DAVID ZINDELL
SEN MARZYCIELA
PRZEKŁAD: MIECZYSŁAW DUTKIEWICZ
Szyb, w którym zmuszano nas do niewolniczej pracy, był ogromny i posępny, wypeł-
niony ru...
5 downloads
0 Views
DAVID ZINDELL
SEN MARZYCIELA
PRZEKŁAD: MIECZYSŁAW DUTKIEWICZ
Szyb, w którym zmuszano nas do niewolniczej pracy, był ogromny i posępny, wypeł-
niony rumowiskiem i wspomnieniami o prastarych, zaginionych narodach - czarnym, nieprze-
niknionym koszmarem, który nie kończył się nigdy. Mimo to nie opuszczała nas nadzieja;
podtrzymywały nas na duchu wiara i materia, tak wiec czekaliśmy i żywiliśmy ufność. Byli-
śmy bowiem społeczeństwem marzycieli, nadzieje i marzenia, tyle tyko nam pozostało.
Nazywano mnie bajarzem, opowiadałem bowiem historyjki, niezbędne dla na wszy-
stkich, aby przetrwać. Opowieść, jaką teraz przedstawię, pochodzi z czasów, kiedy moje sło-
wa nie płynęły już tak wartko jak wzburzona Tria. Zaczynało już brakować mi słów, wiersze
łamały się, rozsypywały. Był to czas, kiedy opuściła nas nadzieja, a marzenia mojego ludu
gasły nieubłaganie.
Nadszedł dzień, kiedy przyszła do mnie moja narzeczona, mój promienny Klejnot
Nocy, i powiedziała, że nadeszła na nią kolej.
- Wybrano mnie - oznajmiła Alonia. - Jutro po mnie przyjdą. Przyszłam, aby pożegnać
się z tobą.
- To nie może być pożegnanie na zawsze - zaoponowałem. - Jeszcze się zobaczymy.
- Nie - powiedziała. - Oni nie wpuszczą mnie już z powrotem.
- Czekaj i miej nadzieję; miej nadzieję i czekaj.
- Przeleć się za mną, to już ostatni raz - poprosiła.
Zespoliliśmy się w mroku, nad szumiącą kipielą górnej katarakty; zaspokoiliśmy się, a
potem zapłakałem.
Przyszli po nią, uzbrojeni w pejcze i sieci, i powlekli ze sobą, Chociaż napierałem z
całych sił na łańcuchy, którymi mnie skrępowano, i targałem żelazne klamry, aż pokryłem się
krwią, a puste sztolnie zawtórowały moim krzykom.
Swego czasu uprowadzili w podobny sposób mą poprzednią towarzyszkę.
Nasi właściciele byli okrutni: niewolili nasze kobiety w sposób perwersyjny i poniżają-
cy - nie dlatego, że sprawiało im to przyjemność, ale po to, by nas pognębić.
Nie wystarczało im to, że w milczeniu harowaliśmy w kamiennych katakumbach, ryjąc
i kopiąc, że wydobywaliśmy z głębin skał rzadkie minerały, tak długo, aż nasza aura, dotych-
czas fioletowa, zbladła, przybierając barwę nikłej zieleni, nasz wzrok stępiał, a skrzydła zwi-
sły bezwładnie na znak rozpaczy. To wszystko im nie wystarczało. Wydawało się, że nasi
panowie - nie wiadomo, czemu - pragną pozbawić nas resztek cennej żądzy życia.
Przez pewien czas byłem niepocieszony, co jeszcze bardziej pogorszyło sytuację naszej
społeczności. Cóż innego nam pozostało, skoro nie byliśmy już w stanie pocieszać jeden
drugiego? To, że byliśmy chorzy i wycieńczeni, że wypadały nam pióra, a ogień wewnętrzny
dogorywał, oznaczało, że nadeszła chwila, kiedy bajarz winien zaprezentować swą moc. Musi
snuć swoje opowieści, aby marzenia wszystkich zlały się ze sobą, tworząc żar rozpalający
cały naród i wypełniający dusze nową nadzieją.
Kto jednak miał wymyślać historyjki dla mnie?
Próby takiej podjęła się moja uczennica, młoda ślicznotka o złotych wargach i srebrzy-
stych skrzydłach.
- Dawno, dawno temu - zaczęła Eweena - słońce oświetlało krainę za gwiazdami.
Ogrzewaliśmy się w jego promieniach, ciesząc się wolnością, i unosiliśmy się radośnie nad
naszą planetą. Drzewa były zielone, powietrze - ciche, drzewa - poślubione niebu. Dzieci,
trzepocząc skrzydełkami w kolorze tęczy, przemykały i hasały poprzez ciemnoczerwone
zachody słońca, brzęczały nad błękitem wód z tamtej strony czarodziejskiego brzegu.
Historyjka była stara: znałem ją już na pamięć i nie zdołałem znaleźć pociechy w jej
słowach. Miałem jednak wzgląd na młodość Eweeny i dlatego nie wypomniałem jej, że nie
potrafi ułagodzić mego bólu.
To zresztą nie było potrzebne: ona sama była z siebie niezadowolona.
Tak mi przykro, bajarzu. Widocznie wybrałam nieodpowiednie słowa.
- Wcale nie, wywiązałaś się dobrze ze swego zadania.
- W takim razie dlaczego płaczesz? - zapytała.
- Bo twoje słowa są tak piękne.
- Kłamiesz, wiem, że kłamiesz.
Rzeczywiście, kłamałem. To nie takie proste, zostać bajarzem.
Nasi władcy zjawili się ponownie - i znowu uprowadzili nasze kobiety. Niczym zimowa
burza, przeciągnęła przez nasz lud choroba, która zamroziła dusze na lód. Byliśmy pozbawie-
ni wszelkiej odporności, żaden wewnętrzny płomień nie chronił nas już przed trwogą i
rozpaczą. Nie przychodziła mi do głowy żadna historyjka, żadna zbawienna pieśń, żadna
możliwość ratunku. Po prostu nie miałem nic do powiedzenia.
Po pewnym czasie przyszła do mnie nasza Najstarsza.
- Bajarzu, czy pamiętasz jeszcze, dlaczego wybraliśmy właśnie ciebie? zapytała Lallia.
- Chyba zapomniałem.
- Uczyniliśmy to, gdyż światło wizji płonęło najmocniej w tobie.
- Każdy płomień przygasa, to normalne.
- Ale płomień bajarza - nie powinien przygasać. Zostałeś wybrany, gdyż byłeś mądry i
silny, a twoje słowa silne i porywiste jak wiatr zachodni. Nie wolno ci tracić nadziei.
- Nie wiem, co robić.
- Musisz wymyślić nowe słowa poradziła mi. - W przeciwnym razie w naszym naro-
dzie zagaśnie chęć życia.
- Ale ja nie mam nic do powiedzenia - odparłem i w tym samym momen...