeń granica przerzutów powinna była nastąpić już sześć czy siedem lat temu. - Sześć - odezwał się Pawłysz. - Punkt krytyczny "Anteusz" już minął. Artykuł, o którym rozmawiano, był skazany na wąski krąg odbiorców, ponieważ został wydrukowany w Komunikatach Wrocławskiego Instytutu Łączności Kosmicznej, a i sam Dąbrowski nie był przecież
MARZEC 2001
kabiniarzem. Ale tekst wpadł w ręce dziennikarzowi specjalizującemu się w popularyzacji nauki, a dziennikarz ten zrozumiał, o czym w tekście jest mowa. Dąbrowski rozpatrywał teoretyczny model łączności grawitacyjnej. Z jego umownych i wielce nieortodoksyjnych założeń wynikało, że fale grawitacyjne - nośniki teleportacji - miały w Galaktyce określony energetyczny zasięg. Twierdził, że konstruktorzy statku popełnili błędy w swoich obliczeniach. I że łączność z "Anteuszem" nieuchronnie ustanie. Artykuł został opublikowany około dziesięciu lat temu. Dziennikarz, który wygrzebał gdzieś artykuł, dotarł do Dąbrowskiego, który opowiedział przystępnym językiem, co miał na myśli. Następnie dziennikarz odbył rozmowy z oponentami autora, którzy wskazali na trzy oczywiste błędy w jego obliczeniach. Ten właśnie spór został opublikowany. Argumenty oponentów Dąbrowskiego wyglądały znacznie bardzie przekonująco niż jego obliczenia, sam tekst wywołał dyskusje i polemiki, które formalnie zakończyły się porażką Dąbrowskiego. Co prawda, najpoważniejsi matematycy twierdzili, że w jego obliczeniach coś jest. Poza tym jego teorię potwierdzał fakt, że wydatki energii na łączność i (deportację rosły szybciej niż to zakładano na początku. Ponownie o artykule przypomniano sobie cztery lata później, kiedy, jeśli wierzyć Dąbrowskiemu, łączność miała się urwać. Łączność nie urwała się, ale miał miejsce istotny skok w wydatkowaniu energii. Oponenci Dąbrowskiego odetchnęli z ulgą, ale i jego stronnicy nie umilkli. I tak minęło kolejnych sześć lat. - Nawet jeśli on nie ma racji - powiedział Wargezi to lot w tych warunkach jest zwyczajnym marnowaniem energii. Każdy przerzut kosztuje teraz tyle, co wzniesienie wieży babilońskiej. - Na szczęście nie potrzebujemy wieży babilońskiej - zauważył Stanzo. - A czy może tak się stać, że zostaniemy teraz sami? - zapytał Pawłysz. - Mam na myśli, jeśli Dąbrowski ma jakąś tam rację? Odpowiedziało mu milczenie. - A jeśli tak, to co możemy zrobić? - zapytał Pawłysz po długiej pauzie. - Wiadomo, co - powiedział Wargezi. Ponownie nikt się nie odezwał. Ale ponieważ Pawłysz nadal nie wiedział, co to znaczy, powtórzył pytanie. - Wracać - powiedział Stanzo. 12. Na kolację w messie zeszli się wszyscy wolni od wacht członkowie załogi. Kolacja była z gatunku "imieniny na sucho" - składała się z resztek obiadowej uczty. Pawłysz przybiegł jako jeden z pierwszych i wiercił się, czekając, aż przyjdzie Grażyna, Przyszła
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
Armine, bardzo smutna, i powiedziała, siadając obok Pawłysza: - Grażyna nie przyjdzie. - Zmęczona? - Zła. - Dlaczego? - Przecież wiesz - powiedziała Armine. Rozmawiałyśmy z naszymi nawigatorami. Wyobrażasz sobie,, ile czasu stracimy na wykonanie zwrotu statku? - Nie myślałem o tym. Rozmawiali cicho i wydawało się im, że nikt ich nie słyszy. Ale usłyszał biolog siedzący naprzeciwko. - Dwa miesiące - powiedział. - Co najmniej dwa miesiące. Nawigatorzy siedzą teraz nad obliczeniami. - Pewnie więcej niż dwa miesiące. I nie wiadomo, ile trzeba będzie lecieć z powrotem, żeby wróciła łączność. Przedział Dąbrowskiego jest dość rozległy. Pawłysz zdziwił się. Wydawało mu się dotąd, że tylko w ich sekcji ktoś wpadł na pomysł połączenia wydarzeń na pokładzie "Anteusza" z teorią Dąbrowskiego. Okazało się, że wszędzie na statku myślano podobnie. - Co w tym strasznego? - zapytał Pawłysz. - Dwa, trzy miesiące polatamy razem. - Ale myśmy liczyły, że jutro będziemy w domu. - Po co ten pośpiech? Lekkomyślność czasem waliła się na Pawłysza jak atak choroby. Potem sam sobie się dziwił, dlaczego poważne myśli uciekają gdzieś. Armine nałożyła mu na talerz sałaty. - Chcesz powiedzieć, że się cieszysz? Pawłysz zrozumiał, że zachowuje się głupio. Nie było z czego się cieszyć. Znalazł się w tej nieszczęśliwej zmianie, która być może, kończyła lot wielki, trwający wiek zryw ludzkości, która potknęła się o krok od celu. - Przeklęty Dąbrowski - powiedział Pawłysz. - Nie wiem, kiedy udajesz, teraz czy wcześniej westchnęła Armine - ale rzeczywiście to tragedia. Zawsze sądziłam, że odwiedzę inne światy. Myślałam, że jeszcze nie będę stara, kiedy wyjdę z kabiny na innej planecie. Wyobrażasz sobie, ile lat i ile wysiłków?! I wszystko nadaremnie. - Nie nadaremnie! - zaoponował Pawłysz. - A poza tym można mnie zrozumieć, jestem fatalistą. - To znaczy? - Jeśli nie mogę nic zrobić, to nie tłukę łbem o ścianę. Rozważam to, co w mojej mocy. - A co jest w twojej mocy? - Trzeba szukać pocieszenia. Tak, lot się skończy, ale przecież będziemy razem, razem polecimy z powrotem. A potem, kiedy łączność wróci, może okazać się, że alarm był przedwczesny i statek ponownie poleci do gwiazd. - Nie - powiedziała Armine. - Dlaczego? - Obliczyliśmy już, że hamowanie, zawrócenie i powrót na stary kurs pochłonie wszystkie zapasy statku.
Przecież "Anteusz" jest obliczony na jeden lot. Po jakimś czasie trzeba będzie go zatrzymać. Pawłysz skinął i zaczął pić herbatę. Nie mógł wszak przyznać się Armine, której czarne brwi tragicznie załamywały się nad nasadą nosa, że on nie odczuwa żadnego niepokoju i dyskomfortu. Najważniejsze, że Grażyna zostaje na statku. Dwa, trzy miesiące... potem się zobaczy. - Coś wymyślimy - powiedział Pawłysz ku zdziwieniu Armine. - Szkoda, że Maquise nie przyleciał. Przyjaźnimy się od pierwszego roku. 13. Następny dzień na statku przebiegał normalnie, zgodnie z tradycją. Zastępca Kapitana-2 wezwał do siebie Pawłysza, Johnsona i jeszcze jednego stażystę-bioelektronika. Pawłysz wiedział, po co. Zastępca kapitana, niezbyt rozmowny, nawet mrukliwy, poprowadził ich do kapciory. Wręczył każdemu spryskiwacz kleju, gąbki, butle, chwytaki. Robotów na statku było za mało, dlatego każda zmiana zaczynała się od prac kosmetycznych. Plastikowe obicia gdzieniegdzie uległy zniszczeniu; należało je podkleić, wyczyścić, w razie potrzeby wymienić. Może korpus statku, konstrukcja i silniki wytrzymają sto lat i więcej, ale wszystkich drobiazgów przewidzieć się nie da. Ulegały zniszczeniu naczynia, meble, tkaniny... Poza tym na statku był kurz. Pawłyszowi przypadła sala gimnastyczna. Kiedy ruszał w jej kierunku, zastępca kapitana powiedział: - Oszczędzaj klej. I piankę. - Dlaczego? - A możesz mi powiedzieć, kiedy będzie następna dostawa? - Jak każdy zastępca do spraw gospodarczych, tak i ten ulegał manii asekuracji. Ale w jego słowach rozbrzmiała ta niepewność, która stopniowo opanowywała załogę statku. W sali gimnastycznej na macie walczyli dwaj mechanicy, a Armine starała się wykonać salto na równoważni. Za każdym jednak razem nie utrzymywała się i spadała na materac. Pawłysz wolno poszedł wzdłuż ściany, sprawdzając, czy plastik nie odstaje gdzieś przypadkiem. Na statku panowała zasada -jeśli możesz nie przeszkadzać, nie przeszkadzaj. Kiedy przyjdzie ci spędzić rok w metalowej puszce z trzydziestoma innymi ludźmi, najlepszą bronią przeciwko konfliktom jest delikatność. Ściana na prawo od wejścia pełni funkcję szczególną. Na niej złożyli podpisy wszyscy członkowie załogi "Anteusza". Ktoś dawno temu obliczył, ile miejsca będą wymagały podpisy wszystkich i dlatego podpisy z pierwszych lat znajdowały się wysoko, pod sufitem. Ale ten, kto to zaplanował, nie uwzględnił, że na statku za każdym razem będzie mniej ludzi. Tak więc ostatnie podpisy
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
znajdowały się na wysokości piersi. Do podłogi makatka z autografów nie dociągnie. Pawłysz zatrzymał się pod ścianą z podpisami. Bez drabinki nie dało się odcyfrować podpisów tych pierwszych kosmonautów. Ale podpis obywatelki Grażyny Tyszkiewicz - proszę bardzo - na wprost oczu. Armine Nałbandian stoi obok. - Nie jesteś dziś w brygadzie remontowej? zapytała. - A kiedy się składa podpisy? - odpowiedział pytaniem Pawłysz. - Na początku czy na końcu zmiany? - Masz prawo podpisać się już teraz - powiedziała Armine. - Ale zazwyczaj robi się to przed odlotem. - Poczekam - zdecydował Pawłysz. - Ale chcę, żeby mój podpis był obok imienia Grażyny. - Jesteś sentymentalnym studentem. - A ty? - Moje serce jest daleko stąd - przyznała Armine. Milczała chwilę, wpatrując się sobie pod nogi, potem dodała: -1 nie udało mi się opanować salta. - Całe życie przed tobą - uspokoił ją Pawłysz. - Przy tym, kiedy będziemy zawracać, będziesz mogła jeszcze potrenować. - Czuję, że nie przeżyję tego - powiedziała Armine. W myślach już jestem na Ziemi. Jakby wszystko to tutaj tylko mi się śniło. Taki sobie nieprzyjemny sen. - A ja w nim to koszmarny potwór? - Nie jesteś zły - powiedziała Armine. - Nie rozmawiałabym z tobą, gdyby tak nie było. - Grażyna też tak sądzi? - Nigdy nie wiem, co tak naprawdę sądzi Grażyna. Ona się bardzo boi, że ktoś ją uzna za słabą kobietę. -A ty? - Ja się boję utyć. Komu się spodobam gruba? - Jej pulchne wargi drgnęły i rozciągnęły się w uśmiechu, ale brązowe oczy pełne były smutku. - Nie jesteś gruba, jesteś... mocno zbudowana powiedział Pawłysz. - To wcale nie jest komplement. Pracuj, nie będę ci przeszkadzała. Jeszcze trochę poskaczę. Armine odeszła do równoważni, a Pawłysz zaczął jeździć sondą po ścianach, sprawdzając, czy nie odstaje gdzieś okleina. Potem znowu znieruchomiał. Przed Czarną Skrzynką. Czy - skarbonką, jak kto woli. Skrzynka stała w kącie. Na jej wierzchu widniała szczelina, jakby przeznaczona na monety, ale monety ogromne, mniej więcej wielkości talerza. A i sama skarbonka sięgała Pawłyszowi do pasa. Tu każdy odchodzący z "Anteusza" mógł wrzucić coś na pamiątkę z rejsu, jakiś przedmiot, który chciał wysłać do Alfy Łabędzia. Jedni zostawiali liściki, inni jakiś znaczek czy kasetę z ulubioną piosenką. Albo chusteczkę do nosa. Albo wyciętą z drzewa figurkę czy też swoje zdjęcie.
MARZEC 2001
Kiedy "Anteusz" doleci do tej planety, Czarną Skrzynkę wyniosą i zakopią w jej gruncie. I nikt nie będzie wiedział, co posłał ten czy ów jego pasażer. Najważniejsze, by pozdrowienia i prezenty dotarły na miejsce. 14. - Nie czas teraz roztrząsać, czyja to wina powiedział Kapitan-2. - Ale przez noc wykonaliśmy inwentaryzację majątku statku. Czasem dobrze jest zrobić remanent. O ile więc zapasów żywności, uwzględniając produkcję cieplarni i hydroponiki, wystarczy na długo, woda w zamkniętym cyklu też nie jest problemem, to zapasy wielu innych potrzebnych rzeczy na "Anteuszu" zbliżają się do końca. - Co, na przykład? - zapytał Johnson. - Na przykład mydło - powiedział Kapitan-2. To był tak nieoczekiwany komunikat, że Johnson zachichotał. - Mleko zagęszczone - powiedział Kapitan-1. Bielizna. - I wiele innych - zakończył Kapitan-2. - Przyślą - wyszeptał Pawłysz do Armine. Armine usiadła obok niego. Pawłyszowi wydawało się, że znająjuż całe wieki. Przy niej czuł się bezpiecznie i nie był skrępowany. Nie to, co z Grażyną. Siedziała z boku i w ogóle go nie zauważała. - Kiedy przyślą? - zapytała również szeptem Armine. -Przecież nie wiemy. - Chcemy powiedzieć o kilku jeszcze rzeczach na temat stanu statku. Nie ma podstaw do alarmu, ale pewne podstawy do niepokoju są. Kapitan-2 wyjął żółtą kartkę i zaczął odczytywać długą listę posiadanych zapasów oraz części zapasowych do przyrządów. Pawłysz zerkał na Grażynę, mając nadzieję, że i ona popatrzy w jego stronę. Kiedy Kapitan-2 skończył odczytywać listę, głos, zabrał Kapitan-1. - Zapoznaliśmy was z sytuacją- powiedział ponieważ stoimy przed dylematem. Decyzja pierwsza: zaczynamy hamowanie i zawracamy statek. Ta operacja zajmie nam sześćdziesiąt osiem dni, po czym możemy zacząć powrót do Ziemi, po dwudziestu sześciu dobach docierając do miejsca, gdzie otrzymaliśmy ostatni grawigram z Ziemi. - Trzy miesiące - podliczył Pawłysz. Oczywiście, można zarzucić Pawłyszowi, że jest lekkomyślny, że jest płytki i że los wielkiej sprawy nie interesuje go wystarczająco poważnie, a interesują go wyłącznie zielone oczy Grażyny. Ale fakt pozostaje faktem: dopiero słysząc, jak kapitan spokojnie, beznamiętnie oblicza i sumuje odcinki czasu manewru, podkreślając konieczność oszczędzania, ponieważ nie wiadomo, kiedy łączność wróci do normy, Pawłysz nagle pojął - ale nie rozumem, a wewnętrznie, sam dla siebie - że naprawdę "An-teusz" już nie doleci do Alfy Łabędzia. I wszystkie poematy o tym locie, wszystkie książki i memuary, wszystkie filmy i obrazy, wszystko to nie ma sensu. I wysiłki tych ludzi, którzy zbierają się co roku na spotkanie z "anteuszowcami" też nie mają
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
sensu, to znaczy... prawie nie maj ą sensu. Nie, nikt nie będzie negował wartości naukowej samej podróży, ale w swoim czasie odbyło się wiele wypraw do bieguna północnego. I do bieguna południowego. Nie docierały te ekspedycje do celu, ale wyniki ich wypraw, ich osiągnięcia były olbrzymie. Ale zapamiętano tylko Amundsena i Scotta - tych, co dotarli do celu. Dlatego, że skoro ogłosiłeś, że twoim celem jest biegun północny, to - proszę bardzo - racz dotrzeć do celu. - Istnieje alternatywa. - Pawłysz zamyślił się i nie od razu usłyszał, co powiedziała Grażyna. Dziewczyna wypowiedziała te słowa pełnym napięcia głosem, jakby zdecydowała się ogłosić tajemnicę, o której nie należało mówić głośno. - Wiem - spokojnie powiedział Kapitan-2. -1 tę alternatywę rozpatrywaliśmy również i chcemy j ą przedyskutować. "Polecimy dalej - pomyślał nagle Pawłysz, chociaż jeszcze sekundę wcześniej nawet mu to do głowy nie przychodziło. -Polecimy, mając nadzieję, że zaszła jakaś pomyłka, awaria. I za kilka dni, może miesięcy, łączność zostanie przywrócona". - Istnieje instrukcja - kontynuował Kapitan-2 - na okazję zerwania łączności. Przewiduje ona jedno wyjście. Zawrócenie. Ale... - Kapitan-2 popatrzył na Pawłysza, jakby zwracał się tylko do niego - ... instrukcja nie przewiduje, że mogło to się stać tak blisko celu. - Stosunkowo blisko - powiedział Wargezi, - Stosunkowo blisko - zgodził się Kapitan-2 - ale jednakże tak blisko, że istnieje możliwość kontynuacji lotu. Stanzo, siedzący nieopodal, westchnął. Pawłysz miał wrażenie, że z ulgą. Czyżby też myślał o takim rozwiązaniu? - Dopuszczamy - ciągnął Kapitan-2 - że za kilka dni albo tygodni łączność zostanie przywrócona. Pod warunkiem, że jej zanik jest przypadkowy. Ale musimy też uwzględniać inny wariant. Przypuśćmy zatem, że Dąbrowski ma rację. Kapitan-2 zamilkł, podniósł szklankę, nalał sobie wody i wypił. W sali panowała całkowita cisza. I w tej ciszy doktor Wargezi zadał pytanie: - A gdzie jest granica takiego oczekiwania? Ile czasu będziemy lecieli, testując naukową kompetencję fizyka Dąbrowskiego? Miesiąc? Rok? Ile czasu będziemy czekali? Póki nie wypijemy ostatniej puszki skondensowanego mleka? - Sądzimy - Kapitan-2 ostrożnie odstawił szklankę na stół, jakby bał sięjąrozbić, zmniejszając tym samym zapas naczyń na statku - że nie powinniśmy w tym przypadku określać jakiegoś przedziału czasowego. Powinniśmy założyć, że koniec tego okresu to system gwiezdny Alfy Łabędzia. - To znaczy? - Ton Wargeziego stał się dobitniejszy, jakby żądał od kapitana przyznania się do winy. Proszę powiedzieć, ile to lat? - Trzynaście lat - powiedział kapitan.
- Nie - głośno oświadczył Wargezi. - Dwadzieścia sześć. Dwadzieścia sześć lat. Powinniśmy rozpatrywać najgorszy wariant: lot do celu, uruchomienie nikomu niepotrzebnej kabiny i powrót do granicy Dąbrowskiego. I ta, i druga liczba były dla Pawłysza abstrakcjami. Rok - to dużo. Rok. A dwadzieścia sześć... dwadzieścia sześć lat temu, jak mawiał ojciec, nie było go jeszcze nawet w projekcie. Pawłysz pomyślał, że zaraz zacznie się gorąca dyskusja, ktoś okaże strach, ktoś się ucieszy. Grażyna krzyknie: "Nie!". A Pawłysz? Pawłysz był jakby obserwatorem stojącym z boku. Patrzył na tę scenę skądś z daleka i nawet głos kapitana, rozbrzmiewający w całkowitej ciszy, dochodził doń jak przez watę. - Wariant, jaki obecnie rozpatrujemy - mówił on powstał nie od razu. Najpierw obliczaliśmy rozwiązanie naturalne... Pawłysz przyłapał się na tym, że - będąc ciągle postronnym obserwatorem - zaczyna obliczać. Patrzył na Stanzo i liczył. Stanzo ma czterdzieści trzy lata. Czterdzieści trzy plus dwadzieścia sześć - sześćdziesiąt dziewięć. To nie jest jeszcze starość, ale wiadomo, że w zamkniętej przestrzeni "Anteusza", a wykonane były odpowiednie eksperymenty, starzenie się organizmu zachodzi szybciej niż na Ziemi. Jak będzie wyglądał Stanzo, mając siedemdziesiątkę na karku? Będzie siwobrodym starcem? "Kapitan-2 - 'myślał Pawłysz - jest znacznie przed czterdziestką. Może dlatego nie on przemawia, a kapitan Lech, który ma pięćdziesiąt. Może nawet umrze i nigdy nie wróci na Ziemię? Będziemy lecieli i lecieli, a Kapitan-1 umrze ze starości..." - Sto sześć lat temu - powiedział Kapitan-2 - na Ziemi miało miejsce znaczące wydarzenie, może jedno z ważniejszych w jej historii. Został wyekspediowany pierwszy gwiazdolot. Wszyscy wiedzieli, ile lat będzie musiał lecieć. Ci, co uczestniczyli w jego budowie i wysyłali go, wiedzieli, że nigdy nie zobaczą swego triumfu. Robili to dla nas, swoich potomków. Wiele tysięcy ludzi leciało tym statkiem, a my sądziliśmy, że wkrótce ustawimy kabinę w gwiazdozbiorze Łabędzia i Ziemia wykona niewiarogodny skok do przodu. Ludzkość stanie się naprawdę gatunkiem galaktycznym. - Kapitan mówił wolno i wyraźnie, jakby odtwarzał z pamięci wykuty tekst. - Kilka pokoleń ludzi na Ziemi rosło ze świadomością, że ten krok zostanie wykonany. Ja pewnie niezbyt dobrze wyjaśniam wam, o co chodzi, bo przemówienia nie są moją specjalnością. Wiem tylko, że w tej chwili kilka miliardów ludzi czeka na realizację tego marzenia. Ale gdzieś wystąpił błąd. To najbardziej prawdopodobe, że błąd. Nie może przecież wszystko iść tak gładko, ale błąd nie jest tragiczny. Nie jest tragiczny dla poszczególnych ludzi, ale tragiczny dla ludzkości. - Ludzkość żyje i będzie istniała jeszcze dość wiele lat - zaoponował Wargezi. - Tak, wiem. I wiem też, że współczesne statki połykaj ą przestrzeń niemal dwukrotnie szybciej niż
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
"Anteusz", że można było zbudować nowy statek. Ale policzmy to razem. Budowa "Anteusza" trwała szesnaście lat. Przypuśćmy, że budowa nowego statku zajmie nawet dwa razy mniej, nawet trzy razy mniej czasu. To pięć lat. Sam lot, pół wieku. - Więcej - powiedział mechanik ze starej zmiany. Praktycznie to siedemdziesiąt lat. Już o tym myślałem. - Przez siedemdziesiąt lat żaden człowiek nie zobaczy gwiazdy. - To jeszcze nie tragedia. - Oczywiście, że nie, doktorze Wargezi - skinął głową kapitan. - Nazwijmy to rozczarowaniem. Nazwijmy rozczarowaniem również te środki, które pochłonął nasz lot. A były lata, kiedy stanowiło to niemal jedną czwartą zasobów energetycznych Ziemi. Ziemia ponosiła określone ofiary względem "Anteusza". - Próżność globu jest nawet gorsza od próżności pojedynczego człowieka - oświadczył Wargezi. Pawłysz przypomniał sobie, że Wargezi już to niedawno powiedział, ale wtedy te słowa brzmiały zupełnie inaczej. - Nazwijmy to marzenie próżnością, to nic nie zmieni -powiedział kapitan. - Ale żyją miliony i miliony ludzi, którzy czekają. - A my? - odezwała się nagle Grażyna. - My też czekamy. Może nawet bardziej od innych. - Zgoda - powiedział Kapitan-2. - Ja, na przykład, bardzo czekam. "Anteusz" w znacznym stopniu wpłynął nie tylko na mój zawód, ale i na całe moje życie. Dlatego ja głosuję za wariantem drugim. - Dwadzieścia sześć lat - powiedział Wargezi. "On dożyje - pomyślał Pawłysz. - Nie ma jeszcze czterdziestki. Śmiech ogarnia, jak sobie o tym pomyślę. Zabiorą nas ze statku, a tu nie ma nikogo młodego. Nawet Grażyna nie będzie młoda. Ani ja. Wszyscy nie młodzi". I dopiero wtedy Pawłysz zrozumiał, że wszystko, co się tu dzieje, dotyczy w równym stopniu i jego. W pierwszej kolejności jego. To on spędzi tu całe swoje życie, bo dwadzieścia sześć lat to całe życie. - Wiecie wszyscy - ciągnął Kapitan-2 - że prace nad udoskonaleniem łączności grawitacyjnej są prowadzone stale. Mam nadzieję, że nasza robinsonada potrwa znacznie krócej niż trzydzieści lat. - A jeśli granice łączności są faktem i to nieodwracalnym? -zapytał ktoś. - Mamy dość energii na jeden zwrot. I tak dolecimy i zawrócimy. - Statek jest stary - cicho oświadczył Wargezi. - To już ruina. Nie wiemy, co będzie działo się dalej. - Silniki i korpus obliczone są na dwieście lat. Przecież wiecie wszyscy. Co prawda, przyjdzie nam trochę oszczędzać. Na wszystkim: od żywności począwszy, na drobiazgach kończąc. Nagle Annine rozpłakała się. - Powinniśmy zdecydować o wszystkim wspólnie powiedział kapitan. - Ale nie da się tego zrobić tak szybko.
MARZEC 2001
15. Wszyscy rozeszli się, niemal nie rozmawiając ze sobą. Pawłysz rozumiał, dlaczego tak się stało. Gdyby ta decyzja nie była tak ważną, gdyby nie chodziło o własne życie, to załoga pewnie zatrzymałaby się w messie, dyskutowała, roztrząsała... Ale w tej sytuacji wszyscy na jakiś czas stali się dla siebie obcymi. I rozchodzili się w ciszy. Pawłysz zrozumiał, że nie chce podchodzić do Grażyny i nie chce słuchać płaczącej cicho pod ścianą Armine. Powinna pójść do swojej kabiny. Pawłysz szedł korytarzem. Zupełnie sam. Szedł długo. Ocknął się w oranżerii. Przyjście tu nie było zamierzone. Po prostu jego podświadomość przypomniała sobie o wczorajszej wyprawie. W tej chwili oranżeria wyglądała jeszcze bardziej żałośnie. Kot, zaskoczony przez Pawłysza przy drzwiach, runął w suche badyle krzewów, rozległ się głośny trzask łamanych gałęzi. Pawłysz pośliznął się na kępie mchu rosnącej między grządkami. Potem usiadł na jednej z nich. Jak gdyby znajdował się na Ziemi i wyszedł sobie spokojnie do ogrodu, małego ogrodu, pieszczonego przez jego babcię w Skniatino pod Kimrami. Pawłysz nie myślał o tym, co go czeka. To było zbyt nieprawdopodobne. Myślał o tym, czego nie zdążył zrobić na Ziemi i co odłożył do swojego powrotu. Simona - a ona skończyła uczelnię trzy lata temu zapraszała go na podwodną stację na Hawajach. Bardzo chciałby tam pracować. Potem zrobiło mu się żal babci, przecież, jeśli lot się wydłuży, to już jej nie zobaczy. A jeśli nawet zobaczy Simonę, to ta będzie już stara. Z Żerebiłowym budowali motorówkę, od dawna już się w to. bawili, ze trzy lata. Żerebiłow powiedział przed startem: "Z wręgami sobie poradzę przez rok, ale poszycie to będzie twoja sprawa". O, nie oddał książki Wołodinowi. Czy Wołodin domyśli się, żeby zabrać ją sobie? Leży na drugiej półce od drzwi, zaraz obok kaset ze starym dixielandem. A u babci we wsi posadził trzy jabłonki, te drzewka też już będą stare. Babcia posunęła się, słabowita się zrobiła, jabłonie mogą wymarznąć, jeśli nadejdą silne mrozy. Wszystko to były takie rozmyte, niczego nie przesądzające migawki... Pawłysz zrozumiał, że myśli o tym wszystkim tak, jakby już zdecydował, że należy lecieć dalej. Już się przymierza do strat. I godzi się z tymi stratami. Przypomniał sobie, że wpadła mu kiedyś w ręce powieść fantastyczna, z grupy tych powieści, które pojawiły się jeszcze przed startem "Anteusza". W tej książce ludzie żyli na statku kosmicznym pokolenie po pokoleniu, rodzili się, umierali na pokładzie i nawet zapominali w końcu, dokąd i po co lecą. A jeśli on i Grażyna będą mieli dzieci, to te wyrosną przed ich
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
powrotem na Ziemię i zupełnie nie będą wiedziały, jak wygląda życie na niej. Zresztą i rodzice nie bardzo będą sobie to wyobrażali. Powrót z gwiazd do świata, który odszedł daleko do przodu i zapomniał o tobie. Do innego pokolenia. Wykopaliskowy bohater W. Pawłysz! Gdzie jest jego miejsce? W rezerwacie? Kiedyś ludzie w ten sposób opanowywali Ziemię. W morze wypływali polinezyjscy rybacy, porywał ich sztorm. Albo prąd. Wielu ginęło. Ale jedno czółno na tysiąc docierało do innego atolu czy archipelagu. Ludzie wychodzili na brzeg, budowali domy i tylko w legendach pozostawała pamięć o innych ziemiach. A potem taką wyspę odkrywał, dajmy na to, kapitan Cook. Chociaż Polinezyjczycy nie wiedzieli, że są odkrywani. Może jest to jakieś prawo rozprzestrzenienia się ludzkości, prawo niesformułowane jeszcze przez naukę? A jeśli nigdy nie wrócimy na Ziemię? Łączność nie wróci i z jakiegoś powodu (a co to, mało takich może być?) "Anteusz" zostanie w gwiazdozbiorze Alfy Łabędzia. Przecież to jednak stary statek... Nagle Pawłysz poczuł, że w oranżerii jest zimno i nieprzytulnie. Kot siedział sobie nieopodal, patrzył na niego, przekrzywiwszy głowę. Może przypomniał sobie, że ludzie zazwyczaj karmią koty? - Nie mam nic dla ciebie - powiedział Pawłysz głośno. Kot, jak szary cień, przemknął ku krzewom i zniknął. Pawłysz ruszył dalej. Nagle opanowała go tęsknota za innymi ludźmi, normalnymi ludźmi, którzy wiedzą więcej od niego. Skierował się więc ku kajutom. Tam już byli wszyscy. Rej wodził Wargezi. Pawłysz rozumiał, że to on był najważniejszym opozycjonistą na pokładzie. ' - Gęsi uratowały Rzym - mówił Wargezi, wpatrując się w Pawłysza swoimi ciemnymi oczami. - Ale nikt nie zastanawiał się nad ich dalszym losem. 'A przecież gęsi trafiły do garnków. W uratowanym przez nie Rzymie. Tak więc na ich losie fakt uratowania Rzymu nijak się nie odbił. Wyobraźcie sobie, co mówili ich potomkowie: nasz dziadek uratował Rzym, a potem został zjedzony. Wargezi udawał, że się uśmiecha, ale mu to nie wychodziło. - Nie jesteśmy drobiem - sprzeciwił się Pawłysz. - Przybyło młode pokolenie, gotowe do czynów bohaterskich - zakpił Wargezi. - Formalnie Wargezi ma rację. Ale nie o to chodzi, czy jesteśmy gęśmi czy nie - powiedział Stanzo. Największy błąd naszego doktora polega na tym, że gęsi domowe funkcjonalnie przeznaczone są do konsumpcji. Ratunek Rzymu to czysty przypadek w ich życiu. - A ja i tak sprzeciwiam się heroizmowi - powiedział Wargezi. - Czego tylko ludzie na narobili w stanie
afektu. Mucjusz Scewola poświęcił nawet rękę. W tym momencie nie wyobrażał sobie ani bólu, na jaki się skazywał, ani tego, jak sobie będzie radził bez ręki. - W ten sposób można wykpić wszystko - nie wytrzymał i zawołał Pawłysz. - Sława, nie przerywaj starszym - powiedział Wargezi. -Rozumiem, że moje słowa wywołują w tobie gniew. Ale nauczcie się wysłuchiwać prawdy i w ogóle nauczcie się słuchać. Podbijamy kosmos, a nie opanowaliśmy jeszcze sztuki szacunku do otaczających nas ludzi. - Mnie to dotyczy bardziej niż pana - uparł się Pawłysz. - Ciekawe, dlaczegóż to? - Pan już trochę pożył - powiedział Pawłysz. - A ja dopiero zaczynam. - Czy sądzi pan, że mnie się już życie przejadło? - Nie, nie przejadło, ale wiele już pan widział. Będzie pan miał co wspominać. A ja mam mało do wspominania. - To dość nieoczekiwany argument - powiedział Stanzo. -Ale nader ważki. - Czy to znaczy, że chce pan zawrócić? - zapytał Wargezi. - O nie, proszę nie mieć nadziei. Nie jestem pana sojusznikiem - odparował Pawłysz. - Jeśli wszyscy tak zdecydują, to jestem gotów lecieć dalej. - Dlaczego, kadecie? - Dlatego, że nie wierzę w nieistnienie czynów bohaterskich. - Sławy się panu zachciało? Co prawda, za trzynaście lat, ale jednak sława? I nie ma pan pewności, czy uda się panu ją osiągnąć bez tej awarii, jaka nam się przydarzyła? - Nie zastanawiałem się nad czynami bohaterskimi powiedział Pawłysz z przekonaniem. - Ale będzie mi wstyd. Wrócimy i zapytają nas: "Jak to się stało, że się wystraszyliście?". Wszyscy będą mówić: "Na waszym miejscu polecielibyśmy dalej.". - Istnieje takie niebezpieczeństwo - zgodził się Johnspn. -W myślach każdy poleci dalej. - W myślach łatwo jest ponosić ofiary! - niemal wykrzyczał Wargezi. - W wyobraźni mogę sobie odciąć nawet obie ręce. Tym, co tak będą mówić nic nie zagraża. Nie zagrzebują siebie na ćwierć wieku w zardzewiałej puszcze, ciśniętej w niebo. - Szkoda - powiedział Stanzo. - Czego szkoda? Stanzo mówił bardzo cicho, jakby nie był przekonany, czy warto dzielić się swoimi przemyśleniami ż otoczeniem. - Szkoda, że nie dolecimy. I w tym słowie cząstka "my" zawierała wielu ludzi. Jakby nagle Stanzo wyobraził siebie całą Ziemię, która nie doleci do celu. - Szkoda byłoby w tym przypadku - znowu zawołał Wargezi - gdybyśmy wiedzieli, że od naszego lotu zależy los, życie, szczęście Ziemi! Ale zrozumcież, ani jeden człowiek nie zauważy, dolecieliśmy czy nie. Ale
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
jeśli nie wrócimy, to naszym bliskim sprawimy ból. Tylko w powieściach fantastyczno-naukowych i raźnych pieśniach kosmonauci na zawsze porzucają domy rodzinne. Dla Postępu z dużej litery. Pawłysz nie zauważył, kiedy wszedł Kapitan-1. Może stał tam od dawna, tylko nikt go nie zauważył. - Proszę wybaczyć - odezwał się. - Mogę wyrazić sprzeczną opinię? - Oczywiście - rzucił wojowniczym tonem Wargezi. - Ciekaw jestem, na czym polega mój błąd. - Nie błąd. Nieścisłość. Powiedział pan, że nikogo nie rusza to, czy dolecimy czy nie. - Oczywiście, "Anteusz" od dawna jest tylko symbolem. - Mówi pan, że ten lot nijak nie odbije się na losie Ziemi. - A może pan udowodnić, że tak nie jest? - Jeśli zsumujemy tę energię i pracę wkładaną przez sto lat w ten statek, to będzie jasne, że stało się to z pewną szkodą dla postępu w innych dziedzinach. Można powiedzieć, że niektórzy ludzie, którzy oddali swoje siły temu statkowi i tej wyprawie, mogliby wiele zdziałać w innych dyscyplinach wiedzy. Można przypuścić, że energia, jaką zużyła wyprawa, mogłaby wystarczyć do stworzenia na Księżycu sztucznej atmosfery i założenia na nim kwitnącego ogrodu. - Przesada - powiedział Stanzo. - Może i przesada, ale "Anteusz" okazał się być głodnym dzieckiem., - Z drugiej strony - dodał Johnson - sama budowa statku, doświadczenia z jego lotu są również bardzo ważne. - Zgoda. Ale to wszystko było robione z uwzględnieniem końcowego celu. System słoneczny jest za ciasny dla ludzkości. W naszym więc ręku jest los pierwszego kroku w inną przestrzeń całej ludzkiej cywilizacji. - Ten glob może być pusty. - Ale kabina na niej stanie się oknem do centrum Galaktyki. Górskie szczyty są puste. Ale pozostają szczytami. - Analogia do alpinizmu jest w tym przypadku powierzchowna - powiedział Wargezi. "Zaraz go uduszę - pomyślał Pawłysz. - Uduszę i od razu na statku będzie się lżej oddychało". - Ludzie wchodzą na Everest - powiedział Kapitan-1 - mimo że jest tam zimno i nie serwują tam piwa. Ludzie wędrują na Biegun Północny. A tam nie ma niczego prócz lodu. Pana również, Wargezi, nikt siłą nie ciągnął w kosmos. Ile razy stawał pan na komisji lekarskiej, zanim włączono pana do załogi? - No, to już przesada - odparł Wargezi. - Przecież w końcu ją przeszedłem. 16. Gdyby ktoś spróbował porozmawiać z uczestnikami wyprawy o tym, o czym myśleli i co przeżyli w ciągu tych dwu dni, kiedy zapadała decyzja, okazałoby się, że niemal wszyscy odczuwali przygnębienie, głęboki
MARZEC 2001
smutek i tęsknotę za tymi, co zostali w domu. Ale, z niewielkimi wyjątkami, trzydziestu czterech członków załogi, znajdujących się w tym momencie na pokładzie "Anteusza", nie przeżywało jakichś specjalnych dylematów. Być może powodem było to, że większość załogi stanowili zawodowi kosmonauci; mechanicy grawitacji, nawigatorzy, nawet biolodzy i kabinowcy nie po raz pierwszy znaleźli się w przestrzeni kosmicznej. W zasadzie różnica między lotem statku wśród gwiazd i w granicach Układu Słonecznego nie jest aż tak wielka. Taki sam tryb życia, takie same miesiące odcięcia od świata, miesiące, które stają się normami istnienia. Towarzysze kapitana Cooka, wypływając w trwające trzy. lata rejsy, uważali taką epopeję za normę. Oczywiście dwadzieścia sześć lat w porównaniu z rokiem, dwoma to wielka różnica. Na dodatek zwrot w sytuacji był zaskakujący. Zawodowstwo przewiduje poczucie obowiązku. Załoga leciała do gwiazdy, a okoliczności ułożyły się tak, że dla zakończenia lotu przyszło im złożyć ofiarę. Hamowanie i zawrócenie statku pozbawiały sensu stuletnią wyprawę. "Anteusz" stanie się wędrowcem, który zawrócił o kilka dni drogi od bieguna czy szczytu, ponieważ droga stała się trudna. Nie niemożliwa do pokonania, ale trudna. To była istotna różnica. Dlatego grawigram, wysłany następnego dnia na Ziemię, suchy i nawet taki pospolity, odpowiadał rzeczywistości na statku: "Po przeanalizowaniu powstałej sytuacji, załoga statku "Ante-usz" podjęła decyzję o kontynuacji lotu w kierunku Alfy Łabędzia, wykonując przewidziane w harmonogramie zadanie..." Co prawda, nikt nie miał pewności, czy posłanie dotrze do celu... 17. Grawigram nie oddaje szczegółów. Ale one istniały. W nocy Pawłysz, nie mogąc zasnąć, spacerował po statku -przygnębiała go nieruchomość snu - i doszedł w końcu do zimowego Wiśniowego Sadu. Zaczął żałować, że nie wziął kąpielówek, żeby móc się wykąpać, ale w końcu zdecydował, że i tak się wykąpie, ponieważ raczej nikomuwięcej nie przyjdzie do głowy pomysł przyjścia tu w nocy. I gdy tylko zaczął się rozbierać, zobaczył, że do basenu zbliża się Grażyna z ręcznikiem przerzuconym przez ramię. - Jeszcze chwila - oświadczył Pawłysz - i wskoczyłbym do wody w stroju adamowym. Poczuł, że ma na twarzy szczenięcy uśmiech, który zrodził się na widok Grażyny. Gdyby miał ogon, już by rozpaczliwie nim merdał. - Jeśli ci przeszkadzam, to odejdę. - Przecież wiesz, że się cieszę - powiedział Pawłysz. - Nie wiem - odparła Grażyna. I natychmiast gestem ręki przecięła próbę wyznania. Zrzuciła szlafroczek i położyła go na kanapę. Tym razem miała na sobie czerwony strój kąpielowy. - Ile ich masz? - zapytał Pawłysz.
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
- Co masz na myśli? - Grażyna zatrzymała się na krawędzi basenu. - Wolno zabrać trzy kilogramy rzeczy osobistych, a ty chyba przywiozłaś kontener strojów? - Zadziwiasz mnie swoim zmysłem obserwacji. Uszyłam je tutaj. - Potrafisz szyć? - Gram również na harfie i znam haft angielski odpowiedziała. - Możesz sprawdzić, I wskoczyła do wody. Bryzgi doleciały do Pawłysza. Kiedy jej głowa pojawiła się nad powierzchnią, krzyknął: - A uszyjesz i dla mnie? Nie wpadłem na pomysł, żeby wziąć kąpielówki. - Nie zdążę - odparła Grażyna. - Ja stąd nawet na piechotę ucieknę, byle nie zostawać tu z tobą. Egoistyczny pawian. - Jesteś pierwszą osobą, która porównała mnie do tego zwierzęcia. Musiał poczekać, ponieważ Grażyna pod wodą płynęła do przeciwległego brzegu. Napawał się widokiem jej zgrabnej sylwetki. Kiedy wynurzyła się, zapytał: - Skoro tak chcesz na Ziemię, to dlaczego jako pierwsza powiedziałaś o drugim wariancie? - O tym, żeby lecieć dalej? - Powiedziałaś to nawet przed kapitanem. - A ty uznałeś, że to z twojego powodu? Żeby być z tobą przez najbliższe ćwierć wieku? - Nie, nie pomyślałem. - Dzięki i za to. Powiedziałam, bo to jest naturalne. Nie powiedziałabym ja, to powiedziałby kto inny. - A jeśli jutro odbędzie się głosowanie?... - Powiem, że zgadzam się lecieć. Grażyna mocno chwyciła się krawędzi, podciągnęła i usiadła na brzegu z nogami w wodzie. - No to powiedz, dlaczego? - Najpierw odpowiem ci na drugie pytanie, którego jeszcze nie zadałeś: czy śpieszę się do kogoś na Ziemi? Czeka na mnie mama. Pewnie i ojciec, ale ojciec jest wiecznie straszliwie zajęty. Nie zawsze pamięta, że ma dorosłą już córkę. Jest też mężczyzna, który uważa, że na mnie czeka... Obiecaliśmy sobie coś. Obiecaliśmy siebie nawzajem. Jak gdybyśmy musieli zwrócić obopólne długi. On jest starszy ode mnie. Czuję się zobowiązana wrócić do niego, bo on na mnie czeka. I, szczerze mówiąc, bardzo mi go brakuje: To bardzo interesujący człowiek, nigdy się nie nudzę przy nim... - Dobra - niezbyt uprzejmie przerwał Pawłysz. Wmówiłaś sobie coś. Zostałem uświadomiony. Jestem wzruszony. Zaczynam już szlochać. - No to uważaj, że już o wszystkim sobie pogadaliśmy. - Nie, nie pogadaliśmy. Nie odpowiedziałaś na najważniejsze pytanie. - Na pytanie, dlaczego zgadzam się tu pozostać? Ależ po prostu dlatego, że nie mam innego wyjścia.
- Masz. Każdy za nas ma. Myślę, że jeśli przynajmniej jedno z nas powie, że się nie zgadza, to zawrócimy. - I chciałbyś, żebym to ja była tym człowiekiem, z powodu którego to się stanie? - Każdy ma swoje życie. Tylko jedno. - A chciałbyś być takim człowiekiem? Czy może już zdecydowałeś, że będziesz takim człowiekiem? - Poczekam, niech to powie kto inny. - To podłe. Okazuje się, że na dodatek jesteś również tchórzem? - Tchórzem, bo chciałbym wrócić? - Tchórzem, bo nie masz odwagi się do tego przyznać. - Głupia jesteś! - krzyknął wzburzony Pawłysz. - Nie będę prosił o powrót. Wiem, że nie poproszę! - Powiedz, dlaczego? - Będziesz zła! - Z mojego powodu! - Tak. - To głupie. - Czy jestem ci wstrętny? - Głupi. Jesteś zwyczajny. I, jak myślę, nie gorszy od innych. Poza tym mało cię znam. Ale każdej kobiecie... każdemu człowiekowi takie coś pochlebia. To miłe. - Dziękuję, ale i tak nie powiedziałaś mi wiele o sobie. Dlaczego, twoim zdaniem, nie ma wyjścia? - Dlatego, że wybrała sobie taki zawód, który ma w sobie ryzyko niemożności powrotu do domu. Nie wszystkie statki wracają na Ziemię. Tak było i będzie. - Rozumiem, kiedy tak mówi Kapitan-1. To wilk kosmiczny. - Nie należy mnie nie doceniać - powiedziała Grażyna - dlatego, że podobają ci się moje nogi czy brwi. Nie jestem płcią słabą. - Nie strasz mnie. Nie chciałbym, żeby moja przyszła żona miała twardszy charakter od mojego. - Masz szczęście, że nie będę twoją żoną. Na dodatek jestem od ciebie starsza. Potem Pawłysz odprowadził Grażynę do jej kajuty. Rozmawiali o Jałcie. Okazało się, że oboje nie tak dawno temu spędzili jakiś czas na Herbacianym Wzgórzu, w małym pensjonacie. Drzwi do kajuty Grażyny były uchylone, paliło się światło. Na jej łóżku leżała zwinięta w kłębek Armine. Słysząc kroki na korytarzu, poderwała się. - Wybacz - powiedziała do Grażyny. - Bałam się być sama w kajucie. Już sobie idę. - Dobranoc, Sławku - od razu pożegnała się Grażyna. 18. Uroczysty charakter ostatniego zebrania w messie wytłumaczyć można chyba było tym, że wszyscy obecni starali się, świadomie czy nie, okazać, że nic ekstraordynaryjnego się nie wydarzyło. Po prostu, zebrali się, by przedyskutować ważny problem.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
Rzeczywiście - ważny. Ale nic więcej. I gotowi są do powrotu do swoich zajęć i obowiązków, gdy tylko dyskusja się skończy. Pawłysz usiadł z tyłu, na kanapie przy stoliku szachowym. Pomyślał, że statek wypełnia martwe powietrze. Takie, które nigdy nie było zasilane zapachami żywego świata. Pawłysz miał ochotę otworzyć okno. Właśnie dlatego, że nie można było tego zrobić. Można wytrzymać rok w zamkniętym pokoju, ale jak w nim żyć przez wiele lat? Nie, trzeba myśleć o czymś innym. Może wpatrywać się w twarze zebranych, żeby odgadnąć, kto i co powie? Pawłysz rozumiał, że jeśli Kapitan-1, odświętny dziś, wyprasowany, wygolony, wydestylowany, zapyta właśnie jego, to on, Pawłysz, powie: "Tak". Ale Pawłysz jednocześnie nic nie mógł zrobić z tym robakiem, siedzącym w jego wnętrzu i mającym nadzieję, że inni, na przykład posępny Wargezi czy Armine, składająca na kolanach wilgotną chusteczkę, albo może milczący przez cały ostatni dzień Johnson, powie: "Nie". I przyłapał się na tym, że usiłuje mentalnie wmówić w Wargeziego, by ten podniósł się i powiedział: "To nieludzkie i niewyobrażalne, byśmy my wszyscy, włącznie z takimi młodymi ludźmi jak Pawłysz, którzy tak się śpieszą do domów, odmawiali sobie i im wszystkich rozkoszy wynikających z życia wśród ludzi dla jakiegoś abstrakcyjnego celu"... I nagle Pawłysz zawstydził się tak, że aż się wystraszył, czy nie zarumienił się, bo rumienił się łatwo. I bał się, że napotka spojrzenie Grażyny, dla której wszystko było jasne i która już podjęła decyzję. A niby dlaczego miała decydować za niego, za Pawłysza? - Pawłysz - powiedział Kapitan-1. - Pan jest najmłodszy z załogi. Powinien pan pierwszy zabrać głos. Pawłysz niemal krzyknął: "Nie ja! Nie chcę być pierwszy!". Jak na lekcji - wpatrujesz się w nauczyciela, którego palec przesuwa się po rubrykach dziennika. Oto minął literę "b" i twój sąsiad Borodulin odetchnął z ulgą, oto palec belfra zbliża się do twojego nazwiska, a ty prosisz go w myślach: "przeskocz, omiń mnie, tam są jeszcze inni, którzy na pewno przygotowali się do dzisiejszej odpytki i rozwiązali te zadania." Pawłysz wstał i, nie rozglądając się, poczuł, że spojrzenia obecnych dosłownie ścisnęły go. W głowie panowała absolutna, bezdenna pustka. Dokładnie tak, jak wtedy w szkole. I nie wolno patrzeć przez okno, za którym na gałęzi drzewa siedzą dwa wróble, i myśleć: "który odleci pierwszy? A co się tyczy równania, to nie istnieją żadne równania" Pawłyszowi wydawało się, że milczy już długi czas, może nawet godzinę. Ale wszyscy cierpliwie czekali, czekali może ze dwadzieścia sekund, póki milczał. - Tak - powiedział Pawłysz. - Przepraszam - powiedział Kapitan-1. - Słowo "tak" oznacza?.. Lecieć czy wracać?
MARZEC 2001
- Powinniśmy lecieć dalej. - Dziękuję. - Kapitan-1 odwrócił się do młodego nawigatora, stażysty, który przyleciał razem z Pawłyszem. Ten podniósł się szybko, niczym wzorowy uczeń, wyczekujący z utęsknieniem wezwania do tablicy. - Lecieć dalej - powiedział. Pawłysz poczuł ulgę. Jakby skończył jakąś ważną i jednocześnie nieprzyjemną robotę. I teraz czuł się lekko. Już widział świat normalnie. A pierwsze słowa jakby obudziły całą messę. Ktoś odkaszlnął, ktoś rozsiadł się wygodniej... Ludzie wstawali i mówili "tak". Odbywało się to prosto i spokojnie, inaczej niż wyobrażał sobie Pawłysz. Jako dziesiąty czy jedenasty wstał Wargezi. Pawłysz zrozumiał, że nadszedł krytyczny moment. To samo rozumieli inni. Znowu zrobiło się bardzo cicho. - Lećmy dalej - po prostu oświadczył Wargezi. Pawłyszowi wydało się, że usłyszał westchnienie ulgi. A może ktoś był tak samo słaby jak Pawłysz? I westchnął nie z ulgą, tylko odwrotnie? Jakby zamknęły się jakieś drzwi? Ale Wargezi nie usiadł. Miał ochotę powiedzieć coś jeszcze. I nikt mu nie przerywał. - Kiedy jest się młodym - kontynuował Wargezi życie nie wydaje się takie cenne, ponieważ ma się przed sobą jeszcze zbyt wiele wszystkiego. Tak wiele, że ten skarb jest nie do wyczerpania. Byłoby mi łatwiej się zdecydować, gdybym był taki młody jak Sława Pawłysz. W końcu, minie kilka lat, i stanę się pierwszym człowiekiem, który postawi nogę na planecie pod innymi gwiazdami. Stanę się wielkim człowiekiem. Mimo całej względności wielkości. Pewnie, na miejscu Sławka zazdrościłbym wszystkim, którym przypadło być w ostatniej zmianie. A los wskazał palcem nas. Tyle, że z przesunięciem o trzydzieści lat. Mieliśmy szczęście? Mieliśmy. Czy ja osobiście miałem szczęście? Nie wiem. Dlatego, że już mam za sobą połowę życia i nauczyłem się je cenić. Nauczyłem się liczyć dnie, ponieważ biegną za szybko. Ale przecież tak samo będą biegły na Ziemi. A ja będę przez wszystkie te lata, trzynaście lat, w myślach leciał do gwiazdy i codziennie żałował, że nie zgodziłem się na ten lot. Przecież trzynaście lat to nie jest tak dużo. Wiem. Już trzy razy przeżyłem taki okres. I usiadł. Pawłysz pomyślał, że Wargezi trochę jakby oszukiwał. Powiedział tylko o trzynastu latach, nie o dwudziestu sześciu. Chociaż, może, i ma rację. Nie może być, żeby przez te lata na Ziemi nie wymyślili, jak dogonić "Anteusza". I Pawłysz spróbował wyobrazić sobie siebie za te trzynaście lat. Mam trzydzieści trzy. Jestem miody. Otwieram luk lądownika. Wychodzę na chłodną trawę
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
planety, której nikt jeszcze nie oglądał na oczy. Idę po niej... - Armine? - odezwał się Kapitan-1. Armine poderwała się szybko jak prostująca się sprężyna. - Ja z wami - powiedziała. - Nie mogę być przeciwko wszystkim. - Ale jesteś przeciwna? - zapytał kapitan. - Nie, ja jak wszyscy. Skierowała się do wyjścia. Grażyna poderwała się i ruszyła za nią. - To nic - powiedziała. °- Nie przejmujcie się. Zaraz wracam. - A jakie ty masz zdanie? - zapytał Kapitan-1. - Ja głosuję za lotem. Oczywiście, że za lotem, czy to nie jest jasne? I wybiegła za Armine. Ani jeden człowiek z trzydziestu czterech członków załogi nie powiedział, że chce wracać. "Pewnie - pomyślał Pawłysz - wielu by chciało wrócić. Ja też. Ale nie chciałbym żyć na Ziemi i za trzynaście lat uświadomić sobie: oto dziś zszedłbym na grunt tej planety". - W końcu - powiedział mechanik ze starej zmiany, jeden z ostatnich - mam i tu do cholery roboty. 19. Pawłysz postanowił odwiedzić Grażynę. Teraz już nie czuł się onieśmielony pod jej drzwiami. Teraz już nigdy nie będą sobie obcy. Jakąkolwiek będzie ich przyszłość, będzie wspólna. - No i jak tam? Czym się skończyło? - zapytała Grażyna. Leżała przed nią księga w niebieskiej okładce. - Prowadzę dziennik - wyjaśniła, widząc, że Pawłysz przygląda się księdze. - Kapitan-1 radził odłożyć decyzję jeszcze o jeden dzień. - Z powodu Armine? - Oczywiście. I żeby jeszcze co poniektórzy mieli czas się namyślić. I powiedział, że ci, co mają wątpliwości, mogą przychodzić bezpośrednio do niego. Zdarza się, że trudno jest powiedzieć, co się myśli, kiedy słucha tego wielu ludzi. -I co? Pawłysz rozglądał się po niewielkiej kajucie. Grażyna zamieszkiwała ją już cały rok. Ani jednej fotografii, ani jednej ozdoby. Tylko małe zdjęcie ładnej kobiety. Pewnie mamy. Może już się spakowała do powrotu? - Już się spakowałam - odpowiedziała na jego myśl Grażyna. - A tak w ogóle to jestem pedantką. Co zdecydowano? - Jednogłośnie. Postanowiono, co znaczy, że postanowiono. I wysłano grawigram. - Który nie dojdzie. - Może i nie dojdzie. A może dojdzie. Przecież nie to jest ważne. - "Anteusz" kontynuuje lot? - Tak. Jak się czuje Armine?
- Poszła do siebie. - Nie chce lecieć? - Poleci, jak wszyscy - powiedział Grażyna. - Ona rozumie, że jej życzenie nie może być w sprzeczności z życzeniami wszystkich pozostałych. I wszystkich tych, co zostali w domu. To właśnie jest demokracja. Pawłysz ciągle stał w progu, Grażyna nie zaprosiła go, by usiadł. - Trudno mi się sprzeczać - rzekł Pawłysz. - Nie potrafię dyskutować. Ale może ona musi wracać do domu? - Co znaczy "musi"? Bardziej niż ty? Bardziej niż ja? - Każdy rozumie to po swojemu. Nie mam pewności, czy mamy prawo, nawet jeśli jesteśmy w większości, narzucać swoją wolę innym. - To są głupie i puste słowa! - eksplodowała Grażyna. - Jeśli wszyscy są jednomyślni, nie może być postępu! Najczęściej w historii ludzkości mniejszość narzucała swoją wolę większości. Jeszcze jak narzucała. A niepokornych stawiano pod murem! Czytałeś o tym? - To się ma nijak do nas. Pawłysz nagle zobaczył, że Grażyna ma oczy pantery. To nie znaczyło, że w swoim życiu widział dużo panter i zaglądał wszystkim w oczy. Ale takie jasne, zimne, zielone oczy powinny być oczami pantery. Strach w nie patrzeć. Ale zakochanie polega na tym, że zjawiska i sytuacje wywołujące protest w normalnym życiu, w obiekcie miłości wręcz zniewalają. Miłość kończy się wtedy, kiedy człowiek zaczyna cię irytować. Kiedy drażnią drobiazgi, detale, głos, gesty. A Pawłysz myślał: "jakie piękne oczy mają pantery". - Na szczęście nijak - zgodziła się Grażyna. - Ale ma znaczenie zasada demokracji. Armine nie powiedziała, że jest przeciwna. - Ale tak pomyślała. - Jest zakochana. A ten chłopak czeka na nią. Grażyna zlekceważyła tę cudzą miłość. Nawet w słowie "chłopak" zabrzmiała pogarda. - Sądziłem, ż& Armine jest twoją przyjaciółką. - Jest moją przyjaciółką. Zrobię dla niej wszystko, co w ludzkiej mocy. Ale też zawsze mówię prawdę w oczy. Gdyby nawet trzech czy czterech członków załogi opowiedziałoby się za powrotem, to krzyczałabym, biłabym się z nimi, udowadniała, że powinniśmy lecieć dalej. Dlatego, że tych, co myślą słusznie jest więcej. - Nie wiem - westchnął Pawłysz. - Nigdy nie będziesz wielkim człowiekiem. Nie potrafisz podejmować decyzji. - Nie chcę być wielkim człowiekiem. - Szkoda. Nawet w tej chwili masz nadzieję, że łączność zostanie przywrócona i wrócisz do siebie na czas. Jesteś wystraszony, ale wstydzisz się przyznać. Podobam ci się i nawet wymyśliłeś sobie romantyczną historię o tym, jak to się pożenimy i będziemy wieczorami siedzieli i wpatrywali się w gwiazdy w Ogrodzie Zewnętrznym. Ale tak naprawdę, to bardzo chcesz do domu.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Dobrze, że nie jesteś kapitanem. Zawsze podejmowałabyś decyzje za innych. - Właśnie po to wyznacza się kapitanów. Ja rozumiem sytuację "Anteusza". Tu są teraz dwaj kapitanowie, powstała sytuacja niezwykła, której nie przewidywał żaden informator. Na dodatek żadna decyzja nie zagraża bezpośrednio ani statkowi, ani załodze. Zatem kapitanowie, zwykli przecież ludzie, stracili głowy. - Nie odczułem tego tak. - Znam pewnego mężczyznę. Już trzeci rok nie może się zdecydować, zadręczył i mnie, i inną kobietę, a najbardziej samego siebie. To tchórzostwo i głupota. Gdyby podjął decyzję od razu, ktoś by się pomęczył trzy tygodnie, a potem wszyscy odetchnęliby z ulgą. Ludzie niezdolni do podjęcia decyzji są przestępcami. Zgadzasz się ze mną? Pawłysz wiedział, że jego odpowiedź nie jest Grażynie potrzebna. Dlatego powiedział: - Byłaś wzorową uczennicą? - To nie jest wcale skomplikowane, Sławku. Należy tylko w odpowiednim czasie odrabiać zadane lekcje. Nie odkładać ich na jutro. - A wpisy do dzienniczka robisz codziennie? - Oczywiście. Na szczęście w twoim glosie pobrzmiewa rozczarowanie. Stworzyłeś sobie obraz pięknej kobiety, ponieważ brakowało innych. Odmalowałeś sobie mnie taką, jaką chciałbyś, by była twoja ukochana. A ja nie chcę grać według twoich reguł. Jesteś więc rozczarowany. To druga niespodzianka w ciągu dwóch dób... - Dość, nie wierzę ci. Kiedy człowiek ma pewność swojej racji, nie musi krzyczeć i złościć się. - Odejdź - powiedziała Grażyna. - Odejdź i żebym cię więcej nie widziała! Jesteś żałosny! Pawłysz wzruszył ramionami. Słowa Grażyny nie uraziły go, ponieważ rozumiał, że rozmawia w tej chwili nie z nim, a z tym mężczyzną, który został na Ziemi. Zadziwiający człowiek ta Grażyna... Pawłysz obracał to słowo na języku jak groszek - Grażyna, Grażynka... Cicho zamknął za sobą drzwi. "Problemy - pomyślał. - Problemy... Wszyscy mają jakieś problemy, a statek leci do gwiazdy. I zupełnie nie wiadomo, co i kiedy jest ważniejsze..." - Najważniejsze, wszelako, że statek leci. 20. Noc na statku, który zawsze leci w wiecznym mroku. Jesteś cząstką ogromnego świata, jakkolwiek małym wydaje się on w przestrzeni. Jarzą się światła w korytarzach, nieco niższa temperatura po-. wietrzą, cicho poskrzypuje plastik pod stopami - w dzień milczy. Ludzie spotykający się nocy na korytarzu mówią półgłosem, chociaż i tak nie da się w kajucie usłyszeć głosu z korytarza.
MARZEC 2001
Pawłyszowi, jak i poprzedniej nocy, nie chciało się spać. Szacunek dla kosmonauty, który potrafi zawsze zasnąć w czasie na sen przeznaczonym - to pierwsza zasada. Pawłysz złamał ją już dwukrotnie. Zatrzymał się pod drzwiami kajuty Armine. Nie chciał wchodzić. Wyobraził sobie, jak Armine zasnęła, wypłakawszy się. Jeśli Grażyna ma rację, to przecież aż trudno sobie wyobrazić powrót do ukochanego po ćwierćwieczu. Nawet jeśli będzie wiemy i będzie czekał, to już nie ten sam człowiek. Może lepiej, żeby nie czekał? W kajucie paliło się światło. Drzwi, jak zauważył Pawłysz, nie były szczelnie zamknięte. - Armine - zawołał cicho, przycisnąwszy usta do szczeliny. Jeśli Armine nie śpi, to wejdzie, postanowił. W tej chwili była znacznie mu bliższa i bardziej zrozumiała niż stalowa Grażyna, chociaż nie wierzył tak do końca i w niewzruszoność zasad, i samej Grażyny. Każdy nosi jakąś swoją maskę. A Armine jest człowiekiem bez maski. Niechcący, a może i nie, trącił drzwi, a one uchyliły się. Kajuta była pusta. Pościel na łóżku zmięta. Pawłysz nie przestąpił progu, to by było jak podglądanie. Pomyślał- nagle, że Armine musi być przy Ogrodzie Zewnętrznym, na basenie. Tam można zobaczyć i las, i wodę. Tam samotność nie jest taka bezosobowa. I nie wolno jej zakłócać? A może trzeba? Pawłysz przymknął drzwi i poszedł korytarzem dalej. Zdziwił się bardzo na widok wychodzącego ze sterówki Ka-pitana-2, wysokiego, smagłego mężczyznę, wyglądającego, jakby dopiero wczoraj zszedł z wysokich gór, opalonego przez takie wysokogórskie słońce. - Nie możesz zasnąć? - zapytał. - Zaraz idę spać - odpowiedział Pawłysz. - Spij. Jutro masz wachtę. A od waszej pracy i dokładności wiele może zależeć. Pawłysz nie chciał, by kapitan wiedział, w jakim jest humorze czy jak się czuje. Kapitan, na szczęście, o nic nie pytał. Stali po prostu jak ludzie, którzy po jakimś czasie spotkali się na ulicy, którym niezręcznie jest pożegnać się, ale też nie za bardzo jest o czym rozmawiać. - Gdybyś chciał - powiedział nagle Kapitan-2 pokażę ci jutro portrety moich synów. Jeden ma sześć, drugi dziewięć lat. Wspaniałe chłopaki. Chcesz? - Chcę, dziękuję. - No to dobrze. Dobranoc. I Kapitan-2, stąpając bezszelestnie, oddalił się w kierunku swojej kajuty. A Pawłysz ruszył dalej, do Ogrodu Zewnętrznego.
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
21. Drzwi do sekcji z basenem były zamknięte. Dziwne, kto i po co je zamknął? Na statku w ogóle nie było zwyczaju zamykania drzwi. W przypadku awarii automatyka i tak zadziała szybciej i niezawodnie. Co prawda, wiele rzeczy mogło się wydarzyć remont, profilaktyka, może zaciął się zamek. I gdyby nie łata w przeźroczystej ścianie, Pawłysz odwróciłby się i odszedł, ale postąpił inaczej. Jego niepokój był niczym nieuzasadniony i najprawdopodobniej po prostu śmieszny. Naiwny. Pobiegł jednak do wnęki. Znajdowała się na drugim poziomie, o dwie minuty biegu. Pawłysz otworzył drzwi do wnęki i nałożył skafander. To mu zajęto kolejne dwie minuty. Wybiegł na korytarz i pomknął z powrotem. Basen i Zewnętrzny Ogród były jedną sekcją. Jedną z dwudziestu trzech sekcji "Anteusza". Między sekcjami, na wypadek awarii, znajdowały się łączniki. Można było posłużyć się łącznikiem, wyłączywszy automaty. Pawłysz wyłączył je, potem przekręcił ciężkie koło. Wtedy drzwi zewnętrzne odsunęły się na bok. Wszedł do komory śluzy. Sprawdził, czy wszystko jest szczelne. Włączył łączność wewnętrzną. Wskaźniki na pulpicie wskazywały, że w sekcji panuje normalne ciśnienie. Zdążył. Drzwi za jego plecami zamknęły się, potem bardzo wolno uchyliły się drzwi przed nim. Pawłysz wbiegł do sali basenu. Armine siedziała w fotelu nad basenem i patrzyła w wodę. Była bardzo spokojna. Tak zamyślona, że nawet nie usłyszała, jak w sali pojawił się Pawłysz. A Pawłysz, całkowicie skonfundowany, zamarł za progiem. Przez ostatnie kilka minut działał: bieg - zadyszka jedna wszechogarniająca myśl - byle zdążyć - strach przed zwłoką... A sekundy w łączniku, póki otwierały i zamykały się drzwi, dały jego fantazji plastyczne wyobrażenie szeroko otwartych drzwi do Ogrodu Zewnętrznego i szklanego, podobnego do szklanych drzwi, ciała Armine. Ale Armine siedziała nad basenem. Pawłysz po prostu się wystraszył. Za chwilę dziewczyna odwróci głowę, uniesie gęste, proste brwi: "Co ty tu robisz w skafandrze?". Co jej odpowiedzieć? "Wymyśliłem, że postanowiłaś popełnić samobójstwo i pobiegłem, żeby nałożyć skafander, i, nie ryzykując własnego cennego żywota, wynieść twe ciało z Zewnętrznego Ogrodu?" Pawłysz, starając się nie wywołać najmniejszego hałasu, zaczął wycofywać się do łącznika, żeby odejść niezauważonym. I ten odwrót zadecydował o wszystkim. Armine usłyszała go.
Właściwie, to dopiero w tym momencie podjęła decyzję i postanowiła wstać z fotela. I nagle szelest kroków Pawłysza dotarł do niej. Odwróciła się gwałtownie, nie jak człowiek, a jak małe, wystraszone zwierzątko. I, niczym przerażone zwierzę, poderwała się błyskawicznie i rzuciła do ściany Ogrodu Zewnętrznego. Pawłysz najpierw nie zrozumiał, o co jej chodzi. Porzucił przecież już myśl o tym, że Armine chce skończyć ze sobą. Dlatego zatrzymał się i powiedział po prostu: - Nie bój się, to ja, Sławek. I nagle zobaczył, że Armine wystukuje kod na drzwiach do Ogrodu Zewnętrznego. Zaczął odruchowo liczyć w myślach, jednocześnie stojąc nieruchomo i nie odzywając się, jednostki kodu. Powinno ich być siedem.. Kliknęła pierwsza cyfra. Druga, trzecia, czwarta... Przecież zaraz otworzy drzwi! - Armine! - wrzasnął Pawłysz. - Stój, Armine! Proszę! Piąta, szósta... - Popatrz na mnie! Patrz, co robię! Chwycił obiema rękami za mocowania hełmu i szarpnął go do tyłu. Hełm odskoczył, zadrapawszy mu czoło, i potoczył się po podłodze. Może właśnie ten dźwięk zmusił Armine do popatrzenia na niego. I zobaczyła, że Pawłysz stoi bez hełmu. - Coś ty? - Zrozumiała jego motywację. - Nie wolno. Tam jest próżnia! - Wiem, wiem to! - Przecież zginiesz. - Tak. - Ale nie wolno ci! To tylko moja sprawa. Ja tak chcę! Włóż hełm! - Nie nałożę. - Ja i tak otworzę drzwi! Muszę odejść! -Otwieraj. Pawłysz nawet nie zdążył wystraszyć się. W chwili;, kiedy odczepiał hełm, nie bał się śmierci. Już był pewien, że Armine nie otworzy drzwi, wiedząc, że Pawłysz zginie wraz z nią. Armine rzuciła się do Pawłysza. Nie, nie do Pawłysza. Skoczyła do hełmu, który wolno toczył się w kierunku basenu, a Pawłysz, zamiast chwycić dziewczynę, jak zaczarowany wpatrywał się w turlający hełm. Bania podjechała do krawędzi basenu i zrobiło się ciekawie - kto pierwszy? Czy hełm zdąży wpaść do wody? Czy Armine go schwyta? Jak na stadionie. Pawłysz kibicował hełmowi. Armine zdążyła pierwsza. Chwyciła hełm, kiedy ten już leciał do wody, przycisnęła do piersi i pobiegła do Pawłysza. Pewnie z boku wyglądało to śmiesznie Armine starała się wcisnąć mu hełm na głowę. Chyba straciła rozsądek, przecież nie da się nałożyć hełmu mężczyźnie, który tego nie chce. Pawłysz bez trudu złapał za dłonie dziewczynę, jej nadgarstki były bardzo szczupłe, i podprowadził do kanapy. Armine szła posłusznie, nawet nie próbowała się wyrwać. Tak zamiera w dłoniach mały ptak.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Siadaj - powiedział Pawłysz. Usiadł obok, ale nie wypuścił ze swych rąk dłoni Armine. - To boli - powiedziała. - A nie uciekniesz? - Pawłysz wypuścił jej dłonie. - To boli, bardzo boli... - powtarzała jak zaklęcie. To boli. - I rozpłakała się. Zaczęła szlochać i zwaliła się na kanapę. Waliła pięściami w miękkie obicie, a głupia kanapa nijak nie mogła pojąć, jak się ułożyć, by Armine było wygodniej. - Tak boli... "Trzeba by przynieść wody, ale gdzie tu może być szklanka?" Pawłysz zachowywał się tak, jakby obserwował wszystko z boku. Wstał, podszedł do drzwi prowadzących do Zewnętrznego Ogrodu, wystukał nowy kod, zamknął na nowo drzwi. Potem odwrócił się do Armine. Ta płakała cicho, włosy rozłożyły się po jej ramionach jak wachlarz na siedzisku kanapy. - Omal mnie nie oszukałaś - powiedział Pawłysz. Omal sam się nie oszukałem. Kiedy zobaczyłem cię, to pomyślałem, że wcale nie zamierzasz... wejść do Zewnętrznego Ogrodu. I pomyślałem sobie: "ale ze mnie głupiec". - Po coś tu przyszedł? - Armine zapytała cicho, jakby ją naprawdę interesowała odpowiedź.
MARZEC 2001
- Nie było cię w kajucie - odparł Pawłysz. Coś mi kazało tu przyjść. A kiedy zobaczyłem, że łącznik jest zamknięty, to wszystko zrozumiałem. - A czy człowiek nie ma prawa zabić samego siebie? - zapytała Armine. Usiadła, odsunęła wierzchem dłoni włosy z oczu. Oczy miała zaczerwienione. - Po co? - zapytał Pawłysz. - Żeby wam nie przeszkadzać. - Nikomu nie przeszkadzasz. W skafandrze było Pawłyszowi gorąco, musiał włączyć chłodzenie. - Odeszłabym i wszystko by się dobrze skończyło powiedziała Armine. Polecielibyście dalej. Wszyscy chcecie lecieć dalej, żeby zostać bohaterami. - Bzdury. Nikt nie planuje zostać bohaterem. A kiedy na Ziemi naprawią kabinę, wszyscy wrócimy. - Czy ty naprawdę w to wierzysz? Chociaż trochę? - Na sześćdziesiąt procent - odpowiedział zupełnie w tym momencie szczerze Pawłysz. - Kłamiesz - oświadczyła Armine. - A to, co ty wymyśliłaś to straszliwa zdrada. - Nic nie rozumiesz. - A co tu jest niezrozumiałego? Armine podciągnęła kolana do brody. Kanapa aż sapnęła. Dziewczyna oparła podbródek na kolanie. Podbródek miała mały i okrągły. Pociągnęła nosem. "Dziwne - pomyślał Pawłysz gdyby nie przypadek, to leżałaby już tam, w lodowym lesie". Nie można było sobie tego wyobrazić. - Kiedy dowiedziałam się, że nie można wrócić powiedziała Armine - to właściwie już byłam z powrotem na Ziemi. Wiedziałam od początku, że mam tu być rok. Wszyscy się za mnie cieszyli. Mówili, że udało mi się. Tylko mama płakała. A za miesiąc miał być nasz ślub. Tak zdecydowaliśmy. Od kilku miesięcy nie miałam z domu. grawigramów. Niby wiadomo, skoro nie ma grawigramów, to w domu wszystko w porządku. Ale ja nagle się wystraszyłam. Bo niby pracowałam, wszystko, co trzeba robiłam, śmiałam się, byłam zwyczajna, a tak naprawdę aż się trzęsłam ze strachu. Już tak dawno nie ma mnie na Ziemi, że Sarkis mógł o mnie zapomnieć. Z każdym dniem było gorzej, ale Grażynie tego nie mogłam powiedzieć. Najpierw usiłowałam się zwierzyć, ale wyszło mi, że ona tego nie rozumie. Zaczęłam liczyć dni. Pierwsze jedenaście miesięcy było stokroć krótsze od tego ostatniego. Myślałam: "wyjdę z Centrum w Moskwie, a tu na mnie czeka tylko mama. A ja się boję zapytać, gdzie Sarkis". To psychoza, oczywiście... - Klasyczna psychoza - potwierdził Pawłysz. Dlaczego nie porozmawiałaś z lekarzem? - Jesteś jeszcze chłopcem... Pawłysz wzruszył ramionami.
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
- A potem dowiedziałam się, że do domu nie wracam. Że przez wiele lat nie wrócimy. I wszystko runęło. No bo jaki to ma sens? Po co mam lecieć? Dokąd lecieć? Po co mi ta gwiazda? I wystraszyłam się, że nie wytrzymam. Że przeze mnie będziecie musieli wszyscy zawrócić. - I tak teraz będziemy musieli to zrobić - powiedział. - Dlaczego? - Armine wpatrywała się w niego z bliska. Miała wielkie, ciemne, ale przejrzyste oczy, można było zajrzeć w ich głębiny. - Zamelduję kapitanowi, a ten od razu poleci zawrócić. - Nic nie powiesz kapitanowi. - Żebyś znowu przyszła tu jutro? - Po co? - Armine nagle uśmiechnęła się. - Przecież wiem, że zmieniłeś kod zamykający. I nikt prócz ciebie go nie zna. Ale to jest złamanie przepisów. - Zauważyłaś? - Domyśliłam się. Armine patrzyła na Zewnętrzny Ogród. - Mogłam tam być. - Głupio, prawda? - Nie, nie głupio. Ale niepotrzebnie - powiedziała Armine. -Chyba dlatego, że niemal dopięłam swego, wszystko minęło. - Zrozumiałaś? - Grażyna mogłaby porozmawiać ze mną bardziej przekonująco niż ty. Powiedziałaby, że powierzam swój los sumieniom pozostałych. - On na pewno doczeka się ciebie - powiedział Pawłysz. -Przecież nie wybrałaś sobie takiego obrzydliwca, który by się nie doczekał? - To było bardzo dawno temu. W innym życiu. - A twoja mama? Czeka na ciebie? - Nie mów mi o tym. - Wstydzisz się? - Teraz już nie. - Potem będziesz się wstydzić. - Pewnie tak. - Chodźmy do kapitana. - Nigdzie nie pójdziesz. - Nie rozumiem cię. Nie chcesz wrócić do domu? - Nigdy ci tego nie wybaczę. - Jeśli nie powiem kapitanowi, polecimy dalej. - Słusznie. - Armine, nic nie rozumiem. Jeśli pójdę do kapitana, to lot zostanie przerwany i wszyscy wrócimy. Przecież chcesz tego tak, że... że niemal odeszłaś. - Gdybym odeszła, to nigdy bym nie wróciła do domu - powiedziała Armine. - A teraz chcę wrócić. Niechby nawet za wiele lat. - Ale ja muszę zameldować kapitanowi. - Proszę cię, błagam. Jeśli to zrobisz, to mnie zabijesz. Uratowałeś mnie dzisiaj, proszę więc, nie zabijaj teraz. Nie zniosę takiego powrotu... Armine chwyciła Pawłysza za rękę. Jej palce zacisnęły się na nich tak, że paznokcie wpiły się w skórę. Ale Pawłysz nie powiedział jej tego. Wytrzymał.
- Chodźmy - powiedział. - Muszę schować skafander, żeby nikt nie zauważył. Armine szybko poderwała się na równe nogi. Była uradowana. Kiedy Pawłysz też wstał, pocałowała go w policzek. - Przyrzekasz? - zapytał Pawłysz. - Przecież wiesz. Ja nigdy nie kłamię. 22. "Anteusz" leciał do Alfy Łabędzia. Szczerze mówiąc, Pawłysz przeżywał kuszenie, jakby mały zwierzak obudził się gdzieś w trzewiach: gdyby tak pójść, spełnić obowiązek i zameldować kapitanowi o przypadku Armine, to ten nakaże odwrót. I właściwie tak - nie twoja to wina, ty chciałeś lecieć dalej, ale okoliczności nie ułożyły się najlepiej. Istnienie takiego chytrego zwierzaczka wystraszyło Pawłysza. Ale i dochowywanie tajemnicy ciążyło mu. Kiedyś pewien cyrulik zdradził tajemnicę króla Midasa niemej trzcinie, a trzcina, stawszy się fujarką, zdradziła swój sekret. Należało odnaleźć taką trzcinę, która będzie trzymała język za zębami. Do tej roli nadawała się tylko jedna osoba - Grażyna. To nie oznacza, że Pawłysz zaraz pobiegł do Grażyny podzielić się straszną tajemnicą. Do wieczora sam roztrząsał problem: jeśli Armine prosiła o zachowanie wydarzenia w sekrecie, to czy oznacza to, że informacja o jej próbie dotyczy również Grażyny? Grażyna na kolację nie przyszła. Armine też. Kolacja była nudna, rzeczowa, niemal bez rozmów. Pawłysz nagle pomyślał, że właśnie tak będą wyglądały tysiące kolacji, jakie czekają ich w drodze. Na dodatek kolacja była skromniejsza niż zazwyczaj - na statku już zaczęło się oszczędzanie. Zjadłszy, Pawłysz od razu ruszył do kajuty Armine. Odpowiadał za nią. Jeśli coś się z nią stanie - winien będzie wyłącznie on. Zastukał do jej drzwi. Odezwała się i powiedziała, że już leży w łóżku. - Nie sprawdzaj mnie. Przecież dałam słowo. A teraz chcę spać, jestem zmęczona. - Ja w sprawie kolacji - skłamał Pawłysz. Myślałem, że może ci przyniosę? - Nie, dziękuję. Armine odwróciła się do ściany. Pawłysz skierował się do Grażyny. Nie spała jeszcze, ale już leżała w łóżku, nakryta pod szyję pledem. - Co z tobą? - zapytał Pawłysz. - Złe się czujesz? - Przeziębiłam się. - To niemożliwe - odpowiedział. - Tu nie ma przeciągów. - Przywiozłeś coś z Ziemi i zaraziłeś mnie powiedziała Grażyna niemal serio. - Chcesz, żeby ci przynieść kolację? - Nie. - Zawołać doktora? - Nie trzeba. To nic poważnego.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
Pawłysz rozejrzał się po kajucie - nic się w niej od wczoraj nie zmieniło. A co mogło się zmienić? Drobiazgi, okruszki istnienia zostały spakowane, raczej nie wrócą od razu na swoje miejsce. - Odwiedziłem Armine - powiedział Pawłysz. - Ona też nie jadła kolacji. - Wiem - powiedziała Grażyna. - Trochę się o nią martwię. - Nie wiedział, co powiedzieć dalej. Może po prostu zakomunikować: "Dzisiaj chciała popełnić samobójstwo"? - Armine mi opowiedziała. - Nieoczekiwana pomoc nadeszła od strony Grażyny. - Co opowiedziała? - Jak j ą znalazłeś przy Zewnętrznym Ogrodzie. - Naprawdę? Cieszę się. Bo, wiesz, jeśli tylko ja sam o tym wiem... -Nie bój się. Nic się jej nie stanie. To może się zdarzyć tylko raz. Potem już człowiekowi wstyd. - Ty rozważasz to abstrakcyjnie, ale gdybyś widziała na własne oczy... - Rozważam to konkretnie - powiedziała Grażyna. W tym momencie Pawłysz zrozumiał, że nie należy dalej dopytywać się. - Ale będziesz jej pilnowała? - upewnił się. - Dobrze zrobiłeś, że nikomu nie powiedziałeś. Upiory winny siedzieć w szafie, jak mówi angielskie przysłowie. Pawłysz nigdy o nim nie nie słyszał. Humor mu się właściwie polepszył. Znacznie lepiej jest dokonywać jakichś czynów, kiedy istnieje ktoś, kto doceni ich szlachetność. 23. Grażyna chorowała ponad trzy tygodnie. Wargezi powiedział, że choroba Grażyny ma podłoże psychiczne. U jej źródeł leży stres, który odbił się na odpornościowych funkcjach organizmu. Nic strasznego, ale lepiej to wyleżeć. Armine nie odzywała się nienagabywana, wykonywała wzorowo swoje obowiązki i starała się być niezauważalną. Z Pawłyszem niemal nie rozmawiała. Zresztą, nie było to trudne - pracowali w oddalonych od siebie sekcjach i spotykali się tylko w messie. Pawłysz nie narzucał się ze swoim towarzystwem. Zdawał sobie sprawę, że dla Armine jest swego rodzaju niedobrym wspomnieniem. Jeśli będzie się narzucał, to będzie jej jeszcze trudniej. Kiedyś Pawłysz przyniósł Grażynie obiad. Czytała książkę. Pawłysz odnotował - szósty odcinek "Podwodnego świata". Odmówiła zjedzenia zupy, więc zapytał: - Gdzie się podziała twoja żelazna wola? - Nigdy jej nie miałam. Pewnie powinien był wyjść, ale nie miał na to wielkiej ochoty. - Rozmawiałem z mechanikami. Oni sądzą, że można podnieść granicę mocy przerzutu. Przynajmniej teoretycznie.
MARZEC 2001
Grażyna machnęła ręką, jakby opędzając się od słów Pawłysza. - Sam się oszukujesz - powiedziała. - Teoretycznie to można dolecieć w ciągu pięciu nawet minut. Pawłysz wykorzystał ten ruch jej ręki, by włożyć w nią łyżkę. Przysunął bliżej talerz. Grażyna zjadła dwie łyki zupy. Odłożyła łyżkę. - Słowo honoru, nie chcę. - Poczekam. Jestem uparty. -No to czekaj. - Czytasz szóstą część "Podwodnego świata"? - Tak sobie, przeglądałam... - Tylko się nie łam. - Pawłysz chwycił łyżkę i podał ją Grażynie. Grażyna nieoczekiwanie chwyciła Pawłysza za przegub. Znieruchomiał. - Nie mam tu nikogo prócz ciebie - powiedziała. - Jest nas tu trzydzieści osób... I Armine. - Tylko ty, Sławku - powiedziała Grażyna. - Armine jest teraz zupełnie obca. - Poważnie? - Jestem pozbawiona poczucia humoru. Przecież wiesz. Jej ręka odsunęła się. Pawłysz znowu podał jej łyżkę, nie udało mu się wymyślić nic lepszego. - Powiedz, tylko szczerze, nie obrażę się. Zakochałeś się we mnie od pierwszego spojrzenia? - W ogóle nie ma innej miłości poza tą od pierwszego spojrzenia - powiedział Pawłysz, - Bo inaczej, jaki by to miało sens? Po co przypatrywać się sobie przez pół roku? Co nowego można zobaczyć? - To prawda? - Mnie to się tylko tak przydarza. - Jak, tak? - Grażyna aż usiadła na łóżku. Jej zielone oczy rozpaliło ostre panterze światło. - Natychmiast wyjdź stąd. Wszystkim to mówisz? Zawsze ze wszystkimi tak ci wychodzi? - Jak skończysz zupę, to wyjdę. Nie wcześniej. Mogę czekać. Nawet dwadzieścia lat. - Dziękuję, Sławeczku. Ale teraz już sobie idź, dobrze? - Zgoda. - Przyjdziesz jutro? - Zastanowię się - powiedział Pawłysz, wstając. - Nienawidzę cię - powiedziała Grażyna - bo ciągle sobie kpisz. - Bo jestem zdezorientowany. Pod drzwiami dogonił go jej głos: - Od pierwszego spojrzenia? - Słowo honoru. - A wcześniej coś takiego nie miało miejsca? - Nigdy. - Dobranoc. 24. Tej nocy Pawłysz zasnął niemal błyskawicznie. Dotarł tylko do swojej kajuty i położył się, żeby pomyśleć o Grażynie.
TRZYNAŚCIE LAT PODRÓŻY
Ale zasnął. A rano obudził się przepełniony poczuciem szczęścia. To uczucie było tak przyjemne, czułe i spokojne, że Pawłysz nawet nie usiłował uprzytomnić sobie, co się właściwie stało? Potem sobie przypomniał. I zrozumiał, że straszliwie tęskni do Grażyny. Może podskoczyła jej temperatura? Odezwał się gong wzywający na śniadanie. Oho, Pawłysz zaspał. Tego jeszcze tylko brakowało! Poderwał się, pośpiesznie umył, ubrał i pognał do messy. Zaraz weźmie jej śniadanie i zaniesie do kajuty. I nawet, jeśli Wargezi będzie sobie pokpiwał, to nie obrazi się. Niech sobie szydzi, on ma po prostu taki charakter. Grażyna siedziała W messie. Na obliczu Pawłysza odbiło się takie rozczarowanie, że aż ktoś się roześmiał. - Co się stało? - zapytał Johnson. Ale Pawłysz nie zdążył odpowiedzieć. Patrzył w zielone oczy, a w zielonych oczach widniało pytanie. - Zamierzał pędzić ze śniadaniem do chorej powiedział Wargezi - a chora pozbawiła go tej przyjemności. - Postanowiliśmy się pobrać - przyznał Pawłysz. Sekundę wcześniej nawet nie myślał o tym. Słowa uleciały z jego ust całkowicie nieoczekiwanie. - To prawda? - zapytał Kapitan-2. Ale zapytał nie Pawłysza, a Grażynę. Kąciki jego ust drgnęły, jakby starał się nie uśmiechnąć. Po raz pierwszy Pawłysz zobaczył, jak Grażyna się rumieni. Milczała. - Nie złość się - powiedział Pawłysz. -Nie złoszczę się - ze złością w głosie, ale spokojnie odparła Grażyna. - Przepraszam, powinienem był cię zapytać. - Nawet o tym nie rozmawialiśmy! Scena może i wyglądała śmiesznie, ale nikt się nie roześmiał. - Ja tak to zrozumiałem. - Pawłysz miał ochotę wyjść. - To żart - powiedziała Grażyna, zwracając się do wszystkich obecnych. - Co tak stoisz? Śniadanie się kończy. Spóźnisz się na wachtę. Pawłysz posłusznie usiadł. Bał się, że wszyscy będą mu się przyglądać, ale załoga zaczęła rozmawiać o innych sprawach. Tylko Armine zerknęła na niego i natychmiast odwróciła wzrok. "No i jesteśmy kwita" - pomyślał Pawłysz. 25. - Mogłeś się mnie zapytać - powiedziała Grażyna, kiedy wyszli z messy. - Nie zdążyłem. Zobaczyłem ciebie i pomyślałem, że nie będziesz się złościć. - To jakieś przedszkole. Zatrzymali się pod jej drzwiami.
Grażyna stanęła na palcach i pocałowała Pawłysza w kącik ust. - Spałeś w nocy? - zapytała. - Jeszcze jak! - Szkoda. Ja nie spałam. Idź. Kiedy Pawłysz zbliżył się do centrum przedziału kabinowego, zebrali się tam już wszyscy jego koledzy. Swoi. Oni mogli o wszystkim gadać. - Możemy mieć do czynienia z najdziwniejszym małżeństwem we Wszechświecie - oświadczył Wargezi. - Skutek stresu psychologicznego. - Nic dziwnego - powiedział Johnson. - To się zdarza również na Ziemi. - Ale urządzimy weselisko - powiedział Stanzo. Dawno już nie bawiłem się na prawdziwym weselu. A wtedy zapłonął sygnał gotowości na pulpicie odbioru. Najpierw mrugnął. Zapłonął ponownie i najpierw nikt nie pojął, co się właściwie dzieje. W ciągu ostatnich dni wszyscy przywykli już do braku sygnału gotowości. Sygnał jarzył się wyraźnie i pewnie. Stanzo wstał, główny pulpit zaczął działać. Johnson powiadomił mostek, że łączność z Ziemią została przywrócona. Po dwudziestu minutach nadszedł grawigram z Ziemi. Krótki: "Czekajcie na przerzut". Do tego niezbędne dane - dokładny czas, masa, specyfikacja. 26. Grażyna, jako jedyna na statku, nie wiedziała, co się dzieje. Znajdowała się w kajucie i miała odłączony wewnętrzny komunikator. Pawłysz, gdy tylko znalazł okazję, pobiegł do niej. Od chwili przyjęcia grawigramu minęło dopiero pięć minut i dlatego wszyscy byli tak zajęci w teleportacji, że nie zdawali sobie do końca sprawy, co się stało. Ale, oczywiście, ucieszyli się. I oczekiwali ciągu dalszego. - Grażyna! - Pawłysz wpadł do kajuty. - Wiesz, co się stało? - Łączność, tak? - Głos Grażyny zadrżał. To, że domyśliła się od razu, było niesprawiedliwe. - Jak się domyśliłaś? - Myślałam o tym - odpowiedziała Grażyna. Akurat w tym momencie myślałam o tym. - Czekałaś na to? - I nagle Pawłysz zrozumiał, że nie wydarzyło się nic dobrego. Że życie, które niedawno ułożyło się tak dramatycznie, prawdziwe, niezwykłe życie, kończy się. Jak taśma wideo. - Bałam się tego - powiedziała Grażyna. - Ale my zostaniemy przy sobie, przecież z nami wszystko jest jak wcześniej, prawda? Tak? - Z nami... chyba tak. Ale dokoła wszystko będzie inaczej. - Poczekaj! Przecież nie wiemy. Może łączność jest tylko tymczasowa! Może nic się nie zmieni? - Jesteś taki śmieszny, Pawłysz. - Grażyna podniosła rękę i mocno chwyciła go za ramię. - A ja się boję.
MARZEC 2001
KIR BUŁYCZOW
- Ale przecież możemy powiedzieć, że już zdecydowaliśmy pozostać na pokładzie do końca... Pawłysz zamilkł. Po co gada takie bzdury? Nadzwyczajne okoliczności skończyły się, zaczęło się zwyczajne życie, do którego należy przywyknąć. A to wcale nie jest takie proste. 27. Pierwszy przerzut nastąpił następnego dnia. Milew z drugiej załogi przebył badania poprzelotowe i znalazł się w messie. Powiedział, że załogę "Anteusza" już nazywa się na Ziemi "polamikami". Jak odległych w czasie, zimujących na stacjach arktycznych, badaczy. Okazało się, że Dąbrowski ma rację. Ale tylko częściowo. Energetyczny próg przerzutu istniał naprawdę, ale nie była to granica teleportacji, a tylko pewien próg. Zanik łączności zaskoczył wszystkich. Dlatego ziemskie Centrum potrzebowało kilku dni, by zamontować nowe grawirotory. Przez pierwsze godziny i dni po utracie łączności oczekiwano wieści o powrocie "Anteusza". To był krach starego marzenia, krach stylu życia. Potem stało się jasne, że "Anteusz" kontynuuje podróż do Alfy Łabędzia.
- No, chłopcy i dziewczęta - powiedział Milew. Przygotujcie się do powrotu w aureoli bohaterów. Poczytalibyście, co o was piszą, posłuchalibyście, co mówią! Jeszcze wczoraj byłem najpopularniejszym facetem na całym globie. Bo leciałem do Tych, Którzy Złożyli Siebie W Ofierze Ludzkości! Ale historia... Milew był podniecony, czuł się posłańcem dobrych nowin. Słuchano go w zakłopotaniu. Przecież, tak szczerze, nikt tu nie był bohaterem. - Chętni z nowej zmiany, z mojej zmiany, mogą wrócić przed terminem. Oczywiście, będzie to kosztowało trochę Ziemię, ale rozumiemy, że panowało tu nerwowe napięcie, bodaj czy nie większe niż podczas lotu pierwszego kosmonauty... Roześmiał się, a niektórzy z załogi uprzejmie się uśmiechnęli. Pawłysz wiedział, że nigdzie stąd teraz nie odleci. Zostało mu dziesięć miesięcy praktyki i zamierza je spędzić na "Anteuszu". Chociaż bez Grażyny. I przez wszystkie te dziesięć miesięcy będzie myślał: "Co ona teraz robi?" I będzie się bał powrotu. Grażyna położyła dłoń na ręce Pawłysza. - To nic - powiedział Pawłysz bardzo cicho, żeby nie przerywać monologu Milewa. -Wytrzyma się. Grażyna cofnęła rękę. 28. Grażyna odleciała następnego dnia. Jako pierwsza, ponieważ ciągle jeszcze nie doszła do zdrowia. - Poczekasz na mnie? - zapytał Pawłysz. - Nie wiem - odpowiedziała. - Na razie niczego nie wiem. Do Alfy Łabędzia "Anteuszowi" zostało dwanaście lat i dziesięć miesięcy lotu. przekład Ewa i EuGeniusz Dębscy
MARZEC 2001
OGNIE W RUINACH
ROBERT J. SZMIDT
OGNIE W RUINACH Nigdy nie zapomnę tego momentu. Właśnie odkładałem książkę i sięgałem do kontaktu, by zgasić światło, gdy zadzwonił telefon. Spojrzałem na stojący obok łóżka zegarek. W pół do drugiej nad ranem trochę za późno na zwykłą rozmowę. Podniosłem słuchawkę, czując narastające napięcie towarzyszące mi zazwyczaj w takich momentach. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, usłyszałem nieznany mi męski, nosowy głos: - Czy to doktor Piwowski? - padło lakonicznie pytanie, ale nawet te kilka dźwięków pozwoliło mi wyczuć w tonie rozmówcy duży niepokój. - Tak, to ja. W czym mogę pomóc? - zapytałem najgrzeczniej jak mogłem czując, że nie jest to zwykły telefon z prośbą o pomoc medyczną. Tego numeru nie podawałem moim pacjentom. Oni dzwonili zazwyczaj na numer komórkowy, o tej porze trafiając na automatyczną sekretarkę. - Mówi podporucznik Adam Jastrzębski ze sztabu Okręgu Dolnośląskiego, kod Alfa-Alfa - usłyszałem w odpowiedzi. -Otrzymał pan kartę mobilizacyjną, proszę natychmiast zgłosić się w macierzystej jednostce. - Aleja... - szczerze mówiąc, zaskoczył mnie i nie wiedziałem za bardzo, co mam powiedzieć. - Ale jak? - Za kilka minut pod pana dom podjedzie nieoznakowany samochód. Proszę zabrać zestaw mobilizacyjny i czekać na transport przed bramą. - Tak jest - wymamrotałem do słuchawki, ale nikt już tego nie usłyszał. Mój rozmówca rozłączył się w momencie wypowiedzenia ostatniego słowa. Zapewne miał jeszcze wiele takich telefonów do wykonania. Wstałem z łóżka i przejechałem dłonią po twarzy. Szorstki jednodniowy zarost nie był problemem. Przy mobilizacji nikt nie zwróci uwagi na taki szczegół. Sięgnąłem po wytarte dżinsy i wyjąłem z szafy świeżą koszulę. Potem, po chwili namysłu, wybrałem wygodne, choć schodzone wysokie buty. Na końcu sięgnąłem po stojący w głębi szafy plecak. Każdy z nas, odchodząc ze służby w jednostkach specjalnych, otrzymał identyczną torbę z zestawem narzędzi, lekarstw i sortów mundurowych potrzebnych w razie niespodziewanej mobilizacji. Miałem nadzieję, że nigdy nie będę musiał wyjmować go z dna szafy, ale jak widać - myliłem się. Spojrzałem na zegarek, od odłożenia słuchawki minęły już trzy minuty. Nie miałem wiele czasu na zastanawianie się. Założyłem kurtkę, przygładzając włosy, przejrzałem się po raz ostatni w lustrze i wyszedłem na korytarz, cicho zamykając drzwi. Mieszkałem na trzecim piętrze starej poniemieckiej kamienicy, jakich pełno stoi w śródmieściu Wrocławia. Skrzypiące schody, pamiętające jeszcze czasy późnego
Bismarcka, prowadziły mnie na spotkanie przeznaczenia. Odruchowo odliczyłem je, jakbym chciał zapamiętać ich ilość. Cztery półpiętra po dziewięć stopni i pięć dodatkowych przy wyjściu z bramy. Otworzyłem masywne drzwi i delikatnie domknąłem je za sobą, pamiętając, jak głośno potrafią trzasnąć o futrynę. Na ulicy panowała całkowita cisza. O tej porze miasto spało, w żadnym z widocznych okien nie paliło się światło. Przeszedłem na chodnik, mijając niewielkie ogródki znajdujące się przed budynkiem, rzecz na ogół niespotykaną w naszych miastach, ale jakże urozmaicającą urbanistyczną pustynię. Zapowiedzianego transportu jeszcze nie było. Stałem, nasłuchując dźwięków dochodzących z głównej ulicy przebiegającej za szkołą, do której uczęszczałem przed laty. Cisza sprzyjała rozmyślaniom. Na razie starałem się nie snuć żadnych domysłów, co do powodów tego nocnego alarmu. Oglądając wieczorne wiadomości, nie zauważyłem, by cokolwiek groźnego stało się w Europie czy na świecie. Wiedziałem jednak, że ta mobilizacja to nie zwykłe ćwiczenia, na jakie wzywano mnie od czasu do czasu, nie pozwalając zgnuśnieć w cywilu. Nigdy nie kazano mi zabierać na manewry zestawu mobilizacyjnego. Ten drobny, było nie było, szczegół wskazywał, że coś się wydarzyło. Mimo usilnego przetrząsania pamięci, nie znalazłem niczego, co mogłoby by przyczyną mobilizacji. Postanowiłem nie interpretować zbyt pochopnie faktów. Za kilkanaście minut, jak tylko dotrę do jednostki i trafię na odprawę, powinienem poznać odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale przekonanie to nie było na tyle silne, by zagłuszyć niepokój kiełkujący już gdzieś na dnie świadomości. Niepokój, że ten alarm jest ostatni... W oddali rozległ się przeciągły zgrzyt kół nocnego tramwaju hamującego przed przystankiem obok Browaru Piastowskiego. Znajomy dźwięk wyrwał mnie na moment z zamyślenia. W odpowiedniej chwili. Kilka sekund później zza rogu wyjechała oliwkowa furgonetka i skręciła w moją ulicę. Podniosłem z chodnika plecak, zarzuciłem go na ramię i raz jeszcze spojrzałem na ciemne okna mieszkania. Potem zdecydowanym ruchem otworzyłem drzwi i wszedłem do wypełnionego w połowie pojazdu. - Kapitan Piwowski, Alfa-Alfa - rzuciłem w kierunku kierowcy i nie czekając na odpowiedź, zająłem pierwsze wolne miejsce. Minibus ruszył, zanim spocząłem na siedzeniu. Kilkanaście sekund później po raz ostatni spojrzałem przez zakurzoną szybę w wylot ulicy, na której spędziłem ponad połowę życia.
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
Podróż nie trwała długo. Po mnie do samochodu wsiadło jeszcze tylko dwóch ludzi mieszkających bliżej centrum. Obaj zmobilizowani, podobnie jak ja, zameldowali się kierowcy i bez słowa zajęli puste miejsca. Spojrzałem na tył kabiny, korzystając z chwili zamieszania, jaką wywołał przeciskający się wąskim przejściem nowy pasażer. Nie znałem nikogo z obecnych, co specjalnie mnie nie zaskoczyło. Uzmysłowiłem sobie jednak, że w czasie jazdy nie słyszałem tak charakterystycznego szmeru przyciszonych rozmów. Teraz zrozumiałem, dlaczego. Wszyscy obecni siedzieli przy oknach, wpatrując się w uśpione miasto i ignorując w ten sposób pozostałych pasażerów. Nie było w tym nic dziwnego. Sam nie miałem w tej chwili ochoty na rozmowę z kimkolwiek, ale wiedziałem, że to minie. W końcu człowiek jest zwierzęciem stadnym i najlepiej czuje się w towarzystwie innych podobnych mu osobników. A my nie byliśmy wyjątkami, potrzebowaliśmy jedynie czasu, by przystosować się do nowej sytuacji. Obserwując wnętrze pojazdu, zauważyłem jeszcze jedno, każdy z moich współtowarzyszy miał na piersi żółtą nalepkę z numerem identyfikacyjnym. Skleroza nie boli. Sięgnąłem do bocznej kieszeni plecaka i wyjąłem swój identyfikator. Wypisano na nim kod D-26. Właśnie przejeżdżaliśmy przez Odrę Mostem Uniwersyteckim, by po paru minutach nieprzerwanej jazdy wymarłymi ulicami dotrzeć do dworca, a potem już w konwoju z kilkoma innymi pojazdami przebrnąć rozkopaną niemal na całej długości ulicę Powstańców Śląskich. Naszym celem, jak się wkrótce okazało, była niewielka jednostka wojsk łączności mieszcząca się opodal gmachu regionalnej telewizji. Dosłownie o dwie ulice dalej spędziłem niedawno wieczór odwiedzając mojego przyjaciela Andrzeja, który właśnie wybierał się do Bristolu na serię wykładów. Spojrzałem na zegarek i szybko obliczyłem, że powinien być już na miejscu od kilku dobrych godzin. Pamiętałem, jak się cieszył, że tym razem leci z żoną i trojką dzieciaków. Nawet nie wiedział, jakiego miał farta. Wjechaliśmy na teren koszar bardzo szybko i sprawnie. Nikt nie sprawdzał dokumentów przy bramie. Szczerze mówiąc, nie widziałem wartowników. Minibusy ustawiły się w równym szeregu po prawej stronie placu apelowego, znajdującego się tuż za ogrodzeniem z siatki zwieńczonej zwojami drutu kolczastego. Wypluły swoją zawartość, czyli nas, po czym zniknęły w duszących oparach spalin wydobywających się z wiekowych silników diesla, wracając na miasto po kolejną partię pasażerów. Na terenie całej jednostki trwała krzątanina. Zauważyłem ustawione po drugiej stronie placu autobusy, a przed nimi stoły, przy których rejestrowano nowo przybyłych. Sprawdziłem, który z punktów przyjęć oznakowano literą D i ustawiłem się w niezbyt długiej kolejce. Przyglądając się ludziom stojącym przede mną, zauważyłem, że prócz mnie tylko jedna osoba z naszego mini-busa stanęła w tej kolejce. Była nią wysoka brunetka w luźnej flanelowej koszuli i z
MARZEC 2001
gęstymi włosami opadającymi do polowy pleców. Stała o cztery miejsca przede mną, ale poznałem j ą właśnie po tych włosach, na które zwróciłem uwagę, gdy wysiadała, przeciskając się obok mojego miejsca. Jak zwykle wysiadłem ostatni. Takie już mam przyzwyczajenie, sam nie wiem, skąd. Kontrola nie trwała dłużej niż pięć minut, jednak za sprawą adrenaliny wydawało się, że minęła godzina od momentu, gdy podniosłem z zakurzonego bruku swój plecak. Stres zaczynał robić swoje. Wreszcie przyszła moja kolej. Położyłem przed oficerem dyżurnym książeczkę wojskową, a on - po sprawdzeniu danych i jednym przelotnym spojrzeniu na mój identyfikator odkreślił mnie na liście mobilizacyjnej. Dostałem z powrotem dokumenty, a do tego pas z pistoletem, amunicję i zalakowaną kopertę noszącą ten sam numer identyfikacyjny, jaki miałem na piersi. - Autobus D - poinformował mnie lakonicznie oficer dyżurny i były to jedyne słowa, jakie wypowiedział. On sięgnął po dokumenty następnego żołnierza, a ja przeszedłem między stolikami, przerzuciwszy przez ramię broń i skierowałem się do stojącego opodal ciemnooliwkowego autokaru. Na tylnej szybie przyklejono krzywo arkusz brystolu z wymalowaną literą D. Szedłem powoli, rozglądając się po placu. Właśnie zjawiła się nowa fala pojazdów i kolejna grupa milczących ludzi dołączyła do kolejek. Cisza, porządek, profesjonalizm. To właśnie cechowało ludzi z jednostek specjalnych. Uczono nas opanowywać emocje na polu walki i bezzwłocznie wykonywać polecenia. W czasie wojny tylko zdyscyplinowani żołnierze mieli szansę na przeżycie, stąd brak paniki tak typowej w sytuacjach alarmowych w jednostkach służby zasadniczej. Jednak pomimo wyszkolenia, czułem narastającą nerwowość. Coś się działo i to coś dużego, skoro ściągnięto nas tu w takim pośpiechu i w takiej ilości. W tej chwili na placu przebywały na oko dwa plutony zmobilizowanych żołnierzy, a przecież byliśmy zaledwie maleńkim ogniwem w długim łańcuchu machiny wojennej. Co gorsza, nadal nie bardzo mogłem skojarzyć, dlaczego ogłoszono mobilizację. Przecież Polska nie była zaangażowana w żaden konflikt zbrojny, a przynajmniej nikt nie mówił o tym w radiu i telewizji. Naszych dzienników nie byłbym taki pewien, ale kilka godzin temu oglądałem wiadomości CNN. To był naprawdę spokojny tydzień. Nie wydarzyło się nic, co usprawiedliwiało wyrwanie ludzi z zacisza domowego i wcielanie bez słowa wyjaśnienia do armii? Ta tajemnica za parę chwil przestanie być tajemnicą, wziąłem to za pewnik. Niemniej przedłużające się oczekiwanie na wyjaśnienie było, prawdę mówiąc, denerwujące. Sierżant stojący przy tylnych drzwiach autobusu sprawdził mój identyfikator. Zaznaczył coś na liście, którą trzymał w ręce i wskazał mi głową prowadzące do ciemnego wnętrza schodki. Zanim zanurzyłem się we wnętrzu starego Jelcza, zauważyłem, że sierżant zrywa kartkę z szyby autobusu. To mogło oznaczać, że byłem ostatni i w rzeczy samej oznaczało. Zająłem jedyne
OGNIE W RUINACH
wolne miejsce w ostatnim rzędzie pomiędzy wyglądającym jak Schwarzenegger komandosem i dziewczyną z busika. Teraz mogłem przyjrzeć się nie tylko jej włosom, ale i twarzy. Była ładna, zaskakująco ładna. W innych okolicznościach na pewno stanowiłaby obiekt zainteresowania większości pasażerów autobusu. Niestety o jej sylwetce, prócz tego, że była dobrze zbudowana, co zauważyłem podczas oczekiwania w kolejce, niewiele mogłem powiedzieć. Luźna koszula ukrywała wszelkie kształty, niczym najlepszy bojowy kamuflaż. Uśmiechnąłem się do niej, ale nie odwzajemniła uśmiechu. Z jej oczu wyczytać można było tylko strach. Zapewne należała do niższego szczebla personelu medycznego, który również powoływano do służby w razie zagrożenia konfliktem. Jeśli tak było, to rzeczywiście musiała szykować się niewąska awantura. Sam straciłem ochotę na uśmiech. Autobus ruszył, gdy tylko sierżant wsiadł i zatrzasnął drzwi. Przeszedł kołyszącym krokiem na przód pojazdu i przekazał swoją listę majorowi, który podniósł się z siedzenia za kierowcą. Oficer sprawdził szybko listę, a sierżant w tym czasie przeliczył obecnych. Potem złożył krótki meldunek i usiadł na swoim miejscu. Major stanął na schodkach przy pierwszych drzwiach i wziął do ręki mikrofon. Zupełnie jak przewodnik na wycieczkach, na które jeździłem jako dziecko. Nadszedł czas wyjaśnienia, przynajmniej miałem taką nadzieję, - Czołem żołnierze - powitał nas tubalnym głosem starego frontowca, którym pewnie był, sądząc z ilości baretek przywiezionych zapewne z Bałkanów, a może nawet Bliskiego Wschodu. - Nazywam się major Sawicki i choć nie jestem waszym przełożonym, na czas transportu do jednostki macierzystej pozostajecie pod moją komendą. Zawiesił na moment głos, bardziej chyba dla efektu niż z innych powodów, wyczuwając napięcie panujące w zatłoczonym autobusie. A może po prostu zastanawiał się, jak nam przekazać treść rozkazów? - Moim obowiązkiem jest poinformowanie was, w jakim celu zostaliście zmobilizowani - powiedział wreszcie. - To odrobinę skomplikowane, zatem przedstawię całą sytuację w skrócie. Jeśli będą jakieś pytania, odpowiem na nie po zakończeniu wyjaśnienia. Zrozumiano? - Tak jest, panie majorze - odpowiedział chór głosów, do którego i ja się dołączyłem. - Dobrze, zatem zacznę od początku. To nie są ćwiczenia. Zostaliście zmobilizowani w związku z wydarzeniami, jakie miały miejsce w kilku rejonach świata w ciągu ostatnich trzech godzin. Punkt pierwszy, konflikt atomowy na subkontynencie indyjskim. Z danych wywiadu NATO wynika, iż Indie i Pakistan przeprowadziły wzajemny atak nuklearny na swoje miasta i instalacje wojskowe. Mamy doniesienia o czternastu eksplozjach o mocy od 300 kiloton do jednej megafony. W chwili obecnej mamy też potwierdzenie o całkowitym zniszczeniu Debli, Bombaju, Karaczi. Liczby ofiar nie sposób obliczyć, ale szacujemy, że
śmierć poniosło do tej chwili nie mniej niż 350 milionów ludzi. Co więcej, wojna ta spowodowała już następstwa w innych regionach świata. Chiny zaatakowały Tajwan, ale na razie nie użyto broni masowej zagłady. Zaogniła się też sytuacja na Bliskim Wschodzie, gdzie najprawdopodobniej dojdzie w najbliższych godzinach do wybuchu ogromnej rebelii Arabów przeciw Izraelowi. Hekatomba hinduska zdała się rozpętać reakcję łańcuchową. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Rząd Rzeczpospolitej od dawna wyczekiwał odpowiedniego momentu, w którym oczy świata zostaną zwrócone w innym kierunku, by przywrócić zagarnięte ziemie wschodnie do macierzy. Od wielu miesięcy siły zbrojne były rozlokowywane na ścianie wschodniej pod pozorem manewrów i przegrupowań zgodnych z oczekiwaniami naszych sojuszników. W tej chwili agencje prasowe zostały poinformowane o naruszeniu granicy Polski przez zmotoryzowane oddziały ukraińskie. To oczywiście chwyt propagandowy. W ramach kontrataku za kilkanaście minut nasze doborowe dywizje przekroczą granicę z Ukrainą i rozpoczną operację wyzwalania świętych miejsc naszej ojczyzny. Ponad sto tysięcy żołnierzy, dwa tysiące czołgów i wozów bojowych, dwieście samolotów. Ta masa sprzętu i wojska powinna zmiażdżyć opór niczego nie spodziewającego się wroga. Polska znów stanie się mocarstwem Europy. Da Bóg, będzie sięgać od morza do morza. W tym miejscu major zamilkł na chwilę i rozejrzał się po autobusie. Nie tylko ja zdębiałem, słysząc te słowa. Wprawdzie Ukraina przed dwoma laty przestała aspirować do udziału w strukturach zjednoczonej Europy i coraz bardziej skłaniała się ku związkom z dawnym swoim sojusznikiem, czy raczej okupantem, jak zwano powszechnie Rosję, ale otwarty atak na to państwo nie mieścił mi się w głowie. Spojrzałem na prawo. Schwarzenegger wyraźnie nie podzielał mojego zaskoczenia. W jego oczach malował się, widoczny nawet w tych warunkach, zachwyt. Zapewne już widział siebie jako zdobywcę Lwowa, a kto wie - może i Kijowa. Za to siedząca po lewej stronie kruczowłosa piękność wpiła się paznokciami w moje przedramię, czego nawet nie zauważyłem do tej pory. I niech ktoś powie, że kobiety nie mają intuicji. Uwolniłem się od uścisku dziewczyny i podniosłem rękę, by zadać pytanie, jakie pewnie rodziło się w wielu głowach w tej chwili. Sawicki dostrzegł mnie i powiedział: - Spokojnie, żołnierze, jeszcze nie skończyłem. Wziął do ręki plik papierów i oblizał spierzchnięte wargi. - To zaledwie ogólny zarys sytuacji. Szczegóły operacji "Orlęta" znajdziecie w zalakowanych kopertach, które otrzymaliście na punktach zbornych. Zawierają one szczegółowe rozkazy, które na pewno różnią się, i to diametralnie, w każdym przypadku. Jedno jest tylko wspólne we wszystkich tych dokumentach: miejsce, w którym przyjdzie wam służyć ojczyźnie. Nazwaliśmy je Bastion, gdyż stanowić ono będzie ostatni bastion polskości, jeśli plany dowództwa z jakiegoś powodu nie zostaną wykonane. Jak pewnie
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
zauważyła większość z obecnych, opuściliśmy przed chwilą teren miasta i udajemy się w kierunku góry Ślęży, swego czasu Świętego miejsca. Większość z was wie też, że ten teren podczas drugiej wojny światowej niemieckie wojska wykorzystały do produkcji zbrojeniowej. W naturalnych jaskiniach, w jakie obfituje górotwór, wykuto kilometry sztolni i korytarzy, w których niewolnicy produkowali nowe rodzaje broni dla Trzeciej Rzeszy. Większości z tych korytarzy nie zbadano do dzisiaj, przynajmniej oficjalnie. - Tu Sawicki uśmiechnął się zagadkowo, co nie uszło mojej uwadze. - Tak przynajmniej sądziła większość naszego społeczeństwa. I dobrze, gdyż od pięciu lat wojsko pracowało nad odnowieniem starych instalacji, unowocześnieniem ich i rozbudowaniem. Dość powiedzieć, że trzy miesiące temu oddano do użytku największy kompleks umocnień istniejący w Europie, a może i na świecie. Dwa tysiące żołnierzy może w nim spędzić ponad trzy lata, nie wychodząc na powierzchnię. I nie muszę dodawać, że macie zaszczyt bycia jednymi z tych, którzy zostali wybrani do odbycia służby w Bastionie. Ku chwale ojczyzny! - Ku chwale ojczyzny - odpowiedzieli pasażerowie autobusu, ale bez wigoru, z jakim major podał okrzyk. Ponownie podniosłem rękę, by zadać dręczące mnie pytanie. Tym razem Sawicki skinął głową z aprobatą. - Proszę, kapitanie Piwowski, słucham pana. - Jak rozumiem - zacząłem, ostrożnie ważąc sowa generał Piątas wziął pod uwagę, że Ukraina dysponuje jeszcze kilkudziesięcioma głowicami nuklearnymi pozostałymi po dawnych siłach strategicznych ZSRR? - W rzeczy samej - odparł pułkownik. - Dlatego właśnie udajecie się do Bastionu. Osobiście nie sądzę, by Ukraina posiadała rakiety zdolne do przenoszenia tych głowic, co potwierdzają zresztą dane naszego wywiadu. Ale sztab generalny zdecydował, że warto zachować wszelkie środki ostrożności na wypadek ograniczonego ataku jądrowego, który wydaje się absolutnie niemożliwy w centrum Europy. Skutki byłyby opłakane dla wszystkich krajów sąsiadujących z Polską, w tym i samej Ukrainy, ze względu na wschodnie wiatry, jakie wieją przez ponad trzysta dni w roku. Nie sądzę, by Kijów był zdolny do akcji odwetowej na taką skalę i to przeciw krajowi zrzeszonemu w NATO. - A Rosja? - zapytał ktoś z pierwszych miejsc. - Ukraina nie podpisała jeszcze żadnych konkretnych paktów z konfederacją Rosji i Białorusi, choć jest już tego bliska. Zresztą przy zaognionej sytuacji w Azji oczy Kremla będą zwrócone na Chiny. Żołnierze, ta wojna została dokładnie zaplanowana i zakończy się naszym sukcesem w ciągu najbliższych dni. - Cztery reformy z końca lat dziewięćdziesiątych też zostały dokładnie zaplanowane - rzucił ktoś - a jakoś do dzisiaj musimy znosić ich skutki. I nie widać końca tej udręki. To miał być pewnie żart, ale nikt się nie roześmiał. Sawicki popatrzył groźnie na autora tej wypowiedzi.
MARZEC 2001
- Pan porucznik zdaje się nie podziela opinii sztabu generalnego - wycedził złośliwym tonem trepa, który zabiera się do obróbki kotów. - A nie podziela - odparł łysawy facet siedzący w trzecim rzędzie przy oknie, teraz widziałem wyraźnie, kto się wypowiadał. - Miał okazję służyć w wywiadzie i nie zgodzi się z opiniami rządowych ekspertów. Zresztą frontalny atak na Ukrainę bez wypowiedzenia wojny to pogwałcenie wszelkich traktatów i umów, co nie pozostanie Polsce zapomniane. Być może rządowi wydaje się, że w ten sposób odwróci uwagę społeczeństwa od swoich przekrętów, albo uratuje kulejący budżet. Niemniej wszyscy wiemy, że ta wojna, podobnie jak setki innych posunięć naszych władz, zakończy się totalnym chaosem. Założę się, że członkowie gabinetu premiera wraz z rodzinami siedzą już od wczoraj w bunkrach pod Radzyminem. A to na pewno nie uszło uwadze agentów rosyjskich, a może nawet ukraińskich, nie wspominając wszystkich innych. - Może tak, a może nie - odparł enigmatycznie Sawicki. - Ja nie jestem tu po to, by dyskutować o poglądach politycznych, poruczniku Zawadzki, ani o tym, gdzie teraz jest premier i jego rodzina. Mam was przygotować do służby w Bastionie i tyle. Czy ktoś ma jeszcze jakieś uwagi i pytania? Jak na komendę podniósł się las rąk. Sawicki pokręci głową, nakazując opuszczenie ich. - Spokojnie żołnierze, nie zdążę odpowiedzieć wszystkim. Mamy przed sobąjeszcze najwyżej pięć minut jazdy. Może przybliżę wam ideę Bastionu w tym czasie. - Nie zanosiło się, by chciał odpowiedzieć na więcej natarczywych pytań cisnących się na usta pasażerów autobusu i kontynuował tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Wehrmacht pozostawił w 1945 roku ponad szesnaście kilometrów tuneli i dwadzieścia komór służących za magazyny, niektóre położone w samym środku masywu Ślęży. Nasi inżynierowie przebudowali sztolnie i poprowadzili wykopy do wielu nowych komór, których istnienia jeszcze dwa, trzy lata temu nikt się nie domyślał. W chwili obecnej kompleks Bastionu jest całkowicie samowystarczalny. Odkryte przez nas, odizolowane od milionów lat, zbiorniki wody podskórnej wystarczą dla przewidywanej ilości mieszkańców na dziesiątki lat, systemy filtrów pozostawione przez Niemców i zmodyfikowane w ubiegłym roku w ramach systemów europejskich ochrony środowiska należą do najbardziej wydajnych na świecie. Teoretycznie zostały stworzone na potrzeby hut i elektrowni atomowej w Żarnowcu, ale okazały się idealne dla projektu Bastion. Zabezpieczenia tuneli wlotowych są równie niezawodne. Śmiem twierdzić, iż nawet uderzenie w masyw Ślęży kilku głowic penetrujących nie będzie w stanie zagrozić całości kompleksu. Nawet Norad pod górą Cheyenne nie ma lepszej ochrony. Przygotowaliśmy się też na ewentualność prowadzenia walki po okresie przetrwalnikowym. W komorach najbliższych powierzchni znajduje się kilka batalionów czołgów Twardy oraz dwa dywizjony rozmontowanych
OGNIE W RUINACH
samolotów myśliwskich i helikopterów Sokół 666 na transporterach. Wszystkie wraz z niezbędnymi zapasami części zamiennych i paliwem potrzebnym do długoterminowego działania. Jedna ze sztolni została zaadoptowana na poziemny pas startowy... - Ile to kosztowało, do cholery? - zapytał znów Zawadzki. -Przecież taki projekt musiał pochłonąć lwią część budżetu ministerstwa obrony narodowej - a jakoś nie widziałem tam podobnych pozycji wydatkowych. - Nie wasza sprawa - odburknął Sawicki wyraźnie rozeźlony dociekliwymi pytaniami. - A czyja, jeśli mogę zapytać? - nie dawał za wygraną porucznik. - Miliony emerytów nie miały za co wykupić lekarstw, a wy wydaliście miliardy na jakieś pieprzone podziemne lotnisko? - Nie przeginajcie Zawadzki - ostrzegł major. - To jest wojna i podlegacie rygorom wojennym, a kwestionowanie rozkazów oznacza jedno. Sąd wojenny. I czapę. Czy wyrażam się wystarczająco jasno? - Doskonale pan wie majorze, że to ludzi, którzy wpakowali nas w ten pasztet należałoby oddać pod sąd - odparł Zawadzki, ale już spokojniejszym głosem. Przez ostanie lata nasz kraj stał na krawędzi załamania gospodarczego, bo gros funduszy płynęło na projekty chorej wyobraźni paru decydentów. Ukraina odpowie atakiem atomowym na radosny przemarsz naszych dywizji, cokolwiek by pan nie mówił. Choćby dlatego, że nie posiada sprawnej armii zdolnej powstrzymać kogokolwiek w sposób konwencjonalny. Nawet tak słabo wyszkolonych i uzbrojonych oddziałów jak nasze. Te głowice to ich zabezpieczenie. Jedyne zabezpieczenie. I dlatego ich użyją, gdy zobaczą, że zostali zaatakowani. Prezydent Rohaty to tchórz, podobnie jak cała tamtejsza generalicja. To wszystko koniunkturalni aparatczycy. W dziesięć minut po tym, jak otrzymają informację, że nasza armia przekroczyła granicę, każą odpalić przynajmniej część ładunków nuklearnych na zachodnią Polskę. Zwłaszcza teraz, gdy Hindusi i Chińczycy pokazali, że można użyć tej broni, nie będą się wahać. Powinien pan to wiedzieć, panie majorze. Nasza komórka przygotowała taką analizę dla sztabu generalnego ponad trzy lata temu. - Dość tego, poruczniku - ryknął niespodziewanie Sawicki. - Po przybyciu do Bastionu zostanie pan aresztowany i oddany pod sąd! - Wymierzył ostrzegawczo palcem w niepokornego żołnierza. - Nie będzie żadnego odwetu i już. Należymy do NATO i nikt, a zwłaszcza tak wyniszczony kraj jak Ukraina, nie zaryzykuje wojny z całym paktem. A teraz przygotować się do odprawy, zbliżamy się do Bastionu. - O ile wiem, atakując Ukrainę naruszamy parę paragrafów naszej umowy z sojuszem, a to zmienia postać rzeczy... - Milczeć! - ryknął Sawicki. - Za kogo wy się uważacie, poruczniku, że pouczacie ekspertów sztabu generalnego i rządu! Zawadzki nie odpowiedział. Uśmiechał się jedynie ponura, nie spuszczając wzroku z poczerwieniałej twarzy majora. Spojrzałem przez okno i zobaczyłem, że
autobus jedzie leśną drogą. Przez przyciemnione szyby niewiele było widać, gdy wyjechaliśmy poza obręb miasta. Zastanawiałem się nad słowami podoficera wywiadu i doszedłem do wniosku, że w tym, co mówił była duża doza prawdopodobieństwa. Po coś w końcu jechaliśmy do bazy wojskowej ukrytej we wnętrzu góry, która miała ochronić nas przed potencjalnym atakiem nuklearnym. Zanim zdążyłem dojść do konkretniej szych wniosków, zatrzymaliśmy się. W autobusie panowało wymowne milczenie, które ponownie przerwał Zawadzki. - Nasi chłopcy przekraczają właśnie granicę powiedział odkładając rozkazy, które wydobył z koperty i spoglądając na zegarek. - A to oznacza, że za dziesięć do dwunastu minut przekonamy się,' czy ja mam rację czy pan, majorze. I przekonaliśmy się. W niespełna dziesięć minut od chwili, gdy Zawadzki wypowiedział swoje słowa, znaleźliśmy się w wylocie tunelu prowadzącego do Bastionu. Usytuowano go we wnętrzu budynku starej, chyba jeszcze poniemieckiej żwirowni. Tak przynajmniej sądziłem, choć przyznam, iż wiedzę na temat podobnych miejsc miałem mizerną. Autobus, po chwili postoju, wjechał do obszernej hali, w której stały taśmociągi i stożkowate pryzmy żwiru - stąd moje skojarzenie. Hala miała tylko trzy ściany murowane, czwartą stanowiła lita skała. W niej to właśnie zobaczyłem okrągły wlot tunelu o przekroju dobrych dwunastu metrów. Po obu jego stronach widziałem masywne, metalowe wrota, pokryte warstwą skały lub substancji idealnie ją imitującą. Gdy autobus zbliżył się do czarnej paszczy, prowadzącej w głąb góry, miałem okazję przypatrzeć się im z bliska. Zauważyłem, iż na ponad dwumetrowej grubości konstrukcji z metalu przymocowano warstwę prawdziwego kamienia. Sprytnie pomyślany mechanizm zsuwał obie połówki wrót, dociągając je i hermetyzując na specjalnym kołnierzu, a skalna nakładka rozcięta wzdłuż nierównych, acz wyglądających na naturalne, pęknięć skały zapewne idealnie maskowała wejście. Zapewne, gdyż nie dane mi było widzieć efektu, ale domyślałem się, że musiało pozostać niewidoczne dla postronnych obserwatorów, którzy pojawiliby się tu przypadkiem, lub nie. Wjechaliśmy do tunelu jako ostatni. Gdy autobus zatrzymał się na jedynym jeszcze wolnym miejscu i zaczęliśmy z niego wysiadać, wrota ruszyły z chrzęstem, by powoli przesłonić otwór wejściowy. Przyznam, że poczułem zimny dreszcz, patrząc, jak znany mi świat, widoczny zza wrót, zwęża się coraz bardziej. Trwało to może pół minuty, podczas której jak zauważyłem -wszyscy zamarli, spoglądając na tę scenę w milczeniu. Dopiero huk zatrzaskiwanych wrót i syk sprężonego powietrza układów hermetyzujących sztolnię przywrócił nas do rzeczywistości. Rozejrzałem się po współpasażerach. Zawadzki stał niedaleko mnie i z uporem maniaka wpatrywał się w zegarek. Majora nie widziałem w pobliżu. Sam spojrzałem na cyferblat, by sprawdzić, ile czasu minęło od rozpoczęcia inwazji. W
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
tej samej chwili poczuliśmy, jak skała wokół nas drży i kołysze się. Spojrzałem na Zawadzkiego, który oparł się rękami o autobus i starał się ustać na szeroko rozstawionych nogach. Mnie się to nie udało. Leżąc na kamiennej podłodze, wsłuchiwałem się w niesamowity zgrzyt kamiennych ścian i krzyki ludzi uciekających w panice do kolejnych komór i pod autobusy. Z łukowatego sklepienia posypało się kilka odłamków skały. Światła zamigotały, ale nie zgasły. Poczułem czyjąś rękę na ramieniu. To wszystko trwało najwyżej kilkanaście sekund - Już po wszystkim, panie kapitanie - powiedział porucznik Zawadzki. - Wjazd do Bastionu znajduje się po niewidocznej od z kierunku miasta stronie Ślęży. Cały masyw góry chroni nas przed skutkami odległej o kilkanaście kilometrów eksplozji nuklearnej. - Więc to była... - Słowa z trudem wydobywały się ze ściśniętego gardła. - A słyszał pan o trzęsieniach ziemi powyżej 5 stopni w tym rejonie Europy? - odparł Zawadzki, pomagając mi wstać. -;Ci idioci z Warszawy nigdy nie wierzyli w to, co im wysyłaliśmy. A teraz nie będzie nawet gdzie wysyłać raportów. Wszystko to wydarzyło się ponad dwa lata temu. Tyle czasu spędziliśmy w przepastnych trzewiach świętej góry Ślęży, czekając na możliwość powrotu na powierzchnię. Nie wiedzieliśmy, co się stało na górze. Jedno było pewne, oczekiwane przez dowództwo meldunki i rozkazy nie nadeszły żadną z dróg przewidzianych w sytuacji kryzysowej. Analiza sejsmologiczna wykazała, że w ciągu kilku dni po naszym przybyciu do Bastionu na Ziemi wiele się wydarzyło. Jeśli wierzyć żołnierzom obsługującym specjalistyczny sprzęt, zanotowano ponad osiemset wstrząsów, których bezpośrednią przyczyną, choć niekoniecznie mogły być eksplozje nuklearne. To zaś mogło oznaczać, że znany nam świat przestał istnieć, ale musieliśmy poczekać ponad dwa lata, by przekonać się o tym naocznie. Dokładnie po siedmiuset pięćdziesięciu dniach uznano, że poziom radiacji na powierzchni opadł na tyle, by można było przeprowadzić rekonesans bez narażania się na napromieniowanie zagrażające życiu. Odczekano jeszcze kilkadziesiąt dni, zanim wydano rozkaz przeprowadzenia zwiadu. Spośród 2300 mieszkańców Bastionu wybrano trzech straceńców. Oczywiście wypadło na mnie. Drugą osobą był kapitan Paweł Zawadzki, buntownik z autobusu, z którym zdążyłem się zaprzyjaźnić -pomimo usilnych starań majora Sawickiego nie postawiono mu żadnych zarzutów. Co więcej, słuszność jego analiz spowodowała, że szybko awansował i znalazł się wśród zaufanych doradców generała Wałdocha, dowódcy Bastionu. Znajomości z nim zawdzięczałem przydział do tej misji. Jak sadzę, to właśnie Paweł mnie do niej przydzielił. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, że chciałbym znaleźć się na powierzchni podczas takiego
MARZEC 2001
zwiadu. Byłem lekarzem, ale ostatni rok spędziłem na przygotowywaniu raportów i analiz o sytuacji radiologicznej na powierzchni. Trzecią osobą przydzieloną do tej misji był bliżej nieznany mi komandos z jednostki powietrzno-desantowej kierowca i spec od masy sprzętu, jaki mieliśmy zabrać ze sobą. Major Tomasz Zachwatowicz, tyle wiedzieliśmy z rozkazu. Spotkaliśmy go dopiero przy samochodzie terenowym, którym mieliśmy udać się na rekonesans. Był wysoki i barczysty, jak przystało na spadochroniarza. Sprawdzał z listą w ręce, czy niczego nie brakuje w przydzielonym wyposażeniu. Gdy podeszliśmy do niego, niedbale odpowiedział na salut. - Zachwatowicz jestem - powiedział, jakby to wszystko tłumaczyło. Przedstawiliśmy się równie lakonicznie i ułożyliśmy nasze rzeczy na tylnych siedzeniach pomalowanego w maskujące barwy Hummera. Podobno było to kiedyś ruchome stanowisko dowodzenia, teraz jednak po wymontowaniu większości wyposażenia, wóz ten został wytypowany na najlepszy środek transportu dla pierwszego zwiadu. Słusznie zresztą, bowiem był najlepszą tego typu maszyną, jaką mieliśmy w Bastionie. Major kończył już sprawdzanie i zniecierpliwiona generalicja, która pojawiła się na przeszklonej galeryjce śluzy powietrznej - oni nigdy nie podejmowali ryzyka mogła wreszcie dać nam rozkaz wyjazdu. Wsiedliśmy do łazika i Zachwatowicz włączył silnik. Nieużywany od jakiegoś czasu diesel zakopcił niewielkie pomieszczenie o wiele szybciej niż ktokolwiek by pomyślał i przez dobre dwadzieścia sekund musieliśmy wstrzymywać oddech, zanim turbiny systemu wentylacyjnego zdołały opanować sytuację. W chwilę później wewnętrzne grodzie z cichym chrzęstem zamknęły wylot tunelu. Na moment zgasły światła i znaleźliśmy się w całkowitych ciemnościach. - Ciemność widzę, ciemność - powiedział Zachwatowicz, po czym roześmiał się rubasznie. A już myślałem, że to kolejny nadęty dupek myślący, że jest słowiańskim wcieleniem Johna Rambo. - Światła w podłodze? Wszystko tu popieprzone odpowiedział Paweł cytatem na cytat. Nie pozostało mi nie innego, jak dołączyć do dialogu. Myślę, że wybrałem trafnie. - Czy jest tu wyjście na miasto? - zapytałem i w tym momencie zewnętrzne wrota z przeraźliwym trzaskiem ruszyły na boki, zagłuszając nasz śmiech. Do wnętrza śluzy wpadł promień oślepiającego światła. Na szczęście fotochromatyczne okulary zniwelowały ten błysk. Szpara poszerzała się przy akompaniamencie piekielnych dźwięków rozcieranego na miał kamienia. Dobre dwadzieścia sekund trwało, zanim otwór poszerzył się na tyle, by przepuścić łazika. Zachwatowicz przeżegnał się i lekko nacisnął pedał gazu. Trzytonowy pojazd ruszył powoli w stronę światłości, która objęła najpierw płaską maskę wozu, a potem przednią szybę. Trochę to przypominało sceny z filmów Spielberga.
OGNIE W RUINACH
Wyjechaliśmy na leśną przecinkę. W każdym razie kiedyś musiała to być przecinka wśród niemal stuletnich sosen, z których teraz pozostały wypalone kikuty sięgające dobre kilkanaście metrów w górę. Major przejechał krótki odcinek w dół i zatrzymali wóz obok pordzewiałej i okopconej tabliczki ostrzegającej przed paleniem ognia w lesie. Dozymetr zamontowany na desce rozdzielczej nie wykazywał zbyt wysokiego poziomu promieniowania, zresztą kombinezony, jakie nosiliśmy, dzięki hermetycznym zamknięciom pozwalały na poruszanie się w znacznie bardziej skażonym terenie. - Czy może pan, kapitanie, zbadać skład chemiczny powietrza? - zapytał Zaehwatowicz. Skinąłem głową i otworzyłem torbę z analizatorem. Trwało dobrą minutę, zanim ekran komputera wypełnił się danymi. - Brak substancji chemicznych i biologicznych, które mogłyby zagrażać życiu - powiedziałem po przejrzeniu wykresów. -Przynajmniej według tej maszynki. - To dobrze - odparł komandos - bo mam zamiar pooddychać tym powietrzem bez pośredników. To mówiąc, odpiął hełm i wciągnął powietrze nosem. Wypuścił je drugim wydechem, po czym sięgnął do leżącego na siedzeniu obok niego chlebaka i wyciągnął paczkę cameli. Z nabożeństwem ściągnął z niej folię i otworzył. Wsunął do ust jednego papierosa i zapalił sztormowymi zapałkami z zestawu survivalowego. Paweł w tym momencie poszedł w jego ślady. Ściągnął hermetyczny hełm i poprosił Zachwatowicza o papierosa. Ja nie paliłem. Nigdy nie zrozumiałem, co przyjemnego jest we wciąganiu dymu do płuc, ale widząc zachwycone miny moich współtowarzyszy, domyślałem się, że coś w tym musi być. Cały Bastion objęty był całkowitym zakazem palenia, nie tylko z powodu aktywnych systemów przeciwpożarowych, ale i lekkiej niewydolności systemów wentylacyjnych, które oparto na starych, poniemieckich rozwiązaniach. Z pewnym ociąganiem zdjąłem swój hełm i wciągnąłem pierwszy haust świeżego powietrza. Prócz dymu z papierosów nie czułem żadnego zapachu ani smaku. Spalony las już dawno przestał czymkolwiek pachnieć. Przerwa na papierosa trwała dobre pięć minut, podczas których nie rozmawialiśmy. Oni delektowali się camelami, ja obserwowałem okolicę. Jak okiem sięgnąć, a nie była to zbyt wielka przestrzeń, nie widziałem skrawka zieleni. Wypalone drzewa, wypalona ziemia i niezwykłe, błękitne niebo bez jednej chmury. Cisza tak kompletna, że dźwięczała w uszach. To właśnie ta cisza była w tym wszystkim najgorsza. Zaehwatowicz jakby czytał w moich myślach. Wsunął do odtwarzacza płytę kompaktową i nagle otoczyła nas ściana muzyki. - Znowu w życiu mi nie wyszło - pamiętałem te słowa. Budka Suflera, "Sen o dolinie". Ruszyliśmy w dół zbocza, słuchając kolejnych taktów muzyki. Patrzyłem na monotonny obraz spalonego lasu i podobnie jak bohater tej piosenki zagłębiłem się w
myślach o dolinie, ku której zmierzaliśmy, a która kiedyś była naszym domem. Zbliżaliśmy się do Wrocławia, omijając niewielkie miejscowości leżące przy trasie na Wałbrzych. Naszym głównym zadaniem było sprawdzenie, w jakim stopniu ucierpiało miasto po ataku nuklearnym i czy możliwe jest przywrócenie go do ewentualnego zasiedlenia. Mieliśmy dotrzeć jak najbliżej centrum, do bunkrów pod dawnym Urzędem Wojewódzkim, gdzie znajdowało się Regionalne Centrum Kryzysowe. Tam mieliśmy znaleźć wyniki i odczyty ze wszystkich urządzeń pomiarowych zainstalowanych wokół miasta na wypadek podobnych zdarzeń. Według sztabowców powinno to zająć nie więcej niż sześć godzin, aczkolwiek Zaehwatowicz od początku był nastawiony do tego limitu czasowego sceptycznie. Dlatego postanowił omijać wszystkie miejscowości na trasie, byśmy mieli jak najwięcej czasu na odnalezienie szybów prowadzących do Centrum. Nie sposób było nie zgodzić się z jego opinią. Teraz, w promieniach słońca, martwy krajobraz wydawał się upiorny, a co będzie po zachodzie, woleliśmy nie myśleć. Tuż po czternastej zatrzymaliśmy się na skraju szosy, niedaleko centrum handlowego przy autostradzie. Przestronne parkingi wokół Ikei i pozostałych domów towarowych były kompletnie puste. Same hale wystawowe zdawały się być nietknięte kataklizmem, przynajmniej z daleka. Obserwacja terenu przez lornetki pokazała jednakże znacznie smutniejszą rzeczywistość. Popękane i opalone fasady, w wielu miejscach, a tam, gdzie konstrukcja była słabsza, kilkumetrowe wyrwy. Za terenami centrum handlowego widać było fragment samego miasta. Z tej odległości mogliśmy dostrzec gołym okiem kikuty kominów elektrociepłowni i postrzępioną bryłę wieżowca Poltegoru, który zamienił się w sterczący na kilkanaście pięter szkielet z betonu i stali. Fala uderzeniowa odarła go z wszelkich elementów fasady i zdmuchnęła ścianki działowe wewnątrz biurowca, pozostawiając jedynie żelbetonową konstrukcję i tak naruszoną w kilku miejscach. Obserwowaliśmy te obrazy przez kilka minut, robiąc przy okazji kolejne pomiary, ale i tutaj poziom radiacji na razie nie przekraczał normy. Wreszcie Zaehwatowicz usiadł za kierownicą i ruszyliśmy do wiaduktu nad autostradą, prowadzącego do trasy wylotowej, którą dwa lata temu opuściliśmy Wrocław. Droga była przejezdna, kilka zardzewiałych i wypalonych wraków nie zdołało jej zablokować. Niemniej major prowadził humveya, ostrożnie omijając dwano już zastygłe kałuże stopionego niegdyś asfaltu, jakby się bał, że masywne koła pojazdu utkną w nich unieruchamiając nas na dobre. Przejechaliśmy tak niemal do skrzyżowania przed starym cmentarzem czerwonoarmistów. Przyglądałem się dwóm czołgom T34, które dumnie strzegły tego miejsca, jeszcze nie tak dawno stojąc na wysokich cokołach. Teraz leżały zaryte w płyty chodnika, zdmuchnięte falą uderzeniową
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
niczym zrobione z plastiku modele. Zagapiłem się na nie, gdy nagle poczułem szarpnięcie, które nieomal rzuciło mnie na przednie siedzenie. Zaehwatowicz zahamował gwałtownie i wskazał ręką w głąb ulicy. - Co się dzieje? - Paweł był nie mniej zaskoczony ode mnie. - Tam ktoś jest, widziałem ruch obok tego budynku po prawej - powiedział major i sięgnął po lornetkę. Stanął, opierając się łokciami na przedniej szybie i lustrował powoli wylot ulicy. My również staraliśmy się coś dostrzec, nie wychylając się zbytnio z wozu. Nie zauważyliśmy jednak nic, co potwierdziłoby słowa komandosa. I nie zobaczyliśmy, ale usłyszeliśmy. Suchy trzask strzału dotarł do naszych uszu dokładnie w momencie, gdy bezwładne ciało Zachwatowicza zwaliło się na siedzenie. Padając, przechylił się na tyle, bym zobaczył, że zamiast prawego oka ma krwawą miazgę. Snajper! Ta myśl sparaliżowała mnie i pewnie stałbym się drugą ofiarą napastnika, gdyby nie przytomna reakcja Pawła. Pociągnął mnie za ramię w ostatniej chwili. Przeznaczony dla mnie pocisk wbił się tuż obok w obicie siedzenia, zanim dotknąłem ramieniem leżącego między mną a Zawadzkim plecaka. - Skurwysyn - syknął Paweł. - Strzela do nas, chociaż mamy znaki czerwonego krzyża. Wyciągnął z kabury pistolet i podniósł na nim hełm ze stroju ochronnego. Przesuwał nim na prawo, tak by wyglądało, że próbuje wyczołgać się z hummera. Kolejny strzał zerwał lekką plastikową materię z lufy Glocka i rzucił ją daleko za samochód. Paweł zaklął i przeładował broń. - W tych pieprzonych kombinezonikach nie mamy najmniejszych szans na ukrycie się - rozejrzał się na tyle, na ile pozwalała sytuacja. Staliśmy na odkrytym terenie. Najbliższa przeszkoda dająca jakiekolwiek schronienie znajdowała się o dobre pięćdziesiąt metrów. Miał rację, jaskrawożóite, plastikowe kombinezony nie były projektowane z myślą o bieganiu. Ich zadaniem było zapewnienie maksymalnej swobody ruchu przy pełnym odizolowaniu od środowiska zewnętrznego. I tutaj należało się pełne uznanie temu, kto je projektował. Niemniej, nie zdołalibyśmy w nich zrobić pięciu kroków, zanim snajper nie dołączyłby nas do swojej kolekcji. - Pozostaje nam jedno - powiedziałem, wyciągając z torby białego T-shirta. Paweł skinął głową. Owinąłem go wokół lufy pistoletu maszynowego Zachwatowicza i uniosłem w górę na tyle, by była widoczna. Pomachałem nią wolno i oparłem broń o przednie siedzenie. Koszulka powiewała na słabym wietrze, a my kuliliśmy się na swoich siedzeniach, nie słysząc nic poza miarowym dudnieniem silnika. Ten dźwięk zagłuszał wszystkie inne i nie mieliśmy pojęcia, czy przeciwnicy zbliżają się do nas, czy też czekają na moment, gdy się wychylimy, by zakończyć tę zabawę. Trwało to może z kwadrans, a może tylko minutę. Adrenalina nie pozwalała mi na prawidłową ocenę upływającego czasu. Właśnie sięgałem po
MARZEC 2001
kałasznikowa, by raz jeszcze pomachać białą flagą, gdy usłyszałem wolno wypowiadane słowa. Wypowiedziane po polsku! - Zostaw to, synku. Odwróciłem głowę i zobaczyłem trzech mężczyzn w trudnym do określenia wieku, którzy podeszli nas od tyłu. Wszyscy nosili wyraźne ślady poparzeń i choroby popromiennej. Każdy trzymał w ręku myśliwski sztucer. Ten, który stał najbliżej wyciągnął do mnie lewą rękę, nie opuszczając broni. - Podaj mi go - powiedział - ale nie rób gwałtownych ruchów. Wykonałem polecenie. Gdy automat znalazł się w jego rękach, pozostali ustawili się tak, by widzieć nas obu. Paweł mruknął coś niezrozumiale. Spojrzałem w drugą stronę, tutaj też stało kilku obszarpańców z karabinami gotowymi do. strzału. Gestami kazali nam wysiąść, co też uczyniliśmy to. Zawadzki w uniesionej do góry ręce trzymał nadal swój pistolet. Odebrali mu go, zanim zdołał stanąć na asfalcie. Moja broń nadal tkwiła w kaburze, ale równie szybko pozbyłem się jej, jak i paska. Kazali nam uklęknąć przy burtach wozu. Nie pozwolili też opuścić rąk. - Jesteśmy lekarzami wojskowymi - powiedziałem powoli i wyraźnie. - Ten samochód nosi znak czerwonego krzyża. Nie powinniście nas atakować. Chcemy wam pomóc. - Tak, tak - powiedział ten, który zabrał kałasznikowa. Jak zauważyłem, zdążył już założyć moją koszulkę, która teraz kontrastowała z resztą jego ubrania noszącego ślady wielu, chyba niezbyt miłych, wydarzeń. - A my jesteśmy siedmioma krasnoludkami. - Nie kłamię - odparłem najspokojniej jak potrafiłem. -Mam w kieszeni dokumenty. Przed... przed wojną mieszkałem we Wrocławiu. - Wierzę, wierzę - powiedział tamten, przeszukując zabitego majora. Nie widziałem dokładnie, co robił, ale pomruk, jaki wydobył się z gardeł pozostałych świadczył, że chyba dotarł do paczki cameli. - Tyle, że ja obudziłem się pewnego ranka na kupie ruin z dupą w strupach i grzywką Kojaka. A ty, razem z resztą swoich kolesi odpowiedzialnych za ten burdel, zadekowałeś się gdzieś w bunkrach, by paląc fajki i dupcząc panienki, czekać, aż wyzdychamy. - Dostałem kartę mobilizacyjną na kilka godzin przed wybuchem wojny. Nawet nie wiedziałem, dlaczego. - Biedaczek, oderwali go od cycusia - zaśmiał się ten w koszulce. - A może nie, może cała twoja rodzinka została zmobilizowana? - Mówię prawdę, przyjechali po mnie wieczorem... - Przestań pieprzyć, przystojniaczku. - Drugi z napastników pochylił się nade mną i przyłożył mi lufę myśliwskiej fuzji do szyi. - Wiemy dobrze, kto został wybrany do przeżycia tego bagna. Są tu jeszcze tacy, co pamiętają, kto i dlaczego załatwił nam ten Armageddon. Odwiódł kurki. Powoli, jeden po drugim. Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby. Zawsze wydawało
OGNIE W RUINACH
mi się, że w takiej sytuacji walczyłbym do końca jak ranne zwierzę, ale teraz czułem swoją bezsilność. Strach mnie sparaliżował, modliłem się o kilka dodatkowych sekund życia i...śmierć nie nadeszła. Facet w koszulce odsunął dyszącego nienawiścią napastnika i poczęstował go papierosem zabranym martwemu Zachwatowiczowi. - Zostaw tego śmiecia. Mateusz - powiedział. - On należy do Burmistrza. Nie chcesz chyba skończyć, wisząc za jaja na wieży ratusza za to, że zabiłeś Wysłannika. - No, nie chcę, panie sierżancie - zgodził się z nim mężczyzna zwany Mateuszem. - Ale poproszę pana Jana, żeby pozwolił mi się nimi zająć, jak tylko skończy przesłuchanie. Przełknąłem ślinę. Na razie darowano nam życie, ale miałem poważne wątpliwości, co do najbliższej przyszłości. Nie widziałem Pawia, ale mógłbym się założyć o każdą sekundę z czasu, jaki nam pozostał, że i on myślał podobnie. Szliśmy za hummerem ze związanymi rękami, jak złoczyńcy w westernach. Nasi oprawcy rozsiedli się w łaziku i paląc ostentacyjnie camele Zachwatowicza, cicho rozmawiali między sobą. Nie słyszałem nawet, o czym. Przejechaliśmy w ten sposób całą ulicę Powstańców i minęliśmy ulicę prowadzącą do Dworca Głównego. Poruszaliśmy się dość wolno, nie dlatego, że chcieli nas oszczędzić, ale raczej z powodu braku wprawy w kierowaniu mężczyzny, którego nazywali sierżantem. Miasto wyglądało dość ponuro, zwłaszcza teraz, gdy powoli zapadał zmierzch.. Większość kamienic w tej okolicy pochodziła sprzed wojny, sprzed drugiej wojny światowej. Zbudowane z cegły wytrzymały niszczycielskie działanie fali uderzeniowej i termicznej. W przeciwieństwie do Poltegoru, który rzeczywiście został dosłownie wypatroszony. W żadnym oknie nie widziałem jednak szyb. Puste otwory, pozbawione nawet ram, odsłaniały poczerniałe ściany mieszkań na parterze. To, czego nie zniszczył ogień i siła podmuchu, zostało zabrane przez tych, którzy przeżyli. Tak mi się wydawało. Między budynkami od czasu do czasu widziałem krzyże wetknięte w niewielkie kopczyki ziemi. Nie było ich wiele, ale świadczyły o tym, że śmierć nie zabrała wszystkich mieszkańców okolicy. Przynajmniej nie od razu. Zmierzch odkrył jeszcze jedna prawdę o tym miejscu. Dzisiaj nikt nie zamieszkiwał ruin przy Powstańców i Piłsudzkiego. Robiło się chłodno, a niebo przybrało barwę ciemnego granatu. A jednak w ani jednym oknie nie widziałem migotliwych błysków ognia. Nigdzie też nie było żywej duszy. Chwilę później minęliśmy Plac Kościuszki. Tutaj zauważyłem pierwsze oznaki życia. W gmachu domu towarowego mieszkali ludzie. Na dźwięk klaksonu wylegli przed budynek i w milczeniu patrzyli na samochód, machając do siedzących na nim mężczyzn. Mijaliśmy ich w niemal całkowitym milczeniu.
Zdawało się, że nie zauważają nas. Ale myliłem się, i to bardzo. W pewnym momencie z grupki gapiów wyszła dziewczyna. Była młoda, chyba nie miała jeszcze osiemnastu lat. Trudno to było ocenić, gdyż prócz brudu jej twarz i odkryte ramiona szpeciło wiele blizn. Zbliżyła się do Pawła i przez moment szła obok niego. Uśmiechnął się do niej, ale nie odpowiedziała uśmiechem. Nagła zmiana wyrazu jej oczu uprzedziła go i zdążył uskoczyć przed nożem, który wyciągnęła z fałd postrzępionej spódnicy. Drugiego ataku pewnie nie zdołałby uniknąć, leżąc na bruku, ale wszystkich osadził w miejscu strzał, który oddał w powietrze Mateusz. Sierżant zatrzymał hummera i zeskoczył na jezdnię. Chwycił dziewczynę za włosy i powlókł w kierunku jej pobratymców. - Czyja to suka? - zapytał głośno, gdy znaleźli się o kilka kroków od zbitej gromadki obszarpańców. Nikt nie odpowiedział. - Pytałem, kto spłodził tę dziwkę? - To sierota - odpowiedział w końcu jeden z mężczyzn załamującym się głosem. - Przygarnęliśmy ją na przedmieściach. Sierżant pchnął dziewczynę na chodnik, nie całkiem puszczając włosy. Upadła, a jemu w ręce pozostała spora ich garść. - Powinienem zabić to ścierwo - powiedział, rozsypując powoli zawartość dłoni - ale zostawiam wam decyzję, jak ją ukarać. Podniosła rękę na Wysłanników. - Wskazał ręką na nas. - Mogła ich zabić, a wiecie, co stałoby się z waszą społecznością, gdyby pan Jan się o tym dowiedział? Pokiwali głowami, mrucząc przeprosiny. Ktoś kopnął dziewczynę, inny postawił ją na nogi, by zaraz celnym uderzeniem posłać znów na ziemię. A ona nawet nie jęknęła. Sierżant odwrócił się i podszedł do Pawła. - W sumie wcale jej się nie dziwię - wycedził przez zęby. -Ja sam wyprałbym ci flaki, ale Burmistrz na was czeka. A jego rozkazów nikt nie waży się łamać. - Kim jest ten burmistrz? - zapytałem. - To wasz przywódca? - Niedługo go spotkasz, śmieciu - sierżant uśmiechnął się krzywo - o ile uda mi się powstrzymać gniew tych, których spotkamy po drodze. - Dlaczego oni nas tak nienawidzą? - zapytałem, choć od pewnego czasu wydawało mi się, że znam odpowiedź. - Przecież nic im nie zrobiliśmy. - Tak? Spójrz na siebie i spójrz na nich. Ty masz włosy, gładką skórę, ubranie jak spod igły. - Tu pogładził koszulkę, która nie była już biała, na jego ciele wciąż było wiele otwartych ropieni, dowodów na to, że choroba popromienna wciąż go pożerała. - A dlaczego tak jest? Nie wiesz? To ci powiem. Dlatego, śmieciu, że ty i twoi kumple postanowiliście zabawić się w bogów i oddaliście nasze życia w imię jakichś gównianych mrzonek. Mało wam było rządzenia, zachciało się jeszcze podbojów. Kilka tysięcy wybranych. Nadludzi. Rząd i jego pupile. Dla was schrony i przyszłość. A reszta do piachu. Tyle tylko, że my nie wyzdychaliśmy, jak sobie zaplanowaliście.
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
Czekamy, aż wyleziecie ze swoich nor, żeby was powitać. Nowopolskim zwyczajem - wyjął długi nóż myśliwski - raną i solą! Roześmiał się głośno, wchodząc do hummera. Spojrzałem w tył, gdzie ludzie z domu towarowego katowali dziewczynę. Nie robili tego na pokaz, by uśmierzyć gniew naszych strażników. Oni wymierzali jej karę. Tak jak powiedział sierżant. A ona znosiła razy w milczeniu. Gdy w pewnym momencie zobaczyłem jej zakrwawioną twarz, wydało mi się, że widzę uśmiech, ale pewien tego nie byłem. Zbyt krótko to trwało. Ruszyliśmy dalej, na szczęście do celu nie było już daleko. Zmierzaliśmy do rynku. W sumie mogłem wcześniej się domyśleć. Burmistrz powinien mieszkać w ratuszu. I mieszkał. Sierżant wjechał na rynek, gdzie czekał na nas już tłum uzbrojonych mężczyzn. Wszyscy byli podobni do tych, którzy nas tu sprowadzili; zarośnięci, brudni, noszący łachmany. Ryk wydobywający się z setek gardeł zagłuszył nawet warkot silnika. Otoczyli nas ciasnym pierścieniem, pokrzykując groźnie i choć w pewnym momencie potraktowano mnie kijem po nerkach, pozbawiając tchu na dobre pięć minut, to do niczego poważniejszego nie doszło. Powoli dochodziłem do siebie. Zbyt ciemno było, bym mógł przyjrzeć się ratuszowi. W migotliwym blasku pochodni widziałem jedynie fragmenty murów i kilka okien, które zabito deskami. Gdy usiłowałem przebić się wzrokiem ku bardziej odległym rejonom budowli, nagle krzyki ucichły. Mężczyźni ustępowali miejsca komuś, kto szedł pośród nich. Nie widziałem go jeszcze, ale zauważałem falowanie pośród tłumu. - Burmistrz idzie - mruknął Paweł, a ja skinąłem
MARZEC 2001
głową. W tym samym momencie pierwszy szereg otaczających nas ludzi rozstąpił się i zobaczyliśmy niskiego, grubego mężczyznę ubranego w podniszczone spodnie wojskowe i luźny, ale wciąż trzymający fason, sweter koloru khaki. Nalana twarz z wielkim nosem nosiła tylko kilka blizn, nie miał też śladów oparzeń. A jednak wyglądał odrażająco. W ogóle wyglądał, jakby pochodził z innego świata. Podniósł rękę i szmery rozmów natychmiast ucichły. Skinął na sierżanta. Ten podszedł, chyląc głowę i powiedział: - Pojmałem Wysłanników. Tak jak rzekł pan Jan, było ich trzech i jechali od Ślęży. Zastrzeliłem tego, który prowadził. Pozostałych, nie bez przygód, doprowadziłem tutaj. - Dobrze się spisałeś, żołnierzu - powiedział grubas, nie patrząc wcale na sierżanta. - Nie ominie cię nagroda z rąk samego pana Jana. Podszedł do Pawła, a potem do mnie i obrzucił nas ciekawym spojrzeniem. Z bliska wydał mi się jeszcze bardziej paskudny. Cuchnął czymś, co od biedy można było uznać za alkohol. Nie zatrzymując się, podszedł do samochodu. Rzucił okiem na wyposażenie, potem na deskę rozdzielczą. - Dobra maszyna, w sam raz dla Burmistrza powiedział, a na twarzy sierżanta pojawił się grymas zawodu. Może miał nadzieję, że grubas da mu hummera w nagrodę? W każdym razie przeliczył się. Wszystko z wozu do ratusza. A panowie Wysłannicy spędzą tę noc w bunkrze. Powinni być przyzwyczajeni. Wypowiedział te słowa i ruszył z powrotem do ratusza. Poczułem, że kilku z obecnych chwyta mnie z tyłu i wlecze w przeciwną stronę. Wciągnęli mnie do bramy i zeszliśmy po schodach do piwnicy. Tutaj
OGNIE W RUINACH
zorientowałem się, że prowadzą mnie do schronu przeciwlotniczego, jednego z wielu w tej- części miasta. Słyszałem kiedyś o tym, że przy rynku było kilka naprawdę mocnych schronów. Teraz mogłem przekonać się, że to prawda. Masywne ściany z betonu, grube metalowe drzwi i żadnych okien. Jedynym źródłem światła były pochodnie trzymane przez konwojentów. Wepchnięto mnie do jednego z pomieszczeń, w chwilę później dołączył do mnie Paweł. I tyle go widziałem. Metalowe drzwi zatrzasnęły się, ledwie wszedł do naszego wiezienia i zostaliśmy sami w kompletnej ciemności. Nie wiem, jak długo to trwało, wymacałem ścianę i usiadłem w kącie. W niewielkim pomieszczeniu nie było niczego, co mogło posłużyć za legowisko. Uważałem, że moja prycza w Bastionie była niewygodna, ale teraz oddałbym wszystko za możliwość spędzenia na niej nocy. - Ciemność widzę, ciemność. - Usiłowałem zażartować, ale odpowiedziała mi cisza. - Jesteś tam, Maks? - zapytałem po chwili milczenia, gdy i Paweł przestał się kręcić. Szelest gdzieś po prawej wskazywał, że usiadł. - Nie, wyszedłem na fajkę - odpowiedział i razem się roześmialiśmy. - Popieprzone to wszystko - zagadnąłem znowu. Rozumiesz coś z tego? - Nic a nic - odparł. - Ale jak się głębiej nad tym zastanowić... -Tak? - Wydaje mi się, że oni na nas czekali. Pamiętasz, co powiedział ten dupek, który zabrał koszulkę? Było tak, jak powiedział pan Jan. Trzech facetów, przyjechaliśmy od strony Ślęży. To może znaczyć, że ktoś, kto występuje pod mianem pana Jana to jakaś szycha ze starych czasów. Dobrze wie, że tam jest Bastion. Zna też procedury opracowane na wypadek konfliktu "nuklearnego i późniejszych zachowań. Przecież wypełnialiśmy dokładnie instrukcje sztabowe. Na pierwszy zwiad jedzie trzech ludzi. Kierowca jest jednocześnie oczami i uszami zespołu. Pozostali to personel medyczny i techniczny. Zabili kierowcę, nas wzięli zgodnie z instrukcjami pana Jana. - Nie obraź się Paweł, ale wy z wywiadu macie naprawdę wybujałą wyobraźnię. Pamiętaj, że w mieście zostało kilku ludzi zorientowanych w naszej sytuacji. Choćby ci, którzy odprawiali nas na Krzykach. A może ten ich Jan to jakiś pieprzony prorok, jasnowidz albo koleś, który ma nierówno pod sufitem i wymyślił sobie historyjkę na bazie zasłyszanych opowieści o fortecy ukrytej w Ślęży? Zresztą, kto z ważniaków pozostał na powierzchni. Sam mówiłeś, że spieprzyli do bunkrów pod Radzyminem już dzień wcześniej. A stamtąd na piechotę by tu nie doszedł. - Może go nie wpuścili, albo się spóźnił, a teraz chce się na wszystkich odegrać? - nie dawał za wygraną Zawadzki. - Ten grubas nie wyglądał na ofiarę choroby popromiennej.
- To prawda, ale to nadal za mało, by wysnuwać pochopne wnioski. Jutro staniemy przed tym Jasiem Fasolą i zobaczymy, z kim mamy do czynienia. - Jaś Fasola, dobre sobie. Wiesz, Tomek, z twoim poczuciem humoru powinieneś w cyrku występować, a nie leczyć ludzi. - A słyszałeś o doktorze Patchu Adamsie? • - Nie, a powinienem? - Tak się składa, że on leczył śmiechem, a w zasadzie opracował taką metodę terapii wspomagającej leczenie, a polegającej na rozśmieszaniu pacjentów. - Coś mi świta, film taki był, z tym no... - Z Robinem Williamsem. - Właśnie. Rozmawialiśmy jeszcze dobrą godzinę, starając się zapomnieć, w jakie wpadliśmy gówno. Metoda okazała się dobra. W każdym razie na tyle dobra, że udało nam się zasnąć. Obudziłem się obolały, nie mając pojęcia, ile czasu minęło. Paweł spał nadal. Jego chrapanie odbijało się głośnym echem. To mnie całkiem rozbudziło. Zastanawiałem się właśnie, jaką metodę zastosować, by nie budzić przyjaciela, a jednocześnie przerwać jego koncert, gdy ktoś zaczął majstrować przy drzwiach. Po chwili metalowa płyta odsunęła się z głośnym zgrzytem nie-oliwionych od wieków zawiasów i do celi weszło trzech strażników z bronią i pochodniami. Nawet ta odrobina światła oślepiała mnie teraz. Dałem się bezwolnie wywlec z celi i wyprowadzić na zewnątrz. Jak tylko odzyskałem zdolność widzenia, zorientowałem się, że nie znajduję się na płycie rynku, ale z drugiej strony kamienicy, na podwórzu. Na drewnianej ławie stała duża, plastikowa miednica wypełniona do połowy brudną wodą. Spojrzałem pytająco na najbliższego strażnika. Ten uśmiechnął się krzywo. - Macie się umyć, gównozjady - powiedział. - Pan Jan czeka, a nie będzie wąchał waszego smrodu. Jeśli czujecie taką potrzebę, to możecie skoczyć za krzaczek. Nie czuliśmy takiej potrzeby, ostatni dzień spędziliśmy beż jedzenia i picia, ale miska z wodą okazała się całkiem dobrym pomysłem. Paweł puścił mnie pierwszego, a sam zagadnął jednego ze strażników. - Kim jest ten Pan Jan, to chyba ważna osoba? - To Burmistrz - odparł tamten. - Znaczy, że był burmistrzem Wrocławia przed wojną? -,Nie - krótko zbył Pawła strażnik. - Nie był. - Wybaczcie, ale mamy przed nim stanąć. Powinniśmy chyba wiedzieć, kim jest albo był? Nikt mu nie odpowiedział. Umyłem się i wytarłem chusteczką, jedyną rzeczą, jakiej mi nie odebrali. Paweł opłukał się równie szybko. Pięć minut później wyprowadzono nas na rynek. W świetle dnia mogłem zobaczyć, ile zostało z ratusza i całej starówki, którą tak pieczołowicie odnawiano jeszcze parę lat temu. O ile dolna część budynków wyglądała jako tako, to
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
wszystkie pozbawione były dachów. Podobnie było z ratuszem. Co więcej, z wieży pozostał jedynie osmalony kikut. Ilość ludzi zgromadzonych na placu wcale mnie nie zdumiała. Obdarci i wynędzniali wypełnili szczelnie cały plac. O ile wczoraj wojownicy zachowywali się jak stado pawianów, tak dzisiaj wszyscy stali cicho. Ten spokój .bardziej mnie niepokoił niż wczorajsze porykiwania, ale nic się nie stało. Przeprowadzono nas do ratusza i zeszliśmy po schodach do jego wnętrza. Bodajże tutaj mieściła się przed wojną restauracja, której nazwy nie pamiętałem. Teraz przemieniono tę piwnicę na coś w rodzaju sali tronowej. Niewielkie świetliki wpuszczały trochę słonecznego blasku, ale by rozświetlić mroczną i przestronną piwnicę, trzeba było nieco więcej. Dlatego wokół filarów umieszczono dziesiątki pochodni. Strażnicy przeprowadzili nas do dużego fotela ustawionego na podeście z drewna. Siedział na nim postawny mężczyzna o podłużnej twarzy wykrzywionej jakby grymasem bólu. Miał wąski nos i głęboko osadzone niebieskie oczy. Długie, ale bardzo rzadkie włosy zaczesywał do tyłu. I jemu dała się we znaki choroba popromienna, acz w znacznie mniejszym stopniu niż nieszczęśnikom stojącym na zewnątrz ratusza. Był też o wiele lepiej od nich ubrany. Nosił przetarte na kolanach dżinsy i koszulę flanelową, która wydawała się być nawet czysta. Całości ubioru dopełniał płaszcz wełniany o wojskowym kroju, który miał zarzucony na ramiona. Obok niego stał grubas, którego widzieliśmy wieczorem i drugi, nieznany nam, mężczyzna opatulony czymś, co wyglądało na koc. Strażnicy pchnęli nas w kierunku tronu, po czym odsunęli się na bezpieczną odległość, stając z boków sali za filarami i odbezpieczając broń. Zbliżyliśmy się do Jana i jego świty, idąc powoli i nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Opatulony, jak się okazało, miał przy sobie kałasznikowa, którego pokazał nam niby od niechcenia, gdy stanęliśmy o kilka kroków od tronu. - Witam panów Wysłanników - powiedział Burmistrz. - Cóż was sprowadza w moje niskie progi? - Jesteśmy żołnierzami, a w zasadzie lekarzami wojskowymi - odpowiedziałem, zanim Paweł zdążył otworzyć usta. - Wysłano nas na rekonesans. Mamy, to znaczy mieliśmy, sprawdzić, w jakim stopniu miasto zostało zniszczone i opracować plan jego ewentualnego zasiedlenia. - A skąd to panowie przybywają? - zapytał ponownie pan Jan. - Tego, po niezbyt miłym przyjęciu, raczej nie powiemy. - Chce pan się założyć, doktorze, że powiecie? Mężczyzna na tronie nie podniósł głosu, ale ton, jakim wypowiedział te słowa sprawił, że poczułem ciarki na plecach. - To tylko kwestia czasu i metody, jaką posłużymy się do wydobycia tej informacji. - Nie wątpię. - Zatem słucham. - Powiedzmy, że z okolic Ślęży.
MARZEC 2001
- Tyle to wiedziałem, zanim tu przyszliście. - Tak? - wtrącił się Paweł. - Ciekawe skąd? - Czy pan naprawdę uważa, że w tym mieście nie został nikt, kto pamiętałby autobusy wyjeżdżające jeden za drugim w kierunku Ślęży na kilka godzin przed atakiem? Że ci, co przerabiali sztolnie nie mieli rodzin, choćby kochanek, którym szeptali o tym, co w tajemnicy przed społeczeństwem robią? Wielu z nich nadal żyje... - Skoro tak, to czemu nie powiedzą, gdzie szukać? - Widzę, że pan ma skłonności do przysparzania sobie kłopotów - odpowiedział na pytanie Burmistrz. Co pan powie na to, że każę zastrzelić pańskiego kolegę? - zwrócił się do mnie z retorycznym pytaniem.Irytuje mnie ton jego wypowiedzi. - Jest pan osobą, która rządzi tym miastem. Może pan kazać nas zabić teraz, albo po tej rozmowie. Może pan skazać nas na tortury. Prawda jest jednak taka, że mieliśmy nadać wczoraj meldunek i nie nadaliśmy go. Dla ludzi w naszej jednostce to powód do alarmu. Lada chwila zjawi się tu następna grupa zwiadowcza, a jeśli ją zneutralizujecie, najdalej za trzy dni do miasta wejdą czołgi i setki uzbrojonych po zęby żołnierzy. Jan uśmiechnął się, ta wizja wyraźnie go rozbawiła. Nie rozumiałem, dlaczego, ale po chwili sam mi to objaśnił. - We Wrocławiu nadal żyje ponad trzy tysiące mężczyzn. Każdy ma broń i zna to morze ruin jak własną kieszeń. Czołgi w mieście są jak dzieci we mgle, kampania czeczeńska i pacyfikacja Bagdadu wykazały to dokładnie. A to jeszcze nie wszystko. Uważacie, że wasi uzbrojeni po zęby chłopcy będą strzelać do kobiet i dzieci w ostatnim stadium choroby popromiennej? Mamy ich tu trochę. A każda z nich z wielką przyjemnością odda życie, którego de facto już nie ma, jeśli będzie mogła choćby tylko zranić Wyklętego. Nie macie szans z tą swoją armią. To my jesteśmy panami tej spalonej ziemi, nie wy. Wy nawet nie macie prawa wyleźć z tej nory, w której zakopaliście się dwa lata temu, skazując nas na powolną śmierć od radiacji i głodu. - Jeśli uważa pan, że mieliśmy cokolwiek wspólnego z wywołaniem wojny, to grubo się pan myli. - Paweł wykorzystał moment, gdy Burmistrzowi zaschło w gardle, by przedstawić nasze argumenty. - Byliśmy rezerwistami zmobilizowanymi w nocy zaledwie na godziny przed atakiem. O tym, co się dzieje dowiedzieliśmy się w drodze do jednostek. Nawet nie popieraliśmy debilnej idei odbijania Lwowa. Ale nikt nie pytał, czy nam się to podoba. - Panowie, panowie. - Jan nie przestawał się śmiać. Zdaję sobie sprawę, że w obliczu rychłej śmierci będziecie udawać niewiniątka, ale tutaj wszyscy wiedzą, kto i dlaczego znalazł się w Bastionie: uprzedzeni przez władze dygnitarze, ich rodziny, ludzie współodpowiedzialni za plan zniszczenia tego kraju. Osobnicy pozbawieni elementarnych zasad, którzy zaryzykowali otwarty konflikt z mocarstwem atomowym, byle tylko odwrócić uwagę narodu od
OGNIE W RUINACH
swoich przekrętów. Nie ma między wami jednego, który dostałby się tam przez przypadek. Dlatego ci, co przeżyli nazwali was Wyklętymi. Wielu zmarło nie doczekawszy tej chwili, stojąc na posterunku i wypatrując Wysłanników, tak jak to zapowiedziano. I przyszliście, i zapieracie się tak, jak przepowiedziano. - Kto przepowiedział? - Czy to ważne, kto? Mądry człowiek. Po prostu mądry człowiek. - Pan, panie Janie, wie, że to nie jest prawda powiedziałem. - Ja wierzę, że to prawda - odparł - bo to jest prawda. A teraz żegnam. Daję wam czas do wieczora. Albo powiecie, gdzie znajdują się wejścia do Bastionu, albo każę was zabić, ale powoli, bardzo powoli, tak że będziecie żałowali, że matki wydały was na świat, a nawet je za to przeklniecie. Tym razem nie zaprowadzono nas do ciemnicy, ale na piętro ratusza, do dużej sali z wielkimi oknami. Znaleźliśmy tu ławę i dwie miski brei, którą uważano tu za jedzenie. Nie mogłem jej przełknąć, śmierdziała jak... nawet samo skojarzenie powodowało, że zbierało mi się na wymioty. Paweł jednak zjadł swoją porcję. To tylko umocniło mnie w mniemaniu, że faceci z wywiadu są świrnięci. Wpatrywałem się tępo w miskę a mój towarzysz obszedł całe pomieszczenie. Potem wyjrzał za okno, ale na placu nadal stał tłum mieszkańców Wrocławia. Wreszcie usiadł przy mnie i szepnął: - Mówiłem ci, że ten Jan to musi być jakaś wyrolowana szycha z rządu? - Mówiłeś - odpowiedziałem mu też szeptem. - To teraz posłuchaj. Jak pan Jan nazwał miejsce, z którego przyjechaliśmy? - Bastion. - Musiałem przyznać, że udało mu się zasiać we mnie ziarno zwątpienia. - Powiedział, że przybyliśmy z Bastionu. - Dokładnie. A czy wiesz, że ta nazwa to ściśle tajny kryptonim? - I co z tego? - A to, że pracując w sztabie generała Wałdocha, poczytałem sobie trochę korespondencji dotyczącej całego projektu. Nazwa Bastion pojawiła się na tydzień przed wybuchem wojny, razem z planami ataku na Ukrainę. Wiedziało o niej nie więcej niż tuzin ludzi, a wszyscy z najwyższego szczebla. Oficerowie poznali ją dopiero podczas mobilizacji. Jeśli pan Fasola wie o Bastionie, to musiał być blisko koryta. Bardzo blisko... - To dlaczego nie siedzi w jakimś bunkrze z innymi parzystokopytnymi? - Tego nie wiem, a on sam nam nie powie. Nawet jeśli wprost zapytamy. - Fakt, ale po cholerę potrzebna mu wiedza o Bastionie, skoro miał do niej. dostęp przed wojną? - To wcale nie jest takie pewne. Mógł wiedzieć o projekcie, nie będąc wprowadzonym w szczegóły. - Ale dlaczego karmi ludzi tymi bredniami o Wyklętych?
- To oczywiste. Uwił tu sobie gniazdko, rządzi miastem, ludzie uwielbiają go, oddają za niego życie, czy to nie jest marzeniem każdego polityka? A kiedy my wrócimy, to co mu z tego zostanie? Wałdoch i generalicja zaraz zechcą sprawdzić, kim on jest. Potem przejdą pod Radzymin i dupki z rządu wrócą na swoje stołki. A skoro pan Jan nie załapał się do bunkra, to znaczy, że nie ma dla niego wolnego stołka. Marzenie o władzy pryśnie jak bańka mydlana. - Tak, to ma sens, ale nawet gdybyśmy mu powiedzieli, gdzie są wejścia do Bastionu, to co mógłby zrobić? Ta wizja walk w mieście powinna być mu bliższa niż próba wtargnięcia do twierdzy wroga, gdzie role się odwrócą. - Nie do końca. A może on chce wyeliminować tylko oficerów i przejąć władzę nad wojskiem? Przecież ten sukinsyn może mieć pieprzoną broń biologiczną, którą rozpyli w systemie wentylacyjnym Bastionu. Z tego, co wiem, posiadaliśmy pewne ilości gazów bojowych i to na terenie Dolnego Śląska. Mając dostęp do archiwów sztabu okręgu, a przez te dwa lata spokojnie mogli wydostać każdy papierek leżący w sejfach, zyskał pełną wiedzę na ten temat. - Nie, to byłoby za proste. Masz nosa do tych spraw. Paweł. Byłeś asem wywiadu, ale wydaje mi się, że za szybko wyciągasz wnioski. - Masz lepszą teorię na ten temat? - Nie - przyznałem - ale i twoja opiera się jedynie na przypuszczeniach. - Nie tylko. Zdaje się, że wiem, z kim mamy do czynienia. -Paweł usiadł i zaczął masować brodę. Teraz na to wpadłem. Z tych dwunastu ludzi, wiedzących o Bastionie na początku, tylko jeden miał na imię Jan. Doradca premiera od spraw wojskowych, Sobieszczuk. Tak, to on! To ten skurwysyn, który wymyślił plan ataku na Ukrainę. Widziałem kutasa na zdjęciu w aktach Wałdocha, ale z krótkimi włosami i w okularkach. Pieprzony gnojek załapał się na stanowisko z poręczenia jakiegoś kuzynka premiera i nie miał jeszcze dostępu do wszystkich akt. Dlatego nie wiedziała gdzie jest Bastion. To zatrzymali dla siebie wojskowi. - Jeśli to on, to dlaczego nie siedzi w Radzyminie, tylko naświetla się z innymi? - I to jest dobre pytanie, Watsonie - powiedział Paweł i zamyślił się. A ja zauważyłem, że podczas rozmowy zjadłem niemal całą miskę brei. Zrobiło mi się niedobrze. Przetrzymali nas w tej sali niemal do zmierzchu. Niewiele rozmawialiśmy w tym czasie. Paweł początkowo analizował naszą sytuację, od czasu do czasu rzucając nowe przemyślenia. Potem zasnął, rzucając się niespokojnie i mrucząc coś niezrozumiale. Ja tymczasem siedziałem w oknie i przyglądałem się miastu. Z wysokości drugiego piętra nie miałem zbyt dobrego widoku, kamieniczki zamykające rynek nie pozwalały przedrzeć się wzrokiem do dalszych części Starego Miasta, ale i to, co widziałem, cieszyło moje
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
oczy. Przypominałem sobie chwile z przeszłości: imprezę w kawiarni naprzeciw po zakończeniu szkoły, gdy jeden z naszych kumpli, Mietek, zniknął, zabierając całą kasę zebraną na prezent dla nauczyciela, i tu właśnie go nakryliśmy; momenty, gdy czekałem z kwiatami na dziewczynę, by siąść pod pomnikiem Fredry - dzisiaj był to nadtopiony blok metalu, w którym ledwo można było rozpoznać ludzką postać; spotkania w pobliskim klubie studenckim na Szewskiej, gdzie kiedyś, dawno temu, zbierała się nasza paczka. Wiele takich wspomnień miałem, a miejsca do nich przypisane zniknęły zmiecione podmuchem atomowego wybuchu, pozostając jedynie w mojej pamięci. Słońce zaczęło chylić się za postrzępione dachy kamienic, gdy drzwi otworzyły się i do sali wkroczyło kilku przybocznych Burmistrza. Bez słowa wskazali nam drzwi i poprowadzili znaną już drogą do sali w podziemiach. Tym razem było ciemniej, braku słonecznego blasku, płynącego ze świetlików, nic nie mogło zrekompensować. Nawet dodatkowe pochodnie. Wchodząc do podłużnej sali, zauważyłem, że zgromadziło się tu wielu ludzi, prawdopodobnie zaufanych Burmistrza, którzy mieli być świadkami jego ostatecznego triumfu nad Wyklętymi. Spojrzałem na Pawła i zobaczyłem na ustach przyjaciela dziwny uśmieszek, taki sam widziałem, gdy w obecności Sawickiego zamiast pod sąd, trafił na awans. Niewątpliwie kapitan Zawadzki miał pomysł, który powinien pokrzyżować plany Sobieszczuka. Ciekaw byłem tylko, czy uda mu się ów plan zrealizować, zanim ktoś nas zabije, '. Stanęliśmy znów przed tronem, na którym siedział pan Jan, zwany Burmistrzem. Strażnicy zostali obok nas o pół kroku zaledwie, z bronią wymierzoną w nasze plecy. - Zastanowiliście się panowie doktorzy? - zapytał burmistrz. - Tak - odpowiedział Paweł, ja postanowiłem na razie milczeć. - Zatem słucham. - Sobieszczuk, o ile to był on, poprawił się na swoim siedzisku i podparł głowę ręką wystudiowanym gestem. I wtedy się zaczęło. - Czy bez okularów nie czuje się pan nieco nieswojo? - zapytał Paweł, a dźwięk tych słów, a w zasadzie ich znaczenie, starły z twarzy Burmistrza ostatni cień uśmiechu. - Założę się, że w tym półmroku nie widzi pan za dobrze. Chociaż, dwie dioptrie to jeszcze nie tragedia, chyba że wada wzroku pogłębiła się w ostatnim czasie. - Nie rozumiem - powiedział pan Jan. - O czym mówisz? Z moim wzrokiem jest wszystko w porządku. - Tak? To proszę powiedzieć, ile palców pokazuję zapytał Paweł z jadowitym uśmieszkiem, wyciągając przed siebie dłoń ułożoną w gest uznawany kiedyś za obelżywy. Burmistrz nie zareagował, ale widać było, że niepokoją go szmery cichych komentarzy dobiegających z sali.
MARZEC 2001
- Jeśli nawet nie widzę za dobrze - powiedział po chwili - to niczego to nie oznacza. W czasach, gdy nie ma prądu i spędza się wiele czasu przy ogniu, łatwo traci się wzrok. Pan jako lekarz powinien doskonale o tym wiedzieć. - Sęk w tym, że nie jestem lekarzem, panie Sobieszczuk. Te słowa wywołały zamierzony efekt. W jednej sekundzie spokojne oblicze burmistrza zamieniło się w zastygłą maskę, ale nie było na niej nawet śladu przerażenia, co najwyżej niepokój. Szmer rozmów nasilił się. Widziałem, że Paweł uśmiecha się znowu. Jak na razie prowadził w tej walce. - Jak pan mnie nazwał? - Ze słuchem też ma pan problemy? - zapytał kąśliwie Zawadzki. - Dobrze, to będę mówił głośniej. Drodzy mieszkańcy Wrocławia. Pozwólcie, że opowiem wam krótką historię życia człowieka, który pojawił się między wami, opowiadając legendy o Wyklętych, którzy sprowadzili na was katastrofę, sami bezpiecznie czekając na lepsze czasy. Otóż wasz pan Jan, czy jak chcecie Burmistrz, to jeden z prawdziwych sprawców plag, jakie spadły na ten kraj. Przed wojną był doradcą ministra Obrony Narodowej i to spod jego ręki wyszedł szalony plan ataku na Ukrainę. Plan, który wielu opiniowało negatywnie, ale koledzy pana Jana za nic mieli rady fachowców. Dla nich liczyło się tylko jedno. Wojna oznaczała zwłokę w terminie wyborów, które odsunęłyby ich od władzy. Zatem podjęli ryzyko, za które i tak tylko wy mieliście zapłacić. Teraz szanowny pan Jan, noszący kiedyś nazwisko Sobieszczuk, likwiduje wszystkich, którzy mogliby go zdemaskować. Radzymin jest daleko, zanim rząd wylezie ze swojej nory, minąć mogą jeszcze długie miesiące. Zresztą, to wszystko kompani waszego Burmistrza. Jedynym zagrożeniem jest grupa wyższych oficerów dowodzących Bastionem. I akta, które tam się znajdują, a w których można znaleźć piękną buźkę twórcy tego burdelu. Człowieka, który zniszczył to miasto, ten kraj, a może nawet o wiele więcej. Człowieka, który wie o magazynach broni biologicznej w Strzelinie. Magazynach, które sam polecił założyć. Nie ma tam wiele gazu PG, ale czy nie wystarczy go do zlikwidowania wszystkich świadków żyjących w mrowisku Bastionu? Czyż nie tak, panie dyrektorze Departamentu Studiów Strategicznych, docencie Janie Sobieszczuk? Burmistrz siedział nieruchomo i w milczeniu wpatrywał się w Pawła. Teraz zauważyłem, że wyjął z kieszeni okulary. Zebrani w sali ludzie tymczasem dyskutowali głośno o usłyszanych rewelacjach, jakimi uraczył ich mój przyjaciel. Trwało to kilkanaście sekund, potem Sobieszczuk uśmiechnął się. Zrazu lekko, a wreszcie wybuchnął niekontrolowanym śmiechem. W jego ślady poszło kilku innych, w końcu śmiała się cała sala. Tego nie przewidziałem. Paweł też wydawał się zaskoczony. - Nie zrozumieliście, co mówiłem - krzyknął, wskazując palcem na Burmistrza. - To jest wasz kat!
OGNIE W RUINACH
- - To pan czegoś nie rozumie - odpowiedział po chwili mężczyzna siedzący na tronie. - Dobrze mnie pan rozszyfrował, panie... - Zawadzki. - A, porucznik Paweł Zawadzki, as wywiadu. Zdawało mi się, że powinien pan być ze wszystkimi w Radzyminie. - Zostałem oddelegowany do Bastionu przez generała Piątasa. Na dzień przed planowaną inwazją. Pan, o ile się nie mylę, też powinien teraz być w bunkrach Radzymina. - Nieważne - mruknął Burmistrz. - Wszystko pan tak pięknie sobie poukładał. Przyznam szczerze, że zadziwił mnie pan, poruczniku... - Kapitanie. - No tak, wybaczy pan moją niewiedzę. W każdym razie przyznaję, rozgryzł pan mój plan co do joty. Wprawdzie nie pomyślałem o PG, ale może być pan pewien, że włączę go do swojego planu. Nie na darmo uważano pana za najlepszego analityka. W pchli potwierdzam to zdanie. - I co z tego, skoro nie reagowano na moje analizy. - Nie można reagować na coś, czego się nie zna powiedział Burmistrz z rozbrajającym uśmiechem. - To znaczy? - To znaczy, że pańskie analizy trafiały na moje biurko i nigdzie więcej. Czasami pod nieco zmienioną postacią wędrowały dalej. - Zatem wiedział pan, czym skończy się ta awantura, a mimo to... - A mimo to doradziłem, by zaatakowano. Drogi Pawle, pozwoli pan, że teraz ja wyjawię kilka rzeczy. Po pierwsze, ci szanowni obywatele, których tu zgromadziłem, to moi zaufani ludzie, na czele których przybyłem do Wrocławia. Wiedzą i wiedzieli, kim jestem. Ta mała inscenizacja została przygotowana na wypadek, gdyby okazało się, że ze strony panów grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Okazało się, że i tym razem mój instynkt mnie nie zawiódł. Gdyby pan powiedział to, co usłyszeliśmy tutaj, na rynku wobec tłuszczy, różnie mogłoby się to skończyć. To naiwni ludzie. Pewnie by nie uwierzyli, ale zaczęłyby się pytania. Trzeba by było paru uciszyć, a to zrodziłoby plotki i w końcu coś, gdzieś dotarłoby do ich głów. A tak wszystko zostanie w rodzinie. Rozłożył ręce teatralnym gestem i znów wielu z zebranych wybuchnęło śmiechem. Paweł wpatrywał się w niego z dość ponurą miną. Cała, misternie uknuta intryga wzięła w łeb. Sobieszczuk był szczwanym lisem. Klasycznym przypadkiem polityka, który zimno kalkuluje nawet stosunki z własną żoną. I który oddałby matkę za obietnicę wyższego stanowiska. Tego akurat byłem pewien. Tak samo jak mogłem mieć pewność, że próba Pawła kosztować nas będzie życie. Burmistrz uciszył zebranych, unosząc lewą rękę. - Jak rozumiem, nie zechcecie mi odpowiedzieć na postawione rano pytanie. - Nawet gdybyśmy chcieli - tym razem ja postanowiłem wziąć na siebie ciężar rozmowy - to
niewiele moglibyśmy zrobić. Nie znamy kodów dostępu do śluz wejściowych. Teren wokół nich jest monitorowany czujnikami, a w razie pojawienia się intruzów nikt nie otworzy wrót od środka. Nasz kierowca, major Zachwatowicz, ten którego zastrzelił pański żołnierz, posiadał wiedzę, na której panu zależy. My jej nie mamy. - Wierzę, że pan, doktorze, nie posiada takiej wiedzy, ale porucznik, przepraszam, kapitan Zawadzki musi wiedzieć, jak dostać się do kompleksu Bastionu. Nieprawdaż? - Nie wydam na pewną śmierć ponad dwóch tysięcy ludzi. Wystarczająco wielu zginęło już przez chore ambicje gnid pańskiego pokroju. - Mógłbym kazać obcinać panu palce, jeden po drugim i to nie całe, ale kawałek po kawałku i za każdym razem przypalać rany. Mógłbym zastosować karę, jaką mamy zarezerwowana dla tych, którzy łamią ustanowione przeze mnie prawa. Nacina się takiemu delikwentowi skórę i sypie sól w powstałe rany. Trwa to dziesięć, może nawet piętnaście godzin, zanim skona. Wielu oszalało, zanim dokonało żywota, to naprawdę wielki ból. Chce pan tego spróbować? A może powolne nadziewanie na łom? Centymetr na dziesięć minut, powiedzmy... nie mamy tu zbyt wykwintnych sposobów na wyciąganie informacji. Żadnych środków farmakologicznych. Tylko ból, czysty ból. - Zwierzęta jesteście, nie ludzie - powiedział powoli Paweł i zobaczyłem, jak powoli pochyla się, szykując do ataku. Ale zanim zdążył zrobić krok, stojący za nim strażnik uderzył go kolbą w kark. Cios był na tyle silny, że powalił go na ziemię. Zamroczony zaczął się podnosić, ale celne kopnięcia zmusiły go do pozostania na kamiennej posadzce. - Może i jesteśmy zwierzętami, ale ja jestem królem zwierząt i nie mam zamiaru oddać tej posady bandzie generałów z jaskini. Czekam na odpowiedź... I nie liczcie, że sprowokujecie któregoś z moich ludzi. Oni dobrze wiedzą, że zabicie któregoś z was przypłacą takimi samymi męczarniami, jakie wam obiecałem. A poza tym to najlepsi fachowcy z BOR-u i UOP-u. Kilku pewnie znał pan osobiście, panie Zawadzki... - Kiedyś zapłacisz za to, co zrobiłeś, kutasie na kaczych łapach - wysyczał Paweł, nie podnosząc głowy, spod której wypływała całkiem spora kałuża krwi. Chciałem podejść i zbadać jego rany, ale przytrzymali mnie dwaj strażnicy. Unieruchomiony w żelaznych uściskach ich dłoni mogłem jedynie patrzeć, jak mój przyjaciel wije się na ziemi. - Już zapłaciłem - odparł Burmistrz. - Choroba popromienna nie zabiła mnie wprawdzie, ale ile mam przed sobą życia? Może dziesięć lat, jak dobrze pójdzie. I to w jakich warunkach? W średniowieczu bywało lepiej. Dlatego w dupie mam moralność i konwenanse. Będę władcą absolutnym i nikt mi w tym nie przeszkodzi. Muszę mieć broń z Bastionu. Dzięki niej będziemy mogli wyruszyć na Poznań, potem Szczecin,
MARZEC 2001
ROBERT J. SZMIDT
do morza. Odtworzę to państwo, może jako pierwsze w Europie. A może podbiję cały kontynent? - Nie masz takiego wąsika i takiej grzywki, palancie - wychrypiał Paweł, ale Burmistrz go zlekceważył. - Ci ludzie - wskazał na ścianę dzielącą nas od rynku - potrzebują przywódcy. Mocnego przywódcy. Ciężkie czasy wymagają poświęceń. Jeśli mają umierać w kałużach swoich wymiocin, to chcą wiedzieć, że robią to w słusznej sprawie. A ja daję im taką nadzieję. Jestem okrutny, ale sprawiedliwy. Kto nie naruszy prawa, które stanowię, nie ma się czego obawiać. O resztę nie dbam, dlatego pokonam wasze oddziały. Albo tu w mieście, albo wewnątrz Bastionu, to tylko kwestia czasu. Myślicie, że opowieści o Wyklętych to tylko bajeczka, jaką wymyśliłem dla mieszkańców Wrocławia? To już dawno przestała być opowieść przekazywana z osiedla na osiedle. Wielu z moich ludzi podróżuje po kraju, zbierając dla mnie informacje. Oni roznoszą tę historię jak zarazę, oni też odnajdują ją w miejscach, do których po •raz pierwszy docierają. Dla ludzi, którzy przeżyli to już część rzeczywistości. Każdy czysto wyglądający człowiek, bez poparzeń i wrzodów, będzie uznany za Wyklętego i zabity jak pies. Nieważne, czy jest dobrym katolikiem czy muzułmaninem, winnym czy nie winnym tego, co się stało. Zdrowy to Wyklęty. A dla Wyklętych jest tylko śmierć. - Jest pan chory, panie Sobieszczuk - krzyknąłem, przerywając mu przemówienie. - Tylko w umyśle paranoika mogła powstać taka potworność. Skazał pan tych ludzi na powolną śmierć, a teraz zgrywa pan ich odkupiciela?! - Tak, dokładnie tak, drogi doktorze - odparł ze śmiechem. -I całkiem nieźle mi idzie. Chciał coś jeszcze dodać, ale zamilkł na widok mężczyzny, który pojawił się w drzwiach. Skinął na niego ręką, a tamten podbiegł do tronu i przez chwilę referował mu coś na ucho. Korzystając z tej nieoczekiwanej przerwy, oswobodziłem się z uchwytu i podszedłem do Pawła. Miał rozbity nos, z poprzecinanych warg płynęła mu obficie krew. Chyba stracił też parę zębów od kopnięć podkutymi butami, ale tego w ciemności nie mogłem dokładnie zobaczyć. - Nic mi nie będzie, przynajmniej do egzekucji powiedział cicho, gdy obcierałem mu krew z czoła i oczu. - Nic nie mów, jeszcze nie wszystko stracone szepnąłem w odpowiedzi. - Spróbuję tak pokierować rozmową, żeby pomyślał, że pomogę mu skontaktować się z generałem Wałdochem. To da nam czas... - Nie rób tego - poprosił. - Każda pomoc, jaką otrzyma ta gnida, tylko umocni jego pozycję. Zanim odpowiedziałem, strażnicy znów mnie odciągnęli od Zawadzkiego. Wyraźnie zadowolony z siebie Burmistrz przyglądał się, jak podnoszą z posadzki okrwawionego i na wpół przytomnego Pawła. - I proszę, samo życie rozwiązało nasza sprawę. Generał Wałdoch chciał nawiązać kontakt z wami. Odebraliśmy transmisję'! zaprosiliśmy go na rozmowy
MARZEC 2001
do ratusza. Przybędzie z całym sztabem i setką żołnierzy. Przyjmiemy ich godnie... a potem zabijemy tych, którzy nie zechcą przyłączyć się do nas. - A co z nami? - zapytałem. - Ach tak, mieliście wypadek, wjechaliście na zaminowany teren i bum! Niestety,' nie przeżyliście wybuchu, choć bardzo staraliśmy się wam pomóc. - Zatem zdecydował pan, że nas zabijecie? - Nie, no skąd. Doktorze, czyja wyglądam na barbarzyńcę? - Sądząc z tego, co słyszałem przed chwilą, to tak. - Niech pan nigdy nie wierzy politykom. Sobieszczuk uśmiechnął się promieniście. Urodziliśmy się, by kłamać. - Nagle spoważniał. Niniejszym skazuję was na oczyszczenie w Katedrze. Ceremonia ogłoszenia tego wyroku nie trwała długo. Zgromadzonym najwyraźniej się on spodobał. Wsadzono nas do wielkiej klatki na kołach i pociągnięto wzdłuż szpaleru mieszkańców. Paweł siedział w kącie zbyt obolały, by reagować na to, co się działo. Burmistrz jechał na wierzchu metalowej konstrukcji. Wykorzystałem ten moment na jeszcze jedną chwilę rozmowy, sądząc, iż kontakt słowny może sprawić, że zacznie widzieć w nas ludzi. - Czy mógłbym o coś zapytać? - Jasne doktorze, śmiało. - Jak to się stało, że znalazł się pan tutaj, a nie w bunkrach pod Radzyminem? - W sumie mogę panu powiedzieć prawdę, doktorze. Byłem pod Radzyminem... i jako jeden z niewielu przeżyłem. Miałem odrobinę szczęścia w nieszczęściu. Pan zapewne nie zna przebiegu konfliktu, prawda? - Szczerze mówiąc, nic nie wiem na ten temat. - Ukraińcy mieli tylko kilka rakiet, ale za to wielogłowicowych. Sukinsyny ukrywały to przed całym światem. Ich wywiad nie był też taki mamy, jak wielu z naszych analityków przypuszczało. Zresztą plany Radzymina mieli chyba wszyscy. Nie zdziwiłbym się, gdyby sprzedano je nawet Bangladeszowi. Wiedziałem, że atak musi nastąpić. Liczyliśmy na to, że będzie mało precyzyjny i to pozwoli utrzymać choć część kompleksu. I tak też się stało, przestrzelili o dwa kilometry, ale głowica miała dziesięć megaton. To była chyba jedyna głowica tej mocy w ich arsenale. W chwili ataku znajdowałem się na najdalej wysuniętym posterunku nasłuchowym, niemal dwa kilometry od głównego kompleksu. To ocaliło mi życie, tak jak i tym żołnierzom, którzy tam akurat służyli. Nieźle dostaliśmy, ale konstrukcja wytrzymała. Radiacja też nie była za wysoka. NATO nie wiedziało nawet o tym, że sprowokowaliśmy atak i odpowiedziało Ukraińcom pięknym za nadobne. Potem Rosja odpaliła wszystko, co miała i... to już koniec. Pozbierałem ludzi i po dwóch miesiącach, gdy kończyły się zapasy żywności, przedostaliśmy się do najbliższej miejscowości. Zdobycznymi pojazdami przejechaliśmy pod Wrocław. Wiedziałem, że tutaj jest drugi schron i pomimo tego, że nie był jeszcze skończony, na pewno został wykorzystany. Nie myliłem się. Niestety nie udało mi
OGNIE W RUINACH
się znaleźć żadnych wskazówek dotyczących tego kompleksu ani w sztabie okręgu, ani pod Urzędem Wojewódzkim. Kilkanaście tygodni spędzonych na zboczach Ślęży też niewiele dało. Przedostaliśmy się do kilku sztolni, ale wszystkie korytarze kończyły się ślepo. Znaleźliśmy wprawdzie kilka wywietrzników, ale nawet zatkanie ich nie spowodowało żadnej reakcji. Spaliliśmy resztki lasów, by odsłonić większe połacie skał, ale i to na nic. Wtedy to postanowiłem, że wyjawię ludziom prawdę o Wyklętych na wypadek, gdyby oddziały z Bastionu za szybko wyszły na powierzchnię. I to wszystko. Skończył mówić, a ja zauważyłem, że zbliżamy się już do młyna Maria na Ostrowie Tumskim. Klatka zatrzymała się i otworzono drzwiczki. Pomogłem Pawłowi wyjść na zewnątrz. Strażnicy popchnęli nas na pryzmy gruzu. Pomiędzy nimi wiła się wąska droga prowadząca wprost do katedry. Jej wrota były szeroko otwarte. Szliśmy powoli eskortowani przez dwóch strzelców, którzy poruszali się ostrożnie w pewnej odległości za nami. Podtrzymywałem słabnącego z chwili na chwilę Pawła i wolno posuwałem się po zdradliwej powierzchni w kierunku mrocznego wejścia. Zauważyłem, że na masywnych, drewnianych drzwiach zamontowano jakieś mechanizmy. Liny, wychodzące z metalowych, umocowanych do odrzwi skrzyń, niknęły pomiędzy stertami gruzu. Obejrzałem się za siebie. Nasi strażnicy zostali daleko z tyłu, ale cały czas mierzyli do nas z karabinów. - To nie będzie takie straszne - powiedziałem po części do Pawła, a po części do siebie. - To pewnie ich wersja więzienia. - Nie licz na to - wychrypiał w odpowiedzi Zawadzki. - Ten fiut pomarszczony przygotował dla nas coś specjalnego. Założę się o jego jaja... Weszliśmy do wnętrza budowli. Zauważyłem, że część dachu katedry zniknęła, gruz zaścielał niemal całą posadzkę. Przez otwór wielkości sporego domu wpadało do środka światło zachodzącego słońca. Ledwie przekroczyliśmy próg, drzwi za nami zamknęły się ze zgrzytem. Ułożyłem Pawła na jednej z ławek i usiadłem obok, podtrzymując jego głowę. Oparł się na mojej piersi i cicho pojękiwał. - Widzisz, nie jest tak źle - powiedziałem, klepiąc go lekko po ramieniu. - Da się przeżyć. Może znajdziemy drogę ucieczki?... - Jest źle - odparł. - Nawet gorzej. - Dlaczego tak sądzisz? - zapytałem. Nie odpowiedział, tylko wskazał na dozymetr przypięty do mojego kombinezonu, a znajdujący się tuż przed jego oczami. Wyświetlacz był czarny jak najgłębszy krąg piekieł. Wcześniej nie zwracałem na niego uwagi, ostatni raz chyba wczoraj, przed wjazdem do miasta. Sprawdziłem dozymetr Pawła, był równie czarny. - Szlag by to...Wrocław nie jest tak czysty, jakby się zdawało.
- Mylisz Się. - Paweł odsunął się ode mnie i przechylił głowę do tyłu. - Miasto nie jest tak skażone. To raczej to miejsce... - Dlaczego tak sądzisz? - Sprawdziłem dozymetr na placu, gdy ogłaszano wyrok... był biały. Wstałem i rozejrzałem się po nawie. Nie zauważyłem nic niezwykłego. Ruszyłem w kierunku ołtarza, mijając kolejne kolumny. Wkrótce wszedłem na połać gruzu zalegającego na posadzce. Echo moich kroków przestało być tak dźwięczne. Zatrzymałem się po raz kolejny. Słońce zniżało się coraz bardziej i we wnętrzu katedry robiło się coraz ciemniej. Ale nie przy ołtarzu, który zdawał się emanować zielonkawą poświatą. Podszedłem bliżej. Zauważyłem bruzdę prowadzącą przez środek posadzki w kierunku drewnianej konstrukcji ołtarza. Zaschło mi w gardle. Wiedziałem już, co znajdę, a mimo to łudziłem się, że to nieprawda. U podstawy połamanego ołtarza leżał pogięty stożek metalu, nie dłuższy niż półtora metra. Jego wnętrze migotało opalizujące w ciemnościach zapadającego szybko zmierzchu. Napisy w cyrylicy i czerwona, ledwie widoczna, gwiazda powiedziały mi wszystko. Wróciłem do Pawła. Usiadłem i objąłem go ramieniem. - Ile? - zapytał chrapliwie. - Ile nam zostało? Nie chciałem go okłamywać. Zresztą, jaki to miałoby sens w takiej chwili. - Najwyżej cztery godziny. - Raz skurwiel nie skłamał. - Paweł podciągnął się na ławce, krzywiąc z bólu. - Kiedy? - Jak mówił, żeby nigdy nie wierzyć politykom... Robert J. Szmidt
MARZEC 2001
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
AUTOBACHN NACH POZNAŃ Betonowe sztolnie pozamykano na głucho. Cały Wrocław był teraz odcięty od swoich podziemnych bunkrów, w większości przebudowanych ze starych kanałów metra, często jeszcze poniemieckich, pochodzących sprzed trzystu z górą lat. Syk pary w rozgrzewanych kotłach pojazdów uniemożliwiał usłyszenie jakiegokolwiek innego dźwięku. Ludzie i zwierzęta porozumiewali się gestami. Temperatura w bunkrze wyjściowym rosła coraz bardziej. Wagner widział, że wielu żołnierzy rezygnuje w ogóle z mundurów, nakładając kamizelki kuloodporne wprost na gołe ciało. Hełmy, okulary, chusty chroniące oczy przez zalewającym je potem... Tylko zwierzęta jakoś się trzymały. - Słuszaj, Andriej - Dołgorukow podszedł, do Wagnera - ja wziął grosse gewehr und ja jewo przymocował do tanka s wiercha... - Nie pierdzi! - Wagner miał dość polsko-rosyjskoniemieckiego slangu. Był majorem, rodowitym wrocławianinem, miał pierwszą klasę czystości... Znał poprawną polszczyznę i, co więcej, umiał się w niej bez trudu wysławiać. Ale tutaj, wśród najemników, używanie literackiego języka było możliwe tylko w wypadku, gdyby rozdał im wszystkim słowniki. Sobiraj alles truppen. - Jawohl! - Iwan zasalutował karnie. - Tak toczno! Wagner, wściekły i już mocno spocony, wgramolił się do wieżyczki swojego transportera. Heini powitał go uśmiechem, Zorg tylko ziewnął. - Alles w pariadkie? - Odwal się, Heini! Daj mi ein moment. - Daaaa... naturlich herr major. - Porucznik zmniejszył ciśnienie w kotle. Wagner zdjął swój przepocony mundur. Narzucił burnus na gołe ciało. W koszmarnej ciasnocie uporał się z kevlarową kamizelką, turbanem, bębnem, chustą, okularami i maską. - Fritz, Vaclav, Aleksiej! Szto u was? Hören się mienia??? Yerfluchte! Z powodu syku pary słyszał go tylko najbliżej siedzący Czech. No i Zorg, oczywiście. Ale Zorg raczej rzadko raczył odpowiadać na jakiekolwiek pytania. W końcu był porucznikiem i nosił swój stopień dumnie wytatuowany na lewym uchu. Zresztą te pieprzone gepardy ledwie umiały mówić. Zmiany genetyczne ich organizmów, dokonane jeszcze przed chińską bombą, nigdy nie były na tyle skuteczne, żeby wykształcić u nich poprawny aparat mowy. Zorg był więc wyjątkiem - czasem udało się wyłowić coś z jego charkotu. A poza tym był jedynym "prawdziwym" oficerem wśród
zwierząt. De facto mógł rozkazywać nawet ludziom, jeśli ci byli niżsi stopniem. Szczególnie wkurzał tym sierżantów i chorążych. "Na smycz tego porucznika i kaganiec mu na mordę!" - szeptali po kątach. Akurat... Bezpośrednim przełożonym Zorga był Wagner i wszyscy zawistnicy mogli mu co najwyżej napluć na ogon. To właśnie ten gepard uratował majorowi życie trzy lata temu, dokładnie na środku Autobahna nach Poznań. Teraz mrużył oczy i ziewał leniwie, usiłując pozbyć się nadmiaru ciepła, a przy każdym ziewnięciu spoza jego kłów ukazywały się zęby jadowe. Zwierzak nie mógł tego opanować i budził grozę samym swoim wyglądem. Nie jego wina w końcu to nie on projektował zmiany genetyczne swojego gatunku prawie sto lat temu. - Na und katzurku? - Wagner zmierzwił mu futro na karku. - Wszawy dzień, nicht war? - Yyyyeeeęaaaaa... - Zorg znał polski dość dobrze. Łatwiej mu było jednak stosować "Breslauer english". Fhhhuckin dhaay, yeeep. Shhhhhit! Ktoś otworzył od zewnątrz drzwiczki transportera. Kapitan w nienagannym, garnizonowym mundurze podał mu zalakowaną kopertę. - Rozkaz specjalny generała Baryły! - Jego polszczyzna była równie nieskazitelna jak mundur. Proszę pokwitować odbiór, panie majorze. Wagner złożył zamaszysty podpis i złamał pieczęć. Szybko przebiegł oczami kilka linijek tekstu. Potem oddał list kapitanowi i na powrót zatrzasnął drzwiczki. Nikt poza Heinim i Zorgiem nawet nie zauważył zajścia. Syk i kłęby pary z kotłów dezoriento-wały każdego. - Vhhhery shhhhhitty day? Yeeeep? - Tylko porucznik odważył się skomentować. - Jawohlnie - Wagner szturchnął Heiniego i wskazał mu bramę wyjazdową. Podrapał porucznika za uchem i zapiął pasy. -Wo nachodiatsa Posem Truppen... , ' Nie zdążył dokończyć, bo zagłuszyły go ostre, parowe gwizdki. Stalowe wrota przed nimi drgnęły nagle i zaczęły się rozsuwać, ukazując oślepiającą biel podwrocławskiej pustyni. - Vorvarts! Vorvartujcie! Nastupaj! Wpieriod! zaczęli krzyczeć najemnicy. Pancerne pojazdy, napędzane parowymi silnikami, wolno ruszyły. Najpierw kompania zwiadu, pluton wsparcia, pluton sztabowy z pojazdem Wagnera, kompania szturmowa i osłona. - Yei-damte awtostrada! Autobahn jobannyj w rot! Najemnicy przeklinali swój los związany z ośmiopasmową drogą na Poznań, ale na razie było stosunkowo bezpiecznie. Ciągle znajdowali się w kilkunastokilometrowym pasie zasięgu wrocławskiej
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
artylerii, wśród betonowych umocnień, w cieniu nieprzydatnych od dawna, ale stanowiących dobrą osłonę, wież przeciwlotniczych. - Zwiad nach oben! - ryknął Wagner, podnosząc obie dłonie. - Zaaaaa earhhhhły! - Porucznik ziewnął, znowu ukazując swoje budzące szacunek zęby jadowe. Potem prychnął nagle i otrząsnął się, wystawiając głowę przez otwór wentylacyjny. Miał rację, że za wcześnie. Major po prostu tracił nerwy, ale też był jednym z najbardziej sumiennych .oficerów Twierdzy Wrocław, miał nadzieję na awans i nie zamierzał ryzykować życia ludzi. Wielki, biały orzeł wygramolił się na dach transportera po specjalnej żerdzi. Wagner nie miał pojęcia, kto tego imbecyla mianował szefem zwiadu najprawdopodobniej dostał stopień sierżanta tylko dlatego, że był symbolem narodowego godła. Wcale nie był bardziej inteligentny od sokołów, którymi przyszło mu dowodzić, a które właśnie wzbijały się w powietrze z pozostałych transporterów. Zorg patrzył na startujące ptaszyska i odruchowo oblizał się. Ciekawe, czy w głowie porucznika pojawił się pomysł, żeby zjeść sierżanta? Mijali właśnie resztki betonowych umocnień, jakieś rowy przeciwczołgowe, bunkry, transzeje, zdewastowane stacje radarowe, laserowe Odbojniki. Kto mógł i nie miał obowiązków wewnątrz pojazdu, gramolił się na blaszany dach i kładł się za przymocowanymi na sztorc do burt pancernymi płytami. Podmuch powietrza, wywołany pędem pojazdu, przynosił pewną ulgę. Martha, przesympatyczna węgierska dziewczyna, obciążona erkaemem obsunęła się w dół i na chwilę zawisła we włazie na samych rękach. Najemniczka, poza taśmami amunicyjnymi, miała na sobie tylko keylarowy ochraniacz na piersi; turban i czarczaf, toteż Wagner i Zorg gapili się bez żenady na jej wierzgające, kształtne nogi i gładko wydepilowane podbrzusze. Potem spojrzeli na siebie. - Ty... Biorą cię ludzkie samice? Gepard przekrzywił głowę. - No thhhrochhhhe thak - przyznał porucznik, przechodząc na język polski, żeby nie zrozumiał go nikt inny z załogi. -Onha... wyghhląda na shhhmaczną... Wagner nigdy nie wiedział, czy zmienione genetycznie zwierzęta mają poczucie humoru. Wolał sobie nie wyobrażać, co gepardy robią z jeńcami. Uniósł się na łokciach, wystawiając głowę z wieżyczki. Przyłożył do oczu lornetkę. Omiótł wzrokiem wydmy wokół, ciągnące się po horyzont piaszczyste płaszczyzny... Sokoły kołowały nad nimi leniwie. Pojazdy gnały ośmiopasmową szosą, wyrzucając z kominów kłęby dymu. Najemnicy, w większości na golasa, czasem w burnusach, skuleni za pancernymi płytami walili wódę, ale ostrożnie i powolutku. Nikt na razie nie wcierał niczego w dziąsła, nie kłuł sobie ud ani rąk. Jeszcze przyjdzie na to czas. Na razie trzeba
MARZEC 2001
było przeżyć powrót. Wagner uśmiechnął się. Przypomniał sobie słynne powiedzenie: łatwo przeżyć drogę "tam" - gorzej "z powrotem". Nic im właściwie nie groziło, poza paroma świrami oczadziałymi od upału na pustyni, którzy mogli odpalić ze swoich panzerfaustów. A jak będą wracać... Poznańskie ciężarówki z zaopatrzeniem były zbyt łakomym kąskiem dla mutantów, żeby je przepuścić. Wtedy zacznie się prawdziwa wojna. Na razie jednak świry kryły się w pokrytych piaskiem ruinach. Atakowanie grupy szturmowej, gdzie łatwo stracić życie, a można było zrabować co najwyżej amunicję, mijało się z celem. Odmieńcy czekali na powrót. Czekali na setki tłustych, poznańskich ciężarówek wypełnionych żarciem, zaopatrzeniem, paliwem i całymi tonami innych dóbr. Teraz głowa w piasek. Potem pokażą, na co ich stać... Orzeł dowodzący zwiadem nie był jednak aż tak głupi, jak się wydawało Wagnerowi. Wydzielił ze swojego plutonu dwa sokoły, które oderwały się od grupy obserwacyjnej. Po chwili major coś zauważył w okularach swojej lornetki. Pojedynczy gołąb. Ranny. Ledwie leciał. Jeden z sokołów wsunął się "pod kuriera", tworząc cień, który miał zwabić ewentualnych amatorów strzałów z myśliwskich dwururek. Drugi leciał wyżej, osłaniając tyłek pocztowemu ptaszkowi przed atakami wrogich jastrzębi. Jak w podręczniku lotniczego zwiadu. Trojka sokołów i orzeł kołowała kilkanaście metrów ponad nimi, mogąc w każdej chwili udzielić wsparcia patrolowi osłony. Jak w podręczniku. Gołąb, dobywając resztek sił, wylądował na wieżyczce pojazdu Wagnera. Major zdjął mu z nogi opaskę z meldunkiem. - Aleksiej. Psia twaja mutti - ryknął. - Zajmij się kurierem. Rosyjski weterynarz wziął podziurawionego śrutem gołębia. - Spakojna, gospodin major. Budiet' leben. Wagner rozwinął małą karteczkę. "Do pierwszego dowódcy grupy uderzeniowej: Pawelec, generał, garnizon Twierdzy Poznań. Minęliśmy -Checkpoint Leszno. Mam meldunek, że poprzedni konwój zatrzymany przy bunkrach feuerbase Rawicz. Korek! Wsparcie wymagane na pustyni za Wzgórzami Trzebnickimi. Pilne! Wykonać." - Jezu - jęknął Wagner. - O żesz ty... Zorg wychylił głowę z włazu. - Whhhhat? - Korek. Dwa konwoje razem. Możemy liczyć na czterysta pięćdziesiąt ciężarówek za wzgórzami pod ostrzałem. - Jhheeeeeez - parsknął gepard. Zwierzęta na szczęście nie znały pojęcia Boga - to było u nich tylko takie powiedzenie. Zamiast się modlić, porucznik pierdnął głośno i poszedł szukać kropel Waleriana, które sukinkot musiał mieć ukryte gdzieś w bagażach. Wagner zaklął. Nawaleni wódą najemnicy, nawalone Walerianem koty... To wszystko,
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
czym mógł wspomóc dwa osaczone poznańskie konwoje. Podniósł pięść i poruszył kilka razy ramieniem. Sygnaliści chorągiewkami przekazywali rozkaz dalej: "Cała naprzód". Maszyny parowe dobywały resztek swojej sprawności energetycznej, grzejąc tłoki. Dym z kominów zgęstniał. Mieli jakieś sto trzydzieści na licznikach, wspinając się na Trzebnickie Wzgórza. - Achtung! Wnimanie! Gotowość! - ryknął Wagner na widok słynnej, legendarnej wręcz, pokancerowanej pociskami tablicy, tak często opisywanej w powieściach poświęconych walkom o Autobahn nach Poznań: "Właśnie opuszczasz strefę zasięgu artylerii Wrocławia, teraz radź sobie sam. Załoga Festung Breslau życzy miłego dnia!" - Szlag! Szlag! Szlag! - Nigdy dotąd ten napis nie zabrzmiał tak złowróżbnie. Ale nie czterysta pięćdziesiąt ciężarówek naraz. Jezusie Maryjo... - Alles powoli. Langsam. - Wagner szturchnął najbliższego sygnalistę, śliczną Czeszkę "ubraną" jedynie w pistolet maszynowy, pas z ładownicami i chorągiewki. - Zwiad na autobahnę. Pierwsze transportery zwalniały właśnie. Wypuszczono kompanię zwiadowczą. Setka kotów zaczęła kicać na poboczach drogi. Kot miał zbyt mały nacisk swoich łapek, żeby uruchomić minę przeciwpiechotną, sam jednak węchem wyczuwał wszystkie miny. Setka zwiadu czyściła pustynię lepiej niż jakiekolwiek wykrywacze z czasów, kiedy na świecie była jeszcze elektryczność. Tyle, że trwało to strasznie długo. Koty nie mogły biec za szybko. Obsikiwały wszystkie podejrzane miejsca, kluczyły, biegały na różne strony... Jakiś mały kotek, świeży rekrut, zasnął nawet na nagrzanej wydmie. Na szczęście sierżant, stary, doświadczony, rudy kocur ugryzł go w ogon i pogonił do akcji. Aleksiej, weterynarz, wystawił głowę przez właz. - Sobaki!!! - zawył. - Sobaaaaaakiiiiiiii!!! - Pokazał palcem kierunek. - Hunden! - zaczęli krzyczeć pozostali najemnicy. Hunden! Wagner też zauważył psy. Po chwili pojawiło się więcej. Mutanci czy też zwykłe, przydrożne męty, postanowili spacyfikować zwiadowców. Błąd. Za wcześnie. Koty runęły do ucieczki w zorganizowanym szyku, rozdzielając się na dwie grupy. Natomiast Zorg puścił swój pluton gepardów osłony do morderczej szarży. Sto... sto dwadzieścia... sto czterdzieści kilometrów na godzinę! Cętkowana śmierć wpadła między psy i zabiła je wszystkie w czasie krótszym od mrugnięcia okiem. Gdzieś zagdakał cekaem. Najemnicy odpowiedzieli celnym ogniem, kryjąc swoje zwierzęta. Po chwili odezwały się moździerze. Dosłownie po minucie zziajane gepardy wróciły do transporterów, a koty, zadowolone jak cholera, obsikiwały trupy swoich niedoszłych pogromców. Zwiad powrócił do powolnego lokalizowania min. - Nam nada schnellerować... - Dołgorukow podskoczył do Wagnera.
- Znaju! - Oni wsie będątodtnyje. Etije lastkraftwagen iż Poznanija... - Ich znaju. Małczi, Iwan. - Scheisse - włączył się Heini. Wskazał coś na horyzoncie. Wagner zobaczył smugi dymu od wystrzeliwanych rac. - Scheisse - powtórzył za swoim kierowcą. Race. Skotłowany konwój został zatrzymany. Jeeeeezuuuuuu... Co za dzień. -Katze schneller! Bystriej koszki, takije wasze mafie. . Koty miały go w dupie. Nie chciały ginąć dla dumowatych ludzkich interesów. Robiły swoje dobrze, sumiennie, ale powoli. Autostrady co prawda nie dało się zaminować, wszelkie dziury w betonie byłyby widoczne z daleka, ale przecież można było ją podkopać. Nie mogli ruszyć do szybkiej szarży. Musieli się wlec w takim tempie, w jakim mógł biec przeciętny kot. Trzydzieści kilometrów na godzinę. A ich maszyny mogły wyciągnąć dwieście. Scheisse. Verdamte autobahn. Dziesiątki opancerzonych transporterów powoli spływały z Trzebnickich Wzgórz, sycząc parą i buchając dymem na prawie jałowym biegu. Tichij użas! Koty posuwały się ostrożnie. Dwa razy odmieńcy przypuścili ataki psów na zwiad. Dwa razy Zorg przyniósł Wagnerowi odgryzione psie ucho jako symbol błyskawicznego zwycięstwa. To była samobójcza taktyka mutantów. Obcy ginęli w ogniu karabinów maszynowych najemników, umierali od odłamków moździerzy, rzygali krwią od ukąszeń zębów jadowych gepardów... Ale opóźniali polską grupę uderzeniową, która musiała się wlec coraz wolniej, na ułamku mocy swych maszyn, omijając miny i podkopy, robiąc sobie jajecznicę na rozpalonych pokrywach parowych kotłów, waląc wódę, prochy i Walerianę. A tymczasem... dwa skotłowane konwoje Z.Poznania grzęzły w obronie prawie o wyciągnięcie ręki. Około osiemnastej osiągnęli Checkpoint Żmigród, opuszczoną przed laty placówkę, z której pozostały jedynie zakopane w piasku ruiny. Tu nareszcie Wagner mógł rozwinąć swoje siły. Pod osłoną wypalonych przed stuleciem wież przeciwlotniczych puścił natarcie na lewe skrzydło mutantów, którzy pierzchli natychmiast przed .morderczym ogniem samobieżnej artylerii. Potem zwiad na pustynię, koty były już wymęczone jak szlag, ale Aleksiej potrafił jakimś cudem zmusić je jeszcze do truchtu. I nareszcie... Usłyszeli parowe gwizdy poznańskich konwojów. - Vorvartsować! Vorvarts! Nastupaj! Nastupować... Rosyjski pluton szturmowy spacyfikował przedpole. Transportery szarpnęły w nagłym paroksyźmie szybkości. Niemcy i Czesi przykryli dojazd i zakorkowali boczną drogę morderczym ogniem. Wagner ruszył swoje transportery. Przestrzelili piaszczyste wzgórze wśród miauczenia spieprzających spod gąsienic kotów i nareszcie... Zobaczyli te czterysta pięćdziesiąt ciężarówek. W obronie okrężnej. Jakby to wymyślił najgłupszy strateg na świecie. Kretyn czerpiący wiadomości o taktyce z książek o Dzikim
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
Zachodzie dla małych dzieci. Indianie uzbrojeni w łuki i kowboje z koltami w dłoniach... Obrona okrężna w dwudziestym trzecim wieku! Chyba tylko po to, żeby dać dobry cel fachmanom po drugiej stronie barykady, którzy nie mieli ani łuków, ani sześciostrzałowych koltów. Mieli za to moździerze i bazooki. Jatka. Wagner klął. Zorg parskał. Dołgorukow puścił tak skomplikowaną wiązankę rosyjskich przekleństw, że powinien dostać za to Nobla w dziedzinie "rzucania mięsem". - Mein Gott... - Wagner zakrył oczy, widząc dwa poznańskie, parowe czołgi ruszające do szturmu na pustyni. Jeden momentalnie wypieprzył się na minie. Drugi, będący przecież w istocie rzeczy pancerną lokomotywą, niesterowalny na piasku, niemożliwy do opanowania na nierównym terenie, wpadł w rów. Pieprznął kocioł, zalewając błyskawicznie załogę wrzątkiem i właściwie już po minucie było po szarży. Ja cię... Co oni robią? - Jaaaaa. Zehr gumie - mruknął Heini. - Posemwehra im kampf. - Uuuuuu... - Dołgorukow splunął na podłogę. - Daj mienia, Poliak, zwei plutony. - Pieprz się. - Wagner nie zamierzał dawać nikomu dwóch plutonów. A już na pewno nie plutonu pacyfikacyjnego. Sam liczył na awans i nie zamierzał dać się wyprzedzić jakiemuś porucznikowi. Prześliczna czeska sygnalistka, tkwiąca do połowy we włazie, zaczęła chichotać. - No, rebiata - krzyknęła. - Daj etę mi prikazy? - Wyprowadź pluton szturmowy i pluton pacyfikacyjny! - To jeee... Wir machen im wpierdol? Yea? - Yea. Zaczęła machać chorągiewkami, chichocząc ciągle. Złośliwi twierdzili, że rozprowadzający batalionu nigdy nie patrzył na te kolorowe szmatki na patykach w jej rękach. Podobno domyślał się treści przekazu, obserwując jej podrygujące, bujne piersi. Ale można było spokojnie w to nie wierzyć. Upał, dochodzący do sześćdziesięciu stopni, spotęgowany jeszcze obecnością rozgrzanych, parowych kotłów, powodował dziwne aberracje we wszystkich umysłach. Pojazdy Wagnera powoli spływały w dół. Samobieżna artyleria waliła na oślep w piasek pustyni. Dało się już słyszeć poznaniaków wrzeszczących: "Wrocław! Wrocław! Przypalcie im dupę!". Sygnaliści machali chorągiewkami. Rosjanie ze szturmowego formowali linię i... I nagle Czeszka osunęła się z włazu. - Jeeeezusicku! Bunker! Tam je Verdamte pici bunker! - Jezu! Ja pier... O mamusiu moja kochana. Najemnicy w opancerzonym transporterze patrzyli na siebie zszokowani. Bunkier!!! Pieprzeni mutanci potrafili wybudować w ukryciu prawdziwy bunkier. Niewrażliwy na ogień artylerii. Dołgorukow zachował resztki refleksu. - Ruskije nazad! Nazadujcie bystra! - ryknął przez otwór wentylacyjny.
MARZEC 2001
Pluton szturmowy cofał się pod ogniem cekaemów. Artyleria zaczęła walić w rozbłyski, ale to nie mogło przynieść efektu. Oni mieli bunkier. Wybudowany jakimś cudem w ukryciu, pod okiem przejeżdżających tędy codziennie patroli... To jakiś pieprzony cud. Obsrani mutanci. Jak zdołali to ukryć? Teraz dopiero stało się jasne, skąd ta dziwna, z pozoru idiotyczna taktyka sił twierdzy Poznań. Bunkier. Wagner dłuższą chwilę siedział zszokowany, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Bunkier... I niby co miał zrobić? Puścić ludzi do szturmu? Toż ich wysieką na trzydziestu metrach. Puścić zwierzęta? A jak da radę wrócić do Wrocławia bez kotów i gepardów? Zorg wrócił z tyłu pojazdu. Zalatywał kroplami Waleriana tak strasznie, jakby wychlał zapasy z całej apteki. - Shhho? Whhhhhats nów? - Ledwie mógł zogniskować wzrok. - Fuck dich! - Wagner wychylił głowę przez właz. Zarobił rykoszetem albo odłamkiem w hełm i schował się znowu. Szlag! Na szczęście miał pod spodem turban. Inaczej miałby spory siniak na czole. - Artiiiery! Krycie! Goła Czeszka bała się wystawić ręce z włazu. Użyła semafora do sygnalizacji. - Alles beforderer durchquerować! Zusammen. 'Transportery zbliżyły się do siebie. Miał ostatnie sekundy na manewr, bo dojeżdżali właśnie do pierwszych poznańskich ciężarówek. - Dołgorukow... Nie zawiedź mienia! Rosjanin uśmiechnął się lekko. Potem skinął głową i zapalił papierosa. Wyprowadź pacyfikacyjną gruppen i sturmabteilungen. Niech się rozpędzą za naszymi panzerpojazdami. Do szarży im nada wypaść już na voll szybkości. Poniał? - Tak toczno, herr major. Iwan otworzył właz ewakuacyjny w podłodze, opuścił swoje wielkie ciało na beton i po prostu pozwolił, żeby transporter przejechał nad nim. - Heini. Niemcy z feuerwerferami pójdą zaraz potem. Ich will nicht, szto by ktokolwiek w tym bunkrze dożył noczi. - Jawohl, herr major. - Heini, na szczęście, przynajmniej rozumiał po polsku. Wagner ilekroć się zdenerwował, zaczynał mówić w swoim ojczystym języku i zapominał najprostszych komend po niemiecku. O mało nie doprowadziło to do rozprzężenia kompanii szturmowej poprzednim razem, kiedy kazał Niemcom "napieprzać sukinsynów". Najłatwiej było z Rosjanami. Oni rozumieli wszystko w każdym języku. Podobno nawet po węgiersku. - Kotku - szturchnął nagą Czeszkę - gib mir Posem komandir. Dziewczyna sprawnie uderzała w rękojeści sygnalizacyjnego semafora. - Ano. Was mam ukazat'?
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
- Kryjcie mnie. Heavy ground attack. Tfii! Zorientował się, że to wiadomość od Polaka do Polaka, więc może zapomnieć tego Zorgowego żargonu. - Atak pacyfikacyjny. Zrób, co możesz. Jej delikatne dłonie dokonywały cudów. Potem dopadła do peryskopu. - On powida... - nie znała zbyt dobrze polskiego, więc zaczęła literować - d-o-b-r-z-e-d-a-m-o-s-ł-o-n-ę. M-a-m-j-e-s-z-c-z-e-c-z-t-e-r-y-c-z-o-ł-g-i. Wagner wyskoczył z transportera przez boczne drzwi i ukrył się za pancernymi płytami. - Dołgorukow, napierdalaj! - ryknął. Pluton pacyfikacyjny, złożony z trzydziestu tygrysów, rozpędzał się właśnie pod osłoną transporterów. Najemnicy zaczęli strzelać, po chwili dołączyła do nich artyleria, ruszyły poznańskie czołgi. Niemcy pompowali swoje miotacze ognia, żeby uzyskać odpowiednie ciśnienie w zbiornikach z żelem. Tygrysy wypadły zza osłony transporterów od razu na pełnej szybkości. Jeden momentalnie wypieprzył się na minie, trzy skotłowały się zszokowane tuż po opuszczeniu betonowego pasa autostrady, pozostałe biegły. - Zorg! Gepardy wymieszały się z Niemcami. Znowu mina. Druga, trzecia... Jezuuuuu. Z natarcia mogły zostać strzępy. Martha, sympatyczna Węgierka, która potrafiła świetnie gotować, wieczorami śpiewała nostalgiczne pieśni i czternaście już razy usiłowała popełnić samobójstwo, podniosła się zza osłony. Waliła z erkaemu prosto w stanowiska zagrażające szturmowcom. Pewnie by ją ścięli seriami, ale na szczęście jeden z poznańskich czołgów zatrzymał się i wpylił pocisk prosto w otwór strzelniczy bunkra. Zakotłowało się na podejściu. Tygrysy wpadły do środka, sekundę później gepardy, a potem do otworów strzelniczych dotarli Niemcy. Włożyli tam wyloty swoich miotaczy. - Weg! Weg! Rausować! - krzyczeli do zwierząt. Die katzen... Wszystkie raus! Dosłownie w sekundę później, kiedy zwierzęta uciekały korytarzami oznaczonymi przez koty, ludzie nacisnęli spusty sprężarek naładowanych napalmowym żelem. Nawet oni odwracali oczy. Żel miał to do siebie, że przyklejał się do skóry. I płonął. Nie można go było zgasić niczym. Ani wodą, ani pianą. Żel miał własny utleniacz i palił się do końca. Tak jak przewidział producent. Kiedy wrzaski z bunkra ścichły nieco, ze wzgórz odezwały się cekaemy, chcąc dać osłonę uciekającym. Ale w bunkrze nie było już nikogo, kto byłby w stanie uciekać. Artyleria przeniosła ogień i właściwie wszystko zaczęło się uspokajać. - Straty meldować. - Wagner opuścił bezpieczne stanowisko za transporterem i wyszedł na drogę. Pluton pacyfikacyjny rozpoczynał właśnie tradycyjny spacerek po polu bitwy i już można było nie obawiać się przypadkowych strzałów. Kierowcy ciężarówek tkwili dalej w swoich kryjówkach, ale
poznańscy żołnierze też wychodzili już na drogę. Świetnie wyszkolone i wyposażone wojsko. Tyle tylko, że oni nie rozumieli istoty walk na pustyni, ciągle wierzyli w te swoje parowe czołgi, frontalne ataki i miażdżącą przewagę ognia. Nie mieli kontaktów z Beduinami jak wrocławianie i niewiele mogli się od nich nauczyć. - Sygnalistka i oficerowie do mnie zakomenderował Wagner. Jego świta zbierała się w pośpiechu. Potem ruszyli na spotkanie dowództwa konwoju, które właśnie wyładowywało się z transportera ponad stutonowej lokomotywy najeżonej pancernymi wieżyczkami, kryjącymi paszcze dział, moździerzy, granatników i cekaemów. - Panie generale, major Wagner melduje przybycie grupy uderzeniowej. Sam Pawelec był starym wygą walk o autostradę. Wokół siebie miał jednak młodych oficerów ubranych w nieskazitelne mundury będące połączeniem uniformów Legii Cudzoziemskiej i Africa Korps z czasów drugiej wojny. Do tęgo skórzane buty do kolan, skórzane pasy z koalicyjkami, skórzane ładownice. Jak oni w tym wszystkim wytrzymywali upał? Poznaniacy gapili się na najemników z równym zdziwieniem. Jak to możliwe, żeby major miał na sobie tylko burnus i turban? Dlaczego porucznicy ubrani byli jedynie w kuloodporne kamizelki, a ich sygnalistka była: po prostu goła i właśnie drapała się w porośnięte skłębionymi włosami łono? Pawelec pochwycił ich spojrzenia. - Oni pierwszy raz - wyjaśnił. Sam wiedział, że nie dawało się zaprowadzić jakiejkolwiek dyscypliny w oddziałach najemniczych, bo służyli tam wyłącznie indywidualiści z nadmiernie przerośniętym ego. Jeśli jednak ktoś w pojedynkę potrafił się przedrzeć przez zabójczą pustynię po to, żeby się zaciągnąć, to znaczyło, że ma trzy pary ekstraoczu w dupie, szósty zmysł, siódmy i dodatkowo ósmy zapasowy, a żołnierzem jest z urodzenia. - Panie poruczniku. - Generał podszedł do Zorga i podniósł dwa palce do czapki. - Bardzo podobała mi się pańska szarża. Poznańscy oficerowie skamienieli. Jak można salutować zwierzęciu? Zorg zerknął na nich i parsknął cicho. Wyprostował swój chwytny jak u małpy ogon, zakończony żądłem skorpiona, co pewnie oznaczało, że oddaje honory. Czeszka odebrała meldunek o stratach nadawany morsem z pola. - Nasi toten: jedin tiger, drei koty, tri ludi zameldowała. -Poznanske straty: funf tanki, odin beforder, dwadcat' diewiat' LKW i, ano, acht und sechzig ludi dazu. - Nieźle. - Wagner odwrócił się do swoich i krzyknął: -Dwadzieścia dziewięć ciężarówek jest rozwalonych. Rabujcie sobie, co chcecie. Tylko szybko. Po polsku rozumiał może co dziesiąty najemnik, ale akurat ten rozkaz wyczuwali instynktownie. Wszystko
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
co żyło, ludzie, gepardy, tygrysy, koty, nawet ptaki, runęło pędem w stronę wraków na autostradzie. - Pan chyba przesadza, panie majorze! - Nie wytrzymał któryś z poznańskich poruczników. - To my giniemy, żeby dostarczyć zaopatrzenie do Wrocławia, a pan pozwala grabić? - Ciężarówki są przeładowane, a ja na bojowe transportery nie wezmę dodatkowego zaopatrzenia. Więc i tak trzeba będzie spalić. - Jak to spalić? - A jak pan myślał? Chce pan zostawić zaopatrzenie dla mutantów? - Jezu... przecież w tych pojazdach są trupy naszych kolegów! - Przykro mi. Nie mam tyle żelu, żeby spalić ciała. - Jak to spalić? - powtórzył porucznik. - Przecież musimy wyprawić im pogrzeb. Pawelec roześmiał się, ale jakoś tak smutno. - Myślisz, że mutanci nie maj ą łopat? - Otarł pot z czoła. -W nocy wykopią naszych i zjedzą. - Boże!!! - Młody oficer był bliski wymiotów. - To co zrobimy? - To co zwykle... - Generał ciężko westchnął. - Co szóstego nasmarujemy trucizną i... - westchnął znowu. 1 zostawimy. - Jezus... Jezus. Zaraz. To czemu nie nasmarujemy wszystkich i nie zakopiemy? - Porucznik wykazał się jednak rozsądkiem. - Bo wtedy wymyślą jakąś odtrutkę - wtrącił się Wagner. -A co szósty nasz żołnierz spowoduje większe straty wśród obcych niż cała nasza dzisiejsza akcja. Tak robią Beduini i mają rewelacyjne efekty. - Taaaa... Żołnierze walczą również po śmierci. Pawelec wziął Wagnera pod ramię i odciągnął na bok. Mam dla pana ekstrabagaż, majorze. - Wiem, Baryła mnie uprzedził. - Wagner przypomniał sobie pisemny rozkaz, który otrzymał tuż przez wyjazdem. - Podobno kurier aż z USA. To możliwe? - Owszem. - Pawelec otworzył właz najbliższej maszyny. -Sue! - krzyknął. - Przekazuję cię w ręce adresata. We włazie ukazała się rosła Murzynka w polowym mundurze marines. - Witam pana, majorze. - Wyciągnęła rękę. Pułkownik Sue Kristy-Anderson. Korpus Marines Stanów Zjednoczonych Ameryki Pomocnej. Wagner wybałuszył oczy. To była pierwsza Amerykanka, którą widział w życiu. I może jakaś trzecia Murzynka. - Świetnie pani mówi po polsku. - Pan też - ucięła. - Proszę mi zapewnić ochronę. To misja najwyższej wagi. Pawelec tylko machnął ręką. Potem poszedł popędzać swoich ludzi. Wagner uśmiechnął się lekko. Nie mógł sobie wyobrazić, jaką ważną misję mógł mieć oficer zza oceanu w Polsce. - Zorg! Pilnuj pani. Tylko jak zaśnie, nie odgryź jej nogi, tak jak tej ostatniej kurierce.
MARZEC 2001
Amerykanka nie dała się nabrać na ten niezbyt wyrafinowany dowcip. - Witam pana, poruczniku - zasalutowała gepardowi. Zorg przełknął ślinę. Potem zerknął na Wagnera ogłupiały. - Hi - mruknął. Amerykanka tymczasem obserwowała wrocławskie pojazdy, ich wyposażenie, ustawienie i sposób, w jaki obsługiwali je najemnicy. - Dlaczego one są pięć razy mniejsze niż poznańskie? - zapytała, wskazując monstrualną, pancerną lokomotywę za plecami. - Beduińskie doświadczenia - mruknął Wagner. Mogą za to wyciągnąć prawie dwieście na godzinę. Potrafimy bardzo szybko uciekać, proszę pani. Znowu nie zareagowała na dowcip. Była bardzo zasadnicza. - Mów mi Sue. Po polsku to chyba Zuzanna, tak? - Mmmmm... Raczej Zuzia. - Wagner mrugnął do Zorga, Murzynka rozglądała się, z uwagą oceniając różnice w wyposażeniu wojsk z obu miast, wychwytując momentalnie wady i zalety. Musiała być niezłym fachowcem od walk na pustynL;po chwili spojrzała majorowi prosto w oczy. - OK. - Przygryzła wargi. - Powiedz mi, jak tu przeżyć, dobrze? Ja mam naprawdę bardzo ważną misję. Wagner wzruszył ramionami. Dotknął dłonią jej wspaniałych warkoczyków, które sięgały aż do połowy pleców. - Po pierwsze, włosy - powiedział. - Musisz zgolić albo obciąć bardzo krótko. Włosy w kroczu trzeba koniecznie ogolić. A jeśli nie chcesz, to lepiej chodzić na golasa... -wskazał czeską sygnalistkę. - Potem reszta instrukcji. - Rozumiem. OK. - Skinęła głową. Najemnicy obciążeni łupami gromadzili się wokół i gapili na niecodzienną postać. Wagner zawołał Marthę. Ta wzięła swoją fryzjerską maszynkę z transportera i poprowadziła panią pułkownik w jakieś zaciszne miejsce jak barana do strzyżenia. Żołnierze wokół przysiadali na bagażach, chcąc zobaczyć, co będzie dalej. Sue Kristy-Anderson wróciła już po kilku minutach ostrzyżona na chłopaka. Miała kształtną czaszkę. - Te włosy na głowie i...- zawahała się - i... tam... to z powodu insektów, tak? Macie jakieś specyficzne insekty w tej niszy ekologicznej? - Nie - Wagner popatrzył jej prosto w oczy. - To tylko taki dowcip, Zuzia. Najemnicy zaczęli wyć i szturchać się wzajemnie; Dołgorukow upadł na plecy i tarzał się ze śmiechu, Martha chichotała, Heini zakrył twarz, a Aleksiej wychylił się z włazu i bił brawo. Nawet Zorg, zadowolony jak zaraza, mrużył oczy. Amerykanka wytrzymała jakieś pół minuty. Potem też się roześmiała, choć trochę wymuszenie. - No dobra. Zrobiliście mnie - przyznała. - Teraz mam się rozebrać do golasa?
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
- Tak byłoby najlepiej - mruknął Wagner. - Ale jak chcesz, dam ci burnus. Bo w tym... - dotknął jej munduru - ...zagotujesz sobie mózg. Wzruszyła ramionami. Przyjęła jakąś nawet nie za bardzo przepoconą koszulę do kolan od którejś z dziewczyn. I przebrała się naprawdę. Trzeba przyznać, że mimo wszystko była rozsądna. I najemnicy jakoś ją zaakceptowali. Nie robili więcej kawałów. Nie włożyli jej kota do majtek, nie rzucili młodej gepardzicy na twarz, nie chlusnęli z zaworów spustowych wrzątkiem na nogi. Murzynka zresztą była inteligentna. Domyśliła się, że dowcip Wagnera uratował ją od "przypadkowego" dotknięcia plecami parowego kotła, od "przypadkowego" podstawienia nogi tak, żeby rozwaliła sobie twarz o sterujące dźwignie w transporterze. Musiała już widzieć oddziały najemników i musiała dobrze wiedzieć, co można zrobić ze sztabowym oficerkiem wrzuconym nagle pomiędzy prawdziwych żołnierzy. Szepnęła nawet: "dziękuję", kiedy już ruszyli w drogę powrotną do Wrocławia. Naprawdę była zmyślną małpą. Tłukła się oparta o blaszaną ścianę transportera i ze stoickim spokojem znosiła dobrotliwe zabiegi załogi. A to ktoś podał jej manierkę z sikami zamiast wody, a to ktoś puścił jej nawiew z wentylacji w twarz... Wiedziała już, że dzięki temu dotrze do Wrocławia żywa, zdrowa i niepokancerowana. A w dodatku bezpieczna pod ochroną najemników. Wagner obserwował ją z uśmiechem. Widział już wielu takich oficerów, którzy nagle utracili sztabowy grunt pod nogami. Troszeczkę inaczej ogląda się kolorową mapę i zatyka na niej malutkie chorągiewki, a troszeczkę inaczej to wszystko wygląda, jak jest się samemu malutką chorągiewką wbitą w oznaczenie jakiejś drogi. Sue Kristy-Anderson radziła sobie jednak dobrze. Nawet podzieliła się swoim zapasem skrętów z załogą. Nie wkupiła się, oczywiście, ale... najbliższej nocy będzie mogła zasnąć spokojnie. Bez szczura między udami. Na szczęście dotarli do Wzgórz Trzebnickich przed zmrokiem. Potem trzeba było rozbić obóz. Jazda w ciemnościach była dość skutecznym sposobem na popełnienie samobójstwa. Byli już jednak w zasięgu artylerii Wrocławia. Śliczna Czeszka wystrzeliła kilka lokalizujących rakiet, - faceci przy dalmierzach twierdzy musieli już oznaczyć ich pozycje. Koty rozpoznały teren. Było bezpiecznie. Żołnierze smażyli steki na kotle parowym najbliższego transportera, Martha ugotowała jakąś niesamowitą w smaku zupę ze zrabowanych z rozwalonych ciężarówek zapasów, a po posiłku śpiewała śliczne, nostalgiczne piosenki przy akompaniamencie gitary. Potem przypomniała sobie widok własnej córki gwałconej na jej oczach w budapeszteńskim bunkrze, rozbeczała się i poszła strzelić sobie w usta. Na szczęście zakochany w niej na zabój Aleksiej zdążył ją dogonić i włoił w plecy zastrzyk, który robił z mięśni zwykłe flaki. Rosjanin okrył troskliwie kocem bezwładną chwilowo Węgierkę
i strzelił jej drugi zastrzyk, z amfetaminy, żeby tak strasznie nie płakała. Czeska sygnalistka zrobiła niedwuznaczną propozycję pani pułkownik, ale widząc jej rozszerzone zdumieniem oczy, zrezygnowała i poszła przymilać się do innych dziewczyn z oddziału. Najemnicy, którzy nie mieli wart, walili wódę i prochy. Poznańscy żołnierze byli tak dobrze zorganizowani, że udało im się nawet coś podgrzać i teraz jedli swoje syntetyczne kolacje z menażek. Spoglądali z zazdrością na dobrze wysmażone steki najemników, ale nie dali się skusić, mimo zaproszeń, bo ktoś puścił plotkę, że to mięso jest z "ludziny". Kierowcy ciężarówek byli już tak nawaleni, że nie zdołali niczego zjeść. Ktoś rozpalił ognisko z kopca piasku oklejonego napalmowym żelem. Było ślicznie. Jakoś tak pięknie, bo świecił księżyc, ludzie bawili się, każdy na swój sposób. I jeśli tylko ignorowało się tysiące trupów, których kości musiały tkwić w tych piaskach wokół, to można było zapomnieć, że to impreza na cmentarzu. Sue Kristy-Anderson podeszła do Wagnera po pomocy. Strząsnęła z siebie kota nawalonego Walerianem po czubki uszu i wyjęła z torby ostatniego skręta. Przypaliła, zaciągnęła się i podała majorowi. - Skąd macie tyle inteligentnych zwierząt? - spytała. - Przecież po chińskiej bombie nie możecie już robić zmian genetycznych... - One same się rodzą. Naturalną drogą, wiesz... Dupczenie, ciąża, poród i... jest już na świecie jeden z drugim. Uśmiechnęła się. - Zmian dokonano przed bombą Szen? I teraz one przekazują wszczepione cechy potomstwu? Przygryzła wargi. - Ile macie odrzutów? - Pięć, siedem procent. Ale to nie postępuje. Za sto lat dalej będziemy mieli inteligentne gepardy, tygrysy, koty i ptaki... - My mamy węże, wiesz? - Otworzyła torbę przytroczoną do pasa i pokazała mu grzechotnika. Wykrywa miny lepiej niż kot. Nie boi się psów. - Ale jest dziewięć razy wolniejszy od przeciętnego kota. -Wagner zaciągnął się dymem ze skręta i oddał go pani pułkownik. - Gdzieś się nauczyła tak mówić po polsku, Zuzia? - Mój ojciec był Polakiem. - Był? - Taaaa... Zastrzelili go pod Savannah, jeździł w ochronie konwojów. - Oooooo... to nie pierwszy Polak, któremu tam skroili tyłek. Początkowo nie zrozumiała. Potem przypomniała sobie chyba jakąś książkę do historii, bo mrugnęła do Wagnera i roześmiała się cicho. - Ty palancie. Roześmiał się również. - Powiedz... Jak jest w Stanach? Wzruszyła ramionami. - Jak wszędzie. Ludzie żyjący w bunkrach, syntetyczna żywność, bunty, pacyfikacje, mutanci. Ogólna beznadzieja. - Zwiedziłaś kawał świata. - No. Byłam w Detroit i w Waszyngtonie. Przepłynęłam żaglowcem Atlantyk. Byłam w
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
londyńskich bunkrach, byłam w Oslo. Wiesz, że tam jest zimno? Raptem plus piętnaście, dwadzieścia stopni w zimie. Hę... ekstra! Potem popłynęłam parowcem przez Bałtyk do Poznania. Wiesz, jaki fajny port jest w Poznaniu? Tylko cały czas walą z dział. Nie da się zasnąć w bunkrze. - Wiem. Te wszystkie świry atakują Poznań, bo to główna baza zaopatrzenia dla Wrocławia. - Czemu Wrocław jest taki ważny? - Tak jak przed tysiącem lat. To miasto na skrzyżowaniu szlaków Wschód - Zachód i Północ Południe. Główny węzeł przemytniczy nowoczesnej Europy. - No to co? - To miasto utrzymuje całą Rzeczpospolitą. - Aaaaa... To przemyt jest taki ważny? - Zobaczysz. Zainteresuje cię Festung Breslau. - Eeeeee... Bunkry jak wszędzie. Beznadzieja jak wszędzie. Roześmiał się. Tym razem głośno. - Zobaczysz sama - mruknął. Owinął się kocem i odszedł wysłać gołębia pocztowego z raportem opisującym to, co stało się dzisiejszego dnia. Aleksiej miał już przygotowanego i rozgrzanego ptaka, najpierw jednak przekazał mu malutką karteczkę, którą właśnie dostarczył gołąb z Wrocławia. Sądząc po niewyraźnym piśmie, autorem musiał być osobiście generał Baryła. Wagner przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu i oniemiał. "Andrzejku, nadziejus', że masz w swoich łapskach tę głupią bladź z CIA, która udaje pułkownika marines. W związku z nią mam dla tiebia specjalne zadanie. Jak dotrzesz do goroda, zagospodaruj jej wremia. Żeby to wypadło naturalnie, zaprowadź ją do swojego domu. Do żony i rybionka. Przenocuj. Pokaż piękne strony żyzni... Niech wymięknie przed wstriecząze mną. Doprowadź ją do płaczu. Ona jest oczen ważna, więc się postaraj. Podpisano: Baryła, generał. Post scriptum: czy obcięliście jej włosy, świnie?" Dziwne zadanie... Doprowadzić Czekoladę do płaczu? To się da zrobić bardzo łatwo, ale... O co chodzi w tym wszystkim? Gestem przywołał Heiniego. - Pilnuj Zuzi - szepnął i mrugnął porozumiewawczo. Potem wrócił do Murzynki. - Czekolada, musisz się trzymać mojego tyłka. Zaatakują pewnie nad ranem. Wykop sobie dołek w piasku. - "Czekolada"? - Pani pułkownik, a właściwie agent CIA, wyjęła z plecaka składaną łopatkę i zaczęła kopać. - Wszyscy Polacy to pieprzeni rasiści! - Pewnie. Jak zobaczę, że jesteś obrzezana, to będzie jeszcze gorzej. Tym razem się roześmiała, ale śmiech zaraz zamarł jej w gardle. Wrzasnęła i odskoczyła na bok. - W moim dołku jest czyjaś stopa! Wagner ledwie zerknął na zbielałe kości. Walki o autobahn trwały już prawie sto lat. On sam raczej zdziwiłby się, gdyby pod warstwą piasku niczego nie było. Wyjął z raportówki płaską butelkę wódki. - Masz, napij się.
MARZEC 2001
Murzynka usiłowała zapanować nad nerwami. - Zaraz. - Potrząsnęła głową, a potem wypuściła z torby swojego grzechotnika. - Muszę się wysikać. - Sikaj tu - mruknął. - Koty na warcie nie przepuszczą węża. A jak miniesz linię posterunków bez niego, to stracisz swoje śliczne nóżki na pierwszej lepszej minie. - Jak to... tutaj? Przy wszystkich? - Boisz się, że zgwałci cię ta Czeszka? Spokojnie. Ona już nawalona amfą po czubki uszu. Zdjął nakrętkę i sam pociągnął łyk, uprzejmie nie patrząc w bok. Murzynka już po chwili podeszła do niego, usiadła obok i przytuliła się do ramienia. - Wiesz... - westchnęła. - Tu z wami... jest jakoś tak... ciepło. Była przekonywująca. Gdyby nie wiedział, że jest agentem, może nawet dałby się zrobić na to "ciepło". Grała nieźle. O co w tym wszystkim chodzi? Podał jej butelkę. Pociągnęła wielki łyk. - Czekolada... - Co, rasisto? - Masz ochotę na jakąś małą przytulankę? Znowu westchnęła. - No może i mam - szepnęła. - Ale się wstydzę przy tych wszystkich ludziach. Pociągnęła drugi łyk. Właściwie haust. Potem oddała butelkę. - Czemu to wszystko jest takie popieprzone? Wagner wzniósł oczy ku niebu. Miał dość biadań na temat Jak pięknie mogłoby być, gdyby nie cały ten szajs". Najpierw był wiek pary i elektryczności, potem era atomu, potem wojna, amerykańska masakra pod Pekinem i chińska Bomba Szen. A potem znowu wiek pary. Tyle tylko, że tym razem to był już tylko wiek pary, bez elektryczności. Nikt nie wiedział, co to są szeny. Jakieś bakterie? Nanomechanizmy? Drobinki wywołujące promieniowanie jonizujące? Nie sposób stwierdzić bez prądu elektrycznego, napędzającego elektronowe mikroskopy. To coś, te pieprzone szeny, były wszędzie, w całej atmosferze planety Ziemia. I... zamieniały wszystkie izolatory w przewodniki. A to oznaczało powrót do pomysłów pana Warta, do pochodni oświetlających wnętrza bunkrów, do kopalń węgla kamiennego, do wojen prowadzonych przy pomocy armat i cekaemów. Coś tam zostało z dawnych czasów, kiedy ludzkość była rozwinięta. Ostały się zmiany genetyczne, odporność na klasyczne choroby, mała cząstka ultranowoczesnej chemii. Zostały bunkry z czasów wojny pozwalające przeżyć tym, którzy nie zamienili się wcześniej w potwory. Pozostały zmiany klimatu, gigantyczne morza, które zabrały dość spore połacie lądu. Właściwie to było całkiem fajnie, jeśli tylko udało się ujść przed zabiciem i zjedzeniem po to, by mieszkać w którymś z betonowych schronów rządzonych autokratycznie przez różnego rodzaju mafie. Niektóre z państw zachowały strukturę organizacyjną, jak choćby te na dalekiej Północy, gdzie wydobywało się węgiel i produkowało stal, albo takie jak Polska, Marakesz czy Unia Afrykańska, które żyły z
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
przemytu na masową skalę i produkcji narkotyków. Były też luźne związki, jak Beduini i Arabowie, trudniące się ochroną karawan ciągnących przez pustynię ze śródziemnomorskiego wybrzeża na Północ i z powrotem, albo jak Kozacy i Tatarzy, którzy ochraniali szlaki na linii Wschód - Zachód. Wagner nie wiedział, kiedy zasnął. Obudził go pojedynczy wystrzał i miauczenie kotów. Z trudem rozprostował obolały kark oparty dotąd o brzuch śpiącej Murzynki. Tak jak przewidywał, mutanci atakowali przed świtem. Ale była to akcja z góry skazana na porażkę. Koty odpowiednio wcześnie obudziły artylerzystów i cekaemistów, którzy zaczynali właśnie walić wokół ze swojej broni. Najemnicy strzelali race i po kilkudziesięciu sekundach Wrocław przysłał jakąś setkę pocisków wielkiego kalibru, które momentalnie spacyfikowały wszystko, co żyło w okolicznych piaskach. Wagner, ogłuszony eksplozjami, wypluwając piasek z ust, wygrzebał się z dołka, ciągnąc za sobą Zuzię. Obydwoje klęli, usiłując coś usłyszeć albo dostrzec w burzy piaskowej, którą wywołały wrocławskie armaty. Zwierzęta instynktownie gromadziły się przy swoich transporterach. Generał Pawelec zbierał ludzi. Parszywy poranek. Udało im się ruszyć dopiero w pół godziny później. Na szczęście tym razem bez niespodzianek. Monstrualny konwój najpierw wlókł się niemiłosiernie, a potem, kiedy wjechali do kręgu pierwszych umocnień, raptownie przyspieszył. Dymy z miejskich kominów przykrywały całą kopułę Fullera i Wrocław jawił się z daleka dziwnym mirażem utkanym z gęstej mgły. Sue Kristy-Anderson wystawiła głowę z włazu. - Wasz bunkier jest taki duży? - Bunkier? - Wagner uśmiechnął się lekko. - You'll see. -What? - Zobaczysz. Usłyszeli syk hydraulicznych siłowników rozsuwających wrota tuneli. Najemnicy rozbijali tulejki z chemicznym światłem. Po chwili ogarnął ich mrok rozświetlony jedynie słabymi ognikami. Zrobiło się trochę chłodniej. Wagner kazał Heiniemu poprowadzić transporter do bocznego kanału metra. - Wysiadamy. - Zręcznie zeskoczył z pancernej burty. - Muszę się zameldować. - Spokojnie - przerwał jej, ściągając burnus przez głowę. -Najpierw prysznic. - Otworzył drzwi jednej z wielu kabin ukrytych w ścianie. - Chodź. Murzynka zdjęła koszulę i wsunęła się do ciasnego wnętrza obok niego. - Jakiś dziwny ten prysznic - powiedziała. - Gdzie jest dźwignia gazowa? - Chcesz się myć gazem? - Parsknął śmiechem. Patrz. -Odkręcił kran. Targnęła się w tył zaskoczona strumieniem wody, który chlusnął jej na głowę.
- Jezu... Jezuuuuu... - wycierała oczy - macie tu aż tyle wody? Myjąc jej plecy, wyjaśnił, że woda jest chemicznie oczyszczana we wtórnym obiegu. W tej samej, której teraz używali pewnie kąpało się już parę tysięcy osób. Nie chciała uwierzyć, że ktoś może być aż tak bogaty, żeby sobie robić wodne prysznice. Najemnicy z kabin obok gwizdali i krzyczeli, że zaraz zobaczy lepsze cuda. Wagner podał jej ręcznik. Wyjęła z torby galowy mundur marines. On włożył swój wzór, 31 - tropikalny uniform składający się z sandałów, płóciennych szortów, koszuli z naszywkami i korkowego hełmu. Nie przypiął broni do paska. Od kiedy jego córka zaczęła raczkować, unikał przynoszenia pistoletu do domu. - Możemy? - powiedział, wskazując jej drogę do windy. Cierpliwie czekał, aż pani pułkownik dopnie nareszcie wszystkie guziki kurtki. Miała piękne ciało. Gdyby nie duży, typowo murzyński tyłek i zbyt długie stopy, byłaby wyjątkowo zgrabna. Żałował, że wokół było tylu żołnierzy i w związku z tym nie mógł podjąć próby zatrzymania jej pod prysznicem. Do windy jednak wsiedli tylko we trójkę, z Zorgiem, który się nie mył i zdążył wszystko załatwić szybciej. Najemnicy musieli najpierw zdać sprzęt, - Teraz się przygotuj - mruknął, kiedy ruszyli w górę. - Na co? - Na szok. - Uśmiechnął się smutno. Widział już wielu takich przybyszów z obcych stron, którzy byli tu po raz pierwszy. Na własne oczy widział, jak jeden Węgier zwymiotował z wrażenia. Słyszał od kolegów, że podobno pewien Arab zastrzelił się w amoku. Na szczęście Kristy-Anderson, podobnie jak on, nie miała broni przy pasku. Kiedy dotarli na górę, szarpnął zdecydowanie dźwignię otwierającą drzwi. - Proszę. - Przepuścił ją przodem. Najpierw zmrużyła oczy oślepione nawałą światła, potrząsnęła głową, a potem... - Jeeeeez!!! - Szarpnęła się w tył. - It's not real!!! - Przeciwnie - usiłował ją podtrzymać - to wszystko jest prawdziwe. - Jeeez! Jeeez!!! Shit!!! Fuckin' bulishit! - Ou yea... - mruknął Zorg. On również już widział niejedno w wykonaniu gości, którzy byli tu pierwszy raz. Murzynka zszokowana patrzyła na palmy, tuje i cyprysy porastające Wzgórze Wojewódzkie, gdzie była stacja wind z podziemi. Patrzyła na wypielęgnowane ścieżki, ławeczki w zieleni... potem przeniosła wzrok na Ostrów Tumski, z wieżami starożytnych kościołów, minaretami meczetów i kopułami synagog. A wreszcie zauważyła Odrę. - Jeeeeeez!!! It's river... Am I going crazyyyy??? - Nie. Widzisz prawdziwą rzekę. - Skąd? - Po pierwszym szoku przeszła na polski. Skąd macie tyle wody na pustyni??? - Nie daj się zwieść pozorom. To tylko kilkucentymetrowa warstwa. A dno pomalowali tak, żeby wyglądało na parometrową głębię. - Wagner
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
uśmiechnął się lekko. - Potem wodę pompują rurociągiem z powrotem i puszczają w ruchu ciągłym tak, żeby wszyscy myśleli, że mamy prawdziwą, historyczną Odrę... - O mamo... To pierwsza rzeka, jaką widzę w życiu. - Murzynka przeniosła wzrok na fullerowską kopułę kryjącą całe miasto. Potem zerknęła na palmy. - Stać was na tyle plastikowych drzew? - One nie są plastikowe. Są prawdziwe. - Fuck!!! Jak to prawdziwe? Rosną??? - Owszem. - Jesus Christ... - O mało nie zemdlała. - Nie może być tak pięknie na świecie. A to... - wskazała najbliższe drzewo. - To może prawdziwe banany, co? - Tak. Podeszła bliżej. Usiłowała powąchać. Targnęła się jednak w tył, widząc podchodzącego z boku policjanta. - Ja tylko patrzyłam, proszę pana! - krzyknęła spanikowana. - Nie dotykałam!!! Przysięgam! Policjant parsknął śmiechem. - Co pani? Pierwszy raz we Wrocławiu czy co? - Ja nie dotykałam! Nie dotykałam!!! Nie możecie mnie aresztować! - Daj pani spokój. Chciał odejść, ale powstrzymał go Wagner. - Ona aż z USA. Może byśmy tak dali jej spróbować jednego? Policjant wzruszył ramionami. "- Nie ma sprawy. - Wyjął z kieszeni bloczek i coś napisał na kartce, potem przystawił swoją pieczątkę. Proszę - podał Murzynce wyrwaną kartkę - to jest pozwolenie na zerwanie jednego. - Zasalutował i odszedł, nie zajmując się więcej "wariatką". Sue Kristy-Anderson przełknęła ślinę. - O czym mówiliście? - spytała, patrząc podejrzliwie. - Możesz sobie jednego zerwać, Zuzia. - Prawdziwego banana? -Mhm. Wyciągnęła szybko rękę w stronę drzewa, myśląc, że ich przestraszy. Ale nic z tego. Wagner czekał cierpliwie, a Zorg wysikał się na trawniku i teraz ziewał. -No, dalej. Dopiero teraz zrozumiała, że major mówi poważnie. Że ona naprawdę może sobie zerwać prawdziwego banana. Przełknęła ślinę. Popatrzyła na całą kiść. - Aaaa... A jak źle zerwę i spadną wszystkie, to mnie aresztujecie, tak? - Nie wygłupiaj się Zuzia. No! Do roboty. Zerwała. Chyba polecając swoją duszę Bogu w trakcie tej czynności. Zorg ziewał. Pani pułkownik była bliska apopleksji. Miała jednak twardą szkołę za sobą. Usiłując pokazać, że to dla niej nic takiego, ugryzła banana razem ze skórą. Zorg zrolował się na trawie, Wagner też zaczął się śmiać. - To się obiera, głupia Czekolado. - Pokazał jej, jak. - Żresz środek, a resztę wyrzucasz do kosza na śmieci.
MARZEC 2001
- Co to jest kosz na śmieci? - spytała. - No kosz, gdzie... no... no, gdzie się wrzuca śmieci. - A co to są śmieci? - O żesz ty. To są resztki, niewykorzystane części .czegoś, co ci się już nie przyda. - I co się robi z tymi śmieciami? - Patrzyła na Wagnera nieufnie. Banana pożarła. Teraz trzymała w ręku skórkę i jakoś tak nie mogła się z nią rozstać. - Nie wiem. Wyrzuca się gdzieś - Nie miał zielonego pojęcia, jak działa Zakład Oczyszczania Miasta. - No dobra. Możesz sobie to zachować na pamiątkę, tyle że ci niedługo zgnije. Ruszył ścieżką w dół zbocza. Murzynka w lekkim szoku patrzyła na ocieniające drogę palmy, tuje, platany i cyprysy. Nagle krzyknęła: - A co to jest?! - Choinka. - Co to jest "choinka"? - No takie drzewko. Sosna czy modrzew... Szlag! Nie znam się. Nie jestem botanikiem. - Ty mi tu nie pieprz, Andy! Widziałam prawdziwe drzewa w muzeum w Detroit. I wiem, że drzewa mają liście. Nie wciskaj mi ciemnoty! - To jest iglaste. Jezu, chodźmy wreszcie. Znowu ruszył przodem, ignorując kolejne okrzyki i pytania pułkownika. Zaprowadził j ą do małej knajpki na Moście Pokoju. Od kiedy zniknęły samochody, most okazał się za szeroki jak na • potrzeby ryksz i dorożek, więc z boku ustawiono stoliki. Leciutki wiatr, wywoływany przez monstrualne śmigła Wyspy Opatowickiej, przyjemnie chłodził skórę. Trzy stoliki dalej kilku Arabów, wyzwolonych na moment spod władzy islamu, uchlewało się w szybkim tempie. Tuż obok jakaś pani w średnim wieku jadła lody i uspokajała swojego cocker-spaniela, który usiłował obszczekiwać Zorga. Poza nimi wokół było pusto, sennie i jakoś tak "sprzyjająco". Nawet kelner ruszył tyłek na widok nowych gości. - Dzień dobry państwu. Czym mogę służyć? - Ta pani jest z USA. Spróbujmy może dać jej sałatkę ze świeżych warzyw, jakieś wino... ale dobre. Coś z Afryki, I może bułkę, tylko świeżuteńką, chrupiącą, posmarowaną grubo masłem. Aha, i proszę dosypać dużo soli. Ona całe życie na syntetykach. Nie poczuje na języku żadnego niekonkretnego smaku. - Rozumiem. Dodam idokaminy. - Nie, nie, nie. Żadnej chemii. - Wagner uśmiechnął się lekko. - Wiem, że nie będzie jej smakować, ale... Niech raz w życiu dziewczyna spróbuje naturalnych warzyw. - Oczywiście, proszę pana. Tylko... ta pani będzie miała, eeee..- za przeproszeniem, sraczkę później. - Trudno. A poza tym ona jest pułkownikiem marines. Przeżyje jakoś. Wagner zamówił dla siebie instant whisky, a dla Zorga surową, siekaną, świńską wątrobę i krople Waleriana. - Ty... Andrzej. - Murzynka odruchowo dotknęła swojego mundurowego pasa. Pewnie miała tam zaszyte
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
złote dolary. Coś, co zrobiłoby wrażenie w Wielkiej Brytanii, może w Oslo, troszeczkę w Poznaniu. Tutaj cały pas mógł jej wystarczyć raptem na dobry obiad w szacownej knajpie, - Ile to będzie kosztowało? - Nie wygłupiaj się. Ja stawiam. - No, ale ile? - Jakieś sto dwadzieścia, sto trzydzieści tysięcy złotych. - Ile to na dolary? - Dwa, trzy miliony. Nie wiem, przecież naszych walut się praktycznie nie wymienia. Westchnęła ciężko. - Dwa, trzy miliony? - Przygryzła wargi. - Nie stać mnie. - Przecież ja zapraszam. - Nie wygłupiaj się - powtórzyła jego poprzednie powiedzenie. - Ile zarabiasz w wojsku? - Zuzia. Nie można przeliczać cen i zarobków z Wrocławia. Tu się sztucznie winduje ceny i pensje na niebotyczne wyżyny. Żeby nikt nie przyjeżdżał i nie wtykał nosa. Ty myślisz, że ludzie nie chcą żyć w raju? Chcą. Ale żeby nas nie nazywano ksenofobami i rasistami, to my nikomu nie odmawiamy prawa osiedlenia. Tyle tylko, że nikogo nie stać na życie tutaj. Ale to już ich sprawa. Nie nasza. - Ale... ale to naprawdę raj. - Owszem. - Przerwał, kiedy kelner stawiał przed nimi zamówione trunki i potrawy. - A jak myślisz? Dlaczego? - Bo mieliście szczęście i kopułę fullerowską postawiliście przed wojną. Żachnął się. - Jesteś głupią Czekoladą. Widziałaś Twierdzę Poznań? Skinęła głową. - Widziałaś? Tam Wojsko Polskie rozpaczliwie walczy o utrzymanie skrawka autostrady i portu. O utrzymanie dostaw do Wrocławia. Żyjąw bunkrach, w beznadziei, giną na jakiejś zapomnianej przez wszystkich szosie. Tylko po to, żebyśmy mogli tu świeże warzywka zajadać. Wiesz dlaczego? Ja ci powiem. -Podniósł do ust szklaneczkę z doskonałą, amerykańską whisky. -Tu Wojsko Polskie to jedynie pełni honorowe warty przy pomnikach, przy wejściach do urzędów. Walczą najemnicy. Polscy to mogą być co najwyżej wyżsi oficerowie. Ale takiego najemnika musisz czymś skusić. Na przykład wizja raju. Wiesz, jakie legendy krążą o Festung Breslau w Reichu albo w Rosji? Ludzie tracą całe swoje rodziny, żeby dojść do krainy marzeń. Widziałaś Iwana Dołgorukowa? Był księgowym w Moskwie. Przelazł sam jeden całą pustynię, bez broni i bez zapasów. Jak tu dotarł, to mimo że nie miał pojęcia o wojsku, od razu zrobiliśmy go porucznikiem. Jeśli ktoś wie, jak przeżyć i jak zabijać gołymi rękami,; to znaczy, że jest urodzonym żołnierzem i niepotrzebne mu żadne akademie. A Heini? Meine liebe Heuli? On był utylizatorem zwłok w bunkrze w Stuttgarcie, tylko że potrafił tu przyjść i jako legitymację pokazał dobrą setkę uszu różnych mutantów. Miał Heklera&Kocha, ale parę tygodni wcześniej skończyła mu się amunicja... A mimo to przyszedł cały i zdrowy. Nawet nie zmęczony. A
Martha? Była katem w Budapeszcie, ale coś się odwinęło i jakieś brzydkie rzeczy zrobili z jej rodziną. - Po co mi to mówisz? - Chcę ci powiedzieć tylko, że najemnik może walczyć za żołd, ale pieniądze nic nie znaczą. Najemnicy walczą za prawo do życia w raju. Nikt nie będzie narażał tyłka codziennie, nikt nie będzie się narażał na zjedzenie, nawet posmarowany trucizną, wyłącznie za forsę. Oni dokonują cudów, bo mogą wrócić tutaj. Mają swoje żony, dupy, kochanków... Mają perspektywę normalnego życia, o której reszta świata może jedynie czytać w starych powieściach. Dlatego też Wojsko Polskie tutaj może się ograniczyć wyłącznie do trzymania, honorowych wart z okazji różnych uroczystości. Nie bardzo mogła rozmawiać dalej, bo miała usta pełne śliny. Skosztowała sałatki. Rzeczywiście, niezbyt jej smakowała. Syntetyki wygarbowały jej podniebienie na deskę. Wino wprost przeciwnie. Smakowało... Wychyliła cały kieliszek szybciej niż major swoją whisky. No i bułka... Bułka grubo posmarowana masłem i posypana warstwą soli była świetna. Sue włożyła do ust kolejną porcję sałatki. - Wiesz... Smakuje jak trawa. Bo wiesz, ja kiedyś z ciekawości polizałam prawdziwą trawę... - W muzeum w Detroit? - zakpił. Zorg, który w tym czasie uporał się z wątrobą, ziewnął i wyciągnął swój długi' ogon zakończony żądłem skorpiona. Na widok żądła spaniel przezornie schował się za nogami swojej właścicielki. Te wszystkie psy, mimo że cholernie głośne, nie były więc jednak takie zupełnie głupie... Wagner zapłacił i kazał kelnerowi wezwać fiakra. Wsiedli do dorożki. - Co to za gmach? - spytała Sue, wskazując budynek za plecami. - To jeszcze Hitler budował... Ministerstwo Przemytu, zwane dla niepoznaki Urzędem Wojewódzkim. Oczywiście żadnego województwa od dawna już nie było, natomiast tajniki produkcji nowoczesnej amfetaminy, X-12, znali jedynie chemicy ukryci w podziemiach wspaniałej budowli. I to się cholernie opłacało. Ich praca w dużej części utrzymywała byt Rzeczpospolitej. Dorożka skręciła w prawo. Żołnierze w tropikalnych hełmach, strzegący urzędów państwowych, prezentowali broń przed majorem. Potem wjechali na Wybrzeże Wyspiańskiego. Imperialny styl państwowej architektury ustąpił miejsca luksusowym willom tonącym w zieleni wysokich palm. Wielkie śmigła Wyspy Opatowickiej były coraz bliżej, więc produkowany przez nie wiatr był tu lepiej odczuwalny. Sue Kristy-Anderson rozglądała się, przygryzając wargi. "Doprowadzić do płaczu" - brzmiał rozkaz generała Baryły. To da się zrobić. Bardzo łatwo i już niedługo. Tylko, o co w tym wszystkim chodzi? Skręcili znowu przy Hali Ludowej, wjeżdżając w ulicę Mickiewicza. Sue po raz pierwszy ,w życiu
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
zobaczyła prawdziwy park. Nie zdążyła się zdziwić setkami gatunków drzew. Dorożkarz zatrzymał się przed niewielką willą ukrytą w zieleni i zażądał odpowiednika paru milionów dolarów. Wagner zapłacił. Pani pułkownik wyszła na miękkich nogach, ale najlepsze było dopiero przed nią. Biedna dupka. Kiedy Wagner otworzył furtkę, Ania, jego żona, wybiegła z domu na spotkanie gości. - Andrzejku! - Rzuciła mu się w ramiona. Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Poszło jakoś na pustyni? Nie zdążył odpowiedzieć. Ania witała się z panią pułkownik. Potem pocałowała Zorga. - Cześć kotek. Pilnowałeś mojego męża? Gepard polizał ją po twarzy. - No chodźcie, chodźcie. Zjecie coś? A może zrobimy grilla w ogrodzie? Poprowadziła ich do salonu ukrytego za panoramiczną, odblaskową szybą. W przeciągu kilku sekund potrafiła złajać raczkujące dziecko za to, że przewróciło wazon, podać drinki i opieprzyć służącą. Wróciła z kuchni z szerokim uśmiechem na twarzy i talerzem obciążonym malutkimi kanapkami. - Siadajcie, proszę - szczebiotała. - Zorg? Dać ci trochę surowego mięsa? Nie zdążyli zająć miejsc w fotelach, a ona potrafiła się już pochwalić przed Murzynką pensją męża, wspaniałym zdrowiem dziecka, tym że mają w garażu prawdziwego konia i dwoma sypialniami na piętrze urządzonymi w stylu arabskim. Na razie jeszcze nie otwierała szaf, żeby pokazać swoje ciuchy postanowiła od razu strzelić z najgrubszej armaty. Przepełniona dumą przyniosła ich książeczkę rodzinną i zaprezentowała pierwszą stronę z ogromną pieczątką i napisem stwierdzającym, że zarówno mąż i żona mają pierwszą klasę czystości i w związku z tym gmina wydała im pięć pozwoleń na posiadanie dzieci. Poniżej była mniejsza pieczątka z napisem: "Jedno pozwolenie wykorzystane". - Bo wie pani - Ania usiadła tuż przy Sue, której kanapka uwięzia w gardle - na pięcioro dzieci to pewnie nigdy nie będzie nas stać. Ale planujemy z mężem jeszcze jedno. A jak mu dadzą awans w przyszłym roku, to może jeszcze jedno. Jestem zdrowa. Mogę rodzić. A pani? Ma pani dzieci? Jakie? Ile? Kristy-Anderson zaczęła się dławić kanapką. Usiłowała zacisnąć oczy. "Doprowadzić do płaczu" kazał Baryła. Boże, jakie to łatwe. Najprostszy rozkaz, jaki otrzymał w życiu. Tylko, co jest grane? Ania pokazywała właśnie zdjęcia dziecka: szkrab w przedszkolu; gówniarz na balu maskowym (nierozpoznawalny zresztą na fotografii, bo się przebrał za mutanta - trzeba było pokazywać palcem, który to w tłumie bachorów); szczeniak (podtrzymywany przez przedszkolankę) składający wiązankę kwiatków z okazji święta państwowego pod pomnikiem Pana Jana, Wskrzesiciela Rzeczpospolitej. Pułkownik marines usiłowała skupić się na napisie wyrytym na cokole: "Przechodniu, powiedz Polsce, że zrobiłem to dla
MARZEC 2001
swojego Narodu. Musicie przetrwać za wszelką cenę!"... - To co robimy? Grill w ogrodzie? Zorg, masz ochotę? - Thhhylkhhho mi nie pshhhuj mhhłuęsa, Ankha! mruknął gepard. - Nie jhhem smażhhhonego... Służąca przygotowała wszystko błyskawicznie. Usiedli w wyplatanych fotelach pod ogromną palmą. Wagner osobiście zajął się przyprawami i obsługą rusztu. Sączyli wódkę z martini. Ania pytlowała zawzięcie, doprowadzając Murzynkę do szewskiej pasji. Bosko! Najłatwiejszy rozkaz w życiu. Sekunda w wykonaniu Ani. Wagner zdjął swój korkowy hełm i przy pomocy plastikowej uprzęży wspiął się na palmę. Maczetą ściął orzech kokosowy, Ania kazała służącej przepołowić i podać Murzynce. Boże. Kokosowe mleko. "Doprowadzić do płaczu". Surę! Czekolada chłeptała w lekkim amoku. No problem. Tylko, o co w tym wszystkim chodzi? Agentce CIA niewiele brakowało do totalnego odlotu. Nawet bez amfetaminy X-12. Chwilę potem Ania podała steki z karkówki. Do tego sałatka i niemiecki szprycer na winie, wódce i piwie. Czekoladzie głowa zaczęła się chwiać już po pierwszym łyku. Dziecko zakwiliło w salonie, Anka poszła je nakarmić. Okazało się, że Sue nie skosztowała nawet steków na autostradzie, bo uwierzyła w plotkę, że to było mięso z "ludziny". Teraz więc, po raz pierwszy w życiu, jadła wieprzowinę. Nie smakowało jej wyraźnie, bo syntetykami zamieniono jej podniebienie w podeszwę buta bojowego, ale nastrój sprawiał, że mrugała oczami, usiłując pozbyć się tych cholernie upierdliwych łez. Zorg, nażarty po czubki uszu, zwinął się w kłębek i ułożył do snu na trawie. Domowy ratlerek usiłował mu dokuczać i nawet złapał porucznika za ucho, ale zwątpił i zwiał, kiedy Zorg ziewnął przez sen i pokazał swoje dodatkowe zęby wysuwane zza kłów. Wagner wziął z barku butelkę koniaku, dwa ogromne kieliszki i zaprowadził Zuzię do Parku Szczytnickiego. Patrzyła na te setki gatunków drzew, łykając łzy. Postanowił jej nie popuścić. Zawsze był bardzo sumienny w wykonywaniu rozkazów. Lawirował między chichoczącymi w zapadającym zmroku parami, odpędzał wiewiórki, które usiłowały wymóc na nim orzechy, odganiał Zające i króliki łaszące się do nóg. Zaprowadził panią pułkownik do dziewiętnastowiecznej, smukłej jak strzała, wieży widokowej. Po wąskich, trochę już zmurszałych schodkach wyszli na podest u szczytu. Wagner usiadł, opierając się o ścianę i postawił nogi na barierce. Tu, ponad szczytami drzew, wiatr produkowany przez śmigła Wyspy Opatowickiej był bardziej odczuwalny. Słońce zachodziło właśnie, skrząc odblaskami na szklanej kopule, poniżej było morze zieleni, widzieli dachy rezydencji prominentów i co ważniejszych przemytników. Gdzieś w dole turkotał konny tramwaj, dorożki lawirowały między pniami wgryzającymi się w nawierzchnię ulicy Pana Jana. Zapalano pierwsze
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
lampiony i gazowe latarnie. Ludzie gromadzili się na trawnikach całymi rodzinami, żeby zjeść kolację, kobiety właśnie rozpakowywały kosze z jedzeniem. Otwierano pawilony wieczornych restauracji w parku. Wagner napełnił kieliszki koniakiem. Sue wychyliła swój jednym haustem. Beczała zupełnie otwarcie. - Wiesz... - połykała łzy - to wasze dziecko... wiesz... Ja mam szóstą klasę czystości! - Co ci zrobili? - spytał. - Wykastrowali mnie. - No co ty? Baby nie da się wykastrować. - Unieczynnili mi jajniki - wyjaśniła. - Mam szóstą klasę. Jestem prawie mutantem. - Ryczała coraz głośniej. Wytarła łzy rękawem, posmarkała się. Dał jej chusteczkę. - Ta twoja żona... W takiej pięknej, zwiewnej sukience. Służąca, dziecko, sałatka, pielęgnowanie ogrodu. Tym się zajmuje. A ja wiem tylko, jak z zawiązanymi oczami rozłożyć i złożyć karabin maszynowy. Wiem, jak dowodzić plutonem zwiadu. Jak zapewnić wsparcie ogniowe batalionowi w okrążeniu. Boże! Nie umiem robić sałatki i nigdy nie miałam na sobie sukienki! Nigdy nie będę mieć dziecka... Nalał jej nową porcję koniaku. Ciekawe, jakie plany łączył z nią Baryła. Znowu przełknęła zawartość ogromnego kieliszka jednym haustem. - Nigdy nie będę mieć małego pieska. - Zabrała mu butelkę i pociągnęła kilka łyków prosto z gwinta. - Nie będę żyć wśród drzew. Wagner przestraszył się, czy przypadkiem nie przesolił z tym płaczem. Miał nadzieję, że Murzynka nie skoczy nagle z tej cholernej wieży. Pomógł jej się podnieść i asekurując pijaną w sztok kobietę, zeszli na dół. Trzymając pod ramię, zaprowadził ją do domu. Na szczęście Ania sprawdzała się w takich sytuacjach. Rozebrała panią pułkownik, umyła, włożyła jej koronkową nocną koszulę i położyła spać w jednej z sypialni urządzonej w arabskim stylu... *** Rano Sue wyglądała trochę lepiej. Złapał ją na tym, jak się przegląda w lustrze, obciągając na sobie skłębione koronki. Pół nocy spędziła w toalecie, ale zdołała się jednak umyć i zejść, już w galowym mundurze marines, na śniadanie. Porucznik Zorg na jej widok podrapał się tylną łapą za uchem. Najwyraźniej założył się z Anką, czy pani pułkownik zdecyduje się na ryzyko powrotu do ubikacji i spędzenie tam długich godzin, czy też raczej zrezygnuje z grzanek i dziwnie pachnącego płynu, który -jak jej objaśniono - nazywa się "herbata"... Obydwoje, Zorg i Anka, zafascynowani obserwowali, jak Zuzia gryzie grzanki z miną w rodzaju "w Pearl Harbor też było ciężko...". Wagner nie wiedział, czy wygrała jego żona czy zwierzak, nie wypadało pytać przy gościu, choć ta kwestia nurtowała go coraz bardziej. Służąca pomogła mu zaprząc konia do zgrabnej dwukółki. Już po kilkunastu minutach udało mu się wpakować do powozu panią pułkownik i porucznika. Kristy-Anderson zakryła oczy szkłami przeciwsłonecznych okularów - nie mógł nawet
dostrzec, na co patrzyła. Strzelając z bata, poganiał konia. Ruch na ulicach o tej porze dopiero narastał, więc stosunkowo szybko dotarli do Mostu Grunwaldzkiego. Zaraz za nim rozciągały się już stajnie Ministerstwa Przemytu... tfu! Urzędu Wojewódzkiego. Wagner zostawił swój pojazd pod opieką sprawnych koniuszych i szerokimi, mającymi przypominać o szacunku dla władzy, faszystowskimi schodami poprowadził ich między ogromne kolumny. W holu panował miły chłód. Sandały nieprzyjemnie plaskały na granitowych schodach. Potem kontrola, pobieżna rewizja i adiutant zaanonsował ich generałowi. Kiedy wprowadzono ich do gabinetu, Sue zdjęła nareszcie swoje ciemne oku-. lary. Generał Baryła odwrócił się od okna z widokiem na Odrę i Ostrów Tumski. Udało mu się jakoś poruszyć swoje wielkie cielsko. O dziwo, nawet nie oderwał się przy tym żaden z guzików munduru zapiętego jakimś cudem na monstrualnym brzuchu. Baryła podreptał w ich stronę na swoich krótkich, wygiętych w straszliwy iks, nóżkach. Podał dłoń z palcami jak serdelki porośniętymi rzadkim włosem. Wbrew pozorom nie był mutantem, miał pierwszą klasę czystości, żonę i piątkę dorastających dzieci. - Witam panią, pani pułkownik - wysapał. - Jest mi niezmiernie miło, że widzę panią całą i zdrową. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie generale. - O... Świetnie pani mówi po polsku. Tym razem nie sparowała swoim słynnym "pan też". Uśmiechnęła się. - Jestem pól-Polką. - Ach, więc Kristy w pani nazwisku to zangielszczone "Kiściak"? - Nie. Andersen to od Andrzejewska. Baryła również się uśmiechnął. Wskazał im fotele. - Wiem, że major Wagner jest miłośnikiem koniaku, ale chciałbym państwa poczęstować czymś, co jest produkowane w naszej ojczyźnie. To miejscowa specjalność - wskazał na oszronioną butelkę. - Miejscowa specjalność? - Murzynka postanowiła jednak pokazać pazury. - Czyżby amfetamina X-12? Roześmiał się. Wbrew swojemu wyglądowi był człowiekiem niezwykle inteligentnym i cenił inteligencję u innych ludzi. - Może na razie dajmy sobie spokój ze strzykawkami. - Napełnił malutkie kieliszki. - Póki co, proponuję czystą wódkę. - Na zdrowie! - Sue wychyliła swój, wykazując dużą znajomość polskich zwyczajów. - Coraz lepiej was szkolą w tym CIA. - Baryła z trudem zmieścił się w fotelu za ogromnym biurkiem. -Słucham? - No nieeee... Agent z problemami słuchu? Chyba niemożliwe. - Pan powiedział: "CIA". Przydymione szkło kopuły nad miastem, wraz z gęstymi żaluzjami w oknie, odbijało dziwne światło, tworząc nieruchome cienie na twarzy generała. Atmosfera gabinetu wydawała się senna, jakby nie do końca realna.
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
- Owszem. Choć na pewno przeszła pani szkolenie w marines. Zawsze dbacie o dobre "przykrycie", ale pułkownikiem pani nie jest, prawda? - Nie rozumiem, o czym pan mówi, panie generale. Baryła westchnął ciężko, potem wydął swoje olbrzymie wargi. - Powiedziałem, że pani jest agentem CIA. Pani szefem jest Terry Robinson, zajmuje pani trzynastą celę szóstego wydziału w bunkrze Langley, oprócz ojca, pana Andrzejewskiego, uczono panią intensywnie języka polskiego przez ponad rok w ośrodku kryptograficznym w Detroit, miała pani sześciu nauczycieli, w tym dwóch Polaków: panią Wróblewską i pana Martyniaka... Mam wymieniać dalej? Przygryzła wargi. - Popełniła pani szereg przestępstw federalnych kontynuował generał. - Polizała pani trawę w Parku Narodowym bunkra Detroit. Zresztą... Też mi park - wzruszył ramionami, dywagując - dziesięć metrów na dziesięć. I w dodatku dala się pani sfotografować. Mniejsza z tym. Kochała się pani nielegalnie, trochę handlowała maryśką wśród kolegów. Sprawa sądowa była już w toku, ale zwerbowali panią do tej misji. I jakoś się udało, prawda? - Chcę się skontaktować z konsulem Stanów Zjednoczonych Ameryki Pomocnej! - powiedziała trochę za szybko. Pokazała, że udało się ją zdenerwować. Baryła ryknął śmiechem. Monstrualny brzuch zaczął mu się trząść, ale krawiec, który szył generalski mundur, teraz właśnie . uzyskał dowód, że jest fachowcem najwyższej klasy. Żaden z guzików nie odpadł, choć zakrawało to na cud. - Ależ proszę... Zdziwi się pani, ale mamy we Wrocławiu nawet waszego konsula. Honorowego. On nawet raz na pół roku otrzymuje jakąś pocztę. Nic nie łączy naszych narodów od czasów Bomby Szen, ale my mamy nawet konsula. Chyba do pokazywania w zoo, ale jest. Jest! Proszę. - Wykonał gest dobrego gospodarza. - Mam go wezwać? Oddychała trochę za szybko. Wagner wyczuł, że zaczęła się bać. -1 co niby moglibyście mi zrobić? - kpił Baryła. Spuścić na łeb bombę atomową? Mam wrażenie, że bez elektryczności będzie to dla was dość kłopotliwe. A może armia USA uderzy na Wrocław? Hmmm, macie aż tyle żaglowców, żeby przewieźć wojsko przez ocean? - Pochylił się nad lśniącym blatem. - No, proszę mi nareszcie powiedzieć, czy konsul ma być obecny, jak będę rozrywał panią końmi na Rynku czy nie? Była zesrana ze strachu. Zacisnęła dłonie na poręczach fotela. Zorg też to zauważył, zastrzygł uszami. I tak jak Wagner zauważył coś jeszcze. - Pani się zastanawia, jak mnie zabić - mruknął Baryła. On również był dobrym obserwatorem. Otworzył ogromną szufladę biurka i wypuścił na blat dwa perskie koty. Zaczęły się przeciągać na śliskiej powierzchni. - Myśli pani o dwóch rozwiązaniach. Albo
MARZEC 2001
wypuści pani grzechotnika z torby... Ale to głupi pomysł. Te koty załatwią go w ciągu kilku sekund. Albo użyje pani swojego malutkiego, szybkostrzelnego pistoletu. Niewykrywal-nego przy naszych rewizjach. Roześmiał się znowu. - To tylko Amerykanie mogli wymyślić. Skonstruować mikroskopijny pistolecik z pociskami, które wręcz patroszą człowieka. On jest tak mały, że ukryli go w... za przeproszeniem... - Zerknął odruchowo na jej opięte, czarne spodnie. - To tylko Amerykanie mogli wymyślić - powtórzył. - Pistolet ukryty w... - Chrząknął. -Właściwie niewykrywalny. Tyle tylko, że jeśli zechce pani wystrzelić, musi pani rozpiąć i zdjąć spodnie, ściągnąć majtki, wyjąć go i... Hmmm. W tym czasie pan porucznik zdąży sześćset razy zatopić swoje jadowe kły w pani szyi. Zorg zwrócił się do geparda - długo umiera człowiek ukąszony przez ciebie? - Dhhhhłughhho... Wagner wiedział, że gepard mówi prawdę. Jad był ustawiony na paraliżowanie przeciwnika. Unieruchamiał momentalnie. Zawarte w nim toksyny były jednak tylko efektem ubocznym i rozpuszczały się powoli we krwi wroga. Mutanci umierali nawet i po dwóch, trzech godzinach, dysząc z bólu. Ciągle sparaliżowani. - Sami daliście nam tę technologię.- kontynuował Baryła. -Kiedy wymyśliliście grzechotniki, to te mniej udane modele, czyli kotki, ptaszki, tygryski i gepardy, sprzedaliście mniej ważnym narodom. Jasne. Węża nie można tak łatwo wykryć w podczerwieni jak kota. Ale kiedy zabrakło elektryczności, okazało się, że wąż to kompletne nic w porównaniu z takim Biczem Bożym, jakim są nasze gepardy... - Skąd pan tyle wie, panie generale? - Usiłowała być racjonalna. - Ma pan agentów w USA? - A po co? - Pokiwał głową. - Nic nas nie łączy. Na papierze jesteśmy sojusznikami, ale sama pani wie... Za daleko, żeby się czymkolwiek interesować. - Więc kto? Arabowie? - Beduini, droga pani. Proszę nie mieszać tych dwóch nacji. - Oni szpieguj ą u nas? Po co? - Mają jakieś przemytnicze interesy. - Wzruszył ramionami. - A ja mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby kupić u nich to, co chcę mieć. - Zaczął głaskać jednego z persów na biurku. Kot wyprężył grzbiet i zaczął mruczeć. - Paręset lat temu byłbym chyba najlepszym klientem w każdym supermarkecie, bo zawsze mnie stać na wszystko, o czym tylko marzę. - Arabowie... Znaczy Beduini wyszpiegowali wszystko na temat mojej misji? Baryła tylko machnął ręką. - "Wszystko"... - Prychnął jak kot, którego głaskał. Pani sama nie wie wszystkiego o swojej misji. A nikt na świecie nie pozna wszystkich tajemnic bunkra Langley. To zresztą zupełnie niepotrzebne. - Czego więc dotyczy nasza rozmowa?
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
- Otóż chcę, żeby mi pani wyśpiewała ładnie to, co pani wie. - Proszę na to nie liczyć, generale! Powiedziała to trochę zbyt szybko. Nikomu z obecnych w gabinecie nie umknął fakt, że znowu zacisnęła dłonie na poręczach fotela. - Pani Andrzejewska... - uśmiechnął się Baryła proszę się z łaski swojej nie wygłupiać. Powie pani. - Bo jak nie, to... rozerwie mnie pan końmi na Rynku? A może wbicie na pal? Obcięcie piersi? Była twarda, ale nie do końca. Chyba zbyt plastycznie wyobraziła sobie to, o czym mówiła. Spociła się momentalnie. - Pani Andrzejewska. - Baryła z dobrotliwym wyrazem twarzy napełnił jej kieliszek wódką. - Niech pani nie opowiada głupot. Od razu na pal! Albo piersi obciąć... - Wzruszył ramionami. - Tak robicie w Ameryce? Tu jest na szczęście Polska. Dogadamy się po dobroci, przy wódeczce. - Nigdy się nie dogadamy! - Och, doprawdy? A dziesięć kontenerów, które miała pani zniszczyć? Co? Pryszcz? - Skąd pan o tym wie??? - Zerwała się z fotela. Zabrakło jej oddechu. Najprawdopodobniej o tym, oprócz niej, mógł wiedzieć tylko prezydent USA. Baryła uśmiechnął się ciepło. - Tak, tak... Pan prezydent USA, Jose Torres de Fuengirola też ma swoje słabości. On lubi chłopczyków, a w tym specjalizują się Beduini... Zapomniała pani? Lawrence of Arabia? Ale oczywiście tylko kpię. - Generał wychylił swój kieliszek i wykonał zapraszający gest, żeby zrobiła to samo. - Prezydent to dla mnie trochę za wysoko. Po co zresztą? Ja kupuję informacje dużo bardziej precyzyjne, ale z niższego szczebla i w związku z tym znacznie tańsze. - Co pan wie o mojej misji? - podskoczyła Murzynka. - Pani Andrzejewska, powiem pani nawet to, o czym pani nie ma zielonego pojęcia, bo nikt pani nie uświadomił. A w zamian proszę tylko o jedną rzecz. O datę. - Nigdy! - Hę, hę... Jak mówiłem, tu Polska. Dogadamy się przy wódeczce. - Ponownie napełnił kieliszki. - Nigdy w życiu, gnoju jeden!!! - Hę, hę... Mam tu jednego takiego mutanta, co go Wagner złapał zeszłego roku. On ma szczególny talent. Taki, który pozwala się obyć bez wbijania na pal. Piersi też może sobie pani zachować na własność. Nic mi po nich. - Nie wolno używać mutantów. - To spuśćcie mi za to na łeb bombę atomową zakpił, pochylając się nad biurkiem. - Co? Nie uda się? - Panie generale... - Milcz i słuchaj. To był kijek - wysapał Baryła. Teraz marchewka. Znowu nalał wódki. Wypił, zakąsił konserwowym ogórkiem i otarł usta.
- Słuchaj, Zuzia. Nie proponuję ci nic do jedzenia, bo i tak wiem, że z najwyższym trudem kontrolujesz zwieracz odbytu. Ale uraczę cię paroma informacjami, o których nie masz pojęcia. Twój prezydent, pan Jose Torres Wielbiciel Chłopaczków de Fuengirola, wie o czymś, o czym nie wie nikt inny. Może poza paroma inżynierkami w Cheyenne Mountain, z których jeden był bardzo zadłużony u Beduinów, bo "nadużywał". Ale to drobiazg... Było tak. Sprawiliście Chińczykom krwawą łaźnię pod Pekinem podczas ostatniej wojny, a oni spuścili za to nam wszystkim na główki Bombę Szen. I na świecie skończyła się elektryczność. Trzaskprask i po krzyku. Pochodnia stała się jednym ze źródeł światła w bunkrach, bo żarówki odeszły w niepamięć. Ale... Jak się po latach okazało, nie byliście tacy znów głupi, wy Amerykanie. Skądś wiedzieliście, że oni, Chińczycy, mająszeny. I że może wam się nie udać wywalić ich z gry za szybko. Ktoś z waszych domyślił się nawet, że możecie przesiać całą cywilizację, sprowadzając jądo epoki maszyny parowej. Ale mieliście na to radę. Wiedzieliście, co zrobić, jak się nie uda z Chińczykami. - O czym pan mówi? - O projekcie Queens, - O czym? - O "Queens Project". O maszynie czasu. - Jezu... - Murzynka potrząsnęła głową. - Chyba śnię. - Nie wiem, czy pani śni. - Baryła wyjął papierosa z drewnianej szkatułki na biurku. Zapalił go prześlicznej roboty rosyjską, benzynową zapalniczką. - Wasi inżynierowie myśleli tak: jeśli się nie uda wygrać z Chińczykami i oni rozpylą szeny w atmosferze, to na całym świecie zniknie elektryczność. Izolatory zamienią się w przewodniki i... i koniec naszej kochanej cywilizacji. Koniec globalizacji, zabijania na odległość, indoktrynacji totalnej... Koniec giełd i telefonów. Nawet taka przeciętna Amerykanka nie będzie mogła sobie kupić w sklepie głupiego wibratora. I co? Wymyślili zabezpieczenie ostateczne. Wymyślili maszynę czasu. - Pan bredzi, generale. - A jeśli nie? Posłuchaj mnie, Zuzia, do końca. Było tak. Macie maszynę czasu. Ale co z tego? Jeśli żółtki wypuszczą szeny, to maszyna będzie bezużyteczna. Więc co zrobić? Ano... Wysłać jaw kosmos. No, ale co z tego kosmosu? Szeny co prawda jej nie uszkodzą, ale jak wysłać sygnał, że ma zacząć działać, skoro nie będzie już elektryczności? I tu, moja droga, ujawnia się cały geniusz amerykańskich inżynierów. Nie można użyć maszyny na Ziemi? Trzeba wysłać w kosmos. Nie można z Ziemi zawiadomić jej, że ma zacząć działać? Nie ma Sprawy... Musi zacząć działać sama z siebie. Ale jeśli wygramy, to po co ma działać? Jak to rozstrzygnąć? Bardzo proste. Maszyna została wysłana w okolice Saturna. Miała wrócić po kilkudziesięciu latach i cofnąć całą planetę w czasie. O paręset, parę tysięcy lat. Cywilizacja zyska jeszcze jedną szansę. Tylko co to daje autorom projektu? A jak historia się
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
powtórzy? Znowu dojdzie do wojny, żółtki znowu wypuszczą szeny i pętla czasu się zamknie. Po co? Najlepszym rozwiązaniem byłoby cofnąć się w czasie, ale w taki sposób, żeby kilka osób zachowało przynajmniej część wiedzy o tym, co ma nastąpić w przyszłości. Żeby przeniosło się w czasie najlepiej z jakąś cząstką nowoczesnej technologii. Jak to zrobić? Bardzo prosto. Amerykańscy inżynierowie są genialni. Wygląda to tak: po kilkudziesięciu latach maszyna czasu wraca z orbity Saturna, cofa całą Ziemię w czasie. Do tego jednak trzeba tak gigantycznych źródeł energii, że nikt ich nie jest w stanie zbudować. Ziemia zostaje więc "zawrócona" na czas zaledwie nanosekundy. Cofnie się wszystko do roku, powiedzmy, tysięcznego i błyskawicznie powróci do naszych czasów. Mówimy o nanosekundzie! Jaki z tego jednak zysk? To również proste. Ci wszyscy ludzie, którzy będą przebywać w zasięgu działania emiterów Voughta pozostaną w tych czasach, do których zostaną cofnięci. Ludzie i urządzenia. Hipotetycznie więc rozważając, sytuacja będzie wyglądać tak: obojętnie, wygramy czy przegramy, maszyna czasu wróci ze swojej orbity i cofnie całą Ziemię o kilkaset lat. Jeśli wygramy, to po nanosekundzie wrócimy nietknięci do naszych czasów. Nikt niczego nie zauważy. Jeśli jednak przegramy... Wtedy pewni ściśle wyselekcjonowani ludzie, ściśle wyselekcjonowane urządzenia, znajdą się w zasięgu działania emiterów Voughta. L.. i pozostaną na przykład w roku tysiąc osiemsetnym. Nie wiem dokładnie, bo to działa losowo, zbyt krótki czas namierzania. Ale proszę sobie wyobrazić. Pan prezydent USA, z rodziną, ze sztabem, z paroma setkami wojska, z całą naszą cholerną wiedzą, z odpornością na klasyczne choroby, z karabinami maszynowymi, superannatami, z komputerami, encyklopediami, współczesną chemią i maszyną parową, pojawia się nagle w roku tysiąc osiemsetnym. W dobie Napoleona Bonaparte... Jak długo będzie zdobywał władzę nad światem? Rok? Czy wystarczą mu trzy dni? I historia się odmieni. Można zrobić, co się komu żywnie podoba... - Z tego, co pan mówi... te emitery... muszą być na Ziemi. Jak oprą się działaniu szenów? - No i widzisz, Zuzia... - Baryła uśmiechnął się lekko. - Już mi wierzysz. - Zaciągnął się dymem z papierosa. - To bardzo proste. Emitery zawczasu zatopiono w szkle. Szeny nie mają do nich dostępu. Jeżeli maszyna czasu zacznie działać, uruchomi je automatycznie w czasach, kiedy nikt nawet nie myślał jeszcze o szenaeh. Być może w momencie, kiedy rodził się Jezus Chrystus? Może trochę wcześniej? Może później? Tam jednak szenów nie będzie. I wszystko gra. Trzeba tylko znaleźć się w pobliżu emiterów w chwili, kiedy sonda z Saturna wejdzie na orbitę Ziemi. Kto będzie w zasięgu emitera w momencie realizacji Projektu Queens, zatrzyma się w czasach sprzed paruset czy paru tysięcy lat... I może sobie zmieniać historię do woli, dysponując całą naszą wiedzą.
MARZEC 2001
- Zaraz... Co komu przyjdzie z urządzeń, które są już zepsute w naszych czasach? - Oj, Zuzia... Jeśli ktoś zadbał o maszynę czasu na orbicie, to zadbał i o urządzenia. W Cheyenne Moutain macie kilka tysięcy zatopionych w szkle kontenerów. Z komputerami sprzed stu lat, z nowoczesną elektroniką. Szeny nie miały do nich dostępu. - Aaaa... - Murzynka wzięła swój kieliszek i przełknęła wódkę, która pewnie zdążyła się już zrobić ciepła. - A jaki pan ma w tym interes? - No widzisz... - Wziął ociekający zalewą ogórek, wypił wódkę i zakąsił. - Wy macie kilka tysięcy kontenerów. Ja mam jeden, sprowadziłem sobie z Berlina, ale mi ten jeden wystarczy. Bo to z powodu waszej gigantomanii. - Co? - Wystarczyłoby kilkuset ludzi i nasza wiedza w czasach Napoleona Bonaparte, żeby zmienić bieg czasu. Ale wy chcieliście mieć wszystko. Przede wszystkim wojsko. I... umieściliście kontenery w waszych bazach i... niestety umieściliście tam również emitery Voughta. - Te dziesięć zasobników, które mam zniszczyć?... - Tak. To emitery Voughta z waszej starej bazy we Włoszech. Kazałem Beduinom sprowadzić tutaj... - Boże. Nie sądziłam, że prezydent wyśle mnie na misję niemożliwą do spełnienia. - A tak. - Baryła uśmiechnął się radośnie. - Bo widzisz, Zuzia... Wasz prezydent to dla mnie naprawdę trochę za wysoko. Lubi chłopczyków, ale nawet Beduini nie mogli zdobyć informacji, którą ma tylko on. On jeden... na całym świecie. - Jakiej informacji? - Widzisz, śliczna Czekoladko, prawdziwy problem miałem tylko jeden. Zdobyłem kontener, kazałem sprowadzić emitery Voughta, ale... nie miałem i nie mam dalej pojęcia, kiedy odpali maszyna czasu. Nikt tego nie wie, oprócz twojego prezydenta. Więc sam, przez moich kochanych Beduinów, poinformowałem go, że mam kontener i emitery. Chciałem, żeby spanikował, żeby wysłał kogoś takiego jak ty z misją zniszczenia zasobników, z pasem wypchanym amerykańskim złotem, z grzechotnikiem w torbie i pistoletem ukrytym w "hmmm". Postanowiłem sobie, że od ciebie dowiem się, kiedy ruszy Projekt Oueens. - Jest pan naiwny, panie generale. - Och, doprawdy? - A tak! Sądzi pan, że poinformowali mnie o dacie? Oni w ogóle nie powiedzieli mi o Projekcie Oueens! Wszystko usłyszałam od pana! Baryła wykonał odżegnujący gest. - Nie jestem naiwny, Czekoladka. Twój prezydent też raczej głupi nie jest. Nie powiedzieli ci nic... westchnął - poza datą odpalenia. -Pan kpi? -Nie, kotek. Otrzymałaś swoją misję, dość łatwą do spełnienia, bo przecież wystarczy stłuc szkło na którymkolwiek z zasobników i będzie po całym moim planie. Niczego ci nie powiedzieli. Poza jedną rzeczą. Powiedzieli ci... DO KIEDY masz zakończyć misję.
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
Prawda? Powiedzieli ci, że jak to zrobisz po pewnej określonej dacie, to sprawa nieaktualna, więc masz się spieszyć. Pewnie, bo po tej dacie musi już być nieaktualna, wtedy po prostu znikniesz, moja śliczna Murzyneczko Bambo. - Baryła nachylił się nad stołem. - A ja chcę wiedzieć, jaka to data - wysapał. Zagryzła wargi. Wszyscy w gabinecie wiedzieli, że generał ją trafił. Zszokowany Wagner, niezbyt przejęty sprawą Zorg - obaj wiedzieli, że tamten ją ma. Że pani pułkownik zna datę. I zaraz wyśpiewa, tak czy inaczej. - Gówno się ode mnie dowiecie! - Murzynka szarpnęła się w nagłym paroksyzmie, sięgając do torby z grzechotnikiem. Koty na biurku nastroszyły futro, Zorg wstał nagle z wzorzystego dywanu i wyszczerzył swoje jadowe zęby, Wagner dotknął rękojeści sztyletu, który miał ukryty w rękawie. - Jestem Amerykanką i nic wam nie powiem. Choćbyście mnie wbili na pal! Baryła uśmiechnął się dobrotliwie. - To tylko kijek - powtórzył swoje poprzednie zdanie. - A teraz marchewka, kochana pół-Polko, siostro moja. - Otworzył szufladę i wyjął z niej plik pożółkłych kartek. - To jest spis zawartości kontenera, który sprowadziłem z Berlina. - Jego gruby paluch przesuwał się po kolejnych pozycjach listy, - O proszę... Komputer medyczny wraz z wyposażeniem. Śliczna technologia z zeszłego wieku. No i co, Zuzia? Jak tylko znajdziemy się w czasach bez szenów, to od razu będziemy cię mogli wyleczyć. Zamiast szóstej klasy czystości, po pięciu minutach będziesz mieć pierwszą. I możesz sobie urodzić pięknego dzieciaczka. Śliczną mini-Czekoladę. - Nie. Unieczynnili mi jajniki. Jednym zastrzykiem. - Nie wkurzaj mnie, Zuzia. Naprawimy to w pięć minut, w czasach, kiedy nie będzie szenów i ten cały wasz szajs zacznie znowu działać. - Wskazał na kartki opisujące zawartość kontenera. - Zastanów się... Będziesz miała dziecko. Dwie, trzy sztuki, nawet dziesięć, jak wytrzymasz. Będziesz żyć wśród drzew. W świecie bez zmian klimatycznych, bez mutantów, bogata, zdrowa, władna... Pomyśl, Zuzia. Będziesz prawdziwym pułkownikiem wśród naszych ludzi. Będziesz współuczestniczyć w zdobyciu władzy nad światem. No i te dzieci... Wiesz, jak to jest, gdy kobieta karmi szkraba piersią? Nie wiesz - kusił - ale wyobrażałaś sobie to wielokrotnie, nie mogąc zasnąć w swojej celi w Langley, prawda? Wagner coś by ci o tym mógł powiedzieć, ale on mężczyzna, nie rozumie kobiet. Spytaj więc jego żonę. Spytaj ją, czy to fajne uczucie odprowadzać bachora do przedszkola. Czy ślicznie jest robić grilla w ogrodzie? Czy lepiej jest być bogatą, władną i bezpieczną, czy też może lepiej umieć jedynie rozkładać i składać karabin maszynowy z zawiązanymi oczami? W te i we wte... Pomyśl o tym, Zuzia. Zastanów się. I pomyśl jeszcze, co ci dały te twoje kochane Stany. Wykastrowali cię, a teraz, jak uruchomią maszynę czasu, po prostu znikniesz. Nie będzie wojny, nie będzie szenów, nie będzie ciebie, moja piękna Sue Kristy-Anderson. Po prostu nie
pojawisz się na świecie. A stąd znikniesz. Jak zresztą cały nasz świat. Baryła pstryknął palcami. Adiutant rozsunął część ściany, ukazując klatkę z dwoma mutantami. - Wybieraj, kochanie - szepnął. - Albo oni - wskazał na zdeformowane twarze swoich speców od przesłuchań - albo ja. I bogactwo, władza, duży brzuszek w ciąży, kochający mąż, jedzenie, o jakim nie miałaś dotąd pojęcia, pierwsza klasa czystości, drzewa wokół, wspaniały klimat... Myśl, kotek. Myśl! Murzynka zaczęła płakać. Wagner odwrócił wzrok. Baryła przeciwnie, przyglądał się kobiecie z fascynacją. - Muszę do ubikacji - szepnęła. - Sikaj na fotel... Na razie cię nie wypuszczę. -Ale j a muszę! - Nic z tego, zanim nie powiesz. - Boże... - No i jak? - Napełnił kieliszek i postawił przed nią tackę z rosyjskim kawiorem i kanapkami. - Wydumałaś już? Zaczęła beczeć na cały glos. Łzy kapały jej po brodzie. Baryła zaczął wykładać przed nią zdjęcia swoich dzieci. Kładł jedno po drugim, podsuwał pod oczy. - Siedemnastego października! - wrzasnęła nagle Murzynka. - Siedemnastego października!!! - zawyła tak, że można było zacząć się obawiać o całość jej strun głosowych. Baryła zaczął się śmiać. -Siedemnastego października... - powtórzył. - Wasi inżynierowie mają przynajmniej poczucie humoru. Zerknął na mutantów, czy kobieta powiedziała prawdę. Obaj skinęli głowami. Baryła kiwnął na adiutanta. - Zastrzel ich. - Wskazał mutantów w klatce. - Nie będą nam już potrzebni. Potem zwrócił się do Wagnera. - Zaopiekuj się Zuzią - rozkazał, ziewając. Wszystko pod nos, ona jedzie z nami. Zadbaj, ozłoć i zaprowadź do ubikacji. Szesnastego października zbiórka na Placu Grunwaldzkim. Chcę widzieć cały twój oddział, żonę, dziecko i co tam chcesz zabrać w podróż przez millenia... Panowie - spojrzał na Wagnera i Zor-ga - to wszystko na dzisiaj: Żegnam. Wyszli na miękkich nogach, słysząc dwa strzały pistoletowe z półautomatycznej broni adiutanta Baryły. *** Szesnastego października wszystko było gotowe. Cały oddział najemników, ludzie, gepardy, ptaki, koty i tygrysy siedziały grzecznie w transporterach ustawionych na Placu Grunwaldzkim. W promieniu działania emiterów Voughta stało jeszcze sześćdziesiąt ciężarówek Baryły. Ania Wagner rozmawiała z Sue, ale widać było, że jest zdenerwowana. Miała na sobie kusą podkoszulkę, szorty i plecak, w którym wycięła dziury tak, żeby trzymane tam dziecko mogło wypuścić nogi. Na szyi zawiesiła pistolet maszynowy. Twarz
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
pomalowana w pustynne barwy ochronne nosiła także ślady starannego makijażu - rzęsy, brwi, róż na policzkach, szminka, błyszczyk. Była przygotowana na każdą okazję: na pustynną wojnę i na bal u króla Nabuchodonozora jednocześnie. Ich służąca jednak wyglądała jeszcze lepiej. Miała dwa plecaki -jeden zwieszony z tyłu, jeden z przodu. Ale sądząc po tym, jak lekko się poruszała, w plecakach były wyłącznie ciuchy Anki. Służąca miała na ramionach dwa karabiny Hecklera&Kocha, a w kaburze na udzie czterdziestkę piątkę Smith&Wessona. Miała też sztylet, nóż saperski, łopatkę, wielki korkowy hełm i czarczaf pomalowany w barwy ochronne. Cała rodzina wyglądała jak stado idiotów. Z tym, że inni nie byli lepsi. Martha miała ze sobą gramofon na korbkę z wielką tubą, a Doł-gorukow swoje trzy arabskie kochanki utknięte w luku towarowym opancerzonego transportera. Baryła jednak nie zwracał na to uwagi. Podszedł na swoich krótkich nóżkach uprzejmie, z wrodzoną kurtuazją, salutując Ance. - Andrzejku - zagaił, patrząc tak, że każdy, kto znał to spojrzenie prawie mdlał ze strachu. - Wiesz, dlaczego właśnie ciebie wybrałem na wyprawę? Ponieważ jesteś najbardziej sumiennym oficerem Twierdzy Wrocław. Nie zawiedź mnie, gnoju! Bo wiesz... Wagner zasalutował służbiście. A chwilę później rozdarł się, prawie niszcząc swoje struny głosowe: - Iwan! Heini! Zorg! Chwyćcie żołnierzy za pyski i trzymajcie mocno!!! Żeby mi tu nawet nikt okiem nie mrugnął nieregulaminowo... Porucznicy zaczęli wrzeszczeć na swoich. Wojsko Polskie, starannie wyselekcjonowana kompania, złożona z ludzi o słowiańskim wyglądzie, a więc sami blondyni i blondynki z niebieskimi oczami, wystraszyło się najemników już na samym wstępie. Oni naprawdę do tej pory znali jedynie służbę na wartach honorowych... Chłopaki i dziewczyny o pszennych włosach kulili się ze strachu na sam widok Wagnera, a Zorg doprowadzał ich do amoku. Porucznik, wpieniony jak szlag, bo zdążył już zarobić dwa kopy w zad od majora, krążył między żołnierzami, szukając tylko okazji do przeczołgania kogoś po placu, tam i z powrotem, sześćset razy. Sierżanci już po kwadransie mieli pianę na ustach od ciągłego krzyku. Kaprale modlili się, żeby dotrwać jutra. Żołnierze żegnali się z życiem. Zwierzęta usiłowały zniknąć jakoś w ciemnych wnętrzach swoich transporterów. Heini biegał z odbezpieczonym parabellum w ręce. Iwan przechadzał się ze swoim skórzanym batem... Obydwaj opieprzam przez Wagnera przy każdej okazji i przez to coraz bardziej groźni. Kompanii honorowej wydawało się, że właśnie nastąpił dzień sądu ostatecznego. Baryła dobrodusznie pocieszał strapionych żołnierzy, potem podszedł do Wagnera. - Ładnie ich tresujesz. - Uśmiechnął się szeroko. Podoba mi się twój styl pracy... Zerknął na ostatnie promienie słońca błyszczące w szkle fullerowskiej kopuły kryjącej miasto. Jego adiutant rozłożył na gąsienicy najbliższego transportera
MARZEC 2001
ręcznie haftowaną serwetkę. Postawił dwa kryształowe kieliszki i napełnił je trunkiem z owiniętej nieskazitelnie białą szmatką butelki. Óbpk postawił małe talerzyki z papryką, peklowaną cebulą, marynowanymi grzybkami i malutki kociołek z parówkami. - Na zdrowie! - Baryła wychylił pierwszy swój kieliszek. -No, pij, Andrzejku. Nie stresuj się już tak, bo dostaniesz impotencji i nie zrobisz drugiego dziecka swojej ślicznej żonie. Wagner wypił swoją porcję, zagryzł grzybkiem. Świetne rydze, szlag, tylko generała było stać na coś takiego. Baryła skinął na adiutanta, który podskoczył z butelką. - No i jak? - Zerknął na zegarek. - Niedługo ruszamy. - Ciekawe, gdzie? - Hm... Tego nie wiedzą nawet Amerykanie. Generał wypił drugi kieliszek i wziął nabitą przez adiutanta na widelec parówkę. Wagner również. Potrzeba tak kolosalnej energii, żeby cofnąć całą Ziemię w czasie, że to musi trwać bardzo krótko i emitery nie będą w stanie zestroić się w przeciągu nanosekundy. Zatrzymamy się w czasie wybranym zupełnie przypadkowo. - Juliusz Cezar? Dinozaury? Czasy Pana Jana? - To byłaby najgorsza możliwość. - Baryła, wbrew swojemu wyglądowi, był naprawdę cholernie inteligentny. - Ale na szczęście wojny to, wbrew pozorom, tylko ułamek czasu, przez który istniała ludzkość. - Pozostaje jeszcze dżuma, faszyzm, krach klimatyczny... - Spokojnie, Andrzejku... Na wszystkie choroby jesteśmy uodpornieni. A jak wylądujemy tu w roku 1942, to nawet hitlerowcy będą chcieli z nami handlować, żeby się dowiedzieć, jak działa nasza technologia. Oddadzą nam duszę, żeby tylko odkryć, co to jest nowoczesna chemia. - Albo oddadzą nam duszę albo wpakują do Ausehwitz. - Nie panikuj, Andrzejku. Ja mam w kontenerze pas indukcyjny i dematerializator. Jak się pojawi prąd elektryczny, to te wszystkie amerykańskie zabawki zaczną znowu działać. I pan Hitler, który zbudował mi gabinet w Urzędzie, będzie mógł mi tyłek polizać. Wagner wychylił następny kieliszek. Znów zagryzł rydzem w pikantnej polewie. - A jak wylądujemy w czasach dinozaurów? - Trudno. Wtedy zbudujemy ludzkość od nowa. - A jak w czasie wojen husyckich? Baryła tylko pokiwał głową. - To tych śmiesznych rycerzy rozsieczemy ogniem karabinów maszynowych. - Na jak długo wystarczy nam amunicji? - Andrzejku... - Baryła ponownie kazał napełnić kieliszki. -A jak myślisz? Co ja mam na tych ciężarówkach?. Proch strzelniczy? Nie! Ja tam mam
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
wyposażenie do produkcji potrzebnych nam rzeczy w każdych warunkach. W każdych czasach. Ja się długo przygotowywałem do tej misji. - No ładnie. - Wagner pierwszy sięgnął po kieliszek. - Jak wylądujemy w epoce, kiedy była już elektronika, to z sześćdziesięciu ciężarówek przyda nam się ta jedna... Zawierająca amerykański kontener ze sprzętem. - Mylisz się, chłopcze. - Baryła również wypił swoją wódkę. - Nie doceniasz mnie, Andrzej. Wtedy zastosujemy "plan B". - Co zastosujemy? - Pozwól mi potrzymać cię jeszcze trochę w niepewności. A na razie trzymaj swoich ludzi w pogotowiu. - Baryła zerknął na zegarek i ruszył w stronę sztabowego transportera. - Możemy wybrać się w podróż w każdej chwili, jeśli Zuzia nie nałgała. Wagner wzruszył ramionami. Opieprzył swoich oficerów. Ci opieprzyli swoich ludzi i zwierzęta. Potem trwali oparci w kucki o gąsienice, paląc papierosy i waląc ukradkiem wódę. Czas dłużył się niemiłosiernie. Wokół było ciemno... *** Wokół było ciemno. Jeśli nawet ktoś zauważył błysk, który wywołała maszyna czasu, umieszczona przez Amerykanów na orbicie planety, to nie zdążył zareagować. Nanosekunda to o wiele za mało na jakąkolwiek reakcję. Wagner ocknął się z krzykiem, bo coś dziwnego leciało' mu na twarz. A gdzie kopuła Fullera??? Jezu... To śnieg! Śnieg z deszczem... chyba. Kiedyś o tym czytał. Kopuły nie było. Widział kilka domów, które pamiętał, ale większość innych... A poza tym... Poza tym widział latarnie z... Jezusie Chrystusie, Józefie i Maryjo... Latarnie z elektrycznym światłem! Gdzie wylądowali? Gdzie wylądowali? Plac Grunwaldzki wydawał się jakiś pusty. Jezus! Pewnie w 1945 roku, kiedy go przebudowywali na lotnisko. Boże! Nie! Zaraz, zaraz... W 1945 nie było elektrycznych latami, a wokół latały rosyjskie bombowce. Spokojnie. Faszyści nie mogli mieć sodowych świateł. - Wagner przeczytał przecież wszystkie książki do historii dostępne w miejskiej bibliotece. Spokojnie. Było tak strasznie zimno. Katastrofa nastąpiła w sekundę później. Śkoda Favorit, wiedział to dokładnie, bo z całą swoją sumiennością zapoznał się z wszystkimi historycznymi książkami w bibliotece, wpieprzyła się w jedną z ciężarówek Baryły. Ale huk. Z tyłu, w opancerzony transporter, rąbnęło srebrne volvo. A z boku, w kolejną ciężarówkę uderzył bus hyundaia i tam były najgorsze straty, bo pasażerowie nie mieli ani pasów, ani poduszek powietrznych. Wszystkim rozkrwawiło gęby. Nagłe pojawienie się, wręcz materializacja z nicości, transporterów i sześćdziesięciu ciężarówek na środku placu kompletnie zdezorientowało kierowców sprzed paruset lat. - Pas indukcyjny! - darł się Baryła ze swojego transportera. - Pas indukcyjny!!!
Wagner kazał rozbić szkło, którym oblano amerykański kontener. Najemnicy momentalnie siekierami rozwalili osłonę w drzazgi. Major szeleścił pożółkłymi kartkami opisującymi zawartość zasobnika. Kolejne auto wpieprzyło się w zużyty i wypalony emiter Voughta. To chyba fiat? Ktoś już pomstował na chodniku. Ktoś wzywał policję. - Jezu... Dołgorukow, verfluchte! Pas indukcyjny! Nach oben po lewej. Iwan dokonał cudu. Wcisnął się jakoś do zasobnika. Po sekundzie wyrzucił pas, który przecież widział po raz pierwszy w życiu. Najemnicy rozciągnęli go na jezdni. O Boże. W porządku. Ci tutaj przecież przesyłali energię elektryczną pod ziemią. Pas indukcyjny zaczął momentalnie ładować akumulatory amerykańskich zabawek w kontenerze. Baryła biegł w ich kierunku na swoich krótkich nóżkach. - Paralizatory, Wagner! Paralizatory! - Wyciągać paralizatory! - zawył major. - Mein Gott... a jak one wyglądają? - spytała Martha. Dołgorukow jednak był nieoceniony. Wyrzucał już miotacze z zasobnika. - Gdzie jesteśmy? - krzyczał Baryła. - Czy to dwudziesty wiek? Dziewiętnasty? Wagner podskoczył do najbliższego przechodnia. Wyszarpnął rewolwer z kabury i zastanawiał się, czy oddać strzał ostrzegawczy w powietrze. Broń parna mogła na nich nie robić wrażenia. Na przechodniu, starszym mężczyźnie w dziwnym płaszczu, zrobił jednak wrażenie Zorg, który oparł się przednimi łapami na jego ramionach. - Jaki dzień jest dzisiaj ? - D... D... Dwudziesty listopada - wyjąkał mężczyzna. '-Jakiego roku? - Dwa tysiące pierwszego - szepnął mężczyzna, chwiejąc się pod naciskiem Zorga. - To jakiś cyrk? Zaraz was policja ustawi, bo on powinien mieć kaganiec. - Dwudziesty pierwszy wiek! - krzyknął Wagner. Sam początek. - Ideahie trafili - mruknął Baryła. - Plan B. Plan B. Z boku podeszła goła czeska sygnalistka. Samym swoim widokiem doprowadziła przechodnia prawie do apopleksji. Ale... Miała już w ręku naładowany częściowo paralizator. Wymierzyła w chwiejącego się na chodniku mężczyznę i nacisnęła spust. Oczy faceta powędrowały do góry. Razem z Wagnerem Czeszka posadziła go na zmrożonym trawniku. Dziewczyna cała drżała i miała gęsią skórkę. Szczękała zębami. - Czo je to??? - patrzyła wokół przerażona. - Śnieg. Psia twoja mać! - krzyknął Wagner. Listopad. -Zdążył zerknąć na zegarek mężczyzny, którego chwilowo sparaliżowali. I na szczęście tamten miał zegarek klasyczny, na sprężyny, bo wskazań elektronicznego mógł Wagner nie pojąć. Szósta rano. Bosko. Niewielki ruch.
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
Rozległ się pisk opon. Ogromny, czerwony autobus walnął prosto w transporter Baryły. Kierowca otworzył drzwi i wściekły wypadł na zewnątrz. - Kto wam pozwolił tu stać bez świateł, pojeby!!!??? - zaczął krzyczeć. - Policja! Policja!!! Heini sparaliżował go ułamkiem mocy cudeńka, którego projektanci jeszcze się nie urodzili. Wokół jednak zbierali się już ludzie i zdziwieni patrzyli na pojazdy ze snu, na żołnierzy ubranych w burnusy i turbany, podczas kiedy wokół mżyło śniegiem i deszczem. Skądś z boku rozległ się dźwięk straszliwie głośnej syreny. Radiowóz policyjny. Dokładnie taki, jak na zdjęciach ze starych książek. Na szczęście Heini podskoczył z paralizatorem, zanim tamci zdążyli wysiąść. Amerykańskie zabawki sprawowały się świetnie. Po prawie stu latach bezczynności. Po awaryjnym ładowaniu nieużywanych od lat akumulatorów wojskowym pasem indukcyjnym. Po przeniesieniu w czasie... Ta technologia, która tak naprawdę miała się pojawić dopiero w przyszłości, teraz działała niezawodnie. Bo wokół nie było już szenów! Bosko! Martha wyładowała z zasobnika działo impulsowe i sylabizując, zawzięcie czytała instrukcję. Goła Czeszka sparaliżowała któregoś z przechodniów, zdarła z niego kurtkę i założyła na siebie. I tak przytupywała nogami. Szczęście, że byli odporni na wszystkie tutejsze choroby. Pokazywano ich palcami. Kilkunastu co najmniej przechodniów wyjęło z kieszeni coś, co Wagner zidentyfikował jako telefony komórkowe. Wolał się nie domyślać, gdzie dzwonili. - Rozśrodkowanie!!! - ryknął. - Rozśrodkować się! Paralizatoren. Najemnicy paraliżowali gapiów. Niektórzy grubo okutani ludzie zaczęli uciekać i dalej wykrzykiwali coś do swoich kieszonkowych telefonów. Boże! Przy ślą policję? Wojsko? Baryła ocenił sytuację dokładnie tak samo jak major. - Rozśrodkowanie! - wył. - Rozdać radiostacje z kontenera. Oficerowie prowadzą poszczególne grupy do swoich punktów koncentracji! Iwan, Heini i jakiś blondyn z kompanii honorowej łamali właśnie łakowe pieczęcie na kopertach z rozkazami dotyczącymi planu B. Przyjechały dwa nowe, potwornie głośne radiowozy i równie głośny ambulans, ale Martha załatwiła ich z działa impulsowego. Świetna broń na wyprawę w czasie. Nie wyrządzała żadnej krzywdy ludziom, nie niszczyła maszyn. Wagner drżał z zimna. Zerknął na swoją żonę w transporterze. Razem ze służącą wkładały na siebie wszystko, co ta druga miała w plecakach i usiłowały owinąć czymś dziecko. Korkowe hełmy w coraz większej ilości lądowały na jezdni. Ludzie usiłowali bagnetami przystosować swoje koce, robiąc coś w rodzaju poncho, żeby wspomogły ich burnusy i tropikalne mundury wzór 31. Zorg podskoczył do Wagnera meldując, że mają zdobyć plan miasta. Na szczęście major wiedział, jak to zrobić w tej epoce. Długie godziny spędzone w
MARZEC 2001
bibliotece właśnie zaczynały procentować. Podbiegł do najbliższego kiosku. - Poproszę o plan miasta - wyrecytował z pamięci, usiłując mówić jak najczystszą polszczyzną. Zaspana dziewczyna, która właśnie otwierała swój interes, jednak ledwie go zrozumiała. - Plan? Cztery pięćdziesiąt. - Ziewnęła. Rzucił jej złotą monetę ze wspaniałym wizerunkiem polskiego orła. - Reszty nie trzeba. - Co to, psiakrew, jest? - Dziewczyna patrzyła na nominał: sto tysięcy złotych polskich. - Co to za dowcipy? Wyjął z sakiewki garść złotych monet i rzucił na blat pokryty kolorowymi pismami. - Masz. Daj mi plan! - Niech pan zabiera te śmieszne żetony. Cztery pięćdziesiąt! Mogę dać panu tańszy, z dziewięćdziesiątego siódmego roku, za trzy sześćdziesiąt. Na szczęście major był przygotowany na każdą ewentualność. Wyjął z torby coś szczególnie cennego. Prawdziwą, świeżutką marchewkę. Jeszcze miała nawet zieloną nać. - Dam ci to za plan miasta - powiedział. - Jest prawdziwa! Powąchaj... Dziewczyna zerknęła na marchewkę. - Wariat! Wariat! - krzyknęła i zaczęła zamykać okienko kiosku. Wagner zdenerwował się i wyszarpnął z kabury rewolwer. Kolbą rozbił szybę i chwycił plik map przytrzymywany gumką na wystawie. Dziewczyna psiknęła mu czymś w twarz. O mało nie zwariował z bólu, zasłaniając się dłońmi. - Zorg! Straciłem oczy! Przejmujesz dowodzenie. - Spokojnie... - Baryła wkurzony przedłużającym się postojem podszedł z boku. - To pewnie gaz pieprzowy. Może iperyt? Nie wiem, jakich gazów bojowych ich cywile używali w aerozolu. Podniósł majora z ziemi i chlusnął mu na twarz wodą z manierki. - Idiotka! - warknął. - No co pan? - Dziewczyna wynurzyła się zza lady ciągle z malutkim miotaczem w ręku. - On mi szybę rozwalił! Policja! Baryła rzucił jej sztabę złota. - Policja... policja... - przedrzeźniał przerażoną kobietę. -A może od razu wezwij cały Układ Warszawski na pomoc. - No przecież go już nie ma. - Dziewczyna zerknęła na sztabkę. - No, właściwie... - Sprawdziła paznokciem sztancę. -NATO nie będę wzywać. Baryła popchnął majora w kierunku transporterów. Sam rozwinął zdobyty z takim poświęceniem plan miasta. - Charaszo... Rozśrodkowanie zgodnie z rozkazami zakomenderował. - Wagner? Widzisz już coś?
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
- Nic! - Ciepłe łzy spływały po rozognionych policzkach. -Załatwiła mnie, pinda! - Opanuj się i nie histeryzuj. - Generał oświetlał mapę tulejką z chemicznym światłem. Potem wrócił do kiosku i za drugą sztabkę złota kupił sobie elektryczną latarkę. Zaintrygowana dziewczyna nawet włożyła mu tam dwie baterie i pokazała, jak obsługiwać. Wyraz, delikatnie mówiąc, zdziwienia, jednak nie opuszczał jej twarzy. - Dobra. - Baryła najwyraźniej znalazł na planie to, czego szukał. - Chwyć ludzi za pyski i wykonuj rozkazy! - Zorg! - Wagner usiłował dojrzeć cokolwiek przez załzawione, piekące oczy. - Rozśrodkowuj! Szybciej! Jak ktoś pierdnie nieregulaminowo, to każ rozstrzeliwać na miejscu! Grupa błyskawicznie podzieliła się na cztery mniejsze oddziały. Każdy ruszył w przeciwną stronę. Wagner, niezbyt przytomny, na transporterze z żoną, dzieckiem i służącą, z liczną rodziną Baryły i "szturmowcami" z kompanii honorowej, przecierał załzawione oczy. Boże, jak wokół było pusto. - Ruszać! Kierowca panikował oślepiony coraz bardziej licznymi reflektorami samochodów jadących z naprzeciwka. Dostali uderzenie w bok. Makabryczny odgłos prasowanej blachy... Ktoś zaczął krzyczeć. Dwa kolejne radiowozy i ambulans. Martha strzelała z działa impulsowego ukryta za pancernymi płytami na dachu transportera. Ale tamci, o dziwo, nie odpowiadali ogniem. Ich transporter nie mógł zapalić reflektorów, bo ich po prostu nie miał. I po chwili znowu zderzyli się z jakimś pojazdem. Wizg gąsienic ślizgających się na brukowej kostce przy cofaniu, wrzaski kierowców, dzwonienie czegoś zupełnie nieprawdopodobnego, co sunęło po szynach w środku miasta... Kolej? Oświetlony elektrycznym światłem tramwaj? Co to było? Co to było??? O matko! Wagner liczył pojazdy ich grupy. Dwadzieścia transporterów i piętnaście ciężarówek przetasowało się fatalnie. O żadnym szyku nie mogło być mowy. Nikt ich nie szkolił do jazdy w nocy. Właśnie jedna z parowych ciężarówek zmasakrowała uliczną latarnię. Przechodnie telefonowali do różnych .służb, donosząc o wariatach w dziwnych pojazdach wygłupiających się w samym centrum miasta. - Panie generale. - Wagner zsunął się z włazu do centrum dowodzenia. - Nie damy rady! -Nie panikuj. - Wylądowaliśmy w czasach, gdzie jest elektronika. Powinniśmy się poddać. To jedyna szansa. Będziemy handlować naszą wiedzą i chemią, której oni nie znają. - Nie panikuj, Andrzejku. - Zaraz przyślą helikoptery! Malutkie, spalinowe czołgi z wielkimi armatami! Spuszczą nam na głowę bombę atomową! Baryła uśmiechnął się lekko. - Wykonuj rozkazy, Andrzej. Nazad na górę. Wagner wspiąt się po drabince i znowu wystawił głowę z włazu. Zerknął na czeską sygnalistkę w cudzej
kurtce, ale ta nie mogła mu się na nic przydać. Semafor w nocy był niezbyt widoczny, a dziewczyna, przygryzając język, studiowała instrukcję swojej nowej, amerykańskiej radiostacji. Nie bardzo wiedziała, jak się połączyć z pozostałymi grupami. Dotykała przełączników na chybił trafił. Poza szumem w głośniku niczego nie udało się jej uzyskać. Pieprzony plan B. Wjechali na Most Grunwaldzki. Jezu, jak wokół było pusto. Pusto i gęsto jednocześnie. Mniej budynków, ale więcej pojazdów. Żadnej kawiarni nie dałoby się tu na moście zainstalować. Teraz właściwie to był nawet za wąski. Sznury oślepiających reflektorami aut zajmowały wszystkie pasy jezdni. Przechodnie na poboczach pokazywali ich pojazdy palcami. Znowu wielu z nich gdzieś telefonowało - nikt z nich nigdy nie widział tutaj parowej lokomotywy na gąsienicach, wyposażonej w działo i parę karabinów maszynowych. Nikt nie widział prawie gołych ludzi w listopadzie. Nikt nie widział gepardów, tygrysów i kotów wystawiających głowy z włazów i mrużących oczy tak, żeby nie wpadał w nie śnieg. Wagner nie miał pojęcia, na co liczył Baryła. Jak zjeżdżali z mostu, Martha musiała unieszkodliwić cztery nowe radiowozy. Kiedy tym tutaj zabraknie cierpliwości? Kiedy zamiast policji pojawią się helikoptery i te ichnie malutkie, cholernie zabójcze, spalinowe czołgi z silnikami diesla, które sprawiały, że cała pancerna śmierć mogła być dwadzieścia razy mniejsza niż monstrualne, parowe transportery? Kiedy przyślą samoloty z bombami sterowanymi laserem? Za godzinę? Dwie? Oni przecież mieli ciągle prąd elektryczny. Mieli te swoje cholerne komputery, perfekcyjnie rozwiniętą sieć łączności. Szenów jeszcze nie było. Jezu... na co liczył Baryła? Sue Kristy-Anderson, ubrana w nocną koszulę, mundur, koc z dziurą na głowę i kombinezon przeciwchemiczny, wystawiła głowę przez właz. - Tam! - wskazała ręką. Skręcili pod Ministerstwo Przemytu. O szlag! To był ciągle jeszcze Urząd Wojewódzki i, co najśmieszniejsze, województwo jeszcze istniało. Żadnych stajni wokół nie było. Był za to ogromny, pusty na razie, parking, który pozwolił im wykonać nawet zwrot w prawo w jako takim szyku. Ale śmieszne. Baryła, który tu pracował, dzisiaj nie zostałby pewnie wpuszczony do swojego gabinetu. Wagner zignorował czerwone światło na jakimś takim dziwnym słupku po boku drogi, bo nie wiedział, co to oznacza. I zmiażdżyli malutkiego fiacika. Przejechali po nim, odbierając uderzenia kolejnych samochodów w pancerną burtę. Jezu... Ale jatka. Gąsienice miażdżyły lakierowaną blachę. I te pieprzone klaksony! Kolejne radiowozy. Martha dokonywała cudów zręczności, manewrując na dachu działem impulsowym. Spanikowała jednak tak, że wbiła sobie w gołe udo strzykawkę. Po chwili głowa zaczęła jej się chwiać i dziewczyna zaczęła walić po wszystkim, co się ruszało wokół. Boże, Boże, Boże... Nie mieli żadnych szans! Baryła to idiota!!!
MARZEC 2001
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
Przejechali pod Muzeum Narodowym. Minęli Górkę Wojewódzką, nie było jeszcze żadnych wind do podziemi - ktoś japo prostu rozkopał, otoczył płotem i zostawił... Potem Wagner kazał skręcić w lewo. Zatrzymali się na pustym parkingu przy jakiejś dziwnej budowli, która wyglądała jak stożek ze ściętym wierzchołkiem, odwróconym do góry nogami i wbitym w ziemię. - Gdzie z tymi tirami? - darł się cięć "Panoramy Racławickiej", jak głosiła plakietka na jego kurtce. - Tu nie wolno z ciężarówkami! Nawalona amfetaminą Martha strzeliła do niego z działa impulsowego. Sam szok elektryczny nie zrobił mu nic złego, ale przelecenie kilkunastu metrów i walnięcie plecami w betonową ścianę - zdecydowanie tak. Wagner ześliznął się po drabince do centrum dowodzenia, ale Baryły już tam nie było. Wyskoczył przez właz ewakuacyjny, gwizdnął na dwa tygrysy z plutonu pacyfikacyjnego, żeby mu towarzyszyły dla ochrony i pobiegł szukać generała. Za nim biegła czeska sygnalistka, plaskając o mokry bruk bosymi stopami i meldując, że nawiązała łączność z Heinim na Polance i Dołgorukowem na Biskupinie. Tylko białowłosa "gwardia honorowa" gdzieś się pogubiła, ale ich ciężarówki są na Moście Pomorskim, bo słyszała, jak policja mówi przez radio o piętnastu "nieoświetlonych tirach" stojących tam właśnie... Co to są tiry??? Rozwinął w biegu jedną z map, które zdobył z takim poświęceniem i przez łzy, które ciągle płynęły z powodu tego gazu pieprzowego czy iperytu, usiłował się zorientować w sytuacji. Nic z tego. Mapa była opisana w jakimś dziwnym języku polskim. Co to jest "Wzgórze Partyzantów"? Jacyś partyzanci zdobyli wzgórze w mieście? I ciągle się tam trzymają? To dlaczego ci tutaj nie przysłali swoich spalinowych czołgów i artylerii? Trzeba było zrównać górę z powierzchnią ziemi, a nie uwieczniać nazwy na mapie... Nie mógł zrozumieć. A może to jacyś pacyfiści? Na szczęście Baryła siedział na swoim rozkładanym, drewniano-płóciennym stołeczku tuż obok, przy jednej z wielkich ciężarówek. Jego gołe, owłosione obficie nogi drżały lekko (tropikalny mundur, wzór 31, przewidywał tylko szorty, a tu było zimno jak szlag), ale generał miał na sobie jeszcze koc przerobiony na poncho i niesamowicie żółtą, puchową kurtkę zerwaną chyba z jakiegoś przechodnia. - No co, Andrzejku? - zagaił kompletnie niezestresowany. -Dokończymy? - Wskazał na butelkę, którą adiutant trzymał na srebrnej tacy. - Powinniśmy się poddać, panie generale powiedział Wagner. -1 wynegocjować, ile się da, sprzedając im naszą wiedzę. - Nie panikuj, Andrzejku. - Panie generale... Zatrzymali naszych na Moście Pomorskim! Heini i Iwan zdołali się jakoś zakamuflować, ale po kwadransie ta ich "policja" znajdzie nasze maszyny! Baryła wystawił twarz na spadające z nieba płatki śniegu z deszczem.
MARZEC 2001
- Wiesz, że oni sądzą, że to poprawia cerę? - Śnieg? A jak opad radioaktywny weżre się w skórę? - Tu jeszcze nie ma opadu. - Panie generale! Musi pan podjąć decyzję! Baryła uśmiechnął się lekko. - Ale ja już podjąłem decyzję, Andrzejku. Zanim jeszcze wyruszyłem w podróż przez Wrota Czasu... Rzeczpospolita uber alles. Od morza do morza, jak nasi ojcowie kazali. - Co pan chce zrobić, generale? - Nie pieprz, Andrzej! - Baryła- skinął na adiutanta. Przecież wiesz, co chcę zrobić. Wagner skamieniał nagle. Wiedział. Dokładnie wiedział. Gdzieś, jakby poza nim, rozgrywały się oniryczne sceny. Baryła kazał dać Amerykance komputer medyczny. Kazał jej się oczyścić w ciągu pięciu minut, bo później... Baryła zawsze dotrzymywał słowa, jeśli nic go to nie kosztowało. Lubił dogadzać swoim ludziom, bo od tego wzrastało morale. A potem... po pięciu minutach pan generał Rzeczpospolitej Polskiej, Rafał Baryła, kazał swojemu adiutantowi odbezpieczyć spusty ogromnego zbiornika umieszczonego na najbliższej ciężarówce. - Ciągnij. Adiutant szarpnął za spusty. - Wypuść. Dwa kciuki przycisnęły odpowiednie guziki. Rozległ się straszliwy syk. Adiutant zaczął kichać, bo za dużo drobinek dostało mu się do nosa. - Boże! Boże... Boże"! - krzyknął Wagner. - Pan wypuścił szeny, panie generale! - A tak. - Właśnie pan zabił parę miliardów ludzi, panie generale! - Owszem. - Jezus!... Oni nie są na to przygotowani... - A my byliśmy przygotowani? - Jezuuuuu... Właśnie załatwił im pan elektryczność. A oni nie wyżywią paru miliardów ludzi z trójpolówki! To będzie masowe umieranie, .- A będzie, będzie... Ale nie w Rzeczpospolitej. Ja mam na tych ciężarówkach nową chemię i nowe rośliny. Ja wyżywię nawet i pięćdziesiąt procent Polaków. Tu jest ciągle niezepsuty klimat. Są naturalne rośliny. Co ty myślisz, Andrzej, że co? Że ja się sroce spod ogona urwałem??? Lądujemy po podróży w czasie w wieku elektroniki. I co? Zaraź nas namierzą i spacyfikują. Ale ja wypuściłem szeny! Nie miałem chińskiej bomby, za to przez trzy lata specjalna parowa sprężarka ładowała je do tego kontenera bezpośrednio z powietrza. Bez znaczenia, jak... One się rozprzestrzenia po całej atmosferze. I koniec z elektrycznością, z ich radiostacjami, radarami, samolotami, telefonami i spalinowymi czołgami! Koniec!!! Teraz my rulez, Andrzejku! Baryła uniósł się z płóciennego krzesełka i zrobił kilka kroków na swoich krótkich, iksowatych nóżkach.
AUTOBAHN NACH POZNAŃ
Wyglądał śmiesznie w mundurze wzór 31, kocu i żółtej, puchowej kurtce. - Jezus Maria... Dlaczego pan to zrobił? Pan zabił parę miliardów ludzi jednym pociągnięciem za dwa spusty tego kontenera! Oni sobie nie poradzą bez sztucznych nawozów! - Owszem. Zabiłem. - Baryła uśmiechnął się dobrodusznie. Rzeczpospolita liber alles. Rzeczpospolita rulez. Od morza do morza, kurwa jej mać! Panu Janowi się nie udało, bo miał za mało sprzętu, ale ja to zrobię!!! - A Amerykanie? - Nie chrzań. Wypuściłem szeny z dwóch powodów. Po pierwsze, bo mnie by tu namierzyli i spacyfikowali w tych dumowatych czasach. A teraz będą mieli inne problemy na głowie, niż szukanie po mieście nieoświetlonych pojazdów. A po drugie... Po drugie i najważniejsze... - Baryła wycelował w Wagnera swoim tłustym, porośniętym rzadkim włosem palcem Amerykanie też się przenieśli w czasie. A oni mają tysiące kontenerów ze Sprzętem w Cheyenne Mountain. Ja mam tylko jeden. Oni mają niesamowicie dobrze zorganizowane państwo, z jakimś cholernym potencjałem produkcyjnym. Ja mam malutkie, europejskie państewko. Ale... No i gówno im z tych tysięcy kontenerów! Ja przywiozłem szeny. Przywiozłem nowoczesne maszyny parowe, ekstrachemię, superlekarstwa i nasiona, o jakich im się tu nie śniło. Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. Zobaczymy, czy Amerykanie zdołają zbudować tysiące żaglowców, żeby przewieźć wojsko przez ocean, zanim Rzeczpospolita rozciągnie się od Atlantyku do Oceanu Spokojnego! Od kręgu polarnego do Morza Śródziemnego! Zobaczymy... - Pan... - Wagner przełknął ślinę. - Pan zwariował, panie generale... Pan właśnie zabił parę miliardów ludzi... - powtórzył. - Wagner! Wiesz, dlaczego właśnie ciebie wybrałem do tej misji? - Baryła obciągnął na sobie poły zrabowanej komuś, żółtej kurtki. - Wiesz? Nie? Bo jesteś najbardziej sumiennym oficerem Twierdzy Wrocław. Gdyby nie ja, to byś już nie istniał, gnoju! Ale wiem, że wykonasz każdy rozkaz, chociaż za plecami nazywasz mnie tłustym pedziem! - Panie generale... Ja... - Ty teraz weźmiesz ludzi za pysk i poprowadzisz ich do Trzebnicy na punkt koncentracji przewidziany w planie B. Wykonać! Wagner zasalutował odruchowo. Było mu zimno, oczy łzawiły po tym cholernym iperycie, czuł się okropnie. Baryła jednak miał rację. Wykona rozkaz. Wiedział, gdzie jest Trzebnica, choć za jego czasów to miasto już nie istniało. Pieprzona Autobahn nach Poznań. Podszedł do jakiegoś przechodnia, który zatrzymał się, widząc niecodzienne pojazdy na parkingu pod Panoramą Racławicką. - Przepraszam pana - ciągle przecierał chustką oczy - gdzie jest autobahn nach Poznań?
- Jaki, psiakrew, "autobahn"? - No... Autobana. Awtostrada czy ten, no... Highway. Znaczy, autostrada do Poznania. - Jaka autostrada??? - Mężczyzna w ciepłym płaszczu wybałuszył oczy. - A droga na Poznań to tam. - Wskazał ręką kierunek. Nie miał zresztą czasu dalej zajmować się dziwakiem, bo wokół właśnie zaczynały gasnąć uliczne światła. Nie mógł wiedzieć, że na świecie nie będzie już elektryczności. Wokół gasły latarnie, milkły telefony, zatrzymywały się samochody... Jedynie parowy konwój Wagnera mógł ruszyć bez problemu w swoją drogę. Andrzej Ziemiański
MARZEC 2001
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
EUGENIUSZ DĘBSKI
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM Mężczyzna stał na dziobie jachtu, przyciskał do ucha płaską motorolę i spazmatycznie kiwał górną połową ciała, jak ktoś, kto chce zaoponować, ale głos w słuchawce nie dawał mu tej możliwości. W końcu, ale dopiero gdzieś po czterdziestu sekundach, znalazł szansę dla siebie, i wykorzystał ją: - Gówno! - krzyknął, jednocześnie podskoczył i dźgnął wskazującym palcem powietrze przed sobą. May uśmiechnęła się i odwróciła, by odejść. Swobodne obyczaje filmowców to jedno, a odrobina prywatności należna jest każdemu. Jak mawiał jej ojciec: "Nawet aktor powinien mieć szansę wysikać się bez konieczności wygłaszania przy tym dowcipnych komentarzy do kamery!". Ale młodzieniec podskoczył jeszcze wyżej i kopnął pojemnik z tratwą ratunkową. May zmrużyła oczy, czekając, że potwór w rewanżu eksploduje i zacznie się nadymać. - Nie, wpakowaliście mnie w ten niedoczas, to teraz wyciągajcie! Stop, teraz ja! Tak, niech Oldie ciągnie te wywiady, ja się nie rozerwę. Do cholery. Do cholery! Nagle odwrócił się i zerknął na May. Wyglądało, że wrzaśnie, żeby się zabierała w diabły i dlatego postanowiła, że zostanie tu i będzie sączyła swojego Bobby Bumsa. - Kurwa jasna! - ryknął mężczyzna, odwróciwszy się ponownie twarzą do leniwie ciętych dziobem fal równie marudnie idących mu na spotkanie. May przypomniała sobie, jak to ujął Chandler, jakoś tak: "Fale oceanu maszerowały na plażę jak sprzątaczka wracająca z pracy...". -I gówno, gówno mnie obchodzą terminy. Michael, ty mu to powiesz. Zawaliłeś sprawę w Aspen, wyciągam twoją dupę z potrzasku, ale nie wskakuj mi na plery, jasne?! Żadnych ochłapów o siódmej rano. Dwadzieścia minut między Robbym i serwisem i ani sekundy mniej. Słyszysz? Halo? Słyszysz, ty skurwysynu? Oderwał słuchawkę od ucha i najpierw popatrzył na nią ze zdziwieniem i nienawiścią, a potem absurdalnie potrząsnął, jakby spodziewając się, że nagle odzyska połączenie i popłyną dobre wieści. - Zabiję gnoja!... - wycedził przez zęby. Nagle zamachnął się i z całej siły posłał słuchawkę przez lewą burtę w wody oceanu. Znowu śmiesznie podskoczył, wbijając palce w powietrze przed sobą. Odwrócił się i sapał chwilę, patrząc na May. - Wiem, że to śmieszne, kiedy człowieka złość nicuje, a nic nie może zrobić temu drugiemu... Pokręcił głową i poprawił kołnierz marynarki. - Może się pani śmiać. Szybciej dojdę do siebie. Podszedł do May i wyciągnął rękę. - Martin Fiederman, dla przyjaciół Martin.
- May. - Podała mu dłoń i mocno uścisnęła podaną. - Po prostu? - Tak, ja mam tylko przyjaciół. - To wspaniałe życie. - Zerknął przez ramię mniej więcej w kierunku, w którym miotnął telefon i puścił rękę May. - Mnie się czasem wydaje, że ja mam tylko głupich przełożonych. - Ach, pan jest tu służbowo? - Jak większość chyba. O tej porze roku sezon turystyczny jest jeszcze w pełnej hibernacji. A już na tym jachcie - pomachał palcem - myślałem, że wszyscy pracują... - Prawie. Cała ekipa tak, ja nie. Martin zerknął na jej kieliszek. - Co pijesz? - Bobby Bums. - A! Zamierzał chyba powiedzieć coś w rodzaju: chodźmy do baru, postawię ci drinka... Ale May nie chciała jeszcze schodzić do salonu, gdzie wszystkie słabe punkty zgromadzonej w jednym miejscu ekipy filmowej, wszystkie animozje, zazdrości, plotki i układy stawały się widoczne jak żyrafy na plaży. Każdy tam czegoś szukał ~ okazji do kpin, zdrady, do załatwienia sobie kontraktu, do romansu... Tu było świeżo, woda pachniała chłodem, lekki wietrzyk delikatnie posyłał całuski, gwiazdy urządziły sobie zawody w przyjaznym pomrugiwaniu. - Co pan tu robi? - zapytała, a gdy zauważyła, że komicznie zmarszczył czoło, poprawiła się: - Co robisz, Martinie? - Jestem na zastępstwie. Mamy dla ATEC-u nakręcić kilka minut z finałowej sceny "Władcy Pierścieni". - Westchnął i oparł się o reling. - Robimy serię filmów o oceanie, morzu i takich tam. Morze w przekroju historycznym: podróże, podboje, odkrycia. W przekroju ekonomicznym: zyski, straty. Morze w każdym innym możliwym przekroju. Szef powiedział Martin cofnął brodę i wypiął brzuch - człowiek na morzu, zdany na łaskę wiatru i fal... Egzotyczne wyspy i dzicy tubylcy, herbaciane klipry, szanty i złote Eldorado, Morze to rafy koralowe, niezbadane głębiny, tajemnice; to morskie bitwy, karawele i liniowce, podwodne okręty, konwoje... Ćmoje-boje! - No, to tutaj. - Wzruszyła ramionami. - Tutaj? Nakręcimy scenę, w której Gandalf z dwoma hobbitami odchodzi w Morze... - strzelił palcami, szukając słowa. - Do Błogosławionego Królestwa. Do Eldamaru czy też Nieśmiertelnych Krajów, jak wolisz. Popatrzył na nią z zachwytem. Potem chwycił za rękę.
MARZEC 2001
EUGENIUSZ DĘBSKI
- Błagam! - powiedział, wytrzeszczając oczy, jakby usiłował ją zahipnotyzować. - Czytałem Tolkiena wieki temu i, przyznaję, nie byłem zachwycony, jak ci wszyscy entuzjaści. Przysłali mnie, bo właściwa ekipa utknęła gdzieś nad Adriatykiem, a ja mam tu zrobić taką romantyczną wstawkę. Rozumiesz, koniec odcinka i głos narratora: tak więc morze jest symbolem... i takie tam bla-bla-bla... A na tym tle Sean i ci dwaj mali schodzą pod wodę, by pozostać w... - zawahał się, ale przypomniał sobie -Eldamarze. May dopiła drinka i postawiła kieliszek na stoliku. - Nie schodzą pod wodę. - Właśnie! - zaczął z próbą w głosie. - Właśnie, jak to ma być? Powiedz, co wiesz o tym filmie? Zastanawiała się chwilę, ale przypomniała sobie powietrze w salonie, z którego najlepsza instalacja nie była w stanie odcedzić perfum i powiedziała: - Kręci się tu, bo jest kilkanaście świetnych pejzaży i tanio-cha. Wszyscy dają wszystko za darmo, za reklamę wyspy, za frajdę statystowania i tak dalej. - Popukała zgiętym palcem w reling. - To jest za darmo, sterowiec też, a śmigłowiec dała policja. Gdyby można było nakręcić tu cały film, budżet obciążałyby tylko honoraria. - Tylko! Sam Connery podobno zażądał trzydziestu milionów. I nic dziwnego, że je dostał, przecież nagła choroba McKellena zagroziła terminowemu ukończeniu całej produkcji... Nie poprawiła go, ale zapamiętała, żeby odwdzięczyć się przy najbliższej okazji. - Ale i tak, skoro mówisz, że wszystko to darmocha... - dokończył Martin. - No i co dalej? Wzruszyła ramionami. - Płyniemy do zatopionego pomostu. Mam nadzieję, że już zatopionego. Kilka razy nie udawało się im... Widząc, że Martin nie rozumie, o czym mówi, wyjaśniła: - Kilkaset stóp pomostu, który ma być niewidoczny i spowodować, że Gandalf, Frodo i Bilbo będą szli po wodzie niczym Chrystus , aż wejdą w gęstniejącą mgłę i - zatrzepotała palcami, rozkładając ręce - f-f-fiu! Nie ma ich! Martin popatrzył na coś za jej plecami, uniósł rękę i pstryknął palcami. - Dla mnie martini, co dla ciebie? May obejrzała się, kelner już sięgał po kieliszek z i wpatrywał się w nich, czekając na dyspozycje. - Też. Tylko... - Sięgnęła do tacy, łyżeczką wyjęła z trzech kieliszków oliwki i przełożyła do jednego, Mogłabym je jeść i jeść - wyjaśniła. Kelner rozwiał się, choć nie miał ku temu warunków - jasno oświetlony pokład, duża wolna przestrzeń. Martin łyknął i oblizał wargi. - Nie mogli nakręcić tego na komputerach? - Peter Jackson?! - prychnęła. - On się boi komputerów i dlatego ich nie znosi. Powiedział, że nie będzie żadnych zawirowań mgły, żadnych kolistych jasności, w które wstępują postacie, żadnych niskobudżetowych ani wysokobudżetowych bajerów. To nie mają być "Gwiezdne wojny" czy "Hardware".
MARZEC 2001
Wyłowiła łyżeczką kolej na oliwkę i chwilę gryzła jaz rozkoszą. - Czyli... dobra: idą po morzu... I? - I to wszystko. Tylko tak. Petera nie interesują zdjęcia ze śmigłowca, choć mamy tu kamerę na kilkunastu sterowanych komputerowo przegubach, tłumiącą podobno wszelkie drgania. Dlatego właściwa kamera będzie na sterowcu. - Postawiła kieliszek na stoliku i wyciągnęła do góry rękę. - To jest trójka bohaterów - wskazała kieliszek. - Idą sobie i idą, a z zamaskowanych tuż pod powierzchnią wody instalacji unosi się mgła. Kamera... -zaczęła obchodzić stolik, ciągle trzymając rękę z palcami wycelowanymi w kieliszek - kręci ich ze wszystkich stron, żeby powstało wrażenie nieskończoności, pustki, nieodwracalności... Słowem, widz ma widzieć, że dokoła na wiele mil niczego i nikogo nic ma. - Ffuf! Nie powiem, żeby mi się to nie spodobało przyznał Martin. - Pewnie, ale już cztery razy próbowaliśmy. Raz odgięła kciuk - okazało się, że sterowiec za wolno się kręcił. Za drugim razem pomost się przytępił i za trzecim razem też. Aktorzy wpadli do wody, wydęły się ich kamizelki i po zabawie. - A za czwartym? - Za czwartym Craig się potknął i wywalił, naciągnął ścięgno i musieli przerwać zdjęcia, bo gdyby z nogą coś było nie tak... Martin chłonął każde jej słowo i przyszło jej do głowy, że powinna skorzystać i puścić go w jakiś kanał, ale obsztorcowała się w myślach i odrzuciła pomysł. - Jak na osobę, która nie ma tu nic do roboty, wiesz wiele, o tym, co cię nie interesuje - powiedział z podziwem w głosie. - Aaaa... Nie powiedziałam, że mnie to nie interesuje! Pogroziła mu palem, przy okazji zerknęła na zegarek, a Martin pomyślał, że miło było, ale czas leci... - Chodźmy na dół - zaproponowała. - Peter ma powiedzieć kilka słów, a potem ekipa idzie na dwie godziny drzemki, do czwartej. Chwyciła Martina za ramię i pociągnęła wzdłuż burty. Zauważył teraz pewną ociężałość w skórze szyi, jej bezwład, powodujący, że gdy kręciła głową, pewne fragmenty skóry nie nadążały i tworzyły fałdy. Nie ma dwudziestu dwóch lat, ale raczej trzydzieści dwa, pomyślał zachwycony, że wreszcie na tym jachcie i on ma jakieś atuty w ręku; ona nie wie, że on wie! - O czwartej startuje sterowiec i w ogóle zaczyna się cała zabawa. - Tak wcześnie? - Sterowiec łapie pierwsze promienie wschodzącego słońca i, mając je w obiektywie, schodzi na dół, gdzie w polu widzenia pojawia się trójka wędrowców do ostatecznej krainy. Drzwi kabiny przed nimi otworzyły się gwałtownie, ale nie byli na tyle blisko, by mogły ich uderzyć, zresztą miejsca na tym .jachcie" było aż nadto. Zza drzwi wysunął się jakiś niski, bardzo niski mężczyzna i ruszył im na spotkanie.
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
- Cześć, May! - rzucił wesoło. Uśmiechając się szeroko pod płaskim nosem, wyminął ich i poszedł na dziób. May pociągnęła Martina. - Widziałeś Craiga Diplady'ego? Martin obejrzał się. Przystanął i szacował chwilę sylwetkę karła. - Hej! - ściszył głos i teraz on pociągnął towarzyszkę. - Jeśli to jest ten sam karzeł, który grał w tylu filmach... - To jest za wysoki?! - dokończyła za niego. Zatrzymała się i oparła plecami o reling. - Dobra, jeszcze chwila instruktażu, żebyś nie wyszedł na... wiesz co. Przez chwilę wpatrywała się w Martina z napięciem. Zastanawia się, czy warto we mnie inwestować, pomyślał i umyślnie wolnym, ciężkim spojrzeniem przejechał po jej twarzy, szyi, biuście. - Casting nie dał Peterowi aktorów do ról niziołków, rozumiesz? Oni są zbudowani inaczej: krótkie, krzywe nogi, nieproporcjonalne do torsów, szerokie głowy. Przez jakiś czas szukano po prostu niskich aktorów. Wyobrażasz sobie, że nawet Michael Fox nieśmiało podsunął swój ą osobę? - zachichotała. - Wyobrażam sobie - pokiwał głową. - To jest ekranizacja, która, czy utrafi w gusta czy nie, i tak będzie sukcesem finansowym. - W końcu ktoś podsunął Jacksonowi pomysł zoperowania kilku co bardziej udanych karłów i tak się stało. Jakiś rosyjski profesor, Ilizarow czy jakoś tak, potrafi w pół roku rozciągnąć kości o trzydzieści centymetrów. No więc zainwestowaliśmy pół miliona i zoperowaliśmy dziewięciu niziołków! Martin, uwaga! Zoperowaliśmy! My! Klasnęła w dłonie i potrząsnęła głową. - Mamy więc dziewięciu hobbitów jak się patrzy. Niscy, ale nie potworni, nogi proste, proporcjonalne. No i dlatego Craig nie przypomina ci Craiga! Oczekiwała zachwytów, więc powiedział: - Kurczę! Zaczynam uważać, że film to właśnie ta siła, która rządzi naszym światem. Tylko dla niego wybuchają i gasną wojny. Skinęła głową i pokazała schodki na dół. - Chodźmy. Jeśli się spóźnimy na bla-bla-bla Petera, wybij sobie z głowy śmigłowiec. Poderwał się i ruszył za nią. Zeszli dwie kondygnacje niżej, mijając salę taneczną, w której jeszcze nie było lgnących do siebie par. Minęli bar mniejszy, jak go określiła May, i znaleźli się w gęstwinie ludzi, w nieustającym potoku szemrania, słów, szeptów, "ochów" i "achów", stłumionych chichotów i zgrzytania zębów. Powietrze było chłodne i - paradoksalnie, ale jak się okazało technicznie wykonalne - pachniało oceanem, bryzą i wyspami, czego nie dało się odczuć na pokładzie, gdzie po prostu było rześko i przyjemnie. Martin wdychał przez chwilę zapach morza, ale pociągnięty przez May ruszył za nią w szczelinę między ciałami, jaką formowała, poklepując w plecy i postukując ramiona kolejnych mijanych grup i par.
Przebili się przez środek salonu i nagle zobaczył, że zbita grupa ludzi kończy się i wkraczają na pusty dywan. May holowała go wytrwale w kierunku trzech zsuniętych stołów, przy których siedziało sześć osób. Stanęli przy stoliku, Peter Jackson, reżyser "Władcy Pierścieni", podniósł zniechęcone spojrzenie i przeciągnął wzrokiem po May i Martinie. - Już myślałem, że wyskoczyłaś przez burtę powiedział bez przekonania, jak do wyeksploatowanej, nudnej żony. Martin zmuszał się, by patrzeć na niego, ale miał problemy z opanowaniem dygocącego wzroku. - To jest Martin Fiederman, który ma sfilmować dla ATE-C-u finał twojego filmu, Peter. - A! - Reżyser skinął głową. - No i masz - ciągnęła zupełnie niezrażona rangą towarzystwa. - To Cate Blanchett, grająca w filmie rolę Pani Drzew, Galadrieli. Martin uścisnął dłoń miło, ale standardowo uśmiechniętej kobiety. Kilkanaście dni temu widział jej zdjęcie; stała nago przed jakąś swą kolejną miłością. Tu była ubrana w zwyczajny bawełniany, obcisły i szary dres. May pociągnęła Martina krok w bok. - Viggo Mortensen, Aragom... Ubrany, jak przystało na graną postać, w zielone spodnie i o ton jaśniejszą koszulę znany aktor drugiego planu podniósł się i uścisnął dłoń Martina. - No i Gandalf, Sean Connery. Teraz Martin poczuł, że brakuje mu tchu. Owszem, praca w sieci telewizyjnej wprowadziła do jego zachowania duży ładunek swobody i dezynwoltury, ale co innego być swobodnym podczas kręcenia scenek w mieście, a co innego wpakować się w filmowy Olimp! Nad tym stolikiem roztaczała się aura co najmniej czterech, czy może nawet sześciu Oskarów! Ci ludzie trzymali w szachu miliony, dziesiątki milionów, widzów. Zmiana koloru ich włosów mogła wstrząsnąć giełdami na całym świecie poprzez zwyżki cen na roślinne składniki farb! Z trudem przełknął ślinę i uśmiechnął się bardzo miło. May pociągnęła go dalej, przeszli za plecami Connery'ego i usiedli. May zaraz obok, Martin o miejsce dalej. Peter uniósł palec i wskazał niedbale za siebie. - Jeśli macie na coś ochotę, to trzeba wklinować się w ten tłum. Kelnerzy tu nie docierają. May zerknęła na Martina, ale pokręcił głową. Kątem oka zauważył, że niemal wszyscy przypatrują mu się ze szczególną uwagą. Pewnie ma opinię szalejącej trzydziestki, a ja jestem najświeższym łupem, pomyślał, ale mimo że przez chwilę szukał w sobie żalu, nie znalazł go. Sterowała nim atrakcyjna kobieta z najwyraźniej niewyczerpanymi pokładami seksu. Tropiki, plaże, miłość... Reżyser wychylił się do przodu i wskazując Connery'ego, powiedział do May: - Twój ojciec ma swoją teorię na temat Trójkąta Bermudzkiego, wiedziałaś o tym?
MARZEC 2001
EUGENIUSZ DĘBSKI
May popatrzyła na siwobrodego mężczyznę po swojej prawej ręce, potem otarła się policzkiem o jego ramię. On wychylił się i czule ucałował jaw czubek głowy. O dziwo, scenka nie wyglądała na zagraną dla zebranej publiczności. May jest córką Connery'ego! Dziennikarz zrozumiał, że w innych okolicznościach, gdyby stał, i to w pełnym słońcu, chyba zemdlałby. Tu, na szczęście, siedział owiewany chłodnym powietrzem. - Jeśli Sean coś mówi, to ma rację - oświadczyła May. - Od kiedy pamiętam, tłumaczył mi, że zawsze ma rację, ponieważ gdy wie, że jej nie ma, to nie otwiera po prostu ust! - Gdybym wiedział, że zapamiętasz to wszysztko, czo mówiłem... - słynny Bond, i Smok, i król Artur, i diabli wiedzą, kto jeszcze wzruszył ramionami. On sepleni! - zdziwił się Martin. - Ale co to za teoria? - odezwała się Cale. - Nie chciałbym ci pszuć nocy, skarbie - powiedział Sean. -Jutro odlatujemy, powiem ci w szamolocie. - Sean? - jęknęła gwiazda. Connery obdarzył wszystkich swoim słynnym, ciepłym uśmiechem i pocałował blondynkę w policzek. - To jeszt dość długa historia... - Zawiesił na chwilę głos i po chwili pauzy kontynuował: - Ale nie taka znowuż długa, żeby z niej rezygnować. A wy - rozejrzał się z marsem na czole -powinniście krzyknąć: nieważne, Sean, jak długa, tak kochamy cię szłuchać! - Właśnie! - May teatralnie zaklaskała w dłonie. Kochamy cię i słuchamy, słuchamy i kochamy! - No! - Aktor podziękował córce, całując jej dłoń. Wiecie co? Kilkanaście lat temu, kiedy grałem w jakimś niemieckim filmie, w hotelu trafiłem na artykuł praszowy, który wam streszczę w dwóch zdaniach. Mianowicie autor dowodził, przekonująco zresztą, że pod koniec drugiej wojny alianci zbombardowali małe miaszteczko niemieckie, Schwartzau, w którym znajdowały się spore magazyny amunicji i materiałów wybuchowych. Oczywiście przy okazji dwa obozy pracy i tak dalej. W każdym razie to bum, jakie zafundowali Niemcom i nie tylko, Anglicy, szpowodowało, że cała ludność i obozy poszły do nieba. Czterdzieści trzy tysiące ludzi! Według dokładnych niemieckich danych. Rozumiecie? A znaleziono ciała i resztki tylko dwunastu tysięcy! Nawet gdyby przyjąć, że część wyparowała do atmoszfery, co jest bzdurą, bo to nie był wybuch jądrowy, tylko długa, kilkugodzinna szeria potężnych, konwencjonalnych wybuchów, to zostaje jeszcze drugie tyle zaginionych! - Nie rozumiem. - Cate zmarszczyła czoło i sięgnęła po swoją szklankę, w której poza wodą mineralną nie mogło być nic więcej. - Moja droga - wychylił się do niej Connery -jeszteś w tym względzie w świetnym towarzystwie, bo ja też. Podobnie jak tysiące innych, bardziej od nas fachowych osób. Po prostu, przed bombardowaniem było czterdzieści tysięcy osób, kilka godzin później połowy brakowało! - Rozłożył ręce i wysunął do przodu brodę.
MARZEC 2001
- Zaznaczam! - Potrząsnął w mentorskim geście palcem nad głową. - Rzecz dzieje się podczas wojny! Nie ma czegoś takiego, jak swobodne poruszanie się. Już nie wspomnę, że dziesięć tysięcy z tych osób to jeńcy, którzy w ogóle nie mogą się przemieszczać! - Odchylił się do tyłu w fotelu i triumfuj ąco--pytającym spojrzeniem powiódł po obecnych. - Ty - wskazał palcem Jacksona - powinieneś zrobić na ten temat film! - Tylko mi zdradź - reżyser energicznie wlał w siebie resztkę swojej brandy - co to za temat? - Kpisz szobie ze mnie?! To jest coś na kolejne "Z Archiwum X" - oświadczył z przekonaniem aktor. Dodam jeszcze - odbił się plecami od oparcia i sięgnął wskazującym palcem kolana Petera - że większość odnalezionych ciał to kobiety i dzieci. Zaginęli właściwie tylko mężczyźni. Obecni przy stole wymienili spojrzenia. Connery uniósł rękę i pokręcił palcami w powietrzu. Jackson prychnął. - To ci się już nie uda, Sean. Kelnerki przestały się w ciebie wpatrywać. Sean posłał mu pełne wyższości spojrzenie. - Poczekaj. - Opuścił rękę. - To nie wszysztko. Po jakimś czasie... Za jego plecami wyrosła kelnerka o strzelistych nogach i z głęboką, aż mroczną, szczeliną między kształtnymi piersiami. Connery zaczął tłumaczyć jej, w jakich proporcjach powinna zmieszać mu drinka. May trąciła Martina łokciem i pochyliła się ku niemu. - Teraz będzie najlepsza część jego opowieści oświadczyła. - Dlaczego mi nie powiedziałaś... - tu uprzytomnił sobie, że skarga będzie nie na miejscu, ale musiał jakoś skończyć - że jesteś jego córką? - wysyczał wprost do jej ucha. Odwróciła się i z bliska spojrzała mu w oczy. Zauważył, że dookoła jej oczu widniała drobniutka, ale już widoczna, sieć zmarszczek. Chwilę szacowała Martina. - Tamta ma jeszcze furę czasu - powiedziała enigmatycznie i na tyle cicho, by nikt poza nim nie słyszał. - A ja już nie! Potem szybko pochyliła się i delikatnie musnęła jego wargi swoimi. - Dla nas martini - zleciła kelnerce, nie tracąc animuszu. -W jednym z nich cztery oliwki. Kończ, tato... - zażądała, patrząc na Connery'ego. - No więc tak. Zacząłem trochę szperać po materiałach i znalazłem kilka innych przypadków, które były co najmniej tak szamo dziwne. Katasztrofy samolotowe, w których ciała mężczyzn giną. - Zagiął palec z wachlarza rozcapierzonych. - Pożary i powodzie, po których nie można doliczyć się kilku czy kilkunastu tysięcy ciał, przeważnie mężczyzn. I uwaga! Dochodzimy do Trójkąta Bermudzkiego! Tego Trójkąta, na szkraju którego się znajdujemy. Tego Trójkąta, w którym zaginęło co najmniej dwa tysiące ludzi, niemal w stu procentach płci męskiej!
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
- Matko! -jęknął teatralnie Jackson. Nikt inny nie odważyłby się kpić z gwiazdora. - No to się muszę zmywać?! Co? Sean? Powiedz, kobitki porywają nas do jakichś tajnych bur... Oups! Przepraszam panie! Do domów schadzek? Czy może starzy nazi-ści znaleźli jakiś sposób w laboratoriach Brazylii, żeby sklono-wać tych chłopów i wyhodować sobie armię na miarę Czwartej Rzeszy? Aktor odchylił się, oparł wygodnie ramię na podłokietniku fotela i mrużąc oczy, uśmiechnął się do reżysera. Kiwał przy tym głową, jakby podpuszczał go do kolejnych karkołomnych uwag. Po słowie "rzesza" energicznie pokiwał głową. - Masz rację, jeszteś blisko. Widząc kelnerkę, przerwał na chwilę. Martin porwał swoje martini i łyknął zachłannie. Connery odczekał chwilę i kontynuował: - Nie naziści, rzecz jasna. Nie kokainowi bossowie. Nie ta szkala, nie na takim odcinku czasowym... Przecież nie wiemy, ilu mężczyzn zaginęło we wcześniejszych katastrofach. Weźmy na przykład pstryknął palcami - wybuch wulkanu Krakatau. Nie tak odległy w czasie, a do dziś potomkowie nie wiedzą, kto i jak tam zginął. I dlaczego aż tylu ludzi?! I tak dalej, i tak dalej... - Sean, nie trzymaj mnie w takim napięciu, bo się posikam! - szepnęła Cate Blanchett. - Ściskam kolana od godziny! - Tak trzymaj, złotko. Nie będziesz miała kłopotów z macicą - zaproponował Jackson. - Czy uważa pan, że to kosmici? - wypalił Martin. Gwiazdor odwrócił się do niego i patrząc, kiwał głową. - Słuchajcie go - powiedział. - Albowiem wie, co mówi. - Kosmici... - prychnął reżyser. - Możesz iść do WC - powiedział, patrząc na swoją gwiazdę. - Tu nic sensownego nie zobaczysz i nie usłyszysz. - Poczekaj! - przerwał mu Connery. - Dlaczego to powiedziałeś? Bo ty bąknąłeś coś o "Z Archiwum X", chciał odpalić Martin, ale powiedział co innego: - Skoro to trwa od setek lat, skoro nie daje się nikogo na tym przyłapać? - Wzruszył ramionami. - A tu aż się roi od tajemnic. Słynna "Marie Celeste" pętająca się bez załogi, zaginione samoloty, dziwne mgły i wiry... - Zakłócenia radiowe i radarowe! - dodał ze znaczącą miną Connery. - Jedyne rozwiązanie, jakkolwiek zaskakujące i trudne do zaakceptowania, to kosmici, którzy porywają mężczyzn! - Ale po co? - zapytała kapryśnym tonem Cate, jakby chciała powiedzieć: nie zgadzam się, chłopcy są dla mnie! - Ba... Jest kilka interpretacji. - Bur... Salony, w których biedacy masują olbrzymie fioletowe żaby po strefach erogennych, rozległych jak
kort tenisowy i głębokich jak szyby wind w Worid Trade Center! - powiedział, tłumiąc śmiech Jackson. Milcząca dotychczas para, pewnie asystenci reżysera, oraz równie milczący Viggo Mortensen uśmiechnęli się jak na komendę. Uznali, że skoro pracodawca raczył zażartować, to nie po to, żeby dowcip się rozmył. - Nie. Gladiatorzy, żołnierze, zwiadowcy, najemnicy, robotnicy, górnicy na przykład, i masza innych niebezpiecznych zawodów... Zastanówcie się. My wykorzystujemy woły i konie, nie wspomnę o drobiu, świniach i krowach. Nadążacie za mną? A może ktoś inny, jeszcze bardziej rozwinięty, wykorzystuje nasz? Co? Skoro skończyły się, na razie, wojny, zainstalowali się gdzieś tutaj i porywają w miarę napływu zamówień. - Wybaczcie, to głupie. - Cate poderwała się i kołysząc biodrami, świadoma, że patrzą na nią, pomaszerowała tworzącą się przed nią alejką. Jackson patrzył na Connery'ego, marszcząc brwi tak, że niemal nie widać było jego oczu. - Ty, poważnie? - Tak. - Sean wzruszył ramionami. - No to ci powiem, że gówno w to uwierzyłem, ale jak wrócimy na stały ląd, zaczynam zbierać kasę na ten film. Nawet ten zarys historii ma wszystko, co powinien: jest wystarczająco głupi, ale nikt nie powie tego głośno. Można wsadzić tyle wzniosłych uczuć, ile się chce: patriotyzm, poświęcenie, dupczenie dziewuszek. W końcu... - plasnął dłonią o kolano Sean, szukaj w tym roli dla siebie, co? Jakiś szlachetny bohater... Do twarzy ci w kapitańskiej czapce. - Wspaniale, Peter - odezwała się uśmiechnięta May. - To dla niego idealne nakrycie głowy. Wszyscy patrzyli na Connery'ego, a ten spokojnie dawał im się szacować. Wyglądało, że w pełni się z nimi zgadza. - Tyle że takiego miasta, mam na myśli Schwartzau, nie ma i nie było - dokończyła z uśmiechem May. - A komu to przeszkadza?! - zapytał Jackson. Popatrzył na Connery'ego, który pokiwał z uśmiechem głową. - Czy my kręcimy dokument o holokauście Żydów? Z tłumu kołyszącego się w rytm cichej piosenki Desiree wypadł młodzieniec ze słuchawką w ręku i dopadł reżysera. - Sterowiec! - wypalił. Jackson spokojnie przyłożył słuchawkę do ucha. - Tak? - Słuchał przez chwilę i skinął na młodziana. - Mikrofon. Zamienili się sprzętem, reżyser wziął mikrofon i w salonie rozległ się jego spokojny, ale nie władczy głos: - Kochani, sterowiec sygnalizuje z trzech tysięcy stóp, że maj ą już świt. Dają nam półtorej godziny, a ja daję wam czterdzieści minut. Wszyscy znają swoje zadania, więc zabierajcie się do roboty! Oddał mikrofon i wstałl - Jestem pod pokładem. Sean?
MARZEC 2001
EUGENIUSZ DĘBSKI
Connery już się podnosił. May obeszła stół i pochyliła się do ucha Jacksona. Tamten wysłuchał jej i skinął przyzwalająco głową, po czym bez słowa odwrócił się i poszedł do schodów. May wróciła do Martina. - Masz dwa miejsca w kabinie śmigłowca. Oniemiał. - Nie żartujesz?! Pokręciła głową. Zerknęła na zegarek, była trzecia z minutami. - Teraz nie mamy na razie nic do roboty. Plan to tylko trzej aktorzy, żadnych świateł. Sterowiec jest już w powietrzu, śmigłowiec wystartuje za czterdzieści minut, zawiadom swojego kamerzystę. Martin poderwał się i cmoknął jaw policzek. Chwilę potem, wraz z opuszczającym salon tłumem, wypadł na pokład i zaczął się miotać w poszukiwaniu swojej kajuty. Dwadzieścia minut później znalazł May w barze, przysiadł się z westchnieniem ulgi i poprosił o kawę. - Uff! Wszystko układa się znakomicie. - To zawodowcy - zgodziła się. Kawa była niezła. Gdy pół godziny później kończyli po drugiej filiżance, z pokładu rozległ się wibrujący wizg, potem turkot. W końcu hałas zaczął narastać. May wskazała wzrokiem sufit. Martin dokończył kawę i podniósł się ze stołka. Wyszli na pokład, który teraz wydawał się ciemniejszy. Może dlatego, że wcześniej wokół panowały tropikalne ciemności cięte mocnym sztucznym światłem, teraz panował tu stan zawieszenia - przedświt, zmaganie mroku i jasności, lampy jachtu przegrywały z jednym i z drugim. Wirniki śmigłowca rozmazały się w okrągłą smugę, z kabiny kiwał ręką Samuel Bashion, kamerzysta ATEC-u. Wsiedli i zajęli miejsca w drugim rzędzie foteli za pilotem. Niemal cały tył zajmowało niesamowicie profesjonalnie i poważnie wyglądające Panoravision-Pro4. Bashion znalazł dla siebie miejsce przy oknie z tyłu i tam zorganizował swoją bazę. Wszyscy nałożyli henny i w chwili, gdy płozy śmigłowca oderwały się od wymalowanego na lądowisku krzyża, uzyskali możliwość rozmów. - Uwaga wszyscy - powiedziała May. - Wiadomo, priorytet numer jeden to Peter. Dowodzi wszystkim ze sterówki, a my jesteśmy tu tylko widzami. Gdy rozlegnie się jego wywołanie, wszyscy milczą, choćby nawet odpadał nam w tym momencie tylny wirnik. Tyle, dziękuję. Martin wychylił się w bok i popatrzył na dół. Od burty jachtu - teraz widać to było dobrze - wielkości krążownika z czasów II wojny, odrywał się wąski, podobny do smukłego pocisku, ślizgacz z kilkoma malejącymi postaciami na pokładzie. - Ten numer z wydłużonymi nogami to bomba! powiedział głośno do May. - Ręce też! - odkrzyknęła radośnie. -Nie poznałbyś chłopców. Ale w zamian dostali honoraria mizemiutkie - roześmiała się. Zauważyła coś ponad ramieniem Martina i wskazała mu palcem. - Nasz sterowiec.
MARZEC 2001
Obejrzał się i chwilę patrzył na cygaro. Było wyżej od nich i znacznie bardziej na południe. Okrążyli je i wtedy zobaczył drugi bok, rozświetlony mocnymi, podbarwionymi czerwienią, pierwszymi dzisiaj, promieniami słońca. Popatrzył w dół, ale w tym momencie nie widział ślizgacza, kamera-potwór jednak już pracowała. Bashion próżnował, ale widząc zaniepokojone spojrzenie Martina, włączył mikrofon i powiedział: - Spokojnie, jesteśmy dogadani, dostaniemy wszystkie ścinki i nie tylko. - Jesteśmy na pozycji - odezwał się drugi pilot maszyny. -Cisza w kabinie i jak najmniej ruchów. Martin poderwał się i zawisł przy okienku. Ślizgacz zawracał, zostawiwszy na środku bezmiaru oceanu trzy kropki. Śmigłowiec nagle runął w dół, lotem windy. Ktoś jęknął, Martin stłamsił przekleństwo. Opadli na wysokość stu - stu pięćdziesięciu stóp. Aktorzy najwyraźniej czekali na dyspozycje, a te mogły nadejść dopiero po pojawieniu się słońca. Chwilę nic się nie działo. Martin popatrzył ponad ramieniem pilota. W "kakowizji" zegarów, wskaźników i ekranów nie dało się dojrzeć niczego sensownego. Z wyjątkiem... Na jednym z ekranów ciągnęła się długa, seledynowa krecha otoczona wiankiem przecinków. Martin chwycił za ramię May i wskazał jej ekran, jednocześnie unosząc pytająco brwi. Zasłoniła mikrofon i zawołała: - Ten radar, czy coś tam, wskazuje położenie promenady i systemów wytwarzania mgły! Podziękował skinieniem głowy, wpatrzył się jeszcze raz w ekran i dojrzał na nim, na początku "promenady", jeszcze trzy kropki. Rozejrzał się wokół, "spanoramizowai" otoczenie - ocean przewalał się leniwie, po jego spiętrzonym grzbiecie przebiegało rytmiczne, lekkie drżenie, które stawało się wyrazistsze w miarę, jak szczyty fal zbliżały się do pierwszych promieni słońca. Martin chciał odwrócić się do Bashiona, ale coś kazało mu siedzieć i wpijać spojrzeniem w oczekiwaniu cudu; cud nastąpił chwilę potem - po raz pierwszy szczyty gładkich fal musnęły kierujące się w dół, proste jak świetliste szpady, pasma słońca. W zasięgu wzroku, w kilkuset miejscach jednocześnie, rozbłysły gwiazdy. Ocean jarzył się przez moment, potem zapłonął, a po chwili po prostu już tylko lśnił. - Jasna cholera!.. - tchnął Martin. W słuchawkach usłyszał czyjś gwizd i ciche, pełne zachwytu przekleństwo. Ktoś inny syknął i w słuchawkach zapadła cisza. - Cisza! - ryknął nagle Jackson. - Mam nadzieję, że kręciliście! Sean? Ruszajcie! Widziane z góry i nieco z boku sylwetki aktorów poruszyły się. Connery-Gandalf, mając po prawej lewej niskie sylwetki, ruszył przed siebie po falach. Złudzenie było wspaniałe - szli po wodzie w słońce, i Martinowi, gdy wyobraził sobie tę scenę w kinie, z muzyką, po dwóch godzinach wspaniałej opowieści o walce Dobra ze Złem, mocniej zabiło serce.
GANDALF W TRÓJKĄCIE BERMUDZKIM
- Tak jest! - krzyknął reżyser. - Idziemy! Sterowiec! Dawaj panoramę i dużo twarzy z dwójki! Śmigłowiec! Szybko w dół i dajcie mi przez chwilę ich plecy na tle słońca, potem wyrywaj do góry, żeby mgła się nie kłębiła! Już! Pilot trącił dźwignię i pojazd runął w dół. Kilkanaście sekund później ustawili się kilka metrów nad wodą, bokiem. Kamera--potwór popiskiwała swoimi kilkudziesięcioma silnikami i stabilizatorami. Bashion przylgnął ze swoją kamerą do okna, piloci skoncentrowali się na utrzymywaniu maszyny nieruchomo i na odpowiednim kursie. Tylko Martin i May siedzieli bezczynnie, napawając się widokiem. - Śmigłowiec. Spadaj! Już, gazem! Poderwali się do góry, ustawili bokiem za aktorami na wysokości kilkudziesięciu stóp. Z niewidocznych urządzeń do zam-glania uleciały pierwsze nieśmiałe, kontrolne obłoczki mgły. Chwilę wszyscy wpatrywali się w ich lot, potem z trzech trysnęły mocniejsze strumienie, rozszerzające się i natychmiast pęczniejące. Kilka sekund później wal mgły zaczął napływać na maszerujących po wodzie aktorów. Otulił ich, przesłonił. - Śmigłowiec?! Wolno do góry i ustaw się nad nimi, a potem, ale dopiero na mój sygnał, schodź niżej. Postaraj się dać więcej ciągu na wirnik, żeby ładnie rozwiewać mgłę, OK? - Tak, panie Jackson - potwierdził pilot. Przez chwilę nic się nie działo, potem helikopter zaczął wolno unosić się w górę. Martin usiadł wygodniej, wyłuskał z oparcia laptop i kilka sekund bębnił w pokrywkę ekranu, potem przypomniawszy sobie coś, uruchomił komputer i wywołał Szperacza. Chwilę szukał atlasu świata, potem machnął ręką i wybrał po prostu Europę. Śmigłowiec zaczął wolno osiadać, Martin zerknął przez okno, ale z tego ustawienia nic nie widział. Tylko oleiste falowanie wody. Przypomniał sobie patetyczną przemowę naczelnego: ...egzotyczne wyspy i dzicy tubylcy, klipry, szanty i rafy koralowe. Szkoda, że nie widział tej hipnotyzującej nieruchawości, bezmiernego, absolutnego spokoju... Kazałby wtedy kręcić sklepy z wygodnymi łóżkami i poście... - Gdzie oni są? - ryknął głośnik. Martin drgnął i rozejrzał się niepotrzebnie i bezładnie. Potem rzucił się do okna. Mgła rozwiała się, jej resztki tylko nieco zacierały widok, ale na pewno nie na tyle, żeby mogła się w jej pasmach i kłębach ukryć najmniejsza postać. Pilot śmigłowca gwałtownie poderwał maszynę i rzucił j ą ostro w bok, żołądki pasażerów majtnęły się w kilku kierunkach. Teraz wszyscy, z wyjątkiem pierwszego pilota, wisieli na szybach śmigłowca. Ocean był pusty. - Czy ktoś ich widzi? - wrzasnął Jackson. - Raddy, czy oni mieli kamizelki? Coś zahurkotaio w głośnikach.
- Oczywiście, sam sprawdzałem chwilę przed nałożeniem. To jest po prostu niemożliwe, żeby trzy kamizelki jednocześ... - Dobra, cisza! Ekipa ratownicza! Pędźcie tam, jeśli jeszcze nie pędzicie. Śmigłowiec? - Tak? - Zrzucajcie tratwy, czy co tam. Jasny gwint! Róbcie coś, jesteście najbardziej mobilni i najbliżej. Ruszcie się!!! Pilot spokojnie poruszył drążkiem. Pojazd drgnął, okręcając się wokół własnej osi. Nic. Pusto. Drugi pilot poruszył się nagle i postukał palcem w ekran przecięty prostą krechą promenady. Na ekranie nie było trzech małych kropek. May wpiła się paznokciami w dłoń Martina. Drugą dłonią przesłoniła brodę, jednocześnie przygryzając palec niemal do krwi. Coś jęknęła. Martin niezgrabnie objął ją i przytulił, ale wykręcała głowę i wpatrywała się w seledynowy ekran. - Śmigłowiec! Co jest, do cholery? - Nie ma tu nic, panie Jackson - odezwał się, odchrząknąwszy przedtem kilka razy, drugi pilot. Widzimy na ekranie pomost i aparaturę do... khm! Musiał odkaszlnąć jeszcze raz. -...zamgleń i nic więcej. - Pomyślał chwilę i dokończył: - Wcześniej też nie było. Ani większych ryb, ani nic... -No to co... Kurwa... co... Martin chciał się odwrócić do May, uderzył się kolanem w wystający z oparcia fotela laptop. Na perłowej tapecie w zarysy kontynentów wirowało kilka banerów. W centrum znajdowała się informacja wyszukana na żądanie: "Schwartzau - miasto w Niemczech. W 1945 roku liczące 19.600 mieszkańców. Zbombardowane 22 marca 1945 r. przez cztery angielskie dywizjony w celu zniszczenia magazynów amunicji i materiałów wybuchowych." Popatrzył na May. Wpatrywała się w ekran, potem przeniosła pusty wzrok na seledynowy monitor, na którym pojawiła się szpiczaste linie ślizgacza pędzącego wzdłuż pomostu. "Dane wywiadu okazały się mylne - w Schwartzau mieściły się tylko obozy pracujących w pobliskich fabrykach robotników przymusowych. Miasteczko zniknęło z powierzchni ziemi, zginęło ok. 45 tyś. ludzi mieszkańców i jeńców. Miasto nie zostało odbudowane. Istnieje tylko w postaci cmentarza Schwartzau Memoriał na 12 tysięcy grobów..." EuGeniusz Dębski
MARZEC 2001
HUM 1
GRZEGORZ BUCHWALD
HUM 1 - I co?! Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka, czego? Mam ci TO opowiedzieć? Daj spokój, nie rób jaj. I tak nie uwierzysz... A jeśli nie zamierzasz uwierzyć, że wszystko TO jest prawdą i tylko prawdą, to dla swojego i mojego dobra odpiemicz się od razu. Patrzył mi w oczy i czekał. Ja, milcząc, również czekałem dotąd, aż nie spuszczając ze mnie wzroku, zaczął: - Było to tak. Znałem ci ja kiedyś gościa. Miał na imię Zenek. Dasz wiarę?! ZENEK! Eudzie, co za imię!!! Nawet mi, choć go znałem, chce się śmiać! Zenck... - rzucił jeszcze, jakby chciał po raz tysięczny wypróbować brzmienie tego imienia i po raz tysięczny ustosunkować się do niego. - Wszyscy na niego mówili Cham, choć nie wiem, dlaczego. Nie brzmi to dobrze, więc dalej będę mówił: Hum, Zenas Hum. A więc... zaczął jakby od początku, lecz skończył raptem, bo się odezwałem: - Nie wiesz, kołku, że zdania od "więc" się nie zaczyna? Tu spojrzał na mnie litościwie, głową pokiwał i zimno patrząc mi w oczy, czekał, aż zgaśnie mój głupawy, pełen triumfu uśmieszek. Zgasł. - Powinieneś go właściwie znać, bo... - tu znów przerwał, widząc moje pełne zapału, przeczące ruchy głową. - Nie znałeś go? - zapytał szczerze zawiedzionym głosem, a ja raz jeszcze szczerze zaprzeczyłem. Widział, że leję w gacie ze śmiechu. - Kurka! Nie opowiadam dalej... - Dej se luz! Już więcej nic będę - pospieszyłem z zapewnieniem, przerażony perspektywą, że przyjdzie mi się nudzić przez najbliższe dwie godziny. Spojrzał na mnie uważnie, a ponieważ lubił gadać, nie bardzo chciał dostrzec, że dalej leję, zresztą starałem się, aby nie było tego po mnie za bardzo widać. - Jak mogłeś go nie znać? - zapytał czujnie i nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej: - Nieważne. Dość, że Zenas BYŁ i widywało się go w Miasteczku. Nikt właściwie nie wiedział, skąd się wziął. Pojawił się nie wiadomo jak, mieszkał nie wiadomo gdzie i żył nie wiadomo z czego. Menel, rzec by można, lecz z nim cały ból polegał na tym, że menelem nie był. - Czemu nie był? - wpieprzyłem się głupawo w słowo. - No, nie był. Chyba nie był... Nie wiem. W każdym razie nie w takim sensie, w jakim się to rozumie. - Czyli'.' - No... zawahał się. - Nie wiem! Menelajak zobaczysz, to wiesz, że to menel. a on... on tylko za pierwszym razem sprawiał
takie wrażenie i chyba dlatego ludzie go wzięli na języki. - A idź w cholerę, nic opowiadam! - O co ci chodzi? Co ja takiego powiedziałem? - Jaja sobie robisz! - Jakie znowu jaja? Nie wiem, kurka, o co ci biega: menel, nic menel... Dobra! Żeby cię! No, pętał się tu i tam, i jak byś na niego nic patrzył, i jak go nie wąchał, nigdy nie śmierdział, nigdy pijany nie był, nigdy nie miał sinoczerwonej twarzy i nigdy o nic nie prosił. Nawet z fajką nikt nigdy go nie widział. Nie budził litości, lecz przyciągał wzrok, a kiedy już na niego spojrzałeś, zaraz gały zaczynały ci latać i, liżąc wzrokiem szare płyty chodnika. odbijałeś w inną stronę, choćby ci po drodze nie było. Pewnie dlatego ludzie go tak nie lubili i pewnie stąd ten przydomek Ch... tłum. - To mówisz, że w Miasteczku taki egzemplarz bywał? - zapytałem. - Pf! - psyknąwszo-parsknąwszy skonstatował mój wtręt. Żeby tylko bywał! Przez dwanaście miesięcy zdążyli poznać go wszyscy, a szumi po jego zniknięciu pewnie do dziś. co już. będzie ze dwa lata, jak wsiąkł bez śladu. - To co z nim w końcu było';' - Co było... co było... - przedrzeźnił mnie. - Żebym ja. lub ktokolwiek to wiedział. Doszło do tego, że kiedy rozmawiało się ze znajomymi i zabrakło tematów do rozmów, to rozmawiało się o Zenasie Humie: "Te, wiesz co? Idę ja sobie wczoraj koło ósmej do marketa na zakupy, idę, patrzę, a tu na rogu Lipowej i Akacjowej, na pieńku po Starej Lipie, co to ją wycięli, kiedy ją dwa lata temu wichura połamała, leży coś szarego. Odrasta, mówię sobie, czy co? Podchodzę bliżej, a tam siedzi Zenas. Siedzi i patrzy na mnie. A, kurka, mówię sobie, dupa, niech patrzy i walę dalej, a ten dalej się we mnie wlepia. Idę, idę, ale gdyby nie było mi głupio, to zrobiłbym zwrot na pięcie, wziął nogi za pas i grzał do chaty, ile sił. Czułem jednak, że on tylko na to czeka, więc nic zważając na nic i nie zwalniając, drałuję dalej. Ale aż mi się zimno zrobiło. kiedy go mijałem. A kiedy przeszedłem, czułem, jak wierci mi dziurę w karku i jak coś zimnego leci mi po plecach. Ażż, by go... cholernego Huma!" "Ja też go wczoraj widziałem" - odpowiada drugi. "Kejtrucha na spacer wziąłem i idę. Dochodzę ci ja do Figurki, a tam na pieńku, co został po Starej Wierzbie, tej, co ją wycięli dwa lata temu, co to ją wichura w Wielki Piątek połamała. No. tej z dziuplą w środku, cośmy tatowe ćmiki próbowali..." "Wiem, wiem..."
MARZEC 2001
GRZEGORZ BUCHWALD
"No! Siedzi nie kto inny jak Zenas Hum. Bym go pewnie nic zauważył, ale Kejtruch nagle się najeżył i zaczął tak jazgotać, że myślałem, że smycz zerwie. Wtedy go zauważyłem. Siedział i patrzył na mnie. Gdybym nie był tak blisko, wziąłbym zawrócił. ale gupio jakoś, ni z tego ni z owego, robić zwrot na widok menela. I idę! Ja idę, pies idzie, ja idę, pies staje i skowyczy. wiec i ja staję, a oczu od Zenasa oderwać nic mogę..." - No i... - ponagliłem. A on tylko zerknął na mnie, a widząc, że tym razem ..jaj" |iiż nic robię, gębę mam w pąsach, ciągnął dalej: - No i... - zacytował mnie okazało się w końcu, że obaj o tej samej godzinie go widzieli. Ba! Żeby tylko im się to przydarzyło, byłoby pół biedy, ale właśnie na tym polegało całe zamieszanie z Humcm, że nie podlegał żadnym prawidłom rządzącym małymi społecznościami, gdzie każdy zna każdego i w każdej sytuacji wie, czego się po kim spodziewać, i kto w jakim miejscu może być. Zenas Hum zaskakiwał, niepokoił i budził ogólny lęk, a w końcu... przerażenie. Moje zaciekawienie nieco ostygło, bo zaczął przynudzać, więc wciąłem mu się: - Może bliźniaka ma i obaj wam grali na nerwach? Widać nie był to taki głupi pomysł, bo zastanowił się. - Nie... - zaczął niepewnie, po czym bardziej zdecydowanie jął kontynuować: - Nie, na pewno nie! Bo musiałoby być ich ze czterech. Opowiadał mi Kmitka, no ten z Zagaj nikowej... - Tu spojrzał na mnie, a ja kiwnąłem głową, że wiem, o kogo chodzi, więc pewniej podjął dalej: - ...że ktoś mu opowiadał, że cztery osoby naraz, w tym samym czasie, widziały Huma ostatniej jesieni, nim zniknął. Wiało ponoć wtedy jak skur...czysyn. Młode drzewka nad Kanałem gięły się w pół, a gałęzie Starych Drzew trzeszczały jak skóra w "oficerkach" Kaspra. Pamiętasz Kaspra? Kiwnąłem potakująco głową i uśmiechnąłem się do tego, co stanęło mi przed oczyma. Kasper... Gadał coś, a ja uciekłem na chwilę we wspomnienia. Kasper... powtórzyłem w myślach, by obrazy szybciej zaczęły napływać. Pamiętałem go, a jakże! Trudno było zapomnieć kogoś, kto przez dziesięć lat budził podziw i był wzorem ziszczenia marzeń każdego w okolicy chłopaka, który nie skończył trzynastu lat. Kasper... Jeszcze dziś widzę, jak kroczy w swoim galowym mundurze główną nawą kościoła, ze wzrokiem wlepionym w ołtarz, z twarzą tak pociętą tysiącami zmarszczek, że nawet nie widać było blizn po drucie kolczastym, na który rzucił się podczas ostatniej wojny z Grundarianami, kiedy jego oddział, ruszywszy do ataku, natknął się na zasieki. Podobno kilku ich wtedy było, no takich, co rzucili się na druty, by pozostali mogli przejść po ich grzbietach, lecz tylko on przeżył. I kiedy tak szedł dumny niczym posąg, można by było rzec o nim: Bóg Wojny. Można by, gdyby nie te buty... Pewnie dlatego nie zostałem żołnierzem. Dość że jego buty skrzypiały, i to tak, że poza chłopcami do lat trzynastu, każdy w ławce lał w galoty, gdy po wielu minutach wyczekiwania, Kasper wchodził wreszcie do
MARZEC 2001
kościoła. Po latach kapnąłem się wreszcie, dlaczego msza o jedenastej miała największe wzięcie. Nawet pod płotami nikt nie stał, by na pierdołach szybciej zeszło te sto minut przepisowej mszy. Nikt nie mógł sobie odmówić widoku Kaspra w jego skrzypiących oficerkach i furażerce za pagonem galowego munduru. - ... kurka! Nie opowiadam i zaraz ci przypierdnikuje!.. -ryknęło mi coś nad uchem. Otrząsnąłem się i wyostrzyłem wzrok. - Nie słuchałeś mnie, kurza twoja papa! Normalnie mnie nie słuchałeś! Gdybym go nie znał, byłbym pewien, że mi przywali, że zmieli me liche ciało, zgarnie na szufelkę, wsypie do reklamowy i wypierpapier prosto w próżnię. Znałem go jednak na tyle, by wiedzieć, że nie ma większego poczciwoty, gaduły i pozera na pieniacza od niego. Kiedy sobie to uświadomiłem, postanowiłem go nie "krzywdzić" i rzekłem pojednawczo: - Przecież, kurka, słucham cię! Co, myślisz, że nie wiem, jak skrzypiały oficery Kaspra? - I tum skończył, bo kiedy TAKA góra mięśni patrzy na ciebie w TAKI sposób, to stajesz się ostrożny. Zamilkłem więc i z niepokojem patrzyłem, jak gasną iskry gniewu w jego oczach. - Sorry... - rzuciłem, a on rzekł tylko: - A, spierd...niczaj! - Po czym rozwalił się na siedzeniu jak Lord Mord i zamknął oczy. Wiedziałem, że nie śpi, że nie skończył. Znałem go już tyle lat. To co, że nasze drogi rozeszły się, że każdy z nas miał teraz swoje życie, swoje sprawy... Byliśmy kiedyś najlepszymi przyjaciółmi, choć żarliśmy się zawsze, jak wizkundy z Grundarii. Taki to był nasz sposób bycia. A najdziwniejsze było to, że żarliśmy się nie z potrzeby "żarcia się", ale dla zgrywy i po to, by dać upust tej drugiej strome. Tej złej stronie nas. Patrzyłem sobie tak na niego i czekałem. Odemknął jedno oko i szepnął: - Ani, kurka, słowa! Bo cię walnęęę! - Daj spokój. Gadaj dalej, bo nie zasnę powiedziałem tak bardzo poważnie, jak tylko mogłem. Uwierzył, bo rozwarł oba ślepia i wpatrzony we mnie jął się pochylać. "Zaraz powie coś, co mi w pięty pójdzie", ale i ja pochyliłem się, zrozumiawszy, że za chwilę zaszepcze coś nader poważnego. - Mówię ci, to był diabeł... - zasyczał niespodziewanie. Odpierdoliło mu - pomyślałem i z całą powagą, na jaką było mnie stać odrzekłem: -Nie denerwuj mnie. - To znaczyło: "Kurka, poważnie? Weź mnie nie strasz, bo ja sam w strachu". I to na ful, powaga -dodałem. Wiedziałem, że jak nie odpowiem w ten sposób, to albo pójdzie nazad spać i nie odezwie się już więcej, albo dostanę w ryj i ja się więcej nie odezwę. - Powaga! - zaczął dalej z zapałem, uwierzywszy w moje szczere zainteresowanie. - Nikt nigdy na to nie wpadł, ale JA zauważyłem, że w kilku miejscach naraz pojawia się zawsze, gdy wieje. Pierdolone wiatry! Pierdoleni Grundarianie i ich bronie, i to, że przywalili tak blisko nas... - Zaperzył się, wyraźnie się zaperzył i
HUM 1
dlatego wolałem się nie odzywać. - Psia jego krew! sapnął. - Jeszcze, by było śmieszniej, doszedłem do tego, że pojawia się zawsze w czterech miejscach, w miejscach po zwalonych drzewach, na czterech narożnikach kwartałów naszego Miasteczka i wszystkie z tych drzew zwaliła przed czterema laty wichura. - A mówiłeś, że widuje się go w wielu miejscach... - No... tak, w wielu, ale tylko na pniakach pojawia się jednocześnie i tylko wtedy przeraża ludzi tak, że skóra cierpnie i szumi potem o nim ze dwa tygodnie. Raz nawet ludzie chcieli go zarąbać. Znasz Cwelka Kurdupelka? - A jakże! Znałem! Piździelec...Sześć lat temu wybił mi dwa zęby. Kutas! Naklejenie protez na pozostałe pieńki kosztowało mnie całą pensję. Ale cóż! Byłem młody, piękny i uroda była mi potrzebna... Widząc, że wiem, o kogo chodzi, nie czekał dalej: - No! Zebrało się kilku chłopaków u Binkola na piwku i tak se popijali, tak se opowiadali, aż zeszli z "tematami" na Zenasa. I wtedy się zaczęło! Każdy miał coś do powiedzenia. W końcu nadmiar piwa wzmógł produkcję adrenaliny i zaczęli się przekrzykiwać w swych opowieściach. No i nagle Kurdupel ryknął: "A ja wezmę skur...czysyna zarąbię!". Umilkło, wszyscy nań spojrzeli, a Kurdupel wziął się poderwał, flachę po jabolu utłukł i ruszył, nie oglądając się na koleżków. - I co? Dorwali go? - Śty gupi? Owszem, Kurdupel przodem, rozchwiana kom-panija za nim i ruszyli wokół Miasteczka. Szli tak od pieńka do pieńka i... trzeźwieli. Gdy w końcu dotarli do ostatniego, poza Kurduplem było już tylko dwóch. Też powinieneś ich znać... Machnąwszy niecierpliwie ręką, nie dałem mu skończyć. Pojął, że bardziej chcę wiedzieć, co było dalej, niż kto był na tyle nietrzeźwy, by wdawać się w awantury. - No i kiedy wreszcie wyszli za róg Starej Kamienicy, patrzą, a tam na pieńku po Starej Topoli ktoś siedzi. "Hę!! K... Gnoju jeden, Zenasie Humie! Idę cię zarąbać!!!", wrzeszczy skurczysyn Kurdupel, a kolesie mu wtórują: "Ja, ja! Zarąbiemy cię kutafonie", wrzeszczą i walą dalej... - Przyspieszaj, przyspieszaj, łysa pało! - ponagliłem, bo mnie zaczynało brać zniecierpliwienie. -1 co? Dorwali go? - Ysssssshehe! Pewnie! A jakże! Idą, idą, drą się w niebo-giosy, patrzą, a tam na pieńku siedzi nie kto inny jak... - Zenas! - ryknąłem entuzjastycznie, chcąc pokazać, że w lot przewiduję, co ma być dalej. - Chciałbyś... _? - A tam na pieńku siedzi Glion Bebas. Siedzi i suszarą macha na boki, jakby nie bardzo wiedział nadjeżdżającym z której strony kieszenie wysuszyć. - Glion... Glion... - próbowałem na głos przypomnieć sobie, o kogo to może chodzić. - No tak, ty już wtedy nie mieszkałeś u nas. Glion to policjant z naszego komisariatu; ścierwo nieprzeciętne. Miast łapać gnoi, co i rusz zaczajał się na uczciwych
obywateli i tylko patrzył, który ze współziomków sunie sto dwadzieścia przez obszar zabudowany. Tak, jakby te dziesięć w jedną lub drugą robiło jakąś różnicę... - He-he! - Zaśmiałem się porozumiewawczo, bo teraz naprawdę nietrudno było się domyślić, co będzie dalej... - No, i Kurdupel się drze: "Zarąbie cię...! u! u!", a ten patrzy, suszarką macha, na boki się rozgląda, bo chyba nie wierzył, że to do niego. No, ale w końcu otrzeźwiał i tamci też. Stali tak chwilę naprzeciw siebie i nagle Bebas jak nie ryknie: "DOKUMENTY!". Dobrze, kurka, wiedział kogo widzi i że ci dokumentów mieć nie będą, więc albo to był odruch, albo Bebas całkiem zdur-niał. Kurdupel stoi z obtłuczonym szkłem, gawiedź za nim, a naprzeciw nich prawo... - I tu nie wytrzymał, roześmiał się, a ja z nim. I śmialiśmy się tak chyba kilkanaście sekund. - Biiiety do kontroli! A my dalej ryjemy, bośmy nie dosłyszeli. Dopiero syk uszczelnianych drzwi wyrwał nas z błogiej beztroski. - Biiiety do kontroli! - powtórzono i dopiero wtedy purpurowi ze śmiechu podnieśliśmy oczy. Ciągle chichocząc, wstałem i sięgnąłem po neseser, wyjąłem z bocznej kieszeni plastik i wsunąłem w automat. Brzdęknęło, jęknęło, światełka mrugnęły i rozległo się beznamiętne: "dziękuję". Konduktor wyszedł i zostaliśmy sami. - To co, dorwali go w końcu? - Kogo? - No, Zenasa. - Niiie, poszli na czterdzieści osiem. A następnego dnia po areszcie Kurdupel zniknął. -? - Zniknął. Pojawił się po tygodniu, ale to już nie był Kurdupel, jakiego znaliśmy... "Oj! znaliśmy, znaliśmy!" pomyślałem. - Dalej chodził na piwko do Binkola, zadawał się z koleżkami, ale łagodny był jakiś taki... Nie ON. - Mówił co? - W tym rzecz! Gadał jak zawsze, śmiał się i w ogóle, ale to nie był on. - Jak to? - Zaczynał mnie wkurzać. - Po prostu. Wcześniej, jak Kurduplowi nie przytakiwałeś, to dostawałeś po ryju. Odkąd pojawił się po zniknięciu, uspokoił się. - Gadał z nim kto... wypytywał? - A jakże! Nawet ja sam próbowałem go zagadać. - I..? - I nic! Bełkotał coś do kolejnych flaszek, które mu stawiałem i nic! - Kompletnie nic? - No, na końcu, nim stoczył się pod stołek, łypnął na mnie przekrwionym okiem, bo drugie coś nie chciało nadążyć za tym od mojej strony, i blubmął: "K... Byłem, Łysy, k... w piekle" i rypnął. Wywlokłem go na zewnątrz, gębę obtłukłem, a kiedy się ocknął, udał się przez krzaki do Rygi. Nim się spostrzegłem, Kurdupel jął wiać. Dorwałem go oczywiście, chwyciłem za
MARZEC 2001
GRZEGORZ BUCHWALD
szmatki i pytam: "Co jest?". Zerknął na mnie, szarpnął się i kiedy stanął na własnych nogach, sapnął: "Łysy, wiesz co? Spierdalaj!" i tyłem się dowiedział. - Trza go było rąbnąć! Spojrzał na mnie i nic nie odpowiedział. - To co, co było z tym Humem? Dowiedziałeś się czegoś w końcu? - zapytałem. - Ooo tak! _? - Sam na niego kiedyś zapolowałem. Zaraz po tej akcji z Kurduplem. Mówię sobie: "Dość tego!". Wziąłem maszynę między nogi i dawaj po Miasteczku. Jeździłem tak ze dwa tygodnie i nic. Aż tu jednego razu, kiedy postanowiłem sobie dać wreszcie spokój, idę późnym wieczorem do Binkola na piwo. Idę, patrzę, a tu na pieńku po Starym Klonie siedzi ktoś. Serdu-cho mi aż do gardła podskoczyło. Ale nic, mówię sobie, idę dalej. "Dobry wieczór", zaczynam grzeczniutko. A tu nic. Dmuchnęło tylko, kurz się zakręcił, a że ciemnawo już było, skórka mi trochę ścierpła i nieswojo jakoś mi się zrobiło. Tamten ani drgnie, tylko kapota mu zafurkotała. Podchodzę bliżej, może miałem jeszcze pięć kroków do niego, gdy zaczęło się nagle ciemno robić. Mało, że słońce już zaszło, to jeszcze jakieś takie chmurzyska skądś się wzięły... Ale nic! Twardo idę dalej i jeszcze raz zagajam: "Dobry wieczór", mówię do jego pleców, bo teraz dopiero zauważyłem, że siedzi do mnie tyłem. Drgnął, odwraca powoli tę swoją białą jak kreda gębę w moją stronę i uśmiecha się. Ale, kurka, tak jakoś zimno, tak szyderczo, że już miałem niemal nawalone. Na dobre nawaliłem dopiero za chwilę. Nagle bowiem, jak nie pierdyknie, ni z tego ni z owego. To wtedy zapalił się semafor koło Budki Żrumola. Omal wtedy nie ogłuchłem, a gdy błyskawica rozjaśniła niebo, jego gęba na chwilę znikła i tak sobie migała, pojawiając się i przygasając w takt, jak kolejne gałęzie pioruna rozświetlały się, rozszczepiały i gasły. I ten lodowaty uśmieszek... Anim myślał czekać na ciąg dalszy. Jeszcze tak nogami nie przebierałem, a za mną tuman śnieżnego pyłu pchany lodowatym podmuchem. Nagle dogonił mnie, otoczył, a ja gnałem jak szalony, na wpół ślepy i głuchy, i tak przerażony, jak nigdy dotąd. Sam nie wiem, jak długo biegłem... Byle dalej i szybciej. Byle uciec, byle nie dać się pochwycić... zatrzymać... - Przypadek... - odezwałem się cicho, ale nie dał mi dokończyć. - Ładny przypadek! Do dziś mam ślady po odmrożeniach! Mam ci, kurka, pokazać? Uskakiwałem jak zając! I ten ścigający mnie chichot! Jeszcze dziś go słyszę: "Tssshooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszeni? Hh Hh Hhhh". Nawet nie mogłem wtedy myśleć ze strachu. Kiedy wpadłem do domu i matka mnie zobaczyła, przeżegnała się. Nie pytała o nic, tylko porwała mnie w ramiona i ściskała tak mocno, że omal mnie nie udusiła. Pierwszy raz od piętnastu lat spałem u jej boku i trzymałem ją za rękę. Strach udzielił mi się, siedziałem z rozdziawioną gębą i wlepiałem w niego gały. Ciekawość jednak zwyciężyła i zapytałem w końcu:
MARZEC 2001
- I co? Co dalej? Podniósł na mnie wilgotne oczy, pośpiesznie otarł je rękawami i jakby dodatkowo chciał naprawić tę małą "niemęskość" -uśmiechnął się blado. Mnie, niestety, nie było do śmiechu, zaczynałem mu, kurka, wierzyć, i... naprawdę się bać. - E - bąknął. - Wlazłem na niego następnego dnia. Siedział w tym samym miejscu, obrócony w tę samą stronę i kiwał się w przód i w tył. - Gadałeś z nim? - A czy z nim kto kiedy pogadał? - Więc co? Może, kurka, to wcale nie był ON? - Nie, wuja, TO BYŁ ON! Był dzień, ludzi naokoło pełno... Przełamałem się i podszedłem do niego, stanąłem naprzeciw jego bladej gęby i patrzę. Ślepia miał zamknięte, ani na mnie spojrzy. Stałem tak ładną chwilę i przyglądałem mu się; zebrałem się w końcu na odwagę, by się odezwać, ale nie wiedziałem kompletnie co powiedzieć, od czego zacząć... Miałem powiedzieć: "Cześć Zenas, aleś mnie, kurka, wczoraj nastraszył?" - Było zawołać policję. - Palnąłem głupotę. Oj, była to głupota! Ależ na mnie spojrzał! - Policję... Ty chyba gupkowaty jesteś. I co bym im powiedział? "Panowie policjanci, oto Zenas Hum! Wczoraj sprawił, że o mało narąbałem w gacie ze strachu". "Czy groził panu?" "Nie, tylko siedział, a łeb mu znikał i pojawiał się! A poza tym wywołał burzę gradową i odmroził mi dupę". Ty, człowieku, myśl czasami, zanim co powiesz. Nie ukrywam, że zrobiło mi się głupio: - Mówiłeś, że łydki... Tu zachowałem się właściwie: zrobiłem głęboki unik, ale nie cieszyłem się długo, bo kiedy oglądałem sobie sznurowadła, coś pacnęło mnie przez potylicę. - Znów zaczynasz... - Sorka, niechcący... - zacząłem się kajać. - Tak jakoś wyszło. No i co w końcu? Odezwał się? - Jeszcze nie. - Co jeszcze nie"? - zapytałem, bo pomyślałem, że mówi o sobie, że jeszcze nie "dojrzał", by ze mną rozmawiać, ale on już ciągnął dalej: - Jeszcze się nie odezwał. Już miałem dać sobie spokój i odwrócić się, gdy nagle przestał się kiwać. - I odezwał się w końcu? - Nie, jeszcze nie. Zatrzymałem się w pół kroku, poprawiłem pozycję i czekam. A ten nic. Już mam odejść, gdy naraz otworzył oczy i uśmiechnął się do mnie, ale tak, że mnie wmurowało. Już wiedziałem, że ani ten piękny dzionek mi nie pomoże, ani ci ludzie, co na nasz widok zawracali albo przechodzili na drugą stronę chodnika. Nagle pojąłem, że jestem samiusieńki, sam na sam z NIM. - I co,i co? - A co? Byłeś kiedyś w zoo? Kiwnąłem twierdząco głową, choć było to bardzo, bardzo dawno temu, kiedy w ogrodach żyło jeszcze parę sztuk zwierzyny. Teraz to nawet nie bardzo jest po co tam chodzić...
HUM 1
- A kobrę widziałeś? - ciągnął, nie czekając, aż zbyt wiele sobie przypomnę. O tak! Kobrę pamiętałem dobrze. Stałem przed grubą szybą terrarium i patrzyłem, jak gdzieś z góry zsunął się szczur. Pamiętałem, jak płaz poderwał się i rozpostarł kaptur, a szczur znieruchomiał. Nawet nie wiem, czy to była pora karmienia, czy gryzoń wpadł tam przypadkiem, bo szczurów jakoś cywilizacja i wojny nie mogły przerzedzić. Było ich wszędzie zatrzęsienie, szczególnie w zoo. Drgnąłem wówczas nerwowo, bo chciałem zawołać ojca, by podszedł popatrzeć i w tym momencie kobra odwróciła się w moją stronę. Kiwała się na boki wpatrzona we mnie. Zamarłem. Światło w pomieszczeniu było lekko ściemnione, a szyba była tak czysta, że właściwie niewidoczna. Stałem tam jak zamurowany, gdy naraz podszedł ojciec: "Co chciałeś synku?" zapytał i wyrwał mnie z hipnozy. Poruszyłem się i w tym samym momencie z zębów jadowych stwora trysnęła mgiełka, a w ułamek sekundy później coś klapnęło w szybę. Długi i gruby jak ręka kształt odpełzł wolno w kierunku drgającego szczura. Terrarium było małe, słabo wentylowane i mgła jadu przeznaczona dla mnie opadła na polnego gryzonia, paraliżując go na chwilę. O tak! Widziałem kobrę. - No! - przytaknąłem. - A widziałeś, jak się gotuje do ataku? - Aż nazbyt z bliska... - No, to tak się wtedy poczułem. Tyle, że oczy miał gorsze niż kobra: białe, jak ugotowane, z wąskimi, granatowymi, poziomymi szparkami miast źrenic. I te usta: fioletowe jak burzowe chmury podświetlone łuną zachodzącego słońca. Człowieku! Jeszcze teraz dostaję gęsiej skórki na samo wspomnienie. Jego wargi poruszyły się i usłyszałem syk, bo tego nikt normalny i przy zdrowych zmysłach nie nazwałby mową: "I tssshoooo? Chćsiiiałbyś zajrzeć mi do kieszenii? Hh Hh Hhhhhh". I patrzy mi w oczy, i ani drgnie, tylko ten martwy uśmieszek... Musiałem wtedy wyglądać jak sam Bebas, bo czułem wyraźnie, że każdy włosek sterczy mi na grzbiecie "na baczność" i wypycha ubranie. Jak ja się wtedy bałem! No, ale nic się więcej nie działo, więc ile można stać i się trząść? Zaczynałem wolniutko odzyskiwać rozsądek. W końcu sam tego chciałem. Gdyby nie mój genialny koncept, by napytać sobie biedy, nigdy by do tego nie doszło. "Kim ty jesteś? Skąd się wziąłeś? Czego od nas chcesz?", wyjąkałem. Gęba mu się rozlazła jeszcze bardziej, a fioletowe usteczka poruszyły się: "Chcesz wiedziećććć? Na pewno chcesz to wiedziećććć?". Kiedy to mówił, kątem oka dostrzegłem skupiających się wokół nas ludzi. Uniósł rękę, widząc, że zaczynam się wiercić, by coś powiedzieć, Poprawiłem się więc tylko i przymknąłem na wpół otwarte usta. - Nie, wuja, nie! Ludzie stali, owszem, i gapili się, owszem, ale by przyjrzeć się walczącym, wściekłym wizkundom podeszli-by bliżej. Poustawiali się tak daleko od nas, że nawet kiepsko dało się poznać, kto
jest kto. Niemniej poczułem się trochę pewniej. Spojrzałem znów na niego i znów przestało mi być do śmiechu. A jemu, widać, owszem. Tyle tylko, że gdybym nie miał nóg jak z waty, wydarłbym stamtąd szybciej niż pchła zmienia pieska. - Co, ugryzł cię? - wciąłem się jednak. - Pss! Gdybym w tamtej chwili choćby pomyślał, że może mnie ugryźć tym, co pojawiło się w jego gębie, to nie rozmawialibyśmy dzisiaj... -? - ...bo niechybnie dostałbym zawału. Patrzę ci ja na niego, patrzę, i nie mogę się połapać, co właściwie widzę. Nie wierzę w to, co widzę! Zębiska! Czarne i ostre jak, poustawiane jedna obok drugiej, przełamane na pół wykałaczki. Kiedy spojrzałem nań pierwszy raz, były tycie - tu lekko rozchylił dwa palce - jakby się dopiero zaczynały wyrzynać z bladych dziąseł. Wyglądały jak mikrusia palisada, ale w miarę jak gęba mu się rozdziawiała, rosły, rosły! rosły!! Aż stały się tak ogromne, że dałbym się pociąć, że przegryzłby mnie na pół, gdybym tylko z jakiegoś powodu znalazł się między nimi. Naraz, gdzieś daleko huknęło. Potem się okazało, że jakichś dwóch palantów (na szczęście nie miejscowi) zagapiło się na tłum i wjechało na siebie. Marmolada! Nie było co zbierać. Daj spokój! Nawet jeśli zwolnili do osiemdziesię.... - Skończ, kurka! Wiem, co mogło z nich zostać! - No! I wtedy się ocknąłem. Gęba mu się z powrotem zamknęła w fioletową kreseczkę, ale uśmieszek pozostał. Nagle wargi znów mu zafalowały i odezwał się: "To tssschoooo? Chćsiiiai-byś zajrzeć mi do kieszenii? Hh Hh Hhhhhh". Na "miękkich" nogach podszedłem bliżej i powiedziałem, starając się jednocześnie, by głos mi nie drżał, choć pewien jestem, że to mi się nie udało: "Chcę". A co miałem zrobić? Gapiów naokoło pełno... Głupio byłoby się później tłumaczyć. "Nhooo to podejdź jeszsz-cze bhhliżej i zajszszyjyj", zasapał i wstał. Nie, właściwie poderwał się... Nie, właściwie to jak siedział, tak nagle stał. Nie zauważyłem momentu, kiedy się podnosił; kłęby kurzu zawirowały wokół nas, chmury zasnuły niebo, a mi zrobiło się tak zimno, że już w końcu nie wiedziałem, czy trzęsę się ze strachu czy z zimna. Złapał za lewą połę płaszcza i uniósł jaw górę, prawą ręką natomiast sięgnął do wewnętrznej kieszeni i uchylił ją. Wylało się z niej seledynowe światło i rozlało jak gęsta, fluorescencyjna ciecz wokół rozwartego otworu. Już nie miałem ochoty tam zaglądać, ale szedłem dalej i coraz wyraźniej słyszałem jęki, syki, wizgi, jakby głosy wichur z wszystkkich tysięcy lat naszej cywilizacji naraz ozwały się na nowo. Milczał przez chwilę. Milczenie przeciągało się, a ja zaczynałem nerwowo szurać nogami i patrzeć na niego w oczekiwaniu na ciąg dalszy. - I co?! - Co ma niby być dalej? Spodziewasz się, kurka, czego? - No i jak się to skończyło?
MARZEC 2001
GRZEGORZ BUCHWALD
- A jak się miało skończyć? Znaleźli mnie tydzień później przegryzionego na pół. Trzy dni w szpitalu leżałem, zanim mnie pozbierali. - Teraz to ty mnie chcesz zdenerwować... - Nim skończyłem, ten już stał na nogach i łapał się za lewą połę kapoty. Żeby go jasna i nagła krew zalała! Zesztywniałem! Ten patrzy mi w oczy i mówi: - Chcesz zobaczyć, co mam w kieszeni? Żeby go wściekłym wizkundom Grundarianin na pożarcie rzucił, i to ubranego, by zanim mu bestie bebechy wywloką, mógł sobie te parę chwil wyczekiwania urozmaicić wyobrażaniem tego momentu! Aż by go! Tak wcisnąłem się w oparcie siedzenia, że w domu koszula od pleców nie chciała mi odejść. A ten stoi nade mną i sięga prawą ręką do wewnętrznej kieszeni. Ślepia to mi na wierzch chciały wyskoczyć! Patrzył w tym momencie, gdzie sięga, jednak na moment spojrzał na mnie i zamarł z łapą w kieszeni. - Co ty! Co ci? Źle się czujesz? - zapytał, a ja łamiąc swój sztywny z przerażenia kark, zmusiłem szyję do kilku przeczących ruchów głową. Wzruszył ramionami i wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni portfel, klapnął obok mnie i jął grzebać w jego zawartości. - Patrz! - powiedział i wyrwawszy z przegródki wymacany palcami biały rożek jakiejś kartki, podstawił mi przed oczy. Spojrzałem, a tam jakiś berbeć w koronkach, ze smoczkiem w pulchnej różowej gębuli, na kolanach u jakiejś kobiety.
- A, kurka, to nie to! Tu ja z mamą, kiedy miałem roczek. Gębę jeszcze ocierałem z zimnego potu, więc tylko ze zrozumieniem potaknąłem i obserwowałem, jak tym razem uważniej sortuje coś w portfelu. - No! - Sapnął zadowolony z rezultatów poszukiwań, wyciągnął zdjęcie i podetknął mi je pod nos. Tym razem wypadałoby zacytować mocne słowo na "k", które mi się wówczas wyrwało na widok tego, co było na zdjęciu. Ale po co? Na zdjęciu był Łysy. Leżał na noszach, a w łapach trzymał swoje flaki. Na samym wierzchu leżał żołądek, który troskliwie przytrzymywał dłońmi. Zawsze lubił dobrze zjeść, pomyślałem wtedy. Jedna z nóg dolnej części ciała, która leżała oddzielnie, to znaczy nieco niżej na noszach od górnej części, wypadła za krawędź i zwisała obuta w biały, sportowy but. - No i co ty na to? Nieźle się prezentowałem, co nie? - zapytał, a ja dalej mamrotałem pod nosem owo mocne słowo i przyglądałem się zdjęciu ze wszystkich stron. - Jakim cudem ty jeszcze żyjesz? - Zmieniłem wreszcie płytę. - Ba! Sam chciałbyn wiedzieć. Powiedziałem im podobno, by mnie pozszywali i koniec. Ktoś nawet zdjęcia porobił, bo widać też sobie to pytanie zadawali... - Jak to: "podobno"? - Podobno, bo widzisz, ja nic z tego nie pamiętam. Obudziłem się na trzeci dzień i kiedy opowiedziano mi, co ze mną było, pokazano mi nagranie i zdjęcia,
chciałem ich obić za to, że robią ze mnie wala. Ale
MARZEC 2001
HUM 1
wolniutko zacząłem sobie przypominać wszystko do momentu, kiedy Zenas Hum pokazał mi, co ma w kieszeni. - I co w końcu miał? - Czy ty mnie słuchasz? Mówię przecież, że nie wiem. - Jak, kurka, "nie wiem"? - No, nie wiem! Nie wiem i tyle! Raz jeszcze rzuciłem okiem na zdjęcie i oddałem mu je. - Może to pić i fotomontaż? - Fotomontaż?! To też jest fotomontaż? - Bez namysłu łapnął się na krzyż z boku za ubranie i jednym ruchem podciągnął je do góry. O mało się nie wyrzygałem. Na wysokości pępka jego tułów obiegał postrzępiona linia. Płaty różowego mięsa gdzie niegdzie wyłaziły spomiędzy rozchylonych brzegów niezaciągniętej skóry i zlewały się z sinymi, pionowymi krechami szwów. - Schowaj to człowieku, bo rzeczywiście niezbyt się czuję... - sieknąłem płaczliwie. Posłuchał. - Nie mogli cię posklejać? Wyglądasz jak dzieło artysty chirurgamaniaka... - Ano nie mogli. Tylko nici trzymały. Żaden klej nie chciał "chwycić", a w restrukturyzatorze podobno zaczynałem się gotować - odparł, po czym wyraźnie zmęczony i zrezygnowany, wolno przesiadł się na swoje miejsce. Przez chwilę milczeliśmy. - No, a co z Humem? Widziałeś go jeszcze kiedyś? Dowiedział się ktoś czegoś o nim? - zacząłem znów drążyć. Spojrzał na mnie i szepnął cicho: - Byłem w piekle... Co z Humem? A gówno mnie to obchodzi! Wyprowadziłem się z Miasteczka i jesteś pierwszą osobą, z którą na ten temat rozmawiam. - Czemu mówisz, że byłeś w piekle? Coś jednak pamiętasz? - Nie, wuja, nie. Nie pamiętam nie poza bólem... Popatrzyłem na niego ze zrozumieniem. Już wiedziałem, że się niczego więcej nie dowiem. Rozparłem się w fotelu i myślałem o tym wszystkim. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, jak to zrobił, że nie skasował biletu. Spojrzałem na niego i już chciałem go o to zapytać, ale spał tak smacznie. Po chwili w końcu też przysnąłem. Nie minęło nawet pół godziny, gdy rozstawaliśmy się na płycie portu. Uściskałem go. Syknął lekko, kiedy
"tak po naszemu" wymierzyłem mu markowany cios pięścią w brzuch. Nic jednak nie powiedział. Pożegnaliśmy się w końcu na dobre i rozeszliśmy każdy w przeciwnym kierunku. Po kilku krokach obejrzałem się, by raz jeszcze spojrzeć za odchodzącym przyjacielem, bo wszechświat jest ogromny i kto wie, czy jeszcze kiedyś się spotkamy... Stał tam w świetle lądującego statku, w rozwianym płaszczu i założyłbym się, że nie miał głowy. Pojawiła się dopiero, kiedy smuga oślepiającego blasku zaczęła ześlizgiwać się z jego twarzy. Uśmiechał się do mnie, a jego usta były fioletowe. A może, kurka, mi się wydawało... Grzegorz Buchwald
MARZEC 2001
TANATOS XIV
JACEK INGLOT
TANATOS XIV Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych, monsieur Maurice Thorez, cierpiał od rana na dokuczliwy ból głowy. Samopoczucia bynajmniej nie poprawiła mu wiadomość, którą rano zastał na swoim terminalu - w nocy grupa lewackich terrorystów ze Świetlistego Szlaku Mao porwała czternaście peruwiańskich zakonnic w wieku od szesnastu do osiemdziesięciu trzech lat i zagroziła, że będzie codziennie jedną gwałcić, chyba że papież wcześniej poda się do dymisji. To wyglądało na jakąś manię - dwa dni temu grupa arabskich ekstremistów porwała pięciu rabinów, domagając się identycznej rzeczy, tzn. ustąpienia papieża. Nie sprecyzowali jedynie, czy też za- mierzają gwałcić. Zresztą, ich akcja z pewnością była odpowiedzią na porwanie czterech multów przez bojowników izraelskiego ONR-u (Opornik Narodowosyjonistycznych Rewolucjonistów), domagających się natychmiastowego przeniesienia państwa żydowskiego na Madagaskar. Tak czy owak. Bliski Wschód mógł lada chwila eksplodować, wraz ze sporym kawałkiem Ameryki Południowej. - Tylko, co ma z tym wspólnego ten nieszczęsny papież? -mruczał Thorez, przepatrując bazy danych dotyczących narodowych i internacjonalnych ruchów terrorystycznych. Im więcej czytał, tym mniej rozumiał, za to migrena wręcz rozsadzała mu czaszkę. Zamknął oczy i odchylił się do tyłu, wciskając jednocześnie przycisk mterkomu. - Churchill? warknął przez zaciśnięte zęby. - Słucham, panie Sekretarzu Generalny, echchm... chrum... wywołany siorbnął przez nos na zakończenie kwestii, jak to ostatnio miał w zwyczaju. Thorez nie znosił tego Angola i jego wiecznie zakatarzonego nochala, ślurgotał mu lak już drugi tydzień. Musiał go jednak tolerować, ponieważ obsada stanowisk wypadała z klucza: gdzie przewodził Francuz, tam sekretarzował mu Anglik, i odwrotnie. Koszty sojuszu, ot co. l jeszcze nic wiadomo, dlaczego nazwali to kiedyś "ententc cordiale". - Mógłbyś wreszcie zrobić coś z tym katarem?! rzucił tonem pretensji. Jak pan każe - odparł Churchill, który był dziś w dziwnie zgodliwym nastroju. - Jutro pójdę do lekarza. - No właśnie... Przynieś mi aspirynę... albo nie, przyślij lekarza z polikliniki. - Jak pan sobie życzy, panie Sekretarzu Generalny. Churchill wyłączył się. Thorez umościł się jeszcze wygodniej w fotelu, a sterowane procesorem oparcie podążyło posłusznie za ruchem jego pleców. Przymknął oczy, usiłując wyprzeć dokuczliwy ból ze świadomości. Na dodatek Elen jego żona. wyjechała do Paryża na zakupy, jakby w Nowym
Jorku nie mogła zrobić tego taniej i szybciej... Szczęściara, sam dalby połowę rocznej pensji, aby urwać się stąd choć na trzy dni. Znał świetne łowisko w okolicy Key Largo; świeża, oceaniczna bryza, kołysząca się leniwie na falach łódź. wędka zarzucona za burtę, wygodny leżak i chłodne piwo w grabie... Z przybrzeżnych wód Florydy ściągnął go szczęk otwieranych drzwi. Wciąż z zamkniętymi oczyma machnął ręką w kierunku wchodzącego lekarza. - Wiem, co mi pan chce powiedzieć, doktorze. Wynalazca skutecznego leku na migrenę jeszcze się nie narodził.... - Przykro mi, ale nie jestem lekarzem. Sekretarz Generalny gwałtownie otworzył oczy. Chropawy baryton rzeczywiście nic należał do jego osobistego medyka, lecz do siwiuteńkiego staruszka, ubranego w czarny garnitur staroświeckiego kroju i trzęsącego się jak osika; jego pokryta zmarszczkami twarz, przypominała zmiętą, irchową ścierkę. W lewej
MARZEC 2001
JACEK INGLOT
ręce dzierżył płaską walizeczkę kojarzącą się ze złożonym laptopem, w prawej czarną kulę, nic większą od tenisowej piłeczki. Dłoń ściskająca kulę drgała w jakimś szalonym, spazmatycznym rytmie, jakby wyzwolona spod władzy jej właściciela. - Kim pan jest, do licha, i jak pan tu wszedł? Stamszek podszedł bliżej i wtedy zobaczył jego oczy, czarne, opalizujące matowo, przypominające mroczne otwory bezdennych studni. - Jestem trzynastym Tanatosem tej planety, lub, jeśli pan woli, jej Śmiercią. *** Thorez słuchał i miał wrażenie, że za chwilę zwariuje, albo że śni sen jakiegoś kompletnego pomyleńca. Siedzący przed nim staruszek tymczasem niewzruszenie perorował dalej: - Moja kadencja dobiegła końca, pracowałem całe dziesięć tysięcy lat, wystarczy. Niestety, mam poważny problem, ponieważ nie zgłosił się następca, który będzie czternastym Tanatosem... Nie wiem, dlaczego, być może na górze zapomnieli o tej zapyziałej planecie. Tak czy owak, moja robota dobiegła końca i postanowiłem przekazać sprawy w ręce kogoś, kto jest odpowiedzialny za cały glob. - I pomyślał pan właśnie o mnie? - rzucił żałośnie Thorez, szukając jednocześnie przycisku interkomu, aby wezwać Churchilla z ochroną. Wreszcie będzie miał sposobność wykopać cholernego Angola za wpuszczenie mu do gabinetu wariata. W tym momencie zesztywniał zdjęty nagłą grozą - płaska walizeczka mogła być bombą, a czarna kula detonatorem. Wreszcie go dopadli! Usiłował sobie przypomnieć, która z rozlicznych organizacji terrorystycznych groziła mu ostatnio śmiercią... Rozpaczliwie wcisnął guzik. - To na nic, dopóki ja tu jestem, nikt nie wejdzie zauważył cierpko staruszek. - A to nie bomba, tylko moje narzędzie pracy, dawniej na rysunkach przedstawiane często jako kosa. Chce pan popatrzeć? Thorez bezwiednie skinął głową, zresztą, na kursach antyterrorystycznych pouczali, aby się broń Boże nie sprzeciwiać. Staruszek położył walizeczkę na biurku, coś przy niej pstryknął, ta otworzyła się - był to jednak laptop - po czym człowiek mieniący się trzynastym Tanatosem planety Ziemia powoli obrócił ekran w jego stronę. To, co zapełniało ciekłokrystaliczną szybę, przypominało wyjątkowo chorą wersję pakietu Windows. Dosłownie setki mniejszych i większych okienek, zachodzących na siebie, zanikających i znowu się pojawiających, bez ładu i składu. W każdym z nich trwała jakaś emisja, migały niewyraźnie obrazki. Thorez pochylił się i skupił wzrok na jednej z ikon - ta niespodziewanie powiększyła się i zajęła cały ekran. Desperat stał na parapecie i wykrzykiwał coś do zgromadzonego w dole tłumu. Kilku strażaków latało z batutą, usiłując przewidzieć miejsce upadku. Facet na
MARZEC 2001
parapecie zobaczył ich i gwałtownie cofnął się w głąb mieszkania, co tłum przywitał wielogłosowym westchnieniem ulgi, ale po chwili dwa okna dalej szyba rozprysnęła się i na zewnątrz wypadł mężczyzna, szybujący wraz z chmurą szklanych drzazg w kierunku betonowej nawierzchni. Cięcie. Mała, pulchna dziewczynka zajadle pedałowała na trzykołowym rowerku, nie zwracając uwagi na to, że zjechała z chodnika i znalazła się na jezdni. Ciężko sapała, bowiem droga wznosiła się dość gwałtownie zza asfaltowego garbu u krańca ulicy ukazał się dach pędzącego setką tira. Mała nic nie zauważyła i mocniej nacisnęła na pedały, wjeżdżając dokładnie na środek przeciwległego pasa. Kierowca tira wciąż jej nie widział, gorączkowo grzebał w schowku obok kierownicy, usiłując znaleźć paczkę papierosów, która gdzieś mu się zapodziała... Cięcie. Wychudzony ćpun szukał drżącymi palcami odpowiedniej żyły na niemiłosiernie skłutej ręce... Thorez zacisnął oczy i złapał się za pulsujące skronie. Czuł, że za chwilę sam oszaleje. - Dosyć! - wychrypiał. Usłyszał szczęk zamykanej walizeczki. - Wedle życzenia. - W głosie staruszka nie dało się wyczuć bodaj odrobiny emocji. - Jak to robisz? - zapytał, ciągle bojąc się otworzyć oczy. - Spójrz. Thorez bojaźliwie zerknął przez palce. Staruszek pokazał dłoń, ściskającą i zarazem obracającą w niesamowitym rytmie czarną kulę. Miało się wrażenie, że każdy mięsień rozdygotanej dłoni pracuje zupełnie osobno, dotykając coraz to innego fragmentu kuli. - To rodzaj sterownika, kula jest pokryta setkami sensorów, dotknięcie każdego z nich powoduje śmierć człowieka, zwierzęcia, rośliny... jednego, setek, tysięcy czy milionów. Rolą Tanatosa jest odbieranie życia, unicestwianie, lecz każdy akt śmierci musi być potwierdzony sterownikiem, bo to kosa przecina nić żywota, tak zostało ustalone na Początku Rzeczy. W tym urządzeniu mam zamkniętą tajemnicę nicości. Z chwilą, gdy odłożę sterownik, przestaniecie umierać. Chyba że znajdziecie nowego Tanatosa i przekażecie mu kosę... - Nie byłoby to takie złe - zauważył mimowolnie Thorez. Jeśli miał do czynienia z wariatem, to wyjątkowo wyrafinowanym. Bycie takim sobie Napoleonem, Jezusem Chrystusem czy Johnem Lennonem najwyraźniej go nie zadowalało. Zmęczony tym wszystkim, przetarł kciukami obolałe oczy i uniósł głowę. -Co mogę dla pana zrobić? Ale pomarszczonego staruszka już nie było, tylko na jego biurku leżał pozostawiony laptop, a obok niego czarna połyskliwa kula. Thorez patrzył na urządzenia podejrzliwie, ale nie odważył się ich dotknąć. Z tyłu dobiegł szmer otwieranych drzwi, prowadzących do jego prywatnych apartamentów, i tupot drobnych stóp. - Tato - usłyszał za plecami głosik syna. - Chodź się ze mną pobawić. Nudzę się!
TANATOS XIV
Zupełnie nie miał czasu, aby zająć się smarkaczem. Musiał wyjaśnić, jakim cudem ten wariat zdołał przeniknąć do jego gabinetu, bez trudu omijając, zdawałoby się, hermetyczną zaporę ochrony. - Gdzie jest Lucy? - nie odwracając się, zapytał o opiekunkę, młodą Amerykankę i, jak podejrzewał od pewnego czasu, podsuniętą mu przez CIA agentkę. Ale przynajmniej potrafiła zająć czymś Feliksa. - Cały czas gada przez telefon z koleżankami, a ja się nudzę! - To włącz sobie jakąś grę i nie przeszkadzaj warknął i wcisnął przycisk interkomu. - Churchill, staw się natychmiast z szefem ochrony. *** Ernesto Banderas umierał kolejny, szesnasty już dzień. Zazwyczaj towarzyszył mu w tym jedynie mechanicznie posapujący respirator, cierpliwie tłoczący tlen do resztek jego gnijących, zjedzonych przez raka płuc. Lecz dzisiaj przybyła go odwiedzić troskliwa rodzina. - Odłączmy go już teraz, szkoda powietrza dla starego skurwiela, przyda się innym - przekonywał kuzyn Antonio, młody utracjusz i dziwkarz, któremu Emesto zawsze odmawiał sponsorowania jego rozpusty. - Ani mi się waż! - zaprotestowała cioteczka Flora, tłuste babsko, które w swym życiu nie zrobiło nic pożytecznego, poza wtrząchnięciem miliona funtów tortiiii. - Adwokaci nie uzgodnili jeszcze wszystkich szczegółów. - Nic z tego nie będzie, jeśli nie dostanę tych szybów w Teksasie. - Jego brat, Pedro, stary pasożyt, ani myślał odpuścić sobie najlepszy kąsek. - Jako najbliższy żyjący krewny mam tu glos decydujący. Jeśli szyby są moje, to róbcie sobie z nim, co chcecie. - I tak dobrze, że stary pierdziel nie zostawił testamentu -zauważył Antonio. - Wydziedziczyłby nas jak amen w pacierzu. Pedro zarechotał obrzydliwie. - I my jego, gdybyśmy, rzecz jasna, mieli cokolwiek do zapisania. W naszej rodzinie tylko Emesto miał łeb do interesów. - I wystarczy - dodała rezolutnie Flora. - Dobry Emesto ciułał, a teraz my się zabawimy. Chory chciał zaprotestować, ale tkwiąca w tchawicy plastikowa rurka uniemożliwiała jakiekolwiek pogaduszki. Był tak słaby, że nie mógł im nawet pogrozić palcem. Do izolatki zajrzał młody człowiek o wyglądzie adwokata, gadał też jak adwokat. - Zapraszam do sali konferencyjnej na podpisanie uzgodnionego porozumienia. Potem będzie można, już zgodnie z prawem, odłączyć respirator. Emesto został sam. Nie miał nawet siły, aby płakać. Modlił się tylko do Najwyższego, aby czym prędzej zabrał go z tego ziemskiego piekła, pełnego rui, porubstwa i trupożernych hien, nie wiadomo dlaczego nazywających się jego krewnymi. Ale śmierć nie nadchodziła... przeciwnie, odnosił wrażenie, że
oddycha mu się coraz lżej! Czuł dziwny, przenikający całe ciało przypływ energii. Gasnąca świadomość wyostrzyła się raptem jak brzytwa, a siły wróciły mu na tyle, że zdołał unieść rękę i pomacać się po twarzy. Dłoń zatrzymała się na głowicy inkubatora i wówczas, wiedziony nagłym impulsem, szarpnął za nią desperacko. Jeśli umierać, to bez tego świństwa w gardle, zdecydował. Rurka poddała się z dziwną łatwością - odrzucił ją precz i złapał haust świeżego powietrza. Nie dusił się. Nie rozumiał, jak to możliwe, ale mógł oddychać pełną piersią. Nic go też nie bolało. Więcej, czuł się tak lekko i rzeźwo, jakby mu ubyło z pięćdziesiąt lat. Podniósł się ze swego śmiertelnego leża i usiadł na jego skraju. Przez szybę oddzielającąjego izolatkę od korytarza dostrzegł Florę, Pedra i Antonia zażarcie dyskutujących ze swoimi adwokatami. Odetchnął głęboko - płuca pracowały jak złoto, jakby dostał przeszczep od dwudziestoletniego kulturysty. Wyglądało na to, że zejście Emesto Banderasa z tego padołu łez i rozpaczy zostało na czas jakiś odwołane. Zeskoczył raźno na podłogę i z trzaskiem otworzył drzwi na korytarz. - Hej, wy tam - ryknął. - Wiecie, co zobaczycie zamiast mojej forsy?! Odwrócił się do nich tyłem, zgiął w pół i podciągnął wysoko szpitalną koszulę. *** Fortunato z zakłopotaniem splatał i rozplatał swe grube paluchy, nie bardzo wiedząc, gdzie mógłby się schować przed twardym wzrokiem Don Ciecia. Ojciec chrzestny największej z nowojorskich rodzin mafijnych znany był z braku poczucia humoru. - Naprawdę nic nie kapuję, Don Ciccio - wystękał płaczliwie Fortunato. - Przecież pan wie, że nie uprawiam nawalanki, piętnastu gnojków dla pana sprzątnąłem i zawsze była to czysta robota, bez kantów. - A więc, co stało się tym razem? - Don Ciccio poprawił się w fotelu i mocno zaciągnął cygarem. Dlaczego nawaliłeś? Egzekutor przełknął z trudem ślinę; nieraz zaglądał śmierci w oczy, ale to okazywało się betką w porównaniu z zimnym, wężowym wzrokiem bossa. Mafijni żołnierze rozpowiadali, że stary potrafił hipnotyzować. Fortunato zrozumiał, że ocalić go może tylko czysta, żywa prawda. - Plan był prosty, dorwać Falconettiego, jak będzie wychodził z burdelu, wie pan, tego na rogu Piątej i Czterdziestej Siódmej, gdzie mają same Japonki... Don Ciccio chrząknął niecierpliwie, a ciałem Fortunata wstrząsnął zimny dreszcz. Nie, stanowczo był już za stary do tej stresującej roboty. - Streszczaj się. - No właśnie - podjął drżącym głosem. - Falconetti wyszedł stamtąd parę minut po piątej, bez obstawy, zresztą, ja i Nico dalibyśmy sobie radę z tymi pętakami... - Zakrztusił się, zgromiony zimnym
MARZEC 2001
JACEK INGLOT
wzrokiem bossa. - Falconetti zachowywał się niezbyt ostrożnie, podszedł do budki z gazetami i wziął przywiezioną właśnie popołudniówkę, pewnie chciał sprawdzić wyniki gonitw... Przerwał mu grzmot potężnej pięści, która walnęła w blat biurka tuż przed jego nosem. Boss musiał być naprawdę wkurwiony. - Słuchaj, dupku, rozwaliłeś tego sukinsyna czy nie? Fortunato, który zrazu podskoczył jak oparzony, wykrzyknął czym prędzej uspokajającym tonem: - Oczywiście, szefie! Walnąłem mu z obrzyna prosto w pysk, aż się zrobił kotlet siekany, a Nico poprawił mu z magnum, skurwiel dostał w jaja i bebechy, siknęło juchą tak, że w tym kiosku poszedł cały nakład popołudniówek i reszta tego, co zostało z porannych... - W czym więc problem, Fortunato? - Boss odchylił się w fotelu i patrzył na niego z dobrotliwą, nieskończoną wyrozumiałością, jak na zespół Downa. - Sęk w tym, że tego gnoja wcale nie ścięło. Mózg mu spływał na czoło, a ten skunks wyciągnął uzi, które tąjniaczył pod marynarką i jak nie posiał... Człowiek za biurkiem przyglądał mu się coraz bardziej podejrzliwie. - Fortunato, ty debilku, kto tu w końcu kogo załatwił? Egzekutor byłby ciężko westchnął, gdyby mu to umożliwiły podziurawione płuca. Odchylił wolno klapy marynarki i pokazał biegnące przez tors trzy ślicznie odrobione serie z broni maszynowej, niewątpliwie robotę fachowca. Niektóre dziury jeszcze krwawiły. - Sam chciałbym wiedzieć, szefie. Ja mam jedenaście dziur, a Nico siedem, w tym trzy w sercu. Falconetti, jak mu się magazynek skończył, odwrócił się na pięcie i polazł z powrotem do burdelu, a na chodniku zostało pół jego mózgu, obrzyn był nabity grubym śrutem... Ale sam pan mówił, że temu głupkowi mózg niepotrzebny... Don Ciccio patrzył w osłupieniu, jak jego główny egzekutor wierci z konsternacją paluchem w otworze na piersi, gdzieś tak między piątym a szóstym żebrem. Fortunato złapał spojrzenie bossa i zapytał płaczliwym głosem: - Szefie, co się dzieje? Dlaczego ten skunks, ja i Nico jeszcze żyjemy? *** Toro Mifune pochodził ze starej, samurajskiej rodziny i znał swoje powinności wynikające z zasad kodeksu busido. Gdy kierownik działu, pan Toranaga, obwieścił, że jego wyniki są o 0,056 procenta gorsze od osiągnięć lidera grupy, czyli tego padalca Kuromaki, od razu zrozumiał, że został mu tylko jeden sposób na zachowanie twarzy. Dlatego siedział teraz na macie, ubrany w białe, ceremonialne kimono, z twarzą obróconą w kierunku pałacu cesarza. Pożegnalny listpoemat leżał zapieczętowany obok półeczki z mieczem. Wychwalał w nim zaznane od Korporacji dobrodziejstwa, polecając jej szefom przyszłość swojej
MARZEC 2001
rodziny. Liczył na to, że zdobędzie tym przychylność kierownictwa i załatwi posadę dla syna. Słońce stało już wysoko na niebie, gdy Toro Mifune zdecydował, że trzeba zaczynać. Ujął w obie ręce miecz i przymierzył się do pierwszego pchnięcia. Wiedział, że najlepiej wbić ostrze tuż pod pępkiem, a potem mocno pociągnąć ku piersi, aż do mostka, aby rana była jak najszersza. Szefowie Korporacji na pewno doceniąjego determinację i siłę charakteru. Po raz kolejny sprawdził ostrze, tnąc puszczony na powietrze włos - odziedziczonemu po przodkach mieczowi nie można było nic zarzucić. Wziął głęboki oddech, ustawił klingę pod kątem trzydziestu pięciu stopni i trzy cale pod pępkiem, po czym pchnął z całej siły, czując, jak ostrze bez oporu wnika w jego brzuch. Obyło się nawet bez specjalnego bólu, trysnęła tylko cienka strużka krwi. Pozostał jeszcze drugi ruch, ku górze, od niego zależał cały efekt przedsięwzięcia, więc Toro ścisnął mocniej rękojeść i szarpnął, kierując ostrze prosto do mostka. Dał radę. Brzuch rozwarł się niczym wrota podziemnego garażu, wypuszczając na zewnątrz śliskie zwoje wnętrzności -w jelitach trwał jeszcze ruch robaczkowy po solidnym śniadaniu, którego Toro nie odmówił sobie przed ostatnią drogą. Krew bluzgała obfitą strugą, brzuch palił go żywym ogniem. Toro oczekiwał, że lada chwila ciemności ogarną mu głowę i majestatycznie padnie we własne flaki, tak jak to widywał na filmach samurąjskich. Jednak nic takiego się nie stało. Przeciwnie, myśli miał coraz jaśniejsze, początkowa słabość minęła jak ręką odjął i, zamiast umierać zgodnie z zasadami kodeksu, patrzył ze zdumieniem na kłąb flaków pulsujący mii na kolanach. Czuł się tak znakomicie, że mógłby je wepchnąć z powrotem do brzucha, ranę zakleić przylepcem i polecieć na kort tenisowy, aby rozegrać dwa albo i trzy sety. Lecz Toro Mifune nie na darmo był potomkiem znakomitego samurajskiego rodu i doskonale pamiętał, jak wielu jego przodków otworzyło sobie brzuchy, chwaląc głośno imię cesarza. Taka tradycja zobowiązywała, dlatego ponownie ujął rękojeść miecza. Być może trochę to jeszcze potrwa, ale do zmierzchu zostało sporo czasu. Media oszalały, czemu zresztą trudno się było dziwić. Nagłówki gazet puchły od sensacyjnych tytułów, telewizyjni i radiowi reporterzy zachłystywali się, donosząc w ekspresowym tempie o coraz to nowych sensacyjnych zdarzeniach, cudownych ozdrowieniach i niedoszłych śmierciach. Tysiące chorych, na których lekarze postawili już krzyżyk, opuszczało z triumfem szpitale, w domach starców trwały nieustanne balangi, wygasły wszystkie konflikty - skoro nie można było ukatrupić wroga, wojny straciły sens, zaś najzatwardzialsi terroryści oddawali się dobrowolnie w ręce psychiatrów. Obrońcy Praw Człowieka piali z zachwytu, gdyż przestano wykonywać karę śmierci. Dali z tym spokój nawet Francuzi po tym, jak głowa właśnie zgilotynowa-nego
TANATOS XIV
wielokrotnego sadystycznego mordercy, zwanego drugim Sinobrodym, po ścięciu odtoczyła się parę kroków, po czym zaczęła obrzucać brzydkimi słowy prokuratora Republiki, podważając prowadzenie się jego matki, żony, siostry i teściowej, nie wyłączając ulubionej suczki Fanny. Ofiary wypadków nie czekały nawet na pomoc, same włączając się do akcji ratowniczej, o ile ostały im się jakieś sprawne kończyny. Na ulice wyległy setki po-szatkowanych ludzi, którzy jak gdyby nigdy nic spacerowali, pracowali i robili zakupy; przeważali samobójcy i ofiary mafijnych porachunków. Przebojem sezonu stał się wyciągnięty z lamusa kiczowaty horror "Noc żywych trupów", najlepiej oddający atmosferę tych wielkich dni. Motyw nieobecnej śmierci stał się też ulubionym tematem sztuki, zwłaszcza reklamowej kolejne superwygodne fruwające podpaski polecały paniom seksowne kościotrupy. Słowem, życie w ciągu paru godzin przemieniło się w nieustający festyn. Ludzkość spontanicznie wyrażała radość z odejścia Śmierci. Tylko grabarze ogłosili żałobę, ale tym mało kto się przejmował. Zawsze przecież mogli przekwalifikować się na położnych. W gruncie rzeczy sytuacja nie przedstawiała się tak źle, przynajmniej w ocenie Sekretarza Generalnego. Z tonu Tanatosa można było wnioskować, że ludzkość czekają znacznie większe kłopoty. Dźwięknął interkom. Cholerny Churchill ślurgotał jak zwykle. - Miałeś coś zrobić z tym nochalem! - warknął Thorez. - Nie ma przecież problemów z dostaniem się do lekarza, kiedy opustoszały wszystkie szpitale. Sekretarz zacharczał rozpaczliwie, bulgocąc zalegającą w nozdrzach wydzieliną. Thorez pomyślał złośliwie, że wreszcie wie, dlaczego Angole maj ą opinię flegmatyków. - Byłem u najlepszego w mieście wirusologa. Facet powiedział, że nie może mi pomóc, ponieważ antybiotyki przestały skutkować. - Co takiego? - Thorez nic z tego nie rozumiał. - Tłumaczył, że leczenie antybiotykami polega na zabijaniu wirusów. A skoro nic nie umiera... Nie uwierzyłem mu i łykam tabletki, ale bez skutku! To się już Thorezowi nie podobało. Czyżby w tej całej nieśmiertelności tkwił jakiś haczyk? - Czego chcesz? - spytał, nie chcąc kontynuować tej przykrej dla siebie rozmowy. Ślurgotanie przez całą wieczność to mało przyjemna perspektywa. - Przyszedł do pana profesor Laurana... Thorez nie przypominał sobie, aby z kimś takim był na dzisiaj umówiony. - Znam go? - spytał. - Nie, ale radziłbym z nim porozmawiać. Profesor ma Nobla z biologii, za badania komórkowe... Z tego, co mówił, wynika, że wie coś o tym... no, o tym, co się dzieje. Facet nie ma wesołej miny. Sekretarzem Generalnym wstrząsnął dreszcz dławiącego strachu. Zaczyna się, pomyślał. Tylko co się, do czorta, zaczyna?
Profesor Laurana okazał się niskim mężczyzną około pięćdziesiątki, o szczupłej, inteligentnej twarzy już na pierwszy rzut oka zdradzającej kompetentnego naukowca. Thorez uprzejmie wskazał mu fotel naprzeciwko swego biurka. - Czym mogę panu służyć? - zagaił przyjaźnie. W końcu Nobel z biologii to nie byle co. Gość przypatrywał mu się w milczeniu spod oka, jakby oceniał, czy Sekretarz Generalny to odpowiedni adresat jego uczonego komunikatu. - Czy wie pan, że zostały nam jakieś dwa, trzy tygodnie normalnego życia? - zapytał nagle. Thorez roześmiał się sarkastycznie. - A to ono jeszcze jest normalne? - zakpił. Profesor podrapał się w zamyśleniu po brodzie. - W ogólnych zarysach jeszcze tak - odparł, z właściwą naukowcom manierą, starannie dobierając słowa. - Mimo że przestaliśmy umierać, wciąż funkcjonujemy jako zorganizowana cywilizacja. Ale to nie potrwa długo. - Co pan ma na myśli? - Thorez nie znosił ludzi lubiących chadzać ogródkami, zamiast walić prawdę prosto z mostu. - Ta nieśmiertelność jest naszym przekleństwem oświadczył z powagą Laurana. - A rzecz w tym, że nie tylko ludzie stali się nieśmiertelni, ale w ogóle wszystko, najdrobniejsze nawet organizmy, cząsteczki białka, o czym niedługo każdy się przekona osobiście. Szanowny panie, biologia naszego świata stanęła na głowie! *** W miarę jak profesor objaśniał punkt po punkcie, jakie będą skutki niekontrolowanego rozrostu komórkowego. Sekretarzowi Generalnemu coraz częściej robiło się na przemian zimno i gorąco. Bał się spojrzeć w lusterko, był pewien, że posiwiał. - Za jakieś trzy tygodnie - tłumaczył beznamiętnie Laurana - każdy bardziej złożony organizm na tej planecie będzie przypominał pęcherz wypełniony namnażającymi się w nieskończoność komórkami. Widziałem to już pod mikroskopem i zaręczam panu, to istny horror. Żadne bakterie nie chciały obumierać, nawet potraktowane kwasem siarkowym. Dzieliły się za to jak szatany, dopóki starczyło odżywki. To skądinąd logiczne, bowiem życie, które nie obumiera, ma przed sobą tylko jedną drogę: nieskończoną ekspansję... - Do czego to w końcu doprowadzi? - zapytał słabym głosem Thorez. - Hm, to istotnie ciekawe... Myślę, że po pewnym czasie owe pęcherze zaczną pękać, łączyć i mieszać się ze sobą, aż w końcu powierzchnię planety pokryje warstwa bulgocącej, namnażającej się bez przerwy organicznej gmazi czy też koloidu, sięgająca pewnie stratosfery... Ciekawe, czy stwór ten zachowa jakąś formę świadomości... Hej, gdzie się pan podział, nic panu nie jest?
MARZEC 2001
JACEK INGLOT
Nie otrzymał odpowiedzi. Monsieur Maurice Thorez, Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych, leżał bez zmysłów pod biurkiem, pogrążony w błogim, bezstresowym omdleniu. *** Musiał poinformować o sprawie Radę Bezpieczeństwa, to znaczy o wizycie Tanatosa i całej reszcie. Początkowo, rzecz jasna, nie dano mu wiary, ale gdy poszczególni stali członkowie zaczęli dostawać raporty od własnych naukowców, bez wyjątku potwierdzające teorię Laurany, w gmachu ONZ zaczął się gorączkowy ruch. Rada Bezpieczeństwa obradowała bez chwili przerwy, szukając rozpaczliwie wyjścia z sytuacji. Reszta ludzkości wciąż trwała w błogiej niewiedzy, beztrosko świętując odejście Śmierci. To wszystko mogło się oczywiście skończyć, gdyby teoria Laurany przeciekła do mediów. Sam profesor uważał, że lada chwila wpadną na nią nawet nauczyciele biologii z podstawówek. Za parę dni efekt żywiołowego rozrostu komórek będzie oczywisty dla każdego ignoranta i resztki normalności miała pochłonąć ogólnoplanetarna panika. Wcale nie trzeba było z tym czekać na supergluta. - Jest naprawdę źle - referował zdenerwowany Thorez. -Okazuje się, że nie ma na Ziemi prawa, przy pomocy którego można by skazać kogoś na dożywotnie objęcie funkcji Tanatosa. Zaproponowaliśmy to nawet co wybitniejszym zwyrodniałym mordercom, czekającym na wykonanie wyroku, ale wszyscy odmówili. Wiedzą, że dopóki nie ma Tanatosa, nic im nie grozi, a rewelacje Laurany mają w głębokiej pogardzie. Po prostu w to nie wierzą. A kiedy uwierzą, będzie najprawdopodobniej za późno. Profesor twierdzi, że mamy najwyżej dwa dni, potem zmiany w DNA komórek będąjuż nieodwracalne. - Wot probliema - zauważył ambasador Rosji, Kuropatkin, sięgając po kanapkę z kawiorem. Mimo rosnącego pod szyją wola, pierwszego efektu żywiołowego podziału komórek, tryskał optymizmem. Jak nie można siłą, to nie można. Nawet i w ma-tuszkie Rassiji, u nas tiepier' demokratia, job jejo mat'. - Skubany Rusek cierpi na anginę pectoris zaślurgotał Tho-rezowi do ucha Churchill. - Gdyby nie odejście Tanatosa, dawno by już wykorkował. Nie sądzę, aby chciał szczerze pomóc. Ambasador Wielkiej Brytanii, lord Fergusson, kręcił palcami młynka na opasłym, trzęsącym się brzuchu. Jeszcze tydzień temu człowiek ten był płaski jak deska do prasowania, a nawet i nieco wklęsły. Najwidoczniej ustały jego problemy ze zbyt intensywną przemianą materii. Fergussona powszechnie znano z zaskakujących pomysłów. - A gdyby tak - zaczął - wyprodukować klona? Zupełnie po cichu, tajnie, tak aby nikt się nie dowiedział... taki klon nie będzie posiadał praw obywatelskich...
MARZEC 2001
- Jest to jakiś pomysł... - podjął Thorez. - Ale kogo właściwie sklonować? To musiałby być człowiek o specjalnych predyspozycjach, czyli wyjątkowo silnych, naturalnych morderczych skłonnościach. Nie oszukujmy się, odpowiedzialność za śmierć na całej planecie wymaga kogoś wyjątkowego. - Na przykład kogoś takiego jak Hitler - rzucił zwięźle Fergusson. Na tę propozycję zareagował przedstawiciel USA, Redford. Temu z kolei rzuciło się coś na skórę; twarz i ręce pokrywały mu mięsiste, spęczniało bąble. - To gość monotematyczny, wykańczałby tylko Żydów - zauważył trzeźwo. - Podnieśliby wrzask, że znowu padli ofiarą spisku gojów. - Ma pan rację - przyznał Thorez. - Zresztą, ciało Hitlera gdzieś wcięło i nie można pobrać komórek... Ale Mao zachował się w świetnej formie, a on chyba nie żywił przesądów rasowych? Pytanie było skierowane do delegata Chin, który od początku narady siedział bez słowa i bez ruchu, nic nie jedząc i nie pijąc. To chyba dzięki temu absolutnemu postowi z grubsza przypominał jeszcze samego siebie. Ale dźwięk imienia niegdysiejszego przywódcy zakłócił jego buddyjski spokój. - Ręce precz od Przewodniczącego Mao wyrecytował jednym tchem. - Nie będzie nam ulepiony z sera i soi imperialistyczny tygrys wykorzystywał komórek Ukochanego Wodza do swych niecnych, wrogich ludowi celów. Nie pożywi się wróg na naszym Przewodniczącym, Słońcu Azji... Byłby pewnie recytował dalej, gdyby nie ambasador Francji, Marchais, który raptownie wyrwał Chińczykowi spod tyłka krzesło i tym prostym sposobem wyłączył z dalszej dyskusji. - No tak, Mao odpada - powiedział zafrasowany Fergusson. - Rżnąłby tylko wrogów ludu, zwłaszcza chińskiego. Potrzebny byłby ktoś uniwersalny... na przykład Stalin! Kuropatkin, o dziwo, wcale się nie obruszył, pewnie zdrzaźniły go przechwałki Chińczyka pod adresem Przewodniczącego. Rosjanie zawsze uważali mieszkańców Państwa Środka za nic niewartych feudalnych poddańców, tłum skundlonych kulisów. - Ano pewnie, nasz batiuszka najlepszy, po co szukać więcej. Koba riezał pa rawnu. Żydów i gojów, inteligencję pracującą i robotników obijających, artystów i partyjnych, naszych, Polaków, Bałtów, Czeczeńców, Ukraińców i kogo chcecie. Nie ma takich, którym by bat'ka się do dupy nie dobrał, to był nastojaszczij intemacjonał! Przewodniczący Mao to mógł za nim co najwyżej samowar nosić! Chińczyk usiłował ripostować, ale znowu został pozbawiony krzesła, tym razem przez Fergussona. Tak się na nim mściła tysiącletnia izolacja i chowanie zadka za Wielkim Murem, inaczej znałby się na obyczajach panujących w elitarnych europejskich college'ach. - Jeśli proces klonowania zacznie się za godzinę, to w hydro-ponicznej autoklawie trzydziestoletni Stalin może być gotowy za trzydzieści sześć, góra czterdzieści
TANATOS XIV
godzin - obliczał na głos Churchill, wciąż zmagający się z zalegającą w zatokach flegmą; wreszcie wyciągnął z kieszeni chusteczkę i z hałasem przedmuchał nos. Po tej operacji słychać go było trochę wyraźniej. -Mózg będzie oczywiście czysty, ale można mu wszczepić chipy z odpowiednimi programami, zaraz posadzę nad tym paru historyków... Warto by chyba jeden chip poświęcić na dzieła wszystkie Sołżenicyna? - A nie zapomnijcie też o "Krótkim kursie historii WKP(b)" i o jego pracy o językoznawstwie! - rzucił Kuropatkin. - To ulubione lektury z młodości naszego gienierała-presidienta. - Tak, panowie - odetchnął z ulgą Thorez. - Jeśli dobrze pójdzie, za dwa dni będziemy mieli czternastego Tanatosa i ten cały koszmar wreszcie się skończy. Kurpatkin wyciągnął telefon komórkowy i przez dłuższą chwilę wydawał dyspozycje swoim pracownikom w ambasadzie, potem ci coś mu długo klarowali. W końcu schował aparat i popatrzył chytrze na Thoreza. - Wsio w pariadkie, ale gaspadin gienierałpriesidient mówi, żebyście pokazali mi tę "kosę". Nigdy nie wiadomo, czy nie są to kolejne cwane pogrywki CIA. Nu, gdie eto ustrojstwo? Thorez wzruszył ramionami; wszystko na tym świecie miało swój kres, a już na pewno przyjaźń rosyjsko-amerykańska. Skinął na Churchilla i wręczył mu magnetyczny klucz do swego gabinetu. - Przynieś leżącego na moim biurku laptopa, ale nie dotykaj czarnej kuli, chyba że na ochotnika zamierzasz objąć funkcję Tanatosa - zażartował, ale jakoś nikt się nie roześmiał. Czarny humor zupełnie wyszedł z mody. Churchill wyszedł i nie było go może dwie minuty. Wrócił z pustymi rękoma, na co Kuropatkin zareagował złośliwym uśmieszkiem. - Nu i gdie ano, agienty? - zapytał triumfalnie. Gdzie ta "kosa", ha!? - Na pańskim biurku niczego nie znalazłem tłumaczył zmieszany Churchill - także pod nim. Nic, co by przypominało laptopa i czarną kulę. Thorez przeklinał w myślach swą głupotę; powinien te artefakty schować w szafie pancernej, ale bał się ich dotykać. Tanatos napędził mu niezłego stracha, dlatego ograniczył się jedynie do zablokowania drzwi gabinetu. - Idziemy tam wszyscy - zdecydował. - To musi gdzieś tam być. Jego gabinet mieścił się tuż obok sali konferencyjnej - piętro w gmachu ONZ, na którym obradowali, należało do wyłącznej dyspozycji Sekretarza Generalnego. Rzeczywiście, na jego biurku leżały tylko porozrzucane teczki z raportami i analizami, nie było żadnego komputera, poza wbudowanym w blat służbowym terminalem. Thorez na oczach członków Rady Bezpieczeństwa błyskawicznie przeszukał pomieszczenie, wytrząsnął nawet kosz na śmieci, ale zostawiona przez Tanatosa kosa gdzieś przepadła. W miarę jak bezskuteczność jego poszukiwań stawała się
coraz bardziej oczywista, na słowiańskie, pyzate oblicze Kuropatkina wypełzał jowialno-szyderczy uśmieszek. - Wot, wy dumali, że nasz gienierał-presidient durak? Ma-tuszku Rassiju chcieliście wykolować, sobaki... Byłby bluzgał dalej, gdyby nie to, że raptownie złapał się za gardło, posiniał, kwiknął coś niewyraźnie i osunął bezwładnie pod ścianą, na podobieństwo wołowej tuszy. Legł na wznak na podłodze, sapnął ciężko kilka razy i zamilkł. Nad jego nieruchomym ciałem pochylił się Fergusson, z trudem wciągając wypu-czony brzuch. - Chyba przestał oddychać! - powiedział ze zdumieniem. -Nie wyczuwam pulsu. - Czyżby zawał? - myślał na głos Churchill. - Przy tak zaawansowanej chorobie serca mogło mu się to zdarzyć w każdej chwili... - Człowieku, po odejściu Tanatosa?! - wykrzyknął Thorez. Wszyscy zamilkli, porażeni tą uwagą. Dopiero teraz dobiegły ich dziecięce piski, dochodzące zza niedokładnie przymkniętych drzwi, wiodących' do prywatnego apartamentu Sekretarza Generalnego. Thorez, tknięty nagłą myślą, pchnął je i wszedł do środka. Jego syn, Feliks, siedział w salonie w kucki na dywanie, pochylony nad otwartym i włączonym laptopem. W ręku dzierżył czarną, błyszczącą kulę i ściskał ją spazmatycznie, wpatrzony w ekran, na którym wciąż pojawiały się i znikały barwne ikony. Thorez poczuł, że musi natychmiast usiąść. Feliks zapewne usłyszał kroki za swoimi plecami, ponieważ odwrócił się i spojrzał na ojca smolistoczamymi oczyma, przypominającymi mroczne wyloty armatnich luf. - Tato! - zawołał z entuzjazmem. - Co za jebutna gra! Można kosić co podleci... Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych osunął się z jękiem na ręce swego rodaka, monsieur Marchaisa. Feliks mrugnął przyjaźnie do zgromadzonych ambasadorów i wrócił do swego laptopa. Zapadło trupie milczenie, które przerwał głos Churchilla, brzmiący czysto i wyraźnie: - Wiecie, że wreszcie przeszedł mi ten cholerny katar?! Jacek Inglot
MARZEC 2001