Ten ebook jest chroniony znakiem wodnym Kopia pliku przygotowana specjalnie dla: Magda Ciba
[email protected] Ebookpoint.pl
Katarzyna Droga Pokolenia Powrót do domu
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź
towarowymi ich właścicieli. Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Opieka redakcyjna: Ewelina Burska Projekt okładki i rysunek wewnątrz okładki: Agata Droga Fotografie na okładce i wewnątrz książki zostały wykorzystane za zgodą Katarzyny Drogiej. Wydawnictwo HELION ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63
e-mail:
[email protected] WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek) ISBN: 978-83-283-2295-0 Copyright © Katarzyna Droga 2016 Poleć książkę Kup w wersji papierowej Oceń książkę Księgarnia internetowa Lubię to! » nasza
społeczność
Mojej Rodzinie i Przyjaciołom, którzy co roku zjeżdżają się nad Narwią, by nad stawem Kociołkiem wspomnieć pokolenie Janki i Leszka, wznieść toast za czasy, kiedy byliśmy dziećmi, a w tym miejscu biesiadowali nasi Rodzice.
Od autorki W pierwszej części Pokoleń pt. Wiek deszczu, wiek słońca opisałam dzieje Janki i Leszka oraz rodziny Zajewiczów, a także miejsce, z którego ta rodzina pochodzi — małą wioskę nad Narwią. W mojej książce otrzymała imię Stokowo, chociaż naprawdę nazywa się inaczej. Na pytania, dlaczego nie pozostawiłam prawdziwych nazw i nazwisk — ale też nie do końca je ukrywam — odpowiadam: chciałam
stworzyć opowieść o XX wieku, o trudnych czasach i pogmatwanych losach mojej rodziny. To tylko jedna z wielu polskich rodzin, ale jej dzieje obrazują biografię rocznika dwudziestego — pokolenia, któremu wojna zabrała młodość, ale też dała siłę przetrwania. Wszystkie zdarzenia opisane w książce są prawdziwe, lecz czasami rozegrały się w innych miejscach czy okolicznościach niż te, które podaję. Narew oczywiście jest Narwią i zawsze nią pozostanie. Dziś płynie tak
samo wartko jak i przed laty. Podlasie jest małą ojczyzną mojej matki, a dziś wiem, że i moją. Pierwowzorem miasteczka Łębki są Łapy, w których się wychowałam i do których zawsze będę mieć sentyment. Ale Łębki to też symbol wielu polskich miasteczek. Pierwowzorem wsi Stokowo jest Strękowa Góra nad Narwią. Jest to miejsce niezwykłe i pięknie położone, stało się również inspiracją do próby stworzenia portretu podlaskiej wsi. Nie wszystkie zdarzenia rozegrały się właśnie
tu, ale wszystkie opowieści o urodzie tej ziemi i fantazji ludzi są prawdziwe. Wiek deszczu, wiek słońca to wiek XX. Część I Pokoleń zakończyła się w roku 1965 — słuszne są uwagi, że to zaledwie połowa stulecia. Pora na drugą i na następne dekady. Wyruszmy w czasy, kiedy więcej budowano niż burzono, wojna odchodziła do wspomnień i można było się spodziewać, że mniej dramatów będzie już dotykać ludzi. Ale w każdych czasach życie zaskakuje, a ludzie szukają szczęścia, jednak
nie zawsze tam, gdzie ono na nich czeka. Miasteczko na Podlasiu przytulone do węzła kolejowego. Blok z białej cegły przy krótkiej ulicy Dubois. Okno na trzecim piętrze, mały świat. Czy Janka nie pamięta już, że niegdyś chciała śpiewać, że pociągał ją świat filmu i estrady? Czy Leszek nie tęskni za Akademią Medyczną w Poznaniu? Gdzie obecnie stoi Wiluś? I co dalej? Słońce czy deszcz? Zapraszam w podróż po drugiej
połowie XX wieku. Katarzyna Droga
Część I Miasteczko na Podlasiu Noc ustępowała niespiesznie, świt nabierał blasku na horyzoncie. W małym miasteczku na Podlasiu, w jednym z nowych, pudełkowatych bloków, w niewielkim mieszkaniu na trzecim piętrze, w pokoju
„dużym” — tylko z nazwy — tłoczyło się kilkanaście osób. Przyjaciele i sąsiedzi gospodarzy siedzieli na fotelach i taboretach, na podłodze i tapczanie, palili papierosy, popijali kawę, wódkę, lepką oranżadę ze szklanych butelek. Kobiety i mężczyźni, mniej lub bardziej urodziwi, wygadani i milczący. Ruda sąsiadka w trwałej ondulacji, pan Józio — stróż, jak na stróża przystało — w berecie z antenką i ze sportem przyklejonym do ust, oparty o framugę drzwi. Znali się wszyscy mniej lub bardziej,
na co dzień lubili się lub nie lubili, zazdrościli, plotkowali o sobie, ale tej nocy nie miało to żadnego znaczenia. Patrzyli jak urzeczeni w jednym kierunku, wlepiali wzrok w szklany ekran. Sercem pomieszczenia stał się telewizor — szary nefryt z pokrętłem w kolorze kości słoniowej, jedyny w bloku, ba, pewnie na całej ulicy. Sterował nim pan domu, doktor Leszek Borenga, przejęty jak inni wydarzeniem tej ciepłej lipcowej nocy. Jego manipulacje, od prób ustawienia jasności, ostrości i głosu po bardziej
brutalne stukanie odbiornika pięścią w bok, niewiele dawały. Coś tam jednak mamrotało, coś było widać i słychać, i w tej znaczącej chwili narodzin dnia, zwanej brzaskiem, zapadła kompletna cisza. Nikomu nie przeszkadzało już, że obraz jest czarno-szary, ruchy postaci jakby zwolnione, a dźwięk pełen trzasków. Na chwilę zatrzymały się serca, oczy w zdumieniu wpatrywały się w zamazany obraz. Przyszło im żyć tutaj, w socjalistycznym miasteczku, a dziś zebrali się nocą i sami nie mogli uwierzyć, że oglądają
transmisję z innego globu. Cisza stała się jeszcze bardziej zawiesista — oto pierwszy człowiek, Amerykanin Neil Armstrong z rakiety Apollo 11, stawia kroki na Księżycu. Wstrzymany oddech i zdumienie połączyły na świecie ponad pół miliona ludzi wpatrzonych w ekrany telewizorów. „Mały krok człowieka, wielki skok ludzkości” — chrypiał z Księżyca Armstrong. — O Boże! — westchnęła ruda sąsiadka, a płaczliwa Jadzia otarła łzę. — Cie choroba! — powiedział
pan Grabowski i podrapał się w brodę. Przejęta pani domu, jasnowłosa, mała, szczupła, ruchliwa i emocjonalna Janka Borengowa, zaczęła bić brawo. Oczy jej pozieleniały, jak zwykle gdy się czymś bardzo przejmowała. — Słuchajcie, to nowa era! Jesteśmy świadkami kosmicznej historii! Człowiek na Księżycu! — Ale Amerykanin! — mruknął ktoś ponuro. — Cud, cud, że to u nas puścili… — Nieważne! Panie Tadziu, to człowiek — z uśmiechem i
wzruszeniem powiedziała brązowooka przyjaciółka Janki, dentystka Hania Northman. — Nigdy nie jesteśmy wszyscy tak do siebie podobni jak w obliczu Kosmosu! — Ciekawe, kogo oni tam spotkają. — Twardowskiego oczywiście! — Pana Boga może? Duchy przodków? — Lepiej nie myśleć… — Lepiej wypić! Toast za ludzkość! Za nasze dzieci, co będą jeździć na kolonie na
Księżyc… — Te nasze dzieci, a z nimi psy, pospały się pokotem na kanapie! — roześmiała się Janka. — Nie dla nich nocne programy. Moja Kasia za kilka dni skończy cztery lata. A tu jakiś Armstrong stanął na Księżycu. No, no. Kosmiczne czasy. Transmisję zakończono. Hymn zwieńczył program, sąsiedzi zaczęli się żegnać i rozchodzić do domów, bo bez względu na podróże na Srebrny Glob czekał ich następny zwykły ziemski dzień, w dodatku poniedziałek. Był 21 lipca 1969 roku. W
małych Łębkach nad Narwią brzask przeistoczył się w ładny letni poranek.
Rozdział 1. Janka i Leszek Borengowie przeprowadzili się ostatecznie z Białegostoku do Łębek w roku 1968. Do miasteczka powiatowego, jakich w Polsce było i będzie wiele, a zarazem wyjątkowego — przytulonego do bagien Narwi, zwanego czasem miastem przy kolei ze względu na stację kolejową, linię kolejową i zakłady naprawcze… czegóż by? Oczywiście taboru kolejowego. Mnóstwo drewnianych domów i sadów
wiśniowych, stare ogrody, płoty i tajemnicze strychy podobały się bardzo Jance i nazwała Łębki miasteczkiem tysiąca i kilku domków. Ona — nieduża, energiczna, gwałtowna, szczera i prędka w słowach, nie pracowała nigdzie, bo lubiła wolność i w żaden kierat pracy nie chciała się zaprząc. Wychowywała córkę Kasię, której doczekali się niespodziewanie po szesnastu latach małżeństwa na przekór wyrokom lekarskim, że dzieci mieć na pewno nie będą, i gospodarowała w małym
mieszkaniu przy ulicy Dubois. On — ciemnowłosy, szczupły radiolog, od czasu wypadku samochodowego lekko utykający, pracował w miejskiej przychodni zdrowia, a także w szpitalu mieszczącym się w bardzo starym budynku przy ulicy Leśnikowskiej i w pogotowiu ratunkowym. Jasnowłosa Janka miała szare oczy, które nabierały zielonego odcienia, gdy coś ją bardzo wzruszyło lub gdy padało, bo urodziła się pewnej deszczowej nocy, mimo stycznia, i deszcz towarzyszył zwykle
przełomowym zdarzeniom w jej życiu. Leszek miał oczy niebieskie jak jego matka i córka, obie Katarzyny, uwielbiał słońce, a także szarozielone oczy swojej żony. Janka pochodziła ze wsi Stokowo nad Narwią, z rodziny Zajewiczów. Kochała swoje strony nade wszystko i tęskniła za nimi przez całe lata spędzane w miastach. Leszek, człek bardziej koczowniczej natury, zmienił w życiu wiele adresów. Urodził się pod Kaliszem, studiował w Poznaniu, zakładał katedrę radiologii w Akademii
Medycznej w Białymstoku. Po wielu kłopotach, kopniakach od losu i zwycięstwach znaleźli przystań w tym oto małym miasteczku przy kolei, w nowym białym bloku przy ulicy Dubois, w małym mieszkanku, w którym zamieszkali z córką i poczciwym terierem o imieniu Wigor. Jak szybko mija rok. Już rok… — Ty wiesz, Kiciaku, rok zaraz minie, jak tu mieszkamy — ziewnęła Janka rano po zarwanej nocy z księżycowymi transmisjami. Po krótkiej drzemce Leszek postawił przy jej łóżku kawę z ptiberkiem. Tu,
na Wschodzie, tylko oni nazywali zwykłe herbatniki ptiberkami, tak jak ich gosposia Wandzia, jeszcze za studenckich czasów, kiedy mieszkali w Poznaniu. Usiadł przy żonie na chwilę. — Długą drogę przebyliśmy, co? — zapytała, rysując paznokciem kółka na jego ramieniu. — Z Poznania, którego ciągle żałujesz… Przyznaj się, żałujesz, tylko nic nie gadasz… Przez cały ten Białystok, do Łębek. Aleśmy trafili! Pindoliny Dolne. Dziura, węzeł, tyle że kolejowy.
Janka cieszyła się całym sercem, że wrócili na Podlasie, ale czasami celowo narzekała na prowincjonalność miasteczka. Lubiła wspomnienia poznańskie i zawsze mówiła „ptiberki”, a nie herbatniki, „bankuchen”, a nie sękacz, tort waflowy pozostał zaś dla niej piszyngerem. Taki miłosny kod, bo tylko mąż rozumiał ją od razu. Poranne marudzenie w łóżku przy ptiberku, zanim wyszedł do przychodni, należało do jej codziennych ulubionych rytuałów. Dzisiaj prowokowała go szczególnie, przez ten
Księżyc pewnie; poranek mógł zakończyć się kłótnią lub miłością, a najlepiej jednym i drugim. — Człowiek wylądował na Księżycu, a ty musisz iść do pracy? Po co? Tu i tak wszyscy chorują na to samo. Nic ciekawego: korzonki, kiła mogiła, czasem płuca chore od papierosów ci się trafią, a dzieci i tak zawsze mają odrę albo robaki. No i co im z tego lunatykowania przyjdzie? A nam? Leszek mruknął coś o dyżurze, o upale, o tym, że Kasia jeszcze
śpi, pochylił się, by pocałować Jankę, a ona przyciągnęła go do siebie. — Spóźnię się — szepnął. — No to co? — zapytała. Zsunęła lekki koc. Nie lubiła koszul, a słowo „piżama” wydawało się jej równie okropne jak „onuce”. Objęła go nagimi ramionami, musiał pocałować jej bliznę na ustach i utonął, wciągnęła go w swoje ciepło. Księżyc ich w tej chwili nie obchodził, słońce nie patrzyło, Kasia spała. Janka krzyknęła, uciekając
twarzą w poduszkę, Leszek uśmiechnął się i… krzyknął, bo spojrzał na zegarek na ścianie. Zerwał się szybko. Prysznic, kanapka w locie, papieros, koszula, marynarkę przerzucił przez ramię. Roześmiała się, słysząc, jak lekko zbiega po schodach i pogwizduje. Zwykle od ósmej rano przyjmował w przychodni pacjentów. Za pięć ósma wchodził do holu, kłaniał się kobietom w recepcji, a punkt ósma pielęgniarka Alicja wychodziła na korytarz i zapraszała do gabinetu numer 8
pierwszego pacjenta. Chyba że żona zatrzymała go, tak jak dziś — wtedy wchodził pospiesznie, spóźniony, szybko zakładał biały lekarski uniform i pierwszy pacjent musiał poczekać. „Zapraszam” — mówiła wreszcie pielęgniarka. W przychodni zaczynał się dzień, a Janka zapaliła papierosa. Zamierzała jeszcze poczytać w łóżku, ale nie mogła się skupić. Widocznie ta wyprawa Armstronga spowodowała, że myśli uciekały jej w kosmiczne rejony, we wspomnienia, w rozrachunki ze
sobą. Czy lądowanie na Księżycu zmieni tryb codziennego dnia? Popchnie na inny tor jej los i oto obudzi się jako, dajmy na to, znana piosenkarka Sława Przybylska? Bynajmniej. Co komu pisane, to będzie miał. Westchnęła, przeciągnęła się zadowolona, sięgnęła po zielony szlafrok, wstała i zerknęła w lusterko. Popatrzyła na nią znajoma, zarumieniona teraz twarz. Usta, jakby rozmazane od pocałunków, zgubiły ślad starej blizny po wypadku. „Ty, Jaśka, całkiem jeszcze
jesteś do rzeczy” — pomyślała i puściła do siebie oko. Owszem, skończyła czterdzieści sześć lat, więc miała zmarszczki i niepotrzebnie tak mocno opaliła się w Stokowie. Ale włosy jej nie posiwiały ani trochę, a od słońca pojaśniały jeszcze, skręcone przed latem u fryzjera spadały teraz na brwi. Podniosła loki nad czoło. Oczy, mimo że już obrysowane kurzymi łapkami, nadal pozostawały duże, kocie i młode. — Może powinnam przestać się śmiać — powiedziała do siebie, skubiąc paznokciami skronie. W
Białymstoku mieszkała taka jedna urodziwa profesorowa Kowarska, która dla gładkiej cery zachowywała zawsze kamienną twarz. Nie uśmiechała się wcale, pod żadnym pozorem. Była bardzo piękna i bardzo smutna. Janka roześmiała się wbrew postanowieniu. Kamienna profesorowa, Armstrong na Księżycu, a tu ich codzienne życie w Łębkach. Rok! Kto by pomyślał! Wspomnienie przepłynęło jak w tafli lustra. Janka nie złapała się jeszcze na tym, ale coraz częściej
podróżowała we wspomnienia. Widziała znów wszystko w lustrze jak na ekranie. Jakże to się stało?
Sześćdziesiąty ósmy rok ciągnął się im niemiłosiernie. Leszek jeździł każdego dnia z Białegostoku do Łębek, trzydzieści kilometrów, do przychodni i szpitala, gdzie pracował jako radiolog, internista, a nawet położnik, bo dyżurował nocami w pogotowiu i niejedna pacjentka powiła z jego pomocą dziecko w karetce.
W listopadzie kończył czterdzieści lat. Nie wyglądał na swój wiek, nie miał jednego siwego włosa — Janka wiedziała o tym doskonale. Ale od tych codziennych dojazdów był zmęczony. Bywało, że zimą musiał nocować na oddziale, bo kręta podlaska droga, zasypana śniegiem, stawała się nieprzejezdna nawet dla karetek, a do Suraża czy Turośni Kościelnej w ogóle nie można było dotrzeć. Dlatego kiedy pojawiła się możliwość zajęcia służbowego mieszkania w Łębkach, uznali, że to będzie
następny przystanek w ich życiu. Możliwość zaś pojawiła się, bo przy błotnistej ulicy Dubois naprzeciwko knajpy Łębkowianka pobudowano nowy blok. A dzięki znajomościom i skuteczności szefowej Leszka — operatywnej doktor Romy Wojnowicz, jasnowłosej i eleganckiej dyrektorki łębkowskiego szpitala — przydział na kilka mieszkań dostały rodziny lekarskie. Och, nie tak łatwo: potrzeba było odpowiedniego zarządzenia rady miasta, popartego przez pierwszego sekretarza partii,
zatwierdzonego przez naczelnika, a pewnie także przez kierownika wydziału zagospodarowania miasta. Wszyscy podpisali. — Wszyscy! — z satysfakcją oświadczyła Leszkowi w gabinecie dyrektorskim dumna z siebie Roma. — Załatwiłam z tym safandułą, pierwszym sekretarzem, kilka mieszkań dla lekarzy. Towarzysz Janucik kręcił nosem, skierował sprawę do województwa, ale tam na szczęście dobrze znam towarzysza Kierasa. No i tak od towarzysza do towarzysza,
koniaków poszło cztery, a mieszkań mamy sześć! Jak inaczej ściągniemy do tej dziury specjalistów, Leszku? Pediatrów nam jeszcze trzeba koniecznie ze dwóch, nie wspomnę o laryngologu. No, Lesiu, mówię ci, koniec z Białymstokiem, z tymi wiecznymi dojazdami! Powiedz swojej wyszczekanej żonce, że chcę was mieć tu, w Łębkach, na miejscu: Dubois dwa, mieszkania dwadzieścia cztery. I to, nie uwierzysz, z telefonem! Roma Wojnowicz była przyzwyczajona, że dzieje się
tak, jak ona wymyśli. Janka też lubiła mieć swoje zdanie i najpierw nie posiadała się z oburzenia: że sobie tego nie życzy, że Roma zarządzać jej życiem i przeprowadzkami nie będzie, jeszcze czego! Łębkami — proszę bardzo, może sobie trząść, miastem z plebanią na dokładkę, a nawet z sąsiadującą Płonką Kościelną, ale nie nią, Janką Borengową z Zajewiczów! W duchu jednak zgodziła się natychmiast i cieszyła się z tej odmiany. Łębki leżały jeszcze bliżej jej rodzinnego Stokowa niż
Białystok, znała i lubiła to małe miasteczko pełne drewnianych domków i wiśniowych sadów, a urządzanie nowego mieszkania zawsze ją odmładzało i inspirowało. Ani myślała zwlekać. Wieczorem usiadła blisko męża, poprawiła mu włosy nad czołem, pocałowała go w nieogolony policzek i powiedziała: — No to co, stary włóczęgo, znowu ruszamy w nieznane? Leszek pomyślał, że po raz kolejny porzucają większe miasto dla mniejszego, ale jego sentyment do Białegostoku
przygasł po intrygach i kłopotach, które tu przeżył. Z niechęcią myślał o czasach sprzed narodzin Kasi. Pożegnał nadzieje o karierze naukowej. Cała ta sprawa z oskarżeniem, usunięciem go z akademii, w której docent Klimiuk robił coraz większą karierę tak polityczną, jak i zawodową… A Łębki, za bagnami, za torami, wydawały się oddalone od świata plenów, towarzyszy sekretarzy i od układów[1]. Dojeżdżał tu już od dwóch lat, kierował przychodnią, zaangażował się w budowę
nowego szpitala. Znał swoją żonę. Janka, jak zawsze pełna sprzecznych emocji, po tym jak oprotestowała decyzję, równie namiętnie zaczęła planować pakowanie, snuć się po mieszkaniu, oglądając sprzęty i ferując wyroki, wskazując przedmioty godne lub niegodne zabrania do „etapu Łębki”. Pogłaskała Wilusia, starą szafkę z Poznania, zabytkową, bo jeszcze z czasów cesarza Wilhelma. Towarzyszyła im na wszystkich życiowych przystankach i skrywała zapiski
Janki, recepty Leszka i pamiątki ich przeszłości. Miejsce na przyszłe zdarzenia także tam było, sporo miejsca. — Dobrze będzie — rzekła cicho do Wilusia. — Albo i nie będzie. — Powiedz ty mi lepiej — odwróciła się do męża — jak przewieziemy cały ten dobytek bez szwanku? Zobacz no, Kiciaku, jak to człowiek gromadzi rzeczy koło siebie. Same „przydasie”. Książki, znaczki, dzbanki, kubeczki. Młynek do kawy jeszcze od Wandzi z Poznania — cenny. Ale
to twoje żółte truchło? Pudełko jakieś po kliszach czy co? Po co to? A po co ci tyle klaserów? Wiluś już pełen twoich medycznych narzędzi, butelek i pojemników na strzykawki. Oj, nie chmurz się zaraz, tylko powiedz, jak my to przewieziemy? Łatwo się mówi: przeprowadzka! Nie znoszę przeprowadzek, nie mogę patrzeć na to nagromadzenie rzeczy. Każda to kawałek życia, i to w dodatku taki, co przeminął. Od dziś moją dewizą będzie zdanie ciotki Marylki z Zambrowa: „Co masz wyrzucić
jutro, wyrzuć dziś!”. No, ale bój się Boga, wszystkiego nie wyrzucimy! Będziesz to Wańką woził po trochu czy jak? Może niech ci ta cała twoja szefowa Roma Wojnowicz karetki pogotowia pożyczy! Ale Leszek, ku jej złości, nie słuchał — spał snem lekarza strudzonego po dyżurze. Na przeprowadzkę przypadł jesienny, ciepły dzień. Janka obudziła się o świcie z myślą, że wszystko już spakowane, transport umówiony i od dziś będą mieszkać w Łębkach. Jeszcze przed narodzinami dnia
samotnie wybrała się na ostatni spacer po Białymstoku: tu, w kawiarni Ratuszowej, godzinami plotkowały z Zosią. Ile intryg, upragnionych i niechcianych miłości, tańców, ile hektolitrów wypitej kawy i czystej żytniej wódki! Tutaj, w parku koło garnizonu, Kasia postawiła pierwsze samodzielne kroki, a tu, przy Zwierzynieckiej, w nowych blokach, zamieszkał brat Janki Bogdan z żoną Tamarą i synkiem. Naprzeciwko wybudowano akademiki w szeregu: Alfa, Beta, Gamma… Och, rośnie Białystok!
Pamiętała przecież dobrze powojenne gruzy, a teraz bloki, bloki, nowe sklepy, dużo szkła, stali, murów. Gdzieniegdzie ocalały jeszcze romantyczne drewniane domki dawnych białostoczan. I ta parszywa ulica, na której jej cudny pies Biżuś wpadł pod koła karetki. Redakcja „Gazety Codziennej” — tu od lat pracowali bliscy im Płazoniowie: Zosia i Jerzy. Delikatesy przy Lipowej — tu nigdy nic nie można było dostać, chyba że po znajomości! Pałac Branickich — tu mieszkali z Leszkiem kilka lat i nie
szczęściło się im, dopóki… Właśnie — czy rzeczywiście do czasu, kiedy pozbyli się tej kobiecej czaszki towarzyszącej im jako eksponat naukowy? Na wspomnienie rozpaczliwych pustych oczodołów w ładnym kształcie głowy, seansu spirytystycznego, niewyjaśnionego smagnięcia w szyby dreszcz przebiegł jej po plecach. Leszek nie chciał o tym rozmawiać, wzruszał ramionami i zmieniał temat. Sama myślała: „Nie wiem, nie wiem, podobno Klimiuk jej teraz używa, tej naszej czaszki, ale póki co
przyniosła mu tylko habilitację…”. Postanowiła zostawić to wspomnienie tutaj, w Białymstoku, podobnie jak inne smutki, które wydarzyły się na tamtym etapie życia. Kiedy wróciła, Leszek z Kasią czekali już w samochodzie. Popatrzyła ostatni raz na puste podłogi, gołe okna, zamknęła drzwi mieszkania przy Skłodowskiej, oddała klucz portierowi przy windzie, zeszła brzydką klatką schodową. Leszek z trudem domykał bagażnik. Na tylnym siedzeniu Wańki obok śpiącej Kasi pies
Wigor ziajał radośnie przez szybę. Nie obejrzała się za siebie. Milczała całą drogę do Łębek, oglądała krajobraz, ale zamiast lasów i pól widziała swoją przeszłość — sielskiewiejskie lata dwudzieste: radosną dziewczynkę z poobdzieranymi kolanami wspinającą się po drzewach w Stokowie. Uśmiechniętą panienkę w ławce w gimnazjum zambrowskim z lat trzydziestych z grzywką i włosami równo ściętymi pod uszami. Dziewczynę wojenną, patrzącą z przerażeniem na
bomby rozrywające ziemię, płonący dom, płonący most, ryczące krowy, śmierć służącej Alberty uduszonej w bagażniku… Śmiech znikał. Widziała siebie — „Pliszkę” z AK, której zza stanika wypadł gryps prosto do miski z mydlinami, która przedziera się przez lasy z upartym jak muł koniem Marszałkiem. Potem młodą kobietę powojennych lat, kobietę w deszczu, w ważnych chwilach życia. Na chwilę pociemniało jej w oczach, a w piersi poczuła kamienny ciężar:
najstraszniejsze wspomnienia przebiegły jej przez pamięć, po czym obraz ust pierwszego narzeczonego i samotnego krzyża, obraz sylwetki jasnowłosej, roześmianej siostry i znów krzyża odeszły, zatarły się, ustępując miejsca upartej woli życia, powracającej radości: młodej, rezolutnej żonie lekarza w Poznaniu, w Białymstoku. Na myśl o największej niespodziance swojego życia uśmiechnęła się i popatrzyła na tylne siedzenie. Katarzyna. Nikt nie mógł wówczas w to uwierzyć! A ona,
Janka, wbrew werdyktom lekarzy, wbrew zwyczajom, bo miała już czterdzieści dwa lata, urodziła córkę! Katarzyna budziła się właśnie i mimo że Wigor położył jej na nogach swoją kwadratową głowę, najwyraźniej zamierzała płakać. Również na szybach auta pojawiły się pierwsze kropelki deszczu. — Chodź do mamy — powiedziała cicho Janka, biorąc ją na kolana. Jechali zakrętami, przez lasy i wsie, tu kawałkiem asfaltu, tam brukowanymi drogami. Wreszcie zza Uhowa
wyłonił się wiadukt i zamajaczyły budynki. — Zobacz, światełka. Tu będzie nasz nowy dom. Łębki, Kasiu. — Jebki! — powtórzyła dziewczynka. Roześmieli się oboje. Nad rzeką błysnęło. Wigor skulił się, bo chociaż był psem wielkiej odwagi, jednej jedynej rzeczy na całym świecie bał się straszliwie: burzy z grzmotami. Przebiegli w deszczu z samochodu do klatki schodowej — pies pierwszy — do nowego mieszkania, a zarazem rozdziału w życiu.
Usiedli na ziemi zmęczeni, wśród nierozpakowanych manatków. Janka wyjęła z pudła dwie szklanki, bułgarski „Złoty Brzeg”, który Leszek dostał od jakiegoś wdzięcznego pacjenta, papierosy. Rozlała trunek, zapalili giewonta na spółkę i stuknęli szklanką w szklankę. Ich córka spała za ścianą, na stercie kołder i płaszczy ułożonych w kącie pokoiku. Pies schował się za Wilusiem. Deszcz się wzmagał, rozpadało się na dobre, ale to Janki akurat nie dziwiło. — Za ten następny etap,
Kiciaku! Patrz, znów małe mieszkanie, ale cieszę się, że tym razem nikt tu przed nami nie mieszkał. Żadne tam duchy Branickich, jak w pałacu przy akademii, nie? Niech będzie nasze zdrowie! Zamknęłam stare biedy w białostockim rozdziale. Muszę zapamiętać, co mi się przyśni na nowym miejscu. Podobno się spełnia — wspomniała stary przesąd. — I ty zapamiętaj… Burza pohukiwała w tle. Janka spała niespokojnie. Śniło się jej uparcie Stokowo: mgły nad łąkami, wierzby i strzechy
chałup, brązowy dom rodziców nad samym zakolem Narwi. Także zarys innego domu, którego nie znała i którego z pewnością tam nie było. Tego pierwszego dnia w nowym mieszkaniu Leszek obudził Jankę ubrany już i gotowy do wyjścia. Postawił herbatę z ciastkiem na małym stoliczku przy tapczanie i poruszył jej ramieniem. Zupełnie tak jak dzisiaj… Wróciła ze wspomnień do lipcowego poranka w obecny czas, bo w drzwiach pokoju stanęła zaspana Kasia w
piżamce, z brunatnym misiem Tomkiem w objęciach. — Ty, Kasiu, za trzy dni skończysz cztery lata, wiesz? Zrobimy ci w Stokowie urodziny. Co byś chciała dostać? — Kurę. — Co? — Kurę Bubę. Pstrokatą kurę babci Mani. — Bój się Boga, dziecko, kura w mieście? Wigor by ją zjadł. No chyba, że mieszkałaby u babci w Stokowie, to co innego…
Boże, jak dziś parno. Na burzę zbiera się tak samo jak wtedy, kiedy się tu wprowadzaliśmy, opowiadałam ci? Właśnie ją wspominałam. I przez te wspomnienia, a może przez Armstronga na Księżycu, a najpewniej przez to, że tyle milionów ludzi wpatrywało się w to razem, coś się poruszyło. Burza ani chybi będzie gwałtowna.
Burza nadeszła wieczorem i szalała na Podlasiu całą noc. Łoskot grzmotów przypominał
wojnę, pioruny tłukły w rzekę, wiatr giął drzewa do ziemi. Janka stwierdziła, że to przestroga dla ludzi, żeby po Kosmosie nie łazili. Leszek przypomniał jej, że w tym klimacie burza w lecie to dość często spotykane zjawisko, ale rano usłyszała, jak mówi cicho: — Kiciaku, karetka czeka na mnie na dole. Nad Podlasiem przeszła ogromna nawałnica, mamy setki wezwań. Pożary, słabe serca, ktoś uderzony konarem… Piorun znów poraził Wacława Łębkowskiego z Łupianki. Nie uwierzysz, ja
trzeci raz jadę do niego, porażonego podczas burzy. Pioruny ganiają tego człowieka, jakby miał w sobie jakiś magnes… Trzeci raz przeżył, ale jest poparzony… Usiadła szybko, przestraszona. Wariat Wacław ganiany przez pioruny obchodził ją mniej, bardziej rodzinna wieś Stokowo i dom rodziców. Pamiętała z dzieciństwa pożar na wsi po burzy. Płomień buchnął nagle, słomiana strzecha dziadka zapłonęła i ogień błyskawicznie pochłonął drewniane ściany. Ludzie z krzykiem wybiegali z
domów, mężczyźni zasłaniali kocami oczy koniom i krowom, by je wyprowadzić z płonącej stodoły, kobiety podawały sobie wiadra wody. Pomogła im wtedy ulewa — ogień nie tknął starego domu dziadka Zajewicza ani Białego Domku, w którym mieszkała z rodzicami i babką Kamą. Hitlera i wojny trzeba było dopiero, by spłonęły. Wtedy w Stokowie spaliła się tylko biedna chałupa Perkosiów. Stara Perkosiowa płakała wniebogłosy, wznosząc ręce ku niebu, ale pocieszały ją sąsiadki, bo zwierzęta udało się ocalić,
ludziom nic się nie stało, a budynki — cóż, jak to budynki — można odbudować. Na miejscu spalonych, zburzonych rosną nowe domy… Mimo to Janka nie chciała pożarów w swojej wsi. — Nad całym Podlasiem? — zapytała z lękiem. — A nie wiesz, jak na wsiach? Co w Stokowie? — Nie wiem. W radiu mówili tylko: nad Podlasiem i że duże straty, linie elektryczne pozrywane. O twoim Stokowie, patrz, parszywi dziennikarze — nic. Zamów rozmowę do sołtysa, może się dodzwonisz, ja
muszę iść. To rzekł i zniknął. Słońce, coraz silniejsze, zaczęło zaglądać do pokoju. Beznamiętny głos w telefonie poinformował Jankę, że połączenie jest w tej chwili niemożliwe. Dodzwoniła się za to do swoich braci: Antoniego w Kuleszach i Bogdana w Białymstoku. Nie ucierpieli, ale zaniepokojeni o rodziców potwierdzili zjazd w sobotę w Stokowie.
Sobota okazała się piękna, jak to dzień po burzy. Obaj bracia Janki przyjechali do Stokowa z żonami i dziećmi. Urodzinowy stolik Kasi ustawił wuj Antoni, obecnie dyrektor szkoły w Kuleszach, który posiwiał lekko, ale jak zawsze był pełen werwy. Dzieciaki zgromadziły się przy szarlotce, dorośli debatowali w kuchni. Bogdan z Białegostoku, młodszy sporo od rodzeństwa, przez co zwany Drobniakiem, drobniaka już dawno nie przypominał. Pracował w biurze geodezyjnym i przepowiadał zmiany w Stokowie. Mówi się w
województwie o planach melioracji Narwi, sam będzie pracował przy projektach. Janka oburzyła się natychmiast, żadnych zmian bowiem nie chciała, i gotowa była pobiec na most, by płakać na samą myśl, że swawolną, zakręconą wedle własnej woli rzekę chcą wyprostować i ujarzmić. Jakby ją, Jankę, ktoś chciał do pracy posłać na ósmą rano codziennie! Nie przekonywały jej argumenty braci, że żywioł zalewa co roku łąki aż pod same chałupy, że ludzie ze wsi po drugiej stronie rzeki zemstę mają — potop
każdą wiosną i nawet nieraz przyprowadzają do sąsiadów swoje bydło na czas powodzi. — Żywioł, żywioł — wzruszała ramionami — żywioł za żywiołem. Jak nie powódź, to burza, pożary albo mrozy siarczyste. No, chociaż to się udało, że wulkanu w Stokowie nie mamy. Burza nie poczyniła zbyt wielkich szkód na wsi, cudem nie wybuchł żaden pożar, co często zdarzało się przy dachach krytych strzechą. Jedno tylko zniszczenie bardzo Jankę zasmuciło — dąb na
polanie pod Choblem, stary, ogromny, rozłożysty dąb, który był odwiecznym miejscem spotkań zakochanych, niejedno widział, ale milczał jako dyskretny świadek nieprawych miłości, został ugodzony piorunem i w połowie spłonął. Druga część ocalała i Janka zastanawiała się, czy przeżyje. Nawet jeśli tak, to okaleczony, pozbawiony jednej połowy kikut nie będzie już taki piękny… „Jaka szkoda — dumała, siedząc na płocie naprzeciw dębu. — To przecież tutaj stryj Aleksander spotykał się z sąsiadką, Julką,
tutaj i mój ojciec pewnie umykał do kochanek od smutnej matki, a wiadomo, kto jeszcze randkował pod dębem?”. Wspomniała stare wierzenie, że każde ścięte drzewo to życie człowieka, a podwójny dąb to dwoje ludzi związanych uczuciem na śmierć i życie. A kiedy połowa takiego podwójnego dębu spłonęła? Ciekawe, czyja to miłość się w ten sposób rozpadła. Ktoś umarł albo po prostu przestał kochać? Podszedł do niej ojciec, Edmund, usiadł obok. Też żałował drzewa. Wyjął papierosa i
zakurzył. — Czego to nie widziało, co? — zagadnął do Janki. — Ano, szkoda mi tego drzewa, tato. Miłości się napatrzyło, a jak! I ty się tu pewnie z babami spotykałeś, co? Edmund kiwnął głową. Wspominał swoje schadzki i gorące ciała sąsiadek, ich śmiech, piersi swobodne, które nie znały gorsetów, spódnice sute, a pod nimi zaskakująco — żadnej bielizny. Emilia przyszła mu do głowy. Bardzo białe miała ciało i lubiła, jak zostawiał
na nim ślady. Smaczna była kobieta. Uśmiechnął się. Nade wszystko — był wtedy młody. — Jedna Emilka to tak mnie wysuszyła, Jaśka, mówię ci. Nie miała dość. Ledwie do domu chwiejny doszedłem, a w domu tylko pić! — Wstydź się! — Przecież dorosła baba jesteś, dzieciaka masz, wiesz, o czym mowa, co nie? — Ja tu mówię o miłości. A ty o pieprzeniu się z jakąś Emilką.
Edmund zaciągnął się papierosem i zaśmiał. Drzewo wszystko widziało, kiedy to miłość, a kiedy pieprzenie. — Ja tam nie wiem o miłości, ja tu z babami się umawiałem. — A ja się boję, że to zły znak. Ktoś kogoś zdradzi, wyjedzie, ktoś zostanie sam. — To rozłupane drzewo? Jego trzeba do tego? Ej, Jaśka, głupia byłaś, głupia zostałaś. — Zobaczysz, zobaczysz… A nie o was chodzi czasami? Bo widzę, że z matką gorzej niż zwykle. Coś się stało?
Janka zauważyła, że matka i ojciec — Marianna i Edmund — przeżywali najwyraźniej najgorszy czas swojego stadła. Miała wrażenie, że matka bardziej jest poruszona niż zwykle, płaczliwa, albo znowu jakby nieprzytomna. Edmund pokiwał głową. — Przyszedłem za tobą pod dąb, bo chciałem ci coś powiedzieć. Mieliśmy dziwnych gości, Jaśka. Przyjechał tu samochód, łada z ruską rejestracją. Wysiadł mężczyzna po czterdziestce, przystojny, blondyn, widać, że wojskowy. Wyszliśmy z matką
przed dom, a on po rusku gada, trochę po polsku, że nazywa się Igor Powczamow i że szuka Cezaryny Zajewicz. Ja się za płot złapałem, matka najpierw zbladła, a potem ten dziki wzrok ją ogarnął i mówi: „Nie ma. Wyjechała daleko”. To ten Rusek, że szkoda, że specjalnie przyjechał, bo chciał podziękować za uratowanie życia. I pyta, co u niej: czy szczęśliwa, dzieci ma? „Całe życie myślałem — mówił, tylko po rusku — że ta dziewczyna, co mnie pomogła, jak umierałem tutaj w rowie, to anioł.
Szukałem i doszedłem, że nie anioł, ale że Cezarina Edmundowna Zajewicz. Matka moja mówi: »Jedź, podziękuj, może teraz jej źle i ty pomóc możesz. A jak dobrze, to się ucieszysz, opowiesz, że nie zmarnowałeś życia, które uratowała«. Mam dzieci i żonę, studia po wojnie skończyłem, lekarzem wojskowym jestem i sam ludzi ratuję”. No to zaprosiłem go, opowiedziałem, jak to się wszystko stało i kiedy, że wtedy musiała uciekać, ale potem dobrze było, a potem znowu źle, no i że nie żyje, bo
mąż ją zabił z zazdrości, że mogę najwyżej na grób zaprowadzić. Nie mógł się ten Rusek nadziwić, a żałował. „Boże, pomiłuj — mówi — mimo że ja sołdat ruski, przecież czerwony, to mnie uratowała i ja żyję mimo wojny, a ona taka młoda i po wojnie zabita”. Matka płakała w kuchni od nowa, a ja go zaprowadziłem na cmentarz. Stał ten sołdat, stał i mówi: „A grób taki biedny, pozwólcie, że pomogę pomnik skromny jakiś ufundować”. Zostawił mi, Jaśka, dolary. To ty z braćmi do kamieniarza
jakiegoś musicie jechać, bo ja tego w Stokowie nie załatwię. Milczeli długą chwilę. — Jakie dziwne echo z przeszłości — szepnęła Janka. — Nie dziw, że matkę poruszyło. Lepiej jej chyba, jak nie wierzy, że to się stało. A tak znowu prawda przyszła. Edmund jednak poczerwieniał ze złości. — Zabierzcie tę sekutnicę do siebie, bo mnie do zbrodni doprowadzi! Ale ani nikt z rodzeństwa nie
kwapił się ponurej wieszczki do siebie zabierać, ani ona, usatysfakcjonowana, jak już doprowadziła męża do wściekłości, nie chciała wcale porzucać swojego domu, drobiu, ciemnej szafy i czerwonej krówki, którą doiła rano i wieczorem, rano i wieczorem… Największy wpływ miał na nią najstarszy syn, Antoni. Słuchała go dość rozumnie, podobało się jej, że jest dyrektorem szkoły i że ma dwoje dzieci. Teraz, kiedy zjechali się wszyscy po tej strasznej burzy i siedzieli przy stole w największym pokoju,
mówił, że koniecznie trzeba dach zmienić, bo strzechy są bardzo niebezpieczne i pożar może być w każdej chwili. Kiwała siwą głową w chustce, przytakując jego słowom, ale ożywiła się dopiero, słysząc „pożar”. — Nie będzie, Antoś, u nas pożaru! — powiedziała uspokajająco, żegnając się przy tym pobożnie. — Nie będzie, bo jak tylko pierwsze pomruki burzy słychać, stawiam obrazek Matki Boskiej w oknie i pioruny wszystkie idą do wody, w rzekę uderzają raz, raz, jak ostatnio.
Całą wieś dziś w nocy ocaliła, bo spłonąć miało Stokowo za swoje grzechy do cna, do ostatniego komina… Antek popatrzył zdumiony, spotkał się wzrokiem z Janką. Ta westchnęła, wzruszyła ramionami, otuliła się chustą i wyszła przed dom, za plecami zostawiając gwarną kuchnię.
Wspomnienie znów przypłynęło nieproszone do jej głowy, jak widokówka sprzed trzydziestu lat, którą przysłał ktoś bardzo
spóźniony. Patrząc na światła w oknach chałup, wspomniała inną kuchnię, w Białym Domku, gdy jeszcze były z Cezaryną dziewczynkami. Wieczory przy ogniu błyskającym z otwartych drzwiczek pieca, zapach chleba, zimy śnieżne i mroźne, pieśni i kołowrotki. Ciekawe, gdzie podział się kołowrotek matki? Wspomniała profil Marianny pochylonej nad pracą. W kuchni babki Kamili zbierały się kobiety: młoda wtedy stryjenka Maciejowa, ciemnowłosa ciotka Sabina, elegancka ciotka
Hanka, jeśli akurat przybyła w swoich koronkowych sukniach z miasta. Babka Kamila, zarządzająca całą kobiecą gromadą, surowa, głucha jak pień, zawsze z kameą przy szyi, zawsze gładko uczesana. Druga babka, Michcia, w szalu, bo nie lubiła kapeluszy. Najmłodsza z sióstr ojca, nastoletnia wtedy Stefania, postawna, impulsywna, wyraźnie znudzona żeńskim gronem. Kręciła się zawsze niecierpliwie i wyglądała przez okno, bo najbardziej ciekawiła ją miłość i dawno sprawdziła, o co w tej miłości chodzi.
Spotykała się z Jankiem od Stokowskich, nasłuchiwała więc znajomego sygnału i obmyślała pretekst, by się od sióstr, bratowych i okropnie nużącego przędzenia wyrwać. Przędły, plotkowały, śpiewały. Matka, która obcięła i ufryzowała popielate włosy według mody z pocztówek, z przedziałkiem na boku i w fale przycięte prosto pod uszami, pochylona nad kołowrotkiem wydawała się wówczas dziewczynkom bardzo piękna. Zwłaszcza że stryjenka Maciejowa, sama w białych bluzkach spiętych broszką pod
szyją i w podobnych falach, ale długich, ujętych w siatkę, uśmiechała się i mówiła: — Ty masz, Marianko, włosy tego koloru co ta słynna aktorka Greta Garbo… Takie popielate. — Cóż ty opowiadasz, Elu — odpowiadała matka. — Gdzie ja, a gdzie jakaś wielka aktorka. Zagraj ty lepiej na swoim akordeonie… I stryjenka grała rzewnie, Marianna przędła i płakała, bo kochała męża Sabiny, nie swojego, Sabina przędła i płakała, bo wspominała
dzieciństwo w Warszawie przy Chmielnej, gdzie jej matka modystka sprzedawała kapelusze pięknym paniom, i dumała, z kim zdradza ją Aleksander, bo zdradzał, chociaż nie z Marianną. Stryjenka Ela Maciejowa płakała, bo nie kochał jej Maciej, a potrafił uderzyć, a ciotka Hanka nie płakała i nie przędła, tylko przebywała marzeniami w Białymstoku i już planowała w myślach, w co się wystroi na spotkanie z posłem Podowczycem, który zapowiedział się na niedzielny
obiad, i przeczuwała, że poprosi ją o rękę. O przemądrzałej Maryli gadały — siostrze, która mieszkała z mężem w Zambrowie, o ułożonej Reginie, która pojechała do szkoły w Częstochowie i przysyłała z pensji piękne i grzeczne pocztówki. Utyskiwały na swój kobiecy los, pouczały swoje córki i wnuczki, by nie wierzyły w miłość, szykowały je na życie pełne pracy, skoro już przyszło im urodzić się dziewczynkami… Życie to ciężka praca, praca, praca, ręce szybko marszczą
się i twardnieją, oczy tracą blask, tylko comiesięczne cierpienia i bolesne porody będą je czekać. Janka dobrze pamiętała, jak Cesia zachichotała wtedy i mrugnęła okiem do Janki, gdy ciotka o tych miesięcznych niedomaganiach wspomniała, a Janka pokazała jej język. Tamta kuchnia sprzed lat kipiała kobiecością, mężczyzn nie było tam wcale, pili pewnie wódkę u stryja Aleksandra albo w stajniach. Kiedy to było — lata trzydzieste zaledwie, a jakże inny świat!
„Wojna przyszła i rozpieprzyła wszystko” — pomyślała Janka. Zaciągnęła się dymem z papierosa, westchnęła. Obawiały się ciężkiej pracy, surowej zimy, biedy, miesiączek i braku miłości, a przyszła na nie wojna, głód i wszy, strach. Hitler raz-dwa usunął w cień powszednie zmartwienia, śmierć stała się codziennością i błyskawicznie nauczyła ich wartości zwykłego życia. Ciekawe, że po wojnie wcale nie skończyły się tragedie i losy ludzkie nie wyprostowały się jak struny, tylko pokomplikowały
jeszcze bardziej. Teraz, w końcu lat sześćdziesiątych, nie żyła już najstarsza z kuchennego babskiego grona — babcia Kamila i najmłodsza — Cezaryna. Babkę zmogła choroba, siostrę zabiła miłość. Reszta ciotek i kuzynek żyła, a jakże, ale Marianna była już siwa i zdziwaczała, stryjenka Maciejowa okulała, bo Maciej popchnął ją na piec i widocznie naruszyła kość, ale kto by to leczył w tamtych czasach… Siostry porozjeżdżały się po miastach, a nawet po świecie. Stefania pojechała do Ameryki,
mieszkała tam dwadzieścia lat i wróciła bezdzietna. Ciekawe, że tak trudno kobietom z rodu Zajewiczów przychodziło macierzyństwo. Janka wciągnęła dym z papierosa i przypomniała sobie, jak wtedy właśnie, tego wieczoru, kiedy siedziały w kuchni z ciotkami i gadały o porodach, o miłości z filmów, bo nie z życia przecież, babka Kamila popatrzyła surowo, oczyma ciemnymi jak węgle, i powiedziała im mrukliwie: „Porodów tak znowu dużo was nie czeka. Kobiety urodzone pod nazwiskiem
Zajewicz niełatwo będą matkami! Żadna nie urodzi syna w małżeństwie, żadna nie urodzi lekko. Tylko synowie będą mieli synów. Tak, tak… Stare rany palą, niezagojone. Ktoś musi zapłacić dawne długi”. Cechna znów wtedy zachichotała, tylko niepewnie, a Janka myślała o czym innym i zapomniała potem zapytać babkę, dlaczego tak ma być. Bzdury jakieś, dawne gusła, a jednak, a jednak… Z sióstr ojca tylko jedna siostra, Regina, na sam koniec wojny urodziła dziewczynkę i wyjechała do
Gdańska, żadna inna dzieci nie miała, nawet ta w Ameryce, choć trzykrotnie zamężna. Z pokolenia córek Cechna nie zdążyła zostać matką, ona sama, Janka, naczekała się na Kasię szesnaście lat i omal nie umarły obie przy porodzie… „Muszę dopytać o te dzieje starą wujenkę Stułkowską, póki jeszcze żyje”. Wróciła do rzeczywistości. W oknie domu Stułkowskich paliło się światełko. Wujenka miała dziewięćdziesiąt lat, ale umysł czysty, tylko ciało jej wyschło i zrobiło się malutkie, skurczone,
pokryte starczymi plamami. „Muszę zapytać, zanim umrze i zabierze do grobu to, co wie” — postanowiła Janka, zbierając się do domu. Nadchodził wieczór, żaby kumkały w Kociołku. Zamknęła drzwi. W dzisiejszej kuchni siedziały dzieciaki, następne pokolenie Zajewiczów, i zjadały pod piecem placki „grzybki” usmażone przez babcię Mariankę. Alicja, córka Antoniego, i chłopcy: Rafał Antka i Andrzej Wojtek Bogdana — obecnie pięcioletni. Wszyscy nazywali go drugim imieniem i pozostał Wojtkiem.
Jej córka, Kasia, na kolanach u Leszka. Dorośli przy stole w mrocznym pokoju debatowali nad reperacją dachu i coraz większymi trudnościami z zaopatrzeniem. — Na wsi zawsze łatwiej — prawił Antoni. — Miód będzie własny, ziemniaki, a co raz sąsiad wieprzka zabije. Jak oni rządzą, że w takim jak nasz kraju mięso stało się sprawą polityczną i że go w sklepach nie ma, ja zrozumieć nie mogę. — Gospodarności twojej im brak — roześmiała się Janka od drzwi. Zauważyła, że Antek
często kaszle. Sybirska przeszłość — zdrowie tam stracił, oskrzela przemroził, takie coś nie przemija bez śladu, nie da się zapomnieć, chociaż Antoni nie chce o tym nigdy opowiadać. — Jaśka, chodź no z tego dworu, bo nam chochołów czy innych duchów do domu naspraszasz! Wesele to ma być czy co? — Jak tam się czujecie w Łębkach? — przywitało ją pytanie Bogdana. — Szybko rok minął, co? Dobrze wam w takim grajdołku po Białymstoku, po Poznaniu?
Leszek mruknął: — Grajdoł nie grajdoł, szpital jest, chorzy są, jest co robić. Janka usiadła obok męża i rzuciła krótko i czupurnie: — Polej, Drobniak, wódki! Chluśniem, bo uśniem! Mówią na wsi, że szczęście nie od miejsca zależy, tylko od człowieka. Są tacy, którym wszędzie źle, innym wszędzie dobrze. Ach, polej samogonki, zanim się porozjeżdżamy do swoich miast i wsi! Za tych, co na morzu, co na lądzie. I na Księżycu! Za studentów z
marca, za Żydów, co znów muszą wyjeżdżać. To się nigdy nie kończy, to szaleństwo narodów, a ja chcę uciec od wszystkich wielkich tego świata — może właśnie do małych Łębek nad Narwią. [1] W pierwszej części Pokoleń Leszek Borenga jako młody lekarz przybył do Białegostoku w roku 1955, by współtworzyć katedrę radiologii na powstającej tu akademii medycznej. Wskutek intryg przełożonego Klimiuka musiał zrezygnować z pracy na akademii i przenieść się do
przychodni w Łębkach.
Rozdział 2. Chochoły, lub zwyczajnie historia, odpowiedziały przychylnie na wyzwanie Janki rzucone w tę letnią noc w Stokowie — w końcu lat sześćdziesiątych nastał czas małej stabilizacji. W zacisznych Łębkach, o których wodzowie armii nie śnili, kartografowie zapominali przy rysowaniu map, a filozofowie Zachodu w ogóle nie wiedzieli, czas płynął i te same co wszędzie obowiązywały kalendarze.
Janka krzątała się po swoim małym świecie zawieszonym na trzecim piętrze bloku przy Dubois 2, myślała, co zrobić na obiad, czytała prasę, by złorzeczyć politykom, szyła na swoim łuczniku stroje sobie i córce, czekała na powrót Leszka z pracy i chodziła po zakupy, na spacery z psem i na plotki do przyjaciółek. Radio nadawało Skaldów i często śpiewała razem z dzieckiem w swoim małym królestwie. „Ktoś pokochał mnie” wypadało jej nieraz wprost do lusterka w korytarzu, ale śmiała się z tego i
okręcała Kasię dookoła siebie. Wiosnę tego roku miała niezwykle pracowitą, bo wciąż poprawiała i urządzała swoje łębkowskie mieszkanie, składając w całość sprzęty i meble z różnych czasów i przedziałów życia: zabytkowy Wiluś, pełen papierów i lekarskich instrumentów Leszka, zajmował pół pokoiku Kasi. Kredens z czarnym szkłem, kwiat nowoczesności lat sześćdziesiątych, zakupiony w Białymstoku, z czerwonymi trójkątnymi rączkami z drewna, zajął całą ścianę w tak zwanym
dużym pokoju, który był tak zwany, bo nieco większy od dziecięcego, na szczęście kwadratowy i ustawny. Na ścianie nad tapczanem powiesiła sobie wzorzysty kilim, co było zwyczajem wiejskim, ale dawało wrażenie ciepła i przytulności. Ustawiła książki na półkach zamontowanych przez Leszka: książki jego rodziców, brata Lutka zabitego pod Berlinem, zdjęcie i książki nieżyjącej siostry Janki — Cezaryny, medyczne albumy, grube i pełne ilustracji odrażających chorób skórnych,
no i ulubione klasery Leszka. Najstarsze znaczki były jeszcze przedwojenne, a i te z początku lat czterdziestych z obliczem Hitlera całkiem sobie cenił. W kiszkowatej kuchni postawili stół ze skrzydłem, którego tak naprawdę rozłożyć się nie dało, bo nie byłoby przejścia. Za to niskie okno dawało Jance wiele radości. Miała widok na ogród Grabowskich, wiosną pełen kwitnących wiśni, na drewniany domek „Baby Jagi”, w którym mieszkała oryginalna prawniczka Matylda, i na bury budynek z szarej cegły — tam z
kolei mieszkała wielopokoleniowa rodzina Łębkowiczów. Widać też było dachy domów przy Krętej i Piaskowej, ścianę restauracji Łębkowianka i mały park z obeliskiem ku czci żołnierzy radzieckich. Domki Janka uważała za urocze, obelisk i knajpę za paskudne. Pod oknem zasiadali goście, wpadający to na kawę, to na plotki — nikt z bliskich jej ludzi nie dawał się wygonić na fotele do pokoju. Ciemnowłosa Zosia Płazoniowa czy ruda Nina przyjeżdżały z Białegostoku.
Paprotka na parapecie znała wiele tajemnic: wiedziała, że Zosia najbardziej w świecie pragnie dziecka, a Ninka coraz bardziej nudzi się w kieracie sądu, dyżurów męża, dzieci i ich opiekunek. Obie zgodnie twierdziły, że Białystok nie jest już ten sam, odkąd Janka wyjechała. Gdzie tam! „W klubie dziennikarza nowe gęby, a co jedna to bardziej toporna, mówię ci, Janeczko” — zapewniała Zosia, która piła wódkę duszkiem, prosto z butelki, o ile nie widział tego jej mąż.
Nowa znajoma, rozpolitykowana prawniczka Matylda, mała kobietka o tubalnym głosie, też tylko pod tym oknem zajmowała miejsce i odpowiadała ulubionym powiedzonkiem, gdy Janka pytała: „Kawy ci dać, Matyśka, czy wódki?”, „Cyjankali, Jaśka, mi daj, cyjankali albo innej trucizny! Żyć w tym kraju się nie da, nowe mają być podwyżki, a dziś towarzysz Władysław będzie w radiu przemawiał. Ratuj mnie… A od niego tylko trucizna mnie może uratować”.
Janka się śmiała. Całe Łębki wiedziały, że pani mecenas jest pierwszą zgrywuską w tym mieście, ale też osobą znakomicie obeznaną w prawie, szanowaną panią adwokat. Na szczęście nazywała się Boszko, a nie Łębkowicz. Od Łębkowiczów w Łębkach kręciło się Jance w głowie. Nie tylko jej. Było to nazwisko tak tu popularne, że niektórzy Łębkowicze o tych samych imionach i imionach ojca zostali w urzędzie miasta ponumerowani, na przykład Jan
Łębkowicz syn Piotra — jedenasty. W bloku przy Dubois sąsiedzi, lekarskie rodziny, byli to Łębkowiczowie — para internistów, okulistka Krystyna z mężem architektem, ale też Łębkowiczem. Prasa pisała o pomyłkach komorników egzekwujących kary od nie tych co trzeba Łębkowiczów: „Owszem, winien był państwu i oddać musiał zboże Wiktor Łębkowicz, syn Marii i Zygmunta, wnuk Wiktorii i Antoniego, ale przecież o przydomku Rogacz, a nie Zębaty!”. Janka śmiała się do
łez z przygód z łębkowskimi nazwiskami. Najważniejszym dla niej sąsiedztwem w białym bloczku przy Dubois okazało się małżeństwo o oryginalnym, brzmiącym niemiecko nazwisku Northman, Hanka i Helmut. Niemieckie nazwisko i imię nie były przypadkowe — Helmut Northman, kardiolog, wysoki, ciemnooki, wesoły, pochodził z Kaszub. Jak zwierzyła się pewnego razu Jance Hania, rodzony brat Helmuta, Hans, wyjechał po wojnie i osiadł z rodziną w Hamburgu. Wciąż nie
mówiło się głośno o rodzinie za granicą, ale Hania wiedziała, że Borengom może zaufać. Między dwiema kobietami nawiązała się prawdziwa przyjaźń. Hania zachodziła na kawę i małe plotki do Janki we wtorki i w czwartki, bo w tych dniach zaczynała pracę w gabinecie stomatologicznym dopiero od dwunastej, by — jak mawiała — tkwić nad zębami łębkowian do wieczora. Helmut wpadał z kolei do jej kuchni o szesnastej, gdy Hania była w pracy, a dzieci u dziadków. Helmut ze swoim poczuciem humoru bardzo
przypadł Jance do gustu. On również polubił żonę kolegi po fachu, jej jednej zwierzał się czasem ze swoich rozterek. Smutniały mu wtedy ciemne oczy, opierał brodę na dużej dłoni. — Kto ja jestem, Janeczko — pytał ją — Kaszub, czyli kto? Niemiec czy Polak? Gdzie mój dom? — dodawał z westchnieniem, ale zaraz musiał się uśmiechać, bo Janka przytakiwała: — Po tej cholernej wojnie niełatwo nam się odnaleźć — i srebrnym głosem śpiewała mu w
odpowiedzi: — „Człowieczy los nie jest bajką ani snem…”. Miał niski głos, razem z nią złorzeczył na komunistów, z tęsknotą opowiadał o morzu, a mówił ciekawie. Lubił zasiadać w kącie pod kuchennym oknem, gdzie ledwie się mieścił, bo był dużym i mocnym mężczyzną, ale nie czuł się wielki ani silny w tej ciasnej kuchni przy małej ruchliwej kobiecie, która przepasana fartuchem, z krótkimi lokami podwiązanymi zieloną przepaską mieszała konfitury albo grzyby, albo nastawiała mięso do pieczenia
— w zależności od pory roku, dnia albo ochoty. Przeciwnie, czuł się, jakby na chwilę wracał do dzieciństwa, do dużej kuchni swojej babki na Kaszubach, kiedy wszystko było jeszcze jasne i wiadome, zanim przyszła wojna i zniszczyła cały ład, kuchnię, dom i ich tożsamość. W tamtej kuchni, chociaż wielkiej, z piecem, ciemnej, więc w ogóle innej, było jakoś tak samo: pachniało drożdżowym ciastem albo konfiturami, oni zaś z Hansem podjadali surowe ciasto z makutry, jak teraz Kasia z nowoczesnej plastikowej
miseczki w jabłka, korzystając z zasłony w postaci wujka, wesołego wujka Heli, który krył jej przestępstwa. „Heli” — tak mówiła na niego żona Hania, jej ulubiona ciotka, przyjaciółka mamy. — Tak się cieszę, że się zaprzyjaźniłyście — powiedział kiedyś Helmut, łapiąc Jankę za rękę, pocałował ją szarmancko i wyszedł posmutniały.
Zaprzyjaźniły się od pierwszego wejrzenia, od kiedy usiadły obok
siebie na przyjęciu u Romy. Było to pierwsze przyjęcie po przeprowadzce do Łębek. Northmanowie przyjechali tu z Gdańska i początkowo mieszkali z rodzicami. Hania objęła gabinet stomatologiczny w nowej przychodni, Helmut tworzył w szpitalu oddział kardiologii. On był wysokim, przystojnym, ciemnookim mężczyzną, ona ujmująco ładną, spokojną kobietą o piwnych oczach i ciężkim brązowym warkoczu. Leszek znał ich oboje, ale Janka zaledwie z widzenia. Na przyjęciu Roma,
przedstawiając wszystkim żonę doktora Borengi, powiedziała: „A to Hania Northman, stomatolog, usiadłyście, jakbyście już wiedziały, że zamieszkacie w jednym bloku”. Ciemna i jasna głowa pochyliły się ku sobie, spotkanie bursztynowych i zielonych oczu wystarczyło — obie poczuły, że dobrze się stało, że tak właśnie usiadły. Janka pomyślała: „Boże, jaka ładna kobieta” i z zazdrością patrzyła na mocne, piękne włosy Hani, długie po pas, splecione w zwykły warkocz, tak ciężki, że ciągnął
jej głowę do tyłu, aż podnosiła w górę brodę. Sprawiało to, że niektórzy posądzali ją o nadmierną dumę, tymczasem — Janka zrozumiała to po kilku zdaniach — doktor Hanka Northman była osobą zdecydowaną, owszem, ale niezwykle ciepłą, tak jak opowiadał jej kiedyś Leszek, tak jak mówiły to teraz jej uśmiechnięte oczy. Słodkie, dopóki ktoś lub coś mocno jej nie zdenerwowało — wtedy wypełniały się gniewem i uporem. Widać było z daleka, że mąż zapatrzony jest w nią i
bardzo zakochany. Coś takiego było w Hance, że Janka poczuła się przy niej dobrze i bezpiecznie i przyjemnie jej było z nią rozmawiać. Było znakiem, cudownym znakiem, że dostali przydział na mieszkanie w tym samym bloku, przy Dubois! I mieli dwoje dzieci! Córkę ośmiolatkę i młodszego o rok od Kasi syna. Cały wieczór opowiadały sobie rodzinne historie, zadowolone z niespodziewanego sąsiedztwa, a potem, kiedy Hania z Helmutem wyszli wcześniej, Janka myślała
o swojej sąsiadce i nawet doktor Bratek nie mógł jej wyrwać z głębi zadumy popularnymi żartami z serii „Był sobie Polak, Niemiec, Rusek i diabeł”. Jakim cudem Polak zawsze wygrywał i umiał pokonać nawet diabła? Tego nikt nie wiedział. Tego wieczoru dość szybko wyciągnęła Leszka, który nie oponował, bo przyjęcia zwykle go nudziły. Wracała do domu przejęta i zadowolona. Helmuta uznała za najprzystojniejszego męża na świecie poza własnym, o czym przez pół drogi perorowała, a z domu Romy do
ich bloku szło się przez wiadukt, potem koło górki zwanej Schronem, główną łębkowską ulicą Nowotki, między nowymi blokami — było kiedy przeanalizować zdarzenia wieczoru, zachowania gości, obfitość stołu… Skąd ta Roma wzięła tyle delikatesów w obecnych czasach? Znajomości, wszystko znajomości. — Ona chyba ma kuzynów i pacjentów u samego świętego Piotra i u Belzebuba, o ile tylko diabły mają co leczyć! Nie mogę wyobrazić sobie ich obłych, ciemnych ciał — powiedziała.
Leszek uśmiechnął się w ciemnościach. Też nie mógł. Zresztą Janka po wcale udanym, jak orzekła, przyjęciu u Romy wiele umiała już opowiedzieć Leszkowi o sąsiadach. — Otóż, mój drogi, dokładnie przyjechali znad samego morza! Nie przypadkiem akurat tutaj. Hanka stąd pochodzi, z Łębek, jej rodzice mieszkają w tym zielonym domu, drewnianym takim, długim, przy tej samej ulicy co szkoła. Ma nazwisko panieńskie Łębkowicz, wyobrażasz sobie? Z prawdziwych Łębkowiczów,
tutejszych, których ród mieszka tu od zawsze, a pradziadkowie pamiętają, jak Łębki powstawały, a ojciec Hanki, Jan, łodzią pływał po rozlewiskach spod domu, gdzie teraz ulice są, aż do Narwi. Jest zatem bardziej rdzenną łębkowianką niż my, ale studiowała medycynę w Gdańsku, tam się poznali z Northmanem… Ech, te nasze polskie losy… Po wojnie jego rodzina wyjechała do Niemiec, no to oni tutaj przybyli, do jej rodziny… Hanka żałuje trochę morza, ale cieszy się z powrotu, pracuje przecież,
dzieci zostawia u matki. Ach, jaka to cudowna instytucja — babcia, co? Nam nie dane. Kiciaku, tak się cieszę! Trochę samotna zaczęłam się czuć, wy wszyscy w pracy, moje przyjaciółki, Zosia w Białymstoku i Ninka też, coraz rzadziej przyjeżdżają… A, i mają dwoje dzieci: Marlenę i Marcina, o! — Skąd wiesz tyle rzeczy po kilku godzinach? Niepojęte! Ja już długo pracuję z Northmanem, miałem z nim sporo dyżurów w pogotowiu, zdawało mi się, że się
polubiliśmy, ale połowy tego nie wiem. — A co wiesz, co? — Sądziłem, że całkiem sporo. Na przykład że w Gdańsku specjalizację z kardiologii u profesora Stalewicza robił, że znakomicie wyposażona tam pracownia radiologiczna, a u nas brak aparatu do EKG, że mieli też własne atelier fotograficzne, a Northman jest szczęśliwym posiadaczem aparatu marki Practica, najlepszej na rynku… Że auto też chce kupić na wiosnę może, ale raczej ten nowy typ fiata, bo
moskwicza takiego jak nasz to już nie uświadczysz… Janka westchnęła. Mężczyźni! Aż tyle sobie opowiedzieli! I jeszcze ten tu mówi, że się zaprzyjaźnili! — A nie powiedział ci, czemu rzucił wielki Gdańsk dla małych Łębek? — Nie — szybko rzucił Leszek — tego nie powiedział. Myślę, że dla Hanki, bo bardzo tęskniła za rodziną. Jak ty za Podlasiem… Janka przytuliła się do niego w ciemnościach nocy,
zastanawiając się, kiedy, u licha, postawią tu jakieś latarnie. W Poznaniu były chyba już na drugi dzień po wojnie… Ba, przed wojną i w samą wojnę były, ani chybi! Na szczęście jej mąż zawsze miał w kieszeni latarkę, tak jak stetoskop w teczce i pieczątkę w kieszeni. Na razie usiłowali nie wychodzić z kręgu światła latarki, żeby nie utopić się w łębkowskim błocie. Leszek skłamał, bo coś jeszcze jednak wiedział. Northman miał swoją tajemnicę, powód, dla którego postanowił
przeprowadzić się z Hanią w jej rodzinne strony, ale nie zdradził jej nawet własnej żonie, więc Leszek nie widział potrzeby opowiadania o tym Jance. — Zobacz — powiedział, kierując jej uwagę w inną stronę — światło w naszym oknie. Podchodzili pod blok przy ulicy Dubois. Miasteczko pogrążone w nocy spało, ogród Grabowskich przy blokach szumiał w fioletowej ciemności, a w ich oknie świeciło się światło, jedyne na czarnej tafli bloku. Janka natychmiast się zaniepokoiła i na moment
zapomniała o historii nowych sąsiadów. Czyżby Kasia nie mogła zasnąć? Czasami kiedy Leszek był na dyżurze, też nie chciała spać i marudziła, bo nabrała przyzwyczajenia, aby zasypiać przy ojcu, ale przecież pani Grabowska mogła do nich zadzwonić, Roma miała telefon. Zapewne miała go w ogóle pierwsza w Łębkach! — Uspokój się — powiedział Leszek. — Na pewno śpi, tylko przy świetle. Nie lubi zasypiać beze mnie w ciemności — dodał zadowolony. Miał rację — Kasia i jej
opiekunka, żona palacza z przychodni, poczciwa pani Wiesia, spały kamiennym snem przy zapalonej lampce w kształcie dziewczyny opartej o konar drzewa i stopionej z nim w jedno. Jance przemknęła przez myśl Cezaryna, jak zawsze gdy patrzyła na tę pamiątkę po siostrze. „Pewnie mi się przyśnisz tej nocy” — pomyślała. Ale nie przyśniła się jej ani Cechna, ani nawet stokowskie lasy, tylko znów dom różowo tynkowany, o nieznanych pokojach, z kominkiem i zielonymi tapetami.
Dobrze się czuła w tym domu ze snu. Wiluś pasował tam jak ulał, przy kominku wisiał obraz z Poznania, z polaną i sosnami. Rano zastanawiała się, skąd w jej głowie wziął się ten dziwny domek. Nigdy takiego nie widziała, nie przypominał żadnego domu w Łębkach ani z poprzednich jej etapów życia. „Chciałabym kiedyś taki mieć” — pomyślała, stojąc przy swoim oknie i wspominając ów sen.
Czasem kiedy Kasia spała, Janka oddawała się
wspomnieniom wpatrzona w przestrzeń za oknem, już chciała coś zapisać i właśnie wtedy zza zakrętu wyłaniała się sylwetka jej męża spieszącego na obiad, co gwałtownie wyrywało ją z marzeń. Z okrzykiem grozy biegła do kuchni, by ratować przypalone ziemniaki albo makaron. A jednak garnków ubywało jej tyle samo, ile przybywało zeszytów z notatkami. Kiedyś w trudnej chwili smutku postanowiła nie zapisywać już niczego. A jednak po latach nadeszło coś, co skłoniło Jankę do wznowienia
pamiętnika — powracające wspomnienia i macierzyństwo. Wspomnienia nachodziły ją coraz częściej, były jak filmy retro. Bała się je utracić. Powróciła do zapisywania zdarzeń i rozmyślań po to, by zostawić je córce. — Bo kto będzie pamiętał o mojej głuchej babce Kamili za trzydzieści parę lat? O Białym Domku, o Albercie? O krętej piaszczystej drodze na Chobel i o pruskim cmentarzyku? Sama nie pamiętam już tak wielu osób, że muszę wujenkę Antosię pytać w Stokowie… A tak
będzie zapisane, a potem niech Katarzyna zrobi z tym, co zechce — oznajmiła sobie i psu Wigorowi, bo nikt inny jej akurat nie słuchał. I zapisywała, chociaż niestarannie, z przerwami i bałaganem w czasie, w różnych zeszytach, czasem nawet na oddzielnych receptach i kartkach. Niejednokrotnie wyrywała zapisaną już stronę i klęła na słabość współczesnych długopisów, wygodniejszych wprawdzie od dawnych piór na atrament, ale jakże podłego gatunku. W głębi Wilusia, za
flakonikami z jodyną, za plecami medycznych książek, które towarzyszyły Leszkowi od czasów Poznania, gromadziły się i żółkły powoli chude zeszyty produkowane przez socjalistyczne Wrocławskie Zakłady Wyrobów Papierowych, brzydkie, z napisem „Krew to życie”. Wspomnienie, przepis, skryte życzenie, skreślone, napisane od nowa… Jesienią roku 1969 zapisała: Prowadzenie domu to praca bardzo wyczerpująca, wolę to jednak od codziennego chodzenia do pracy.
Nienawidzę myśli, że musiałabym wstawać o siódmej rano, a już o ósmej siedzieć gdzieś tam za biurkiem, na przykład badać pacjentów albo sprawdzać akta do piętnastej albo i dłużej… I tak dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, żeby zasłużyć na 30 dni urlopu w lecie. Okropność. Nasze łębkowskie mieszkanie na trzecim piętrze przy ulicy Dubois jest malutkie jak wszystkie poprzednie, dwupokojowe, ale za to w nowo wybudowanym bloku ze zdrowej cegły, co mnie bardzo
cieszy. Mieszka tu kilka rodzin lekarskich, w tym Hanka i Helmut Northmanowie. Ale też wielodzietna, okropnie krzykliwa rodzina, a obok poważnie chora na cukrzycę pani Zofia z synkiem… Leszek zagląda do niej czasem, przepisuje leki i narzeka, że sama skazała się na śmierć, bo koniecznie chciała urodzić dziecko, choć lekarz mówił jej, że w tym stanie zdrowia to zguba. Cukrzyca zabrała jej już stopy, męża zabrała zdrowa, młodsza o dziesięć lat kobieta, pani Maria nie wstaje z łóżka, a
dzieciaka pomaga chować jej matka — gruba i ponura. A pod nami — barwna, liczna gromada Konopińskich z drugiego piętra. Co za ludzie! Mnóstwo ich jest, wciąż nie mogę się doliczyć. Sąsiadka Konopińska wiecznie jest w ciąży i chyba nie pamięta stanu niebłogosławionego, sądząc po licznej gromadzie umorusańców. Ufarbowana na rudo, zawsze w ciąży była i zawsze będzie, bo kłóci się i godzi z mężem regularnie, a jej dzieciaki zbiegają po schodach z łoskotem godnym tuzina
dzikich rumaków… A jednak to ona, tylko ona pomaga chorej na cukrzycę pani Marii. Roześmiana, ruda, z brzuchem wyżej nosa wpada tam z zakupami, z gotowością do umycia okien czy nakarmienia rachitycznej, coraz bardziej wyblakłej sąsiadki… Niezbadane są wyroki losu i przydzielone nam zadania, jak by powiedziała babka Kamila. W tym ulu kilka mieszkań dla personelu medycznego załatwiła Roma Wojnowicz, używając wpływów i znajomości wśród władz miasta i partii.
Teraz słowa „załatwić” i „znajomości” to jest coś — załatwia się wszystko: przydział na budowę domu, miejsce w żłobku, pracę, miejsce w szpitalu, garaż przy przychodni, a niektórzy potrafili załatwić nawet wizę na wyjazd za granicę. Wszystko przez znajomości. Ale przyrzekłam sobie, że nie będę narzekać, bo odkąd weszłam w drugą połowę życia, wszystko układa się nam lepiej. Łębki to bździny małe, ale za to bliżej Stokowa — wylatujemy tylko Wańką na Płonkę Kościelną,
godzinka i hyc, jesteśmy nad moimi ukochanymi łąkami, nad czystą Narwią. Mijamy po drodze wioski — urocze RoszkiWodźki, zatęchłe z pewnością Pluśniaki Stare albo niezwykłe Czachy-Kołaki. Albo Rutki-Jatki. Rutki-Jatki! Widać kiedyś rzeźnie tam być musiały i stąd ta nazwa, tak jak w moim rodzinnym Stokowie podobno górka, na której stręczono kradzione konie, zwana jest Strękowizną. I Żal mamy we wsi, i Uroczysko. Jest i Słowiańska Górka, co niechybnie oznacza, że wioska
jest bardzo stara, powstała za Słowian, zanim w ogóle chrześcijaństwo do Polski zawitało. Nasza rodzina, z tego, co wiem, od siedemnastego wieku tam osiadła i spisać kiedyś muszę wszystkie klątwy, grzechy i zasługi Zajewiczów, ale teraz, zanim mi się znowu krupnik przypali, wspomnę tylko, że wieś to niezwykła i drugiej takiej w całym świecie nie ma. Żywot płynie tam spokojnie, jak Narew, ale i rzeka zakręca nieraz gwałtownie i swoje dziury skwapliwie w ziemi wydziera.
Co zatem mówić o ludziach! Ostatnio było cicho, cicho, wróble spadały z gałęzi z sennego znudzenia, ale do czasu — wielkim wydarzeniem był powrót naszej ciotki Stefki z Ameryki. Na samą Wielkanoc przyjechała. O mój Boże! Zamyśliła się Janka i wspomniała łąki Stokowa ledwie zieleniejące wczesną wiosną i zjazd rodzinny z racji powrotu siostry ojca z Ameryki do Polski Ludowej już na zawsze. W garnku z krupnikiem wrzało… jak wtedy w chałupach.
W chałupach wrzało od plotek: Stefania Zajewicz, teraz już nie Zajewicz, także już nie Białecka po pierwszym, nie Kuszka po drugim, lecz Jokins po trzecim mężu, przybyła z Ameryki. Najmłodsza siostra Edmunda powróciła do rodzinnego domu. Kiedy wysiadła z samochodu, którym przywiózł ją brat, Stefan, już było widać, jaka jest odmieniona. Pantofelki miała eleganckie, sukienkę seledynową ze srebrnym bolerkiem, kok natapirowany,
tleniony, loki zakręcone przed uszami. — A to Amerykanka — nazwały ją podglądające zza firanek sąsiadki i pokiwały głowami. I tak miała zostać Amerykanką do końca życia, bo mieszkańcy małego Stokowa od zawsze mieli wielką umiejętność nadawania trafnych przezwisk, które przyrastały do ludzi i nikt potem prawdziwego imienia nie pamiętał. Kto by jednak w tym czasie myślał o końcu życia Stefki! Przeciwnie, był to rodzaj początku. Kobieta z lakierowaną torebką na
łańcuszku, która wysiadła z fiata 125 p, nie wyglądała wcale na ponadpięćdziesięcioletnią wdowę po trzech mężach. Pierwszy zginął w Polsce w czasie wojny, drugi, Kuszka, stary Polak na obczyźnie, umarł w Ameryce i obdarzył ją całkiem niezłym spadkiem. Warto było pomęczyć się parę lat, prowadząc mu dom, pielęgnując niedołężnego, bo raczej mu była za pielęgniarkę niż za żonę, przynajmniej w ostatnich latach. Pierwszego męża nawet nie chciała wspominać — taka młodzieńcza miłość, gorąca
krew… Za to trzeci, przystojny Amerykanin, ten odpowiadał jej temperamentowi. Co z tego — wyjechał na wojnę do Wietnamu i tam pozwolił się zabić. Stefania płakała miesiącami, ale bardzo pocieszyła ją dożywotnia renta od amerykańskiego rządu, na tyle godziwa, by zapewnić jej dobrobyt. I kiedy tylko poprawiły się stosunki polskoamerykańskie, w pierwszej chwili, gdy można było do kraju wrócić, uczyniła to, bo i ona, jak wszyscy Zajewiczowie, najbardziej kochała kawałek swojej ziemi nad Narwią.
Najmłodsza z sióstr urodziła się tuż przed pierwszą wojną, nikt by w to jednak nie uwierzył, patrząc na nią teraz. Postawna, mocnej budowy, ale nie tęga, rozejrzała się po stokowskiej przestrzeni z zadowoleniem. Wróciła tu! Te łąki takie szare na przedwiośniu, ta woda taka srebrna, niebo ołowiane. Nie pamiętała, że aż tak… W oczach jej ciągle jeszcze wirowały światła amerykańskiego miasta, port, potężny zarys burty Batorego. Tak bardzo bała się rejsu, ale opowie wszystkim, że wcale nie. Poczuła się jak
barwny ptak na tle tej podlaskiej szarości. Bo i była kolorowa w swoich seledynach i czerwieniach, szmince i biżuterii. Wyprostowała się, ujęła pod ramię Stefana, najmłodszego brata, który z samej Warszawy przywiózł ją samochodem. Tęskniła, tyle razy w dalekiej Ameryce śnił się jej ten płot przed domem albo brzeg rzeki zakręcający za chałupą Edmunda. Nie chciała żyć w obcym mieście, postanowiła wrócić do swojej wsi. Zamieszkać musiała w starym
domostwie brata. Na razie. Nauczyła się w Ameryce myśleć praktycznie, do przodu, i już miała w planach budowę własnego domu! Widziała, jak zza płotu po prawej przyglądają się jej dwie sąsiadki w chustkach zawiązanych pod szyją. Nie pamiętała imion, skąd by, ale godnie skinęła im głową. „W chustkach!” — pomyślała z wyższością światowej kobiety. Przyjemność sprawiła jej myśl, że ma na sobie cieniutkie jedwabne pończochy i pas. „Fryzjera też tu pewnie nie znajdę” — myślała z niechęcią, a
na myśl, że wody bieżącej nie ma, chyba że w Narwi, i będzie musiała grzać na kuchni w saganie, wzdrygnęła się i skrzywiła. Na chwilę tylko, bo naturę miała raczej pogodną. Uświadomiła sobie, w jakim jest miejscu życia. Urodziwa. Bogata. Dzieci nie ma, ale nie bolała nad tym nigdy. Gorąca w miłości, chociaż niby już niemłoda. Co tam woda w misce! Jednego jej tutaj brakowało — krzepkiego mężczyzny, żeby potrafił ugasić jej nieustające pragnienie miłości, które na wsi nazywano
ogniskiem pod spódnicą. Jak zwał, tak zwał. Prześladowało ją od portu w Gdańsku, od kiedy zeszła z pokładu Batorego, gdzie ostatni raz miała okazję na miłosną przygodę. Przystojnego Adama, wysokiego, jasnowłosego, o spalonej wiatrem twarzy, poznała na pokładzie statku i zachęciła do romansu wymownymi spojrzeniami. Podszedł, kiedy samotnie paliła papierosa, objął ją od tyłu, kładąc dłonie na jej dużych piersiach. Nie protestowała. Wciągnął ją do swojej kabiny i
kochali się gorąco, na pożegnanie amerykańskiego odcinka w ich życiu. Spotykali się na statku często. Bywało, że mieli bardzo mało czasu, wówczas kochali się pospiesznie i chciwie, ukryci za stertą szarych pakunków o tajemniczej zawartości. Rozmawiali bardzo mało, pieścili dużo i rozmaicie, Batory płynął długo. Kiedy schodzili z pokładu, udawali, że się nie znają. Na nią czekał Stefan i mieszkająca w Gdańsku siostra z córką. Witając się z nimi serdecznie, kątem oka widziała, jak jej
morski kochanek całuje się na powitanie z żoną. Nie zerknął w jej stronę. Nie żałowała. To była miłość bardzo dobra akurat na miesiąc morskiej podróży. Gwałtowna, bez słów, za to pełna emocji i eksperymentów. Dreszcz przyjemny przeszedł ją na to wspomnienie, a na myśl, co powiedziałyby o tym pobożne kuzynki Marianna albo Maciejowa, omal nie prychnęła śmiechem. Niemniej już od tygodnia nie miała do czynienia z żadnym mężczyzną, a to było dla niej długo. Westchnęła, bo
rodzinne grono, które miało przybyć na jej powitanie, romansów nijak nie obiecywało.
Przyjęcie powitalne na cześć Stefanii zorganizowano w największym pokoju stuletniego domu Zajewiczów — Domu na Górce, który jako jeden z nielicznych ocalał podczas drugiej wojny. Gospodynią była tu teraz żona Macieja Zajewicza zabitego zaraz po wojnie, zwana stryjenką Maciejową albo krótko Elą. Sabina, żona drugiego z braci,
Aleksandra — który zmarł na kochance, o czym głośno nie mówiono, ale wszyscy pamiętali — wyszła za mąż za nauczyciela i wyprowadziła się do mieszkania przy szkole. W starym domu Zajewiczów pełno było zakamarków i pokoików, wejścia do nich poprzedzielano zasłonami z grubej materii, a powały były tak niskie, że wysocy mężczyźni, jak Leszek czy Bogdan, wchodząc do paradnego pokoju, musieli dobrze się schylić. Mieszkała tu także córka Macieja, Dorotka, o jasnych włosach i niebieskich
oczach, typowej urodzie Zajewiczów. Dorota spełniła właśnie swoje marzenie i wróciła do Stokowa, by zamieszkać z matką. Stryjenka Maciejowa zarządzała domem i córką ze swojej kuchni, po której kuśtykała raźno, mimo kalectwa. To ona, Ela Maciejowa, wyszła w Wielką Sobotę roku 1969 witać powracającą z Ameryki siostrę męża, Stefkę, z ciekawością w oczach. To ona, razem z Dorotą, uszykowała przyjęcie powitalne. Dziś przy Wielkiej Sobocie mogła ugościć
szwagierkę tylko kluskami, rybą faszerowaną, serami i miodem, bo przecież jeszcze post. Nie uznawała Maciejowa niektórych nowoczesnych opinii, że po święconce można już jeść potrawy mięsne, i dawnym zwyczajem na wyciągnięcie pachnących kiełbas i wędzonek czekała aż do rezurekcji. Kiedy przed dom zajechał zachwycający fiat, wyszła na ganek i wzięła się pod boki, patrząc na Stefana gramolącego się zza kierownicy i otwierającego drzwi eleganckiej kobiecie. „Oho! — pomyślała. —
Film jakiś w Stokowie kręcić się chyba zaczyna!”. Przekrzywiona przez tę złamaną nogę, z siwymi pasmami uciekającymi wciąż spod specjalnej siatki do włosów, ale szczera i gościnna, uściskała Stefanię, roniąc łzy wzruszenia, jak wypadało, ale i pilnie badając ją wzrokiem. Co jednak znaczy Ameryka! Ta stara pięćdziesiątka wyglądała jak młoda kobieta! Na szczęście Maciejowa, zauważywszy to, trochę się uspokoiła — przy oczach i ustach widać było wyraźnie półwiecze życia
wyryte bruzdami jak kurze łapy, a paznokcie pod lakierem miała Stefka całkiem brudne! No, nie taka znowu Amerykanka! Uściskały się jeszcze raz na powitanie.
Z racji powrotu Stefanii rodzina zjechała się w Stokowie na Wielkanoc sześćdziesiątego dziewiątego tak licznie, jak dawno nie bywało. Domy kuzynów zapełniły się po brzegi, bo za chłodno było jeszcze, by rozstawiać namioty albo spać w stodole na sianie. Narew wylała
na łąki obficie, dotarła aż do zagród Edmunda, bo jego drewniany domek stał w dole, blisko rzeki. Z okna na wschód można było wystawić wędkę i próbować rybołówstwa. Janka klękała o świcie przy tym oknie i patrzyła na przestrzeń pełną blasku, bo o tej godzinie słońce odbijało się w wodzie i niemal widziała jego wędrówkę po horyzoncie. Miało przenieść się za parę godzin za Dom na Górce, gdzie czekał ich obiad powitalny. Pamiętał ów dom przecież jeszcze przedwojenne uczty, choćby chrzciny Dorotki,
pamiętała i ona, jak stryjowie i dziadek Fabian, z zaproszonymi oficerami z jednostki stacjonującej po sąsiedzku, po każdym toaście tłukli szklanki, a stryjenka Maciejowa ze łzami w oczach podawała im następne. Janka miała ogromny sentyment do tej starej chałupy, chociaż uważała, że nie była siedzibą szczęśliwą. „Nawiedzona górka! — mawiała nieraz. — Nikomu szczęścia nie przyniosła, a już na pewno nie Maciejowi. Tam pewnie w ścianach gnieździ się nasza klątwa”. Ale ciekawe, że ocalała
z wojny właśnie ta siedziba i z rodzinnych domów tylko ona! Gościnna była ta chata, jak przystało na sędziwą chałupę po przodkach — rozciągały się te zaczarowane ściany, jakby były z gumy. Ludzie znikali w ramionach starego domostwa i zawsze znalazło się miejsce dla psów i kotów. Stefania dostała własny malutki pokoik z wyjściem na tyły domu, do ogrodu, Stefan spał na wersalce w paradnym i Bogu dziękował, że nie zabrał z Warszawy swojej drugiej żony, zwłaszcza że nie lubiły się z jego siostrą
Marylą z Zambrowa. Stół ustawiono w największym pokoju, a stryjenka Maciejowa zastygła z przerażenia, policzywszy gości, bo wychodziło dokładnie trzynaście dorosłych osób, co było znakiem nieszczęśliwym i oznaczało nieuchronnie śmierć kogoś z rodziny. — Jezus Maria — przestraszyła się. — Na kogo to czas? Braci Zajewiczów zostało tylko dwóch! Stryjenka policzyła jeszcze raz: Stefa — wiadomo, potem Stefan z Warszawy, Maryla z mężem
Bolesławem z Zambrowa, od Edmunda przyjdzie osiem osób i Dorotka trzynasta! Ta właśnie, w wałkach na głowie zasłoniętych chustką, rozstawiała talerze. — Zły znak, Dorota, trzynaście osób przy stole! — rzuciła ze złością. — Jakie tam trzynaście! Mamo, mamo! — Dorotka pokręciła głową i zniecierpliwiona uświadomiła matce, że zapomniała, jak zawsze, o sobie! — Zatem osób będzie czternaście, może ksiądz zawita jako piętnasty, a jeszcze
dzieci… Więc niech mama makabrycznych proroctw nie wróży, tylko szykuje się na mszę, bo ciotka Stefka już gotowa. Całą wodę zużyła i kto teraz poleci do studni? Wiadomo kto — ona, Dorota, chociaż nie zdążyła jeszcze wałków z włosów pozdejmować i sama przygotować się do nabożeństwa… Pojechała Stefania na mszę samochodem ze Stefanem, chociaż do kościoła było niedaleko, ale wydawało się jej, że tak jest szykowniej. Na tacę rzuciła czerwoną stówę, co
widząc, Maryla z Zambrowa cała zbladła. Msza miała się okazać owocna, bo Stefania strzelała oczami po ludziach zgromadzonych w świątyni, a jeśli w ogóle się modliła, to tylko o to, aby kogoś ciekawego Pan Bóg jej tu zesłał do miłości, bo nie myślała długo pozostawać we wdowieństwie tak samo po starym Zygmuncie Kuszce, jak i po żołnierzu Johnie z Ameryki. Pan Bóg łaskawie sprawił, że gości na Wielkanoc do Stokowa przyjechało sporo. Stefania oglądała ich spod spuszczonych wymalowanych mocno rzęs, aż
zawiesiła oko na stojącym nieco chwiejnie, ale blisko młodym brunecie opartym o kolumnę, widać bardzo strudzonym po ucztowaniu, bo wyraźnie przysypiał. Ksiądz gadał i gadał, a Stefka coraz uporczywiej wpatrywała się w sąsiada, aż udało się jej ściągnąć jego zdumiony wzrok. Kiedy spotkali się oczami, uśmiechnęła się do niego zalotnie i poruszyła w ławce, jakby zachęcała do znajomości. Młodzieniec nie był najwyraźniej zbyt inteligentny, bo speszony znieruchomiał i zaczął uparcie wpatrywać się w
ołtarz, jakby go po raz pierwszy zobaczył. Stefa zagryzła wargi i z niecierpliwością zastukała bucikiem. Maryla popatrzyła na nią z oburzeniem. Stefcia wzruszyła ramionami i wyszła przed kościół. Wyciągnęła paczkę amerykańskich papierosów. Nigdy nie była zbyt pobożna i zazdrościła odwagi Jance, która chodziła do kościoła, kiedy jej się chciało, i właśnie teraz zamiast nudzić się na mszy, spacerowała z mężem i córką po moście nad Narwią, oglądając rozlewiska. Wszystkie
dzieci Edmunda były mało „kościelne” — synowie Bogdan i Antek spali teraz albo już wódkę świąteczną pili przy śniadaniu, nie przejmując się obrzędami. Nie zdążyła jednak zapalić papierosa, kiedy skrzypnęły drzwi kościelne i brunet spod wschodniej nawy skierował się ku niej. Jego pracowite komórki mózgowe przeanalizowały widać sytuację i zdecydował się wyjść. „Chłopiec z zapałkami” — pomyślała, nie przyznając się, że ma w torebce ładną amerykańską zapalniczkę.
Uśmiechnęła się zachęcająco i poprosiła o ogień. Zauważyła przy tym, że brunet ma trochę zezowate oczy i jest potwornie młody. Potwornie! Mógł mieć najwyżej dwadzieścia cztery lata. Gładko ogolony, nie najbogatszy, co widać było po marnych butach, i w dodatku wiało od niego samogonką. Stefa westchnęła, ale pomyślała sobie, że na bezrybiu i rak ryba, rzuciła mu zachęcające spojrzenie i oparła się na chwilę na jego ramieniu. Duży czerwony klips upadł na ziemię koło pantofelków, a mężczyzna
— już wiedziała, że Bronisław — rzucił się szukać i oparł się policzkiem o jej łydkę w prawdziwej amerykańskiej pończosze. Zanim msza dobiegła końca i zagniewane kuzynki wyszły przed kościół, Stefka nie tylko wiedziała, że Bronek jest z Czyżewa, że przyjechał tu do kolegi z Rucic na wesele, ale też że chętnie z tego wesela wyskoczy, aby porozmawiać z kimś kulturalnym, a przy tym pewnie sprawdzić, jak też umocowane są te pończochy. Na rodzinny obiad szła
umówiona na wieczór za stodołami Stułkowskich, koło siódmej, zastanawiała się tylko, skąd będzie wiedział, która godzina, bo zegarka bynajmniej nie miał. Jeśli okaże się tak interesujący, jak myślała — kupi mu zegarek! Maryla z Zambrowa rzuciła jej podejrzliwe spojrzenie, ale Stefka ziewnęła tylko, pakując się do auta. Uśmiechnęła się na widok grupy idącej od domu Edmunda, bo bardzo lubiła dzieci swojego brata, szczególnie Jankę, do której bliżej jej było wiekiem niż do
własnych braci i sióstr. Oj, zawsze w tej rodzinie mieszały się koligacje i pokolenia nie zgadzały się z metryką. Właściwie była ciotką Janki, co z tego, że tylko dziewięć lat starszą. Szli od strony domu w dolinie wszyscy: Edmund i Marianna, ich dwaj synowie z żonami, Janka i Leszek. Dzieciaki biegały po łące, ciesząc się z rozlewisk i wcześniej uskuteczniając dyngus. — Jak my się wszyscy pomieścimy — zawołał Stefan, najmłodszy z braci, zawsze
elegancki warszawiak. — Ten dom już nieraz mieścił tłumy — machnęła ręką Janka. — Chata na Górce jest rozciągliwa jak harmonia! Ach, z jaką chęcią zjem kaszanki stryjenki Maciejowej i prawdziwego bigosu! Jestem mięsożerna i najlepsze ciasto dla mnie to duszona wieprzowina, stryju! A co tam w Warszawie? Stefan opowiadał, a że niedawno się rozwiódł i teraz bez pamięci był zakochany w nowej żonie, sprawy osobiste pochłaniały go bardziej niż
polityczne. Widać oszalał dla kobiety młodszej o dziesięć lat. Był to obecnie temat jego życia, bo Jadzia była piękna, inteligentna, uczona, stryj twierdził, że Janka takiej kobiety nigdy jeszcze nie spotkała i nie spotka, dopóki do Warszawy do nich w odwiedziny nie przyjedzie. — Zna stryj taką opowieść „Jadzia coraz gorsza”? — zaśmiała się Janka. — Pamiętacie naszego kuzyna z Białegostoku? Tego, który zajmował się projektami bloków? Jak skończył
czterdziestkę, rzucił żonę dla młodszej, Jadwigi, wyprowadził się do niej do kawalerki, żyli samą miłością, bo Jadwiga jedno, co miała, to ładne cycki, a rozumu czy gospodarności ani krzty… I potem kuzyn raz, drugi puk, puk do żony: „Nie masz, Anulka, trochę zupy albo kanapki z serem…”. A kiedy ta się zlitowała i zrobiła mu kawę, biedak głowę podparł na rękach i jęczał: „Jadzia, Anulko? Jadzia coraz gorsza”. W knajpie go spotkałeś, jak pił, i to samo: „Jadzia, koledzy? Jadzia coraz gorsza”… W końcu demoniczna
Jadzia wystawiła mu walizki na klatkę schodową, a żonka nie przyjęła z powrotem… Żeby ze stryjem tak nie było! Stryj śmiał się z anegdoty, ale zapewniał, że jego historia jest inna niż wszystkie historie miłosne na świecie, a jego Jadwiga jest wyjątkowa, że musiał pójść za głosem serca, bo taka miłość nie zdarza się łatwo w jego wieku. Janka pomyślała sobie to samo co wszyscy za stołem: że ta historia akurat bardzo jest podobna do wielu, a i ta miłość późnego wieku nie brzmi obco…
Stryj pragnął podkreślić swoją uczciwość bardzo mocno, bo wyznał, że zostawił pierwszej żonie i dzieciom z tego małżeństwa wszystko: dom na Mokotowie, działkę pod Warszawą, auto — to, czego się razem dorobili — i płacił sowite alimenty. Dzieci, Michalinę i Roberta, Jadzia nawet pokochała jak swoje, jako że sama dzieci nie chce. Janka westchnęła. Widok zażywnego, łysiejącego stryja w młodzieńczych zalotach z kwiatami i czekoladkami, roztańczonego w mieszkaniu na
warszawskiej Woli z młodą Jadzią bawił ją, ale wiedziała, że niezbadane są losy miłości Zajewiczów, zwłaszcza w dojrzałym wieku. Żałowała trochę pierwszej żony stryja, bo jak mawiano na wsi, „wciągnął ją w lata i porzucił z dzieciakami”, ale jak się wkrótce okazało, poradziła sobie doskonale i oskubała go z całego majątku. Zakochany optymista miał obecnie w głowie tylko Jadwigę i myśl o niej słodziła mu wszelkie kłopoty. I teraz spieszył się bardzo z powrotem, Stefanię tylko na
wieś przywiózł, ale nogami przebierał, żeby wracać do Warszawy. — Oj, stryju — Janka była jego ulubienicą, więc mogła pozwolić sobie na złośliwości — stryj to teraz na świat patrzy nie rozumem, a całkiem innym męskim instrumentem… — Jaśka! — Stefan poczerwieniał i wcale go ten żart nie zachwycił. — Jaśka! Uratowała go stryjenka Maciejowa. Nalewała żuru z wazy, ciesząc się, że dawne obyczaje tłuczenia zastawy
przeminęły i jej kubeczki opatrzone napisem „WSS Społem” ocaleją. Janka popatrzyła przez chwilę na nich wszystkich jakby z oddalenia. Na swojego brata Bogdana, jak nalewał wódkę w lewym skrzydle stołu. Na ojca, Edmunda, który niewiele gadał, a myślał — była tego pewna — tylko o tym, że czerwona krowa ma się cielić lada moment. Miał w kajecie zapisane, kiedy bydłowała, i teraz wcale nie słuchał opowieści o tym cudownym świecie za wielką wodą. Patrzyła na brata
Antoniego, który nie zgadzał się ze Stefanią i mówił, że nie gorzej jest w naszym świecie, bo bezrobocia nie ma w Polsce wcale, a o amerykańskim każdy wie, a to, że w sklepach bieda, to jeszcze powojenny spadek. Ameryka tak nie odczuła wojny! Wprawdzie po ich stole żadnego kryzysu nie było widać: Dorota wniosła właśnie półmisek gorących kiełbas, a stryjenka ustawiała faszerowaną kaczkę. Talerze zapełniały się parującymi ziemniakami, na szynki z własnego wędzenia, smakowite i otoczone
tłuszczykiem, nikt nawet nie patrzył. Pili kielicha za kielichem za powrót Stefanii, za Amerykę. Janka siedziała obok stryja, który o marcu sześćdziesiątego ósmego w Warszawie opowiadał, o demonstracjach przeciw władzy ludowej. Palili papierosy prawie wszyscy, więc w największej izbie starego domu postacie zaczęły ginąć w nikotynowej mgle. Stryjenka Maciejowa chwyciła za gitarę, podała Edmundowi harmonię i zaintonowała starą melodię, piosenkę „Serce to nie sługa i
nie zna, co to pany”. — Stryjenka rosyjską pieśń zaśpiewa lepiej — krzyknęła Janka — jakiś stary romans. Sama zaczęła śpiewać, a Edmund zagrał na harmonii i wszyscy ścichli, przypominając sobie nagle, jak pięknie śpiewa Janka i że kiedyś miała być piosenkarką. Zaśpiewali razem gromko i otrzymali brawa. Śmiech, toasty, dźwięki harmonii i gitary przerwało na chwilę wtargnięcie Kasi, mokrej od stóp do głów, bo kuzyni Rafał i Wojtek postanowili urządzić jej dyngus. Kasia denerwowała ich
z pewnością, obnosząc się dumą ze swojego nowiutkiego jasnego płaszczyka, w który wystroiła ją rano mama. Natchnienie kazało chłopcom ukarać zarozumialstwo i wrzucili ją radośnie w wodę za stodołą dziadka Edmunda. Piękny kostiumik był do wyrzucenia, czerwona kokarda też. Janka na ten widok wrzasnęła, że im nogi z dupy powyrywa, ale nie miała czego wyrywać, bo chłopcy znikli, rozwiali się jak mgła i nikomu nie chciało się ich szukać. Leszek poszedł przebrać Kasię i otrzeć jej łzy.
Pocieszył ją solenną obietnicą, że pomści jej krzywdę i złoi skórę bratankom batem dziadka. Po czym wrócili do biesiadowania, a bratankowie skryli się u kolegi w młynie i grali tam w niewyszukaną grę karcianą zwaną wujem albo jeszcze bardziej paskudnie, choć podobnie. Gwar przyjęcia słychać było w okolicznych domostwach, a nawet na polu i na drodze do lasu przy dwóch krzyżach postawionych tak dawno, że nikt prócz stareńkiej Antosi nie pamiętał z jakiej przyczyny. Ona, owszem, znała
historię miłości pradziada, który jeden krzyż z prośbą o życie umierającej narzeczonej postawił, a i o tym drugim wiedziała, że ku przestrodze potomnych zaznacza miejsce, gdzie pochowano zmarłych na epidemię cholery jeszcze w osiemnastym wieku. Nikt jednak przy świątecznym stole nie rozważał, co też tu było dwieście lat temu. Kiedy zapadł wiosenny zmrok, a potem ciemniało i ciemniało, nagle zauważono brak Stefki przy jej powitalnym stole. — Nie szukajcie jej —
powiedziała Janka. — Nigdy usiedzieć bez chłopa nie mogła. Gorąca krew. Ani chybi kogoś sobie znalazła! Pod tym względem nic w niej Ameryka nie zmieniła. Kuzynki westchnęły, ale nie przewidziały zdumienia, jakie miało je ogarnąć w sprawie dalszego ciągu tego zniknięcia Stefki. Oto „chłop” znaleziony przez Stefanię, Bronisław z Czyżewa, okazał się od niej ponad trzydzieści lat młodszy. Co więcej, nie zniknął z jej życia rano — pozostał w rodzinie na zawsze.
Miał wszelkie wady tego świata: pił, nie pracował, nie miał grosza przy duszy. Ale zaletę musiał mieć dla niej jakąś, a wieczór w stodole Stułkowskich z pewnością należał do udanych, bo Stefania wróciła nad ranem do swojego pokoiku i rzuciła się na łóżko zmęczona i zadowolona. W następnych miesiącach, nie zważając na rodzinę, spełniła swoje pomysły co do joty: pobudowała dom na placyku należącym się jej z rodzinnej gospodarki, wyszła za mąż za młodego Bronisława, podarowała mu zegarek, a
nawet zakupiła pierwszy we wsi telewizor. Nie przeszkadzało jej, że młody mąż pije coraz więcej, a pracuje coraz mniej, w końcu wcale. Nie martwiło jej też, że cała wieś gada, że śpią do jedenastej, a potem kochają się, aż się trzęsą ściany nowo pobudowanego drewnianego domku. Obraza boska i tyle. Bronisław zaspokajał najwyraźniej jej potrzeby, a dopóki tak było, a przy tym mieli co jeść i co pić, byli szczęśliwi. Oglądali z łóżka telewizję i kiedy tylko program stawał się nudniejszy albo kończył się o
północy hymnem, Stefania łokciem stukała męża w bok, a ten odwracał się ku niej i spełniał obowiązek małżeński według jej aktualnej fantazji. A że przywiozła z Ameryki sporo pomysłów, także w tej dziedzinie, minąć miało z piętnaście lat, zanim zaczął się nudzić i zauważać, że jego żona jest dużo od niego starsza, zrzędliwa i że przestała dbać o siebie. Po tej niezwykłej Wielkanocy goście rozjechali się do swoich miast i zrobiło się cicho w wiejskich chałupach. Janka z
Leszkiem w lany poniedziałek wieczorem wrócili do Łębek, do swojego mieszkania w białym bloku przy ulicy Dubois. Jak szybko minęła wiosna, lato, wiosna, lato. Ludzie prędko przyzwyczaili się do Stefki Amerykanki i jej ekscentrycznego sposobu bycia.
Rozdział 3. — Z nieba mi spadłeś, Helmut — zatrajkotała Janka na widok doktora Northmana w szarym prochowcu w swoich progach. — Leszek jak zawsze, zawsze, kiedy mi go potrzeba, jest w szpitalu. Ja zaś wymyśliłam małe przyjęcie dziś wieczorem. Kaczkę przywiozłam ze wsi, na nas troje za duża. Kaczka już w piekarniku, a teraz za ciasto się wzięłam, a jak wiesz, mięsa robię owszem, znakomite, ale w ciastach mistrzynią nie jestem…
Będziecie z Kasią mieszali to świństwo, co? Masło z lodówki twarde jak kamień. Podała mu makutrę. Kasia usiadła obok z mniejszą łyżką i torebką rodzynek, a Janka kręciła się przy garnkach, cały czas gadając. — Z nieba mi spadliście oboje, naprawdę — powtórzyła zadowolona, dodając ciepłego mleka do ich mieszanki. — Żeby nie Hania, nie miałabym tu bliskiej duszy, bo przyjaciółki moje i rodzina daleko… — Oczy zachodziły jej smutkiem, kiedy dodawała cicho: — A siostry nie
mam, Helmut, jak wiesz, już od dziesięciu lat. Opowiedziała mu kiedyś tę starą historię, pokazała zdjęcia, a on kiwał głową, rozumiejąc, bo i w jego rodzinie nie brakowało tragedii. Rozdzieleni byli teraz, on, brat i matka, a jeszcze to podwójne pochodzenie. Sam nie zawsze wiedział, czy zna swoje miejsce na ziemi. — Obco czuję się wśród Polaków, bo mnie mają za Niemca, obco wśród Kaszubów, bo ci z kolei za Polaka… Jedni drugich nie lubią — zwierzył się Jance. — Źle, Janeczko, nie
wiedzieć, gdzie twój dom. Zwłaszcza że ja wcale nie wiem, czy na pewno tutaj. — Czemu na Zachód nie wyjechałeś? Z rodziną? — zapytała. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Helmut miał coś niezwykłego w uśmiechu — radość, ale i cień smutku, oczy błyskały mu jakoś mocniej, gdy się uśmiechał, wesołe, ale czasem trochę nieobecne. Te ciemne oczy! Znowu w myślach mignęła jej Cezaryna. Tak! Mieli podobne oczy, chociaż inny kształt. Ale coś w nich było
podobnego, kolor chyba: takie bardzo ciemne oczy spotyka się rzadko, a często dziedziczą je pokolenia wnuków. Poczuła jeszcze większą sympatię do tego postawnego Helmuta, pół Niemca — czy Kaszuba właściwie — pół Polaka. Teraz z zapałem kręcił ciasto i usiłował złowić rodzynki, które wsypywała mu Kasia, radośnie chichocząc: „Wujek je, nie łapie”. — Wiesz co, Helmut, chodź, napijemy się borengówki — zaproponowała, kierując się do Wilusia, chociaż wiedziała, że
Hania byłaby o to zła. — Jeden mały kieliszek nalewki na spirytusie ze szpitala, na miodzie ze Stokowa i goździkach zdobytych po znajomości nie może nam zaszkodzić, cokolwiek na to powiedziałby mój mądry mąż albo też moja równie mądra przyjaciółka Hania. Oboje pracują właśnie mozolnie nad zdrowiem łębkowian, więc się nigdy nie dowiedzą. — Chętnie, chętnie, chociaż istotnie, oboje nie byliby zachwyceni — powiedział ze smutnym uśmiechem. — Oboje
uważają, że stary Helmut Northman nie powinien pić, chociaż zapewniam cię, Janko, że każde z nich z innego powodu! — Jaki tam stary! Uważaj, co mówisz, młodsi od nas jesteście oboje — zaśmiała się, krojąc ser i notując w głowie, żeby wypytać Leszka o te powody. — A teraz gadaj, czemu właściwie nie wyjechałeś z bratem? Albo nad morzem nie zostaliście? — Przez miłość, Janeczko, wszystko przez miłość. Nie wyjechałem, nie zostałem przez miłość. Hankę kocham nad
życie. Zrozum to, jak chcesz! Salut, dziewczyno, twoje zdrowie, za moje pić nie warto! Helmut zapamiętale kręcił masę w makutrze, Kasia wsypywała rodzynki i kakao, a Janka chwyciła szary telefon i wykręcając czterocyfrowe numery na tarczy, werbowała gości. — Tak, tak, u nas, dzisiaj, przychodźcie! Tak, tak, jest okazja. Leszek skończy czterdzieści jeden lat. Co z tego, że za pół roku? No to z okazji Zofii. Tak, dzisiaj. A ja mam kaczkę, i to ze Stokowa, z
kaczornika mojej matki!!! Nie byle co! — Janeczko — odezwał się cicho Helmut. — Chciałbym ci coś powiedzieć. I o coś cię poprosić… — Tak jest, Helmut, dziś wszystko dla ciebie — odwróciła się ze śmiechem na pięcie i odtańczyła tango z trzepaczką do białek. — Bo gdy zagrają tango… Kiedyś marzyłam o estradzie, wiesz, ech, śpiewać miałam… Mów, „uwierzę ci we wszystko, przebaczę jeszcze raz!”.
Pomyślał, że kobieta o jej oczach warta jest zaufania, że chciałby właśnie z nią porozmawiać o tym, co mocno go gryzie, ale że nie może popsuć jej tego wieczoru i słonecznego humoru. „Nie tym razem, jeszcze nie” — szybko dodał w duchu i uśmiechnął się. — Ależ ty pięknie śpiewasz, Janka! Nie, nic takiego. Poproś tylko Hanię, żeby przestała mi ciosać kołki na głowie o to picie i dała dyspensę chociaż na dzisiaj, pod tę kaczkę, co? Ma do ciebie słabość, a uwierz mi, ta łagodna kobieta zamienia się
w prawdziwą jędzę na widok wódki i mnie. — Oj, coś ty, Helmut! Wy, mężczyźni, jesteście okropni, więc musiałeś czymś sobie zasłużyć. Ty akurat masz za żonę anioła o oczach jak orzechy włoskie! I leć mi po nią teraz, bo już powoli goście będą się schodzić.
Leszek z Helmutem całą wiosnę tego roku brali wspólnie dyżury. Ich żony spotykały się wówczas, a także ich dzieci.
— Czemu akurat Marlena? Oryginalne to będzie wśród samych Baś i Kryś — zapytała Janka Hanię pewnego dnia o imię córki. — A wiesz… To tak się stało jakby przypadkiem. W Gdańsku jeszcze — zaśmiała się Hanka — Marlena miała być Julią. Kiedy Helmut wychodził do urzędu rejestrować imię, miał nawet napisane w notesie „Julia”. Julia Northman, ładnie, Janeczko, prawda? Ale spotkał po drodze kuzynkę i ta go przekabaciła: „Helmut, ty pomyśl, zostaw dziecku cień
korzeni, swojego pochodzenia, kiedyś Europa jeszcze będzie wspólna, zobaczysz… Pamiętasz opowieści o naszej legendarnej ciotce? Ciotka Marlena! Jak ciotka, jak Marlena Dietrich!”. I zameldował mi w urzędzie Marlenę! A że my jesteśmy na ha: Hanka i Helmut, a jego brat Hans, a mój Henryk, to następne pokolenie ustanowiliśmy na em: Marlena i Marcin. — To następna może będzie jakaś Małgosia lub Mateusz? — śmiała się Janka. Ale Hania odpowiadała jej w zamyśleniu:
— Nie, już nie… Helmut bywa czasem dziwny. Dopada go melancholia, nie wiem, nie wiem, Janeczko, czy mu tutaj jest dobrze. No i za często moim zdaniem zagląda do kieliszka. On nie ma głowy do wódki, szkodzi mu, wierz mi. Dostaje po niej małpiego rozumu. Nie każdy umie pić. — A tam — wzruszała ramionami Janka. — Kto teraz nie zagląda, Haniu! Ile to razy Leszek przychodzi na obiad pod dobrą datą, i to z przychodni, a wolę nie myśleć, czym się oni wspierają na dyżurach!
— Koniaki dostają od pacjentów! — Samogonkę od chłopów ze wsi… — A lekarzy nie trzeba dwa razy prosić! Tak narzekały na mężów i gadały o dzieciach, przyszłości i przeszłości, swoich planach. Rodzice Hani mieli duży, stary, drewniany, prawdziwy łębkowski dom, taki właśnie, o jakim Janka opowiadała Leszkowi, że to symbol tego miasteczka — z labiryntami pomieszczeń na strychach, do
których wiodły drewniane skrzypiące schody i małe drzwiczki jak z Alicji w Krainie Czarów — żeby przejść, trzeba się było mocno schylić. Ale Janka rozumiała doskonale, że Hania woli własne mieszkanie w bloku, Helmut jeszcze bardziej, chociaż i ich dwa pokoje były tak małe, że kiedy zebrali się tam w styczniu na urodzinach Hanki w kilka lekarskich rodzin, wypełniło się po brzegi, omal nie wykipiało i w rezultacie Leszek z Helmutem powynosili krzesła na klatkę, a wszyscy rozsiedli się po turecku na
podłodze. Mimo to Hania powtarzała: — Może ciasne, ale własne. Nie uważam mieszkań w bloku za prawdziwy dom, ale uwierz mi, Janeczko, rodzice są wspaniali dwie – trzy ulice dalej. W codzienności bywa trudniej! A jeszcze jak się ma tak stanowczego ojca jak ja! — No pewnie! Najlepiej u siebie! — przytakiwała jej Janka. Pomyślała wtedy, że ich pokolenie wojenne, po tym jak zaznało ziemianek, oduczyło się stawiania wymagań — może szkoda. Ale ona nie traktowała
mieszkań w blokach poważnie. „Takie tam czworaki współczesne” — mawiała pogardliwie. Gdzież takim czterdziestu metrom kwadratowym, wykrojonym na trzecim pięterku, do cienia choćby Białego Domku, w którym się wychowała i w którym mieszkały trzy pokolenia! Miał swoje niedoskonałości, oczywiście: ta sławojka pod wiązem i brak bieżącej wody… Wiadrami kobiety nosiły ze studni, to i bardziej szanowały. Ale swoją drogą i ona nie wyobrażała
sobie życia pod jednym dachem ze swoją matką Marianną czy ojcem Edmundem. Tamci gospodarowali w brązowym domku nad Narwią, ona tutaj, na kilkudziesięciu metrach. „I tak to powinno być” — rozmyślała. Ale żeby tak mieć dom, własny dom… Czuła, że czeka na nią kiedyś w przyszłości. Koniecznie z tarasem, a ściany będzie miał inne niż wszyscy. Może na przykład, jak w tym śnie — różowe!
Helmut odwiedził Jankę niespodziewanie. To była kwietniowa środa, dziwna pora — przed piętnastą. Leszek tego dnia miał dyżur. Helmut stanął, a właściwie zachwiał się w drzwiach, Janka od razu zauważyła i poczuła, że pił. Kojarzył się jej z germańskim wojem, przez swój wzrost i postawę. Ale uśmiech miał ten człowiek rozbrajający — trzeźwy czy pijany, uśmiechał się do niej jak mały chłopak, który trochę nabroił. Śmieszne pomieszanie nordyckiego wojownika i niesfornego
chłopca. Miał w sobie coś, co sprawiało, że zawsze dobrze wyglądał. Nawet z przekręconym krawatem, rozchełstaną koszulą i w rozpiętym garniturze pozostawał elegancki i zawsze był szarmancki wobec kobiet. Chwiał się w progu, przytrzymywał futryny, ale się uśmiechał. — O Matko Boska — jęknęła Janka. — Ty jesteś, Helmut, okropnie pijany! Gdzieś ty się tak urządził? — Pijany to nie — zaprzeczył. —
Janeczko, nie pijany, nie, ale jestem po spożyciu, zgoda. Przygarnij mnie, bo nie mogę się w takim stanie pokazać Hani. Rozumiesz? Ty zrozumiesz… Po czym niebezpiecznie rzuciło nim do przodu i Janka przestraszyła się, że jej tu upadnie jak kłoda, a takiego dużego mężczyzny nie będzie w stanie przeciągnąć z podłogi na łóżko w żaden sposób. Wigor zawarczał. — Nie lubi mnie? — zdziwił się Helmut z pijaną niewinnością. — Zawsze lubił…
— Wódki nie lubi, a nie ciebie. Po prostu psy nie znoszą zapachu wódki. Jak od Leszka czuje, też warczy… — A, to co innego, uszanowanie panu psu — Helmut czknął i machnął ręką w stronę Wigora. — To co, przyjmiesz na chwilę strudzonego wędrowca? — Ale co ja twojej żonie powiem, ty nicponiu? Pogniewa się na mnie… Chodź, pijaku jeden, walnij się na tapczan w pokoju Kasi i śpij. Potem opowiesz mi, co się stało, a do Hani zadzwonię, sama nie wiem…
— Nie trzeba dzwonić, ona idzie na dyżur — zdążył ją jeszcze poinformować. — Hania, moja Hania, idzie na dyżur. Ona na dyżur, a ja wtedy przemknę do domu, rozminiemy się, a do rana będę trzeźwiutki jak sandał, kupię kwiaty… I po co dzwonić? — Bo niepokoić się będzie! — powiedziała do śpiącego już kamiennym snem Helmuta. — Nigdy nie zrozumiem mężczyzn. Niby fajne stworzenia, a takiej prostej rzeczy nie pojmują… Niemniej kiedy zadzwoniła do Hani, by jej powiedzieć, że jej mąż śpi bezpieczny w pokoiku
Kasi, nie usłyszała ulgi ani pełnego humoru śmiechu. Hanka zdenerwowała się mocno. — Jasiu, Helmut nie może pić! Nie umie, nie ma do tego zdrowia! Wiesz co, jak go tak bronisz, to go tam zamknij i niech u ciebie śpi, a do domu niech nie wraca. I rzuciła słuchawką, co jak na spokojną Hanię było dziwnym gestem. Janka stropiła się i w poczuciu krzywdy przywitała skargami swojego męża, który przyszedł na obiad, a na wieść, że Helmut śpi za ścianą,
rozebrał się pospiesznie i poszedł zbadać mu puls. Mało tego, pospieszył do Wilusia, wyjął skrzyneczkę ze strzykawkami i dał mu jakiś zastrzyk. I też się zdenerwował na Jankę. — Nie wolno mu pić! Kiciaku, Helmut nie ma głowy, nie ma zdrowia do wódki! — I nie umie pić, już mi to powiedziała Hania. Chyba się obraziła. Co wy wszyscy, u diabła, chcecie ode mnie? Ani ja z nim nie piłam, ani go nie namawiałam. Przyszedł i został!
Z Hanią pogodziły się nazajutrz przy kawie. — Przepraszam, Janeczko — powiedziała. — Ja jestem przewrażliwiona na tym tle. Przeszłam swoje z Helmutem… w Gdańsku jeszcze. Omal się nie rozeszliśmy przez to jego picie. Ten skądinąd uroczy i inteligentny człowiek po wódce staje się nieznośny. Nieznośny! I moim zdaniem groźny. Nie uwierzyłabyś! Doszło kiedyś do tego, że musiałam uciekać z domu, bo się go wystraszyłam… Sam w to potem nie mógł uwierzyć, bo mnie kocha, wiem
to. Tylko to czasem, Janka, mało… Miał już nie pić, wcale, pogodziliśmy się, i rzeczywiście rzadko się zdarzało, ale nigdy do tego stopnia, żeby nie przyszedł do domu. Dlatego tak się zdenerwowałam. Helmut także przyszedł do Janki kilka dni później — z kwiatami i przeprosinami. Miał podkrążone oczy, ręce lekko mu drżały. Uśmiechnął się smutno. — Janeczko, przysięgnij mi, że nie powiesz Hance tego, co ci teraz wyznam… Janka popatrzyła na niego z
lękiem, dreszcz przebiegł jej po skórze. Cisza w małej kuchni stała się wręcz słyszalna. Helmut podparł brodę dłonią, nie patrzył jej w oczy, lecz na leśną polanę na starym poznańskim landszafcie. Po co ludzie malują takie sielankowe polany? Gdzie to w ogóle jest? Zawsze świeci słońce na tej polanie i to jest irytujące. Uciec tam nie można. Chyba po śmierci. Zwrócił na nią swoje ciemne, gorące oczy. — Janeczko, ja jestem poważnie chory. Moje serce nie wytrzyma
roku, może miesiąca nie wytrzyma. To dlatego nie wolno mi pić. Dlatego tu przyjechaliśmy, do Łębek, do rodziców Hani. To prawdziwa przyczyna: nie chcę, żeby została sama z dziećmi w obcym miejscu, kiedy ja umrę. Chciałem przywieźć ją tu, blisko rodziny. Ot i cała tajemnica. Leszek wie, dlatego przestraszył się, jak pozwoliłem sobie na tę… pijacką słabość… powiedzmy. Dobrze, że mi zastrzyk dał wtedy, bo jeszcze bym ci się tutaj nie obudził… Wpatrywała się w niego z
niedowierzaniem. Chory? Śmiertelnie chory ten mężczyzna, wyższy od niej o dwie głowy, silny, przystojny — mógłby ją jedną ręką okręcić jak piórko wokół siebie. Nie może tak być, musi istnieć jakiś sposób… Jak to nie może pić? Zresztą co z tego, jak nie może pić, to niech, u diabła, nie pije! — O mój Boże, Helmut, to czemu ty pijesz? Roześmiał się z goryczą. — Na moją chorobę nie ma lekarstwa, Janko. Zobacz, człowiek na Księżyc się wybrał,
a niektórych chorób wciąż nie umie wyleczyć. Musieliby mi serce wymienić… Nikt tego jeszcze nie potrafi. Może to trwać dłużej lub krócej… Och, tak staram się wierzyć, że jak najdłużej, bo Hania, bo dzieci. Ale wiesz, czasem sam nie mogę temu sprostać, znaleźć odpowiedzi na pytanie: czemu tak? Taki dziwny gość jak ja — ani tu, ani tam. Kaszub, Polak, Niemiec? Trzydzieści dwa lata — nie tak wiele, prawda? Sam czas, żeby tworzyć, kochać, leczyć. I czemu nie mnie pisane zestarzeć się spokojnie? Nie
będzie Helmuta za lat trzydzieści — zażywnego starszego siwego doktora, dziadka wnukom, spacerującego z Hanką po łębkowskich ścieżkach. Z córką pod ramię, z synem dorastającym z roku na rok. Beze mnie. Dlaczego? Zmagałem się z tym pytaniem nocami i świtami… No i bywa, że kieliszek wódki to jest najłatwiejsza odpowiedź… — I Hanka nie wie o tym? — z niedowierzaniem pokręciła głową. — Nie wie, że aż tak. Wie, że mam chore serce, dlatego
nienawidzi, jak piję. Myśli, że mam arytmię, że jest groźba zawału, ale nie wie, że moje serce w każdej chwili może się zatrzymać, gorzej — eksplodować… Pęknie, wybuchnie albo zaśnie — nazwij jak chcesz. Mówią o tym popularnie: wole serce — za duże do życia, Janeczko — uśmiechnął się z goryczą. — Nic nie powiesz, prawda? Proszę. Jeszcze jest na mnie zła po tamtym, ale teraz będę znów grzeczny i elegancki. Jak zostanie sama, pomożecie jej z Leszkiem, prawda? — znów
uśmiechnął się z prośbą w pięknych oczach. To ten uśmiech musiał Hankę uwieść na amen gdzieś tam, w Gdańsku, na pewno tak było. „Zaraz obiecam mu wszystko!” — pomyślała sobie Janka. — Ha! Pewnie — rzekła smutno. — Ale wiesz, Helmut, ja już widziałam takich, co mieli zamiar żyć wiecznie i niespodziewanie umierali, i takich, co mieli już, już kipnąć i dożywali niezłej starości. Powiem ci, Helmut, po stokowsku: nie spoglądaj ty jeszcze na księżowską oborę!
Pana Boga nie wyręczaj, śmiej się, kostucha wesołych unika. Dzisiaj sukienka, jutro trumienka — każdemu przyjdzie, kto wie komu szybciej. Znasz słowa mojej ulubionej pogrzebowej piosenki: „Już was nie zobaczę, hop, do grobu skaczę”? Słyszałeś ty, Helmut, coś podobnego na swoich Kaszubach? Ech, muszę zabrać was do Stokowa! Odchylił głowę i śmiał się głośno, myśląc, że nie ma na świecie lepszego lekarza niż ta mała zielonooka kobietka zaopatrzona w zapas wiejskich
sentencji i stokowskiej filozofii. Przynajmniej jeśli chodzi o duszę.
Rozdział 4. „Muszę zabrać was do Stokowa!”. Łatwiej było powiedzieć niż wykonać. Od pamiętnej rozmowy w kuchni Janki minęło sporo czasu. Helmut czuł się dobrze, sprawował jeszcze lepiej, na spotkaniach popijał sok porzeczkowy ze stokowskich zbiorów albo herbatę zdobytą w białostockich delikatesach. „Obrzydlistwo, smakuje to jak mydliny” — wzdychał męczeńsko nad filiżanką,
niemniej trwał w swoim postanowieniu. Ale kiedy Hanka chowała przed nim papierosy, znajdował je jakoś, wychodził ukradkiem do kuchni, mrugał łobuzersko okiem do Janki i zapalał. Ona kręciła głową niezadowolona, wciągnięta do spisku, lecz stawała w progu na straży i patrzyła, czy Hania nie nadchodzi, a w razie szmeru od strony pokoju przejmowała papierosa jako swojego. I wreszcie udało się tak poukładać dyżury, że wybrali się wszyscy do Stokowa. Majowa prześliczna niedziela
okazała się dniem doskonałym na taką wycieczkę. Białoczerwony moskwicz zwany Wańką sunął wśród lasów to ubitą żwirową drogą, to asfaltową, nowoczesną albo wybrukowaną jeszcze za ruskich czasów. Janka bardzo się cieszyła na myśl, że pokaże Hani i Helmutowi swoją wieś. Słyszeli już o niej niejedno. Z dumą twierdziła, że drugiej takiej nie ma na pewno na całej ziemi. Chociaż cały ich kraj zalał socjalizm, jedna jedyna słowiańska wioska utulona w
zaroślach nad Narwią nie jest ani socjalistyczna, ani zanadto pobożna, tylko swoja, nadnarwiańska. — Co raz jakieś ciekawe wydarzenie ma tu miejsce — żywo opowiadała w samochodzie. — Ksiądz uważa, że ludzie tu mało religijni, nie biegają do kościoła na wszystkie nabożeństwa, za to jeśli chodzi o romanse, lud mieszka tu gorący. A uważaj przy tym, Helmut, z kim i jak gadasz, bo jak już raz cię przezwą — koniec. I trzeba przyznać, że pasuje taka stokowska nazwa
jak nie wiem do naznaczonego człowieka… Na przykład jeden chłop, co bardzo gestykuluje, kiedy mówi, dostał miano Wiatraka i dzieci jego po wsze czasy już będą Wiatraczkami! Drugi, co to gada jak ksiądz, został już na zawsze Wielebnym. I co powiesz? Hania się śmiała. Wiedziała, że Janka kocha to miejsce, że piękne jest, nie mogło więc być aż tak dziwne… W dobrym humorze jechali poznać starych Zajewiczów, rodziców Janki. Leszek prowadził Wańkę i rozmawiał z Helmutem,
zapewne o szpitalnych sprawach, one zaś obie z dziećmi siedziały z tyłu, a Janka opowiadała Hani stare rodzinne i wiejskie historie, wyraźnie za nudne dla dzieci i psów, bo prawie pięcioletnia Kasia i młodszy od niej rok Marcin przysypiali, a z nimi pies Wigor. Marlena została z dziadkami. Kiedy minęli zakręty w Truskolasach-Lachach, Janka wskazała pagórek pod lasem. Smętny, łysy pagórek z kilkoma sosnami. Dzieci się ożywiły. — Oto Górka Czarownic — objaśniła. — Wiecie, że tu
właśnie spalono ostatnią podlaską wiedźmę? W osiemnastym wieku jeszcze. Pochodziła podobno z sąsiedniej wsi i potrafiła zatrzymać mleko krowom, a dzieci obrzucić wysypką, jak tylko coś się jej nie spodobało… Mówią, że miała złe spojrzenie. Pewnie znachorką była po prostu, ale naraziła się widać komuś ważnemu w owych czasach i stosik zapłonął. Albo może to wszystko nieprawda. Hania potrząsnęła z niedowierzaniem głową. — Ciężko musi być komuś
takiemu, innemu, odsuniętemu od wszystkich. To samotność, prawda? Helmut odwrócił się akurat do nich, chciał zażartować z koszmarnych opowieści o stosie i dodać, że zna kilka współczesnych czarownic, ale słowa żony poruszyły go jakoś i popatrzył na nią smutno. Janka chciała dodać, że zawsze na wsi jest, była i będzie jakaś chata odmieńca, a Hania, że jest taka Chata Głupiego koło Łębek, ale właśnie minęli krzyżówkę i za zakrętem, na horyzoncie zaczynał rysować
się stokowski młyn. — A oto prawdziwy młyn mamy — z dumą poinformowała ich Janka. — Miele ziarno od wielu lat… Pewnie i diabły młyńskie w nim są, jak to w młynie być powinno. Ale nie spotkałam takiego. Owszem, kilka diabłów miałam przyjemność poznać, ale gdzie indziej mieszkały, wyglądały jak ludzie, a niektóre nawet przystojne… Teraz wiosna i zobaczysz, że takich odmian zieloności jak nasze to nie zna nawet Irlandia. Popatrz na te łąki. Hanka popatrzyła i na chwilę
zabrakło jej tchu, ale nie od urody łąk i krzyku ptactwa, tylko od widoku, który ujrzały ich oczy. Leszek przyhamował i roześmiał się. — A cóż to takiego? — zapytał oczarowany Helmut. Łąką maszerowała kobieta — żwawym, energicznym krokiem. Ciągnęła na łańcuchu powolną łaciatą krowę, najwyraźniej nie szczędząc jej obraźliwych określeń. Krowa zatem słusznie się opierała, widocznie ugodzona w swój łaciaty honor. Kobieta ciągnęła ją tym bardziej, a obcasy jej grzęzły w
mokrej, miękkiej trawie. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pasterka ubrana była w szykowną, czerwoną jak komunistyczne flagi szyfonową suknię z falbanami do samej ziemi, przepasaną w talii złotą szarfą, a ramiona okryte miała szalem z delikatnego tiulu. Upleciony na głowie kunsztowny kok rozwalił się nieco i na niemłodą już, ale przystojną twarz spadały zakręcone kosmyki. Przy tym paliła papierosa, tkwił w jej ustach przyklejony do dolnej wargi, co
ujmowało jej romantyzmu i wyraźnie utrudniało mocowanie się ze zwierzęciem. — To u was tak się trzeba ubrać do pasania krów? — zdumiony Helmut odzyskał dobry humor i żałował, że nie wziął aparatu fotograficznego. — Nie, nie — trochę niechętnie odpowiedziała Janka — nie, nikt tak się tu do krów nie ubiera. Ta baba to moja ciotka Stefka. Z Ameryki wróciła zeszłej wiosny, jeszcze się od amerykańskich ciuchów widać nie odzwyczaiła…
— Rzeczywiście, niebanalna wieś — szepnęła zdumiona Hania. — Jedyna na ziemi, ba, pewnie w kosmosie! — Janka roześmiała się na widok bocianów wyglądających z wielkiego gniazda na stodole ojca, zaciekawionych, kto przybył biało-czerwonym pojazdem. Podwynajemcy — małe szare ptaszki — energicznie gospodarowali wśród niższych gałązek gniazda. Brązowy płot i małe okienko na strychu witało przyjaźnie Jankę, powracającą
tu z każdego miejsca na ziemi, i jej przyjaciół. — Oto widzicie Słowiańską Górkę — pokazywała Hani i Helmutowi. — Podobno kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy rosły tu tęgie bory, a Narew wylewała mocno, zakrywając łąki, tylko ta górka wystawała ponad lustro wody, dlatego na niej Słowianie pobudowali osadę. A Jadźwingowie wpływali swoimi łodziami aż tu, by rabować i gwałcić jasnowłose Słowianki. Dlatego nie wiadomo tak naprawdę, jaka mieszanka krwi buzuje w potomkach
dawnych mieszkańców tej ziemi… W mojej też. Wyszła przed dom stara Marianna witać gości, za nią Edmund w białej koszuli, niezadowolony z niedzieli — bo nie wypadało ani do lasu jechać, ani na pole, więc nie wiedział, co ze sobą począć i jak unikać żony. Gości lubił, mimo że nie był gadatliwy, a wobec ludzi z miasta był nieśmiały, ale uważał, że na ładne kobiety zawsze dobrze popatrzeć, i z przyjemnością pocałował rękę Hani Northman, która figurą, kolorem włosów i oczu od razu
bardzo mu przypadła do gustu. Zaludniło się w obejściu, bo akurat Bogdan z Tamarą i małym Wojtkiem także przyjechali tej niedzieli do Stokowa, zawiadomieni o świniobiciu u sąsiadów, i jak to nieraz czynili, do spółki z rodzicami i Janką zamawiali pół wieprzka. „Doskonale się składa, że są — pomyślała Janka, witając brata i bratową — bo trzeba omówić następny rok naszej hodowli porzeczek”. A Marianna pomyślała, że Bogu trzeba dziękować za to świniobicie, bo dzięki niemu
miała szary barszcz, który mężczyźni zwykle lubili, świeżynę — w przezroczystym tłuszczu pływały i skwierczały pokaźne kawałki mięsa — i kaszankę własnej roboty upieczoną w chlebowym piecu. Czuła zatem, że może gości suto nakarmić. Edmund powędrował do piwniczki po miód i samogonkę, a Jaśka do starego Domu na Górce, zawołać jeszcze stryjenkę Maciejową z córką Dorotą, bo rodziny trzymały się razem i na świeżynę z wódką oraz podobne uczty zawsze się wzajemnie
zapraszały. — Może i Stefkę? Chyba wypada… — zapytała ojca, ale Edmund machnął tylko zniecierpliwiony ręką. — Zakała jedna… Trzydzieści lat młodszego za męża wzięła i kiecki amerykańskie po polach obnosi. Jak chcesz. — Ano widziałam — roześmiała się Janka. — Lecę po Dorotę, a wy siadajcie, siadajcie, chleb ciepły jeszcze, a jak pachnie! Nie ma takiego w mieście w tych piekarniach spółdzielczych. Mówię ci, Haniu, szybciej
sznurek można w chlebie znaleźć albo zapieczoną mysz, jak niedawno twoja Korczusiowa, niż piękny zapach. — W prywatnych trzeba kupować — powiedziała Tamara. — Jeszcze trochę prywatnych inicjatyw ocalało. W Białymstoku mamy taką małą piekarnię na Zwierzynieckiej — bułki rano chrupkie, że po prostu rozpływają się w ustach. Bogdan nie dodał nic i intuicja powiedziała Jance, że coś w jego duszy nie gra. W ogóle się nie odzywał, od czasu do czasu coś mówił do Hani, ale myślami
wyraźnie przebywał gdzie indziej, nawet jej prognozy na wielki zbiór porzeczek tego roku nie sprawiły mu radości. — Aj tam, Jaśka — powiedział cierpko. — Nic nie mamy z tych całych porzeczek, tylko robotę. Nie wiem, czy warto w ogóle to ciągnąć. Przypisani jesteśmy do tej ziemi jak niewolnicy! Ani nigdzie pojechać, ani nawet się wyspać. Trzydzieści lat kończę w tym roku i co? Doktorze — zwrócił się nagle do Helmuta — lubi pan łowić ryby? Tu są dobre miejsca. Chodźmy nad rzekę, pokażę państwu obejście
i drogę do lasu przez nasze łąki. Dość ładnie jest, przejdziemy suchą nogą! Poszli spacerować. Słońce zapraszało, kaczeńce kwitły, Hania chwyciła Marcina i Wojtka, po jednym chłopaku w każdej ręce, a Leszek wziął Kasię na barana. Dorota ze stryjenką zaczęły pomagać Mariannie przy sprzątaniu, a Jaśka przysunęła się do Tamary. — Co się dzieje, Tamka? Bogdan zły jakiś? Zdrowi jesteście, wy i Wojtek? Coś z
pracą może? Tamara wzruszyła ramionami, wstała, ale zbladła jak papier. — Słabo mi — zdążyła tylko powiedzieć i zatoczyła się prosto na Jankę. — Wołaj Leszka! — rzuciła Janka Dorotce. — Na litość boską, co tu się dzieje?
Dorota weszła do pokoju, przyniosła im filiżanki z kawą. Leszek śmiał się zadowolony ze swojej diagnozy. Janka
popłakała się ze wzruszenia. Tamara, wciąż blada, ulokowana na wersalce, dostała rosołu i wspominała, jak ciężko przechodziła pierwszą ciążę. I teraz coś podejrzewała — tak szybko zapadała w sen wieczorem, stała się drażliwa i płaczliwa, mdłości chwytały ją nie tylko rano… Szepnęła coś na ucho Leszkowi, pokiwał głową, że to też objaw ciąży. — Zresztą — powiedział — zabierzemy cię do nas do szpitala, wszystko potwierdzimy. Ale moim zdaniem ciąża na bank.
— Gratulacje, Drobniak, ty dzieciorobie — szturchnęła brata w bok Janka. — A już myślałam, że jesteście pokłóceni. — Może trochę i byliśmy. Bogdan siedział obok stropiony, ale oczy mu błyszczały. „Czemu nie mówiłaś?”. „Bo wciąż byłeś na rybach. Niezadowolony”. „A, bo wszystko takie samo dzień w dzień”. „No to już nie będzie…”. „Ale kiedy to? W grudniu? Ciekawe, kto to się urodzi?”. Wziął ją za ręce. Leszek zabrał z pokoju Jankę i
Dorotkę. Uznał, że w tej chwili szwagier powinien zostać z żoną sam. Hania zagarnęła dzieci i męża na podwórko, bo wiosna była przepiękna. Dorotka śmiała się, mówiła, że jak patrzyła na tę luźną sukienkę Tamary, to coś jakby się zarysowywało. „Ciekawe — pomyślała Janka — czemu taka młoda, ładna kobieta jak Dorota wróciła z miasta do małego Stokowa. Sama z synkiem. Jaką to historię ukrywa?”. A że mówiono o Jance, że u niej co na sercu, to i w gębie — zapytała
Dorotkę wprost. Dorota usiadła przy niej i westchnęła. — Wiesz, Jaśka, zawsze jak byłam daleko: w szkołach, w pracy w Zambrowie czy w Białymstoku, zawsze tęskniłam tu mocno. Żeby tak na wsi pomieszkać chociaż cały rok — tak marzyłam. Wrócić i jak za dzieciństwa wypatrywać bocianów i wiosny, potem słońca, żniw, jesieni, grzybów i owoców. Do lasu chodzić. I teraz już skończyłam trzydzieści lat, męża nie mam, ale syna mam, więc zdecydowałam się na
wieś wrócić. W sklepie pracę dostałam i bardzo jestem zadowolona. Nie wiem, ile lat, ale kilka na pewno nareszcie spędzę tutaj. — A czemu ty za mąż nie wyszłaś? — zapytała Jaśka, a Leszek pociągnął ją za rękaw, bo jego zdaniem to już było zbyt bezpośrednie pytanie. Dorotka roześmiała się, nie obraziła wcale, mrugnęła do Janki, wzięła się pod boki i powiedziała: — A co to, mus? A może ja męża wcale nie chcę? Trzeba cały browar kupować, żeby się piwa
napić? Była miłość, jest dziecko, ale jak się miłość skończyła, to sama dam radę wychować. Lata siedemdziesiąte już, Jaśka! Skąd ty się urwałaś? Chodź lepiej w kuchni pomóc — przywołała ją do rzeczywistości. — Fe, do czego to podobne, żebyśmy my, młode, siedziały, a stare, nasze matki, gary zmywały. Podniosła się żwawo, loki upięła na czubku głowy, zawiązała fartuch na sukience. Ładną miała sukienkę, niebieską, kolorem dopasowaną do oczu. Wyraźnie była szczęśliwa. Janka popatrzyła na Dorotę i
błysnęła jej w głowie myśl: czary ma chyba w sobie stokowska ziemia, że urodzonych tutaj tak woła do siebie. Stefania nie chciała zostać w bogatej Ameryce, Dorotka tęskniła z Zambrowa, ona sama przyjeżdżała tu, kiedy tylko mogła. „Dzieci tej ziemi zawsze tu znajdą pociechę, ratunek i poradę w trudnych chwilach — pomyślała. — Wrócą, czy z pieniędzmi, czy z zawodem miłosnym, czy uciekając od świata… Ma rację Dorota: tu jest jej dom, jakąkolwiek decyzję podjęła. Ale
że taka nowoczesna ta moja kuzynka, no, no!”.
Rozdział 5. Przed południem Janka często zaglądała do przychodni, aby pogadać ze znajomymi lekarkami. W każdym gabinecie za parawanem albo regałem urządzano kącik wypoczynkowy. Zaglądała do dyrektorskiego gabinetu Romy, do Leszka, bo przy swoim gabinecie miał ciemnię — tam uczył ją wywoływać zdjęcia — najczęściej jednak do Hani. Wkrótce jej obecność na oddziale stomatologii w
gabinecie Hani stała się codziennym rytuałem. W przerwach pomiędzy pacjentami na fotelikach przy ławie, odgrodzone od części medycznej regałem, paliły papierosy, a pomoc Hani — Halinka Korczuk, czyli Korczusiowa — robiła im kawę po turecku. Poczekalnia zawsze była pełna pacjentów, to przestraszonych dźwiękiem bormaszyny, to obwiązanych i spuchniętych albo z bólem. Korczusiowa wychodziła do nich z groźną miną i wywoływała po nazwisku, po czym po kolejnej
dziesiątce namawiała doktor Northman, żeby odpoczęła, bo już dwudziestka pacjentów przeszła dziś przez gabinet, a następna pod drzwiami poczekalni i kręgosłup pani doktor tego nie wytrzyma. — Jeszcze ten chłopiec spuchnięty tam jęczy, proszę go zawołać, pani Halinko — mówiła Hania, nakładając srebrny naparstek, bo odkąd pewien ośmiolatek pogryzł jej palce do krwi, nie ufała słodkim maluchom, wierzgającym jak rumaki. Niezadowolona Korczusiowa wołała
spuchniętego z matką załamującą ręce i przepraszającą za syna, bo dzieciak na sam widok fotela zaczynał wrzeszczeć. Janka, przyzwyczajona do tego, ze stoickim spokojem zasłaniała uszy i mruczała pod nosem: „Drze się jak zarzynany wieprzek”. Hania zapewniała, że nic nie będzie robić, dopiero aż opuchnięcie zniknie, i wypisywała receptę, po czym padała na szary fotelik obok Janki. Korczusiowa kręciła głową, układając narzędzia do sterylizacji w specjalnym piecu.
Potem wychodziła, tęga i mała, z głową ozdobioną siwiejącymi loczkami trwałej ondulacji, do poczekalni, brała się pod boki i nie zważając na szmer niezadowolenia, ogłaszała: — Sterylizacja narzędzi, pół godziny przerwy! — A w gabinecie dodawała zrzędliwie: — Pani doktor też człowiek, musi odpocząć, prawda, pani doktorowo? — No pewnie! — popierała ją Janka. — Przecież nie poumierają, Haniu, na tym korytarzu i zęby im nagle nie powypadają…
Czyszcząc narzędzia i ustawiając buteleczki, Korczusiowa przekazywała im najświeższe plotki łębkowskie, na przykład o tym, że miasto huczy i wie — lub też wie i huczy — o romansie doktora od nerek z jasnowłosą pielęgniarką Anetą z chirurgii… Śmiały się obie z tego, ale też uważnie słuchały, bo były przecież kobietami i plotki nie były im zupełnie obojętne. Poza problemami Łębek interesował je większy świat, a jakże. Janka żywo, często złośliwie, komentowała artykuły z
„Przekroju”, a Hania, myjąc ręce do następnego pacjenta, mówiła, jak się cieszy, że z zagranicą nie jest już tak trudno, że paczki od rodziny Helmuta z Niemiec przychodzą bez problemu. „Może się tam nawet któregoś roku wybierzemy” — marzyła, mimo że na razie przedarcie się przez berliński mur na stronę zaplutego imperializmu, jeszcze niemieckiego w dodatku, było raczej nierealne. Narzekały na nędzę w sklepach, cały system i marne zarobki, czasem na swoich mężów,
którzy akurat byli na dyżurze, na rodziców i cały świat — że tak jest ułożony, że one w Łębkach mają tak daleko do kultury, teatru na przykład, nie mówiąc o modzie, a do ładnych rzeczy obie bardzo tęskniły i miały zamiłowanie. Janka po znajomości otrzymywała odkładane pieczołowicie przez kioskarkę, pacjentkę Leszka, egzemplarze „Burdy”. Kiedy przynosiła nowy numer, Korczusiowa zarządzała pacjentom przerwę, bo one obie pochylały się z zachwytem nad niemieckimi strojami i tym
imponującym, luksusowym powiewem Zachodu. Hanka znała trochę niemiecki, tłumaczyła więc Jance i Halince, że Frühling ist da oznacza nadejście wiosny i pastelowych kolorów kostiumów, modne będą lekkie sukienki w łączki i beżowe pantofelki czółenka. Wzdychały, bo takie torebki i buciki były dla nich, w Polsce, nieosiągalne, i narzekały na brak wszelkich ubrań czy materiałów w sklepach. Janka była mistrzynią złorzeczeń i wyrafinowanych klątw. Obdarzona ciętym
językiem i zapasem powiedzonek wiejskich z ukochanego Stokowa, nie przestawała wyrażać swojego oburzenia na rządzących krajem głąbów. Używała sobie na nich nawet przy pacjentach, bo w końcu każda przerwa ma swój kres i Halinka Korczuk wychodziła wreszcie przed drzwi gabinetu, witana jękami, pomrukami i odgłosami ulgi, i wołała następnego, na przykład: „Łębkowicz, syn Jana, dwadzieścia pięć”, a doktor Northmanowa stawała nad pacjentem z okrągłym
stomatologicznym lusterkiem w ręku. Hania miała naturę spokojniejszą, uśmiechała się tylko ciemnymi oczami do Janki znad fotela, bo wiedziała już, co sądzić o gromkich okrzykach przyjaciółki. Kiedy Janka opowiadała, że żywcem kazałaby przypiekać wszystkich kacyków, a za ich łapówkarstwo wysyłałaby ich na lata kamieniołomów, niejeden pacjent poddawany właśnie torturom wiertła i oczyszczania zęba myślał sobie, że chętnie by się tam udał natychmiast. A Hania spokojnie prosiła o
podkład i amalgamat, mrugała okiem do Halinki, bo wiedziała dobrze, że Janka jest prędka i sroga w słowach, a w czynach nie skrzywdziłaby nikogo, chyba że w obronie dziecka albo psa. Kiedy Halinka Korczusiowa przygotowywała z tajemniczych proszków pastę do kolejnej plomby i podawała na szkiełku, umawiały się obie na wieczór na szycie rozkloszowanych spódnic i kombinowały, skąd zdobyć materiał. Nad Łębkowianką — knajpą nieopodal bloku — w sklepie z materiałami stała za ladą kuzynka Halinki
Korczusiowej. Bawełna była teraz nieosiągalna, ale na przykład modna kremplina czy sztuka płócienka dawały się załatwić spod lady, chociaż ich kolory stawały się nieraz powodem głośnych ubolewań Janki. — Kto tych ludzi uczył wzornictwa — szydziła — i czy materiał socjalistyczny musi być w kolorach gęsiej sraczki? Czy to ideologicznie bardziej pasuje, czy co? „Burda” miała dołączone zeszyty z wzorami wykrojów.
— Te byle jakie wypociny naszych w „Kobiecie i Życiu” nie dorastają szwabskim do pięt — pogardliwie kwitowała Janka. Leszek przynosił kalkę ze szpitalnego biura i pomagał przy rysowaniu. W rodzinnym domu Hani stała stara maszyna do szycia, poruszana pedałem, i obie szyły na zmianę, a najwięcej matka Hani. Wyganiała zniecierpliwiona obie „młode” kobiety od swojej maszyny, kazała zająć się dziećmi. Wyczarowywała im prawdziwe cudeńka, a przy okazji dziewczynkom także.
Pewnie dlatego obie panie uchodziły w Łębkach za eleganckie kobiety. Kiedy szły razem przez miasto — wysoka Hania z warkoczem i mniejsza Janka z aureolą jasnych loków, ufryzowanych właśnie w salonie na rogu Nowotki i Jasnej — łębkowskie kumoszki przyglądały się im z ławek pod blokami i kiwały głowami. — Córka Jana Łębkowskiego, co za Niemca wyszła, tak, tak. Sama doktorem teraz jest… — A ta druga to nie wiadomo kto! Borengowa, ze wsi koło Wizny podobno. Z Zajewiczów.
Wydała się za lekarza. Skąd jej takie szczęście przyszło? — Naściągała jednak ta Wojnowicz lekarzy do Łębek, najprzystojniejszych w województwie. Ale te ich żony! A ta jeszcze z psem dziwacznym łazi, co pod sklepami siedzi i na nią czeka! — A ja tam ją lubię! Niepodobna do innych w Łębkach, ale czy każdy musi być podobny?
Świtało już i odzywały się pierwsze koguty, kiedy łomot w
drzwi mieszkania przy Dubois obudził Jankę. Przez chwilę śniła, że jest w Stokowie, że trwa wojna i stryj Janek woła ich, by uciekać przed Niemcami do ziemianek. Usiadła szybko i zobaczyła zarys swojego pokoju. Z mroku wyłaniały się rzeźbione drzwiczki Wilusia, a obok Leszek pospiesznie zakładający koszulę. Uświadomiła sobie, że ziemianki były prawie trzydzieści lat wstecz, ale łomot był teraz i powtarzał się co chwilę. Leszek, klnąc z niewyspania, ruszył ku drzwiom. O futrynę opierał się
Henio, kierowca karetki, częsty towarzysz Leszka na dyżurach. — Pewnie znowu jakieś nagłe dodatkowe wezwanie — westchnęła Janka, sięgając do szufladki stolika. — Czy oni nie mają innych lekarzy? Zadzwonić jak należy nie mogli? Zapaliła w mroku papierosa, zaczęła nasłuchiwać. Zaniepokoił ją ton, jakim mówił, a właściwie szlochał przerażony kierowca. I Leszek, szybko chwytający kurtkę z wieszaka w przedpokoju, wyczuła, że szalenie zdenerwowany. Podbiegła do nich w samej
koszuli, nie zważając na Henia. — Pani doktorowo, pani doktorowo — dyszał Henio, łapiąc się za głowę. — Doktor Northman, w karetce… Jechaliśmy do Płonki, wezwanie… Nagle chwycił się za serce, poleciał na szybę, twarzą do przodu. Zasłabł mi w karetce, Jezu, Jezu, czemu w mojej? Tu miałem, do państwa, najbliżej. Ale — dodał cicho — panie doktorze, po mojemu to śmierć. Leszek nie słuchał, biegł już po schodach, za nim Henio. Janka narzuciła płaszcz i zeszła, nie
spiesząc się, bo póki szła, jeszcze nie było wiadomo, jeszcze mogła mieć nadzieję. Chłód i mrok nocy ustępowały porankowi. W karetce pod blokiem, na miejscu obok kierowcy, oparty głową o szybę, zgięty w pół, jakby na chwilę przysnął, zastygł Helmut Northman. Leszek rzucił się do niego, chwycił rękę, szukał pulsu, szukał życia, ale nie znalazł. Henio patrzył pytająco. Janka uniosła ręce do szyi, poczuła dławienie w gardle.
— Co mu jest, Leszku, zemdlał? Powiedz, tylko zemdlał? Ale Leszek popatrzył na nią ze smutkiem i zaprzeczył. Miał w oczach łzy. — Nie żyje. Janka, Helmut nie żyje, nic już nie mogę zrobić. Niech to szlag! — Jego duże, wole serce w końcu nie wytrzymało — szepnęła Janka. Pomyślała o oczach Hani. Nie chciała patrzeć, jak wypełniają się niedowierzaniem i łzami. — Co teraz? — Panie Heniu, jedziemy do
szpitala. Trzeba tam zgłosić zgon podczas dyżuru, to przecież ma swoje procedury. No i trzeba powiadomić żonę doktora — westchnął — a to pewnie mnie przypadnie w udziale. Odwieczny dostawca fatalnych wiadomości…
Miasteczko przez jakiś czas żyło nagłą śmiercią doktora Northmana na nocnym dyżurze. Rozprawiano o tym zdarzeniu w kuchniach, gabinetach i poczekalniach. Szpital w Łębkach ogłosił żałobę, pomógł
Hani w organizacji pogrzebu. Pogrzeb był bardzo uroczysty. Kiedy kondukt przechodził koło budynku pogotowia, zawyły solidarnie syreny karetek, żegnając swojego doktora. Roma, wygłaszając pożegnanie nad grobem, przypomniała, że zmarł na posterunku — jadąc z pomocą do chorego. Leszek stał obok niej, milcząc. Wciąż przeżywał moment, kiedy zastukał do drzwi Hani, zobaczył jej zaspane oczy, pytanie, nagły przestrach… Nie musiał wiele mówić. Powiedział tylko: „Helmut, Haniu. Helmut”.
I wiedziała. Ale dodał: „Zmarł podczas wyjazdu. Serce”. Stała i patrzyła na Leszka, a kiedy wziął ją pod ramię, dała się zaprowadzić do kuchni jak automat. Posadził ją za stołem, podał wodę, wyciągnął papierosy. Hanka cały czas siedziała, jakby zamrożona. W drzwiach kuchni stanęła Marlena — dziesięcioletnia dziewczynka z warkoczami, w jasnej koszuli. Leszek pomyślał, że chyba zwariuje i że wolałby być kobietą, móc teraz płakać, krzyczeć i wygrażać niebu. Ale Hania nikomu nie wygrażała, a
mała Marlena nie płakała. Widocznie usłyszała coś albo przeczuła. Podeszła do matki. Hania chwyciła ją mocno w ramiona, jakby wczepiła się w nią z całej siły, i dopiero bliskość dziecka pozwoliła jej zapłakać. Leszek usunął się cicho i zajrzał do pokoju dziecinnego. Marcin spał. Na szczęście miał dopiero cztery lata, ominie go najgorsze, to płynące ze świadomości cierpienie, że ktoś był i kogoś nie ma. Zaskrzypiały drzwi wejściowe. Blada i potargana Janka
zmierzała do kuchni Hani. — Zawołałam panią Grabowską do Kasi, możesz jechać do pracy. Ja tu zostanę — powiedziała cicho. Nince nalałaby koniaku, Zosi wódki, ale wiedziała, że Hania nie tego potrzebuje. Pociechy? Jak miałaby ją pocieszać, powiedzieć, że nic się nie stało? Janka umiała płakać z innymi, gdy nie było innej rady poza łzami, tak więc uczyniła — usiadła w kuchni na taborecie i zapłakała z Hanią. Ale na widok Leszka ruszającego ku drzwiom Hanka
wstała, ocierając łzy wierzchem dłoni. — Pojadę z tobą — powiedziała. — Janeczka, zostaniesz z dziećmi? Janka pokiwała głową. — Muszę sama go zobaczyć, muszę zobaczyć, Leszku, rozumiesz, prawda? Muszę… Muszę powiadomić rodziców. I rodzinę w Niemczech. Boże. Muszę zobaczyć, Leszek, nie mogę w to uwierzyć, muszę go dotknąć. Leszek rozumiał. Odetchnął, bo musiała przecież dokonać
identyfikacji zwłok, a nie wiedział, jak jej to uświadomić. Powiedział prosto: — Tak, chodźmy, będę z tobą cały czas, Haniu. Kiwnęła głową. Potem, kiedy było już po wszystkim i wychodzili z przyszpitalnej kostnicy, kiedy zaczęli organizować uroczystości, Hanka powiedziała: — Leszku, mam prośbę. Ponieś trumnę Helmuta. Nie miał tu przyjaciela poza tobą, a mówią ludzie, że trumnę w ostatniej drodze powinien nieść ktoś
bliski. Na dobrą wieczność zmarłego. Mam tu tylko brata, was i kolegów ze szpitala. Leszek pocałował ją w rękę i uścisnął. Zgodził się. — Jak ona to przetrwa, jak ona to przetrwa — łkała w domu Janka, bijąc pięściami w poduszkę. Ale Leszek wiedział, że Hania przetrwa, przetrzyma to wszystko: organizację obrządku i powinności, pogrzeb, stypę i kondolencje. „Ta konieczność — myślał — że trzeba pochować, pożegnać, zorganizować, ta
konieczność działania ratuje w podobnych chwilach tak kobiety, jak mężczyzn. Bez tej myśli być może po prostu rozpadlibyśmy się w obliczu czegoś, czego cofnąć nie można. Hania. Trzydzieści dwa lata, dwoje dzieci — wdowa. A Helmut?”. Kiedy teraz nad grobem rzucał koledze garstkę ziemi na wieczny spokój i patrzył na skiby zasypujące trumnę, myślał o jednym: zmarnowanym potencjale. O wiedzy zmagazynowanej w umyśle lekarza, o sile i miłości młodego
mężczyzny. Ojca dwojga dzieci. Tyle jeszcze mógł wyleczyć serc, zobaczyć na świecie. Tyle jeszcze mógł… Hania nad grobem męża miała ściągniętą twarz, ściskała kurczowo za rękę Marlenę, dziadek Jan trzymał w ramionach Marcina. Myślała o tym, że jej życie skończyło się właśnie — przynajmniej to, które sobie wyobraziła, to dotychczasowe. — Co będzie dalej? — zapytał ją rano ojciec. — Musisz pomyśleć o dzieciach, o sobie za pięć lat…
Roześmiała się wtedy, ale gorzki był to śmiech: nie istniała dla niej perspektywa pięciu lat. Nawet kilku miesięcy. Gdyby nie dzieci, to chciałaby teraz nie istnieć, jak Helmut. Była osobą wierzącą, ale gdziekolwiek był — tutaj go nie było. Chciała wierzyć, że każdy koniec życia to także początek, ale w dniu pogrzebu stała nad grobem szczupła, pobladła, wpatrzona w trumnę, którą przynieśli mężczyźni, w tym Leszek i jej brat Henryk. Wdowa z ciężkim warkoczem przerzuconym przez ramię — wydało się Jance,
że pasmo tego warkocza pobielało. Ona, Janka, stała na łębkowskim cmentarzu wśród tłumu ludzi, którzy przyszli pożegnać doktora Helmuta Northmana, ludzi, których znała z widzenia, lepiej, gorzej, wcale — zjednoczonych w obliczu śmierci. Stała z Kasią, płakała głośno i myślała, patrząc na to białe pasmo na włosach Hani, o Cezarynie, o pogrzebie sprzed dziesięciu lat, o swoich nocach bez snu, o rozmowach z cieniem siostry, młodej, pełnej potencjału, gotowej do pracy z pacjentami i do miłości. I wojny
nie trzeba było do śmierci tych dwojga ludzi w pełni sił. Kto to zrozumie? Chciała powiedzieć Hani, że ból minie, ale wiedziała też, że w tej chwili Hanka tego nie usłyszy. Młoda wdowa pochyliła głowę. Gdy zabrzmiał dźwięk pożegnalnej trąbki, Janka rozszlochała się głośno. Pomyślała, że nienawidzi tej — skądinąd ładnej — melodii. Przypomniał się jej dąb w Stokowie rozłupany na pół przez piorun. „I jutro, jak gdyby nigdy nic, nastanie następny dzień! — wygrażała w duchu Panu Bogu,
całując przez łzy jasną główkę Kasi. — Nowy dzień, ale nie dla niego. Niech nikt nie mówi mi, że to prawo życia. Oszustwo! Okrutne oszustwo! Panie Boże, nie masz mojej zgody na to, nie masz mojej zgody!”. Hanka odrzuciła warkocz na plecy i uniosła rękę do serca — wydało się Jance, że w pożegnalnym geście. Heli odszedł. Trąbka umilkła. Uczestnicy pogrzebu powoli zaczęli się rozchodzić. Na koniec przy kopcu zasypanym kwiatami została tylko najbliższa rodzina. Hanka stała
i patrzyła na świeży grób. Brat ujął ją pod ramię i powoli odeszli. Zaczęło ciemnieć, gęstniał zmierzch.
Nowe życie zaczęła Hania Northman od tego, że ścięła włosy. Zapukała pewnego dnia do drzwi Janki, a kiedy ta zadyszana, bo akurat smażyła jakieś konfitury, otworzyła jej, aż krzyknęła na widok wysokiej postaci przyjaciółki, tej samej, ale innej, bo z krótką, chłopięcą fryzurą.
— Oj, Janeczko! — uśmiechnęła się Hania i machinalnie uniosła rękę do warkocza, ale trafiła na pustkę. — Nie przesadzaj. No, nie rozdziawiaj się tak, jakbyś siedziała na moim fotelu. Tak źle? — Nie, nie — sapnęła Janka — całkiem dobrze, powiedziałabym, świetnie ci z tą grzywką, ale tak… inaczej! Coś ty zrobiła, Hanka? Nie szkoda ci było takich włosów? Hanka pokręciła głową przecząco, jeszcze raz sięgnęła dłonią do loków i roztrzepała je. Ciemne, gęste i poskręcane, ale
krótkie kosmyki zawirowały i wróciły na swoje miejsce. Mocne, falujące, dobrze się układały po zabiegach fryzjera. Hanka pochyliła głowę, pokazała odkryty kark i znów popatrzyła na Jankę spod grzywki. Z krótką czupryną wyglądała dużo młodziej, tylko brązowe oczy miała podkrążone i zmęczone. — Od dawna miałam taki zamiar. Nosiłam ten warkocz ponad dwadzieścia lat, ileż można? A jaki był ciężki, Janka! Wiesz, kiedy fryzjer go uciął, po długich pertraktacjach zresztą,
bo nie chciał, głowa sama poleciała mi do przodu… jakby z dziesięć kilo zeszło mi z karku. Wcześniej nie mogłam, bo to, bo tamto, bo szkoda, no i wiesz, Heli za życia by się na to nie zgodził. Janka popatrzyła na nią z niepokojem. Od pogrzebu Hanka ani razu nie wspomniała męża. Pogłaskała przyjaciółkę po ręce i powiedziała cicho: — Hania, ty siadaj u mnie i popłacz sobie. W pokoju siadaj, w zielonym fotelu, pod Wilusiem siadaj i płacz, bo ci tego potrzeba. Ja do kuchni pójdę,
nie będę słuchać, albo będę, jak chcesz, chustek ci przyniosę, a ty rycz jak wół, proszę cię. To pomaga. — Najbardziej brak mi jego głosu — w zamyśleniu powiedziała Hania, ni to do siebie, ni to do Janki. — Przy śniadaniu, przez telefon. Puste miejsce za stołem, puste garnitury, buty — to wszystko nie tak, Jasiu, jak brak głosu. Mówię: „Heli! Ty skubańcu, ty draniu jeden, nie będziesz mi więcej pił!”. A on na to z tym swoim uśmiechem: „Tak, Haneczko, przysięgam, nigdy w
życiu!”. Nie zdążył mi, Janka, powiedzieć tylu rzeczy. Nie zdążył. Młody człowiek, nie? Kto umiera, jak ma trzydzieści dwa lata! A płakać? Ja nie mogę płakać… — To nie płacz! — Tak mi jakoś w środku zaschło wszystko. — To nie płacz — powtórzyła. — Powiedz mi lepiej, co teraz zrobisz. — Przede wszystkim wyprowadzam się z bloku. Do rodziców, do starego domu.
— Słusznie. — Ścięłam włosy na pożegnanie tamtego etapu i zamknęłam warkocz w kuferku. — Słusznie… — Marlena będzie miała blisko do szkoły od dziadków, Marcin nie będzie musiał iść do przedszkola. — Doskonale. Ułożyłaś teraźniejszość. — Tak. Gorzej z przyszłością. Mam przed sobą pustkę, Janka. Czuję, że nic mnie już nie spotka.
— Ej, Hania, pogadamy za parę lat. — Parę lat? Ojciec mówił: za pięć lat to, owo, a mnie przeraża perspektywa miesiąca. Janka, ja czasem myślę, że nie mam jutra… Siedziały na zielonych fotelach pod poznańskim obrazem, o którym jeszcze niedawno Heli myślał ze złością: „Gdzie w ogóle są takie łąki?”. Nie wiadomo, kto namalował ten obraz, gdzie ani po co. A teraz Heli umarł, po prostu umarł, nie istniał. Ale obraz nadal wisiał, a życie toczyło się dalej.
Rozbuchane, nieprzyzwoite w swojej witalności. Janka przysunęła swój fotel blisko Hani. — Czy zechcesz posłuchać mojej historii? Wiem, że każdy ma swoją opowieść, że własny ból najbardziej piecze, ale czasem dobrze wiedzieć, jak to jest potem… Hania uprzejmie kiwnęła głową, spodziewając się opowieści o pięknej Cezarynie, siostrze Janki, którą zabił zazdrosny mąż oficer. Ale myliła się. Janka mówiła cicho i z przerwami, zaciągając się dymem z
papierosa. Wróciła myślą do pierwszego roku po wyniszczającej wojnie, do przystani nad rzeką w Białymstoku i młodego, jasnowłosego mężczyzny w szarym płaszczu. Mirek i muzyka. Melodia, słodka i wzruszająca, tylko dla niej. Czy to była miłość? Tak. Hania słuchała zaciekawiona. Janka opowiadała o skrzypcach, o małym mieszkanku w Białymstoku, planach i pocałunkach w deszczu. O spacerze po lesie w Stokowie, o pływaniu łódką po cichej Narwi i
pocałunkach w słońcu. O wizycie uzbrojonych ludzi, złym spojrzeniu Dzikiego, aresztowaniu wieczorem, przesłuchaniu nocą, krzyku śmierci nad ranem i długotrwałym bólu. — Nigdy go już nie zobaczyłam, Haniu, nawet jego ciała nie widziałam. Boże, jak ja wtedy cierpiałam. Koleżanka powiedziała mi tylko, że go strasznie męczyli. — Starła wierzchem dłoni łzy z mokrego policzka i zapaliła papierosa. — Widzisz, ponad dwadzieścia lat, a ja wciąż… Kiedy leżałam
wtedy za piecem w Stokowie, w duszy umierałam, ale ciało żyło, jeszcze jak. Tak chciało mi się pić i rzygać, Haniu, pić i rzygać, taka jest prawda. Gdybyś mi wtedy powiedziała o jakimś jutrze, opowiedziała ciąg dalszy mojego życia, nie uwierzyłabym, coś ty. Naplułabym na ciebie, wyzwałabym cię od najgorszych. No, ale nikt nic nie gadał, ciotka wyprawiła mnie do Mrągowa. Tam powoli wracałam do świata żywych, poznałam Leszka, wyszłam za niego za mąż. To już dwadzieścia lat… I wiesz co, nie
wyobrażam sobie, żebym mogła żyć inaczej albo z kimś innym… Nawet z Mirkiem. Jutro, Haniu, przychodzi niepytane. Wiem to na pewno.
Jutro nadeszło, następne i następne, a w pewien grudniowy poranek Janka wpadła jak wicher do gabinetu Hani. Uściskała okrągłą i zdumioną Halinkę Korczusiową, a Hankę chwyciła za ręce. Spojrzała w jej brązowe oczy i powiedziała:
— Może i dla ciebie, Haniu, to będzie jakaś malutka pociecha, dla nas wszystkich, bo widać tak to w kosmosie się dzieje, że nie ma pustych miejsc na ziemi: właśnie dziś w nocy w naszym szpitalu na Leśnikowskiej przyszedł na świat chłopczyk. Syn Tamary i Bogdana. Będzie miał na imię Michał! Chłopczyk dostał imię po Wołodyjowskim, bo serial o małym rycerzu wciąż był popularny. Tamarze podobał się Łomnicki w tej roli, ale nowy Zajewicz został nazwany przez ciotkę Jankę Miśkiem i tyle.
Urodził się w łębkowskim szpitalu, tuż przed przeprowadzką gmachu, która miała nastąpić niebawem, bo nowy budynek przy Goździkowskiej właśnie wykańczano. Leszek śmiał się, że to godny finał wieloletniej pracy zacnej rudery i teraz, jak już Tamara urodziła w nim syna, to pewnie budynek z czystym sumieniem zburzą. Poród odbył się bez komplikacji i szybko. Leszek z Bogdanem od rana pili wódkę, a Roma została poproszona na matkę chrzestną Michała — najmłodszego teraz
Zajewicza. Starsze dzieci pokolenia, Wojtek i Kasia, poczuły się nagle bardzo dorosłe wobec przybyłego na świat malucha. W dodatku Janka powiedziała wcześniej do córki: „Kasiu, pójdziemy do szpitala, zobaczysz, jakiego macie z Wojtkiem braciszka”. Kasia, która z Wojtkiem już nieraz bawiła się, kłóciła i godziła, ubzdurała sobie, że będzie to chłopak w podobnym jak oni wieku. Zobaczywszy zawiniątko w niemowlęcym becie, bardzo była rozczarowana. Nie wiedziała,
do kogo mieć pretensje, więc zwróciła się do bocianów, które podobno przynoszą dzieci w takich właśnie betach. Przebywały gdzieś w Afryce, ale mogły usłyszeć… — Następnym razem ma być dziewczynka, i to duża! — pogroziła w stronę nieba. — Nie zawsze będzie malutki! — obiecała jej rozbawiona Janka. — Zawse, zawse będzie — pokręciła głową dziewczynka, której zdarzało się jeszcze seplenić.
I tak się jakoś stało, że lata mijały, a Misiek ciągle był w ich oczach tym zawsze najmłodszym, dzieciakiem, ogonem za grupą starszych: Wojtkiem, Kaśką, Alicją i Rafałem. Nawet gdy nadszedł moment, że Michał Zajewicz, kropka w kropkę podobny do ojca, skończył czterdzieści lat, nikt w to nie mógł uwierzyć. — Niemożliwe — powiedziała Kasia na rodzinnym spotkaniu w Stokowie. — Ty, Misiek, masz już czterdzieści lat? — A co ty myślałaś? — roześmiał się Wojtek spod
wąsa. — Że tylko na nas starszych to spadło, tylko nas dogoniła czterdziestka? Ta rozmowa miała nastąpić w następnym tysiącleciu, po wielu zdarzeniach, które chciały się dopełnić jeszcze w wieku XX. Prognoza pogody na trzydziestolecie obiecywała sporo deszczu i nie mniej słońca jednostkom i narodom. Pozornie życie ludzi nie zmieniło się na skutek wędrówki człowieka po Srebrnym Globie. Chyba, że faktycznie Armstrong poruszył jakieś nieznane siły w Kosmosie, ale o tym nikt nie wiedział,
zapewne on sam także. Dwudziesty pierwszy lipca 1969 roku przeszedł do wspomnień i niecały rok później zupełnie co innego zaprzątało głowy Podlasiaków, a zwłaszcza Janki i Leszka. W czerwcu miał się odbyć pierwszy zjazd w Stokowie. Janka urządzała imieniny nad Kociołkiem.
Migawka z XXI wieku Czerwiec 2013 Tego dnia, kiedy jechałam zambrowską szosą pomiędzy spokojnymi łąkami Podlasia,
czekały mnie naprawdę ważne decyzje, ale nie mogłam skupić na nich myśli. Przeszłość bywa silniejsza od żądań przyszłości, jakkolwiek mówią mędrcy, że to ten sam czas, tylko inni ludzie go przemierzają. Podążałam Krzywą Drogą — tak moje córki nazwały dziurawą szosę czwartej kategorii ze Stokowa do Mężenina, zakręconą wśród lasów i pól. Tą samą drogą wiele lat temu karetka pogotowia wiozła nocą moją matkę rodzącą w bólach. Tu za zakrętem wyszły im na drogę
jelenie i sarny, przemknęły w świetle reflektorów. Zachwyciła się nimi, podobno na chwilę przestała krzyczeć. Urodziłam się 24 lipca 1965 roku w samo południe w Zambrowie. Obie omal nie umarłyśmy, ale nie — upłynęło całkiem dużo czasu do dnia, kiedy jechałam do sądu w Zambrowie po orzeczenie praw do spadku. Urzędowa sprawa, kto nie załatwia w życiu takich rzeczy? Miałam też postanowić coś nareszcie w sprawie mieszkania i pracy, w sprawie swojego życia.
Tego czerwcowego dnia za kierownicą forda myślałam o rodzicach, o czasach, kiedy oni jeździli Krzywą Drogą, a ja miałam pięć lat. Właśnie rozpoczęła się dekada gierkowska. Miała otrzymać imię propagandy sukcesu, miała być czasem, kiedy moje pokolenie przeistoczy się z dzieci w młodzież i wejdzie w lata osiemdziesiąte, każde ze swoim pomysłem. Lata siedemdziesiąte! Cokolwiek o nich napisano w gazetach, ja wierzę słowom wieszcza: „Kraj lat dziecinnych!
On zawsze zostanie święty i czysty jak pierwsze kochanie”. Rośliśmy bez wojny, razem z fabrykami i blokami z wielkiej płyty, przy dźwiękach Opola i Sopotu. Gruba Kaśka i Chudy Wojtek działali nad Wisłą, dostarczając warszawiakom wodę, nasi rodzice dokuczali mnie i mojemu ciotecznemu bratu, a my się obrażaliśmy. Na drodze do Zambrowa poruszało się coraz więcej fiatów z FSO. I dumny Wańka moich rodziców. Zabawne, miał podobny kolor jak mój ford. Moskwicz rocznik 1962 — góra: wiśnia, dół: kość
słoniowa. Uświadomiłam sobie, że kiedy w roku 1970 moskwicz podążał tą samą Krzywą Drogą, jeszcze nie krzywą, także był czerwiec. Tyle że jechał w odwrotną stronę — gdyby nie inny czas, moglibyśmy minąć się przy skrzyżowaniu obok cmentarza. Moi rodzice wracali z miasta z bagażnikiem pełnym zakupów, a głowami pełnymi marzeń. Czas jednak płynął w tym samym kierunku co dziś, a Janka musiała mieć dokładnie tyle lat co ja w tej chwili. Czterdzieści siedem?
Część II Dom Janki
Rozdział 6. — Wiesz co? Mam pomysł — powiedziała Janka, wyciągając dwa carmeny z czerwonej paczuszki. Zapaliła oba — jeden sobie, drugi podała mężowi skupionemu za kierownicą. Wańka sunął przez las, Teresa Tutinas śpiewała w radiu: „Takiego szczęścia nie ma nikt, tylko my, tylko my”… Janka zanuciła razem z nią. Leszek się uśmiechnął. Lubił to poczucie szczęścia. Zjechali właśnie z zambrowskiej szosy na boczną
żwirówkę, wiodącą do Stokowa skrótem koło wiejskiego cmentarzyka. — Kiedy zrobią tu nareszcie prawdziwą drogę, asfalt jakiś — gderała. — Zawsze ta Polska B! Droga była zaiste krzywa i wyboista. Ruchu tu nie było wcale, najwyżej chłop przemieszczał się leniwie furą z sianem, czasem sarna albo krowa wyłaniały się z lasu. Leszek mógł nareszcie zapalić papierosa. — Wiesz co — podjęła — często się zastanawiam, czy nie
powinniśmy wybudować sobie domu na lato tutaj, w Stokowie… — Czemu nie w Chinach? — zaśmiał się. — Przecież godzinę jedziemy stąd do Łębek. Mam tak dojeżdżać do szpitala codziennie? — Na lato, mówię przecież. Zobacz, jesteśmy teraz u dziadków wszyscy i jest okropnie. Dzieciaki śpią w stodole na sianie, to chociaż mają frajdę, Antek z Bogną w namiocie, a Bogdan z Tamarą i my, a z nami Kasia, w jednym pokoju. Nic nie odpoczniemy,
tyle tylko, że zrobimy nareszcie ojcu nowy dach. Strzecha to przeżytek. Wszędzie kładą ten modny eternit. Wiem, wszystko wiem: pożary, dwudziesty wiek. Ale szkoda mi trochę uroku strzechy… Lato w Stokowie miało się zacząć hucznie, od zjazdu rodziny i gości na imieniny Janki, które przypadały 24 czerwca. Noc kupały! Tego roku zaprosiła przyjaciół i krewnych białostockich i łębkowskich, a to wymagało przecież przygotowań. Wracali właśnie z zakupów, Wańka miał
po brzegi wypełniony bagażnik, butelki z żytnią i soplicą dzwoniły na wybojach. Janka nie była zadowolona. — Tylko wódkę i chleb można teraz dostać bez trudu — narzekała. — Co nasze państwo robi z tym mięsem! Bogu dziękuję za wiejskie zaplecze. Kiełbasa z delikatesów białostockich wyczekana w kolejkach nawet nie dorasta do pięt tej wędzonej w wędzarni ojca, a podsuszonych białych serków roboty matki nie uświadczysz nigdzie. Pęta kiełbasy swojskiej, zwanej
palcówką, jako że mięso upychano do jelit palcami, wisiały rzędem w podziemnej spiżarni, zsiadłe mleko chłodziło się w kamiennych garncach, bigos perkotał w saganie na kuchni. Janka z Leszkiem wieźli, prócz wódki i chleba, oranżadę, karton papierosów i kobiałki czereśni, bo Zambrów słynął z czereśniowych sadów. Resztę zapewniała wieś: kurczaków żywot był policzony, kaczki na przyjazd gości szły pod nóż, ziemniaki, jaja i pomidory własne, masło ze specjalnych kanek też. Kawę i delikatesy
przywiozą goście i z pewnością koniaków będzie w bród — ostatecznie przeważało grono lekarskie. Wracali pospiesznie, bo pod opieką ciotek i dziadków została w Stokowie Kasia. Janka nie lubiła zostawiać córki, była „spóźnioną” nadgorliwą matką, w dodatku kobietą obdarzoną znakomitą wyobraźnią, jeśli chodzi o czarne scenariusze. Wiedziała, że więcej dzieci mieć nie będzie, więc nadmiernie bała się o córkę. Oboje zresztą należeli raczej do nadopiekuńczych rodziców.
Kasia skończy w lipcu pięć lat! Janka zamierzała całe lato siedzieć z nią w Stokowie. Cieszyła się z tego bardzo, bo kochała swoją wieś, ale irytował ją brak łazienki, bieżącej wody i tłok rodzinny. Przyzwyczaiła się już do miejskich mieszkań, do wanny, rada byłaby pogodzić wygody cywilizacji z tym, do czego tak tęskniła: widoku rozległych łąk za oknem, śpiewu ptaków w ogrodzie, szumu wartkiej Narwi. Od lat po części nieświadomie dążyła do tego, by bywać w rodzinnych stronach jak najczęściej. Poznań,
Białystok, wreszcie małe Łębki — już całkiem blisko… „Gdybyż w Stokowie był szpital albo chociaż przychodnia!” — myślała czasami. Przeprowadziliby się natychmiast! Ale nie było tu żadnego szpitala, a Kasia wkrótce zacznie szkolny żywot. Janka westchnęła na myśl o córce w szkole, a uśmiechnęła się na widok znajomej alei wierzb prowadzącej do Stokowa od krzyżówki. Zamajaczył na horyzoncie zarys kościoła, brama cmentarzyka. Ból przemknął przez serce
Janki. Cezaryna, Cezaryna! Tyle czasu, a boli. Zamilkła. — Wiesz — odezwała się cicho, kiedy Leszek zwalniał na brukowanej drodze wiodącej do wsi — lubię być Janką po czterdziestce. Mam wrażenie, że drugą połowę życia dostałam od losu szczęśliwszą niż pierwszą. Zobacz, uspokoiło się to życie, mamy dziecko… Pomyślmy serio o własnym domu, Kiciaku, co? Leszek zatrzymał auto pod płotem Zajewiczów i popatrzył
jej w oczy. Znał to — z szarych stawały się zielonkawe, kiedy marzyła, kiedy czegoś bardzo pragnęła. Tyle lat kochał to zielone spojrzenie i zarys ust, zmienionych nieco po dawnym wypadku, z niewidoczną prawie blizną na górnej wardze. Zauważył lekkie kreski na skórze. Nikogo akurat nie było widać na wiejskiej drodze, więc pochylił się i pocałował te pytające usta. Zdziwił się, że nie pada, bo tak zawsze w ważnych chwilach życia Janki bywało, ale nie. Słońce mocno i niedyskretnie zaglądało przez
szybę Wańki, wskazując też na ładny placyk za domem dziadków Zajewiczów, na wzniesieniu, o którym mówiono Słowiańska Górka, gdzie kiedyś stał Biały Domek, w którym się urodziła, ale spłonął w roku 1939. „To by było całkiem dobre miejsce na dom, nawet jeśli tylko na lato” — pomyślał. Wiedział już, co poza szpitalem i pacjentami w Łębkach będzie go zajmowało przez kilka kolejnych lat.
Nazajutrz słońce skryło się za
chmury, świat poszarzał i pojawił się chłodny wiatr. Czerwiec siedemdziesiątego roku okazał się kapryśny i jakby dopiero nabierał wprawy, niemrawo zaczynał lato. Deszcze wciąż przechodziły nad sadem wiśniowym w Stokowie, nie było ciepło i Janka zaczęła się martwić o pogodę na swoim imieninowym przyjęciu. Wymarzyła sobie namioty na łące nad Kociołkiem, wielkie ognisko, kiełbaski i chleb pieczony nad ogniem. Ale w deszcz? — Oby tylko nie padało —
mówiła do Hani, która zjechała z dziećmi z Łębek pomagać jej w przygotowaniach. Cały dzień poświęciły na krojenie flaczków i mielenie mięsa. Teraz masowały obolałe przeguby dłoni, bo maszynka matki, powojenna, na korbkę, miała tępe nożyki i ciągle się zacinała. I te wiadra wody! — Hanka, zmywać idziemy do rzeki, co? Niech już będzie nawet chłodniej, mamy wszyscy kurtki i swetry, nie? Ale jak mi mój deszcz lunie akurat w noc świętojańską, to się pogniewam na wszystkie słowiańskie
demony, mieszkające z pewnością po kątach w starych domach, choćby u stryjenki Maciejowej… Hania śmiała się z tego gadania, a że była bardziej od Janki praktykująca, wolała pomodlić się tradycyjnie, w chłodzie stokowskiego kościoła. Składanie darów słowiańskim bożkom napawało ją lekkim przerażeniem, zresztą jak niejedno w tej rodzinnej wsi Janki. Modły czy groźby — coś pomogło, bo w czwartek, w samego Jana, było jeszcze
deszczowo i zimno, a już w piątek, kiedy zaczęli zjeżdżać się pierwsi goście, witało ich słońce nad wodami Narwi, a w bramie stokowskiego gospodarstwa przygarbieni nieco Edmund i Marianna. Janka z Hanią kończyły swoje dzieło: osiemdziesiąt mielonych kotletów z dodatkiem cebuli i boczku skwierczało w brytfankach. Ryby złowione przez wiejskich chłopców, szczupaki, liny i sielawy — bo okoni i płotek Janka nie tolerowała — oskrobane i wypatroszone, umyte i osolone
czekały na smażenie. Stryjenka Maciejowa obiecała przyrządzić tutejszy specjał: kiszkę kartoflaną. Ziemniaczana masa przyprawiona na ostro wypełniała wieprzowe jelita, specjalnie zachowane po świniobiciu. Zapieczone na chrupko z rumianą skórką były jednym z największych wiejskich przysmaków. Także flaczki z pokrojonych jelit i żołądków, parzonych wielokrotnie we wrzątku, a potem długo gotowanych w starym saganie babki Kamili. Tak musiało tu być i sto lat
temu, i dwieście, gdy zboże dało się dobrze sprzedać, a zakupić wonnych przypraw sprowadzanych zza morza… Teraz mało co można było kupić, na szczęście kuzynka Dorotka pracowała w sklepie w sąsiedniej wsi, co także dawało spore korzyści, zwłaszcza przy takiej okazji. Konserwy mielonki, zapasy brązowej marmolady na wagę i skrzynki oranżady czekały na zapleczu na odbiór Wańką. Goście zjeżdżali się niespiesznie przez cały piątek, kolorowe namioty wyrastały nad
Kociołkiem, ognisko buchnęło ku niebu. U Zajewiczów zapanował czas obfitości, jakby poza socjalistyczną rzeczywistością. Edmund zajrzał do kuchni, w której uwijały się Janka z Hanią, i powiedział: — Jaśka, jakaś pani, co jej nie znam, przyjechała ładnym samochodem. Pyszna kobieta… Z jakimś towarzystwem. Samochód biały, to ten nowy fiat? Piękna bardzo, biust obfity… Chociaż i z pani, pani Hanno, piękna kobieta i dał Bóg, że nie chuda!
— Aha — Jaśka otarła ręce o fartuch. — Lecę, to pewnie Roma, jak tak mówisz… — Zatrzymała się na chwilę. — Tato! Ty masz siedemdziesiątkę na karku… Czy ty się za moimi przyjaciółkami oglądasz? Ale Edmunda już nie było, tylko Hania śmiała się w głos, siedząc na progu i oglądając swoje fałdki na brzuchu, pierwszy raz z nich zadowolona. Roma, bo rzeczywiście to była Roma Wojnowicz w białym fiacie, wysiadała z auta, rozglądając się po okolicy. Za jej fiatem parkował następny
samochód, bo nie przyjechała sama. Janka popatrzyła pod słońce na nieznajomego towarzyszącego jej mężczyznę i zastanawiała się, czy na tle słonecznego blasku wydał się jej postawny i przystojny, czy po prostu taki był. — Robert — przedstawiła Roma swojego brata — i jego żona Wanda, szefowa wydziału zdrowia w urzędzie wojewódzkim. Był to wysoki mężczyzna o płowej czuprynie, bardzo sympatyczny i jak Janka bystro stwierdziła, zyskując potem
potwierdzenie Hani i innych przyjaciółek, bardzo przystojny. Miał dołek w brodzie, jak znany amerykański aktor, a poza tym coś w sobie, coś, co sprawiało, że wszyscy zwracali na niego uwagę. Janka natychmiast zrozumiała, że jest oczkiem w głowie swojej siostry. Roma z dumą przedstawiała go wszystkim — brat wrócił z zagranicy, z Afryki w dodatku, także był lekarzem, specjalistą od chorób tropikalnych. Wszystko to dodawało mu uroku — przecież tak mało wiedzieli o zagranicy zamknięci w
socjalistycznym bloku. Kto teraz wyjeżdżał dalej niż do Bułgarii? Nieliczni jechali na placówki dyplomatyczne albo właśnie do budowanych w Libii szpitali. Oho, Janka obiecywała sobie pogawędkę o tym, jak jest w dalekiej Afryce, z nadzieją, że będzie narzekał. Ona nie zgodziła się, żeby Leszek wyjechał, i chciała móc mu teraz powiedzieć: „A widzisz, jak dobrze, że nie pojechałeś. Ameby, upał, murzyńskie choroby weneryczne, proszę bardzo”. Gadał przecież nieraz, że może trzeba było do tej
Afryki jechać, inny by teraz mieli status, ale ona go nie puściła. Oczywiście, że nie, jeszcze czego. Nie chciała zostać tu bez niego i tyle. Rob wprawdzie nie wyglądał na schorowanego wenerycznie. Libia. To stąd ta egzotyczna opalenizna na nowym gościu, odzianym w jasny strój safari i tym samym już odmiennym na tle mężczyzn w koszulach z Wólczanki… Rob. Powiew Zachodu. Panie już skupiły się wokół z pytaniami o wielki świat. Żona Roba, Wanda, nie wyróżniała się niczym
szczególnym, ale musiała mieć charakter i znajomości, skoro zaszła tak wysoko. Wydział wojewódzki, fiu, fiu! Janka popatrzyła na kolorowe namioty nad Kociołkiem, na auta ustawione na starym podwórku ojca, na Leszka już grającego w brydża na kocu z Zeniem i Bogdanem, a z nimi Ninę z płomienną czupryną i Zosię Płazoniową w ciemnych okularach, wygrzewającą się obok na leżaku. „Jacy jesteśmy piękni i nareszcie normalni — pomyślała sobie — ba, nawet zamożni:
samochody z FSO, a goście z zagranicy, ho la la!”. Popatrzyła na Hanię pochyloną nad kotletami, Hanię w jasnym sweterku, w ładnych czółenkach, pewnie z niemieckiej paczki. Hania nie nosiła żałobnych czarnych ubrań i uśmiechała się już dużo częściej, niemniej Janka wyczuwała, że pod skorupką uprzejmej radości ciągle jeszcze kryje się smutek. Westchnęła. Jaka szkoda, że nie ma z nimi Helmuta! Wkradłby się teraz do kuchni, żeby poprzeszkadzać im w gotowaniu, grałby na wiośle
niby na gitarze albo zajmował szarmancką rozmową onieśmieloną Mariannę, jak wiosną, kiedy jeszcze żył. Ech! Ilu przyjaciół już odeszło do wspomnień… — Hanka, uderzaj w patelnię — zagłuszyła smutne myśli. — Czas podawać mielone i bigos — krzyknęła gromko, aż Wigor zerwał się jak oparzony spod krzaka bzu i zawstydzony dla niepoznaki zaczął gonić żabę. — Żeby mi tu przyjezdni z głodu nie poumierali, bo na Podlasiu gorszej hańby nie ma niż głodni goście!
Biesiadowali przy ogniu do świtu, pili wódkę pod kiszone ogórki i kiełbasę „palcówkę” Marianny. Śpiewali piosenki sanacyjne na przemian z modnymi przebojami Czerwonych Gitar i znów wracali do tkliwych staroci. „Ach, te czarne oczy” niosło się echem przez łąki, słyszeli je pewnie sąsiedzi na Kleszczach. Bogdan poustawiał wędki przy Kociołku, ale zamiast ryb zawieszały się na haczykach tłuste zielone żaby. Straszył
nimi Hankę i Tamarę, które przeniosły się obrażone na drugi koniec koca, jako że nie chciały poczuć śliskiego dotknięcia ropuchy na plecach albo, co gorsza, w dekolcie. Plac wokół Bogusia opustoszał. — Zostały mi tylko żaby. Nikt już nie chce całować żab! — stwierdził smętnie, pociągnął z butelki, ziewnął i przysnął. Sobotni dzień okazał się gorący. Upał wcześnie wygonił ich z namiotów i gromadą ruszyli nad rzekę, by korzystać z chłodu wody.
— Można śmiało się kąpać — zachęcała Janka niepewnych mieszczuchów. — Po pierwsze, już po Świętym Janie. Każdy na wsi wie, że przed nocą świętojańską nie wolno wchodzić do wody, ale potem, czyli od dziś, jak najbardziej. Po drugie, tu na Szorku jest piaszczysta plaża i woda płytka, można przejść na drugą stronę wśród nenufarów… Z drugiej strony cypla nie, niech was ręka boska broni! Tam Narew wartko zakręca, jest dół głęboki na kilka metrów i wiry. Utopił się tam dawno temu ruski
sołdat, karabin wypłynął za naszą łąką, ale ciało znaleźli aż za Wizną! I dzieci pilnujcie — dodawała przelękniona, bo kiedyś Kasia wypadła jej z łódki, wysiadając na wysoki brzeg właśnie przy tym zakręcie. Janka nurkowała jak ryba, więc z krzykiem skoczyła za nią i wyciągnęła córkę za włosy, ale długo nie mogła dojść do siebie. Leszkowi nie chciała nic mówić o tej przygodzie, ale nie udało się utrzymać tajemnicy, bo dziewczynka gdy tylko stanęła na brzegu, pobiegła do ojca ze skargą, że „mama prawie ją
utopiła”. Utopień Narew zaliczała zresztą wcale niemało, zwłaszcza latem, kiedy przyjeżdżali tu ludzie z miasta, nieznający rzeki. — Kiedyś — Janka opowiadała gościom — tonąć zaczęła żona Zdzisia z Zambrowa, Halszka, która niemało mu dokuczyła, i Zdzisio nawet nie ruszył się z brzegu. Mężczyźni z plaży rzucili się do wody i wyciągnęli złą jak osa Halszkę, która natychmiast zaczęła mu wygrażać. Zdzisio szepnął: „A szczęście było tak blisko!” i odszedł smętny.
Tym razem na szczęście nikt się nie topił. Wczasowiczów na plaży zebrało się bardzo dużo, bo Stokowo latem pęczniało od przybyszy. Na kocach rozkładały się kuzynki sąsiadów, wyjmowały z koszyków kanapki, podpiwek własnej roboty, papierówki pachnące wczesnym latem. Przybyła nad rzekę Stefa Amerykanka ze swoim młodym mężem i Stefan z Warszawy z córką Michaliną, śliczną nastolatką, pierwszą rudowłosą panną w rodzinie Zajewiczów. Porozkładali się na słońcu. Hania stała nad brzegiem
wpatrzona w pluskające się dzieciaki. Marcin krzyczał: — Patrz, mama, patrz, jestem delfinem! Kasia z Marleną pływały wzdłuż brzegu na dmuchanej łódeczce, Wojtek chlapał wodą, trzymając się pnia, Leszek fotografował. Janka cieszyła się. Widząc ich wszystkich, pomyślała, że trzeba co roku robić takie zjazdy, inaczej rozsypią się wszyscy po świecie, zapomną o sobie, o przyjaźni i pokrewieństwie. A tak byli tutaj — mieszczuchy pomieszani
z mieszkańcami Stokowa. Głupia Mańka chodziła wśród ludzi, opowiadając niestworzone historie o swoim pochodzeniu — głupota Mańki bowiem na tym polegała, że wszystkich uważała za rodzinę. Widać samotność dokuczała jej bardzo, bo kiedy zaczepiała gości Janki swoim gromkim: „Witaj, dawno niewidziany szwagrze!” albo: „Bratowo moja kochana!”, dodawała konspiracyjnie, że rodzice jej wyemigrowali do Ameryki, a mąż pracuje w kopalni, że ma syna w stolicy na wysokim stanowisku i zaraz po
lecie jedzie do niego w gościnę. Wszystko to były bzdury. Mańka była samotna jak suchy pień, spała w na wpół zrujnowanej chacie pod lasem, rodzice jej dawno pomarli, a jedyne dziecko, jakie urodziła, sama nie wiedząc, kto jest ojcem, też zmarło. Teraz podobało się jej, że tylu ludzi przyjechało do Stokowa, więc kręciła się chętnie po drodze koło ich domu. — Mania — krzyknęła na nią Janka — masz tu półmisek jedzenia i wódki trochę. Najedz się i nie zaczepiaj mi tu ludzi!
Mania uraczyła się darem w ogródku za sklepem i błogo spała wśród pokrzyw. Miejscy goście nie przejmowali się bynajmniej zaczepkami Mańki. — Witaj, szwagierko — mówili, śmiejąc się z niezwykłych wiejskich osobowości. — Więcej ich tu mamy — opowiadała Janka Hani, kiedy w kuchni szykowały obiad. — Stokowo to nie jest wieś zwyczajna, lecz magiczna. Ludzie mają tu fantazję, zwłaszcza do romansów, bo
pobożne to chyba tylko moja matka i stryjenka Maciejowa. Moja ciotka Stefka, co ma męża trzydzieści lat młodszego, to jeszcze nic. Stara Wiktoryna urodziła ostatnie dziecko, mając lat pięćdziesiąt sześć, i to nie wiadomo, czy z mężem je spłodziła, czy z kochankiem, młodym robotnikiem budującym most, który przychodził do niej do łóżka z prawej strony, gdy mąż zasypiał z lewej. Nie patrz na mnie taka przerażona, Haniu, nie ludzie mi to opowiadali, ale ona sama, Wiktoryna. Uważała to za niezły
żart. Była kobietą bardzo energiczną, tłustą, kochliwą, mąż jej zdziadział, a tu mężczyzna młody i do rzeczy. Wiktoryna pod płotem opowiadała, jak szturchała męża w bok, żeby się posunął, a jak to uczynił i Jasiek, młody, przychodził z drugiej strony i baraszkowali, to czasem i w Wiktorze też budził się ogień i dlatego ona nie wie do końca, czyje to ostatnie dziecko. Ale poród miała bardzo ciężki i postanowiła więcej nie ryzykować… Jaś wyjechał, bo to była sprawa sezonowa. A
dziecko — dziewczynka — zdrowiuteńkie! — Dużo jeszcze masz takich historii? — zapytała słabo Hania. — Aha! — potaknęła Janka, próbując bigosu. — Na przykład córki Wanijuków z leśniczówki, wszystkie kochliwe bardzo i ładne, rękę dam sobie uciąć, że furą na plażę przyjadą, kocyk nieopodal nas ulokują i będą obserwować przyjezdnych z miasta, a jak się któryś spodoba, to może dostać liścik, nieortograficzny, ale zapraszający pod dąb na
Choblu, na kulturalną rozmowę, oczywiście — mrugnęła do niej okiem. — To o nich stary Szamotowski mawiał, że macierzankami pachną, określał też bardzo dokładnie gdzie, ale nie chcę cię, Hanka, zawstydzać… — Jasiu! — Inną jeszcze osobowością jest Odka z sąsiedniej wsi, przez wioskowych nazywana z ruska Odą. Ta chodzi po łąkach i łańcuchy od krów zbiera, w wiadrze, w mleku je wynosi. Nie myje się nigdy, twierdzi, że brud sam spada, jak się zeskorupi.
Bielizny nie używa dla wygody, bo sika na stojąco. I ciesz się, że nie wiosną tu jesteście, kiedy Narew na łąki wylewa, bo zwykła zbierać po trawie zdechłe rybki z rozlewisk i sprzedawać naiwnym mieszczuchom jako świeży połów. — Jasiu!!! Janka prychnęła śmiechem, zadowolona, że jej opowieści czynią takie wrażenie. Oczy błyszczały jej radośnie. — Hanka, bigos pycha, udał się! Stoły mężczyźni rozstawili w
chłodnym domu, dawaj, nakrywamy na dwadzieścia pięć osób! Po oczach widzę, że i Bogdan, i Leszek uraczyli się już samogonką! Obrusy mamy papierowe, załatwił mi je mąż prosto z konsumu, stołówki milicyjnej w Łębkach. Ciotka Maryla z Zambrowa mi tych papierowych obrusów nie daruje. Zaraz będzie opowiadać o przedwojennych płótnach ręcznie wyszywanych przez dziewczęta w klasztorze, ba! W klasztorze, możesz sobie wyobrazić? Po wiejskich opowieściach Janki
Hania faktycznie nie bardzo mogła myślą przywołać klasztor. Wolała wyjść przed dom i waląc chochlą w patelnię, wołać towarzystwo na obiad. Zasiedli, błogosławiąc cień i zimne zsiadłe mleko. Przyjechała ciotka Maryla, ale co innego ją trapiło niż obrusy. Wciąż nie mogła darować swojej siostrze Stefie tego mariażu z młodym Bronisławem. Bardzo była oburzona jej zachowaniem, które na wsi budziło więcej ciekawości niż zgorszenia. Ale Maryla pragnęła być wyrocznią
moralną rodziny. Zajęła miejsce przy stole pomiędzy swoim mężem Bolkiem a bratem Edmundem, naburmuszona, wystrojona, z farbowanymi na rudo lokami i patrzyła złym okiem na Stefcię, która naprzeciwko jak na złość usiadła z tym całym Bronkiem z Czyżewa, w kiecce czerwonej jak mak, z dekoltem odsłaniającym biust duży, chociaż nie pierwszej młodości. Bronek mało gadał, dużo jadł i pił. Stefa paliła papierosa w cygaretce i szturchała go pod stołem nogą, a Maryla nie
mogła na to patrzeć i prawiła jej złośliwości. — Czy ty, Stefka, z rozumu całkiem zeszłaś? Jak może baba stara brać sobie takiego młodego chłopa? Bronisław zdawał się nie zwracać na to uwagi, jakby nie rozumiał przytyków szwagierki. Bolesław przysypiał zadowolony, że żona tym razem inny niż on obiekt sobie znalazła do poprawiania. Maryla kręciła głową i groziła, że zamierza na osobności z siostrą porozmawiać. Ale tym razem Edmund, który z jakiegoś
powodu miał największy wpływ na siostrę, powiedział: — Cicho ty siedź lepiej, Marychna, i życia drugim nie urządzaj. Jak nie, to ja ci przypomnę, gdzie to jeździłem w osiemnastym, jak akurat pierwsza wojna się kończyła. Pamiętasz może? Konia musiałem zaprzęgać i po ciebie jechać, boś z domu przez okno uciekła. I z kim? Rodzice ze wstydu przed ludźmi się palili i sporo nas kosztowała cała ta historia… Łąka za Choblem na to poszła. Że twój zacny Bolesław śpi — to może
opowiem? Maryla zamilkła. Popatrzyła na niego ze złością, ale i z dziwnym bólem w starych oczach. Bolesław na dźwięk swojego imienia przebudził się i zaczął coś mamrotać, a Janka, mocno zaciekawiona, bo o tym nie słyszała, postanowiła wyciągnąć kiedyś od ojca miłosną tajemnicę ciotki. Tymczasem obróciła się ku drugiemu skrzydłu stołu, gdzie królowała Roma, nalewaniem wódki zajmował się Bogdan, siedziały tam też Tamara i Zosia objęta mocno ramieniem
Jerzego. Janka uśmiechnęła się zadowolona z ich dobrego humoru, z tego, że są razem, dogadali się po nieporozumieniach. Jerzy był rozwodnikiem, ożenił się kiedyś zupełnie bez miłości z dziewczyną, bo jej zrobił dzieciaka. Janka pamiętała tę historię: rozpacz Zosi, że ją Jerzy zdradził, rozpacz Krystyny, bo zrozumiała, że Jerzy naprawdę wcale jej nie kocha, w końcu rozwód, wyjazd, więcej: ucieczka Krysi do Kanady. Jerzy zawsze kochał Zośkę, więc mu wybaczyła, w
końcu miłość po to jest, żeby zwyciężać nie takie grzechy, ha! Zosia i Jerzy byli szczęśliwi, ale jednego im brakowało: dziecka, chociaż już tyle lat byli ze sobą. Janka policzyła szybko: siedem lat i nic. Wiedziała, że było to wielkie marzenie Zosi. Jankę trapiło coś jeszcze: co będzie, jak się kiedyś pojawi córka Jerzego, Beatka, bo bardzo długo jej szukał i nie mógł odżałować, że zniknęła z jego życia. Nie wierzyła, że całkiem ją zapomniał. Dorotka z Hanią wniosły dymiące półmiski z bigosem i
kiełbaskami. Bogna, żona Antka, zaniosła oddzielne talerze dzieciakom, których całkiem liczna gromadka kłóciła się zawzięcie w małym pokoiku. Leszek zakrzyknął: — Polewać tam na wschodniej stronie! — Za wszystkie Janiny i Janów zgromadzonych przy tym stole — wzniosła toast, bo prócz niej była tu przecież Ninka, czyli Janka Radeczko-Murawiec, i Jan, miły protetyk z Łębek, a do tego kuzyn Janek z Łasic, który wyraźnie starał się o względy jednej z przyjezdnych lekarek.
— Za wszystkich! — podchwycił Bogdan. — A tu, siostra, masz od nas prezent! Składkowy, po równo, jak socjalizm każe! — Jania, zdobyłam to przez takie znajomości, że sobie nie wyobrażasz — przerwała mu zniecierpliwiona, ale zadowolona Roma, gdy Janka z okrzykami zachwytu otwierała pudło pełne kryształowych kieliszków i szklaneczek. — Cudne! Dziękuję! Jak dobrze mi na was popatrzeć. — Janka wstała z kieliszkiem. Nie lubiła przemówień, zawsze wykręcała sobie palce, ale wypadało coś
powiedzieć. — Kieliszki kryształowe oby zawsze były pełne, tłuc ich w toastach nie pozwolę! Tak się cieszę, że jesteście tu, w moim Stokowie! Rok będzie udany, jeśli noc świętojańską porządnie uczcimy! Pijcie! Niech nam ta dekada siódma dobrze się zacznie! I pijcie za marzenia, bo chcę ogłosić coś dla mnie bardzo ważnego. Będziemy z Leszkiem budować dom w Stokowie! Tu, w miejscu Białego Domku, gdzie się urodziłam. Gdzie babka moja Kamila miała najpiękniejszy na wsi ogród.
Rok, dwa i przyjmę was we własnym ogrodzie. — Głos jej się na chwilę załamał, ale nie zamierzała płakać ze wzruszenia, nie Janka. Mrugnęła okiem do stryja Stefana i zakrzyknęła: — Na zdrowie! Za ten nowy dom! I jedzcie wreszcie, bo wystygną nam te wiejskie specjały! Ktoś zaintonował „Sto lat”, ktoś inny nalał znowu wódki — królowała żytnia, schłodzona dobrze w studni w specjalnym cebrzyku. Janka w swoim skrzydle stołu podparła ręką głowę, zapaliła papierosa i
marzyła głośno o domu. Architekt Zenio obiecał pomóc przy projekcie. Mąż Romy, inżynier, doradzał sprawdzić teren, czy nie ma cieków wodnych, brat, Antoni, ostrzegał, że budowa domu to trudne w tych czasach przedsięwzięcie, bo niczego w magazynach nie ma, a o majstra solidnego trudno… Brat Romy, który właśnie kupował dom w pięknej Niewodnicy, pytał, czy nie lepiej tam rozejrzeć się za gotowym, ale Janka chciała tutaj, tylko tutaj… — Buduje się teraz bardzo dużo
— powiedział Bogdan. — Pod Białymstokiem rosną nowe dzielnice, rozbudowują się Pietrasze, Dojlidy też całe domami zabudowane. — Gdzie tylko powstaje inwestycja państwowa, to i domki nowe — zaśmiał się Rob. — Ameryka też śle. Niejeden wyjechał, a teraz rodzina dom buduje… — Tak. Bogu dzięki trwa czas budowy, nie taki jak po wojnie, chaotyczny, zachłanny na życie. Teraz budujemy się, aby mieć domy… Po prostu mieć domy —
dodała Janka w zamyśleniu. W pamięci jak żywa stanęła jej scena bombardowania. — Tego krzyku drobiu, ryku krów, mostu w ogniu i płonącego domu dzieciństwa nie pamiętasz, Boguś. Matka przytulała ciebie wtedy, patrzyła przerażona na płonący dach, a my, dzieciaki, zamiast zbierać, co ważne, oniemiałe gapiłyśmy się na ten pożar i ziemię wyrywaną przez bomby. Ach, przeszłość, niech ją diabli porwą! Dom tu postawię na przekór historii, właśnie tutaj! Goście jedli, pili, gadali, a
niektórzy, znudzeni siedzeniem za stołem, wyruszyli na spacer pod Chobel — grupkami i parami. Znikali jak małe punkty za dwoma sędziwymi krzyżami na leśnej drodze. Zmrok zapadał, ojciec z chłopcami ustawiali ognisko. Janka uśmiechnęła się i ruszyła do samochodu Romy wyjąć z bagażnika kilka butelek oranżady, ale ku swojemu zdumieniu w miejscu fiata leżał tylko kawałek skrzynki. Rozejrzała się dookoła. Samochodu nie było. Janka stropiła się, bo przecież oni
wszyscy już byli nietrzeźwi, i gdzież ich teraz autem poniosło? Milicjanci wprawdzie byli znajomi i też lubili wypić, ale kto tak nagle znika i po co? Musi za tym kryć się siła kupały na Podlasiu, więc czy powinna tego dociekać? Westchnęła i poszła na pomost rzeki, tam, gdzie kobiety ze wsi płukały zazwyczaj bieliznę. Usiadła na pomoście, objęła kolana ramionami i zapatrzyła się w nenufary. Myślała o domu, który zbuduje tutaj, na lato tylko, ale kto wie, może kiedyś, jak już będą starzy, to przyjadą
na dłużej. „Starzy! A teraz to niby jesteśmy młodzi! — pomyślała ironicznie. — Ja czterdzieści siedem. Leszek czterdzieści jeden. Ach, co tam moje czterdzieści siedem lat!”. W ten ciepły wieczór, kiedy słońce powoli zachodziło nad chałupą Macieja, a ciszę mącił tylko gwar gości dochodzący z domu Edmunda i Marianny Zajewiczów, poczuła się bardzo młoda. Woda wołała ją jak zwykle, od dzieciństwa. Roześmiała się, zrzuciła ubranie i tak jak lubiła najbardziej — całkiem naga — zanurzyła się w
ciepłych wieczorem falach Narwi. Pływała wśród grążeli i nenufarów, które powoli zamykały na noc kielichy. Pływała i pływała, marząc o własnym domu.
Następnego ranka nadal świeciło słońce, Narew płynęła wartko. Janka zdążyła popłynąć na Chobel i szła właśnie od łąk w stronę domu, pokonując druty kolczaste ustawione przez gospodarzy — najlepszy sposób, by krowy nie uciekały na łąki sąsiadów. Widziała z daleka, jak
matka wraca z obory z wiadrem świeżo udojonego mleka, ojciec czesze zgrzebłem białą klacz. Goście spali jeszcze snem sprawiedliwych i niby cicho było, tak jak tylko na wsi potrafi być, ale tknęło ją jakieś przeczucie, że ów spokój zaraz zniknie. Przed domem na ławce ujrzała postać jasnowłosej szefowej Leszka zapatrzonej w gałęzie śliwek. Nie bez powodu Roma siedzi na ławce w ogrodzie sztywna jakaś i pali papierosa wyraźnie nie w humorze. Janka pomachała do niej i poszła prosto do ogrodu,
nie zważając na mokry strój kąpielowy. — Co tam, Romcia, źle się czujesz? Może mleka zsiadłego ci przynieść? Znakomite na sponiewierany wódką żołądek — zaproponowała, siadając obok. Roma wzruszyła ramionami i otworzyła zaciśniętą dłoń. Lśnił na niej złoty kolczyk z perełką, drugi taki nosiła Ninka. Janka znała te kolczyki bardzo dobrze — sama doradzała jej mężowi wybór prezentu na siódmą rocznicę ślubu. Krzyknęła zdumiona.
— Skąd to masz? Czy Ninka zgubiła kolczyk? — Tak, owszem, zgubiła — kwaśno powiedziała Roma — w moim samochodzie. Rano porządki robiłam, nie mogłam znaleźć klapek. Leżał sobie pod fotelem. Ale skąd się tam wziął, jak myślisz, Jania? Janka przełknęła ślinę. No tak, no tak, przypomniała sobie szybko, wieczorem nie było fiata, Ninki i brata Romy też nie było przy stole, kiedy wychodziła pływać… No, ale często rzeczy mają się całkiem inaczej, niż wyglądają…
— Romka, co ty — zmarszczyła brwi. — Często rzeczy mają się całkiem inaczej, niż wyglądają — powtórzyła głośno swoje myśli. — Chyba nie chcesz powiedzieć, że… — Nie chcę. Nic nie chcę mówić, masz — wcisnęła jej w rękę kolczyk. — Masz i zapytaj swoją przyjaciółkę, jak go zgubiła. Zapytała, gdy tylko zaspana, poziewująca Nina pokazała się przed domem. Wzruszyła ramionami i popatrzyła zdziwiona na Jankę. O czym tu gadać — przejechali się z
Robertem na spacer: piękny krajobraz, widok z mostu jeszcze piękniejszy. Na pytanie Janki, czy aby nie jest tak, że Robert jeszcze piękniejszy niż ów widok, Nina z oburzeniem popukała się w głowę. — Romansów za dużo czytasz! On ma żonę, ja męża, nieprawda? — Podniosła ręce do swojej rudej czupryny, zawiązała na czubku głowy kok i znikła w głębi domu, żeby się przebrać. Leszek powiedział: — To chyba niemożliwe, coś
ty… Hania zamyśliła się, zmarszczyła brwi i odrzekła: — To całkiem możliwe, ty wiesz? Ale Janka nie uzyskała od nich nic więcej. Westchnęła i powiedziała do siebie: — Chyba machnę na to ręką, są dorośli, a w ogóle to nie moja sprawa… I dopiero po kilku tygodniach, kiedy romans Niny z przystojnym Robertem okazał się faktem i przyniósł
nieoczekiwane skutki, Janka zrozumiała, że jest to również jej sprawa. Tego dnia w Stokowie przy stole śniadanie jadło dwadzieścia pięć osób — jajecznicę ze świeżych jajek, wiejski chleb, sery, mleko. Wiejskie jadło zdawało się zajmować wszystkich bardziej niż jakiekolwiek romanse na świecie. Niektórzy leczyli kaca zsiadłym mlekiem, inni wydłubywali siano z włosów. Nina z mężem siedzieli daleko od brata Romy i jego żony i poza tym, że Roma przypominała gradową chmurę,
nic nie wskazywało na jakiekolwiek dziwne zdarzenia. Tylko Janka pochwyciła moment, kiedy spotkały się na chwilę spojrzenia Ninki i Roberta. Zauważyła tę sekundę porozumienia i przestała się łudzić — tak patrzą na siebie ludzie, których łączy coś więcej niż niewinny krajoznawczy spacer dookoła wioski. Nie ma zbiegów okoliczności, zapomnij, Janeczko, nie ma spokoju na tym świecie, kiedy obok znajdą się ładna kobieta i przystojny mężczyzna. Ci dwoje wybrali się wczoraj na wycieczkę i nie
poprzestali na omawianiu sytuacji gospodarczej regionu. Zerknęła na roześmianą Wandę, żonę Roberta, na stryja Stefana pijącego wódkę z mężem Niny. Co będzie, jak się dowiedzą? A może pozostaną w nieświadomości, może to wszystko to tylko nadnarwiańska chwila, zapach tataraku i czar lata, wrócą do miasta i zapomną. Nie było ich tutaj, a jeśli byli, to był inny czas, inna przestrzeń. Po śniadaniu część towarzystwa pozbierała się, by ruszyć do swoich miast, w tym milcząca
Roma z bratem i bratową, a także Ninka ze swoim Heniem. Chciała wyjechać jak najszybciej, aby plotki nie dotarły do jej męża i aby zamknąć sprawę — tak jak zamykała wiele spraw na wokandzie w białostockim sądzie.
Rozdział 7. — Jak to może być? Znowu nie ma mięsa w sklepach! Ludzie gadają o podwyżkach! Tak się skończą te ich podwyżki jak w marcu w sześćdziesiątym ósmym, zobaczysz! — buntowała się Janka przy obiedzie w małej kiszkowatej kuchni w Łębkach. Nalewała Leszkowi rosół z makaronem zrobionym własnoręcznie według przepisu matki, mięciutkim, bo bez jajek. Janka nie uznawała suchych
makaronów, które obecnie pokazały się w sklepach i podobno były wygodne w gotowaniu. — Błyskawiczne! — mówiła z pogardą. — Nie wiadomo, co tam dodają w tych naszych socjalistycznych fabrykach. Muchy zmielone w nich mogą być albo pracownik mieszarki napluł. Twoi sanitariusze i kierowcy z pogotowia tak mówią, a oni wiedzą wszystko, bo każdy gdzieś ma kuzyna… Leszek wolał kluski domowe niż kupowane, więc nie przyznał się, że jego zdaniem to bzdury.
Szybko jadł, bo miał dyżur, w każdej chwili mogło nadejść wezwanie do chorego. Mrugnął do Kasi, która nie znosiła tłustych ok rosołu i rozważała, dlaczego w życiu tak często bywa rosół, a tak rzadko tarte jabłko z cukrem. Wigor niestety nie wiedział. Wrócili już po wakacjach ze Stokowa. Zaczynała się jesień, a Janka kochała jesień i jesienne rozważania, bo kochała gadać i nawet nie zważała na to, że jej mąż mało odpowiada. Po przypuszczeniach, czy Stefka Amerykanka wytrzyma w
Polsce, a jak długo z nią Bronisław, ile Gomułka u steru, a nade wszystko jak zabrać się za budowę domu w Stokowie, przypomniał się jej artykuł w „Gazecie Codziennej”: żyjemy w raju, bo ceny pralek spadną i frania teraz będzie dla każdego. — Od pierwszej do ostatniej litery kłamstwa! — grzmiała. — Dziwię się, że Jurek puszcza takie farmazony. Płazoniem był, Płazoniem został. — Pozmywam szybko i zdrzemnę się może przed dyżurem — odpowiedział na to jej mąż.
— A ja co? — ze złością rzuciła sztućce. — Ja tu świata nie widzę. Każdy coś ma: Hania pacjentów, Nina wokandy, Zośka kolegia redakcyjne. Wszyscy w pracy! A ja? Nudy łębkowskie! — Co znowu? Zawsze tak chciałaś… Chciałaś mieć spokój. — Chciałam i mam! I marnuję się w tej kuchni. Spokój! Mam w dupie… Zatrzymała się. Nie przypuszczała, że kiedykolwiek to powie. Ile to razy, pertraktując z Panem Bogiem,
mówiła: „Niech tylko będzie spokój, niech nasze dzieci wojnę znają tylko z Czterech pancernych…”. „W Łębkach płyną najspokojniejsze lata, jakie miałam od dzieciństwa w Białym Domku” — przyznała w duchu. Powracający dawniej koszmar o bombardowaniu nawiedził ją tutaj tylko raz — po tym jak oglądali w telewizji Frankensteina. Spokój! No tak, no tak, ale mimo wszystko coś zaczynało ją w tym systematycznym, powtarzalnym życiu uwierać, jakiś brak. Gdzie
marzenia o śpiewaniu? Nudno było tak codziennie: zakupy, obiad, spacer, dziennik w telewizji, ruski film, czasem goście, w czwartki Kobra… Nigdy by nie przypuszczała, że w ogóle może tak pomyśleć. Wszyscy… Wszyscy irytowali ją coraz bardziej, mąż też. „Wszyscy” pracowali, a ona spędzała dni w domu z Kasią, słyszała, jak cicho jest w ciągu dnia na ulicach. Dopiero kiedy nadchodziła piętnasta, miasteczko się ożywiało: wyła syrena w zakładach kolejowych i brama
wypluwała gromadę ludzi, kończyły pracę biura i urzędy, i przychodnie, i Leszek także wracał na obiad. Popołudnia należały do nich, chyba że dyżurował — wówczas karetka pod blokiem odrywała go nieraz od stołu. Teraz też usłyszał klakson. Nie ma drzemki, nie ma o co się kłócić. Znajoma szpitalna warszawa stała pod oknem, kierowca Kazio i sanitariusz Leoś w oczekiwaniu na doktora palili papierosa oparci o maskę auta. Leszek musnął włosy Janki przelotnym pocałunkiem,
zakręcił Kasią i pobiegł, krzycząc zwyczajowe: „Trzymajcie się, dziewczyny!”. — Dziewczyny bździny! — zamruczała ironicznie, przedrzeźniając męża. A jednak pomachała mu z okna. Pan Kazio zgasił peta butem, a Leoś poinformował lakonicznie: — Do wariata nas wołają, doktorze. — Cholera by to wzięła — mruknął Leszek. Nie lubił do wariatów. — Na pewno mamy kaftan bezpieczeństwa?
— Mamy, mamy, doktorze, spokojna głowa — zapewnił Leoś. — Dawaj, Kaziu, kurs na Załupiaki. Sołtys dzwonił, milicja też jedzie. Janka patrząc za nimi i na dachy miasteczka, wyrecytowała Kasi wierszyk, który pamiętała jeszcze ze szkoły w Zambrowie: „W mieście, którego nazwiska nie powiem, były trzy karczmy, bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki…”. — Ale u nas nie ma dziewięciu klasztorów, Katarzyna — powiedziała. — Kościół jest
jeden za torami, a w nim sympatyczny ksiądz Burszyn. Muszę go kiedyś zapytać, czemu tamta strona Łębek zwie się Czaple. Może od ptaków? Może pójdziemy tam na spacer, co? Weźmiemy Wigora i obmyślimy po drodze, co kupić, bo ma przyjechać ciocia Zosia z Białegostoku i ciocia Nina… Wyruszyły przez skwerek całkiem zadowolone z pogody. W tym czasie Leszek z ekipą dojechał pod dom gospodarza w Załupiakach. Milicji jeszcze nie było, za to przed płotem tłoczyło się zgromadzenie całej ludności
wiejskiej, a także kilku chłopów z sąsiedniej wsi, którzy przybyli tu motorowerami. Przyglądali się zza płotu. Na progu domu siedział dwudziestokilkuletni chłopak z ogorzałą twarzą wykrzywioną szaleństwem. Wył i charczał, w ręku miał siekierę. — Doktorze, to Gienek Biegun. Coś go naszło, na ojca swojego się wściekł, gania rodzinę z siekierą wokół domu — szepnął jeden z mężczyzn. — Pijany? — No chyba że tak! Na ustach szaleńca pojawiła się
piana. Ludzie zrobili przejście dla doktora. „Gdzie ta milicja” — myślał, idąc pospiesznie w białym kitlu, z apteczką, za nim Leoś z kaftanem. Na ich widok Gienek zerwał się i chwycił za siekierę. — Zabiję — zawył. Rozłupana obok kura dowodziła, że nie żartuje. Leszek ręką zatrzymał Leosia. — Schowaj się — powiedział. — Co doktor, co doktor, sam? — przestraszył się Leoś. — Taki wariat ma siłę za dwóch, nawet nas obu może poharatać.
— Czekaj, Leon, znam go. Jak żyły sobie pociął, to rękę mu szyłem. Jego ojciec to stary drań. — Leszek chciał spróbować uciszyć chłopaka bez przemocy. Teraz podchodził wolno, sam. Gienek patrzył niepewnie i ściskał mocno siekierę, gotową do uderzenia. — A co się stało, panie Gieniu? — zapytał Leszek. — Zabiję — przestrzegł Gienio. — Dobrze — zgodził się doktor. — Ale mnie pamiętasz, Gieniu, rękę ci dobrze zszyłem. Kogo ty
chcesz zabić? — Skurwysyna ojca. — Racja. Ale ty najpierw odłóż siekierę i opowiedz mi wszystko, Gieniu. Ja wiem, życie ciężkie. Ty pamiętasz, jak ja ci rany opatrywałem? Gienio milczał, wysilał pamięć. Doktor dobrze mu się kojarzył. Już nie groził siekierzyskiem. — Połóż to, połóż — Leszek ciągle się zbliżał, wyjął papierosy. — Zapalimy sobie, co? Co ci zrobił stary, powiedz. — Nie dam rady tu, doktorze —
rozpłakał się Gienio. Siekierę rzucił, bo obie ręce przyłożył do twarzy. Leszek usiadł obok na progu, siekierę kopnął daleko. Gienio łkał mu w ramionach. Leszek poklepywał go po plecach, dopytywał, a chłopak skarżył się na swój zły los, na ojca, że gonił go do roboty, grosza nigdy nie dał, a matkę bił. — Jego zabiję, doktorze, jego albo siebie. Leszek uspokoił się. — Chodź, Gieniu, pójdziemy do mnie, do przychodni, dam ci dobre lekarstwo.
Gienio się zgodził. Podnosili się obaj, Leszek zaczął przyzywać gestem Leona z kaftanem, powolutku posuwali się do karetki. W tym momencie wjechał na podwórko i na sygnale radiowóz milicji. Gienio, poderwany dźwiękiem, oszalały znowu, tym razem ze strachu, rzucił się na Leszka, przewrócił go na ziemię i zaczął dusić. Leszek uderzył go kolanem w brzuch, próbował powalić na łopatki, ale dostał w bok. Sam rąbnął Gienia w szczękę. Przeturlali się parę metrów, Gienio znów chwycił go za
szyję. Na szczęście siekiera była daleko, a do nich podbiegli milicjanci, Leon z kaftanem bezpieczeństwa i Kazio z kijem. Czterech chłopa trzeba było, żeby okiełznać wyjącego wniebogłosy Gienia. W końcu związany wylądował w karetce, a sanitariusz opatrywał rany doktora. — Jezu, jaki silny — charczał Leszek, masując szyję. — Żeby nie ci durnie, dałoby się spokojnie. I co ja żonie powiem o tych siniakach? — Prawdę bym radził — rzucił
Leoś filozoficznie. — U nas w Łębkach i tak nic się nie utrzyma w tajemnicy. — Będzie histeryzować o dyżury. Mojej żony nie znasz? Mimo wszystko żal mi go. Poczekajcie. Leszek poszedł jeszcze do domu Gienia. Już tam za stołem rezydował ojciec, wąsaty, ponury chłop, a chuda kobieta siedziała pod piecem i płakała. Leszek podszedł do chłopa i powiedział: — Panie Biegun, pan święty nie jesteś. Żonę pan bijesz, z
chłopaka masz woła do roboty, wódką poisz tylko. Każdy by oszalał! Doniesienie na ciebie złożę, jak się dowiem, że żonkę tknąłeś, pamiętaj. Schylił się pod powałą niskich drzwi, wsiadł do karetki. Gienio, obwiązany dokładnie przez sanitariusza, trząsł się cały i mruczał. Leszek wyciągnął zastrzyki uspokajające. — Do psychiatryka w Choroszczy jedziemy, Kaziu — powiedział — a potem ze mną do szpitala, bo coś mi chyba w żebrach naruszył.
Leon zagwizdał, a Gienio kiwał się, kiwał, aż usnął na ramieniu doktora. Po zdarzeniu z Gieniem Leszek dostał kilka dni zwolnienia. Miał leżeć obandażowany i jak najbardziej nieruchomy. Janka chwilowo nie wspominała o nudnym życiu. Całą prawdę wyciągnęła od Kazia i przeraziła się nie na żarty. Trzeciego dnia nie dał rady leżeć. Wstał i wymalował Kasi w kuchni na ścianie obok okna ogromną Myszkę Miki — jak żywą, wziętą wprost z obrazków komiksu przy cudownej,
różowej gumie do żucia marki Donald. Cud kostki, najpierw twardej jak prawdziwa podeszwa, a potem, kiedy się już odpowiednio długo żuło, miękkiej i gotowej do produkowania balonów, działał jak powiew kapitalizmu. Nowość, za którą szalały wszystkie dzieciaki, ale tylko Kasia jedyna w całym bloku była posiadaczką zbioru historyjek — bo każda guma owinięta była w papierek z historyjką o Kaczorze Donaldzie albo o Miki. Tata kupował jej te gumy w sklepiku u Paszczewskich i
sam chętnie oglądał historyjki. Tego jesiennego dnia, kiedy nudzili się oboje jego chorowaniem, a Janka nie pozwoliła Kasi skakać po ojcu, obok też nie — wymalował Miki. Nawet guziki przy spodenkach miała takie same jak na komiksie, też oczy i uszy. Kasia nieraz miała wielką ochotę dorysować coś jeszcze: kwiatek na spodenkach albo gwiazdkę, ale bała się, że popsuje malunek. Ksiądz Burszyn, który odwiedzał ich nie tylko po kolędzie, a teraz wpadł usłyszeć, co z doktorem,
zachwycał się Miki i pytał o artystę. — To mój mąż! — odpowiadała dumnie Janka. — Talent, prawdziwy talent — mruczał ksiądz, poprawiając okulary. — Wszyscy zachwycają się tym rysunkiem — potwierdziła Janka. Wszyscy? Tym razem zamiast złości opadł ją smutek. Pomyślała, że właściwie ci „wszyscy” to coraz mniej osób, odkąd zmarł Helmut. Wszyscy pracują, a Bogdan z Tamarą
rzadziej przyjeżdżają z Białegostoku. Za to przybyły do chorego Nina i Zosia. Ninka zaczęła omawiać z nim prawne aspekty wydarzenia, bo Leszek nie przestawał myśleć o Gieniu. Pytał, czy mogą go ubezwłasnowolnić, a ojcu przyznać wariata rentę. Nina niestety sądziła, że tak. Zosia Płazowska, zarumieniona, przejęta, wyciągnęła Jankę do kuchni. Janka spodziewała się nowych narzekań na Jurka i na
codzienność — dziennikarze Płazowscy żyli jak wszyscy rzeczywistością lat siedemdziesiątych, chwaląc je na łamach swoich gazet, a klnąc w rozmowach prywatnych. Kochali się, ale Janka nie mogła zapomnieć sceny, w której Krysia Płazowska, pierwsza żona Jerzego, gruba blondynka świadoma miłości swojego męża do Zosi, krzyczała o niej: „Przeklęta będzie, przeklęta, za moją krzywdę!”. Czasem Jankę ogarniał zabobonny lęk — a może to przekleństwo działa? Dlaczego Zosia, która nie miała
żadnych przeciwwskazań do macierzyństwa, miała trzydzieści parę lat, pragnęła bardzo dziecka, wciąż nie zachodziła w ciążę? O Płazoniu z racji Beatki wiedzieli, że mógł być ojcem jak najbardziej. A ona? Może za dużo piła. Zawsze miała skłonności do mocnych trunków, zwłaszcza gdy popadała w swoje smutki. — Co ci znowu zrobił Jurek? — zapytała z westchnieniem. Ale oczy Zosi pałały blaskiem szczęścia i ucałowała Jankę. Chciała podzielić się nie byle
jaką nowiną. Usiadła na taborecie i chwyciła Jankę za rękę. — Siadaj! — rozkazała. — Siadaj, Jasiu, i słuchaj mnie! Janka popatrzyła na zarumienioną, szczęśliwą twarz Zosi i zrozumiała. Zosia potakująco kiwnęła głową. Janka krzyknęła głośno, a Zosia w nagłym przypływie szczęścia ucałowała obie ręce Janki. — Kiedy, jak to, czekaj, zaraz mi tu mów! — Janka nie mogła się opamiętać. — Czekaj, wyciągnę zaraz z szafy swoje
stare kiecki ciążowe. Ach, jak dobrze, że nie oddawałam wszystkich ubranek Kasi. Mam takie piękne: i od Tadeusza ze Stanów, i śpiochy, i takie słodkie sukieneczki. Tylko czy to dziewczynka będzie, ha! Gadaj szybko — kiedy? Na to Zosia nabrała tchu i zwierzyła się Jance. Nareszcie się udało. Nareszcie! Rozwiązanie będzie w czerwcu, w sam raz na lato! Jurek szczęśliwy? Nie wie jeszcze? Janka pierwsza. — Ach, myślisz, że to będzie dziewczynka?
— Nieważne — powiedziała Janka — a może nawet lepiej, żeby chłopak. Pamiętaj, że Jurek ma już córkę. Nie wierzę, żeby przestał o niej myśleć, tylko nic nie gada. Ale ty, Zocha, dbaj teraz o siebie. I nie dostaniesz u mnie ani kropli wódki! — Wiem, wiem — Zosia pogładziła się po brzuchu, po którym nic jeszcze nie było widać. — Od tygodnia nie widziałam na oczy alkoholu, żadnego koniaczku, nawet mnie nie ciągnie… Ale prezent od losu, co, Janeczka?
Janka zatarła ręce, uradowana. — A oto, Zosiu, zobacz, co czeka cię z dziećmi. Utrapienie! Kasia, usmarowana czekoladkami od Ninki na twarzy, włosach i uszach, radośnie rozstawiała kieliszki. Kieliszki!!! A za czarnym szkłem pusto! — Leszek — zakrzyknęła — skoro sam zdjąłeś sobie bandaże, to biegiem do monopolu! Brak wódki przy gościach nie był godny domu Borengów. Chleba mogło zabraknąć —
Janka wówczas szybko piekła w prodiżu ziemniaki — ale wódka musiała być. Tym razem jedna Zosia upijała się tylko swoją radością i sokiem ze stokowskich porzeczek.
Łębki, jak każde małe miasto, żyje życiem spokojnym, a taka sensacja jak szaleństwo Gienia rzadko porusza codzienność. Miejskie komentatorki obserwujące świat z ławeczek pod blokami omówiły wydarzenie, pokiwały głowami nad tym, co mogło być, a co się
w końcu nie stało, zaobserwowały powrót doktora do pracy i śledziły ze swoich stanowisk codzienne wyprawy Janki po zakupy. Dostarczała im wielu tematów do rozważań. Generalnie mówiono, że jest inna, trochę zwariowana, a społeczności, zwłaszcza małe, miewają z inności tyle pożytku (wzbogaca i ożywia) co kłopotów (nie pasuje do schematów). Za stara na matkę pięciolatki, za młodzieńcza na kobietę mocno po czterdziestce, często wprowadzała w osłupienie ekspedientki czy
sąsiadki. Janka miała swoje lata, ale dzięki Bogu i genom wyglądała młodo. Bardzo dbała o stroje, przy czym niebagatelną pomoc stanowiły paczki ze Stanów Zjednoczonych. Dochodziły teraz jawnie, a przesyłał je od czasu do czasu Tadeusz Szamotowski, wierny starej przyjaźni, szczęśliwy, że Borengowie doczekali się dziecka. On sam zamieszkał w Nowym Jorku, podpisywał się pod życzeniami na świątecznych kartach „Teddy Sanocky” i nie przyznawał się do żadnej
towarzyszki życia, z czego Janka wnioskowała, że nie znalazł nikogo i nie zapomniał Cezaryny. Odsyłała mu czasem kartę z życzeniami i tym, co najważniejsze, w postscriptum, na przykład: „U nas po staremu. Leszek już zdrowy po wypadku z wariatem. Wszystko idzie swoim rytmem”. Ustaliła sobie w Łębkach dość uporządkowany tryb życia. Codziennie o dziesiątej wyruszały z Kasią po zakupy, zwiedzały sam Społem na rogu ulic Długiej i Nowotki, potem szły do małego warzywniaka
Paszczewskich. Do budki z lodami w kulkach Markowskich zaglądały, kiedy było ciepło, a do kawiarenki Jutrzenka, na krem sułtański — w czasie chłodów. Janka wkrótce stała się postrachem ekspedientek, bo marudziła podczas zakupów, zwłaszcza w sklepach spożywczych, bo w innych to w ogóle nie było nad czym marudzić. Dokuczanie ekspedientkom stanowiło jej małą rozrywkę, ale też irytowały ją niepomiernie produkty oferowane przez
handel peerelowskiej ojczyzny. Żółty łój — słonina, jedyny towar w sklepiku mięsnym. A ciastka! „Gniut ohydnik” — bezczelnie napisała kiedyś na opakowaniu w sklepie, ku przerażeniu sprzedającej w Społem Asi. — A czemu w budce Paszczewskich produkty są ładne, ciastka własne, a jabłka pachnące? — pytała ironicznie. — Aj, pani doktorowo, to prywaciarz przecież… — Właśnie — Janka wpatrywała się wtedy w oczy sprzedawczyni
— prywaciarz! Łaska boska, że kilku się ostało, bo na waszym państwowym wikcie to mielibyśmy nawrót Oświęcimia! Trucizna! Asia stała z otwartą gębą, w duchu już układając opowieść o wariatce Borengowej, która takie rzeczy w sklepie wygaduje, a co najgorsze, pisze jej tu po ciastkach. Usiłowała zetrzeć z opakowania herbatników głupi napis, ale jak? Doktorowa wyjęła z torebki prawdziwy flamaster, Bóg jeden wie, skąd go miała, bo w Polsce takich nie kupisz, i
„Gniut ohydnik” widniał wyraźnie, napisany równym pismem, wołami. Asia postanowiła w końcu zabrać te ciastka do domu, po drodze spróbować. Jeśli faktycznie takie ohydne, to na szczęście jest na świecie świnka dziadka Łębkowicza, ona wszystko zje! Gorzej, że nabrała już tyle produktów, że „Kopernika” przyjdzie jej w kasie zostawić z własnej pensji, ech. Cała dycha! Janka zaś, nieświadoma rozterek, jakich przyczyniła młodej Asi z podłębkowskiej Łupianki, płynęła dalej przez
miasteczko w jasnoseledynowym płaszczu, jak żaglowiec, myśląc, czy zdobędzie jakiś godziwy kawałek mięsa, bo przecież zapasy ze Stokowa nie są niewyczerpane. Liczyła na sklepy przy ulicy Nowotki, w starym budynku Kellera — masarnia zwana rzeźnikiem, dalej drogeria i sklep zwany papierniczym. W „rzeźniku” czasem spod lady dostawała kiełbasę, ale po schab musiała wysyłać Leszka — na widok przystojnego doktora ekspedientki chętniej
zanurzały się w przepastne ciemności magazynu za sklepem. Janka nieraz zastanawiała się, co też sprzedawczynie papiernika porabiają w ciągu dnia, bo przecież musiały coś robić, żeby nie umrzeć z nudów. Na witrynie tego sklepu od miesięcy widniała ta sama płyta Steni Kozłowskiej, a obok blond gwiazdy pysznił się Jerzy Połomski, którego jakoś nikt tutaj nie chciał zakupić. Parę kroków dalej działał urząd miasta, mały ponury budyneczek z władzą, za nim
był skwerek i fryzjer, vis à vis księgarnia, naprawa RTV i prywatna inicjatywa — bławatny sklep operatywnej Janiny Małyk. Janina Małyk pukała w okno, widząc Jankę, i zapraszała do swojego maleńkiego świata, wypełnionego kolorowymi belami materiałów. Kasię przerażały trochę te zwisające ze ścian sukna i sama pani Małyk w kwadratowych okularach, w nieokreślonym wieku, z fryzurą pełną rudych loczków i połyskującym naparstkiem na wskazującym
palcu. Nieraz miała ukryty pod ladą prawdziwie piękny materiał ściągnięty z Warszawy albo z Fast koło Białegostoku. — Eksportowy! — mówiła konspiracyjnym szeptem. — Kuzyn, pani doktorowo, siedzi w nadziale. Jakie to materiały nasze piękne idą na eksport, za granicę całymi belami, ajajaj, to by pani doktorowa nie uwierzyła. Sztukę nieraz mi na bok odłoży, bo to bliski kuzyn, mojego chrześniak, no i proszę bardzo — taki ciepły beż dla pani doktorowej w sam raz, tylko nie jest tani…
Janka nieraz dawała się skusić czarownicy bławatnej, uwielbiała bowiem ładne sukienki i kostiumy. Szyła sprawnie, więc miała potem czym denerwować miejskie kumoszki. Kiedy przychodziła do przychodni zdrowia i pacjentki grzecznie mówiły jej „dzień dobry”, czekające w kolejkach pod gabinetami szeptały: — Kto słyszał, żeby tak się stroić w tym wieku? Włosy znowu sobie rozjaśniła i podobno powiedziała księdzu Burszynowi, że spowiadać się
nie będzie, bo nie ma z czego. Kiwały głową i ubolewały nad losem doktora Borengi. A taki on przystojny! — Dzień dobry, pani doktorowo. — Janka uśmiechała się do nich. „Nie wierz kobietom, nawet gdy się uśmiechają” — uczyła swoją córkę. Za to kierowcy karetek pogotowia szczerze lubili roześmianą żonę doktora i zawsze chętnie podwozili ją do domu z zakupami, nawet gdy spacerowała z kwadratowym psem Wigorem i nie chciała
wsiadać do karetki z racji jego brudnych łap. — A tam, a tam, pani doktorowo! — wołał wtedy Kazio, pochodzący z podłębkowskiej wioski, który awansował do miasta i był dumą swojej rodziny. — Pani wsiada, pani doktorowo, i piesek też! Toż nie Burek z niego czarny, jaki u mojego ojca zagrody pilnuje… Chociaż i to powiem, że nasz Burek czyściejszy nieraz i mniej śmierdzący od niektórych ludzi, co ich tu wozimy… — Da pan spokój, panie Kaziu —
odpowiadała Janka, pakując się do karetki z Kasią, siatkami i Wigorem. — Jakby mój mąż usłyszał, że na pacjentów źle gadamy, to by nam dał reprymendę! Zna pan to: pacjent święta krowa. W Poznaniu go tak nauczyli. — No chyba że nie tu — kiwał głową Kazio i zapalał papierosa, okropnego sporta bez filtra, na który to gatunek nawet Janka krzywiła upudrowany nos i odkręcała korbką szybę w karetce. — Ale ostatnio, jak pojechaliśmy po północy do Uhowa, a się potem okazało, że
kobieta owsika znalazła w nocniku dziecka i pogotowie dlatego zawezwała, to chyba bliski był doktor zmiany zdania… Cały zbladł! Ale nic nie powiedział, leki przepisał… — Co pan opowiada, panie Kaziu — zdumiała się wtedy Janka. A że też jej Leszek nic nie opowiedział o tym owsiku! I o Gieniu też by nie wiedziała, żeby nie Kazio. Czy traci do niej zaufanie, czy zaczynają żyć oddzielnym życiem? Dawniej uśmieliby się z owsika oboje. Dawniej ciągle przynosił z dyżurów anegdoty, a opowieści
sanitariuszy i kierowców karetek pogotowia nigdy nie były nudne, bo był to lud prawdomówny, niejedno widział, a po pijaku nawet podwójnie. — A i o doktorach to i owo mógłbym powiedzieć — mrugnął okiem do Janki Kazio i przyjął tajemniczy wyraz twarzy — gdzie to my czasem nie jeździmy, kto się z kim nie spotyka, pani doktorowo! Kadra młoda, krew nie woda. Ale nasz pan doktor to nie, na dyżurach święty człowiek! — Akurat by mi pan powiedział, panie Kaziu!
— Przysięgam, święty! Jak samogonkę pijemy, też niedużo się częstuje. W karty gramy czasem… W telewizję tylko w dyżurce patrzymy. — Jakby tam co było do oglądania — mruknęła Janka, wysiadając pod swoim bloczkiem przy Dubois. — A dziękujemy, panie Kaziu, za podwózkę i za pociechę… Wspinając się po schodach, pomyślała, że okropne są te ściany pomalowane olejną farbą. Coś za mocno Kazio o tej świętości zapewniał… Widziała jeszcze, jak pogwizduje za
kierownicą i zakręca w stronę przychodni. Wzruszyła ramionami. Kobiety na ławce przed blokiem popatrzyły na siebie oburzone. Zakupy karetką pogotowia! Dziwni byli ci Borengowie! Znowu nie wiedziały, co o nich myśleć. Z jednej strony obdarzały doktora szacunkiem i sympatią, z drugiej pojąć nie mogły, dlaczego Borengowie nie chodzą co niedziela do kościoła — pomimo panującego ustroju znakomita większość łębkowian chodziła. Dzieci chrzcili wszyscy. Wprawdzie pierwsi
sekretarze albo urzędnicy państwowi dokonywali sakramentu w oddali, na przykład w rodzinnych stronach, ale czy dla zgody z rodzinną tradycją, czy na wszelki wypadek — w socjalistycznej Polsce i w Łębkach wszyscy prawie byli partyjni, ochrzczeni i na zebrania i na msze chodzili tak samo regularnie. A Jance do kościoła chodzić się nie chciało. W dodatku nie przeszkadzało to wcale, by Borengowie przyjmowali gościnnie księdza Burszyna i pili z nim wódkę w maleńkiej kuchni Janki. Było to
skandaliczne, ale ciekawe. O czym ten Burszyn z nimi gadał, skoro nie byli pobożni? Na kolędzie zachodził do nich na samym końcu i siedział najdłużej, co gorliwie odnotowywały zazdrosne sąsiadki. Przecież nawet nie wisiał w tym małym mieszkaniu żaden piękny obraz, choćby Ostatnia Wieczerza, którą można było zakupić w dewocjonaliach koło kościoła na Czaplach, z Chrystusem pośrodku i pięknymi promieniami wokół Jego postaci — taki obraz zdobił centralne
miejsce na niejednej ścianie w mieszkaniach Łębek i okolicznych wsi. Towarzyszyło Ostatniej Wieczerzy zazwyczaj zdjęcie ślubne gospodarzy: biało-czarny portret kobiety w welonie i mężczyzny pod krawatem. Patrzyły te postacie ze zdjęcia na swoje domostwo: kredens z serwisem, piec kaflowy, patrzyły zawsze piękne i uroczyste, patrzyły nawet po latach, kiedy już śladu nie było po miłości, nikt nie pamiętał wesela, a małżonkowie nienawidzili się serdecznie. Panny młode ze ślubnych zdjęć
zamieniały się w obfite gospodynie w trwałych ondulacjach i przesiadywały pod blokami na ławeczkach, komentowały świat, śledziły dostawy do sklepów i zastanawiały się nad wieloma sprawami dotyczącymi swoich bliźnich, w tym bezbożnością Borengów. Od czasu do czasu oczywiście, bo nie była to przecież najważniejsza rzecz na świecie, chociaż chodziło o zbawienie duszy. Czy ktoś widział doktorostwo w kolejce do konfesjonału? Na ścianie mieli zamiast świętego obrazu
tylko pejzaż z sosnami, w kuchni ogromną Myszkę Miki, a zdjęcia ślubnego też brakowało. Może ślubu nie mieli? Wątpliwe nawet, czy miała ta cała zielonooka Janka kropidło, o święconej wodzie nie mówiąc. A jednak ksiądz Burszyn tak układał szlak kolędy, żeby u Borengów znaleźć się na samym końcu. I siedział tam do późna. Janka opowiadała potem, dla uspokojenia ciekawości sąsiadek, że to dlatego, że nikt jak ona nie przyrządza wołowych flaczków, a ksiądz jest po prostu fanatycznym
wielbicielem tego dania, ale uznały to za kolejne jej prowokacyjne wystąpienie przeciw tutejszym obyczajom. Nigdy nie były pewne, czy ona żartuje, czy mówi poważnie. Nie tłumaczyła im zatem, że stary obraz Matki Boskiej, który towarzyszy rodzinie Leszka od wielu lat, z powodzeniem wystarcza, a ksiądz z radością dyskutuje o książkach, które oboje pasjami czytali, nieraz pożycza od Janki jakąś nowość przywiezioną przez przyjaciółkę Zosię z Białegostoku, a już
przyjemnością nad przyjemnościami jest kwestia polityki — jako że oboje ogromnie złorzeczyli na panujący system, na głupotę władz, na komunistów. Leszek nie miał szans włączyć się do rozmowy, bo ksiądz Burszyn był równie gadatliwy jak Janka i równie żarliwy, więc gdy oboje przekrzykiwali się w gorącej dyskusji, on wstawał od stołu, przesuwał czarne szkło kredensu, polewał im żytniówkę i śmiał się, gdy proboszcz, popijając łyk trunku, mówił: — Panie doktorze, lekarz a
ksiądz prawie to samo: znamy tajemnice, których nikomu powierzyć nie można, i obaj z ostatnią posługą nieraz za późno przybywamy… Nie ma pan, doktorze, czasem pokusy ogromnej, żeby komuś te tajemnice zwierzyć? — Ba! — Leszek właśnie nosił w głowie kilka takich ludzkich tajemnic. Ojciec pewnego chłopaka w wieku poborowym pytał go, jak symulować chorobę psychiczną, matka szesnastolatki w ciąży usiłowała pomóc córce poronić, ale że skakanie z drabiny nie
pomagało, przyszła po radę do jego pielęgniarki. Wystarczyło mu jak na jeden tydzień. — No to po ziarenku, proszę księdza, po ziarenku! — Niełatwo, doktorze, cudzymi cierpieniami i grzechami być obarczonym, prawda? — ksiądz w zamyśleniu targał jasną brodę. — Ja to czasem jak ten mnich buddyjski mam pragnienie wykopać dziurę w ziemi, w ogrodzie za plebanią, i wykrzyczeć w nią te wszystkie sekrety. — I czemu ksiądz tak nie zrobi?
— pytała zaciekawiona Janka. — Bo jakby się po łębkowskich zagrodach rozniosło… Słyszała pani na pewno, pani doktorowo, tę opowieść: góry wieść podają lasom, lasy wodom… — Oho! W Łębkach nie potrzeba szeptania traw. Wystarczy tu, żeby księdza gosposia podsłuchała w tym ogrodzie, ha! — Albo mnie moja pielęgniarka — rzucił Leszek. — Ano właśnie, właśnie… Rozumiemy się dobrze, doktorze! I co z tego, że ja do
duszy, a doktor do ciała, co z tego… — Aj, zaglądamy i my do duszy — zaśmiewał się Leszek. — Nawet ksiądz nie wie, jak głęboko… — No to po ziarenku! — przypominała im Janka, stukając kieliszkiem o kieliszek księdza, i wypijali. Ksiądz kiwał na to głową i w zamyśleniu dodawał: — A żeby pan wiedział, ile my się w konfesjonale o tęsknotach i ułomnościach ciała nasłuchamy… Próżna licytacja,
doktorze, próżna licytacja… Ja tylko mam nadzieję, że moje działania dalej niż pańskie sięgają, ale sam, kochani moi, pewien tego nie jestem, nie jestem. — Cóż, a ja pewien jestem, że moje działania coś mogą tylko, dopóki słyszę puls i serce bije… Potem nie wiem, wiem tylko, że czegoś nie wiem, a chciałbym wiedzieć. — I oto okrutny kawał, jaki nam Pan Bóg sprawił — filozofowała buntowniczo Janka. — Proszę się nie gorszyć, proszę księdza, niech no mi ksiądz zaprzeczy!
Czy ta zabawa jest uczciwa? Powiem mu to w same oczy, temu Panu Bogu, jak go kiedyś spotkam… Ksiądz na to się oburzał i czuł potrzebę nawracania czupurnej Janki. Bywało, że dyskutowali do północy, a Kasia spała za ich plecami z brązowym miśkiem Tomkiem przy policzku i bardziej od nich znudzony był chyba tylko Wigor, którego filozoficzne zagadnienia zupełnie nie ciekawiły, a wszelkich mundurowych nie lubił, najgorzej zaś listonosza i księdza w sutannie. Ksiądz
Burszyn jednak jakoś dał radę go przekonać do siebie, zapewne kawałkami wątróbki przyniesionymi z plebanijnej lodówki w tajemnicy przed gospodynią, o której powiadano, że większy ma wpływ na księdza, niż powinna, i że latem w pełnym słońcu bezwstydnie wiesza w ogrodzie za plebanią pranie: swoje wielkie biustonosze i obok księżowskie kalesony. Mało tego, patrząc na pranie, siedzi na rozkładanym foteliku, gazetę czyta i paznokcie sobie maluje! Ksiądz, który bardzo Kasię lubił
i chwalił jej rysunki, nawet te nieprzypominające niczego, zapytał pewnego razu Jankę, czy aby dziewczynka jest ochrzczona. — Różnie teraz bywa — jąkał się, bo nie chciał też okazać się zbyt wścibski ani urazić Borengów. — W razie czego przyszlibyście do mnie wieczorkiem, z jakąś przyjaciółką, doktorem. Chrzest to sakrament ważny, specjalną ochronę dziecku zapewnia, wierzycie w to czy nie, co szkodzi… Janka jednak uspokoiła go, że
tak, oczywiście. Patronką jej, oprócz tego, że imię dostała po babce, jest święta Katarzyna ze Sieny, w której to najbardziej jest fascynujące, że całe życie grzeszyła: buntem, rozwiązłością i zachłannością na życie we wszelkich jego objawach, a dopiero na koniec zamknęła się w klasztorze, by pościć i medytować. — Katarzyna to imię po matce mojego męża — powiedziała księdzu. — Imię dobre, daje możliwość spróbowania życia przed opamiętaniem. Ochrzczona, naprawdę. —
Roześmiała się na wspomnienie tego wydarzenia, zastanawiając się, czy opowiedzieć o tym Burszynowi… Chrzcili ją, kiedy miała niespełna roczek, w czerwcu sześćdziesiątego szóstego, w kościele Świętego Rocha w Białymstoku. Zabawne było to, że Kasia została chyba jedynym dzieckiem Polski zwanej ludową ochrzczonym na rękach zdeklarowanej ateistki. Energiczna sędzia RadeczkoMurawiec, prawdziwie wierząca w komunizm, musiała na kościelnym dziedzińcu
zarządzać całym męskim towarzystwem, nieco bezradnym. Kasię, spowitą w pieluchy, niosła do kościoła silna i wesoła grupa złożona z samych mężczyzn. Dumny ojciec Leszek, jego przyjaciel Murawiec jako ojciec chrzestny, Bogdan, brat Janki, dziennikarz Płazoń i jedna jedyna Nina, bo wszystkie kobiety z ich grona pomagały w przygotowaniach przyjęcia na wsi — zaraz po ceremonii towarzystwo miało udać się do Stokowa. Dlaczego akurat Nina? Janka z Leszkiem zastanawiali
się, kogo poprosić na rodziców chrzestnych. Powinna to być rodzina, jasne, ale Janka akurat obraziła się za coś na bratowe, popadła w buntowniczy nastrój wobec obyczajowości i postanowiła poprosić kogoś innego. Matką chrzestną Kasi zostanie… Nina! — oznajmiła. Leszek popatrzył nieco zdumiony. Wiadomo było wszem wobec, że Nina nie jest ani wierząca, ani religijna, ani praktykująca. — Ale ja się z nią przyjaźnię, tak czy nie? Jak ona nie ma sakramentów, to jej mąż na
pewno ma! — Ale oni ślubu kościelnego nie mają! — Nieważne, kto tam będzie pytał! Teraz księża chrzczą bez pytań, bo wiesz, co się dzieje. Niepolitycznie niby, ale wszyscy chrzczą. Dzieci pierwszego sekretarza ochrzczone są aż za Łomżą, daleko, żeby nikt tu nie wiedział. Ale jak by go matka na wsi do domu wpuściła, jeśliby ich nie ochrzcił? Szmatą przez łeb by dostał, a bardziej się każdy z nich matki boi niż swoich politycznych przełożonych… Masz ty wśród
swoich pacjentów, milicjantów Polski Ludowej, chociaż jednego bez chrztu? — roześmiała się. — Dziwny ten nasz socjalizm, co? — Ale skoro chcesz przyjaciółkę, czemu nie Zosia? — Nie, nie, Kiciaku, sam wiesz… Jurek teraz pnie się po szczeblach kariery, jest naczelnym gazety, musiałaby odmówić! A poza tym Zosi dawno nie widziałam trzeźwej. Wiesz przecież, że dzieci przejmują cechy chrzestnych rodziców. Nina i Henio — tak będzie najlepiej. Żywioł i
spokój! I tak się stało. Przyjęcie urządzano w Stokowie, jak wszystkie ważne uroczystości rodzinne, więc Janka została na wsi, by przygotowywać obiad. Pomagały jej bratowe Tamara i Bogna, którym dla odmiany przeszkadzali ich plączący się po kuchni synkowie. Córeczka Bogny i Antoniego, roczna wtedy zaledwie Ala, spała w kołysce pod jaśminem. Przyjechała też pomagać Zosia, więc w Białymstoku pozostali sami mężczyźni, no i Nina, matka chrzestna — sędzia
ateistka! Kasia marudziła tego dnia jak nigdy. Nina ustawiła w szpaler wszystkich, na czele z księdzem, który nieco przerażony patrzył na tę dziwną chrzestną matkę o burzy płomiennych włosów, co nie chciała iść do spowiedzi. Nadał pospiesznie dziecku imię Katarzyna, prosząc w duchu patronkę ze Sieny, by ją mocno wspierała, skoro ma wyrastać w takim nietuzinkowym towarzystwie, i chętnie się ich pozbył z ciasnej zakrystii. Wpakowali się w dwa
samochody. Leszek prowadził, ale denerwował się, bo Kasia płakała i płakała. Nie miał z kim wymienić się kierownicą, wszak przed zakrystią wszyscy inni dla kurażu zdążyli wypić pół litra wódki, a po wyjściu z zakrystii jeszcze po szklaneczce. W samochodach kontynuowali toasty i było im bardzo wesoło. — Nie będzie ona święta — mruknęła Nina, kołysząc dzieckiem, które coraz bardziej zanosiło się płaczem. — O co chodzi? — denerwował się Leszek. — Mokro może ma? Przecież samochód zawsze ją
uspokajał… — No, nie wiem — odrzekła Ninka. — Opłakuje widać swoje wejście w świat chrześcijański. Zajrzę, zajrzę — odchyliła kocyki i pieluszki i wymierzyła w rumianą, całkiem suchą dupkę nowo ochrzczonej solidnego klapaka. Leszek pobladł, ale nie przyhamował, Henio westchnął, a Kasia ucichła zdumiona i zasnęła błogim snem. Janka opowiedziała całą historię księdzu Burszynowi, wspominając, jak Nina, dumna autorka pierwszego klapsa w życiu dziewczynki, wysiadała
z samochodu, a słońce paliło niemiłosiernie. Leszek upił się na tych chrzcinach i spał na trawie w ogrodzie… I tak to odbyła się owa uroczystość, o którą pytał ksiądz — sakrament jak najbardziej, chociaż chrzestna matka jakby z innej bajki. Uśmiał się ksiądz Burszyn, słuchając tej historii, ale utwierdził Jankę w mniemaniu, że chrzest mimo wszystko jest ważny! Decyzję ową uczcili kolejnym kieliszkiem nalewki, przegryźli ogóreczkiem oraz kiełbasą „palcówką”
przywiezioną ze Stokowa i popili jeszcze raz mocną wódką. Wesoło im się gadało i o tematach przedwiecznych, i o bardzo doczesnych, bo ksiądz był ciekaw nie tylko ich poglądów na życie pośmiertne, ale i przepisu na słynną w Łębkach borengówkę — wódkę na spirytusie i miodzie z goździkami. Z Leszkiem wiele rozmawiali o przeznaczeniu i spierali się, bo inaczej rozumiał tę siłę ksiądz, a inaczej lekarz, ale przy kolejnym toaście dochodzili do wniosku, że właściwie istota różnicy tkwi w
samej definicji. A i w karty potrafili zagrać, i telewizję oglądali, bo na plebanii jeszcze nie było odbiornika. Dlatego właśnie wizyty duszpasterskie u Borengów znacznie się przedłużały, co gorszyło pobożne łębkowianki, komentujące wszystko na ławeczkach na skwerku Wolności. Podobnie jak częste ucztowania ze śpiewami, liczni goście z Białegostoku i te wyjazdy biało-czerwonym moskwiczem, jakby nie mogli usiedzieć po pracy w domu, tylko ciągali tę małą Kasię
gdzieś po lasach albo na wieś. Byli jacyś inni, ale przyznać trzeba, że ubarwiali małomiasteczkowe życie. Ta jasnowłosa Janka nie pracowała nigdzie — chociaż mogła, w biurze by się miejsce dla żony doktora znalazło, ale podobno sam doktor jej nie pozwalał. Często bywała w przychodni, z mężem sadziła róże na przychodnianym tarasie, a po pracy potrafiło to medyczne towarzystwo wypijać koniaki otrzymane w prezencie od wdzięcznych pacjentów. Kiedyś podobno wychodzili oboje z
gabinetu doktora Borengi przez okno… To akurat była prawda. Janka śmiała się potem, opowiadając tę historię księdzu, bo pielęgniarka Ala zamknęła gabinet i zabrała klucz, pewna, że nikogo tam już nie ma, a oni akurat siedzieli w ciemni i wywoływali zdjęcia. Gabinet był półtora metra nad ziemią — nic takiego. Leszek wyskoczył, ona podała mu Kasię, a potem sama zeskoczyła prosto w węglowy miał złożony akurat pod oknem, klnąc gorąco z żalu za zmarnowanym jasnym kostiumem, który już nie dał się
odeprać. Ktoś jednak obserwował widać te okna, bo wieść się rozeszła po Łębkach i niektóre mieszkanki śmiały się, a inne tylko kręciły głowami ze zgorszeniem. „Mówią, że o mnie w miasteczku złych plotek jest moc, co mi tam!” — śpiewała Janka, myjąc okna, z nadzieją, że jej głos dociera do kobiet siedzących na ławeczce pod blokiem. — Normalnie jak kury na grzędzie mojej matki wyglądają — powiedziała do siebie — i twarze nawet mają podobne,
ptasie, dziobate takie. Jedna wychudła pod czapką, druga jak bochen pod trwałą ondulacją! Nie mogłyby to weselej się ubrać? W przyblokowej piaskownicy grzebały łopatkami jakieś dzieci, na trzepaku flirtowały nastolatki, a baby siedziały, wypatrując sensacyjnych zdarzeń, jakby zapomniały, że mieszkają w Łębkach, sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem. Na szczęście bociany chętnie wiły tu gniazda na starych stodołach, których było w miasteczku bez liku. „Kiedyś
pokażę wam język i dopiero będzie” — myślała Janka. Pomachała raz kiedyś do nich, ale jej nie odpowiedziały, niepewne — kpi czy tak się dziwnie wita. — Podobno włosy maluje! — skwitowała Mietkowa Basia. — W tym wieku! — Co chcesz! Jak ktoś śpiewa piosenki z radia przy myciu okien, to Boga w sercu nie ma! — zadecydowała jej sąsiadka Jadzia, zła na cały świat z Janką na czele, bo wszyscy wiedzieli, że jej chłop Antoni mieszka pod budką z piwem, a nie w domu,
nigdy trzeźwy nie bywa, bo po co? — A ja tam ją lubię! — mówiła Krysia Perkowska z piekarni, zbierając się z ławki, bo przy wypiekaniu bułek bardzo dużo miała pracy, a srogi ojciec Jan gonił całą rodzinę do roboty. — Przychodzi do mnie z tą małą po pieczywo i zawsze bardzo miło zagada. Tak, inna jest, niełębkowska, no i co? Ojciec wprawdzie przeżyć nie może i pomstuje, że bułkę jedną po wyjściu daje małej, a drugą psu, ale ładny ten pies, mnie bułki nie szkoda! Oj, lecę, bo już stary
wygląda z okienka i pohukuje, a wy chyba czasu za dużo macie, żeby tu tak siedzieć i plotkować… — Burżuje! — rzuciła za nią Jadzia. — Ile oni zarabiają na tych bułkach! Dom już na Czaplach z bułek pobudowali! — Ja to żałuję, że lekarzem nie zostałam. Lekarze mają najlepiej! — refleksyjnie smęciła Lusia. — Siedzi taki w ciepłym gabinecie, jak sam Pambóg, tu ząb wyrwie, tu popuka w plecy, receptę wypisze i tyle. Pensja idzie. A ty się, człowieku, męcz!
— Ale przecież uczyć się nie chciałaś, pięć klas zaledwie masz skończonych — przypomniała jej Jadzia, bo znały się od dziecięcych lat. — No ale bogactwa tak znowu po tej służbie zdrowia u nas nie widać… — A samochodem oni jeżdżą, nie? — Ma szczęście ta cała Janka Borengowa. Doktor przystojny, dobrze zarabia, to może ona i śpiewać w oknie. Podobno on naczynia zmywa po obiedzie! — Ale się kłócą! Ciekawe, o co
mogą kłócić się tacy, co wszystko mają? — Diabeł z nimi mieszka, bo do kościoła nie chodzą, to ich kłóci, jak to diabeł. Kłócili się od czasu do czasu rzeczywiście, a diabeł musiał mieszkać w małej kuchni, bo tam najczęściej Jance przychodziły do głowy smutki, że wszyscy w pracy, ona tylko siedzi w domu, a jak Kasia do szkoły pójdzie, to już całkiem sama zostanie, jak ta kura domowa. Leszek wraca coraz później, co trzecia noc na dyżurze. Śpiewać kiedyś miała!
No to śpiewa, jak Kiepura, tyle że przy myciu okien. Marzyła o filmie! O filmie! Chyba w kinie Pokój, albo w telewizji, jak będą znów Rzeczpospolitą babską puszczali. Tu, w Łębkach, nawet teatru nie ma, co tam teatru — porządnej kawiarenki jak ich białostocki Klub. Leszek coraz później, coraz częściej po wódce z pracy wraca. Z kim oni tam w przychodni urzędują, trudno powiedzieć. I właśnie teraz, kiedy już znów pracował, a o Gienku wszyscy zapomnieli, wrócił po takim ucztowaniu z ważnymi
partyjniakami z Białegostoku. Odezwała się w niej gorąca krew Zajewiczów i tym razem pokłócili się tak mocno, że jedno z nich (łębkowianki nie doszły nigdy: on czy ona) wyrzuciło przez okno radio. Solidne, wielkie radio. Chwała Bogu, że pod oknem nie przechadzało się żadne żywe stworzenie rodzaju ludzkiego, psiego, kociego ani ptasiego. Radio rozpadło się całkiem, ujawniając światu skomplikowane wnętrzności pełne sprężyn, a na trzecim piętrze wcale nie zaległa cisza. Słuchaczy pod oknem, a także
sąsiadów dobiegł zgiełk tłuczonego szkła. Borengowie, o których wiedziano już w miasteczku, że tak samo mocno kochają się, jak potrafią kłócić, tłukli systematycznie i z zaciekłością wszystkie naczynia: kremowe talerze z napisem „Społem”, salaterki, szklanki musztardówki zakupione jeszcze w Białymstoku, spodeczki też. Butelki po wódce i kieliszki. Ale kiedy rozwścieczonej Jance wpadła w ręce piękna karafka i uniosła ją już z impetem nad głowę, Leszek krzyknął:
— Uwaga, dzbanek Cechny! Nie trzasnęła nim o podłogę, tylko usiadła na ziemi, objęła naczynie i zaczęła rzewnie płakać. Leszek podszedł, zabrał jej kryształowy dzbanek, usiadł obok. — Dobrze — powiedział cicho — Kiciaku, już dobrze. Wezmę mniej dyżurów, będę wracał wcześniej i znowu będziemy urządzali zwariowane wycieczki Wańką nad Narwią, co? Póki zima nas nie uwięzi całkiem… Wiem, co poprawi ci humor, noszę to od kilku dni w teczce…
„To w teczce” to był poprawiony przez architekta projekt domu. Nosił imię Jolka i Janka wprawdzie wyśmiała obecną modę nadawania domom imion kobiecych — Zośka, Ewka, Anna — ale kiedy powiedzieli potem Joli, że prototyp ich domu ma jej imię, ta była bardzo dumna. Zgodę na budowę dostali w gminie dopiero w październiku, mimo że zaczęli starania w czerwcu. Nikt już lata nie pamiętał i Janka złościła się, że wszystko tak się wlecze. Teraz z ciekawością dotknęła
opuszkami palców papieru, na którym architekt rozrysował szczegóły ich domu. Na świecie zmierzchało, zapalały się światła we wszystkich łębkowskich oknach, tylko na trzecim piętrze przy Dubois 2 — nie. Łębkowianie mogli się tylko domyślać, że Borengowie godzą się właśnie, bo kiedy po godzinie wychodzili z klatki, by odebrać Kasię od Hanki Northmanowej, oboje byli już przytuleni, a nawet nie zważając na resztki jakiejkolwiek przyzwoitości, całowali się w samochodzie, na
podjeździe pod blokiem przy ulicy Dubois, naprzeciwko restauracji zwanej Łębkowianką.
Nikt już nie pamiętał lata, a temat romansu Niny i Roberta jednak powrócił, zwyczajem podobnych tematów spadając na Jankę w najmniej oczekiwanej chwili. Kto by brał na poważnie czerwcowe romanse jesienią, kiedy głównym tematem życia stały się grzyby. Kręciła się po kuchni, pod makatką z sielankowym rysunkiem
dziewczęcia u studni i napisem: „Zdrowa woda siły doda”, parząc wrzątkiem słoiki Wecka i poddając się galopującym myślom. I tak wpadło jej do głowy, dlaczego gumki do słoików takie słabe i że od pary rozkręcają się jej loki właśnie utrwalone w zakładzie fryzjerskim U Lusi, że koniecznie muszą wybrać się z Leszkiem na zakupy do Białegostoku, do delikatesów. Może dostałaby banany? Zafoliowaną szynkę? Cuda się zdarzały, trzeba trafić na odrzut z eksportu…
Ów jej spokojny dzień przerwała najpierw Nina przybyła z nagłą wizytą. Wydała się Jance mimo białej sukienki szczuplejsza, bardziej nerwowa. Jąkając się nieco, niepodobna do zdecydowanej sędzi, jaką była oficjalnie, powiedziała, że ma kłopot, bo z tym Robertem to nie było wówczas na zjeździe wcale tak niewinnie. — Mów mi zaraz, co było — zdenerwowała się Janka. — O co chodzi z tym całym Robertem? Co to znaczy winnie – niewinnie? — No wiesz, na tym spacerze…
Nina patrzyła na przyjaciółkę niepewnie, zmieszana, zarumieniona i zakręciła znacząco oczami, potwierdzając przypuszczenia Janki. „No ładnie” — pomyślała sobie Janka, padając na krzesełko w swojej kuchni. — I co teraz będzie? Musiałaś wdać się w romans właśnie z nim? Jak się dowie Roma, będzie awantura. Ech, Nina, Nina… Czemu akurat dziś z tym przyjechałaś? Ja zielonki gotuję, śliwki w occie robię, a ty mi tutaj ze zwierzeniami o romansach…
— Siostra Roberta, Roma, domyśla się i jakiegoś szału dostała — kwaśno oznajmiła Ninka. — Z pewnością do ciebie z tym przyleci, to lepiej, żebyś wiedziała, jak było. — A czy ja teraz więcej wiem, jak było? W tych sprawach nikomu nie można ufać, a już najbardziej tobie. O Heniu nie myślałaś, jak się z tym Robertem wybierałaś na szukanie kolczyków? — To było tylko raz, Janeczko, tylko raz — pospiesznie zapewniła ją Ninka. — Ta twoja wieś Stokowo wszystkiemu
winna, jakieś czary tam działają na ludzi… Noc kupały jak za słowiańskich czasów, to musi być jedyne wyjaśnienie. — Oho! — Naprawdę pojechaliśmy tylko na przejażdżkę, naprawdę nic między nami nie było, naprawdę, dopóki nie zatrzymaliśmy się w tym ślicznym lasku za rzeką… Pod dziwnym dębem, pięknym, chociaż okaleczałym… Rozmawialiśmy dużo, to bardzo interesujący mężczyzna — ściszyła na chwilę głos — fascynujący, naprawdę, a jak on
wóz prowadzi, jak dużo wie o świecie… Henio, jak wiesz, nie zna świata poza szpitalem… I naprawdę, Janko, rozmawialiśmy, rozmawialiśmy… Opowiadał o obyczajach w Libii, wydało nam się nagle, że ktoś z daleka idzie, więc schowaliśmy się dla kawału za fotelami z tyłu wozu, wyjrzeliśmy — nikogo nie było, ale musiał mi wypaść kolczyk, zaczęliśmy szukać… Kolczyka nie znaleźliśmy, ale… Nagle zaczęliśmy się całować, no i tak się to stało. Roma go potem znalazła, nieszczęsny corpus
delicti… Sama wiesz. Janka załamała ręce. Nina zapewniła pospiesznie, że Henio nic nie wie i się nie dowie, żonka Roba też. Janka milczała. — No coś ty, nie martw się — pocieszyła ją Ninka, wzruszając ramionami. — Nigdy więcej, przysięgam. Było, minęło. Chociaż powiem ci, że… nie żałuję. Mrugnęła do niej łobuzersko okiem. Gadały potem o innych sprawach, zwłaszcza o Kasi, bo Nina jako zaangażowana matka
chrzestna, choć ateistka, bardzo interesowała się sprawami dziewczynki, a rozważano właśnie, czy wysłać ją do szkoły rok wcześniej. Pożegnały się ciepłym popołudniem. Janka została w swojej kuchni zmartwiona. Nie przyszło jej nawet do głowy, że Nina bynajmniej nie podążyła na stację kolejową, lecz ruszyła pieszo za miasto, gdzie w cichej alejce leśnej czekał na nią samochód połyskujący wśród krzewów wiśniową czerwienią, a w samochodzie — Robert niecierpliwie zerkający w
lusterko. Kiedy dostrzegł Ninkę, wyszedł z auta, przydeptał nogą niedopałek, ruszył ku niej. W jasnej koszuli z podwiniętymi rękawami, opalony, uśmiechnął się, a Nina pomyślała poważnie, że ani myśli zważać na konwenanse, plotki, konsekwencje, a nawet na Jankę i Henia. Odpływali w dal, stawali się coraz mniejsi w jej głowie, w końcu tak malutcy, że ich nie było. Był za to ten tutaj mężczyzna, uśmiechał się i patrzył na nią z podziwem. O, z całą pewnością było to niezgodne z paragrafami, jakimi
oplątali się w codziennym życiu, ale kiedy przeczesała palcami czuprynę Roberta, poczuła zapach papierosów, potu i zagranicznej wody kolońskiej, nie potrafiła pamiętać o zobowiązaniach. Chciała jak najszybciej odjechać od świata paragrafów i schować się za jakimś masywem drzew — tylko to potrafiła w tej chwili, a trzask zamykanych drzwi auta brzmiał jak przyzwolenie. Świat pozostawał za nimi. Stęsknieni, ledwie ukryci w lesie, całowali się pospiesznie, być może z poczuciem, że to
ostatnie spotkanie. Samochód Roberta był ich ruchomym hotelem, zawsze kochali się w samochodzie. Zawsze, czyli kilkanaście razy od czerwca. Kilkanaście spotkań, kiedy tylko on mógł wymknąć się ze swojego świata łóżek, pacjentów, zabiegów, a ona od kodeksów, odroczeń i wyroków. Zamykali się spragnieni, milczący. „Piękne masz nogi — szeptał Robert — piękne stopy”. „Nic nie mów…”. „Przecież nic nie mówię” — śmiał się i milkł. Myślała, że na zawsze zapamięta zapach tej tapicerki,
że chce, by wszystko stało się jeszcze szybciej. Ale kiedy już pocałował ją w ramię, zastygli spleceni ze sobą, a po chwili westchnął i usiadł za kierownicą, nie pozwoliła mu ruszyć. Odsunęła fotel, usiadła mu na kolanach i kochali się jeszcze raz, namiętnie, nie pamiętając ani o swoich małżonkach, ani dzieciach, nie wspominając o przyjaciołach. Las odgradzał ich od wąskiej szosy na Białystok, od mostu na Narwi, od domków i ulic łębkowskich, za którymi w kuchni na trzecim piętrze przy
ulicy Dubois wśród słoików, zapachu octu i śliwek siedziała przy stole Janka z brodą opartą o dłoń. Nie mogła powrócić do przetworów. Czuła, że to nie koniec tej historii, i miała rację. Hania Northmanowa zaszła do Janki następnego dnia rankiem, bo był wtorek, a we wtorki przyjmowała pacjentów od dwunastej. Janka zaparzyła kawę i zwierzyła się jej ze zmartwienia. Gdybyż to były fantazje Ninki, znanej z tendencji do ubarwiania szarej rzeczywistości wymysłami. — Niestety, to nie fantazje, a
prawda — powiedziała Hanka — a z tego, co mówisz, to trochę moja wina. Janka popatrzyła zdumiona. — To ja widziałam ich samochód. Wtedy w Stokowie, pamiętasz? Poszłam z dziećmi na spacer, fiat stał pod lasem, wydawał się pusty… Zbliżyliśmy się, ale coś jakby się poruszyło, więc zabrałam gromadkę i wycofaliśmy się szybko. Dlatego myślałam, że coś w tym może być. Ale zwariowali chyba oboje… Roma także zawitała tego dnia
w mieszkaniu Janki, tylko po południu, gdy Hania już pochylała się w przychodni nad pacjentami, a Leszek jechał właśnie karetką do rodzącej kobiety. Nie ukrywała złości. — Słuchaj, Janka — powiedziała krótko — masz mi pomóc w pewnej sprawie. Właśnie zakończyłam cudowny romans mojego brata z twoją przyjaciółką, romans, o którym wie cały świat z wyjątkiem jej durnego męża. I, mam nadzieję, jego żony. Ty, zdaje się, wiesz? — Roma, z tego, co wiem… to był wygłup. Słuchaj, mówiła mi:
lato, czerwiec, las, głupota po wódce. — Ach, tak ci powiedziała? — Roma popatrzyła na nią swoim mocnym spojrzeniem. — To w takim razie jesteś druga durna. Spotykają się regularnie, całe lato. To znaczy: spotykali, bo postawiłam trzeciemu durniowi, mojemu bratu, ultimatum. Już wie — albo kończy ten romans i dba o rodzinę, albo zatruję mu życie. Zapewniam cię, Robert jest pragmatykiem, co może dziwnie brzmi w tej sytuacji. Wybrał koniec romansu, oczywiście — uśmiechnęła się.
— Jasiu, jestem dla niego matką od trzeciego roku życia, kiedy ja miałam lat piętnaście, a nasza matka zmarła na raka, zostawiając na mojej głowie dom, ukochanego synka i bezradnego męża… Wtedy postanowiłam, że będę lekarzem, a w moim świecie będzie tak, jak ja chcę. Ech, stare dzieje. Wy, moja kochana, zrywacie kontakt z tą panią. Nie chcę nigdy jej tu spotkać. Na żadnym wspólnym przyjęciu, na wsi, na urodzinach twojej córki, w ogóle nigdy, nigdy. Musisz, Janka, inaczej… Gdyby
Wanda ją spotkała… Gdyby się dowiedziała, to po mnie. Mało tego, Leszek będzie miał kłopoty. — Czekaj — słabo powiedziała Janka. — Ty wiesz, że ona jest chrzestną matką Kasi? — Nic mnie to nie obchodzi. Mogę ci ją zastąpić, przynajmniej wiem, jak kościół w środku wygląda. Janka, musisz. Kiedy Leszek wrócił z dyżuru do domu, Janka wiedziała, że już rozmawiał z Romą i że też wszystko wie. Był zły.
— Przez idiotyczne romanse i babskie intrygi mam teraz kłopot! — powiedział. — Absurd jakiś! — Może tak tylko gada. Ona cię bardzo ceni — powiedziała niepewnie. — Mówi poważnie. Roma ma na tle brata fioła, kocha go nad życie, no a ta cała Wanda jest jej przyjaciółką. Ogromnie wpływową przyjaciółką. — Musimy pojechać do Ninki, Kiciaku, i pogadać. Mam nadzieję, że zrozumie. W końcu sama tego bigosu narobiła!
Ninka ciskała się po pokoju! Ogarnęła ją furia. — Każda z nas ma swoją maszynę pod spódnicą i niech o własną dba. Nic wam do tego! A jej? Co ją to obchodzi? Męża jej uwiodłam, u licha, czy co? Jak zresztą chcecie — machnęła ręką. — W końcu przyjaźnie też mijają. Nie będziesz się znowu przeze mnie tułał. Leszek przybladł. Czuł się bardzo niezręcznie. — Zrozum, Nina — powiedział — to twoje osobiste sprawy, ale ja z nią pracuję i nie chcę
zmieniać tej pracy. A ty o Henryku pomyślałaś, o swoich dzieciach? Ninka uniosła dumnie głowę. — To moje osobiste sprawy, jak sam mówisz — powiedziała. — Nie trap się, czy Heniowi mówić, sama to zrobię. — Wzięła na ręce Kasię i ucałowała ją mocno. — Co, ptaszku, nie zobaczę cię pewnie długo? Janka rozpłakała się. Leszek uściskał Ninę. — Dziękuję — powiedział.
— Głupia sprawa — mówiła Janka, kiedy rozmawiali w Wańce w drodze powrotnej. — Mam wrażenie, że zrobiłam coś podłego — chociaż niby nic nie zrobiłam. Jak to jest? — Czasem tak to wygląda, że nikt nie ma racji, kiedy wszyscy mają swoje racje — westchnął. — I mnie jest głupio, naprawdę. Daj papierosa, Kiciaku. — Aha, ale wiesz, mam wrażenie, że ona bardziej była wściekła, że jej się ten romans kończy, niż że my zrywamy kontakt…
— To nie nasza sprawa — uciął — i wcale nie wiem, czy kończy. Ale już bez nas. — Ciekawe, kiedy się z nią zobaczymy? — Pewnie mimo wszystko na komunii Kasi — odpowiedział — a tak to nie wiem.
Rozdział 8. Zapiski Janki Kończy się rok 1970. Jestem przerażona tym, co się dzieje. Wprawdzie na Wybrzeżu się dzieje, od nas daleko, ale podobno strasznie. W Gdańsku mieszka ciotka Regina, siostra ojca, z mężem i córeczką. W Gdańsku jest przecież Ewa, dawna moja przyjaciółka z Poznania, poetka. A Hania Northman, ilu ona ma tam znajomych po studiach, a pewnie jeszcze przyjaciół
Helmuta… I w Gdańsku akurat największe zamieszki, rok kończy się czołgami w mieście, strzelaniną, zabitymi, a nie przygotowaniami do świąt! Boję się — o te osoby z rodziny i te, które znam, ale boję się też o obcych ludzi, tych, którzy wyszli na ulicę zmierzyć się z władzą, a to w naszym kraju niełatwe. Dawno to stryj Stefan z Warszawy opowiadał o studenckim marcu? Podobno kiedy na scenie Holoubek powiedział: „żeś nie ojcem narodów, ale carem”, ambasador ruski ostentacyjnie
opuścił widownię. A potem zdjęli Dziady ze sceny i młodzież się zbuntowała. Nigdy u nas spokoju nie będzie, bo w niewoli Polacy żyć nie umieją. Wprawdzie stryj twierdzi, że o mięso i drożyznę poszło bardziej niż o sztukę teatralną… Stryj opowiadał, że wtedy milicji pełno było na ulicach w Warszawie, jego Miśka w szkole, bał się o nią, bo młodzież zawsze pierwsza do buntów. Wtedy studenci, teraz robotnicy. I co tam się dokładnie dzieje w tym Gdańsku? Telewizji za
grosz wierzyć nie można, święta idą, a ja skupić się nie mogę ani na zakupach, ani na potrawach, tylko słucham i słucham, i coraz bardziej jestem przerażona. Tak nas wychowano, że znaczy dla nas dużo i kraj, i wolność, chociaż nie wiem, czy to moje pokolenie, około dwudziestego roku urodzone, tak znowu dobrze na patriotyzmie wyszło: AK, powstania i co? Wybili najlepszych. Kasiu, Kasiu, żebyś ty chociaż przeżyła życie bez wojny! Nic nie wiadomo. Gdańsk ma wyłączone telefony i
Jezus Maria, czołgi na ulice, na zwykłych ludzi wysłali! Tyle co z Wolnej Europy usłyszeliśmy, że strzelali do robotników. Są podobno zabici, a tego moje serce już nie zniesie. Wprawdzie w Łębkach tutaj zamieszek nie odczuwamy, tylko niczego w sklepach dostać nie można. Poszły wieści o podwyżkach w połowie grudnia, przed świętami — dranie czerwone, mór by ich wydusił! A potem, że wojna będzie, więc ludzie ruszyli do sklepów i tak jak tydzień temu zaopatrzenie było podłe, mięsa,
a nawet sera trudno było dostać — tak teraz nie ma wcale. Nic. Puste półki, a ja na wojnę nie jestem gotowa. Ludzie strasznie gadają, jedni plotkują, drudzy donoszą, ale coraz więcej osób ma dość tej komunistycznej „demokracji”. Może i było bezrobocie przed wojną, ale jak ktoś już pracował, to godnie żył. A teraz? Nauczyciele gadają i lekarze gadają, i kolejarze w zakładach gadają. Dobrze. Może coś się zmieni. Wszystkich nas nie pozamykają. A trzeba coś robić, bo z roku na
rok gorzej. Leszek, który leczy mundurowych, rozmawiał z nimi i podobno u nas też rozmowy ostrzegawcze przeprowadzają, zwłaszcza z tymi, co się solidaryzują z robotnikami w Gdańsku. Jakaś nauczycielka w szkole powiedziała młodzieży, że czołgi masakrowały tam ludzi. Męża jej wezwano na posterunek i reprymenda. Jednego nie rozumiem: dlaczego męża? Milicja nasza pewnie sądzi, że mąż to pan i władca. Podlasie!
Ludzie życie narażają dla większej sprawy, a tu pijak w Łębkach pod budką się napił, za siekierę chwycił i ruszył na budynek partii. Miał podobno swoje porachunki o miedzę z jednym z tutejszych kacyków i uznał za dobry moment, żeby mu w łeb dać, swoje odebrać i jeszcze bohaterem zostać. Na szczęście inni pijacy rozbroili kumpla i do incydentu nie doszło. Jakie będziemy mieć święta w tym roku? Jedno co dobre — mam prezenty, kupiłam w listopadzie, zanim się to
wszystko zaczęło, bo jak Boga kocham, nie dałabym rady teraz. No i sklepy całkiem opustoszały… 19 grudnia obrali Gierka pierwszym sekretarzem. Zobaczymy. Grunt, że spokój i na Wybrzeżu też ludzie do Wigilii usiądą. Nie wszyscy! Jak pomyślę o tych rodzinach, co im bliskich pomordowali, o pustym miejscu przy stole, to napada mnie taka histeria, jakbym ich znała. W telewizor patrzę cały czas. Gierek! Będę cię obserwować, towarzyszu! Mówią, że we Francji mieszkał,
więc będzie teraz Polska bardziej na Zachód otwarta. Nowa dekada… Jak zacznie się rok 71?
Zaczął się pogrzebem, na który pojechali właśnie do Gdańska. W styczniu, kiedy telewizja kipiała od komunikatów na temat nowych porządków, Gierek przemawiał ludzkim głosem i wystąpił ze swoim słynnym „Pomożecie?”. Sala odpowiedziała mu: „Pomożemy”, a Janka przed telewizorem zgryźliwie dodała
„i pomrzemy” i pogroziła mu widelcem. I wtedy przyszedł telegram od siostry Ewy Stankiewicz ze smutną wiadomością: niespełna czterdziestoletnia Ewa, poetka, nauczycielka polskiego w gdańskim liceum, zmarła na serce w szpitalu na Stegnach. Zostawiła paczuszkę papierów zaadresowaną do Janki, stąd telegram. Wstrząśnięci, przestraszeni, wyruszyli do Gdańska. — Bardzo przejmowała się zdarzeniami — szepnęła siostra Ewy, starsza pani w czerni —
jak my wszyscy zresztą. Pisała wiersze stoczniowcom, ale jej serce nie wytrzymało tego wszystkiego. Uczeń Ewy zginął podczas zamieszek. Chorowała, ostatnio mówiła czasem, że nie chce już żyć… Prosiła mnie wcześniej, żeby w razie czego powiadomić państwa i jeszcze jednego pana z Bydgoszczy. Ledwie go znalazłam. W drzwiach skromnego mieszkania siostry Ewy stanął mężczyzna o posiwiałych skroniach, zdenerwowany, miętolący kapelusz w rękach, nie kto inny jak…
— Józek! — krzyknęła Janka. — Józek Niżyński! Wszelki duch Pana Boga chwali. — Ty Nieżwo jedna — krzyknął Leszek, rzucając się w ramiona starego przyjaciela. — Żeby tak ani słowa, ani karty ostatnio nawet. Całkiem cię Bydgoszcz wchłonęła? Ordynatorem podobno jesteś? W szpitalu wojewódzkim? — Janka, Leszek, bracie, tyle lat. Szkoda, że z takiego powodu się spotykamy — zapłakał. Janka złapała go za rękaw.
— Ale jednak przyjechałeś! Wybaczyłeś jej, prawda? — Nie mogłem nie przyjechać. Janka, co tu wybaczać? Że mnie nie kochała? Że tak zdecydowała? Bolało mnie to całe życie, ale przecież nie jej wina. Janka nic na to nie powiedziała. Czy gdyby byli wówczas w Poznaniu starsi, mieli ten rozum co teraz, potoczyłaby się inaczej miłość Ewy i Józka? A może tak właśnie miało być? Kochali się tak bardzo, to cienie wojennej przeszłości stanęły im na przeszkodzie. Józek odnalazł się
widocznie w bydgoskiej rzeczywistości, mimo że kpił z niej za czasów studenckich, kpił z mieszczaństwa i sieci rodzinnych układów. Ewa została poetką i wierzyła, że spotyka anioły. Zdaniem Leszka zwariowała z tego wszystkiego, bo jaka dziewczyna by nie zwariowała — wywieziona do Rzeszy, zgwałcona i sponiewierana w wieku trzynastu lat. Ale Janka nie sądziła, że to był obłęd. Ewa była trochę dziwaczna po tym wszystkim, po prostu żyła w innym wymiarze, ale zaraz
wariatka? Lekarze nie mają wyobraźni. Proszę, jak ściskali się z Józkiem! Stara przyjaźń — może odnowią tę więź? „Przydałoby się Leszkowi — pomyślała — bo w tych Łębkach sparcieje zupełnie”. Idąc do kaplicy, wspominali dawne czasy i opowiadali o obecnych. — To co, ostatni raz widzieliśmy się na moim weselu? Nie, na rozdaniu dyplomów! — Wiesz, Józek, że mimo tych diagnoz profesora mamy córkę?
A ty? Trójkę dzieci? — Janka aż przystanęła. — Ho, ho! A jak siostra? — No, na wózku jak była, tak jest. Tak daleko medycyna nam się jeszcze nie rozwinęła, żeby chorobę Heinego-Medina cofnąć. Ewa leżała w trumnie zupełnie do siebie niepodobna. Jej siostra obok modliła się gorąco. Po uroczystości podarowała Jance paczuszkę listów i zdjęcie, a sama zatrzymała książki. To był cały majątek Ewy. — Widziałaś ją od czasów
Poznania? — zapytał Józek Jankę. Kiwnęła głową potakująco. — Przeczytałam jej wiersz w gazecie i napisałam do redakcji. A potem zawitała w moim mieszkaniu, jeszcze w Białymstoku. — A ja nigdy jej nie widziałem od tamtej pory… Jak się jej żyło? Powiedz, Janka, to mieszkanie siostry, to wszystko tutaj nie wygląda zamożnie… Janka uśmiechnęła się. — Józiu, ty mówisz o rzeczach
nieważnych dla Ewy. Ona pisała wiersze, szukała duchów po plaży i… kochała cię bardzo, do końca. — Co ty bredzisz. Nie chciała być ze mną. — To co innego. Ale kochała, powiedziała mi to w Białymstoku. Że nigdy nie przestała i nie przestanie cię kochać. Zobacz, trzymała wasze zdjęcie. Józek patrzył i płakał. Poważna brunetka i jego własna młodsza postać patrzyły na niego ze starej fotografii.
— Chorowała, była sama. A ja przez cały ten czas żyłem po swojemu. Byłem szczęśliwy, Janka, ale często myślałem o niej, czemu właśnie tak wyszło… że nie wyszło. — Ona też była szczęśliwa, Józek. Janka przejrzała paczuszkę zostawioną przez Ewę. Dwa listy do Janki, wiersze. I jeden list zaadresowany do Józefa Niżyńskiego, nigdy niewysłany. Janka podała mu bez słowa. Otworzył kopertę. Czytał, czytał i wracał do początku. „Kocham
Cię, zawsze kochałam, i chcę Cię przeprosić, i błogosławię Twoje dzieci, jakby były moje” — zacytował. — Jak to jest, Janka? Że żyjemy nie swoim życiem? — Zawsze żyjemy swoim życiem — odpowiedziała. Józek podarł list w drobny mak i wyrzucił w powietrze. Zdjęcie jednak schował w portfelu, który włożył do marynarki, blisko serca. — Tak mówisz? Pewnie masz rację. Mam pociąg do Bydgoszczy za godzinę, muszę
iść. Może zajedziecie kiedyś? Może, może… Nigdy więcej się nie zobaczyli. Czasem czegoś, co pękło, nie da się już zszyć. Dowiedzieli się po latach, że zmarł na udar. Nikt nie powiadomił ich o pogrzebie. Leszek bolał nad tym bardzo, bo czasem odzywała się w nim tęsknota za Poznaniem. Józka z jego humorem, odwagą i sprytem wspominał z nostalgią. Nie byłoby przecież czasu studiów, akademii, Wildy, niezliczonych partii brydża na trzech sedesach bez Józka Niżyńskiego.
Rozdział 9. — Siedmiu braci Zajewiczów samotnie mieszkało w mocnym drewnianym domu na wzgórzu. Widok z okien mieli przepiękny, zwłaszcza wiosną, gdy Narew zalewała łąki — ziemia dookoła zamieniała się w srebrzyste jezioro, chmury goniły się po lustrze wody, błękitniało na nim niebo, różowiały zachody słońca i złociły się kaczeńce, zupełnie tak jak dzisiaj. Widzieliście sami z mostu… Dom braci stał bezpieczny, z góry zerkał na
rozlewiska, powódź go nie dosięgała, zresztą właśnie dlatego ojciec ich wybrał to wzniesienie, zwane Słowiańską Górką, na swoją siedzibę. Niegdyś, niegdyś podobno na tym wzgórzu mieli swoją osadę Słowianie, a nasza łąka, Kołtunówka, moje kochane robaki, cała pokryta była gęstym borem. Janka siedziała na furze, na podwórku przed podlaskim domem rodziców w Stokowie, otoczona gromadką dzieciaków, i z lubością opowiadała im historię o początkach rodziny.
Za zimno było na rozkładanie się na trawie, za ciepło na kiszenie w domu. Rodzina chętnie oddelegowała ją do dzieci, bo w kuchni tylko marudziła, że jej brak bieżącej wody, albo kłóciła się z braćmi o politykę. O przodkach opowiadać lubiła bardzo, a cztery pary oczu dziecięcych i jedna psia wpatrywały się w nią z zachwytem. — No i kolejne pokolenia karczowały lasy, na wyższych terenach powstawały pola, a na niższych, zalewanych co roku przez Narew — pastwiska, tak,
i pasły się tu krowy rogate. Ptactwa i zwierzyny było na tych ziemiach mnóstwo, a ziemia czarna i tłusta, pełna dżdżownic, co znaczy, że urodzajna bardzo. Ale kiedy trzysta lat temu wasz praszczur Maciej Zajewicz otrzymał od hetmana Czarnieckiego wielką połać tej ziemi — w podzięce za rycerskie czyny na wojnie ze Szwedami — nie było tu już ani śladu słowiańskiej osady, nie było też jeszcze mostu, który teraz wisi sobie tak ładnie nad Narwią. Trzeba było aż do Tykocina końmi jechać, żeby
rzekę sforsować, a tam stał zamek pamiętający jeszcze króla Zygmunta Augusta! Do Stefana Czarnieckiego, ówczesnego starosty tykocińskiego należący wtedy, tego właśnie, któremu nasz praszczur Maciej zasługi oddał na placu boju. Kto by tam jednak chciał jechać? Ziemia za rzeką, pokryta dzikim borem, wydawała się ludziom naszym groźna i nieznana, zamieszkała przez diabły, a ludzi stamtąd uznawano za niespełna rozumu. Maciej Zajewicz z wojennego szlachciury stał się spokojnym i
zamożnym ziemianinem, dobrze handlował zbożem i z zadowoleniem napełniał gliniaki złotymi monetami. Garnki pełne monet zakopał gdzieś potem. Jak będziecie kopali łopatkami ziemię na piaskowe babki, to kto wie — może natraficie na dawny skarb rodu… Poślubił Maciej siostrę wojennego towarzysza z Tykocina, zbudował pierwszy rodzinny dom na wzgórzu i zagrody po drugiej stronie gościńca, za karczmą — bo była tu na skrzyżowaniu dróg prawdziwa żydowska karczma. A żona, o
której pokolenia późniejsze nic nie wiedzą, bo nie opisał jej w żadnych annałach rodzinnych, urodziła mu ośmioro dzieci: siedmiu chłopców i ostatnią córeczkę, po czym, pewnie zmęczona licznymi porodami, zmarła. Maciej wraz z synami gospodarowali i wychowywali dziewczynkę o imieniu Klementyna. Wiek osiemnasty zastał młodzieńców w dobrym zdrowiu, ale w kawalerskim stanie. Nie było wielu dworków w okolicy, a poza tym nie byli zbyt śmiali do kobiet… Wydali za mąż swoją jedyną siostrę za
szlachcica z Targoń, ale smutno im było w siedmiu siedzieć na Słowiańskiej Górce. Starzeli się, dwóch na wojnach zginęło, a pięciu martwiło się o swój ród i dziedzictwo na Stokowie. Kiedy stary Maciej zmarł, zatroskali się jeszcze bardziej i podjęli męską decyzję. Pojechali do Targoń, do Klementyny, której już sześcioro dzieci udało się urodzić. Najstarszego jej syna, Aleksandra, upatrzyli sobie na dziedzica i poprosili Klementynę, by na usynowienie i wyjazd Olka wyrazili z mężem zgodę. Kilkunastoletni
Aleksander z wujami pojechał, przez matkę ze łzami żegnany, przez ojca dobrze wyposażony. Dorósł pod okiem wujów, którzy dali mu swoje nazwisko, w odpowiednim czasie żonę mu znaleźli z Maliszewskich. I tak żył sobie na Słowiańskiej Górce, kolejnych krewniaków żegnając na cmentarzu w Zawadach, a kolejne dzieci witając na świecie. Pierwszy syn po ojcu dostał imię Aleksander, a drugi na cześć dziada Maciej. I tak już zawsze miało być w rodzinie Zajewiczów: Aleksander i Maciej, moje wy kochane
robaki! A Wojtek zaraz uśnie, jak wy wszyscy. Oczy wam się zaświeciły tylko na wieść o skarbie! Janka przerwała swoją przemowę i popatrzyła na następne pokolenie rodziny: jej córka — najmniejsza, sześcioletnia Kasia — przysypiała w pozwijanych w rulony rajstopach, ośmioletni Wojciech uśmiechał się szczerbą między jedynkami, ani chybi myślał, co by tu zbroić. Rafał i Alicja, dzieci Antoniego, posilały się drożdżowym ciastem zapatrzone w ciotkę
Jankę w jasnej wielbłądziej kurteczce i zielonej czapeczce. — Tak, tak — dodała. — Ty, Rafał, powinieneś być Aleksandrem, a ty, Wojtek, Maciejem, nie Andrzejem ani Wojtusiem, ale i tak wszystko się już pomieszało. Ale opowiem wam jeszcze kiedyś, Alu, jakeśmy się z waszym tatą Antonim kłócili o ogród, a twój ojciec Bogdan, Wojtku, ogonem najmłodszym był, zupełnie jak teraz Misiek, i nie chcieliśmy go na grzyby zabierać. A jak uciął siekierką palec Czesiowi od Perkowskich, ho! Rąbał
drewienka za domem, a Czesio przyszedł mu poprzeszkadzać, a był szczerbaty, rudy i nieznośny — taki ot ośmiolatek z odstającymi uszami. Podkładał nogę i zabierał. „Zabierz, bo ci palec utnę” — mówił Bogdan. „Nie utniesz, nie utniesz!”. „Zabierz, bo utnę…”. „Nie utniesz, nie utniesz…”. No i w końcu Bogdana zalała słynna gorąca krew Zajewiczów — ciemność przed oczami i brak kontroli nad działaniem, musicie na to, dzieci, w życiu uważać… Zamachnął się. Uciął. Po ziemi potoczył się smętnie mały
różowy kadłubek, który przed chwilą był jeszcze palcem Czesia. Krew trysnęła, rozległ się krzyk. Bogdan zdumiony sam krzyknął, po czym zamarł z siekierką w ręku, a Czesio, krwawiąc, utykając i krzycząc okropnie, poleciał na skargę… Ale przeżył, nie martwcie się, tylko palec nigdy się nie znalazł, bo go porwał i pożarł czarny kundel Gucio. Taki sam jak u cioci Dorotki. A teraz lećcie do domu. Pójdziecie zaraz z babcią Marianką ze święconką, bo ja już tego opowiadania mam dość! Dzieci pobiegły w stronę domu,
by walczyć pisankami na stłuczki, a Janka usiadła na zwalonym pniu. Przeniosła się myślami na chwilę w dawne czasy, kiedy to wiosną z głuchą babcią Kamilą wyciągały z głębin spiżarni „mięsne garnki”, bo zbliżała się Wielkanoc i trzeba było je wyszorować, przygotować do żuru i rosołów, a inne do kaszanki i mięs na kiełbasy. Stryj z ojcem szli pobielić drzewa w ukochanym ogrodzie Kamili, a ta patrzyła tylko za nimi, czy jej nie zdepczą kiełkujących kwiatów. Janka roześmiała się na
wspomnienie sceny, kiedy to jej brat Antoni, mianowany przez stryja dyrektorem ogrodu, maszerował do szkoły z miną niezwykle dumną, a ona złośliwie dręczyła go, że zamiast do szkoły wybiera się do ogrodu na słodkie gruszki cytrynówki i żadnego pozwolenia od niego nie potrzebuje… Antek cisnął wtedy z całej siły książkami o ziemię, wykonał w tył zwrot i z płaczem pobiegł na skargę do ciotki Sabiny, a Janka uciekła przezornie do sadu i nikt nie mógł jej namówić, by zlazła z
drzewa, aż dopiero wieczorem, kiedy zaczęło się robić zimno… A potem, jak Biały Domek płonął, bomby rozrywały sad i pęknięty most zawisł nad rzeką przełamany w pół. Ściana ognia za plecami i huk dział śniły się jej wiele lat po wojnie. Westchnęła tylko cicho. To już cienie przeszłości, cienie, tylko cienie znikające nad łąkami, ustępujące pola następnym dziesięcioleciom i pokoleniom. Wojna minęła dawno, powiedzcie, kiedy przepłynęło te — bagatela — dwadzieścia lat? Mazury, Poznań, Białystok.
Tak bardzo wszystko się zmieniło… Cywilizacja zakradała się nad starorzecze pilnowane wciąż przez kołyszącą się na zakolu łódkę jej ojca, drewnianą, wywrotną, typową dla podlaskich flisaków, przyczepioną do pnia wierzby zardzewiałym łańcuchem. Chciałaby zatrzymać chwilę, aby tutaj, w zakolu Narwi, wszystko trwało jak ta łódka, jak przed wiekami, ale nie było mocy zdolnej powstrzymać zmiany. Coraz więcej domów murowanych pojawiało się nad Narwią, elektryczność stała się
oczywistym elementem życia ludzi, wodę tylko jeszcze nosiło się ze studni od sąsiadów Wiktorów, jednej jedynej na cały brzeg wsi, i sławojki były w użyciu, i to akurat mocno ją irytowało. W jej domu będzie łazienka i wanna, ale i kominek, i kuchnia, wiejska kaflowa kuchnia! „I wy, drewniane paskudy, pożegnacie się z tym światem — pomyślała, patrząc w kierunku drewnianego kibelka pod wierzbą, który wyglądał jak wielka ptasia budka — oj, pożegnacie…”.
Pod jakąś wierzbą prapradziadek Maciej garnek ze złotem zakopał… Zabawne byłoby, gdyby pod tą. Ciekawe, co stało się z tymi garncami złota Macieja, czy w ogóle były, czy to tylko rodzinna legenda? Opowiadali ludzie we wsi, że nie bez przyczyny Perkowscy, rodzina dawnych parobków, nagle dziwnie się wzbogacili. Powinni jeszcze bardziej zbiednieć, bo nowy dom stawiali — dał im Edmund Zajewicz kawałek swojej ziemi nieopodal wierzb. Stary Perkowski pracował przy budowie dróg,
państwo ludowe chwalił, bo go z parobka budowniczym zrobiło, a dzieci do szkoły wysłało, więc nic dziwnego. Kopali podmurówkę pod domek, bo stara chałupa po prostu się zapadła. Perkowskich było mnóstwo, bo mnożyli się przez lata, żyjąc w grzechu, dopóki babka Michcia Zajewiczowa, zgorszona sytuacją, nie zawiozła ich własną bryczką do kościoła. Zastukała laską w drzwi plebanii, wyciągnęła księdza od obiadu i zażyczyła sobie sakramentu dla grzeszników. Natychmiast.
Przestraszony ksiądz udzielił ślubu, o nic nie pytając, i od tej pory mnożyli się już w majestacie prawa bożego, ale biedni nadal byli jak myszy kościelne, jedli placki z mąki z wodą i perzem, co im zresztą dawało żelazne zdrowie i krzepkość do późnego wieku. Ilu ich mogło być najmłodszego pokolenia? Z dziewięcioro! I nagle rozjechali się wszyscy po świecie, do miast, za granicę nawet, a ci, którzy w Stokowie zostali, domek nowy dobudowali do końca. Jeden brat z Gdańska samochodem zaczął przyjeżdżać
w odwiedziny. Mówiono więc we wsi, że budując dom, stary Perkoś ów garnek złota prapradziadka Zajewicza znalazł i że nawet przyszedł nocą do Marianny i Edmunda powiedzieć o znalezisku, ale Zajewiczowie kazali mu wszystko zabrać, wyjechać w świat i żyć szczęśliwie. Inni znów gadali, jak się im ów garnek przypomniał, że nieprawda, że nikt go do dziś nie znalazł, stary Maciej był chytry i tak zakopał swój skarb, że byle kto go nie trafi, tylko taki, kto będzie bardzo
podobnie do pradziada myślał… Czyli kto? „E tam — dumała Janka, gryząc łodyżkę trawy. — Możliwe to w ogóle, żeby Perkowscy znaleźli, przyszli nocą i mój ojciec taki łup by oddał? Gdzie tam! Matka szybciej, ona owszem, mogła dać sąsiadom taki prezent i błogosławieństwo. Myślami krąży wciąż w przedwojennych czasach, a poza tym uwierzyła w starą bajdę, że kto ten garnek znajdzie, zyska bogactwo, ale utraci spokój i czekają go męczarnie duszy. Okropne męczarnie, cokolwiek to miało
znaczyć. Ona tak. Ale on? Do hojnych nie należał, w bajdy nie wierzył, ciężko pracował od wojny na swoim kawałku gospodarstwa, który przypadł mu z podziału między braci… Nie, nie — uśmiechnęła się do siebie. — Ojciec przyjąłby od losu to złoto z męczarniami duszy włącznie. A zresztą, może to tylko plotki takie? Mityczny garnek pod wierzbą zakopany nie musiał wcale istnieć, a dużo ludzi obecnie wzbogacało się zwyczajnie, dzięki rodzinie w Ameryce. Lata płynęły, tyle ludu wyjechało, pewno i z
Perkowskich ktoś tam po wojnie za wodą osiadł, a teraz się odezwał”. I znów uśmiechnęła się Janka na wspomnienie, jak jej córka Kasia, niejadek, przy miejskich daniach marudziła, a zostawiona pod opieką Perkowskich zajadała barszcz i pierogi ze skwarkami, aż jej się uszy trzęsły! Roześmiała się głośno. — O czym tak wesoło rozmyślasz? — zapytał Leszek. Odkurzył i wyczyścił właśnie Wańkę, usiadł obok z papierosem, a Janka oparła się
o niego i przeciągnęła się zadowolona. — Właściwie nic wesołego, Kiciaku, po głowie mi nie chodzi. Tak myślę, jak płynie ten czas… Ty w ogóle nie masz siwego włosa, no ale młodszy jesteś, draniu… Czterdzieści dwa lata, doktorze! — szturchnęła go łokciem w bok. — Łębki ci służą. Dobrze, żeśmy z Białegostoku uciekli. Wspomnieniem odległym stały się teraz wesołe studenckie lata w Poznaniu, białostockie w pałacu Branickich. Tysiące rozdań w brydża, dziesiątki
tysięcy wypalonych papierosów. Tak szybko mijały te Wielkanoce kolejne. Dzisiaj, w Wielką Sobotę roku siedemdziesiątego pierwszego, jak na 10 kwietnia pogoda była piękna. Rodzina znów zjechała się u rodziców w Stokowie. Wańka stał lśniący na podwórku, gotowy do podróży, bo wybierali się do lasu i na cmentarz, chociaż Janka nie miała pojęcia, jak wyjadą z podwórka pod górkę po błocie. Leszek podnosił uspokajająco rękę — jego Wańka wyjedzie. — Wiesz co, jeśli tak, podjedźmy
teraz na groby, a ja uniknę tego zamieszania! — Janka wskazała wzrokiem domek rodziców, kuchnię pełną swoich bratowych. Matka akurat znów miała gorsze dni, jak to w Wielkanoc. Od lat wyglądała tylko jednego gościa — Cezaryny. Marianna Zajewiczowa częścią swojej świadomości cofnęła się do roku pięćdziesiątego dziewiątego, kiedy jeszcze nie wiadomo było, co się stało, i całą rodziną czekali w Stokowie na przyjazd Cesi z Warszawy. Umysł Marianny nie chciał
przekroczyć tej granicy czasu, zdarzenia, po którym wszystko już stało się inne, bronił się przed tym, by pamiętać następne dni. Musiałaby przeżywać wszystko jeszcze raz: ludzi w mundurach, pobladłego Leszka, płaczącą Jankę, pogrzeb. Chłód zimnej metalowej trumny, do której nawet nie wolno było zajrzeć. Wolała myśleć, że to się nie stało i jej córka, doktor Suchecka, która właśnie rozwiodła się z mężem, jednak kiedyś przyjedzie. Wszyscy dawno pogodzili się z tym, że
babcia Marianna jedynie niekiedy uświadamia sobie teraźniejszość, przestali jej cokolwiek tłumaczyć i szykowali święta, a ona z różańcem w ręku czekała, wypatrując przez okno jasnej postaci, nasłuchując srebrzystego śmiechu, pewna, że któregoś dnia przytuli jeszcze córkę do serca. — Zmarli jednak nie wracają, nawet najbliżsi, najbardziej kochani — szeptała Janka, zapalając znicz na grobie siostry. „Co by było — myślała — gdyby wtedy, w tym fatalnym roku
pięćdziesiątym dziewiątym, sprawy potoczyły się inaczej?”. Cezaryna pewnie wyszłaby za mąż za Tadeusza, on nie wyjechałby do Ameryki, może mieliby dzieci, a ona siostrzeńców w Warszawie? Wystarczyłoby, żeby nie poszła wtedy, w marcowy Wielki Czwartek, na ulicę Oczki pożegnać się z byłym mężem przed wyjazdem. Co ją podkusiło, czy chciała coś stamtąd zabrać? Janka niejedną bezsenną noc spędziła na domysłach, co mogło się stać w tym mieszkaniu. Ciała
znaleziono po kilku dniach. Leszek widział dokumentację, zdjęcia, ale jej nie pokazano tego nigdy, a on nie chciał opowiadać… Czy Cesia ze swoim poważnym uśmiechem i smutkiem w wielkich oczach wyciągnęła rękę na zgodę i powiedziała: „Spróbujmy żyć oddzielnie, ale przecież jak przyjaciele…”? Albo z tym swoim marsem ciemnych brwi: „A masz ty w ogóle jakąś koszulę na święta, Janusz? Daj, uprasuję ci na pożegnanie!”. Może on sam poprosił: „Cesiu, uprasuj mi jeszcze tylko
koszulę, ostatni raz…”, a kiedy odwróciła się i pochyliła nad żelazkiem, strzelił jej w tył głowy? Może podszedł i objął ją, próbował zatrzymać, ale ona nie chciała go już naprawdę, i wtedy się odsunął, wyjął broń i w emocji zdecydował o losie obojga? Nie, nie, musiał mieć to przemyślane. Miała takie jasne włosy. Janka widziała je oczami wyobraźni, posklejane krwią w brudne pasma. Tylko trzydzieści dwa lata, po co, po jaką cholerę ona tam poszła? Może gdyby uciekła do Stokowa, ba, albo gdyby odwróciła się w ostatniej
chwili, to może na widok tych jej ogromnych ciemnych oczu zawahałby się… Może, może, może… nikt tego nie wie. Pozostały fakty: Cezaryna od dwunastu lat leży w grobie na stokowskim cmentarzyku, Janusz gdzieś w Warszawie, przy swojej rodzinie, Tadeusz robi adwokacką karierę za wielką wodą, a ona, Janka, swoją własną — matki i żony — w małych Łębkach nad Narwią. Sosny zaszumiały nad grobami, kiedy zamykali skrzypiącą bramę. Cisza panowała tutaj szczególna, pełna wspomnień i
smutku.
Rozdział 10. Z wiosną mogła ruszyć budowa domu. Pierwszą łopatę wykopu podmurówki wbiła w czarną, wilgotną i żyzną stokowską ziemię Janka. Osobiście i uroczyście na oczach ekipy pod wodzą kuzyna Jana Stułkowskiego, który podjął się prowadzenia budowy. Obok stał Leszek, tak inny od siebie, miejskiego doktora — nie w białym lekarskim kitlu, tylko w roboczym ciemnym ubraniu, w grubych gumiakach — że
zastanowiła się, czy to na pewno on. On, on — śmiał się z jej zapału, ale też przejęty był nowym przedsięwzięciem. Mężczyźni zaczęli bić brawo, gdy odgarnęła pierwszą skibę, ale potem kuzyn Jan powiedział: — No, Jasia, ty lepiej idź jakiś obiad dobry przygotuj, bo będziemy dziś ciężko i długo pracować! — Będzie praca, będzie obiad — odpowiedziała. — Do roboty! Nie przypuszczała, jak bardzo intensywny i pracowity okres zaczął się w ich życiu. Budowa
domu! Wszyscy znajomi, którzy mieli to już za sobą, przestrzegali, że nie będzie łatwo. Domów powstawało teraz sporo, niektóre nawet w rok, ale oni z Leszkiem nie musieli się spieszyć. „Dom na lato to tylko dom na lato” — powtarzała wszystkim, przekonując chwilami nawet siebie. Jednakże projekt typowego jednorodzinnego modelu imieniem Jolka rozrósł się i dostąpił twórczych modyfikacji, które wymogła na architekcie Zenku z Łębek. Wiele wieczorów spędzili nad
planami. Janka marudziła nad zbyt typową bryłą prostopadłościanu z płaskim dachem. Socjalistyczne pudełka zapałek! Wynegocjowała strych i spadzisty dach, utkany z dachówek w kolorze zielonych łąk, wymyśliła ażurowy taras z białych cegiełek patrzący na łąki oraz balkon i ganek od strony szosy, które zapragnęła obsadzić winogronem. Dół wykopany w ziemi na podmurówkę wyglądał dość ponuro, kiedy przemierzała błoto, projektując w myślach letnią kuchnię w podziemiach.
Zgrzytnęło coś pod kaloszami. Janka podniosła z ziemi dziwny przedmiot — stare kamienne czółenko tkackie. „Co jeszcze tu się znajdzie, kto wie? — pomyślała, czyszcząc swoje trofeum. — Kto je zgubił, czyje ręce dotykały tego czółenka? Ho! Może nawet garnek prapradziadka pełen monet wykopią pod moim domem majstrowie!”. Przyjęła znalezisko za prezent od ziemi i dobry omen. Wrócili ze Stokowa z przyjemną myślą, że podmurówka ich domu jest, istnieje, a na niej miejsce
na dom. Janka z podziwem patrzyła na betonową przestrzeń. Myślała, że zaraz ściany ogarną to powietrze i zamienią w jej pokoje, tu zawisną schody, tu porobi łazienki, choć na razie hula wiatr. Przy kopaniu znaleziono mnóstwo zardzewiałych podków końskich — złożyła je nabożnie w piwnicy. Podkowa też dobry znak, a przy tym dowód, że faktycznie sprzedawano tu kiedyś kradzione konie, tak jak opowiadała wujenka.
Rankiem w poniedziałek, zaraz po powrocie do Łębek, zadzwonił szary telefon. Janka pomyślała, że dziwnie złowieszczo brzmi, ale Leszek twierdził, że to bzdury, że zawsze dzwoni tak samo. Nie, tym razem zazgrzytał, jakby kółka w tarczy na chwilę wyszczerzyły się w drwiącym z ludzkich marzeń uśmiechu. Dzwonił Jerzy Płazoń, bardzo zdenerwowany. Mówił chaotycznie, łamiącym się głosem, w którym słychać było rozpacz i przerażenie. — Błagam cię, Janka, błagam,
przyjedź, jesteśmy w szpitalu na Skłodowskiej. Zosia, Zosia bardzo cię teraz potrzebuje. — Ale co się stało, Jurek, mów — krzyknęła Janka w tę głupią szarą słuchawkę. — Coś z ciążą? — Nie ma już żadnej ciąży, Jasiu, nie mamy dziecka. Zosia rano poroniła, jest w strasznym stanie. Krzyczy na pielęgniarki, na siebie, krzyczy, że się zabije. Janka, nie wiem jak, ale przyjedź, przyjedź jak najszybciej. Przemknęły jej przez głowę dwa
wspomnienia. Pierwsze sprzed lat, ze sklepu w Białymstoku, jakaś kolejka, tłumek, bo rzucili jakiś towar — nieważne. Pierwsza żona Jerzego — Krystyna — za rączkę z małą Beatką i te jej okropne słowa: „Może on kocha tę panią Zofię, redaktorkę, ale są różne miłości. A ja ją przeklinam…”. A potem Jurek, który wiezie ją, Jankę, Wańką odzyskanym dzięki jego pomocy z milicyjnego postoju, pożycza jej pieniądze, mówi, komu trzeba dać, krzepiąco ściska jej trzęsące się ręce…
— Jerzy — powiedziała — trzymaj się i nie odchodź od niej. Ja przyjadę — nie wiem, pociągiem może, Leszek teraz pracuje, ale ja przyjadę. Pobiegła do przychodni. Leszek nie mógł wyrwać się z pracy, ale akurat pogotowie łębkowskie wysyłało do Białegostoku karetkę z pacjentem. Janka zabrała się z nimi i dość szybko dotarła do szpitala przy Skłodowskiej. Zosia, naszpikowana tabletkami, usnęła, ale Janka wiedziała, że przebudzenie będzie dla niej straszne. Pamiętała to z
własnych trudnych doświadczeń — ilekroć zdarzyło się coś bardzo złego i udało się jej usnąć, to przebudzenie przynosiło tę wiadomość jeszcze raz i jeszcze raz, uderzała od nowa za każdym otwarciem powiek. Jurek siedział zgnębiony przy łóżku, trzymał bezwładną rękę Zosi. Na widok Janki wstał. „Boże, jakie on ma smutne oczy” — pomyślała. — To był chłopiec, Janeczko — powiedział. — Tak jak marzyła, chłopiec.
— Chodź, pogadajmy, póki Zosia śpi — Janka wyciągnęła go na dziedziniec szpitala. Metalowe, białe popielniczki na nóżkach były obrzydliwe, ale kusiły, aby zapalić. — Jurek, to nieważne teraz, czy chłopiec, nie analizuj tego, bo oszalejesz. Powiedz mi lepiej, co się właściwie stało. — Głupstwo. Nie uwierzyłbym, że takie głupstwo może mieć takie konsekwencje. Wzięła się od rana za urządzanie pokoju dziecinnego. Zaczęła wieszać firanki. Nie wiem, co ją naszło, czemu na mnie nie poczekała. Spadła z parapetu, poczuła ból.
I poleciało. Jaśka, wyobraź sobie, ona sama doczołgała się do telefonu i wezwała pogotowie. Kiedy wbiegł lekarz, leżała w kałuży krwi i płakała. Nic się nie dało zrobić, nic, nic. Szósty miesiąc, Janka! Janka pokiwała głową. Co mogła powiedzieć, że spróbują jeszcze raz? Zamierzała, ale uprzedził ją Jerzy. — Drugiego razu nie będzie, Jasiu — powiedział. — Lekarz, który teraz robił zabieg, powiedział, że już nigdy nie będzie mieć dzieci.
— Z tym to, jak wiesz, nigdy nie wiadomo — odrzekła, ale czuła, że słabo wypadła jej ta pociecha. — Jurek, jak chcesz, to idź się prześpij, zjedz coś, ja posiedzę przy niej. Leszek zaraz po pracy wsiądzie w Wańkę i przyjedzie tu do nas, naradzimy się. Może on coś mądrego wymyśli… — Zawsze wam tego zazdrościłem — smutno uśmiechnął się Jerzy. — Tego „on coś wymyśli”, tej twojej wiary, że on przyjedzie i wymyśli. Poczucia bezpieczeństwa. Ja chyba nie
umiałem dać tego Zosi. Wcześniej Kryśce, no nie? Pamiętasz, Janka? Przecież pamiętasz to wszystko. Gdybym wiedział… — Powtarzamy to „gdybym” jak dziwną modlitwę. — Janka wspomniała swoje liczne „gdybym to”, „gdybym tamto…”. — Gdybym przeczuła, że Biżek pobiegnie za kotem na ulicę, że Janusz może strzelić do Cechny, że docent Klimiuk może oskarżyć Leszka… Gdybym wiedziała… To najgłupsza modlitwa ludzka, Jurek, nie ma bardziej naiwnej. W Stokowie
mówią: „Żebyś wiedział, że upadniesz, to byś pewno usiadł”. Przestań gdybać, idź płakać, nie wmawiaj sobie, że to niemęskie. Idź płakać, bo potem będziesz jej bardzo potrzebny. Zosia obudziła się i przez chwilę nie rozpoznawała nikogo. Potem z biało-szarej masy szpitalnej przestrzeni zaczęły wyłaniać się postacie — mniejsza, jakaś beżowa to Janka, obok wysoka chuda pielęgniarka, bo w czepku, potem przedmioty: kroplówka, okno szpitalne… Poczuła suchość w ustach i dziurę w brzuchu. Zapadnię, dół
tam, gdzie jeszcze wczoraj miała napęczniałą, poruszającą się rozkosznie od czasu do czasu piłkę. Sięgnęła ręką do tego miejsca po czymś, co miało być jej radością, miłością, i natrafiła na pustkę. Nawet nie bardzo ją bolało. — Gdzie Jurek? — szepnęła. — Cześć, Zosik — Janka podała jej szklankę. — Kazałam mu iść coś zjeść. Napij się wody. — Wody? A nie masz wódki? — zapytała Zosia. — Daj mi szklankę wódki albo jeszcze lepiej arszeniku.
Janka nie oburzyła się, tylko westchnęła. — Nie będę cię pocieszać — obiecała. — Są zdarzenia, że nie ma pociechy. Ale nie dam ci ani trucizny, ani wódki. — Chłopiec, prawda? — szepnęła Zosia. Nie patrzyła na Jankę. Łzy spływały jej po policzku prosto w poduszkę. — Powiedz. — Nie wiem, nie wiem — Janka sądziła, że im mniej szczegółów, tym lepiej. — Musisz, Zosia, to przetrwać. No i coś ty narobiła, dziewczyno? Co cię podkusiło,
żeby firany wieszać w ciąży? Co? — Cała ty! — słabo szepnęła Zosia. — Wszyscy mnie będą pocieszać, a ty w oczy. Może i lepiej, Janka. Jezus Maria, co ja zrobiłam! Szczęśliwy człowiek taki się czuje mocny. Czytałaś to, że bogowie nie lubią za bardzo ludzkiego szczęścia? Ano nie lubią. Uniosła się na łokciach i rozejrzała. Trafiła oczami na kosz do śmieci i przełknęła ślinę. — Jaśka, co oni robią z tym, co
się urodziło… No, z tymi dziećmi? — Bój się Boga, Zosia! — krzyknęła Janka. — Przecież nie wyrzucają… Zresztą sama nie wiem. — Proszę cię, idź i zapytaj. Ty jesteś odważna. Zapytaj salową. — Nie! Zosia zacisnęła usta. Ni stąd, ni zowąd uśmiechnęła się nagle. — Naprawdę nie masz wódki? — zapytała. Kiedy wrócił Jerzy, a potem przyjechał Leszek, Zosia to
popadała w histerię, to uspokajała się i cichła albo zaczynała się śmiać śmiechem, który bardziej boleśnie brzmiał niż płacz. — Nie możemy zostać dłużej — powiedziała cicho Janka do Jerzego. — Wieczór, Kasia długo już czeka u Hanki. Ale zabiorę Zosię potem do Stokowa na parę dni, jak myślisz? — Może i tak — Jurek, strapiony, przeciągnął ręką po płowych włosach. — Pogubiłem się, Jasiu. Poprosiła mnie, żebym wykupił od pielęgniarek
nasz płód, tak powiedziała, płód, co miał być chłopcem, i żebym pochował go na cmentarzu. Janka, nie wiem, czy ona nie postradała zmysłów. Dalsze miesiące nie wskazywały jednak na to. Zosia po powrocie ze szpitala wróciła do normalnego życia, wyjechała z Janką na sobotę na wieś. Nie chciała jednak rozmawiać o tym, co się stało. Tylko raz — uparła się, aby towarzyszyć Jance na cmentarz, na grób Cezaryny. Janka zerwała całe naręcze astrów z ogrodu matki i poszły smutno wiejską, polną
drogą, mijając dwa stare krzyże znające opowieści o wielu ludzkich tragediach. Kiedy Janka zapaliła na grobie siostry znicz i wpatrywała się w płomienne jesienne kwiaty, Zosia pociągnęła ją za rękę. — Zobacz — powiedziała — jaki mały opuszczony grób. — Tak, dziecka pewnie, bardzo stary — odrzekła Janka. — Jest tu od dawna i nikt o niego nie dba. Odkąd pamiętam, zawsze był. Tabliczka całkiem zardzewiała. Ale coś da się odczytać: Piotruś, oj, daty i reszta zatarte. Niczyj, smutne
to. — To ja go sobie wezmę — oznajmiła Zosia. — Będzie mój. Wiesz, Jurkowi nie udało się wykupić naszego chłopca od tych wiedźm ze szpitala. Krowy wstrętne, powiedziały, że za późno. Chciałabym, żeby miał grób. Nie myślałam wcześniej o imieniu — nie uwierzysz, baliśmy się zapeszyć. Teraz wiem: Piotruś. Miałby na imię Piotruś. I zaczęła porządkować mały nagrobek po dziecku, które urodziło się jakiejś wiejskiej matce, by nie żyć, i nikt już go
nie pamiętał. Janka nie bardzo wiedziała, co zrobić. Pomyślała, że jeśli to ma Zosi jakoś ulżyć, to dlaczego nie — po prostu przyklękła obok i zaczęła jej pomagać.
Latem pochłonęła ich całkowicie budowa domu. Teraz się zaczęło: cegły, cement, betoniarka dzień i noc kręcąca się na podwórku. Zdun, tynkarz, elektrycy, hydraulika. Studnia głębinowa, pani doktorowo, kopiemy, kopiemy! Przypomniały się jej wszystkie
opowieści o mężczyznach przygniecionych kręgami studni, zwłaszcza gdy zobaczyła swojego męża znikającego w czeluściach ziemi. Obiad dla budowlańców, zakupy, zmęczenie — ale dom rósł. Janka ocierała tylko pot z czoła i gotowała sute obiady zakrapiane wódką, odbierała komunikaty, że nie do zdobycia jest rurka miedziana o średnicy takiej a takiej, stary Edmund kiwał głową, ale dom rósł. Jeszcze nie zbudowano tarasu, kiedy Janka posadziła obok mały orzech. „Będzie rósł z domem i
z tobą, Kasiu — mówiła. — Chłopaki będą po gałęziach orzecha do ciebie do pokoju wchodzić…”. Kasia nieraz słuchała piosenki „Wysokie płoty tata grodził, żeby do Kasi nikt nie chodził”, wyrastała więc w oczekiwaniu, że hordy chłopaków będą nawiedzać jej pokoje, a tata będzie stał na straży. Czego? Nie miała pojęcia. Tego lata bawiła się doskonale z Wojtkiem na rusztowaniach domu, aż dziadek skrzyczał ich pod niebiosa i zabrał na sianokosy. Podawali siano na
stóg i oboje wrócili czarni jak Murzynki Bambo. W życiu Kasi także nadchodziła wielka zmiana, bo od września miała pójść do szkoły jako sześciolatka. Janka nie chciała przepuścić okazji: tworzono eksperymentalną klasę według nowych metod nauczania i nowoczesnej reformy szkolnej. Życie miało jej wkrótce pokazać, że „reforma szkolna” będzie w oświacie zjawiskiem nieustającym i wciąż powracającym, polskim constans. Niemniej na myśl o szkole Kasi łzy kręciły się jej w
oczach, tak samo jak na myśl o Zosi, która pozornie zapomniała o swoim nieszczęściu, wróciła do pracy i do namiętności popijania wódki prosto z butelki. Coraz rzadziej zaglądała do Łębek. Nina, rzecz jasna, nie przyjeżdżała w ogóle i Janka miała poczucie, że jakiś etap znowu się zakończył. I zaczyna nowy, bo Kasia idzie do szkoły!
Szkoła wydawała się Kasi bardzo groźna. Dzieci z podwórka chodziły już do szkoły
i opowiadały straszne rzeczy. Jarek, że każą odpowiadać przy tablicy, a jak nie umiesz albo nie pamiętasz czegoś, biją po rękach wskazówką, Beatka, że kazali jej w kącie na grochu klęczeć całą godzinę. Kiedy Kasia zwierzyła się ojcu, poważnie przysiągł, że pani Sztorm najpierw wszystko objaśni, a potem dopiero będzie pytać, i że jest pewne, że Kasia będzie zbierać same piątki. Umiała już przecież pisać i znała cyferki. Piątka wydała się jej prześliczna, a dwója wstrętna, chociaż mama kpiła z
nich przy tej rozmowie — że ona tam woli dwóje, bo przypominają łabędzie, a Beatka pewnie znów rysowała na lekcji groby i krzyże, zamiast słuchać, więc klęczenie w kącie należy się jej i tyle. Tata popukał się wtedy w czoło nad głową Kasi i mama powiedziała: „No już dobrze, dobrze. Lepiej zajmijmy się ubraniem. Zapewniam was, że łatwiej szłoby się dzieciom do szkoły, gdyby miały ładne sukienki, a nie to obrzydliwe coś!”, i uniosła w górę stylonowy fartuszek, który obowiązywał w szkołach.
Janka, przypinając biały kołnierzyk do urzędowego paskudnego, granatowego fartucha, myślała: „Może teraz, może jak zacznie się szkoła, zapiszę się na jakiś kurs albo chociaż na gimnastykę”. Kasia, zapinając kubraczek na ukochanym miśku Tomku, który podobno do tej szkoły chodzić nie mógł, myślała: „Może znajdę tam jakąś dziurę w płocie, ucieknę, pójdę w świat, wezmę tylko Tomka, raz, drugi, będą mnie szukali, a jak znajdą, to tata z radości obieca mi, że nie będę chodzić do tej głupiej
szkoły”. Ale Janka, zirytowana problemem, powiedziała jej: „Mogłaś chromolić przedszkole, ale szkoła jest obowiązkowa. Chcesz, żeby milicja przyszła po tatę?”. Przerażenie ogarnęło dziewczynkę i postanowiła jakoś przełamać się i podjąć obowiązek szkolny. Słyszała, jak dorośli tak mówili — obowiązek szkolny. Wtedy ta nazwa kojarzyła się jej z drutami na łąkach w Stokowie. Jeszcze pamiętała, jak krew płynęła po twarzy Wojtka, a potem tata zszywał mu ranę. Brr. Szkoła musiała być czymś podobnym…
Dla dobra ojca gotowa była stawić jej czoło. Los postanowił ulżyć jej mękom, bo jej najlepsza przyjaciółka Jola chodziła już do szkoły i wcale na nią nie narzekała, co więcej — obiecała, że będą spotykać się na przerwach i razem wracać. Pierwszy września okazał się na szczęście całkiem przyjemny — dzieci tańczyły w kółku i śpiewały z panią, Kasia też śpiewała, bo akurat Kółko graniaste czterokanciaste znała z podwórka, i zerkała na mamę, która oparta o ścianę śpiewała cicho razem z nimi. Kasia
poczuła dumę, bo mama wydała się jej najładniejsza z wszystkich — włosy miała jaśniejsze niż którakolwiek pani, kręcone, i jasny kostium, była szczupła i wycierała swoje zielone oczy. Dlaczego? Mama śpiewała przecież bardzo ładnie, w przeciwieństwie do Kasi, o której powiedziała niedawno, wzdychając, że fałszuje jak Cezaryna. O Cezarynie Kasia wiedziała tylko, że była siostrą mamy, była ładna i już umarła. Co to więc za pociecha? Ciotka Hania Northmanowa też fałszowała i
nie chciała śpiewać na przyjęciach, kiedy dorośli biesiadowali i śpiewali swoje dziwne piosenki, coraz dziwniejsze… Tata grzmiał: „My, pierwsza brygada”, potem mama wysokim głosem śpiewała ładną balladę albo jakiś przebój z radia, na przykład „Kwiaty we włosach potargał wiatr” wtedy jej się podobała. Ale kiedy raz zagrzmiała czastuszką: „Hej, czy to kupa gnoja, czy dziewczyna moja” — wszyscy goście pękali ze śmiechu, a Kasia chciała zapaść się pod ziemię albo przynajmniej
schować do kredensu, za czarne szkło. Na szczęście na swoim pierwszym rozpoczęciu roku szkolnego była bardzo z mamy dumna. Potem się na nią pogniewała, bo Janka bezceremonialnie poprawiła jej przy wszystkich pozwijane w serdelki rajstopy. Miała się nie odezwać do niej już nigdy, ale tyle rzeczy się działo, że głupio byłoby trwać w takim postanowieniu. Komu opowiadałaby o tym, że siedzi w pierwszej ławce, że zbierali w parku kasztany i że jej konik
stworzony przez tatę z kasztanów i zapałek otrzymał nagrodę, że obok siedzi Agatka i ma kręcone czarne włosy, jakie Kasia chciałaby mieć, albo chociaż taką kokardę — dwa jasne warkoczyki uplecione rano przez tatę nie bardzo dawały nadzieję na takie ładne loki. W dodatku Kasi wypadały mleczaki i mimo że wiele dzieci nie miało jedynek, mimo że ciocia Hania przysięgała, że odrosną, to Kasia bardzo nad tym bolała i obawiała się, że będzie musiała nosić
wyjmowane zęby, jak jej dziadek w Stokowie. Kiedy zaczęły jednak rosnąć, znalazła sobie inne zmartwienie — bała się, że mama nie przyjdzie po nią do szkoły. Widziała siebie, jak siedzi na schodach i płacze, nikt po nią nie przychodzi i nie przychodzi, a do domu trzeba iść koło Schronu. A w schronie złożone są kości ludzkie — tak jej powiedziała Beatka z jej klasy, a Beatka znała się na umarlakach. Być może Wigor odnalazłby ją w takim schronie, ale kto wie. Póki co mama przychodziła codziennie, była na
posterunku przy szatni, gdy pani Helenka sprowadzała klasę po lekcjach i zawsze się z mamą miło witała. Przed szkołą czekał Wigor, a po drodze Kasia gadała i gadała o swoich szkolnych przeżyciach. Czasem zachodziły do Jutrzenki, a czasem podwoziła je karetka pogotowia. I tak ani się obejrzały, a nadszedł następny rok.
Rozdział 11. — Mierzymy te dni przyjęciami! Zobacz, Kiciaku — powiedziała pewnego wieczoru Janka, szykując się do wyjścia. Poprawiała przed lustrem loki, które mimo że mocno polakierowane, nie chciały trzymać linii i fruwały jej wokół policzków. — Już Nowy Rok, urodziny Hanki Northmanowej, przed chwilą były twoje. Ale też śmiesznie tak urodzić się pierwszego stycznia, a Hanka powiedziała mi, że całe życie
dziękuje Bogu, że w końcu nie dali jej na imię Mieczysława… Też bym nie chciała. Nakładała zielone szklane perełki, jeszcze poznańskie, i oglądała się w lustrze. Siedemdziesiąty drugi rok. I ona ma urodziny w styczniu, urodziła się pod koniec miesiąca, a na drugi dzień zmarł jej dziadek. O roku wolała nie myśleć. Uświadomiła sobie, że to jej ostatni rok z czwórką na czele. Czterdzieści dziewięć lat. Uznała, że wygląda całkiem ładnie i młodo jak na swój wiek. To ten słowiański typ urody, w
zielonym zawsze było jej do twarzy, a modne teraz, krótkie, natapirowane fryzurki sprzyjały jej kocim oczom. Na szczęście nie miała skłonności do tycia, jak całkiem sporo jej znajomych. Rozejrzała się za wyjściowymi pantofelkami na wysokich obcasach, ale właśnie godnie paradowała w nich Kasia po niebieskim dywanie w niby tureckie wzory. Janka pomyślała: „Łazi jak mały bociek po łące”, uśmiechnęła się i wspomniała własne dzieciństwo, stokowskie srogie zimy. Nie mogły z Cezaryną
przymierzać wyjściowych butów matki, bo też i przyjęć takich nie było, ale przecież chodzili w karnawale do kuzynów, starsi śpiewali, grali na harmonii, stryjenka Maciejowa na gitarze. A one z Cesią, w paradnych sukienkach od ciotek z miasta, tańczyły we dwie przy piecu. — No, ubierajcie się, dziewczyny — Leszek był już gotów. — Zima nie taka straszna, ale śnieg jest. Przygotowałem saneczki i pomkniemy pomiędzy blokami. I pomknęli. Zabierali teraz ze sobą Kasię na wszystkie
przyjęcia. Bawiła się z dziećmi znajomych, a potem spała za plecami dorosłych. Nad ranem do domu wracała na rękach ojca albo wujka Zenia, który — barczysty, obdarzony poczuciem humoru — bardzo ją lubił i niósł nieraz do samego mieszkania. Żona Zenia, jasnowłosa ciotka Ala — mama mówiła na nią „Alusia” — pracowała z tatą w szpitalu i często razem dyżurowali. „Ty jesteś, Leszek, najlepszym ginekologiem spośród radiologów” — śmiała się ciotka Ala po kolejnym odebranym w
karetce porodzie, a Kasia była bardzo dumna, chociaż nie bardzo wiedziała, o co chodzi. Na przyjęciach u ciotki Hani było fajnie, bo rozrabiali z Marcinem. Zerwali raz ciotce firanki, innym razem urządzili polowanie na Indian na strychu, a ostatnio Kasia zamknęła się w łazience i nie mogła wyjść, Marcin zaś, zamiast ją ratować z opresji lub zawołać dorosłych, leżał na ziemi i usiłował podglądać przez kratkę u dołu drzwi. Kiedy dorośli odkryli całą sytuację, Marcin oberwał srogą
burę i Kasia triumfowała. Janka, chociaż dławiła się ze śmiechu, tłumaczyła uroczyście: — Marcinku, nie wolno tak robić! Nie wolno podglądać dziewczynek… — Ale ja muszę zobaczyć — upierał się Marcin. — Nikt mi nie chce nic pokazać… Powiedzcie mi, po co kobiety mają piersi? — Piersi są stworzone dla dzieci — cierpliwie tłumaczyła ciotka Alicja, ginekolog położnik, więc świadoma swoich słów. — Malutkie dzieci umarłyby bez
nich z głodu. Tacy maleńcy chłopcy bardzo potrzebują piersi… — Dorośli chłopcy też! — wypaliła bez namysłu Janka i przepraszająco popatrzyła na przyjaciółkę, ale wszyscy dookoła śmiali się w głos. Marcin otarł łzy i popatrzył na Jankę. — To nie mogę podglądać małych dziewczynek? — Nie możesz. — A dużych? — Też nie możesz…
— To skąd ja się dowiem, jak wygląda pitka? Nikt mi nie chce pokazać. Marlena nie i babcia nie, może, ciociu, ty masz i możesz mi pokazać? — Ależ skąd! Nie mam! — usiłując utrzymać powagę, powiedziała Janka. Dorośli zaśmiewali się z dzieci, pili zdrowie Hanki, zajadali się tatarem ozdobionym posiekaną cebulą i palili mnóstwo papierosów. Janka szepnęła Zenkowi, że nie dalej jak dziś przy przebieraniu zapytała Kasię, który z wujków jest najprzystojniejszy, a Kasia
orzekła, że wujek Zenio, tata rozrabiaki Jarka. Zenio, usłyszawszy to, poważnie wstał od stołu, podszedł do Kasi i ucałował ją w rękę jak prawdziwą dorosłą kobietę. Był przyzwyczajony, że mówiono o nim: „sympatyczny”, „dowcipny”, „dusza towarzystwa”. Ale „przystojny”? — Dziękuję ci, Kasieńko — powiedział i zakręcił nią w powietrzu. Kasia bardzo się zawstydziła i gdy tylko stanęła na ziemi, uciekła do ojca. Marcin śmiał się z niej, aż turlał się po podłodze.
— Marlena słucha radia w swoim pokoju — powiedziała Hania. — Może położymy tę dwójkę obok? Zgodziła się poczytać im bajkę na głos. — Trzynastolatka! — westchnęła Janka. — Czy nie za często ostatnio liczę lata i sobie, i innym? — Przyjęcia, przyjęcia! Zimą Mieczysław, wiosną Krystyna, Bożena! — mówiła już w domu, przed lustrem, wklepując w twarz krem Nivea zdobyty w perfumerii. — Kiedyś to przylotami i odlotami bocianów czas mierzono… Mówiłam ci?
Stara Amelka, kiedy jeszcze nie była starą babką przy rodzinie, tylko gospodynią w drewnianym domku na skraju wsi, ciągnęła małych synków do okna i pokazywała puste gniazdo bocianów. „Tu — mówiła — patrzajcie, srajtuchy. Aż przyleco. Póki nie przyleco, z domu nie wolno wychodzić!”. Ach, Kiciaku, jak ja czekałam co roku na te bociany! Kto by mnie tam utrzymał w domu w śnieg! Ale kiedy przylatywały ptaki, to już wiosna była pewna. I kolejny odlot, jesień, zima i kolejna wiosna. I tak to już ma być? —
Palili w łóżku jednego papierosa na spółkę, jak co wieczór przed zaśnięciem. Kasia spała w pokoju obok. — Bociany… Kto wie, kiedy przylecą do Stokowa. — Czy to ta Amelka, o której opowiadałaś, że za młodu jej mąż Ignacy… — A tak — Janka roześmiała się, usiadła ożywiona. — Za młodu Amelia była całkiem do rzeczy, mąż Ignacy ogromnie ją kochał i wcale nie kryli się przed wsią ze swoimi małżeńskimi obrzędami. Kiedy wracał z pola, zwłaszcza wiosną, gdy od łąk idzie taki płodny powiew, ptaki wrzeszczą
jak oszalałe z miłości, ciepły wiatr zagląda ludziom w serca i w niższe partie jestestwa też, szedł równym krokiem, jak wiatr, i krzyczał: „Amelka, Amelka, otwórz swoje pudełeczko! Amelka, ty masz najładniejsze wieczko!” — gestykulowała żywo, a Leszek śmiał się jak zwykle przy tej historii. — A wiesz co — zauważył nagle, przysunął się do niej szybko, zabrał jej papierosa i zgasił w popielniczce. — U nas też pasuje, można przecież tak: „Janeczko, Janeczko…”.
Nie zawsze jednak przyjęcia czy wieczory rodzinne na trzecim piętrze przy ulicy Dubois miały tak romantyczny przebieg. Pewnej zimowej soboty, kiedy skończyły się już ferie, luty trwał w najlepsze, a tego roku był bardzo luty, Janka czekała z obiadem w kuchni i irytowała się coraz bardziej. Wieczorem szli z życzeniami do Joli — ginekolożki, która wykryła kiedyś jej późną ciążę i Janka miała do niej ogromny sentyment… Minęło już wpół do
czwartej, była głodna i zła, kopytka jej stygły i marniały w oczach. Ostatnio Leszek coraz częściej przychodził późno, czuła od niego wódkę i wiedziała, że w przychodni po godzinach personel medyczny, zamiast spieszyć do domu, otwiera zdobycze, by zakończyć dzień, a dziś nawet tydzień — bo sobota. Podobno na Zachodzie ludzie nie pracują w soboty, ciekawe, czy to prawda. A każdego dnia ktoś z grona dostał jakiś dar wdzięczności — a to młoda Anna na neurologii, a to doktor Ewa, zwana tak
powszechnie pediatryczka, bo nawet podobna do aktorki Wiśniewskiej. Albo sam Leszek od któregoś z milicjantów. I siedzi tam teraz w gronie bab, jeden chirurg Baciewicz może zajrzy, bo o chirurgach wiadomo, że to najbardziej pijąca specjalizacja! Muszą pić. „Też bym piła, jakbym codziennie musiała wycinać wyrostki albo odcinać ludziom kończyny” — przyznawała w duchu, ale i tak narastała w niej zazdrość i złość. — Brak mi teraz, akurat w taki mglisty wieczór, Wandzi z
Poznania. Postawiłaby mi karty. Zawsze w kartach koło Leszka mnóstwo kobiet było, ale nigdy nic groźnego. A teraz? Młodych lekarek namnożyło się… Kto to wie. Dzień jak co dzień: on do pracy, Kasia do szkoły, a ja? Odpowiedziała sobie na to pytanie, ale odpowiedź dotknęła ją do żywego i zirytowała niepomiernie. „A ja do kuchni!”. Ile razy można się zastanawiać, co na obiad? I skąd to coś zdobyć? Co z tego, że Leszek co rano przynosi jej kawę i ciastko podłego socjalistycznego gatunku do łóżka, a Kasię do
szkoły odprowadza, żeby ona, Janka, mogła sobie jeszcze pospać? Leci potem do szpitala, do przychodni, a tam laborantki, doktorki, pielęgniarki… Choroby owszem, czasem i śmierć, ale normalnie to tam wiruje życie! Miasteczko wcale nie takie ospałe, jak by się mogło wydawać. I pełne kobiet, a już szpital szczególnie. Oprócz stuletniej chyba grubej Wiesi z fizykoterapii, wszystkie od Janki młodsze. Wszystkie! W Białymstoku o dziesiątej przychodził do domu na kawę — teraz pije u Romy w gabinecie,
omawiają zakupy dla przychodni, bo ważniejsze od wszystkiego stało się wyposażenie nowej pracowni fizykoterapii! Ona, Janka, żywej duszy nie widuje, chyba że do Hani do gabinetu pójdzie na plotki. Gdzie jej marzenia o śpiewaniu, o filmie, chociaż o jakimś kursie albo tańcu? W Łębkach nie było nawet zajęć z gimnastyki. „To zorganizuj!” — powiedział jej kiedyś w biegu, jednocześnie zapinając kurtkę i zagryzając kanapkę, bo akurat kiedy narzekała przy kolacji, pod okno podjechała karetka
pogotowia. Czas mijał, a Janka czuła narastającą irytację. Ma za sobą dzień jak co dzień — poszła na zakupy, dręcząc ekspedientki: jedną zapytała, czy nie mogłaby zadbać o stan paznokci, skoro kroi ser. Wspomniała to sobie z satysfakcją, ale nie pomogło. Potem odebrała Kasię ze szkoły, nakarmiła dziecko, psa, zadbała o garnki, koszule, kwiaty-sraty, cały ten mały świat, przytulnie urządzony na trzecim piętrze ulicy Dubois. Dziś ta ulica mogłaby nosić miano Mrocznej,
jak dusza Janki. Kasia bawiła się w swoim pokoju z koleżanką Beatką od nagrobków, pewnie urządzały jakiś nowy pogrzebik, a Leszka nie było i nie było. Kupka niedopałków rosła w popielniczce, a on nie przychodził. Postanowiła wyrzucić obiad do śmieci i kiedy kopytka wylądowały w sedesie, wtedy dopiero wszedł do domu. Oczywiście po wódce, wyczuła to natychmiast, nie musiała nawet patrzeć w oczy, które zawsze zdradzały go rozanielonym wyrazem. — Jestem — oznajmił
zadowolony z siebie — i muszę się przespać. Janka, jeśli mamy gdzieś iść, to ja muszę — te dyżury mnie wykończą. Dobrnął do fotela, zapadł w mebel i zasnął. Janka zaniemówiła. Nawet nie zdążyła się z nim pokłócić! Spał jak niemowlę w zielonym fotelu. Czy miała wylać zupę jarzynową, która zabrała jej pół godziny życia z ostatniego przed pięćdziesiątką roku? Wylać te pół godziny prosto na jego pijaną głowę? Czy właśnie tak miała zrobić? „Nie — pomyślała — szkoda zupy”. Postanowiła
obrazić się na dobre. Kiedy ocknął się wieczorem, ona była już gotowa do wyjścia, umalowana, uczesana, w musztardowej sukience najnowszego kroju, którą sama sobie uszyła z kupionego po znajomości aksamitnego materiału. Sukienka miała spiczasty kołnierzyk i guziki aż do talii zaznaczonej paskiem z okrągłą klamerką. Zdobycie tego wszystkiego graniczyło z cudem. Janka czuła się zatem kobietą dobrze ubraną i nie odzywała się do Leszka ani słowem. Wiedział, że zawinił,
więc nie zaczepiał jej. Westchnął, nic nie mówiąc, odświeżył się szybko, przebrał i podążyli do dużego, starego domu, w którym doktor Jola mieszkała tylko z ojcem. Kasia siedziała cicho w saneczkach i w tej ich własnej ciszy tym bardziej głośny wydał się gwar dochodzący z salonu Joli. Janka zawsze zachwycała się tym budynkiem — stary drewniany dom z gankiem, dużym jasnym salonem, kuchnią zaopatrzoną w prawdziwą płytę kuchenną i kaflowy piec, za nim ogród pełen krzaków i
wiśniowych drzew. I strych, na którym z pewnością mieszkały postarzałe opiekuńcze duchy, przewracały się zakurzone ubiory, naczynia, szpargały i kołyski… Teraz ogród spał cicho pod śniegiem, kołyski natomiast nie były nikomu potrzebne, bo doktor Jola, już prawie czterdziestoletnia, chociaż sama odebrała setki porodów, nie wyszła za mąż i najwyraźniej dzieci mieć nie zamierzała. Janka zastanawiała się nad tym nieraz, bo ciemnowłosa Jola ze swoją krótką murzyńską czupryną nie
była może wielką pięknością, ale z pewnością była przystojna, bardzo zgrabna i obdarzona niemałym poczuciem humoru. I nic. Pielęgniarki szeptały — o czym zaszeptała też raz w gabinecie Hani Korczusiowa — że był kiedyś pewien mężczyzna, który bardzo pragnął ożenić się z doktor Jolą, ale też chciał ją zabrać z Łębek, bo pracował jako inżynier na statkach, a Jola nie zgodziła się zostawić tu samego ojca. Egoizm starych ludzi! Narzekały wtedy z Hanią na siwego pana Edwarda,
zazdrośnika i tyrana. Przecież w Łębkach nikt nie był sam! Przy tylu ciekawskich sąsiadach, kuzynach, szwagrach… Stary po prostu nie chciał zrezygnować z dobrej opieki i służby w jednym! Ale Korczusiowa powiedziała wtedy: „Pani doktorowo, nie być samemu to nie to samo co nie być samotnym… Pan Edward jedyny z całej rodziny wojnę przeżył. Oświęcim przeżył. Brat jego zabity, rozstrzelany w Warszawie, siostra zmarła przed wojną — na płuca była chora, rodzice pomarli dawno. A
potem jeszcze dwoje dzieci i żona przy porodzie. Podobno bardzo ją kochał i córki długo nie mógł ścierpieć. A że z czasem pokochał, to nie chce nikomu oddać. Jak człowiek całe życie tylko oglądał trumny wychodzące przez drzwi domu, to musi być bardzo wrażliwy na samotność. Boi się…”. Janka mruknęła, że jakby tak każdy do wojennych przeżyć sięgał, to na wszystkie grzechy znalazłby usprawiedliwienie, ale teraz, kiedy ojciec doktor Joli witał ją elegancko w drzwiach swojego domu, siwy, postawny,
oparty o laskę, nie mogła go nie lubić. Stary tyran opowiadał bardzo ciekawie o dawnych Łębkach, o tym, jak dziad jego brał udział w powstaniu styczniowym, a właśnie łębkowski odcinek kolei utrzymywano najdłużej w obronie przed zaborcą. Dziadka pana Edwarda wywieziono na Sybir, żona podążyła za nim, tam urodził się jego ojciec, ożenił się i tak na świecie pojawił się Edward — trzecie ich dziecko. Jak widać, najszczęśliwsza mu przyświecała gwiazda, bo
jedyny dożył sędziwego wieku. W dowodzie jako miejsce urodzenia ma Irkuck. Dopiero po pierwszej wojnie wrócili z rodziną do Łębek. Domu dziadków już nie było, gdzie tam, spalony, a w tym oto mieszkali samotni kuzyni ze strony babki, szczęśliwi, że rodzina się odnalazła, że nie umrą bezpotomni — schedę po nich objął pan Edward. — Łębki nie zawsze takie jak dzisiaj były, nie! — opowiadał Jance, zachwyconej, bo uwielbiała opowieści o przeszłości, a on, widząc w niej
wdzięczną słuchaczkę, tym chętniej sięgał pamięcią w dawne czasy. Pokazywał album przedwojenny, z kobietami w kapeluszach, w bryczkach, falbanach, sukniach retro i fryzurach jak Barszczewska w filmach pokazywanych w telewizyjnym starym kinie. — Bywały tu i bale w ratuszu, i partyzantka dzielnie walczyła, i pojedynki nawet miały miejsce, kiedy o miłość i jakąś piękność chodziło. Rodzina żony marszałka Piłsudskiego stąd pochodzi, po sąsiedzku nawet mieszkali… A jej majątek,
Kamienny Dwór, widziała pani, pani Janko? Trzeba koniecznie pojechać, piękny dworek. Teraz państwowy, sady jabłka nadal tam rodzą, ale już sprzedaje je spółdzielnia. Teraz komuna to miasto zmieniła. A i wojna zrobiła swoje — większość domów spłonęła, no to bloków nastawiali. Ludzie też trochę się odbudowali, jak to zawsze ludzie po wojnie, po każdej. Nasz dom cudem ocalał, cudem… Niemcy w nim mieszkali, ale jak ruska armia nadeszła i odchodzili, to też
wszystko palili, a naszego nie zdążyli. Nie chcieli może… Ten dom pamięta ubiegły wiek, pani Janko. Pamięta, jak tu kilka domostw cichych stało, pięknych, sady ogromne i bogate, dziedzic z Traszkowa konno przyjeżdżał, restauracja na krzyżówce obsługiwała wędrowców, a kolej dawała ludziom chleb. Pociąg jeden na tydzień jeździł, potem dwa — ale nigdy spóźniony, jak dziś! Najpierw stacja, potem dworzec, potem zakłady — ściągały do miasta ludzi ze wsi, bo praca była. Tak, tak. At,
rozpuściła ludzi ta komuna, budują domy, kradną w zakładach, meliorują rzekę, świat zmieniają i piją przy tym niemiłosiernie… — Mnie się zdaje, że zawsze pili, panie Edwardzie — powiedziała Janka. — A po prawdzie to kolej i dziś ludziom tu chleb daje. A nie szkoda panu, że wnuków nie ma, że dom bez dziedziców kiedyś zostanie? Wydajmy Jolę za mąż, co? — Może jak umrę, dziecino — pogłaskał ją po ręku — może jak umrę, Janeczko… mogę tak
mówić, prawda, dziecko…? to Jola może wtedy za mąż wyjdzie… Wcześniej gospodarza oprócz mnie tu być nie może! Nazwana dzieckiem po raz pierwszy może od trzydziestu lat Janka uśmiechnęła się i nie męczyła dopytywaniem starszego pana, który na gości coraz bardziej nietrzeźwych popatrzył, pożegnał się i poszedł spać. Zajrzała do sypialni Joli, gdzie spali pogodzeni Kasia i Marcin, bo znudzili się już i znużyli kłótnią, więc zasnęli w łóżku ciotki Joli. Wróciła do salonu, gdzie sytuacja przy stole
rozwijała się kompletnie nie po jej myśli. Obok Leszka siedziała jakaś mniej znana jej osoba, za to piękna i bardzo zainteresowana wszystkim, co mówił jej mąż. Janka widziała, jak zadaje pytania, usłyszała nawet: „Panie doktorze, pan z pewnością mi poradzi…”. O, do tego była przyzwyczajona. Zawsze, na wsi, w mieście, u kuzynów, gdziekolwiek byli, Leszka zaraz dopytywano o leczenie, jak ironicznie mówiła: krost i blizn, śledziony i serca, jakby był chodzącym poradnikiem
medycznym. A co, kiedy boli nerka, a co, kiedy swędzi stopa! Przedrzeźniała ich potem w samochodzie, on narzekał, że spokoju mu ludzie nie dają nawet przy stole, ale podejrzewała, że lubił prowadzić praktykę lekarską również na przyjęciach, gdzie chętnie gromadził wokół siebie grono pacjentek… W większości przypadków były to jednak osoby starsze, siwe ciotki narzekające bezwstydnie na hemoroidy i zatwardzenia, bóle żołądka, szeptem i z rumieńcem opowiadające o szczegółach
bolesnych miesiączek wnuczek, zadowolone, że zawód doktora pozwala legalnie pogadać o wstydliwych bolączkach. Albo właśnie starsi panowie z lubością prezentujący podagrę, blizny po ranach, czasem wojennych, a czasem po pijatykach… Nie obawiała się takich pacjentów, tym razem jednak siedząca obok jej męża kobieta w żadnym calu nie przypominała starej, siwej i niekształtnej baby. Przeciwnie, kształtna była bardzo, ładna urodą kompletnie różną od małej słowiańskiej
Janki. Zawiązane na czubku głowy włosy, ciemne, mocne usta, pełne, umalowane i rozchylone. Oczy granatowe, wpatrzone w doktora jak w wyrocznię — kocie oczy, spojrzenie obecnie niewinne i zachwycone. Trzydzieści lat, najwyżej trzydzieści dwa — otaksowała ją szybko Janka. Leszek tłumaczył coś ciemnookiej zawzięcie, a ona potakiwała, wdzięcznie skłaniając głowę. „Mało, że on akurat lubi taki typ urody, to łasy jest na komplementy, zwłaszcza na tle swojej
lekarskiej mądrości” — pomyślała i poczuła, jak narastają w niej jednocześnie złość i niepokój. Usiadła naprzeciwko, obok Ewci z pediatrii. — Kto to jest, pani Ewo? — zapytała. Ewa zachichotała. — Nie zna pani jej jeszcze, pani doktorowo? Taka tam Wanda Stawicz, siostra naszego dyrektora administracyjnego. Pracuje w urzędzie miasta. Ale pani to mało zazdrosna, pani Janko, chociaż ona się tak
wdzięczy do doktora od godziny. I bruderszaft już wypili, jak należy, z całowaniem. — No tak, widzę, że całkiem sporo wypili. Po oczach Leszka to poznała, jak i dostrzegła, że całkiem dobrze rozmawia mu się z nieznajomą kobietą. Serce zabiło jej gwałtownie. Bynajmniej nie chciała przyznać się do swoich uczuć Ewci. — A tam — machnęła ręką i odwróciła się w inną stronę. — Pani Ewuniu, niech zazdrosne
będą te niepewne swojego chłopa żony. Ja tam mężowi ufam. Poczuła, że tak mówi, ale myśli coś zupełnie innego. Kątem oka widziała, jak ta kobieta kładzie dłoń na ramieniu Leszka i zwierza mu się z czegoś — z jakichś okropnych dolegliwości zapewne, bo on słucha, ze zrozumieniem kiwa głową i zaczyna odpowiadać pocieszająco. Jak to on — na wszystko ma radę. „Ale to nie są rady dla obcych ciemnowłosych bab! To są rady dla mnie! Mam nadzieję, że ma
owsiki” — pomyślała mściwie, ale widać nie o te przedziwne robaki chodziło, bo Wanda położyła rękę Leszka pod swoją lewą piersią. „Serce jej niedomaga — domyśliła się Janka — mnie właśnie także”. Wanda Stawicz dopytywała, pokazywała, gdzie czuje kłucie, oczy jej coraz mocniej wpatrywały się w Leszka, który tłumaczył i tłumaczył. Stuknęli się kieliszkami i wypili. „Osioł” — uznała Janka, a Ewa obok trajkotała jak katarynka. — Ale jednak pani mało zazdrosna!
Janka nałożyła sobie na talerz cały stosik sałatki jarzynowej, tłustej, obficie doprawionej majonezem. Kulki zielonego groszku połyskiwały wśród prozaicznej marchewki i ziemniaków. — Smaczna sałatka — poinformowała Ewkę. — Pieprzna. Flaczki są? Pycha, poda mi pani, pani Ewo, taką czarkę… Ale dobre! Tymczasem owa Wanda musiała opowiadać coraz bardziej intymne szczegóły swoich dolegliwości, bo przysunęła się do ucha Leszka, szeptała, on
słuchał. Jej ręka niby przypadkiem oparła się na jego udzie. Janka uśmiechnęła się do swojej sałatki. Nie myślała o tym, że znów ją obgadają, że skandal, że wstydu narobi Joli. O niczym właściwie nie myślała. Widziała tylko gładki dekolt Wandy, zachęcający rowek między pełnymi piersiami pochylony w kierunku Leszka. Zagrała w niej krew pradziadów — najbardziej Macieja, co kieliszki tłukł o ziemię po każdym toaście. Chwyciła swoje flaczki, całkiem jeszcze gorące, i chlusnęła przez stół prosto w
dekolt Wandy. Wszyscy zamilkli, a Janka roześmiała się głośno. Wanda krzyknęła i z rozpaczą popatrzyła na flaczki spływające ku sukni. Nieopatrznie pochyliła głowę i sałatka pełna majonezu wylądowała na jej skomplikowanej fryzurze. Podniosła się z krzesła, ociekająca flaczkami i sałatką, a Leszek zerwał się od stołu i ruszył ku żonie. Janka z dostojeństwem geparda, a także z obawy przed odwetem już znikała w głębinach korytarza. — Zazdrosne tylko te, co
niepewne, aha — powtórzyła zdumiona Ewa. Leszek nie bardzo wiedział, co robić: ratować znieważoną towarzyszkę czy podążyć za Janką. W mgnieniu oka zdecydował, że lepiej jednak będzie ratować życie rodzinne, i podążył. W korytarzu Jola pospiesznie podawała Jance płaszcz, przepraszała nie wiadomo za co i prawie płakała. Janka nic nie mówiła — nie przepraszała ani nie płakała. Odezwała się dopiero na widok Leszka, który już zamierzał zapytać, czy ona całkiem
zwariowała. — Bynajmniej — odpowiedziała niepytana — a ty wybieraj: albo idziesz ze mną, albo idź czyścić tę zdzirę, ale już do domu nie wracaj. Jolu, przepraszam cię, ale moja natura Zajewiczów nie zmogła tego widoku. — Pocałowała Jolę w policzek. — Pociesz ofiarę, że jestem wariatka i że dobrze, że nie miałam pod ręką żrącego kwasu. Niech przestanie cudzych mężów skubać po nogach na przyjęciach i w ogóle, poza przyjęciami też. Zresztą… Nie gniewaj się, nudno było,
teraz dopiero twoi goście będą mieli o czym gadać… Jutro przyjdę po Kasię, śpi w twoim łożu z Marcinkiem Hanki Northmanowej, zasnęli nad bajką, szkoda dzieci budzić. Nie będzie mi jakaś czarna pinda Wandzia męża obmacywać. Idę do domu, źle się czuję. Poszła, za nią Leszek. Na początku szła przodem, on parę kroków za nią, ale przed wiaduktem nie wytrzymała, odwróciła się, wzięła pod boki i wygarnęła mu, co myśli o jego fałszywej naturze. Ta brunetka to nie wszystko! Po drodze
wyrzuciła z siebie wszelkie bóle ostatnich dni. Przy Schronie krzyczała tak, że stary stróż wyszedł z ciepłego dworcowego ustępu i przyglądał się ciekawie, bo rzadko miewał podobne rozrywki. Czy nie siedziała sama w domu całymi dniami? Czy kuchnia ma być jej światem i trasa: szkoła – zakupy – skwerek, w dodatku poświęcony Armii Ludowej? Kiedy ostatnio byli w lesie (nie zdążył wtrącić, że zima), kiedy ona mogła oddać się swoim zainteresowaniom? Na pewno jest już dla niego za stara, zawsze była starsza od
niego, teraz w dodatku niedobrze się czuje i co? Kiedy dotarli do ulicy Dubois, wyczerpała się całkowicie. Kopnęła jeszcze zaspę śniegu i ta zaspa smutno rozsypana była ostatnim obiektem, który pamiętała. O świcie obudziła się z niepomiernym kacem ciała i duszy. Najpierw poczuła pulsujący ból głowy, suchość w ustach i przypomniała sobie, że wczorajszego wieczoru coś poszło nie tak… Sięgnęła ręką obok, obudzić Leszka, żeby jej pomógł z tą głową chociaż, ale
jego miejsce było puste. W oczach stanęły jej sceny z przyjęcia, a zwłaszcza dekolt, misterny kok ciemnych włosów, kocie oczy, sałatka i flaczki. Nie mogła powstrzymać mściwego uśmiechu. Ból głowy trochę ustąpił na samo wspomnienie, ale mdłości zaatakowały jeszcze bardziej. Usiadła i rozejrzała się po mrocznym pokoju. Leszka nie było. Zerwała się na równe nogi. Zegar wskazywał szóstą, więc nie mógł pójść jeszcze do pracy. Czyżby ją porzucił po tym wczorajszym wystąpieniu?
Wpadła do łazienki, kuchni, wreszcie do pokoju Kasi. Spał kamiennym snem na jej tapczaniku, obrażony na żonę, chłód wiał od niego, a także od uchylonych drzwi balkonu. Janka okryła go kocem, zapaliła sobie przy oknie papierosa. Świtało, dzień wstawał dopiero, mróz panoszył się na dworze, biała, zimowa cisza podobna tu była jak na wsi. Patrzyła na szadź na drzewach — jedno z najpiękniejszych zimowych zjawisk. „Zaczarowany świat — pomyślała. — Sad Grabowskich śpi, obudzi się wiosną, a ja? A ja
w styczniu zaczęłam pięćdziesiąty rok życia… Pięćdziesiąty”. Łzy zakręciły się jej pod powiekami, potem popłynęły cicho po policzkach. Poczuła, że ktoś obejmuje jej plecy, mocno, że zna ten dotyk i zapach, że mieści się dobrze w tych ramionach. Leszek zaspany, ziewający, jeszcze w koszuli z przyjęcia, przebudził się i podszedł cicho. — Co ci jest, Kiciaku? — powiedział zaspanym głosem. — Chora jesteś, coś cię boli? — Chciałbyś! — szepnęła
zjadliwie. — Coś byś mi zaaplikował ze zbiorów w Wilusiu i już. — Poczuła, jak jego ręka sztywnieje i odsuwa się od niej, że chce odejść zniechęcony i znużony następną kłótnią. Złapała go za rękaw i zatrzymała przy sobie. — Nie idź — powiedziała cicho — nie idź nigdzie. Myślałam, że zniknąłeś w nocy, i przeraziłam się. — Gdzie ja miałem zniknąć? — zdziwił się. — Prawda, że wczoraj byłaś okropna i nieznośna i narobiłaś mi wstydu. Cały szpital nas obgada…
— To po co migdaliłeś się z tą czarną Wandzią? Jak ona cię kokietowała, nie zauważyłeś może? Wstać trzeba było, odejść, obok mnie usiąść… Leszek roześmiał się. — Dobrze, że mnie ktoś jeszcze kokietuje, Kiciaku. Powinnaś być dumna! A teraz chodź, zaniosę cię do łóżka, bo blada jesteś jak ściana, i zrobię nam obojgu kawę. Dobrze, że niedziela dzisiaj i że dyżuru nie mam, bo bym chyba musiał odwołać. Po Kasię musimy iść, ale poranek we dwoje też nam się przyda, stara żono, czy nie?
Jola powiedziała jej później, że wszyscy bardzo szybko rozeszli się z tego przyjęcia. Wprawdzie nie zostawili na Jance suchej nitki, ale pan Edward rano uśmiał się jak nigdy i nie mógł odżałować, że tak wcześnie poszedł spać. Roma zadzwoniła do Janki w poniedziałek. Janka, słysząc jej przeciągłe „dzień dobry”, jęknęła w duchu, bo już wyobrażała sobie, co będzie dalej. Pewnie znów się naraziła szefowej Leszka i spotka ją reprymenda. Nastroszyła się jak kuropatwa, gotowa do walki,
ale myliła się — otóż Roma dzwoniła z gratulacjami. — Bardzo dobrze zrobiłaś, Jania — powiedziała jej zadowolona. — Ta wydra jedna, Wandzia, naraziła mi się kiedyś bardzo, opowiem ci. Pomściłaś moją małą sprawę. W dupie miej, co ludzie gadają. Janka Borengowa w końcu jesteś, tak czy nie? Janeczka westchnęła, potwierdziła tę prostą prawdę w trapezowym lustrze, stwierdziwszy, że owszem, jest Janką, ma oczy szare, a w gniewie zielone, pasma siwe odrosły i trzeba koniecznie
zamalować, a życie teraz może i ma swoje mankamenty, ale i tak lepsze jest niż wojenne uciekanie do ziemianek. A siwe pasmo lepsze niż wszy. Zabrała się za obiad, zaczęła także, może nieco przedwcześnie, wypatrywać wiosny, bo wielkie nadzieje wiązała z dłuższymi dniami, spacerami poza miasto i co najważniejsze — dalszą budową domu. W tym roku latem elewacja. Jaki kolor będzie miał Domek Janki?
Rozdział 12. Janka uwielbiała zakupy na rynku za miasteczkiem. W dni targowe, we wtorki, raniutko zjeżdżały się na bindudze wiejskie furmanki, konie z workami przy pyskach z prawdziwie stoickim nastawieniem do świata żuły powoli ziarna, a na wozach można było kupić skarby: złocisty miód lipowy, brązowy gryczany i prawdziwy biały ser w gomułkach, jabłka z sadów, a nawet szynkę, kiełbasę
„palcówkę” i pachnący dymem wędzony boczek — produkty nieznane sklepom Społem ani innym placówkom państwowego handlu typu WSS. We wtorki zatem panował w Łębkach ruch i gwar, Kasia szła z rynku z czerwonym lizakiem większym od jej głowy, a jej mama i pani Grabowska obładowane siatkami pełnymi zdobyczy. Wtorki jednakże wypadały tylko raz w tygodniu. W inne dni Janka niespiesznie przemierzała senne miasteczko, zaglądała do księgarni nieopodal wiaduktu, by krzywić się na widok książek
szczerzących okładki z półek. Lenin! Udało się jej jednakże zaskarbić przyjaźń ekspedientki, co owocowało zdobyciem spod lady książek zagranicznych albo czegoś cennego z polskiej klasyki. Pani Wiesia miała dzieci, a dzieci prędzej czy później chorują, odkładała więc pod ladę książki dla doktorowej, a nawet dopytywała w centrali, czy mają coś nowego. Za księgarnią można było usiąść na ławeczce, ale widok niestety rozciągał się na splątane tory kolejowe, uciekające pod
wiadukt i kojarzące się Jance z przemysłem, gwizdem pociągów, stukaniem młotów w zakładach kolejowych — światem, którego nie lubiła. Patrzyła chwilę przez papierosowy dym na szary dworzec kolejowy, na pociąg odjeżdżający w lewą stronę świata, czyli do Białegostoku, i na ten w prawą, do Warszawy — szczęśliwa, że w żadnym z nich nie siedzi. Potem zawracała do centrum, w którym majaczył kamienny pomnik Marcelego Nowotki. Nowotko też patrzył ponuro na
pociągi, trudno było jednak wyczytać z jego kamiennych oczu, czy chciałby stąd uciekać, czy nie. Mijała z niechęcią Marcelego, punkt usług naprawczych, w którym kiedyś, kiedyś mieścił się ponoć zegarmistrz, ale teraz, w nowoczesnym świecie, zasuszony pan Boiński reperował radia, pralki, a nawet coraz modniejsze telewizory i wyglądał z pewnością tak samo jak jego poprzednik, dziewiętnastowieczny mistrz wskazówek… Mijała biały pawilon, który był
siedzibą PZPR-u, i zaglądała czasem do Jutrzenki na rogu ulic Nowotki i Długiej. Łębki bowiem, miasteczko zaradne, miało jeden kościół i jeden szpital, przychodnię jedną, bibliotekę jedną, jeden posterunek milicji, ale wiele budek z piwem, knajp zwanych restauracjami cztery i aż dwie kawiarnie. Wnętrze kawiarenki zazwyczaj wiało pustkami i straszyło ponurą ciemnością i Janka zawsze czytała szyld „Jutrzenka” z głębokim zdumieniem, myśląc, że lepszą nazwą byłby „Zmierzch”, ale
kupowała tu czasem wypieki, sama bowiem piec ciast nie lubiła. Wybite smętną ceglastą tapetą ściany, bordowe krzesła i stoliki z zielonymi serwetkami, lada odgradzająca sprzedawczynię Krysię od klientów, a na ladzie osłonięte szkłem od much i lepkich palców dzieci ptysie, pączki, wuzetki i kremy sułtańskie. „Kto to kupuje — zastanawiała się Janka — i w ogóle z czego utrzymuje się taki przybytek?”. Czasem wynajmowały go rozmaite instytucje na swoje okolicznościowe potrzeby —
bywali tu przecież, kiedy ZOZ urządzał służbowe bankiety na Dzień Służby Zdrowia na przykład, Dzień Kobiet albo Dzień Dziecka, bo przysługiwał wówczas dzieciom pracowników krem sułtański i ciastko opłacone z funduszu socjalnego. Ale normalnie, w zwykły dzień siedziało tu tylko kilku milczących zadumanych panów, głowy kiwały się im niebezpiecznie, a pilnowała ich Krysia, słuchająca radia i piłująca paznokcie. Nudno jej było, bo nowi goście rzadko tu zachodzili. Na szczęście czasem
pojawiała się w tych drzwiach doktorowa Janka Borengowa po ciasto, za nią zaś nieśmiało psi łeb i ogon Wigora, którego Krysia nie wyganiała, słusznie wychodząc z założenia, że sanepid mniej mógłby mieć mu do zarzucenia niż niektórym gościom. Janka kupowała i znikała, wymieniając z Krysią kilka słów o pogodzie, o tym i owym w Łębkach. Raz uwagę jej przykuł jeden z jutrzenkowych mężczyzn. Rezydował u Krysi często, prawie codziennie, zawsze siedział sam, rzadko z
innymi i nigdy nie widziała go na zewnątrz, pod budką z piwem albo w parku. Tkwił przy stoliku pod oknem, obserwując łębkowskie powolne życie, a także osoby wchodzące do kawiarni. — On tak całymi dniami tu siedzi? — spytała szeptem Janka Krysię. — Nie, pani doktorowo, tylko do południa. Potem sobie gdzieś idzie — Krysia wzruszyła ramionami. — To poeta jakiś podobno. Ja nie wiem. U mnie zamawia dwie setki wódki i śledzia, nigdy nic innego nie je,
tylko jeszcze czasem „kawę po turecku — raz” i tak siedzi i patrzy. Patrzy i patrzy przed siebie. Raz tylko zasnął, ale tak co dzień to nie śpi, siedzi i pije, i patrzy do dwunastej, a potem idzie. Cholera wie, gdzie idzie, pani doktorowo. Batiar go przezywają w miasteczku, odszczepieniec jakiś podobno, ani chybi prawosławny będzie. Janka zerknęła zaciekawiona, ale Batiar akurat zapatrzony był w okno, niepewnie podnosił do ust papierosa. Wypił już widać tyle, że rękę miał drżącą. Janka westchnęła.
— Beznadzieja w kraju tak się na poetach odbija… A ty, Krysiu, to poproś kierownictwo, żeby ci łazienkę przenieśli na tył sali. Kto to słyszał, żeby tam, gdzie stoi lada z ciastkami, zapach zniechęcał klientów do jedzenia. Krysia wzruszała ramionami na takie uwagi. — Ja tam nie jestem kłótliwa, pani doktorowo. Pensję swoją z WSS-u i tak mam… Ale zmądrzyłam się i teraz tylko porządnym klientom daję kluczyk. A takie tam pijaki niech chodzą szczać za budynek! Tamoj, w ten sam róg co pani
Wigorek! — Jeszcze lepiej — mruknęła Janka i popatrzyła na poetę z małego miasteczka, którego widać ból świata przyganiał codziennie do kawiarenki Krysi. Nie był podobny do zwykłych łębkowskich pijaków. Miał w sobie coś z Cygana, dość subtelną twarz, zakrzywiony orli nos, włosy długie, ciemne, ale z białymi pasmami spadały mu aż na ramiona, a zarost krył kształt podbródka. Janka rozpoznawała ludzi po podbródku, więc zmarszczyła brwi niezadowolona. Ale czoło
miał ów Batiar ładne, wysokie, oczy ciemne, trochę zamglone od wódki, ale inteligentne. „Wszyscy poeci teraz do Niemena podobni” — pomyślała, a on popatrzył przez nią jak przez szybę i położył głowę na stole. — Dzisiaj nie wyjdzie o dwunastej — powiedziała do Krysi, zabierając pakunki. Krysia znów wzruszyła ramionami, poprawiła podejrzanie czarną grzywkę i nadal piłowała sobie paznokcie. — Niech tam. Co mnie boli, że on sobie śpi, żeby tylko tu nie
rzygał. To podobno były mąż jakiejś ważnej prawniczki z Białegostoku. Tylko coś narozrabiał i go wygnała, i przyjechał do Łębek, bo miał tu babcię w drewnianym domku na Czaplach. Babcia zmarła i teraz mieszka tu sam, w jej chałupie. — No i u ciebie w Jutrzence — Janka pokiwała głową. Batiar spał snem kamiennym, ale zaciekawił ją — postanowiła wypytać o niego Matyldę. Jak żona prawniczka z Białegostoku, to Matysia pewnie będzie wiedziała która — takie sprawy nie dadzą się
przecież ukryć na Podlasiu. Na szczęście! „Cholera — pomyślała nagle — zaraz trzecia, Leszek po dyżurze, Hanka i Bratkowie mają przyjść wieczorem, a ja jeszcze w powijakach…”. Wzięła pospieszny kurs w stronę mieszkania przy Dubois. Postanowiła upichcić gołąbki według przepisu bratowej z Kulesz. „Rzecz ważna: kapustę zamrozić wcześniej, wyjmiesz potem sflaczałe liście, dobrze się będą zawijać” — mówiła Bogna i miała rację, myślała Janka. Kudłaty Wigor podążał
za nią, ale postanowił od dzisiaj sikać pod inny murek, był bowiem psem indywidualistą.
Wiosenny dzień w małym miasteczku pogrążonym w socjalistycznym marazmie nie zapowiadał przygód. Janka znów odwiedziła kawiarenkę Krysi. Wigor grzecznie usiadł pod drzwiami. We wnętrzu panował półmrok, Krystyna jaśniała bielą fartucha nad pucharkami z kremem sułtańskim, a ciemnowłosy, interesujący Batiar siedział w
swoim kącie i palił papierosa. Tego dnia był przytomniejszy niż zwykle, rozglądał się po świecie całkiem bystrym wzrokiem. Popatrzył na Jankę i ukłonił się uprzejmie. Odpowiedziała skinieniem głowy. Zachowała godną minę bez uśmiechu, lekko zdumiona taką poufałością… „Czy on mnie zna, czy jak?”. Ale wychodząc wzbogacona o wuzetkę, jedyne warte kupienia u Krysi ciasto, zerknęła na niego. Stwierdziła, że Batiar ma bystre spojrzenie i z całą pewnością poczucie humoru. Zuchwały człowiek
mrugnął do niej okiem i cmoknął na psa. „Chyba mi się zdawało” — pomyślała oburzona. Przyspieszonym krokiem ruszyła w swoją stronę, ale nie mogła się powstrzymać i jeszcze przed piekarnią Fasińskich odwróciła się ukradkiem. Wyszedł z lokalu, stał oparty o framugę drzwi i patrzył. No pewnie, że patrzył, czuła na plecach jego wzrok… A kiedy się odwróciła, uśmiechnął się bezczelnie i pomachał do niej ręką. Nie zareagowała, tylko dumnie uniosła jasną głowę i
prędko zniknęła za zakrętem. — Doskonale rozumiem, dlaczego Eurydyka musiała zostać w piekle, a żona Lota skończyła jako słup soli. Wcale nie jestem od nich lepsza. Każdy by się obejrzał — roześmiała się do siebie. — Co za dziwny, smutny gość. Właściwie powinnam być oburzona. No i jestem! Byłaby jeszcze bardziej, gdyby wiedziała, że kiedy znikła z horyzontu, zuchwalec roześmiał się głośno, wrócił do Krysi, czknął i powiedział:
— Krystyna, daj no mi setkę, śledzia też i powiedz: często tu zagląda ta mała, zgrabna doktorowa? Krysia chlupnęła hojnie do kieliszka zwanego literatką — bo literaci widać takie lubili — setkę wódki i popatrzyła na niego z politowaniem. — Może i zgrabna, Batiar, może i często, ale ty do niej raczej nie zagadasz… O czym zresztą? Batiar roześmiał się jeszcze raz, usiadł w ulubionym kącie przy oknie, wychylił swoją setkę, zagryzł śledziem, zażądał
drugiej, trzeciej i prawdopodobnie całkiem o Łębkach i o Jance Borengowej zapomniał…
Janka zaś zapytała o niego w miejscu najbardziej odpowiednim do uzyskania informacji, bo w gabinecie dentystycznym Hani, popijając kawę, głucha na jęki pacjenta i przerażający dźwięk bormaszyny, za to otwarta na słowotok nieocenionej Halinki Korczusiowej. Pomoc dentystyczna Hani wiedziała
wszystko o Łębkach i łębkowianach, a jeśli czegoś nie wiedziała, to nie było to warte zapisania w miejskich annałach. O Batiarze wiedziała całkiem sporo. — Pani doktorowo, to nie jest głupi człowiek. Ma wykształcenie, muzyczne podobno, i wiersze pisze. Kiedyś nawet nagrodę w Białymstoku dostał, ale nie odebrał, bo powiedział, że od tej władzy nie chce. I tak zaczęły się jego kłopoty. — No i powiedzcie — odezwała się znad fotela Hania — czy
naprawdę polityka powinna wkraczać do poezji? Politycy niech sobie rządzą, my będziemy leczyć, a pisarze niech piszą! Struchlały pacjent na fotelu nie miał zdania w tej kwestii. — Muszę porządnie doczyścić ubytek — poinformowała go Hania, zmieniając wiertło na grubsze. Maszyna przybrała niższe tony, więc struchlał jeszcze bardziej. — Amalgamat, pani Halinko, poproszę… Janka i Halinka w ogóle nie przejmowały się jego
przerażeniem. Był już czwartym pacjentem, przy którym Janka prowadziła wywiad. — Jakie kłopoty? — Po pierwsze, stracił pracę w szkole, bo nauczyciel o wrogich poglądach nie może uczyć. Po drugie, stracił żonę, bo nie chciała więcej żyć z wrogim elementem bez pensji. A po trzecie — triumfalnie zakończyła Halinka, podając doktorowej parapastę — po trzecie, stracił mieszkanie, bo wystawiła mu książki związane sznurkiem i gitarę na wycieraczkę. I walizkę.
Niewiele w niej pewnie było… — Jeszcze poproszę, pani Halinko, trochę podkładu, założymy już plombę. — To z czego on ma na tę wódkę? — Odziedziczył dom na Czaplach po swojej babce, co go przyjęła po tym wszystkim i rychło zmarła. Proszę, pani doktor. Został mu dom, sad i jakieś ma z tego dochody. Całkiem jest zaradny, jak nie pije. A to do roboty pójdzie czasem u innych. I dalej wiersze pisze. I gra sobie przed
domkiem na gitarze. — Dziękuję, to wszystko — powiedziała Hania do pacjenta. Szczęśliwy, że to już koniec, młody chłopak zeskoczył z fotela, cmoknął panią doktor w mankiet i dodał: — A on mnie uczył, psze pani, ten Batiar! Polaka i muzyki w technikum w Białymstoku. Fajny chłop był, najlepszy z nauczycieli. Szkoda, że się rozpił!
Batiar mimo wątpliwości
Krystyny zagadał do Janki. Pewnego dnia, kiedy szła przez skwerek, a on siedział na ławce, bo słońce wygoniło go z ciemnych czeluści kawiarni o złudnej nazwie, wstał, ukłonił się i powiedział: — Dzień dobry, Andrzej Witulczak jestem. Jak pani się podoba w Łębkach? Da się żyć światowej kobiecie w takim zapyziałym miasteczku? Stanęła zdziwiona. Nie chciała być niegrzeczna, w końcu przedstawił się normalnie, był trzeźwy, nie chciał od niej pieniędzy i nic złego nie mówił.
Wigor usiadł, nie zawarczał nawet na Batiara. „Zawsze dziwaki stają na mojej drodze — pomyślała sobie — co mi tam” i uśmiechnęła się do niego. Poczęstował ją papierosem, i to carmenem, nie żadnym sportem bez filtra czy mdłym giewontem. A że dzień był piękny, zieleń majowa ogarnęła świat, zgodziła się przysiąść na ławce. Batiar nie usiadł, dopóki nie usiadła ona, papierosa przypalił jej na stojąco. Od Poznania nie pamiętała takiego wersalu. Postawiła zakupy, wyciągnęła rękę.
— Janka Borengowa. — Wiem, wiem — mruknął. — W takim pipidówku trudno nie wiedzieć, jak kto się nazywa, skąd przyjechał, co trzyma za szafą i kiedy wyjedzie. Albo i umrze. — O, to chyba jest już poza zakresem naszych dociekań — roześmiała się Janka. — Skąd pan tyle wie? Jasnowidz? — Raczej ślepota, pani Janko, mogę tak mówić, prawda? Raczej ślepota rodem z ponurego Maeterlincka… Trzeba starać się żyć…
— O rety — krzyknęła Janka i klasnęła w dłonie, nie zważając, jak to może wyglądać. — Czytał pan Maeterlincka? Po co? Takie smuty, po których nic tylko rzucić się z okna. — Zaraz czytał… Więcej: oglądał w teatrze, jeszcze więcej: brał udział w spektaklu! — zaśmiał się Batiar. — Nie wyglądam, nie? Na pijaka wyglądam… Nie, pani Janino, może pani bez wstydu ze mną pogadać. Coś czytałem, studiowałem filozofię. — Ach, i co?
— Tyle mi to dało, że zabić się chciałem. Na drugim roku opanowały mnie samobójcze myśli. Ot! — wyciągnął ręce i pokazał jej grube blizny na przegubach. Milczała. — Ale proszę nie patrzeć na mnie jak na bohatera, na szczęście odwagi zabrakło. Jak zobaczyłem swoje rozbabrane ciało, brzegi rany jak rozpadlina i tę krew… Sam biegłem do pogotowia, zębami trzymając chustki na ręku. Zdążyłem. — To dobrze — powiedziała. — Przecież to dobrze.
— Ale co ja będę pani swoje nędzne życie opowiadał. Właściwie cały czas gram w spektaklu o ślepych… Jak tu pani, w tym miasteczku na końcu świata? Nudno? — Nie, czemu? — Janka popatrzyła w dal i oczy jej zzieleniały, bo trochę kłamała. Ale Batiar nie znał jej na tyle, żeby wiedzieć, co oznacza ta gra kolorów. Uśmiechnął się. Był dość subtelnej urody, uśmiech rozświetlił mu śniadą twarz. Janka pomyślała, że chudy jest ten człowiek, ale żylasty — tak nazywała ten typ
— i duży: nawet jak siedzieli, musiała zadzierać głowę. Mógłby tylko tę brodę i wąsy zgolić, bo nic nie można powiedzieć o jego osobowości, skoro włos obrasta pół gęby… — Nie, panie Andrzeju — dodała — nie nudno. Ja jestem urodzoną prowincjuszką, żadną tam światową kobietą. Pochodzę ze wsi. Zawsze źle się czułam w hałasie wielkich miast. Kocham przyrodę i deszcz. Książki i muzykę. Niewiele potrzebuję. Teraz mówiła prawdę, oczy jej znów poszarzały, zastanowiła
się tylko, dlaczego smutek zaległ jakoś głęboko w jej duszy. — Miałam kiedyś zostać sławną śpiewaczką — dodała, zła na siebie, że w ogóle to mówi, i na gorycz w głosie — a zostałam żoną doktora na prowincji! Pokiwał głową. — A ja zostałem prowincjonalnym artystą! — oznajmił ni stąd, ni zowąd. — Maluję. Wiersze piszę. Bohomazy i grafomańskie wypociny, ale przynajmniej staram się żyć, skoro już mnie
wtedy na własne życzenie uratowali. Jak kazał ten ślepy staruch ze sztuki… — A co potem, po studiach? Co pan robił? — Uczyłem w szkole i jak wszyscy głupi mężczyźni — zakochałem się. — Czemu głupi? — Widziała pani mądrego zakochanego? — A to najpierw był pan mądry? — Mądry byłem potem, kiedy mnie kobieta porzuciła. Nagle zrozumiałem świat. No to, żeby
tę mądrość znieść, zacząłem pić i za dużo gadać, co myślę, i wyrzucili mnie ze szkoły. Pani Janko, ja nie jestem ciekawym człowiekiem, wcale. Taki odtwórczy wiodę żywot — co się naczytałem, to teraz realizuję. Aż sam jestem zaskoczony, że nic oryginalności. Samobójcze próby, nieudana miłość, pijaństwo. Wszystko to już było, no nie? Wigor ziewnął potężnie. Był całkiem mądrym terierem, ale czasem kompletnie nie rozumiał ludzi. Janka roześmiała się. — Muszę iść — wyciągnęła rękę
— ale miło było porozmawiać. — O tak — zgodził się Andrzej, zwany w miasteczku Batiarem. — Ja nigdy z nikim nie gadam. To jakiś cud, doprawdy, doprawdy. Janka znikała jak malejący niebieski punkt i w końcu całkiem przepadła za drzwiami klatki schodowej bloku przy ulicy Dubois. Batiar siedział jeszcze kilka minut. Wiercił się na ławce w pełnym słońcu i postanowił napisać wiersz. Wyruszył zatem w stronę swojej chałupy na Czaplach, po drugiej stronie torów, po drodze jednak
skusiły go otwarte drzwi Jutrzenki. Zanurzył się — na chwilę tylko — w ciemną czeluść lokalu i słuch po nim zaginął aż do wieczora, a wiersz nie powstał w ogóle. Janka tymczasem wspominała dziwną rozmowę. Zastanawiało ją, skąd wiedział o jej rozterkach. Dlaczego myślał, że ona się tu nudzi. Czy dostrzegł jakiś cień na jej twarzy? Czyżby naprawdę wyglądała na osobę z innego świata? Plątała się po tych uliczkach miasteczka z dzieckiem i psem jak po labiryncie, niezbyt
skomplikowanym przecież… — Niechże już nadejdzie lato. Nie mogę doczekać się wyjazdu do Stokowa i dalszej budowy domu. — Niechże już nadejdzie lato — odpowiedziało echo z przyszłości. — Tęsknię za swoim Domem nad Łąkami.
Migawka z XXI wieku Czerwiec 2013 Tego dnia obudziłam się wcześnie w Domu nad Łąkami, po męczącej podróży i nie
mniej męczących pożegnaniach. Powitało mnie rześkie powietrze na tarasie, mgła zapowiadała piękny dzień. Popatrzyłam z tarasu na łąki i rzekę. Mostem zawieszonym nad Narwią sunął powoli sznur wojskowych samochodów. Podążał ciężko i dziwnie cicho ku wschodniej granicy — może do Osowca, niegdyś niezwyciężonej twierdzy, dziś zamieszkanej przez nietoperze. Kawa stygła mi w kubku, patrzyłam nieruchoma, omamiona tym posuwistym
ruchem pancernych zielonych samochodów. Skąd tutaj w XXI wieku wojskowa kawalkada? Manewry, ćwiczenia? Tu nie ma poligonu. Czy most nie pęknie pod naporem tych ciężkich wozów? Przez chwilę widziałam, jak płonie, rwie się od bomb. Mój Dom nad Łąkami nie chce na to patrzeć. Tu przyjeżdżam, by ukryć się przed niebezpieczeństwami świata współczesnego — całkiem przecież innymi niż wojna. Popatrzyłam na most jeszcze
raz. Na szczęście inne już snuły się po nim pojazdy — traktory z bańkami mleka do lokalnych mleczarni, za nimi leniwe stado krów, które jakiś młody chłopak stąd prowadził na łąki. Chłopak, przed którym nowy rok szkolny, pierwsza miłość, pierwsze spotkanie z dziewczyną. Odetchnęłam z ulgą. Kawa znowu zaczęła mieć smak i zapach, powróciły własne istotne pytania, odpowiedzi nadal nie było. Z mgły wyłoniła się wiejska droga z dwoma krzyżami.
Pancerne samochody odjechały. Zajrzałam do internetu — owszem, manewry. A ten apokaliptyczny obraz mostu w płomieniach? Opowieści matki. Sen albo tylko déjà vu.
Część III Michalina
Rozdział 13. Mężczyzna podążał szybkim krokiem ku wsi już widocznej na horyzoncie, zarysowanej na tle nieba konturami chałup, stodół, zwalistą sylwetką brązowego młyna i linią lekkiego mostu. Skrzydła młyńskie kręciły się powoli, od rzeki płynęła przejrzysta cisza. Aby dotrzeć z przystanku autobusowego do wsi, wybrał krętą piaszczystą drogę pod lasem. Tutejsi ludzie zwali ją krzyżową, bo dwa krzyże oddalone od siebie o
pięćset metrów upamiętniały zarazę cholery, która wybuchła dwa wieki temu i zgotowała mieszkańcom taniec śmierci. Przeminęła jak wszystko, ale unicestwiła wiele istnień. Ci, co pozostali, pochowali głęboko w ziemi zmarłych, a dla zaznaczenia cmentarzyska i ku przestrodze potomnych postawili owe krzyże, aby nikt nigdy głęboko nie kopał tu w ziemi. Później, znacznie później, już w latach dwudziestych dwudziestego wieku, inżynierowie nie odczytali starego przekazu i kiedy
budowano drogę, dokopano się do szczątków ludzkich. Nikomu nie przyszło do głowy, że zarzewie zarazy w postaci bakterii przecinkowca przetrwało stulecia uśpione w krwioobiegu ziemi, w każdej chwili gotowe zaatakować. Nie tylko bakcyl dżumy nigdy nie umiera, jak chciał Camus. Chytry przecinkowiec też czeka na swoje pięć minut. Gdy nadejdą, podstępnie wkrada się do żywego organizmu i sieje zniszczenia. Najpierw budowniczowie drogi zaczęli zapadać na gwałtowną
gorączkę, uciekali w las trapieni coraz mniej śmierdzącą, a coraz bardziej wodnistą biegunką. Potem ludzie ze wsi zaobserwowali niepokojące objawy u swoich dzieci. Biegunka podobna do ryżu i wymioty, rozpalone czoło, pomarszczona skóra, śmierć. Zaatakowała jako cholerynka, choroba nieco łagodniejsza w formie, ale sporo osób we wsi wówczas zmarło. Mijając krzyż, mężczyzna wspomniał historię, którą opowiadała mu matka, szczęśliwa, że jej synowie urodzili się już dekadę po tym
zdarzeniu. Zastanowił się, czy przecinkowiec byłby aktywny jeszcze dziś. „Ba! Mamy teraz antybiotyki — pomyślał. — A niebo nad Stokowem poprzecinane jest liniami drutów elektrycznych!”. Mężczyzna był człowiekiem ponadczterdziestoletnim, niewysokim, energicznym, ubranym z cudzoziemska w spodnie w kratę i takąż marynarkę. Kapelusz skrywał już mocno przerzedzone jasne włosy, niebieskie oczy przybysza patrzyły na świat inteligentnie i bystro. Szedł
prężnie, z walizką u boku, był wysportowany i opalony. Zatrzymał się przed drugim krzyżem, ale nie modlił się, bo dawno odszedł od wiary, w której go wychowano. Bywał w wielu świątyniach na świecie, sprawdzał, zadawał te same pytania, ale zadowalającej odpowiedzi nie znalazł nigdzie. Wracał wspomnieniami do lat dzieciństwa i młodości, kiedy bywał tu jako chłopiec ze swoimi rodzicami w gościnnych progach gospodarzy Zajewiczów. Były to wspomnienia błogie. Wielki
sentyment ogarniał jego serce, gdy odtwarzał w głowie podróż bryczkami, ogniska, konne jazdy, grzybobrania i kuligi, wielki jak młyńskie koło kapelusz z woalką i śpiewny głos swojej matki nucącej przy akompaniamencie gitary, wyprawy łódkami na ryby… Jeden tylko obraz zawsze był bolesny — sylwetka biegnącej gościom na spotkanie roześmianej jasnowłosej dziewczyny. Na wspomnienie jej postaci dreszcz przeszywał od nowa jego serce, szedł wzdłuż kręgosłupa i znikał w żołądku.
„To już tyle lat — pomyślał. — A jednak tutaj, wśród tych pól, jakoś bardziej boli”. Zszedł wreszcie ze wzniesienia do wsi, minął stary Dom na Górce, zauważył, że obok zbudowano nowy, zbiegł, zaskrzypiał furtką i znalazł się przed drewnianym budynkiem. Kury rozpierzchły się w popłochu. — Hop, hop — krzyknął, a wówczas drobna kobieca postać rozwieszająca w ogrodzie płachty białego prania odwróciła się. Spojrzała bystro, osłaniając dłonią oczy od słońca, początkowo ze zdziwieniem, z
niedowierzaniem, po czym rzuciła się z krzykiem ku przybyszowi. Zawisła mu na szyi, a on zakręcił nią mocno dookoła siebie. — Tadeusz! Wszelki duch Pana Boga chwali! To ty?! To naprawdę ty? — Janka krzyczała w głos, nie wierząc własnym oczom. To był on: Tadeusz Szamotowski, stary przyjaciel rodziny, od wielu lat na emigracji, daleko, prawie najdalej jak można od Polski Ludowej, bo w Stanach Zjednoczonych. — Przyjechałeś? Kiedy? Jak? Po
co? Mamo, mamo, Leszek, chodźcie no tutaj, Tadzik przyjechał, z Ameryki! Marianna wyszła przed dom, a serce Tadeusza przeszył bolesny prąd. Tak bardzo się postarzała. Pamiętał ją jeszcze sprzed wojny, była przyjaciółką jego matki, chodziły pod rękę na spacery, zwierzały się sobie, pewnie z trosk o dzieci i kłopotów z mężami… Hrabina i żona gospodarza, ale obie proste, pięknie zbudowane kobiety, obie godne i obie pobożne. Jego matka nosiła wówczas kapelusz z woalką, a
Marianna przepaskę na płowych włosach. Teraz była siwa, zgarbiona, pomarszczona i patrzyła spod chustki nieprzytomnym wzrokiem. Janka za to, mimo że — jak szybko policzył — teraz, w roku 1974, powinna była już skończyć pięćdziesiąt jeden lat, trzymała się młodzieńczo. Kiedy odsunął ją na długość ramion, by popatrzeć w jej zielone oczy i znowu złapać w ramiona, zauważył ślady kurzych łapek i to, że usta miała inne niż kiedyś. Znikł ich serdeczny wykrój, były jakby większe, z blizną, ale
gadały tak samo biegle i prędko. — No, mówże, Tadzik, skąd ty tutaj, w ludowej ojczyźnie? Teddy jakiś już jesteś czy jeszcze Tadeusz? Na długo? Tadeusz uścisnął ręce Marianny. — Pozdrowienia od mojej mamy przywożę, najlepsze, od Eweliny Szamotowskiej z Warszawy, pani Marysiu, od Eweliny, Szamotowskiej… Ale Marianna patrzyła, nie poznając go wcale, więc dalej gadał do Janki: — Jaśka, Jaśka, ale dawno mnie tu nie było, co?
Ty to się nic nie zmieniłaś, nic! Figura jakbyś nigdy nie rodziła, kobieto! Ech, ponad dwanaście lat! Jak tu żyjecie? Pojechałem najpierw do Łębek, proszę ciebie, pod adres, który znam, ale nikogo nie zastałem. To do przychodni — tam powiedzieli mi, że jesteście na wsi. To już wiedziałem gdzie, pewnie. Pociąg, autobus i jestem! Jestem! Tadzik, Szamot, trochę za wielką wodą przeszkolony, proszę ciebie, trochę postarzały, ale ten sam! A wy? Urlop? — A my budujemy tu dom! —
dumnie odpowiedziała Janka, wskazując na Słowiańską Górkę, na której widniał piętrowy budynek z białych pustaków, nieotynkowany jeszcze, bez okien, ale już dom, pokryty zielonymi dachówkami. — Znakomicie trafiłeś, Tadzik, bo mamy dziś wiechę, czyli robotnicy zakończyli kłaść dach! Niepojęte, ile było z tym kłopotów! Drzewo na krokwie z Chobla, ale reszta! No mówię ci, wszystko nie do zdobycia. Ale jest! Wódka też będzie, bigos i opowieści co niemiara! — No, no — z podziwem
mruknął Tadzik — całkiem inną tę ojczyznę zastaję, niż myślałem! Zostawiłem drewnianą, a widzę murowaną! — A co myślałeś, a co? Że kurhany pobielane tu jeszcze i strzechy będą na ciebie czekać? Budujemy, choć wierz mi, czysta krwawica! Zobacz sam, u rodziców dach eternitowy położyliśmy, siostra ojca też z Ameryki wróciła i domek sobie pobudowała obok starego na górce, a tu na dziedzińcu przed starą chałupą to nasz samochód, moskwicz — Wańka! Roześmiał się Tadeusz do tego
ich dobrobytu, bo przecież przypłynął Batorym z zupełnie innego świata. Zastanawiał się właśnie, jak szybko samochód zdobyć, bo do korzystania z auta przyzwyczaił się jak do garnituru — w Ameryce były to rzeczy codzienne, nie tylko dla dobrze prosperującego prawnika. Bez wozu czuł się tutaj jak bez nóg, kiedy czekał na przystanku PKS-u i wyglądał autobusu „ogórka”, który mógł przyjechać, ale mógł też nie przyjechać, nikt nie wiedział na pewno i wszyscy byli z tym pogodzeni. Chciał od razu po
przyjeździe kupić sobie dobry wóz, czemu nie, miał dużo pieniędzy, przyjechał legalnie — ale kiedy zapytał o ceny, usłyszał o przydziałach, kolejce, ewentualnie o losowaniu książeczek PKO. Chciał zatem wypożyczyć, jednak o takiej usłudze w ogóle w Polsce jeszcze nie słyszano. Wspomniał szereg domków na przedmieściu Nowego Jorku, przed każdym auto, i swojego kochanego szarego chevroleta pozostawionego pod wiatą. Pogratulował jednak Leszkowi i Jance zadbanego krągłego
moskwicza, domyślając się, że to w Polsce rzadkość i znak luksusu. Zwierzył się im z potrzeby samochodu. — Się załatwi. Nie uwierzysz, jacy zaradni się teraz zrobiliśmy! Polski naród w każdej sytuacji obrotny! Zobacz, ile nowych domów, fiatów coraz więcej, ty wracaj do kraju! — mówiła prędko Janka, już przy stole, kiedy pałaszowali bigos, a Leszek polewał zimną samogonkę do musztardówek. — Oczywiście, że można kupić samochód, coś ty? Tylko na niby nic nie można.
Bo my tu, Tadziu, żyjemy w takim niby-cudownym świecie. Sukces za sukcesem, Gierek się stara, chociaż te sukcesy też często są na niby! Nowe fabryki. Nowe blokowiska. „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”, czyli: gołodupki hop do kupki! — A ty zawsze taka sama! — śmiał się Tadeusz. — Gorąca buntowniczka! — Oho! — Janka zamachała chochlą od barszczu jak szablą. — Mnie oni nie oszukają, ale… sam naród zaradny jest, wiesz. Myślisz, że nie ma u nas giełd?
Oho! Pojedziemy raz-dwa do Warszawy, do stryja Stefana, i będziesz miał autko jak ta lala. Gdzie to Stefek kupił tego swojego fiata, Leszku? — Na Dzikiej. Tam w Warszawie największa oferta, ludzie sprzedają, kupują. Pewnie, że kupisz, Tadzik. Pojedziemy Wańką, wrócimy dwoma! I na Podzamczu jest giełda, coraz więcej samochodów u nas… ale nie nowych z fabryki. Żeby takie zdobyć, musisz mieć u nas znajomości albo w kolejce czekać, albo wylosować.
— Bo fiaty produkuje się na Żeraniu, a zagraniczne za granicą, ha! — Planują podobno taki malutki samochodzik, fiacik dla każdego… — Dla każdego fiacik to może będzie w twojej Ameryce… Ale gadaj zaraz, Tadzik, jak tam jest za wodą? Nie tęsknisz za krajem? A nie ożeniłeś się przypadkiem z jakąś ponętną Mulatką? I po coś przyjechał? Tadeusz przyjechał po matkę. Odkąd ojciec, stary hrabia Szamotowski, zmarł na zator w
warszawskim szpitalu, została zupełnie sama w obszernym mieszkaniu na Żoliborzu, a sprawy spadkowe wciąż były niezamknięte. Brat Tadeusza mieszkał wprawdzie pod Warszawą, ale był bardzo zajętym lekarzem, ordynatorem, czasu dla matki miał mało, a jego żony, swojej synowej doktorowej, pani Szamotowska serdecznie nie znosiła. Nie pracowała już w szkole, siedemdziesięcioletnia siwowłosa dama jak ze starej fotografii mocno podupadała na zdrowiu. Tadeusz w Nowym
Jorku mieszkał od ośmiu lat, miał kancelarię prawną i powodziło mu się bardzo dobrze. Polubił amerykański świat, szybkość życia, duże samochody, wakacje w Kalifornii. Opowiadał im, jak inne było życie za wielką wodą, a oni nie mogli chwilami uwierzyć w taką bajkę. Naprawdę wszyscy tam mieli telewizory, samochody, naprawdę kobiety nie zmywały naczyń rękami, tylko w szafkach podobnych do piecyków, naprawdę rano jadali tosty wyskakujące z tosterów i
popijali sokiem z pomarańczy? Pomarańcze nie w święta? Patrzyli na niego z niedowierzaniem, gdy to opowiadał, Janka coraz większymi oczami, kuzynka Dorotka kręciła głową, słysząc, że w sklepach jest wszystko, a Leszek i Edmund co chwila mówili: „No, no! Każdy ma kolorowy telewizor? Nie gadaj! Niemożliwe!”. Tadeusz śmiał się, że tak, możliwe, możliwe, tak, centra handlowe w miastach, ruchome schody i ze stanu do stanu lata się samolotami! To ci się, Janeczko,
spodoba — lot samolotami pasażerskimi, są jak żelazne ptaki! Ale Janka na samą myśl, że miałaby wejść do samolotu, choćby i pasażerskiego, i latać, poczuła skurcz w żołądku. — Gadu-gadu, Tadeusz — powiedziała. — Ale rozbój na drogach, narkotyki, mafia, hippisi: to może nieprawda o Ameryce? Śmiał się, że to też prawda, ale właśnie ta wolność ma swój urok, w Polsce nieznany. — A powiem ci, że
paradoksalnie ten Woodstock, Janko, hippisi, ich ideały całkiem do komunistycznych podobne! Wszystko wspólne: i miłość, i mieszkania, i jedzenie! Ty, taka wielbicielka wolności, dobrze byś się czuła w Ameryce, chociaż pewnie bardziej na północy, bo na południu to wiesz… Duch KuKlux-Klanu… — Wiem — zaperzyła się. — Chata wuja Toma, Martin Luther King… Każdy u nas wie, co ty myślisz: że na zadupie trafiłeś czy co? Tadeusz tak właśnie myślał; nie
przyznał się, ale z zapałem namawiał ich do wyjazdu. — Leszek miałby tam Kalifornię i Kanadę w jednym. Wiesz, jak tam lekarze dobrze zarabiają? A jeszcze radiolodzy! Domek byś miała własny, nad oceanem! — I tu mam domek, Tadeusz, a nie? Czy ty możesz sobie wyobrazić mnie pod palmą, nie pod wierzbą? Zwariowałeś! — Wszyscy palmy wolą, Janeczko! — A ja wolę domek nad zakrętem Narwi niż nad jakimś obcym oceanem. Ja ziemi
zabranej Indianom nie potrzebuję! Gadaj lepiej, co z twoją żeniaczką, Tadeusz. — Nie spotkałem tam kobiety, przy której zapomniałbym o Cezarynie — powiedział spokojnie. — Nie, nie ożeniłem się, Jasiu. Ścichło przy stole. Janka pokiwała głową, a Tadzik pomyślał, że nie wszystko jednak nadaje się do opowiedzenia o Ameryce, bo nie, nie ożenił się wprawdzie, co nie znaczy, że spał samotnie. Rewolucja obyczajowa miała swoje skutki — uśmiechnął się w
duchu — a tu nie dotarła i pewnie nie dotrze. Może i dobrze. Zastanawiał się, czy te miłe kobiety przy podlaskim stole, rozkładające na talerzach dymiącą pachnącą kiszkę kartoflaną, zrozumiałyby hasła głoszone przez dzieci kwiaty, zwłaszcza wolną miłość. Jak Janka przyjęłaby wiadomość, że spotykał się z hippiską Nancy ze swojej kancelarii, bez zobowiązań, po prostu lubili się, sypiali ze sobą, podczas gdy Nancy na co dzień mieszkała ze swoją dziewczyną, zdeklarowaną lesbijką. Nancy
jednak, jak mówiła, pałaszując popcorn na tapczanie Tadzika, potrzebowała czasem odmiany i bardzo jej niezależny układ z Tadeuszem pasował. Uśmiechnął się na samą myśl, co na to powiedziałaby stryjenka Maciejowa, bo Janka pewnie by się roześmiała, a Marianna skorzystałaby z przywilejów swojego obłędu i nie pojęłaby. Podobnie jak tego, że stał się częstym bywalcem nocnych lokali, miewał dziewczyny na telefon — wiele razy korzystał z ich usług. Mimo że kochał się w Cezarynie i nie
mógł przeboleć jej śmierci. Janka wstała i dotknęła jego ramienia. — Zawsze chciałam, żebyś to ty był moim szwagrem, Tadzik. To było okrutne zrządzenie losu. Po prostu okrutne. Ale zobacz — to już piętnaście lat. Żyjemy, żyć musimy i nawet chcemy, nie? Poszli gromadą na cmentarz, zaniósł Cezarynie białe kwiaty. Nie poczuł ulgi ani żadnego uwolnienia, dawnej rozpaczy też już nie odczuwał, tylko smutek. Nie modlił się i — czego Jance
nie powiedział — nad tym grobem zatęsknił za Ameryką.
Na czas załatwiania spraw majątkowych na Podlasiu Tadeusz rozgościł się w łębkowskim mieszkaniu Borengów, spał na rozkładanej polówce i zrobiło się tu nader gęsto, chociaż wesoło. Wybrali się z Leszkiem do Warszawy. Z Białegostoku do stolicy wiodła już szosa asfaltowa i mimo krętych, nieraz brukowanych wiejskich dróg do Mazowiecka i Zambrowa Wańką dotarli do
miasta szybciej, niż by to było kolejową ciuchcią, która sapiąc i przystając w rozmaitych Małkiniach i Tłuszczach, pełzła z Łębek prawie pięć godzin. Janka jechać nie mogła i nie chciała, nie przepadała za stolicą. Za to stryj Stefan ucieszył się ogromnie i rzeczywiście jako człek oblatany w świecie samochodów, ba, sam właściciel prywatnego warsztatu, pomógł im kupić na giełdzie dobre auto. Leszek wrócił szybko, Tadeusz został w stolicy ze swoim nowym fordem i starą matką, by
namawiać ją do wyjazdu i załatwiać sprawy warszawskie. Zainstalował się w jej mieszkaniu na Żoliborzu, ale nie mógł usiedzieć w miejscu — jeździł dużo, poznawał od nowa i zachłannie Polskę Gierkowską, zamykał sprawy zmarłego ojca, odwiedzał rodzinę i przyjaciół. Nie było go kilkanaście lat! Jakże inaczej tu teraz było, lata siedemdziesiąte naprawdę zaskakiwały kogoś, kto wyjechał w końcu szarej rzeczywistości szóstej dekady. Osiedla bloków, nowe sklepy i duma warszawiaków — Trasa
Łazienkowska. Janka uprzedzała go wprawdzie, żeby nie wierzył w pozorny sukces, że to tylko propaganda i pieniądze pożyczone z Zachodu, ale przecież wyraźnie było teraz inaczej. Tadeusz wybrał się nawet do Katowic i na własne oczy zobaczył budowę dwupasmowej trasy zwanej gierkówką. Mijał inwestycje przemysłowe, cukrownie, elektrownie. Przy każdej z nich rosły osiedla jednorodzinnych domków — prostopadłościanów z płaskimi dachami. „Jak dobrze — myślał, patrząc na te domki
— że Janka postawiła na swoim i jej domek będzie miał porządny spiczasty, skośny dach i strych, i taras na stronę łąki”. Te proste pudełka peerelowskie były podobne do siebie, ale przyznać trzeba, że nie były smutne. Kiedy mijał je wieczorem — światła w oknach, firanki, coraz więcej błękitnych ekranów — budziły w nim jakieś nieznane uczucie. Nazwał je wreszcie, kiedy zbliżał się do Łębek i patrzyły na niego pobłażliwie wielkie bojlery cukrowni — dumy tutejszego przemysłu. Tęsknota. Te jasne okna, ściany
odgradzające w pudełkach wielość równoległych wątków i fabuł — pewnie radości z wypłaty, którą przyniósł mąż, pewnie łez, gdy zaglądała w progi choroba, znów radości z zakupu meblościanki, zdanych dobrze egzaminów na studia, zazdrości, bo sąsiad kupił pralkę automat, radości, że mu się popsuła, a takich części w sklepie nie uświadczysz… Widząc światła miasta, te same, na widok których Kasia teraz już mówiła: „Łebki, nie Jebki, mamo, Łebki świecą oknami”, Tadeusz zrozumiał, że to jest
jego tęsknota za swoim miejscem na ziemi, za własnym domem. A Janka widać myślała podobnie, bo postanowiła wyswatać Tadeusza. Brała pod uwagę trzy bliskie jej kobiety: wesołą doktor Jolę, poważną Hanię Northmanową, a także energiczną Dorotę ze Stokowa. Co z tego, że ta ostatnia miała dziecko? Tadzik nie był taki głupi, żeby się tym przejmować. Co z tego, że Jola miała okropnego ojca? Mogli na razie mieszkać oddzielnie, stary w końcu przecież umrze, nikt nie
żyje wiecznie. A że Hania jeszcze wciąż wspominała Helmuta? Czy i Tadzik nie nosił w sercu Cechny? Gdybyśmy tak kochali tylko raz, wyludniłaby się ziemia! Czas płynie, Hania dawno żałoby nie nosi. „Zresztą kto mówi, że jutro — rozmyślała — ale pasowaliby do siebie… A nikt na świecie nie powinien być sam!”. Tadeusz przystojniejszy jakiś wrócił, korzystnie się starzeje, z wiekiem cechy starego rodu Szamotowskich wyłażą nareszcie albo może to ten amerykański sznyt? Czy dla żony zostałby w Polsce? Nikt
nie wie! Zresztą czy wszyscy muszą tu koniecznie zostawać? Sprawy spadkowe ciągnęły się długo, miesiącami, bywało, że latami. Nadszedł wieczór, kiedy Tadeusz miał przyjechać z Warszawy, bo czekała go ostatnia rozprawa sądowa w Białymstoku. Stawy po ojcu i tak należały teraz do państwa, lasy Szamotowskich od wojny już eksploatowała Polska Ludowa i Janka, pomstująca nad każdym wyciętym drzewem, nawet nie chciała mu mówić, jaką dewastacyjną politykę
prowadzono. Zaprosiła na kolację Hanię z dzieciakami, dla niepoznaki jeszcze doktora Bratka z żoną, stół ustawiła tak, aby Tadzik siedział obok Hanki, i resztę pozostawiła Opatrzności. Tadeusz przyjechał późno i wydał jej się odmieniony. Nie gadał wiele, jak nigdy, ani o Stanach, ani o wrażeniach z Polski. Opowiedział tylko, że zjadł obiad u Stefana, poznał jego trzecią żonę i pierwszą córkę. — Ha! — zakrzyknęła Janka. — Stefan to kapitalny człowiek, nie? Zwariowany trochę, ale
całkiem gramotny! Taki najmłodszy wypierdek w rodzinie, ostatni z dwanaściorga, to zwykle pogodny chłopak i jak w bajkach: najsprytniejszy. Jedyny z braci ze Stokowa się wydostał, i to od razu do stolicy! Powiem ci, że nasz Stefan ogromnie kochliwy, taka to już krew. Trzecią ma żonę, ale z każdą rozstał się w zgodzie i uczciwie, Tadziku! — dodała z naciskiem, chociaż Tadeusz nie śmiał wątpić. — Pierwsza żona obrała go ze wszystkiego, do cna, do ostatniej niteczki, a ten
wszystko jej oddał bez słowa, bo dzieci przy niej zostały. Mówił mi wtedy, że winny się czuje, bo ją zdradził z tą drugą. A drugą zostawił, bo bez pamięci pokochał trzecią, ot co! A Miśka ładna dziewczyna, w całej rodzinie najpiękniejsza, ale skąd się taka rudawa wzięła — nie mam pojęcia. Ty, Haniu, byś z nią miała wspólne tematy, bo stomatologię zaczęła studiować. Chociaż Leszek mówił jej: „Idź, Miśka, na okulistykę!”. Ale ona zawsze robi po swojemu, jak jej babka Michalina. Dawno nie byli w Stokowie, dawno! Pewnie
wydoroślała, co? Gadała i gadała, a Tadzik jakby nie słuchał. Potakiwał, uprzejmie podawał sałatki i nalewał wódkę, ale sam był zaskoczony swoimi uczuciami. Różne rzeczy mógł założyć, jadąc do Polski, myślał, że wędrówka do kraju może wiele emocji kosztować. Bał się wizyty przy grobie Cechny, to na pewno, ale poza tym myślał, że nic niebezpiecznego dla uczuć go spotkać nie może. Nie przewidział jednego: rodzinnego obiadu u Stefana Zajewicza. Za kierownicą analizował każdą
minutę tego spotkania i teraz, niby rozmawiając przy stole Janki, wciąż przebiegał myślą ów obiad, ale nie umiałby powiedzieć, jaką zupę jedli. To było zaledwie kilka godzin temu, koło południa. Hałasując na wąskiej klatce schodowej praskiej kamienicy, roześmiani, obładowani zakupami weszli do małego mieszkania, bo za nic Stefan nie chciał pozwolić, aby Tadzik zaprosił ich do restauracji. A przecież wypadało mu jakoś podziękować — Stefek nie dość, że wybrał mu forda, to jeszcze
przejrzał i poreperował co się dało w swoim warsztacie, zagwarantował, że wóz będzie chodził, a jakby co — pomoże. Zakupił Tadeusz zatem w peweksie delikatesów i kosmetyków nie do dostania w zwykłej polskiej sprzedaży, kupił dobrej wódki w monopolu, Stefkowi koniak, a jego żonie kwiaty — chociaż wiedział, że kawa i mydełka niemieckie w pięknym pudełku sprawią jej dużo większą radość. Z myślą, jacy wygłodniali zwykłych rzeczy są tu ludzie, zaniósł wszystko do kiszkowatej kuchni.
A kiedy wrócił do pokoiku, były tam już jakieś obce osoby i Stefek przedstawił go młodej kobiecie, która uśmiechnięta odwróciła się od okna. „Jak wschód słońca” — przeszło Tadzikowi przez myśl. — He, he! — Stefan nie posiadał się z dumy. — Moja córka Michalina! Imię, panie, po stokowskiej babci dostała. Miśka, chodź no tutaj, stary przyjaciel rodziny, z Ameryki. Tadeusz Szamotowski. A Miśka studentka stomatologii. — Po czym dodał z dumą: — Michalina Zajewicz, z pierwszej
mojej żony. Pierwsza miłość, he, he! Tadeusz popatrzył na dziewczynę i zachwiał się, jakby był na wakacjach w Kalifornii i akurat wstrząsy sejsmiczne poruszyły cienką tam ziemię. I chociaż natychmiast opanował emocje i przywitał się szybko: z Miśką i ze starszym synem Stefana, też z pierwszej żony, z własną matką i sąsiadem bez zęba, z rozpędu złożył hołd zegarowi ściennemu, a nawet paprotce przy oknie i telewizorowi. Zegar poczuł się oburzony, paprotka
zachichotała, tak przynajmniej mu się zdawało — sam Tadeusz zaś czuł się ogłuszony. Właściwie nie wiedział, o co chodzi — ogarnęło go zadziwienie, tkliwość i odurzenie urodą tej dziewczyny. Pamiętał, że uchwycił zdumione spojrzenie matki, no bo niezwykle rozkręcił się w gadaniu: tryskał humorem i energią, opowiadał o Nowym Jorku, Kalifornii, swoich podróżach, jeziorze Michigan. O tym, jak życie tam tętni, jak on czasem tęskni za krajem, ale z każdym rokiem mniej. Gadał jak
nigdy, naraz stał się poetą i retorem, komikiem — wszyscy się śmiali na potęgę. Potem, jeszcze przed podróżą na Podlasie, odwiózł tę śliczną Miśkę z bystrym bratem pod dom na Mokotowie, a swoją matkę na Żoliborz. Ucałował ją w rękę i pożegnał. Matka zatrzymała jego dłoń: — Co ci, Tadziu? — zapytała. — Coś ci jest, taki byłeś dzisiaj inny… — Nic, mateńka, nic, co ty? Taki głupi dzień, jakby stara roślina słońca trochę złapała.
Kiedy odjeżdżał, patrzyła zza firanki zmartwiona. On natomiast prowadził szybko, wpatrzony w dal, czujny, przerażony. Ściskał rękę na dźwigni biegów, jeszcze dodawał gazu, drzewa śmigały coraz szybciej, a opony piszczały na zakrętach. Przed Ostrowią Mazowiecką oprzytomniał, bo w mieście musiał zwolnić. — Stary dziadu! — powiedział do siebie. — Ty możesz się zabić, ale obcego szkoda! Drzewa nawet szkoda na ciebie, idioto!
Oszalał, inaczej nie dało się tego wytłumaczyć. Oszalał, to pewne, nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o tej dziewczynie — o jej rudawych włosach, ładnych dłoniach, śmiechu. Tadeusza, lat czterdzieści trzy, wiernego przez tyle lat nieżyjącej ukochanej, trafił prawdziwy ognisty piorun miłości, jak na Sycylii. Michalina Zajewicz miała prawie czarne oczy, radosny śmiech i… niespełna dwadzieścia lat. I kiedy on ścinał zakręty, klął i usiłował wyrzucić z głowy chwilę, w której podawała mu sól —
kokietując, z całą pewnością, i mrużąc te ciemne oczy — Michalina prawie zapomniała, że poznała jakiegoś łysawego faceta ze Stanów. Kiedy mijał Wiśniewo, bawiła się już doskonale na dyskotece w warszawskich Hybrydach. — Kurwa — Tadeusz zatrzymał się przed Zambrowem i oparł głowę na kierownicy. — Oszalałem. Michalina. Nie myślałem, że jeszcze mogę coś takiego poczuć. Misia. Cechna byłaby jej cioteczną siostrą! Jezu, przecież dlatego ta mała Miśka jest do niej podobna! Ten
śmiech. A zarazem całkiem inna. Tadeusz, stary pierniku, musisz uciekać za wodę. Z lasów sosnowych usłyszał jakby śmiech. — Diabli nadali czy mnie ktoś przeklął z tymi dziewczynami Zajewiczów? Niemniej do Łębek dojechał już powoli, pokonując zwariowane zakręty w Roszkach-Wodźkach bez brawury, mijając budowę oczyszczalni ścieków bez emocji, na kolację Janki dotarł uspokojony, tylko niemrawy jakiś, co wszyscy uznali za
zmęczenie długą podróżą. Słusznie.
Rozdział 14. Miśka Zajewicz była dziewczyną z temperamentem, żywą, inteligentną i obdarzoną iście kobiecą intuicją. Wiedziała, że jest nieprzeciętnie piękna, jej ciemne, ciekawe w kształcie oczy zaniepokoiły już niejednego kolegę na studiach medycznych. A także wcześniej, w ogólniaku warszawskim, gdzie jeszcze niedawno zdawała maturę i tańczyła na balu maturalnym z Pawłem z równoległej IV B. Lubiła modne
teraz hippisowskie spódnice do kostek, także wzorzyste przepaski na włosy, a matka kupowała jej w peweksie modne kurtki i kosmetyki. Kiedy Miśka szła szarymi Alejami Jerozolimskimi, nawet jeśli nie kokietowała burzą miodowych włosów, lecz splatała je w warkocz, ludzie oglądali się za nią z podziwem. W warszawskiej szarości kamienic wyglądała jak egzotyczny ptak i chociaż miała sporo do zarzucenia swojej figurze — nogi za krótkie, pupa za nisko; tylko ona widziała te
mankamenty — otoczenie uważało ją za bardzo atrakcyjną. Do tego nie była głupia — na stomatologię zdała bez trudu, poza obowiązkowym rosyjskim opanowała biegle angielski i niemiecki, a nauka zajmowała jej o wiele mniej czasu niż koleżankom. Ładna, obdarzona poczuciem humoru, inteligentna. Zauważyła natychmiast, że wywarła potężne wrażenie na tym przyjacielu rodziny z Ameryki. Starzy ludzie są ślepi! Ojciec nie zorientował się wcale: krążył zadowolony nad stołem z
butelką, dolewał wszystkim i gadał, gadał, z tym swoim „panie”, najwięcej o FSO i budowie Dworca Centralnego, podszczypywał swoją najnowszą żonę. Kogo obchodzi Dworzec Centralny?! Strzelał oczami w prawo i lewo, krawat poprawiał, ale nie zauważył, że jego gość mimo prób skupienia się na rozmowie ciągle spoglądał na Miśkę. Żona ojca też chyba niczego nie widziała, ale ta kobieta myślała tylko, jak podać móżdżek pieczony w kokilkach, i takiż pieczony móżdżek według Michaliny nosiła w swojej
głowie. Nawet nie to, żeby Miśka jej nie lubiła, pogardzała nią tylko, i to lekko. Jej brat też chyba niczego nie dostrzegł — a przecież to całkiem niegłupi chłopak. Nie mógł się nasłuchać opowieści z tej Ameryki, jakby to był ósmy cud świata, chłonął jak gąbka relacje Tadeusza o modnej muzyce w klubach nocnych, o miastach za dnia — słuchał z rozdziawioną gębą. Ani przez myśl mu nie przemknęło, że to przed Miśką tak błyskał humorem i intelektem ten cały Tadeusz, że tak naprawdę tylko do niej
mówił i przed nią roztaczał amerykańskie pejzaże. Może jedynie ta siwa Szamotowska coś zaczęła podejrzewać — stare baby mają węch i słuch jak młode rysie, zwłaszcza jeśli chodzi o własnych synów, ale pewna być przecież nie mogła, ta pańcia z kuferka. Za to Michalina nie miała wątpliwości — cały ten Tadeusz z Ameryki wpadł jak śliwka w kompot! Aż się zaczerwienił jak sztubak, kiedy podała mu sól przy stole. Zawiózł ją pod dom, wyskoczył zza kierownicy i podał rękę, kiedy wychodziła z samochodu.
Dżentelmen! A kiedy się z nim żegnała: „Panie Tadeuszu, czy my się jeszcze zobaczymy?”, zająknął się, ale obiecał, że tak, i ucałował jej obie dłonie. Miśki nikt po rękach dotąd nie całował, teraz, w latach siedemdziesiątych, koledzy studenci z długimi włosami i w rogowych okularkach raczej nie zachowywali się w podobny sposób. Ich marzenia to pozaliczane kolokwia, dyplom, a potem etat w przedsiębiorstwie lub biurze, fiat może nawet, ho! A ich szczyt mody to dżinsy Wrangler z peweksu zamiast
krajowej Odry. O, potrafili się bawić, czemu nie, tańczyła z nimi nocami do upadłego na dyskotekach, gdzie królowała ABBA, ale nie pamiętała, żeby tak ktoś podał jej płaszcz przy wyjściu. Tego dnia, kiedy poznała Tadeusza — jeszcze zanim o nim zapomniała, bo przyszedł Paweł i najpierw zaczął zamęczać ją dyskusjami o egzystencjalistach, kinie moralnego niepokoju i niemoralnej stabilizacji, a potem wyciągnął ją do Hybryd — pomyślała sobie jeszcze Miśka, że szkoda, że nie urodziła się w
poprzednim stuleciu albo chociaż w międzywojniu. I szkoda, że ten Tadeusz z Ameryki nie jest trochę przystojniejszy i chociaż z piętnaście lat młodszy… No, ale wtedy nie byłby dżentelmenem z dawnych lat. Byłby wyłupiastym, kudłatym chłopakiem z jej czasów, a w najlepszym wypadku docentem — intelektualistą, bredziłby o Sartrze, jak jej Paweł, który studiował niestety polonistykę na uniwersytecie i kopcił te okropne papierochy jak wszyscy dookoła. Ona nie paliła, piła
wódkę, owszem, ale odziedziczyła mocną głowę Zajewiczów, więc nikt jej pijanej nie widział. — I nie zobaczy — roześmiała się, rzucając się w wirujący tłum. Za nią mniej wdzięcznie i nieco kanciasto podążał Paweł, rytmicznie wysuwając brodę do przodu i w tył i śmiesznie poruszając ramionami. Zniknęli całkiem w tańczącej masie studentów i kompletnie zapomniała Miśka o wieczorze u ojca i o najnowszym wielbicielu, wirowała w środku koła na dyskotece… A w tym czasie
Tadeusz na polówce w Łębkach przewracał się z boku na bok i nie mógł spać.
Wrócił do Warszawy. Właściwie mieli się już nie spotkać, ale Tadeusz gorączkowo szukał jakiegoś pretekstu, żeby jeszcze raz zobaczyć tę miedzianowłosą młodą kobietę. „Gdyby to był film albo książka — myślał — zostawiłaby coś w samochodzie, przypadkowo: kolczyk, chustkę, dokumenty”. Przeszukał dokładnie forda — nic nie zostawiła. A gdyby tak
zadzwonić z pożegnaniem, przed samym wyjazdem? Po co? Nagle stała się jego obsesją — pojechał pod uczelnię, dowiedział się, w której jest grupie, jaki ma plan zajęć, potrafił godzinami obserwować studentki wychodzące z akademii medycznej, ukryty za wiatą przystanku. „Gdyby to był film albo książka — dumał — spotkalibyśmy się niby przypadkiem, zderzyli w biegu do autobusu…”. Ale to nie był żaden pieprzony film, książka też nie, tylko życie, a skoro Tadeusz jeździł samochodem, a
ona autobusami, on na Podlasie i z powrotem, a ona z Mokotowa na zajęcia i z powrotem — trudno było liczyć na takie zrządzenie losu. Jednak jeśli los coś postanowi, to wykona. W tym przypadku los postanowił spotkać Michalinę z Tadeuszem jeszcze raz i zobaczyć, co z tego wyniknie. Sposób był bardzo, bardzo prosty — we wrześniu są imieniny Stefana. Oznaczało to kolację zakrapianą wódką, goździki w prezencie i zapach kwaszonego ogóreczka na klatce schodowej praskiej
kamienicy. Wśród zaproszonych gości była oczywiście córka, a nie zabrakło także Tadeusza. Obiecał sobie, że porozmawia z nią tylko raz, a potem, wyleczony, dokończy swoje sprawy, zabierze matkę i rusza do Ameryki. Spóźnił się celowo, nie chciał nerwowo czekać i spoglądać na drzwi. Siedziała już za stołem i w najlepsze flirtowała z jasnowłosym kuzynem, śmiała się i kręciła z niedowierzaniem głową, jakby chłopak prezentował jej odkrycia naukowe warte Nobla. „Pewnie nawet mnie nie
pamięta” — pomyślał Tadeusz. Jak na złość usadzono go przy drugim końcu stołu, gdzie musiał zabawiać jakąś ondulowaną sąsiadkę gospodarzy. Właściwie to Miśka przejęła stery i kiedy zobaczyła jego przybycie, pomachała ręką i posłała mu uśmiech. Tadeusz skinął uprzejmie głową. Ani jednego słowa nie powiedzieli do siebie podczas nudnego typowego przyjęcia, którego przebojami kulinarnymi stały się: popularne sałatka jarzynowa, tatar z cebulą,
śledzik i jajko w majonezie. Tadeusz jeść nie mógł, pić nie mógł, ale w odpowiedniej chwili znalazł się w odpowiednim miejscu i kiedy Misia przy drzwiach żaliła się ojcu, jak niedobre ma połączenie i jak długo czeka się teraz na przystankach, a iść na Mokotów z Pragi nie sposób, rycersko zaoferował, że ją natychmiast odwiezie. Przecież już wie gdzie, a i tak musi się pożegnać. Tyle spraw jeszcze przed nocą, mama niezdrowa… O, brzydko, ale dziękował w duszy losowi, że matka rzeczywiście źle się
poczuła i nie wybrała się na to przyjęcie. Postanowił kupić jakiś dar temu wyłupiastemu bratu Miśki za to, że nie chciało mu się jeszcze wracać. Jechali tylko we dwoje, wiózł ją przez puste ulice Pragi, potem z mostu Poniatowskiego w ciszy patrzyli na światła miasta, prawdziwe i powtórzone w wodach Wisły. Nie było tu barwnych neonów ani reklam jak w Ameryce, ale zwykłe srebrne światło latarni wydawało się jeszcze bardziej nastrojowe. Tadeusz cicho zapytał: — A może miałaby pani, Michalino,
chęć na mały koniak w jakiejś knajpce z muzyką przy Nowym Świecie? Imieniny taty z nudnymi przyjaciółmi rodzin nie są chyba zbyt frapujące dla młodych kobiet… Tak tylko przypuszczam… — A myśli pan, że jakieś rzępoły na Nowym Świecie będą? — No tak, no nie — wycofał się. — Oczywiste. To skręcamy na Czerniakowską… — Nie, nie… — ścichła na chwilę. — Chodźmy na Foksal, do SARP-u. Chętnie jeszcze z kimś życzliwym porozmawiam,
miałam dziś trudny dzień. Bardzo trudny. Widzi pan, panie Tadziu… Tadeusz zamienił się w słuch. Więc miała swoje kłopoty! Postanowił zmieść z powierzchni ziemi wszystkie jej problemy. W SARP-ie muzyka grała cicho i nastrojowo, gadali do rana i tańczyli, przy czym Miśka zaimprowizowała solowy taniec na stole i zbratała się z kilkoma artystami z sąsiednich stolików, bo trochę się upiła. Ale czuła, że może sobie na to pozwolić, wszak jest bezpieczna, a Tadeusz — już
byli na ty — z pewnością odwiezie ją do domu. Odwiózł nad ranem. Podziękował za wieczór, ucałował ręce na do widzenia i tyle, bo nie miał odwagi pozwolić sobie na żaden bardziej intymny gest. Ale umówili się nazajutrz, by dokończyć rozmowę. Tym razem Miśka dobrze pamiętała o spotkaniu, chociaż obudziła się z bólem głowy, i podjętą pewną decyzją. Tadeusz natomiast przeżywał męki: „Czy ona w ogóle zechce się spotkać, a może zapomniała?”. Przed siedemnastą zaparkował auto w
pobliżu jej domu i czekał. Wyszła dwie po. Poinformowała matkę, że będzie się uczyć u Pawła do rana, a Pawłowi oznajmiła, że nie ma ochoty się uczyć. Tadeuszowi zaproponowała, żeby tę rozmowę dokończyli w jakimś przytulnym hotelu. Zdecydowała bowiem, że nadszedł czas, żeby Michalina Zajewicz przestała być ostatnią dziewicą na roku, w co zresztą nie chciały uwierzyć jej koleżanki i co Paweł musiał uszanować. Czekała na kogoś silniejszego. I właśnie wczoraj uznała, że to
Tadeusz Szamotowski, który coś tam pewnie na ten temat już wie, całkiem się jej podoba, a do tego wyjeżdża zaraz na inny kontynent, więc jest znakomitym kandydatem na jej pierwszego kochanka. Tadzik — nieco zdumiony, niemniej zachwycony — nie powiedział nie.
Nie chciał i nie umiał tego nazwać. Miłość, głupota, fascynacja — wszystko jedno — rzucił się w spóźnioną namiętność i postanowił żyć
chwilą obecną. Czasem lęk ściskał mu serce na myśl, co kierowało tą zwariowaną Michaliną. Nie był tak zarozumiały, by wierzyć w miłość dwudziestolatki do dojrzałego pana, w dodatku wcale nieoszałamiającego urodą. Ale znał się na ludziach i wiedział też, że to nie jest interesowna dziewczyna i nie chodzi tu ani o jego pieniądze, ani o Amerykę. Kiedy mówił jej: „Wyjedź ze mną”, odpowiadała: „Nigdy”. Kiedy prosił: „Wyjdź za mnie”, pytała: „Po co?”. Wprawdzie prędkie spotkania w
hotelach, randki w samochodzie, obiady to tu, to tam nie były szczytem marzeń obojga, ale innego wyjścia nie widział. Miśka nie chciała żadnych prezentów. Zgadzała się tylko, aby opłacał hotele i obiady. Zaakceptowała to, że ufundował wizytę u ginekologa, który zabezpieczył ją przed ciążą — nie chciała dzieci, on też nie. Była szczera i uparta — kiedy Tadeusz kupił jej bursztynową bransoletkę, oddała mu, kręcąc przecząco głową. Pawłowi powiedziała wprost, że ma kogoś innego i że
to koniec ich młodzieńczego związku, który ciągnął się jak guma do żucia od ogólniaka i jak ta zżuta guma kompletnie stracił smak. Paweł, który uważał się już za jej przyszłego męża, a za naturalną kolej rzeczy uznał to, że po studiach czeka ich ślub i wspólne M-2 na jakimś nowym Osiedlu Młodych — popadł najpierw w zdumienie, potem w niedowierzanie, a następnie w rozpacz i żądzę zemsty. Zaczął ją śledzić, ale nic sobie z tego nie robiła i nie uznała nawet za konieczne poinformować o tym Tadeusza.
Ten zaś miał nieco inne kłopoty przez swój romans z rudowłosą Miśką Zajewicz. Po pierwsze, nie chciał się z nią rozstawać, a kończyła mu się wiza. Pomysłu na jej przedłużenie nie miał żadnego. Po drugie, obraził się na niego Stefan. Dowiedział się w jakiś sposób o ich spotkaniach i jak na Zajewicza przystało poczerwieniał od gniewu jak indor, z miejsca popędził do mieszkania Szamotowskich, a że Tadeusza nie zastał, wygarnął wszystko, co miał na sercu, jego matce — tak
Ewelina Szamotowska upewniła się co do poczynań syna. Dobrze się stało, że się Stefan z Tadeuszem rozminęli, bo Zajewicz był gotów poturbować starego przyjaciela rodziny za krzywdę córki — tak na to bowiem patrzył. Zostawił starą Ewelinę we łzach i popędził do domu swojej byłej żony. Tam także nie zastał Tadzika, ale za to była Miśka. Spokojnie jadła obiad w kuchni, rozmyślając poważnie, czy powinna wynająć mieszkanie i czy będzie tęsknić, kiedy Tadeusz wyjedzie… Kiedy ojciec wpadł zaperzony,
purpurowy, wrzeszcząc od progu: „Zabiję go, zabiję zdrajcę, skurwysyna, pomóż komu, a jak ci odpłaci…”, skrzywiła się, odłożyła widelec i westchnęła, domyśliła się bowiem, że ojciec wie. Ale Miśka nie bała się swojego ojca, wiedziała, że im większy jego Zajewiczowski gniew, tym szybciej mija. — O co chodzi, tato? — zapytała. — Ja dorosła jestem czy nie jestem? — Nie będzie mi stary pryk dzieciaka bałamucił! — wrzasnął Stefan. — Ty wiesz, ile
on ma lat? On do mojej bratanicy smalił cholewki, do Ceśki Edmunda, a teraz co? Ojcem twoim mógłby być! — Ale to ty nim jesteś, tatku — uśmiechnęła się i poprawiła mu krawat. — A ja podobna jestem do ciebie i nie dam sobie żadnej krzywdy zrobić! — podała ojcu szklankę wody. — Siadaj no i posłuchaj. To był mój pomysł, mój wybór i moja cnota to moja cnota. Zawsze robiłam, co chciałam, nie? I dobrze mi z tym, bardzo mi dobrze, więc ty się uspokój! Stefan zawsze ulegał swoim
kobietom, Miśkę kochał nad życie, więc kiedy zobaczył, że właściwie żadnej krzywdy po niej nie widać, zrozumiał, że to rzeczywiście jej pełna wola, przytulił ją tylko i pogłaskał po włosach. Akurat zawitał do nich Tadzik. Stefan potrafił nawet przywitać się z nim — bez uśmiechu, ale już i bez gniewu. Kiedy Tadeusz powiedział: „Wybacz, Stefan, nie chciałem tego, ale kocham twoją córkę i to silniejsze ode mnie”, fuknął tylko, wzruszył ramionami, pożegnał się szybko i poszedł, sapiąc i mrucząc pod nosem.
Tadeusz westchnął, popatrzył bezradnie na swoją wybrankę, ta jednak machnęła ręką. — Przyzwyczai się do tej myśli. I akurat jak on się przyzwyczai, to ty wyjedziesz, Tadziku — powiedziała i zrobiło się jej smutno. A jednak nie chciała nawet myśleć o wyjeździe z nim. W ogóle starała się jak najmniej myśleć, całkiem poddała się zdarzeniom. Dobrze jej było w dziwacznym związku z tym mężczyzną, ale przecież nie nazwałaby uczucia do Tadzika miłością. Ba! Tego, co ją łączyło z Pawłem, tym bardziej nie…
Tadeusza zaatakowała zagniewana matka. Starsza pani głęboko przeżywała bisurmaństwo Tadeusza — bo tak nazywała jego poczynania. — Nigdy bym się po tobie tego nie spodziewała — powiedziała mu surowo. — Czy ja tak ciebie wychowałam? Żebyś zawiódł zaufanie przyjaciół? Żebyś z kobietą młodszą o trzydzieści lat się zadał? — O dwadzieścia trzy lata — poprawił. — Wszystko jedno! Ja chcę, synu, żebyś ty wyjechał. I to ci
powiem, że ja nigdzie z tobą nie pojadę! Tu umrę, i do tego mnie przywiodłeś, że chcę umrzeć, bo uczciwym ludziom nie mogę w oczy spojrzeć! — Dlaczego? — Tadeusz próbował się bronić. — Dlaczego? Czyś ty w swoim życiu nie widziała podobnych związków? Nie było tego za sanacji? A hrabia Boiński? Jak się ożenił z hrabianką, to ona miała osiemnaście, a on prawie pięćdziesiąt lat! Czy mnie pokochać nie wolno kobiety? Nie udała mi się pierwsza miłość, czemu mi szczęścia w
drugiej żałujesz? Ale Ewelina Szamotowska siedziała sztywna na swoim krzesełku, ręce miała złożone jak do modlitwy, różaniec w palcach, twarz białą i zaciętą. Portret na kamei wydał się Tadeuszowi trupią czaszką. — To żadne szczęście nie będzie! — szepnęła. — Boińscy też szczęśliwi nie byli, a dziecko hrabina urodziła ułomne. Nie masz mojego błogosławieństwa, Tadzik! — To się bez niego obejdę! — krzyknął i trzasnął drzwiami.
Nikt nie mógł tego przewidzieć, a już najmniej Tadeusz. Okazało się bowiem, że było to jego pożegnanie z matką i były to jej ostatnie słowa. Kiedy wrócił w nocy, spała, rano nie usłyszał jednak szurania i pobrzękiwania szklankami w kuchni. Zajrzał do jej sypialni i serce ścisnął mu zimny strach. Leżała dziwnie nieruchoma z wyostrzonym, orlim profilem. „Śpisz, tylko śpisz” — pomyślał i poruszył jej ramieniem, ale było sztywne i stężałe. Spała snem wiecznym. Lekarz, który stwierdził zgon, jako przyczynę podał
zatrzymanie akcji serca, a Tadeusza usiłował pocieszyć, mówiąc: — Zmarła we śnie, panie Szamotowski, cicho i spokojnie… Sam tak bym chciał.
Tadeusz bardzo cierpiał. Ratował się od natrętnych myśli zdwojoną aktywnością: organizował teraz pogrzeb, znowu trzeba było przeprowadzić sprawy spadkowe, znowu odbyć spotkania z rodziną. Przyjechał jego brat Andrzej z żoną, uściskali się i płakali razem,
wspominając dzieciństwo. Michalina znikła na chwilę z przestrzeni Tadeusza, zadzwonił, powiedział jej, co się stało, ale nie oferowała pomocy ani on jej w tej chwili o pomoc nie prosił. Intuicyjnie czuła, że nie powinna teraz się do niego odzywać ani nie będzie stać u jego boku na pogrzebie… Ku swojemu zdziwieniu żałowała tego, wolałaby być przy nim, dzielić smutek, witać czarno odzianych gości w progach żoliborskiego mieszkania. Jako kto, młodziutka żona? Nie mogła jednak pozbyć się
uporczywej złośliwej myśli, że przynajmniej jedno w tej tragedii jest dobre: Tadeusz w tej sytuacji bez problemu dostał przedłużenie wizy na następne trzy miesiące. I kiedy wszyscy smucili się odejściem pani Eweliny, jedna Miśka nie mogła wykrzesać specjalnego żalu, tylko w głębi duszy cieszyła się, że — mniejsza o przyczynę — on jeszcze zostaje w Polsce. Ze względu na długoletnią przyjaźń rodzin na pogrzeb Eweliny Szamotowskiej przyjechali też Borengowie z Podlasia.
— Odchodzi nam pokolenie z początku wieku — szepnęła Janka przez łzy, patrząc na daty ujmujące w liczbę lat życie hrabiny: 1903 – 1974. — Matka moja, Tadeuszu, prosiła, by cię uściskać i przekazać kondolencje. Przyjaźniły się, mimo różnicy pochodzenia, wiele lat… Matka modli się za Ewelinę gorąco, jak to ona, ale to, Tadeuszu, nie zaszkodzi! Tadeusz poprosił Jankę o rozmowę, poszli więc pospacerować po Powązkach. I choć nie przepadała za Warszawą, to miejsce szczerze
ją zachwycało. Tu czuło się przeszłość, siłę przodków, historię, a to zawsze Jankę pociągało. — Wiesz, Jasiu, muszę, chcę ci to powiedzieć: twój stryj, Stefan, bardzo jest na mnie obrażony, a matka umarła przeze mnie… — Co ty gadasz, Tadzik? Jak to przez ciebie? — Tak. Nie wolno mi widać kochać. Albo może przekleństwo jakieś nade mną ciąży. Pamiętasz, co było z Cezaryną… Janka, co ja wtedy
przeżyłem! Uciekałem: wyjechałem do Stanów, uciekłem, ale gryzłem się… Janka, jak ja się gryzłem. Nie mogłem spać, nie mogłem żyć, nawet pić nie mogłem. Nie mogłem sobie darować — bo my już wtedy planowaliśmy ślub, jak tylko minie trochę czasu po rozwodzie… Myślę, że jakoś się dowiedział, może żeby nie to, nie zabiłby jej, może by jeszcze żyła… Minęło tyle lat. Nie myślałem, że jeszcze kogoś pokocham. I tu strzeliło we mnie. Te oczy. Nie przypuszczałem, że w ogóle
zwróci na mnie uwagę — ale ona mnie zechciała! Mam romans z Michaliną, córką Stefana, Janko. Co ja mówię, romans… Jasiu, ja ją kocham. Stefan się wściekł, matka przeklęła. — Przeklęła? — Nie aż tyle może…. ale powiedziała, że nie pobłogosławi tego nigdy, że umrze. I umarła, rozumiesz? To były jej ostatnie słowa do mnie… Boże, Boże… I w dodatku tylko dzięki tej śmierci mogę dłużej zostać…
Janka westchnęła. Usiedli na kamiennej ławeczce. „Kochaj i rób co chcesz” — napis na jakimś nagrobku wydawał się odpowiedzią losu. Janka pokazała go palcem. Grób liczy ze sto lat, sentencja ponad osiemset, wciąż to samo… — Co ja ci mogę poradzić, Tadeusz. Słuchaj Augustyna: „Kochaj i rób co chcesz”. Te błogosławieństwa, klątwy i gniewy… Po co to wszystko, Boże mój, po co? Jak się dwoje ludzi kocha, całe te błogosławieństwa to nieważne pierdoły. A Michalina co? Ona
cię kocha? Ale uważaj, Tadzik: czy ona cię kocha jak mężczyznę, nie jak ojca? Stefek wzorem tatusia nie był nigdy… Widziała, że zrobiła mu przykrość. Poczerwieniał na twarzy. Ale odpowiedział dzielnie: — Nie wiem, Janko. Naprawdę nie wiem. — To ją zapytaj — powiedziała po prostu. I pożegnała się z myślą o ożenku Tadzika z którąś ze swoich przyjaciółek.
Wracali do Łębek w ponurym
nastroju, w Wańce panowała cisza jak nigdy. Leszek nawet włączył na chwilę radio, ale kiedy spiker rozradowanym głosem poinformował ich o kolejnym sukcesie gospodarczym, budowie Portu Północnego w Gdańsku, płodach rolnych i nowych inwestycjach, Janka ze złością wcisnęła żółty guzik. Głos przestał płynąć, znów zapanowała cisza. Rozmyślała o przeszłości, o czasach, kiedy była dziewczynką, a Szamotowscy przyjeżdżali ze swojego majątku za Kurpikami. Jaka ładna była
pani Ewelina, jak rozbrykani chłopcy Andrzej i Tadzik… A stary pan Szamotowski rozdawał im cukierki od braci Gałkowskich… „Jasiu, zaśpiewaj” — mówiła wtedy jej matka Marianna, a Janka stawała na ławie przy piecu i mocnym głosem śpiewała jak Ordonka: „Szczęście raz się uśmiecha…”. Tak… „Człowiek czeka, czeka, czeka”. A potem spotyka nawet to szczęście, tylko nie umie go rozpoznać. Albo przychodzi wojna i wszystko niszczy. We wrześniu trzydziestego dziewiątego przez
dworek Szamotowskich przeszły tabuny ludzi, w salonie Eweliny urządzono szpital polowy. Podobno sama hrabina darła koszule na szarpie i opatrywała rany żołnierzom. Po wojnie we dworku osiadły władze ludowe… Szamotowscy wyjechali do Warszawy. Ech, ta Warszawa — Leszek namawiał ją, żeby zaszła do któregoś z Domów Centrum albo do nowo powstałych domów handlowych jak Merkury na Żoliborzu. Chciał ją przewieźć ruchomymi schodami, ale nie dała się namówić. Warszawa pełna ulic,
okien, świateł, restauracji nie pociągała jej, wolała patrzeć na te osiedla i sklepy w telewizji. Z wielką przyjemnością oglądali komedie Barei i tyle stolicy jej wystarczyło. Ale… Małe miasteczko też jakoś nie dawało jej pełni szczęścia. Czegoś jej ciągle brakowało, a teraz, kiedy Kasia chodziła już do szkoły, Leszek do pracy, Janka jeszcze częściej zastanawiała się nad swoim życiem — i czuła jakiś niedosyt, żal za marzeniami. Leszek siedział cicho za kierownicą, bo też wspominał. Zmarła Ewelina Szamotowska
przypomniała mu matkę — pewnie nie z wyglądu, ale ze sposobu bycia, z zasad, temperamentu. I obie już nie żyły… Grób na cmentarzu w dalekim Biskupcu spał sobie samotnie. Tak dawno tam nie był, na Mazurach, w Biskupcu. Jego brat Władysław częściej tam zaglądał… U Władka w Łomży też dawno nie byli — dni od dyżuru do dyżuru mijały szybko, a teraz jeszcze ta budowa domu… Niby niedaleko ta Łomża, a jednak daleko. W każde święta brat przysyłał kartę z życzeniami, a Leszek
wysyłał swoją. Nawet nie znał dobrze dzieci Władka — w tym swojej chrzestnej córki. „Zaraz, zaraz — zastanowił się — ile to one będą miały lat, te dzieciaki w Łomży? Zosia to już ze dwadzieścia! A potem Sławka i Robert — z szesnaście i czternaście. Ciekawe, czy Robert włazi do starego zegara dziadków tak jak Leszek kiedyś, kiedy chował się przed gniewem matki… W Wiązownej — aż uśmiechnął się na to wspomnienie — z przyjacielem Mundkiem wybrali się na koniach na przejażdżkę wokół
miasta. Konie wykradli… Ojciec o mało zawału nie dostał, kiedy zamiast Gniadej zobaczył w stajni pusty kojec. Albo kiedy z Władkiem chcieli obejrzeć broń ojca i wypaliła im w rękach! Jakie szczęście, że nikogo w pobliżu nie było. Potem, podczas wojennej tułaczki, schowali tę broń w podziemiach pewnego domu na Mazurach, kto wie, może jeszcze tam jest…”. — A ty czemu się uśmiechasz? O czym ty tak myślisz? — do współczesności przywołał go głos żony. Najwyraźniej była
nastroszona i niezadowolona. Ostatnio coraz częściej. Nie czekała na odpowiedź, widocznie nie tak bardzo ją interesowało, o czym on myśli. — Wiesz o romansie Tadeusza z tą młodą Miśką? Leszek nie wiedział, bo skąd. — Nigdy nic nie wiesz! — wzruszyła ramionami. — I pomyśleć, że ja chciałam go ożenić z Hanką albo Jolą. Nic z tego nie będzie, ale i tak by chyba nie było. Nie wyobrażam go sobie w Łębkach, Tadeusza…
— W Łębkach kancelarii prawnych jeszcze nie ma, ale już w Białymstoku… — Nie o to chodzi! Raczej o ustrój i o to, co się tu u nas dzieje. Bida z nędzą, socjalistyczna ojczyzna, a tam… Ameryka! Autostrady! Samochody bez dachów! Ty wiesz, ile on tam zarabia? Może i ty chciałbyś pojechać? Tadzik mówi, że radiolog w Stanach to ho, ho! Też byś sobie znalazł jakąś młodszą Michalinę, nie? Bo ja z Podlasia wyjechać nie mogę, sam byś musiał jechać… Przyznaj sam, że byś pojechał!
Żeby nie Kasia, to byś jutro pojechał! — Jak tak cię słucham, to faktycznie bym pojechał — zdenerwował się, bo ostatnio ciągle powracało to jej niezadowolenie z niego, z codzienności, Bóg wie z czego jeszcze. — O co ci chodzi, Kiciaku? Znowu powiesz, że źle ci w Łębkach? — A pewnie, że źle! — krzyknęła. — Tobie dobrze, bo całe grzędy bab wokół ciebie w tym szpitalu i przychodni! Panie doktorze to, sio, panie doktorze sro! A ja siedzę w tej wąskiej
jak dupa węża kuchni na Dubois i świata nie widzę, chyba że do Hani gabinetu pójdę. Do Hani, nie do twojego, o nie, nie, bo ty przecież masz swój wianuszek adoratorek! A ja co? Obiady, zakupy, obiady, zakupy, obiady, zakupy! Zwariuję od tego, zobaczysz! Dojeżdżali do Łębek i Leszek zamierzał zignorować jej ubolewania, bo znał już dalszy ciąg: że miała na estradzie śpiewać, a jest kurą domową, sprzątaczką i kucharką w jednym, a jeszcze potrafią jej ludzie powiedzieć, że ma
dobrze, bo nie pracuje. Ona nie pracuje! Jak wół, gorzej jeszcze, orka domowa to gorsze niż pole ojca za gumnem w Stokowie… Ale zamilkła nagle i chwyciła się rękoma za szyję. Leszek przeraził się nie na żarty, widząc, że sinieje w oczach i nie może złapać tchu. Histeria? Przestraszył się, bo wyraźnie się dusiła. Myślą przebiegł zawartość swojej podróżnej lekarskiej walizki, zahamował gwałtownie, szybko pobiegł do bagażnika po apteczkę, po strzykawkę. Po chwili złapała powietrze, ale kurczowo
trzymała go za rękę, i stali tak na poboczu, aż wyrównał się jej oddech i ze zmęczenia zasnęła. Leszek okrył ją kocem i powoli ruszył, ale zamiast jechać do domu Hani, gdzie czekali na nich Kasia i Wigor, skręcił w dużą bramę szpitala. Na drugi dzień, kiedy wróciła do domu, zmęczona i przestraszona, bo lekarze — i ci znajomi, i obcy, więc nie nastawieni przez Leszka — radzili, aby jechać na pulmonologię w Białymstoku i oddać się pod stałą opiekę specjalistów, postanowiła na jakiś czas nie marudzić i cieszyć
się tak prostym darem jak równy oddech. Jej spojrzenie na życie zmieniło się na chwilę. Tego dnia w drodze powrotnej z Warszawy przeżyła pierwszy atak astmy, dziedzicznej choroby Zajewiczów. Astma miała już zawsze jej towarzyszyć, podobnie jak kieszonkowe inhalatory, które Leszek zamówił w centrali farmaceutycznej, a kiedy je przysłano, oglądał z upodobaniem, wnikał w treści ulotki i uczył ją, jak tego używać. — Panie Andrzeju — zwierzyła
się Batiarowi, który zaczepił ją znowu na skwerku, pytając, gdzie to była ostatnimi dniami. — Panie Andrzeju, nie byłoby mnie już tutaj, gdyby nie mój mąż! Byłabym się udusiła! Batiar pochylił głowę, by pocałować ją w rękę, i dlatego nie zauważyła, że zdenerwował się i pobladł. Chwycił jej zakupy i odprowadził ją pod same drzwi klatki. — Czy to bardzo groźne, pani Janko? — zamamrotał cicho, nie patrząc na nią, tylko gdzieś w ziemię. — Ech, nie tak bardzo! Proszę się nie martwić o mnie, teraz
zawsze mam to — wyjęła z kieszeni inhalator. — Tylko palić nie powinnam — dodała łobuzersko — a nie daję rady. Za stary ze mnie nałogowiec. Do widzenia, panie Andrzeju, dziękuję za pomoc. — Do widzenia, do widzenia — Batiar pocierał rękę o rękę, bo właśnie strasznie zachciało mu się zapalić, ale postanowił przy niej nie wyciągać papierosa. — Jak dobrze, że doktor był na miejscu! Bo gdyby sama pani była, pani Janko… Długo myślał o tym, co mu powiedziała, w uszach wciąż
przeraźliwie brzmiało mu to: „Udusiłabym się”. Udusiła! Czy mogło być coś gorszego? Postanowił nie spuszczać jej z oka, w końcu wiedział doskonale, kiedy i gdzie chodzi w swojej codziennej odysei łębkowskiej. A Janka, nieświadoma, jakiego zdobyła strażnika, powróciła do zwyczajowych spacerów po Łębkach, do budowy domu w Stokowie i rozmyślań o miłości Tadeusza do Miśki. Na moście nadnarwiańskim pod Uhowem, gdzie zapędziła się pewnego dnia na spacerze z psem,
tupnęła nogą. O nie! Nie po to przetrwała to wszystko — wojnę, powojenną komunę, choroby, wypadki, wrogie, tajemne działania martwych czaszek albo jasne podłych ludzi — nie po to, żeby teraz dać się zmóc astmie albo smutkowi małych miasteczek. Nie zamierzała bynajmniej tak łatwo pozbyć się marzeń i poddać szarości egzystencji w tej mieścinie nad Narwią! Tupnęła jeszcze raz i splunęła do rzeki. Co, do cholery! Ona, Janka Borengowa, Janina Elżbieta[1] z Zajewiczów, Pliszka z czasów
wojny, musi jeszcze dokończyć budowę domu w Stokowie czy nie? Obserwowała ptaki, bo właśnie tutaj, nad wschodnim brzegiem Narwi, można było spotkać wyjątkowe gatunki. Nie przyszło jej nawet do głowy, że w oddali za zakrętem śledzi ją czujnie para oczu — lekko zamglonych od wódki, ale przyjaznych. Wigor wiedział o tym, rozpoznawał zapach człowieka zmieszany z mgłą alkoholu i nikotyny. Nie był zachwycony, ale nie uznał cienia, który im towarzyszył, za zjawisko niepokojące.
[1] Bohaterka otrzymała imiona Elżbieta Janina: „Marianna dodała swoim córkom imiona takie, jakie w dalekim Londynie nosiły angielskie królewny: Elżbieta Janina i Cezaryna Małgorzata” — K. Droga, Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca, Helion 2013, rozdział I. Pliszka to pseudonim Janki z AK.
Rozdział 15. Tadeusz czekał na Michalinę przed bramą uniwersytetu. Tego dnia akurat musiała skorzystać z BUW-u, potrzebnego jej woluminu w języku angielskim nie było w lektorium na akademii medycznej. Tadeusz czekał. Przechadzał się od bramy do księgarni Prusa, dalej do eleganckiej fasady hotelu Bristol, patrzył na kościół Wizytek i wracał pod bramę. Budziły się w nim tutaj smutne
wspomnienia. Z bramy Warszawskiego Szpitala dla Dzieci wyłaniała się postać Cezaryny, w szarym żakiecie i małym kapelusiku, znów brała go pod rękę, mówiła: „Dzień dobry, Tadziku” i szli do Fukiera na kawę. Tyle lat! Nie było już Cezaryny. Nie było kobiet w żakietach i kapelusikach. Z bramy wychodziły grupami podobne do stad ptaków, długowłose dziewczyny w dzwonach rozszerzanych ku ziemi, w kombinezonach, które u góry wyglądały jak koszulowe bluzki i
miały marszczone przy kostkach spodnie. Szerokie paski, dżinsowe sukienki. Nie podobały mu się te stroje. Nie ma już Cezaryny, eleganckich płaszczy, jasnych natapirowanych koków z lokiem przy policzku. Nie ma też świata woalek, jakie lubiła jego matka. Mężczyźni także inaczej się dziś nosili — oto mignął mu mężczyzna w smutnym garniturze, z teczką w ręku, oto z bramy wysypali się chłopcy w ciemnych golfach, marynarkach, z baczkami, zapalali papierosy i rozchodzili
się w Warszawę. Sam Tadeusz wciąż nosił kapelusz, poza tym ubierał się w jasne garnitury i sportowe spodnie przywiezione ze Stanów. Też zapalił, westchnął. W bramie zamajaczyła miedziana czupryna i zielony sweter. Miśka biegła w jego stronę, machając zeszytami — widocznie udało się jej zdobyć te notatki. Rzuciła mu się na szyję, a Tadeusz zanurzył twarz w jej włosy. Zapach perfum mieszał się z zapachem wiatru. Bezwstydnie pocałowała go na środku chodnika, nie zważała,
że przechodnie gapią się na nich ciekawie — jedni z półuśmieszkiem, inni zgorszeni. Całujące się pary na przystankach widziało się często, ale były to pary studentów. Co innego dojrzały gość, ubrany z cudzoziemska, z piękną młodą dziewczyną. Zauważyła to i bezczelnie jeszcze raz pocałowała Tadeusza. Tego, że widział ich kolega Pawła z polonistyki, dostrzec nie mogła. — Czuję od ciebie papierosy, Tadeusz! — powiedziała z wyrzutem. — Obiecałeś mi, że
rzucisz palenie. Wkręciła się pod jego ramię. „Jest mniejsza od Cezaryny” — pomyślał. Mniejsza i bardziej przytulna. — Gdzie masz samochód? — zapytała. — Głodna jestem strasznie. Głodna, zmarznięta, potrzebuję domu, obiadu i… ciebie też. Objął ją ramieniem jeszcze mocniej i skierował ku ulicy Kopernika, tam czekał za zakrętem jego ford. Kiedy zjeżdżali Tamką ku Wiśle, Michalina trajkotała i trajkotała
o zajęciach, uczelni, matce, bracie, a nawet stypendiach zagranicznych, które zaczynają się zdarzać na uczelniach. — Co z tego, kiedy do Moskwy! — westchnęła. — Tak, to nas kompletnie nie urządza — uśmiechnął się Tadeusz zamyślony. — Sam nie wiem, co my poczniemy, Misiu. Chyba wrócę tu do kraju, do ciebie. W Ameryce żyje się łatwiej, dużo łatwiej, ale skoro nie chcesz tam jechać… Zamknę tamtejszą kancelarię. Nie będę umiał żyć bez ciebie.
Akurat zatrzymał się na światłach. Miśka, nic nie mówiąc, nachyliła się i znów go pocałowała. Zanim roztrąbiły się samochody, zanim zdążył ją ofuknąć i odsunąć, zobaczył łzy w jej ślicznych czarnych oczach. Nic z tego nie rozumiał, ale przypomniał sobie radę Janki: „Zapytaj ją, po prostu ją zapytaj!”. — Michalina, czy ty mnie kochasz? Ta druga część pytania: „…ale nie jak ojca, tylko jak kogoś wartego twojego życia” — nie przeszła mu przez usta.
Michalina potrząsnęła głową, że nie powie. Znalazła właśnie w skrytce papierosy, camele, drogie jak zboże. Wylądowały za oknem. Pomyślała, że ucieszą się przechodnie, którzy akurat trafią na paczuszkę. — Nie powiem ci. O, nie tak łatwo! Ja jestem Michalina Zajewicz, Tadziku, przygotuj się na wszystko. Masz tyle odwagi, żeby ze mną żyć? Bez ślubu, na kocią łapę? To coś ci powiem. Znalazłam mieszkanie, nie chcę mieszkać więcej w chacie twojej matki. Zresztą twój brat nigdy ci tego mieszkania nie odda!
Znalazłam nam mieszkanie nad Wisłą, w alei Trzeciego Maja. Jeśli skręcisz w prawo, nie w lewo, to zaraz je obejrzymy. — Pomachała kluczami. — Tam ci powiem, czy cię kocham, Tadeusz. Mieszkanie w kamienicy pełnej przedwojennych adwokackich mieszkań, wysokich, z parkietami i oknami na most Poniatowskiego miało tylko jeden mebel — materac rzucony niedbale na podłodze dużego pokoju. Miśka uklękła na tym materacu. — Nie wiem, co będzie! —
szepnęła, rozbierając się powoli. — Nie wiem, czy ciebie kocham, czy bardzo kocham, czy wcale nie kocham, ale chcę być z tobą i nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Zrzuciła z siebie wszystko i podniosła włosy, by zapiąć je na czubku głowy. Na materacu, klęcząc naga z uniesionymi rękami, wyglądała jak bogini. „Niech szlag trafi cały stan Nowy Jork, włącznie z Kalifornią — pomyślał Tadeusz. — Nawet cały amerykański kontynent”. Patrzył na nią i czuł, jak narasta w nim pragnienie tej
pięknej kobiety o pełnych piersiach, długiej szyi i krągłych biodrach. — A ja cię kocham — powiedział, podchodząc do niej i klękając obok na materacu. — Kocham, Misiu — powtórzył. Michalina zamknęła oczy. — Jakie ty masz piękne piersi — szepnął Tadeusz. Duże, piękne piersi z ciemnymi sutkami. Michalina położyła na nich ręce Tadeusza. — Chodź do mnie — rzekła cicho. — Chcę, żebyś mnie dotykał i całował, ty i tylko ty. Piersi mam słodkie jak
brzoskwinie — pociągnęła go na siebie miękko, szukając szczupłymi palcami jego wrażliwych miejsc. Uśmiechnęła się triumfalnie, czując napięcie Tadeusza, widziała, że on pragnie jej natychmiast, że zaczyna szarpać się z ubraniem, ale nie pozwoliła mu się rozebrać. — Najpierw kochajmy się po amerykańsku — szepnęła mu prosto do ucha, sama naga, położyła się na nim i ocierała się tymi bujnymi piersiami o jego koszulę. — Co ty ze mną wyprawiasz, dziewczyno? — szepnął
oszołomiony. — Co ty czytałaś? Michalina roześmiała się cicho. I ona czuła intrygujące podniecenie, i ona nie chciała już dzielącej ich bariery jego ubrania. — Ten wasz amerykański sposób jest do niczego… Tadeusz też tak uważał, błyskawicznie zrzucił ubranie, ukląkł przed Miśką i przyciągnął ją do siebie, a ona objęła jego biodra udami. Po chwili kołysali się w upojeniu — ona nieprzytomnie i bez analizowania, oddając się
rozkoszy, on z przebłyskami lęku. — Tak cię kocham! — powiedział głośno. „Tak mocno, że będę musiał cię zostawić” — dodał w duchu, ale ona nie odpowiedziała, tylko zadrżała nagle i krzyknęła głośno. Pocałował ją, zdumiony słonym strumykiem łez na ustach. — Oto, czego jeszcze o tobie nie wiedziałem! Michcia, ty płaczesz z rozkoszy! — Przytaknęła, po czym zmęczona wtuliła się w jego bok i usnęła.
Nad ranem, kiedy Michalina jeszcze spała, Tadeusz, który tej nocy w ogóle nie mógł zasnąć, usiadł przy oknie i zapalił papierosa. Patrzył na nią przez mgłę dymu. Spała na wznak, oddychając spokojnie przez lekko otwarte pełne usta, ukazując w pełnej krasie bezbronnie odsłonięte piersi, bo Miśka zawsze spała z rękami nad głową jak zdrowe niemowlę. Przeciągnęła się, Tadeusz westchnął. Kochał tę młodą kobietę, kochał ją całą, jej śmiech, zaskakujący charakter, determinację, także
to kuszące ciało, tak, pożądał jej, ale nie to było najważniejsze. Jakby na dowód tego uzmysłowił sobie, że przecież ona ma za krótkie nogi w stosunku do całej sylwetki, że pękatą pupę natura zwiesiła jej dość nisko nad ziemią. To też w niej kochał. Chciał czuwać nad jej snem, chciał być jej kochankiem, tragarzem jej zakupów i książek na uczelnię, jej kierowcą i przewodnikiem po świecie seksu. Ojcem jej dzieci? Przestraszył się. Taka młoda kobieta zechce mieć dzieci, pewnie. Okej, jeśli trzeba,
będziemy mieć dzieci. Gdyby mógł, urodziłby je za nią. Chciał jej szczęścia, nie zniósłby jej cierpienia, choroby czy nawet zadrapania na gładkim jasnym ciele. Co z tego… „Jedno tylko możesz zrobić, jeśli ją kochasz — wysoki głos matki dźwięczał w jego uszach tak wyraźnie, jakby tu była — jedno tylko, jeśli masz jeszcze honor, Tadeusz! — Zgadzał się z tym zgrzytliwym głosem upierdliwie gdaczącym w jego wyobraźni, ma rację, pieprzoną, kurewsko pieprzoną matczyną rację. — Zostaw ją! Jest na początku
życia! Zostaw tę młodą, śliczną, zmysłową istotę. Jej szkodą, jej nieszczęściem jesteś ty — stary chłop zza morza. Co jej możesz dać? Teraz jeszcze co nieco, tak, ale za dziesięć lat? Za piętnaście? Zostaw ją w spokoju. Wyjedź. Zapomnij. Popłacze i będzie żyć jak normalna kobieta w jej wieku”. „Nie wiem, nie wiem, czy podołam — jęczał sam do siebie w duchu, ale już przeczuwał, że musi to zrobić. — Kupię jej to mieszkanie — myślał — zabezpieczę ją, zapiszę jej swój majątek… a sobie sprawię w
Stanach drogi wóz i rąbnę nim, kurwa, w drzewo! Tylko żeby na śmierć!”. „Ale, realnie rzecz biorąc, i tak musisz jechać do Stanów — gderał głos. — Pojedziesz, powiesz, że wrócisz, i nie wrócisz. Tyle, panie Tadeuszu, na ten temat”. Wcisnął niedopałek w popielniczkę, jakby zgniatał gadającego w głowie robaka. Wstał i pochylił się nad nią. Przeciągnął dłońmi po jej ramionach. Odwróciła się do niego plecami. „Wyjadę — pomyślał i zaczął muskać ustami kark pod rudym kokiem ciepłym
od snu. — Nie wrócę — przytulił twarz do jej pleców. Udawała, że nadal śpi. — Nie wrócę — myślał dalej, pieszcząc jej piersi. — Nie wrócę — powtarzał w duchu z rozpaczą — wyjadę”. Wiedział, że już nie śpi, czuł nawet, że się uśmiecha, ale nie odwróciła się, czekała na niego z twarzą wtuloną w poduszkę, a on podniecony tą odmianą powtarzał w duchu: „Wyjadę, wyjadę, wyjadę” — aż znów krzyknęła, aż sam krzyknął razem z nią. Dopiero teraz odwróciła do niego twarz.
— Powiedz, że zawsze będziemy razem — poprosiła. — To jest banalne, Misiu — odpowiedział — ale tak, oczywiście. Zawsze będę cię kochał. Czas płynął, bo po to jest. Tadeusz powoli zbierał się do wyjazdu, wszystko mieli ustalone i omówione. Kupił to mieszkanie na Powiślu i oddał jej w użytkowanie, podobnie samochód. — Nie będę go sprzedawał na czas wyjazdu — tłumaczył — a ty przez ten czas doszlifujesz
swoje umiejętności za kierownicą. Miśka była już szczęśliwą posiadaczką prawa jazdy, nieświadomą, że szybkość i znakomity wynik egzaminu — zwłaszcza szybkość — zawdzięczała zielonej łapówce, którą zapłacił kierownikowi wydziału komunikacji Tadeusz. — Tylko prowadź ostrożniej — szeptał w nagłym strachu. — Masz ciężką nogę, skłonności, żeby za szybko jeździć! Jak wrócę, masz być cała jak laleczka z porcelany! A ford bez rysy!
Śmiała się, ale oczy czasem jej ciemniały, chwytała go za rękę, przytulała do ust i mówiła pospiesznie: — Ale wróć szybko, Tadeusz, najszybciej jak możesz. Zamknij tam wszystko, wyrzuć klucze do oceanu! Wiem, że o dużo proszę, wiem, ale będę tu usychać z tęsknoty za tobą. — Przysięgnij mi zatem wierność, pani! — żartował wtedy, próbując zagłuszyć ból, odsunąć decyzję, że nie wróci. — Przysięgam — mówiła szybko i poważnie. — Będę czekać na twój powrót jak Penelopa.
— Przestań! — zmieszany wycofywał się z żartów. Michalina śmiała się głośno i już snuła plany, co będą robić po jego powrocie. On nie mógł spać nocami, patrzył na nią i zastanawiał się, jak to wszystko wytrzyma. Nadszedł wieczór, kiedy ostatni raz wybrali się do teatru. Tadeusz zarezerwował stolik w restauracji. Schodzili po spektaklu ze schodów teatru, ona rozgadana i komentująca, uczepiona jego ramienia, kolorowa, żywa, on zasłuchany, spokojny, w jasnym płaszczu.
Podeszli do nich dwaj mężczyźni w kapeluszach i ciemnych okularach. — Pan Tadeusz Szamotowski? — zapytał wyższy. — Tak — odpowiedział Tadzik. — W Polsce na pobyt czasowy, obywatelstwo amerykańskie? — upewnił się niższy. — Tak, tak, mam aktualną wizę, o co chodzi? — zdążył zobaczyć, że Michalina zrobiła się biała, ale postąpiła krok naprzód, jakby go chciała bronić. — O co chodzi? — zapytała
gniewnie. — Michalina Zajewicz, prawda? Pani to nie dotyczy — odezwał się wyższy mężczyzna z dziwnym uśmiechem. Mignął im przed oczyma legitymacją. — Jesteśmy ze Służby Bezpieczeństwa. Pan pójdzie z nami, panie Szamotowski. — Wyjął kajdanki. — Jest pan aresztowany pod zarzutem szpiegostwa i działania na szkodę państwa polskiego. Złożono na pana doniesienie. Tadzik był prawnikiem. Zdołał już zauważyć, że w Polsce Ludowej prawo działa zupełnie
inaczej niż na Zachodzie. — Rozumiem — powiedział. — Chodzi zatem o domniemanie winy? Czy mogę prosić o wybranego przez siebie adwokata? I — pokazał wzrokiem kajdanki — o trochę wyrozumiałości dla mojej narzeczonej. Nie ucieknę, przysięgam! Oficer zmieszał się. Miśka stała nieruchoma i pobladła. Tadeusz spokojnie zwrócił się do niej: — Kochanie, twoje auto! — powiedział powoli, wkładając jej w rękę kluczyki od
samochodu. — Jedź do domu, do ojca, bo pewnie się niepokoi, nie mogę cię dzisiaj odprowadzić. Ale wszystko będzie dobrze, to jakaś absurdalna pomyłka, nie jestem żadnym szpiegiem. No, idź już, kochanie, idź do ojca, przecież dzisiaj miała przyjechać Janka! Miśka skinęła głową, odwróciła się i jak automat ruszyła w stronę parkingu. Zrozumiała, że coś jej chciał przekazać, przecież nie mieli wcale iść do ojca, tylko do ich mieszkania, a ford nie był jej. Co znowu z tą Janką, wcale nie miała
przyjeżdżać. „Pewnie chce, żeby powiadomić Borengów — pomyślała. — Słusznie, mają spore znajomości… I ojca, ojciec na pewno pomoże, mimo wszystko. Złożono doniesienie, kto, na Boga, po co?”. Nagle spadło na nią olśnienie, zrozumiała, kto i dlaczego. Znajoma postać wynurzyła się z mroku, Paweł czekał na nią za zakrętem, oparty o ścianę budynku, brudny i zarośnięty, z papierosem między zębami, w tym swoim powyciąganym swetrze i kurtce. Włosy miał już do ramion, schudł, odkąd go
ostatnio widziała. — Jakieś kłopoty, Misia? — zapytał. — Stary Paweł zawsze do usług. — To ty? — zapytała beznamiętnym tonem. Nie potrzebowała odpowiedzi. — To ty, mały, głupi skurwysynie, doniosłeś na niego? — Wyminęła Pawła jak kosz na śmieci. — Nie chcę cię znać. Nigdy więcej się do ciebie nie odezwę. Nigdy. — Zobaczymy! Zobaczymy jeszcze, ty amerykańska dziwko! — szarpnął ją za rękaw i popchnął plecami na mur.
Poczuła zapach wódki i nienawiści. — Jeszcze będziesz na kolanach prosić. Jeszcze przyjdziesz mnie błagać! Ty…! Za co się sprzedałaś? Za co oddałaś naszą miłość, za zielone? Nie bała się go, chociaż była świadoma, że jest silniejszy, że są sami w tej pustej uliczce. Pomyślała dość spokojnie, że powinna rąbnąć go w policzek, strzaskać gnojowi twarz za to, że ją tak straszliwie obraża. Ale nie urażoną dumę czuła, tylko narastający gniew i złość. Paweł najwyraźniej chciał zedrzeć z
niej ubranie i dyszał jej w ucho oparem wódki, napierał coraz mocniej, sięgając pod bluzką do jej piersi. „On chce mnie zgwałcić” — pomyślała zimno, bez paniki. — Tak — powiedziała, obejmując go za szyję, poddając mu się. — Jestem dziwką, chcesz sprawdzić jak dobrą? Poczuł, że nie stawia oporu, i zdziwiony rozluźnił uścisk. Roześmiała się, więc zwolnił uścisk na chwilę. Wtedy Miśka przypomniała siebie wszystkie złote nauki, jakie dostawała od ojca, odkąd skończyła sześć lat.
— Miśka, pokaż, gdzie masz posag — śmiał się Stefan, a szczerbata Miśka pokazywała majtki. — Miśka, a jak tata uczył bronić posagu? — Kolanem w jajka! — odkrzykiwała. — O tak! — demonstrowała jak, a Stefan śmiał się do łez. Potem jeszcze Tadeusz pokazał jej kilka chwytów judo. Zadziałała błyskawicznie. Rąbnęła z kolana w rozporek tak, że zgiął się wpół, wykręciła mu rękę na plecach, popchnęła, zdążyła krzyknąć: „Za słaby z ciebie chuj!”. I kiedy zbierał się
z bruku, pobiegła do forda. Dopiero uruchamiając silnik, poczuła, jak jest rozdygotana, że ręce jej drżą, że ma podartą bluzkę, kolano krwawi, pewnie od zamka, że zaczynają jej płynąć łzy. „Nie rozkleję się, nie rozkleję”. Ford nie chciał zapalić. — Co jest — krzyknęła i uświadomiła obie, że musi chwilę odczekać. „Tak — pomyślała — ruszam powoli, do ojca na Pragę, jak mówił Tadzik. A jeśli ten skurwiel Paweł mi się napatoczy, rozjadę go tym
fordem na mokrą plamę, jak wesz”. Nie napatoczył się. Zgięty wpół pod murem, płakał jak dziecko z obrzydzenia do siebie i z bólu, a równie mocno jak stłuczone przyrodzenie bolała go urażona duma i zyskana pewność, że chcąc odzyskać, stracił ją na zawsze. Michalina nigdy go nie kochała i nie pokocha.
Rozdział 16. Janka snuła się po kuchni, zasępiona jak szare niebo za oknem, na które zerkała raz po raz. Butelkowa pogoda! Szara jak jej życie. Leszek wracał po dyżurach coraz bardziej zmęczony i spał po obiedzie w zielonym fotelu. I tak dawno jej nie pocałował, a kobiety pozbawione pocałunków robią się smutne. O tym właśnie dyskutowała wczoraj w parku z Batiarem, chociaż nie powiedziała mu oczywiście, że
tęskni za pocałunkami męża. Zwykle spotykała Batiara na skwerku, kiedy wychodziła z Kasią na plac zabaw. Wyśmiała go nawet, że zmienił stanowisko rozmyślań, on na to, że łapie ostatnie przed zimą słońce, ona, że chyba ciągle go boli rozstanie z żoną, że może za rzadko ją całował. Popatrzył wtedy dziwnie na Jankę, jakby rozumiał więcej, niż przypuszczała. — Bóg jeden wie — rzekł. — Może. A ona od razu na to, żeby przestał bredzić z tym Bogiem.
Bóg! Bogowie wszystkich religii są tacy sami — nie lubią ludzi. Sami nie wiedzą, po co ich natworzyli. Roześmiał się wtedy smutno, jak zwykle, pocałował ją w rękę, zobaczył, że zakupów dziś nie ma, pożegnał się i poszedł do Jutrzenki. Janka wróciła do domu. Pogoda się zepsuła i kobieta patrzyła na mgłę za oknem, łębkowską cichą mgłę, więc kiedy nagle zakłócił tę ciszę dzwonek u drzwi i jazgot Wigora, omal nie krzyknęła. W drzwiach stali zmęczeni drogą i zmartwieni czymś Stefan i Michalina.
— Jaśka, ratuj! — krzyknął od razu Stefan. — Gdzie twój mąż? — Tak, gdzie wujek? — sapnęła Miśka, która nie wiadomo czemu Jankę nazywała po imieniu, a do Leszka mówiła „wujku”. — Tylko on nam może pomóc, Janka! Aresztowali Tadeusza! Janka nie zapytała, za co ani kiedy. Wskazała im zielone fotele w pokoju, a sama bez słowa wyszła na korytarz i chwyciła za słuchawkę telefonu. Stefan popatrzył znacząco na Miśkę, jakby mówił: „A widzisz, od razu wzięła się do roboty.
Wszystko się ułoży!”. Janka dzwoniła: do Leszka, do Matyldy. Matylda — do kolegów ze studiów i ze swojej pierwszej pracy, w sądzie stołecznym. Leszek do Romy, do kierownika prokuratury w Białymstoku, którego wyleczył ostatnio z ostrego zapalenia korzonków. Roma do przyjaciół w Warszawie. „Szkoda, że nie mogę uruchomić Ninki — pomyślała Janka. — Chociaż może w tym wypadku…”. Przypomniała sobie jeszcze Wajsów z Warszawy — kolegów Tadeusza — i zamówiła
rozmowę. Wieczorem uruchomiona machina działała, a u Borengów trwała narada. — Szpiegostwo! Jaki tam z niego szpieg?! — ciskała się Janka. — Jaki szpieg? Tylko nasi geniusze z ubecji mogli w coś takiego uwierzyć! Ale Leszek był zmartwiony. Niejeden teraz powie: „A wiadomo? Może coś tam jednak było…”. Zostanie mu jak łata. Janka wiedziała, że ma rację. Zniszczyć człowieka? Nic łatwiejszego! Kto, u licha, na niego doniósł? Michalina rozpłakała się głośno.
— Mój były chłopak — chlipała. — Paweł. Potem mnie napadł. Janka podeszła do niej i przytuliła: — Daj spokój, Michciu — nazwała ją starym imieniem babki. — Zrobimy co się da, wyciągniemy go. Miśka płakała, a Janka znowu pomyślała o klątwie kobiet tej rodziny. Femmes fatales znad Narwi. Nie przynoszą szczęścia zakochanym… Zazdrość, więzienie, zbrodnia. Cholera by to wzięła! — Nie przejmuj się tak — westchnęła. — Nie mają
poważnych dowodów, to tylko donos. Tadeusz jest obywatelem amerykańskim, nie będzie tak łatwo! Matylda dodała cicho: — To go pewnie uratuje, ale będzie musiał wyjechać.
— No i wszystko się popieprzyło, panie Andrzeju — opowiadała Janka Batiarowi zdarzenia ostatnich dni. — Kobiety z mojej rodziny nie przynoszą szczęścia swoim mężczyznom. Jakaś stara
klątwa wisi podobno nad nami jak dżuma nad średniowieczną Europą… Nawet nie wiem czemu i za co. O mnie niech pan nie pyta, nie chcę wracać do tego, co przeszłam… Ale ta Miśka, przecież w Warszawie, daleko, a Tadzik jak ją pokochał, to się w więzieniu znalazł. Batiar słuchał jej jak zawsze w skupieniu, niewiele mówił, tylko słuchał. Bywał teraz częściej trzeźwy, ale sam się zastanawiał, czy bardziej rozsądny. Jakoś ciągnęło go do spotkań z tą gadatliwą
jasnowłosą doktorową. Lubił, jak mówiła, nauczył się mowy jej oczu, wiedział już, że usta ma inne, bo zniekształcone po wypadku. Batiar uważał, że Janka jest bardzo ładna. Znał jej rozkład dnia, znał rodzinne historie, upodobania co do książek i nawet jej pies, niezbyt do niego przekonany, witał go ostatecznie akceptującym machnięciem ogona. Batiar nosił jej zakupy, a kiedy nie widziała, podążał za nią ukradkiem, bo przerażeniem napawała go myśl, że mogłaby stracić oddech i upaść, a nikogo
by przy tym nie było. Janka za to znalazła przyjaciela — znakomitego do pogadania, kogoś, kto chciał jej słuchać, lubił podobne książki, muzykę, miał podobne poglądy i co najważniejsze: nie miał pojęcia o świecie medycyny. — Muszę kiedyś wydrzeć ojcu tę starą tajemnicę, dowiem się, o co chodzi z klątwą — obiecywała z zapałem. — Zwłaszcza że jak jest przyczyna, to jest antidotum — odpowiedział. — We wszystkich baśniach tak jest, pani Janko. Jak ktoś zadał czar, musi być
też zaklęcie zdejmujące. I roześmieli się oboje. Andrzej szarmancko wstał, wziął zakupy i podał Jance ramię. — Ach, panie Andrzeju! — westchnęła. — Może od ciotki Maryli się czegoś dowiem, ale cieszę się, że moja córka już pod innym nazwiskiem się urodziła. I tak się martwię tym Tadeuszem. Nieba by naszej rodzinie przychylił, a spotykają go od nas same klęski. Żadnych wieści nie mamy od znajomych, i tych w Warszawie, i tych w Białymstoku. Niepotrzebnie polityczna sprawa się z tego
zrobiła! Niełatwa… — Może coś będę mógł pomóc — odrzekł Batiar w zamyśleniu. — Pan? — zdziwiła się Janka, a potem się zreflektowała. — Dziękuję, ale żeby pan się w jakieś kłopoty przez to nie wpakował. — Nie umiała ukryć powątpiewania. Tymczasem nigdy nie wiadomo, skąd może przyjść pomoc. Batiar, czyli Andrzej Witulczak, nazajutrz wstał raniutko, umył się, ogolił dokładnie, włosy związał w kucyk, ubrał jak człowiek i dzielnie odsunął od
siebie przygotowane na rano piwo, opanował drżenie rąk, zajmując je papierosem. Wsiadł w poranny pociąg do Białegostoku, na stacji mijali go ludzie spieszący do zakładów kolejowych. Nagle zrobiło się chłodno, wszyscy powyciągali bure jesionki i wszyscy wyglądali tak samo. W Białymstoku podreptał, marznąc, na wiadukt, a potem skręcił w Krakowską ku blokom. Kiedy zadzwonił do drzwi byłej żony, ogarnął go paniczny strach, ale wytrwał w postanowieniu i gdy zobaczył jej
przerażoną twarz, uśmiechnął się tylko. I ona miała się czego bać! Dobrze pamiętał o niej pewne rzeczy, które nie byłyby teraz dobrze widziane, ba, miał listy, które więcej znaczyły niż słowa pijaka, i to karanego. Wziął je ze sobą, dał jej wszystkie prócz jednego. — Halinko — powiedział — jak mi pomożesz, oddam ci ostatni list i nie zobaczysz mnie nigdy. Wiele złego możesz o mnie powiedzieć, Halinko, ale wiesz, że jak obiecam, tak będzie. Zawahała się, po czym wpuściła go do środka. Schowała listy,
zapisała nazwisko, o które prosił. Szamotowski — czy gdzieś już nie słyszała… Tak, pomoże, ale potem nigdy nic, nie znamy się… Andrzej kiwnął głową, strasznie chciało mu się napić. Zobaczyła to, przyniosła koniak. Ostatkiem sił odmówił. Popatrzyła jakby z szacunkiem. — Zadzwonię do ciebie… — Nie mam telefonu — odparł. — Zadzwoń pod ten numer — napisał na karteczce. — Janina Borenga, jej powiedz. Tym razem popatrzyła zdumiona i rozbawiona.
— Czyżbyś jednak zmieniał się, Andrzej? Ktoś cię obchodzi? Ale dobrze, pomogę… Oddasz mi ostatni list, kiedy owa… jak jej tam? Kiedy Janina powie ci „dziękuję”. Wypadł jak z piekła z jej mieszkania, pot kroplił mu się na czole, dobiegł do pierwszej knajpy i poprosił dwie setki wódki. Potem następne i jeszcze piwo, dopiero odetchnął z ulgą i zapragnął tylko jednego: przyłożyć gdzieś głowę i spać. Janka zdziwiona nawet była, że tego dnia Batiar nie wyjrzał zza zakrętu, ale inne sprawy
zaprzątały mocno jej myśli. Jakby mało było kłopotów i zajęć z domem! Jakby mieli za dużo pieniędzy — Leszek wymyślił podróż na lato!
Najpierw zaczął mówić o wyjeździe nad morze, bo Kasia za często zapadała na anginę. — Dobrze by nam zrobiły dwa tygodnie gdzieś na przykład na mierzei — mówił. — Dawno nigdzie nie byliśmy. I przez Mazury można by pojechać, pamiętasz jeszcze Mrągowo?
Na grób rodziców bym zajrzał. — Byliśmy raz nad morzem! — odpowiedziała Janka. — W czterdziestym dziewiątym! Jeszcze plaże były poorane od bombardowań! Janka! Czy ty niczego już nie lubisz poza Stokowem? — Nieprawda, oczywiście, że lubię. Ciepłe morza chciałabym bardzo zobaczyć… Śródziemne… — Tak? To pojedźmy w daleką podróż, chcesz? — No jasne! A załatwisz? —
odrzekła, ale jednak dość niepewnie. Coraz częściej ludzie wyjeżdżali za granicę, nie było to już takie niemożliwe. Gierek pojechał nawet do Stanów Zjednoczonych, a Polska wznowiła kontakty z Watykanem. Żelazna kurtyna jakby się uniosła, co raz ktoś pod nią przemykał. Jej nie ciągnęło w daleki świat — planowała w wakacje zamknąć stolarkę i hydraulikę w domu w Stokowie i wciąż wierzyli z Bogdanem w swoją plantację porzeczek, ba, planowali teraz hodowlę owiec…
— Aj, takie tam gadanie — pocieszyła się szybko. — Do lata daleko, a uzyskać zgodę na wyjazd za granicę, na Zachód jeszcze, to też nie tak hop-siup. Niby łatwiej już niż dziesięć lat temu, ale ciągle trudno. Jeszcze byśmy przywieźli do kraju wieści, jak tam jest… Zresztą Janka uważała, że wie, jak tam jest. Czyż Tadeusz nie opowiadał, a wcześniej nie przysyłał przez lata pocztówek, na których widać inny świat? Inne kolory miasta, budynki, niebo nawet inne… Po co tam jechać? Kasia jeszcze
mała, a z kolei Wańka stary. No i Tadeusz wciąż siedzi, nie wiadomo, co tam się dzieje i jak to się skończy! Miśka ze Stefanem wrócili do Warszawy, nawet widzenia z Tadzikiem nie dostała, bo nie jest z rodziny. Ech. Wyjrzała Janka przez swoje okno i zobaczyła, że cygański tabor rozbija się na placu za ogrodem Grabowskich. „Oho — pomyślała — znowu Cyganie!”. Przyjeżdżali do miasteczka kilka razy w roku. Tabory pojawiały się nagle w Łębkach, śniade, ciemnowłose, ciemnookie
kobiety poubierane w kolorowe spódnice, poobwieszane dziećmi, koralami, bransoletami i kolczykami, włóczyły się po blokowych podwórkach i klatkach schodowych, zaczepiając przechodniów, oferując im wróżby. Cyganie handlowali towarami sobie tylko znanego pochodzenia, raczej nie byli lubiani, właściwie nikt oprócz Janki ich nie lubił, a snuto o nich przedziwne opowieści. — Nie, to nieprawda, że porywają dzieci — tłumaczyła Janka swojej córce, ostrzeżonej
przez małe koleżanki. — Zobacz, ile mają własnych! Po co im jeszcze dodatkowe do karmienia, co? Kasia nie przyznała się, że to Beatka — dziewczynka z tego samego bloku, bardzo ponura mała osoba — opowiedziała jej, po co Cyganie porywają dzieci: czynią to z głodu i zjadają potem pulchne, jasnowłose dziewczynki ze smakiem, a oszczędzają ciemnowłose. Kasia podejrzewała wprawdzie, że coś w tej opowieści jest nie tak, bo widziała, jak Cyganka z synkiem siedzieli na krawężniku przy
skwerku i zjadali same bułki z marmoladą kupioną w ich samie, co prawda brązową i ohydnie słodką, ale nie podejrzaną. Niemniej wolałaby nie być porwana do taboru, mimo iż mama mówiła o Cyganach, że pięknie śpiewają i tańczą. Beatka z kolei opowiadała, że kradną. W ogóle Beatka była dziwna. Kasia nie zawsze lubiła się z nią bawić, fascynacją Beatki były bowiem cmentarze i pogrzeby. Kiedy tylko znalazły kawałek ziemi — w ogrodzie Grabowskich albo nawet w dużej donicy ukochanej
paproci Janki — Beatka natychmiast organizowała pogrzeb, układała z ziemi rzędy grobików. Uwielbiała także przygotowywać trupki z główek łysych mleczy, zapałki służyły do budowania krzyży, a pudełka po nich znakomicie nadawały się na trumienki. Było to tyleż upiorne co fascynujące i Kasia pomagała jej początkowo z zapałem, ale kiedy Beatka postanowiła pochować jej małego rudego miśka Franciszka, Kasi raptem znudziła się zabawa w cmentarze. Zresztą kres wszystkiemu położyła pani
Grabowska, która przyłapała Beatkę na ustawianiu pod paprocią krzyżyków z zapałek. — To prawdziwy cmentarz umrzyków much — poinformowała poważnie Kasia, z szacunkiem zagrzebując ziemię. Pani Grabowska złapała się za głowę, porozwalała krzyżyki, nakrzyczała na Beatkę, zakazała bluźnierczej zabawy i jeszcze naskarżyła Jance. Oboje z Leszkiem uśmieli się wieczorem z cmentarzyków, niemniej Janka postanowiła
przyjrzeć się tym zabawom, więc mała Beatka zdecydowała, że będzie teraz budować nekropolie tylko na skwerku i w godniejszym towarzystwie. O zagrożeniu płynącym od Cyganów była przekonana i uczciwie usiłowała ostrzec przyjaciółkę — przecież to Kasia była jasnowłosa i rumiana, a ona, Beatka, nie, więc mogła spać spokojnie. Tymczasem Cyganka, która zapukała pewnego dnia do drzwi Janki, wcale nie wyglądała na porywaczkę dzieci, miała gorące czarne
oczy, włosy tak ciemne, że aż granatowe, fascynujące koła w uszach i tak barwne czerwone i fioletowe sukienki, że wydała się Kasi osobą z bajki o Sindbadzie. Była młoda, klaskała w ręce i usiłowała sprzedać Jance patelnie, garnki i jakiś zaczarowany materiał, który nazywała bistorem z Bułgarii. — Pani, pani, pani dziurę robi, zobaczyć proszę, a przynieś dziewczynka nożyczki — ciach. A potem trzemy, trzemy i nie ma dziury. Proszę, jakie sukno. Dziurka faktycznie znikła, oczy
Kasi stały się ogromne z podziwu. — Sukienka będzie piękna, pani doktorowa szyć potrafi! — Skąd pani wie, że doktorowa? — pytała Janka. — Oj, to, to, Cyganka zawsze wie! Wszystko wie, karty Cygance mówią! A jak pani doktorowa kupi patelnię, to tanio powróżę! Dziewczynce wywróżę przyszłość… Już w czwartej klasie pewnie? Od tej chwili Kasia była pewna, że Cyganie są jasnowidzami.
Janka roześmiała się i obejrzała patelnię. Sentymentalnie patrzyła na ciemny, ciężki kuchenny sprzęt. Matka jej, Marianna, zawsze mawiała w Stokowie, że najlepsze w świecie są cygańskie patelnie, ciężkie, miedziane skowrody — tak o nich mówiła. — Ile za tę patelnię? Cyganka zapaliła się do handlu, pewna już, że tutaj zarobi. Chwyciła rękę Janki i przyjrzała się liniom wnętrza dłoni. — Oj niemłoda wy już, pani, niemłoda, ręka więcej powie niż
twarz… Piąty krzyżyk, chociaż oczy trzydziestoletnie, nakładaj pani codziennie na skórę jajko z oliwą zmieszane, z miodu odrobiną, a nie zestarzejesz się! Cyganka wie! Aj, pani, ty pojedziesz w długą podróż, bardzo długą, uważaj, byś tam czegoś cennego nie zgubiła! Gość cię nawiedził z daleka i ma kłopoty… Ty mu dasz pomoc. Chorować będziesz! Oddechu ci braknie, duszność dokuczliwa jest ci towarzyszką? Ale długo pożyjesz, długo, czekaj, w karty jeszcze zajrzę, kochana, a ty patelnię próbuj, bo jak często
smażysz, będziesz mnie chwalić latami. A pieniądz na karty połóżcie, pani, bo dobra wróżba się nie spełni, a mnie za darmo czytać kart nie wolno… Moneta z Kopernikiem zabłysła w jej dłoni przez ułamek sekundy. — Kochana, kochana, znowu jest w kartach, że jedziesz daleko! Doktor brunet? Oczy niebieskie? Uważaj, kochana, na brunetkę obok niego, będzie ona mieć znaczenie w jego życiu! Młodsza! Dam ci proszek na przywiązanie, chcesz? Obok ciebie inny szatyn, dobry, chce
uczucie okazać, ale ty się odwracasz od niego… Dwa telefony, miła, odbierzesz: jeden z daleka, drugi z bliska, sprawa się rozwiąże! Czemu na mnie tak patrzysz, kochana, kup jeszcze ten materiał, elastyczny, sukienki niedrące się uszyjesz sobie, figurę masz dobrą… Kiedy wreszcie poszła, Janka została z suknem, które dziur się nie boi, patelnią i przepowiedniami na temat przyszłości, a także z refleksjami o przeszłości. Babcia Wandzia w Poznaniu też wróżyła jej z kart, sporo się
sprawdziło. Chociaż Wandzia więcej czerpała z mądrości swojej własnej niż z wróżb… Ciekawe, jak się w Londynie zagospodarowała? — Chodź no, Kasiu, podsmażymy mięsko na tej patelni i zobaczymy, czy twoja babcia miała rację. Ale Kasia owijała się właśnie przed lustrem w zielony bistor i znalazła dziurkę. — Jednak ona nie umiała czarować — powiedziała ze smutkiem. — Zobacz, mamo, dziurka jest.
— Daj Boże przyszłości też może nie umiała przepowiedzieć… Ale kiedy Leszek wrócił z pracy i oznajmił, że Roma organizuje wyjazd do Grecji, w trzy samochody, i on chce jechać, Janka oniemiała. Skąd Cyganicha wiedziała? — Leszek, ty nawet nie wiesz! — krzyknęła i opowiedziała wszystko: o wróżbach, gościu z daleka, wyjeździe i chorobie płuc, zataiła tylko brunetkę u jego boku, którą na własne oczy widziała pod postacią damy
pik… — Daj spokój — poprosił ją mąż racjonalista. — Plotki po Łębkach latają, szybsze od wróbli. Przecież Roma w urzędzie gminy musiała pobrać formularze na paszporty. Wystarczy, że Cyganicha trochę się rozpyta, rozejrzy, wie, kto do szkoły chodzi. A płuca twoje — ile papierosów przy niej spaliłaś? Trzy? Cztery? Popielniczki pełne. Ja do takiej samej diagnozy talentu Cyganki nie potrzebuję! — A pamiętasz historię z czaszką…
Pamiętał. Wzdrygnął się, nie lubił tego wspomnienia. — A pamiętasz Wandzię? — pytała, patrząc na starą szafkę, Wilusia, ustawioną w kącie pokoju. Pamiętał. I Poznań pamiętał. Akademię i ulicę Świętego Czesława. Kamienicę, drzewa i fasadę budynku teatralnego. Daleko wyjechali, daleko od tej ulicy pełnej kamienic i drzew. Pochłonięty zadaniami, jakie postawił sobie tutaj, nieczęsto myślał teraz o chłodnych wysokich salach poznańskiej uczelni. Tam czuł się zawsze
blisko źródła, czuł się kimś, kto dotyka stworzonej przez szeregi starszych autorytetów krynicy wiedzy, kto z niej czerpie. Z kolei tutaj, w tym małym mieście, gdzie nie zaznasz wcale tamtej uczonej atmosfery, więcej tworzył. Pracownia radioterapii, zasady panujące w laboratoriach i gabinetach zabiegowych, plany pracy oddziałów nowego szpitala — wszystko, wszystko do zbudowania. Od trawników, przez sale operacyjne w rosnącym na obrzeżach miasteczka nowoczesnym
obiekcie, po uporządkowanie poczekalni i tarasu w przychodni zdrowia. Kiedy wiosną rok temu personel medyczny zebrał się, by w obowiązkowym czynie społecznym porządkować dziedziniec, przy niedzieli, na co wielu sarkało, Leszek pierwszy zasadził róże na tarasie przychodni. Teraz krzaki kwitły, pnącza pięły się już po ścianach i było pięknie. Ha, może to i lepsze niż majestat akademicki? — To co myślisz o wyjeździe? — zapytał, zabierając się za kotlety usmażone na cygańskiej
patelni. — Chrupkie, prawda, pyszne te schaboszczaki. Roma z mężem, Zenio z żoną Alusią i my… Mam formularze paszportowe do wypełnienia. Jedziemy, co? Pierwszy raz w daleki świat! Pokiwała głową. Niby z entuzjazmem. Dom w Stokowie nie doczeka się wody w tym roku, ale studnię głębinową wykopać muszą!
Rozdział 17. Pierwszy telefon rzeczywiście był z daleka — bo z Warszawy. Dzwoniła Michalina z prośbą o radę. Nie płakała, ale głos miała jakby, jakby — Janka szukała odpowiedniego stokowskiego powiedzonka — „jakby jej zatrzasnął nad głową wieko trumny!”. — Wsiadaj w samochód i przyjeżdżaj — powiedziała dziewczynie. Dźwięczał jej w uszach ten ponury głos: „Może, Jasiu, ja
wrócę do Pawła, a on wtedy wyciągnie Tadzika z pierdla, cofnie zeznania, znajomości tam ma niemałe… Czekał na mnie wczoraj pod domem, a ja, widzisz, ja miałam się nigdy nie odezwać do niego, a dałam się wciągnąć w rozmowę… Paweł ma wszędzie znajomych, u jednych i u drugich. Poradź mi… Przyjadę”. Kiedy stanęła w drzwiach mieszkania na Dubois, Janka ledwie ją poznała. Miśka schudła i oczy jej się zrobiły jeszcze większe, bardziej smoliste na tle białej twarzy, jak
te studnie głębinowe. Janka skarciła się w duchu, wciągnęła Miśkę do kuchni, uściskała, nalała jej borengówki. — Michciu! — powiedziała uroczyście. — To straszne, co ty chcesz zrobić. Pomyśl: Tadeusz wyjedzie, a ty zostaniesz z człowiekiem, którego nie kochasz? Który do tego na ciebie nastawał? — Teraz myślę tylko o tym, jak Tadka z tarapatów wyciągnąć. Przeze mnie tam siedzi, ja nie chcę myśleć o miłości, mężczyznach, wszystko to, powiem ci, Janko, gówno warte.
Teraz pomóc mu chcę, choćbym miała za Pawła się wydać albo się z nim przespać. Jak ten mój Tadzik tam się czuje, w więzieniu, Jasiu, jak jakiś przestępca, a przecież jest niewinny. Jasia przypomniała sobie podobne słowa, podobne uczucia, podobny strach. I ona zrobiłaby wtedy wiele, żeby pomóc Leszkowi. Kto wie, może nawet takie rzeczy, do których nie mogłaby mu się nigdy przyznać. — Oj tam! — powiedziała wesoło. — Tadeusza nie znasz
czy co? Spotkałaś ty kiedyś zaradniejszego człowieka? On tam w tym więzieniu karty rozdaje i na pewno sobie wszystko zorganizował. Nie mów, że nie opowiadał ci, jak kiedyś, młodzi jeszcze bardzo byliśmy, wpadł w Stokowie do spiżarki mojej matki i zamiast pomocy wołać, konfitury powyżerał… Lepiej się jej zrobiło na widok bladego uśmiechu Miśki. — A pomyśl, co na to Tadeusz powie? Skoro on ciebie kocha, tak jak mi mówił, to będzie dla niego gorsze niż śmierć!
— A mówił? — cicho zapytała Michalina. — No, w to i w niego chyba nie wątpisz. Zamilkły. — Ty masz może zdjęcia swojej siostry? — zapytała nagle Miśka. — Mam, ale ci nie pokażę. Po co? Cechna szczęśliwa nie była, nie ma na co patrzeć… — Czy ja jestem do niej podobna? — Nie. Niewiele. Może trochę. Wiesz co, śmiech masz podobny
i kształt oczu. Ale włosów takich jak ty w naszej familii nikt nie miał, widocznie gen po matce — a i tak od przekleństwa Zajewiczówien cię nie uratował! — A właściwie to jakiego przekleństwa? — zaciekawiła się Michalina. Janka ugryzła się w język: — Sama go nie znam, stare stokowskie ględy. Coś mi mówi, żebyś się z tym Pawłem nie spieszyła. Posiedź u nas, do Stokowa w niedzielę pojedziemy. A zajęcia przecież nadrobisz…
— I tak nie mogę się uczyć ani spać — szepnęła Miśka. Drugi telefon zadzwonił nazajutrz, a że Misia zasnęła wreszcie nad ranem, więc Janka jak ryś rzuciła się do aparatu, aby głos dzwonka nie obudził dziewczyny. — Białystok do pani — zapowiedziała beznamiętnie telefonistka. Janka zmarszczyła brwi. Kobiecy, ale nieznajomy głos zapytał, czy ma do czynienia z Janką Borengową. „No a z kimże, kobieto?!” — chciała
krzyknąć Janka, ale tylko potwierdziła. — Pani Janino, do pani wiadomości: Tadeusz Szamotowski w ciągu tygodnia odleci do Stanów Zjednoczonych. Deportacja. Jest uwolniony od zarzutów, ale warunkiem był wyjazd. I… ja bym na jego miejscu raczej do Polski nie wracała — jakby uśmiech było słychać pod tymi słowami. — Jak to? Kiedy, jak? — zająknęła się Janka. — To pewne? Komu mamy podziękować? Kto mówi?
— Mniejsza z tym. Podziękować Andrzejowi Witulczakowi. Pewne — odpowiedział głos i Janka usłyszała w słuchawce ciągły sygnał. Pobiegła do sypialni i energicznie obudziła Miśkę. Obie siedziały na łóżku, płakały i śmiały się na zmianę. — Ba, Janka, a co ze mną? — szepnęła Misia. — Już Tadeusz coś wymyśli! — z zapałem krzyknęła Janka i nalała do małych kieliszków czystej wódki. — Na pewno wymyśli! Najważniejsze, że jest
wolny. Pij, Miśka, czasem wódka z rana jak śmietana! Michalina westchnęła. Zdawałoby się, że groźba Pawła przestała istnieć. Miśka widziała już oczyma wyobraźni, jak zamyka mu drzwi przed nosem i nie odzywa się do niego nigdy, ale też zastanawiała się, jak to teraz będzie. Do ukończenia studiów jeszcze dużo czasu. Potem specjalizacja. Musi ułożyć sobie jakoś życie. Wygląda na to, że bez Tadeusza. Janka wybrała się na spacer. Celowo przeciągała zakupy,
zajrzała do Jutrzenki, posiedziała na skwerku. Nigdzie nie było Andrzeja ani zarysu jego pochylonej sylwetki, zielonej leśnej kurtki i ciemnego kucyka… Nie mogła dłużej czekać. Trzynasta, musiała iść po Kasię do szkoły, po zakupy, czekał ją obiad i układanie książek — zadania, które sobie na dziś zaplanowała. Ale niepokoiła się — chciała mu tylko podziękować, może jeszcze o coś dopytać, a on tak po prostu zniknął. Niepokój trapił ją do wieczora, kiedy zaszła do Hani — Kasia
z Marcinem wszczęli swoją kolejną wojnę, a Marlena zamknęła się w pokoju z koleżankami. Janka zrelacjonowała przyjaciółce ostatnie zdarzenia: przyjazd Miśki, telefony, nawet przepowiednie cygańskie. — Niedobrze! — powiedziała Hanka. — To może być tylko jedno: poszedł w cug. Pije i nie przytomnieje kilka dni. Żeby się tylko nie znalazł nieżywy gdzieś pod lasem albo na Bindudze. A Cygankom nie wierzę, kiedyś mi jedna w Gdańsku długie życie nad wielką wodą i z ukochanym
wywróżyła. I co?
Warszawa wydała się Miśce smutna i obca. Mieszkanie na Powiślu puste. Po co jej teraz samochód? Wróciła na zajęcia, zadowolona, że doszło im mnóstwo pracy, bo uspokojona teraz, że Tadzik już w Stanach, mogła się rzucić w wir swoich uczelnianych dni. Nie odzywał się, ale nie spodziewała się, że się tak szybko odezwie. Na pewno myślał o niej, o nich, ale przecież nawet zadzwonić nie mógł, choćby dlatego, żeby jej
nie posądzono o kontakty ze szpiegiem. Rozumiała to, ale rozumienie nie zawsze wystarcza, żeby uspokoić uczucia. „Ja go w końcu pokochałam — sama była zdumiona tym odkryciem — i nawet mu tego nigdy nie powiedziałam! Nawet nie wie, czy go wspierałam, czy wyparłam się tej znajomości, kiedy siedział w więzieniu…”. Warszawa deszczowa, szarobura przytłaczała ją swoimi gmachami. Codziennie wychodziła z Powiśla schodami prosto przed budynkiem PZPR.
Wszyscy pałali niechęcią do tego gmachu, ale kiedy czekało się piętnaście minut na tramwaj, można było policzyć okna, obmyślić, jak tam wyglądają sale i gabinety działaczy. „Ciekawe, w którym to urzęduje Gierek” — rozważała, wycierając nos, bo dopadło ją przeziębienie. Katar i ponure myśli to dość, żeby zabić przechodnia. Tyle tygodni, a Tadeusz nic, nie dał nawet znaku życia. „Tyle tygodni, a ja nie umiem wrócić do normalnego życia. Tyle tygodni, nie mógł cokolwiek, przez
kolegę jakiegoś… Po co ja się zabezpieczałam przed ciążą! Może przynajmniej teraz nie byłabym sama”. Pewnego dnia zadzwonił do niej adwokat, znajomy Tadeusza. Serce jej zamarło, bo była pewna, że to jakaś wiadomość. Pobiegła zaraz po zajęciach do biura na Nowym Świecie, ale spotkało ją rozczarowanie. Mecenas chciał wypełnić dyspozycje kolegi. Tadeusz już kilka miesięcy przed całym zdarzeniem uprawomocnił go do przekazania Michalinie Zajewicz aktu własności
mieszkania przy alei Trzeciego Maja i samochodu marki Ford, które jej oficjalnie podarował. Zostawił fundusze na podatki. Rzadko widywał adwokat taki wyraz zawodu na twarzach obdarowanych. — Może pani nie przyjąć — zaproponował cicho, ale gwałtownie pokręciła głową. Zobaczył łzy na policzkach. — Pani Michalino — miał spokojny głos — Tadeusz od dawna zamierzał wyjechać i nie wracać. Rozmawialiśmy o tym. Chciał panią zabezpieczyć. Proszę to przyjąć, chciał, żeby
pani spokojnie żyła, ale nie zamierzał wracać. Jest pani młoda, proszę myśleć o sobie. Jest pani teraz zamożną kobietą, rzadko kto w naszych czasach ma własne mieszkanie. I auto. Wracała do domu piechotą. Szła Królewskim Traktem, przyglądała się kolejce pod amerykańską ambasadą. „Ciekawe, czy dostałabym wizę? Pewnie nie. Może jakieś stypendium?”. Po co, po co, skoro Tadeusz jej nie chciał, i tak zamierzał ją zostawić. Po co, skoro ona i tak nigdy nie
chciała stąd wyjeżdżać. Zawróciła, na most Poniatowskiego wjeżdżały sznurkiem samochody. Pod kamienicą siedział Paweł. Patrzył na nią nieśmiało. — Przepraszam. Porozmawiajmy, Miśka — powiedział. — Proszę cię bardzo, chcę tylko wyjaśnić. Chodźmy na kawę, proszę. Wyminęła go bez słowa. Chociaż… Właściwie teraz, kiedy wiedziała, że Tadeusz i tak chciał ją zostawić… Znów zagrodził jej drogę.
— Paweł, ja nie chcę żadnych usprawiedliwień. Co było nie tak? Co tu wyjaśniać? Chcesz mi powiedzieć, że wtedy nic byś mi nie zrobił… — Chcę cię przeprosić, Misia, chodź na kawę, no błagam. — Chyba że tak… Co ją właściwie to wszystko teraz obchodziło? Poszli do Nowego Światu. Zamówiła piwo z miodem, patrzyła na studentów tonących w dymie i prawie nie słuchała wynurzeń Pawła, jego skruchy, przeprosin, wyjaśnień. Zawinił, ale z
miłości. Zakochanemu można wiele wybaczyć. Ktoś obok zamówił bryzol z cebulą. Zemdliło ją. Paweł mówił coś o ratowaniu jej młodej duszy i socjalistycznej ojczyzny, ba, całości ustroju przed Tadeuszem. Miśka wstała. — Dobrze, dobrze, Paweł — powiedziała — ale ja muszę już iść. Pozostał zgnębiony przy stoliku, nie odważył się jej odprowadzić. Czuł się małym gnojkiem z dużymi koneksjami. Kiedy doniósł na Tadeusza, na posterunku potraktowali go jak
swojego. Z kolei koledzy na uczelni, którzy krytykowali ustrój, czytali Miłosza czy Orwella, też go mieli za swojego. „Taki mały skurwysynek, co działa na dwie strony” — pomyślał o sobie, ale poprawił kołnierzyk koszuli, zapłacił rachunek. Życie jest jakie jest, czasem wymaga sprytu. Nabrał nadziei, że przynajmniej odnowi z nią znajomość.
Zbliżała się Wielkanoc. Wiatr szamotał się po gołych gałęziach
wiśni i szarych ulicach Łębek. Janka natknęła się na Batiara na skwerku. Biegła z siatkami pełnymi zakupów, bardzo niezadowolona z zaopatrzenia, ale wzbogacona o produkty rzemiosła ze sklepu 1001 drobiazgów i perfumy „Być może”. Omal nie krzyknęła na jego widok, cud, że nie upuściła swoich siatek pełnych skarbów. — Gdzie pan bywał, panie Andrzeju? — zapytała zadyszana. Wyszczuplał, oczy mu połyskiwały wesoło spod grzywki, był ogolony, w lichej, ale czystej kurtce wyglądał
zupełnie przyzwoicie, a nawet, jak przemknęło jej przez myśl, całkiem przystojnie. I był trzeźwy, trzeźwiutki jak snopek stokowskiej słomy. — Tu i tam, pani Janko, tu i tam — uśmiechnął się Batiar. Nie palił, ręce trzymał w kieszeniach. Na widok Janki wyjął te ręce z głębin kurtki, przywitał się i zabrał jej zakupy. Dobrze, bo nie bardzo wiedział, co robić z rękami, kiedy nie mógł zapalić. Po raz kolejny zauważyła, że ten człowiek, niby zaniedbany, palący, z drewnianej chałupy, w której
zapewne nie było bieżącej wody, ma kształtne dłonie, wyczyszczone paznokcie, palce bez nikotynowych zażółceń i białe mocne zęby. — Niech pan postawi te moje siatki, o, tę z mlekiem i pudełkami śmiało, na ziemi i niech pan sobie zapali — powiedziała. — Przecież widzę, że przeze mnie się pan powstrzymuje… Ja staram się mniej palić, naprawdę, ale tak w ogóle rzucić nie dam rady. Już chyba do końca będę żyć z dymkiem. Ale nie przeszkadza mi, jak ktoś pali, proszę.
— O, pani Janko, nie może pani! O zdrowie chodzi. — Oj tam, co to za życie bez przyjemności. A ja bardzo chciałam panu podziękować za pomoc. Nie wiem, co i jak pan zrobił, nie pytam wcale, ale Tadeusz już jest w Stanach. Miśka nam tu wprawdzie płacze, ale przestanie. A ta… osoba… nie wiem, znajoma… uprzejmie zadzwoniła. — Żona. To moja była żona. — A! — Janka nie wiedziała, co powiedzieć. — To ona. Niewiele
pożytecznych rzeczy w życiu zrobiła… Dobrze, że mogła pomóc — dodał skromnie Batiar. — Czy dałaby się pani zaprosić na kawę, pani Janko? W Jutrzence nie taka podła, jak by się zdawało! Poprosimy Krysię, żeby ze świeżej kawy nam zrobiła, nie ze starych fusów, co parzy kilka razy klientom… O książkach pogadamy, ma pani jeszcze dwie godziny, zanim Kasia skończy lekcje. — Jak mi pan powie, gdzie to pan bywał, to zgoda — roześmiała się Janka. Wiedziała,
że plotka po Łębkach popłynie, że doktorowa po kawach z pijakami chodzi, ale mało ją to obchodziło. Andrzej Witulczak pomógł jej bardzo i nie chciała upokarzać go odmową. — Najpierw zniknąłem, można powiedzieć, całkowicie, bo wpadłem w pijacki ciąg. („Hania miała rację” — pomyślała Janka). Po spotkaniu z żoną. Nie umiałem inaczej. Bolały mnie wspomnienia, tydzień nie trzeźwiałem, pani Janko. („Więc jednak. Jest alkoholikiem!”). Ale pewnego dnia wstał świt, miasto budziło się do życia, a ja
ocknąłem się w budce z transformatorem elektrycznym. Lepiej nie będę mówił, w jakim stanie ubrań i higieny. („Lepiej nie mów!”). No i pomyślałem, że głupi Batiar chciał coś zrobić dla kogoś drugiego i skoro się udało, to jakiś znak. I że trzeba wracać. (Przypomniał sobie wtedy nad ranem jej zielone oczy i ogarnęło go przerażenie, że nikt jej nie pilnuje). I wie pani co? Poszedłem do byłej żony, miałem jej coś oddać, ona zrobiła mi kawy, pożyczyła trochę grosza i tak znalazłem się w łaźni miejskiej, zajrzałem
do sklepu, koszulę z Wólczanki nawet trafiłem, i pojechałem do chaty Głupiego. — O! Do chaty Głupiego? — Janka słyszała już kiedyś o nim, Hania jej wspominała. — Opowie mi pan? Tak? To chodźmy na tę kawę. Nie wiem, panie Andrzeju, co tam pan filozofuje, ale bardzo nam pan dopomógł, naprawdę. A Głupi co panu powiedział, co? Głupi mieszkał za Łębkami nieopodal szosy do Sokół. Chata drewniana, otoczona płotem z żerdzi, szary dobrotliwy pies, w chacie piec, na dworze studnia,
zioła — to był jego świat. Rzadko widywał ludzi, chyba że byli w potrzebie i przybywali zapytać go o radę albo o leśny lek. O, kiedy byli w potrzebie, chętnie pokonywali drogę pod lasem, nawet i przez błoto, i przez śnieg. Teraz władze miasta wyasfaltowały drogę przez wsie i łatwiej było dotrzeć do chałup na koloniach. Głupi stosował dziwne, dalekie od konwencji metody leczenia, Janka nieraz na przyjęciach słyszała pogardliwe słowa od swoich medycznych przyjaciół. Szczególnie jedno pamiętała —
spotkanie w Księżynie u sympatycznej rodziny weterynarza Bogumiła, gdzie zjechali się na jesienną wódkę. Głośna akurat była sprawa dziecka naczelnika gminy, całymi nocami mu płakało, nikt mu pomóc nie potrafił. A Głupi pomógł. Mruczał nad niemowlakiem, jakimś kamieniem żółtym po brzuszku jeździł, zioła naczelnikowej podarował. Dzieciak podobno jak złoto zaczął spać. Ale utyskiwano na Głupiego, że ciemnotę szerzy, że powinno mu się zabronić takiej działalności.
— To wy ciemnotę szerzycie! — oburzyła się Janka na tarasie księżynowskiego budynku weterynarii. — Jakbyście inkwizycją byli! Co, trzysta lat temu pierwszy spaliłbyś go na stosie, Kaziu? — zaatakowała grubego doktora, który prowadził tam wiejski ośrodek zdrowia. — Przecież nikomu nie robi krzywdy! A może zazdrosny jesteś, że Głupiemu, a nie tobie pacjenci niosą miód i koguta? Kazimierz obruszył się i obraził, czerwony i zaperzony zerwał się i wyszedł, nawet z
gospodarzem się nie pożegnał. Weterynarz jednak, postawny, brodaty i wesoły, śmiał się tylko ze szczerości Janki. — Przecież nie zaparzył dziecku makowin, jak to w mojej wsi czyniono — dodała Janka z w zamyśleniu. — Przecież nie woła tych pacjentów, sami do niego jadą… — Naparzył pewnie kopru włoskiego na kolkę, pomasował brzuszek i tyle. Każda dobra położna by to samo poradziła — powiedział Leszek. — Ale jakoś nie poradziła!
Naczelnikowa opowiada, że jak ręką odjął. Koperek tak nie działa. — Kto wie, co on tam jej dał! — gospodarz przyniósł palcówki pachnącej jałowcem. — Zwierzętom też potrafi pomóc, czasem sam się udaję do niego na konsultacje, ale, broń Boże, nie mówcie tego Kaziowi z Łynek… Ma Głupi swoje sposoby, urodził się podobno w tym samym dniu, w którym wybuchła pierwsza wojna światowa. — Wie pan, panie Andrzeju, podobno Głupi urodził się w tym
samym roku, w którym wybuchła pierwsza wojna światowa — Janka przypomniała to sobie nad kawą w Jutrzence. Kawą arabiką z pierwszego parzenia. Woleli nie snuć przypuszczeń, ile jeszcze razy Krysia zaleje wyschnięte fusy z ich szklanek i komu je poda. — To możliwe. Sześćdziesiąt lat z okładem by już miał… — potwierdził Batiar. — Jest całkiem siwy, ręce ma bardzo pomarszczone. — Podobno pisać potrafi tylko po rusku — konspiracyjnie dodała Janka.
— I to możliwe — potwierdził Batiar — jak ze wschodnich stron pochodzi. Ja tylko z nim rozmawiałem, po polsku gada, i to dobrze. — A o czym to tak gadaliście? — nie mogła się powstrzymać, chociaż zganiła się w duchu za wścibstwo. Batiar jednak nie miał jej tego za złe, myśl mu uciekła, bo zobaczył, że Krysia niesie dostojnie dwie literatki zagadanej parze pod ścianą. — Zapalić muszę, pani Janko — sapnął. Po chwili przeszło. Janka też
zapaliła papierosa, nie dopytywała zatem, tylko opowiadała o sobie: nie wiadomo czemu i po co mówiła mu o łąkach w Stokowie, o domu, który ma już skośny dach, okna wstawione i drzwi, ale cały środek do wykończenia. Dach ze strychem, jak sobie wymarzyła! Ile jej mąż, Leszek, nalatał się za tymi dachówkami! Za Białystok musiał jeździć. A drewno na stropy dostał dopiero w tartaku w Hajnówce, po wielkiej protekcji! A cegły klinkierówki wozi do Stokowa z Łębek własnym samochodem w
bagażniku. Ale obiecał jej z tych klinkierówek zrobić prawdziwy kominek! — To będzie pani miała własny domek? — zamyślił się Batiar. — I wyprowadzi się pani pewnie? — Oj, panie Andrzeju, jak ja bym chciała mieszkać na wsi! Ale nie, bo jak? Nie ma tam szpitala z oddziałem radiologii. A szkoły? Kasia w podstawówce. Szkołę jej zmieniliśmy na bliższą, jedynkę, a i tak po nią chodzę. — Wiem, wiem — uśmiechnął
się. — Ale jak ktoś pragnie czegoś mocno i wiecznie do tego dąży, w tym celu działa, to w końcu to osiągnie. — A to pan wyczytał w Fauście! — zakrzyknęła zadowolona. — Skąd — zmieszał się Batiar. — Głupi mi to w swojej chacie powiedział. — A, i jeszcze coś? Tak. Andrzej Witulczak wrócił wspomnieniami do swojej wizyty. Dziwne to było tylko dlatego, że Głupi o nic go nie pytał. Ani co mu dolega, ani po co przyszedł — czy
porozmawiać, czy zioła jakiegoś potrzebuje, czy porady. W ogóle nie gadali, tylko Głupi naparzył herbaty w samowarze, nalał w dwie musztardówki, na papierze szarym pokroił słoninę, dwa aluminiowe widelce dał na stół, psu skórkę rzucił, usiadł i strugał coś w drewnie, pogryzając słoninę i popijając herbatę. To Batiar zapytał: — Długo tu pan mieszka? Głupi pokiwał głową. Długo. Zawsze. — E tam, zawsze. Przecież
wojna była, głód, bomby. Do wojska musiał pan iść w trzydziestym dziewiątym. — Głupich nie biorą na wojnę — powiedział Głupi. — Matka moja tu żyła, mnie tu urodziła i zawsze tak było. Matka się znała na ziołach i mnie nauczyła. Ja się urodził głupi, bo ona podobno wroga pokochała. I na wojnie umarł mój ojciec, jako pruski żołnierz. Wiele lat kwiaty na pruski cmentarzyk za wsią nosiła, bo mimo że wróg, to ludzie o groby dbali. Teraz zarósł… Matka krwią zaczęła pluć, jeszcze przed drugą
wojną, ale nie umiała sobie pomóc. Lekarzy się bała i umarła. A ja jestem Głupi, nie żaden „pan”. — A jak ty, Głupi, wojnę przeżyłeś? — Pod lasem… Niemiec raz przyszedł z karabinem, ale papiery przeczytał, zabrał wódkę i nie zabił. Uznał widać za swojego. I pan nie ma lekko, tak siedzimy teraz dwa dziwaki, co? — uśmiechnął się do Batiara. — Mnie nikt za swojego nie uznaje: ani ksiądz, ani komuniści, tylko ludzie ze wsi, jak im leku potrzeba. I
wtedy ten Niemiec. Imię mam Joachim, po ojcu. — A kochałeś się w kimś kiedyś? W jakiejś dziewczynie ze wsi na przykład? Głupi popatrzył bystro na Batiara. — Lubczyku chcesz pan? Chyba w to nie wierzysz, że jakaś trawa miłość może wywołać. Pan wykształcony jesteś. Batiar zaprzeczył zmieszany: — Nie, z ciekawości tak tylko pytam. A wódkę własną Głupi pewnie nadal pędzi? — Może. Ale za to do więzienia
sadzają, a ja pana nie znam dobrze. — Przeciwnie, ja tu po zaklęcie jakieś przyszedłem, żeby wódki więcej nie wziąć do ust. Pokiwał głową Głupi, poszedł w sieciach rybackich grzebać i przyniósł garść ziaren. — Żuć trzeba jak tytoń, może pomogą na nałóg. Na miłość nie pomogą. Jak kobieta ma zielone oczy, tylko jedną mogę dać radę: wyjedź pan, chatę pod dalekim lasem wybuduj i znajdź sobie robotę, co zapełni panu każdą godzinę. Każdą, od rana
do nocy. A na razie zimno się robi, drzewa mnie pan pomoże z lasu nanosić. Andrzej Witulczak pomógł staremu samotnikowi nanosić drzewa. Teraz opowiadał Jance o tym wszystkim, ale bez porad Głupiego co do miłości. Słuchała, ciekawa i zdumiona. — Ależ ja całkiem inną historię tego człowieka słyszałam! Że nie od zawsze tu jest, ale że przybył nie wiadomo skąd przed drugą wojną. Hania Northman mi opowiadała, a jej ojciec Jan Łębkowicz dobrze go znał. Na ryby razem łodzią pływali i
chyba wtedy mu swoją historię Głupi opowiedział. Hania wszystkiego nie wiedziała, ale podobno całkiem jest uczony, po Europie międzywojennej jeździł. Jedno się zgadza: imię Joachim, a nazwiska nikt nie zna… Ludzie go Głupim nazwali, bo mało gada. Podobno w latach dwudziestych tu przybył, chatę pod lasem zbudował i zajął się ziołami, pomaganiem, żyje z lasu. — Ba — westchnął Batiar — to czyją historię mi opowiedział? — Może pańską — zaśmiała się Janka. — To znaczy taką, jaką
pan chciał usłyszeć. Ten Głupi całkiem widać mądry, ale ja po Kasię muszę już iść. — Tak, tak, odprowadzę — powiedział Andrzej, zbierając się razem z nią. — Ja zapłacę za kawę — zaproponowała nieśmiało Janka. — Pan nie pracuje nigdzie. — W żadnym wypadku, w żadnym wypadku! — Batiar honorowo poklepał się po kieszeni marynarki. — Pani Janko, ja zapraszałem, ja płacę, a bezrobotny nie jestem, przy tej wielkiej budowie cukrowni
się zatrudniłem! Dumnie podążył zapłacić Krystynie, po czym chwycił zakupy Janki i ruszyli w kierunku bloku na Dubois. Krysia podeszła do okna, piłowała paznokcie i patrzyła za nimi zdziwiona, o czym taka doktorowa i taki pijak gadać mogą. A Janka raz jeszcze opowiadała mu o miłości Tadeusza i Michaliny, o swoich dawnych marzeniach o śpiewaniu, o tym, że chciałaby budowę domu jak najszybciej dokończyć, a mąż chce jechać za granicę na daleką
wycieczkę… Batiar aż się zatrzymał na wieść o wyjeździe, ale pocieszyła go, że z gromadą lekarzy jedzie. Kiwał głową ze zrozumieniem, rozmyślał o miłości tego faceta z Ameryki, któremu przypadkiem pomógł. Oby pani Janka miała rację z tą mądrością Głupiego, bo na koniec tak mu powiedział: — Ty, człowieku, nie jesteś przegrany, tylko siły do pomocy w sobie szukaj. A odwiedź czasem Głupiego, dobrze się z tobą milczy.
— No pewnie, że go odwiedzę — powiedział Jance. — Jak się ziarna skończą, bo na razie naprawdę dobrze mi pomagają. Coraz mniej mi się chce pić, za to palić, pani Janko, okropnie!
Rozdział 18. Święta minęły szybko. Odwiedzili ich Tamara i Bogdan z chłopcami z Białegostoku, przyjechali też perkoczącą syrenką Zajewicze z Kulesz: Antoni z Bogną i dziećmi. Oni także zaczęli budowę domu, mówili o przeprowadzce z mieszkania przy szkole. Kasia omal się nie rozpłakała — uwielbiała wizyty u wujostwa, to, że mieszkali w szkole, wydawało się jej niesamowite. Przemierzali z Rafałem i Alicją
opustoszałe korytarze, klasy z eksponatami, można było pisać po tablicy, a sala z kurtyną i sceną po prostu ją zachwycała. Małe gabineciki w przychodni w Łębkach nie mogły się równać z taką przestrzenią. Jedno laboratorium warte było odwiedzin… Wuj Antek obiecał, że otworzy im szkołę, jak przyjadą po miód. Zabrał się za hodowlę pszczół i złoty nektar w słoiku kusił oczy dzieci. Bogdan z Tamarą mieli swoją nowinę — oto młodszy brat Janki otrzymał propozycję objęcia stanowiska naczelnika
gminy w Zawadach, gminy, do której oczywiście należało Stokowo. Janka klasnęła w ręce z radości. Doradzała, aby przyjął to stanowisko, chociaż plan miał też sporo minusów. Dopiero budowano ośrodek zdrowia z mieszkaniami dla pracowników gminy. — Zamieszkacie u rodziców, co to jest te parę kilometrów! — mówiła lekceważąco i szybko. — Samochód będzie rozwiązaniem, a jako naczelnik szybko dostaniesz przydział.
— Ale — rozsądnie dodawał Antoni — co z pracą w Białymstoku, i twoją, Bogdan, i Tamary? Co ze szkołą chłopaków, z mieszkaniem przy Zwierzynieckiej? — Ty, Antek, zawsze dziurę w całym znajdziesz. Zamkną chałupę, a pracę zawieszą. Wojtek pójdzie do szkoły w Zawadach, a Misiek jeszcze do szkoły nie idzie, z babcią będzie w cieple siedzieć, ukochany wnuk starych, najmłodszy! Tamara znajdzie pracę w gminie! To znakomita wiadomość!
Janka cieszyła się w imieniu brata: — Żeby to mnie chcieli uczynić naczelnikiem! Jak by się dziadek Fabian ucieszył! Nikt inny jak on nad tobą, Bogdan, czuwa, i tobie patronuje. Ba! Przed wojną właśnie Fabian Zajewicz ciągle do gminy jeździł urzędnikom doradzać. A teraz Zajewicz będzie naczelnikiem. Wprawdzie komuna teraz sroga, będziesz miał matkę partię i pierwszego sekretarza na głowie, ale dasz radę, Drobniak, pewnie!
Bogdan Zajewicz został naczelnikiem w zawadzkiej gminie. W tych dniach Janka sporo czasu spędzała przy telefonie, słuchając o przeprowadzce, ludziach, kolejnych etapach zamykania białostockiego, a otwierania stokowskiego odcinka życia swojego brata. Bogdan z Tamarą i synami wprowadzili się do drewnianego domku starych Zajewiczów i brązowy budynek jakby ożył, stał się wielopokoleniowym domem pełnym ludzi, z dziadkami, rodzicami i dziećmi.
Każdy z mieszkańców inaczej odczuwał zmiany: stary Edmund był zadowolony, że Bogdan powrócił na wieś, rozmyślał o nim jako o dziedzicu, a rywalizacji w swoim małym państwie nie czuł, bo Bogdan całe dnie spędzał w gminie i do rządzenia gospodarką w ogóle się nie wtrącał. Zmiany, które odczuł stary Edmund, całkiem mu się podobały: gości więcej zajeżdżało samochodami przed dom, ładna synowa kręciła się po kuchni, a nade wszystko było dwóch chłopaków. Dwunastolatek Wojtek i
pięcioletni Michał stanowili obrazek miły oczom i sercu Edmunda. W wiejskim domu dwóch wnuków biegających po podwórku to dla gospodarza spokój o przyszłość ziemi. Za stodołą wyrósł Domek Janki, podjeżdżały żuki i zaporożce, Leszek Wańką dowoził: a to rury i druty, a to kleje, drewno na podłogi… „Janka taki dom solidny buduje — myślał — więc i ona do Stokowa wróci!”. Ale najstarsza córka lekarza miała za męża, sama baba, i córkę Kasię urodziła. Edmund Kasię lubił, nazywał ją często Natalką
i na szczycie fury z sianem woził, ale uznawał kobiety za istoty do ozdoby świata, miłości i rodzenia dzieci. Do obejmowania i prowadzenia gospodarki się nie nadawały. Marianna najpierw się ożywiła i cieszyła z powrotu syna na wieś, duma ją poza tym rozpierała, że Boguś został naczelnikiem w gminie. Całkiem przytomna i zadowolona smażyła chłopcom placki i początkowo przymykała oko na innowacje synowej, dla której lodówka, gazowa kuchenka i pralka to były codzienne sprzęty. Ileż ona
wody zużywała, ta Tamara! Do mycia naczyń, które płukała i płukała, jakby zarażeni trądem z nich jadali. Odkąd przyjechała, narzekała na brak łazienki i bieżącej wody. Edmund mruczał pod nosem, ale częściej teraz po wodę chodził do studni i rano, zanim wstała, sagan nastawiał na kuchni, żeby miała tę ciepłą wodę do mycia, jak już się obudzi. To się Mariannie nie podobało, podobnie jak szminki i pudry, lakiery do paznokci i wałki do włosów, które synowa porozkładała pod lustrem. Telewizor zagościł w domu
Zajewiczów, a w nim — zdaniem Marianny — same dziwki i komuniści. Do kościoła nie chodzili, a w niedzielę rano spali wszyscy, i dorośli, i dzieci, do dziesiątej, chyba że na Teleranek chłopcy się przebudzali i oglądali z łóżka. Tamara rządy w kuchni chciała sprawować! Oho! Skórki od chleba stare wyrzucała, a pieczywo ustawiła po prawej stronie kredensu, w nowym, kupionym w Białymstoku chlebniku. Marianna milcząco i bezszelestnie przełożyła chleb na dawne miejsce do szafki, na
dolne półki, a chlebnik schowała, bo za ładny na co dzień. Tamara ustawiła szklanki i kieliszki na widoku za szkłem w kredensie w pokoju. Marianna poszła, cicho te ładne naczynia pozbierała i schowała głęboko do swojego kufra, żeby ludzkich oczu nie drażnić taką wystawnością. Za dużo Tamara sprzątała i od proszków w domu śmierdziało. Nigdy nikomu sadze nie przeszkadzały na kuchni, a tej teraz garnki za czarne. Zirytowała się okropnie Marianna, kiedy synowa wyrzuciła kurom resztki
kanapek. Za serce się łapała, krzycząc, że umrze od tego i ona sama, i kury, żółtka będą brzydkie, a tylko jedna gospodyni do karmienia ma prawo. Tamara próbowała przyzwyczaić się do wsi i polubić ciszę łąk, trzask ognia w kuchni, ale urodziła się i wychowała w dużym mieście, więc trudno jej było zaakceptować sławojkę pod drzewem, zmywanie w misce i obrażoną o każdą innowację teściową, która, co gorsza, wietrzyła dookoła spiski. Roiła
sobie liczne romanse starego Edmunda, a teraz wpadła na pomysł, że i Bogdan będzie taki sam, w gminie ładnych kobiet czyhających na młodego naczelnika pełno. Przestrzegała Tamarę, że marny los żon Zajewiczów, taki marny los niechybnie czeka i ją… Janka pocieszała bratową, że ułoży się wszystko, na matkę trzeba machnąć ręką, że Bogdan wkrótce samochód dostanie z przydziału, z pewnością na następny rok nowoczesną hydraulikę w domu przeprowadzi, akurat ta sama
ekipa co i w jej Domku może wszystko wykonać. Będzie woda, będą krany, wanna, łazienka z sedesem jak malowana… Tymczasem ruszyły roboty przy budowie Domku Janki i nawet Leszek na myśl, ile tu było do zrobienia, zaczął żałować pomysłu z wyjazdem za granicę. Kuzyn z Łasi wprawdzie już zakończył elektrykę, ale dopiero teraz otwierało się pole do popisu dla operatywności i obrotności człowieka budującego dom w latach siedemdziesiątych.
— W naszym kraju „buduję dom” to tak jak w tej książce Kafki. Jakby pan mówił „mam proces” — zwierzała się Janka Batiarowi, a on rozumiał. — Mąż „załatwił” podłogi: dębową mozaikę z tartaku w Hajnówce. Pijaniutki wrócił z tego załatwiania! Dwa dni się odtruwał, ale podłoga jest. Proszę sobie wyobrazić: wannę kupiliśmy, dużą, bo na szczęście brat pielęgniarki Leszka, Ali, pracuje w fabryce takich urządzeń w samej Warszawie. Niebieska, bo tylko niebieskie były na składzie. Ale zlewy i
krany — czysta rozpacz, panie Andrzeju, nigdzie tego nie można dostać. Batiar wysłuchiwał jej opowieści i śmiał się, i martwił razem z nią, a nawet, jak się okazało, też zapragnął mieć cegiełkę w Domku Janki, bo zorganizował z budowy cukrownianej w Łębkach cały worek kolanek niezbędnych do tajemniczych połączeń rur hydraulicznych. I jak tu jechać na dalekie wycieczki? Obiecywali jej wprawdzie kuzyn Bolesław i Bogdan, i ojciec, że dopilnują wszystkiego. Janka wzdychała w
rozterce, bo i wyjazd do Grecji, za żelazną kurtynę, był wielką pokusą, o, mało kto jeździł, a z drugiej strony tyle się tu teraz działo! A Roma, jak się uprze, to wszystko załatwi — to Janka wiedziała doskonale. I pewnie lipiec zastanie ich w samochodach, jak jadą do tej Grecji…
Nie w lipcu, lecz w sierpniu, nie do Grecji, ale owszem, pisane im było wybrać się w egzotyczną podróż.
Najpierw Roma wróciła z Warszawy z niespodzianką: — Nie pojedziemy do chytrych Greków! Do Turcji jedziemy! Będziesz, Jaśka, miała okazję zobaczyć świat z tysiąca i jednej nocy. Nie dostałam wiz do Grecji, mimo że zapowiedziana byłam przecież, po znajomości ustawiona. Urzędnik, przekupiony pewnie przez kogoś, niby nie miał już możliwości. A może na łapówkę od nas czekał? „Ale nie, nie na idiotkę trafiłeś” — pomyślałam w duchu, nie ustąpiłam. I, wyobraźcie to sobie, poszłam do
znajomej do ministerstwa, a ta chwyciła za słuchawkę i wysłała mnie do ambasady tureckiej. Na wejściu Turek przystojny nieprzytomnie, dobrze, że jestem blondynką, myślę, i jemu wyraźnie się to spodobało. Pogadaliśmy sobie dziwnie — on chciał po niemiecku, ja po francusku, on po turecku, to ja po polsku, w końcu oni u nas są, a nie odwrotnie, tak czy nie, u cholery? No i dogadaliśmy się. Papiery mamy złożone, a Turek obiecał, że szanse są. Tu, proszę bardzo, jeszcze sto tysięcy formularzy i
rekomendacji do wypełnienia, ale paszporty będą na czas! Tyle że na sierpień, podania o urlop musimy, Leszku, w kadrach zmienić. Wieczorami spotykali się, snując plany wycieczki, ustalając trasę i zdobywając miliony wiadomości: co zabrać trzeba, czego za granicą nie uświadczysz, co sprzedasz, a co przywieziesz. — Turcja jeszcze mało znana u nas — twierdził Zenio Łębkowicz. Jego żona Alicja dyżurowała często z Leszkiem, a Zenio, jako inżynier zajmujący
się rolnictwem, dobrze dogadywał się z Janką. Owe wieczory znacznie ją pokrzepiły. Początkowo bardzo żałowała całego miesiąca urlopu na wyjazd. O, wiadomo, że w tych komunistycznych czasach załatwić taką wycieczkę graniczyło z cudem i tylko Romie mogło się coś podobnego udać, nawet jeśli w ostatniej chwili zmieniła państwo docelowe. Turcja, Turcja, to brzmiało jeszcze bardziej baśniowo niż Grecja… No i cudownie będzie zobaczyć ciepłe morza i inne kraje.
Kontynent nawet, postawią przecież swoje stopy w Azji. Ale, ale… Wiedziała, że bez nich zatrzyma się budowa domu w Stokowie… Cóż, jak Leszek rzekł — nic nie wskazuje na to, by mu zagrażały zbombardowanie albo klęska żywiołowa. Dom wiernie poczeka, a świat daleki też wydawał się pociągający, coraz bardziej pociągający. — Wytrwasz, Domku, te jedne wakacje — wzdychała. — A ja przywiozę ci coś z tej Turcji. Kobierce cudnych barw to może nie zmieszczą się do Wańki, ale
zasłony może jakieś egzotyczne… Przecież w tym naszym socjalistycznym kraju to niczego dostać nie można! Ostatnio nawet spod lady niczego nie wyciągną, bo nie ma! Mimo wzdychań zaczęła szykować się do dalekiej podróży, penetrować sklepy i uśmiechać się do ekspedientek. Szukała czegoś ciekawego na prezent — wyjazd bowiem czekał ich w sierpniu, ale tużtuż było małe przyjęcie na wsi.
Świętowali w Stokowie urodziny Bogdana, trzydzieste ósme. Nie wiadomo, czy celowo, czy przypadkiem, akurat tego dnia przypadał odbiór fiata 125 p z przydziału z samego FSO na Żeraniu w Warszawie. Janka twierdziła, że z pewnością specjalnie, aby Bogdanowi uprzyjemnić urodziny, urzędnicy tak to zorganizowali. Bogdan sądził raczej, że to przypadek, bo nikogo w Warszawie nie znał, oprócz stryja Stefana oczywiście, który jak zwykle, gdy w rodzinie o samochody chodziło, pomógł auto odebrać,
sprawdzić i do Stokowa — zmieniając się z Bogdanem, bądź co bądź młodym kierowcą — przyprowadzić. Kiedy dotarli na miejsce i wysiadali nad Narwią z nowego pachnącego fabryką wozu, Janka pomyślała, że stryj się zestarzał, a Bogdan wygląda jak jego druga, odnowiona o dwadzieścia lat wersja. Bardzo podobni byli, rodzinne cechy Zajewiczów w obu dominowały: jasne włosy, postawne figury. Nie miała jednak czasu na refleksje o przemijaniu, bo świeżyna kipiała na kuchni, a wódka stygła w
podziemnej piwniczce matki. Zosia, która także przyjechała z Białegostoku z Jerzym, wydawała się pogodzona z losem i wołała ją gromko z kuchni. — Jaśka, Jaśka! — krzyczała. — Chodź no tu natychmiast, bo mnie się zdaje, że dwa wiadra stoją, a to chyba jedno! Jedno wiadro stało, ale w oczach Zosi Płazoniowej, która z Edmundem od rana próbowała stokowskiej siwuchy, zrobił się owych wiader cały szereg. Nowy samochód prezentował
się na podwórku Zajewiczów wspaniale. Wszyscy go oglądali, dotykali i głaskali po karoserii — dorośli i dzieci, nawet sąsiedzi ciekawie zaglądali przez płot. Fiat był niebieski jak niebo nad Stokowem, jak oczy Edmunda i niezapominajki nad Kociołkiem. Obok stała pękata beżowa syrenka Antoniego i zaokrąglony moskwicz — Wańka Leszka, biało-czerwony. Smukły i nowoczesny fiat 125 p błękitniał nowoczesnością, lekkością, świeża tapicerka pachniała, biegi już nie pod kierownicą, a w podłodze lśniły
ciemną główką drążka. — Włoska licencja, włoska licencja, panie! — posapywał stryj Stefan zadowolony z modelu. — Sprzęgła sprawdziłem i hamulce, to najważniejsze, będziesz miał pociechę, Bogdan, tylko pilnuj się, na bocznych drogach poćwicz, bo wóz jak złoto, szkoda nawet i o krzak otrzeć… Opony takiemu warto czyścić… Roześmiani i rozgadani dorośli poszli do chałupy, bo słońce świeciło pięknie, a w chłodnym pokoju ustawiono potrawy i napitek. Przy samochodach na
podwórku została tylko dwójka przedstawicieli najmłodszego pokolenia: znudzona autem Kasia i — przeciwnie — bardzo nim zainteresowany Wojtek. Kasia miała mysie warkoczyki, była od Wojtka mniejsza, wciąż jeszcze trochę szczerbata i bardzo jej imponował starszy brat cioteczny, który wszystko wiedział. Ziewała, patrząc, jak porusza klamkami, zamyka i otwiera okna. Opowiadał jej właśnie, do czego służą kolejne przyciski, więc przetarła oczy i słuchała z uwagą. Jaki był dorosły! Kasia uwielbiała
swojego ojca, ale ten — musiała przyznać — był już bardzo stary, miał ponad czterdzieści lat, liczni wujkowie też byli starzy i w dodatku się jej mylili, więc jeśli chodzi o mężczyzn młodych, w jej świecie funkcjonowali: cioteczny brat Wojtek i Marcin, syn ciotki Hani, z którym kłóciła się regularnie. Staczali z Marcinem bitwy i szarpali się za włosy, czym doprowadzali obie matki do rozpaczy. Małego Michała w ogóle nie brała pod uwagę, chociaż powinna mu być wdzięczna, bo dzięki niemu
przestała być najmłodsza w rodzinie. Była teraz całkiem dorosła, prawie dziesięciolatka, ganiali razem z kuzynami po łąkach. Wojtek ciągle słyszał, że ma pilnować Michała, więc nabrał przyzwyczajenia, że on wie wszystko najlepiej. O samochodach rzeczywiście wiedział całkiem sporo jak na dwunastolatka, próbowali nawet z kolegami jeździć syrenką. Niebieski fiat wydawał mu się piękny. Tymczasem dorośli wznosili toasty za nowy samochód i karierę Bogdana,
przekrzykiwali się nad bigosem, a stryj Stefan opowiadał Jance, jak się miewa Michalina. Janka bardzo pragnęła usłyszeć, że dziewczynie przeszło, że zapomniała, że czas swoje zrobił, bo przecież leczy rany, nic innego pomóc nie może. — Żebyś ty ją zobaczyła, Jasiu — kręcił głową Stefan. — Jak sucha gałązka! Biała, chuda, oczyska tylko ogromne. Ja kiedyś go skląłem, Tadzika, ale teraz to już bym wolał, żeby oni razem byli. Alem go sklął drugi raz, bo nie odezwał się do niej wcale! A czas jej nie pomaga nic
a nic! — Jak ma dać znak, Stefek! — Janka broniła Tadeusza. — Przecież jako domniemany szpieg nie wyśle listu ani nie zadzwoni. Nawet dlatego, żeby jej kłopotu nie narobić… — E tam! Jaśka, to my wczoraj urodzeni? Jak kocha, pod ziemią by znalazł kanał, wysłał sygnał. Po mojemu on ją rzucił. Po tych przeżyciach on ani Polski, ani Miśki nie chce ani znać, ani wspominać. Janka kręciła głową z niedowierzaniem: — Znam go
od dziecka — szeptała. — Tadzik jest jak trzeci brat… Dwa razy widziałam zakochanego… Zapalała papierosa za papierosem, aż mąż jej podszedł, zabrał jej z ręki carmena i sam zaczął palić. Parsknęła jak kotka, ale wtedy Stefan powiedział smutno: — Ten Paweł wciąż wokół niej chodzi… A wiecie, jak to jest: chodzi, to wychodzi. Czuję, Jasiu, że ona za niego w końcu za mąż wyjdzie, z tego swojego żalu, a to swołocz jakich mało. Janka omal nie krzyknęła
przerażona, popatrzyła na stryja z niedowierzaniem. Obok ciekawie przysłuchiwała się całej gadce ciotka Stefa, a mąż jej zezował bezmyślnie na ludzi wokół stołu i wychylał kieliszek za kieliszkiem — gdy mu brakowało, sam sobie dolewał. — To ta klątwa — pokiwała głową Stefa. — Wszystkie jesteśmy naznaczone. Tobie i tak się udało, Jaśka! Dzieciaka w końcu masz, męża masz! — Jaka znowu klątwa? — zniecierpliwiła się Janka. — Czy ktoś mi wreszcie powie, o co chodzi? Skoro i mnie owa
wielka klątwa dotyczy? Ciebie, ciotka, też? Stefka pokiwała głową. — Jeszcze jak. A nie widzisz? Czwarty mąż i co? Pijak. Miłości nie mogę znaleźć, dzieci nie mam. Hanka nie ma, Maryla w Zambrowie nie ma, a o klątwę ojca swojego pytaj albo wujenkę Antosię. Janka rozejrzała się za ojcem, ale zawsze, gdy chciała się dowiedzieć czegoś o domniemanej klątwie córek Zajewiczów, zdarzało się coś, co odwracało jej uwagę. Tym
razem był to przeraźliwy krzyk dochodzący z podwórka. Tamara wyszła na chwilę przed dom odetchnąć, bo od dymu w pokoju szczypały ją oczy, rozprostować kości, a może też popatrzeć w spokoju na swój piękny nowy samochód. Stanęła w progu, zadowolona przeciągnęła się i zamarła. Coś było na tym podwórku nie tak. Nie tak jak poprzednio. Trawa zielona. Stodoła brązowa, przed stodołą biało-czerwony moskwicz, beżowa syrenka Antoniego, a pomiędzy nimi ziejąca pustką dziura i trochę
wygniecionej trawy. Powinien tu stać i błyszczeć niebiesko i zalotnie ich nowy fiat 125 p — ale żadnego fiata nie było. Dlatego Tamara krzyknęła i wszyscy wybiegli z domu. Samochodu jednakże nadal nie było. Stali jak wryci, zadziwieni i przerażeni tym faktem. Bogdan chwycił za kieszenie spodni i uprzytomnił sobie, że kluczyki zostawił w stacyjce. Janka pomyślała, że to dopiero klątwa, żeby złodziej zakradł się na ich podwórko w sam dzień urodzin Bogdana i zabrał akurat nowiutki samochód. Antoni
chciał jechać na milicję. Leszek krzyknął: — A gdzie Kasia? Gdzie dzieci? Alicja i Andrzej stali przed domem, Michał spał w domu, ale Kasi i Wojtka nie było, tak samo jak fiata. Leszek struchlały spojrzał w stronę rzeki, a Stefan z Warszawy pomyślał, czy ludzie tutaj słyszeli o porwaniach i jak Janka da sobie z tym radę. Nie przyszło im jeszcze do głowy, że pół godziny wcześniej na tymże podwórku Wojtek powiedział do Kasi: — Ty, Kaśka, chodź, wsiądziemy sobie i zobaczymy, jak się
siedzi… Sam zajął miejsce za kierownicą, a Kasia dumnie zasiadła obok, tylko głowę wyciągała wysoko, bo była mała i nie widziała dobrze przez przednią szybę. — Brum, brum! — powiedział dumnie Wojtek, kręcąc kierownicą. — Zobacz, kluczyki nawet są w stacyjce. Umiem zapalać… Kasia popatrzyła na niego z zachwytem. Uznanie w oczach kobiety, nawet jeśli to jest tylko mała, niezbyt ładna cioteczna
siostra, jest ważne. Wojtek przekręcił kluczyk i udowodnił, że rzeczywiście umie. Kasia zachichotała radośnie. — Umiem też ruszać z jedynki — poinformował ją dwunastoletni pogromca szos. Pokręciła głową, że nie wierzy. — A pod górkę dasz radę wyjechać? Na pewno nie — buńczucznie zapytała Kasia. Pamiętała, że ojciec zawsze klął na błoto drogi pod górkę. — Pewnie! — powiedział Wojtek i delikatnie zaczął manewrować samochodem po podwórku.
— Nie dasz rady, nie wyjedziesz! — policzki Kasi pałały z emocji. — Jak to nie?! — powiedział Wojtek. Sięgał nogami pedałów, na szczęście żadna fura nie jechała z lewej ani z prawej strony wyjazdu z podwórka dziadka, więc Wojtek dodał gazu i wyjechał nowiutkim samochodem rodziców poza rodzinną zagrodę. Każdy kiedyś musi wybrać się w świat. Kasia wstrzymała oddech i patrzyła, jak drzewa coraz
szybciej śmigały im przed oczyma, jechali już mostem, coraz bliżej widniał kościół sąsiedniej wsi. Wojtek nic nie mówił, sam zdziwiony, ale jechał równo i zastanawiał się tylko, jak zawróci, bo coś mu mówiło, że na wszelki wypadek warto byłoby wracać, zanim dorośli dostrzegą brak nowego fiata i dzieci. — A zatrzymać się umiesz? — szepnęła Kasia. — Czy tak będziemy jechali, jechali, jechali? — Oczywiście, że umiem! O tak! — przycisnął nieco gwałtownie
hamulec i oboje rzuciło mocno do przodu, ale samochód się zatrzymał. — Lepiej zawracajmy do domu — powiedziała Kasia. Wojtek przyznał jej rację, ruszył powoli, ale musiał jeszcze jechać, bo nie było żadnego większego pola, aby zawrócić. Zacisnął zęby, skręcając w lewo do sąsiedniej wsi, ale fiat słuchał się go jakoś, a pod sklepem był akurat duży plac, gdzie mógł zrobić kółko i obrać kurs z powrotem do Stokowa. Tego, że pod sklepem stali chłopi z Laskowic i że jednemu piwo
wypadło z ręki na widok fiata prowadzonego przez dzieci, nawet nie zauważyli. A na podwórku Edmunda przerażenie przeszło w olśnienie, bo Edmund, patrząc na nich z politowaniem, powiedział: — Toć widać, że dzieci wzięli samochód. Wojtek sprytny chłopak jest, pojechali na przejażdżkę. Ot, nowoczesne pokolenie! — Ja mu nogi z dupy powyrywam! — krzyknął Bogdan. — Żeby tylko na nic nie wjechał
— zdenerwował się Leszek, kierując się do Wańki, by urządzić pościg. Bogdan ruszył za nim, ale Edmund, spoglądając spod dłoni na most, zatrzymał ich: — A już wracają chyba. To nie wasz będzie ten niebieski na moście? Dwóch takich tu nie ma… Rzucili się do płotu. Fiat płynął miękko, chociaż Janka widziała oczami wyobraźni, jak spada przez barierkę do Narwi. Tamara z kolei przeczuwała podrapaną o krzaki karoserię, wybite reflektory i szykowała synowi baty. Ale fiat, który
miękko zjechał z drogi i przyhamował na podwórku, nie nosił śladów zniszczenia. Dzieci nie spodziewały się takiego komitetu powitalnego na podwórku przed domem. „No to koniec, teraz mnie zabiją” — pomyślał Wojtek. „No to koniec, teraz zabiją Wojtka” — pomyślała Kasia. Ale zobaczyła tylko, jak jej ojciec gwałtownie otwiera drzwi i uśmiecha się z ulgą, widząc, że nic im nie jest. A Wojtek naburmusza się, łapiąc spojrzenie matki.
Bogdan ze Stefanem obejrzeli samochód, ale nie znaleźli nawet zadrapania. Na szczęście Tamara nie mogła jeszcze wydobyć z siebie głosu, a Janka złapała ją za rękę. Oczy jej błyszczały, zawsze lubiła bratanka, a teraz nagle, kiedy strach minął, poczuła się bardzo dumna z niego. — Nic nie gadaj, nic się nie stało, zuch chłopak. Skrzyczymy go trochę, ale zobacz, spryciuch, ten to poradzi sobie w życiu! Od lania i większej awantury uratowała ich tylko wielka ulga
rodziców, prosta przyczyna zniknięcia, a także fantazja rodziny. Ciotka Janka przybiegła z butelką wódki i kieliszkami, śmiała się i mówiła: — No, no, a to chytra dwójka, te nasze dzieci ciekawe świata, autami wjadą do następnego stulecia! Stryj Stefan poklepał Wojtka po plecach i pytał, skąd umie prowadzić, mały Michał płakał, bo znowu przespał coś fajnego. Niemniej Bogdan zabrał synowi kluczyki i poprzysiągł sobie pilnować ich jak oka w głowie. Surowo zakazał też ruszać kiedykolwiek
samochodem na drogi publiczne, za to obiecał, że czasem pozwoli Wojtkowi pomanewrować po podwórku. Kasia czuła się jak bohaterka i także obiecywała solennie żadnych wypraw z kuzynem więcej nie przedsiębrać. Ale kiedy Wojtek odwrócił się i mrugnął do niej: „Jak rano będą spali, to jeszcze pojeździmy po łące wokół Kociołka? Koła można robić świetne, a to przecież nie ulica, co nie?”, pokiwała głową, że jedzie. Oboje nie wiedzieli wtedy, że będzie to kiedyś jedno z ich
najmilszych wspomnień. Przyjdzie dzień, w następnym stuleciu, kiedy w tym samym miejscu, obok własnych już, zachodnich samochodów opowiadać będą o tej przygodzie swoim dzieciom. Drogi całej Europy otworzą się dla nich, podlaskie trasy przemierzać będą szybko nowoczesnymi autami, które szyb otwieranych korbką nie pamiętają. Tylko uroku takiego jak wycieczka dużym fiatem już nie będzie…
Rozdział 19. W dalekiej Warszawie świtało. Miśka nie mogła spać, otuliła się kocem i podeszła do okna. Zrobiła sobie herbaty, kubek z madrasem „spod lady” parzył ją w dłonie. Widziała z okna most Poniatowskiego i szarą wstęgę Wisły. Sporo czasu minęło od wyjazdu Tadeusza, a ona nie mogła go zapomnieć. Teraz miała wątpliwości. Czy rzeczywiście chciał z nią zerwać, tak jak twierdził ten adwokat? Wspomniała ostatnią
noc z Tadeuszem. Niemożliwe. Powinna była z nim jechać, zgodzić się, kiedy proponował małżeństwo. Może faktycznie miał jakąś inną misję, a ona, Miśka, była tylko przykrywką? Czy Tadeusz mógł być szpiegiem? Nie. Pamiętała jego wzrok, kiedy podeszli do nich mundurowi. Żeby chociaż dał znak przez brata, przez kolegów, że nie może teraz, żeby czekała. Jakie „czekała”? Na co? Paweł uświadomił jej wczoraj jeszcze raz: dla Tadeusza Szamotowskiego, wroga Polski Ludowej, nie ma
tutaj powrotu. Paweł za to był tuż obok, gotów się wprowadzić do jej mieszkania, znów zaczął mówić o ożenku, pracy, wierszach, jakie dla niej napisał, i kolegach konspirujących przeciw władzy. Wszystko jej się już mieszało, szkoda, szkoda, że nie wyszła za mąż za Tadeusza i nie wyjechała z nim. Ta szara Wisła, to szare miasto, które budziło się za oknem i słychać było już pierwsze tramwaje… Skąd miało taką moc, dlaczego na myśl o pozostawieniu daleko tych ulic, bramy rodzinnego domu na
Mokotowie, ronda przed gmachem partii czuła dławienie w gardle? Przyszło jej do głowy przemieszanie świata. Ciekawe, jak by to było, gdyby tu rosła palma? Szalona wizja. „Miesza mi się w głowie z tęsknoty do czterdziestolatka zza morza. Przekleństwo jakieś!” — pomyślała. Ubrała się i zeszła po bułki do samu na Solcu. Jej śniadanie: bułki, serek homogenizowany, potem autobusem do centrum. Miała tego dnia ostatnie wykłady, zaczynała sesję i wakacje. Rozejrzała się, czy Paweł nie
czeka na nią pod kamienicą, ale ostatnio mniej się narzucał, stał się za to jeszcze bardziej przemądrzały i pewny siebie. „Może wywrotowa działalność tak go nadyma” — myślała. Nosił jeszcze dłuższe i ciemniejsze golfy, chodził na jakieś spotkania i szeptem mówił Miśce o książkach z „Kultury”. Romantyczny bohater! Właściwie był przystojniejszy od Tadeusza, dużo młodszy i do twarzy mu było z ogniem ideologii… W końcu wybaczyła mu ten donos — wszystko z miłości do niej,
tak tłumaczył. Przekonywał, że niektóre spotkania Tadeusza rzeczywiście były podejrzane. — Ale jeśli — zapytała go pewnego razu — jeśli jesteś takim wrogiem systemu, Paweł, jesteś przeciw ludowej władzy, to dlaczego wsypałeś szpiega działającego przeciw komunie? Zmieszał się wtedy, wzruszył ramionami: — Szpieg to szpieg, podła fucha. Zresztą zmieniłem się od tego czasu, dojrzałem. Misia, naprawdę teraz inaczej to wygląda… Weźmy ślub, w kościele, zamieszkamy w kawalerce, będziemy mieć
dzieci. Zapomnimy, jakby go w ogóle w naszym życiu nie było. Sęk w tym, że Michalina nie chciała zapomnieć. Pałac Kultury szarzał nad Warszawą, jakaś zagraniczna delegacja miała znów odwiedzić Gierka, więc ekipy sprzątające miasto niemrawo poruszały się po trawnikach. „Marazmowo Gówniane, w dodatku Dolne” — pomyślała. Postać człowieka w tramwaju przypomniała jej Tadeusza. Przełknęła ślinę w obawie, że się rozpłacze. Słońce zajaśniało nad miastem, wplątało się w rudozłote loki
Miśki jak ciepły pocałunek, jakby ją ktoś pogłaskał po głowie. „Słuchaj, ty! — pogroziła słońcu w myślach. — Słuchaj! Dzisiaj jest ostatni dzień. Jeśli dziś nie otrzymam żadnego znaku, listu, grypsu, czegokolwiek, wyjdę za mąż za Pawła. Cień. Pocztówka, telefon, znak z Zachodu. Cokolwiek. Do końca dnia”. Paweł pojawił się przed akademią w porze obiadu. Poszli razem do baru mlecznego, odstali w kolejce po leniwe pierogi, Paweł przyniósł jej kompot z truskawek. Wracali
oboje na popołudniowe zajęcia, ale wieczorem chciał ją wyciągnąć na film. „Może zachodni do DKF-u?” — przemknęło jej przez myśl. Czy to znak? Nic z tego. Chodziło o polską produkcję, kino Atlantic, miał bilety, bo znał kasjerkę. Westchnęła: — Dobrze, pójdę, Paweł, a potem mnie odprowadzisz. — Wiesz, że tak — powiedział. — Wiesz, że mogę nawet zostać.
— Może — powiedziała i pocałowała go w policzek. — Tymczasem lecę na wykład. Mam dziś profesora Bociana, on zawsze potrafi wymyślić coś nowego. Bocian, specjalista międzynarodowej sławy od badań… Miał faktycznie ciekawy sposób opowiadania o tak niepozornych istotach jak na przykład mikroby. Po wykładzie podszedł do Michaliny i poprosił ją do gabinetu. — Pani Michalino — powiedział — mamy jedno miejsce na roczne stypendium Rockefellera
do Wielkiej Brytanii. Wytypowałem właśnie panią. Szczęśliwa? Patrzyła na niego ogromnymi ciemnymi oczami. Słońce przeniosło się na zachodnią stronę, jak to w czerwcu, mimo osiemnastej było jeszcze mocne, kpiąco załamywało się w tęczę na szkle stolika i kładło się jasną smugą na kredensie pełnym książek. — A może nieszczęśliwa? Nic pani nie mówi… A to w naszych warunkach dar losu, prawda? Miśka jeszcze raz spojrzała
prosto w słońce na meblu i rzuciła się w ramiona staremu Bocianowi. — No, dobrze, już dobrze, dziecko, w pełni zasługujesz, a poza tym jeszcze dużo formalności cię czeka. Biuro Bezpieczeństwa i takie tam… Takie tam, u nas bez wiedzy władz tak sobie wyjechać nie można. A poza tym kłaniaj się, dziecko, szanownej mamusi. Piękna kobieta, jak teraz pani! Mamusi? Czemu mamusi? Co ma wspólnego mamusia z Bocianem? Nad tym zastanowi się później. Pełna emocji
opowiadała o stypendium kolegom w Nowym Świecie. Jedynym niezadowolonym był Paweł. — Rok, tylko rok — przekonywała Misia. — Ale zawsze łyknę tego Zachodu. Język dobrze wyćwiczę… W głowie natomiast dźwięczało jej co innego. Cóż to mogło być jak nie znak, o który prosiła rano? Wprawdzie Tadeusz był w Ameryce, nie w Londynie, wprawdzie nie miał pojęcia, że ona wyjedzie z Polski, wprawdzie się nie odzywał, ale zawsze znak to znak. Po filmie,
z którego nie zapamiętała nawet tytułu, poprosiła Pawła, by owszem odprowadził ją, ale do mamy na Mokotów, zadzwoniła też z budki telefonicznej po ojca. Nie zaprosiła Pawła na to małe rodzinne spotkanie, ale zamówiła z domu matki rozmowę telefoniczną z numerem 24 – 12 w Łębkach.
— Ręce mi opadają, Kiciaku, od tej roboty! — Janka usiadła z papierosem na dywanie. Leszek ziewnął w fotelu, miał za sobą
nocny dyżur i dzień pracy. W pokoju obok Kasia bawiła się z Jolą, swoją nową ciemnowłosą przyjaciółką. Janka bardzo rada była z tej przyjaźni, bo dziewczynki znajdowały mnóstwo wspólnych zabaw i pomysłów, zakładały domostwa i gotowały lalkom obiady, a Jola zupełnie nie przejawiała zainteresowania cmentarzykami i układaniem grobów dla miśków jak Beatka. Leszek myślał o przeglądzie Wańki przed długą podróżą, jaka ich zaraz czekała, o białej cegle na balustradę tarasu, którą obiecał
mu pacjent milicjant, bo miał kuzyna w podwarszawskiej fabryce materiałów budowlanych. Jak tam jechać? Tyle drogi. Wańka sam nie uciągnie całego transportu. Może podczepić pod jakiś przewóz do cukrowni? Kłopot tylko z tą białą cegłą, w dodatku taka droga, że złapał się za głowę, jak usłyszał cenę i dodał kwotę do kieszeni dla kierownika budowy, a jeszcze pół litra dla kierownika magazynu… Ale Janka bardzo chciała mieć ażurową balustradę. Popatrzył na nią.
Znowu była czymś przejęta, zarumieniona, pomyślał, że nie widać po niej wieku. Może trochę, przy oczach, ale poza tym wygląda niemal tak samo jak dwadzieścia lat temu w Poznaniu. Nieco zmarszczek jej przybyło, jednak uważał, że były ładne, bo od śmiechu. Chociaż ostatnio jakoś mniej się chyba śmiała, miał nieraz poczucie, że ma jakieś pretensje do niego. A może wolał się nie zagłębiać w niebezpieczne rejony, tyle innych spraw działo się dookoła… Przejdzie jej, znał te muchy w nosie. Jak zwykle
znajdowała się w centrum kosmosu kłopotów przyjaciół, rodziny, klęsk i sukcesów miłosnych. Udał zainteresowanie i dotarło do jego uszu, że… …Tamara i Bogdan wyprowadzają się od rodziców. Na swoje, do mieszkania w Zawadach. I tak oto się kończy próba pogodzenia trzech pokoleń pod jednym dachem. Nie nową łazienką w brązowym domu w Stokowie, nie bieżącą wodą i oddzielnymi ścianami, ale wyprowadzką! — Pod koniec lata budynek
gminny w Zawadach będzie oddany i Bogdan dostał tam służbowe mieszkanie — opowiadała. — Prawdę mówiąc, wcale się Tamarze nie dziwię, nasza matka potrafiłaby piec przywieść do rozpaczy, a zapewne chcą same rządzić u siebie i jedna, i druga. Matka znów romans ojca upatrzyła, tym razem z sąsiadką, która się pięć lat temu ze Stokowa wyprowadziła… — No i dobrze. Powiedziałam Bogdanowi: „Wyprowadzajcie się, będziesz miał blisko do urzędu gminy, Wojtek do szkoły
i mieszkanie nowe, dwa pokoje, woda, wszystko”. Leszek pokiwał głową. On nie wytrzymałby mieszkania z teściami nawet przez miesiąc. Wpadło mu do głowy, że jak budowa ośrodka w Zawadach tak się rozkręciła, to może tam złapie się trochę brakujących cegieł. Będzie musiał z Bogdanem pogadać. Tymczasem Janka wystartowała z drugą bombą: — Tamara dostała pracę. Będzie kierownikiem gminnego urzędu stanu cywilnego! Słyszysz ty? USC! Kierownikiem. I — tu
Janka zachichotała radośnie — będzie łańcuch nosić i ślubów udzielać. Leszek też się roześmiał: — No to babcia Marianna nareszcie się księdza w rodzinie doczekała. Tylko w spódnicy. — Zadowolona jestem z tego! — ciągnęła Janka. — Zobaczysz, a w dodatku jeszcze zostaną na lato w Stokowie, jak my będziemy w podróży, dopiero po naszym powrocie się przenoszą. To się dobrze ułożyło! Mruknął, że świetnie, bo jak już zwiezie te cegły na balustradę,
to pod okiem Bogdana ich nie rozkradną… No i Zosia. — Z nią jest gorzej, Kiciaku. Niby się pogodziła ze wszystkim, pracuje, ale ucieka w pijacki świat. Ostatnio milicja dzwoniła do Jurka, do redakcji, znaleźli ją na dworcu kompletnie ululaną, upadła pod kasami! Wybierała się gdzieś? Dzwonił Jurek, czy do Stokowa nie mogłaby pojechać na trochę… — Za to słuchaj, co wymyśliła Michalina!
Ale Leszek spał już jak zabity w fotelu, z przekrzywioną głową i otwartymi ustami. Janka zerwała się z podłogi i chciała nim potrząsnąć, ale powstrzymała się i ze złości kopnęła framugę drzwi. Zdumiony zachowaniem swojej pani, Wigor szczeknął, a dziewczynki — czarna i biała głowa — wyjrzały z pokoju. — Nie ma tu nic do oglądania! — powiedziała do nich. — Macie dychę, mogłybyście iść na lody, w barze mlecznym miała być dostawa. Może nawet Bambino rzucą…
Pobiegły zadowolone, bo czasem zdarzały się lody w polewie czekoladowej, wielki rarytas. Wigor podążył za nimi, dość żwawo jak na dwunastoletniego teriera. Nawet pies nie chciał z nią zostać. Leszek poprawił się w fotelu i zachrapał. Lekceważył ją. Żeby nie Batiar i Hanka, byłaby sama jak palec. Samotna w tym małym mieście, gdzie każdy każdego znał. Kiedy ostatnio ją całował? Jak wrócili z wesela w Łębkowiance, pocałował i też usnął. I tak oto znów wszystko się kitrasiło. A
ona, Janka, nic na to nie mogła poradzić. Wybrała się na spacer w nadziei, że spotka kogoś, kto ją lepiej zrozumie. Rozmowy o życiu, książkach i uczuciach, tak jak kiedyś w białostockim klubie, też jej trochę brakowało. Andrzej Witulczak mógłby być na skwerku, chętnie by z nim pogadała. Był! Wyruszyli na spacer w kierunku Bindugi. — No i proszę sobie to wyobrazić, panie Andrzeju! Ta cała nasza Miśka pojedzie do Londynu! Na stypendium!
Dzwoniła do mnie wczoraj. Po co dzwoniła? Po adres Tadeusza Szamotowskiego. I co pan o tym myśli, panie Andrzeju? — Myślę, że to miłość — powiedział cicho. Janka pokiwała głową. — Tak, tak, i to jego druga miłość! Jestem, panie Andrzeju, zwolenniczką drugich miłości. Moje małżeństwo jest tego dowodem i Tadeusza przypadek, bo bez pamięci kochał moją siostrę Cezarynę, opowiadałam panu… — Uczucie pewnie jest jedno,
pani Janko, tylko miejsca sobie szuka. Jak jedno wypatrzone się nie udało, to jak się podobne trafi, jest. Janka znów pokiwała głową. — Dlatego jeśli mojej córce Katarzynie pierwsza miłość się nie uda, wcale się martwić nie będę. A z panem jak? Odwrócił wzrok na czubki drzew nad Narwią. — Ja już mówiłem, pani Janko: jestem egzemplarzem na wskroś odtwórczym. Aż boli myśleć, że nic, tylko schematy odgrywam w swoim życiu.
Byłem już romantycznym bohaterem, zabić z miłości się chciałem, byłem pielgrzymem i żebrakiem, a teraz zostałem rycerzem średniowiecznym. Mam damę swego serca, gotów za nią jestem zginąć i zabić, kocham ją tylko platonicznie i nigdy moja nie będzie. Ale tak, to moja druga miłość. Druga miłość piękniejsza jest od pierwszej… Jak pełen słońca wrzesień jest bogatszy od upalnego lata… — O, to ciekawe, oho! — Janka przysunęła się zaciekawiona, tym razem bardziej osobą niż
poetyckimi tekstami Batiara. — Ale jaka ona jest? Jaka? Niech mi pan opowie! Z Białegostoku? — Co tam dużo gadać, pani Janko, mężatka. Ale to niezwykła kobieta, naprawdę niezwykła, niech mi pani wierzy. Janka nie posiadała się z ciekawości: — W jakim wieku? Co robi? Niech pan powie cokolwiek, proszę. Młoda pewnie, brunetka, wysoka, mądra? Lekarka albo prawniczka. Jeszcze lepiej: nauczycielka! Ale po co kochać się w kimś bez nadziei?
Batiar śmiał się tylko, pocałował Jankę w rękę jak zwykle, rzekł, że musi wracać do pracy w cukrowni, bo na drugą zmianę… i nagle, niespodziewanie dla nich obojga, z dziwnym wyrazem oczu odwrócił się, pochylił nad nią i gorąco pocałował, a potem drugi raz. Całował delikatnie usta z blizną, całował powieki Janki i wracał zachłannie do warg, szczęśliwy, bo oddawała mu pocałunki, a nawet objęła go ramionami. Nagle opamiętał się — on, nie ona — oderwał od niej, przeprosił zmieszany i tak
zostawił ją nad falami Narwi, zdumioną, zawstydzoną, z nagłym olśnieniem. Patrzyła, jak znikał, zapinając płaszcz. Jak mogła tego nie zauważyć? Zakręciła się na pięcie i uciekła do domu. Poczucie winy mieszało się w niej z satysfakcją. Postanowiła nigdy więcej nie spotkać Batiara, wiedziała, że teraz zniknie z jej życia. Schowa się gdzieś jak ranione zwierzę, może wyjedzie? Co ona zrobiła? Nie powinna była do tego dopuścić. Leszek przebudził się, szykował kolację przed dyżurem, myślał,
gdzie wybrała się na spacer o tej porze, i zdziwił się, kiedy gwałtownie rzuciła mu się na szyję. W nocy leżała z otwartymi oczami, słuchała oddechu Kasi i rozmyślała o miłości, mężczyznach i swoich lękach przed podróżą. Leszek nie przyszedł rano, od razu z dyżuru poszedł do pacjentów w szpitalu. Wpadł dopiero koło dziesiątej — przebrać się po drodze do przychodni, wypić kawę w małej kuchni. Janka usiadła mu na kolanach i poluzowała krawat. „Jak kiedyś — pomyślał. — Jak dobrze, że
się nie gniewa. Jak dobrze, że Kasia w szkole”. — Stęskniłem się za tobą — powiedział. Nie chciał i nie miał czasu przenosić jej do pokoju. Nigdy jeszcze nie kochali się w kuchni, szybko, mocno, pod okiem wielkiej Myszki Miki na ścianie. Kazio karetką podjeżdżał pod blok, ale musiał poczekać. „Jak dobrze — pomyślała Janka, kiedy zawstydzona nieco wspomnieniem gwałtownej miłości w kuchni skryła zarumienioną twarz w kołdrę.
— Jak dobrze…”. Zaniósł ją potem do łóżka, słyszała, jak przekręca klucz w zamku, czuła jeszcze na skórze jego dotyk, pocałunki, myśl, czy na pewno nikt z sąsiadów jej nie słyszy. „Wszystko jedno” — pomyślała bezwstydnie. Pościel była przyjemnie chłodna i nie chciało się jej jeszcze ubierać.
Rozdział 20. Michalina miała okazję osobiście opowiedzieć Jance o swoich postanowieniach, bo ekipa łębkowskich podróżników zawitała do stolicy w związku z wyjazdem za granicę, aby odebrać dokumenty w ambasadzie tureckiej i zrobić zakupy — przecież w Domach Centrum można było jednak więcej światowych towarów zobaczyć niż na prowincji. Janka z Romą kupiły ręczniki i żelazka, płótna i komplety
pościeli, bo Zenio, który został szefem wycieczki, miał wiedzę niezbitą, że takie właśnie towary będzie można sprzedać za granicą. I kiedy Leszek z Romą załatwiali coś jeszcze w ministerstwie, Janka spotkała się z Michaliną w kawiarence za Rotundą. Nie chciała ranić sobie serca przemierzaniem Nowego Światu, Krakowskiego Przedmieścia, gdzie bywały z Cezaryną. I tak przeżyła swoiste déjà vu, patrząc na plac przed Pałacem Kultury, miejsce, gdzie jeszcze całkiem niedawno widać było powojenne ruiny, a
one, radosne i młode, tańczyły na chodniku. Inna kobieta usiadła przed nią teraz, inna sceneria towarzyszyła ich rozmowie, bo i pasaż, i Domy Centrum, i zarys Pałacu Kultury składały się na inną zupełnie Warszawę. Michalina miała wzorzyste dzwony i chustkę hippiskę na włosach. Uściskała Jankę serdecznie, przekazała pozdrowienia od ojca, roześmiała się i omal nie rozpłakała. — Janka — powiedziała — jadę do tej Anglii! Jeszcze
formalności mnie czekają, zakupy, ale bilet jest, na samolot, rozumiesz? Dobrze, że się spotkałyśmy, bo we wrześniu wsiadam na Okęciu w samolot i kto wie, kiedy się zobaczymy! — No przecież wracasz za rok! Zobacz, Misia, i my wyruszamy w świat… Jak te czasy się zmieniły jednak, prawda? Coraz mniej zamknięta socjalistyczna klatka. — Dla niektórych na zawsze zamknięta — smutno powiedziała Miśka.
— Wciąż o nim myślisz? Po co ci ten adres? Misia wzruszyła ramionami. — Może napiszę z Anglii. Jak sądzisz, Jasiu, czemu Tadeusz się nie odzywa? Czy to był żart, przykrywka, nic dla niego nie znaczę? Jaśka położyła rękę na jej dłoni. — Wszystko mogę założyć, ale nie to. Chorobę, śmierć, amnezję… Michcia, Tadeusz dla mnie jest jak trzeci brat. Myślę, że siedzi cicho, żeby cię nie narażać, a sam umiera z tęsknoty. Wiek też go może
powstrzymywać… Dużo jest starszy od ciebie, ale pytałam kogoś mądrego, a on powiedział mi: to miłość. To jest miłość. Czy on wie o tym, że tęsknisz? Powiadom go, Misia, powiadom, co u ciebie, a potem — co ma być, to będzie! Miśka pocałowała gwałtownie Jankę, budząc tym samym zaciekawienie ludzi z sąsiedniego stolika. Popatrzyła na swoją małą kuzynkę z wdzięcznością i zakłopotaniem. — Jak mam to zrobić? — szepnęła Miśka. — Tak napisać, do mężczyzny, żeby przyjechał?
Nie wypada. — Jak ci nie wypada, to się, głupia, męcz! — Janka była bezlitosna, ale uśmiechnęła się do pewnego wspomnienia. — Powiem ci coś: to „wypada, nie wypada” to tylko stare truchła, takie tam babskie przesądy. Sama tak kiedyś zrobiłam. Telegram, Miśka, najlepszy jest telegram: „Przyjeżdżaj i bierz obrączki!”. Miśka patrzyła na nią z niedowierzaniem. — Ty tak napisałaś do Leszka? Telegram?
— Tak jest — Janka wzniosła do niej kieliszek. — Telegram najlepszy, mówię ci. Tak zrobiłam, on przyjechał z obrączkami i ani przez jedną chwilę w życiu tego nie żałowałam… Czy rzeczywiście? Leszek zbliżał się właśnie do ich stolika, szedł pod rękę z Romą, byli roześmiani i zadowoleni ze spotkania z urzędnikami. Popatrzyła na nich i poczuła ukłucie zazdrości. Jacy zagadani, pewnie jakieś nowe fundusze albo aparaturę dla szpitala dostali… Nigdy nie
żałowała tego impulsu w Mrągowie, ponad ćwierć wieku temu, ale… Kto wie, może teraz nadchodzi ta chwila? Leszek wziął od Romy płaszcz i odsunął krzesełko przy Jance, sam odszedł do bufetu. Już się zastanawiała, czy dać upust zazdrości, ale podszedł do niej i powiedział: — Przez ten wyjazd nie dostałaś rano śniadania do łóżka, Kiciaku. Kupiłem ci ponczowe. Kiedy przyniósł ciastko, Janka wybaczyła mu wszystko. Z trudem zjadła do ostatniego kęsa, bo właściwie nie znosiła
słodkich rozmiękłych ponczowych.
W tym samym czasie, kiedy Miśka z Janką siedziały przy stoliku w Warszawie, na odległym kontynencie panowała noc. Duże miasto nigdy całkiem nie zasypia — w pubach i nocnych knajpach przy porywającej muzyce wschodzącej gwiazdy, Freddiego Mercury’ego, lub powolnej starego Louisa Armstronga kołysały się w tańcu pary, kochające się lub nie,
popijano drinki i dokonywano świetnych lub kiepskich transakcji biznesowych i życiowych. Szeptano tajemnice, kłamstwa i prawdy, niejeden zbyt nachalny kochanek oberwał po gębie, podczas gdy drugi zdobywał przychylność dziewczyny. Pod dachami gorącego miasta ludzie w swoich sypialniach kochali się albo tylko uprawiali seks, oglądali nocne programy telewizji, słuchali radia, a niektórzy, i to całkiem wielu, spali, jak by to nocą wypadało. Tadeusz przy swojej Riverside
Boulevard Street 16 spać nie mógł. Słyszał miasto za żaluzjami w swoich oknach, pojękiwania aut, widział światła neonów. Nie mógł spać już kolejną noc, przewracał się z boku na bok, wstawał do okna. I nie pomagały tabletki przepisane przez lekarza ani rady psychoanalityka, który kazał mu szukać w podświadomości skaleczeń z dzieciństwa. Tadeusz przypomniał sobie tylko, jak spadł z konia i rozharatał nogę, do dziś ma bliznę. Psychoanalityk kiwał głową, że
to może być to. Tadeusz innych zdarzeń nie mógł wydobyć z podświadomości, więc przestał odwiedzać doktora podobnego do Freuda. Wznowił pracę w swojej kancelarii i próbował odtworzyć tutejszy tryb życia. Nic jednak nie było już takie samo. Tadeusz dziwił się swoim uczuciom: nigdy nie był nadmiernym romantykiem, raczej postrzegał się jako realistę i człowieka czynu. Po śmierci Cezaryny przeżył czas martwicy — sądził, że nic go już nie dotknie i nie poruszy. Tylko wyjazd go wtedy uratował i
młodość, i właśnie ta jego praktyczna natura. — Nie ma sensu jęczeć nad problemem — mawiał zawsze. — Dużo rozsądniej jest myśleć, jak go rozwiązać. Teraz także, w nocnych rozważaniach, przy kolejnym świcie, kiedy dzień wstawał tak różny dla milionów ludzi, a jednak ten sam, spiker podawał w radiu godzinę, temperaturę powietrza, a w Polsce także imieniny Anny czy Barbary, zwyciężała w nim powoli ta realna strona charakteru.
— Tadeusz — mówił do siebie, lecz głos i słowa układały się dziwnie podobnie do dawnych tyrad matki. — Tadeusz, nie dasz rady tak żyć. Tadeusz, myśl, myśl, chłopie, co ci może pomóc. Kanion? Nie. Wódka? Na chwilę. Tadzik, znasz prawdę: musisz ją zobaczyć. Jak? Wiedział, że dla niego są zamknięte granice wschodniego bloku, pamiętał swoją decyzję, że nie będzie tej dziewczynie łamać życia. Nade wszystko nie chciał jej narażać. — Jesteś chłopem dobrze po czterdziestce — powtarzał — a
ona ledwo przekroczyła dwudziestkę. Jesteś już stary. Wsiadał więc do swojego chevroleta i jechał w nieznane, pędził z maksymalną szybkością, hamował z piskiem opon przed ekranem plenerowego kina. Obok w samochodach całowały się pary amerykańskich nastolatków. Wszyscy bezczelnie, nieprzyzwoicie młodzi. Kładł głowę na kierownicy i przypominał sobie. Jej uśmiech, oddech, dotyk rąk, ciepło ciała i ciemne oczy. — Co ze mną teraz będzie? —
pytał gwiazd nad Long Island. — Czy umrę teraz z miłości jak na jakimś tanim filmie? Śmierć z samej miłości nie nadchodziła, schudł tylko. Pewnej nocy uświadomił sobie, jak ogromna przestrzeń ich dzieli, nie tylko kilometry, nie tylko lata, ale granice, inne perspektywy, inny czas. Tu noc, u nich dzień — czy słoneczny? Co ona o nim myślała, teraz, kiedy tu miasto spało, w samym środku nocy — co robiła Miśka w dalekiej Warszawie? Czy piła kawę w którejś z kawiarenek na Nowym Świecie? Może była na
zajęciach? Nie mogła być na zajęciach, już skończył się w Polsce rok akademicki… Gdzie była, może całowała się z kimś w parku? Miśka w tym czasie nie była w żadnym z miejsc stworzonych w głowie Tadeusza. Była w wydziale paszportowym, na rozmowie dotyczącej jej naukowego wyjazdu do Londynu. Gładko wygolony urzędnik wręczył jej książeczkę walutową, paszport i jakiś papier do podpisania. — A to co? — zapytała Miśka, chociaż przeczuwała, co to
może być. Paweł zdążył jej już naopowiadać, że będzie musiała podpisać lojalkę, pisać donosy, spotykać się za granicą z łącznikami z polskiego wywiadu i sama zostać szpiegiem. — To zobowiązanie, że będzie pani sporządzać sprawozdania z przebiegu pracy naukowej. Wszyscy wyjeżdżający na staże czy stypendia muszą je podpisać. — A jak nie podpiszę? — To nie pojadę — uśmiechnął się zimno oficer, pochylając się nad twarzą Miśki. — Pani
Michalino, to warunek konieczny. Wielu korzysta z dobrodziejstw socjalistycznej ojczyzny, a potem szkalują ją za granicą. Uczciwi obywatele powinni reagować na takie kłamstwa, zgadza się pani przecież ze mną, prawda? Patrzyła na niego jak na wariata, którym niewątpliwie był, bo najwyraźniej wierzył w to, co mówił. — Ale o czym ja będę wam pisać te sprawozdania, o zajęciach z mikrobiologii? — O, już pani będzie wiedziała o
czym. Jest pani inteligentną jednostką, prawda, tępi nie dostają stypendiów. O ludziach, przede wszystkim o ludziach. — A jak nie napiszę? — Nie pojadę drugi raz… Paszport po powrocie trzeba zdać. Tu jest miejsce paszportów — poklepał blat biurka. — Na to stypendium jest dużo chętnych. Jak pani uważa… Z mojego doświadczenia wynika — tu pochylił się nad nią nisko, tak że poczuła silny zapach wody kolońskiej — że jak ktoś raz wyjechał, to pragnie i drugi, i
trzeci. No, pani Misiu, wiem, że pani ma już bilet, nie warto tracić takiej szansy. Miśka westchnęła. „Niech tylko wyjadę! Nie mogą mnie zmusić do żadnych raportów. Podobno ludzie podpisują… a potem kombinują: jakieś pierdoły o przebiegu dnia pracy naukowej albo inne wymysły”. Podpisała i uśmiechnęła się do niego kokieteryjnie. — I co, teraz mogę jechać śmiało? — Szerokiej drogi — powiedział oficer.
Miał podejrzanie białe i równe zęby oraz wyblakłe oczy. „Kiedyś chyba były niebieskie” — pomyślała Misia. Wyszła bez pożegnania, jak najszybciej, czuła się brudna i zniesmaczona, zupełnie jakby ten obleśny oficer ją dotykał. Wzdrygnęła się: „Nieważne, nieważne, nie będę pisać żadnych sprawozdań, najwyżej drugi raz mnie nie wypuszczą”. Nie zamierzała mówić o swoim podpisie Pawłowi ani nikomu innemu, nawet ojcu. Paszport w torebce cieszył ją niepomiernie, w domu oglądała go i
przewracała kartki, ucałowała nawet okrągłą pieczątkę z datami jej pobytu za granicą. To był jej bilet do spotkania z Tadeuszem. Choćby miał tylko powiedzieć, że nie chce jej znać. Choćby ktoś miał donieść, że spotkała się ze szpiegiem. Miała już zaplanowaną rozmowę, pytania, jakie mu zada, a nawet jego odpowiedzi, chociaż nikt jeszcze nie wiedział o tym, że takie spotkanie ma nastąpić, a najmniej Tadeusz, dręczony bezsennością w dalekiej Ameryce. On dla odmiany zaczął rozważać powrót do kraju:
„Przyznam się do tego ich szpiegostwa, złożę samokrytykę, odsiedzę, ale za to porozmawiam z nią. Wiem, o co zapytam, wiem, co usłyszę. Niech mi Miśka powie, że nie chce mnie znać, trudno, przynajmniej będę blisko”. — Chyba muszę wracać do kraju — powiedział tego dnia do krętowłosej Mulatki Nancy w swojej kancelarii. — Za mocno tęsknię… Nancy westchnęła, bo zorientowała się natychmiast, że tęsknota pali serce szefa nie do kolumny Zygmunta ani nie do
szarych fal Wisły, ale do kobiety. Pocieszyła się, że nie wpuszczą go tak łatwo do tego komunistycznego kraju. Lato minie, zanim załatwi wizę. I tak przyszedł moment, kiedy wszyscy szykowali się do podróży. Miśka do Londynu, żeby być bliżej Tadeusza, Tadeusz do Polski, żeby być bliżej Miśki, Janka z Leszkiem do dalekiej Turcji, żeby stwierdzić, jak mocno tęsknią za Podlasiem. Każde jak to kozie biedaczysko Makuszyńskiego: po dalekim szukać świecie tego, co jest bardzo blisko.
Rozdział 21. — To się właśnie nazywa reisefieber! Nie spałam pół nocy, boli mnie brzuch i ręce mi się trzęsą. W dodatku znalazłam siwy włos. Nie chcę kawy, chcę trucizny, Zeniu. Na pewno nie możemy po prostu skręcić do Stokowa? Nie mogli. Piękny poranek sierpniowy budził się nad Łębkami ślicznym wschodem słońca. Trzy samochody o nowoczesnych sylwetkach stały przed budynkiem przychodni,
gotowe do dalekiej podróży: biały fiat 125 p Romy, niebiesko-biały moskwicz Zenia i czerwono-biały Wańka Leszka. Widniał nad nimi leniwy wąż Eskulapa, śpiący na ścianie przychodni, nierozumiejący, po co ludziom jechać w świat, kiedy mają już mieszkanie, ba, nawet budują akurat dom na wsi. Jance myliło się, czy to wąż, czy ona tak myśli, ale ożywiła się i roześmiała na widok Alusi w podróżnym stroju, równie jak ona przestraszonej, i jej męża Zenia, nieprzestraszonego wcale, zażywnego, w krótkich
spodenkach i cudacznym słomkowym kapeluszu. Roma w kwiecistej sukience, oparta o fiata, paliła papierosa i wystawiała twarz do słońca. „Z Romą i Zeniem nie zginiemy!” — pomyślała Janka i poczuła się raźniej. Dzieci Romy drzemały z tyłu fiata, Leszek namawiał obrażoną Kasię, żeby też pospała na tylnym siedzeniu Wańki. Kasia była marudna i nieszczęśliwa z trzech powodów: po pierwsze, Wigor musiał zostać u dziadków w Stokowie, po drugie, jej przyjaciółka Jola nie jechała z
nimi, po trzecie, nie jechała też ciotka Hania z Marcinem i Marleną. O, gdyby oni jechali, byłoby dużo lepiej, bo właściwie wszystko jedno, gdzie bawiliby się i kłócili — czy nad Kociołkiem w Stokowie, czy w dalekiej Turcji… Kasia, podobnie jak wąż Eskulapa i jak mama, nie rozumiała, po co właściwie gnać w świat tak daleko, jedynie obietnica mórz, pięknych podobno i ciepłych, pocieszała ją trochę. A i tak przestraszyli ją, że jedno morze będzie… czarne! Było bardzo wcześnie, więc
zasnęła już w chwili, kiedy dorośli domykali bagażniki i drzwi samochodów. Ustalona na pierwszy dzień trasa wiodła do Przemyśla, gdzie zamierzali przenocować jeszcze po polskiej stronie, a potem do ZSRR (na Ukrainę), do Rumunii, Bułgarii, aż wreszcie do Turcji. Leszek pierwszy wyjechał z bramy medycznego obiektu. Cichutko sunęli przez miasteczko. Stara pani Grabowska patrzyła na nich przez szybę okna w swoim drewnianym domku. Nie zdarzały się co dzień tutaj takie wyjazdy ani nie widywało się
trzech samochodów jadących rzędem. Zresztą ona wiedziała doskonale, co to za wycieczka, przecież trzymała w ręce klucz do mieszkania Borengów, zobowiązała się podlewać w tym czasie kwiaty i sprawdzać, czy wszystko w porządku z wodą, elektrycznością, a i klaserami doktora — bardzo nie lubił, gdy były zakurzone. A więc pojechali, tak daleko, do samej Turcji! Kiedy przemierzali dziurawe i kręte polskie drogi, a krajobraz za szybami aut zmieniał się w górzysty, Miśka Zajewicz
jechała taksówką na lotnisko w Warszawie. Kiedy przed pierwszą nocą rozstawiali namioty i przygotowywali ognisko, Miśka lądowała w Londynie, bezpiecznie i o czasie. Nikt na nią nie czekał, adresy miała wypisane w notesie. Adres uczelni i kampusu, adres jakiejś staruszki, znajomej Janki jeszcze z Poznania, jakiejś Wandzi, która musiała mieć ze sto lat. Zaopatrzona w tak znakomite kontakty, wielką walizę i małą torebkę na ramieniu, ruszyła w kierunku
metra i przyszłości, której nie umiałaby w tej chwili przewidzieć. Zresztą wcale nie chciała.
— Czy wy zdajecie sobie sprawę, jak daleko jesteśmy od domu? — Janka usiadła na kocu przed ogniskiem, po turecku, bo nawet nie wypadało inaczej. Rozbili namioty pod jakimś karłowatym laskiem. Zmierzchało, z oddali dobiegał zapach i łagodny szum Morza Egejskiego. Zapaliła papierosa,
patrząc na Alicję szykującą na klęczkach stosy kanapek. Konserwy z napisami „Mielonka mazowiecka”, „Pasztet drobiowy” i słoik żółtego dżemu sprawiły, że Janka skrzywiła się pogardliwie. U niej na Podlasiu… — Błogosławię te mielonki! — Alusia zignorowała Jankowe westchnienia. — Najlepszy nasz zakup! Delikatesy białostockie przy Lipowej, znajomości Zenia. Rzeźnik przy Nowotki, znajomości moje. Kolacja będzie wyśmienita. Mieli za sobą kolejny gorący
dzień podróży, egzotycznej, cudownej podróży. Nawet Janka, mimo swoich tęsknot i lęków, zachwycała się obcymi krajobrazami. Przekroczyli granicę kontynentów promem w Çanakkale. Kiedy ląd Europy oddalał się od burty promu, dzieci z zachwytem pochłaniały wielokolorowe lody zupełnie w ludowej Polsce nieznane, Leszek fotografował, a Janka przy burcie patrzyła na oddalający się port i ogarniał ją dziwny lęk. Nie miała w sobie pasji poznawania nieznanych lądów. Europa malała w
obiektywie Leszka, a w dodatku złościło ją, że nie rozumie rozmów ludzi na pokładzie statku z dumnym napisem „Çanakkale Seram”. Nawet tu było gorąco. Tak daleko od piasków Podlasia, wierzb płaczących i chłodu łąk. Po zejściu na ląd znów jechali i jechali, samochody stały się ich małymi domami. Starali się przejechać jak najwięcej świtem, w dzień zatrzymywać się na plażach, zwiedzać po drodze miejscowości zaznaczone na mapie Zenia, a wieczorem szukać obozu na
nocleg i wspólną kolację. Rano budziło ich słońce — od początku gorące — niebo bez chmur, bez deszczu. I teraz, wieczorem, wciąż jeszcze panował upał. Janka sądziła, że nikt nie może być głodny w taką pogodę. Myliła się, wszystkie dzieci były głodne, mężczyźni, w tym jej mąż, także. — Jak wilki głodniśmy! — krzyczał z głębi swojego namiotu Zenio. Dzięki Bogu istniały na świecie kobiety takie jak Ala, które robiły znakomite kanapki. Roma bowiem nakładała w swoim
namiocie maseczkę i zmieniała strój, a Janka oddawała się tęsknocie i ani myślała pomagać przy szykowaniu kolacji. — Dzisiaj rano, kiedy się obudziłam, słyszałam głos muezina, uwierzysz? Naprawdę, taki, o jakim tylko czytałam: śpiewny, zawodzący, smutny strasznie. Poczułam dreszcze. Pomyślałam sobie: „Gdzie, u diabła, nas tu przyniosło?”. To o tych ziemiach musiał Słowacki pisać w Ojcu zadżumionych… Mam nadzieję, że ta choroba nam nie grozi, powiedz no, Alka, jako lekarka powiedz!
— Nie grozi, nie grozi, od dobrych kilkudziesięciu lat! Antybiotyki załatwiły dżumę, cholerę i podobne im wszoły raz na zawsze. — Nigdy nie wiadomo. U nas w Stokowie, kiedy budowano drogę, budowniczowie dokopali się do cmentarza choleryków… Cholerynka powstała z grobu jak wampir i… — Jaśka. Nie ma dżumy! Nie ma cholery. Mamy cudowne lata siedemdziesiąte. — „Trzy razy księżyc obrócił się złoty, jak na tym piasku
rozbiłem namioty… Maleńkie dziecko karmiła mi żona…”. I puk: dżuma, kwarantanna, pogrom! Jak dziś pamiętam ze szkoły, z piaskiem tylko coś nie tak. Same kamienie tutaj. — I co, i co, ciociu? — Nic, kochani, wszyscy pomarli, ów mężczyzna został sam. Jak palec. Taki to dziwny kraj. Daleko mu urodą do naszych pól pozłacanych pszenicą… świątków przydrożnych… wierzb i błota w deszcz. — Janeczko, Janeczko!
Przypomnij sobie te cudne meczety albo ruiny Troi. Kamienne plaże nad morzem Marmara, domki wiejskie, wsie wtulone w skały za Efezem. Byłaś zachwycona i mówiłaś, że tam zostajesz! Chciałaś też zostać w bułgarskich winnicach, potem nad Morzem Czarnym. Masz, zjedz kanapkę ze swojską mielonką i pomidorem, poczujesz się jak w Stokowie nad Narwią. — Phi. Musiałabym zjeść gar bigosu! Zauważyłaś, że tu nie ma drzew? — Ale za to są strumyki przy
szosach i ogromne żółwie — optymistyczna Alicja roześmiała się, wspominając swojego synka, który próbował dźwignąć wielkiego żółwia, a w końcu położył się na nim zmęczony. Żółw ruszył i o mało nie doszło do porwania. To był zresztą dzień nowych znajomości, bo oprócz żółwia poznali na targu w miasteczku nad zatoką Morza Egejskiego Turka Mustafę. Był zamożnym jubilerem i usiłował z nimi handlować, szczęśliwy, że natknął się na turystów z tak dalekiego kraju jak Polska. Europejczycy kupowali w Turcji
chętnie biżuterię i złoto, a tego miał Mustafa pod dostatkiem w sieci sklepików porozrzucanych po miasteczkach. Zachwalał swoje wyroby i kamienie szlachetne z tym słynnym zamiłowaniem do handlu ludzi Wschodu. Zdążyli już poznać tę namiętność tubylców na licznych targach i w małych czarodziejskich sklepikach. Tureccy sprzedawcy wybiegali za nimi na uliczki, ciągnęli z powrotem do sklepików, podawali coraz to inne towary, cena szybowała w dół. Polska
ekipa szybko zrozumiała, że namiętność do handlu jest tu ważniejsza od samego faktu sprzedaży, a ceny napisane przy towarach, ceny, o których się nie dyskutuje — pozostały w dalekim socjalistycznym Lechistanie. Kiedy Kasia zgubiła sandały i Leszek próbował jej kupić obuwie jeszcze po europejskiej stronie Çanakkale, Turek zwołał całą rodzinę. Chłopcy, których Janka nie umiała zliczyć, przynosili kolejne pudła, ciemnookie dziewczynki w chustach przymierzały Kasi coraz to
nowe sandałki, zdejmowały i nakładały na nogi egzotyczne kapcie z zakręconymi noskami, klapki i znów inne sandałki… Zginęliby niechybnie i wyszli stamtąd z dziesięcioma pudłami, gdyby nie Zenio, który w lot pojął tutejsze reguły. Stał obok, w słomkowym kapeluszu, z poważną, wciąż niezadowoloną miną, ręce trzymał skrzyżowane na piersi i przecząco kręcił głową: nie, nie, nie za te pieniądze, nie takie, nie te, może i ładne, ale nie. Turek chwytał się za głowę, cena malała, rozpaczał, gestami
pokazywał, do jakiej ruiny doprowadza go ten obcy turysta z Lechistanu. Zauważył, że Jance spodobały się błękitne butki motylki, lecz nie było tak małego rozmiaru. Syn pobiegł pędem do kuzyna, kuzyn przybiegł wraz z nim i z kolejnymi pudłami. Mimo to wyszli ze sklepu z pustymi rękami. Janka zła, bo chciała te buty, Kasia na bosaka, ale Zenio wiedział, co robi. Wytrzymał tę wojnę nerwów i zwyciężył. Obrażony Turek przestał być obrażony i dogonił ich za zakrętem z sandałkami, które
najbardziej podobały się Jance. Zenio dokonał wreszcie transakcji z Turkiem, rozstali się jak wielcy przyjaciele, obaj zachwyceni, że udało się im naciągnąć tego drugiego… — A za to, co oszczędziłaś, kupisz złotą koniczynkę u Mustafy — powiedział triumfalnie Zenio. Jubiler Mustafa był mężczyzną przystojnym, wąsatym, cywilizowanym i jak na Turka wysokim. Znał Europę, bywał w Niemczech i w Wielkiej Brytanii. Był mistrzem w swoim zawodzie jubilera i Polacy,
widząc jego skarby, oniemieli. Skompromitowaliby się zupełnie, kupując od razu i bez negocjacji proponowane cudeńka, gdyby nie to, że naprawdę nie mieli pieniędzy na pierścionki. Mustafa uznał odmowę za wstęp do handlu. Towarzyszył im całe popołudnie, wynalazł pole na namioty za posesją swojego krewniaka, zapraszał na ucztę do siebie, w końcu umówili się na spotkanie następnego dnia w jego sklepiku pełnym drogocennej biżuterii. Mustafa kochał swoją biżuterię i kochał handlowanie. Kusił
kobiety z dalekiej Polski w najstarszy z kupieckich sposobów: podawał im do przymierzenia sztuki oszałamiające barwą i wykonaniem, wychwalał urodę, bo kobiety kochał nie mniej niż handel i biżuterię, a te blondynki, jasne, swobodne w zachowaniu, skąpo ubrane, tak inne od tureckich żon, zauroczyły go i ciekawiły. Jance podał szmaragdowy naszyjnik, przy którym jej oczy nabrały jeszcze bardziej zielonego blasku i już mogły nigdy nie wracać do szarego smutku.
Romie podał pierścień z rubinem, a Alicji topazy w złocie. Podziwiał je wszystkie trzy — zgrabną brzoskwiniową Alicję, dorodną Romę i małą Jankę. Turkusy i ametysty migotały na szczupłych palcach kobiet, ciężki pierścionek z opalami wydał się przytłaczający na drobnej ręce Janki. Kasię posadził Turek w witrynie swojego sklepu wśród bransolet, pierścionków i barwnych kamieni szlachetnych w rozmaitych pucharkach. Dziewczynka z jasnymi
warkoczykami siedziała w witrynie jego wystawy i układała w miseczkach turkusy, przesypywała z koszyka do koszyka zielone nefryty i połyskliwe cyrkonie, budząc ciekawość ciemnookich śniadych dzieci przed sklepem. Mustafa wyciągał następne i następne klejnoty, bransoletki, szafirowe wisiorki, łańcuchy. Bez przerwy przy tym gadał, mieszając turecki z niemieckim, ale zadziwiająco dużo rozumieli. — Międzynarodowy język handlu — roześmiała się Janka. — Jasne, że namawia nas do
hurtowych zakupów. Czekajcie, odpowiem mu jasno, chociaż języków poza ruskim z wojny nie znam ani w ząb! Stanęła na środku sklepiku i wyciągnęła puste kieszenie z jasnych plażowych spodni, po czym rozłożyła ręce z żalem i głęboko westchnęła. Mustafa podrapał się po głowie, po czym wskazał na śliczną córkę Romy, piętnastoletnią Iwonę. — Heiraten, heiraten, meinen Sohn! No i wtedy przestraszyli się nie na żarty.
— Chociaż ty, Zeniu, sprzedałbyś pewnie dziewczynę za ten kosz rubinów — śmiała się wieczorem Janka, kiedy wspominali to zdarzenie nad kanapkami z mielonką. Nazajutrz Mustafa gościł ich wykwintnie, kozim serem, winogronami i szaszłykami, mimo że niewiele kupili i nie zgodzili się na ślub Iwony z jego synem. Podarował z własnej woli pierścionek z turkusami Kasi i chyba podobało mu się, że rozmawia z ekipą lekarzy. Wznosił tajemnicze toasty przy stole pod winoroślą, stukał się
szklankami z Janką, Alicją, umalowanymi, roześmianymi, w krótkich sukienkach, lecz żadna z kobiet z jego rodziny nie dostąpiła zaszczytu, by zasiąść z nimi. Zerkały ciekawie zza parkanu, podawały kolejne dania i napoje, siedziały osobno w oddaleniu. Nie miał nic przeciwko temu, by jego córka bawiła się z Kasią i Iwonką, niemniej kiedy turecka dziewczynka poskarżyła się na ból głowy i Leszek zaoferował się, że ją zbada, Mustafa nie wyraził zgody. Nie chciał powierzyć jej nawet kobietom
lekarkom, ale Roma i tak w tajemnicy dała dziewczynce środek przeciwbólowy. Lek zadziałał, Birgit mogła radośnie bawić się na plaży — z małą Kasią, ale nie z chłopcami. I tak mrugnęły do siebie okiem z tą piękną jasnowłosą panią doktor z Europy, a Roma poczuła się, jakby wyzwoliła cały harem spod jarzma mężczyzn. — Ty byś tu raz-dwa zrobiła porządek z tymi chłopami, co, Romcia? — szepnęła do niej Janka. Rano muezin zawodził o świcie swoje modlitwy, a słońce paliło
od razu mocno. Po śniadaniu spotkali się na plaży z rodziną Mustafy. Żona i córki usiadły koło Janki i Kasi. Birgit pokazywała Kasi zabawę w kamyki, bo tutejsza plaża była usłana kamieniami gładkimi jak strusie jaja. Dalej usiadł cicho Adam, syn Mustafy. Patrzył cały czas w jeden punkt: leżak i koc, na którym wygrzewały się Roma i jej córka. — To trochę dziwne się robi, prawda? — szepnęła Alicja do Janki. — On tak patrzy… — Jak sroka w gnat! — dodała Janka. — Wcale mi się to nie
podoba. — Jaśka, ja czasem myślę, że ty żyjesz w przeszłości. Jesteśmy w Turcji, tu jest cywilizowany kraj od czasów Atatürka! Nie ma haremów, kupowania kobiet, mają po jednej tylko żonie i prowadzą ożywione stosunki handlowe z Niemcami. — Aha. A widziałaś te chaty biedne na wsiach, te zakwefione po oczy kobiety pracujące w polu, z sierpami, w czarnych sukmanach w ten upał? A ich mężowie w cieniu przy knajpie popijali sobie chłodne piwo. Albo jak się zatrzymywałyśmy
przy źródłach? Ci hamujący i chichoczący kierowcy. Żona Mustafy przy naszym stole nie siada… Wczoraj do sklepu Mustafy weszła taka para — on przodem, mały, ruchliwy jak pchła, czarnowłosy krzykacz. Za nim kobieta, piękne oczy, piękny wzorzysty czador. Usta zasłonięte, ani słowa. Mężczyzna wziął żonę za rękę, podał ją sprzedawcy i pokazał złoty łańcuch, gruby na palec jak wąż. Tamten nawijał, nawijał, nawijał… aż opuściła na chwilę te ciężkie powieki. Wtedy ciachnął złoto nożycami,
Turek zapłacił, ona w milczeniu czekała. Zwoje złota za wolność. Obca kultura. Boję się i chcę zimy… Ale Alicja śmiała się z niej serdecznie. — No wiesz — powiedziała — ty powinnaś książki pisać. Albo grać w filmach. Taką miałaś minę pełną obrzydzenia i niesmaku, mówiąc o łańcuchu złota. A ja nie wiem, czy czasem nie chciałabym, żeby mnie ktoś takie łańcuchy darowywał i mieć wszystko w nosie, niech mąż się martwi.
— Ale ty za to milczysz i milczysz! — żachnęła się Janka. — No tak, z tym to ty miałabyś trudności… — Jak masz na imię? — zapytała Janka żonę Mustafy. — To Ala — pokazała na towarzyszkę. — Ja Janina. Żanet. A ty? Szeherezada czy jak? Turczynka uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. Potem po latach, kiedy wspominała Janka tę szczupłą postać, zdała sobie sprawę, że nigdy nie poznały imienia żony jubilera z Efezu. Tymczasem Kasia pożyczyła od
Jarka okulary do nurkowania i brodziła po wodzie, oglądając dno i kamyki. Nagle krzyknęła radośnie i wyciągnęła coś z wody. — Mamo, tato — wrzasnęła, biegnąc w stronę koca. — Zobaczcie, zobaczcie, co mam! Wszyscy zgromadzili się przy kocu i Kasi, dumnej z siebie ogromnie. W ręku trzymała złotą obrączkę — grubą, męską ciężką obrączkę. — Jak ty to znalazłaś? — spytała zdumiona Janka. — Spod kamyka wyglądało,
kółko takie żółte. Ho, ho! Zenio, Mustafa i ciotki — wszyscy oglądali znalezisko. Obrączka przechodziła z rąk do rąk. Napis wygrawerowany na wewnętrznej stronie głosił: „Ali, Risa 1963”. To była męska obrączka. — Jakiś Ali musiał ją zgubić, pływając — szepnęła Janka. — A woda przyniosła właśnie tutaj pod nogi Kasi… Mustafa obejrzał obrączkę, dostrzegł próbę i podał Leszkowi ze słowami: — Gold, gold, OK. Geschenk…
— Może zgłosić na policję, może ktoś szuka — zaczęli się zastanawiać, ale Mustafa tylko się śmiał. Wziął obrączkę od Leszka i zamknął ją w małej dłoni Kasi. Gadał coś przy tym po turecku, nic nie zrozumieli. Potem po niemiecku, Leszek także nie wszystko zrozumiał, ale roześmiał się: — Wujek Mustafa mówi, żeś zaślubiona z Morzem Śródziemnym i Turcją. Że kiedyś sobie zrobisz dwie obrączki z tej jednej; jeśli małżeństwo było szczęśliwe, i ty będziesz szczęśliwa. Szukaj
męża o imieniu Ali! — A jeśli nie było szczęśliwe? — powiedziała Janka. Ona poważnie traktowała przepowiednie. — Ja już jedną miałam nieszczęśliwą miłość w rodzinie… — Jak nieszczęśliwa, to wyrzuci obrączkę do morza — roześmiała się Alicja. — Też coś — powiedziała Roma. — Nigdzie nie wyrzuci, tylko sprzeda! I kupi sobie nowe kolczyki! — W każdym razie nie ma co szukać właściciela.
Zrozumiałem, że mówi coś podobnego do naszego wiatru w polu i że Ali pewnie ma już nową obrączkę, może z innym napisem. Będziesz miała piękną pamiątkę, Katarzyna. Kasia puszyła się z dumy, irytując tym swoich kolegów. Jarek zabrał jej okularki i pilnie penetrował kamienne wybrzeże, ale znalazł tylko suchą rozgwiazdę. A Adam zniknął, ale pojawił się przy pożegnaniu i podarował Iwonce małą połyskliwą obrączkę. Początkowo nie chciała wziąć, ale kiedy Mustafa nalegał i
wręczył im swoje wizytówki, skrzętnie zapisał polskie adresy w kajecie, postanowili nie robić mu przykrości. Iwonka nałożyła obrączkę, Janka podarowała handlarzowi butelkę „Soplicy”, bo nie mogła uwierzyć, że muzułmanie wódki nie piją, po czym odjechali. Birgit z żalem machała za trzema samochodami, a Adam też smutno patrzył za znikającym fiatem z piękną dziewczyną z dalekiego kraju. Janka przy ognisku orzekła: — Mamy dwie panny i obie wyjeżdżają z Turcji z obrączkami! Czekaj, czekaj,
Iwonka, jeszcze cię znajdzie ten cały Adam, syn Mustafy spod Efezu.
Rozdział 22. Wjeżdżali do Stambułu czteropasmową autostradą. Sznury aut działały deprymująco na kierowców z Podlasia, z Polski, w której nie było ani jednej takiej czteropasmówki. Starali się trzymać razem, trzy przestraszone samochody z tabliczkami z oznaczeniem PL. Widzieli sporo niemieckich aut, oczywiście mnóstwo tureckich, ale polskich nie spotkali wcale. Jechali dość wolno, posuwali się raczej, bo korek rósł, a Leszek,
który prowadził ekipę, głowił się, jakim sposobem skręcić ze środkowego pasa w prawo do zjazdu, który według mapy zakupionej na targu miał nastąpić tuż-tuż, za parę kilometrów. Zaczął pokazywać kierunkowskazem, że chce zjechać w prawo, za nim oba polskie samochody. I tak jechali, pikając kierunkowskazami, a mimo to nikt nie zwracał na nich uwagi. — Nie wyjedziemy stąd nigdy — jęczała przerażona Janka. — No zobacz sam, nigdy! Jak oni jeżdżą, kompletnie nie patrzą,
co i kto, i gdzie. Okno miała otwarte, zaczęła machać do kierowcy jakiegoś dostawczego auta na pasie obok. Wesoły Turek zorientował się, o co chodzi, zatrzymał swój samochód, wyskoczył zza kierownicy i najzwyczajniej, rozkładając ręce, wstrzymał ruch na obu sąsiednich pasach i stworzył im przejazd. Kierowcy wyglądali z okien, kilku wyskoczyło z aut, krzyczeli coś najpierw z pretensją, potem się śmiali i żywo gestykulowali. Polacy pomachali swojemu wybawcy,
dziękując po niemiecku, bo słowa danke nauczyła się nawet Janka, choć używała go z obrzydzeniem, pamiętając hitlerowcom pacyfikację wsi na Podlasiu. Turek też gadał trochę po niemiecku, jak większość tutaj, trąbił im na pożegnanie, zresztą trąbili tu wszyscy, kto chciał wyprzedzić, skręcić, kto chciał szybciej, w prawo, w lewo. „Puść mnie, puść mnie, bo ja muszę” — nazwała to Janka. Gdy dotarli do granic Stambułu, zostawili samochody na wielkim podmiejskim parkingu, tak jak
poradził im Mustafa, a do centrum ruszyli specjalnym busem dla turystów. Widocznie samochody nie były tu majątkiem całego życia ani dowodem sukcesu, bo Turek na parkingu zabrał im kluczyki, a wręczył jakieś karteczki. Leszek oniemiał, nie chciał, aby ktokolwiek oprócz niego prowadził Wańkę. — Nikomu nie pożyczam żony ani samochodu — przypomniał, ale byli w kraju, w którym i żony, i samochody nie były widać aż tak cenne. Z licznych słów wyrzucanych
przez Turka wynikało, że pracownicy parkingu cały czas manewrują autami, przestawiają je i umieją jeździć wszystkimi maszynami świata. — Chyba nas nie okradną? — Zenio też był niezadowolony. — Jaki tu inny świat jest, co? Kapitalizm, bracie, huk i ruch… — Trąbią, krzyczą, nie ma tu żadnych reguł, niczego nie przestrzegają — polscy kierowcy ocierali pot z czoła. — Ale też w Polsce nie ma takich autostrad. Wjazd do Warszawy to czysta rozpacz.
— Ale też w Polsce nie ma tylu samochodów, w Białymstoku nie byłoby czym zapełnić dwupasmówki. Lipowa pusta… — Ale też w Polsce nikt by nas tak nie przepuścił — śmiał się Zenio. — A tu, proszę, Turek zatrzymał pół autostrady, żebyśmy mogli przejechać. — Nigdy nie dogonimy tego świata — w zamyśleniu dodała Alicja. — Popatrzcie na te sklepy, na kolorowych ludzi… Autobus zatrzymał się przed świątynią. — Hagia Sophia — szepnęła
przejęta Janka. Zamilkła z zachwytu, zapatrzona w kopuły dachu, kolumny, wieżyczki i okna. Zwiedzanie rozpoczęli od części, w której trwały modły. Kasia była w coraz gorszym humorze. Gorąco, nudno, same stare budowle. W dodatku okazało się, że kobiety i mężczyźni mają tu oddzielne wejścia, oddzielne miejsca do modlitw, odgrodzone ażurową ścianą. Rozpłakała się na wieść, że nie będzie mogła wejść z ojcem, tylko musi iść z mamą i ciotkami. Miła pani przy wejściu
podawała im chusty, by zakryły głowy i ramiona. Mama i ciotki, najwyraźniej zadowolone, wiązały sobie wzajemnie te ciemne szmaty, Kasia uważała, że wygląda w tym okropnie, ale nie można było wejść do środka z gołą głową. Mało tego, trzeba było zdjąć buty. W głębi ciemnego pomieszczenia, kiwając się monotonnie, modlili się obcy ludzie w nieznanym języku. Kasia chciała wyjść jak najszybciej, ale mamę opanowało jakieś dzikie pragnienie oglądania wszystkiego i poddania się
przedziwnej atmosferze. Dobrze, że było tu chłodniej niż na dworze. Okryte po oczy ciotki, mama i Iwonka wydały się dziewczynce obce. Wprawdzie wyglądało na to, że ciotka Roma uważa to wszystko za świetny żart, Iwonka trzymała Kasię za rękę i mrugała do niej spod chusty, ale mrok, dziwny dźwięk modłów, tajemniczy nastrój świątyni sprawiły, że jednak odetchnęły z ulgą, kiedy wyszły, i po męskiej stronie zobaczyły swoich mężczyzn, czekających. — Uff! Nasz Bóg nie ma tu nic
do gadania — skwitowała całość doznań Janka. — Dajcie no papierosa. Chociaż patrzą tu na palącą kobietę jak na zdzirę. — To nie nasz świat, kompletnie — powiedziała Roma. — Który z tych Turków uwierzyłby, że na co dzień zarządzam szpitalem? — Wszystko tutaj nie nasze — szepnęła Janka. — Nawet duchy i legendy są inne. Chodźmy na targ, tylko nie kupujcie, błagam was, żadnych lamp! A jeśli kupicie, nie pocierajcie, bo z dżinami nie mamy żadnego doświadczenia. To samo dotyczy dywanów. Tutejsze
bywają latające! Targ w Stambule przytłoczył ich zupełnie. Żadne z nich przez całe dotychczasowe życie nie widziało tylu kupujących i sprzedających w jednym miejscu, takiej rozmaitości ubrań, zasłon, chust, cennych pierścionków i tandetnych pamiątek, nie słyszało takiego gwaru i nawoływań kupców. Tłumy turystów, witryna przy witrynie, sklepiki z przyprawami, skórami i kożuszkami. Zachwycone Polki zatrzymywały się przy stoiskach z materiałami w cudne wzory.
Janka nie mogła odejść od wnęki z kobiercami, wpatrywała się w kaszmirowy dywan, bo widziała go oczami wyobraźni na swojej ścianie w domu w Stokowie. Kasia była głodna i zmęczona. Były tu budki z coca-colą i szaszłykami, ale dorośli nie chcieli jeść, wujek Zenio targował się przy każdym niemal straganie, ojciec robił zdjęcia, mama skubała i przykładała do policzka wszystkie materiały w tych dziwnych budach. Kasi kręciło się w głowie od zapachów kadzideł i gwaru. Zatrzymała
się dłużej przy witrynie pełnej figurek z marmuru i wpatrywała się w złote filiżanki i dzbanuszki do kawy, małe naczynka pełne przypraw. Takie naczynka przydałyby się jej w Łębkach do zabawy z Jolą. Zobaczyła, że wszyscy z grupy oddalają się i płyną z tłumem w górę hali targowej, ale ogarnęły ją gorycz i złość. Postanowiła nie iść dalej. Nikt nawet się nie obejrzał. Mama wpatrywała się w jakieś kobierce, a ojciec robił jej zdjęcia. Zobaczymy, co będzie, kiedy ona pójdzie swoją drogą. Ciekawe, czy się chociaż
zmartwią… Odrzuciła mysie warkoczyki na plecy i raźno weszła do sklepiku z figurkami, witana zdziwionymi, ale i radosnymi okrzykami właścicieli. Leszek obejrzał się, żeby wziąć córkę za rękę, bo tłum gęstniał, ale oto — nie było jej obok. Podszedł do żony, pewien, że są razem, pobladł, bo nie dostrzegł Kasi. Obok Ali też nie, obok Iwonki także nie… Nie było jej z Romą ani z chłopakami. Zenio nadchodził z prawej strony z jakimś łupem, ale też był sam. Leszkowi pociemniało w oczach,
zaczął krzyczeć imię córki i wtedy napotkał przerażony wzrok Janki. Zbili się w gromadę pod ścianą i Zenio jeszcze raz wszystkich policzył. Kasi nadal brakowało. Jankę ogarniała panika, Roma usiłowała ją uspokoić zapewnieniami, że zaraz się znajdzie, że ustalili przecież: w razie gdy ktoś się zgubi, będą czekać na ostatnim miejscu, gdzie byli razem, że Leszek właśnie się cofa i przedziera przez tłum, sprawdzając wszystkie „ostatnie miejsca”. Janka pomyślała, że zaraz
umrze, a jeżeli tu, na obcej ziemi, zaginie jej jedyna córka, to ona nie będzie miała po co żyć. Wyobraźnia przypomniała jej wszystkie opowieści o porwaniach do haremów, o tym, że nielegalny handel ludźmi wciąż tu istnieje. Uświadomiła sobie, że jasnowłosa dziesięciolatka o niebieskich oczach może być dla miejscowych atrakcją. Pomyślała, co czuje teraz znikający w tłumie Leszek, który rzucił im tylko zdenerwowany: — Nie ruszajcie się stąd. Zenio podtrzymał ją,
bo już się słaniała. A Leszek, chociaż ręce zaczynały mu się trząść, nie dopuszczał do siebie myśli o porwaniu, starał się myśleć racjonalnie. „Pięć minut, nie więcej, minęło pięć minut, w tym czasie nikt jej przecież nie porwał. Zagapiła się na jakąś wystawę, ostatnio tutaj patrzyliśmy oboje, na te dywany, na te figurki”. Gardło zaciskało mu się coraz bardziej, kiedy dotarł do sklepu, przy którym na pewno stali jeszcze razem, a jej wciąż nie było. Teraz już czuł pulsowanie w
skroniach. Czy się cofnęła? Czy poszła za nimi do przodu? Czy będzie dość rozumna, żeby szukać policji? Dlaczego nie stoi w ostatnim miejscu, tak jak się umawiali? Serce biło mu coraz mocniej, a w brzuchu narastał lęk. Kasi nie było na całym odcinku, który mogli przejść w ciągu tych kilku minut. Pomyślał o przerażeniu Janki, o tym, że musi wezwać policję, że nie ruszy się stąd, niech Zenio i Krzysztof wrócą do Mustafy, on im pomoże. Jezus Maria, co zrobią, jeśli dziś wieczorem trzeba będzie nocować tu
gdzieś pod obcym niebem bez dziecka… „Nie wrócę bez niej!”. Kasia tymczasem sama się zaniepokoiła. Nie wiedziała, jak daleko rodzice mogli odejść, ale żałowała swojego pomysłu. Turek w sklepie z pamiątkami był miły, pogłaskał ją po głowie i zawołał żonę, a ta paplała coś do niej w niezrozumiałym języku — pokazywała na jedną i drugą stronę turystów, jakby pytała. Kasia wydukała: „Polonia” i „Warszawa”, ale Turczynka westchnęła tylko bezradnie. Przyniosła jej kubeczek z wodą,
Kasia powiedziała danke i ruszyła do drzwi, ale kobieta zatrzymała ją i pokręciła głową, widocznie bała się wyprawić małą dziewczynkę w taki tłum. Leszek w tym czasie wrócił w górę, dochodząc prawie do czekającej na niego grupy, i znowu się cofnął. Musi tu gdzieś być, powtarzał, musi być na tym odcinku. Pomiędzy kramem z herbatami, pamiątkami a pieprzonymi dywanami. Pamiętał, że przy jubilerze trzymał ją jeszcze za rękę, tak, a potem chciał zrobić zdjęcie Jance przy dywanach i puścił
Kasię. Idiota. Turczynka wzięła dziewczynkę za rękę, wyszła przed sklep i zaczęła się rozglądać. Kasia też popatrzyła na tłum i nie zobaczyła ani jednej znajomej twarzy. Teraz przestraszyła się mocno. Nagle zapragnęła zobaczyć tatę, wrócić do starego Wańki, tam na pasiastym tylnym siedzeniu czekała na nią poduszka i ukochany misiek Tomek. Mimo że uważała się za dorosłą osobę, czuła, że zaraz się rozpłacze. Turczynka cały czas coś mówiła, Kasi się zdawało, że
kobieta jest już na nią zła. W tym samym czasie kilkaset metrów wyżej Alicja sprawdzała Jance puls, Zenio szukał wody, a Leszek po raz kolejny szedł pod prąd tłumu. Czas mijał, Kasi zaczęły uginać się nogi ze strachu i już miała wybuchnąć solidnym płaczem, gdy zobaczyła wyłaniającą się z tłumu twarz ojca. Nigdy w swoim dziesięcioletnim życiu nie ucieszyła się jeszcze tak bardzo na widok jego niebieskich oczu. On nigdy wcześniej nie doznał takiego uczucia ulgi, może tylko poza jedną chwilą przed
dziesięciu laty, w Zambrowie, gdy Janka rodziła Kasię, doktor Pracuta odbierał skomplikowany poród i po cesarskim cięciu powiedział mu, że obie są uratowane. Poprzysiągł sobie, że do końca życia nie dopuści do takiego strachu, a Kaśka będzie teraz chodziła za nim przywiązana linką. Kasia rzuciła się w jego kierunku z płaczem, ale zauważyła, że ojciec nie kipi radością, tylko jest bardzo zdenerwowany. Nigdy nie widziała go tak złego, potrząsnął nią nawet, krzycząc:
— Katarzyna! Na litość boską! Mama umiera ze strachu! Turczynka poklepała go po ramieniu i zadowolona znikła w głębinach sklepu. Leszek chwycił Kasię na ręce i ruszył przez obojętny tłum do swojej grupy. — No, i oto idą — spokojnie przywitała ich Roma. — Kasiu, gdzieś ty była? Janka nie powiedziała nic. Chwyciła dziewczynkę w ramiona i mocno utuliła. Nie chciała wypuścić jej z objęć. — Chodźmy stąd — poprosiła. —
Jedźmy nad morze, nie chcę tutaj już nic kupować. Wszyscy zgodzili się z Janką, zwłaszcza Zenio, który pokazał im dwie torby pełne zakupów.
Pamiętnik Janki Troja mnie rozczarowała. Właściwie nic tu nie ma, na słynnych siedmiu wzgórzach. Trochę ruin, stare skorupy i co chwila napis: „Eksponaty w Muzeum w Berlinie”. Wszystko wywieźli Niemcy, ze Schliemannem na czele. Można kupić rozmaite pamiątki, nie
antyki oczywiście, toteż kupiłam dzbanuszki marmurowe, w domku swoim postawię na kominku. Nocowaliśmy pod Troją, zajechaliśmy tu już po ciemku, byle jak, byle szybko rozbiliśmy namioty. Rano niespodzianka była nieszczególna, bo Leszka przebudził jakiś wojskowy Turek, przerażony po prostu — Turek oczywiście, bo Leszek przede wszystkim zaspany. Mały czarny facet w mundurze z pagonami pokazywał na zasieki dookoła i na swoje honory, za głowę się łapał,
zrozumieliśmy, że boi się przełożonego. Bóg jeden wie, jak ich nie zauważyliśmy nocą. Jak przejechaliśmy przez bramę? Nie wiem, ale też jakie oni ślamazary! Mają straże przecież, spali chyba czy co, bo nas nie zauważyli. Tureckie sołdaty. I oto rozbiliśmy swoje obozowisko w środku tureckiego poligonu, Sobieski by się nas nie powstydził. Żołnierz błagał, żebyśmy się szybko wynieśli, więc czmychnęliśmy błyskawicznie, a ten nam jeszcze zasalutował. Uff. Dosyć mam już przygód.
O świcie znów słyszałam śpiew muezina, i znów taka tęsknota mnie ogarnęła za krajem… Nie martwię się bynajmniej, że już będziemy wracać. Czeka nas jeszcze dziesięć dni wędrówki, zanim dojedziemy do Polski, będziemy się teraz kierować na Bułgarię, Rumunię, Węgry, Czechosłowację, ale im bliżej będziemy naszej ziemi, tym lepiej będę się czuła. Czasem nocą, gdy myślę, jakie tysiące mil dzielą mnie od ojczyzny, kurczy się we mnie żołądek jak śliwka w occie… Odległości, jakże względna rzecz. Teraz,
kiedy mówimy dzieciom, że do granicy jest sto kilometrów, to krzyczą: „Hurra, blisko!”. Nic dziwnego, ponad pięćset dziennie robiliśmy, człowiek raz tak, a raz inaczej rzeczywistość odczytuje. Ta chwila zaginięcia Kasi uświadomiła mi, jak kruche jest szczęście, jaka jestem głupia, jak łatwo można stracić najważniejsze… Czy o to chodziło Cygance? Serce mi biło jak młot i powtarzałam w duchu, że wszystko już zniosę, swoją astmę, nudy łębkowskie, brak kiełbasy i rządy Gierka,
byle tylko się znalazła. Nawet do kościoła znowu pójdę. Wprawdzie wątpię, żeby Pan Bóg wierzył w moje zapewnienia, bo już nieraz tak było, że obiecałam, a potem zapomniałam o swoich obietnicach, ale mówią, że bardzo jest cierpliwy, i na to liczę. Tutaj, na ziemi, na której czczą innego Boga, wpływy naszego pewnie są mniejsze, ale naprawdę wszystko mi jedno, który to sprawił, że za zniknięciem Kasi nic groźnego się nie kryło. Zajrzałam więc na wszelki wypadek do meczetu i
podziękowałam. Nawet pisać nie chcę, co czułam, nie chcę tych chwil szukania pamiętać, chociaż nigdy nie zapomnę. Leszek już jakby zapomniał, gadać o tym nie chciał, leciał jak szalony na ten parking, czy mu ktoś bagażnika w Wańce nie przeglądał, a wieczorem upił się i tylko o medycznych sprawach rozprawiał z babami. Stęsknili się za szpitalem w Łębkach! No, no, co my tam zastaniemy, skoro i on, i Roma jednocześnie wyjechali? Ba. Póki co pożegnaliśmy Stambuł. Miasto niezwykłe, a mnie
zauroczyła kolumna sułtana Sulejmana z dziurką, w którą ponoć palec włożył i tak pałac uratował podczas trzęsienia ziemi — no naprawdę… Jeszcze cienie hurys tańczących w tych marmurowych pałacach szepczą do siebie. Salę widziałam, gdzie odbywały się zjazdy posłów, i tam podobno za zaborów pytał sułtan emira o posła z Lechistanu, a emir odpowiadał: „Nie przybył jeszcze, ale jest w drodze!”. Turcja naszych rozbiorów nie uznała i za to ich lubię. Ale oni mało nas znają i witają
wszędzie z ciekawością, kiedy mówimy, że z Polski. Nie mogę uwierzyć, jaki to inny kraj… W miastach wyraźnie cywilizacja jest tu bardziej europejska, mężczyźni zagadują, kobiety po Stambule chodzą współcześnie ubrane — ale najczęściej z kimś z rodziny, rzadko same. Ciekawi ich nasza samodzielność, z lubością, rzekłabym, patrzą na blondynki, na naszą Romę z długimi włosami, a na Alicję to moim zdaniem Mustafa spoglądał z wielkim apetytem. Za Efezem jest Dom Marii —
zwiedziliśmy go razem, nasze kobiety nogi w świętej wodzie moczyły, bo to według tutejszych zwyczajów daje podobno zdrowie i długowieczność. Może na moją astmę coś pomoże? Turcy patrzyli na te nasze nogi! Lubieżnie. Czy wrócimy do Turcji? Wrzucaliśmy monety do fontanny w Stambule, aby wrócić, ale ja muszę dom w Stokowie skończyć, a i na to, i na jeżdżenie po świecie nie mamy dostatecznie dużo czasu i pieniędzy. Wzbogaceni z naszej tureckiej wyprawy
wrócimy tylko o wrażenia, bo chociaż Zenio stara się handlować, a to nasze pościele sprzedać, a jakieś złote łańcuszki kupić, to z tego zysku najwyżej nam się ta podróż zwróci. Nasi mężczyźni cały czas się naśmiewają, że to wyprawa wychowawcza, abyśmy zobaczyły, jak dobrze mają kobiety w Polsce, a jak być powinno — bo tu kobiety harują od rana do nocy, a chłopy z brzuchami do góry leżą w cieniu. I tylko pogwizdują z zachwytu, jak takie jak my blondynki do źródełka idą wody
nabrać w kanistry. Woda tutaj to skarb. Jak wspomnę nasze rzeki, studnie, bagna koło Łębek i mokre łąki koło Stokowa, żal mi tych Turków. A kobiet szczególnie. Zatrzymałyśmy się wczoraj, jadąc nad morze Marmara, koło szos. Podeszły do nas — ciekawe, twarze całkiem okryte, oczy błyskały im przez szparki w chustach, podeszły tylko do kobiet, Kasię pokazywały palcami i te ciemne oczy im się uśmiechały. Jedna z nich — staruszka bardzo wiekowa — odpięła nawet
swoją chustę i zagadała. Usiadłam obok, wzięłam ją za ręce, pomarszczone, spracowane, przypomniały mi ręce mojej matki Marianny na dalekim Podlasiu… Popatrzyłyśmy na siebie, pokiwała głową nad swoim życiem pełnym pracy, pokazała na pole, na sierp, ja na swoje ręce i daleki horyzont. Kasię przytuliłam, a siwowłosa, pomarszczona jak rodzynek Turczynka uśmiechnęła się bezzębnymi ustami, zagadała coś i pogłaskała ją po jasnych włosach. Taki to wspólny język
kobiet na świecie i kiedy Kasia spytała mnie, czy coś rozumiem, powiedziałam, że tak, że ona mówi, że całe życie przepracowała na tym polu, pod tym słońcem, tam we wsi ma chatę, tam rodziła dzieci, i że mam śliczną córkę. Ja jej rzekłam, że jestem z daleka, inne tam mamy chaty, ale też całe życie przepracowałam i ręce mi się powoli marszczą… „Kasiu, Kasiu — mowa spracowanych matek jest ta sama na całej ziemi. Może jednak te, które wejdą kiedyś w dwudziesty pierwszy wiek,
będą od nas mądrzejsze? Za dwadzieścia pięć lat, ho, ho!”. Powróciliśmy do Europy przez Bosfor, patrzyłam na Morze Śródziemne, żegnałam się z nim. Na zawsze? Wzięliśmy z jego fal dwa pudełka muszelek, jedną rozgwiazdę, złotą obrączkę z napisem „Ali & Risa”, którą znalazła Kasia. Na granicy turecko-bułgarskiej odbyło się wszystko bardzo sprawnie i przyjemnie. Celniczki w mundurach, podobne do stewardes, bardzo piękne, żegnały nas serdecznie, a nawet dostaliśmy upominki:
mapy, perfumy i turecką kawę. Ciekawe, czy gdyby tak Polacy przyjeżdżali tu większymi hordami, też by tak nas witano? Nie jestem ja pewna swojego narodu… Ale na razie jesteśmy tu egzotyczni i mile widziani. Do bagaży nawet nam nie zaglądali i kożuszek dla Kasi na zimę jedzie z nami na dnie bagażnika bezpieczny… Zbliżamy się z każdym kilometrem do kraju, serce mi bije szybciej, ale obiecaliśmy sobie, że jak się uda, to jeszcze parę dni w górach posiedzimy, dla zdrowia dzieci, bo o
własnym to przy tej ilości alkoholu i papierosów nie ma co nawet wspominać.
Przejechali z Azji do Europy wybudowanym właśnie potężnym mostem na Bosforze. W Bułgarii Janka stwierdziła, że mimo śniadych, ciemnowłosych ludzi, słońca i osiołków bardziej „czuć tu słowiańskość”. Kiedy przemierzali Rodopy, Zenio zasłaniał ręcznikami okna, bo kręciło mu się w głowie na wysokościach, a jechali drogami górskimi nad urwiskami bez
barierek, chwilami bardzo wąskimi. Janka w takich górach jeszcze nie była, takich wodospadów jeszcze nie widziała, a klasztor w głębi skał, zamknięty, tajemniczy, podobno wciąż chroniący milczących mnichów, zauroczył ją całkowicie. Stukali do wrót, czekali, ale nie udało się im ujrzeć owych mnichów, mogli tylko zostawić datek świętemu Włodzimierzowi, którego posążek strzegł wejścia do bramy. Kasi bardzo spodobał się ów święty i zostawiła mu pieniążek. Kierowali się teraz
ku Rumunii, wracać bowiem chcieli przez Węgry i Czechosłowację, bez zahaczania o Związek Radziecki. Sery kozie i owcze, mnóstwo owoców, soczystych brzoskwiń, moreli i pomarańczy, które w Polsce pojawiały się na stołach tylko w czas świąt — to wszystko było tu codziennością. Sok płynął po brodach podróżników, chłonęli słońce, chociaż w Bułgarii znowu socjalizm wyglądał ponuro w wioskach i miastach: pustota sklepów i twarze wodzów na
portretach. Radowały ich szaszłyki i śliwowica, której Janka z lubością i zadowoleniem zakupiła kilka butelek, martwiąc się, jak przemyci te skarby przez granicę. Fotografia Kasi z osiołkiem zamknęła bułgarski rozdział i zawitali do Rumunii, pełnej winnic, w których dziewczęta zrywały owoce. W dodatku było tu chłodniej, co całkowicie poprawiło Jance humor, bo poza winnicami i ogromnymi jaszczurkami nad rzeką krajobraz Rumunii, dróg, miast i wiosek zupełnie przypominał
ojczyznę. — I oto przenocujemy sobie koło kołchozu, ale zarazem pod starym, bardzo starym zamkiem… Czy wiesz, Janeczko, że to o tym miejscu krążą opowieści, że mieszkał tu sam hrabia Drakula? — Co ty mówisz! — Janka zaciekawiła się ogromnie. — Przecież jesteśmy dość daleko od Transylwanii. — Tak, ale tutaj także miał swój zamek, swój grobowiec i swoich poddanych. Wiesz przecież, że sypiać musiał w trumnie, a żywił
się krwią… — No pewnie, wszyscy tutaj musieliby być do tej pory wampirami! — Janka demonstracyjnie popukała się w czoło. Zenio się roześmiał, ale poczuła się dziwnie. — Zwiedzimy ten zamek? Zdążymy? Jak tam według naszych planów, proszę wycieczki? — Możemy zajrzeć — powiedział Zenio w zamyśleniu. — Jak każdy zamek, ma swoją wieżę, opowieść, duchy i tajemnice.
— Ja się duchów nie boję, wampirów i wilkołaków także nie. Nigdy nie widziałam ich zbrodni — Janka gryzła w zamyśleniu trawę. — Za to na zło uczynione przez żywych ludzi napatrzyłam się wielokrotnie, Zeniu… Zamek stał na wzgórzu, wspinać się trzeba było krętą ścieżką, kamienistą i chwilami dość stromą. Wioska w dole malała, domki zdawały się coraz bardziej nierealne. — Czy tam na górze będzie jakaś karczma? — dopytywała Roma.
Nadzieje były nikłe. — Może coś na kształt naszego WSS-u tu będzie. Kawę jakąś, rumuńską lurę, pewnie dostaniemy — pocieszał Zenio. Chłopcy pobiegli do przodu, ale Kasia trzymała się rodziców, po przygodzie w Stambule nie wolno jej było się oddalać. Ku ogólnemu zaskoczeniu, bo nie spodziewali się żadnych budynków ani ludzi, zza zakrętu wyłoniła się drewniana chałupa, całkiem duża, brązowa, a przed nią stały stoliki, widać jakaś karczma albo tylko punkt obserwacji i odpoczynku —
wszystko jedno. Chłopcy Zenia i syn Romy już się rozsiedli i machali nogami, a wszyscy chętnie się do nich dołączyli. — Nic nie rozumiem — Zenek rozłożył mapę na stole. — Idziemy i idziemy, a jakbyśmy dreptali w miejscu. Powinniśmy już wchodzić na dziedziniec zamkowy. A tego drewna tutaj to w ogóle nie ma na mapie. — Może zawrócimy? Mgła gęstnieje wokół wieżyc zamku, a musimy jeszcze namioty rozbić, przenocować gdzieś tutaj w dolinie. Ludzie w wiosce dziwni byli, tacy małomówni.
— Biedni po prostu. — Szkoda wracać, skoro tyle drogi zrobiliśmy. Z chaty wyszedł mężczyzna w fartuchu kucharskim, na tacy niósł sześć małych kieliszeczków. „Palinka — powiedział Zenio — ostra wódka przed posiłkiem, taki zwyczaj. Czy będziemy coś tu jeść, czy nie — nie możemy odmówić”. No to chlupnęli i próbowali dopytać gospodarza o drogę do zamku, czemu tak się dłuży, czy tam jest muzeum, czy restauracja może jakaś, czy eksponaty tu, czy w
Bukareszcie? Stwierdzili, że rumuński mniej jest słowiański niż bułgarski, ale od słowa do słowa gospodarz wyjaśniał, uśmiechał się, pokazał na drogę. Każdy zrozumiał go inaczej: Zenio, że już blisko, Janka, że jeszcze daleko, a Roma, że całkiem źle idą. Leszek porobił fotografie, gospodarz polał im jeszcze raz, mówiąc: Rachiu, rachiu. To, że zachwala swój trunek, zrozumieli dobrze, a że miał rację, odczuli po drodze, bo wszystkim zdawało się, że coś się dzieje z tutejszą panoramą. Dzieci to malały im w oczach, to
rosły, doliny uciekały, a ścieżka wydała się Jance taka sama jak w Stokowie droga na Chobel. — Zobaczycie, jak będziemy wracać, domek zniknie. To czary jakieś wołoskie. Nie zdziwię się, jeśli na zdjęciu Leszka tego faceta w ogóle nie będzie. — Ty za dużo czytasz, Jaśka — Ala już ledwie dyszała. — Gdybyś skończyła studia medyczne, wiedziałabyś, że jak facet był, to był, zwłaszcza że z tobą pił i mu zapłaciłaś za gościnę. A oto i zamek. Zobaczcie, dzieciaki, jaki ładny!
I mało zrujnowany, prawie cały stoi. — A krypta gdzie? — Przewodnika trzeba znaleźć, nie będziemy się sami po kryptach włóczyć… Jakby na zawołanie wyrósł im przed oczami przewodnik — elegancki mężczyzna, śniady, ciemnooki i bardzo przystojny, co w Rumunii nie było wcale rzadkie. Miał foldery i mapki, zaprosił całą ekipę na mrożoną herbatę, a po odpoczynku oprowadził po zamku. Nie rozumieli wiele z tego, co
mówił, ale rozpoznali salę rycerską i komnatę jadalną z długim stołem, dość zadbane. Dzieci były coraz bardziej zmęczone, więc Janka zapytała o kryptę i grobowce. Przewodnik roześmiał się: — Drakula? To nie tutaj… Wszyscy turyści chcą Drakuli — wzruszył ramionami. — Nasz rycerz Slava był lepszy od Drakuli. Żonę sobie przywiózł z wyprawy na Turków, była bardzo próżna, więc zamiast grobowców mamy salę luster. Możecie się przejrzeć, panie, nasze lustra mają moc
zatrzymywania czasu. Podobno i za opłatą… Ale Polki nie chciały, jedna Janka zerknęła przez drzwi do zwierciadlanej sali. Schodzili dużo szybciej niż weszli. Mijali drewnianą chatę, istniała, ale nikt z niej nie wyjrzał. Samochody stały bezpieczne, zapadał zmrok, postanowili więc tu, u stóp góry, rozbić obozowisko. — Nie zdziwię się wcale, jeśli się obudzimy i nie będzie zamku ani chaty… — rzekła Janka. — Ani gór. To się nazywa
atrakcja turystyczna… — Byle samochody były na swoim miejscu — powiedział Leszek, bo wszyscy czuli się dziwnie zaniepokojeni i spali czujnie, z otwartym jednym okiem. Księżyc wisiał nisko i był tak jasny, że nie potrzebowali latarek. Nietoperzy na tle księżyca nie było śladu. Obudzili się rano, mgła wypełniała doliny. Janka wyszła przed namiot i zachwyciła się widokiem. Domki małej wsi spały jeszcze w dolinie, w górze tak jak wczoraj błyszczał zamek, ścieżka wiła się bez
zmian. Wstawiła wodę na turystycznej butli, a z namiotu Łębkowiczów wyszła zaspana Ala. — Jutro będziemy już na Węgrzech, w Górach Bukowych — ziewnęła. — Ale tu ładnie, co? Może jajecznicę wielką uda nam się usmażyć na tej butli, wczoraj we wsi kupiłam dwadzieścia rumuńskich jaj! — Ala, zobacz, wszystko jak wczoraj. — No a jak ma być? Gdyby było inaczej, to bym się zdziwiła! Powoli wstawali wszyscy,
przejęci ciągle wczorajszymi przygodami. Że taki wspaniały zamek, niesamowita sala luster, przystojny zakochany książę zamiast Drakuli. — Co myśmy pili w tej drewnianej chałupie? — roześmiała się Janka. — Napój otrzeźwiający, chociaż smakował jak rumuńska samogonka. Może niepotrzebnie szukamy wszędzie wampirów, porwań i sal tortur? Jesteśmy w pięknym miejscu życia, w pięknym miejscu świata, a szukamy opowieści o zbrodniach i
chcemy zwiedzać krypty! Janka popatrzyła na ścieżkę wiodącą w góry. — Chętnie sprawdziłabym, czy to wszystko naprawdę jest. — Ale nie ma czasu — rzekł Zenio. — Proszę wycieczki, ruszamy w dół. Ku Polsce, ku Polsce. Wyobraźnia, wszystko to tylko wyobraźnia.
— Mamo, tu pachnie śliwkami! — Ale gdzie tam, jakimi śliwkami! — Janka była bardzo
zajęta czymś zupełnie innym. Oglądała z zachwytem Góry Bukowe, zwaliste, ogromne, ale łagodne, wydały się jej jak jakieś prehistoryczne zwierzęta, zastygłe tu akurat z ciężkimi grzbietami, gęsto porośniętymi lasami. — Faktycznie, czuć śliwki — głos Leszka wyrwał ją z rozmyślań. Krzyknęła na pewną myśl. — Moja śliwowica! Zatrzymuj się natychmiast, moja śliwowica od tego starego siwego Bułgara spod Warny! No, jeśli się wylała!
Istotnie, zapach wydzielała wylewająca się delikatnie z niedokręconej butelki bułgarska śliwowica, mocna jak spirytus, pachnąca śliwką i pieprzem. Tylko trochę się zmarnowało — Jaśka okręciła butelkę ręcznikiem. — Dobrze, że nie przy granicy nam się to stało, bo alkoholu mamy więcej, niż przewidziały przepisy. Tak czy siak, tę musimy opróżnić dzisiaj przy ognisku… Nikt z podróżnych nie martwił się tą koniecznością. Na kempingu w Górach Bukowych
postanowili posiedzieć kilka dni, biesiadowali więc do świtu przy śliwowicy, poprawianej węgierskim tokajem, i słuchali koncertu świerszczy. Był to ich ostatni dłuższy postój przed powrotem do kraju. Czechosłowacja przepłynęła za oknami Wańki szybko, zbliżali się do granicy, kończył się sierpień. Dukla mokła w gęstym deszczu. Padało tak rzęsiście, że nie widać było dróg, zarys gór zupełnie rozmazał się na tle nieba. Za to pachniało oszałamiająco.
— Powietrze jak kryształ i chłodno, jak to w ojczyźnie — Janka wypatrywała granicy, zupełnie spokojnie patrząc na strugi deszczu, bo w jej życiu w ważnych chwilach zwykle padał deszcz. A teraz była wzruszona i przejęta powrotem do kraju. — Sama się sobie dziwię — powiedziała, gdy zbliżali się do przejścia granicznego — taka prowincja z nas wychodzi, nie? Przecież po prostu wracamy z zagranicznej wycieczki. Ale już na polskiej ziemi wysiadła z Wańki, pocałowała drzewo i boso chodziła po
trawie. Z Dukli skierowali się na północ ku Podlasiu. Janka chciała zajechać do Stokowa, zabrać psa, zawieźć prezenty rodzicom. Kiedy wjechali w wąskie drogi pomiędzy lasami i przywitały ją znajome sosny, smutne wierzby i ukochane brzozy, siedziała cichutko i nie odzywała się wcale. Kasia spała, Leszek pogwizdywał za kierownicą. Zarys młyna odsłonił nowy błyszczący na Słowiańskiej Górce dach domu. Serce Janki wykonało woltę, niepomna zasad
bezpieczeństwa rzuciła się na szyję mężowi. — Kiciaku, nigdzie już nigdy nie jedźmy, obiecaj mi. Po co nam Azja, Europa, a nawet obie Ameryki. Zobacz, ten zielony dach w oddali to nasz dom. Moskwiczem rzuciło, prawe koła złapały pobocze, ale Leszek, któremu nieobce były gwałtowne wyrazy uczuć żony, opanował i ją, i maszynę i wyprowadził Wańkę na prostą drogę ku krzyżówce ze szpalerem wierzb, za którymi czekał ich dom.
Rozdział 23. Tadeusz chodził nerwowo po mieszkaniu. Uczucia tęsknoty, ale i rozterki nie chciały go opuścić. Już szykował się do wyjazdu do Polski, po chwili zmieniał zdanie. „Wrócę do kraju i co? Poruszę niebo i ziemię, majątek stracę na łapówki i co? Jeśli w ogóle na mnie czeka, zmarnuję jej życie” — myślał. Znów ogarnęły go wątpliwości z czasów, gdy obiecał sobie i zrzędzącemu w duszy głosowi matki, że zostawi
młodą Michalinę w spokoju. Pani mecenas, z którą rozmawiał w Polsce przed deportacją, rzekła ponuro: — Proszę tu nigdy nie wracać, nie dopóki jest komunizm. Czyli nigdy. Znowu zapalił. Myślał: „Dobrze, nie wrócę, jak dalej będę żył?”. Nie patrzył nawet na inne kobiety, wciąż pamiętał Michalinę, życie bez niej wydawało się kompletnie bez sensu. Podobno najważniejsze jest mieć jakieś pragnienie, cel w życiu. „No to mam. Nie pieniądze, nie kariera, nie spokój nad
oceanem, tylko jedna baba, dwadzieścia lat młodsza”. „Zadzwoniłbym do Tomasza, do Warszawy, tylko by się dowiedzieć, co u niej, ale narobię mu kłopotów — rozmyślał. — Może pojadę? Tylko zobaczę się z nią, a potem niech mnie i zamkną. Życie moje i tak jest nieznośne. A tak chociaż raz z nią porozmawiam”. „Po co? — gderał mu w głowie głos starej Szamotowskiej. — Po co?”. Westchnął, odgarnął włosy z
czoła, przypomniał sobie, że właśnie są jego urodziny. „Oto kończę czterdzieści cztery lata — nie tak wiele, wiek w Polsce romantyczny, w Ameryce czterdziestolatkowie sądzą, że są w kwiecie wieku, że wszystko przed nimi”. On przed sobą widział pustkę i ciemne oczy Miśki. Żeby była starsza, chociaż o dziesięć lat. „Pojadę. I po co?”. Zadzwonił telefon. Kto mógł pamiętać o jego urodzinach? Nancy w biurze — tak, ale nie o tej porze. Postanowił nie odbierać. Ktokolwiek to był, nic
nie jest ważne. Podszedł do okna. Może jest tu wystarczająco wysoko? Michalina smutno chodziła po Londynie, po dywanie w wynajętym mieszkaniu, po korytarzach uczelni i myślała: „Wysłać telegram do Tadeusza czy nie wysyłać?”. Janka wysłała kiedyś do Leszka i dobrze się skończyło. Tu, do Londynu, Tadeusz mógłby przyjechać. Ale w ogóle się nie odzywał, nie szukał jej, może nie chciał. Nie przeżyłaby takiego wstydu, miała swój honor. Minął już prawie miesiąc, od kiedy tu
była, po to przyjechała, by być bliżej Tadzika, raportu nie napisze, więc drugi raz jej nie puszczą. I nic. Kiedy Janka z ekipą przemierzała Rodopy, Miśka Zajewicz w zacisznej i pięknej londyńskiej bibliotece nie wytrzymała napięcia i rozpłakała się szczerze nad księgą pełną łacińskich nazw. Przystojna bibliotekarka podeszła i nie pytała nawet, bo zrozumiała od razu, że ruda dziewczyna z Polski płacze przez miłość. — Czy on jest daleko? — zapytała.
Miśka przez łzy wychlipała, że tak, w Nowym Jorku, pokazała adres Tadeusza na karteczce. W nagłym przypływie szczerości powiedziała tej obcej kobiecie, że zastanawia się, czy powinna wysłać telegram, czy nie. Bibliotekarka popatrzyła na nią z uśmiechem. — Dziecko — powiedziała — po co telegram? Mamy siedemdziesiąty piąty rok, działają telefony, jest świetne połączenie z Nowym Jorkiem… Chodź. Pociągnęła Miśkę do małego gabineciku z książkami.
„Faktycznie — pomyślała Miśka — jaka ja głupia jestem, telefony, przecież nawet w Polsce działają telefony”. Bibliotekarka błyskawicznie otrzymała informację o numerze adwokata o nazwisku Szamotowski i od razu zadzwoniła. Smutno się jej zrobiło, bo chciała pomóc, a nikt nie odbierał. Telefon znów się odezwał. Tadeusz miał nos przyklejony do szyby, serce mu biło, zastanawiał się, czy mógłby to zrobić. Zakończyć życie. Nie było to chyba jednak tak łatwe
jak w filmach, a głos matki, taki aktywny w przestrogach, akurat teraz zamilkł. Za to telefon terkotał uparcie i Tadzik usłyszał: „Odbierz” — tym razem mignęła mu w oczach Cesia. „Jezu — pomyślał — czy ja już gadam ze zmarłymi?”. Jeszcze do tego obłęd. Westchnął i odebrał. Usłyszał: „Dzwonię z Londynu, jest tu ktoś, kto chce z panem mówić”. — To ty, Tadeusz? — Ten głos rozpoznałby wszędzie. — To ty? Miśka już nie płakała, ale usłyszał tęsknotę i rozpacz.
— Jestem w Londynie, przyleć tu, przyjedź po mnie, zaraz. Przyleciał pierwszym samolotem, do którego się dostał. Biła od niego taka energia, że kobiety oglądały się za nim ciekawie. Na próżno, miał teraz serce tylko dla jednej dziewczyny, czekającej na lotnisku Heathrow. W brązowej kurteczce, w barwnej chustce na włosach, z podpuchniętymi oczyma. Zanim zdążył się odezwać, krzyknęła, że chce z nim być, wszystko jedno gdzie, byle na zawsze. W Ameryce, w Londynie, pojedzie, zostanie.
Chwycił ją mocno w objęcia i wyszeptał wprost do ucha: — Zabieram cię do Stanów, Misia, ale wszystko załatwimy jak trzeba: azyl, wiza. Zostaniesz na Zachodzie, ale prawdopodobnie nigdy nie wrócimy do kraju. Jesteś pewna? Coś ukłuło ją w sercu, ale nie wahała się. — Jestem pewna. Nie chcę o tym myśleć. Zresztą może kiedyś wrócimy. Na razie chcę tylko ciebie. Tadek, widzisz, widzisz?
— Chwileczkę — powiedział Tadeusz. — Wszystko musi być fair i zgodnie z prawem. Wjedziesz do Ameryki jako moja żona. Ślub tutaj, wizę dostaniesz wtedy bez problemu. Zechcesz ty, Miśko Zajewicz, zostać moją żoną? Kiwnęła głową, że tak, miała śmiech w oczach. Tadeusz odetchnął szczęśliwy. — I ślub kościelny, pamiętaj, Tadzik! — zaskrzeczał w głowie głos matki.
Migawka z XXI wieku
Wrzesień 2014 Dojrzałam do kolejnej przeprowadzki, chociaż nie lubię przeprowadzek i remontów. Nie znoszę pudeł, pakowania, pustych ścian i tragarzy też nie. Bez szacunku przerzucają kawałki twojego życia zamknięte w kartonach. Ten obraz, przepraszam, ja sama zdejmę ze ściany. Stare płótno w niemodnych ramach… Obraz ten towarzyszy mi na wszystkich etapach mojego dorosłego życia. Znaleziony na strychu w
Stokowie, zawisł na ścianie głównej mojego pierwszego mieszkania. Gdziekolwiek potem się przeprowadzaliśmy, zajmował centralne miejsce. Co owo płótno przedstawia, tego nikt do końca nie wie. Tym lepiej, bo każdy czyta co chce z zasnutego mgłą krajobrazu. To pejzaż, niewyraźne leśne pagórki, niegdyś pewnie zielone. Bywa smutny lub tchnie spokojem i ukojeniem. Nie ma tytułu, to po prostu Obraz. Wiele lat należał do ludzi, którzy palili tak dużo
papierosów, że osad z dymu przyćmił i zasłonił prawdziwy widok. Próbowałam go nawet czyścić, nie na wiele się jednak zdały moje konserwatorskie zabiegi. Niebo nie pojaśniało, chmury się nie przesunęły. Ocaliłam go za to od usunięcia w kąt przy kolejnych przeprowadzkach, kiedy konkurencję dlań stanowiły, w zależności od życiowego etapu: pnący kwiat, surrealistyczny plakat, kiczowaty kalendarz z 1999 roku, wreszcie ekran telewizora plazmowego. Nic go nie wyparło z centrum
domowych ognisk, zapalanych to tu, to tam: w miasteczku, mieście, aglomeracji. Oto tajemnica: mam niejasne przeczucie, że kiedy trafię — a kiedyś to się stanie — kiedy trafię do tego miejsca utrwalonego na płótnie przez dawnego malarza, więc kiedy znajdę ten skrawek świata i rozpoznam, że to on, pejzaż z mojego obrazu, wówczas osiągnę spokój. Poczucie, że spełniło się moje marzenie o powrocie do domu. Ale to musi być właśnie to miejsce, żadne inne, muszę
stanąć pośród tych drzew, zobaczyć je bez dymnej mgły. Szukam tej polany rok po roku, dekadami już, kolejnymi przeprowadzkami, niespecjalnie, niespiesznie, obok innych poszukiwań, ale nieustająco. — Czy tak zamierzasz całe życie podążać za cieniem, szukać tego jedynego miejsca, które zapewne zmieniło się całkiem i wcale do ciebie nie należy? — zapytał pewnego dnia mój mąż. — Tak jak wszyscy, miły — odrzekłam. — Tak jak wszyscy.
Część IV Powrót do domu
Rozdział 24. — Pamiętasz jeszcze słońce nad Morzem Śródziemnym? — W październiku? Tak wcześnie teraz robi się ciemno. A odkąd wprowadzili tę zmianę czasu… — A jednak wspominam często ten śpiew muezina o świcie, wyspy na morzu Marmara, nasze auta ustawione przy źródle. Meczety. I tyle słońca. — To było trzy lata temu, Janeczko, wracaj na Podlasie!
— Zawsze będę wracać na Podlasie.
Pewnego jesiennego wieczoru zadzwonił Antoni z Kulesz ze smutną wiadomością: zmarł w Zambrowie Bolesław, mąż ciotki Maryli. Janka usiadła na parapecie przy oknie, zapaliła papierosa i ze wzruszeniem wspomniała czasy dzieciństwa, kiedy jako dziewczynka mieszkała u ciotki w Zambrowie. Chodziła tam do szkoły, zakochała się po raz pierwszy w życiu, w chłopcu,
którego widywała raz w tygodniu w kościele. Uśmiechnęła się na to wspomnienie: szkoła żeńska parami wchodziła pierwsza i zajmowała prawą stronę kościoła garnizonowego. Janka z włosami przyciętymi na pazia zwykle szła w pierwszej parze jako najmniejsza. Potem równym krokiem wchodzili uczniowie gimnazjum męskiego, po nich oficerowie, na których zerkała ciotka Marylka ze swojej ławki, strzelając spojrzeniami zza woalki. Miała taki piękny kapelusz z piórem,
pewnie dawno go już myszy zżarły! Obiekt westchnień Janki szedł wyprostowany w czwartej parze i był rudy. Właśnie dlatego się jej podobał, że był inny, ale koleżanki śmiały się z niej okrutnie i w rezultacie nigdy nawet z nim nie rozmawiała. Nie dowiedziała się też, jak ma na imię, jak potoczyły się jego losy. Pewnie zginął podczas wojny, inaczej coś by potem usłyszała… Trzeba teraz jechać — pogrzeb to pogrzeb, cała rodzina się zjedzie, zresztą Janka zawsze lubiła starego Bolesława, może
nawet bardziej niż ciotkę. Nazywał żonę „lisem, chytrym lisem”, ganił ją za to, że chce wszystkich pouczać i wtrąca się w sprawy całego świata. Bratanicom po kryjomu kupował landrynki w sklepie cukierniczym u Szajki. Szajka holocaustu nie przeżył. A teraz też nie żyje zacny Bolesław! Kiedy zajechali do domu ciotki w Zambrowie, rodzina gromadziła się w kuchni i salonie, a wdowa płakała zamknięta w sypialni. Janka weszła śmiało do ciotki, podejrzewała ją o trochę
teatralności. Ale Maryla, rodzinny lis, mała, owinięta czarnym szalem i skurczona na krześle przed obrazkiem Matki Boskiej, rzeczywiście łkała rozpaczliwie. — Ciociu, to ja — Janka ujęła jej stare pomarszczone ręce i przytuliła do swojej twarzy. — No, cicho już, ciociu, nie mamy na to rady. — To ty, Jaśka? — ciotka ze złością otarła rękawem oczy, malutkie, zatopione w sieci zmarszczek, dodatkowo spuchnięte od łez. — Zawsze najodważniejsza, co? Lubił
ciebie ten mój Bolesław. A teraz umarł! — wytarła nos w chusteczkę. — Mnie lubił, ciocię kochał — chciała ją pocieszyć Janka. — Z tą miłością to nie było tak prosto — szepnęła Maryla. Jance przypomniały się liczne chrząknięcia ojca, który często wypominał siostrze jakąś starą sprawę. Kiedy pytała, o co chodzi, ojciec zawsze jakoś kluczył. Czy historia ciotki miała związek z tą niby-klątwą Zajewiczówien, o której gadały kobiety w rodzinie? Ciotki ze
strachem, matka z satysfakcją. Zapytała. Maryla wzruszyła ramionami. — Jeśli mam coś wspólnego z klątwą, to tylko tyle, że sama jestem jej ofiarą — szepnęła. — I nawet dobrze nie wiem, za czyje grzechy zapłaciłam całym smutnym życiem! — Nie było chyba takie złe z Bolesławem — zauważyła Janka. — Nie! Ale i nie było dobre — huknęła ciotka. — Janko — dodała uroczyście, wskazując palcem na ścianę w różyczki. —
Tam w salonie, zimny i nieżywy, leży Bolesław, mój najlepszy przyjaciel i obrońca, poślubiony w kościele stokowskim mąż, ale nie moja miłość, nie! Bolesław uratował mnie kiedyś z wielkiej opresji, ale i tak wszystko się potoczyło nie tak, jak chciałam. Edmund nie powiedział ci nic, hę? Janka pokręciła głową, a Maryla zadumała się na chwilę. — A on wszystko wie! Zawsze wiedział, miał w mojej klęsce życiowej niemały udział. Były chwile, kiedy go, rodzonego brata, nienawidziłam tak, że
mogłabym zabić. Ale nie powiedział… To ja opowiem ci tę starą historię, a ty mi za to coś obiecasz, w imię pamięci Bolesława. Janka kiwnęła głową. Staruszka wstała, podreptała ku komodzie i wyciągnęła z szuflady mebla pudło, z pudła albumy, spod albumów drugie dno, a stamtąd stareńkie zdjęcie w sepii, pocztówkę ze skreślonym wiecznym piórem tekstem i wierszem. Janka zaciekawiła się niezmiernie, ze zdjęcia patrzył na nią uśmiechnięty mężczyzna, raczej
jasnowłosy i w mundurze. Przystojny. Ciotka spojrzała na fotografię z czułością, nagle, przez chwilę, znowu miała twarz młodej kobiety. Długo milczała, a Janka nie chciała jej przerywać, bo sama wiedziała już dobrze, że podróże w odległe wspomnienia bywają długie i bolesne. Oczy Maryli znów nabrały blasku. — Tak dawno się urodziłam, Jasiu. Zawsze kłamałam, niech mi Bóg wybaczy, ale zawsze kłamałam, że w tysiąc dziewięćset trzecim roku. A urodziłam się w ostatnim roku
dziewiętnastego stulecia, i kiedy pierwsza wojna przechodziła przez naszą wieś w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym, ja miałam już skończone osiemnaście lat i serce gotowe do kochania. A byłam całkiem niebrzydka, moje dziecko, całkiem niebrzydka, jasnowłosa, z rudym odcieniem, Michalina, córka Stefka, po mnie to ma, bynajmniej nie po rodzinie matki. Duża nigdy nie byłam, jak i ty, ale to już mniej ważne. Ten tutaj — popukała palcem w zdjęcie — rotmistrz z kawalerii ułanów, Antoni Władysław
Sybarowicz, widział we mnie anioła, głuptas, bo aniołem to ja nigdy nie byłam. Zabił dla mnie i na moich oczach człowieka. Widzisz, za bardzo byłam kokietką, Jasiu, lubiłam się pokazać, żeby mnie podziwiali, i pewien Niemiec zwrócił na mnie uwagę. Żeby nie rotmistrz, uległabym przemocy tego Niemca, bo mnie siłą za dom stryja Olka zaciągnął i gdy chciałam krzyczeć wniebogłosy, ręką usta mi zamknął, a silny był, o Boże, jak piórko mnie porwał, jeszcze dziś czuję, jak się duszę od tej ręki. Ale carskie
wojsko już stacjonowało nieopodal, a rotmistrz też za mną chodził, odkąd w kościele mnie zauważył. Szedł za nami, pilnował i napadł na niego z tyłu, mnie odepchnął, a Niemca zabił bagnetem. Raz w życiu, Janko, widziałam, jak bagnet przekłuwa ciało człowieka, i wiem od tej pory, dlaczego kobiety na wojnę nie chodzą. Rotmistrz mnie do domu na rękach zaniósł, w bitwie potem Rosjanie wygrali, bo twierdza w Osowcu nigdy nie będzie zwyciężona, Niemcy zaczęli odwrót. A gdzie nasi? Ot, potem
się okazało, że nasi to byli, Janko, po obu stronach tej wojny i to też było straszne. A ja zakochałam się w Antonim tak bardzo, jak tylko osiemnastoletnia kobieta może się zakochać, i nie przeszkadzało mi ani to, że on jest żonaty, że w Wilnie żona została z dzieckiem, wszystko mi powiedział, ani to, że z rodziny takiej był, że na Marylę ze Stokowa ani by spojrzeli — kochałam go i do niego co wieczór pod dąb na Choblu wychodziłam. Mówię ci jak na spowiedzi. On pokochał mnie
także. Raz powiedział: „Panno Maryjko, ważniejsza jesteś dla mnie niż honor! Czy zechcesz wieść ze mną ubogie życie w nieznanym kraju?”. A ja tylko całować go chciałam i przytulać się do niego, odpowiedź była jasna. Postanowiliśmy uciec — co straszne było, bo dla niego to dezercja, czyli hańba, a dla mnie też hańba, która mi się wydawała ogromnym szczęściem. Na szczęście wojna się skończyła, Polska odzyskała wolność i nocą, kiedy świtało, konno pod dom podjechał, ja kuferek podróżny tylko wzięłam
i trochę pieniędzy, oknem wyskoczyłam i dawaj, wierzchem do dyliżansu w Wiźnie, potem do pierwszej karczmy, gdzie konie zmienił, a ja wody się napiłam, i ku morzu, bośmy umyślili do Ameryki uciekać. No i może bym w Ameryce siedziała teraz, ale twój ojciec, a mój brat, musiał się we wszystko wtrącić. Doniósł mu kto czy co — tego nie wiem, ale dogonił nas konno za Szczytnem, rotmistrza oskarżył o porwanie, mnie za łeb do domu przywlókł… A ja, Jasiu, ja tak się go bałam, że nic
nie powiedziałam, nie broniłam Antoniego, gdy widziałam, jak go do kazamatów wloką. Oglądał się zrozpaczony, tak, tak, a ja się odwróciłam do Edmunda. O siebie się tylko bałam, ojca się bałam, brata, a płakałam, ojej! — pokiwała głową do tego wspomnienia. — Przywiózł mnie płaczącą do domu, po drodze nawymyślał, ale obiecał nikomu, nawet ojcu, nigdy nie powiedzieć. Tylko widzisz, Jasiu, ja już wtedy byłam w ciąży! Janka popatrzyła na ciotkę z pytaniem w oczach: co się z
dzieckiem stało, bo nigdy przecież żadnego dziecka ciotki nie poznała. Maryla pokręciła głową. — Nigdy się nie urodziło. Janki oczy nadal pytały z przerażeniem. — Ach nie — zaprzeczyła jej domysłom ciotka. — Tego bym nie zrobiła. Nawet nie z pobożności, tylko ze strachu, w tamtych czasach kobiety umierały co druga po takim zabiegu. Twój ojciec, a mój brat Edmund, łąkę sprzedał na posag, wcale niemały, i wynalazł
mi Bolesława w Zambrowie. Starszego ode mnie, nie tak znów wiele, siedem lat, ale urzędnika w nowej Polsce. Tak mu się podobałam, że mimo brzemienności mnie poślubił. Ja głupia i młoda jeszcze byłam bardzo, widzisz, zaczęłam gospodarować w domu Bolesława w Zambrowie, coraz mniej nocami płakałam, ale pewnego razu do głowy mi przyszło meble poustawiać inaczej. Jak się za pianino chwyciłam, pociągnęłam, tak poroniłam i doktor powiedział, że dzieci już mieć nie będę. I nie
miałam nigdy, musiałam się dziećmi braci cieszyć. Tak to na mnie sprawdziła się klątwa rodzinna. A Bolesław całe życie był mi przyjacielem i sądzę, że bardzo tego dziecka żałował, chociaż nie było jego. Całe życie mi o tę głupotę marudził i wypominał pianino. Zaprzyjaźniliśmy się w końcu, ale nigdy go nie pokochałam, nigdy nikogo — po tamtym nie mogłam, Jasiu. — A odezwał się kiedyś ten Antoni? Ciotka znowu zapłakała — nie wiadomo, czy po mężu, czy po
dawnym kochanku. — Przysłał mi raz pocztówkę z wierszem, bo zdjęcie dał mi jeszcze tutaj. Ale nie uwierzysz, we wrześniu trzydziestego dziewiątego syn jego zajechał do Stokowa, był w wojsku ruskim i szukał niejakiej Marii z domu Zajewicz, rozpytywał, bo ojciec kazał pozdrowić. Sam rotmistrz zginął podczas wojny, tego się jeszcze potem dowiedziałam przez Czerwony Krzyż. A imię dla twojego brata wyprosiłam po nim u Edmundów. Matce twojej się podobało, chociaż nie wiedziała,
skąd mi się wzięło. Maryla siedziała w milczeniu, podróżowała po przeszłości, pewnie przemierzała myślami lata swojego bezdzietnego życia z Bolesławem, gospodarowania w domu w Zambrowie, zawsze otwartym dla potomków braci — bo i Janka, i Antoni, i Dorotka, córka trzeciego z braci, u niej mieszkali, kiedy przybyli do szkoły w Zambrowie. Janka pogłaskała ją po ramieniu, przypomniała, że muszą iść, ksiądz zaraz będzie. Ciotka Maryla uniosła się ciężko.
— Obiecaj mi jedno, Jasiu: kiedy ja umrę, włożysz mi do trumny to zdjęcie i pocztówkę. Blisko serca, obiecaj. Tu leżą, pod drugim dnem pudełka. Pudełko będzie dla ciebie. Przysięgasz? Janka przysięgła, zapamiętała, gdzie ciotka schowała swój skarb, i poszły obie witać rodzinę. Po mszy przejechali wszyscy konduktem do Stokowa, bo życzeniem Bolesława i jego żony było, by spoczywali oboje na jej rodzinnej ziemi, nieopodal grobu ojca Maryli i Edmunda, Fabiana Zajewicza, i matki,
Michaliny z Maliszewskich[1]. [1] Fabian i Michalina to rodzice dwunastki Zajewiczów, z których w opisywanym w tej książce czasie żyje troje: Maryla, Edmund i Stefania. Historia rodziny Zajewiczów przedstawiona jest w: K. Droga, Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca, Helion 2013.
Rozdział 25. Wracając z pogrzebu, Janka zauważyła nagle październik. Za oknami Wańki liście zlewały się w kolorowe smugi. Lubiła jesień, wjazd klonową aleją do miasteczka. Tym razem siedziała cicho, bo rozmyślała o poplątanych losach ludzkich, rodzinnych klątwach i tajemnicach, o tym, że jesień rozhula się na dobre i dom na wsi trzeba będzie zamknąć na zimę. W przyszłym roku święta Bożego Narodzenia urządzi już
we własnym domu w Stokowie. „Domek Janki — uśmiechnęła się — prawie wykończony”. Napracowali się nad nim niemało. Co roku, od wakacji w Turcji, każdy urlop i wolny dzień Leszek poświęcał tej budowie, a kiedy wracał do miasta, Janka zostawała na wsi, pilnując kolejnych ekip: a to tych od tynków, a to tych od schodów. Gotowała majstrom obiady, zanosiła piwo na budowę, odbierała kolejne odcinki prac lub marudziła i kazała poprawiać. — Szefowo, da się zrobić! —
mówili zazwyczaj budowniczowie jej domu, żartowali: — Szefowa zobaczy: stoi, co? Stoi kolorek? Lubili małą doktorową, w chustce zawiązanej fantazyjnie na jasnych włosach, która sama nie bała się roboty. Widzieli, jak z mężem tapetowała pokój na dole. Płytki na podłodze w łazienkach układał sam Leszek i wyszły trochę krzywo, kominek z cegły szamotówki też zbudował sam. Każdy kawałek ściany miał swoją historię. Na przykład takie kafelki — nigdzie nie można było ich dostać.
Leszkowi udało się zdobyć trzy różne końcówki „rzutów”: po pudełku niebieskich, cytrynowych i różowych. Ułożył mozaikę niespotykaną do tej pory w architekturze wnętrz, ale Janka była zadowolona. Kolor tynku na zewnętrzną elewację budynku przyjęła ze spokojem. W GS-ie w Zambrowie mieli tylko bordowy. Po dodaniu odpowiedniej dawki bieli uzyskała Janka kolor wrzosowy czy, jak kto woli, mocno pudrowy róż i Domek Janki uzyskał wyśnioną przez nią niegdyś barwę. Z zielonym
dachem i jasnymi żółtymi wnękami całkiem było mu do twarzy. Różowy budynek zajął miejsce Białego Domku jej babki Kamili spalonego w trzydziestym dziewiątym przez Niemców. Janka czuła coś w rodzaju satysfakcji, osobistego zwycięstwa Zajewiczów nad Trzecią Rzeszą. Już minionego lata nocowali u siebie, na materacach ułożonych obok świeżo otynkowanych ścian. Efekt był wprawdzie taki, że Kasia i jej przyjaciółka Jola miały włosy sztywne i siwe od
tynku, Wojtek nastroszył czuprynę i wyglądał jak siwowłosy jeż, a ona sama dostała znowu ataku astmy i Leszek zapowiedział, że dopóki nie położą podłóg i tapet, żadnego nocowania tu być nie może. Ba, podłogi pociągnięte trującym lakierem o tajemniczej nazwie Emolak dwa tygodnie muszą schnąć przy otwartych oknach, żeby mogła wejść ona czy Katarzyna. Słuchała werdyktów męża, wyjeżdżała i wracała. Tutaj czuła się szczęśliwa, szczęśliwsza niż w mieście, coraz trudniej jej było
zamykać drzwi na klucz na całą zimę, słuchać, jak Leszek melduje, że woda z rur spuszczona i mróz może przybywać. Byle do wiosny i następnej, i następnej… „Katarzyna jest teraz w ósmej klasie, za rok pójdzie do liceum, potem na studia, a wtedy…” — Janka obliczyła wszystko i miała swój plan. Na razie nie wtajemniczała Leszka, czekała, żeby sam się zmęczył pacjentami, dyżurami, szpitalnymi intrygami. To nastąpi. Z taką myślą wracała po
pogrzebie Bolesława do Łębek. Także z rozterką innej natury: w co się ubrać na małe przyjęcie do nowych sąsiadów. Jesień roku 1978 zastała ich bowiem w kolejnym mieszkaniu, w lekarskim bloku przy szpitalu na Goździkach. Janka zadowolona być powinna z tej przeprowadzki, bo Kasia będzie miała blisko do szkoły, a Leszek dwa kroki do szpitala. Zadowolona być powinna, bo po raz pierwszy w życiu mieli duże mieszkanie — wręcz nieprzyzwoicie duże — czteropokojowe, z oddzielną
sypialnią, do której nie pasowała już słomiana makatka ścienna ani jej stary kilim, ani Wiluś. Miała tu kuchnię wielką, z oknem na goździkowskie pola. Sąsiedztwo wymarzone — Zenio z Alusią, z którymi przemierzyli Turcję, mieszkali piętro wyżej, a pod nimi zajęli mieszkanie doktor Wiktor z piękną żoną Weroniką, nauczycielką. Właśnie do nich wybierali się wieczorem, na urodziny Weroniki, chyba trzydzieste… Janka westchnęła: jakże młoda była ta Weronika! A jej nie dalej jak kilka dni temu miły sąsiad
dermatolog powiedział: „Jak młodo dziś pani wygląda, pani doktorowo!”. Kasia dziwiła się, że Janka nie okazała radości. — Młodym kobietom nikt nie prawi takich komplementów — powiedziała do córki, zasmucona. Przed lustrem w zbyt dużym korytarzu tuszowała znaki czasu i przymierzała jasne sukienki. Powinna być zadowolona, czemu więc westchnęła? Samotnie czuła się ostatnio na tych Goździkach. Hania Northmanowa nie
wpadała już tak często na kawę, o spotkaniu Batiara mowy być nie mogło. Wspomnienie zwariowanego poety, który chyba naprawdę się w niej kochał, nie poprawiało już jej nastroju. „To akurat dobrze — pomyślała, nakładając złoty łańcuszek kupiony w Turcji. — Kto wie, co by mogło być”. Zniknął, wyjechał gdzieś podobno z miasteczka. „Gdyby Leszek się dowiedział… nigdy by mi nie darował. No, Janka, wyglądasz całkiem znośnie w tym modnym kombinezonie z rozszerzanymi spodniami. A
buty na grubych koturnach czynią cię wyższą o dobrych dziesięć centymetrów, nie wyglądasz jak krasnal, ujęłaś sobie lat i możesz tak się udać do Weroniki na przyjęcie”. Mimo poniedziałku zeszli się wszyscy znajomi: i Hania Northmanowa, i Roma z mężem Krzysztofem, i Alusia z Zeniem. Komentowali coraz gorsze zaopatrzenie, grozę podwyżek i trwające właśnie konklawe w Rzymie. Dwadzieścia minut po osiemnastej zadzwonił telefon w korytarzu. Weronika podeszła, pewna, że dzwoni ktoś z
życzeniami. Ale słuchając, krzyknęła głośno, aż wszyscy przy stole zamilkli i spojrzeli na solenizantkę. Gwałtownie odłożyła słuchawkę, wbiegła do pokoju do gości i zarumieniona, przejęta, krzyknęła: — Słuchajcie, jaka nowina! Wybrali Polaka na papieża! Włączcie szybko telewizor! Po chwili konsternacji pierwsza odezwała się Janka i powiedziała krótko: — No proszę! A to komunistom dołożyli ojcaszkowie w Rzymie! I rozejrzała się wśród gości, czy jest ktoś z lokalnych
partyjniaków, by mu solidnie dokuczyć. Lecz tym razem siedzieli za stołem sami swoi, urodziny były sąsiedzkie, zupełnie niepolityczne. — Hurra! — krzyknął Zenio. — To jest coś! To jest coś! — A to prawda? Może my się wszyscy spiliśmy do obłędu? — Wszyscy tak samo? E tam, gdzie Hanka Northmanowa? Ona zawsze jest trzeźwa… — Tu jestem. To prawda. I nalejcie mi kieliszek wódki. Mamy początek zmian na lepsze, czuję to — powiedziała
przejęta Hania. Spiker w Dzienniku Telewizyjnym potwierdzał wiadomość. Koniec konklawe, biały dym, niejaki Karol Wojtyła, młody jak na to stanowisko. Kardynał z Krakowa. Wiadomość podawał kuzyn kuzynowi, sąsiad sąsiadom, dzieci rodzicom, a rodzice znów sąsiadom. Rozdzwoniły się telefony w Łębkach. Kto tylko miał telefon w domu, dzwonił: Łębkowicze do Perkowskich, a ci do Dębickich, a kiedy telefonu w domu nie było, bo większość ludzi nie miała wtedy takiego
luksusu, stukali do drzwi i wychodzili na klatki schodowe lub do płotów przy domkach. Takiej wiadomości nie było od dawna. Słyszeliście? Nie tylko w Łębkach, nie tylko na Podlasiu, w całej Polsce ludzie skupili się przy telewizorach, tak samo praktykujący, jak i ci, którzy do kościoła rzadko chodzili albo i wcale. Oglądali w telewizji polskiego papieża w nadziei i nagłym poczuciu wspólnoty. Na sekundę polskie kłótnie i nienawiści znikły, a zapanowała radość. Nieczęsto zdarzało się
to w historii łębkowian — podobnie jak i całego narodu — i nieprędko miało znów nastąpić. Ostatnia taka okazja trafiła się chyba, gdy Polacy zremisowali z Anglią na Wembley. Też ściskali się wtedy przed telewizorami i wybaczali sobie urazy dzielące ich od kilku pokoleń. — Chwilo, trwaj — szepnęła Janka w duchu, nawet bez ironii, lecz chwile jednak z definicji nie trwają długo. — Wypijmy za to! — krzyknął ktoś zza stołu. — Karol Wojtyła, niech żyje!
— Ciekawe, co teraz zrobią nasi przywódcy? — z satysfakcją zastanawiała się Janka. — W telewizji podali, nie ukryją, a nie uznać nie mogą. — Nie, no przecież to nie tylko papież, ale i głowa państwa watykańskiego — dodał Leszek. — Będą zmiany! — Nie tak szybko! Co ty chcesz zmieniać, ustrój? — Zaraz ustrój! Gospodarzy! — Żeby nie rozkradali kraju. — I to chcecie, żeby wam papież załatwił? A Breżniew co?
— A co ma do nas Breżniew, Krzysiu? Niech idzie w cholerę! — Nie tak szybko, Janko, nie tak szybko! I tak zgoda narodowa zawisła nad nimi jak bańka mydlana, niepewna: prysnąć czy nie… Już byli gotowi do kłótni, na szczęście jedno czuli podobnie: nigdy nie będzie już jak było. I to samo co zwykle ich pogodziło: kolejny toast, strzemienny na pożegnanie, rozchodniaczek w drzwiach, tego październikowego wieczoru 1978 roku.
— Katarzyna, wiesz, co się stało? — Janka z błyszczącymi oczami wpadła od razu do pokoju córki. Kasia wiedziała, oczywiście, wszyscy koledzy już wiedzieli, dzwoniła do niej Małgosia, wiadomość rozchodziła się lotem błyskawicy. — Kasiu — powiedział Leszek uroczyście — może jestem po kielichu, ale zapamiętaj ten dzień. Polak na papieskim tronie! Idę spać! Katarzyna westchnęła. Czuła wagę wydarzenia, dotarło do niej podniecenie ludzi, pewnie
wszyscy w szkole będą gadali tylko o tym, i na lekcjach, i na przerwach, przynajmniej przez tydzień. Ale — jak to bywa z ludźmi tak samo młodymi, jak starszymi — epokowe wydarzenia bledną wobec zdarzeń własnej biografii. Dla osoby już trzynastoletniej mieszkającej w małych Łębkach kardynałowie i papież, nawet jeśli Polak, byli niezmiernie daleko, natomiast budynek liceum blisko. Koniec ósmej klasy, początek szkoły średniej i bal na zakończenie podstawówki! To były teraz
rzeczy istotnie ważne, wszystkie jeszcze przed nią, podobnie jak zima. A miała to być zima stulecia!
Pamiętnik Janki Rok 1979, luty, zima stulecia Leszek na dyżurze. Katarzyna śpi. Zegar cyka. Odmierza czas. Mróz ogromny, śnieżyce, jakbyśmy bez nich nie mieli kłopotów. Ale pamiętam dobrze słowa mojej babki Kamili, która codzienne zmartwienia kwitowała jednym zdaniem: „Wszystko to głupstwo, Jasiu,
wobec wieczności, wszystko głupstwo. I tak każdego czeka ten sam koniec!”. Prawda. Ewa, Cechna, Helmut! Gdzie oni są? Czy płyną gdzieś na wielkim statku po przestworzach kosmicznych? Niech mi tylko ten cały księżulo po kolędzie nie gada o czyśćcu i piekle oraz o wiecznym odpoczywaniu. Wierzę, że kiedyś dołączymy do nich, ba, nie wiadomo, jak i którędy, ale przecież nie przemijamy tak całkiem bezpowrotnie. Byłoby to absolutne świństwo ze strony kogoś, kto zaplanował
wszystko. Tak czy owak, zanim udam się na ten statek, chcę pomieszkać w swoim domku, w zwariowanej wiosce nad Narwią. Drugiej takiej nie ma na świecie. Póki co muszę siedzieć w mieście, jeśli Łębki można mianem miasta zaszczycić. Katarzyna w ósmej klasie, Leszek pracuje, dużo dyżurów bierze teraz, zresztą zimą miasto jest wygodniejsze, a zimę mamy wyjątkowo ciężką. Taka była w czterdziestym drugim za okupacji. A teraz za co? Jak bębnią od rana do nocy
dzienniki telewizyjne — zaskoczyła nas, jak co roku, chociaż mrozy zaczęły się w grudniu. Każdego roku nas zaskakuje, tak jakby Polska była krajem tropikalnym. W szkołach zimno, prąd ograniczony, dostawy do sklepów opóźnione. Jesteśmy wszak potentatem węgla! I pomimo tych milionów ton wydobycia rocznego w mieszkaniach po siedem stopni, w szkołach zimno, prąd ograniczony. Kocham tę ziemię, szczególnie łąki nad Narwią, ale tak myślę
czasem, że w tym kawale, co to Polakom nagle otwierają granice i pozwalają wyjechać na Zachód — ktoś w biegu krzyczy: „Ostatni gasi światło!” — jest jakaś prawda. Gdybym znalazła się w świecie, gdzie jest dość towarów w sklepach, półki pełne, a kawałek mięsa nie jest problemem, to nie spieszyłabym się tak bardzo z powrotem. Jest w ogóle taki świat? Jest, jest, żyje przecież w takim nasza Miśka w Ameryce. Do niej mogłabym pojechać. Czasem tak myślę, ale zaraz inny głos mi mówi, że
umarłabym i uschła w dalekim kraju, gdzie wszystko cudze, a po ziemi przez stulecia chodzili nie moi przodkowie. Ciekawa jestem, jak Michalina radzi sobie z tęsknotą. Widać ułożyła sobie życie na Zachodzie. Stryj Stefan bolał i złorzeczył, kiedy nie wróciła ze stypendium, tylko dała nogę do Tadeusza, ale mu mówiłam: „Dobrze zrobiła, stryju, przynajmniej nie stoi godzinami w kolejce po papier toaletowy, a jak skończy tam stomatologię, to ho, ho!”. I tak jest, już podobno pracuje w jakiejś
prywatnej klinice. I znów przychodzą do nas karty z dalekiej Ameryki, znów przedstawiają bajkę, jakiej tu nie znamy, i dostajemy serdeczne pozdrowienia, tylko teraz podpisane są: Teddy i Michalina Szamotowscy. Ciekawe, kiedy ona zacznie się podpisywać Michel, zauważy, że ma lat czterdzieści, a jej mąż stoi nad grobem. On czterdzieści osiem, ona dwadzieścia pięć! Chociaż muszę zauważyć i to, że nikt specjalnie się nie dziwi ani kopii nie kruszy, że u nich taka
różnica wieku, ale jeśli chodzi o ciotkę Stefkę, oho! Wszyscy się gorszyli, że cały ten Bronek młodszy od niej ponad trzydzieści lat. Nie jest ten świat sprawiedliwy dla kobiet. Widzę codziennie w lusterku, jak moja twarz się starzeje, a Leszek, proszę bardzo, coraz przystojniejszy. Odkąd trochę na skroniach posiwiał, jeszcze bardziej baby się za nim oglądają. Machnęłam już na to ręką, na swoje marzenia też, jednego tylko nie dam sobie zabrać: myśli o powrocie do domu.
Niech tylko Katarzyna wyfrunie na studia! Po wakacjach pójdzie do liceum, uczy się, chwała Bogu, dobrze, a ja nareszcie zapamiętałam, w której jest klasie, bo ósmą trudno pomylić. Dwa lata temu ktoś mnie o to zapytał w Stokowie, to nie pamiętałam, szósta czy siódma, bo mnie wtedy bardzo zajmowała nasza hodowla baranów, którą przedsięwzięliśmy z Bogdanem. Co za różnica, w której ona klasie? Leszek chodzi na wywiadówki, to wie. Wprawdzie nawet Antoni i Bogna wiedzieli,
w której klasie jest moja córka, bo ich Alicja w tej samej, ale mnie się pomieszało. Baranki małe były prześliczne, ale jakaś zaraza zaczęła się panoszyć. Źle się to zresztą skończyło, musieliśmy stado likwidować i baranina królowała w posiłkach u nas i u Bogdanów do znudzenia. A Kasia wyrosła ostatnio i nie jest już najmniejsza w klasie, mimo że rok wcześniej poszła do szkoły. Do Leszka coraz bardziej podobna, jedynie włosy jasne wzięła z rodziny Zajewiczów, ale i te jej z roku
na rok ciemnieją. Zdobyła pierwsze miejsce w jakichś eliminacjach! Leszek na mnie fuka, że nie pamiętam nigdy, w jakich, ale wiem, że do Białegostoku jeździła. Odkąd znalazła w Morzu Egejskim obrączkę, myślę, że nie mam co się o nią martwić, da sobie radę w życiu. Za to do nagrody w konkursie recytatorskim poezji Broniewskiego ja przyłożyłam rękę. Wiersz ćwiczyłam najpierw sama, w lesie na Milowych Górach, na pieńku. Bari przekręcał głowę i przyglądał mi się jak wariatce.
„Bari — mówię mu — twoja pani była na najlepszej drodze do estrady, a ty się głupim wierszom dziwisz…”. I jeszcze raz zaczęłam przed nim odstawiać tę recytację. Bari ziewnął tylko, ogonem tłukł w ziemię z uprzejmości, bo na poezji się nie rozumie ani w ząb, a mam nadzieję, że dzieci Kisiaków mnie nie podglądały. A nagrodę zdobyłyśmy. Może Katarzyna odrobi moje straty? Na pewno będzie się kształcić, już ja tego dopilnuję, żadna wojna jej w tym nie przeszkodzi, a gdyby tak miało
być, to na miły Bóg, ostatnie pieniądze wydam i wyprawię ją do Tadeusza i Miśki za ocean. Koniec z marnowaniem pokoleń! Ba, może jednak wojny nie będzie, bo Leszek jej wyjazdu by nie przeżył. On cicho marzy, że Kasia pójdzie na medycynę, ale ja czuję, że nic z tego medykowania nie będzie. Służba zdrowia nie dla niej (co za słowo w ogóle — służba!). Dużo czyta, nawet widziałam, że coś pisze. Może pamiętnik? Ale lepiej nie zaglądać, bo można o sobie coś głupiego przeczytać. A nie
nazwała mnie starą pudernicą, kiedy się pokłóciłyśmy i zwierzała się Joli? Nazwała. Sama słyszałam pod drzwiami jej pokoju. „Trzeba było nie podsłuchiwać, Kiciaku, i tyle” — tak mnie pocieszył mąż. Przeprowadziliśmy się latem. Pięć lat w klitce przy przychodni zdrowia w Łębkach to dosyć. Mieszkanie było wprawdzie większe niż w bloku na Dubois, bo z gabinetu sąsiadującego z chirurgią zrobiliśmy pokój Katarzynie. Pod oknem palacz, pan Grabowski, otoczył mi siatką
ogródek, za płotem pola i łąki, gdzieniegdzie domki, kuropatwy przychodziły nam pod okno… Ale już przekształcają ten teren pod budownictwo jednorodzinne. Taras przy przychodni piękny i trawniki wiosną obsypane mleczami, sam mój mąż róże sadził w czynie społecznym, garaż bliziutko, ja mogłam się w ogródku opalać, a Kasia z Jolą bawiły się doskonale i hodowały króliki. Pacjenci nieraz zdumieni patrzyli, jak od naszych drzwi korytarzem ku gabinetom szedł królik Gucio
rasy angorskiej, akurat różowy, bo spał na mokrym od deszczu czerwonym chodniku. Bardzo był mądry ten królik, o ile w ogóle był królikiem, bo uwielbiał parówki jak psiak, a już wszystkich zaskoczył, kiedy się okazał królicą i powił sześć małych. Nie za sprawą swojego towarzysza Truchcika, który z kolei chyba był impotentem, ale pięknego Szynszylka, którego Kasia dostała od jakiegoś pacjenta Leszka. Hodowla nam rosła, ale pan Grabowski zirytował się na dzieci, kiedy urządziły
Szarusiowi chrzest. Marcin Northman chrzcił go jako ksiądz, a jakiś czas potem, kiedy się Szarusiowi nieszczęśliwie zdechło, ułożyły grób i krzyże z węgla na klombie. Grabowski z gniewem porozwalał krzyże, bo uważał to za świętokradztwo, ale Kasia i tak mi powiedziała, że cieszy się, iż Szaruś umarł ochrzczony. Sama jestem ciekawa, czy to się w Boskich kryteriach liczy? Odradziłam jej jednak pytanie o to księdza na religii. Leszek posadził słoneczniki pod
oknami i akurat się przydały, bo uratowaliśmy wronę ze złamanym skrzydłem. Nazwaliśmy ją Agata i karmiliśmy słonecznikiem, a Leszek wykopywał jej robaki. Wydobrzała! Całe lato Kasia jeździła rowerem po Łębkach z wroną na ramieniu, ludzie się za nią oglądali, a nad przychodnią gromadziły się chmary wron. W końcu poleciała za nimi nasza Agata, ale siadywała często na dachu i odzywała się krakaniem na nasze wołanie. Kasia płakała za nią, ale pocieszyliśmy ją, że
kiedyś córkę nazwie sobie Agatą. A potem pojawił się zagubiony jeżyk, jesień, więc jakoś przeszło. Brzmi to może i sielsko, ale drugą stroną tego życia była ciągła obecność ludzi w naszym domu. Uciekłam z mieszkania w przychodni, bo życie tam stało się niemożliwe — a to kawy pomiędzy pacjentami, a po pracy codziennie ktoś znalazł pretekst, żeby wskoczyć do nas na chwilę, a to z koniakiem, a to z butelczyną czystej. Muzyka z magnetofonu na kasety, tańce na tarasie, plotki i flirty…
Zaczęliśmy znowu wieść żywot studencki, co nie wychodziło bynajmniej na dobre naszej rodzinie. W małej kuchni mieściło się czasem ze dwanaście osób dzięki szerokim parapetom. Istny przemarsz wojsk! Wesoło było, owszem, ale zaczęliśmy się od siebie oddalać, sami porozmawiać albo w trójkę ze sobą pobyć w ogóle nie było czasu. Coraz bardziej irytował mnie fakt, że gotowanie mi przypadło w udziale i etat w domu, co wszyscy uważają za wielkie szczęście. Rzeczywiście. „O,
pani nie pracuje, pani doktorowo?” — jak to słyszę, krew wrze we mnie i syczę złośliwie: „A jakże! Leżę i pachnę. Skwarkami albo pastą do podłogi”. Haruję jak wół, jak każda kobieta, która musi prać, gotować, sprzątać i robić zakupy. Ja do tego jeszcze szyję i mam ogródek. Mąż mój to samo: „Nie narzekaj, bo inne, lekarki, też muszą to wszystko robić, tylko po pracy”. To mnie irytuje najbardziej, jak on tak mówi. Jakby mi pokazywał, że moje miejsce jest w kuchni. Raz pokłóciliśmy się tak, że Leszek
stłukł w złości lustro w korytarzu, a ja miałam niemiłe uczucie, że to lustro chyba mnie zastąpiło. Wściekł się, co u niego rzadkie, walnął w lustro pięścią i wyszedł z domu. Hania zastała szkło na ziemi i mnie we łzach. Gdy zbierałyśmy razem szczątki lustra, wspomniała swoje przeżycia z Helmutem i zawyrokowała, że wszystko przez nieustającą wódkę — złego demona naszych czasów. Hanka jest spokojna, ale kiedy coś się dzieje, staje się osobą czynu. To moja najlepsza przyjaciółka. Poszła prosto do
Romy zapytać o mieszkania w oddalonym bloku na Goździkowskiej. Było jedno, ktoś się wyprowadził. I oto jesteśmy tutaj. Po tym lustrze, które następnego dnia Leszek przyciął i naprawił, tylko krótsze jest teraz, najpierw nie odzywaliśmy się do siebie cały dzień, a Leszek spał w pokoju Kasi. Ja nie spałam wcale, tylko rozmyślałam — o swoim życiu, o losie kobiet w naszej rodzinie, ale najbardziej o tym, czy przyniesie mi jak co dzień rano herbatę do łóżka. Przyniósł, z
ptiberkiem, ale nic nie powiedział, tylko postawił i do pracy poszedł, pojechał właściwie karetką do szpitala, Kasię po drodze do szkoły odwieźli. Pewnie całe Łębki gadają, że doktor Borenga córkę wozi do szkoły karetką, ale krótko mówiąc, mam to w dupie. Szkoła była wtedy daleko, za torami, teraz jest blisko. Na obiad wrócił z wiadomością, że Roma proponuje nam mieszkanie w szpitalnym bloku na Goździkach, bo chirurg Mackiewicz wyprowadza się do
Białegostoku. Też mi nowina, wiedziałam już od Hanki, przemyśleć sobie wszystko zdążyłam, umalować się też i włosy u fryzjera rozjaśnić, wiedziałam, że ładnie wyglądam w zielonym, wzięłam się pod boki i mówię mu tak: — Kiciaku, wyprowadźmy się stąd na Goździki, ale będziesz wracał do domu na obiad o piętnastej, trzeźwiutki jak kaloryfer, żadnego ucztowania w przychodni. Bo teraz przynajmniej razem urzędujemy, a za chwilę ja będę sama na Goździkach
siedziała i dziergała na drutach, a u ciebie co i rusz wyniknie jakaś sytuacja… Sam widzisz, do czego to ciebie doprowadza: o mało mnie wczoraj lustrem nie zabiłeś! Popatrzył na mnie, popukał się wymownie w głowę, ale powiedział, że też jest zmęczony takim życiem, na Katarzynę wpływa to fatalnie, co choćby po tym można poznać, że dwie butelki wódki nam schowała, podmieniła na takie same z wodą. Na wspomnienie doktora Bratka, który wody z gwintu butli
pociągnął, a pluć zaczął, aż się zakrztusił, oboje takiego głupiego śmiechu dostaliśmy, że już wpadłam mu w ramiona i zapanowała zgoda. Tak mi się dobrze zrobiło, gdy czułam, że całuje mnie po włosach. Dobrze, że tknęło mnie z tym fryzjerem. Leszek pobiegł potem do szkoły pielęgniarskiej, ma tam wykłady z anatomii, ale wracając, kwiaty mi kupił, urządziliśmy sobie wieczór tylko we dwoje, bo i Kasia gdzieś znikła. Pewność mnie ogarnęła — wyprowadzamy się.
No i siedzę teraz sama na Goździkach, u Leszka co raz wynika jakaś sytuacja, że się spóźnia, tylko do Hanki mam dalej i już na kawę do niej codziennie nie zachodzę… Luty okropny, wiatr, zawieje i zaspy. Mróz dziś dwadzieścia trzy stopnie, śnieg skrzypi pod nogami. Drogi zawiane jak za Piastów. W sklepie nie było bułek, dostawy nawalają. W domu można psy ganiać, tak zimno, ogrzewam się w wannie w gorącej wodzie. A w Iranie zamieszki. Czym to się skończy?
Tragedia w Warszawie. Wybuchł gaz w podziemiach Rotundy, w samym centrum. Tylu ludzi zabitych, mój Boże, w dzienniku podawali, że nie żyje ponad czterdzieści osób, mnóstwo rannych. W biały dzień. Radio londyńskie podało, że w podziemiach wybuchły butle z gazem. Nasi tylko, że nieszczęśliwy wypadek. Londyn, że jakiś monter niedołęga nie dopilnował, zła konstrukcja, a obchodu nie zrobiono z powodu braków kadrowych. Braków kadrowych! Czyli zamiast iść na
obchód, pili pewnie w kanciapie majstra. Jak widać, wojny nie trzeba, żeby były ofiary. Zdjęcia z katastrofy straszne. O niczym innym nie mówią, władze oczywiście niewinne, nieszczęśliwy wypadek… Szopen w radiu i telewizji, same nokturny. Już po żałobie, znów żyjemy w raju — w pokoju obok słyszę poranny dziennik. Spiker w radiu głosem pełnym patosu wyrzuca z siebie stek bzdur. Budujemy jakieś wielkie obiekty. Huty i elektrownie. A nie można było dopilnować
jednej Rotundy. A w Łębkach nie mogę dostać niebieskich nici, kremu do twarzy ani ładnych butów. Ach, znieść tego nie mogę! Te bloki takie same, te ubrania takie same i ta wszechwiedza odgórna władz. Mieszkania, meblościanki… Kawał chodzi o tym, jak sąsiad dopiero po żonie poznał, że wszedł nie do swojego mieszkania. Podobno został… Ale Wilusia nikt nie ma takiego jak my, tylko już do tego mieszkania nie pasuje. Jednak ty się nie martw, Wilhelmie, jesteśmy tu tylko na chwilę. Ty
pojedziesz do Stokowa już w te wakacje. Uciekniesz do naszego domu na wsi, gdzie za oknem rozciąga się łąka aż do Narwi, małe jeziorko Kociołek jest pełne ryb, a po prawej stronie połyskuje wśród zieleni zatoka starorzecza. Nie jest już tak, jak było za czasów mojej młodości — wówczas Narew sunęła i snuła się wśród łąk jak sama chciała, była przejrzysta i cicha, wolna. Melioracja pozbawiła ją tajemniczego piękna, pędzi jak szalona pod most, ale wciąż nie zrezygnowała z wolności. W
kilku miejscach porobiła już wyrwy — chce się przebić do dawnego nurtu. Dopnie swego — pewnej wiosny przerwie sztuczne nasypy i ożywi martwą zatokę. A ja będę oglądać to z tarasu albo z balkonu na górze mojego domku… Jeśli doczekam studiów Kasi — wrócę tam, będę żyć i tam umrę. Latem i w upalny wieczór popłynę zatoką do Chobla całkiem goła, jak kiedyś, zmyję z siebie brud miasta, wszystkich tych lat w blokach, na piętrach, w sklepach… Wiem, że będę się
lepiej czuła, lepiej niż teraz. Ech, mróz nie odpuszcza. Drogi do Białegostoku zasypane, pociągi nie chodzą, Wojtek mieszka z nami od wtorku. Rezolutny ten mój bratanek, gramy w karty i wszystkich nas ogrywa. Opowiada nam o tych dojazdach, wcale wesoło urzędują w przedziale, z grupą chłopaków z technikum i zawodówki. Grają w karty, i to na pieniądze. Nie wiem, co by na to powiedziała Tamara, ale obiecałam, że go nie zdradzę. Potrafi młody w pokera wygrać nawet i pięćdziesiąt złotych,
ostatnio ograli konduktora, który się przysiadł do nich zamiast sprawdzać bilety. Ale też opowiedział to wszystko, bo pożyczyć chciał od nas, żeby wydobyć się z długów. Pożyczyłam, ale musiał wysłuchać historii o naszym przodku, który żonę w karty przegrał. Wojtek obiecał, że nie przegra żony w karty, bo się w ogóle nie myśli żenić, i że odda mi wszystko, jak się odegra, ale do tego muszą znowu zacząć jeździć pociągi. Martwię się, żeby w nim się hazard nie odezwał, rodzinny gen, bo z tą
żoną Zajewicza to prawda, tylko musiało coś wcześniej między nią a tym, co wygrał, być, bo podobno siedziała już na wozie gotowa do wyjazdu. A może skłonność do hazardu to lepsze dziedzictwo niż latanie za babami, co też jest cechą Zajewiczów? Wojtek Kasię poucza, jakie dziewczyny się teraz chłopcom podobają, a my z Leszkiem ledwie zachowujemy powagę. Mój bratanek bardzo zadowolony, że na wsi już nie mieszkają i nie jest synem naczelnika. Ja bardzo się tym
gryzłam, ale teraz myślę, że na dobre im wyszedł ten powrót do Białegostoku. Tamara pewnie w mieście jest szczęśliwsza, a i Bogdan nauczył się, żeby tak ludziom nie ufać. Naczelnikiem był dwa lata, aż się naraził pierwszemu sekretarzowi, a świnię podłożyć w naszym kraju bardzo łatwo. Pierwszy z nim wódkę pił, a w międzyczasie na milicję na niego doniósł. Jechał mój brat na podwójnym gazie dwie przecznice, a kłopotów miał co niemiara i prawo jazdy mu zabrali, i urząd. Tak to może
być, nie pierwszy raz widzę podobne działania, wciąż wierzę, że obracają się przeciw takim sukinsynom jak ten sekretarz, ale póki co to te donosy i świństwa obracają się im w domy i stanowiska. Powiedziałam: „Zostaw, Bogdan, za sobą ten grajdoł, pluń na to i wracaj do geodezji”. I tak też uczynił. Masło dostajemy spod lady i przecier pomidorowy. I jeszcze pod Rotundą odgrzebano jednego trupa, a jeden człowiek zmarł w szpitalu. Chodzą różne gadki, że telewizja nie podaje
całej prawdy. I co o tym myśleć? W marcu pojechaliśmy nareszcie do Stokowa, odwilż, drogi przetarte. Kupiliśmy z dziadkami świniaka sto kilogramów, w końcu coś trzeba jeść, podzieliliśmy się po połowie. Niepokoi mnie moja matka. Siedzi z zawziętym wyrazem twarzy, jakby nieobecna. Chyba że to jeszcze jedna z jej sztuczek. Lubi udawać brak apetytu i najadać się, gdy nikt nie widzi. Zimą jechaliśmy przez zaspy zawołani telefonem od sołtysa,
że umiera. Bogdan jechał w te pędy z Białegostoku, z Kulesz Antoni, my z apteką w bagażniku, zastrzykami i na to, i na tamto, i na serce, i na ciśnienie, bo nie było jak z telefonu wywnioskować, co się dzieje, tylko że ksiądz był. Wpadam do jej sypialenki za kuchnią — a Marianna w otoczeniu sąsiadek w łożu, wsparta o poduchy jak królowa z różańcem i książeczką, te się modlą, ona szczęśliwa, oddech równy, policzki z przejęcia rumiane. Leszka nabożnie przepuściły, zbadał ją, wszystko
dobrze, dał zastrzyk, żeby się wyspała porządnie. Sąsiadki nam mówią w kuchni: „Nic nie jadła od tygodni”. „E tam — Tamara zawsze miała zdrowy rozsądek — gdyby od tygodni nie jadła, toby wychudła na Oświęcim, tam grubych nie było”. Wyszłyśmy zapalić przed dom. „W nocy wstawała jeść, w dzień pościła — mówi Tamara. — Tak samo było, jak mieszkaliśmy tutaj. Niezła z niej aktorka!”. Obie gruchnęłyśmy śmiechem, że tak to się skończyło. Usiłowałam matce
wytłumaczyć, że jak tak będzie robić, to kiedyś naprawdę coś się przydarzy, a my nie przyjedziemy. Ale trudno czasami do niej dotrzeć, przeżycia przyćmiły jej jasność myślenia. Uważa, że dziadek ją zdradza, a ja listy noszę do sąsiadki! Ostatnio jednak straciła chęć do kłótni i to jest dopiero niepokojące. Na szczęście wiosna idzie, od kilku dni ruszyła spod lodu Narew. No i wody po tej zimie stulecia mamy ogromne. W kraju powódź. Siatkę nam powaliły drzewa
ciągnięte przez wodę. Całe Stokowo zalane, do domu dziadków wejść można tylko od drogi wiejskiej, do naszego na szczęście z każdej. Zostanę tu trochę wiosną.
Rozdział 26. Wiosną nastoletnia Kasia została panią domu w mieszkaniu na ulicy Goździkowskiej. Janka, jej matka, wyjechała na wieś, jak tylko pierwsze promienie słońca stopiły śnieg, rozlewiska odstąpiły z łąk i można było wziąć się za roboty w ogrodzie i w nowym domu. — Dasz sobie radę, Kasiu — oznajmiła córce. — Ja muszę jechać, doskonale wiem, co czują bociany, kiedy zew
powrotu każe im lecieć do ojczyzny. Takie kręcenie w brzuchu i świerzbienie w palcach u nóg, u nich pewno w pazurach. Muszę jechać do Stokowa, a ty tu cokolwiek po szkole ugotuj, kaszę, makaron z serem, zjecie z ojcem, jak z pracy wróci, i ogarniecie tylko trochę chałupę. Pilnuj, żeby nie popijał w przychodni, ciebie jednej słucha. Zabieram Wilusia, zabieram psa, w piątek przyjedziecie. Czy to nie cudowne, że mamy teraz tę jedną sobotę wolną? To było cudowne. Także to, że
szkoła organizowała pochód władców Polski i Kasia jako Dobrawa miała go poprowadzić z Mieszkiem, czyli Witkiem z klasy VIII B. Co z suknią? W drugiej parze za nimi jako Chrobry szedł Mateusz, więc Kasia nie miała wątpliwości, że chce wyglądać przepięknie. — Uszyłem ci pierwszy kaftanik — powiedział dzielnie Leszek — uszyję i suknię Dobrawy. Znajdziemy jakiś wykrój ślubnej kiecki w „Burdzie”. Tylko skąd, córcia, weźmiemy materiał? Z pomocą przyszły Hania i znajoma ekspedientka ze sklepu
bławatnego, który Kasia zawsze uważała za zaczarowany. Pani Małyk znała córkę doktora od dziecka, patrzyła, jak dziewczynka z warkoczami zamienia się w nastolatkę w kucyku. Dawniej przychodziła z matką za rękę, teraz z doktor Northmanową przyszły po materiał. Przez sentyment sięgnęła do najgłębszych pokładów w magazynie. Dwa metry śliskiego połyskliwego lureksu, żółtego jak słonecznik, wystarczyły. Hania znalazła w kufrze na strychu beżowe futerko dobrze nadające się na
pelerynę. — Ty, Leszku, jedź do Janki do Stokowa — powiedziała. — Ja usiądę z mamą przy maszynie i obszyjemy Katarzynę, będzie wyglądać jak prawdziwa Dobrawa. Jedno, co możesz zrobić, to skleić przepaskę słowiańską z klisz z radiologii i okleić ją srebrną folią. Będzie pięknie. Było. Katarzyna prowadziła poczet władców, jasnowłosa jak czeska Dobrawa, w złotej sukni i przepasce z klisz rentgenowskich. Janka w tym czasie siała warzywa w
ogrodzie i obserwowała kwiaty. — I jak sobie radzicie? — zapytała Leszka i Kasię, kiedy przyjechali. — Radzimy sobie! — zakrzyknęli oboje. Nie wtajemniczali jej w swoje porażki. To, że Kasi kopytka z mąki kartoflanej wyszły przezroczyste jak meduzy, a jej kasza manna nie dała się nawet pokroić… Leszek oba dania usiłował zjeść, ale westchnęła, zabrała ojcu i sama wyrzuciła do śmieci. Dali spokój z gotowaniem i codziennie żywili
się w konsumie — stołówce milicyjnej. Że Leszek zaczął się zastanawiać, gdzie kupić ubrania, bo wszystkie były już brudne, a nie mieli czasu zająć się praniem. Kiedy Janka przybyła pewnej niedzieli na tydzień do własnego domu, ogarnęła ją groza na widok wanny pełnej ubrań. Już miała im zrobić awanturę, ale ponieważ reszta spraw wyglądała zadowalająco, dała spokój. Katarzyna z ojcem popatrzyli na siebie. Janka nie widziała, jak sprzątali do północy, w pocie czoła wynosili
śmieci z całego miesiąca, moczyli zaschnięte naczynia w miskach, odkurzali i tylko z tym praniem nie zdążyli. Nadchodziły wakacje, a przed nimi pożegnalny bal klas ósmych w Szkole Podstawowej nr 1 w Łębkach. Tym razem sukienkę Kasi uszyła Janka osobiście, klnąc na swojego łucznika, jeszcze dziesięć lat temu młodego jak i jego właścicielka, teraz kapryśnego, plączącego nitki pod zardzewiałą stopką. Ale wyczarowała jasną kloszową sukienkę do ziemi. Leszek zawiózł córkę do szkoły
Wańką i kiedy wysiadała, czuła się jak księżniczka z amerykańskich filmów. To był udany bal, prosili ją do tańca wszyscy chłopcy z klasy, opowiadali o swoich planach: od genialnego z historii Sławka, który wybierał się do klasy humanistycznej, po Jarka, który mógł mieć szansę ledwie na zawodówkę, ale też nabrał odwagi i postanowił się zwierzyć Kasi. Tańczyła z Jarkiem do modnej piosenki Krajewskiego, a Jarek bardzo ładnie śpiewał „Zostań ze mną, melodio…”. Cóż, zawsze
śpiewał na akademiach i w chórze, a ona niestety, ku żalowi matki, śpiewać ładnie nie potrafiła, więc tylko słuchała z zazdrością. Kątem oka Kasia zobaczyła swoją sympatię, Mateusza. Też tańczył. Cały czas z tą samą osobą, najładniejszą w klasie B dziewczyną, Beatką. Beatka na pewno szła do klasy matematycznej, miała najlepsze oceny w szkole i do tego umiała zaśpiewać zupełnie jak młoda aktorka Krystyna Janda w Opolu: „Guma, guma, guma do żucia”. Kasia nie rozumiała tej
piosenki, mimo to mama wróżyła wielką przyszłość artystce. A Beata do niej podobna. I Mateusz tańczył tylko z nią? A z Kasią nie? Przez to choćby, że przyjaźnili się tyle czasu i pisała mu wypracowania, a on jej zadania z matmy, przez to, że znała jego problemy z ojcem, że uczył ją jeździć na motorowerze, mógł przynajmniej podejść. W końcu podszedł. — Ostatni taniec dla najlepszego kumpla? — zapytał. — Oczywiście — uśmiechnęła się Kasia z mocnym
postanowieniem, że nie pójdzie do klasy matematycznofizycznej. Wybrała ogólną, tak jak Małgosia, i postanowiły siedzieć ze sobą całe cztery lata. Najważniejsze, że zaczynały się wakacje.
Pamiętnik Janki I kolejne wakacje minęły. Tego roku w czerwcu Papież wizytował Polskę. Witały go tłumy, nawet telewizja pokazywała relację i spaliło mi się przez to mięso w
piekarniku. Katarzyna zaczęła żywot licealistki i została przyjęta do kółka teatralnego w liceum. Leszek burczy pod nosem, że to strata czasu, a ja jestem zadowolona, bo jeśli idzie w kierunku humanistycznym, to się jej przyda, a poza tym mało ma rozrywek w Łębkach. Sama już nie pamiętam, jak Teatr Węgierki wygląda, ale wystarcza mi to, co wyprawia ptactwo, lepszego spektaklu człowiek nie stworzy. W moim małym świecie nad łąkami jest ciszej, odleciały bociany. Za to
duży świat oszalał. Trzęsienie ziemi w Boliwii, zabici i ranni, miasta zmiecione z powierzchni ziemi. Żydzi ostrzeliwują Liban, irański minister gościł w Moskwie i powiedzcie mi, po co? W sklepach pustki. Czy to możliwe, żeby tak pójść do sklepu i powiedzieć: „Poproszę pół kilo polędwicy”? A ekspedientka: „Proszę bardzo!”. Nie, nie, to jakieś marzenia. Przyśnić się może człowiekowi taka polędwica, ale ja sny mam zgoła inne. Śniła mi się Cezaryna, w czarnej sukni w białe kwiaty, a
ojciec, który popatrzył na nią, rzekł: „Ty, Jaśka, ile ona ma teraz lat? Powiem ci coś…” i zniknął. Dziwne. I proszę bardzo, gruchnęło: ambasada amerykańska w Iranie jest okupowana przez tamtejszych studentów. Podłożyli trotyl pod gmach, czterdzieści dziewięć osób przeżywa koszmar, a ja z nimi. Podobno źle ich traktują. Żal mi ich bardzo, mają przecież rodziny, które siwieją ze zmartwienia. Chomeini ogłosił świętą wojnę, żąda krwi szacha Pachladiego, który przebywa na leczeniu w
Ameryce. Prezydent Carter się wściekł — zapowiedział, że każe wyrzucić wszystkich irańskich studentów z Ameryki. Też tak bym zrobiła! Czym to się skończy? Irańczycy grożą śmiercią urzędnikom ambasady — fanatyzm religijny to rzecz straszna. Oby Chomeini się nie okazał drugim Hitlerem. Świat arabski oszalał, są przepowiednie, że w czasie olimpiady w Moskwie wybuchnie wojna. A olimpiada za rok! Leszek prosi, żebym nie opowiadała bzdur o przepowiedniach, ale ta sama
głosiła, że Polak będzie na Piotrowym tronie, i jest. Radio mówi cały czas o zamiarze Amerykanów, chcą ustawić w Europie Zachodniej swoje rakiety. Broń nas, Panie Boże, od wojny, bo teraz cała kula ziemska może wylecieć w powietrze od nowej broni. Niech diabli porwą uczonych ludzi i ich wynalazki. Chociaż wszystkie wojny zaczynają się od nowoczesnej broni, a kończą na bagnetach. O trzeciej wojnie światowej to gadają od Jałty już kolejny raz, kryzys kubański był, mocarze grozili sobie
bombami atomowymi, byliśmy na krawędzi wojny i nic. Ale z kolei w trzydziestym dziewiątym do końca nie wierzono w wojnę i pewnego poranka obudziły nas szwabskie samoloty. Ech, dwudziesty wiek. Za czasów mojej młodości i dzieciństwa ludzie byli lepsi, wody w rzekach czyste, powietrze zdrowe, lasy potężne, a co najciekawsze — mimo braku dzisiejszych nowoczesnych udogodnień wszyscy mieli więcej czasu… A może wcale tak nie było, tylko
ja byłam młoda? Tak jak Antek gada — że może znowu znaleźć się na Sybirze, tylko żeby mieć te dwadzieścia lat. Teraz jest szał wyjazdów nie na Sybir, lecz do USA. Istne opętanie. Jadą ludzie, rozwłóczą się po świecie, będą ich tam traktować jak białych Murzynów, ale co robić? Tu się żyje bardzo trudno, wszystko jest łatwiejsze, jak masz dolary, samochód też łatwiej kupić za dewizy. Odłożyć coś bardzo trudno, sześćset złotych zapłaciliśmy w sobotę za dwadzieścia litrów benzyny, jak
wracaliśmy do miasta. Nasze życie w Łębkach zrobiło się takie szare. Katarzyna wstaje o siódmej rano, Leszek też, jedzą śniadanie, idą do szkoły, do szpitala, ja dopijam w łóżku swoją herbatkę, radia posłucham i ruszam — zakupy, obiad, coś uszyję czasem, do Hani zajdę na plotki albo i szalona Matylda wbiegnie z politycznymi nowinkami. Wieczorem jemy kolację przy telewizji, Katarzyna jeszcze do lekcji, bo ma ich w liceum tyle, że musi w nocy siedzieć nad książkami. I znowu ranek. Czy
nie przypomina to żywotu świętego szczura z kołowrotu? Tymi łapkami tylko przebiera, a koło się kręci, kręci. Ja chyba żyć w tym nie umiem, doczekać się nie mogę, kiedy znowu pojadę na wieś, ale dom jeszcze nie jest zamknięty. Namawiam Leszka, żebyśmy urządzili sobie w Stokowie pierwsze święta, mimo kosztów ogrzewania i mimo że może nas śnieg zasypać. No to co — weźmie łopatę i odśnieży, a drogi muszą jakoś odkopać, przecież mleko się wozi i pogotowie do wsi chce
dojechać. Namówię go. Ambasada w Iranie nadal oblężona. Dopięła swego — święta tego roku urządziła w domu na wsi, chociaż na sylwestra musieli wrócić do Łębek. Przy kominku rozważali, co przyniesie ostatni rok dekady, osiemdziesiąty. Każdy snuł własne plany. Najmniejsze wrażenie cyfra osiem robiła prawdopodobnie na Barim, śpiącym błogo na kanapie, łapami i brzuchem do góry, z dala od gorąca, co niechybnie wróżyło odwilż. Bari był następcą Wigora.
Namiętność Leszka do psów sprawiała, że zawsze im towarzyszyły jakieś sierściuchy, a kiedy umierały, sprawiały ból. Wtedy Janka płakała, a Leszek irytował się na tak urządzony świat i obiecywał, że nigdy żadnego psa już więcej nie weźmie, po czym, po paru tygodniach, zaczynał kręcić się niecierpliwie i szukać ręką psiego łba koło fotela. Wigor, ich stary terier, pewnego dnia w Stokowie oddalił się od domu i nie wrócił. Szukali go, jeździli samochodem wokół wsi i po lasach, rozważali, kto by ukradł
takiego wiekowego, z wypłowiałymi łatami psa. Ale Edmund był mądrzejszy. — Nie szukajcie go — powiedział. — Niektóre zwierzęta, kiedy czują śmierć, to się z nią chcą ukryć daleko od domu. Wasz Wigor poszedł w las umrzeć w spokoju. Janka rozpłakała się, ale widać jej ojciec miał rację, bo Wigor nigdy się nie odnalazł. W wakacje kuzyn z Rucic, widząc zachwyt Kasi nad szczeniakami, wrzucił im do samochodu czarnego podpalanego brązową barwą pieska, a Leszek udał, że
tego nie zauważył. Janka najpierw utyskiwała, a potem nadała mu imię z książki Curwooda: Bari, syn Szarej Wilczycy. Bari był prawie owczarkiem niemieckim i był bardzo zaradny. Nosił siatkę z zakupami i przepowiadał pogodę swoim usytuowaniem wobec kominka. — Nadchodzi ciekawy rok, czuję to! — powiedziała Janka, wpatrując się w ogień. — Osiemdziesiąty, okrągła data. — Właśnie! — powiedziała Kasia. — A ja skończę w lipcu piętnaście lat, a potem pójdę już
do drugiej klasy. Wyobrażacie to sobie?
Pamiętnik Janki A więc nowy rok osiemdziesiąty już się zaczął. Zima tym razem łagodna, śniegu tyle, co pokryć brudy i uczynić świat pięknym, święta odbyliśmy w domku w Stokowie. Pierwszego dnia przyjechali Antoni z Bogną i dzieciakami, więc było rodzinnie. Zagraliśmy w brydża. Mój brat zaniepokojony, jak tę zimę gospodarka udźwignie, wieszczy wielkie podwyżki,
może mieć rację. Żeby on gospodarował tym krajem jak swoją szkołą, to by tu porządek był mimo socjalizmu. Dzieciaki o szkole, obie dziewczynki w liceum, my o rządach, a Leszek z Bogną przyrządzili obiad. Ona jak zawsze nawiozła i bigosu z kiełbasą, i kotletów co niemiara. Na naszych stołach głodu nie widać. Czego ty drzewo do lasu wozisz, pytałam ją, bo i u mnie lodówka pełna, a Antoni na to, że on nic do gęby nie weźmie poza tym, co jego żona przyrządziła. No i masz.
Spróbował tylko mojego makowca, bo identycznie zrobiłam jak nasza matka. Sylwester już w Łębkach, Leszek ma dyżur i wróci rano w Nowy Rok. Ale przyszły do Kasi koleżanki, do mnie Matylda, piłyśmy we dwie wódkę i pomstowałyśmy na to, co się dzieje w kraju i na świecie, ona jako prawnik jest osobą w miastach bywałą, wie więcej niż ja, a gada też jeszcze więcej niż ja. Nawet Leszek to przyznał, chociaż wydawało mu się to niemożliwe. Oglądałyśmy telewizję — przepiękny
program kabaretowy z Paryża. Mamy już kolorowy telewizor, więc widowisko niezwykłe, aż wierzyć się nie chce, że gdzieś tam jest taki świat i takie piękne kobiety, a u nas takie krowy w tych baletach, jakby ładnych dziewczyn w Polsce nie było. Są, są, tylko znajomości nie mają. Ale nagadałyśmy się z Matyldą, która zawsze świat chce poprawiać. „Janka, powiadam, szubienicy trzeba na komunistów!”. Ona tak gada często i nawet publicznie, żeby to jej kiedyś nie zamknęli.
Babski sylwester, wypiłyśmy z Jolą i Marzenką, koleżankami Kasi, szampana. Potem one odprowadzały Matyldę, która wygrażała podobno pomnikowi Nowotki, a na wiadukcie nad zakładami kolei wzniosła rękę w górę i zakrzyknęła: „Zobaczycie! Jeszcze popamiętacie rok osiemdziesiąty!”. Dziewczyny śmiały się tylko. Ach, mieć te naście lat jak one. Mnie akurat w siedemnastym roku życia w prezencie wojna wybuchła i szkolenie głosu diabli wzięli. Nowy rok osiemdziesiąty
zaczęliśmy niewyspani jak wszyscy, ale gdy Leszek wrócił z dyżuru i trochę się zdrzemnął, no bo przecież wezwań w noc sylwestrową było bez liku — a to się ktoś struł tatarem, a to poparzył petardami — wybraliśmy się złożyć życzenia Hani Northmanowej i zobaczyć się z całym towarzystwem, co zawsze u niej gromadzi się w Nowy Rok.
Życie znowu dało znak o swoich prawach. Ze środy na
czwartek, po północy, 20 lutego 1980 roku zmarła moja matka Marianna Zajewicz. Jedna z rówieśnic stulecia, dwa lata jeszcze i dożyłaby osiemdziesiątki. Nie dożyła. Tydzień wcześniej złamała nogę i pogotowie ją zabrało. Zmarła w szpitalu w Zambrowie, tym samym, w którym ja urodziłam Katarzynę. Umierała samotnie, wśród obcych ludzi, tego najbardziej nie mogę przeboleć. Antoni był u niej jeszcze w przeddzień — łapała go za ręce, szczęśliwa, że przyjechał, ale bardzo słaba. Co
myślała w ostatnich chwilach? Czy czuła się opuszczona? „Te ręce — jak mówił Antek — nie mogę pogodzić się z myślą, że może szukała kogoś z nas?”. Żeby w ostatniej godzinie czuć bliskość osoby kochanej. Czy oglądała swoją przeszłość? Pamiętała może, że pięćdziesiąt siedem lat temu urodziła małą dziewczynkę, Jankę, którą czekało niespokojne życie, i tyle trudów miało ją spotkać? Jak rodziła następne dzieci, jak musiała niektóre oddać ziemi? A może wcale nie o nas wtedy myślała, tylko o niespełnionej
miłości do stryja Aleksandra? Mam wrażenie, że po śmierci miała piękną twarz, młodszą, jakby śmierć zdjęła z niej odwieczne narzekanie, nos znowu szczupły, rasowy, nawet uśmiech na zastygłej twarzy. Ubraliśmy ją, jak chciała, w czarną długą suknię, i pochowaliśmy obok Cezaryny. Spotkała ją nareszcie i skończył się jej ból. Nie mogę o tym pisać. Przez cały pogrzeb kołatał mi się po głowie ten wiersz o matce: „ona mi pierwsza pokazała księżyc”. Świeć, Panie, nad jej duszą.
Dała nam także w kość, ojca musiałam prosić, żeby się przełamał i godnie z nią pożegnał. A dużo osób przyjechało: całe nasze łębkowskie towarzystwo, Hania i Roma, i Matylda, cała rodzina oczywiście. Gdy popatrzyłam na swoich, już nie chłopców, bo Antek ma pięćdziesiąt pięć lat, a Bogdan po czterdziestce, na nasze dzieci chichoczące do siebie, zupełnie pogrzebem nieprzejęte, uderzyło mnie, że pokolenie naszych ojców odchodzi, a my zajmujemy ich
miejsce. A co będzie z gospodarstwem w Stokowie, jak i ojciec umrze? Nie daje sobie przetłumaczyć, że jeśli nie zrobi zapisu na kogoś z nas, to państwo zabierze wszystko. A dziedziczyć gospodarstwo rolne może teraz tylko rolnik. I tylko ja spośród dzieci mam uprawnienia rolnicze, ha! Rankami nadchodzą wspomnienia i płacz mnie ogarnia, Leszek wstaje i przynosi mi herbatę. Tak samo pocieszał mnie, kiedy Janusz zabił Cezarynę, tak samo nic nie mówił, tylko przynosił
herbatę i przytulał mnie, a herbata stygła. I tak samo był wtedy marzec. Moje osobiste cierpienie nie jest jedyne na świecie. Jakby dla przypomnienia tego faktu — znowu katastrofa. Rozbił się na Okęciu samolot pasażerski ił, zginęło osiemdziesiąt osiem osób. Leciał ze Stanów Zjednoczonych. Czy to nie straszne? Cała ekipa bokserska Amerykanów, emigranci stęsknieni za rodzinami i ta piękna młoda piosenkarka Anna Jantar, jeszcze przed chwilą szczęśliwa matka i żona
kompozytora czy reżysera. Śpiewała, że nic nie może wiecznie trwać, straszne, straszne. Samolot roztrzaskał się kilka sekund przed lądowaniem, a oczekujący widzieli to na własne oczy. W Afganistanie, gdzie wkroczyły wojska radzieckie, wojna. A amerykańscy zakładnicy tyle czasu już uwięzieni w ambasadzie w Iranie, czasem myślę, że cały świat się do tego już przyzwyczaił i nikt ich nie pamięta, tylko ja i Carter. Czerwone brygady grasują we Włoszech. Co z tego wyniknie?
Ach, jakże głupia byłam, myśląc kiedyś, że skoro skończyła się druga wojna światowa, już nic nas nie może dotknąć, żadne zło! A ono przyczaja się tylko i nie przemija! Niby w samej Polsce nie ma wojny, ale ceny wciąż idą w górę, pijaństwo nieprzeciętne, łapownictwo, bałagan koszmarny i marnotrawstwo, jakiego nie widziałam. Ustrój o całkiem pięknych założeniach okazał się bezsilny wobec natury ludzkiej. Anioł by im nie dał rady! Podobno piją już tak strasznie i wszędzie, jak to
nigdy nie bywało. Majster z brygadą i pierwszym sekretarzem, dygnitarze trzymają w szafie wódkę — żeby sobie łyknąć, głowę tylko do szafy towarzysz schyli, niby po coś innego. Dyrektor białostockiej fabryki tak przyjmował gości resortu, że po wyjściu upadł przed zakładem pracy i musiał się na czworakach dostać do swojego auta. Ale za kierownicą już się opamiętał i całkiem dobrze pojechał. Piją w szkołach, sądach i szpitalach. Tego przed wojną nie bywało.
Niech już nadejdzie lato.
Dziś jest 8 sierpnia 1980 roku. Siedzę w Stokowie już trzeci miesiąc. Deszcz pada bez przerwy, łąki zalane. Rok będzie bardzo ciężki, nie wiem, jak dalibyśmy sobie radę bez wsi, zwłaszcza że Leszek kokosów nie zarabia, a budowa domu całkowicie wydrenowała nas z oszczędności. Moje kaczęta wyrosły już na duże kaczki, są bardzo piękne i serce mi pęknie, kiedy trzeba
będzie je oddać na mięso. Źle się czuję, astma czasem całkowicie nie daje mi oddychać. Leszek opiekuje się mną troskliwie, ja jednak myślę coraz częściej, czy taka żona jak ja, ciągle chorująca, nie jest zbyt dużym ciężarem? Nachodzą mnie złe myśli… Czym to jest jednak, myślę sobie, wobec zdarzeń na świecie. Ot, choćby w lipcu zmarł szach Iranu, a zakładników w ambasadzie amerykańskiej nadal nie uwolniono. W kraju sytuacja okropnie napięta, a co
najgorsze, zachodnie radio źle mi tu odbiera. Wzmogli zagłuszanie. Fala strajków przechodzi przez kraj od początku lipca, ale to dlatego, że nasze władze jednak ogłosiły te podwyżki cen, co je wieszczył po zimie stulecia Antoni. I to jakie! Zima zimą, ale tego już ludzie nie wytrzymają, nie ma mowy. Ustawił mi Leszek jakoś „Głos Ameryki” — tylko z Zachodu można się czegoś dowiedzieć, co jest. Ale i oni nie powiedzą mi, co to teraz będzie. Katarzyna pojechała na obóz,
do Związku Radzieckiego, na całe dwa tygodnie! Ja krzyczę na nią czasem, ale kocham ją bardzo, jak źrenicę oka, i sama nie wiem, jak znoszę to, kiedy wyjeżdża, bo wyobraźnia podpowiada mi wtedy same koszmary, a pamięć wraca w czas, kiedy czekałam na przyjazd Cezaryny, i moja siostra nigdy już nie przyjechała i nie przyjedzie. Jej przyjaciółkę Jolę też kocham, czasem mam wrażenie, że mam dwie córki. Tylko czekam, jak się za chłopakami zaczną oglądać, póki co tylko psy i
koty, i jakieś ogromnie hałaśliwe zespoły muzyczne je interesują. Teraz też razem pojechały do Ruskich. Żeby tylko nic się nie wydarzyło w tym czasie w kraju, bo niespokojnie jest od lipca. Oj, chora jestem, czasem spać nie mogę wcale, rezygnacja mnie ogarnia, myślę sobie, że umrę. Umrę to umrę, Katarzyna da sobie radę. Ale kiedy już się z tym godzę, przychodzi mi do głowy, że Leszek wciąż jest atrakcyjnym i pożądanym towarem dla
kobiet, tyle się wokół niego kręci i tych pielęgniarek, i pacjentek, lekarki też niczego sobie. I wtedy złość mnie bierze okropna, postanawiam żyć i wstaję rankiem z nowymi całkiem siłami. Co, u licha, Janeczka Zajewiczówna jestem czy nie? Niejedno przetrwałam. Całe życie z nim żyłam, dom razem wybudowaliśmy i teraz ma mi się tu jakieś inne babsko panoszyć? „Nie, nie, Jania, nie bądź głupia” — jak by to powiedziała Roma. Właśnie wczoraj, w piątek, spodziewałam się przyjazdu
swojego męża, miał tu jechać od razu po odstawieniu Katarzyny, ale nie przyjechał, a to czemu? W takim razie spodziewam się go dzisiaj i kaczkę poświęcę na niedzielny obiad, tylko sąsiad będzie musiał ją stuknąć siekierką, bo mąż mój do tej pory nie nauczył się zabijać drobiu… i już się chyba nigdy nie nauczy. Mawia, że życia nie chce odbierać, bo co innego Hipokratesowi przysięgał, ale ktoś musi, czy nie? Poza anatomiczne pokrojenie wieprzowiny skalpelem, jak na stole
operacyjnym, nie wyszedł. Mimo to jedno z moich najsłodszych marzeń to wyciągnąć go z miasta. Widzę, jak żyjemy tu sobie na starość, z tarasu patrzymy, jak modrzew, orzech rośnie. No to postanawiam żyć jak najbardziej. Zwłaszcza że mój domek doczekał się wycyklinowanej i polakierowanej pięknie podłogi. Leszek porządnie się przy tym naharował, ale jest na co popatrzeć. Na łąki też. Woda przybiera nieustannie. Za oknem chmury, mam już
dość tej wilgoci, deszcze i deszcze, chmary komarów, truskawki i w tym roku wygniły w całości, maliny też, pomidory małe jak orzeszki, zielone, a przecież to już sierpień, na litość boską! Tęskno mi bardzo za Leszkiem i Katarzyną, w dodatku stara Matyskowa mnie spotkała na drodze i mówi: „Ty, Jasia, tak z lekkim sercem męża zostawiasz samego? Toć on jeszcze niestary, pielęgniarka ci jakaś podleci, raz-dwa się zawinie koło chłopa i tyleś go widziała! I co zrobisz, młoda nie jesteś!
Mało to takich historii widziałaś?”. Ano, niemało, ale zawsze u innych. Obudziłam się o świcie z lękiem duszy i rano przede wszystkim nakręciłam włosy, brwi podskubałam, żeby na wsi całkiem nie zaśniedzieć. Tęsknię za nim i wychodzę do bramy. Ale nie sposób mi tęsknić w formie zbyt ostrej. Nie tutaj, nie w tej ciszy, tu mam spokój nareszcie… Wszystko tu samo się sobą zajmuje: i drzewa, i krzaki, i rośliny w moim ogrodzie. Jak dorosnąć, przetrwać wichry, burze, mrozy, a nade wszystko
zaowocować… Zgodnie z przeznaczeniem. Gdyby z człowiekiem było to takie proste… Tylko czemu, w takim razie, te pomidory wciąż takie cipki małe i zielone? Przyjechał nareszcie, z Jurkiem, dawnym kolegą ze studiów. Jurek w Lublinie ma praktykę, a do Białegostoku na jakieś sympozjum się wybrał. Leszek nie wyglądał na zdrajcę, bo bardzo był za mną stęskniony. Przyjechał wczoraj, bo na Jurka czekał, żeby mi go do Stokowa przywieźć. Ten ma opowieści! Lublin
strajkował i drukarnia prasy w Warszawie, a teraz stocznia w Gdańsku, po zwolnieniu popularnej tam osoby — Anny Walentynowicz. A my tu nic nie wiemy, w tych podlaskich krzakach! A kiedy ja się tu telefonu doczekam? Woda coraz większa i zaraz mi do ogrodu wejdzie. Ale Leszek twierdzi, że jak poustawia mi patyczki przy krzaczkach pomidorów, to ruszą w górę, gdy tylko się zrobi bardziej słonecznie. No myślę! Bawole serca posadziłam, najlepsze. Wczoraj, 15 sierpnia, w
dzienniku mówiono oficjalnie o strajkach. Delikatnie: kilkudniowe przerwy w pracy, takie tylko dla odbycia narad, owszem, pojawiły się żądania podwyżki płac. Ale się wysilili. Od lipca wszyscy wiemy, choćby pocztą pantoflową, że strajki ogarniają kraj jak pożar lasy. Radio zachodnie trąbi o tym na cały świat, ludzie mają rodziny — tylko polskie radio i telewizja uparcie milczą. Dopiero wczoraj napomknęli o Warszawie. Wystąpił jeden taki dziennikarz, „Apostoł”, z mową do ludu, że lato wyjątkowo
ciężkie, ale zamrożenie płac minęło i teraz już będzie znowu dobrze w Polsce Ludowej, że trzeba tylko stać na straży ustroju i dać partii przewodzić. A ja mu na to na palcach wyliczyłam: łapówkarstwo, bałagan, przekupstwo na każdym szczeblu. Lato ciężkie? A kto żywił olimpiadę w Moskwie? My, sami zadłużeni po uszy. Tuczą się tylko ormowcy i podobne łajzy. Wybory? Jedna wielka lipa. „Twoja żona — mówię do »Apostoła« — nie stoi pewnie w kolejkach, co?”.
Ale gadka do telewizora to jak w tym wiejskim dowcipie: gadał dziad od obrazu, a obraz do niego ani razu. Żeby czterdzieści lat po wojnie trzeba po znajomości załatwiać lakier do podłóg albo puszkę farby? Za Gomułki narzekaliśmy, owszem, wolności nie było za grosz, ale za to mięsa w bród, śledzie za grosze, kilogram dorsza kosztował pięć złotych. Pamiętam doskonale, śmieli się ludzie wprawdzie: jedzcie dorsze, jedzcie dorsze, gówno wcale nie jest gorsze, ale
głodny nikt nie był. Niemcy wojnę przegrali, a dobrobyt już mają jak w Ameryce. Czy tam żona lekarza hoduje kaczki jak ja? Ma willę i dwa samochody na rodzinę. U nas struna napięta do granic, pęknie, ideały wytarły się w gadaniu, a ja w ogrodzie teraz haruję, żeby narobić przetworów na zimę, bo wszystko drogie. Dorota grzyby z lasu nosi koszami, zazdrość mnie pożre, jak nie pójdę. No i zakładnicy amerykańscy w ambasadzie nadal uwięzieni.
W telewizji przemawiał premier, a tu akurat baba z Rucic przywiozła baraninę. Wyskoczyłam z językiem na brodzie, bo mówił otwarcie o strajkach w kraju, o zadłużeniu i że przerywanie pracy nic nie da. Mięso kupiłam po pięćdziesiąt złotych za kilogram, niech ją szlag trafi, żeby nie to przemówienie, pewnie bym stargowała. Co on tam gada, cały ten Babiuch, i tak wszyscy wiemy, o co chodzi. Masło wczoraj było w sklepie —
przyszedł ormowiec i wziął bez kolejki. To dobrze, że mnie zatkało z oburzenia, bobym awanturę karczemną wywołała i przypomniała mu, co w wojnę wyrabiał jego dziadek. W przemówieniach kacyków wyczuwam nutę pogróżki, że wojska Związku Radzieckiego mogą wkroczyć lada chwila. A moja jedyna córka pod Grodnem! Jezus Maria, co będzie, jeśli wejdą? Zamkną granicę, a z dziećmi co? Widzę, że Leszek też zaniepokojony, żałujemy teraz, że pojechała, ale kto wiedział? Na razie
podobno ZSRR twierdzi, że nie będzie ingerować w wewnętrzne sprawy Polski. Ameryka mu pewnie palcem pogroziła. Możliwe też, że nasi łżą, żeby straszyć. Ale dopóki Kasia nie wróci, nie zaznam spokoju. Już po premierze. Pan Babiuch (jak można się tak nazywać?!) usunięty wraz z całą masą członków KC. Do widzenia, ojcaszkowie, żegnajcie! Strajki na Wybrzeżu objęły stocznie, stoi wszystko, od Trójmiasta po Szczecin, Elbląg też. Już nawet nie kryją tego w dziennikach.
Katarzyna wróciła szczęśliwie. Objada się na górze i wysypia przed następnym rokiem szkolnym. Ja żyję sprawami kraju, telewizor od rana gra, nawet kartofle obierałam, słuchając i oglądając pierwszego sekretarza. Przemówienie towarzysza Gierka tak pokorne, że aż mi było trochę za niego wstyd. W imieniu partii przyznaje się do wszystkiego. Ale chcą zostać na swoich stołkach, własne błędy i wypaczenia poprawiać. O, wasze niedoczekanie! Rząd zgadza się na większość
postulatów, wszystko rozbija się tylko o związki zawodowe. Robotnicy nie chcą starych, a rząd nie chce słyszeć o nowych, ba, głupi nie są, wiedzą, że to nie związki byłyby, tylko silna opozycja. Kto się ugnie? Rząd czy strajkujący? Cały naród czeka z biciem serc. Biją się w piersi komuniści. Czy po strajkach wrócą do starych metod? Czy rząd dotrzyma obietnic? Oby tylko nie doszło znowu do rozlewu krwi. Przywódca strajkujących, Wałęsa, ma sześcioro dzieci, a najmłodsze liczy czternaście
dni. Jak pomyślę, że tam wisi w stoczni obraz Matki Boskiej, a pod nim widnieje podpis „Madonna Strajkująca”, to mimo że do pobożności mi daleko, serce mi się tłucze i łzy się kręcą. Polonia szaleje z niepokoju, składki zbiera i pukają o pomoc dla nas. Nie damy się. Będą związki zawodowe. Rok szkolny nadchodzi, ale Katarzyna z Leszkiem sami muszą zrobić zakupy, ja stąd ruszyć się nie mogę. Grzyby, strajki, śliwki — jak to zostawić? Ostatnia sobota
sierpnia przed nami. Co będzie? Dzisiaj serce tego kraju bije w stoczni gdańskiej.
Rozdział 27. Kasia szczęśliwie wróciła z obozu pod Grodnem, zaskoczona gwałtownym powitaniem matki i wiadomościami o wydarzeniach w Polsce. Oto kiedy ona z całą grupą młodzieży urządzała ogniska, śpiewy harcerskie i sportowe igrzyska, przez kraj przechodziła fala strajków. W sierpniu stanęła stocznia w Gdańsku po tym, jak zwolniono suwnicową Annę Walentynowicz. Wąsaty Wałęsa
stał na czele komitetu strajkowego, Janka słuchała Radia Wolna Europa, Głosu Ameryki i przypłaciła wyjazd córki nieprzespanymi nocami. Widziała o świcie wojnę, zamknięte granice, polską młodzież na dalekim Sybirze. Poprzysięgła, że jeśli powrót dzieci będzie pomyślny, zapali w kościele świeczkę, a dopóki wszystko na świecie się nie uspokoi, nie wypuści jej na żaden obóz za granicę. „Czyli pewnie nigdy — dumała. — Do świata i jego spokoju w żadnym wypadku nie można mieć
zaufania”. Ha! Teraz jednak wyglądało na to, że coś poszło do przodu! Nie tylko Kasia wróciła szczęśliwie, szkoły ruszały normalnie, nie jak w trzydziestym dziewiątym, ale nawet strajki miały się ku końcowi i podpisywano porozumienie. Niedziela 31 sierpnia zastała ich jeszcze w domu w Stokowie. Wieczorem skupili się przed telewizorem, wpatrzeni w Dziennik Telewizyjny. Leszek przygotował szampana i trzy kieliszki, jakby to była noc sylwestrowa. Na ekranie
Wałęsa wielkim długopisem podpisywał porozumienie. Kasia myślami wciąż jeszcze przebywała w obozie Kosmodrom w lasach grodnieńskich, bardziej niż polityką zajęta wspominaniem jasnowłosego Mateusza, który dowodził grupą chłopców i zdecydowanie wolał jej towarzystwo od Anny. Mieli o czym rozmawiać, czytali te same książki — czemu więc z Anną, a nie z nią wybierał się na milczące spacery wokół lasu? Chciała opowiedzieć rodzicom o obozie, o tym, jak wszyscy
pochorowali się po pierwszym radzieckim śniadaniu. Kto wie, może ojcu powiedziałaby o Mateuszu, może lepiej rozumie chłopaków i wie, czemu gada się z jedną dziewczyną całymi dniami, a drugą zaprasza na wędrówki za rękę? Mama lepiej wiedziałaby, co robić, przejęłaby się, ale nie tym razem. Nic dla niej nie istniało — tylko Dziennik Telewizyjny. Wałęsa podpisywał porozumienie. Czy to takie ważne? Popatrzyła na matkę. No chyba tak, bo Janka oparta o kominek, wpatrzona w ekran
tak, że nawet papieros palił się sam, płakała. Ocierała policzki wierzchem dłoni i łzy płynęły jej po twarzy jak grochy. — Popiół ci zaraz spadnie na sweter, mamo — powiedziała Kasia. — Czego płaczesz, skoro jest zwycięstwo? To takie ważne? Janka wrzuciła niedopałek do kominka, przytuliła rękę córki do mokrego policzka. — Tak ważne, jak tylko może być. Dziecko, może nareszcie, może twoje pokolenie doczekało… Katarzyna, ty
wiesz? Ty będziesz żyć już w innym, nowym świecie! Rano, kiedy jechała Wańką z ojcem do Łębek, denerwowała się, żeby zdążyć na akademię rozpoczynającą rok szkolny. Słuchali w radiu dziennika i znów tych samych wiadomości. I Leszek miał podobne zdanie, że teraz będą zmiany, i to na lepsze. — Związki zawodowe, wolne związki zawodowe! Tego, córcia, jeszcze u nas nie było! W kapitalizmie, córcia, to związki zawodowe po prostu bronią pracowników, a u nas? U
nas to się zrobiła rewolucja! Pewnie w szpitalu założymy. Że mama płacze? Widzisz, mama wiele zła zaznała przez wojnę i komunizm, dlatego jest taka nerwowa. Wrażliwa jest i tak przeżywa ten nowy świat… Ale świat napisany długopisem Wałęsy wcale nie zmieniał się tak bardzo i w poniedziałek, 1 września 1980 roku, dla uczniów miał inny wymiar: znowu zaczynały się lekcje. Kasia szła już do drugiej klasy w łębkowskim liceum i to było ważne. Jej granatowa spódnica całkiem obeszła kłakami
Bariego, ale i tak nikt nie zwracał na to uwagi. Mateusz stał w grupie chłopców z matfizu, bardzo byli zajęci opowiadaniem sobie o wakacjach, nawet nie odwrócili się w stronę II C. Za to Jola machała ręką z grupki klas trzecich, zaraz za nią Marzena. Czwarte klasy stały nadęte w poczuciu dorosłości. To oni w tym roku zdają maturę, to oni będą mieć studniówkę. Ale i Kasia z kolegami mogli patrzeć z góry na przestraszonych pierwszaków. Wśród nich dostrzegła ciemnowłosego
Marcina Northmana. Pomachała. — Baczność! — dudnił ktoś w mikrofon. — Do hymnu! Poczet sztandarowy wystąp! Sztandar szkoły wyprowadzić. No i dobrze. Jesień się zaczyna. Mama postanowiła siedzieć jeszcze we wrześniu na wsi, więc znów będą razem z ojcem gospodarować, znów trzeba będzie wkuwać ruskie deklinacje. Dziewczyny, gadając przy parkanie, zerkały, czy uroczystość w sąsiednim technikum też już się kończy. Kończyła się — chmara
granatowo ubranych chłopaków wybiegła przed szkołę. Zaczęli się mieszać z licealistami, najważniejsze dla nich było ich codzienne tu i teraz. Kasia zauważyła kątem oka, że Mateusz odchodzi w stronę uliczki za blok na Westerplatte. Za rękę z Anną. Więc ich sympatia przetrwała wakacje, nie zakończyła się wraz z przekroczeniem granicy polskoradzieckiej. Westchnęła. I odwróciła się do swoich przyjaciół. Właśnie koledzy Wojtka z technikum opanowali sytuację — witali się z
dziewczynami z ogólniaka, Wojtek czarował ciemnowłosą Marzenkę opowieściami o tym, jak zarobił przy hodowli byczków bukatów na motocykl, swoją jawkę, że może ją przewieźć na spacer… Jacek i Witek podeszli do Kasi i Joli. Wzięli się wszyscy pod ręce i całą paczką raźnym krokiem poszli na ciastka do ulubionej piekarni w miasteczku. Może sklepy były puste, ale lody u Paszczewskich i pączki w Jutrzence czekały na pewno.
Pamiętnik Janki Willa w Aninie Pałac podziemny z basenem Helikopter Willa w Zakopanem Cztery samochody Jacht Sauna Nie jest to ani lista moich marzeń, ani stan posiadania kogokolwiek, kogo znam. To majątek Macieja Szczepańskiego, szefa Polskiego Radia i Telewizji,
ujawniony przez zachodnie radio. Muszę to zapisać, niech potomni wiedzą. To jeszcze nie wszystko — ma kapitały za granicą. Siedział sobie w willach i, jak powiadają, cenzurował filmy z Zachodu. Wycinał wszelkie sceny niewygodne politycznie, pokazujące zachodnie życie, a także te nieobyczajne. Gołe cycki, pośladki i nagie girlaski lądowały w koszu, ale najpierw sobie pooglądał. Aresztowano go, ale nie zdziwię się, jeśli się wykręci. Całe szczęście, że tym razem nie pomogło bicie się w
piersi ani przywoływanie racji stanu, straszenie nas, że wjadą przyjaciele na czołgach, czyli wejdą wojska radzieckie. Mamy wolne związki zawodowe. Kto by to pomyślał. Gierek spadł z karuzeli jak następna figurka. Podobno serce mu wysiadło po tym wszystkim. Nie dziwię się, ale i żałować go nie będę. Wczoraj jeszcze przy niedzieli gwarno było w moim domku, zajechali bracia, zajechał Stefan z Warszawy i leśniczowie, i Dorota. Gadaliśmy jedni przez drugich,
co się teraz w kraju dzieje. Stefan opowiada to, co wie o Ameryce, bo co raz list przyjdzie od Miśki, wiedzą, że ocenzurowany, ale między słowami wyczytuje się znaczenia. Amerykańskie związki zawodowe też robią zbiórki na nasze związki, Stefan zaprasza bardzo do Warszawy, żebyśmy z Leszkiem i Kasią przyjechali, do opery, do teatru. Zgodziliśmy się ze względu na Katarzynę, żeby w ogóle stolicę zobaczyła. Zaszumieli i pojechali, znowu zostałam tu sama i robię
ogórki, a jutro zrobię gruszki w occie. Koniec z kaczkami od przyszłego roku. Zatruwają mi życie, drą dzioby od rana, żrą bez końca, a wszyscy mamy już dość kaczego mięsa i jajek. W telewizji idiotyczne audycje, jakieś o drugiej wojnie, zaczynam się zastanawiać, czy za Krwawego Maćka, mimo że ciął taśmy, nie było lepiej. Zostawały nam chociaż te ścinki. Nadal prawdy się nie dowiesz z polskich środków przekazu, trzeba słuchać zagranicy, a ta jest
systematycznie zagłuszana. Wczoraj lepiej było słychać. Kraj ma zadłużenie dwadzieścia miliardów. Jak ten rząd sobie da radę, trudno przewidzieć, według mnie to trzeba by było zmienić wszystko, cały ten system, inaczej nic z tego nie będzie. Wybrali na pierwszego Kanię, a Moskwa przysłała mu gratulacje — identyczne jak dziesięć lat temu Gierkowi. Śpią na tym Kremlu czy co? Wałęsa stał się bardzo popularny w kraju i na świecie, ale sklepy coraz bardziej puste.
Wąsy sobie mężczyźni teraz hodują, Leszek spróbował także, ale wyglądał okropnie i kazałam mu zgolić. Patriotyzm ma swoje granice. Wystarczy, że założyli Solidarność w szpitalu i chcieli, żeby Leszek był przewodniczącym, dopiero wytłumaczył, że skoro jest dyrektorem do spraw lecznictwa, drugim po Romie, nie może stać na czele związków zawodowych. Albo albo. Wybrali kogoś innego, żeby on jednak został dyrektorem. Odetchnęłam z ulgą.
W Zatoce Perskiej wojna, płoną rafinerie i już kolejki po benzynę się tworzą. A ja bardzo potrzebuję benzyny, bo co sobotę kursują tu do mnie i z powrotem Katarzyna, Jola i Leszek! Wielka rzecz się stała w październiku — Literacką Nagrodę Nobla dostał polski poeta Czesław Miłosz. Mieszka na stałe w Stanach, mało kto o nim słyszał… Ilu jeszcze genialnych ludzi zasila obce kraje? Zaopatrzenie beznadziejne, w miastach brak żywności, nawet
cukru nie ma. W dodatku rok nieurodzajny, ziemniaki chłopom wygniły. Ale coraz zimniej się robi na świecie, zostanę jeszcze trochę i jadę do Łębek na zimę. Miałam bardzo brzydki sen, że Leszek mnie zdradza z jakąś młodą kobietą. Sen mara, Bóg wiara, ale lepiej pojadę. Brakuje cukru, strajk ostrzegawczy znowu, ale jest czym oddychać, brawo, robotnicy, brawo, stocznia.
Rozdział 28. Jesień roku osiemdziesiątego zaczęła nowy czas w życiu miasteczka i całego kraju. Ludzie odczuwali zmianę, wiatr od morza wiał, powstawały nowe związki zawodowe. I w Łębkach działał Komitet Założycielski Solidarności, Matylda Boszko pomagała tworzyć oddziały. Każda grupa — w tym uczniowie — poddała się atmosferze czegoś nie do końca określonego: poczuciu wolności, przynależności do
pewnej zbiorowości, wzniosłego wzruszenia. Poza tym wszystkim życie w czasach Solidarności toczyło się też zwykłym trybem. Pewnego dnia Janka wyczytała, że Jerzy Płazowski zakłada wolne związki zawodowe wśród dziennikarzy. — Przejrzał Jurek na oczy! — powiedziała do Leszka. — Mam nadzieję, że nie jest to jego słynne wyczucie koniunktury. Na pewno Solidarność będzie mieć w Białymstoku gazety. Szkoda, że Zośka nie może brać w tym udziału. No, że jest…
chora. Zosia przebywała na odwyku, w specjalnym zakładzie zamkniętym, gdzie odwiedzał ją tylko Jerzy. Janka dzwoniła do niego, ale mimo sympatii nie chciał wiele rozmawiać, nie chciał też, żeby odwiedzała dawną przyjaciółkę. — Janko — mówił — nie poznałaby ciebie albo gorzej: poznała i wróciła do dawnych myśli. Nie wiesz, w jakim stanie ją tam wiozłem. Nie wiesz, do jakiej chytrości zdolna jest alkoholiczka. Zamykałem ją, pilnowałem pod drzwiami, a i
tak miała schowane buteleczki w pralce, za książkami. Były dni, że piła do nieprzytomności, a raz milicja znalazła ją za miastem w rowie, w strasznym stanie… Kiedy ją tam wiozłem, miała obrzmiałą twarz, sine usta i była wychudzona. Teraz jest lepiej, ale zostawmy ją w spokoju. Oficjalnie wyjechała do sanatorium. A, Jasiu, wiesz co? — dodał jakby wzruszony. — Dostałem kartkę z Kanady, od… od pani Beaty Płazowskiej. Tylko pozdrowienia, że teraz inaczej się dzieje u nas, że może kiedyś się spotkamy… Ale
zobacz, napisała… Janka bardzo przejęła się tymi wieściami. Że córka odezwie się kiedyś do Jerzego, to przeczuwała. Ale Zosia, jej czarnowłosa krewka w słowach Zośka! Dopytywała tylko Leszka, czy wyleczą ją tam w tym zakładzie dla pijaków, i płakała, gdy mówił, że jest nadzieja, ale to od Zosi zależy najbardziej. Czy będzie chciała wrócić do żywych, czy będzie miała po co. Janka raz jeszcze zadzwoniła do Jurka: — Jerzy — poprosiła. — Powiedz jej, że dbam o grób. I
jeśli poczujesz, że mogę się przydać, kiedy przywieziesz Zosię, zawiadom mnie. Przyjadę. Jesień biegła jednak, a Jerzy nie dzwonił. Janka słuchała wszystkich możliwych dzienników i pewnego dnia uroczyście powiedziała do córki: — Wiesz, Kasiu, i ty żyjesz w ciekawych czasach. Ach — dodała z pogardą — nie takich jak wojenne. Ale to ty wejdziesz w dwudziesty pierwszy wiek, a mnie już pewnie nie będzie. Pisałam pamiętnik, przerywałam go
często, w trudnych chwilach. Teraz też jeszcze czasem coś zapisuję. Może i ty byś zaczęła? — Bo ja wiem — zastanowiła się Kasia. — Od czego tu zacząć? — Od początku — szepnęła Janka. — Urodziłaś się w Zambrowie, z cesarskiego cięcia. Przyjmował cię na świat doktor Pracuta. Nie ma piękniejszego początku niż początek życia. Może kiedyś tak zaczniesz książkę? Janka niewiele się pomyliła. Po wielu latach, już w dwudziestym pierwszym wieku, okazało się,
że tak zakończyłam swoją książkę: Przyszłam na świat 24 lipca 1965 roku, o dwunastej, w samo południe słonecznego dnia, w wyniku cesarskiego cięcia… A potem jak błysk słońca, jak fala deszczu minęło 16 lat.
Pamiętnik Kasi Mam szesnaście lat. Zawsze zazdrościłam bohaterkom książek, że mają szesnaście lat — a tu proszę, mam i ja.
Zawsze zazdrościłam, że żyją w burzliwych czasach wojny na przykład… Mogą wykazać się jako sanitariuszki albo jak moja babka Kasia, mama taty, która dla ratowania rodziny przyłożyła Ukraińcowi lufę do skroni. Sterroryzowała go po prostu. Ja bym tak nie umiała, chociaż noszę po niej imię. Ech. Nasze czasy — nienudne może, ale przecież to nie to samo. Mama mnie nie rozumie: „Pamiętam, jak zimno było w lesie, kiedy uciekaliśmy. Pamiętam wszy w ziemiance i grozę, pogłoski, że zabili całą
sąsiednią wieś. Wszystkich. Mężczyzn, którzy próbowali osłonić swoje kobiety, i kobiety, które kurczowo trzymały przy sobie swoje dzieci. Patrzyły, jak te potwory strzelały do ich mężów, a potem do dzieci, a potem do nich… Tam, gdzie jeździcie z Alicją na rowerach, jest ta pamiątkowa mogiła poległych. Pamiętasz? Tam nocą Niemcy zagnali całą wieś, mężczyźni kopali dół dla swoich sąsiadów i grzebali ciała swoich kobiet i dzieci, a potem Niemcy strzelali im w tył głowy i zrzucali jednych na drugich,
ostatnich nawet nie przysypali ziemią, tylko rozjechali czołgiem. Rozumiesz to? Bogu dzięki nie rozumiesz”. No tak. Trudno temu dorównać, a mimo wszystko MOJE szesnaście lat też jest ciekawe. Strajki i kartki na wszystko i każdy mówi co innego, jedni, że te kartki to przez strajki, a inni odwrotnie, że te strajki stąd, że tyle lat po wojnie kartki. Mama tylko jedno ma w głowie — manewry wojsk radzieckich przy naszej granicy, że jak generał został premierem i wojska stoją przy
granicy, to oznacza wojnę. Żyjemy w takim podnieceniu, bo wydajemy w szkole gazetę i drukujemy ją w naszych zakładach ZNTK, a pomaga nam tamtejsza Solidarność. Dziwnie tam jest na terenie zakładów: wielkie puste wagony, tory, maszyny, huk młotów. Ludzie w kaskach, krzyczą do siebie, a myślałam, że to na korytarzu szkolnym jest najgłośniej. Pani sekretarka też — trochę jak z Czterdziestolatka, ja dotąd znałam tylko szpital i przychodnie, więc dziwnie się
tam czuję, gdy idziemy z naszymi niebieskimi matrycami do druku w ich drukarence, ale bardzo miło nas tam witają. Dyrektor też, ale on zna mojego tatę. Nakład mamy pięćdziesiąt egzemplarzy, ale rozchodzą się w szkole jak świeże bułeczki. Tata miał w przychodni wizytę odpowiednich służb i wrócił do domu bardzo niezadowolony. Funkcjonariusze po przyjacielsku go przestrzegli, żeby córkę trzymał z dala od gazet, bo potem ze studiami może być kłopot. Dumna byłam z siebie bardzo, mama też.
„Studia za dwa lata — powiedziała — do tej pory ten kraj będzie całkiem wolny i mogą nas wiesz gdzie pocałować. A w naszej rodzinie zawsze walczono o wolność”. I chciała prapradziadka Macieja z powstania listopadowego wyciągnąć, ale ojciec jej nie dał, a mnie poprosił, żebym się w wojnę nie bawiła, bo mogę dorosłym naszkodzić. Ot, i tyle mojego bohaterstwa. Na Człowieku z żelaza byłam w Białymstoku już trzy razy i się boję, że tak naprawdę to nie jestem z żelaza. Gdy się budzę,
jest jeszcze ciemno i tak mi się okropnie nie chce wstać siódma piętnaście. Jeśli tak mi się nie chce wstać spod ciepłej kołdry, jak zniosłabym obóz, głód albo nocną ucieczkę do lasu? Bari szturcha mnie zimnym nosem. Siódma piętnaście, skąd on wie? Po ciemku spodnie, kurtka i do samu, w tym czasie tata wstanie i zrobi nam herbatę… Bari, nasz wilczuropodobny pies, idzie ze mną. Nie musisz mieć kompleksów, mój czarny piesku, dużo jest teraz rzeczy podobnych: czekoladopodobne polewy, opakowania zastępcze.
W samie kolejka, nawet niewielka. Wszyscy to samo: buły z naszej piekarni, mleko, ja dwa serki waniliowe. Stoję w kolejce, a przede mną codziennie te same osoby. Sąsiadki: Hania Łębkowicz, Daniłkowska i Perkowska. Łębki to małe miasteczko. Jest rozrywka, kiedy do kolejki wkręci się Lusik. To pomocnik w szpitalnym prosektorium… Okropny mały człowieczek, łysy i śliski, boję się go okropnie. Lusik uważa, że ma prawo kupować bez kolejki, bo pracuje przy śmierci i
nieboszczykach. „Każda z was trafi do mnie prędzej czy później” — chrypi złowieszczo do zaspanych kobiet. Bardzo się boję, żeby Lusik nie dotknął mnie nawet przypadkiem, ba, żeby nie stał obok! On nie jest do końca normalny i jest jakiś naznaczony swoją pracą. Uważa też, że sam nigdy nie umrze, i cały czas jest podchmielony. Tata parska śmiechem, kiedy opowiadam mu, że Lusik znowu dziś pojawił się po bułki, śmierdział jakoś dziwnie i dostał bez kolejki. My, zwykli śmiertelnicy,
odczekaliśmy swoje. Bari Lusika nie znosi, warczy, a ten: „A co, pies doktora? I ty zdechniesz!”. Coś podobnego! Po śniadaniu siadamy na krótko w sypialni u mamy, która nie pracuje (znaczy zawodowo, broń Boże, żeby miała przeczytać, że w ogóle nie, zawsze twierdzi, że haruje gorzej niż wół, i wolałaby popijać kawkę w biurze). Tak czy siak, leży sobie jeszcze w łóżku. Tata niesie jej herbatę i ciastko i siadamy w zielonych fotelach. Mama jest po świeżej dawce informacji z Radia
Wolna Europa albo Głosu Ameryki, który uważa za rozumniejszy, robi nam skrót prasowy i złości się, kiedy przyłapie nas na tym, że ja myślę o szkole, a ojciec o pacjentach. Dzieje się bardzo dużo, wakacje w tym roku tak szybko minęły, jesień przyszła i ja już w trzeciej klasie, a Jola w czwartej. Mam bardzo dużo obowiązków z gazetą i z utrzymaniem dobrych stopni, bo nie pozwolę, żeby plotkowali o mnie, że mam oceny za nazwisko, jako córka lekarza.
Poza tym moi rodzice są trochę jak dzieci i muszę się nimi opiekować. Mama bardzo przeżywa wydarzenia w kraju, pali jeszcze więcej niż zwykle, wygraża rządzącym i rozpłakała się ostatnio, po jakimś przemówieniu premiera, bo uważa, że straszą nas inwazją Rosjan. Tata wcale mnie nie pociesza, mówi z kolei, że nie wiadomo, co będzie, bo już nawet kartki nie zawsze można zrealizować. Cieszyli się ogromnie, kiedy przyniósł jakiś zapas papierosów na wagę, kawę i dwa pudełka herbaty
madras, mama rzuciła się ojcu na szyję i ucałowała go za tę kawę i herbatę. Będzie na święta. W Białymstoku, opowiadał, komedia: ludzie zebrali się od rana w kolejkę, bo mają przywieźć karpie. Kolejka stoi pod Centralem, ale nie wiadomo, gdzie stanie samochód z karpiami. Podobno ktoś krzyknął: „Karpie rzucili na Rynku Siennym” i wszyscy dawaj — tam pobiegli. Okazało się, że nie na Siennym, tylko przy ratuszu, więc ta gromada polujących na karpie znowu
bieg do ratusza. Jak stado ptaków biegali po mieście. A samochód widmo — karpi nie ma. Co za czasy! Ale dobrze, że grudzień, bo zaraz będzie trochę ferii. Za piętnaście ósma wychodzimy, dopiero się rozwidnia. Ojciec skręca do szpitala, a ja idę dalej, do szkoły, najczęściej z Hanią z mojej klasy, która mieszka po sąsiedzku i wychodzi o tej samej porze.
A jednak żyjemy w ciekawych czasach! Stan wojenny! Musieliśmy brać przepustkę, żeby przejechać na wieś na Wigilię! W niedzielę trzynastego byliśmy w Stokowie. Zawieźliśmy mamę wcześniej, żeby ogrzała chałupę na święta i szykowała potrawy, a tu poranek z niespodzianką. Właśnie ziewałam, wstając z łóżka, Bari przeciągał łapy przednie i tylne, kiedy tata zawołał nas z dołu, że generał przemawia w telewizji i mamy wojnę. Zbiegłyśmy obie przed
telewizor, pies za nami, a tu na okrągło tylko obwieszczenie i obwieszczenie. Generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny! Nic innego tego dnia w telewizji ani w radiu nie było, ani Teleranka, ani filmu. Moi rodzice przeżyli jedną wojnę i są bardzo przewrażliwieni. Od razu groza, mama siedzi blada, ojciec chodzi z kąta w kąt, podaje jej papierosy, sam pali, odgarnia włosy z czoła i głośno myśli, co będzie, czołgi na ulicach, swoi do swoich będą strzelać? Jak najszybciej do Łębek, przecież szpital to
jednostka strategiczna, a jak będą ranni? Wszyscy wracamy, zmiana planów na święta? Koniec końców zdecydowali, że mama zostanie, jak miała zostać na wsi z psem, będzie grzać dom, a my z tatą pojedziemy naszym Wańką do miasta, bo ja do szkoły, on do szpitala. Zobaczymy, co się dzieje, i wrócimy. Lekcje odwołano, ale i tak zebraliśmy się w szkole. Z radością ujrzałam w klasie naszego profesora od polskiego, bo bałam się, że go internowano. Na szczęście
skończyło się na przesłuchaniu. Zniszczyliśmy materiały przygotowane do następnego numeru gazety. Wszyscy przejęci, trochę przestraszeni, ale tylko trochę, bo wszyscy się cieszyli, że nie ma lekcji, a w małych Łębkach nie pojawił się żaden czołg. Zimowo, nieco śniegu, ciut mrozu i mundurowi na ulicach. Kiedy staliśmy w grupce młodzieży z naszego liceum, a z nami kilku chłopców z technikum, podszedł do nas zomowiec, o którym nikt wcześniej nie wiedział, że należy do ZOMO, i kazał nam
się rozejść, bo nie wolno urządzać zgromadzeń. No to się rozeszliśmy. Agata okropnie chichotała, bo to jej sąsiad, w mundurze tak się odął od tej władzy. Głupio to przyznać, ale przede wszystkim cieszy nas, że zamknęli szkołę. Do nowego roku spokój z lekcjami! Wszyscy jesteśmy podekscytowani, bo żeby jechać do Białegostoku, trzeba mieć przepustkę z urzędu! I godzina milicyjna jest jak za okupacji, po dziewiętnastej nie można chodzić po mieście! Co w
związku z tym ze studniówką Jolki? Rocznik sześćdziesiąty trzeci ma pecha! Czy w ogóle będzie ta studniówka? Jola się martwi studniówką, ciotka Hania Marleną, bo akurat w Gdańsku siedzi i jeszcze nie przyjechała na święta, ciotka Matylda internowanymi, bo kilku działaczy z zakładów zamknięto. Znałam ich z robienia gazety, bardzo mi smutno. — A mama pewnie szaleje z niepokoju o nas w Stokowie — powiedział tata w poniedziałek przed Wigilią. — Jedziemy.
Wziąłem urlop, odebrałem przepustki do województwa łomżyńskiego. Dali, dali, znam tam wszystkich. Jeszcze mundur mi chcieli przydzielić, wyobrażasz sobie. Nie wyobrażam sobie. Tata odmówił włożenia munduru, powiedział, że nie jest żołnierzem, tylko lekarzem. I pojechaliśmy. Choinkę jak co roku w Stokowie przynieśliśmy z własnego lasu. Smaczne rzeczy kupione wcześniej przy wykorzystaniu rozmaitych znajomości, i
prezenty. Ubił mi się nos w gipsowej figurce z 1001 drobiazgów. Tancerz z tancerką — rzeźba rodzajowa. Bardzo ładna, moim zdaniem, chociaż tata coś chrząkał i widziałam w jego oczach błyski. Zalepiliśmy zdarcie na nosie gipsem chirurgicznym i pomalowaliśmy na brązowo lakierem do paznokci, ale widać trochę. Nasi kuzyni pewnie nie przyjadą, no bo te przepustki, a jedni w Białymstoku, drudzy pod Mazowieckiem, taty brat Władek w Łomży. W telewizji
właściwie nic poza komunikatami. Mamie się moja figurka najwyraźniej nie spodobała. Patrzyła na ojca z przerażeniem, usiłowała mi wyjaśnić, że to tandeta okropna. W końcu gipsowa tancerka wylądowała w ogrodzie przy studni, a potem ktoś ją ukradł i obie odetchnęłyśmy. Ja mam piękny prezent gwiazdkowy: poprosiłam o stary pierścionek — właśnie zaczął pasować mi na środkowy palec, leżał sobie bezczynnie wśród mamy biżuterii, zawsze
mi się podobał, a ona nigdy go nie nałożyła. Taki stareńki, ładny. Początkowo rodzice nie chcieli, żebym go nosiła. — Nie jest szczęśliwy — powiedział tata. — To zaręczynowy pierścionek mojego brata Lutka, wiesz, że zginął pod Berlinem, a narzeczona zwróciła pierścionek rodzinie… — A mój teść podarował go mnie! Pamiętasz, Kiciaku, jak pojechaliśmy po raz pierwszy do twojego ojca? — mama uśmiechnęła się do swojego wspomnienia. — Ale jakoś nigdy
nie chciało mi się go nosić… — dodała w zamyśleniu. — A tam. Szczęście, nieszczęście, stare bzdury. Chcesz, to bierz, Katarzyna. Ty sama odpowiadasz za swoje szczęście! — Ho, ho, platynowy pierścionek — dodał tata, bo trochę lubi takie sprawy. — Z brylancikiem! Czy to nie za wcześnie, dla szesnastolatki? — A jak miała na imię ta narzeczona? — spytałam. — Nie pamiętam! — odrzekł zdumiony ojciec.
Mama pamiętała: — Renia. Przypuszczam, że Regina, ale mówili o niej Renia — powiedziała w zamyśleniu. — Ciekawe, czy wyszła za mąż, czy jeszcze żyje… Zamiast oglądać telewizję, wyciągnęli pudełka z pierścionkami, a tata albumy ze zdjęciami. Znów pokazał mi babkę Katarzynę z ciemnym warkoczem, dziadka Piotra w mundurze, swoich braci Rostockich. — Czemu właściwie macie inne nazwiska? — spytałam.
— Bo w rodzinie taty dzieci były: twoje, moje, nasze — wtrąciła się mama. — Twoje z pierwszego małżeństwa, moje z pierwszego i nasze bez małżeństwa! Twój tata, Lesio, to było to nasze. Ha! Zajewiczowie może szlachta drobniejsza, ale takich rzeczy to u nas nie było! — Co ty opowiadasz — zdziwił się ojciec. — Moja mama nie mogła wyjść za mąż, żeby nie stracić majątku po drugim mężu Rostockim, ale i tak potem wszystko przepadło w nowym ustroju. Ojciec
wszystkich nas traktował jak swoich. Ale żeśmy się z Władkiem świetnie bawili w Wiązownej, a potem na Mazurach, już po wojnie, ukryliśmy dwa karabiny w podziemiach domu w Mrągowie. Ciekawe, czy tam jeszcze są? Wujek Władek mieszka z ciotką Dziunią i dziećmi w Łomży, rzadziej się widujemy z nimi niż z braćmi mamy, ale lubię ich bardzo i ich stary zegar z przedwojennych czasów. W kuchni mają taki ogromny parapet i widok na trzepaki.
Sławka, ich córka, jest już po studiach. — Rostocka — popatrzyłam na portrecik babki Katarzyny. — Wolałabym tak mieć na nazwisko. — Powinnaś jeszcze inaczej — powiedział ojciec. — Mój pradziadek ze strony ojca miał nazwisko Wroński i mająteczek koło Buska. Ale poszedł do powstania styczniowego. Cały majątek skonfiskowano, a jego wywieziono na Syberię. Uciekł. Kiedy przedzierał się przez tajgę, po drodze w chałupie sybirskiej znalazł trupa o
nazwisku Borenga, podmienił dokumenty, żeby zatrzymać pościg. Fotografii wtedy powszechnie nie było. Wrócił do kraju i tu żył już jako Borenga. Nie chciał zmieniać, umarł przed wyzwoleniem. Ale jego najmłodszy syn, mój stryjek, dochodził prawdy przez całe międzywojnie i w końcu do nazwiska wrócił i do praw do ziemi koło Buska. Co z tego: wygrał proces akurat latem trzydziestego dziewiątego. Po wojnie nigdy go nie szukałem ani on nas… — Może powinieneś — szepnęła
mama. — Po wojnie były inne czasy, nikt się do majątków nie przyznawał. Te losy rodzinne takie pomieszane. Nie wiadomo, jaka dokładnie mieszanka krwi płynie w naszych żyłach. — Moja matka urodziła się w Rosji, w Tule, i była córką oficera — dodał ojciec. — Kto wie, może szczyptę rosyjskiej krwi masz w sobie, Kasiu. — Oho! A Jadźwingów to już na pewno! — mama zawsze o swoim Podlasiu i zawsze z ogniem w oczach. — Wpływali tu przecież Narwią aż do
wiosek tymi swoimi szybkimi łódeczkami i gwałcili Słowianki! Ha! Wszystko to przeszłość, potem zostają jakieś kamienne skorupy dla archeologów, no i pechowa biżuteria. Bierz pierścionek swojego wuja, Kasia, i nie wierz w zabobony. Nałożyłam pierścionek z jasnym oczkiem i dziurkami po tych brylancikach, co wypadły. Pasował idealnie. Pasuje do dziś. Nie zdjęłam go przez trzydzieści lat. Lubię, jak połyskuje nad klawiaturą komputera.
Rozdział 29. Czas w stanie wojennym biegł swoim torem, 4 stycznia 1982 roku uczniowie poszli do szkół. Na pozór życie wróciło do normy, ludzie dość szybko przyzwyczaili się do umundurowanych prezenterów Dziennika Telewizyjnego, do nudnego programu pełnego propagandowych dyskusji i starych filmów, nawet do faktu, że nie można było wyjechać z miasta bez zezwolenia. Do monotonnego głosu nieznanej
kobiety, która obwieszczała w słuchawce: „Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana…”. Bardziej niż reżim dokuczał niedobór wszystkiego w sklepach, puste półki straszyły biedą i smutkiem. Z pewnością bardziej odczuwalna była atmosfera stanu wojennego w wielkich miastach, gdzie wojsko i czołgi na ulicach musiały robić większe wrażenie na mieszkańcach niż rachityczne grupki zomowców na prowincji. Aresztowano Wałęsę,
opowiadano o internowanych, o przesłuchaniach, że siedzą w więzieniach i Michnik, i Kuroń, i inni działacze. Poruszyła wszystkich tragedia w kopalni Wujek, Janka płakała przy radioodbiorniku, a Leszek z niedowierzaniem kręcił głową. Opowiadano, że aktorzy odmawiają współpracy z telewizją i reżimowymi środkami masowego przekazu, jeżdżą za to z patriotycznym repertuarem po Polsce i występują w kościołach. Rzeczywiście, także do Łębek zawitała Anna Nehrebecka z
programem poetyckim. Kasia z grupą kolegów oglądała jej występ po mszy w jedną z zimowych niedziel z początków roku 1982. Stan wojenny nie oznaczał dla zwykłych ludzi miast i wsi wojny. Opozycja jednak nie ustawała w działaniach, co i raz pojawiały się ulotki, aresztowania, a aniołem opiekuńczym i rzecznikiem działaczy była w Łębkach Matylda, którą nazywano panią mecenas, dla Kasi ciotka, dla Janki Matyśka. — Zima wasza, wiosna nasza —
powtarzała Janka, plotkując z Matyldą, która z całą pewnością włączyła się w pracę konspiracyjną, chociaż nie mówiła tego wprost. — Cicho, Jaśka, cicho sza! Ktoś obrzucił farbą pomnik Nowotki! Znów ulotki rozrzucone z wiaduktu! Nie zmogę tego, znowu moi mają proces. Kasia chętnie wsparłaby energiczną przyjaciółkę mamy w tajnej działalności, znała przecież wielu działaczy, słyszała tyle o tym, jak Janka jako Pliszka udzielała się w AK, ale jakoś ciotka nie odzywała
się do niej w ogóle, zamilkła tak w kwestiach politycznych, jak i innych. Kasia, nieco urażona, zajęła się sprawami lekcji i przyjaciół. Nie przyszło jej do głowy, że jej ojciec pomagał Matyldzie i jej podopiecznym, wykorzystując wszystkie swoje znajomości, udzielając pomocy medycznej i prawniczej, ale za cenę tej pomocy wymógł na Matyldzie obietnicę, że nie wciągnie w konspiracyjną działalność Kasi. Dlatego mogła się tylko domyślać, kto zajmuje się bombami z farbą i napisami na budynku urzędu miasta i
gminy w Łębkach, kto pisze odezwy na ulotkach. „Zima wasza, wiosna nasza” — powtarzała Janka, ale prawdę mówiąc, wiosna nadchodziła, a niewiele się zmieniało. Owszem, przywrócono automatyczną łączność telefonów, zniesiono w maju godzinę milicyjną, ale wiosna nie zapowiadała się na czas wolności. Za to w kręgu najbliższych miała być wiosną z weselem. Oto pewnego marcowego popołudnia w drzwi mieszkania na Goździkowskiej zastukali młodzi goście. Kasia wysunęła
głowę z pokoju i krzyknęła z radości. W korytarzu stała Marlena, córka Hani — drobna, w kapelusiku w kolorze moreli, z wysokim brodaczem pod rękę. Kasia przypomniała sobie rozmowę z jesieni i domyśliła się, kto to jest. Janka, ucieszona ogromnie, wciągnęła młodych do pokoju i ściskała serdecznie Marlenę i jej towarzysza. Brodacz miał w uchu kolczyk, na imię Zbyszek, ale najważniejsze dla Janki było to, że przybył z Gdańska. Kasia domyśliła się, że jej matka nie da im chwili wytchnienia od
polityki, a oni z pewnością mają inną sensację w zanadrzu. Miała rację — Marlena ze Zbyszkiem zapraszali na wesele. Janka ucieszyła się na chwilę ogromnie, ale zaraz wróciła do stanu wojennego. Kasia usiłowała odciągnąć ją od wojsk i strajków, pozwolić gościom opowiadać, pytała, gdzie ślub, co potem, gdzie do pracy, czy wrócą tutaj do Łębek. To by było cudnie! Janka kiwała głową, to też ją ciekawiło, ale o wiele bardziej zajmowała ją atmosfera w Gdańsku.
— No to zaczyna nam się fala wesel — zawołała rozpromieniona. — Wszystko jedno gdzie, macie mi być szczęśliwi! — Będziemy — obiecała jej Marlena. — Na zdrowie! — dodał Leszek, bardzo dumny, że córka Helmuta poprosiła go, by zawiózł ich do kościoła Wańką. Nie żadną limuzyną, nie jakimś nowoczesnym samochodem, tylko starym Wańką! — Pewnie — Janka nie dziwiła się wcale. — A czym jeździliśmy
tyle lat razem koło Górki Czarownic? Helmut byłby zadowolony, Kiciaku — dodała cicho — że to ty ją wieziesz do ślubu… — Cholera — Leszek przeraził się na chwilę — żeby tylko Wania zapalił. Ostatnio wciąż ma kaprysy z rozrusznikiem. A jak nam zastrajkuje pod kościołem, nie zapali, to jeszcze pomyślą, że to zły znak! — Będą pchać — śmiała się Janka. — Widzę to: panna młoda w welonie, pan młody w garniturze i pchają Wańkę. To by było!
— W żadnym wypadku — Leszek miał już plan. — W razie czego ty, Katarzyna, usiądziesz za kierownicą, a ja zakręcę korbą. Nieraz tak robiliśmy! Wańka na korbę zawsze pójdzie. Ruska stal: gniotsja, nie łamiotsja! Na szczęście korba okazała się niepotrzebna. W piękny wiosenny dzień, kiedy młoda para wychodziła z kościoła, Wańka pięknie zapalił, silnik zaryczał i Leszek poprowadził weselny orszak do drewnianego domu przy ulicy Dolnej. Tam wysoki brodaty gdańszczanin
Zbyszek przeniósł przez próg Marlenę. W Wańce jechała młoda para i drużbowie, Janka pojechała z Hanią, a Kasia uznała, że o niej wszyscy zapomnieli: „Dobrze, że nie zostawił mnie pod kościołem z korbą od Wańki w ręku” — pomyślała z lekką urazą o ojcu i ruszyła przed siebie, na szpilkach, w błękitnej sukience z falbanami. Zatrzymał się przy niej samochód, beżowy nowiutki polonez. — A ty, Kasiu, piechotą? —
zapytała ciotka Roma. — Wsiadaj do nas! Kasia odetchnęła z ulgą, bo pantofelki na obcasach już zaczęły ją dotkliwie uwierać, zagarnęła falbany swojej kiecki i wsiadła do samochodu. Ciotka Roma w ciemnych okularach i jasnym kostiumie wyglądała jak z filmu. Oczywiście miała też kapelusz, jak należy. Kasia uśmiechnęła się — zawsze się lubiły. Kątem oka, przez szybę, widziała Kasia, jak Mateusz organizuje chłopaków do bramy. No tak — przecież jego rodzice dobrze się znali z
Hanią! Był zaproszony, to jasne. „Ciekawe, czy tym razem poprosi mnie do tańca” — zastanawiała się Kasia. Jego dziewczyny Ani nie było widać. „Może się rozstali?” — pomyślała złośliwie Kasia. Stoły ustawione w podkowę witały gości zapachem flaczków. Kasia ostentacyjnie usiadła daleko od rodziców. Mateusz nieoczekiwanie znalazł się obok. Nie wyjaśnił jej wprawdzie, co z Anną, ale tańczyli ze sobą całą noc, zdziwieni, że tak dobrze się w tańcu rozumieją.
O północy Marlena rzuciła welonem i zmieniła białą na czerwoną sukienkę. „Ja też kiedyś tak zrobię” — rozmarzyła się Kasia, przytulając się w tańcu do Mateusza. Bawili się do rana, oczywiście za zgodą odpowiednich władz. Bo przecież trwał stan wojenny.
— I, wyobraź sobie, nie powiedziała mi, że jest w ciąży! — głos ciotki Hanki docierał na górny balkon domu w Stokowie i
Kasia wszystko dobrze słyszała. — Dopiero teraz! Siedziały na tarasie, na dole — Hania Northman i Janka. Kiedy tylko słońce na dobre zagościło na niebie, Janka znów osiadła w Stokowie, a Leszek i Kasia przyjeżdżali do niej co tydzień na soboty. Teraz już trzy soboty w miesiącu były wolne od pracy i Leszek mógł porządkować ogród, Kasia uczyła się w swoim pokoju na górze albo czytała, pochłaniając cukierki toffi — jedyne do dostania w sklepie. Tym razem do Stokowa zielonym volvo przyjechała
Hania z Marcinem, który wybrał się na obchód ogrodu z wujem Leszkiem. Hania dzieliła się dobrą nowiną, ale coś ją gryzło i rozważała to coś z przyjaciółką. — Dlaczego? — zastanawiała się Hania. — Dlaczego mi nie powiedziała? — Haniu! — Janka roześmiała się zadowolona. — Jakie dobre nowiny przywozisz. Będziesz babcią. Dlaczego, dlaczego?… Nasze córki rosną i zaczynają mieć własne życie… Może jeszcze chciała poczekać? Może chciała mieć przez jakiś czas
tajemnicę ze swoim mężem? I tak będziesz najcudowniejszą babcią świata. Najważniejsze, żeby wszystko przebiegło szczęśliwie. I kiedy to? — We wrześniu — mruknęła pocieszona nieco Hania. — Na razie zamieszkają u mnie, a Marlena podjęła pracę w laboratorium w szpitalu. Kasia zbiegła i uściskała ciotkę. Akurat po schodach wchodził Marcin, usłyszał, jak gratuluje ciotce babciowania. — No, fajnie — powiedział naburmuszony. — A ja zawsze
dowiaduję się ostatni. — Daj spokój! — rzuciła mu Kasia. — Będziesz pewnie ojcem chrzestnym! I zanuciła motyw z głośnego filmu, ale Janka kazała jej przestać. Sama zaśpiewała mocno i jej czysty głos popłynął nad łąkami Stokowa.
Pamiętnik Kasi Minęła zima. Nie była to zima stulecia jak dwa lata temu —
pozamykane szkoły, mnóstwo śniegu i okropny mróz. W tym roku zima była normalna, a nawet, można powiedzieć, gorąca. Przez stan wojenny. Wszyscy są przejęci wypadkami w kraju. Ale tak naprawdę — żeby nie wiadomości o zamordowaniu górników w kopalni Wujek — to u nas na prowincji nie czułoby się tej wojny. Natomiast takiej pustyni w sklepach to jeszcze nie było. Nie ma nic, po prostu nic oprócz octu. Zdobywamy rozmaite produkty cudem i
dzięki znajomościom ojca, a ja czuję się, jakbym żyła w książce o oblężeniu miast. Widziałam dziś papierosy sprzedawane na wagę, naprawdę ohydne, takie sporty pourywane jeden od drugiego. Ale tata kupił całą torebkę i bardzo był zadowolony… Nastały dziwne dni. Takie… ubogie. W telewizji — nic, same dzienniki i umundurowani dziennikarze. Czasem ruski film. W sklepach — nic. Ocet, ocet, ocet. W szkole zimno, przyjechał nas odwiedzić jakiś pułkownik, z prelekcją
objaśniającą prawidłowość stanu wojennego. Dyrektor wezwał nas, kilkoro najbardziej pyskatych, i zakazał zadawania trudnych pytań pod groźbą ukarania całej klasy wzmożoną serią klasówek i kartkówek. Mógł to zrobić. Staraliśmy się więc nie zadawać trudnych pytań pulchnemu facecikowi w mundurze, ale jacyś wywrotowcy z równoległej klasy zadali pytanie co najmniej niewygodne, niestety o kopalnię Wujek, i ów burchel w mundurze zaperzył się tak i rozgadał, że prelekcja trwała
cztery lekcje. Przepadł koszmarny ruski, chemia i fiza. Plusy dodatnie stanu wojennego! Nastała moda na oporniki. Wpinamy je sobie w swetry, na znak oporu, czyli protestu przeciw stanowi wojennemu, władzy Jaruzela i ogólnie temu, co się dzieje. Tata przyniósł mi z garażu ze cztery oporniczki, wyczyścił, ale tylko jeden był naprawdę ładny. — Czterdzieści omów — powiedział ojciec z dumą. — To dużo czy mało? —
zapytałam, bo z fizyki jestem słaba. Ku końcowi zbliżała się moja klasa trzecia, Jolki matura i wiosenne miesiące stanu wojennego. Mama pojechała przygotowywać Wielkanoc w Stokowie, a ciotka Matylda zajrzała do nas pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy sobie z tatą i postanowiliśmy akurat pograć w wista, bo mnie się nie chciało uczyć, a on się nudził bez dyżuru. W telewizji nic. Wpadła ciotka, rozsiadła się, łyknęła kielicha i mówi: — Mam prośbę, co się zdarza raz
na wieki. Nie możesz odmówić, Leszek. Mamy ukrywającego się działacza, no, cudem uniknął internowania fatalnej nocy trzynastego grudnia, tuła się od domu do domu, następna meta już do zmiany. I wpadłam na szatański pomysł: u ciebie, Leszek, taka ich mać, nie będą szukali! Wszędzie, ale nie u swojego lekarza! Tata jęknął… Ale ja wiedziałam, że zgodzi się na gościnę dla ukrywającego się solidarnościowca. Byłam zachwycona. Nareszcie i my możemy zrobić coś
poważniejszego! Ciotka imponowała mi bardzo, a teraz mrugnęła do mnie, uścisnęła rękę ojca i znikła. Nie mogłam usiedzieć z wrażenia, a tata drapał się po głowie, ale wiedziałam, że ten plan go pociąga i przeraża. — Widzisz, Kasiu — zastanawiał się głośno — w razie czego możesz mieć kłopoty z dostaniem się na studia… Albo ja zostanę bez pracy. Nie wiem, mamy nie ma, trzeba by się z nią jeszcze naradzić. Ale zadzwoniła ciotka z
dziwacznym komunikatem, że kurczęta zamówione już dziś będą gotowe, i tata westchnął tylko: — No to dawaj je tutaj! W okupację też przechowywaliśmy w domu i Żydów, i żołnierzy z powstania, jak wyszli z kanałów w czterdziestym czwartym. No tak, niemniej kiedy przyszło co do czego, to tata akurat miał wyjazd z pogotowiem, a mama była nadal w Stokowie. Było jakoś zimno na dworze, pamiętam, zadzwonił dzwonek, w drzwiach stanęła mała ciotka, a za nią wysoki ciemnowłosy
mężczyzna. Ciotka Matylda powiedziała wtedy (zapamiętam sobie te słowa): — No, Robert, oddaję cię w młode, ale dobre i doświadczone ręce i będę szybko znikać. Pomyślałam sobie: „Mam siedemnaście lat. Tyle ile mama, jak zaczęła się wojna. Jakoś dam sobie radę z tym obcym sympatycznym panem. Pewno musi być ciężko tyle miesięcy poza domem. Szkoda, że taki okropnie stary, tak około trzydziestki ma na pewno”.
Miał ze sobą jakąś walizkę. Pokazałam mu nasz mały pokoik, żeby się rozgościł, i zaczęłam buszować po lodówce w poszukiwaniu czegoś ciekawszego niż żółty ser. Na szczęście tata jak zawsze z dyżuru wpadł na kolację, palcówkę dostał od chłopa na wsi. Przywitał się z Robertem — już byliśmy na ty — pomógł mi przysposobić spanie gościowi, bo tapczan półka zawsze się zacina, i miał pogadać dłużej, ale jak zwykle podczas jego dyżuru — podjechała pod okno karetka i
Kazio kierowca pospieszał, bo ktoś tam rodził w Łynkach, więc tyle go było. Pokazałam Robertowi, gdzie co stoi, gdzie łazienka, gdzie kuchnia, przygotowałam pościel, zjedliśmy i poszliśmy spać. Wyobrażałam sobie, co teraz będzie i jak powiedzieć kolegom, że nie mogą mnie odwiedzać, wiedziałam, że to tajemnica po grób i nawet najlepsze przyjaciółki nie mogą wydrzeć jej z mojej piersi i tak dalej — według tego, czego naczytałam się w książkach. I — ku swojemu oburzeniu
porannemu — zasnęłam jak kamień. Rano było wszystko jak co dzień — tata, wracając z dyżuru, przyniósł bułki i cicho zjedliśmy śniadanie, stąpając na paluszkach, żeby nie budzić gościa, ale Robert sam wstał i przyłączył się do kawy z bułkami. Powiedział też, żebyśmy spokojnie szli do swoich spraw, a on posprząta i zrobi obiad, tylko żebym pokazała z czego. Coś podobnego. Bohater i obiad! Zaprotestowałam. Nie mogłam na to pozwolić! Odkąd mama wyjeżdża co wiosnę do
Stokowa, opanowałam mielonki i makaron, nawet rosół, byle było jakieś mięso. Bohater nam tu nie będzie gotował, tylko będzie bohaterem — tak postanowiłam. Czemu nie było mamy! Zagadałaby go absolutnie, ale zrobiłaby znakomity obiad, oczywiście. Ale tata był rozsądniejszy. — Pewnie, że tak — powiedział i oczami kazał mi cicho siedzieć. — Ja wpadnę po dziesiątej i przyniosę zakupy. Proszę się tu rozgościć i nikogo nie wpuszczać, oboje mamy klucze.
Kiedy burzyłam się po drodze — te pięć minut razem rano szliśmy razem — mruknął: — Kasiu, on też chce czuć się potrzebny, a nie być jakimś balastem. Ale ty teraz uważaj. Z Jolą spotykasz się u niej, nikomu ani słowa, nikomu, a potem coś wymyślimy, nie? Tak było. Robert oświadczył, że nie chodzi tylko o ukrywanie się, ale musi pracować, pisał coś na maszynie i po kilku dniach tata zawiózł go naszym Wańką gdzieś na zebranie. Ku mojemu zgorszeniu przywieźli paczkę z szynką i serem żółtym,
jakiego u nas nie widziano. Z Anglii. „Unrowskie” — śmiał się tata, a ja znowu byłam zła, bo chyba nas stać, żeby wyżywić jednego bohatera. A tata pałaszował angielski ser i przyznam, że spróbowałam i był pyszny. Potem gadali i gadali. Ja natomiast musiałam się uczyć i siedziałam u siebie za biurkiem, a Robert stukał na maszynie w swoim pokoiku. I życie właściwie znów zrobiło się takie samo, tylko więcej nas było w domu. Słyszałam, jak rozmawiał z tatą, że dusi się czasem od tego, że nie widuje
świata i że jest tyle tygodni w zamknięciu. Że żona i dzieci pod ciągłą obserwacją, nawet nie może przekazać im wiadomości. Bywało, że nas ktoś jednak odwiedził, wtedy siedział cicho u siebie. Raz mieliśmy do szkoły na trzecią lekcję. Ja oddawałam się radości z powodu posiadania szamponu truskawkowego (niemiecki, też z paczki, tak pachniał truskawkami, że postanowiłam go nie spłukiwać, stan mój był zatem opłakany), a oto zadzwonił dzwonek u drzwi — i
stanął w nich nie kto inny jak Mateusz, moja miłość na zawsze. I jak wszystkie moje dotychczasowe miłości — nie wiedział o tym, że jest moją miłością. Przywitałam Mateusza z mokrą głową, pachnąca tymi truskawkami i pewna, że to przynajmniej zauważy. Ale Mateusz jest wszędobylski, łaziłby mi po całym domu, a przecież Robert siedział ukryty w pokoiku i pewnie wstrzymywał oddech. No to piorunem wskoczyłam w kurtkę. Poszliśmy. Mateusz gadał, gadał, truskawek nie
zauważył… Natomiast Robert śmiał się potem, że popsuł mi randkę. Całkiem było wesoło z Robertem i nic nie zgadzało się z moimi wyobrażeniami o podobnych sytuacjach. Przecież gdyby wierzyć książkom, powinno być ponuro i mrocznie, hasła szeptane pod drzwiami, odzew… Przecież powinnam na zabój zakochać się właśnie w Robercie, co z tego, że stary, ale romantyczny, ukrywający się, ścigany bohater naszych czasów. Miałam w końcu JUŻ siedemnaście lat. Wprawdzie wiedziałam, że ma
żonę i dwóch synków, pokazał nam zdjęcia, ale w końcu chodziło tylko o romantyczne uczucie ze stanu wojennego. Nic z tego. Nie mogłam się w nim zakochać, bo serce moje oddałam Mateuszowi. Ale polubiliśmy się i Robert gładko wpasował się w nasze codzienne życie. Tłumaczył mi matmę, pomagał w domu, po tygodniu nie pamiętałam, jak to było bez niego. I właśnie wtedy podjęli z tatą postanowienie, które mnie wcale nie zaskoczyło — bo u nas w domu jak nie wiadomo co zrobić, to
wiadomo, że ratunek jest w Stokowie. Robert miał przejechać na wieś i zostać tam jakiś czas z mamą. Tak samo dobrze mógł tam pisać odezwy i spotykać się ze swoimi, drukować nawet tam mogli, bo w domu nie słychać prasy drukarskiej. I nie dusiłby się w mieszkaniu w Łębkach, gdzie zachodzili a to moi koledzy, a to taty znajomi. Raz przyszli nawet taty pacjenci — milicjanci jakiejś wyższej rangi, a Robert w pokoju obok. Byłam przerażona, widziałam, jak ojciec nalewa gościom wódkę,
sam pije, ale ja go znam, wiem doskonale, kiedy jest pijany — tym razem pił, pijany nie był, ale udawał, a potem zabrał ich do restauracji Łębkowianka. Po powrocie najpierw spał, a potem mówił, że czuł, jak pot płynie mu po plecach, Robert też był blady. Wieś, postanowiliśmy, wieś, koniecznie. No i przejechaliśmy trasę. To ja prowadziłam Wańkę, bo tata twierdził, że ma jeszcze we krwi gorzelnię. Pamiętam, że wyprzedzałam niezbyt mądrze na trzeciego na dość wąskiej
szosie za Jeżewem. Pamiętam, że Robert zwrócił mi uwagę, że to niebezpieczne, a i tak siedział jak na szpilkach, bo ryzykowaliśmy. W razie kontroli wpadłby, zwłaszcza że był bez przepustki, chociaż dokumenty jakieś miał. Mieliśmy ustalony niemoralny plan, który mi się zupełnie nie podobał: w razie kontroli mówimy, że zabraliśmy go po drodze, na podwózkę, nie znamy, nie wiemy, o co chodzi. Patrzyłam na nich jak na zdrajców, kiedy tłumaczyli mi taki scenariusz. Robert spojrzał na mnie z uśmiechem i
powiedział: — Kasia, no proszę cię… tak musi być. Ale nikt nas nie skontrolował i dojechaliśmy dobrze. Mama czekała w bramie szczęśliwa. Zastanowiło mnie, skąd wiedziała — albo ojciec pogotowiem, albo ciotka Matylda musieli do niej wcześniej podjechać. Uścisnęła ręce Roberta, a on — na widok łąk, przez które zwyczajnie będzie mógł przejść się po miesiącach zamknięcia — też jakoś odetchnął. Nie musiał się tu przed nikim ukrywać — wszyscy łyknęli bajkę, że to
kuzyn taty, może dlatego, że w Stokowie często bywali u nas rozmaici goście. A syn wuja Władka z Łomży też ma na imię Robert i mógł przyjechać na urlop, czemu nie. Tata i Robert zabrali się za budowanie szopki na drzewo w ogrodzie, mama gotowała, politykowała i bardzo polubiła Roberta. Nawet Bari kładł mu głowę na kolanach, kiedy siadywaliśmy przy kominku, a to już najwyższy dowód uznania. Pewnego wieczoru przyjechali działacze z ciotką Matyldą i
mieliśmy kolejne zebranie. Przywieźli znowu zachodnią paczkę — masło, małe puszki rybne i ser. Nawet cukier i mąkę. Mama się śmiała z tej mąki. Ja byłam oburzona, bo uważałam, że to nas — trochę — odziera z poświęcenia, ale wytłumaczyli mi, że Robert przecież chce dołożyć się jakoś do utrzymania. A najfajniejsze było, że umiał też grać w brydża i nareszcie było nas czworo. Poza tym był, jak się okazało, zapalonym radiestetą, miał ze sobą profesjonalne
wahadełko i zbadał przestrzenie w domu i w ogrodzie. Mama (ona uwielbia takie tematy) chodziła za nim zaciekawiona po ogrodzie, a tata realista go wyśmiewał — i rzeczywiście, każdy z nas brał do ręki wahadełko i kręciło się jak szalone, a ojcu ani drgnęło. Robert miał teorię, że to od pracy przy rentgenie, a tata swoje, że to po prostu bajka. To był bardzo piękny czas i zrozumiałam wtedy, że taki przyjemny płynie szybciej niż inne zwykłe chwile. Robert opuścił nas wraz z
końcem wakacji — miał już przygotowane kolejne miejsce w Białymstoku. I ważne zadania, bo opozycja zwierała szyki, czekało na niego podziemne radio. Żegnaliśmy go jak kogoś z rodziny, naprawdę, i chociaż nie udało mi się w nim zakochać, zrozumiałam, jak by to było dobrze mieć starszego brata. Równie uczciwego człowieka i spokojnie zaangażowanego w swoją ideę nie udało mi się potem spotkać. We wrześniu Marlena urodziła córeczkę, Dominikę. Jechaliśmy
akurat do Stokowa, do mamy, i zajechaliśmy rano do szpitala. Ciotka już była, pod szpitalem krążył zdenerwowany mąż Marleny Zbyszek. Weszliśmy na oddział, ciotka rozmawiała chwilę z tatą, Marlena miała rumieńce i kiedy wyjeżdżaliśmy, wszystko było dobrze. Dominika urodziła się w dzień, 24 września, ale ciotka przeżyła z nią chwile grozy, bo miała tylko dwa punkty w skali Apgar, panika się zrobiła na oddziale. Wiem to wszystko, bo opowiadała mnie i mamie, kiedy
po wszystkim przyjechała do Stokowa pochwalić się wnuczką. — Janka — mówiła — widzę: nagle pielęgniarki biegną, położna po tlen, serce mi zamarło, myślę, Jezus Maria, ktoś im umiera, dziecko albo matka. Albo moje dziecko, albo jej dziecko. Doktor Sokołowski wyszedł jednak, zmęczony, ale uspokoił mnie. Dziewczynka. Urodziła się niedotleniona, ale już wszystko w porządku. Zbyszek wparował na oddział i mimo że nie wolno, pokazałam mu maleńką. Jakby to był film,
to zagrałyby w tle fanfary i wybuchły fajerwerki — tak zaiskrzyło między małym człowiekiem w pieluchach i dużym człowiekiem z kolczykiem. Miłość na całe życie. Na razie mały człowiek sika w swoje pieluchy tetrowe z przydziału, a rodzice krążą nad nim jak dwa ptaki nad pisklakiem. Tak to rok osiemdziesiąty drugi zakończył się dla nas szczęśliwie — narodzinami dziewczynki. Tak właściwie — mama zwróciła mi na to uwagę
— to pierwszej z nowego pokolenia. Ciotka Hania została babcią, chociaż w ogóle do żadnej babci nie jest podobna. Moja w Stokowie chodziła zgarbiona, w chustce, babcie moich koleżanek są siwe i często grube. Ciotka w jasnych spodniach i krótkiej fryzurze, z ładnie pomalowanymi oczami, nie wygląda na babcię. Podzieliłam się tą refleksją z mamą. — Pewnie — powiedziała — jeszcze ciotkę Hankę za mąż wydamy!
Nie wiem, co miała na myśli. Ale tego to byśmy nie chcieli — ani ja, ani Marcin.
Kilka miesięcy później, pewnego grudniowego ranka, kiedy szykowaliśmy się do pracy i szkoły w naszym mieszkaniu w Łębkach, mama krzyknęła przeraźliwie w sypialni i pobiegliśmy tam z tatą. Wolna Europa podała, że aresztowali naszego Roberta, wpadł gdzieś podobno na kolejnej mecie. Ktoś doniósł, milicja weszła do mieszkania i
aresztowała wszystkich. — Cholera — mama zdenerwowana oczywiście chwyciła za papierosa. Zmartwiłam się, ale też miałam już inne sprawy na głowie… Bardziej zajmowały mnie studniówka, matura, studia. I nieszczęśliwa miłość. Nie miałam z kim iść na studniówkę. Mateusz znów się zakochał i radził się mnie właśnie, jak zaprosić inną koleżankę. Bo uważał mnie za przyjaciółkę i siostrę. Poradziłam mu i poszedł uszczęśliwiony. W drzwiach
jeszcze odwrócił się i zapytał: — A ty z kim pójdziesz, Kasia? Wzruszyłam ramionami, że jeszcze nie wiem. — Mam kolegów w technikum, uczymy się razem — powiedziałam szybko. — Aha — uspokoił się Mateo — to dobrze. I pognał w swoją stronę. Moje rady widać zadziałały, zadzwonił potem, że Monika się zgodziła.
Zaprosiłam kolegę z technikum, a on mnie i tym sposobem oboje będziemy na dwóch studniówkach. Dużo osób tak robi, dobrze, że mamy w pobliżu tę męską szkołę, bo żadnych ciekawych zdarzeń w naszym życiu by nie było. Na studniówce w technikum będzie też Wojtek, bo to jego rocznik — o ile wydobrzeje, bo narobił nam strachu. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru — nagłe stukanie do drzwi, Bari szczeknął, ale dziwnie, ojciec otworzył drzwi i słyszę „Jezus Maria”. A ojciec
rzadko bywa impulsywny. W drzwiach Wojtek, zakrwawiony cały, włosy pozlepiane od krwi, twarz sina, oko zapuchnięte, nie widać, trzyma się za żebra i bach, leci prosto na ojca. Mama biała, tata go złapał, do pokoju na wersalkę. I do swojej apteczki, po gazę, wodę utlenioną. — Kasia, dawaj — krzyknął. Mama do telefonu, ale ojca coś tknęło: — Nie dzwoń — mówi. — Nie przypadkiem on do nas trafił, może nie chce, żeby Tamara wiedziała. Najpierw go ocucimy, bo jak nie poradzę
sam, to pogotowie wołam. Po chwili Wojtek oprzytomniał. Ząb stracił i bliznę na policzku będzie miał na zawsze. Mama już myślała, że w politykę się wdał, ale chłopak popatrzył, jakby zwątpił w jej intelekt. — Długu karcianego nie oddałem — mówi — w Okrąglakach za dworcem w Białymstoku. A tam takie towarzystwo, ciocia wie, ze scyzorykami w kieszeni. Zwodziłem ich dość długo — uśmiechnął się z triumfem — bo myślałem, że się szybciej odegram, ale karta nie szła.
Przydybali mnie na dworcu i oberwałem. — Duży dług? — słabo zapytała mama. — Duży — uśmiechnął się niespeszony. — Ale nie mówcie nic moim starym. Wykaraskam się. — A jak ty go narobiłeś? — A to nie takie trudne, miałem kartę, powinienem już przestać, ale tak to bywa, myślę: jeszcze tylko raz. Rozdali, patrzę: słabo jest, no to blefuję, nie? Sprawdzili. Wszystko przepadło, myślę, że
dranie oszukiwali. — To co ty teraz zrobisz, Wojtek, bój się Boga?! — Sprzedam jawkę i jeszcze pożyczę, to już obmyśliłem. Muszę oddać, bo mnie zabiją. Dali czas do soboty. Żartów nie ma. — To ja ci też pożyczę trochę. — Wujku, pożyczka to jedno, ale mnie wujek do ładu doprowadzi? Raz, żeby matka mnie takiego nie zobaczyła, bo gorsza będzie od tych moich mafiosów. A dwa, studniówka zaraz, a mam taką fajną
dziewczynę, mówię wam. Żeby chociaż to limo zeszło. — Zejdzie — roześmiał się mimo woli tata. — Ale przyrzeknij, że grać przestaniesz. Wojtek chwilę się zastanowił. — Dobra — powiedział. — Ale najpierw tylko zarobię na zwrot pożyczki, co?
Rozdział 30. Sto dni pomiędzy balem a maturą inaczej mija licealistce, inaczej (co nie znaczy: wolniej) płynie kobiecie, która dobiega sześćdziesiątki, ma sporo młodszego męża, źle znosi zimę i bardzo przeżywa tak sprawy wielkiego świata, jak i własne. Niepokoje tym bardziej trapią jej duszę, gdy za oknem miasteczko we władanie bierze brudnawa i ponura zima. Janka patrzyła ostatnio na świat z większą refleksją, często
wracała w przeszłość, poddawała się nastrojom. A koleżanki Kasi, ładne wesołe nastolatki, wnosiły do domu dużo gwaru. Jola, obecnie studentka pierwszego roku, opowiadała o zajęciach i kolegach. Ona ciemnowłosa i wysoka, Kasia trochę niższa z jasnym kucykiem perorowały w kuchni i przeżywały studniówkę Katarzyny. — Lubię na nie patrzeć — powiedziała Janka kiedyś do męża. — Są takie smukłe, ładne. Takie młode przede wszystkim,
Leszku. A ja? Jej słowiański typ urody chronił ją dotąd przed działaniem czasu. Także odmładzało ją późne macierzyństwo, które podobno ujmuje lat. Zeszczuplała tego roku, lubiła sportowe ubrania i praca w ogrodzie zapewniała jej dobrą figurę. Zawsze była ruchliwa, a kobiety w ruchu wyglądają młodzieńczo. Zawsze w makijażu — podkreślała teraz mocniej swoje zielone oczy i nie pozwalała siwym włosom ujrzeć świata dziennego. Na szczęście istniała woda utleniona w
szpitalu i farby w peweksie, w którym od czasu do czasu można było kupić jakiś kosmetyk, kawę i materiał na studniówkową sukienkę Katarzynie. Obdarzona poczuciem humoru, próbowała żartować z nieubłaganego upływu czasu, ale nie poprawiało jej to samopoczucia ani zdrowia. Nie rozstawała się teraz z inhalatorem, idąc po zakupy, stawała czasem w drodze, bo przez astmę brakowało jej oddechu. Czuła też od czasu do czasu dotkliwy ból pod
obojczykiem, ale wolała nie skarżyć się mężowi. Nie chciała, żeby patrzył na nią jak na pacjentkę, potrzebującą pomocy i opieki, żeby dopatrywał się w jej ciele oznak choroby. Nie mogła też przeboleć klęski Solidarności. — Solidarność jest w takiej samej kondycji jak i ja — mówiła do Matyldy, wciąż zaangażowanej mocno w konspiracyjne działania. — Fajna była babka, ale teraz ledwie zipie.
Matylda machała ręką: — Nie złorzecz, Janka — mówiła jak zwykle prędko i żywo. — Nie złorzecz, na pohybel zomowcom, zobaczysz. Mówię ci: wrona orła nie pokona! Nijaka zima nikogo nie nastrajała optymistycznie. W sylwestra osiemdziesiątego drugiego, równo tydzień po tym, jak aresztowano ich Roberta, zawieszono stan wojenny. Wielokrotnie myślała o Robercie: jak traktują go w więzieniu, czy będą dopytywać o adresy, gdzie się ukrywał, kiedy go wypuszczą. Słyszało
się co i raz o zwolnieniach internowanych, ale nazwiska Roberta wśród nich nie było. Ciekawe, czy rzeczywiście miał coś wspólnego z podziemną telewizją i radiem, które nadawało w Białymstoku? Że też w tym kraju zawsze musi być jakaś konspiracja. Na samą myśl jej ręka sięgała po papierosa, kłucie w boku wzmagało się, ale kpiła z tego: „Taki tam strajk ostrzegawczy… Że też nasze dzieci nie mogą studiować za granicą, uciec z polskiego grajdołka” — rozmyślała,
patrząc na zamknięte drzwi do pokoju Katarzyny, która odcięta od świata, obstawiona szklankami z herbatą i stertami książek, uczyła się do matury i wyłaniała się tylko na hasło „kolacja” albo do telefonów w sprawie studniówki. Katarzyna chciała studiować w Warszawie, nawet wybrała się już do koleżanki z polonistyki po zestawy pytań na egzamin wstępny. Na dzień dobry jej dorosłości na Dworcu Wschodnim okradli ją doszczętnie tamtejsi spece od naiwnych dziewczyn z
prowincji. Wróciła bez torby, bez zestawów pytań i bez pieniędzy. Janka oficjalnie o tym nie wiedziała, bo Kasia, by nie denerwować matki, zwierzyła się tylko ojcu, on jednak dał z siebie wyciągnąć, co się dzieje. Jak ciężko będzie wypuścić ją w świat, w dodatku do Warszawy! Kasia zachwycona jest tym miastem jak kiedyś Cezaryna. I jak to się skończyło? Może to znak? Leszek jak zwykle bagatelizował jej metafizyczne wizje, jej lęki. — Miasto nie ma tu nic do rzeczy — mówił. — Cechnę
Janusz zabił z zazdrości, a my nawet jeszcze nie mamy kandydata na zięcia. Pamiętasz, jak doktor Bratek nazywał wielbicieli swojej córki? Obszczywęgły! Obszczywęgła faktycznie nie było, ale grupki młodzieży stawały często w drzwiach, mamrotały „dzień dobry” i tonęły w głębi pokoju Kasi. Uczyli się razem, a potem słuchali muzyki z listy przebojów Marka Niedźwieckiego, z pogardą się odnosząc do romantycznych piosenek z czasów swoich
rodziców. Janka obserwowała ukradkiem typy pojawiające się w domu i cicho grasujące po kuchni. Część z nich znała — koleżanki Kasi od podstawówki, oczywiście Mateusza, z którym nieraz toczyła dyskusje i który był według niej młodzieńcem wygadanym i oczytanym. Pojawiło się dwóch nowych chudeuszy z technikum, z jednym z nich Kasia miała iść na studniówkę, z drugim szła jej koleżanka z ławki, Małgosia — uczyli się często we czwórkę… — Żeby nam się tylko nie
zakochała teraz, przed maturą — powiedziała pewnego wieczoru Janka z przestrachem do Leszka. — To byłaby faktycznie katastrofa — zaśmiał się, podając Bariemu kawałek kanapki. Pies kłapnął zębami jak krokodyl i otrzepał się, jak to jest w psim zwyczaju. — Czy musisz karmić go przy stole? — zirytowała się Janka. — Tyle razy cię o to proszę. Od kłaków na pewno mam duszności. Wciąż kłopoty i kłopoty, spać przez to nie mogę, a do wiosny daleko, coraz dalej
zamiast bliżej. — I to najgorsze, prawda? Daj spokój, nic na razie się nie dzieje, a wiosna przyjdzie jak co roku i zawiozę cię do Stokowa. Leszek był zmęczony. Sam odczuwał, że nie ma tych sił co dziesięć lat temu, i nie chciał się z tym pogodzić. Janka liczyła zmarszczki i wklepywała w nie kremy — on do niedawna wyrywał sobie pojawiające się czasem siwe włosy, ale teraz było ich tyle, że dał spokój. Żona mówiła: „Zaczyna ci się robić we włosach sól z pieprzem”, śmiała się i lubiła
czochrać jego posiwiałą czuprynę, on zaś dziękował Bogu, że odziedziczył po ojcu bujne włosy. Nie chciał być doktorkiem z okrągłym brzuszkiem i łysym jak kolano. Roma pytała go ostatnio, czy wybiera się na wcześniejszą emeryturę przysługującą radiologom. Miał już wystarczająco dużo lat pracy w zawodzie. — Ja chyba od zawsze jestem w tym zawodzie — powiedział jej wtedy. — Ale nie. Przestraszył się tego pomysłu. Wciąż bardzo dużo dyżurował,
ale zauważał, że zarwane przez dyżury noce znosi coraz gorzej, a „okazje” zakrapiane alkoholem nie wpływają dobrze ani na jego samopoczucie, ani na humor Janki. Ta znalazła jeszcze jeden powód do zmartwień: po wyjeździe Roberta poczuła się pozbawiona misji, odsunięta od świata, niespełniona i niekochana. Zaczynała znowu rozpamiętywać zmarnowany talent muzyczny, zawsze kiedy chciał odespać dyżur, on z kolei zastanawiał się po raz tysiąc pierwszy i po każdym kieliszku
mocniej, czy pozostawienie Poznania i kariery naukowej wyszło mu na dobre. Nie wyszło. „Czyżbym się starzał? — zastanawiał się przy goleniu. — Dawniej mnie to tak nie denerwowało”. Coraz częściej po dyżurach zostawał rano w swoim gabinecie w szpitalu, aby uniknąć utyskiwań Janki. Kawę przynosiła mu wtedy salowa Wiesia zapatrzona w doktora od lat, czasem dokładała do kawy ciastka własnej roboty i z radością patrzyła, jak zjadał je ze smakiem. — Doktorowa szarlotkę
powinna panu upiec — mówiła wtedy Wiesia, a doktorowa w tych dniach wyjątkowo musiała obejść się bez herbaty podanej do łóżka. Janka wiedziała o czułościach salowej, ale Wiesia miała ze sto dwadzieścia lat, kształty betoniarki i Janka się jej nie obawiała. Zastanawiało ją coś innego — coś, czego Leszek pewnie jeszcze sam nie zauważył. Oto dyżury w pogotowiu zaczęły układać się tak, że ciągle dyżurował z lekarką z oddziału wewnętrznego, Edytą
Czajkowską, niezamężną mimo swoich trzydziestu pięciu lat, ogromnie zaangażowaną w pracę i bardzo ładną. Była to osoba o egzotycznej urodzie, brunetka o granatowych oczach, kształtnych i zawsze mocno pomalowanych ustach. Kiedy Janka dopytywała go ciekawie, kim jest ta kobieta, skąd się taka śniada wzięła w Łębkach, czemu nie ma męża, Leszek nie umiał jej odpowiedzieć. Razem z doktor Czajkowską oglądali telewizję w dyżurce, dużo rozmawiali między wyjazdami do
pacjentów, ale zawsze o sprawach medycznych. Leszek wciągał się coraz bardziej w objaśnianie jej tajemnic radiologii — bo chciała poszerzyć kwalifikacje. Patrzyła na niego z podziwem, była tak dociekliwa, że musiał znowu sięgać do książek, czuł się odmłodzony i ożywiony, dzieląc się wiedzą. Janka wiedziała o jej zainteresowaniach, a to, że doktor Edyta wybrała sobie dodatkowo specjalizację radiologii, nie martwiło jej, bo radiologia wydawała się bardzo nudna i kości na kliszach nie
mogły być według Janki żadnym wstępem do romansu. Szlag trafił ją pewnego dnia z innego powodu. Oto usłyszała, jak Edyta mówi do jej męża po imieniu. Wszyscy mówili do niego „panie doktorze”. Odkąd pamiętała — oczywiście poza rodziną. „Leszku” mogły mówić do jej męża tylko Hania Northmanowa, Roma i Matylda, ale Matylda była spoza kręgu medycznego. Kiedy więc Janka usłyszała z ust tej niewątpliwie ciekawej lekarki owo „Leszku”, serce ją zabolało i zaczęła tracić przytomność. A było to w
okolicznościach dla niej niesprzyjających, bo na oddziale wewnętrznym szpitala, gdzie Leszek zawlókł ją pewnej nocy niemal siłą. Ból brzucha tak dawał się jej we znaki, że nie mogła go już ukryć. Mimo że mieszkali tak blisko szpitala, Leszek wezwał karetkę, a znajomy sanitariusz Henio zniósł ją po prostu do samochodu na rękach. I dobrze się stało, bo zbliżała się zapaść, w jej przypadku druga w życiu, więc bardzo niebezpieczna. To dobra nazwa choroby serca. Janka zapadała w ciemność, ale
to jeszcze usłyszała: jak ta lekarka kładzie rękę na ramieniu jej męża i mówi „Leszku”. Pierwsza rzecz, jaka jej przyszła do głowy: że musi się obudzić, nie ma mowy o żadnym umieraniu. A druga to złość, że nie zdążyła zabrać własnej koszuli nocnej i nie życzy sobie, żeby przebrali ją w ten szpitalny worek zwykłych pacjentek, w którym będzie oglądał ją mąż i cały personel. Chciała krzyknąć, że woli leżeć nago, bo ciało ma jeszcze całkiem do rzeczy, ale ogarnęła ją ciemność, całkiem przyjemna,
jak zwierzyła się kilka dni późnej Hani siedzącej przy jej szpitalnym łóżku. — Nie dziwię się, dali ci narkozę — roześmiała się Hania. Hania przyniosła jej najładniejszą koszulę i bieliznę, kompot i książki, opowiadała, co się dzieje, odczytała wyniki z karty i stwierdziła, że chociaż serce Janki zastrajkowało, jest już dobrze i będzie lepiej. — Ale nie wrócisz, Janeczko, jeszcze przez dwa tygodnie do domu.
— A Kasia za tydzień ma studniówkę! Kiecka niedokończona, problem ogromny, bo ma być na jedno ramię i miałyśmy pomyśleć, co zrobić ze stanikiem. Takie kobiece sprawy, boję się, że Leszek nie podoła. Co by było, jakbyśmy tu zapaliły, pani doktor? — Nie ma mowy! Ale nie martw się teraz sukienką, biustonoszami, na litość boską. Kasia wpadnie do nas wieczorem i dokończymy szycie. — Jak twoja malutka? — Janka pytała o wnuczkę i Hania
rozpromieniła się całkowicie. — Ach, Janko, zapomniałam już, jak cudownie mieć dziecko w domu. Rewolucja. Młodzi chcą wszystko robić sami, Marlena nie daje mi się dotknąć do pieluch, w nocy do niej wstają, butelki parzą, sami, ale przychodzi w końcu moment, że babcia jest potrzebna. — Ja bym cię, babciu, jeszcze za mąż wyprawiła. Młode masz oczy i serce. — Aj, Janka, myśl teraz o swoim sercu! — Tak, Haniu, serce najbardziej
mnie teraz boli, ale nie z tych powodów, co myślisz. Powiedz mi, proszę, czy to możliwe, żeby Leszek, wiesz, zainteresował się tą doktor Czajkowską? Hania westchnęła. Dotarły do niej plotki o tym, że Leszka i Edytę nazywają „małżeństwem od dyżurów”, że baby w szpitalu snują swoje podejrzenia. Nie ma dymu bez ognia, powiadają. Ale czasem sprawy mają się zupełnie inaczej, niż wyglądają. — Nie mogę w to uwierzyć — powiedziała szczerze Hania. — Nigdy nie był nielojalny wobec ciebie. Nigdy wcześniej nie było
żadnych plotek, wiedziałabym… Ale i to prawda, że jest w niebezpiecznym wieku, a ona kręci się blisko… Na wszelki wypadek się rozejrzę. Uścisnęła Jankę i pomachała jej na pożegnanie, bo już do salki zaglądali następni goście, w tym przerażona Kasia, a za nią Roma, by sprawdzić, czy żona Leszka ma w jej szpitalu wszelkie wygody. Owszem, dostała izolatkę z oddzielną łazienką, kwiaty i czystą pościel. Roma postanowiła pochwalić dyżurną lekarkę. Leszek wszedł z Romą i
tłumaczył szefowej, co się stało. Jance zrobiło się przyjemnie i ciepło na sercu — tak przejęli się nią wszyscy. Roma i znajome pielęgniarki, wszyscy tu zaglądali. A jak atrakcyjnie wyglądał jej mąż w białej bluzie lekarskiej ze słuchawkami na szyi, wysoki obok postawnej jasnowłosej Romy. To z nią stanowili zawodowe małżeństwo od lat, budowali razem szpital, dostali nagrodę w Poznaniu. O nią Janka jakoś nigdy nie była zazdrosna. Pokazywał teraz Romie na szybie zdjęcie rentgenowskie,
omawiał je i wydał się Jance bardzo przystojny. Nie odda go nikomu! „W razie czego Romę zaprzęgnę do roboty i wyrzuci z pracy tę cholerną Edytę. Dobrze mieć w niej sojusznika” — pomyślała mściwie Janka, ale była zbyt słaba, by o tym mówić.
W studniówkowy wieczór Kasię wyprawił na bal Leszek. Jeszcze przed uroczystością zaszli do szpitala, bo Janka musiała
zobaczyć sukienkę. Salowa Wiesia, która znała córkę doktora od pieluszek, wzruszyła się i też kiwała głową aprobująco. — Pamiętam, pani doktorowo, jak pani chorowała zaraz po urodzeniu Kasi — wspomniała. — W Białymstoku pani leżała, a ona, maleństwo, miała trzy miesiące i doktor zabierał ją ze sobą do pracy. My ją w zabiegowym lulałyśmy, kiedy pacjentów przyjmował… — Pamiętam, to znaczy nie pamiętam, pani Wiesiu! Miałam wtedy poważne zapalenie opon
mózgowych, a mąż nie chciał zostawić małej mojej matce na wsi. — A my pieluszkę wkładałyśmy szeroko, żeby nogi nie były krzywe. — I nie są, jak widać — mruknęła Janka. — Ta spódnica krótka. Czy nie zbyt dorośle wygląda? — szepnęła do pielęgniarki Ali Koziołkowej, która pracowała z Leszkiem od lat. — Ale skąd, pani doktorowo, co też pani mówi! — oburzyła się rudowłosa Ala. — Ja sama mam
dwie córki, teraz młodzież to nie to samo co kiedyś. Studniówki. Nikt nie chodzi na nie w białych bluzkach, nauczyciele przyzwyczajeni. — Że też ja muszę ją wyprawiać na studniówkę ze szpitalnego łóżka — zdenerwowała się Janka. — A Leszek akurat ma dyżur! Ale i tak za słaba jestem, by schodzić do niego do dyżurki. „Może i dobrze” — pomyślała Wiesia, kiedy godzinę później zaszła do gabinetu lekarzy dyżurnych powiedzieć doktorowi, że żona zasnęła. Leszek, zatopiony w rozmowie z
doktor Czajkowską, pokazywał jej na ekranie klisze, a ona opierała się o jego ramię. — I tu, widzisz, takie cienie? To właśnie niedobrze, ślady po gruźlicy. — Nic nie widzę — śmiała się mu do ucha piękna Edyta. — Nie wiem zupełnie, jak ty możesz tu cokolwiek dostrzec? — Lata praktyki — mówił zadowolony Leszek. — I ty się nauczysz. Czekaj, zaraz pokażę ci czyste płuca. Jak porównasz, to zobaczysz różnicę. — Panie doktorze — Wiesia
kaszlem obwieściła im swoją obecność, a Edyta gwałtownie odsunęła się od Leszka. — Żona śpi, córka na balu! — Tak, tak, pani Wiesiu, przecież wiem — odparł zniecierpliwiony. Wyciągnął papierosy i poczęstował Edytę. — Może herbatki by nam pani zrobiła? — Ja zrobię, Leszku — Edyta wymknęła się cicho. Wiesia ujęła się pod boki, chciała coś powiedzieć, ale doktor szukał zawzięcie zdjęć z czystymi płucami i wieszał je
rzędem na ekranie swojego aparatu. Pogwizdywał nawet pod nosem. Był zadowolony: Janka wracała do zdrowia, Kasia ładnie wyglądała ubrana na bal studniówkowy, a on mógł się dzielić swoją wiedzą z zainteresowaną tematem miłą lekarką. Ciekawe, czym to ona tak ładnie pachniała!
Rozdział 31. Janka wróciła już ze szpitala do domu z całym zapasem leków, które Leszek wydzielał jej co rano, i z postanowieniem zadbania o siebie na wiosnę. Na spodeczku przy filiżance drwił z niej zestaw różnokolorowych tabletek. Leszek używał, jak nigdy dotąd, wody kolońskiej, wiązał krawat, przygładzał włosy i odmłodniały, pełen energii, biegł do pracy. Ona przeglądała wykroje i zdjęcia w „Burdzie” w poszukiwaniu
jakiejś ładnej sukienki na wiosnę. W domu panowała cisza. „Nigdy nie lubiłam marca — myślała. — To taki nijaki miesiąc, ale niech tylko minie!”. Lepiej się czuła, nie martwiła się zbytnio maturą córki, bardziej już egzaminami na studia. Leszek ostatnio zrobił się bardzo miły, jak za dawnych czasów, przyniósł jej nawet żonkile na Dzień Kobiet i dbał o nią bardzo. „Byłam niesprawiedliwa wobec niego — myślała. — Zamiast wypatrywać zdrad, muszę raczej zadbać o swój wygląd.
Koniec z szarymi włosami, koniec z chodzeniem po domu w szlafroku. O ręce też muszę zadbać, zaczynają przypominać kurze łapy. Zapiszę się na gimnastykę, chociaż na szczęście nigdy nie tyłam jak niektóre baby. I narzekać muszę mniej, w końcu nie mam na co, a tyle razy pouczałam swoje przyjaciółki i matkę, że zapłakana kobieta może doprowadzić do rozpaczy największego optymistę. Zrobię coś dobrego na kolację…”. I zadzwonił Leszek, że na kolację nie przyjdzie, bo
mnóstwo mają dziś wyjazdów i będzie dopiero rano. Westchnęła. Dyżurował tym razem z doktorem Bratkiem. Podeszła do okna i zapatrzyła się w marcową mgłę. Przez chwilę wydawało jej się, że widzi własny samochód przejeżdżający ulicą Goździkowską. Mało tego, przy kierowcy ktoś siedział, z pewnością, miała przecież orli wzrok Zajewiczów — nawet jeśli nie nawlokłaby igły bez okularów, to z daleka widziała wszystko doskonale. W całych Łębkach nikt nie miał takiego
samego samochodu jak oni. Owszem, Zenio, ale jego moskwicz był niebiesko-biały, co trudno byłoby pomylić z czerwono-białym. Ile mogło być takich samochodów na Podlasiu? Leszek był na dyżurze, przecież dzwonił, że mają dużo wyjazdów. No to czyj byłby ten samochód? Chciała chwycić za słuchawkę i zadzwonić do szpitala, ale zawstydziła się. Włożyła płaszcz i zeszła do garażu — Wańki nie było, puste miejsce po nim zabolało Jankę mocno. — Na pewno jest jakieś
wyjaśnienie — szepnęła do siebie. — Tak, zawsze jest jakieś wyjaśnienie. Mógł wymknąć się z dyżuru, żeby coś zreperować w samochodzie. Mógł zwyczajnie podwieźć kogoś po koleżeńsku. Cokolwiek się działo, jedno było pewne — nie uprzedził jej, wyjechał gdzieś, z kimś i nie powiedział jej, z kim, gdzie ani dlaczego. Spacerowała długo i nie wiedziała, co zrobić z uciskiem pod żebrami i pulsującym tętnem w skroniach. Zawędrowała pod drewniany dom Hani, ale nie weszła.
Widziała w oknie ludzi, słyszała radosny gwar i śmiech dziecka. To nie było miejsce dla niej, i tak nie porozmawiałaby z Hanką. Skierowała się do chatki na kurzej stopce. Tu panowała cisza, a Matylda studiowała broszury podziemne o charakterystycznym maszynowym druku. Janka zwierzyła się jej i rozpłakała. — Czekaj — zakrzyknęła Matylda. — Zaraz zobaczymy, co z tym dyżurem. Chwyciła za słuchawkę telefonu i połączyła się z dyspozytorką z pogotowia.
— Doktor Borenga ma tam dziś dyżur? — huknęła. — A można wiedzieć, kto pyta? — No kto pyta, przecież nie Izabela Łęcka! Matylda Boszko! Potrzebuję z nim pogadać! — Pani mecenas — odparła zdziwiona dyspozytorka. — Dziś dyżurują doktor Bratek i pani dyrektor Wojnowicz. Doktor Borenga nie ma dziś dyżuru. — Dziękuję, widać mi się popieprzyło! — gromko odparła Matylda, z impetem odłożyła słuchawkę i popatrzyła z niepokojem na Jankę.
— Cyjankali, Janka! Może być, że to co innego, ale może być, że twój chłop cię zdradza. Przyznam, że to dziwne, bo rzekłabym nieraz: każdy, ale nie on! Janka siedziała nieruchomo w starodawnym fotelu Matyldy, ręce jej drżały i łzy płynęły po twarzy. — Kasia nie może się o niczym dowiedzieć — powiedziała cicho. — Nie przed maturą. Matyśka, zawieziesz mnie do domu? — No masz! Jasne, że tak.
Leszek w tym czasie odwoził Edytę Czajkowską do bloków za torami. Miała tam małe mieszkanko, bardzo gustownie urządzone, z wzorzystą zasłoną zamiast drzwi do kuchni. Pierwszy raz do niej zaszedł, pierwszy raz także powiedział Jance nieprawdę o dyżurze. Czuł się trochę niepewnie, ale też przyjemnie, jak za dawnych lat, kiedy z bratem zmykali z końmi przed czujnym okiem stajennego. Edyta zdecydowanie go odmładzała. Leszek wiedział, że podoba się kobietom, nieraz
śmiał się z tego, że jest wiernym żonkosiem, ale nie dlatego, że nie ma okazji. Tym razem było inaczej, ta kobieta pociągała go. Zrozumiał to dopiero wczoraj, w gabinecie lekarskim, kiedy nagle go pocałowała i zakręciło mu się w głowie. Oddał pocałunek. Nie wiadomo, co by się zdarzyło, gdyby nie szuranie Wiesi, która zawsze i wszędzie była blisko, zaglądała do gabinetu i gderała pod nosem jak nienormalna. Z trudem oderwali się od siebie, a ona poprosiła go, żeby spotkali się u niej i rozważyli sytuację.
Zgodził się. I teraz kręcił się po tym jej jedynym pokoju, siadał i wstawał, i znowu usiadł, gdy wniosła kawę. Przebrała się już w domowy strój, ślicznie wyglądała — bosa, we wzorzystej sukience, całkiem inna niż w białym fartuchu. „Nic o niej nie wiem” — pomyślał, ale też nie pragnął wiedzieć, bo usiadła blisko, nic nie mówiła, tylko znów zaczęła go całować. Przed oczami migotały mu jakieś światła, znajome oczy, zielone, granatowe, znów zielone, muzyka z gramofonu
brzmiała cicho, zaczynało mu brakować tchu. Edyta usiadła mu na kolanach, ręce jej błądziły po nim, rozpinały koszulę. Nie chciał myśleć, chciał poddać się temu, co się działo, pocałował kształtną szyję i dotknął jej piersi przez wzorzysty cienki materiał. — Poczekaj — powiedziała. — Zaraz przyjdę. Nie chciał jej puścić, przez chwilę zatrzymał jej rękę i czuł jej przyspieszony puls. Znikła w łazience. Zastanowił się, czy wyjdzie naga, czy w ręczniku. Nagle jego wzrok padł na
pierścionek w miseczce z biżuterią. Gdzieś widział podobny, bardzo podobny, z pewnością… Jakże ten pierścionek przypominał stary zaręczynowy krążek Lutka, ten, który połyskiwał codziennie na ręce Kasi. Leszek wziął go do ręki, poczuł, jakby go ktoś uderzeniem przebudził z głębokiego, cudnego snu. — Jak to łatwo — szepnął do siebie. — Ja naprawdę pragnę tej kobiety. Zielone oczy znów na niego patrzyły, a były to oczy Janki. Janka śmiała się, kiedy
wychodziła z łazienki tylko w ręczniku — zielonooka, zwinna, o brzoskwiniowym kolorze skóry. Odłożył pierścionek. „Muszę stąd wyjść — pomyślał — zanim będzie za późno. Lutek mnie przestrzegł. Ja, realista, i wiara w znaki? Tylko w przeznaczenie. Wszystko jedno”. Wiedział, że dokonał wyboru, ale nie chciał też uciekać. Zapiął koszulę, założył płaszcz i czekał. Popatrzył z żalem na kobietę, która wyszła z łazienki — nie w ręczniku, ale zupełnie naga, poważna, bardzo poważna, z falą ciemnych
włosów na ciężkich piersiach. Jego Janka była drobna i zawsze się śmiała, kiedy odwijał ją z ręcznika, a jasne kosmyki wirowały jej wokół głowy. Podszedł i pocałował Edytę w rękę. Zrozumiała, że go nie zatrzyma. — Nie mogę — powiedział cicho. — Pani doktor, być mężczyzną to podejmować decyzje. Na miły Bóg, wierz mi, ta nie jest łatwa. Cicho zamknął drzwi, wsiadł w Wańkę i pojechał do domu. Nie wiedział, że Janka nie śpi, lecz czeka na niego, paląc papierosa
za papierosem. Nie wiedział też, że wścibska sąsiadka doktor Czajkowskiej nie przeoczyła takiej okazji i godzinę wcześniej zadzwoniła do żony doktora Borengi z informacją, gdzie i z kim jest jej mąż. Kiedy Leszek cichutko wszedł do sypialni, myśląc, jak rano wyjaśni wcześniejszy powrót z dyżuru, zamarł na widok Janki siedzącej w fotelu. Była blada i rozczochrana, miała spuchnięte od płaczu oczy. — Jak dyżur? — zapytała. — Dużo wyjazdów?
— To nie był dyżur — opadł z westchnieniem na fotel. — Tylko mi nie mów, że wszystko wyjaśnisz — powiedziała zgnębiona. — Nie jesteśmy w jakiejś książce, tylko w życiu. Powiem ci, gdzie byłeś. Podała adres, kiwnął głową twierdząco. — Skąd wiesz? — Dobrzy ludzie są wszędzie — powiedziała. — Zrobimy tak: ani słowa Katarzynie, do matury musi mieć spokój. Nie ma co, ładnie urządziłeś własną córkę. Wiesz, jaki to będzie dla niej
szok? — Janka. — Nie, nie chcę rozmawiać, nie chcę, wszystko rozumiem. Stara, nudna żona i ponętna koleżanka w pracy. Masz pięćdziesiąt cztery lata. Trochę banalnie to wyszło, nie? — Janka, daj wyjaśnić. — Tak, ale nie dzisiaj i nie tutaj. Jak tylko zacznie się wiosna, zawieziesz mnie do Stokowa i ja już tam zostanę, na zawsze. Ty możesz zamieszkać tutaj z doktor Edytą, z kim chcesz. Tylko wyprawimy Katarzynę na
studia i dopiero potem, dobrze? — Nie za szybko, Kiciaku? Tak skreślasz te trzydzieści pięć lat? — Ty je skreśliłeś. Nigdy już tak do mnie nie mów. Leszek chciał do niej podejść, jak czynił to zawsze, gdy ją pocieszał, ale odepchnęła go i odwróciła się do ściany. Zirytowany, machnął ręką, poszedł do małego pokoju, położył się i też nie mógł zasnąć.
Nie odzywali się do siebie i tylko przed Kasią udawali, że wszystko jest w porządku. Edyta znikła — wzięła urlop i wyjechała. Janka zwierzyła się Hani i była zdziwiona, że przyjaciółka namawia ją do rozmowy z Leszkiem. — Sprawy czasem wyglądają inaczej, niż wyglądają… Tyle lat razem, Janka. Nie wybaczysz mu? — A ty wybaczyłabyś Helmutowi? — Heli — Hanka uśmiechnęła się na wspomnienie. — Inne
rzeczy wybaczałam rozbójnikowi jednemu! To już tyle lat. Czas bardzo słodzi wspomnienia. Janka, coś mi mówi, że musisz porozmawiać z Leszkiem. — Co tu gadać, wiem, gdzie był, wiem, z kim, nie zaprzeczył. Całe życie mu oddałam: swoją karierę i pasje, i tylko ja przy nim byłam, kiedy wszyscy się od niego odwrócili, Haniu, opowiadałam ci… Teraz ucieknę na wieś, jak tylko cieplej się zrobi. Może ty mnie zawieziesz? Na myśl o rozmowie w samochodzie mdli
mnie, na myśl o milczeniu płaczę. I zaraz będę płakać. — Zawiozę, oczywiście — Hanka lubiła oboje i ciężko jej teraz było na duszy. — Tylko nic nie mów Kasi, błagam. Potem, jak zda na studia, będzie musiała się z tym zmierzyć. Hanka nie zamierzała nic mówić nikomu, ale w miasteczkach takich jak Łębki nie da się niczego ukryć. Kasia po uszczypliwej uwadze koleżanki z IV D poczuła się tak, jakby betonowa płytka z chodnika
spadła jej na plecy. Nagle wszystkie dziwne fakty złożyły się w całość: fatalny humor matki i jej łzy, cisza w domu, zagniewany na cały świat ojciec. Wpadła do domu i zobaczyła, że matka pakuje rzeczy. — O co chodzi? — krzyknęła. — Nie zrobicie mi chyba tego? — Co? Ja wyjeżdżam do Stokowa, jak co roku. Ty się musisz uczyć, matura za dwa tygodnie, ale jest już bardzo ciepło. — To prawda, że się rozwodzicie? Pokłóciliście się?
Czemu ty płaczesz? Janka łkała na całego w ramionach córki. Zapewniała, że kochają ją oboje i że to tylko między nimi się popsuło, ale strasznie i na zawsze. — A co mi z tego, że mnie kochacie, jak siebie nie kochacie? Co się posuło? — Ojciec mnie zdradza — łkała Janka. — Wiem na pewno. Kasia ciężko usiadła na ziemi, bo na młodą głowę zawalił się jej cały świat. — No to ja go zabiję —
oznajmiła. W tym samym czasie Hania weszła z bijącym sercem do gabinetu Leszka. Była odważna i spokojna, stanowcza, uznała, że powinna się wtrącić, ale jakoś niepewnie się czuła, myśląc, że zapyta go o tak intymne sprawy. Nabrała powietrza jak przed nurkowaniem i zapukała. Leszek siedział przy swoim biurku, opisywał zdjęcia. Obejrzał się ku drzwiom, zdziwiony wizytą Hani, a jeszcze bardziej jej zmieszaniem.
— Możemy chwilę porozmawiać? — zapytała. — Pewnie. Co się stało, Haniu? — Leszku, ja może nie powinnam — zaczęła Hania — ale Janka jest taka nieszczęśliwa, zaraz będzie nieszczęśliwa Kasia, może ja jakoś mogę wam pomóc? Co się stało? — Haniu, wiesz już, jak całe miasto — zaśmiał się z goryczą. — Widzisz, w końcu nic się nie stało, ale Janka nie chce ze mną rozmawiać. — To może mnie powiesz, jak
było, a ja jej. — Nie uwierzy, nie chce uwierzyć. — Może mnie posłucha. Powiedz mi, że to był głupi wyskok, flirt, nie wiem. Uwierzy ci we wszystko, nie chce się rozwodzić, rozpacza, jestem pewna. Leszek — Hania nabrała powietrza — tyle lat miłości zmarnować. Jakie cycki są tego warte? Nawet skłam, ale powiedz, że jej nie zdradziłeś. Leszek zaśmiał się z tych cycków. Były całkiem, całkiem… — Haniu, nie zdradziłem jej.
Nigdy w życiu, chociaż tym razem było blisko, a cycki przepiękne. Opamiętałem się w ostatniej chwili. Ale widzisz, czy to naprawdę robi tak wielką różnicę? Ona po tym wszystkim już mnie po prostu nie chce. — Ty chyba głupi jesteś! Oczywiście, że robi różnicę. Ona tam umiera z rozpaczy — krzyknęła Hania i wybiegła z gabinetu. Pod blok na Goździkowskiej podjechała akurat w chwili, kiedy Kasia i Janka siedziały na ziemi i płakały już obie, a pies popiskiwał solidarnie. Weszła
do mieszkania, Bari nawet nie zaszczekał. Usiadła z nimi na ziemi. — To wszystko nie tak — roześmiała się. — Janko, Leszek wcale cię nie zdradził. Ja mu wierzę i ty mu uwierz. — Bańki jej może stawiał, co? — Nie, ale jestem pewna. Rozmawiałam z nim. — I tak chcę wyjechać, Haniu — płakała Janka. — Kłamał, muszę się z tym uporać. — Dobrze, zawiozę cię do Stokowa, ale proszę o jedno:
wysłuchaj go, jak przyjedzie. Na to wpadł Leszek, który wybiegł za Hanką. Po drodze tylko zdążył kupić jeszcze róże, wszystkie, jakie miał kwiaciarz w budce przy Piaskowej. Niektóre były dość oklapłe, ale nie miało to znaczenia. — Janka — krzyknął od progu i rzucił przed nią kwiaty — nie będzie żadnego rozwodu. Wszystko ci opowiem, jak było. Hania wzięła Kasię za rękę: — Chodź — powiedziała — jedziemy do mnie, oni muszą porządnie porozmawiać.
— Jasiu, Kiciaku — powiedział cicho — nie będę kłamać, straciłem na chwilę głowę, dlatego tam byłem. Ale do niczego nie doszło. W ostatniej chwili zrozumiałem, że nie umiałbym bez ciebie żyć. — Chcesz powiedzieć: lepsza pliszka w garści…? — Ja cię kocham i tyle. A pokusa była wielka. Czy ty nigdy nie miałaś chwili zapomnienia? Przypomniała sobie Batiara i ten głupi pocałunek w parku. — Nigdy cię nie zdradziłam — powiedziała. — Nigdy. Byłeś
moim pierwszym i jedynym mężczyzną. A mogłam. — Nie wątpię — uśmiechnął się i mocno ją przytulił. — Jeśli o to chodzi, to ja też nigdy ciebie nie zdradziłem. A może i to ma znaczenie, że tym razem nawet chciałem, ale nie. Zadałaś mi jakiś czar, dawno temu w Poznaniu nad Wartą. — Ale widziałeś ją bez ubrania. — Janka! Ja codziennie widzę kobiety bez ubrania. — Ale nie tak. I nie pocałowałeś jej nawet?
— Nie — skłamał szybko, przypominając sobie radę Hanki. — Wisiały nade mną twoje oczy. A ty? — Też nigdy — odpowiedziała równie prędko. — Wiesz, po raz pierwszy w życiu czuję mniejszy żal i nienawiść do Janusza za śmierć Cechny, wiesz? Jak kochasz, to jest taka chwila w zazdrości, że możesz zabić. Ciężko mi było. — Wiem. Poświęciłaś swoją karierę dla życia ze mną, zwykłym lekarzem na prowincji. Nie miałaś wielkiej widowni, ale ja całe życie cię podziwiałem,
Kiciaku. Janka uśmiechnęła się do niego. Zrozumiała, że te jej gadki o śpiewaniu, o złamanej karierze były nieprawdą. Taką prywatną opowieścią o niespełnieniu, bajdą, którą każdy skrywa w zanadrzu na złe chwile. Co za bzdura! Zależało jej na nim, przede wszystkim na nim i tylko na nim. Posiwiały, pobladły teraz, wydawał się jej piękny. Zależało jej na życiu na wsi — we własnym domu, ale tylko z nim. Nawet Kasia mogła wyjechać, ale gdyby straciła Leszka, straciłaby sens życia.
Coś tam gadał o jej talencie. A ona nie czuła tęsknoty za sławą czy estradą, tylko za tym, żeby się do niego przytulić i tak zostać. Zrozumiała, że gdyby nawet zdradził ją naprawdę tej nocy, i tak by mu wybaczyła. Ale tego nie zamierzała mu mówić. — Nie gadaj głupstw. Mam w dupie wszystkie estrady świata, całe lata myślałam, że są ważne, ale się myliłam. Przyszło opamiętanie, chcę tylko ciebie. Przygarnął ją mocno, położył na podłodze. Poczuła pod plecami, że róże kłują.
— Aj. Mam jednak jeden warunek — szepnęła. — Te róże spod pleców mi zabierz, ale nie o to chodzi. Był gotów obiecać spełnienie wszystkich warunków. Kochali się, odurzeni prawdą, jak blisko bywa szczęście, którego szuka się daleko. Kochali się z nową energią, a Janka nie wiadomo czemu nie śmiała się jak zwykle w chwilach rozkoszy, lecz oddała się miłości w skupieniu, zdziwiona, że po tylu latach mogą się odnaleźć inaczej. Za oknem padał deszcz, mocno bębnił o szyby.
Rano Leszek śpiewał przy goleniu. Kasia zatonęła w bałaganie książek i nie zwracała uwagi na to, że rodzice coś konspiracyjnie knuli, szeptali i planowali wieczorami. Warunek był taki: przeprowadzka do własnego domu, do ich Domu, nad Narew. Na zawsze. Powiedział: „Tak”. Janka oznajmiła Hani i swojej córce, że kryzys był ważną lekcją i zdjął z niej nareszcie to głupie poczucie niespełnienia. — Nigdy, córcia, nie pozwól mi pleść dyrdymałów o śpiewaniu,
estradach i karierze filmowej! Jest to bowiem, jak mawiają studenci, a wiem to od Marleny: pieprzenie kotka za pomocą młotka. Kasia mogła spokojnie przystąpić do matury. Pomyślała, że chyba tylko ona jedna z całego osiemdziesiątego trzeciego rocznika maturzystów ma tak starych i zakochanych w sobie rodziców. Ludzie po pięćdziesiątce i miłość — o bogowie, to też się zdarza?
Rozdział 32. Wiosna upłynęła pod znakiem egzaminów maturalnych Kasi i odrodzenia miłości jej rodziców. Janka i Leszek znaleźli się w fazie poczucia spokoju i naturalności bycia ze sobą. Kasia, która mylnie sądziła, że jest gwarantem spokoju w rodzinnym domu, ba, zastanawiała się, jak oni przeżyli tyle lat bez niej, nie pozabijali się i nie rozwiedli i jak będą żyć dalej, martwiła się wyjazdem na studia. Janka nie
wspomniała jej o swoich planach, odmłodniała, rzuciła się całkowicie w prace w ogrodzie, wypatrywała tylko Leszka w bramie i w tym roku akurat byli szczęśliwi, że Kasia zostawała w Łębkach uczyć się do matury. Pewnego dnia Leszek zajrzał do pokoju córki — uczyła się na parapecie w słońcu, czytając grube tomiszcze Krzyżanowskiego. — Taka jestem już zmęczona — zwierzyła się. — To przestań się uczyć i posłuchaj: zwolniono Roberta.
Jest w domu. Matylda była w przychodni z dobrą nowiną. — Cudnie — krzyknęła Kasia. — Może to się nareszcie skończy! Ale się mama ucieszy. — Powoli się kończy — zapewnił ją. — Jak już zdasz maturę i dostaniesz się na studia, będziesz mieć trzy miesiące wakacji. — A jak nie zdam, tato, co będzie? — Nic takiego, przeczekasz rok. Ale — dodał — jeśli ty nie zdasz, córcia, to kto? Kasiunia, mogę się założyć, że zdasz
bardzo dobrze. I wyjedziesz nam do tej Warszawy, zaczniesz własne życie. Zamknął drzwi, a kiedy Kasia wróciła do książek, otworzył starą szufladę i wyjął pamiątki, wśród nich malutki kaftanik, który uszył zaraz po jej narodzinach. Westchnął — wiedział, że ma rację. Po rozdaniu matur, w czerwcowy wieczór, w domu Waldka Perkosia na Ossem zebrała się całkiem spora grupa młodzieży. Trudno było to uznać za bal, raczej pomaturalną prywatkę, ale śmiech i muzyka z
głośników rozsadzały ściany jednorodzinnego pudełka, do którego napływały fale młodych ludzi, mało myślących w tej chwili o tym, czy stan wojenny dogorywa, czy nie, że znów wizytuje Polskę papież, a w telewizji pojawił się nowy program. Mieli po dziewiętnaście lat, Kasia niecałe osiemnaście, skończyli szkołę, snuli plany na przyszłość. Świętowali przekroczenie ważnego życiowego progu, a w domu kolegi, już bez nauczycieli, mogli się poczuć swobodniej i doroślej.
Kasia nie znała połowy tych ludzi i zastanawiała się, skąd Waldi ich wytrzasnął. Były tu z Jolą, Marzenką, chłopakiem Marzenki Kazikiem i braćmi Tudkami, najprzystojniejszymi w Łębkach i okolicy. Ktoś kręcił fikołki z wódki i cudem zdobytej coca-coli. Muzyka na cały regulator z magnetofonu marki Grundig i oczywiście tekst „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew”, który rozczulał młodych chłopaków, a ballada „Jolka, Jolka, pamiętasz lato ze snu” uderzała w marzenia dziewczyn. „Żebrząc wciąż o
benzynę, gnałem przez noc, silnik rzęził ostatkiem sił, aby być znowu w tobie”. To była miłość, pewnie tylko w piosenkach. Ach, żeby do niej ktoś tak pędził… — Czemu on „ziebrał o benzynę”? — zapytał John, kuzyn Waldiego, prosty chłopak z Anglii, który był akurat w Polsce na wakacjach. — Bo u nas jest reglamentowana — roześmiała się Małgosia, która postanowiła objaśnić mu świat i podszkolić znajomość języka. Przystojniejszy z
najprzystojniejszych braci Tudków od razu poprosił Jolę do tańca. Marzenka, która miała od dwóch lat swojego chłopaka Kazika, także zniknęła wśród tańczących. Kasia została sama. Waldek chodził do technikum z jej ciotecznym bratem Wojtkiem, lubili się, ale Waldi też miał dziewczynę. Właściwie każdy tu był z kimś. Kasia rozejrzała się wokół — pary tańczyły, ktoś krzyknął „zdrowie”, ktoś otworzył szampana. Muzyka Budki Suflera unosiła się nad nimi, Andrzejczak emigrował z
ramion Jolki nad ranem, to działało na tkliwe uczucia młodych. Maciek Motek padł na kolana i zapewniał, że nigdy nie słyszał podobnie genialnej muzyki, Kazik nosił Marzenę na rękach. Tylko ona, Kasia, była tu sama, ona i ciemnowłosy kolega Waldka Antek, oparty o ścianę w kącie przy trunkach… Nie znała go, ale Waldek podbiegł właśnie tanecznym krokiem i jak wariat kręcił się w kółko z dwoma kieliszkami w dłoniach. — Poznajcie się, poznajcie się! — wykrzyknął i wręczył im
musztardówki wśród dziwnych wygibasów, które wykonywał. — Oto Antoni, najbardziej ponury uczestnik tego wieczoru… Oto Katarzyna, jeszcze ciągle z IV C, najmądrzejsza w klasie, jeśli chodzi o polak. Kaśka — zatrzymał się na chwilę w tańcu i rozrzewnił — ile to razy pisałaś mi wypracowanie, co? Nasza Gusia, psorka z polaka, pięć lat nie wiedziała, że sprawdza twoje prace! Ha! — Dobrze, już dobrze, Waldi — odpowiedziała Kasia. — A ile ty mi rozwiązałeś zadań z matmy i
fizy? Na parapecie o poranku? Wiesz, że pewnego poziomu tych przedmiotów nigdy nie osiągnęłam. Waldi, dumny z siebie, rycersko grzmotnął się ręką w pierś, wykonał ukłon i dla odmiany krokiem poloneza odpłynął do innych gości. Rzucił jej tylko, żeby nie oczekiwała rozmowy po jego durnym kuzynie — Antek jest najlepszym mózgiem w województwie z fizyki, olimpiadę wygrał, ale nie potrafi mówić. Za to czytał o komputerach, co rozpowszechniają się w
Ameryce… Ale nie umie mówić. Kasia spojrzała na chłopaka ciekawie. Antek faktycznie wyglądał na kogoś, kto się nie odzywa bez potrzeby. Czy w ogóle mówi? — To prawda? — zapytała. — Nie lubisz rozmawiać? Ja jestem Kaśka, a wszystkie Kaśki są podobno gadatliwe. — Nieprawda — odpowiedział Antek. — Aha. A skąd jesteś? — Z Supraśla. — Aha. A gdzie idziesz na
studia? — Fizyka Warszawa. Albo astronomia Toruń. Mogę wybrać, bo ta olimpiada… Kasia pomyślała, że zamęczy się tą rozmową, mimo że Waldi znowu przypłynął do nich i nie mógł wyjść z podziwu, że Antek wydobył z siebie jakiekolwiek słowa. — Kaśka, jesteś cudotwórcą. Anti, zatańcz z nią, debilu! Ale Antek tylko pobladł, Waldi rozwiał się jak mgła, a Kasia westchnęła. Chłopaka, z którym chciałaby zatańczyć, nie było
tutaj, niemniej ten ponurak, który siedział w kącie, trzymał w ręku szklankę i nie wiedział, co z nią zrobić, zaciekawił ją. Widziała, że przeżywa męki, że żałuje, że tu jest, i najchętniej zagłębiłby się w rozwiązywanie skomplikowanych zadań, samotnie. Już nie zamierzała odejść, tylko się przysiadła. — Nie musisz ze mną tańczyć. Powiedz, co czytasz, pewnie Lema? — A powinienem Lema? — westchnął. — Nigdy nie wiem, co powinienem. Ja lubię czytać, naprawdę, i nawet wiersze
niektóre bardzo lubię, ale nie umiem o tym opowiadać. — Wiersze, naprawdę? — przysunęła się. — A jakie? — Może pójdziemy na spacer? — zapytał. — Tu jest strasznie głośno. Długo chodzili po polach za Łupianką, a kiedy wrócili, Kasia uczyła Antka tańczyć, a on całkiem chętnie poddawał się jej lekcjom. Waldi patrzył zdumiony i nawet powiedział do kumpli: — Ocućcie mnie, walnijcie w miech, jeśli się nagrzmotałem za bardzo!
Niespodziewanie impreza okazała się udana. Kasia dawno nie nagadała się tyle o filozofach, koncepcjach Wszechświata i planach na przyszłość. Usłyszała wtedy, że i ona będzie kiedyś pracować z komputerem, w co nie mogła uwierzyć. — Mógłbym ci pomóc w tych zadaniach z fizyki… — powiedział nieśmiało Antek. — Im trudniejsze, tym bardziej lubię. Kasia roześmiała się. — Mam nadzieję, że już nigdy
mnie to nie będzie dotyczyć! Fizyka. Ja zdaję na polonistykę, na UW, a jak nie zdam, to umrę! Nie, nie, wtedy pójdę na rok uczyć na wsi polskiego. Antek popatrzył w przestrzeń za nią. Kasia zauważyła, że ma bardzo ciemne oczy i bardzo długie rzęsy, jak na chłopaka za długie. Patrzy spod oka, ponuro, ale to spojrzenie ma całkiem… inteligentne. Antek musiał przez tę noc dojść do jakichś wniosków, bo nad ranem, kiedy z głośników leciał liryczny przebój Beatlesów, większość imprezowiczów
spała, a tylko kilka par snuło się w rytm muzyki, poprosił Kasię do tańca. Był to pierwszy jego taniec z dziewczyną. Kasia instynktownie to wyczuwała i z zaskoczeniem uznała, że całkiem dobrze im idzie. Co za ciekawa noc! Ale kiedy nadszedł ranek, pożegnali się i rzuciła: — Może na studiach w Warszawie się spotkamy, tylko ja jeszcze muszę zdać… — Antek tylko kiwnął potakująco głową. Była rozczarowana, że nawet nie poprosił jej o telefon. Wprawdzie mógł jej szukać
przez Waldka, ale ten wybierał się na politechnikę w Białymstoku, a nie do Warszawy. Może ta noc niewiele dla Antka znaczyła? A może zmroził go fakt, że przyjechał po nią samochodem ojciec, witany z szacunkiem przez młodzież lekarz? Rozgoryczona wsiadła do Wańki. Nawet nie zapytał o adres ani o to, czy chciałaby się jeszcze spotkać. Wzruszyła ramionami i nie odwróciła się, kiedy ojciec manewrował na podwórku. Szkoda, bo może dostrzegłaby w oczach
ciemnowłosego Antka bezradność i ciszę niewypowiedzianego pytania.
— Kochani, macie przed sobą studentkę filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego! Katarzyna wróciła po egzaminach wstępnych z Warszawy. Leszek odebrał ją z dworca i chociaż po drodze do Stokowa wiodącej przez lasy, Krzyżewo i Truskolasy-Lachy opowiedziała mu wszystko dwa razy, teraz przy dużym stole na
środku pokoju z kominkiem musiała powtórzyć wszystko matce. Warszawa wydawała się jej teraz całym światem, to ogromne miasto, ten gwar akademika, wielka aula uniwersytecka, wypełniona po brzegi głowami zaniepokojonych kandydatów na studia. Na zawsze zapamięta temat pracy: Maska, poza, gest — o kreacji bohatera romantycznego. — Alicja pisała coś z poezji młodopolskiej, a Rafał oczywiście udowadniał nam cały czas, że uniwersytet to nie
studia, tylko bzdury, a prawdziwa wiedza jest na politechnice. „Oni tak tam się uczą, że nie mają czasu sikać”, tak powiedział. I na medycynie, tato, też. Zero intelektu, dyskusji, myśli i zabawy, tylko stukanie. Co tak stuka? Dwa szkielety całujące się na wietrze? Nie, to pracują szare komórki studenta medycyny. A Mateo dostał się na medycynę w Białymstoku, razem jechaliśmy pociągiem, więc wiem. Nie będzie miał normalnego życia. — E tam! — Leszek wzruszył ramionami. — Myśmy też
studiowali, też stukali, ale bawiliśmy się jeszcze więcej. Pamiętasz, Kiciaku? Kasia wiedziała, co będzie dalej. Rodzice coraz częściej używali tego słowa zaklęcia: „Pamiętasz?”. A pamiętasz, jak w Poznaniu? A pamiętasz, kiedy Józek upił się i omal go nie aresztowali, bo po pijaku napluł na portret Stalina? Nie napluł, tylko zrzucił z kolan i powiedział: „Zabierzcie to gówno!”. A pamiętasz, kiedy Lonio i Tadzio przebrali się za Ku-Klux-Klan i straszyli ludzi nad Odrą? Uczyliśmy się, no
oczywiście, jeszcze jak, ale to były najweselsze lata! — Ale już wtedy — Janka z błyskiem w oczach wspominała dawne czasy — już wtedy opowiadano stary kawał, jak to studentom medycyny i uniwersytetu kazano się nauczyć książki telefonicznej na pamięć. I kiedy studenci medycyny zapytali gorliwie: „Na kiedy?”, studenci uniwersytetu pytali dociekliwie: „Po co?”. Pamiętasz, Kiciaku, Ewa nam to opowiadała, ona była z uniwersytetu… Spotkali się smutnym wzrokiem.
Katarzyna słyszała o Ewie, która była przyjaciółką mamy, poetką, a jakoś po roku siedemdziesiątym w Gdańsku umarła. No nie, to nie był moment, aby gadać o umarłych. Miała wiele innych rzeczy do opowiedzenia. Akademik na Pradze. Nocowały tam z Alicją i grupą przyjezdnych kandydatów. Dwa budynki po dwóch stronach ulicy Kickiego nie zachwycały architekturą, ale głośna muzyka, głowy w oknach, okrzyki powitalne zdradzały, że mieszka tu wesoły naród. Rafał,
już od roku student politechniki, zatem człowiek dużo bardziej obeznany z obyczajami panującymi w akademikach, poszedł z nimi na drugie piętro budynku z napisem „Ubab” — pozostałości po podziale na akademik żeński i męski. — O matko, ale prycze! — jęknął na widok czterech łóżek, które Kasi skojarzyły się raczej ze szpitalem. Szpital był jak jej drugi dom: od dziecka był dla niej środowiskiem naturalnym, więc poczuła się lepiej. — Omal nie popłakałyśmy się, ale ze śmiechu, kiedy Rafał
zaczął w oknie wietrzyć stary materac z okrzykiem: „Alka, ten rupieć pamięta pewno studia naszego ojca!”. — Tak! — krzyknęła Janka. — Racja! Antoni jeździł tam studiować historię i nocował w jakimś akademiku na Pradze! Rupieć śmiało mógł pamiętać sny mojego brata! — W akademiku było jeszcze mnóstwo studentów ze starszych lat, którzy całe noce śpiewali, tańczyli, prawdę mówiąc, tak głośno wrzeszczeli „Nie ma, nie ma wody na pustyni” albo „Mniej niż zero”,
że o nauce nie było w mowy. Dwóch takich, jeden wyglądał jak Einstein i takie miał zresztą przezwisko, a drugi Hajnek, bo utykał pokręcony po chorobie, chodziło po naszych pokojach, przedstawiając się jako asystenci komisji egzaminacyjnej i udzielając porad. Pytali też, jaką wałówkę mamy z domu, i straszyli nas profesorami. Jeden zapytał mnie, czy czytałam Dzienniki Gombrowicza, oczywiście że nie czytałam, zaczęłam kręcić, a on: „Mam cię! Nie mogłaś czytać, one u nas nawet nie były
wydane”. Co nie przeszkadzało mu stwierdzić, że jak nie czytałam, to nie zdam. I tak nas straszył, dopóki nie przyszła Ela, od nas z Łębek, ona studiuje już na trzecim roku, i wygoniła ich z pokoju. Załamała się naszą naiwnością, bo Hajnek i Einstein nie są żadnymi asystentami, tylko dyżurnymi studentami, którzy na egzaminie rozdają papier i pilnują wejścia. Dużo osób spoza Warszawy poznałam, z Łomży chłopaka, z Białegostoku, z Suwałk. Na uniwersytecie większość mężczyzn jest z wąsami i
brodami i chodzą w swetrach. A dziewczyny, mamo, w najmodniejszej teraz fryzurze: przedziałek na boku i proste włosy, ucięte równo nad szyją. Takie sobie zrobię i ty byś mogła. Blondynki w przewadze. — A my wszystkie tapirowałyśmy włosy, grzywka i lok na policzku, jak Jackie, i chodziłyśmy w spódnicach bombkach! — westchnęła Janka. — To był krzyk mody! — Teraz królują dżinsy, mamo! — Kasia dotknęła swojego mysiego kucyka i popatrzyła na kraciastą spódnicę. — I puchate
„tęczowe” sweterki. Nigdy do tej pory nie odczuła tak mocno, że jest z prowincji, jak gdy stała wśród tłumu przed uniwersytetem. Tyle tam było pięknych dziewczyn, szczupłych, modnie ubranych, niektóre w ciuchach z peweksu, inne odziane z fantazją w spódnice do kostek lub wymyślne sukienki z Hofflandu. Że z Hofflandu, czyli sklepu Grażyny Hoff w Domach Centrum, wiedziały od Eli. Trochę to było przerażające, kiedy stały z Alicją w tłumie zdających, obie z tego odległego
Podlasia. W obliczu wielkiego miasta odżyły wszystkie ich kompleksy: za dużo kilogramów, niemodne stroje, lęk przed tajemnicami Warszawy. Tramwaje, autobusy, auta, światła, zawrót głowy. W Łębkach ani jedno skrzyżowanie nie miało świateł, jedynie przy zakręcie obok przejazdu wisiało smętne okrągłe lusterko. Grupki na korytarzu dyskutowały żywo, wymieniając nazwiska, których nigdy nie słyszała, jakieś kino francuskie, DKF-y. Postanowiły się nie odzywać, żeby nie wyjść na
kompletne wsioki. Tego wprawdzie nie powiedziała w domu, bo Janka zaraz zaczęłaby swoją gadkę o wartościach prowincji, zwłaszcza Podlasia, że Kaśka jest głupia, jeśli tak o sobie myśli, przecież sroce spod ogona nie wypadła. Łatwo mówić, ale trudno błyszczeć wśród wygadanych wielkomiejskich studentów, dla których Cortázar — szalenie modny obecnie — to lektura do poduszki. Ani Kasia, ani Alicja nie znały się na literaturze iberoamerykańskiej, a w wakacje w Kuleszach i w
Stokowie czytały sobie nad naleśnikami roboty ciotki Bogny serię Dumasa. Jak przyznać się w intelektualnej dyskusji do Józefa Balsamo, zwłaszcza gdy jeden z przystojnych młodzieńców wyraża pogląd, że przygodowa powieść historyczna to niepogłębiona szmira. Nakupiły książek, niewiele można było dostać w księgarni, ale Ela pokazała im lektorium! Jak to cudownie brzmiało: lektorium, w którym w ciszy można było czytać i czytać. Cudownie też było, że znalazły swoje nazwiska na
liście studentów przyjętych na pierwszy rok filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. — Nie doczekam się chyba października! I musisz mi, mamo, uszyć trochę nowych spódnic. I nie pojadę na te studia, jeśli nie będę miała dżinsów z peweksu! Należy mi się, bo wszystko zdałam na czwórki. — Ho, ho! — Leszek zadowolony wyciągnął z Wilusia koniak. — To się za te czwórki napijemy! Chociaż czekaj, Katarzyna, ty jeszcze nie masz osiemnastu lat! W lipcu dopiero
skończysz! — Piłam w akademiku bełta! — oznajmiła obrażona Kasia. — Jest obrzydliwy! — Udzielić ci muszę porady, jaką winien dać ojciec córce — uroczyście powiedział Leszek. — Są trzy zasady picia alkoholu: nigdy na czczo! — Tak jest! — Kasia zaczęła posilać się bigosem. — Nigdy w kiepskim towarzystwie! — Aha — pomyślała o zwariowanych studentach na
parapecie korytarza, zapraszających ją na łyk „wkupnego” wina. — I nigdy nie mieszaj. Najlepiej pij tylko czystą, po mnie masz na pewno mocną głowę, przetrzymasz tych kolesi z Warszawy! — Ty lepiej, ojciec, wyciągaj schowane dolary, córce zakupy trzeba zrobić! — zakpiła Janka. — Rzeczywiście! Zajewiczowie też potrafili pić, geny masz dobre! — No to siup, dziewczyny, za te studia!
Kasia zakrztusiła się trochę koniakiem, ale okazało się, że to nie koniec toastów. — I my mamy ci coś do powiedzenia, córcia — Leszek miał tę swoją minę: ciekawe, co ty na to powiesz, ja dopiero mam nowinę! Kasia popatrzyła na nich z niepokojem. Już i tak martwiła się, jak zostawi ich samych w Łębkach, tyle razy przecież łagodziła kłótnie, budziła ojca, bo mama miała atak astmy, dzwoniła, czemu nie wraca jeszcze z dyżuru. Jak dadzą sobie radę bez niej, kiedy wyjedzie do Warszawy? Ale nie
wyglądało na to, żeby wieści były niedobre. Raczej nie rozwodzili się, nie zamierzali się kłócić ani wziąć jeszcze jednego psa. Matce oczy zazieleniały i uśmiechała się zwycięsko. Leszek stanął za żoną, objął ją ramieniem i oznajmił: — A my postanowiliśmy przenieść się tutaj na stałe! Już od jesieni. Spełniło się marzenie twojej matki, prawda, Kiciaku? Janka pogłaskała go po ręku, przytuliła się do zielonego swetra, który mu wydziergała zimą.
— Idę na wcześniejszą emeryturę! Będę tu na pół etatu prowadził ośrodek zdrowia! — Najwyższy czas! Wystarczy ci tych zarwanych nocy, pracy w promieniach rentgena i tych wiecznie jęczących pacjentów. Ty, Kasiu, wyjedziesz i już nigdy do domu nie wrócisz. Tak, na stałe. Jak Marlena Hani, jak Danka Bratków, jak wszystkie nasze młode bociany. Tak już jest. A ja nie mogłam znieść myśli, że mój domek stoi sam w zimie… Wreszcie powróciłam do siebie. Tak czuję. Ale przecież twój dom i tak jest
tutaj, a nie w tych kolejnych blokach. — Hurra! — krzyknęła Kasia. — Nawet nie wiecie, jaki ciężar spadł mi z serca. Ale co z Łębkami, całkiem się żegnasz, tato? Z radiologią i szpitalem? Masz dopiero pięćdziesiąt pięć lat! Co to na lekarza?! — Tu poprowadzę ośrodek, Kasiu, jest kościół, jest sołtys, przyda się lekarz… Raz w tygodniu będę dojeżdżał do Łębek jako konsultant na radiologię. Wtedy odbiorę cię z dworca, jak będziesz przyjeżdżać z Warszawy.
Zobaczcie, dziewczyny: po Poznaniu, akademii w Białymstoku, klinikach, szpitalach, dyrektorowaniu w Łębkach nareszcie zostałem wiejskim lekarzem! — Nie żal ci? — zapytała Janka. Oparła się o niego w oczekiwaniu na odpowiedź, którą chciała usłyszeć. Pomyślał, że tyle razy patrzyła podobnie, pytająco, że dla niego odpowiedzi znaczą tyle co własne miejsce na ziemi. Uśmiechnął się do tych oczu. — Nie byłem pewien — odrzekł.
— Ale naradziliśmy się z Barim i on też pragnie zostać nareszcie psem wiejskim. — Kocham was obu — powiedziała Janka. Wtuliła się w męża, a Leszek zadowolony obrócił nią dookoła jak kiedyś w Poznaniu nad Odrą, kiedy obiecywał jej, że nie będzie pracowała, a on będzie jej przynosił do łóżka śniadanie. — Hej, jeszcze ja tu jestem! — przypomniała ich córka. — I to ja jestem bohaterką dnia. Już bym chciała być na studiach, nie mogę się doczekać…
— Studia to najpiękniejszy czas — westchnął Leszek. — Kiedy ja zaczynałem, jeszcze nie było akademii, tylko wydział lekarski na uniwersytecie. Pamiętasz, Kiciaku, bursę z pluskwami? — No masz, oczywiście! — A ulicę Świętego Czesława? Trzy sedesy ustawione do brydża? To były inne czasy niż teraz… — Może inne, tato, ale bar studencki na Krakowskim Przedmieściu nazywa się Karaluch! Odżyły wspomnienia poznańskie
— Leszek zawsze wracał do nich z wielkim sentymentem. Tego wieczoru cała trójka Borengów biesiadująca przy kominku była naprawdę zadowolona z życiowych decyzji. Równie szczęśliwy wydawał się Bari — od tej chwili pies wiejski, posiadacz własnego ogrodu z modrzewiem i małym świerkiem. Modrzew obsikiwał, na świerk zawzięcie szczekał. Narew zdawała się płynąć — Narew także była zadowolona, cicha — zaraz za ich ogrodem i łąką.
Rozdział 33. Październik nadszedł tak, jak go oczekiwano. Co dziwniejsze: pociąg relacji Białystok – Warszawa także punktualnie dotarł do Łębek, ojciec ucałował swoją studentkę, uściskał i jeszcze raz ucałował na peronie, podał bagaż przez okno, bo tłok panował taki, że siedzieć można było najwyżej na własnej walizce. Kasia wkrótce miała się przekonać, że ów pociąg zawsze był wypełniony po brzegi pasażerami, często
opóźniony, jechał do Warszawy dwie i pół godziny, ale podróże nim nie bywały nudne, bo nigdy nie były samotne. Katarzyna wsiadała w Łębkach razem z grupą dawnych kolegów ze szkoły, tych, którzy wybrali studia w Warszawie, a w Szepietowie dosiadali się Alicja i Rafał dostarczani tam przez wuja Antoniego. I tak, nieprzerwanie gadając i emocjonując się studiami, Warszawą, nowymi znajomościami, dojeżdżali w mgnieniu oka. Zdarzyło się akurat tego roku,
że studenci polonistyki dostali zakwaterowanie na dalekich Jelonkach, w domkach po radzieckich budowniczych Pałacu Kultury. Niezadowolone z tego dziewczyny, kierując się podpowiedziami starszych kolegów, załatwiły sobie miejsce na „Kicu”, gdzie gościły już na egzaminach wstępnych. Zamieszkały jako tak zwane martwe dusze. Brzmiało okropnie, ale proceder był dość prosty i powszechny: trzeba było znaleźć osobę, której miejsce w owym akademiku się należało, a która z jakichś
przyczyn nie korzystała z przywileju, poprosić, by się owa „dusza” zameldowała, odebrała w administracji wejściówkę, podmienić zdjęcie i zamieszkać zamiast niej. Niektóre martwe dusze pobierały opłaty za taką przysługę, w większości jednak czyniono to po koleżeńsku i tym sposobem na „Kicu” mieszkało tyle samo martwych dusz co i żywych, tyle samo postaci szalonych i barwnych co poważnych i przeciętnych. Królowały tu filologie, historia i archeologia, starsze roczniki polonistyki, przyszli
dziennikarze i studenci kierunku o dumnie brzmiącej nazwie „lingwistyka stosowana”. Podział na męski i żeński budynek właśnie przestał istnieć, bo jeden z nich oddano do remontu. „Ubab” stał się nie babski, a koedukacyjny, strzegły go dwie ponure kobiety w akwarium, czyli portierni, rzadko pytające wchodzących o wejściówki, bo głównie oglądały telewizję i nie interesowały się cudzymi sprawami. W niedzielę 2 października 1983 roku Kasia stanęła na półpiętrze akademika z ciężką
walizką pełną stokowskich skarbów, książek, krawieckich dzieł Janki i porad rodzicielskich. Rozmaitych górnolotnych myśli matki, która bała się Warszawy, i przestróg ojca, który się nie bał, ale stał jeszcze długo na peronie w Łębkach i patrzył smętnie, jak pociąg unoszący Kasię w dorosłe życie malał, malał, aż zniknął. Dopiero wtedy Leszek westchnął, odpowiedział na kilka ukłonów łębkowian i udał się w kierunku Wańki. Janka czekała przecież w Stokowie, pewnie będzie stała z Barim w
bramie. Kasia zaopatrzona została także w zapas opowieści o poznańskich studiach ojca, pełnych fantazji i uroku. „Tylko że to było w erze kamienia łupanego” — pomyślała, stojąc z walizą na półpiętrze. W akademiku zrobiło się tłumnie. Mnóstwo studentów powróciło z wakacji, teraz załatwiali pokoje, zakwaterowanie, stali w kolejkach po odbiór pościeli. W oczach Kasi jawili się jako wspaniali, egzotyczni, światowi ludzie. Po prostu inni.
Inni mieli plecaki, nie walizki. Inni mieli drelichowe zielone kurtki, nie płaszczyk przerobiony na łuczniku matki z jej żakietu. Inni wchodzili i schodzili, jakiś wariat zjechał po poręczy i krzyknął: „Cześć, mała, nie łam się!”, jakiś brodacz zbiegał ze schodów, potem schodził blondyn z dziewczyną za rękę. Czy ktoś miał w walizce, podobnie jak ona, szynkę wędzoną z domu w rajstopie, kasztan na szczęście z ogrodu albo finkę, w którą Leszek wyposażył ją przeciw całemu złu świata? Na myśl o
tej fince zapragnęła znaleźć się w Stokowie, blisko ojca, oczy niebezpiecznie ją zaszczypały i przestraszyła się, że zaraz się rozpłacze na tym półpiętrze — głośno i na dobre. Pociągnęła nosem i chwyciła za walizę z determinacją i postanowieniem, że nie podda się tak łatwo. Czuła, jakby te schody zdobione dziwnymi malunkami prowadziły ją w całkiem nowe przestrzenie, a jak większość osiemnastoletnich ludzi bardzo bała się nowych zdarzeń i zarazem bardzo ich pragnęła. Dotarła na najwyższe piętro, do
pokoju 503, w którym czekała na nią Alicja, a także dwie inne dziewczyny, również studentki pierwszego roku. Za ścianą jakieś towarzystwo wrzeszczało niemiłosiernie, był to śpiew z przytupem, i wszędzie słychać było muzykę i czuło się papierosy. Katarzyna przyjechała do Warszawy z zamiarem studiowania według uniwersyteckiego planu, poznawania miasta, dotknięcia wysokiej kultury, obecnej przecież tutaj w stolicy, nie na głuchej prowincji. Postanowiła
nie wdawać się w żadne uczuciowe związki, przynamniej nie teraz, nie na pierwszym roku. Po swoich przygodach z Mateuszem stwierdziła ponuro, że nie należy do dziewczyn, o których się mówi, że mają powodzenie, raczej do tych, z którymi kradnie się konie. W Warszawie koni nie było, najwyżej dorożki na Starówce. Kasia sądziła, że przyczyną jej pechowego losu w sferze uczuć jest fakt, że po babce ze strony ojca odziedziczyła nie tylko imię, ale także skłonność do tycia. Babka Katarzyna na
zdjęciach była okrągła jak piłka. Dlaczego zamiast krągłości nie zostawiła jej w spadku tego ciężkiego czarnego warkocza? Kasia mysie włosy miała po matce, za to jej pięknego głosu już nie dostała. „Sama muszę siebie stworzyć” — pomyślała. Jej drugim planem, który przywiozła ze sobą w pakiecie z kompleksami, było więc odchudzanie i zmiana wizerunku. Czyż nie obiecywali jej wszyscy, że na studiach się chudnie z głodu i tęsknoty? Że dziewczyny zmieniają się nie do poznania. A Marlena? Kiedy
przyjechała pierwszy raz z Gdańska, miała jeszcze kucyki, jakie nosiło się w Łębkach, płakała, że w mieście jest strasznie, i przysięgała, że nigdy na studia nie wróci. Ale wróciła, potem przyjeżdżała do domu coraz rzadziej, a kiedy spotkały się następnym razem, miała już krótką fryzurę, bursztynowe kolczyki i żywo opowiadała o studenckim życiu, kolegach, wykładach. Teraz Marlena urodziła córeczkę Dominikę i mieszkali ze Zbychem na „górce” domu ciotki Hanki, czyli w mieszkaniu wykrojonym z
obszernego strychu. A Kasia dopiero znalazła się w tej ruchliwej Warszawie, gdzie szyby rzeczywiście były niebieskie od telewizorów, ale tramwaje mknęły po szynach czerwone, nie niebieskie — a właściwie wcale nie mknęły, bo czekać trzeba było na nie czasem i pół godziny. Wszystko było tu nowe, obce, przyprawione szczyptą wzniosłej wiedzy jak uniwersytet albo patyną czasu jak kościół Wizytek. Sale wykładowe były duże w Audytorium Maximum, a małe w
budynku polonistyki. Lektorium, czyli wydziałowa czytelnia, i te magiczne nazwy, których trzeba się było nauczyć: BUW, dziekanka, Kazimierz, czyli Pałac Kazimierzowski obok gmachu filologii polskiej. Bar Karaluch był jak z komedii Barei, ale ze zdumieniem stwierdziła, że talerze nie są metalowe i nie przykręcono ich do stołu. No i nade wszystko byli nowi znajomi. Na wydziale polonistyki przeważały studentki, chłopcy byli w znacznej mniejszości, rzadziej decydowali się na studiowanie
gramatyki czy tajników języka staro-cerkiewno-słowiańskiego. Natomiast w akademiku towarzystwo było bardzo przemieszane — zarówno pod względem płci, kierunków, jak i regionów Polski. Kasia po raz pierwszy zadała sobie pytanie, skąd właściwie jest. Podstawowe pytanie stawiane na korytarzach uczelni albo w kuchni w akademiku, pierwszy sposób rozpoznania drugiego człowieka, zanim jeszcze ten drugi określi swoje poglądy, zainteresowania, ulubione lektury i zdradzi się z
apetytem na krupnik. Ja z Kielc, ja z Lublina, ja ze Śląska. A ty skąd? Pierwszy raz na to pytanie odpowiedziała: „Z Łębek, takie miasteczko pod Białymstokiem”. I przyłapała się na myśli, że to już nie do końca jest prawdą. Jest z Łębek — bo tam się wychowała i domki, ulice, zaułki za blokami, zakamarki za przychodnią pamięta od dzieciństwa. Nie jest stamtąd — bo nie ma tam teraz adresu, domu, mieszkania, a gdyby miała nocować, to pewnie u ciotki Hanki. Jej dom jest w Stokowie, tam mieszkają
rodzice. Ale czy to znaczy, że ona, Kasia, jest ze Stokowa? Przecież na dobrą sprawę nawet nie przemieszkała tam jednego roku, tylko bywała w święta, w wakacje. Zresztą wystarczająco trudno było przyznać się do przyjazdu z małego miasteczka. „Jestem z Łębek, no dobrze, to taka mieścina przy kolei. Jestem ze Stokowa. Gdzie to? Na Podlasiu. A dokładniej? Nad Narwią, przy skrzyżowaniu dróg, jedna wiedzie na Osowiec, druga na Łomżę, trzecia do Białegostoku. Między nimi jest
wyspa drzew — tam zabito brata mojego dziadka. Z okna widać most odbudowany po wojnie, łąkę i las Chobel. Karczma żydowska stała na rozdrożu przed laty…”. Tak miała mówić? Patrzyliby na nią jak na dziwoląga. Ostatecznie przyznawała się do Łębek pod Białymstokiem, bo ze względu na cukrownię nazwę każdy gdzieś kiedyś słyszał albo widział na torebkach cukru. Zazdrościła kolegom, którzy pochodzili z dużych miast, mało odzywała się na zajęciach, bo wszystko, co mówili inni, a
mówili dużo i używali wielu terminów pochodzenia obcego, wszystko to wydawało się jej ogromnie autorytatywne, chociaż czasem wydawało się jej też absurdalne, a mimo to polemizować nie śmiała. Dosłownie kilka dni po przyjeździe studentów do Warszawy rozeszła się wieść, że Pokojową Nagrodę Nobla dostał Lech Wałęsa, i ta wiadomość skruszyła trochę mury między warszawiakami a przybyszami. Razem wspominano czerwiec tego roku, tłumy witające papieża,
atmosferę, w jakiej to wszystko się działo, a teraz Wałęsa, kto wie, co to znaczy? Stan wojenny zniesiono latem, ale jeszcze w maju milicja zakatowała na śmierć tego chłopaka Grzegorza Przemyka. Kasia dowiedziała się o tym zdumiona, bo na prowincji o Przemyku nie słyszano. Zastanawiała się nawet, czy w ogóle opowiedzieć o tym matce żądnej wieści ze stolicy, a politycznych najbardziej. Janka słuchała za każdym razem z płonącym wzrokiem o bibułach, mszach za ojczyznę odprawianych w
kościele na Żoliborzu, książkach z drugiego obiegu, ale potem nie mogła spać ze strachu o córkę. Kasia początkowo bardzo tęskniła za domem. Zajęcia ułożyła sobie tak, żeby piątki mieć wolne, i na początku pierwszego roku w każdy czwartek po zajęciach wsiadała w pociąg i podążała na Podlasie. Leszek uzgodnił dzień konsultacji radiologicznych w szpitalu w Łębkach właśnie na czwartek i czekał wieczorem na peronie, a jego sylwetka, której córka wypatrywała przez okno
przedziału już od stacji ŁębkiOsy, na zawsze pozostała w jej głowie symbolem domu, miejsca, z którego pochodziła. W niedzielę ją odwoził, a w następny czwartek znów czekał, zastanawiając się, czy tak będzie przez całe pięć lat. Ale już w połowie listopada Kasia zadzwoniła ze studenckiej poczty na oddział radiologii, że tym razem nie przyjedzie i za tydzień też jeszcze nie, i chyba tylko raz przed świętami. Świat szedł ku lepszemu, bo nie tylko połączyła się bezpośrednio, numerem kierunkowym, ale w
słuchawce nie zawodził idiotyczny głos: „Rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana…”. Śnieg przysypał dachy budynków uniwersytetu, park Paca przy akademiku pogrążał się w ciemności, kiedy Kasia wracała z zajęć, ale w pokoju 503 witał ją gwar. W akademiku twarze i osoby były coraz mniej nieznajome, historie, które rówieśnicy przywieźli z różnych stron Polski, coraz ciekawsze. Wieczorami poznawali się coraz bardziej, ktoś wyciągał gitarę, inny karty do brydża,
dziewczyny gotowały kisiel, a w soboty kusiły ich dyskoteki w studenckim klubie w piwnicach, kino, w którym pojawiały się coraz to nowe amerykańskie filmy. Zaczęła się zaprzyjaźniać z tym dziwnym wielkim miastem, kolegami z roku i z akademika.
W końcu wybrali się z wizytą do stryja Stefana: Katarzyna, Alicja i Rafał. Rodzice, tak Antoni, jak i Janka, zobowiązali swoje dzieci, aby stryjostwo odwiedzić, cała trójka podążała
więc tramwajem na Pragę Północ, w splątane ulice za pomnikiem zwanym przez warszawiaków pomnikiem Śpiących, za warszawskim zoo, za Dworcem Wileńskim i cerkwią. Rafał rozglądał się po okolicy i kręcił nosem, bo też i była to dzielnica z tradycjami: Praga znana z legend o nożownikach, postaciach z przedwojennych ballad kryminalnych. — Duch Czarnej Mańki jeszcze tu straszy! — fuknął Rafał, a dziewczyny rozejrzały się zaniepokojone, ale poza
witrynami z szyldami „szewc, fryzjer i czapnik” nie zobaczyły nic. Ducha ani śladu. Widniał za to posępnie na rogu ulic blok, w którym urządził się stryj Stefan ze swoją żoną. Stefan był dla nich właściwie stryjecznym dziadkiem, ale całkiem krzepko się jeszcze trzymał, a jego młodsza sporo żona, trzecia żona, jak podkreślała Janka, gotowała znakomicie. Jej móżdżki w kokilkach — także wyśmiewane przez rodzinę jako obraz intelektu Stefanowej połowicy — były pyszne, chrupkie bułki,
które Stefan przynosił z piekarni, i szarlotka również, wszystko to niestety rujnowało program odchudzania się młodych studentek. Ale nie sposób było się oprzeć zapachom potraw i napojów. — Potem pożyjemy kilka dni na jabłkach — pocieszała Katarzyna Alicję, a stryj, który bardzo polubił obie kuzynki, dokładał im na talerze potrawę z parówek w sosie, którą sam upitrasił, a jak zdobył parówki, tego nikt nigdy nie odkrył. Uparcie twierdził, że chude kobiety są brzydkie, a one obie
są jeszcze za chude. — Ciało musi mieć w mrozy tłuszcz na rozgrzewkę, popatrzcie na moją Dziuńkę — poklepywał po pulchnych wypukłościach swoją rzeczywiście obfitą żonkę. Stryjostwo byli posiadaczami kolorowego telewizora, zatem młodzież oglądała z nimi Dziennik Telewizyjny, bo zawsze z tych kłamstw jakieś informacje można wyciągnąć — jak gderał Stefan. Kasi przypominała się matka, która sądziła podobnie i śledziła dzienniki z zapartym tchem,
wygrażała Jaruzelskiemu, Rakowskiemu i Urbanowi, ale nie można jej było od ekranu oderwać. Stefan żądał opowieści: co u rodziców, co w Stokowie, co w Kuleszach, jak tam się żyje w tych ciężkich czasach, czy nie wiedzą, jak radzi sobie jego siostra, też Stefania, z tym całym Bronisławem. Kasia przekazywała wieści ze Stokowa, a Stefan polewał im po kieliszku wódeczki, obiecywał, że latem przyjedzie. Zawsze był żwawy, obrotny, ale postarzał się teraz i zamyślał czasem, bo
trapiły go myśli o córce — Michalinie. Opowiadał o niej swoim gościom, zresztą wszyscy w rodzinie znali historię Miśki, która wyjechała do Anglii na stypendium i już nie wróciła, wyszła tam za mąż za Tadzika Szamotowskiego, przyjaciela rodziny, starszego od niej ponad dwadzieścia lat. Mieszkali teraz oboje w Stanach Zjednoczonych, po odwołaniu stanu wojennego Miśka znowu pisała listy do ojca, ale do kraju wrócić nie mogła ani ona, ani Tadeusz. — Nigdy pewnie jej już nie
zobaczę — wzruszał się stary Stefan. — Pewnie na mój pogrzeb jej nawet nie puszczą. Czemu to tak się musiało ułożyć, czemu? Ale jego syn Robert, który obecnie był już mężczyzną żonatym, ojcem dwójki chłopców i inżynierem w zakładach FSO, nie zgadzał się z ojcem zupełnie. — A ja gdybym mógł — powiedział — natychmiast bym wyjechał. Tu życia nie ma, ojciec, powiedz sam, jak Miśka pisze o Ameryce. Ona tam zęby ludziom leczy, a Tadzik jest
prawnikiem. Wiecie, jak oni żyją? Kalifornia! Samochód każde ma oddzielny, dom jak rezydencja, drugi w górach, trzeci nad oceanem. Myślicie, że oni wiedzą, co to znaczy cukier na kartki? Albo taka nędza w sklepach jak u nas? Ja rządów komuny mam dosyć. Jak pierwsza możliwość się pojawi, to ja, ojciec, do siostry uciekam i całą rodzinę zabiorę. Serce Stefana ścisnęło się na te słowa, bo wnuki bardzo kochał, ale pokiwał tylko głową: a dzieci Miśka nie ma. Zajewiczówna. A może to Tadeusz za stary?
— Ach, ona na pewno za krajem tęskni — szepnął. — Moja krew. Czy zobaczę ją jeszcze przed śmiercią? A wy, dziewczynki, uważajcie na chłopaków, uważajcie, z miłością żartów nie ma. Roześmiały się obie, bo akurat nawet jeśliby chciały, to jakoś nikt im romansów nie proponował, a Rafał dokuczał im po drodze do akademika, śpiewając piosenkę z kabaretu Kaczmarka: „Chłop byle jaki, nawet nie piękny…”. Oburzone pożegnały go przy Grochowskiej pogardliwym spojrzeniem.
Katarzyna musiała jednak przyznać, że kiedy patrzyła na pary czule objęte, całujące się na przystankach, odczuwała ukłucie zazdrości. Wspomniała Mateusza: pewnie ma jakąś piękną dziewczynę w Białymstoku, będzie świetnym lekarzem… Wspomniała Antka z Supraśla, wydawało się jej, że mocno go zainteresowała wtedy na imprezie pomaturalnej, a nawet nie wiedziała, gdzie poszedł na studia. Ani chłopak z dużego miasta, ani z wioski — żaden jakoś się nią poważnie nie zainteresował. W akademiku
zaczął się powtarzać dawny schemat: była już przyjaciółką trzech męskich pokoi, zawsze wnosili jej bagaże, Mareczek z Sanoka opowiedział jej swoje życie, Romek Budyń wyjawił w najgłębszej tajemnicy, że jest wariatem, o czym nawet przekonał komisję poborową, a przystojny Sławek prosił, żeby go zapoznała z Alicją. Wieczorem w akademikowym łóżku, za regałkiem, którym odgrodziła się w pokoju, rozmyślała o miłości, przypomniała sobie, jak jej rezolutna matka obiecała jej, że
wyprawę i tak jej naszykuje, czy będzie miała męża, czy nie. „I ona w to wątpi, żebym kiedykolwiek wyszła za mąż — pomyślała Kasia, obracając w ręku pierścionek odziedziczony po narzeczonej wujka Lutka. — Może on mi pecha przynosi? E tam — zaraz pocieszyła się w duchu — pierścionki nie przynoszą pecha ani szczęścia, ojciec ma rację. Może kiedyś znajdę sobie jakiegoś starego pryka jak Tadeusz. Albo wydam się za Marcina Northmana, ciotka Hania i mama będą szczęśliwe, a my znamy się od
dzieciństwa… mało to słyszeliśmy opowieści o bitwach i noszeniu wspólnych majtek? No właśnie. Właśnie dlatego Marcin szybciej opowie mi o swojej dziewczynie, niż się ze mną ożeni. Ech, życie!”. Najlepszy pomysł, jaki miała jako kilkulatka, to wyjść za mąż za własnego ojca, niestety — uśmiechnęła się do myśli o swoich rodzicach, którzy pewnie siedzieli jeszcze przed telewizorem albo przed kominkiem — ojciec był zajęty, i to jak! Zasnęła smacznie i nawet nie
przyszło jej do głowy, że po drugiej stronie Wisły, w odległym akademiku Szkoły Głównej Planowania i Statystyki, pewien zatroskany ciemnowłosy chłopak skreśla z mapy Warszawy kolejną pozycję. Powoli zaczynał tracić nadzieję, że ją kiedykolwiek znajdzie. Plan miał dobry, opracowany w szczegółach, wszystkie wieczory poświęcał na poszukiwania. Przemierzył całe Jelonki, bo dowiedział się w dziekanacie, że pierwszy rok polonistyki tam właśnie jest zakwaterowany. Jako człowiek
małomówny, introwertyk, geniusz matematyczny upośledzony w umiejętności wartkiego komunikowania się z ludźmi, przeżywał katusze, pytając ładne dziewczyny z domków o Kasię, blondynkę, której nazwiska nie znał. Musiał ją znaleźć. Była to jedyna dziewczyna, z którą tańczył, pamiętał doskonale melodię i będzie pamiętał do końca życia. Tylko raz zdarzyło mu się spotkać osobę, która rozumiała, że można się zatopić w zadaniach z fizyki tak, że świat przestaje istnieć, czajnik
gwiżdże do samospalenia, a człowiek w poszukiwaniu tego właściwego jedynego wzoru zapomina o wszystkim. A jednak nie zapomniał ani tego wieczoru, ani przyjemności spacerowania o świcie. Miała taką ciepłą rękę — tego nie mógł zapomnieć. Nie dał rady wykrztusić na pożegnanie nic, nawet zapytać jej o nazwisko. Raczej rzuciłby się do Narwi, niż miałby pytać o to Waldka czy kogokolwiek. Pochodził ze skromnej rodziny, pięknie mówić nie potrafił, na kino z pewnością mu nie
starczało, ale tylko on potrafił rozwiązywać zagadki matematyczne lepiej i szybciej od swoich nauczycieli. Wiedział, że jest inteligentny ponad przeciętność, i na to liczył. Wiedział też, że wybierała się na polonistykę do Warszawy i w kościele, do którego obiecał matce chodzić, co niedzielę modlił się tylko o to, żeby nie zmieniła zdania. Dla niej wybrał Warszawę. Kiedy w domu oświadczył, że będzie studiował w stolicy, matka usiadła pod kaflowym piecem zmartwiona. Z Białegostoku miałby blisko,
żeby pomóc przy żniwach, przy gospodarstwie. Antek zawsze był dziwny, bardzo zdolny do nauki, ale samotnik. „Słowo z niego wyciągnąć to jak sierp z dupy” — tak mówił jego własny ojciec. Od kiedy powiedział matce, że koncepcja Boga kompletnie mu się nie zgadza z fizyką, wiedziała, że straciła go bezpowrotnie, i to w obu istnieniach: tu na ziemi i potem w życiu wiecznym. Obawiała się, czy wszystko z nim w porządku, i żałowała, bo ładny się jej udał, oczy miał ciemne i włosy kręcone, wysoki i pogięty
by nie był, żeby w pole poszedł, a nie nad książkami ciągle. Od czytania chodził lekko zgarbiony. Niestety, był też bardzo uparty i na swoim postawił. Do Warszawy poszedł studiować bez egzaminów, bo miał laur olimpiady z fizyki. Że wybrał bardzo dobrą uczelnię, też nie powiedział, sąsiadka jej to dopiero wyjaśniła. Antek przemyślał cały plan działania dokładnie. Postanowił ją znaleźć, w końcu Warszawa to nie Wszechświat, liczba akademików uniwersyteckich nie jest nieskończona. Do
poszukiwań zabrał się od naturalnego sprawdzenia kwater polonistyki. Rachunek prawdopodobieństwa powiedział mu, że powinien ją znaleźć w październiku. Musiał jednak zrobić jakiś błąd w założeniach, bo mijała już połowa listopada, przemierzył wszystkie budynki po lewej stronie Wisły i nic. Zaczął popadać w melancholię, koledzy z akademika uważali go za przygłupiego mruka, dziwaka, który zamiast gadać z nimi albo wypić, godzinami studiował mapę Warszawy. Nie pił, bo nie
miał pieniędzy, żeby postawić, a był honorowy. Nie uczył się, bo program pierwszego roku był dla niego zbyt łatwy. Nie odzywał się, bo zajmowało go jedno tylko zadanie: jak ją znaleźć. Nawet nie bardzo już myślał właściwie, co się stanie, jeśli mu się uda. Zostały mu już tylko akademiki po praskiej stronie. A jeśli mieszka na stancji? Może lepiej szukać jej na uczelni. Tak zrobi, jeśli jej nie znajdzie na Pradze. Możliwe, że jej rodzice nie pozwolili, aby mieszkała w akademiku. „Czy w ogóle mnie
pamięta?”. Księżyc wisiał nad listopadową Warszawą, Kasia też go widziała. Łysy jak stryj Stefan, ziewnął z nudów. Od stuleci to samo. Nie chciałby mieć osiemnastu lat. Stryj Stefan za to chciałby bardzo.
Rozdział 34. Wieczór listopadowy zapowiadał się dość nudnie. Katarzyna zmęczyła się w Domach Centrum, w których usiłowała upolować jakieś prezenty gwiazdkowe dla rodziców. Łatwo nie było — właściwie niczego nie znalazła. Postanowiła nazajutrz udać się na Świętokrzyską, przy której wypatrzyła sklep filatelistyczny. Tam kupi klaser dla ojca, wprawdzie kolejny, ale przynajmniej będzie
zadowolony. Mamie może jakąś książkę w antykwariacie, antykwariat też widziała przy Świętokrzyskiej. Z takim postanowieniem weszła do pokoju 503. Alicja drzemała, innych dziewczyn nie było, chłopcy z pokoju obok też się ulotnili — wyjątkowa cisza panowała w akademiku na Kickiego tego wieczoru bardziej zimowego niż jesiennego. Ucieszyła się, rzadko udawało się tutaj spokojnie poczytać książkę. Alicja przebudziła się z drzemki i poszła zrobić herbatę, usiadły przy stole, gotowe do
pogadania o dniu, o wyjeździe na święta. Głośne pukanie do drzwi zburzyło tę cudowną chwilę. Popatrzyły na siebie rozczarowane, Ala zapytała oczami: „Może udamy, że nas nie ma?”. Mocne pukanie powtórzyło się. Kasia szepnęła: — Kto to może być, że puka? Normalnie nikt nie puka… Może ktoś z administracji? — Proszę! — krzyknęła gromko. A potem oniemiała na dobre. W drzwiach stał Antek, jej tancerz
z balu maturalnego u Waldka. Stał rozpromieniony, z mapą w ręku i szczęściem w oczach. — Nareszcie — powiedział cicho. — Kasiu, nareszcie cię znalazłem! Podszedł i wziął oniemiałą Kasię za rękę. Musiał to zrobić. Tak, to była ta ręka, tak samo ciepła jak wtedy, i ten pierścionek, o którym opowiadała. Cisza zaczęła być nieznośna. — Bałem się, strasznie się bałem, że ciebie tu nie ma… — Hej, ja też tu jestem! — racjonalnie odezwała się Alicja.
— Cześć, Antek. To ja, Alicja. Pamiętam cię z tej imprezy u Waldka. No, no! Siadaj i opowiadaj, jak nas znalazłeś.
Zaczęli się spotykać. Prawie codziennie Antek czekał w bramie uniwersyteckiej albo na ławce przed budynkiem polonistyki. Zagłębiał się w rozważania matematyczne lub fizyczne, analizował kwestie półprzewodników i nie czuł zimna. Dopiero widok jej kożuszka i czerwonego szalika przywoływał go do współczesnej
Warszawy, do lat osiemdziesiątych. W roku, który nadchodził, Antek miał skończyć dwadzieścia lat. We wsi, z której pochodził, uważano, że to całkiem słuszny wiek, pora się żenić i brać za robotę w gospodarstwie. Antek nie znał się za bardzo na obyczajach w miastach, rozmawiać o tym w ogóle nie potrafił, ale zdawał sobie sprawę, że ona ma dopiero lat osiemnaście i że na pewno nie zamieszkałaby z nim na wsi. Poszedł z nią po odbiór kartek — miła pani w dziekanacie kręciła ze
zdumieniem głową, bo Katarzyna Borenga była jedyną studentką na wydziale, której należały się jeszcze kartki nie na alkohol, lecz na czekoladę. — To dlatego — opowiadała mu w autobusie — że rodzice wysłali mnie rok wcześniej do szkoły. W lipcu dopiero skończyłam osiemnastkę, a cały rok osiemdziesiąty trzeci obowiązuje jeszcze czekolada. Tata jest niepocieszony, zapewniam cię, jeszcze jedna kartka dla dorosłych przydałaby się w domu. Z alkoholem dają radę, ale papierosów im nigdy
nie wystarcza. Antek słuchał i słuchał, lubił, gdy mówiła. Sam mówił mało, z natury był małomówny i zamknięty w sobie, w dodatku nie miał o czym opowiadać. To, co było jego pasją, kompletnie jej nie interesowało („Nie uwierzysz, jak się cieszę, że nie mam już nic wspólnego z fizyką!”), o rodzinie nie chciał mówić wiele („No, ale w końcu powiedz, ile ty masz tych braci, a sióstr, a mama jak ma na imię? No, z ciebie coś wyciągać! Jak to jest być najstarszym z sześciorga? Ja tam jestem
jedynaczką!”). Zamyślała się czasem albo opowiadała mu o książkach. Antek wcześniej czytał mało, właściwie tylko szkolne lektury, teraz zaczął nadganiać i książki coraz bardziej mu się podobały, ale rozmawiać o nich trochę się obawiał. Stanowili zabawną parę — nachmurzony, ciemnowłosy, wysoki, lekko zgarbiony chłopak w lichej kurtce i gadająca bez przerwy jasnowłosa dziewczyna w tureckim kożuszku… Odprowadzał ją codziennie do akademika, czasem zachodził na
herbatę i kisiel, potem żegnał się i nazajutrz znowu czekał pod gmachem polonistyki. Niejasno uświadamiał sobie, że znajomi chodzą jeszcze ze swoimi dziewczynami do kina albo do kawiarni, ale ponieważ zupełnie nie miał pieniędzy, w jego przypadku nic podobnego nie wchodziło w grę. Zastanawiał się, skąd weźmie na bilet kolejowy do domu na święta. Kasia podpowiadała mu, żeby spróbował dawać korepetycje z fizyki albo matmy, ale myśl, że musiałby komuś tyle tłumaczyć, przerażała go.
— No tak — roześmiała się wtedy — chwyciłbyś długopis, wszystko za dzieciaka rozwiązał i zniknął. I pocałowała go wtedy, widocznie nie martwiła się zbytnio jego stanem majątkowym. Nie martwiła się wcale. Nie przywiązywała wagi do pieniędzy, bo też nigdy nie czuła ich braku. Leszek — jak narzekała Janka z udawanym niezadowoleniem — rozpuszczał ją od dziecka. Teraz wyposażał ją co miesiąc sowicie, nie tylko w pieniądze, ale i w kawę,
czekoladki i herbaty, które dostawał od pacjentów. Zamiast w kredensie Janki „za czarnym szkłem” lądowały w torbie Kasi i budziły radość na piątym piętrze akademika. Doskonale rozumiała, że Antek nie będzie kupował jej kwiatków, że nie postawi jej nigdy kawy w Harendzie jak Piotrek z Gdańska, naprawdę przystojny i znakomicie wychowany. Wiedziała doskonale, że nie dostanie od niego prezentu na święta i że on za nic nie zgodzi się, aby ona coś mu zafundowała lub podarowała.
Dlatego nie ciągnęła go w żadne miejsca, które wymagały wydatków, sama mogła sobie ufundować, co chciała, i nie na prezentach jej zależało. — A na czym? — rozsądnie spytała ją pewnego dnia Alicja. — To po prostu chłopak dla mnie! — oznajmiła Kasia, otulając się kocem na swojej pryczce. Kocem ze Stokowa, zielonym jak łąki za furtką jej ogrodu. Już nie mogła się doczekać świąt i domu. „Chcę do domu!” — pomyślała. Ujrzała to oczami wyobraźni:
podróż pociągiem, zapchanym po brzegi, na peronie znajoma sylwetka ojca w futrzanej czapie uszatce, jakiej nigdy nie widziała w Warszawie, jeszcze jazda drogą przez lasy, oby nie było ślisko, bo wyciąganie Wańki z zaspy to żadna przyjemność… Krzyżówka, brama, jasne okna pełne świateł, kominek z trzaskającymi drewnami. Jak mocno tęskniła za domem! A jak dobrze, że jadą z Antkiem tym samym pociągiem, tylko ona wysiądzie w Łębkach, a on w Białymstoku. Pewnie tylko
dlatego dał się namówić, żeby pożyczyła mu na bilet. — Kaśka, akurat! Antek to właśnie chłopak kompletnie nie dla ciebie! Możesz się na mnie pogniewać, ale… Ale Katarzyna już spała pod zielonym kocem i ani myślała się na nikogo gniewać. Była szczęśliwa. To, że tak jej szukał. To spowodowało, że uznała Antka za swoją pierwszą miłość, i odczuła ulgę, że od razu owa miłość okazała się szczęśliwa. Od razu z wzajemnością! Już
widziała, jak opowiada rodzicom o swoim chłopaku, jak ojciec uważnie słucha w samochodzie. O nic nie będzie pytał, więc opowie mu wszystko. Matka rozsiądzie się w fotelu przed kominkiem i będzie wypytywać o wszystko, więc usłyszy tylko część prawdy. I tak resztę wyciągnie od ojca. Jaka szkoda, że nie mogą spędzić razem sylwestra. Ona mogłaby wrócić do Warszawy, oczywiście, ale Antek jeszcze nie mógł, musiał pomóc w domu. Nie szkodzi, trudności powodowały tylko, że czuła się jeszcze bardziej
zakochana. Poradzi sobie ze wszystkim, ucywilizuje go, rozkręci, po studiach na pewno będzie miał świetną pracę, ze swoją inteligencją, ba! Wiedział, że to jej imponuje najbardziej. Nie potrzebowała, żeby ktoś nosił ją na rękach, nie potrzebowała wielu słów — bo sama miała ich zapas — potrzebowała, żeby mężczyzna u jej boku był inteligentny, imponował jak Antek fizyką. I musi być trochę podobny do jej ojca. A Antek z ciemną czupryną zaczesaną do góry, zupełnie niemodną, i tym swoim
przygarbieniem owszem był. Był jej księciem, to przeszukiwanie Warszawy, punkt po punkcie, gmach po gmachu! A jeszcze do niedawna myślała, że to Mateusz podoba się jej tak bardzo.
Janka nie życzyła sobie, by ktoś lub coś zburzyło jej spokój przed kominkiem. Zimowy wieczór zapadł miękko, wyglądała Leszka z Kasią, święta miała prawie przygotowane, lodówka ledwie się zamykała, półki w spiżarce
uginały się pod garnkami, prezenty były ukryte w szafie, a Leszek ubrał już choinkę. Po raz pierwszy od wielu lat sam, bez córki, i w związku z tym sapał, dreptał i czuł się trochę nieszczęśliwy, ale tylko trochę, bo lada chwila Kasia miała przyjechać i siedzieć z nimi do stycznia. Bari wygrzewał się blisko ognia, co niechybnie oznaczało nadchodzący mróz. Wyjrzała przez okno, czy w ciemności ogrodu nie błyszczą reflektory Wańki, zawsze niepokoiła się tymi dojazdami. Postanowiła poczytać i nie
mnożyć złych myśli, pies spał tak spokojnie, że niemożliwe było, żeby mieli jakieś przygody po drodze. Zapaliła papierosa, zapatrzyła się w ogień. W roku, który właśnie dobiegał końca, osiemdziesiątym trzecim, skończyła sześćdziesiąt lat i nie mogła w to uwierzyć. Bała się kiedyś, co będzie, gdy skończy pięćdziesiąt, a tu nagle sześćdziesiąt. — Co z tego — przekornie powiedziała na głos — i tak teraz jest mi najlepiej na świecie. Mieszkam w swoim domu, z dala od miast, byłabym
całkiem zdrowa, żeby nie ta rodzinna astma! Kocham jedynego mężczyznę na świecie i to jest akurat mój mąż. Byłabym całkiem szczęśliwa, żeby nie to, co się dzieje w kraju… Może bracia przyjadą z wizytą na święta? Śniegu dużo nie ma, mogliby przyjechać. Ale niech tylko któryś powie, że to strajki doprowadziły tę gospodarkę do ruiny! Zima, zima, w kraju zima i w ludzkich rozumach. Breżniew nie żyje, nasz papież siedzi w Watykanie, a tu coraz gorzej. Czy moje przeklęte pokolenie doczeka
wiosny? Sześćdziesiąt lat! Matka nie żyje od trzech lat. Otaczają mnie ich cienie, kiedy nadchodzi listopad albo Boże Narodzenie. Czuję waszą obecność, jesteście tak blisko. Stryjowie, babka Kamila i Misia… Ciekawe, jakie wieści ze stolicy Katarzyna przywiezie… Bari zerwał się z nagłym szczekaniem i pobiegł, otwierając z impetem drzwi. Wańka wjeżdżał do garażu, Kasia zamykała bramę, a pies szalał wokół niej z radości. Zaraz wejdą tu z powiewem
zimowego wiatru! Z dumą patrzyła Janka na swoją córkę — wyższą od niej sporo, jasnowłosą, jakby szczuplejszą. Co rok stawała się bardziej podobna do ojca. „Całe szczęście — pomyślała Janka z ulgą. — Spokojniejsza i rozsądniejsza będzie ode mnie, może ominą ją burze i życiowe gwałtowne ruiny, a tym samym i ja będę spać spokojniej”. Kasia wpadła do pokoju, rzuciła się na szyję matce, ucałowała ją w oba policzki i zanim ta zdołała jej cokolwiek powiedzieć, krzyknęła, aż zatrzęsły się
bombki na choince. — Mamo, zakochałam się! Na śmierć i życie. Wychodzę za mąż na wiosnę! Leszek wchodził właśnie z walizką i spotkał się wzrokiem z Janką. Widział, że nieco pobladła, ale dzielnie znosi ciosy losu. Podniosła tylko rękę do gardła, opadła na fotel. Leszek wzruszył ramionami i postawił walizkę Kasi. — I plecak muszę mieć porządny — Kasia z niesmakiem popatrzyła na starą zieloną walizę. — Nikt już w całym
akademiku, w całej Warszawie nie jeździ z czymś takim. Zamek się jej psuje. Może mi Mikołaj pod choinkę jakiś plecak podrzuci, hę? — Dziecko, ty latem skończyłaś dopiero osiemnaście lat — słabo powiedziała Janka. — No to plecak mogę mieć! — zaśmiała się Kasia. — Późno się zrobiło — powiedział Leszek. — Zjemy kolację i pogadamy o wszystkim. O plecaku i o zamążpójściu… I co nam do świąt jeszcze zostało do
zrobienia. Janka z wysiłkiem przeniosła się do stołu, wspomniała deszczowy dzień sprzed niemal czterdziestu laty, dzień w domu rodziców, kiedy ona oznajmiała o swoim zamążpójściu. I co? Wszystko wyszło inaczej. Nie te czasy, nie ten mężczyzna. Zupełnie co innego czuła wtedy, co innego mówiła, a przeznaczenie jej było jeszcze inne. Leszek otworzył butelkę whisky, właśnie obdarował go na Gwiazdkę kuzyn Henia z pogotowia, któremu pięknie wyleczył wrzód żołądka. Jego
własny wrzód jakby się lekko odezwał wobec nowin. Usiedli omawiać życiowe decyzje, raczej zatroskani — tylko Bari zupełnie żadnej troski nie wyrażał, ogromnie był szczęśliwy, nie odstępował Kasi i kładł jej ciemny łeb na kolanach, kiedy z emocjami i rumieńcami opowiadała przy stole o Antku, o Warszawie, o tym, jak jej szukał, o tym, co studenci gadają, o podziemnym obiegu książek i jaki Antek jest mądry, chociaż strasznie małomówny. Warszawa już nie tak pełna milicji, ale chociaż w
sklepach puste półki, to i tak więcej w delikatesach produktów niż tutaj na prowincji. — Ślub na wiosnę, wesele tutaj, co myślicie? Ojej, co macie takie miny? Marlena wyszła za mąż i co? Wszyscy jakoś witaliście Zbycha z otwartymi ramionami. Nawet to, że miał kolczyk w uchu, wam nie przeszkadzało! — Kasia nie wyglądała na zatroskaną, za to pełną entuzjazmu i niestety uporu, który miała po kim dziedziczyć z obu stron… Nazajutrz Janka zapytała córkę
wprost, czy jest w ciąży, po czym rozzłościła się nie na żarty, nie dlatego, że Kasia w ciąży nie była zupełnie, oświadczyła matce ze śmiechem, że chyba wie, skąd się biorą dzieci, ona, wychowana w labiryntach gabinetów i szpitalnych zakamarków. Zalał Jankę Zajewiczowski gniew, bo okazało się, że Leszek zapytał o to już w samochodzie i zna prawdę od wczoraj. Ona nie mogła spać — o czwartej nad ranem postanowiła cieszyć się z ewentualnego wnuka, o piątej
się przeraziła, że Kasia psuje sobie młodość i karierę, bo nie zdaje sobie sprawy, co to wszystko znaczy. Małżeństwo, a może macierzyństwo! Osiemnaście lat. Pierwszy rok studiów! Leszek spał spokojnie i nie uznał za stosowne jej uspokoić. W Wigilię postanowili nie mówić o tym wcale, spędzili całkiem udane święta i Nowy Rok, jak za dawnych czasów, kiedy Kasia była dzieckiem. I pojechała! — Też mi dawne czasy — żachnęła się Janka. — Wciąż jest dzieckiem, i to jakim
jeszcze! Teraz żałuję, że ją puściliśmy rok wcześniej do szkoły! — Ostatecznie — powiedział Leszek — ja byłem niewiele starszy, gdy się pobraliśmy. Janka popatrzyła na niego złowrogo. Ona była sporo starsza. — Ostatecznie — dodał — ważne, żeby to był porządny człowiek. Mówi, że głupi nie jest, razem będą studiowali, nic takiego, jeśli tylko będzie szczęśliwa. Janka poczuła, że łzy napływają
jej pod powieki. — Ostatecznie — powiedziała — nazwij rzecz po imieniu. Nasza córka oszalała. Jeszcze bierze kartki na czekoladę, a już chce wychodzić za mąż. Nie wiadomo, kto to. Ze wsi jakiejś za Supraślem! Że ty tak to spokojnie przyjmujesz! — Janeczko — Leszek westchnął, przytulił żonę i zaczął się śmiać. — Ty, dumna stokowianka, wyrzucasz komuś, że jest ze wsi? Pierwszy raz słyszę. Ty, rzeczniczka miłości, nagle martwisz się, że za wcześnie? Czegóż ty tak
płaczesz? Poczuł, że koszula robi mu się mokra od jej łez. — Myślałam, że już będzie spokój — łkała. — Że już zawsze będziemy szczęśliwi, a ja nie będę się martwić o nic. I co? Toż to głupota w naszych czasach za mąż wychodzić w osiemnastym roku życia! Leszek przytulił ją jeszcze mocniej. — W dziewiętnastym — poprawił. — Zaczęliśmy osiemdziesiąty czwarty rok. I jesteśmy szczęśliwi.
Powiedziała mi w samochodzie, że idzie za głosem serca. Chodź, Kiciaku, napijemy się po ziarenku i zapalimy przed kominkiem. — Ostatecznie — mruknęła Janka, ocierając łzy — są także rozwody.
Nastał rok orwellowski i… niewiele się zmieniło. Wprawdzie na korytarzach uczelni i w akademikach pojawiały się gazety z drugiego obiegu, książki pisane
drobniutką czcionką, krzywo wydrukowane na słabym papierze. Miały w sobie posmak buntu i walki z komunizmem. Kasia kupiła malutki tomik Herberta, początkowo biały, z czasem szarzejący i pękający w grzbiecie, ale miał pozostać jej ulubioną pamiątką tych czasów. W styczniu wprowadzono ustawę wymierzoną w prasę podziemną, ale ulotki, książki i gazety krążyły nieustająco. Tylko w drugim obiegu można było dostać ów Rok 1984 George’a Orwella. — Nasz rok! — grzmiał Artur,
kolega z roku Kasi. — Żyjemy w roku orwellowskim, dziewczyny, nie zapominajcie o tym! Wpatrzone w przystojnego buntownika polonistki in spe czekały na ciąg dalszy, ale postawny Artur nie wiedział, czy w związku z tym będzie to rok przemian i kolejnych zrywów niepodległościowych, czy jak zwykle zwycięstwo należeć będzie do Wielkiego Brata. Podkręcał zatem wałęsowskiego wąsa, obejmował wielkim ramieniem najbliższą koleżankę i usiłował wyciągnąć ją na zgoła niepolityczny spacer.
Przyznać mu jednak należy sprawiedliwość: nikt tego nie wiedział. Rok orwellowski płynął, mała postsolidarnościowa stabilizacja krzepła, a młodzież studencka, w większości wrogo nastawiona do władz, myślała bardziej o tym, gdzie potańczyć, w co się ubrać, jak posłuchać zachodniej muzyki na płytach także przemycanych zza granicy. W akademiku urządzali sobie minikoncerty, kiedy udało im się pożyczyć płyty, na przykład Pink Floydów. Chętnie chodzili wieczorami na koncerty
organizowane na uczelniach: Gintrowskiego, Kaczmarskiego, a nawet Zembatego z modnym repertuarem Leonarda Cohena. Dźwięki muzyki rozpalały w młodych duszach emocje i tęsknotę za zachodnim światem większą niż ideologiczne dyskusje i ciągłe nawracanie do tematu, czy generał Jaruzelski miał prawo i powody wprowadzać stan wojenny, czy nie. Córka generała Monika studiowała na roku Kasi i zachowywała się jak każda studentka. Może trzymała się bardziej z boku, ale studenci
rozmawiali z nią jak z innymi i tylko snuli domysły, czy czekający na Monikę pod szkołą silny mężczyzna to narzeczony, czy ochroniarz. W tej sprawie głosy były podzielone, tak samo jak w ocenie stanu wojennego. Kiedy w lutym znaleziono ciało Piotra Bartoszcze upchnięte w studzience melioracyjnej, pobite, umęczone — wówczas ożywiły się dyskusje. Nikt nie miał wątpliwości, że to sprawka SB, i powiało grozą. Ludzie przypomnieli sobie, że rzeczywiście żyją w orwellowskim świecie. Witek z
trzeciego piętra próbował łapać Wolną Europę, chodząc po kątach akademika. Katarzyna wyobrażała sobie, co się musi dziać w jej domu. I rzeczywiście: Janka gorzała! Próbkę jej stanu ducha mogła zaobserwować Kasia podczas ferii zimowych. Janka nie mówiła i nie myślała o niczym innym niż polityka, wygrażała pojawiającym się na ekranie politykom i dziennikarzom i wyzywała ich od zbrodniarzy. — Kto to słyszał, żeby parlament sam sobie przedłużył kadencję, Kiciaku, słyszałeś coś
podobnego? Osły! Gromada osłów, politycy, tylko u nas to jest możliwe. Niech to się już skończy, do diabła! Ale rok orwellowski trwał i nic nie zapowiadało schyłku potęgi Wielkiego Brata. Tylko pewnej nocy koledzy z pokoju 504, Mareczek z dziennikarstwa i Adaś z nie wiadomo czego, studiował bowiem kilka przedmiotów równocześnie, jeden mały, drugi tyczkowaty, upili się na nutę patriotyczną i biegali po korytarzu, waląc w drzwi z okrzykiem „Wyzwolenie nadchodzi”, ale nie osiągnęli nic
poza gniewem z pokojów małżeńskich, w których młodzi ojcowie wściekli się, że patrioci budzą im dzieci. Bohaterowie nad ranem poszli spać, a Warszawa z dźwiękiem butelek od mleka rozstawianych pod sklepami i po klatkach schodowych obudziła się do szarego życia. Natomiast Antek nie lubił rozmawiać o polityce, nie popierał buntowniczych solidarnościowców, a Kasia, trochę rozczarowana, dziękowała Bogu, że nie popiera też panujących władz i ustroju,
bo tego jej matka by nie zniosła. Antek wyniósł z rodzinnego domu taką naukę, żeby się nie wtrącać, najlepiej się nie odzywać, nie wychylać, a przy tym w ogóle go nie interesowało, jaki panuje ustrój, byle mógł zgłębiać coraz bardziej pogmatwane zadania z fizyki, czekać codziennie na Kasię i słuchać, co wyczytała w wierszach Herberta. Uważał zresztą, że do utworów dodawała wiele pomysłów własnych, bo nie widział w ogóle w słowach, które czytał, tych sensów, które wymyślała, ale
nie dyskutował, bo na poezji nie znał się wcale, tylko na fizyce i matematyce. Zresztą kiedy raz wyraził swój pogląd, że konstrukcja maszyny lub lek ratujący życie więcej przyniosą ludzkości pożytku niż wiersz, obraziła się na niego i wyszła wyjściem od Oboźnej, a Antek stał godzinę w deszczu pod bramą uniwersytecką, zanim zauważył, że coś jest nie tak. Poezja i polityka jako wspólne pasje odpadały zatem całkowicie. Nie brakowało im jednak tematów do rozmowy, bo planowali ślub. Różnili się
wprawdzie: on proponował, żeby zapisali się do urzędu stanu cywilnego gdzieś w Warszawie, zaprosili kolegów z akademika, oczywiście Alicję, a może nawet współlokatora… ale niekoniecznie. Antek jak był mrukiem i samotnikiem, tak nim pozostał, wpuścił do swojego świata tylko Kasię i nikogo więcej zapraszać tam nie pragnął. Ona tymczasem planowała po kolei niezbędne wydarzenia: wizyta Antka w Stokowie — musi poprosić rodziców o jej rękę. — Przecież już im powiedziałaś
— mówił niechętnie, wzruszając ramionami. Kasia jednak nie ustępowała: — Cicho, wiem, co robię, wiem, co robię! Potem: zapoznanie naszych rodziców. — Według zwyczajów to twoi powinni przyjechać do nas, ale w tej sytuacji my pojedziemy do ciebie. Antek czuł, jak skóra cierpnie mu na plecach na samą myśl o tym wszystkim. A Kasia wyliczała dalej: lista gości, piękne zaproszenia, termin
ślubu w USC w Zawadach („Szkoda, że moja ciotka Tamara już tam nie pracuje, zabawne byłoby, gdyby to ona dawała nam ślub”) i w stokowskim kościele, a potem przyjęcie w Glogierówce — na skrzyżowaniu szosy na Warszawę z tą na Łomżę i Tykocin! Antek smutniał wtedy, bo zdawał sobie sprawę, że jego rodzice nie mają pieniędzy na Glogierówkę, zastanawiał się, jakim sposobem zdobędą na wódkę i obrączki, bo według zwyczajów te wydatki należały do pana młodego. To były
momenty, w których się wahał, czy nie powinni odłożyć tego ślubu, chciał jej to powiedzieć, ale widząc jej zapał, obawiał się, że go źle zrozumie. Pragnął tego ślubu bardziej jeszcze niż ona, poczułby się bezpieczny, bo kiedy wracał z krainy wzorów i liczb, w której wszystko było przewidywalne i obliczalne, nie mógł uwierzyć, że ona naprawdę jest z nim, że chodzą za rękę po Nowym Świecie. Katarzyna natomiast rozmyślała, jak pogodzić ufundowanie przez jej ojca
całości przedsięwzięcia z niezadawaniem uszczerbku na honorze i samopoczuciu Antka. Ciekawa była jego rodziców, odczuwała trochę tremy, ale jakkolwiek by Janka chwaliła jej samodzielność, Kasia została wychowana wśród przyjaciół, pod kloszem i nie wpadła na pomysł, że rodzice narzeczonego mogą być do niej wrogo nastawieni. Była pewna, że ją polubią, wszyscy ją lubili, a ona ich pokocha i stanie się ich najlepszą synową, pomocą i dumą na całą wieś, w której oczywiście nigdy nie zamieszka.
Taki miała plan, a Antek milczał, ale on zawsze milczał. Nowa, oryginalna przyjaciółka z ich grupy, Marika, a także rudawy Sławeczek, z którym Kasia siedziała na zajęciach z łaciny, bo nosił książkę, wspierali ją gorąco i z zachwytem. Alicja była bardziej sceptyczna, ale odsunęły się od siebie ostatnio, Kasia zajęta swoją miłością, Alicja książkami i marzeniami o podróżach. Akademikowe życie toczyło się wartko mimo ponurych zdarzeń w polityce. Koledzy w pokoju obok stanowili zabawną paczkę,
wpadali do sąsiadek na kisiel, na wino, na brydża, który przeciągał się czasem do rana. Grali w cichaczu, z natury rzeczy przeznaczonym do cichej nauki, ale kiedy karciarze zajęli pierwsi ów przybytek, niejeden okularnik objuczony książkami i lampką musiał się wycofać na widok czwórki graczy i ich kibiców, a kiedy pytał: „Długo jeszcze?”, pogardliwie pokazywali mu drzwi, dalej licytowali gorąco, kłócili się i lekceważyli tak zwanych stukaczy. Wielu odchodziło w pokorze, uczyć się na korytarzu,
w szatni. Jednego z protestujących wyprowadził raz siłą z cichacza zdenerwowany Adaś, bo mu akurat karta przyszła, kiedy grubas w pasiatych dresach, zrozpaczony przed kolokwium z historii, zaczął jazgotać o pierwotnym przeznaczeniu lokalu i o swoich prawach. Adaś był bardzo wysoki, papierosa przełożył do ust, zawinął rękawy, wstał, chwycił za kołnierz natręta, wyniósł go na korytarz i pokazał mu krzesełko pod palmą. Wrócił i zadowolony ugrał swojego szlemika. Niestety, nadszedł
kres ich cichaczowej okupacji, bo pilniejsi studenci zwrócili się ze skargą do rady i kierownictwa domu studenckiego, po czym wszyscy brydżyści otrzymali zakaz gry w pokojach cichej nauki przeznaczonych tylko do celu wskazanego w nazwie. Smutek trwał krótko, stolik brydżowy wyjechał na korytarz pod palmę i bywało tak, że kiedy uczciwi, pilni studenci o zmroku powracali z zajęć, czwórka zaczynała właśnie rozgrywki. Kiedy sąsiedzi szli pod prysznice i układali się do snu — gra
nabierała rumieńców i gromadzili się kibice, kiedy światła w pokojach gasły, gra trwała na dobre, a kiedy świtało, nadchodził kryzys, ale rober był wciąż nieskończony. Wreszcie kiedy co pilniejsi studenci udawali się rano na zajęcia, ze zdumieniem dostrzegali, że brydż pod palmą jeszcze trwa i to znów rześko — udawało się zakończyć i zamiast udać się na zajęcia, można było w końcu odespać noc. Kasia lubiła te rozgrywki i czasem brała udział w całonocnych grach, bywało też,
że dołączała do nich Alicja, obie przecież otrzymały w tym względzie wykształcenie w swoich domach. Antek w brydża nie grał, ale nie przeszkadzało mu, że siedział obok i rozwiązywał zagadnienia innej natury. Tak potrafił się zaczytać, że gdy wołali go czasem do wykonania podliczeń, nie słyszał, dopiero kiedy czuł rękę Kaśki na swoim ramieniu, przytomniał. Nie zauważył nawet, że jej koledzy patrzą na niego ciekawie, ale pewnego razu usłyszał, że wszyscy są zaproszeni na ich ślub w
Stokowie. Alicja spytała raz Kaśkę, czy omawiała to już z rodzicami. Kasia zastanowiła się raz, co na te tłumy powie Janka, ale goście w Stokowie zawsze byli mile widziani, do niedawna zjazdy odbywały się co roku w czerwcu, więc w tej kwestii także nie zakładała kłopotów. Zimą mniej jeździła do domu, dzwoniła za to we wszystkie czwartki do szpitala. Poprosiła też, żeby tata zarezerwował terminy w urzędzie i kościele. Marudził. Dała się przekonać, że jeśli wesele ma być na wsi, to
najlepiej będzie w lecie. Tymczasem na Wielkanoc przywiezie Antka, odwiedzą też jego rodzinę i wszystko ustalą. Westchnęła, bo jak już postanowiła, to chciała szybko dopiąć swego, jak wszystko, szybko i natychmiast, ale kochała ojca ogromnie, więc skoro tak mu zależało, żeby poczekać do lata, zgodziła się. Nadchodziła już wiosna. W Warszawie cieplej było niż na Podlasiu, a Kasia, patrząc na otulone zieloną mgłą krzaki w parku przy Podskarbińskiej, zatęskniła nagle za domem i nie
mogła się doczekać wyjazdu. Martwiło ją teraz jedno: pragnęła, aby dwaj mężczyźni, których kochała, polubili się i dogadali. Pomysł na to miała taki, że ona będzie gadać za nich obu. A gdy dołączy do rozmowy mama — w ogóle nie będą mieli szans się odezwać! Święta wielkanocne tego roku przypadły późno, ciepło się zrobiło na świecie. Kasia z Alicją urządziły jajeczko dla kolegów z akademika, którzy do jajeczka przynieśli patykiem pisane wino. Dzielili się przedświątecznie jajkiem ze
Stokowa mieszkańcy pokoi 503 i 504, żegnali się ciepło i rozjeżdżali do swoich domów. Polubiła ten zwyczaj: gromkich krzyków i uścisków przed wyjazdem, odprowadzania się na dworzec, a potem radosnych wiwatów powitalnych po przyjeździe. Grono akademikowe zastępowało jej w jakiś sposób rodzinę i Kasia ostatecznie poczuła, że studia nie są tragedią, że nie cierpi tak mocno z powodu rozstania z domem. Im bardziej pociąg unoszący Kasię i Antka zbliżał się do
Łębek, tym bardziej narastał w nich niepokój. Nie jechali sami, akurat wracało w tym samym przedziale kilku kolegów Kasi, jeszcze z ogólniaka, więc opowieści prawdziwe (co i u kogo, kto z kim) i opowieści niesamowite (czyli plotki, ulubiony łębkowski towar) zagłuszały bicie serca Kasi, bo inaczej usłyszałby je Marceli Nowotko na pomniku w Łębkach. Leszek czekał już na nich na peronie i teraz ciekawie przyglądał się chłopakowi, którego prowadziła za rękę jego córka. Nic do niego nie miał, ale
nie spodobało mu się, że on niesie swoją torbę, a ona swoją. Powinien nieść obie. Nie wiedział, że Antek chciał zabrać wszystkie bagaże, ale Kasia wolała trzymać go za rękę, kiedy wysiądą na dworcu. Panowie przywitali się, przedstawili, jakże dziwnie obco zabrzmiało w jej uszach: — Antoni Markoń. — Leszek Borenga. Jaki znowu Leszek Borenga? Nie tata, nie Kiciak, nie doktor? Albo Antoni zamiast Antka — Anti? Odetchnęła nieco, widząc
uśmiechy na obu twarzach, nawet jeśli były wymuszone. Mogła być pewna swoich rodziców — nie zrobią Antkowi żadnej przykrości. Jeśli coś im się nie spodoba, wygarną to potem jej, w cztery oczy. Dni były teraz długie, jechali znajomą drogą i Kasia mogła pokazywać milczącemu Antkowi wszystkie bliskie swojemu sercu miejsca. Tu szkoła, tu liceum, tu jeździła rowerem… Zamierzała poznać go ze swoimi przyjaciółmi, nade wszystko z Jolą, która obowiązkowo, według dawnych dziewczęcych
przyrzeczeń, miała być druhną na jej ślubie. Kasia oczami wyobraźni widziała już, jak wręcza zaproszenie ciotce Hani, a ta przytula ją mocno, i Marcinowi, który mówi: „I ty też?”, i Marlenie, i jej mężowi z kolczykiem, który z kolei powie: „Ja piórkuję! Tak szybko?”, rodzinie w Białymstoku, rodzinie w Kuleszach, sąsiadom w Stokowie… Zapytała rodziców o chrzestnych, ale zamruczeli coś niejasno, że nie ma sensu, kontaktu od lat nie było żadnego: „Hania Northmanowa będzie ci za
chrzestną matkę, a wuj Bogdan zastąpi chrzestnego”. No dobrze, nie miała głowy do ich starych intryg, była zakochana, podniecona, organizowała swój ślub! Naliczyła ponad dwustu gości. Janka jęknęła srogo i zabrała się za skreślanie. Co to za jakiś Mareczek, Andrzejek, Włodek? Gdzie ta horda z Warszawy będzie spać? — W namiotach — beztrosko odrzekła Kasia. — Mało masz miejsca nad Kociołkiem? — Katarzyna, czasy są ciężkie, zrujnujesz nas! — Janka zastanawiała się, czy taka
restauracja jak Glogierówka przyjmie wędliny własnego wyrobu. Wieprzki ubiliby jej sąsiedzi ze wsi, drób kupiłaby z hodowli z drugiego brzegu Stokowa. Leszek w obawie przed podwyżkami postanowił jak najszybciej wyzyskać weselny przydział wódki na kartki, należny na podstawie dokumentu o zamówionym terminie w urzędzie stanu cywilnego. A skoro wiadomo było, że zwykły przydział nie wystarczy, postanowił zakupić dodatkowe butelki w peweksie i
u chłopa z Łynek zamówić dobrego bimbru. Wypytywał Antka o plany na przyszłość, pracę, ale ze wszystkiego wynikało, że na razie szykuje się małżeństwo studenckie. Katarzyna w powrotnej drodze do Warszawy stwierdziła, że wszystko im się udało, poza wizytą w jego rodzinnym domu. To Antek poprosił ją, żeby jeszcze nie jechali. Matka chorowała, wróciła właśnie ze szpitala, nie byli przygotowani na wizytę rodziny przyszłej synowej. Nie dodał, że kompletnie o jej istnieniu
jeszcze nie wiedzą, domyślać się tylko mogą, że coś się dzieje w życiu ich syna, skoro nie przyjechał do domu na Wielkanoc. Kasię nachodziła czasem myśl, że dziwaczne to trochę, że Antek nie chce jej poznać ze swoją rodziną, ale odsuwała wszystkie niepokojące przeczucia. Do tej pory, w dziewiętnastoletnim życiu, Kasi udawało się zdobyć wszystko, czego zapragnęła. Przytrafiły się jej tylko nieszczęścia, jak ta kolizja za Łębkami, kiedy jako młody kierowca siedziała za kierownicą Wańki i nie
zauważyła fury… Puknęła w nią tak, że chłop spadł na jezdnię i potłukł się trochę, a sklął ją ogromnie. To były jej jedyne porażki. Chłop z furmanki ścichł, kiedy się dowiedział, że to córka doktora, pojechał z nią do ojca na pogotowie, dał sobie zrobić opatrunek i przyjął odszkodowanie. Wańka ani koń chłopa na szczęście nie ucierpieli. Był jeszcze Mateo, ale teraz, teraz, gdy zakochała się naprawdę, śmiała się ze swojego dziecinnego zauroczenia. Mając w perspektywie ślub, a
przy sobie zakochanego Antka, nie zakładała żadnych kłopotów, mimo że ją przestrzegał. Nie powiedział jej wszystkiego, ale mówił, że z jego rodziną nie będzie tak łatwo jak z jej. Nie są zamożni, ojciec najczęściej przepija, co zarobi, a matka ciągle choruje. Kasia od razu wiedziała, jak temu zaradzić: jej ojciec wyleczy matkę Antka, trzeba tylko przywieźć ją do Łębek! — Żenisz się z córką najlepszego lekarza na Podlasiu — żartowała. Antek westchnął, bo nie sądził,
żeby matka chciała przyjechać. Nie mówił tego Kasi, ale zakładał, że jego rodzice w ogóle na ślub nie dotrą. Na razie lista gości przedstawiała się i tak interesująco: ze strony panny młodej po cięciach jej matki dziewięćdziesiąt osób, ze strony pana młodego — sześć. Owe sześć zresztą niepewne i zupełnie nieświadome tych planów. Antek chciał najpierw pojechać do domu sam, powiedzieć matce o wszystkim. „Najwyżej — myślał sobie — no najwyżej nie przyjadą. Może i lepiej by było?”. Tak zrobił i
Kasia musiała się z tym pogodzić. Najpierw płakała, że pojechał bez niej, potem czekała jak na szpilkach, siedząc w oknie dwie godziny, a potem wpadli jak burza chłopcy z pokoju 504 i wyciągnęli ją na spacer nad Wisłę. Majowy wieczór pachniał wiosną, mleczami, rzeką i piwem, które popijali, Kasia popatrzyła na świat łaskawiej i wdała się w filozoficzną dyskusję z Mareczkiem z dziennikarstwa. Antek wrócił zadowolony. Matka spokojnie zareagowała na wiadomość, że chce się
żenić, szybkie śluby nie były na wsi wielkim dziwowiskiem. Obiecała, że da mu ze swoich oszczędności na garnitur, nic więcej, ale jeśli tylko zdrowie pozwoli, przyjedzie. — No widzisz! — triumfalnie powiedziała Kasia. Pomyślała, że w Stokowie skrzynki wódki chłodzą się w spiżarni, matka siedzi przed kominkiem z papierosem, ojciec niesie jej herbatę albo koniak, siada, głaszcze Bariego i debatują, że może nie będzie źle, że ten Antek wygląda całkiem rozumnie, Jance nawet
się spodobał, słuchał jej i słuchał, nie przerywał, a zrazy spałaszował ze smakiem. Że trzeba garnitur jeszcze Leszkowi kupić i że Tamara uszyje Kasi piękną suknię w swoim zakładzie krawieckim w Białymstoku. Lato zastało ich przygotowanych do wesela jak do wojny. Leszek co raz zaglądał do piwniczki i liczył butelki, bo od czasu do czasu, gdy zdarzał się gość albo ponury wieczór, sięgali do weselnych zapasów. Kasia zaliczyła sesję we
wcześniejszym terminie, wszystkim egzaminatorom opowiadała, jak to właśnie wychodzi za mąż, więc nawet doktor Pionek, srogi specjalista od literatury staropolskiej, darował jej kompletną niewiedzę na temat utworów funeralnych w baroku i zamiast odesłać ją na inny termin, postawił czwórkę za miłość do sielankowej wizji świata. Nic dziwnego, że jechała w znakomitym humorze do ciotki do Białegostoku, przymierzyć sukienkę, wracała w jeszcze lepszym, bo wuj Bogdan
poczęstował ją tegorocznymi węgorzami własnego łowu z Mazur i wódką czystą — pod tłuste węgorze znakomitą. Pośmiali się na Zwierzynieckiej, że takie dorosłe już to ich pokolenie, że Wojtek w wojsku, ale też ma dziewczynę! Joannę. „Śluby nam się sypną teraz, zobaczycie!”. Kasia, która znała kilka karcianych i miłosnych historii Wojtka, nie miała zbyt wielkich nadziei co do stałości uczuć ciotecznego brata, ale nie uznała za stosowne mówić o tym wujostwu. Wyraźnie wierzyli, że tym razem zakochał
się poważnie. — Ale że ty wyskoczysz nam pierwsza, Katarzyna? Ho, ho! — śmiał się Bogdan. — To ty może odziedziczyłaś tę słynną gorącą krew Zajewiczów?! Może coś tam już w drodze, następne pokolenie, może ci lepiej nie polewać? Kasia, zarumieniona od wódki, kręciła głową, że nie, nic w drodze, ale nie polewać, bo przed nią podróż do Warszawy. — Może Misiek, nasz nastolatek, nadrobi szalone tradycje miłosne w rodzinie
Zajewiczów, bo my jacyś spokojni jesteśmy: i ja, i Wojtek, i dzieci wuja Antka — powiedziała na koniec i wyruszyła w powrotną drogę opustoszałym pociągiem relacji Białystok – Warszawa. Zaczynało się lato, wszyscy jechali w odwrotną stronę, ku jeziorom, więc usadowiła się wygodnie w przedziale i przysnęła, nie przypuszczając, że będzie to bardzo znacząca w jej życiu podróż i że nigdy jej nie zapomni. Krajobrazy zaczęły zlewać się w jej oczach, w Uhowie nieco się przebudziła,
znajomy wiadukt w Łębkach ją rozczulił, na peron popatrzyła odruchowo, chociaż ojca tam być nie mogło. Inna znajoma sylwetka zamajaczyła jej w tle. Otworzyła okno i pomachała, młody mężczyzna odwrócił się gwałtownie, uśmiechnął i ruszył w jej stronę. W przedziale uściskali się serdecznie. — Kaśka, na Boga, co ty tu robisz? — zawołał Mateusz. — Czemu jedziesz z tej strony? Sto lat cię nie widziałem. — Mateo! Mateo! — krzyknęła zdumiona Kasia. — Niech cię licho, przystojny jesteś jak
zawsze! Powiedz lepiej, czemu ty jedziesz do Warszawy? Jak pamiętam, zdałeś w końcu na uczelnię w Białymstoku! Co, zakupy w stolicy? Nowa miłość? — Nie, nie — odpowiedział Mateusz. — Przenoszę się na studia do Warszawy, bliżej ciebie, widzisz? A co do miłości, to ja od wielu lat kocham się niezmiennie w jednej tylko i wciąż tej samej dziewczynie, Kasiu! Kasia zmieszała się. Zganiła się za lekkie ukłucie zazdrości. — Zrządzenie losu z tym
pociągiem. Opowiesz mi wszystko, wszystko! Jak tam studia, rodzice, bo moi mnie będą wypytywać, no i ta dziewczyna? Ależ ty zmężniałeś. Jesteś jeszcze wyższy, muszę głowę zadzierać. Siadaj i mów. — Ty pierwsza, co u ciebie? Jak życie w stolicy, nie to, co na prowincji, no nie? „Wiesz, Mateo, wychodzę za mąż” — chciała powiedzieć Kasia, ale te słowa nie przeszły jej przez gardło. Opowiadała zatem o kolegach, o milionie lektur do przeczytania,
o atmosferze w akademiku i na uniwersytecie, o bajaderkach w studenckiej kawiarni. Mateusz o swoich — mieszkanie w białostockiej Alfie było zdaje się równie rozrywkowe i wyczerpujące jak na Kickiego. Brydże, gitarowe noce, tańce. Twierdził, że to nie dla niego, ale nie wierzyła, znała go przecież, uwielbiała go kiedyś za fantazję i poczucie humoru, i za to, jak pięknie grał na pianinie. — A wiesz przecież, u nas nauki jest więcej niż na waszym uniwersytecie… Twarda
wiedza, nie jakiś tam „syndrom metafory”… Nie podjęła dyskusji, patrzyła na przyjaciela z dziecinnych lat z podziwem. Mateusz. Ale wydoroślał! Był od niej starszy, ale ponieważ ona poszła rok wcześniej do szkoły, wiele lat uczyli się razem i w tym samym roku wypadła im studniówka i matura. Wciąż pamiętała, jak przy sobotniej liście przebojów uczyli się tańczyć. Albo przy winylowych płytach, które przynosił. Jak się kłócili o jakieś teoretyczne duperele. Był inteligentny, oczytany,
muzykalny, rodzice zapisali go na dodatkowe lekcje pianina. Kiedyś oddała mu swoje serce, słuchając, jak gra, i widząc, że uśmiecha się do niej porozumiewawczo znad klawiatury. Na szczęście zabrała je z powrotem i pewnie on też z kimś innym słuchał teraz muzyki. Zmienił się! Wydał się jej mocniejszy niż za licealnych czasów, jak zwykle pewny siebie, chłopak, który zna wszystkie odpowiedzi, zachłanny na życie, skazany na sukces. W maturalnej klasie
miał już prawo jazdy i jeździł fiatem ojca. Popatrzyła spod oka, jak tłumaczył, dlaczego się przeprowadza, był opalony, na żaglówkach spłowiały mu te lniane włosy, które podobały się dziewczynom. I miał żywe piwne oczy. Janka powiedziała o nim kiedyś, że powinien zostać księdzem, bo przegada samego Pana Boga, w każdym razie Jankę przegadał w kuchni, co zrobiło na niej wrażenie. Ale był wówczas bardziej dziecinny, ciut przemądrzały i jako synek mamusi wiedział o świecie wszystko. Janka śmiała się z
tego kolegi Kasi, co wiedział wszystko. Teraz mówił coś o tym, że chce się wydobyć spod opiekuńczych skrzydeł swojej mamy, że za nic nie chce akademika, właśnie jedzie szukać stancji w Warszawie, a ona, Kasia, ma mu w tym pomóc. Zawirowało jej w głowie, może jeszcze resztki wódki wuja Bogdana krążyły jej w żyłach. Słuchała, jak mówił, i poczuła się, jakby była w domu, zapragnęła go dotknąć i uczyniła to. Ujęła twarz Mateusza w obie ręce, poczuła na wewnętrznej części dłoni
ukłucie od kilkudniowego zarostu, uśmiechnęła się. Wstali oboje, Kasia wspięła się na place i pocałowała Mateusza, który zupełnie nie zdziwiony pochylił się nad nią. — Mateo? — zapytała Kasia. — Kto to jest ta dziewczyna, którą kochasz od lat? — Przecież wiesz, Kasiu — powiedział. — Przecież wiesz, że to ty. Zrozumiałem to, kiedy zobaczyłem cię w tym wagonie… Pokręciła głową przecząco, położyła palec na jego ustach.
Mijali Wołomin. W Warszawie Antek w swoim akademiku zamknął właśnie podręcznik, nałożył bluzę i wyruszył w kierunku Dworca Wschodniego. — Mateusz — powiedziała głuchym głosem — co ty mówisz, Mateusz? Ja właśnie wychodzę za mąż. Za tydzień. Pasażerka spod drzwi odłożyła książkę i patrzyła zaciekawiona. Oni nie dostrzegali jej zupełnie. Mateusz pobladł, pochylił się nad nią jeszcze bardziej. — Nie pozwolę na to — powiedział po chwili milczenia.
— Nie pozwolę albo powiedz mi, że nic do mnie nie czujesz. Popatrz mi w oczy, Kasia. Katiusza! Użył rosyjskiej odmiany jej imienia, tak jak mawiała na nią w chwilach czułości Janka, czasem Leszek. On był jej przeznaczeniem, był jej rodziną i to on pasował do jej świata. Czemu nie zauważyli tego wcześniej? Wiedziała już, że to wszystko była jakaś okropna pomyłka i że nie może wyjść za mąż za Antka. Mateusz całował ją coraz mocniej, po oczach, po włosach, przytulał, jakby nikogo
nie było w przedziale. Pani spod drzwi dyskretnie wyszła. Zasunął zasłonę. Nie zamierzał oddać jej żadnemu Antkowi ani nikomu innemu. Dopiero teraz zrozumiał, po co naprawdę jechał do Warszawy, zły, że wcześniej nie przyznał się przed sobą i przed nią do tego uczucia. Kasia nie wysiadła na Dworcu Wschodnim, nie miała odwagi spotkać teraz Antka. Nie wiedziała, co ma robić. Ukryta za Mateuszem, widziała, jak zaniepokojony Antek rozgląda się po peronie. Co mu powie?
Co mu powie? Zadzwoni z akademika, że zaspała i wysiadła dopiero na Centralnym! Jak to zadzwoni, przecież on pojedzie teraz na Kickiego i będzie czekał w jej pokoju! Nie, wróci, wróci tam zaraz i powie mu prawdę. Że nie może wyjść za niego za mąż. Że się pomyliła. Że wszystko nieważne, ta suknia w Białymstoku i zakupiona wódka, i zamówione wędliny? Zaproszeni goście w liczbie prawie stu? Zamówiona sala? Zapragnęła umrzeć. Poczuła się podła, poczuła, że nie da rady
zrobić tego Antkowi i rodzinie. „Boże, a co powie ojciec?”. Musi wyjść za mąż za Antka, skoro obiecała, a sprawy zaszły tak daleko. Ale w tym momencie Mateusz objął ją jeszcze raz, widziała jego oczy, wiedziała, że nie wypuści jej z tego pociągu. Nie czuła takiego ucisku i ciepła w brzuchu, kiedy całowała się z Antkiem. — Co ja mam teraz zrobić, Mateo? — szepnęła. — Wszystko jest przygotowane, sala, zespół, goście… — Cokolwiek zrobisz, Kasiu, nie odczepisz się ode mnie do końca
życia. Pociąg hamował na Dworcu Centralnym, megafonistka bezbarwnym głosem oznajmiła, że „Jadźwing” przybył z Białegostoku, kończy bieg, a Katarzyna pomyślała, że to rzeczywiście koniec. Jej dzieciństwa. Nie wróciła do akademika, poszła za Mateuszem do znajomych, u których miał nocować. Dodzwoniła się do akademika, do Alicji, by przekazała Antkowi, że będzie dopiero jutro, i wyjaśniła, żeby nie czekał na nią dzisiaj. „Ani nigdy”
— dodała w duchu. Płakała jednak jak dziecko, kiedy nazajutrz w Nowym Świecie mówiła oniemiałemu, blademu jak kreda chłopakowi, że nie będzie wesela, ślubu, że przeprasza go za wszystko, że jest podła, że nienawidzi sama siebie i błaga, żeby on ją znienawidził, wymazał jej imię ze swojej pamięci. Kiedy mógł nareszcie dojść do słowa, zapytał cicho, czy może to się kiedyś zmieni. — Odłóżmy, rzeczywiście, ten cały ślub — mówił. — Zróbmy sobie przerwę, ślub nie był
najważniejszy. Co się właściwie stało? Katarzyna, co się właściwie stało? Przestraszyłaś się, to za szybko, ja poczekam. Kasiu? Ale łzy płynęły jej po twarzy, już ich nawet nie ocierała, oczy zapuchły, a ona tylko wciąż kręciła głową, że nie ma na co czekać. Zrozumiał. Oczekiwała jakichś niszczących słów, chciała, żeby nazwał ją bardzo obraźliwie. Byłoby łatwiej. Ale nie zrobił tego. Siedział i nic nie mówił. Katarzyna dodała jeszcze, że życzy mu jak najlepiej, i wybiegła. Zobaczył
przez szybę, że ktoś na nią czeka, że oddala się w Warszawę z wysokim chłopakiem. Dopiero wtedy zakrył rękami twarz i sam się rozpłakał. Odwoływanie wszystkiego spadło na Leszka. W sobotę, która miała być dniem jej ślubu, Kasia leżała w swoim pokoju w Stokowie i na przemian płakała i spała. Ojciec dał jej środki uspokajające, Bari leżał na jej nogach, ciężki jak sumienie, Janka zaglądała do niej bardzo zmartwiona. Już trzy razy powiedziała, że nie jest to
największa tragedia, że Antoni się pozbiera, a lepiej, że wszystko pokazało się teraz, a nie za rok lub za pięć lat. — Za szybko to było! Mówiłam ci, ale czy ty mnie kiedy słuchasz, Katarzyna? W osiemnastym roku życia człowiek nie zna dobrze swoich uczuć… Ale po tych słowach dobiegł ją spod poduszek tylko szloch. Zamknęła drzwi. — Zachowuje się, jakby to on ją zostawił — powiedziała do Leszka.
— No i byłoby lepiej! — Leszek rozumiał córkę. — Najpierw połamałbym mu żebra, potem założył gips, a potem ona by zapomniała. A tak co? Czuje się podle, nasza dziewczynka. Ale wszystko już odwołałem, Łębki gadać będą! Suchej nitki na nas nie zostawią. Bóg z nimi, Hance tylko powiedziałem, żeby przyjechała w niedzielę, a gościom zadośćuczynimy, jak będzie wesele, tylko nie wiadomo kiedy! — Żadnego wesela nigdy nie będzie! — Kasia zeszła z góry. Wyglądała jak widmo w
szlafroku w żyrafki, z pasmami włosów przylepionymi do twarzy i zapuchniętą od płaczu twarzą. Snuł się za nią pies, który nie rozumiał, czemu nie było wesoło. — Nigdy nie wyjdę za żaden mąż, nie będę spraszać gości, nie będę miała sukni ślubnej. Nigdy! I na słowo „sukni” znowu wybuchła płaczem. — Gdyby to było wiek temu, to bym poszła do klasztoru! — Akurat — mruknęła Janka. — Siadaj, córcia, przy kominku — powiedział Leszek. —
Widzisz, w życiu nie zawsze wszystko pięknie się układa. Nie zawsze robimy wszystko jak trzeba… — Gdybyś wyszła za tego Antka, mimo że nie chcesz, byłoby jeszcze gorzej — ponuro dodała Janka. — No, ale dobrze też nie jest, nie ma co. Co ten chłopak musi przeżywać! Kasia znów gruchnęła płaczem, Leszek popatrzył na Jankę z prośbą w oczach. Bari podbiegł do drzwi i szczeknął. Spojrzeli na siebie zdziwieni, nie spodziewali się nikogo, ale Kasia zerwała się gwałtownie i
pobiegła na górę do łazienki. Pod bramą zatrzymał się znajomy fiat, do drzwi zapukał gość. Leszek otworzył. W drzwiach stanął Mateusz, zmieszany, zaniepokojony, pytał o Kasię, a Leszkowi tłumaczył, że tak, tak, to taty samochód, ale ojca z nim nie ma, Mateusz sam przyjechał do Stokowa, bo musi się spotkać z Katarzyną. Janka wciągnęła go do środka. — A co ty masz z tym wspólnego, Mateusz? — Wszystko. To przeze mnie — powiedział cicho. — Panie
doktorze, to ja. Ja kocham pana córkę. I mam podstawy sądzić, że ona mnie też. Wiem, że ciężko jej dzisiaj, chcę ją zabrać na spacer, jeśli państwo się zgodzą. — Już lecę! — dobiegł ich gromki głos z góry. Kasia przyczesana, w pierwszej sukience, jaką złapała, mocno upudrowana, zbiegała ze schodów. — Jestem, jestem, Mateo, pojedźmy gdzieś, błagam, bo ja umrę, jak tak dalej będzie! — Nawet nas nie zapytała o zdanie! — Leszek zdumiony
patrzył, jak Mateusz wykręca pod bramą Dorotki. — A ten w książce jakiejś chyba przeczytał swoją gadkę… „Mam podstawy sądzić”! Kto tak dziś mówi, dobre sobie! Lepiej żeby tylko samochodem nie szalał, nie wyglądał mi na rozsądnego. — Och, on jest bardzo rozsądny, znamy go nie od dziś. W dodatku teraz wyrósł na całkiem przystojnego mężczyznę. Jego rodziców też znamy, Kaśka koniec końców z tego nieszczęścia zrobi niezłą partię. Dawniej już myślałam, że mają się ku sobie, a potem, że
nie. A jednak. Popatrz ty! Co to się narobiło. Duszno mi, Kiciaku. Ja chyba za stara jestem na takie niespodzianki. Leszek usiadł blisko niej, na fotelu. — Martwisz się? — zapytał żonę i położył rękę na jej dłoni. Zauważył ślady wieku, pomarszczenia na rękach wzruszyły go. Pocałował je, a Janka podniosła się i usiadła mu na kolanach. — E tam, czym mam się martwić, że ludzie gadają? Tego chłopca mi trochę szkoda,
Antka, ot co. Ale nie jestem pewna, czy pasowali do siebie, Kiciaku. — Nie pasowali — uśmiech zabłysł w niebieskich oczach Leszka. — No to: nie mamy gości, wesela nie mamy, zięcia nie mamy… — Ale za to mamy sześćdziesiąt butelek czystej żytniej wódki w spiżarni, kochana! Siedzimy na gorzelni! Chyba czas zacząć legalnie korzystać z tych zapasów! Ogarnął ich oboje śmiech. Janka
ukryła twarz w jego swetrze i zaśmiewała się do łez, a Leszek śmiał się do jej włosów i głaskał po łopatkach. Pocałowali się jak za dawnych czasów. Leszek sprawdził, czy wszystkie drzwi są dobrze zamknięte, poszedł swoim utykającym krokiem do spiżarni, wrócił z trunkiem i schowali się przed całym światem w sypialni o ścianach z zieloną tapetą. W tym samym czasie Katarzyna z Mateuszem jeździli dookoła wsi, przez most na Narwi i z powrotem, do lasu, w końcu pojechali na Chobel. Całowali
się pod koślawym dębem jak poprzednie pokolenia Zajewiczów, ale Kasi myśl o przodkach nie przyszła teraz do głowy. I dobrze, obawiałaby się bowiem, że z chmur patrzą na nią ciekawskie oczy ciotecznych babek i że nie są tu sami. A szlachetny dąb, chociaż uszkodzony wiele lat temu przez piorun, szumiał nad nimi cierpliwie. Kto wie, ile par kochało się tej czerwcowej nocy w Polsce?
Rozdział 35. Od czasu historii z Antkiem i Mateuszem, kiedy Katarzyna przyjeżdżała z Warszawy do domu, Janka za każdym razem oczekiwała rewolucyjnych wiadomości. Nie nadchodziły, przynajmniej jeśli chodzi o prywatne życie ich córki. Trwał drugi rok jej studiów, nadal mieszkała w akademiku na piątym piętrze. Mateusz przeniósł się do Warszawy, ale wynajął stancję na Powiślu. Janka nie miała wątpliwości, że
spędzają razem wolne chwile, tyle tylko, że Mateo na medycynie miał ich zdecydowanie mniej niż Kasia na uniwersytecie. Dlatego pewnie więcej niż o swoim Mateuszu opowiadała o kolegach z pokoju obok, o Anecie, Julii, Marice, Włodku, Mareczku — myliły się Jance te imiona, więc zażyczyła sobie, żeby Kasia uporządkowała opowieści i przywiozła latem swoich przyjaciół do Stokowa. Na pytania o Mateusza Kasia odpowiadała: „Uczy się”. To bardzo poważny młody
człowiek. Przedstawiła go stryjowi Stefanowi, którego odwiedzała od czasu do czasu i który nie zdziwił się wcale, że wnuczka Edmunda wcześniej przychodziła z jednym kolegą, a teraz przychodzi z drugim. Sam miał przecież trzecią żonę, jego córka Michalina była rodzinnym mitem, bo została za granicą nie ze względów politycznych, a z miłości do starszego od siebie faceta. W dniu, w którym Katarzyna przyprowadziła Mateusza do praskiego mieszkanka stryja, gdy rozmawiali właśnie o tym, jak
ciężko się teraz żyje przy pustkach w sklepach, o planach na przyszłość i o tym, jakie mają wieści od Miśki, przerwali rozmowę, bo w Dzienniku Telewizyjnym spiker podał wiadomość o zaginięciu księdza Popiełuszki, znanego z wolnościowych mszy w świątyni na Żoliborzu. Wszyscy goście przy stole Stefana zamilkli zdumieni, nieświadomi, że na chwilę oddech wstrzymała też cała Polska. Dziennik Telewizyjny oglądali prawie wszyscy, mimo że prawdę — jak to mówiła Janka — trzeba było
wysupływać spomiędzy słów dziennikarzy i porównywać z tym, co udało się wychwycić z Radia Wolna Europa. Ksiądz Popiełuszko był symbolem protestu przeciw władzy, był księdzem i był młody, dlatego groza ogarnęła ludzi ze wszystkich środowisk. Zamilkli w Warszawie, w Łębkach i w Stokowie, w Białymstoku Tamara wyszła z kuchni i oparła się o drzwi, a Bogdan zapalił papierosa, kręcąc z niedowierzaniem głową. Hania w Łębkach wzięła na ręce prawie dwuletnią Dominikę i
szepnęła: „Dzieci, słyszycie? Tego jeszcze nie było. Co oni zrobili?”. W Stokowie Janka krzyknęła: — Kiciaku, to esbeki! Porwali księdza, do tego doszło! — kipiała gniewem i nie żywiła nadziei. — Zabiją go, zobaczysz! — Nie ośmielą się — Stefan stuknął pięścią w stół, bo ta sama myśl przyszła mu do głowy, tak jak tysiącom ludzi. — Nie ośmielą! Postraszą, zobaczycie, i wypuszczą! Żona Stefana rozpłakała się.
Wspomnieli porwanie solidarnościowców z Torunia i los porzuconego Mężydły, kłamliwy proces sanitariuszy oskarżanych jako zabójcy Przemyka. — Każde pokolenie ma swoją wojnę! — grzmiał Stefan. — Może dobrze, że Michcia w Ameryce siedzi. Tu spokoju nie było i nie będzie! Księdza porwali! Ale i to wam powiem, że jak go zabiją, to będzie ich kres! Mateusz odprowadził Kasię do akademika. Mimo października poszli piechotą przez całą
Pragę, od pomnika Śpiących, koło Teatru Powszechnego i dalej Grochowską aż do Kickiego. Mijały ich jeszcze senne tramwaje, było chłodno. Rok akademicki dopiero się zaczynał. Mateusz pod wrażeniem słów Stefana zaczął snuć pesymistyczne wizje przyszłości. — Jak tu żyć? — mówił. — Czego możemy się dorobić? Katarzyna, ty będziesz uczyć polskiego, a ja co? W jakimś szpitalu będę dyżurował? Może twój i mój ojciec pomogą nam zdobyć małego fiacika, a po
dwunastu latach dostaniemy M3 w spółdzielni na Ursynowie. Ma rację Stefan, trzeba stąd spadać, i to daleko. Znałaś dobrze tę Miśkę, może nam zaproszenie przyśle, pomogłaby na Zachodzie? Ja bym wyjechał choćby jutro, Kasia! Ale ona nie. Miło jej było, że Mateusz tak mówi: my i o wspólnym mieszkaniu, życiu wspólnym, że znajdowała się w jego marzeniach jako stały punkt. Ale… Im więcej czasu mijało od romantycznej podróży pociągiem, zauważała coraz więcej tych „ale”. Może i
mogłaby wyjechać, ale odziedziczyła po swoich przodkach przywiązanie do ziemi i jakkolwiek nie wyobrażała sobie życia na wsi, denerwowała Jankę wielokrotnie, nazywając Stokowo dziurą, a chwaląc bardzo Warszawę, to widziała swoją przyszłość w Polsce. W warszawskim wieżowcu, gdzieś wysoko, gdzie trzeba będzie jechać windą, z okna będzie widać mosty na Wiśle, a rano będzie ich budzić szczęk butelek mleka. Będzie miała swoje biurko, zabierze ze
Stokowa maszynę do pisania, którą ojciec dostał jeszcze z ZOZ-u, i będzie pisać, pracować w gazetach oraz urządzać kolacje w swoim małym mieszkanku nie na Mariensztacie może, ale na przykład na Powiślu albo Mokotowie. Może i mogłaby wyjechać, ale zatęskniłaby za rodzicami, zwłaszcza za ojcem. Miśka podobno szczęśliwa za granicą, ale… Myśl, że nie wolno jej wracać, dławiła Kasię w gardle. — Czy nam źle tutaj? — powiedziała. — Ten nasz
tragiczny los to przesada, Mateo. Mimo wszystko jak możemy się porównywać z pokoleniem rodziców? Wiesz, co mama przeżyła w wojnę? Gehenna. Opowiadała mi. Nikt nas ostatecznie z łóżek w nocy nie wyrzuca, karabinem w drzwi nie łomoce i do lasu nie prowadzi. A twój dziadek? W Oświęcimiu zginął, zgarnęli go po prostu z ulicy, sam opowiadałeś, że zdążył tylko list z pociągu na tory wyrzucić. I tak cud, że ktoś ten list znalazł i dostarczył rodzinie. Ech, Mateo, prawda, w sklepach nic
nie ma, prawda, są aresztowania, byli internowani i stan wojenny, i tego nieszczęsnego księdza teraz porwali, ale na co dzień nie czujemy przecież jakiegoś wojennego życia, no powiedz sam. Na żagle wybieramy się latem, do kina chodzimy, tańczymy w poście i w karnawale — zobaczysz, na półpiętrze wiara na pewno urzęduje. Kiedy w końcu października wyłowiono ciało Popiełuszki z zalewu koło Włocławka, a kilka dni później mrowie ludzi
zgromadziło się na pogrzebie, zdawało się, że to koniec starego ustroju, że ropień uraz nabrzmiał, lada chwila pęknie. A jednak nie nastąpił jeszcze ten czas. Kasia pojechała na pierwszego listopada do domu, ojciec miał w Zaduszki urodziny, więc tylko oglądali w telewizji okrojone wiadomości. Janka obwieściła, że komuniści to durnie, bo stworzyli w ten sposób męczennika Solidarności i nikt teraz nie zatrzyma fali wolności. I że będzie rewolucja. Leszek, odwożąc Kasię na dworzec, prosił, by nie wplątała
się w nic w Warszawie, żadne bibuły, konspiracje. — Zobacz — mówił — z daleka siedzimy od tych wydarzeń, wydaje nam się, że nic się nie dzieje, a jednak. Skoro zabili księdza, wszystko mogą zrobić. — Tato — powiedziała Kasia — mama wyobraża sobie kordony milicji, czołgi i zagrożenia na przystanku autobusowym, a my normalnie chodzimy na zajęcia, na kawę do Nowego Światu, na wykłady. Nie ma czasu spiskować. W akademiku zaraz wieczorem wypijemy wino z domu i wariaci z pokoju obok
będą się wygłupiać. Życie ma teraz dwa obiegi, tato, jak książki. Ale ja całkowicie tkwię w oficjalnym… Razem z Mateuszem i dziewczynami z akademika. — Widujesz czasem tego Antka? — Nie. Rozglądam się po dworcu jak uciekinier. Za każdym razem błagając los, żebyśmy na siebie nie wpadli. Myślisz, że bardzo mnie nienawidzi? — Nie wiem, na dworcu w Łębkach raczej go nie będzie. Za to był już Mateusz, machali
Leszkowi z okna pociągu. Na Podlasie mieli wrócić dopiero na święta. Kiedy Mateusz wnosił jej torbę do akademika, na prostokącie okna odbywał się niebywały spektakl — kolega Kaamudu, Murzyn z nauk politycznych, stał w oknie nagi jak go Pan Bóg stworzył i szokował okolicznych mieszkańców swoim widokiem. Nie wiadomo, czy zamierzał skoczyć z okna, czy nie, bo ktoś z wesołej gromady wciągnął go z powrotem do pokoju, a z górnego piętra gruchnęła muzyka i widać było po
cieniach, że studenci tańczą, a po dźwiękach słychać było, że śpiewają głośno i nie są to pieśni patriotyczne, ale Malinowy król Urszuli na zmianę z przebojami Maanamu. Kaamudu także nie manifestował politycznie, bo kompletnie polityki tego kraju nie rozumiał, chociaż podzielał fantazję mieszkańców Polski. Wypił po prostu za dużo, podobnie jak Hegel i Gucio, którzy chodzili po pokojach i zbierali kąski przywiezionych z domów smakołyków, bo większość mieszkańców akademika powracała właśnie
ze Wszystkich Świętych. — Wejdziesz? — zapytała Kasia. Mateusz potrząsnął głową przecząco. Nazajutrz miał kolokwium, poza tym nie pociągał go zwariowany wieczór z Kaamudu, Einsteinem ani innym Newtonem. Ci ludzie z uniwerka wydawali mu się dziwni. „Jezu, to nie dla mnie” — pomyślał i zniknął w ciemności Pragi. Kasia witana okrzykami wyciągnęła butelkę wina od Janki i wódki z niedoszłego wesela od Leszka. Atmosfera zabawy rosła i gęstniała jak dym z papierosów,
było coraz weselej. Strzeliło im do głowy, żeby zatańczyć boso na korytarzu, na piątym piętrze nie było małżeństw z dziećmi, a życie w akademiku w połowie smętnych lat osiemdziesiątych wcale nie chciało być smętne. — Znacie ostatnią przygodę Einsteina? — zapytał długowłosy Andrzejek z Kielc tych, co siedzieli w kręgu i palili trawę. — Byłem przy tym. Było tak: jechał Einstein tramwajem, o zmroku, od ronda Waszyngtona. Zaczął się do niego przystawiać jakiś chwiejny koleś, bo myślał, że to
dziewczyna. No, wiecie, te kudły prawie białe i do ramion, kręcone, posturka taka chuda, że z tyłu mógł wyglądać jak dziewczyna. Koleś coraz bliżej. „Hej, malutka — czknął do Einsteina. — Hej, kochanie, kawa może?”. No i wtedy… Einstein się odwrócił. Buźka jak kurza dupka, pomarszczony, oczki utopione w lenonkach, wąsik cherlawy, usta sznurek, lepiej że się nie uśmiechnął. Gość zamarł. Zamilkł, przełknął ślinę, po czym z podziwem zmieszanym z nabożnym lękiem powiedział: „O kurwa, jakaś ty
brzydka!”. Zanim Einstein obmyślił ripostę, koleś wyskoczył na przystanku i uciekł leczyć zranioną psychikę. Tyle go widzieliśmy! A Einstein? Einstein wzruszył ramionami i zapatrzył się romantycznie w Grochów śmigający za oknem tramwaju. Śmiali się do łez, a Kasia cieszyła się, że do swojego kolokwium zdążyła przygotować się w domu. Tu nauka była czasami niemożliwa, właściwie: prawie zawsze była niemożliwa. Wesołe życie akademika po dwóch, góra trzech latach
przestawało być zabawne. Studenci, a przede wszystkim studentki, wszyscy spragnieni ciszy i lepszych nieco warunków do nauki, rozglądali się po Warszawie w poszukiwaniu stancji albo pustostanu, strychu do wyremontowania. Spółdzielnie mieszkaniowe skrywały pod swoimi dachami prawdziwe perełki, trzeba było umieć się rozejrzeć, zagadać ze stróżem tej czy owej kamienicy, piwko wypić. Cela z archeologii zamieszkała ze staruszką — ta zapisała jej mieszkanie za opiekę. Książeczka
mieszkaniowa, którą Leszek założył Kasi w spółdzielni w Białymstoku, obiecywała mieszkanie w roku 1995, jeśli dobrze pójdzie w gospodarce, ale jakoś nie szło. Kasia, Alicja, Julia i Ania — mieszkanki słynnego i zawsze gościnnego pokoju 503 — także znużone już były akademikiem. Drugi rok kończył się trudniejszymi egzaminami niż pierwszy, nawet cichacze były oblegane — brydżyści wygnani, zakochane pary szukające przytuliska — wygnane, poetki usiłujące tworzyć wiersze z dala
od pospolitej ciżby — wygnane. Studenci, którym zależało na zdaniu egzaminów, starali się uczyć, choćby dla słynnej zasady „3 Z” — zakuć, zdać, zapomnieć. Na państwową tróję. Niektórzy studiowali oczywiście dla samej radości studiowania. Kolega Kasi — wieczny student Metal z historii — kończył z radością 27 lat i nadal był na trzecim roku. Nie mogła się połapać w jego historii: miał zaległości jeszcze z drugiego roku, ale niektóre zajęcia z piątego zaliczył wcześniej, bo mu się podobały
— zarówno treść, jak i pani docent zajęcia prowadząca. Nie podobała mu się ekonomia socjalistyczna, która nie podobała się nikomu, ale zaliczyć ją trzeba było. Prowadzący zajęcia, przystojny doktorant, wdzięczny studentom z grupy Kasi, że przychodzą na ósmą rano, wprawdzie tylko w kilka osób i na zmianę, ale jednak przychodzą na jego zajęcia, nie sprawdzał nawet obecności, za to w największej tajemnicy wyznał im, że nie ma czegoś takiego jak ekonomia socjalizmu i kapitalizmu.
— Ekonomia to piękna nauka — mówił żywo znudzonym polonistom — i ważna. Tylko nie ma socjalistycznej ani kapitalistycznej, z uszanowaniem Marksa, po prostu jest jedna, rządzi światem. Zobaczycie państwo, że wkrótce ona właśnie, ta ekonomia, zmieni nasz kraj i ustrój. Prawa ekonomii są bowiem nieubłagane i gospodarka centralna musi upaść. Oni już to wiedzą! — dodał tajemniczo. Ale uzupełnił: — A, na egzaminie u profesor Kulowej proszę twierdzić, że
socjalistyczna jest lepsza… Przystojny doktorant zniknął niestety z uczelni za swoje wywrotowe poglądy i opowiadano, że jest teraz taksówkarzem. Stara Kulowa, postrach polonistów, w młodości należała do tych dziewcząt, które płakały po śmierci Stalina, nadal głosiła jego chwałę, i każdy, kto uznał jego decyzje gospodarcze po Stalingradzie, zdawał ten egzamin. W marcu Kulowa miała następną okazję do łez, bo zmarł w Rosji Czernienko. Czy płakała, nie wiadomo, ale nawet jeśli, to nikt
oprócz niej. Nastał bowiem Gorbaczow, Związek Radziecki otworzył się podobno na Zachód, co wszyscy przez chwilę głośno komentowali, ale zaraz potem nadeszła wiosna, sesja i słońce i dziewczyny zaczęły chodzić z książkami do parku Skaryszewskiego. Literatura romantyzmu, przystojni studenci i wiewiórki interesowały je teraz bardziej niż przełomy epoki gorbaczowskiej czy fakt, że zmurszałych siedemdziesięcioletnich dostojników radzieckich
zastępowała pięćdziesięcioparoletnia młodzież. Mury, owszem, zaczynały drżeć u posad, ale o tym, że runą, na razie tylko śpiewał Kaczmarski, a za nim studenci, w przerwach od nauki i miłości.
— Nienawidzę języka starocerkiewno-słowiańskiego! — oznajmiła Kasia pod sosnami, na ławeczce z widokiem na wodę, kaczki i łabędzie. — Pierwsze słońce w tym roku, co kogo obchodzi, że oni mówili
„idziechą, pośpieszychą” i używali jerów, prawda, Alicjo? Alicja czytała dzieło Marii Janion na temat romantyków i także nie wyglądała na wstrząśniętą rewelacjami uczonej. — Pojechałabym gdzieś, choćby do domu! — rozmarzyła się Kasia. — Matka ma pewnie milion opowieści. Ciągle tam się nowe rzeczy dzieją. Zauważyłaś? Ta mała wieś wciąż coś przeżywa, można by zrobić tygodnik „Wiadomości Stokowskie” i ciągle by było o czym pisać.
— Zdaje ci się — przeciągnęła się Alicja. — Co znowu takiego? — No wiesz? Przecież byliście u nas na Wielkanoc! — Tak i ciotka Janka nade wszystko przeżywała pogrzeb Czernienki, który obejrzała w całości, a że z równą uwagą i satysfakcją obejrzała pogrzeby Breżniewa i Andropowa, to miała mnóstwo refleksji, a jeszcze więcej proroctw. — Kiedy powiedziała, że to zemsta jako kostucha zawitała do radzieckich przywódców, twój ojciec, a jej brat Antoni
popukał się w głowę i… — Znów omal się nie pokłócili. — Czy to nie zabawne, że oni są tacy różni? — Oni nie są różni, Kaśka, tylko identyczni! Są tak samo porywczy, krew Zajewiczów buzuje w nich, kiedy tylko mowa o polityce, jak się nie zgadzają, to już wiesz sama, co się dzieje. — Kiedyś zjeżdżaliśmy się co roku, szkoda, że teraz rzadziej, co? Pamiętasz Wielkanoce w domu dziadków? — I jak babka omal was nie
zatruła czadem! — I jak ukradliśmy z Wojtkiem tego fiata, pamiętasz? Wojtek jest w wojsku, zobacz. Mówisz, że się nic nie dzieje, a Odka z Rucic wprowadziła się do naszego dziadka! Mama tylko przez okno zerka, jak się podwórko przed starym domem zapełnia dzieciakami, bo wnuczki Odki przyjeżdżają. Dziadek stary już jest bardzo, mówi, że Odka mu dom prowadzi, a jej chałupa podupadła po zimie, tylko napis pozostał „Pewex”, co chłopcy jej wysmarowali, odkąd wódką
handlowała. Pamiętasz, jak drwili z niej wszyscy, a pokaż mi, kto nie kupował. Nasi rodzice też tam biegali w potrzebie. — I klęli, że zdziera z nich okropnie. Dziewczyny śmiały się na to wspomnienie. Odka rzeczywiście była postacią oryginalną, Janka nie była zachwycona tą przyjaźnią swojego ojca, ale z drugiej strony nie dziwiła się, że nie chciał mieszkać sam na stare lata. Z czasów gospodarowania i po kolejnych pomysłach jego
dzieci — a to na uprawę porzeczek, a to na hodowlę owiec, a potem byczków bukatów, które jeszcze najlepiej się udały — została mu teraz klacz Biała, suka Czarna i nieco postrzelona owieczka Baśka. Mało kto jeszcze żył, z sióstr najmłodsza tylko Stefania ze swoim młodszym o trzydzieści lat mężem, który obecnie rozpił się bardzo. Miłość znikła, została złość, ona miała mu za złe swoją starość, a on ganiał ją z kijem po wsi. Uciekała Stefania a to do Janki, a to do Edmunda.
— I ty mówisz, że tam nudno! — roześmiała się Kasia na to wspomnienie. — Romanse i podejrzenia, zdrady, Ala, nie gorsze niż w tym serialu, który wszyscy teraz oglądają, z krokodylami… — Ale krokodyla w Kociołku nie ma. Wracajmy do akademika, bo zimno się robi… W akademiku zastały pokój pełen gości, koledzy z 504 rozsiedli się na podłodze, dumni z siebie, bo wynaleźli pustostan. Udając lordów, oznajmili, że wyprowadzają się do kamienicy na Powiślu, za psi grosz,
piechotą do uniwerku można… Kasia krzyknęła z zazdrości, ale emocje zmalały, gdy okazało się, że owszem, płacą grosze, ale ich apartament to dwa pokoje odcięte ścianą od jakichś staruchów, bez wody i łazienki. Starcy to nic, ale jak to bez łazienki? — To takie przybytki mogą w ogóle istnieć? W Warszawie? — pytały zgorszone dziewczyny, ale chłopcy byli bardzo zadowoleni. — Kibelek, taki sraczyk, sławojka „na ptaka”, jest na parterze, trzeba zjechać windą.
Starczy, zobaczycie zresztą same, bo nas przecież będziecie odwiedzać. — Mamy z Włodkiem dość życia w akademiku, jak tu się uczyć? — sentencjonalnie i filozoficznie westchnął Mareczek, na co dziewczyny oniemiały. Kto jak kto, ale akurat ci dwaj zupełnie nie przejmowali się studiami, na zajęciach bywali z rzadka, sami już nie wiedzieli, na którym są roku, a słowo „egzamin” było im obce. Jeśli chodzi o harmider w akademiku, to oni byli jego pierwszymi sprawcami! Kiedy wyszli, akademik pogrążył
się w ciszy i sennych marzeniach. Przed samym świtem kolega Jaszczur z parteru zaczął swoją lunatyczną wędrówkę po pokojach — a to w poszukiwaniu pożywienia w lodówce, a to łóżka, w którym znalazłby kogoś, żeby się przytulić. Jaszczur z filozofii znany był ze swoich wędrówek, chłopak nie do końca rozumny, Jaszczurem zwany z racji fizjonomii. Tej nocy wybrał akurat pokój 503 i nieopatrznie usiłował wymacać miejsce w łóżku jednej z lokatorek. Ręce Jaszczura musiały być zimne jak
lód, bo dziki krzyk obudził całe piętro, intruz leżał powalony księgą Alicji, a Kasia stała nad nim z finką od ojca. Po tym incydencie, mimo że Jaszczur nawet nie zemdlał, tylko położył się po ciosie księgi na ziemi i usnął, bo bardzo był od piwa strudzony, Kasia uznała, że mogłaby wyprowadzić się w tej chwili nawet do pokoju bez łazienki, byle bez takich indywiduów. Rozbudzona poszła pod prysznic, kolejki na szczęście o tak wczesnej porze jeszcze nie było. Ale pod drzwiami łazienki siedział
smętny Jarek, filozof i poeta w lichym swetrze, palił papierosa, rozmyślał i sporządzał jakieś notatki. — Ankieta socjologiczna — pokazał na swoje papiery. — Jaki będziesz brała prysznic? — zapytał monotonnie. — A co cię to obchodzi? — zapytała zdumiona Kasia. — Zimny ożywia, gorący usypia — poinformował ją monotonnym tonem. — Jest rano, weź zimny, to logiczne. — Wezmę gorący! — krzyknęła zirytowana. Pokiwał głową.
— Więc żyjesz w oszustwie — lakonicznie zawyrokował Jarek. — Mogę wejść z tobą? Trzasnęła mu przed nosem drzwiami, a pod prysznicem przysięgła sobie, że się stąd wyprowadzi, bo i ona jak Mareczek ma dość życia w akademiku. Drugi rok studiów dobiegał końca — może na trzecim zamieszkają razem z Mateuszem? W tej chwili wynajmował małą klitkę, ale gdyby poszukali jakiegoś pustostanu, jak chłopcy? Och, ona natychmiast zamieszkałaby z Mateuszem, ale wiedziała, że
wtedy Mateo zacznie mówić o ślubie, a to słowo budziło w niej strach. „Nigdy nie wyjdę za mąż — powtarzała — bo jak tylko ustalimy terminy, to na pewno coś się stanie”. — Nigdy nie wyjdę za mąż, musicie się przyzwyczaić do tej myśli — oznajmiła w Stokowie, kiedy zjechała na wakacje. — Koniec z zaściankiem, życie bez ślubu to teraz nic takiego. W przyszłym roku chcę znaleźć stancję z Mateuszem, ale na psi pazur, tak mówi się na Podlasiu? Janka roześmiała się.
— Ja tam jestem nowoczesną matką — oznajmiła. — Możesz i bez ślubu, ale nie wiem, co na to powie Irenka, mamunia Mateusza. Obawiam się, że zachwycona nie będzie, że jej syn żyje z kimś na kocią łapę, bo tak mawiamy na Podlasiu, moja miła. — Na co? — zdziwiła się Kasia. — Na kocią łapę? Ty to masz powiedzonka. Wolna miłość brzmi dumniej! — Kocia łapa, kocia łapa! Ojciec, popatrz, też nie jest zachwycony.
Leszek dreptał z kuchni i do kuchni, znosząc zdobyte w Łębkach smakołyki. Rzeczywiście, zachwycony nie był, ale pomyślał, że całe lato jeszcze do września, a znając Katarzynę, to może się wiele wydarzyć. — Gdzie ci twoi przyjaciele z akademika? — Jutro przyjadą, wyjdę po nich na przystanek. — A Mateusz też przyjedzie? Kasia popatrzyła na stół i pomyślała, że jak tak dalej pójdzie, to się roztyje jak stara
Franusiowa, którą wnuczki musiały podpierać, gdy wstawała z krzesła. I tak spodnie z zeszłego roku nie chciały się zapiąć, niestety. — Nie — odrzekła. — Mateusz właśnie pracuje pilnie w Warszawie, myjąc okna w wieżowcach. Wygląda jak pająk, woli mówić, że jak alpinista. Całkiem dobrze można zarobić w spółdzielni studenckiej. Chwała na wysokościach!
Gromada, która nawiedziła
Stokowo, spodobała się Jance. Zaproszenie nie płynęło tylko z serca — stwierdzili z Leszkiem, że właśnie tym sposobem najlepiej dowiedzą się, z kim Kasia przestaje w tej Warszawie. Uspokoiła się, choć grupa podążająca po drodze pod krzyżami, którą doskonale widziała z okna na strychu, nieco ją zdziwiła. Na czele szedł chudy chłopak, z nim ciemnowłosa dziewczyna. Potem długowłosy kudłaty z gitarą, z nim Kasia i śpiewali. Za nimi podążał jeszcze jeden mały człowieczek z plecakiem
większym od niego. Jak się za chwilę miała przekonać, przyjaciele Kasi mieli znakomity apetyt, wiele fantazji, o przyszłości nie myśleli, śpiewali i tańczyli przy ognisku do świtu, a rano któryś wlazł omyłkowo do Kociołka, co Kociołek zniósł pogodnie, bo przecież niejedno już widział. Bywali tu już goście z Białegostoku, z Łębek, i wszystko przebiegało podobnie. Jance spodobał się mały Mareczek, bo znalazła w nim sojusznika na froncie antykomunistycznym. W dodatku miał ładne niebieskie
oczy i studiował dziennikarstwo. — Żebyś tylko nie był dziennikarzem jak ci współcześni kłamcy! — Nie! — bił się w piersi, że przenigdy, narzekał na swój chory kręgosłup, więc Janka zgodziła się, żeby spał w domu, a nie w namiocie. Leszek chodził do spiżarki i przynosił po ziarenku. Kasia, patrząc na Julkę z Adasiem, tęskniła za Mateuszem i zła była na niego, że nie przyjechał. Niewiele jej pozostawało do zrobienia — śpiewała głośno w duecie z kolegą o imieniu Włodek. Ciepła
to była noc, komary cięły jak to podlaskie komary, echo niosło po Narwi, że było ich słychać na Kleszczach. Długowłosy Włodek siedział obok niej, grał na gitarze znane wszystkim piosenki — i sanacyjne Rozmaryny, i obecne Mury, i pijackie Sokoły. Spotykali się wzrokiem, zadowoleni z efektów swojego wystąpienia, ale Leszek szeptem powiedział Jance, że ich córka to głos ma nawet dobry, tylko fałszuje straszliwie. — Ten słoń na ucho nadepnął jej potężnie — powiedział. — A ty
tak ładnie śpiewasz jak zawsze, Kiciaku. Nie mogła zaprzeczyć. — Ostatecznie to nie festiwal — powiedziała. — A ludzie w Stokowie i Rucicach nie tacy melomani. Wszyscy oni fałszują oprócz tego kudłatego Włodka z gitarą. Na szczęście to porządni ludzie, Leszku, możemy spać spokojnie.
Wydarzeniem rodzinnym tego lata było wesele w Białymstoku. Żenił się Wojtek, pierwszy z
pokolenia dzieci Zajewiczów urodzonych w latach sześćdziesiątych. Pewnej niedzieli, kiedy Kasia na kocu w ogrodzie pochłaniała po raz setny trylogię, a zarazem ciepłą jeszcze szarlotkę z własnych jabłek, pod bramę podjechał fiat, ale nie Mateusza. Westchnęła, bo widziała się z nim tego lata tylko raz — potem Mateo oświadczył, że jedzie do Niemiec na zbiory porzeczek, więc nie mógł to być on. Znajome sylwetki… Bari nawet nie zaszczekał. Tamara, Bogdan i Michał wchodzili na taras, za
nimi jasnowłosa dziewczyna, której Kasia nie znała, no i Wojtek, którego znała doskonale, lecz dawno go nie widziała. Był w wojsku, ona na studiach. „Ho, ho — pomyślała — ze dwa lata się nie widzieliśmy”. Gdzie te czasy, kiedy na jawce przyjeżdżał do Łębek na jej imieniny, zarządzał muzyką z magnetofonu i łamał serca jej koleżankom? „Coś mi się zdaje, że koniec z łamaniem serc” — pomyślała, patrząc na osobę, którą otaczał ramieniem. Wyraźnie biła od niego duma. — Narzeczona Wojtka —
oznajmiła Tamara Borengom. — Joanna. A to chrzestni rodzice Wojtka i ich córka Katarzyna. — No to, Jaśka — powiedział Bogdan, kiedy zasiedli przy stole na tarasie — nie Katarzyna jednak pierwsza, tylko nasz Wojtek! W sierpniu wesele, a przyznasz, siostra, że dawno wesela w rodzinie nie było. — A ty po tym wojsku do ożenku się nadajesz? — żartował z chrześniaka Leszek. — Może ci w Wilusiu poszukać czegoś na wzmocnienie?
— A przydałoby się, wujku — oznajmił Wojtek. — Bo się wrzodów żołądka nabawiłem. Opowiadał o wojskowym życiu, ale ponieważ szybko został sekretarzem w biurze wojskowości, specjalnie nie cierpiał. — Zawsze wiedziałam, że ty poradzisz sobie w życiu — Janka grzmotnęła go w plecy. — Inteligentny jesteś Zajewicz jak ja! W ciotkę się wdałeś. — Ale z urody bardziej do mojej rodziny podobny — zaznaczyła Tamara, co było prawdą.
— Za to Misiek to skóra z Bogdana ściągnięta — Janka musiała mieć ostatnie słowo. — Co on tak wyskoczył z tym weselem — zapytała konspiracyjnie, kiedy młodzi poszli pokazać Joannie Kociołek, Chobel i promenadę nad Narwią. — Dziadkami będziecie, co? — Chyba jeszcze nie — powiedział Bogdan — ale jak jest wesele, to wódkę trzeba na chrzciny zostawić. Pewnie pierwszy będę dziadkiem niż ty babką!
— Pamiętacie, jak oni tu w krótkich majtkach brodzili po Kociołku? Mam zdjęcia, popatrzcie, tu Wojtek z Kasią na drabinie, tu przy Wańce jak biedne wiejskie pacholęta, tu z dziećmi Antka, zobacz, Bogdan, jedna owieczka z naszej hodowli. To były czasy, co? — Ty, Jaśka, nie zaczynaj żyć wspomnieniami, jak nam się ciąg wesel zapowiada. — Nie spodziewają się dziecka — dodała Tamara — ale pytałam Wojtka, czemu się spieszy. „I tak, i tak nas to czeka, mamo, wolę szybciej, z wojska
wróciłem, Joanna na mnie czekała, robimy wesele” — powiedział. No to mamy! Tymczasem młode pokolenie błądziło nad rzeką, Wojtek rzucał Bariemu kije, opowiadał, pokazywał Joannie most i Chobel, i stary dom dziadka Edmunda, obecnie opustoszały, teraz służący braciom za nocleg, gdy przyjeżdżali na ryby. Edmund przed śmiercią zdążył przepisać dom na Jankę, a potem jego dzieci podzieliły się majątkiem. — Tak zgodnie? — zapytała zdziwiona Joanna. — Zwykle
rodziny kłócą się właśnie o spadki. — O, oni są bardzo zgodni — roześmieli się Kasia i Wojtek. — Widzisz, Joanna — rzekł Wojtek — nasi kłócą się o całkiem inne sprawy… Kamiennymi schodkami, które mniejsze były teraz, niż gdy byli dziećmi — lub oni urośli — weszli na most. Rzeka płynęła cicho. — Co będziesz robił, Wojtek? — zapytała Kasia. — Nie chcesz spróbować na studia, jeszcze raz zdawać?
Wojtek pokręcił głową, że nie. Objął Joannę, popatrzyli w stronę Chobla, jakby nie łąki się przed nimi rozciągały w słońcu, ale nowy etap życia. — Chcę już założyć rodzinę, czas iść na swoje, Kasia. — No a z czego będziesz żyć? Masz żonę studentkę, w karty na rodzinę chcesz ugrać? Przyznam, nieźle ci kiedyś szło w pokera… — O, tylko nie to! — Joanna pogroziła mu palcem. — Była umowa: koniec z hazardem, koniec z paleniem papierochów,
inaczej nie ma wesela. — No widzisz? — powiedział Wojtek z miną cierpiącego. — Już siedzę pod pantoflem. Nie wiem, myślę zacząć od taksówki. Mam kolegów, kontakty. Za granicę mnie nie puściła, a najlepszy kumpel we Francji siedzi! — Jak chcesz, to jedź! — obruszyła się Joanna. — Jak chcesz, to jedź! — przedrzeźniał ją Wojtek. Widać było, że nigdzie nie pojedzie. Kasię zabolało wspomnienie, że Mateusz zrywa porzeczki w
Niemczech i ciągle gada o wyjeździe na stałe. Różowy domek majaczył wśród drzew, dobrze widoczny z mostu. — Wracajmy — westchnęła Kasia. — Wszystko będzie dobrze, limit pomyłek i odwołanych wesel ja wyczerpałam za całe pokolenie. Mama zrazy gotuje, prawie dochodzi mnie tu ich zapach. A ojciec na pewno zechce oczarować Joannę swoimi klaserami. Leszek z zapałem pokazywał Joannie znaczki i medykalia w Wilusiu. Naraził się jej jednak,
kiedy na pytanie, czy człowiekowi cierpiącemu na żołądek nie wolno pić wódki ani palić papierosów, skrzywił się, a że nie chciał chrześniakowi krzywdy moralnej czynić, orzekł: „No, tak trochę… trochę zawsze można… leki swoją drogą…”. — Bo inaczej, jak mówią ruscy: Żyt’ budiesz, no jebat’ nie zachocziesz — rezolutnie zakończyła Janka. — Widzisz, Joanna! — powiedział z satysfakcją Wojtek.
Janka popatrzyła na nich siedzących przy stole na tarasie — młode kobiety, mocnych jeszcze mężczyzn: brata i męża. Wojtka o ciemnych oczach przy jasnej czuprynie, wysokiego jak na swoje lata Michała. Jeszcze raz na Kasię, jednak zbyt pulchną… Lipiec ogarniał ich ciepłem w całej swojej krasie. „Nie do pomyślenia, że rodziłam ją dwadzieścia lat temu. Tutaj!” — pomyślała. — Pamiętasz, Tamara, jak obudziłam cię w nocy, że mnie brzuch boli? — Aha, zapytałam, co ile czasu.
A potem ty do Zambrowa karetką, a Bogdan gnał jak głupi motorem do szpitala w Łębkach do Leszka! — A jelenie zastąpiły drogę karetce. — I omal nie umarłyście obie. — I co powiesz na to? — wskazała na młodych. — Dzieci jeszcze, a dorośli. — Tak ma być, Janka. Czas na następne pokolenie — uśmiechnęła się Tamara.
Rozdział 36. Ślub odbył się w kościele Świętego Rocha, przyjęcie w restauracji Błękitnej. Upał towarzyszył ożenkowi Wojtka, temperatura nie chciała zejść poniżej trzydziestu stopni nawet wieczorem. — Dobra wróżba, Wojtek — śmieli się mężczyźni — gorące będziesz miał małżeństwo! — Ale wędliny nam pozielenieją — martwiły się kelnerki. — I tak najważniejsza jest
czysta wódka, żeby tylko była! Kto urodzony w styczniu, powstań, powstań, powstań! Wojtek, aleś ty w garniturze poważny, ostatnio takiego widziałam cię na komunii! Możesz już wypić, matka nie widzi. Gorzko! Gorzko! Kasia przyglądała się, jak tańczą pary młodsze i starsze. W amerykańskiej sukience od ciotki Stefy, czerwonej jak mak, z tiulami i koronkami, czuła się całkiem szykownie, chociaż się ledwie zapięła, co popsuło jej humor, bo być tłustszą niż stara ciotka to nic przyjemnego… I
tak tańczyli z nią tylko ojciec i wujowie. Siedziała, rozmyślając o Mateuszu, który wrócić miał dopiero we wrześniu. Obok siedział Rafał, syn Antoniego. Nie pił, nie palił, oglądał tańczące towarzystwo i zwracał na siebie uwagę długimi włosami. — A ty co jak ten poeta z Wesela? — zapytała Kasia. — Obserwujesz i poemat będziesz składał? Nie tańczysz? — Ty się najpierw sama poskładaj. Nie jestem wielbicielem rodzinnych imprez! Przywiozłem starych i Alkę i
tyle. A najchętniej bym do Warszawy wracał, w spółdzielni czekają zlecenia. A gdzie twój narzeczony? — Właśnie tak jak ty. Pracuje na porzeczkach w Niemczech. — Ma się obowiązki! — Ach — Katarzynie mignął w oczach Mateusz. Tak chętnie by z nim zatańczyła, znakomicie prezentował się w garniturze, w swetrach zresztą też. „Miałam być szczęśliwa, a przypadł mi w udziale los Penelopy”. Ale Mateusz rozpłynął się we mgle, a tu goście śpiewali głośno: „Kto
urodzony w lipcu, powstań!”. Ojciec szturchał ją w ramię, więc musiała wstać i wypić kieliszek aż do dna.
Kolejny warszawski rok przyniósł jeszcze więcej nowych znajomości, jeszcze więcej lektur i egzaminów. Alicja i Kasia, teraz studentki trzeciego roku, z wyższością patrzyły na nowicjuszki z pierwszego, powtarzając przy stolikach w Szafocie materiał z socjologii. Spotykały się teraz na uczelni, bo mieszkały oddzielnie,
wyprowadziły się nareszcie z akademika. Alicja bliżej swojego brata, a Kasi dopisało szczęście: koledzy z 504, którzy znaleźli sobie pustostan na Powiślu, dowiedzieli się o jeszcze jednym pokoju w tej samej kamienicy — tym razem z łazienką. Włodek szybko go zarezerwował i Kasia z koleżanką zajęły pokoik z małą kuchenką i z zapałem wzięły się za wyposażenie. Leszek przybył do Warszawy, by przywieźć córce stary czarno-biały telewizor, który pamiętał lądowanie Armstronga na Księżycu, poza tym
tapczanik, ławę i szafę. Popatrzył z sentymentem na Poniatoszczaka, wspomniał lata trzydzieste, gdy bywał tu z matką, i jak najszybciej wrócił do Stokowa. Katarzyna bardzo była zadowolona z przeprowadzki. Gospodarstwo, które prowadziły z Anką, całkiem miło się układało. Uczyły się, ale ich sąsiedzi dbali o to, by się nie zamęczały: dyskoteki przeżywały okres świetności, nocne pokazy filmowe były tańsze. Wracali nieraz nocą całą paczką, spacerowali nad Wisłą,
zaglądali przez okna do kwitnących lokali w rodzaju SARP-u, ale na takie luksusy nie mieli pieniędzy. Tam bawili się goście zagraniczni, wysoko ustawieni urzędnicy państwowi i badylarze. Z kolei w Złotej Kaczce wciąż jeszcze przygrywał zespół na nutę Pucio, Pucio i odbywały się dansingi. Studenci woleli bardziej nowoczesne klimaty, najlepiej własny kawałek podłogi, gitarę i wino z domu — albo z mety, jeśli koledzy nie zaopatrzyli wcześniej barków w zapasy.
Alkohol od kilku lat można było kupić tylko od trzynastej. Elementem krajobrazu codziennej Warszawy były gęstniejące od południa kolejki przed sklepami monopolowymi. Dziewczyny były o tej porze na zajęciach i nie odczuwały dotkliwie porannej prohibicji, ale ich koledzy ustawiali się w ogonkach. Opowiadali potem o przyjaźniach zawieranych przed monopolem, o chytrych sposobach na obejście zakazu — w kawiarniach, gdzie do szczęścia potrzebna była znajoma kelnerka, która wleje
setkę czystej do kawy. „Pani Basiu, poproszę trzynastkę” — kolega z historii Andi mrugał okiem i Basia wiedziała, o co chodzi. Dzięki temu mimo prohibicji wielu bywało na rauszu od rana, a wieczorami piło się wódkę z colą albo cytronetą, czyli fikołka. Ograniczenie wolności w sprzedaży alkoholu dało tyle, że kwitła produkcja bimbru i handel na metach u emerytek zwanych meliniarami albo u meliniarzy — na Pradze, w Centrum, w całej Warszawie. W całej Polsce.
Pamiętnik Kasi Raz w życiu wybrałam się z Andim na taką metę. Po spacerze przez kręte i ciemne praskie uliczki, w głębi odrapanego bloku, na drugim piętrze, na które trzeba się było wdrapać bez poręczy, Andi zapukał szyfrem w zdarte do żywego drewna drzwi. Twarz człowieka, który nam otworzył, mogłaby zasilić kolekcję portretów Witkacego. Niemniej musiał to być znajmy Andiego, bo wpuścił nas, na mnie popatrzył zdziwiony, nawet otarł rękawem krzesło, żebym
usiadła. I zniknął w głębi kuchni. W powietrzu unosiła się gęsta mgła od papierosów, na stole za obrus służyła otłuszczona gazeta codzienna, a na niej widniał smutno kawałek słoniny z wbitym w białe ciało nożykiem. Nad stołem na sznurku chybotała się żarówka bez abażuru. „Święci Pańscy — pomyślałam — ojciec by mi nie darował plątania się po takich zaułkach”. Gospodarz powrócił i podał Andiemu butelkę czystej wódki. Andi z papierosem przyklejonym do ust i okazując
pełen szacunek, zapłacił i podziękował. Meliniarz zamykał za nami odrapane drzwi i uchylił bereciku w moją stronę. — Andi — szepnęłam na schodach — tu czas się zatrzymał, wojny nie było, zobaczysz, Felek w kraciastej marynarce wyskoczy zaraz zza węgła. Andi zachichotał: — Nie bój nic, Kasieńka, znam ich wszystkich, mają honor, swoich nie ruszają. Skroić to gościa na Krakowskim, nie studenta, co z panną po wódkę przychodzi…
Wróciliśmy do kamienicy szczęśliwie, butelkę wódki rozpiliśmy na schodach. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie Mateusz. Nie zżył się z przyjaciółmi Kasi. Dzielił swój czas między naukę a pracę w spółdzielni studenckiej, nie chciał uczestniczyć w ich eskapadach ani w zwariowanych imprezach. Tańce nad Wisłą, wino, gitara i śpiew, sąsiedzi walący z błaganiem o ciszę — to nie był świat Mateusza. Mieszkał w małym pokoju przy Anielewicza, w wolnych chwilach próbował
wyciągnąć Kasię do teatru, wolał zaprosić ją do siebie, na kolację we dwoje, przygotowywał wtedy wymyślne dania z zagranicznych produktów zakupionych w peweksie. Serwował sałatki z krewetkami i musujące wina, a miał za co robić te zakupy, bo o świcie ustawiał się w spółdzielni studenckiej po jak najlepszy przydział pracy. Zarabiał w ten sposób całkiem sporo, uniezależnił się od rodziców i zamierzał w przyszłym roku wynająć mieszkanie w porządnym bloku w Warszawie.
Plany mieszkaniowe Kasia ze wszech miar popierała, ulegała atmosferze romantycznych kolacji przy świecach i francuskiej muzyce, a kiedy przytulał ją w tańcu, czuła, że go kocha. Ale potem nadchodził poniedziałek, a Mateusza nie było… Im więcej miał pieniędzy, tym mniej czasu. Już nie czekał na nią po zajęciach. Nie bywał na wspólnych imprezach, które organizowali z kumplami z roku albo z kamienicy. W pewnym momencie zorientowała się, że ich bycie ze sobą rozgrywa się głównie w pociągach, kiedy jadą
do domu, albo w te soboty, kiedy Mateusz nie pracuje, coraz rzadsze. W jej codzienności większy udział brali starzy koledzy z „Kica”, Włodek i Mareczek. Byli obok, wpadali na kolacje i na telewizję, a w przypływie chwilowego bogactwa po pobycie w domu wyciągali je nawet na dyskoteki albo do kina. Ci dla odmiany ciągle nie mieli pieniędzy, zarabiali tylko od czasu do czasu, myjąc wagony na Olszynce Grochowskiej albo sprzedając butelki.
— Człowiek, który ma pecha, to ja — oświadczył im pewnego dnia Włodek. Właśnie zarobił trochę na kolei, ale wracał bez biletu i kanar wymierzył mu mandat większy od zarobku. — I po co mi ta pracowitość? Pewnego dnia Kasia spotkała na Krakowskim Przedmieściu Antka. Nie zdążyła uciec, ale z ulgą dostrzegła, że Antek wita się z nią przyjaźnie, a jest z jakąś koleżanką i wyglądają na bardzo sobą zajętych. Przywitali się i porozmawiali chwilę, przedstawił je sobie, o Marii powiedział: „Moja
dziewczyna”, co Kasię zarazem ucieszyło i zirytowało. A ona bała się, żeby sobie czegoś nie zrobił! Pytał, jak jej się układa, ale wydawało się, że jest mu to zupełnie obojętne. Objął Marię, poszli w swoją stronę, a Kasia pobiegła na tramwaj, mijając liczne pary, które jej zdaniem mnożyły się zawsze na wiosnę. Kwiecień był ciepły, biegł jej dwudziesty pierwszy rok życia i wracała sama do domu! Biegła i płakała. Mateusz podłapał mycie okien w Domach Centrum, zastanawiała się, czy nie pójść popatrzeć na niego, na
człowieka pająka, który podobno był w niej od zawsze zakochany. Zganiła się za te myśli, bo zarabiał na ich wspólny wyjazd w góry, poważnie myślał o przyszłości, w konkretnych kategoriach: M3, mały fiat, które to plany bardzo podobały się Leszkowi. W bramie kamienicy wpadła na Włodka. — Coś się stało? — zapytał. — A skąd! — otarła oczy. — Gdzie idziesz? Uśmiechnął się i pokazał siatkę pełną butelek.
— Idę do punktu skupu, sprzedać. Chodź ze mną, wydamy od razu. Piwo z miodem w Nowym Świecie? — Niech będzie — mruknęła pokrzepiona.
Nadeszły piękna słoneczna sobota i niedziela kwietniowa. Ludzie z radością wychodzili na powietrze witać wiosnę. Hania Northmanowa całą sobotę pracowała w ogrodzie, w niedzielę opalała się w pierwszym tego roku słońcu.
Bogdan Zajewicz wybrał się na ryby na Siemianówkę. Kasia szykowała się na majówkę do domu, siedziały z Aneczką przy stole i jadły śniadanie, kiedy w radiu podano dziwną wiadomość o awarii elektrowni atomowej w Czarnobylu. „Kogo to obchodzi?” — pomyślała Kasia i zmieniła kanał. W pierwszej chwili nie zdawały sobie sprawy z tego, że ta wiadomość nie jest lokalną tragedią Ukrainy, ale dotyczyć będzie całej Europy, a Polski Wschodniej najbardziej. Kiedy wyszły na miasto, na ulicach rozdawano jod, a
studenci prowadzili pomiary napromieniowania, poczuły się trochę, jakby wybuchła wojna. Pobiegła na dworzec, wskoczyła w pierwszy pociąg, martwiąc się o rodziców na Podlasiu. Ale w Stokowie ojciec nie przejawiał śladów paniki. — Podobno w Łębkach jest duże napromieniowanie — opowiadał Leszek. — Nie powinnaś przyjeżdżać z Warszawy, tam jest niewielkie, przynajmniej według tego, co mówią. Bo czy mówią prawdę? — I tak siedzę cały czas w domu i czytam te lektury
młodopolskie… Nie będę chodzić na spacery, o was się martwię. — E tam — powiedział jej ojciec, który na wszystko miał radę. — Ja całe życie pracowałem w promieniach, jestem odporny. W piwniczce ściany wymalowałem barytem, w razie czego będziemy się z mamą ukrywać. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Nie wyglądał na swoje pięćdziesiąt siedem lat, wręcz odmłodniał, odkąd wyprowadzili się na wieś. Jego pomysły zawsze ją zadziwiały. Zapytała kiedyś matkę, czy —
skoro tyle rzeczy ją denerwuje — niezwykłe wynalazki Leszka też nie wywołują u niej złości. — Jakie wynalazki? — zapytała. — Gdy twój ojciec mówi, że coś jest potrzebne, to jest potrzebne. Ach, Kasiu — dodała figlarnie — jak kogoś lubisz, to cię nic nie denerwuje. Pamiętaj, żebyś zawsze lubiła swojego męża. A baryt? O co chodzi? Doskonale, że pomalował, w razie bomby atomowej. Przecież baryt chroni przed promieniami, co ty, nie wiesz? Radioaktywna chmura przepłynęła nad Europą, na
chwilę ogarnęła ludzi groza na wieść o okropnej tragedii w samym Czarnobylu. Ale jak zawsze dalekie tragedie ustąpiły szczęściu i nieszczęściu najbliższemu. Chmura odpłynęła, ludzie wrócili do swoich spraw, nieświadomi, że otrzymali dawkę śmiercionośnych, a z pewnością chorobotwórczych promieni. Ich skutki ujawniać się miały dopiero za kilkanaście lat, wiosna roku 1986 toczyła się swoim trybem. Oto w dalekim świecie świtało. Gorbaczow zaprosił
telefonicznie wygnańca Sacharowa do powrotu do Moskwy, a Europa śmiała się, że Sacharow tym sposobem dostał w końcu telefon w przeddzień rozmowy. Blisko siebie Kasia miała całkiem inny problem. Siedzieli z Mateuszem w kawiarni ulubionej przez studentów polonistyki, czyli w Harendzie. Mateusz przyniósł kwiaty i trzymał ręce Kasi w swoich, wyglądał, jakby się oświadczał, ale mówił co innego. — Czy ty wiesz, ilu ludzi wyjechało? — pytał Mateo. —
Ilu lekarzy, naukowców? Od osiemdziesiątego roku setki tysięcy. Kolega ojca, lekarz z Białegostoku, siedzi w Kanadzie. Mam zaproszenie. Zrozumiała. — Pojedziesz, Mateo, beze mnie? Na długo chcesz wyjechać? — Na zawsze. Zrozumiała jeszcze lepiej i zabolało ją to mocno. — A obiecywałeś, że nikomu mnie nie oddasz, pamiętasz? — I nie oddam! Jedź ze mną.
Kasia, tu nigdy nie będzie dobrze! Nawet jak komunę rozwalą, to nie będzie dobrze. Na przykład pierdolnie Czarnobyl pod bokiem. Znam doskonale angielski, poproszę o azyl, tam dokończę studia, tak samo jak twoja ciotka Michalina. Wyjedź ze mną albo skończ studia w międzyczasie, wrócę po ciebie. — Mateusz, ja jestem stąd, nie chcę mieszkać w Kanadzie. Co ja tam będę robić po polonistyce? Z języków obcych znakomicie znam ruski. A jak zostawię rodziców?
Westchnął. Miał już za sobą przeprawę w domu. Ojciec go popierał, ale matka rozpaczała. Ale jej utyskiwania i łzy były niczym w porównaniu z tą rozmową. Dlaczego nie chce z nim jechać? Był pewien, że rzuci dla niego wszystko. Ręka Kasi drżała, kiedy wzięła papierosa, Mateusz wstał, by podać jej ogień. Dziewczyny siedzące pod oknem popatrzyły z zazdrością. Wysoki przystojny blondyn, dżentelmen, był idealny, był wymarzonym narzeczonym. Tylko że wyjeżdżał. Był uparty — wiedziała już, że podjął
decyzję. Rozpłakała się. — No dobrze — powiedział. — To obiecaj, że na mnie poczekasz. Popracuję tam i wrócę, zobaczymy, co będzie za kilka lat. Nie chcę tu żyć byle jak, Kasiu, choćbym miał harować na zmywaku. Wrócę z forsą, a wtedy albo ze mną wyjedziesz, albo zostaniemy, ale będziemy mieli inny start. Zgadzasz się, powiedz?! Pokiwała głową. Łzy płynęły jej po policzkach, nie mogła mówić. Nie chciała czekać, nie chciała, żeby wyjeżdżał, obawiała się, że on sam nie wierzy w to, co
mówi. — Tak, poczekam, Mateo, ale czy ty wrócisz? — Nie wróci, mamo — leczyła swoje rany jak zwykle w domu. — Wakacje wydają mi się nieznośnie długie, a co dopiero mówić o kilku latach. — Jak kocha, to wróci — zdecydowała Janka. — A jak ty kochasz, to poczekasz. — Tak myślisz? A ja myślę, że on mnie nie kocha. Nie pojechałby. — A może on się męczy
podobnie i myśli, że gdybyś ty go kochała, pojechałabyś z nim? — Jestem jedynaczką! Jak mogłabym was zostawić? Janka popatrzyła na nią wnikliwie, a potem wyjrzała za okno. Leszek skończył pracę i chodził po ogrodzie, za nim Bari, mężczyzna rzucał psu piłkę i pogwizdywał zadowolony. Janka nie chciała, rzecz jasna, wysyłać jedynaczki w świat, ale to serce jej męża by pękło, gdyby Kasia wyjechała tak daleko. — Ba, widzisz, córeczko, twoje
szczęście i twoja bieda zarazem polega na tym, że ty bardziej kochasz ojca niż Mateusza — powiedziała zamyślona. Kasia wzruszyła ramionami. — To on kazał mi wybierać. Na razie będę czekać. Czekanie zaczęła od wyjazdu w Bieszczady ze swoją warszawską paczką. W pociągu do Warszawy czuła się samotnie, bo wspominała dojazdy z Mateuszem. Teraz stała w oknie sama. Ale na Dworcu Centralnym, gdzie się umówili całą grupą, machał z
peronu Włodek, na bagażach siedzieli Mareczek i reszta, poczuła się jakoś raźniej. Plątali się pomiędzy Ustrzykami a Kamieńczykiem, dopóki starczyło im pieniędzy. Anna i Adaś oświadczyli im, że się pobierają i zapraszają ich całkiem poważnie i uroczyście na ślub w Lublinie. „Oto następne małżeństwo” — myślała Kasia. Mieli być z Włodkiem świadkami. Dopiero we wrześniu, już we wrześniu… W Stokowie czekał list — Mateusz napisał z Kanady. Tam lato było chłodne, uczelnia
wspaniała, pilnie pracował, uczył się języka, czytał podręczniki. Albo na odwrót. Po powrocie Kasia oddała się wakacyjnym rozkoszom, czyli książkom, pływaniu w zatoce Narwi i pysznościom z kuchni Janki. Przyjechała na kilka dni Jola, opowiadały sobie nocą tajemnice dwudziestolatek. Jak za czasów szkolnych zjawiła się Alicja i gdy Antoni łowił ryby, plotkowały nad Kociołkiem o Warszawie. Dom w Stokowie różowiał w zieleni ogrodu i miał, jak mówiła Hania Northman, „ściany miodem smarowane”,
bo ściągał licznych gości. Hania też przyjechała, podzielić się z Janką wieścią, że jej córka z mężem postanowili wyprowadzić się do Suwałk. Bolała nad tym, bo kochała swoją trzyletnią wnuczkę Dominikę i nie chciała się z nią rozstawać. — Ale dostali tam pracę i mieszkanie w nowych blokach, Janeczko, nie zatrzymam ich w Łębkach — westchnęła. — Młodzi, Haniu, muszą być na swoim, taka jest kolej rzeczy — odpowiedziała Janka. — Łębki nie metropolia, a Suwałki nie
Wietnam, będziesz miała blisko. Ile tym swoim zielonym volviakiem? Dwie godziny i Suwałki! Hania śmiała się, że to jej zielone volvo już ledwie zipie, że chciała właśnie poprosić Leszka, żeby spojrzał, co przy biegach chroboce… Leszek zajrzał pod maskę, tu popukał, tam przykręcił, przeczyścił i stwierdził, że jeszcze nie raz do Suwałk dojedzie, a teraz śmiało trzeba na Osowiec, bo podobno jest wysyp borowików! Tego obie spokojnie znieść nie mogły, bo uwielbiały grzybobranie, i
zielone volvo mknęło po moście nad Narwią. W lipcu dotarła do nich dobra nowina z Białegostoku: żona Wojtka Joanna urodziła córeczkę, bez komplikacji. Kiedy przyjechali do Stokowa w sierpniu z maleńką Marleną w beciku, Kasia pochyliła się nad wózkiem i coś zakłuło ją dotkliwie w sercu. — Jaka malutka — szepnęła. Ogarnęła ją dziwna tęsknota, pomyślała, że zaraz się rozpłacze, i to z zazdrości. Zapragnęła wziąć zawiniątko na ręce.
Janka też się wzruszyła: — Czy wiecie — powiedziała uroczyście — że to pierwsza Zajewiczówna następnego pokolenia? Nadciąga fala naszych wnuków, Bogdan, no nie? Nie martw się, nie wyglądasz na dziadka! A potem zwróciła się do bratanka: — A czemu ty jej, wyrodku, nie nazwałeś Aleksandra? Co? — A, nie pomyślałem — powiedział Wojtek. — Znałem kiedyś jedną ładną Marlenę. Marleny to fajne dziewczyny, ciociu!
Wesela, chrzciny! Był rok osiemdziesiąty szósty. „Studia się kończą, wszyscy układają sobie życie, tylko ja jak jakaś Penelopa” — myślała Kasia. Marika wyszła za mąż, a nawet zdążyła się rozwieść. Wojtek w Białymstoku oczekiwał już na narodziny drugiego dziecka. Kasia siedziała za domkiem w kącie ogrodu, nie w Stokowie, lecz w Lublinie. Poprawiny wesela jej przyjaciół trwały, cała paczka bawiła się w najlepsze, a ona miała chęć
porozmyślać. Wspomniała Mateusza i zastanowiła się, czy on ją pamięta. Od czasu do czasu przysyłał listy, ale coraz krótsze. Usiadła i zapaliła papierosa, ogarnęła ją fala smutku. „Mam już ponad dwadzieścia lat — myślała — i jestem sama jak palec na tym świecie. W dodatku starzeję się chyba, bo się rozklejam”. Nie wzięła pod uwagę, że martini, które bardzo jej smakowało, niemało pomogło w potęgowaniu nastroju. Płakała już sobie solidnie, kiedy poczuła,
że ktoś ją obejmuje ramieniem. — Co ci jest, Kasiu? — zapytał Włodek, siadając obok. Kudłate włosy związał w kucyk, miał ciemne oczy i ciemny zarost. „Lepszy przyjaciel niż narzeczony” — pomyślała Kasia. Otarła łzy, ale następna fala żalu popłynęła i nie pomagał nawet papieros, zgasiła go w trawie. Oparła się o ramię Włodka. Tak dobrze się znali, już całe lata. Nagle mignęły jej w głowie obrazki z przeszłości: kiedy spotkali się na korytarzu akademika, omal się nie zderzyli, a on wziął wtedy jej
torbę i zaniósł do pokoju 503. Otarła łzy i zaczęła składać wspomnienia. Na drugim roku, kiedy zachorowała i musiała jechać do domu, nie Mateusz — lecz on, Włodek, odprowadzał ją na dworzec. Kiedy chodzili wzdłuż Grochowskiej, opowiadał jej skomplikowane układy rodzinne i śmiał się, że jest pechowcem, że jeśli usiądą w kawiarni pod gołym niebem i gołąb komuś narobi do pucharka, to z pewnością będzie to jego pucharek. Odkąd Mateo wyjechał, to on zawsze czekał na nią na dworcu. No
tak, ale to nic dziwnego — mieszkali w jednej kamienicy… W Bieszczadach ciągle jej towarzyszył, potem zgodził się świadkować razem z Kasią. No, to też nic dziwnego, przyjaźnili się od początku studiów. A teraz siedział tu z nią w ogrodzie i dziwnie zmieszany wycierał jej łzy chusteczką. Człowiek, któremu nic się nie udaje! — O co chodzi? Tak tęsknisz za Mateuszem? — zapytał. — Nie wiem, czy tęsknię — załkała Kasia. — Ale nie chcę być ciągle sama. Sama na dyskotece, sam wiesz najlepiej,
bo zawsze chodzimy razem. Zamilkła i zastanowiła się. Chciała powiedzieć „sama w kinie”, ale i w kinie bywała z nim, o ile tylko zarobił gdzieś na bilety. Ostatnio w Iluzjonie była nawet w jego swetrze, bo bardzo jej pasował do spódnicy. Ze zdumienia obeschły jej łzy. To on dowiedział się o pustostanie w kamienicy, to on zapisał go szybko dla niej. Na żagle też z nią pojechał i razem się spakowali w jeden plecak. Wprawdzie był jedynym człowiekiem, który wypadł za burtę, ale to nic dziwnego —
przecież to on był tym, któremu się nie udaje. Nagle zorientowała się, że wszędzie, gdzie sięgnie wspomnieniem od początku studiów, to on był gdzieś obok, plątał się po jej życiu, nigdy wprawdzie nie powiedział jednego słowa, ale… Zeszłej wiosny, gdy miała zły humor i zabrała mu książkę z greki, wyrzuciła za okno, poszedł z nią na spacer, na egzamin potem nie poszedł. Zerknęła spod mokrych rzęs, pomyślała, że okropnie pewnie wygląda opuchnięta, gruba i tak dalej.
— Chodzi o to, że zawsze jestem tylko dobrą przyjaciółką — powiedziała. — A teraz nawet mieszkać będę sama, jak się Anka wyprowadzi. — Jeśli się zgodzisz mieszkać z człowiekiem, któremu nic się nie udaje… — powiedział cicho — to moglibyśmy zamieszkać razem. Kasia popatrzyła na niego zaciekawiona. — Jak to? — poprawiła się w swoim kąciku. Zamiast tłumaczyć, pocałował ją.
— Wolę nie tłumaczyć. Wiesz, że nie mam szczęścia. — Ja za to mam — powiedziała. — Może sprawdzimy, zobaczymy, co silniejsze w życiu: mój pech czy twój fart? — Nigdy nic nie mówiłeś — pociągnęła nosem. — Zawsze ktoś się koło ciebie kręcił. No i zbieram się do tego od wyjazdu Mateusza… Mareczek, który wybrał się na poszukiwania, zobaczył tylko, jak się całują w kącie ogrodu. Aż przysiadł ze zdziwienia, a
potem walnął się ręką w czoło. — No jasne! To oczywiste. Do przewidzenia, że to właśnie oni! — wycofał się cicho, głowiąc się, czemu nic nie zauważył wcześniej. Ale skoro oni sami tego nie zauważyli… A Włodek pomyślał, że jest człowiekiem, któremu nareszcie coś się udało. Po weselu postanowili zostać razem jeszcze parę dni. W Warszawie. Kasia wysłała do domu telegram, że wróci w piątek. Ale kiedy nadszedł ten dzień, nie chciała jeszcze
wyjeżdżać. Wysłała następny telegram, że będzie w poniedziałek. Pani na poczcie w Zawadach, nie pamiętając dobrze obietnic Kasi, zdziwiła się, że Warszawa przysłała jej dwa razy tę samą depeszę do doktora. Drugą wrzuciła do kosza i zamknęła urząd. Janka z Leszkiem oczekiwali Kasi wieczorem w piątek, a potem w sobotę, niedziela też minęła, a jej nie było. Ogarnął ich strach. W sobotę jeszcze gdybali, w niedzielę zaczęli snuć czarne scenariusze. Gdzie ona jest?! — Nigdy nie było tak, żeby nie
dała znaku życia! — niepokoiła się Janka. — Może coś się stało w tej Warszawie. Zrobiło się jej ciemno w oczach. Raz już jeździła do Warszawy, do mieszkania Cezaryny. Leszek wsiadł w pociąg i ruszył do stolicy na poszukiwania. Przede wszystkim wybrał się do mieszkania na Powiśle, ale drzwi zastał zamknięte. A drzwi były zamknięte, bo Włodek właśnie odprowadzał Kasię na pociąg. Leszek usiadł na murku, na dziedzińcu kamienicy, i rozmyślał, co robić dalej. Niepokój rozsadzał mu głowę —
i on bardzo się już denerwował, wiedział, że nie zostawiłaby ich bez informacji. Gdy tak rozmyślał, zobaczył, że znany mu Włodek wchodzi na dziedziniec bardzo zamyślony. Zamachał ręką, a chłopak się zatrzymał z miną, jakby zobaczył ducha, a nie ojca Kasi. Leszek pospieszył z pytaniami o córkę, a Włodek odparł: — Tak, tak, została kilka dni w Warszawie, właśnie wsadziłem ją do pociągu, pojechała do domu… Leszek poczuł ulgę. Dotrze do Stokowa wieczorem, Janka się
uspokoi. Przenocował u Włodka, wypili pół litra wódki i Leszek, chociaż o nic nie pytał, zorientował się, że chodzi o miłość. Kasia dojechała do domu rozanielona, a Janka przywitała ją krzykiem. Kiedy się okazało, że ojciec właśnie jej szuka w Warszawie, rozpłakała się. — Przecież wysyłałam wam telegramy. Mam dowody nadania w kieszeni! — Dostaliśmy jeden, nic, no nic — pocieszała ją Janka, która jak zwykle po gwałtownej burzy
uczuć uspokajała się i stawała łagodna jak baranek. — Najważniejsze, że nic się nie stało, tata wróci, wszystko wyjaśnimy u tej idiotki na poczcie. A co cię zatrzymało, kochanie? Kasia opowiedziała jej wszystko. Janka się zamyśliła. Kiedy Leszek z Włodkiem opróżniali butelkę w Warszawie, one gadały w łóżku. — Widać tak pisane kobietom z tej rodziny — uśmiechnęła się — że nie pierwsza miłość jest najważniejsza, a właśnie kolejna. U mnie sprawdziła się
druga miłość. — A u mnie aż trzecia — chlipnęła Kasia. — A Mateusz? Co z nim? — Nie wiem. Może pojawił się w twoim życiu po to, aby uchronić cię przed tym nagłym ślubem? — Wyglądało to na wielką miłość, mamo! A w tej chwili nawet za nim nie tęsknię… — Ba, często sprawy mają się zupełnie inaczej, niż wyglądają. Na razie jest daleko. — A jak on wróci? Co będzie,
jak wróci Mateusz? — Na razie tym się nie martw, martw się raczej, co będzie, jak wróci ojciec. Leszek wrócił i patrzył na córkę podejrzliwie, ale trochę już się domyślił, a resztę dopowiedziała mu Janka. Powiedział jej wieczorem, że chciałby mieć już za sobą te miłości Kasi i że ten Włodek może być, tylko niech zostanie na dłuższy czas. — Księżyc w pełni za oknem — szepnęła Janka. — Taki spełnia marzenia. Chyba mamy zięcia, Kiciaku.
Były to słowa prorocze.
Kasia wyszła za mąż cicho, bez wesela, jedynie z kolacją dla warszawskich znajomych. Janka z Leszkiem przybyli do Warszawy, zaopatrzeni w walizkę z wiejskim żarciem. Na dworcu przywitała ich wesoła studencka gromada: i Mareczek, i młode małżeństwo Ania i Adam, Wiesio, przyjaciel Mareczka, Rafał i Alicja. Był to chłodny, choć słoneczny kwiecień roku 1987.
W październiku roku 1987 Janka, która bardzo dawno nie zaglądała do swoich pamiętników, uznała, że to wydarzenie należy odnotować.
Pamiętnik Janki 28 października 1987 Wczoraj o dziewiątej piętnaście przyszła na świat Agata, córka Kasi, moja pierwsza wnuczka. Urodziła się w szpitalu w Łębkach. Urodziła się siłami natury, a dla mnie była to noc pełna strachu o Katarzynę. Moja wnuczka waży 3 kilo i 200
gramów, ma 53 centymetry długości. Domek nad Narwią został więc uświęcony narodzinami dziecka. Agatka, córka Kasi — piękna i zdrowa jak jabłuszko. Ze szpitala w Łębkach wracali maluchem. Kasia siedziała z przodu, obok ojca, z tyłu nieruchomy i przestraszony Włodek trzymał na rękach becik z zawartością. Kiedy Leszek pomagał Kasi wysiąść z auta, Janka rzuciła się do zawiniątka, zajrzała do pieluszek. Dziewczynka Agata łypnęła na nią podejrzliwie.
— Oczy niebieskie — krzyknęła Janka — jak ty, Leszek! Jak Kasia. Nie mogła to odziedziczyć ciemnych? Po Cesi, po tobie, Włodek, co? Agatka patrzyła na swoją babcię ciekawie. Jance serce biło mocno, kiedy wzięła ją na ręce. — Ale może choć z charakteru będzie podobna do mnie? — popatrzyła pytająco na rodzinę. — Łagodna, opanowana, grzeczna… — No, nie wiem… — zaczął Leszek i wszyscy gruchnęli
śmiechem. Prócz Janki oczywiście, zapatrzonej w becik. Zaczynała wierzyć w słowa Hani, że to wnuki kocha się nad życie. — Same baby się rodzą w naszej rodzinie — orzekła Janka. — Wojtek ma dwie, a teraz ty, to znaczy, że wojny, dzięki Bogu, nie będzie. Zajewiczówny to mają nad sobą przeklęte rodzinne dziedzictwo, ale ty, dziecino, masz inne nazwisko. Witaj w moim domku w Stokowie, Agatko. Ciekawe, co za ziółko z ciebie wyrośnie? Dziecko patrzyło na Jankę,
jakby oceniało swoją sytuację. Leszek wziął na ręce zawiniątko. Maleństwo musiało poczuć się bezpiecznie, bo natychmiast spokojnie usnęło w ramionach dziadka. — No to dwie rzeczy już wiemy — powiedziała Janka. — Będzie miała charakterek i wie, gdzie się dobrze ulokować. Zaczęła się zupełnie nowa era w ich życiu. Do końca stulecia brakowało już tylko trzynastu lat.
Migawka z XXI wieku
W roku 2000, kiedy następowało nowe tysiąclecie, wszyscy tak przejęli się dwójką na początku daty, że nie pamiętano, że to jeszcze ostatni rok starego milenium. Przed wiekami wróżbici szeptaliby przepowiednie: oczekiwano by na tajemnicze zjawiska w naturze, wichury, wybuchy wulkanów i łamanie się lądów, ale naszą cywilizację, posiadającą swoich własnych magów w różnorodnych mediach, żegnającą wiek dwudziesty, trapiło coś zupełnie innego.
Tym, co zajmowało nas w sylwestra 1999, było przede wszystkim zagadnienie pluskwy milenijnej. Życzeniom składanym na piętrach biurowców, w salach konferencyjnych towarzyszyła obawa: czy kiedy powrócimy drugiego stycznia do pracy, komputery będą działać. Ba! Istniało prawdopodobieństwo, zapewne podsycane przez media, że nie. I co wtedy? Dwa tysiąclecia istnienia cywilizacji przekreślone tą zmianą cyfr w dacie: przejściem z jednego tysiąca lat na dwa?
— Tak naprawdę nic się nie zmieni! Nic — zawyrokował stary stróż z portierni w biurowcu, w którym pracowałam, najwyraźniej nowy. Taki stróż pojawia się zawsze w przełomowych momentach książek i życia — nie wiadomo skąd, z Kosmosu chyba, jak anioł stróż albo wyrocznia. Nasz wyglądał całkiem przeciętnie, nigdy wcześniej go tu nie widziałam, nigdy potem też nie. — Wszystko już było — rzekł ów anioł stróż postmodernista. — Tylko jeszcze nie w tych
ubraniach… Pojutrze — dodał — tak samo będzie wtorek. — To końca świata nie będzie, panie Czesiu? — ktoś zażartował, czekając na windę. — Ustalony na dwa tysiące dwunasty — dodał ktoś inny. — Obyśmy doczekali! „Co ja tutaj robię — pomyślałam — przecież miałam uciec przed pluskwą i końcem świata na wieś. Obraz pod pachę i ruszam w poszukiwaniu polany z obrazu, na wieś, tylko na wieś. Czy jeszcze za wcześnie?”.
— Z punktu widzenia Drogi Mlecznej wszyscy jesteśmy ze wsi — mrugnął okiem stróż. Wydał mi się wielkim filozofem, tymczasem musiał przeczytać tę sentencję na ścianie budynku przy Dworcu Wschodnim. Sama widziałam codziennie zza szyby samochodu w drodze do pracy słowa wypisane czerwoną farbą na murze. Ciekawe, czy jeszcze tam są? Bo mnie już nie ma.
Część V Sen o Warszawie
Rozdział 37. Pierwszy rok życia Agatki upłynął w Stokowie. Albo Jance udało się proroctwo, albo rzeczywiście dzieci często upodabniają się do dziadków, bo gwałtowny temperament ujawniał się z każdym dniem w istotce powoli wyrastającej z pieluszek. W trzecim miesiącu życia, omyłkowo nakarmiona łyżeczką spirytusu zamiast witaminy D, zaprotestowała wielkim krzykiem i gniewem. Matka wpadła w panikę, ale
dziadek Leszek zaaplikował wnuczce dużą dawkę słodkiej glukozy i roześmiał się, twierdząc, że albo będzie mieć najmocniejszą głowę w tej pijącej rodzinie, albo już nigdy w życiu nie poczuje ochoty na mocne trunki. Kiedy nadeszła wiosna, domek w Stokowie przeżył pierwsze chrzciny. Janka mówiła o tym z dumą, bo wyznawała zasadę, że dom ma prawo mienić się prawdziwym domem dopiero, gdy jego ściany staną się świadkami zdarzeń kluczowych, takich jak ślub, narodziny
dziecka lub pogrzeb, a chrzciny z tej listy najlepsze. Wielokrotnie wyrażała żal, że po jej „młodym” strychu nie harcują duchy przodków. Choć kto wie, może mały duch przyjechał z Wilusiem z Wielkopolski… Lecz jakiś po niemiecku gadający duch z szafki to nie to samo co własny, podlaski. Chrzciny dodawały domowi istoty domostwa. Przywołały też wspomnienia o dawnych imieninowych czerwcowych zjazdach. O jej młodych gościach, o śmiechu i śpiewie, o
urodzie kobiet i zachwycie mężczyzn. „Nie dopędzisz wczora cugiem, nie zaorzesz jutra pługiem… Minęło, zniknęło!” — gdzieś to przeczytała niedawno, uznała, że idiotyczne, a jednak wbiło się jej w wyobraźnię. Nie dopędzisz wczora… Ale i teraz ucztowali zacnie, jak na chrzciny przystało, a towarzyszyły im rozlewiska — w tym roku, osiemdziesiątym ósmym, ogromne. Woda okryła całą łąkę, zagarnęła Kociołek i chrzestny ojciec Agaty, Marcin Northman, pływał po łące jak
wenecki gondolier, tyle że na starych drzwiach od stodoły. Jego matka, Hania, patrzyła na to z tarasu, zaniepokojona, że wypił dużo za dużo, i kręciła głową. Bardzo nie lubiła wódki. — Janeczko, pamiętasz jeszcze Helmuta? — zapytała przyjaciółkę, która oparła się o balustradę obok Hani. — No wiesz, Haniu! Też pytanie! Oczywiście. Marcin jest do niego podobny, tak samo przystojny jak ojciec. Hania westchnęła. — Mam nadzieję, że będzie
mądrzejszy, bo na razie… Popatrz na niego! Gondolier wzniósł wiosło, czyli starą deskę, ku niebu i omal nie wpadł do wody między żaby. Roześmiały się obie. — Janka, szybko dorośli, co? — Wiesz, Haniu, często o tym myślę. Zobacz, jakie to dziwne, że mamy wnuczki! Sto lat temu rodziły się moje babki, Kama i Michcia, na przełomie stuleci. Tak jak Dominika, Agata, czy córki Wojtka. Dziewczynki! Do nich należeć będzie wiek dwudziesty pierwszy. One będą,
kiedy nas już zabraknie. Cisza zapadła na tarasie, ptaki krzykiem potwierdziły jej myśl. — Na szczęście nie będą tak harować — dodała mniej refleksyjnie. — Ile razy wspomnę pokolenie naszych matek… Jak one katorżniczo pracowały w tych kuchniach bez bieżącej wody, naczynia szorowały ługiem, pościel płukały w rzece. Ty pomyśl, czym było prasowanie. Leszek ma w swoich zbiorach żelazko z duszą. Tragedia. Z drugiej strony, wiesz, Haniu, mam wrażenie, że to one miały
więcej czasu… Teraz świat cały mamy na prąd i co z tego? Oszalał i pędzi coraz szybciej. Roześmiały się, śmiech powrócił echem znad wody.
Katarzyna wiosną znów zaczęła dojeżdżać do Warszawy, by dokończyć studia. Przez dwa dni w tygodniu dziadkowie mieli małą Agatkę na wyłączność i zamieniali się w młode małżeństwo z dzieckiem. Leszek przywoził zdobywane uśmiechami do ekspedientek
słoiczki z przecierami Gerbera, „ponad przydział” także mleko w proszku o nazwie Humana, najlepsze na rynku, ale do dostania tylko w peweksie. Parzyli wrzątkiem butelki, prasowali pieluchy, pralka frania cierpliwie pracowała, bo Janka ufała jej bardziej niż automatom. Leszek, wbrew prośbom córki, nieustannie nosił wnuczkę na rękach, a jego żona wskrzesiła starą piosenkę prababci Kamy. Śpiewała jej: „Stuku-puk, stuku-puk, kto to idzie, to pan kruk” z nostalgią, bo wychowały się na niej całe
pokolenia dzieci w rodzinie. Tylko kołyska małych Zajewiczów spłonęła z całym domem podczas wojny. Szkoda. W piątkowe wieczory wracali rodzice Agatki, po trudach pociągu, autobusu, pieszej wędrówki drogą pod krzyżami. Kasia schudła mocno po urodzeniu dziecka. Skupiła się na tym, by jak najszybciej napisać pracę magisterską. Włodek z coraz większym zniechęceniem mówił o studiach, za to napomykał o podjęciu pracy. Podzielali losy swojego pokolenia: kiedy Kasia
rozglądała się po korytarzach uczelni, ba, przedziałach w pociągu czy ulicach Warszawy, zauważała sporo małżeństw studenckich z dziećmi w nosidełkach, a marzeniami w głowie, najczęściej o własnym kawałku podłogi. „Odważni jesteśmy, optymiści — myślała wtedy. — Rocznik »jakoś to będzie«”. Ba! Gdyby wszyscy czekali z zakładaniem rodzin na dobrobyt i stabilizację, wymarłoby społeczeństwo bezdzietnie i uschłyby w dziewictwie dziewczyny.
Janka, kołysząc wnuczkę, zastanawiała się, jak potoczą się losy młodych. Gdzie zamieszka teraz jej Katarzyna? Czy daleko? Tak trudno było o mieszkanie, zarobki wszędzie nędzne, a jednak młodzi ludzie jak zawsze pobierali się, rodzili dzieci i zakładali gniazda, niczym boćki na dachach Stokowa. Wiedziała, że nie zostaną na wsi. Ze wzruszeniem obserwowała rozwój pierwszego dziecka w swoim domu i z niechęcią myślała o rozstaniu z Agatką. Przy niej
mała stanęła na nóżki, przy niej sama wybrała się do schodów i powiedziała pierwsze słowa: „Nie ciem”. Janka pękała z dumy, głosiła wszem wobec, że jej wnuczka nie da sobie w kaszę dmuchać. Ale była także zmęczona, dlatego kiedy Katarzyna i Włodek oświadczyli przy kolacji, że przeniosą się do Łębek, on podejmie pracę w cukrowni, a Kasia raz w tygodniu będzie dojeżdżać do Warszawy na seminarium magisterskie, odetchnęła z ulgą podwójnie: że blisko i że jednak pójdą na swoje. Nie mieli szans
na żadne „M” w starym ani nowym bloku, ale dostali przydział na pokój małżeński w hotelu robotniczym cukrowni. Znów jak wielu im podobnych. — Ta cukrownia! Matka naszego miasteczka! Wszyscy młodzi muszą przejść etap cukrowni — śmiała się Hania Northman w ciepły sierpniowy dzień, kiedy zajechała do Stokowa. — Mój zięć też terminował w cukrowni, zanim wyprowadzili się do Suwałk. Marlena ze Zbyszkiem i małą Dominiką właśnie do Suwałk wracali i też po drodze zajrzeli
do Stokowa. U Kasi akurat gościła Jola, więc znów gwarno i ciasno zrobiło się w Domku Janki. Hanka wróciła niedawno od rodziny z Niemiec i przywiozła Kasi prezent, rzadkość w Polsce: suchą pieluchę. — Jak to suchą? — podrapał się w głowę Leszek. — W pewnym momencie musi być mokra. Wierzę w swoją wnuczkę! Przemówiła do niego dopiero filozofia rurek drenujących, objaśniona przez inżyniera Gizona, męża Marleny.
— O, taką pieluchę, chroniącą niemowlęcy tyłek, to trzymaj tylko na spacery — poradziła córce Janka. — W Niemczech to rzecz powszechna — dodała Hania. — Pieluchy jednorazowe sprzedają w wielkich pakach, pełno tego. Opowiadała, że inne jest tam życie i wszyscy mówią, że się teraz zmieni świat, kiedy Gorbaczow rządzi w Związku Radzieckim. Może i tutaj? Poddając się leniwemu popołudniu, debatowali nad sprawami małej i wielkiej wagi: dzieci, magisterki, praca i to, że
kolos komunistyczny się chwieje. Wznieśli toast za pomysł Kasi, by zamieszkać w Łębkach. — Zobaczcie — zauważyła Marlena — jak to my, kobiety, ściągamy na Podlasie facetów: ty, mamo, ojca z Gdańska, pani Janka doktora z Poznania, ja Zbyszka, teraz Kasia. — Wzbogacacie tę chudą rodzinną ziemię — zażartował jej mąż — i przyciągacie tu największe skarby. — Oho! Gdzie ty znajdziesz drugie takie miejsce jak u nas?
— Janka popatrzyła srogo na dryblasa. — Zaraz wam nowe plotki powiem. Oto żona szalonego Franusia podejrzewała go o romans z Ewką z sąsiedniej wioski… Janka z pasją opowiadała o sprośnych komentarzach dotyczących marnych walorów Franka, po czym zademonstrowała, jak zaczepiona przez kobiety w sklepie Ewka wzięła się pod boki i gromkim głosem zakrzyknęła: „Co? Z kim? Z tym wyłysiałym Franusiem? Ja? Choćbym miała tysiąc pic, to
takiemu nie dam nic!”. Młodzi i starzy śmieli się do łez, bo do tutejszego folkloru i niezwykłych typów ludzkich dochodziły umiejętności aktorskie Janki. Potrafiła naśladować podlaską mowę, mylnie nazywaną w Polsce śledzikowaniem, bo nikt tu nie zmiękczał głosek, za to panowało swoiste słownictwo i dobitne akcentowanie niektórych sylab. — Ja piórkuję, ale mają tu powiedzonka — powiedział w zdumieniu mąż Marleny.
— A mają! Jędrny język i wyobraźnię. Zawsze namawiałam Katarzynę, żeby kiedyś o tym napisała. Czekajcie, czekajcie, opowiem wam jeszcze o pojedynku na klątwy. Tak, na klątwy, ale nie w takim znaczeniu, że komuś oko będzie ropiało albo mleko krowie w wymionach skiśnie, nie. Przyjechała Mania z Warszawy do sąsiadów Halki, która szczyci się najbardziej niewyparzonym językiem w całym powiecie. Ta z miasta też z mocną mową, wielka podobno erudytka. Pokłóciły się o coś i
jedna drugą zaczęła wyzywać przez płot. Szołdry, szmaty, takie owakie macie fruwały jak pociski. Po nich proroctwa w rodzaju: „Oby ci i dupa do cna wyłysiała!”. Sąsiedzi przysłuchiwali się coraz bardziej gromadnie i już zaczęli obstawiać zakłady, kto wygra: miasto czy wieś? Baba z miasta zaczęła wychodzić na prowadzenie, bo przywaliła naszej Halce przepowiednią. „Pies z kulawą nogą cię jebać nie zechce!” — oznajmiła triumfalnie. Halka pomyślała chwilę i rzekła uroczyście: „A
tobie wiesz, co będzie, chuda zdziro? Najgorsze, co może być: twoja mogiła chujami porośnie!”. I co powiecie? Mańka zamilkła, bo ta wizja przerosła jej wytrzymałość. Pokonana, zebrała swoje spódnice i nikt jej tu więcej nie widział… Tylko Janka mogła bezkarnie i gładko cytować takie dialogi. Wśród śmiechu rozejrzała się Hania za wnuczką, czy nie słucha tak mało parlamentarnych opowieści, ale w pokoju jej nie było. No właśnie. Nie było jej tutaj z
dorosłymi, lecz w takim razie gdzie była? Marlena zawołała Dominikę, ale nikt nie odpowiadał. Ani w kuchni, ani w piwniczce dziecka także nie było. Ani śladu. Przestraszona pobiegła na górę, ale tam Agatka spała w swoim łóżeczku, obok Bari. Pies nie wykazywał żadnego niepokoju, na widok Marleny walnął ogonem w dywan. Zbiegła w strachu, wszyscy zerwali się od stołu na tarasie i wyszli do ogrodu. Hania przerażona wskazała ręką w kierunku furtki. Była uchylona. Za łąką
szumiała rzeka, która wydała im się złowroga jak nigdy dotąd. — Czekajcie, czekajcie, była tu przecież przed chwilą, nie zdążyłaby… Ale mężczyźni pobiegli już w stronę rzeki, Leszek w kierunku mostu. Na widok ojca spieszącego ku wodzie Kasia pobladła. Hania rozpytywała we wsi, czy drogą szła może mała dziewczynka. — Jola, zostań z Agatką — poprosiła Kasia przyjaciółkę i ruszyła za Marleną w stronę lasu. Ale Dominiki nigdzie nie
było. Janka zacisnęła zęby. Poszła do sąsiadów, gdzie były małe króliczki — może tam zaprowadziła pięciolatkę ciekawość? Zatrzymała się i pogroziła ręką w kierunku stokowskiego kościoła: „Tego mi nie zrobisz, Panie Boże! — ale zaraz szybko dodała: — Święty Antoni, ty ciągle mi pomagałeś, a ja pieniążek dla biednych zawsze mam!”. Zbyszek z Marcinem wracali znad rzeki. Nie znaleźli niczego, ale też nie widzieli żadnych śladów na trawie. Nic. Jola
patrzyła na nich z okna sypialni. — Zwariowali — powiedziała, kołysząc na rękach Agatkę. — Gdzie ona zdążyłaby zajść? Bari, a ty czemu nie szukasz? Bari leżał przy fotelu w bibliotece i patrzył na nią z politowaniem. Jola odsunęła fotel. W kącie ujrzała skuloną, przestraszoną figurkę ciemnookiej Dominiki. Bari szczeknął zadowolony. — Dominika! Co ty tu robisz? — krzyknęła zdumiona Jola. Wybiegła na taras, odwołując alarm. Kasia z Marleną usiadły
z ulgą na trawie. Wszystko trwało pół godziny — dla nich pół wieku. Po chwili Dominika, wtulona w ramiona matki, wyjaśniła swój misterny plan. Wymyśliła, że kiedy rodzice odjadą, ujawni się i pojedzie z babcią do Łębek. — Oto pomysłowość! — powiedziała Janka. — Nie ważcie się krzyczeć na dzieciaka, miłość do babci rzecz święta! Nikt krzyczeć nie zamierzał. Dominika, skruszona pod wzrokiem ojca, żałowała, że nie odezwała się od razu, kiedy tak
ją wołali. Ale, ale, prawie się udało, gdyby nie ta rzeka, pewnie by jej tak nie szukali… Dorośli! Nie byli bez winy. Po co wyprowadzili się od babci Hani? Pozostała przy zdaniu, że mimo wszystko sprawy trzeba brać w swoje ręce. Leszek wyciągnął butelkę borengówki ze spiżarni, bo wszystkim przydało się po kieliszku na wzmocnienie. Po wyjeździe gości zamontował druciki w furtkach, tak skomplikowane, że Janka miała kłopot z odkręceniem i irytowała się za każdym razem,
kiedy chciała wyjść, bo wabiła ją ścieżyna prowadząca do lasu albo łąka. Historia zaginięcia Dominiki przez lata powracała przy spotkaniach jak rodzinny mit. Kiedy było po wszystkim, uświadomili sobie, że dali się ponieść panice, pewnie przez tę furtkę ku rzece. Powinni najpierw przeszukać dom. Przecież nie miała czasu oddalić się, zniknąć. Czar wspomnień jest słodką przyprawą, zwłaszcza kiedy zna się zakończenie, a jednak… — A jednak, kiedy przypomnę
sobie ten widok mężczyzn szukających jej śladów nad wodą, zawsze ogarnia mnie zimny dreszcz — powiedziała Marlena do Kasi wiele lat później, już w następnym stuleciu, kiedy spotkały się w Stokowie, a ich córki z pięciolatki i bobasa w pieluchach wyrosły na młode kobiety i śmiały się, słuchając opowieści o zaginionej Dominice.
Kiedy już podjęli decyzję o przeprowadzce do Łębek,
trzeba było działać szybko. „Ja wracałam całe życie na wieś — myślała Janka, patrząc, jak młodzi pakują dobytek. — Ona stąd wyrusza. Czy kiedyś wróci?”. Kasia miała dwadzieścia trzy lata — trudno było wyrokować. Żuk kuzyna Stułkowskiego powędrował po podlaskich szosach z majątkiem młodego małżeństwa. Odziedziczyli telewizor marki Rubin, niby kolorowy, który barwy emitował umowne. Leszek z żalem dostawił smutne pudło starego czarno-białego nefryta do
zbiorów w rupieciarni. Janka może i miała rację, że to niewarte gromadzenia. Dawny magnetofon szpulowy, mniejszy, pierwszy na kasety, z napisem „Majestic”, obok najstarszy aparat fotograficzny Kodak. Lubił swoje malutkie muzeum, czyścił niekiedy stare sprzęty i rozmyślał o czasach, którym towarzyszyły… Postanowił przenieść kodaka do wilusiowej szafki i położyć go obok lekarskiej drewnianej słuchawki z dziewiętnastego wieku jeszcze. Kiedyś służyła medykom do słuchania bicia
serca płodu. — Kto to odziedziczy? — pytał czasem. — Nikt — gromko odpowiadała mu Janka — bo ci to pewnego pięknego dnia powyrzucam. Znasz powiedzonko: co masz wyrzucić jutro, lepiej wyrzuć dziś! Brał Leszek do ręki starą piankową fajkę, którą przy kominku gdzieś tam na Kresach palił jakiś zacny pradziad — może ten, co z Syberii uciekł? Nikt nie zapisał i ot — teraz poszło w niepamięć.
Przedmioty, jakie są silne! Pozostają, gdy nie ma już ich właścicieli. Nie. Postanowił jednak swoich skarbów ani nie wyrzucać, ani nie oddawać. Kasia wyprowadziła się z domu do hotelu robotniczego przy cukrowni w Łębkach, nieopodal cmentarza, niedużego osiedla i rozległych pól, na których wkrótce miały wyrosnąć następne bloki. Jej majątek składał się głównie z książek i zbieraniny mebli, w tym łóżeczka Agatki, które wcześniej było łóżeczkiem
Dominiki i zamówione już zostało dla następnego dziecka oczekiwanego u sąsiadów. Najcięższym i najcenniejszym elementem gospodarstwa była pralka automatyczna, ale Kasia cieszyła się też ogromnie z elektrycznego młynka do kawy, przywiezionego przez kogoś z NRD, bo nie musiała już pożyczać od sąsiadek, a od dzieciństwa lubiła zapach porannej kawy. Z samą kawą było trochę łatwiej, kiedy żyło się blisko lekarskiego środowiska. Katarzyna wróciła do Łębek z
sentymentem. Tu kończyła szkołę, tu miała wielu przyjaciół, znała ogrody łębkowian pełne porzeczek i kręte uliczki za kościołem i lubiła chodzić tam z wózkiem na spacery. Wprawdzie matka narzekała na to miasteczko, że plotkarskie, sami mieszkańcy ubolewali, że nic się nie dzieje, że dziura i siwy dym, ale Kasia czuła się tu bezpiecznie. Kolorowe płoty przy Cmentarnej, przy Piaskowej, przy Dolnej. Tu, w domku jak z powieści o dawnych czasach, mieszkał Rysio protetyk, dobry znajomy
rodziców, tam, w chatce „Baby Jagi”, ciotka Matylda prawniczka, kilka ulic dalej, w willi za żywopłotem, ciotka Roma. Jak na jedynaczkę Kasia miała zadziwiająco dużo ciotek i wujków. Mnóstwo drzwi było otwartych dla córki Janki i Leszka. Małomiasteczkowe układy, może czasem duszne, dają też mocne poczucie gniazda i wsparcie. W czwartki Kasia miała seminarium magisterskie w Warszawie, w te dni więc doktor Borenga pracował na radiologii w szpitalu. Żona
przyjeżdżała z nim do Łębek, by opiekować się wnuczką, kiedy wszyscy byli gdzieś tam w świecie: w Warszawie, w szpitalu, w cukrowni. Załamywała ręce nad gospodarstwem jedynaczki: kuchnią w przedsionku pokoju, łazienką wspólną z sąsiadami, prysznicem z paskudną folią, a salonem, sypialnią i pokojem dziecinnym w jednej prostokątnej hotelowej klitce. Kiedy Włodek pewnego czwartku poczęstował ich przez pomyłkę wodą z makaronem, przekonany, że to rosół, raz na
zawsze straciła wiarę w kulinarne zdolności Kasi. Rosół stygł na parapecie za oknem, a oni uraczyli się tą wodą, popatrzyli na siebie znad talerzy i nie powiedzieli nic. Dopiero w samochodzie. — Kiciaku — powiedziała Janka, mijając Płonkę — trzeba pomyśleć o mieszkaniu dla Katarzyny. Z kuchnią jak u normalnych ludzi i lodówką. Nie masz znajomości w spółdzielni, tej, co nowe bloki buduje? — Nie bardzo — odpowiedział. — Zresztą wiesz, ile kosztuje teraz wkład na mieszkanie?
Kilkanaście tysięcy! Nie mamy takich oszczędności. — Otóż to! — Janka uderzyła w swoje dzwony. — To ci przyszło z tej całej radiologii! Twoi koledzy, pediatrzy na przykład, domy pobudowali, dzieciom mieszkania kupili tylko tak — pstryknęła palcami w kierunku Górki Czarownic, bo akurat mijali Truskolasy-Lachy. — A ty co — odpowiedział — domu nie masz? A samochodem jedziesz nowym! Była to prawda. Wańka zestarzał się i stał w ogrodzie,
ku uciesze dzieci, a czasem i zakochanych dorosłych. Leszek poruszał się teraz po podlaskich drogach szafirowym fiacikiem 126 p z przydziału popartego w gminie. Maluchem. — Phi! Mały fiacik, też mi limuzyna — prychnęła pogardliwie. — Gołodupce jesteśmy! Dziecku mieszkania nie mamy za co kupić. Uczciwy byłeś całe życie, harowałeś jak głupi, łapówek nie brałeś, to teraz masz! Leszek, całkiem zadowolony z tego, co miał, jak zawsze, kiedy utyskiwała, nie słuchał, tylko
myślał, co z tym mieszkaniem wykombinować, żeby Kasi życie ułatwić. Ten ciasny pokój w hotelu robotniczym też mu się nie podobał, zwłaszcza w czasie kampanii, kiedy mieszkali tam sezonowi robotnicy. Na krzyżówce w Jeżewie olśniło go: wszak zna dobrze kierownika do spraw socjalnych w cukrowni i załatwi im chociaż drugi pokój. Janka widziała w Zambrowie u prywaciarza śliczną narzutę, więc kupi im, żeby mieli czym nakryć tapczan, bo jest okropny i stoi na garnku umieszczonym w miejscu jednej nóżki, która
ułamała się dawno temu… Kasia nie martwiła się wcale: garnek uważała za symbol fantazji, a warunki za znak czasu — prawie wszyscy znani jej młodzi ludzie borykali się z podobnymi problemami. Gospodarowała we własnym królestwie, smażyła kotlety, pisała pracę, a życie towarzyskie wcale nie więdło na prowincji. Znów powróciły brydże w korytarzu hotelowym i studencki tryb życia. Pewnego dnia wyciągnęła swoje zapiski o świecie tworzone, kiedy miała naście lat, skrywane uczucia do
Mateusza, dawną korespondencję. Napisał do niej kilka listów. Wiedział, że wyszła za mąż, i wyglądało, jakby nie miał o to żalu. Siedział teraz we Francji, dobrze im się wymieniało poglądy o sprawach tego świata. Czas pomiędzy pieluchami, biblioteką, życiem towarzyskim biegł szybko. Pisanie — zawsze lubiła tę magię świata i zdarzeń ukrytych w mapie czarnych literek na pachnących kartach książki. Wymyślała historie o ludziach w pociągu z nadzieją, że kiedyś napisze o nich
książkę. Może powinna notować zdarzenia, których za chwilę już nikt nie będzie pamiętał? Takie właśnie miało mieć miejsce 30 listopada. Dobiegał kresu rok osiemdziesiąty ósmy, Agatka skończyła rok.
Rozdział 38. Telewizor rubin emitował kolory umowne, a poza tym działał, kiedy chciał. Stary komunista radzieckiego pochodzenia odmówił posłuszeństwa akurat 30 listopada. Wybrali się zatem do sąsiadów — zaprzyjaźnionego małżeństwa Miszczaków. Miszczakowie mieli porządny odbiornik, a wieczór zapowiadał się bardziej interesująco, niż gdyby mieli oglądać mecz czy nawet zachodni film: Telewizja
Polska miała tego dnia emitować debatę Wałęsa – Miodowicz. Kraj wstrzymał oddech! W pokoiku Miszczaków roiło się od ludzi. Kasia siedziała na ziemi, oparta o męża, w drzwiach stali sąsiedzi — stali i sezonowi pracownicy cukrowni. Basia Miszczakowa wyjęła jakieś ciastka, dzieci kręciły się po dywanie, wśród nich dzielna Agatka. Kilka pań z piętra cisnęło się na wersalce. Pojedynek się zaczął, wszyscy wlepiali wzrok w ekran. Cokolwiek myśleli, zgadzali się
ze sobą czy nie — a raczej nie, bo gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie — w tej chwili patrzyli na Wałęsę. Radził sobie. Polska solidarna odetchnęła z ulgą. Jeszcze bardziej wąsaty, pewny siebie, szybciej i lepiej mówił teraz niż osiem lat temu. Panie może nie były zadowolone ze sposobu tej gadki, ale z tego, co mówił, owszem. Miliony myślały to samo co on. Nie ustępował, wyraźnie wygrywał w pojedynku na słowa z wygadanym, inteligentnym Miodowiczem. — Ale się Lechu wyrobił! —
szepnął ktoś ze zdumieniem. — Przygotowali go! Ściągnęli pewnie speców z Zachodu, co to uczą, jak mówić! — skrzypiał Tadzio Miszczak. — I dobrze, Tadziu, bardzo dobrze! — uroczyście i głośno powiedziała Kasia. — Słuchajcie, to nie może przejść bez echa! Czyżbyśmy stali u progu nowego? Jej rodzice w Stokowie także siedzieli wpatrzeni w ekran telewizora rubin jak w obraz. — Ha! — powiedziała Janka. — Niech żyje Wałęsa! Polej no,
Kiciaku, musimy za niego wypić! Dał radę! Dał radę! To zdanie wypowiedziano miliony razy przed polskimi telewizorami, a naprawdę znaczyło ono: daliśmy radę! My daliśmy radę! Myśl jednoczyła ludzi w poczuciu własnej siły. Tak skupieni siedzieli przed telewizorami tylko, gdy ogłaszano papieżem Polaka. Może jeszcze tej lipcowej nocy, kiedy Armstrong wylądował na Księżycu. Ale z perspektywy ludzi, którzy tego wieczoru wstrzymali oddech w Polsce, ta debata była
istotniejsza od wizyty człowieka w przestworzach. Nadchodził rok osiemdziesiąty dziewiąty, a wraz z nim transformacja. Wszyscy lecieli w ów kosmos kuszący, ale nieznany, lecieli nie rakietami, nie samolotami nawet, ale na miotłach, za to z wielkim entuzjazmem.
Pamiętnik Janki Nowe czasy! Który to raz piszę, że nastały nowe czasy! Wiek XX, całe moje życie, to same nowe czasy, czyli kolejne lata, na które patrzymy z nadzieją, po uprzedniej poniewierce.
Pierwszy raz dałam się oszukać po wojnie — o, jakież to miały być nowe czasy! I były, a jakże: ze Stalinem na ścianach, z ludźmi w więzieniach, z partyzantami, których wyklęto, zabijano i oni zabijali, ach, nie chcę tego wspominać. Potem, jak stary zbrodniarz umarł, znowu miały nastać nowe czasy. Po 70 roku pomaganiem Gierkowi zaczęliśmy nowe czasy. A kiedy przyszły w roku 80, uwierzyliśmy wszyscy. To miały być dopiero nowe czasy! I siup, pewnej niedzieli nie było Teleranka. A co pomiędzy nimi?
Narew płynie swoim nurtem, chociaż okaleczyli ją tą melioracją, ludzie kochają się, rodzą następne dzieci i tak będzie zawsze, czy czasy stare, czy nowe, bo to są zawsze te same czasy, tylko my się starzejemy. Koło mnie tak wiele już cieni. Taki kawał dwudziestego wieku zagarnęło moje życie, że zastanawiam się czasem, czy doczekam następnego stulecia. Astma dokucza mi i ma rację Leszek, że powinnam przestać palić, ale nie zamierzam, niech to szlag trafi, po co komu życie bez
papierosów. Za bardzo przejmuję się tym, co się dzieje dookoła, za bardzo. Pisać nie mogę, oglądać starych zdjęć nie mogę, listów starych pożółkłych nienawidzę… Nie warto żyć wspomnieniami, kiedy nastały nowe stare czasy i ciekawa jestem, co to będzie teraz! Za nami Okrągły Stół, za nami wybory i zwycięstwo. Mogłabym jeszcze wiele napisać o tym, co na wsi i w mieście, bo w naszej prowincjonalnej mikroskali też się dużo dzieje: i Kasia studia kończy, i nowy romans we wsi.
Dorota zaszła do mnie wczoraj z nowiną i opowiadała. Wyprawiła syna za granicę, teraz ze stryjenką urzędują w Domu na Górce. Będą stary dom rozbierać, a nowy budować. Ot, historia następstwa domów. Trochę żal mi się zrobiło staruszka, bo łaziłam po nim jako dziewczynka. A wtedy te labirynty korytarzy mnie przerażały. Cóż, próchnieje to na pewno, zresztą Dom na Górce nigdy nie był szczęśliwy dla kobiet, a my z okna będziemy mieć widok na nowy
domek Doroty, a nie ruderę. Może stary skarb pradziadka Macieja znajdą przy burzeniu? To by dopiero było! Ale raczej bym się spodziewała trucizny w kątach ukrytej, broni albo listów miłosnych. Miłość, miłość! Nie dalej jak wczoraj chłop się w Rucicach powiesił, bo mu żona uciekła do miasta. Przypędził tu jego krewniak jak szalony po doktora. Leszek zdenerwowany pojechał, a tam nie lekarza trzeba było, tylko grabarza. Zły był, bo do jego obowiązków nie należy po godzinach ludzi
leczyć ani wisielców diagnozować, a tu co raz ktoś zastuka. Namawiam go od lat, żeby otworzył prywatną praktykę, może byśmy nareszcie w dostatki zaczęli opływać. Jak leczył starą Hanulę, co z Ameryki przywiozła jakąś chorobę płuc nabytą w fabryce azbestu, to mieliśmy co rusz zakupy w peweksie. Z kolei jak chłopina przyjechał w nocy furą z dzieciakiem w gorączce i miętosił w ręku papierową dychę, a widać było, że nie ma na życie, to mu Leszek kazał za
tę dychę dziecku kupić jedzenia, własny antybiotyk wyjął z Wilusia i oddał za darmo, a nagadał się przy tym, że mu spokoju nie dają, i wietrzył dom dwa dni, żeby zarazki nie zaatakowały naszej małej Agaty, jak Kasia przyjedzie. Praktyka by się przydała jak nic, ale on chyba jest już zmęczony tym lekarskim losem i wolałby wnuczkę hodować, trawę kosić i telewizję oglądać. Przecież młody jest, sześćdziesiąt lat, co to na lekarza! A ja bym była niezłą sekretarką!
Ostatnio pogoniliśmy takiego, co niby przybył po ratunek, ale okropny wymyślił. Katarzyna akurat była. Chłop jakiś wchodzi do korytarza, za nim kobieta blada i chuda, oboje płaczą. To my szybko Bariego do kuchni, Agatę na górę, bo strach, czy jakiegoś syfu nie niosą, ale nie. „O, jaka pani szczęśliwa, pani doktorowo — mówi chłop — że córka porządna”, a do Kasi: „Żeś ty, dziecko, rodzicom nie zrobiła wstydu, Bóg cię wynagrodzi”. O co mu chodzi, myślę, chłopu jednemu, i skąd on tu się
znalazł, bo ja w Stokowie takiego nie znam ani w Laskowicach, ani w Rucicach, ani w Zajkach. Zza rzeki przyjechał. A niech go! „Olaboga!” — rozpacza, że ich nieszczęście dotknęło! Córka w ciąży, lat siedemnaście, w internacie w mieście się puściła! Usiadłam na to wyznanie, nie wiem, co poradzić, ale złość mnie wzięła, bo jako żona lekarza od lat czterdziestu o niejednym prawdziwym nieszczęściu słyszałam. A ten tu z ciąży robi tragedię i w dodatku dopytuje,
jak by się pozbyć, czy doktor w szpitalu nie ma znajomości, żeby położyć i wiadomo co. Oho, już widzę, jak mojemu mężowi policzek się skurczył, drga. Kasia dyskretnie umknęła na górę, więc wkraczam do akcji i pytam, czy nie mają Boga w sercu, żeby własną krew zmarnować, zamiast dziewuchę za mąż wydać. A ten przygłupek klęka, po rękach chce mnie całować i krzyczy: „Pani doktorowo, wszystko oddam, oddam, co mam, żeby się tej hańby pozbyć. Taką z niej chcieliśmy mieć pociechę,
wykształcić, dobrze za mąż wydać, a teraz: zepsuta!”. A ta jego bladawka żona płacze. Poruszyło mnie to, bo żeby taką determinację wykazać dla pozbycia się własnego wnuka! „A wy chyba Boga w sercu nie macie! — wrzasnęłam drugi raz, bo chociaż sama nie jestem zbyt pobożna, to wiem, co tu na ludzi działa. — Taki grzech na sumienie brać chcecie? Jaka zepsuta, jaka zepsuta, dzieci nieślubnych nie widzieliście?”. Leszek mi przerwał i mówi, że w tej sprawie pomóc nie może, to nie choroba. Radził, żeby
głupstw żadnych nie robili, bo zabieg taki jest poważny i dziewczyna życie może stracić, jeśli pójdą do jakiegoś felczera. Po minie chłopa widziałam, że nie dociera, bardziej się płacząca siksa przestraszyła. Kasia nie wytrzymała na górze, zeszła z dzieckiem na ręku i mówi: „Popatrzcie, państwo, jakie to szczęście dziecko, nie róbcie tego. Są tacy, co pragną dziecka, lepiej już oddać do adopcji…”. Przez myśl mi Zosia przemknęła. Po odwyku raz się z nią tylko widziałam. Kasia dalej im tołkuje, ale
argumentów używa, olaboga! Takich samych jak do dzieci Skolaków, kiedy traktor od gnojówki przyszły myć w naszej zatoce. Myślałam, że umrę ze śmiechu. Wyszła, jak pani nauczycielka, i woła: „Dzieci, tak nie można, wodę brudzicie gnojówką, a same się tu przecież kąpiecie. Proszę przestać, proszę traktorem wyjechać z wody!”. A one „chi, chi, chi” i na siebie spoglądają spod łebków. I „chi, chi, chi…”. Wtedy od łąki nadbiegłam, pod boki się wzięłam i wrzasnęłam: „Kurwa wasza mać, już was tu
nie ma! Spierdalaj, jeden z drugim, z mojej łąki!”. Posłuchały od razu, tylko kurz został w powietrzu. Kasia patrzyła zdumiona, ale myślę, że i teraz lepiej by się przydało do naszych pacjentów tak przemówić. A Kasia pyta, czy dziewczyna też nie chce dziecka, co już w ogóle ich zdumiało, bo zdania młodziutkiej matki nie brali pod uwagę wcale. No i niezadowoleni odjechali. Nie wiem, co zrobią, bo jak kto szuka, to znajdzie. Ot, i takie nasze medyczne
życie w Stokowie. Wolę już, jak jakaś stara baba przyjdzie się użalać na opuchniętą nogę i na synową przy okazji, bo z tego przynajmniej mam kosz jaj, sama kur ani kaczek nie chcę hodować, nie mam już do tego sił. Za to po lasach mogłabym chodzić całymi dniami, a jesień idzie, grzyby będą może w tym roku, i zmiany duże, bo Katarzyna do pracy w liceum w Łębkach pójdzie i będzie uczyć polskiego. Wszystko to wydaje mi się nędznym, nieciekawym epizodem życia nad Narwią,
przy zdarzeniach, które w tym roku przeżyliśmy i które zwiastują jeszcze raz nowe czasy. Wprawdzie ich prezydent, cały ten Jaruzel, ale nasz premier, Mazowiecki, którego ja bardzo szanuję. Za nami Okrągły Stół, ponowna rejestracja Solidarności, za nami pierwsze wolne wybory od wojny, oboje z Leszkiem pojechaliśmy do gminy ostentacyjnie zagłosować. Za nami. A przed nami co?
Kasia z Włodkiem i ich
przyjaciele, znajomi i sąsiedzi także poszli na wybory. Wędrowali do oflagowanej sali konferencyjnej w hotelu robotniczym jak wiele rodzin w Polsce. Mała Agatka skakała między rodzicami i rozglądała się zdziwiona, bo ludzie czy znali się, czy nie, uśmiechali się i ściskali sobie ręce. Wyniki podawano pocztą pantoflową, telefoniczną i przez okna. Zwycięstwo — nareszcie, po tylu latach od wojny, pod bokiem Wielkiego Brata Polska może przestać być socjalistyczna? Telewizja
potwierdziła. — Kolejny etap historii — orzekła Kasia przy kolacji w pokoju hotelowym, gdy wypatrywali na niby kolorowym ekranie prawdy o zdarzeniach. Kończyła studia, miała przed sobą tylko obronę pracy magisterskiej. Otwierał się następny etap — praca, otwierała się nowa rzeczywistość i ostatnie dziesięciolecie dwudziestego wieku.
Rozdział 39. — Pamiętasz, jak byłyśmy tu pierwszy raz? — powiedziała Kasia do Alicji na korytarzu w Instytucie Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. — Jakie obce wydawały się te schody, ławki, tablice z przyczepionymi kartkami. — A studentki starszych lat przepiękne i bardzo mądre — uśmiechnęła się Alicja. — Teraz to my jesteśmy studentki starszych lat, bardzo mądre, a za chwilę absolwentki.
Przepiękne… O dwunastej czekał ją ostatni egzamin — obrona pracy magisterskiej. Róże dla komisji źle zniosły podróż pociągiem z Łębek i całkiem zwiesiły główki. Nie denerwowała się. Wiedziała od promotora, że jej praca jest dobrze oceniona, czekała ją właściwie formalność. Pod drzwi sali schodzili się przyjaciele. Mareczek niósł jakieś stokrotki, Marika z nowym narzeczonym pokazali butelkę wina w dużej torbie, słomianej, jak kapelusz Mariki, bo nastała moda na duże
kapelusze i spódnice do kostek. Marika wyglądała zatem bardzo plażowo na tle tablic z setkami ogłoszeń, drzwi do sal wykładowych i charakterystycznych szufladek katalogów czytelni. Kasia bardzo urzędowo: w ciemnej sukience, z gładkimi włosami z grzeczną kokardą, szczęśliwa, że aż tak schudła po urodzeniu córki i że wygląda jak skrzyżowanie sekretarki z absolwentką gotową na obronę pracy. Z ciekawością przyglądały się im młodsze roczniki. Brakowało bliskiej jej
osoby, Ani, z którą mieszkała przez ostatnie lata. Anka obroniła się kilka dni wcześniej i już wyjechała do Lublina. Kasia znalazła jednak karteczkę na drzwiach instytutu: „Kasia, ja już po wszystkim. Obroniłam, muszę wracać do Lublina. Trzymam kciuki mocno. Czy myślisz, że dopadła nas dorosłość?”. Postanowiła zachować tę kartkę na pamiątkę. Rozmowa z komisją trwała krótko. Kasia wyszła zarumieniona na korytarz, po chwili jej promotor wyjrzał i
powiedział: „Poprosimy panią magister…”. Mareczek zaczął bić brawo, Włodek się uśmiechnął, złapała jego spojrzenie. Promotor, docent w Katedrze Literatury, znany badacz nurtu wiejskiego w literaturze, pogratulował Kasi, czego się spodziewała. Przeprosiła za stan róż z Podlasia, które widać nie zniosły klimatu stolicy. Promotor poprosił, by jeszcze chwilę została. Tego się nie spodziewała — czy ten człowiek naprawdę mówił, że jej praca otrzymała najlepszą ocenę na
roku i proponuje jej pracę w Katedrze Literatury? — Proszę to przemyśleć — mówił, dość monotonnym głosem — proszę przemyśleć: pieniądze są nieduże, uniwersytet nigdy nie był bogaty, ale jednak ta przestrzeń nauki… Praca niedobra dla zdrowia, oczy, kręgosłup, hemoroidy, ale jednak… Święta przestrzeń nauki, miliony słów zapisanych w tych księgach — wskazał ręką ściany pełne półek, a na nich setki woluminów. — Ktoś mówił, że pani wyjechała gdzieś daleko,
na Podlasie. Czy warto, pani Katarzyno, na prowincję? Tu może pani być u źródła… Pomyślała o ojcu, który wiele razy wracał wspomnieniami do swojej poznańskiej kariery. W tej chwili pewnie chodzi po ogrodzie z Agatką, a ona ciągnie Bariego za ucho… — Zapewne potrzebuje pani kilku dni do namysłu, rozmowy z mężem, to oczywiste — kiwał głową ze zrozumieniem promotor. — Mieszkanie tutaj, sprawy materialne, rozumiem, ale zapraszam panią do pięknej wędrówki po królestwie myśli,
po księgach… Kasia popatrzyła na zwiędłe róże na parapecie. „To ja na uniwersytecie za kilka lat” — pomyślała sobie. — Nie, panie docencie, nie potrzebuję czasu do namysłu — uśmiechnęła się przepraszająco. — Bardzo dziękuję za tę ofertę, naprawdę. Uniwersytet, to pięknie brzmi, to zaszczyt, ale… Ale ja już mam pracę: od września zaczynam żywot nauczycielki w liceum, podpisałam umowę. Tak, na prowincji, w małym miasteczku przy kolei, tak, na Podlasiu.
W drzwiach odwróciła się jeszcze na chwilę. — Nie zamierzam powtórzyć losu siłaczki, panie profesorze. Będę piękna, zdrowa i bogata.
Tamara poleciała do Ameryki! Bogdan został w Białymstoku sam z Miśkiem. No, to już naprawdę stare kruszy się wyraźnie, świat otwiera się na nowe, a zdarzenia zamieniają się ze spokojnego strumyka we wzburzoną rzekę i wodospad! — Idę pospacerować —
oznajmiła Janka mężowi, poruszona wiadomościami od brata i tym, co się dzieje na świecie. „Świeci i wieje” — mówiła jej wnuczka i wiało rzeczywiście. Ze światłem było gorzej. Jesień. Janka wybrała się na jaz, gdzie otworzono tamy, i patrzyła z mostu na wypuszczoną na wolność wodę, gniewną i szaloną. Pomyślała, że może dawni jasnowidze naprawdę umieli przeczuć spiętrzenie zdarzeń, napływ nowej energii. „Tyle razy widziałam już te fale — pomyślała. — Teraz będzie
potok zdarzeń, sama mogłabym być jasnowidzem”. Rzuciła na wodę gałązkę i ruszyła z psem w stronę wsi. Minęła stary cmentarzyk pruski, ze smutkiem pokiwała głową nad niemieckimi napisami. Wspomniała Zosię i zabolało ją serce. Zosia popełniła samobójstwo w sylwestra w swoim mieszkaniu przy Jurowieckiej. Postawiła podobno na kuchennym stole lusterko, szklankę i butelkę wódki. Nie piła od dłuższego czasu, a tego dnia postanowiła złamać post. Jurek coraz częściej przesiadywał teraz w
redakcji, oddał się też polityce, a w dodatku dostał kolejny sygnał od córki. Beatka zapowiadała swój przyjazd. Zosia czuła się straszliwie samotna. Zamierzała najpierw się upić, a potem odebrać sobie życie. W tym celu kupiła wódkę, w tym celu wybrała się do znajomej dentystki i ukradła arszenik. Postanowienie swoje uzależniła trochę od losu — jeśli Jurek przyjdzie do dziewiątej, wyleje to wszystko do sedesu. Śledziła wskazówki, płakała pewnie i śmiała się do lustra. Wreszcie dziewiąta biła na
zegarze, Jurek nie przychodził. Zosia wsypała truciznę do szklanki, wzniosła toast i wychyliła jednym szybkim ruchem. Jurek zastał ją w agonii, nic nie można już było zrobić. Janka tygodniami płakała, wyrzucała sobie brak kontaktu, a teraz, w tych listopadowych ciemnościach nad łąką, złożyła obietnicę, że nigdy o Zośce nie zapomni. I właśnie teraz w dalekim Berlinie zaczyna się kruszyć mur, a Zosia… Zosia tego nie wie. Nie czuje tego zimna z łąk. Janka otuliła się płaszczem.
Tak, tak, trwał listopad, miesiąc, w którym najwięcej duchów plącze się po polach, a może to tylko mgły? Zapach jesieni i palonych traw kończy kolejny rok. Popatrzyła na zarys swojego domku. Dym z komina na tle szarych pól dodał jej otuchy. — Twój pan pali w piecu, piesku — powiedziała do Bariego. — Wracajmy do domu. Kiedy Niemcy otwierali granicę, Kasia sprawdzała klasówki w małym pokoju hotelowym, Tadeusz Mazowiecki odkreślał grubą kreską przeszłość, bo nie
chciał jej balastu, a Janka zastanawiała się przed telewizorem: czy to możliwe, że przestanie istnieć ten kolos na glinianych nogach zwany Związkiem Radzieckim? Że jej wnuczka Agata będzie mogła, jak jakaś Francuzka na przykład, pojechać do Hiszpanii? E, zwidy chorej głowy, marzącej o wolności od pięciu dekad. Tak czy inaczej trzeba się brać za robotę, bo nadchodzą kolejne święta i koniec dekady. Lata dziewięćdziesiąte — mogła wywróżyć z mgieł za oknem,
zgęstniałych nad Narwią — będą demokratyczne. To znaczy zaskakujące i dynamiczne — podpowiedziały mgły. „Ale wolność, wolność! Moi dziadkowie i stryjowie walczyli za wolność, to może to jest warta grzechu rzecz? — szepnęła sobie nieśmiało i ze wzruszeniem. — Jakich to czasów dożyliśmy!”. Kasia, skupiona na swojej pierwszej pracy, mniej zauważała zmiany w świecie niż Janka, która z pasją śledziła wydarzenia, czytała wszystkie możliwe tytuły prasowe, kłóciła
się z Michnikiem, kiedy coś nie podobało się jej w „Gazecie Wyborczej”, znała programy powstających partii. Pieniądze, firmy, śluby, nadzieje. Dwudziestego ósmego stycznia, a więc dokładnie w jej urodziny, w Warszawie, w Sali Kongresowej, rozwiązano PZPR! — Leszek! — zawołała Janka. — Od lat nie miałam takiego prezentu! Kiedy członkowie partii z pokorą śpiewali „Bój to jest nasz ostatni” i Rakowski
smętnie zakończył istnienie partii, upiła się wódką wyborową, racząc się kieliszek po kieliszku przed telewizorem. Na drugi dzień kac dokuczał jej tak mocno, że poprzysięgła sobie i światu wieczną abstynencję. Nic z tego, nadeszła następna okazja. Kiedy orzeł odzyskał koronę, spojrzeli na siebie w ciszy i z satysfakcją. Dla nich to było ważne. Janka otarła łzę z policzka. — Kiciaku — powiedziała uroczyście — zobacz, to już takie niemodne, ale tylu ludzi za
niego zginęło. Leszku, urodziliśmy się w Rzeczypospolitej i w Rzeczypospolitej umrzemy! Ojciec twój pracował w policji i znowu jest policja! Nie uwierzyłabym w to, nie uwierzyłabym… „Obok orła znak pogoni”, tak śpiewali moi stryjowie! — A potem „pójdą nasi w bój bez broni” — odparł Leszek. — Zawsze tak po polsku. Wolałbym, żeby mieli broń! W roku dziewięćdziesiątym Kasia skończyła dwadzieścia pięć lat. Poczuła się dojrzałą
kobietą. Jej życie w Łębkach układało się teraz zgodnie z harmonogramem dyktowanym przez pracę, według rozkładu lekcji w łębkowskim liceum, ale jeszcze bardziej według terminarza kampanii cukrowniczych. Całe miasteczko odczuwało czas przerobu buraka na cukier. Ku cukrowni nieustająco jechały wozy i traktory pełne buraków cukrowych zwanych białymi. Nie były białe, lecz żółto-szare, a wysłodki nadawały przestrzeni charakterystyczny słodkawy zapach, według Janki
podobny do rzygowin. Hotel przestawał w czasie kampanii być pustym, cichym budynkiem o wielu zamkniętych pokojach. Wypełniał się po brzegi sezonowymi pracownikami, cukrownia pracowała dzień i noc, robotnicy w wolnych chwilach przepijali swój urobek, po czym odsypiali nocne zmiany. Pili również w pracy, wśród wysłodków kwitła sezonowa miłość i należało mieć tylko nadzieję, że nie wrzucają niczego do wielkich mieszadeł cukru. Kiedy nadchodził grudzień, wszyscy żyli pytaniem,
czy kampanię uda się zakończyć do świąt. Najważniejszym symbolem tych dni pozostał w oczach Kasi samotny szary burak na szosie. Drugim było nieustanne zamroczenie, bo alkoholowe zauroczenie osiągnęło apogeum. Samogonka, wódka czysta — przymykał na nie oko majster, bo pił z robotnikami, przymykał oko kierownik, bo pił z majstrem i dyrektorem, dyrektorzy w gabinetach pili pod ogóreczka, a administracja w biurach piła z szafy i w musztardówkach. Karierę
zrobiła piosenka dziecięca, którą usłyszała Kasia nad piaskownicą, gdy Agatka robiła babki z piasku: „Na podwórku jest kałuża, a w kałuży ktoś się nurza. Hipopotam, powiadacie? Nie, to tata po wypłacie”. Niejeden tata wracał z pracy „na hipopotama”. Dorosłe życie nie okazało się takie łatwe, jak kiedyś sobie wyobrażała i obiecała profesorowi w Warszawie. Bardzo wcześnie rano musiała ułożyć Agatkę w wózku, przejść przez wiadukt nad koleją, aby odprowadzić ją do żłobka, a
samej zdążyć do szkoły na ósmą. Przez pierwsze tygodnie pracy po drugiej stronie biurka Kasia przeżywała katusze. Trzydzieści par oczu śledzących każdy gest i taksujących strój, potknięcie, żart. Trzy klasy pierwsze, które dostała w przydziale do nauczania ojczystej literatury, zaczynały żywot licealny razem z nią, więc łatwiej jej było dogadać się z tą równie jak ona przestraszoną gromadą, ale jeśli chodzi o maturzystów… Była zaledwie sześć lat starsza od nich i niewiele różniła się wyglądem
od dziewiętnastolatek. Pewnego dnia czwartoklasista, którego nie uczyła, rąbnął ją w plecy z okrzykiem: „Halo, mała, z której jesteś klasy?”. Popłakała się w pokoju nauczycielskim, chociaż koleżanki, które niedawno jeszcze same ją uczyły, pocieszały, że za kilkanaście lat będzie marzyć o takim incydencie. Po szkole odbierała dziecko ze żłobka i przemierzała miasteczko, wracając do hotelu. Zmieniało się w Łębkach. Bazarki i „szczęki” przy drogach wtapiały się w nowy
krajobraz. I oto teraz, kiedy można już było coś kupić, szalała inflacja. Katarzyna zakładała się z Włodim, kto w tym miesiącu zarobi więcej, raz bowiem ona była górą, kiedy nauczyciele dostawali podwyżkę, za chwilę on z okazji zwiększenia płac w cukrowni. Byli milionerami, ale często w połowie miesiąca brakowało im pieniędzy. Stukał wtedy w czwartki w drzwi pokoju hotelowego Leszek i ratował córkę z opresji, a wnuczkę od żłobka, pierwszej zostawiając tak z pół miliona, a drugą
zabierając na kilka dni do Stokowa, do babci. — Wódka „Krakus” kosztuje już ponad dwadzieścia tysięcy! — Kasia obliczała wydatki, bo starali się jakoś gospodarować, szczególnie że mąż jej, Włodi, krzywo patrzył na zapomogi od teścia i Kasia najczęściej go o nich nie informowała. — Dwadzieścia tysięcy! A ja zarobiłam w tym miesiącu milion! — A ja prawie półtora! — triumfalnie powiedział Włodek. — No to na samochód długo nie
uskładamy — westchnęła Kasia. — Maluch kosztuje już siedemdziesiąt milionów, słyszałeś? I chociaż nie potrzebowali malucha, przeczuwali, że hotelowe życie, na wpół studenckie, zwariowane, z wieczorami pełnymi gości, powoli się kończy. Jeszcze wpadali goście z tą wódką za dwadzieścia tysięcy, przychodzili brydżyści, Kasia sprawdzała klasówki i kartkówki na kolanie, grali na gitarze i śpiewali, zwłaszcza gdy Leszek zabrał Agatkę do
Stokowa. Czas ostatniej dekady płynął w małym miasteczku rok po roku: szczęśliwie, bo przybywało dzieci.
Pewnego niedzielnego dnia Agatka od rana była osowiała i marudna. Kasia wybrała się z nią do ciotki Hani, a ta zaniepokojona wezwała pogotowie. Dziecko miało biegunkę i coraz większą gorączkę. — Nie ma żartów — orzekła — wołamy karetkę.
Dyżurny lekarz uznał, że dziecko może się odwodnić i musi zostać w szpitalu. — Jak to, jak to — jąkała się Kasia. — No to ja też zostaję! Pomyślała, że za nic nie zostawi córki samej w tym szpitalu, który zresztą znała od podszewki, ale jako pacjentka — tylko raz, kiedy rodziła Agatę. — Dobrze — uśmiechnął się lekarz, młody pediatra. — Nie wolno nam zostawiać matek na oddziale, lecz zrobimy wyjątek. Pani ojciec pracował tu tak długo i budował ten szpital. Wie
pani, przyjmował mnie do pracy… Proszę się nie martwić, więcej w tym profilaktyki niż niebezpieczeństwa. No i rano spróbujemy połączyć się z doktorem w ośrodku zdrowia na wsi. Wieczór zapamiętała jako nader smutny. O dwudziestej drugiej zamykano drzwi oddziału i matki, które nie były córkami lekarzy, musiały pożegnać swoje dzieci. Kasia obiecała im, że będzie pocieszać płaczące maluchy, i nie mogła spać całą noc. Rano miła pani ordynator, przyjaciółka Leszka, zbadała
Agatkę i stwierdziła znaczną poprawę. — Ale zostań, Kasiu, u nas kilka dni — powiedziała. — Nie ma żartów z dziećmi i z zatruciami, a Leszek by mi nie darował, gdybym coś zaniedbała. Dzwonimy do niego od rana, ale wiesz, jak te telefony działają, a już na wsi… Leszek w ośrodku dostał wiadomość przekazaną przez pogotowie w Łębkach pogotowiu w Wysokiem Mazowieckiem, które miało najlepszą łączność z ośrodkiem zdrowia: „Panie doktorze, Łębki
dzwoniły, córka z dzieckiem w szpitalu, proszę przyjeżdżać”. Kiedy pobladły wpadł do domu, powiedział tylko Jance, że jedna z dziewczyn zachorowała i że musi szybko jechać do Łębek. Janka w mgnieniu oka była ubrana i siedziała w samochodzie. Wbiegli na oddział, do pokoju lekarskiego, tu jednak uspokoiła ich zdziwiona mina lekarki. W izolatce Kasia czytała głośno bajkę, wokół niej siedział wianuszek dzieci, a królowała między nimi brzoskwiniowa od soku marchwiowego Agatka.
Niemniej stwierdzono rodzinnie, że nadszedł kres życia hotelowego i trzeba coś z tym zrobić. Zamierzali zapytać Hanię, czy wynajmie im część mieszkalną po Marlenie — odkąd wyjechała z rodziną do Suwałk, pokój z kuchenką wygospodarowane ze strychu stały puste. Pewnie by wynajęła, ale akurat Marcin się ożenił i zajął przybytek. Mieszkanie zaczynało urastać do rangi życiowego marzenia. Przemierzali domy łębkowskie, drewniane i murowane, pełne zakamarków, czasem pokoi do
wynajęcia, ale nie znaleźli niczego, co byłoby lepsze niż hotel. Strychów do remontu, jak w Warszawie, nie było, lokali spółdzielczych nie było, a sumy, jakich żądano za własnościowe, były kolosalne. Leszek rozpytywał o działki w Łębkach i zastanawiał się, skąd wytrzasnąć fundusze na budowę. Ale mąż Kasi wcale nie był pewien, czy właśnie tu chce budować dom… Wybawieniem okazało się mieszkanie służbowe w budynku liceum. Opuścił je poprzedni mieszkaniec i Katarzyna, nie
bez trudu, wywalczyła przydział dla siebie. Wydawało się jej idealne — wcale nie małe, blisko centrum, po sąsiedzku z domem Hanki. Po przeprowadzce okazało się wprawdzie, że jest także wyjątkowo zimne, a Janka nazwała je kaplicą ze względu na wysokość pomieszczeń taką samą jak w szkolnych salach. Przez ścianę sypialni można było słyszeć lekcję fizyki, ale też nauczycielka miała wyjątkowo tubalny głos. Niemniej wiosna roku 1992 zastała ich już w nowym miejscu. — Łazienka tam to obraza
boska — opowiadała Janka Hani. — Ja miałam w Poznaniu trzy sedesy, a tutaj, rozumiesz, płyta kuchenna, kaflowa, z fajerkami, widać została po poprzednim budownictwie… Ten sympatyczny kolega Kaśki od historii śmiał się, że można, na sedesie siedząc, zupę w garnku mieszać… Ale z okna tej łazienki widać dach twojego domu i jakoś mi przez to przyjemniej. Przyrzeknij, Haniu, że będziesz miała na nich oko, bo są jeszcze tacy młodzi mimo tych dwudziestu kilku lat… Hanka przyrzekła, to samo
myśląc o swoich dzieciach, przejęta bardzo, bo właśnie po raz drugi została babcią — żona Marcina, Kasia, urodziła pokaźnego chłopaka. — Kasia! — zaśmiała się Janka. — Patrz, kiedyś myślałyśmy, że to może będzie moja Kasia… Nic z tego, wychowywali się jak siostra i brat. Pamiętasz, jak się tłukli? Za włosy się ciągali i wrzeszczeli oboje! — Ale kiedy byli mali. A potem to już się przyjaźnili. Kiedyś Marcin podarował Kasi wszystkie kolczyki Marleny. Pamiętam, że omal go nie
rozerwała na strzępki po powrocie z Gdańska. — Widzisz. Kasia! — To dobre imię, Janeczko. Przyjadę niedługo do Stokowa, pogadamy.
Rozdział 40. Okazja nadarzyła się wkrótce, bo nastały wakacje, które, jak wiadomo, zaczynają się od nocy świętojańskiej. Panien do rzucania wianków w Stokowie było obecnie jak na lekarstwo, ale dla Borengów zawsze koniec czerwca oznaczał imieniny Janki. Zjazdów gromadnych jak niegdyś, z namiotami, ogniskami i mrowiem gości, już nie organizowali, ale przyjechała Hania, Zajewiczowie starsi i
młodsi z Białegostoku i z Kulesz. — Jadą jeszcze goście! — krzyknęła Kasia z góry, bo też już przeniosła się na wieś na wakacje. Wyglądali rodziny z Białegostoku szczególnie ciekawie, bo Tamara wróciła z Ameryki. Podobno zła na Bogdana, że nie dopilnował Miśka na studiach, ale Janka wiedziała doskonale, że Tamara nie potrafiła gniewać się na Bogdana, bo miała do męża wielką słabość. A Michał miał swoje dwadzieścia jeden lat i
studia porzucił, bo pociągało go to, co wszystkich teraz: biznes. — Wszelki duch Pana Boga chwali! — krzyknęła Janka w bramie, patrząc na szereg samochodów przed swoim domem. — Tak dawno nie widziałam was tutaj w podobnym składzie! — Tak, i jeszcze moje dzieci, Marlena ze Zbyszkiem, mogą nadjechać — poinformowała ją Hania — bo jadą z Suwałk, a jak zawsze Stokowo nam po drodze. Pomieścisz? Szczęśliwa Janka, ledwie
widoczna spod kwiatów, pokazała oczami stół pod śliwkami, co miało oznaczać, że jej zaczarowany ogród rozciągnie się w razie czego. Leszek, pamiętając zaginięcie małej Dominiki, sprawdzał zamknięcia furtki. Rzeczywiście brama zaskrzypiała — wjechali następni goście: duży Zbychu Gizon parkował małego fiata pomiędzy krzakami malin. — No to wszyscy do raportu! — zakrzyknęła Janka. — Pijcie wódkę i gadajcie, jak znajdujecie się w nowej rzeczywistości. Milionerami
jesteśmy, co? Tylko miliony gówniaszcze… A ja patrzeć nie mogę już na te kłótnie naszych na górze. Komunistów niby się pozbyliśmy, ale za to ta inflacja! — No właśnie — powiedział filozoficznie Antoni. — Na kogo teraz będziesz, siostro, narzekać? Roześmieli się wszyscy gromko, pewni, że Janka nie będzie miała z kłopotu ze znalezieniem winowajców, bo taki już jest świat polityki! Opowiadali jedni przez drugich. Gwarno zrobiło się nad
Kociołkiem, gwarno i gorąco, jak i w Polsce roku 1992. W Białymstoku kapitalizm zakwitł pod postacią bardzo ożywionego handlu z Rosją. — Po mieście to już widać — mówił Bogdan. — Budują się osiedla, nasi jeżdżą handlować, mnóstwo towarów chłonie ruski rynek… — W tym ciuchy! — dodała Tamara. — Zostaliśmy tekstylnymi przemysłowcami, mój zakład krawiecki pracuje dniami i nocami, Joanna rzuciła szkołę, szyjemy, szyjemy, a
chłopcy handlują, Bogdan zaś jest dyrektorem od sprowadzania surowców… — To się branżowo dobraliśmy! — zaśmiał się Zbyszek Gizon. — Ja dorabiam do szkolnej pensji także szyciem. W Suwałkach też mamy grono przedsiębiorców: ja krawiec, obok fryzjerka, fotograf, sektor prywatny się rozwija. — Teraz, w demokracji, to chyba twój kolczyk przestał władze drażnić, co? — zapytała Janka. Lubiła brodatego chudzielca Marleny i bardzo jej się ów kolczyk jako symbol
wolności podobał. — Jeszcze jak drażni! Pani Janko, omal nie musiał przez ten kolczyk ze szkoły zrezygnować — opowiadała Marlena. — Dyrektor wezwał Zbyszka na dywanik i tak sugerował, że przy pracy z młodzieżą to może by zdjąć… Zbyszek na to, że nie zdejmie, najwyżej z pracy zrezygnuje, ale jak młodzież zareaguje, to nie wiadomo. Dyrektor się przestraszył, bo strajki teraz w modzie, szkolne też, i dał spokój. Janka pokiwała głową. Więc nie od zdarzeń historycznych zależy
postrzeganie kolczyka, lecz od ludzkich głów — twardych, zamkniętych lub otwartych. — Mały kolczyk a sprawa polska — roześmiała się. — Czego jeszcze trzeba, żeby ludzkie myślenie zmienić? — O, na Łębki nadeszła chwila prawdy i dotarło nowe — zauważyła Kasia. — Na ulicach pojawiło się dwóch czarnoskórych osobników. Kiedy wchodzą do marketu przy ulicy Głównej, dawnej 22 Lipca, ekspedientki zastygają najpierw jak posągi, po czym wyglądają zdumione zza lad i zza kas, bo
do tej pory tylko w telewizji lub w Warszawie można było zaznać takiej atrakcji. Murzyni w takim małym mieście! — Skąd się tu wzięli? — Uczą się! W pomaturalce przy technikum. Wiem wszystko, przecież pracuję w szkole. Czy wiecie, w jakie zdumienie wprawili wychowawcę, wypełniając dokumenty? Imiona cudaczne: Mutambo i Tazabana, ale to jeszcze nic. W rubryce „wykonywany zawód ojca” wpisali: Mutambo: król, Tazabana: czarownik!
Śmiech gromki wybuchł na tarasie. Mnóstwo mieli teraz opowieści, bo działali wciągnięci w wir prawie nowego ustroju, nazwanego, jak we wszystkich podręcznikach, transformacją czy gospodarką rynkową. Zresztą nazwa była mniej ważna. Istotne działo się w życiu: teraz właśnie dla ich pokolenia nastały lata potencjału. Każdy pomysł się sprawdzał, nie było niczego — wszystko mogło być. W tle płynęła muzyka z radia, głos śpiewającego lekarza Kuby Sienkiewicza oznajmiał
wszystkim, że jest z miasta. Janka z zadowoleniem przyłączyła się do radia. Ona była ze wsi. Bratankowie klaskali ciotce. Tamara opowiadała o świecie, który pochłonął obecnie białostockich Zajewiczów. Szyli. Bluzki, spódnice, garsonki. Wschód, reprezentowany przez Żeńkę i Stiopę, odbierał coraz większe partie materiału. I jeszczio, jeszczio nada — nadchodziły zamówienia takie, że stawali do maszyn na całą noc. Materiały kupowała od Araba Abdula.
— Nazywa mnie Tamaris — śmiała się — i nie może pojąć, że to ja prowadzę biznes, nie Bogdan. Na początku nie chciał ze mną gadać, tylko „pan Zajewicz”, a teraz proszę bardzo: ostatnio zobaczyłam, co przywiózł — bele pięknych materiałów, jaskrawe, landrynkowe kolory, seledyny, mówię ci, Janka, bazar z Damaszku. Zobaczyłam to w głowie jako sztuki ubrań, oczy zaświeciły mi się mocno, bo Abdul szykował się do handlowania i już zacierał ręce. „Ile to wszystko, cały wagon?”
— zapytałam. Wymienił kwotę, po której musiałam usiąść. „Ani się waż — szepnął Bogdan. — Co zrobisz, jeśli się nie sprzeda? Pójdziemy z torbami!”. „Trzeba myśleć, że się sprzeda — szybko odpowiedziałam, bo już podjęłam decyzję. — Abdul — mówię — biorę cały wagon, ale za mniej”. Zadowolony zaczął oczywiście swoje ubolewania. Każdy złoty mniej to jego krew i tak dalej. Machnęłam na to ręką. „Abdul, mówię, biorę cały wagon, ale nie mam pieniędzy”. Abdul popatrzył na mnie, na
Bogdana, na mnie i widocznie solidarność kupiecka odezwała się w nim, bo przełknął ślinę, błysnął uśmiechem i z miną wezyra odpowiedział, ku naszemu zaskoczeniu: „Tobie, pani Tamaris, dam na krechę. Sprzedasz, zapłacisz”. I wzięliśmy, i szyjemy, i sprzedaje się całkiem dobrze. I Abdul zarobił, i, widzisz, Bogdan! — Fenomenalne czasy — westchnęła Kasia. — Kolejki od świtu ustawiają się w Łębkach po książki. I myśmy wystali już piękne wydanie Andersena i dzieła Hłaski wszystkie. Kolejka
kończyła się pod Marcelim, kto by pomyślał! — Jeszcze stoi Marceli na cokole? — No już nie, ale z przyzwyczajenia tak mówimy… Zmiany, zmiany w Łębkach… Hania spacerowała po ogrodzie z dziewięcioletnią Dominiką, po raz setny opowiadając jej, jak to kiedyś się przed nimi schowała za fotelem. Leszek z kolei chodził z Agatką — kobietą lat cztery — i zrywał obu dziewczynkom renklody ze swojego ulubionego drzewka.
— Misiek, a ty kiedy się żenisz? — pytała Janka na tarasie. — Czekam na kuzynów z Kulesz — odpowiadał Michał. — Ja w końcu jestem najmłodszy! — A oni się nie spieszą! — wcale nie zadowolony orzekł wuj Antoni. — Katarzyna ma już swoją rodzinę, Wojtek dwie córki, a moi jakoś nie. Misiek, ty faktycznie jesteś młodzik! Jeszcze chyba do ślubu niezdatny! Żenidło nie urosło! — Zobaczymy! — krzyknął oburzony chłopak. — Jeszcze was wszystkich prześcignę.
Wojtek taki szybki producent, ale damski krawiec! — Ty wiesz — srogo powiedziała Kaśka — jak to trudno zrobić dziewczynkę? I to za pierwszym razem! — Właśnie! — poparł ją Zbyszek Gizon. — A co dopiero dwie z rzędu — wtrącił Wojtek. — To może trzy? — Nie, nie. Na razie starzy nas pogonili do pracy! Gospodarka rynkowa woła! Bogdan śmiał się, że jest szefem
szwalni, a Misiek został handlowcem ciuchów znanym na rynku jako Misza! Opowiadali chłopcy, że niektórzy biznesmeni mają już własne telefony komórkowe, jak na Zachodzie, skrzynki, które noszą do samochodu, i mogą połączyć się z każdego miejsca, gdzie mają zasięg, z lasu też! — Nieprawdopodobne! My tu ciągle zwykłego telefonu nie możemy się doczekać! Że niby Leszek z Zambrowa do mnie mógłby ze sklepu zadzwonić, co dokupić? E, bajki jakieś. — Ciotka, taka rzecz w
Niemczech to normalne! — Jeszcze ciocia będzie mieć oddzielną komórkę. Kilka lat, bo na razie za drogie, ale za kilka lat… — A my — oznajmiła Katarzyna — zarejestrowaliśmy wydawnictwo! Lubię pisać, po kilku latach w szkole wiem, czego dzieciom brakuje, musimy dorobić do nauczycielskich pensji. Antoni uśmiechnął się z aprobatą. On był teraz seniorem rodu. Znakomicie prezentował się w kapeluszu, a
dla szyku zawiązał sobie na szyi apaszkę. — Tak — powiedział — tak powinno być. Każdy w społecznym ulu swoją dziurkę zająć powinien i produkować miód i dla siebie, i dla świata… Masz rację, Katarzyno, a i to ci powiem, że ja zawsze pisać lubiłem. Po mnie może masz dar, po bracie matki można odziedziczyć… — Nie nudź, Kapeluszniku, tylko gadaj, co na waszej wsi. — A my — zadowolony Antoni objął swoją żonę Bognę — my
drugi dom myślimy budować… Drewniany. Ile to razy, Jaśka, mówiłem: „Żebym drugi raz miał się budować, tobym wiedział jak!”. Sam sobie wyrysowałem. Cały z drewna będzie, ekonomiczny, ciepły. Wszystko obmyśliłem dokładnie. Po co nam takie wielkie murowane budy, jeszcze jak dzieci dorosły i wyjechały? — No, no. A co ze starym? — zapytała Kasia, która bardzo lubiła przestronny dom w Kuleszach, z sentymentem wspominała wakacje u Antków, naleśniki z jabłkami —
arcydzieła ciotki, pogawędki z Alicją, siatkówkę w szkolnej sali, nawet uszczypliwe uwagi Rafała. — Bo ja wiem? Może sprzedamy, może Rafał na wieś wróci. — Akurat wrócę! — krzyknął oburzony Rafał, który nigdy nie zgadzał się z ojcem. — Chodźcie tu — wołała z kuchni Janka — bo mi trzeba pomóc ten bigos przenieść z kuchni do ogrodu. Tamara i Leszek ruszyli po potrawy. Młode kobiety nosiły
talerze, mężczyźni szykowali szklanki i kieliszki, kompot w dzbanku miał kolor złota. „Chwilo, trwaj” — powiedziała Janka, chociaż wiedziała, że to zgubne słowa. Hania rozłożyła biały obrus pod jabłoniami i ustawiła na stole wazon z piwoniami. — Hej, Haneczko — powiedziała do niej Janka, kiedy wszyscy się rozjechali, a one pozmywały, posprzątały i usiadły jeszcze przed kominkiem. — Zostań na noc. Jak będziesz jechała po ciemku przez te lasy?
— Nie, Jasiu, dziękuję, ale przejęta jestem bardzo tym maleństwem w domu. Obiecałam im wrócić dzisiaj. Babcia to dopiero odpowiedzialność. — Jesteś taką młodą babcią, tyle razy to powtarzam — uśmiechnęła się Janka. — Tak ładnie teraz wyglądasz, zeszczuplałaś chyba. Pamiętasz inżyniera Tomasza? Stracił dla ciebie głowę. Czemu za niego w końcu nie wyszłaś? Roześmiały się. — Dzieci nie chciały. Ale chyba
dobrze się stało. Wiesz, ja przyzwyczaiłam się być sama… Nie najlepiej się czuję ostatnio, Janeczko. W sierpniu pojadę do Hamburga, do rodziny Helmuta, to mi dobrze zrobi, na pewno. To niesamowite, jak jego brat jest do niego podobny… Jasiu, kiedy patrzę na Hansa, za każdym razem myślę: „Mój Boże, Heli, gdzie jesteś?”. Janka zerknęła na nią z niepokojem. Odprowadzili ją z Leszkiem do bramy i patrzyli, jak zapalają się reflektory zielonego auta marki Volvo. Mrugnęła światłami auta na
pożegnanie.
Lato tego roku obfitowało w gości! Bari denerwował się i biegał do drzwi, więc Janka wyjrzała przez okienko nad schodami. Tym razem przed jej domek zajechał piękny samochód. Nie znała marki, splątane kółka na masce nic jej nie mówiły, ale z daleka widać było, że nowy, drogi i bardzo wygodny. Kto to może być? Chociaż wiele osób zamieniało teraz stare poczciwe fiaty, a nawet polonezy na zachodnie
auta, nikogo, kto miałby aż taką limuzynę, nie znała. Ale po sekundzie, gdy zobaczyła postać mężczyzny wysiadającego zza kierownicy, złapała się ręką za serce. Znała tę sylwetkę, te gesty! Starszy pan, elegancki, w kapeluszu i jasnej koszuli podawał rękę rudowłosej kobiecie w ciemnych okularach i białym kostiumie przepasanym w talii zieloną szarfą. Oczy Janki przybrały barwę tej szarfy. Kobietę także dobrze znała. Odwiązała szybko fartuch, poprawiła włosy i ruszyła do drzwi. Tadeusz!
Tadeusz przyjechał z Ameryki. Wpadła w ramiona korpulentnego, ale czerstwego mężczyzny. Kątem oka zauważyła, że mocno wyłysiał, ale za to wyhodował siwe wąsy! A ta piękna kobieta koło niego to… Córka Stefana, nikt inny jak… — Miśka! Michalina Zajewicz! — Szamotowska — poprawił Tadzik. — Przestań, stary Szamocie! Ale niespodzianka! Nie myślałam, że cię jeszcze zobaczę, was oboje. Wchodźcie,
wchodźcie. — A to Kasia? — popatrzył zdziwiony na pięcioletnią Agatkę. — Zatrzymała się w czasie? — No coś ty, to Agata, moja wnuczka — powiedziała z dumą Janka. — Kasia jest z mężem w górach. Wyobraźcie sobie, kupili poloneza caro, zostawili nam dzieciaka i pojechali sprawdzić, jak się nim jeździ po świecie. A Leszek jeszcze w pracy, w ośrodku, zaraz wróci. Zachodźcie, zachodźcie! — Déjà vu — sapnął Tadeusz. —
Kiedy wyjeżdżałem, tak wyglądała Kasia. — E tam, co ty gadasz, Agata w ogóle nie jest do niej podobna. Do mnie jest podobna, zwłaszcza z charakteru. Zapewniam cię, że właśnie myśli, co by tu przeskrobać… — Czemu tak dziwnie obciąłeś włosy, wujku? — wypaliła Agatka, patrząc na łysinę z resztkami dawnej świetności nad uszami Tadeusza. — Nie widziałam jeszcze takich! — No właśnie! — Janka zaczerwieniła się lekko, na
szczęście Tadzik śmiał się i pogroził palcem córce Kasi. Janka usadziła ich w salonie i nie mogła się nacieszyć. — I ty, Miśka, patrzcie, patrzcie! Jaka piękna z was para. No, no. A gdzie wasze dzieci? — Nie mamy dzieci, Janko — powiedział Tadeusz — i wcale ich nie pragniemy. Gdzie tam taki staruch jak ja… Ale Michalina podeszła z ciekawością do Agatki i podała jej czekoladę. Agata nie zwykła szybko zawierać przyjaźni,
musiała najpierw przyjrzeć się kandydatowi, ale widać coś spodobało się jej w tej ładnej pani, bo w nagłym impulsie rzuciła się jej na szyję. Janka zauważyła wzruszenie na twarzy Michaliny. Przyjaźń została zawarta. Opowiadaniom nie było końca. Tyle lat w Ameryce… — Jak czyste jest jezioro Michigan, Janka, nie uwierzysz — kiedy włożyłem rękę, błękitną krew Szamotowskich pod skórą zobaczyłem! A Wielki Kanion, a Kalifornia, a miasta amerykańskie, inny porządek,
inny klimat. Myślicie, że Niemcy są zorganizowani? Oho! Ich Ordnung niczym jest w porównaniu z amerykańskim. Ale, Janeczko, tęskni się. Nareszcie mogliśmy przyjechać. Nareszcie. Miśka przecież na pogrzebie ojca być nie mogła, śledziliśmy wypadki w kraju to ze zgrozą, to z radością. Wałęsa bardzo się spodobał w Ameryce, bo wiesz, on jest taki amerykański. Jak powiedział wtedy „my, naród”, oszaleli! Był entuzjazm, Janka, mówię ci! — No wiesz co, Tadeusz? Nie pamiętam, żebyś ty tyle gadał.
Daj coś powiedzieć Michalinie! Na długo przyjechaliście? — Na zawsze — powiedziała Michalina. Tadeusz westchnął, ale potwierdził. Wszedł Leszek, ciekawy bardzo samochodu przed domem, i Tadeusz po uściskach musiał pokazać mu szczegóły: szyby elektryczne, klimatyzację i cuda pod maską. Janka zabrała Miśkę do kuchni, bardzo bowiem była ciekawa życia w Ameryce i tego, gdzie osiądą tutaj, co będą robić. — Miśka i Agatka —
powiedziała — czy wiecie, że jesteście bliskimi krewnymi? Jesteś cioteczną babką tej dziewczynki, Misiu, ale chyba bardziej pasujesz na ciotkę! Bierzcie się za sałatkę, dziewczęta! Wzięły się — Michalina kroiła i mówiła, Agatka mieszała z zapałem warzywa, słuchając opowieści o dalekim kraju. Najciekawsze jednak było to, że Michalina, stęskniona za Polską, wcale nie chciała osiąść w Warszawie ani nawet w mniejszym mieście, ale pragnęli z Tadeuszem wybudować dom
na wsi. Wieczorem przy kominku, wznosząc toasty za spotkanie amerykańską whisky, zapytali o cenę ziemi tutaj, w Stokowie, i w sąsiednich wsiach, w ogóle na Podlasiu. A może jest do kupienia jakiś dom w okolicy? Nawet drewniany, jak najbardziej, tylko zdrowy, przestronny… — Może w Niewodnicy pobudujecie dom? Piękna miejscowość pod Białymstokiem, pamiętasz, Tadzik, Adwokatowo? W sam raz dla ciebie. — Wiesz, co, Janko — w
zamyśleniu odparła Miśka — przemawia do mnie fakt, że tutaj, po tej ziemi, chodzili nasi przodkowie. Że na cmentarzu leży mój dziadek i stryjenki, i stryjowie. Wiesz, że ojciec chciał być tu pochowany, ale żona w końcu przekonała go do Warszawy? Tęsknią pewnie te jego kości złożone na Bródnie za stokowską ziemią. Dla mnie Ameryka czy inne tereny najpiękniejsze to tak jak dla Leszka whisky — luksus, ale zobaczcie, jak się krzywi! — Perfumy! — Rzeczywiście, Leszek skrzywił się paskudnie.
— Mocne, ale, cholera, perfumy. Najlepsza czysta polska! — Właśnie! — uśmiechnęła się Misia. — Przyjmijcie nas za sąsiadów! — Dziecko — Janka wzruszyła się, jak zawsze, gdy chodziło o miłość do Stokowa — dziecko, przybywaj! Toż tobie się nawet część spadku po Stefanie należy! Buduj się u nas, pewnie, będziemy sobie w brydża grać na stare lata. A nawet — olśniło ją — ty, Miśka, otworzysz tutaj praktykę dentystyczną! Teraz wszyscy otwierają coś
prywatnego, nasze dzieci wydawnictwo tworzą, a brat w Białymstoku ma szwalnię i handluje na potęgę z Ruskimi… Tak teraz jest w Polsce. Tama zdjęta, ale wcale nie uciekamy na Zachód, jak gadali ludzie za socjalizmu — że jak tylko granice otworzą, to „ostatni gasi światło!”. Biznesy się kręcą w całym kraju, co kto umie, to sprzedaje, i wszystko idzie. Może wy z Leszkiem otwórzcie prywatną przychodnię w Zawadach! Byłby biznes! Ale Michalina nie chciała już pracować w swoim zawodzie.
— Prawie piętnaście lat dłubałam, Jasiu, w amerykańskich zębach. Wystarczy. Tadeusz jest już na emeryturze, ja sporo odłożyłam, pieniędzy nam wystarczy do końca życia. Pragnę mieć dom nad łąkami, tak jak ty! — Ale co będziesz robić, Miśka? Ty jesteś młoda baba, jak tu mówią… Niecałe czterdzieści lat, co to jest? Ja w twoim wieku jeszcze nie zostałam matką! — No, ja matką nie zostanę. Tadeusz nie chce dziecka, nigdy nie chciał… Za to wiesz, co będę robić? Będę malować
obrazy! Moje największe odkrycie Ameryki — znalazłam w sobie talent malarski, nawet nie wiesz, jak mnie to pochłania. W Stanach studiowałam trochę grafikę i nawet miałam dwie wystawy! — Ach! — Janka klasnęła w ręce z podziwu. — Malarka! Tego jeszcze w naszej rodzinie nie było! Pokażesz mi swoje prace? Mała Agatka z zachwytem wpatrywała się w ciotkę, która była taka ładna, miała długie rude włosy i do tego potrafiła rysować… Agatka też lubiła rysować, a że była wielbicielką
bajek Disneya, które w soboty o czternastej emitowała polska telewizja, zapytała: — Namalujesz mi, ciociu, jelonka Bambiego? — Spróbuję — roześmiała się Michalina — chociaż nie wiem, czy będą wam się podobały moje obrazy i styl. — Na pewno będą! — krzyknęły obie z zapałem. — Na pewno! Miny miały jednak nietęgie, gdy Miśka wyjęła z bagażnika małe obrazki, na których tańczyły kolorowe plamy.
— To jest zarys kamiennej pustyni, moje uczucia na temat amerykańskiego miasta — tłumaczyła — dlatego są tu stal i chmury, a wszystko w szarości. Smutek. — I wieżowce, no zobacz, Agutek, to taki czar, że tylko grzeczne dziewczynki widzą to doskonale — podpuściła Janka Agatkę. — Nawet konika ze skrzydłami widać wśród chmur. — Widzę! Widzę! — z zapałem krzyknęła Agata, a Michalina popatrzyła na Jankę zdziwiona.
Wieczorem w łóżku opowiadała Janka Leszkowi tę scenę ze śmiechem. Ganił ją, że niepoczciwie zachowała się wobec dziecka. Janka zapaliła w ciemnościach papierosa. Czerwony punkcik zakręcał ósemki w przestrzeni, ciemnej tutaj jak smoła. — Nic innego nie przyszło mi do głowy na widok tych bohomazów — broniła się. — Ja tam niczego nie widziałam. Jakieś plamy, dymy, prostokąty! Nie rozumiem się na współczesnej sztuce… No nic
nie dostrzegłam. — A bo ty nie jesteś grzeczną dziewczynką! — wyjaśnił jej mąż. — No wiesz! Jestem! A już miałam nadzieję, że Miśka mi nasz domek namaluje, ale nawet jej nie poproszę. Dostaniesz różową plamę na zielonym z kreską w poprzek. Jak mgła różowa, co przelatuje przez wieczność jak gówno przez gęś… A ja chcę, żeby mój domek istniał zawsze w swoim kształcie. Ty, może fajnie, że się tu sprowadzają? Wpadłam na doskonały pomysł: bracia na
pewno zgodzą się, żeby wzięła działkę po dziadkach na końcu wsi. Koniecznie musimy poznać Miśkę z Hanką Northman. Zobacz, mam szczęście do przyjaciółek polonistek albo dentystek. — Malarek — dorzucił Leszek i uśmiechnął się, słysząc, jak westchnęła w ciemności z żalu za realizmem.
Rozdział 41. Do spotkania z Hanką Northman doszło, ale w zupełnie innych okolicznościach, nikt bowiem nie przewidział takiego rozwoju wypadków. Kończyło się lato. Hania wracała z Niemiec ekspresowym pociągiem z przesiadką w Warszawie. Jeszcze przed stolicą poczuła ból gardła i głowy. Im bardziej zbliżała się do Łębek, tym mocniej rosła jej temperatura. „Zaziębiłam się — pomyślała —
migdałki mam jak kule. Wiało nad tym morzem, osłabiona chyba jestem”. Rano było tak źle, że zamiast do swojego gabinetu skręciła na oddział interny do Danusi. — Ho, ho! Na infekcję to wygląda — zaniepokojona Danusia badała koleżankę. — A kiedy ty byłaś, Haniu, u ginekologa? Idź od razu, czasem sprawy kobiece tak się mają. Poszła od razu. Doktor Stelmach uśmiechnął się na jej widok, bo wszyscy lubili Hankę Northmanową.
— Pewnie, pewnie — powiedział. — Od razu zapraszam na fotel, jakieś przywileje musi mieć pracownik służby zdrowia. Ale badając ją, bardzo spoważniał, twarz mu stężała. Po badaniu poprosił, by usiadła, i poruszony wziął ją za rękę. — Pani doktor — powiedział — jesteśmy lekarzami, więc powiem wprost: natychmiast, ale to absolutnie natychmiast, musi pani udać się na onkologię w Białymstoku. Guz jest wyczuwalny w badaniu. Piszę skierowanie i chcę widzieć
panią na oddziale, natychmiast. W domu powiedziała, że to tylko konieczne badania, ale zaniepokojony Marcin zadzwonił do siostry w Suwałkach. Marlena ze Zbyszkiem przyjechali do Białegostoku, a z kliniki przy Skłodowskiej wzięli kurs na Stokowo. Przy stole w salonie Janki siedzieli akurat Miśka i Tadeusz, i Kasia z mężem. Radość na widok gości zgasła, powitania zamarły im na ustach na widok wchodzących zmartwionych, poszarzałych ze
smutku. — Pani Janko — szepnęła Marlena — doktorze, to rak. Straszny rak, mam wyniki. Leszek chwycił dokumentację, popatrzył na zdjęcia i pobladł. Kasia skamieniała. Marlena płakała otwarcie. — Jest już po pierwszej operacji — powiedziała przez łzy — ale chirurg powiedział nam, że nic więcej nie da się zrobić. Janka ukryła twarz w dłoniach. — Czy jest jakaś nadzieja? Leszek objął ją i westchnął.
— Zawsze jest nadzieja — powiedział. — Nie mielibyśmy nic do roboty, gdyby nie było. Na razie uspokójmy się wszyscy. Jutro pojadę do kliniki. — Ja z tobą — powiedziała Kasia. W klinice na Skłodowskiej panowała atmosfera smutku i lęku. Mimo pięknej pogody na świecie, mimo że słońce zaglądało przez okna, a korytarz miał jasne ściany, Kasia miała wrażenie, że jest tu ciemno i źle. Oddział onkologii — to brzmiało jak wyrok. Minęła ich młoda dziewczyna,
całkowicie łysa i bardzo chuda. Oddział onkologii — lęk rodzin o swoich najbliższych wypełniał poczekalnie. Pielęgniarka pchała wózek z łysym dzieckiem o ogromnych, przestraszonych oczach. Leszek wiedział, gdzie się kierować, pracował niegdyś w tej klinice na radiologii. Nie wspominał dobrze tego momentu swojej kariery — diagnozy radiologiczne rzadko były krzepiące. I tu akurat musiała trafić Hanka! Kasia całą drogę, którą przebyli w milczeniu, zastanawiała się, jak
to wszystko może być, zrozumiała też, jak ważną osobą w jej życiu jest przyjaciółka matki. Poddała się wspomnieniom: ciemna peleryna ciotki, nazywali ją nietoperzem… Biegli do rozpostartych skrzydeł i chowali się pod nią: ona i Marcin, i Marlena. Ciotka czytała im bajki. Wyjmowała z koszyka kanapki nad rzeką, snuły opowieści w jasnej kuchni z oknem na ulicę Dolną. Zamigotała w pamięci złota suknia, którą uszyła jej ciotka, kiedy Kasia prowadziła poczet
królów jako Dobrawa. Kasia lubiła spokój ciotki, uciekała do niej często, bo gdy temperament Janki wybuchał siłą Zajewiczów jak wulkan, najlepiej było przeczekać pod skrzydłami ciotki Hani. „Ciociu, znowu się pokłócili — płakała wtedy w kuchni nad kubkiem herbaty — jeszcze się rozwiodą”. „Coś ty, Kasiu — mówiła wtedy ciotka Hania, patrząc na nią ciepłymi, brązowymi oczami. — Oni się bardzo kochają! Pogodzą się jak zawsze…”. Była jeszcze młoda, była wciąż
ładna! Pod Białymstokiem Katarzyna zapytała ojca: — Czy myślisz, że dobrzy, porządni ludzie, kochani i kochający, częściej narażeni są na takie choroby? Wiesz, tato… Że tacy krócej żyją? Słyszałam coś takiego. Leszek wzruszył ramionami. Nie lubił irracjonalnych gdybań ani filozofowania. — Mama to wymyśliła? Nie, Kasiu, nic podobnego nie wynika z moich doświadczeń. Nic w ogóle z nich nie wynika poza
jednym: co komu pisane… — Ale czemu tak akurat napisane? — Nie wiem, ale nic tu do rzeczy nie ma dobro. Raczej upatrywałbym przyczyn w katastrofie w Czarnobylu. Z medycznego punktu widzenia dobrzy ludzie mają takie same organizmy jak źli. Zresztą popatrz na mnie: jestem dobry, może nie? Bardzo dobry! I całkiem zdrowy, odstukać! Kiedy dojechali do kliniki, słońce mocno ogrzewało świat, a Hania siedziała na łóżku.
Bardzo wychudła przez te dni, choroba i zmartwienie dodały jej lat. — Co to się narobiło, Haneczko? — powiedział raźno Leszek. — Co ty nam chorujesz? Kasia nie mogła znieść spojrzenia Hanki. Zobaczyła w tych zwykle spokojnych oczach lęk i bezradność. Wyszła z sali i natknęła się na nadchodzących młodych Northmanów i Gizonów z dziećmi. Była z nimi też Roma Wojnowicz. Kasia powstrzymała ich przed wejściem. — Rozmawia z tatą i lekarzami,
oglądają wyniki — powiedziała, czując wzruszenie na widok całej grupy wsparcia. — To wy, cywile, czekajcie na zewnątrz, na ławkach, a ja do nich idę — zarządziła Roma. Leszek nigdy nie opowiedział ani Kasi, ani Jance, o czym mówili za zamkniętymi drzwiami gabinetu. Powiedział tylko, że ustalony plan leczenia jest dobry, że na pewno zrobią wszystko, co się da, że Hankę czeka teraz ciężka przeprawa, chemia, naświetlania, ale to mocna osoba, a trochę ją z ciotką Romą rozruszali i
postawili na nogi. Rzeczywiście, żegnała ich dużo radośniejsza. Obietnica lekarza, że po pierwszej chemii wróci do domu i będzie tylko przyjeżdżać na zabiegi, poprawiła nastrój wszystkim. Zresztą Leszek i Roma mieli taki dar, że ludzie wokół nich czuli się bezpieczniej, jakby uważali, że ta dwójka ma radę na wszystko. Pożegnali się, by jechać w swoje strony, tylko Marlena z Dominiką zostały jeszcze chwilę. Kiedy Kasia się odwróciła, siedziały we trzy na kocu w słońcu przed szpitalem,
a Hania przytulała wnuczkę. Kasia dogoniła ojca i ciotkę Romę. — Gruczolakorak — usłyszała, jak rozmawiali — niedobrze. — Leszek podał Romie ogień do papierosa. — Jak myślisz? — Nie wiem, nie wiem, rokowania kiepskie, ale nastawienie pacjentki dużo robi. Może jej nie mówić? — Jest lekarzem, wie to co my. — Jest wierząca… — Tato, ciociu, to walka o życie, prawda? Ile mamy czasu?
— Oby rok — cicho powiedziała Roma. Rok ów — do zdobycia dla Hani — płynął dla każdego inaczej, po swojemu: tak w małych Łębkach, wielkiej Warszawie, jak i w maleńkim Stokowie. Gospodarka rynkowa nabierała kosmicznego tempa i wciągała pokolenie, któremu przypadła w udziale, w swoje tryby, w atmosferę tworzenia nowego świata. Tyle im teraz było wolno! Jedni zakładali firmy i przedsiębiorstwa, inni przejmowali reprywatyzowane fabryki, handlowali,
produkowali! Banknoty mnożyły się, tak samo jak zera na nominałach. Coraz więcej było tych zer, więcej pewnie niż stalowych „szczęk” wokół ulic, a te wyrastały wszędzie — pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie i na Stadionie Dziesięciolecia, i przy ulicy 22 Lipca, zwanej teraz Główną, w Łębkach. Kwitły bazarki, uśmiechnięci Azjaci, których przygnało tu z dalekiego Wietnamu, sprzedawali lekkie, zielone kurtki, Rosjanie ciężkie czapy i odznaki z Leninem, Polacy spodnie — niby-levisy
wykonane w Płocku, a nade wszystko podróbki zachodniego alkoholu. „Mamy gdzie zarabiać, mamy gdzie wydawać” — śmieli się młodzi, zajęci podążaniem za stylem Zachodu, za którym tyle lat tęsknili, wychowani w szarej Polsce socjalistycznej. Nie zauważali, że wraz z wolnością nastał także nowy, groźny władca — pieniądz i jego niedobry, szyderczy duch — pośpiech. Dobrobyt kusił i coraz częściej znajdował się w zasięgu ręki, zatem planowali, inwestowali, zapijali ruskim
spirytusem z wodą w butelkach i korzystali ze swojego czasu. Niektórzy podejmowali decyzje o porzuceniu bezpiecznych posad państwowych, by pójść „na swoje”. Należał do tej grupy Włodek, mąż Kasi, bo oto okazało się, że książki, które wydawali, sprzedają się dobrze, z Warszawy nadchodziły telegramy z monitami o więcej i chciał teraz poświęcić wydawnictwu cały swój czas. Poza tym nie chciał zostać w Łębkach do końca życia. Postanowienie zapadło: od września rezygnował z pracy,
by zająć się tylko biznesem książkowym. Starsze pokolenie nie pochwalało takich posunięć — wychowani na wojnie, na nakazie pracy, obawiali się teraz samodzielności, groźby bezrobocia. — Jak pracujesz w budżetówce, to „czy się stoi, czy się leży, to trzynastka się należy” — powtarzali dzieciom, które jednak wojny i przedwojnia nie pamiętały i szukały własnych szlaków. — Budżetówka — kpił Włodzio. — A kto, jak nie budżetówka, dostanie najmocniej w dupę za
te wszystkie przemiany! Wy, lekarze, i wy, nauczyciele, zapłacicie za wszystko swoimi pensjami! Będzie się jeszcze działo! „Najlepszy czas na narodziny fortun to historyczna chwila upadku lub budowy nowej cywilizacji — przypomniała sobie Kasia fragment jakiejś książki. — Przypadła nam w udziale budowa, to lepiej”. Nie przewidywała kolosalnej fortuny, ale w słynnym przedziale od pierwszego do pierwszego dzięki wydawnictwu nie brakowało im już pieniędzy.
Jeździli polonezem, a nie starym maluchem ojca, Koło Fortuny i Bezludną wyspę, a także ulubione Polskie Zoo oglądali już na nowym, naprawdę kolorowym telewizorze. Stary rubin zajął miejsce na strychu w Stokowie, obok innych reliktów przeszłości. Domy obu rodzin wzbogaciły się o odtwarzacze wideo, coraz powszechniejsze pudełka podłączane do telewizora, dzięki którym nadganiali zaniedbania w sztuce filmowej Zachodu. Właśnie taki hit komediowy, z Meryl Streep, oglądała Kasia,
prasując sobie jasną sukienkę na wesele Joli. Jej przyjaciółka z lat dziecięcych wychodziła za mąż. Była ciepła sobota lipcowa i Kasia rozmyślała o ich zabawach na tarasie przychodni zdrowia, prasowała i zarazem oglądała film — bohaterki, też przyjaciółki, kupiły sobie wieczną młodość i nieśmiertelność. Kasia westchnęła, myśląc o swoich dwudziestu siedmiu latach. — Pamiętasz DKF-y? — śmiała się do męża. — Blaszany bębenek Grassa tak oglądaliśmy, z Mareczkiem, w
Domu Dziennikarza przy ulicy Foksal w Warszawie, niemal w konspiracji… A teraz wszyscy mogą sobie obejrzeć, wypożyczysz albo kupisz w „szczękach”. Kolejek po książki już nie ma, za to księgarni pełno… — To dobrze — powiedział Włodek — bo właśnie z książek zamierzamy żyć. Kasiu, mam pomysł, tylko nie wiem, co powiesz. Odwróciła się. To, że on nie wróci do pracy, tylko zajmie się firmą, już ustalili… Ona musiała jeszcze pracować w liceum —
mieli mieszkanie służbowe przy szkole i jej klasa IV A w przyszłym roku będzie pisać maturę. Co mu znowu chodziło po głowie? — Nie tylko z książek — powiedział. — Co byś powiedziała na gazetę? Dla młodzieży i szkół? Na całą Polskę, co? — My się na tym nie znamy — powiedziała słabo. — Znamy się, bo mamy pomysł! — odpowiedział. — Reszty się dowiemy. A jak było z książkami? Nic nie
wiedzieliśmy, a teraz offset, nie offset, formaty, gramatura papieru, wszystko wiesz… — Może — odłożyła żelazko i zaczęła zastanawiać się nad tytułem, po chwili jednak przypomniała mu, gdzie są. To miasteczko, bliskie sercu i przytulne, nie było stolicą przemysłu prasowego. — W Łębkach chcesz gazetę wydawać? — roześmiała się. — Na to by trzeba chociaż Białegostoku. — Właśnie — powiedział — o to chodzi, że nawet nie
Białegostoku. Warszawa, Kasiu, Warszawa jest centrum wydawniczym. Jeżdżę tam ciągle z książkami, widzę, co się dzieje, ile powstaje nowych wydawnictw, redakcji, biznesów w ogóle. I nowe osiedla się budują… Kaśka, wracajmy do Warszawy! Usiadła z wrażenia, a spod żelazka uniósł się dym i zapachniało spalenizną. — Cholera jasna — krzyknęła Kasia — moja sukienka! Dziura jak pięść. Wszystko przez twoje pomysły. Co ja teraz na siebie założę?
Problem sukienki łatwiej dał się rozwiązać niż temat przeprowadzki. Skoro wróciła tutaj, do rodziców, po co miała znów wyjeżdżać? Jak często będzie ich widywać, jeśli wróci do stolicy? Prawdą było też, że dużo teraz pisała i łączenie szkoły z pracą było trudne. W przyszłym roku jej trzy klasy czwarte, w tym wychowawcza IV A, będą pisały maturę. Zaprzyjaźniła się z tą młodzieżą — ale oni też odchodzą… Gazeta, to brzmiało dobrze. Zaprzeczała, powiedziała, że nie ma mowy, ale wiedziała, że
się zgodzi. Oboje wiedzieli — kończył się etap małego miasteczka, zaczynało się coś zupełnie nowego i nieznanego. — No to jak tak — rzuciła wyzwanie — to koniec z papierosami! Na weselu Jolki palimy ostatnią paczkę? Co? Całą uroczystość, nawet podczas tańca, Kasia rozmyślała, co teraz będzie. Jak to powiedzieć w Stokowie? Ojciec zmartwi się, że będą daleko i ona, i Agatka. Z drugiej strony, rozpędzony świat wzywał do większego miasta, a Włodek systematycznie i
świadomie wzniecał w niej dawne aspiracje i marzenia. Gazeta, książki, artykuły to było coś więcej niż szkoła. Marzeniem Kasi było pisanie książek. Na razie jednak nie mówiła nic nikomu — ani przyjaciołom w Łębkach, ani uczniom, ani rodzicom, ani Hani, która zmagała się z chorobą. Płynął przecież rok nadziei. Emocje budziła lustracja Macierewicza i pierwsza kobieta premier, Hanna Suchocka, a w skali własnej — myśli o Warszawie, życie towarzyskie i plany
wydawnicze. W związku z wizytami w drukarni i sprzedażą książek w hurtowniach Włodek bardzo często bywał w Białymstoku. Przy okazji podwoził Hanię do szpitala na Skłodowskiej na zabiegi, chemię, po której bardzo osłabiona musiała pozostać kilka dni w klinice, po czym wracała do domu i znów Włodek podjeżdżał pod drewniany dom na Dolnej i ruszali do Białegostoku. Tak różni byli w tej chwili — on budował, przeliczał cyfry w słupkach i należności, konieczne
podatki i następne inwestycje. Ona pragnęła wygonić z siebie chorobę, mobilizowała wszystkie siły, żeby wygrać z rakiem. Trochę rozmawiali, chociaż Włodek był raczej małomówny, ale Hania potrafiła go rozkręcić. Rozważali głośno swoje problemy i zaprzyjaźnili się dzięki tym dojazdom. Włodek pochodził z Wielkopolski, tu, na Podlasiu, rodziny nie miał, a Katarzyna była silnie związana z rodzicami. Hania wspomniała dylematy swojego męża, który czuł się obco w Łębkach.
Opowiedziała o tym Włodkowi, on zaś zwierzył się jej z pragnienia wyjazdu, a także z tego, że boi się reakcji teścia… Katarzyna jest przecież tak bardzo przywiązana do ojca. Uśmiechnęła się Hanka na myśl, że Leszek mógł kogokolwiek przerażać. — Nie będzie najszczęśliwszy — przyznała — ale zobacz: my, starzy, mamy już naprawdę swoje życie. I ja zamartwiałam się, gdy moi wyjeżdżali do Suwałk, a jest dobrze. Zbyszek oglądał się za Gdańskiem, a teraz Suwałki najukochańsze.
Żyjąc w innych światach, pomagali sobie — ona, słuchając o jego dylematach zapominała o chorobie i zachęcała, by wyjeżdżali z Łębek, szukali swojej drogi. On, widząc ją raz w lepszej, raz w gorszej formie, walczącą o życie, myślał, jak w gruncie rzeczy nieistotny jest jego strach o rzeczy ziemskie. Pewnego razu, zimą, wpadli w poślizg, polonez zatańczył na oblodzonej jezdni i wykonał piruet. Nikt nie jechał z naprzeciwka, nie natrafili na drzewo. Włodek wyprowadził go na prostą.
— Zobacz — powiedziała Hania — mogliśmy nagle mieć wszystkie kłopoty z głowy. A przestraszyliśmy się! Aż mi żołądek podszedł do gardła. Może to dobry znak dla mnie? Roześmieli się oboje. Hania poklepała go po ramieniu. Czuła się lepiej, nabierała nadziei. — Masz rację, Włodek, zabieraj rodzinę do Warszawy! — powiedziała, kiedy włączył radio i najpierw zaśpiewała Kora, a potem spiker powiedział o strajkach nauczycieli. Kiedy drzewa wiosną roku
dziewięćdziesiątego trzeciego zaczęły kwitnąć, a ptaki kochać się w gniazdach i krzyczeć na potęgę, Hania poczuła się lepiej. Wróciła nawet do pracy i pewnej niedzieli przyjechała do Stokowa. Janka witała ją z ogromną radością, zadowolona, że Leszek pojechał z Agatką do Wizny, że Kasia sprawdza na górze stosy wypracowań i będą mogły porozmawiać same. Hania też wyraźnie miała taki cel. Kiedy usadowiły się z kawą na tarasie Janki, pod pachnącym kapryfolium, powiedziała cicho:
— Wiesz, Janeczko, przywiozłam ze sobą zdjęcia rentgenowskie i najnowsze wyniki, żeby skonsultować z Leszkiem, ale tak naprawdę chciałam porozmawiać z tobą. Na małym balkonie nad nimi Kasia przywarła nieruchomo do ściany. Nie wiedziały, że zdrzemnęła się tam nad klasówkami, a teraz stała się niepowołanym świadkiem rozmowy. Czy miała wyjść, ujawnić się, pokazać im, że jest? Coś jej mówiło, że nie powinna burzyć tej chwili. Na dole Janka przysunęła się
blisko do przyjaciółki. Popatrzyły na siebie oczy zielone i bursztynowe. Janka wspomniała przez moment inne rozmowy — z Cechną na łódce. Cesia była przepiękna i roześmiana, młoda. Ciotka Maryla w Zambrowie, na pogrzebie Bolesława, była z kolei stara i ręce się jej trzęsły, gdy sięgała do starego pudełka z fotografiami. Helmut był pięknym mężczyzną w szczycie sił, gdy w łębkowskiej kuchni mówił Jance o swoim sercu. Chciała powiedzieć, że przecież jest już dobrze, że będzie
jeszcze lepiej, a w tej peruce bardzo Hani do twarzy, ale zrozumiała nagle, że wszystkie słowa teraz są na nic. A nawet że Hanka nic nie musi mówić, bo ona wie, o co może chodzić w takiej rozmowie — nie o mdłe pocieszenia. Hania potwierdziła jej przeczucia. — Muszę to komuś powiedzieć, Janka. Ja się boję. Bardzo się boję. Janka chwilę milczała, zapaliła papierosa. — Śmierci, Haniu? Sądzisz, że jest blisko?
Hanka potwierdziła w milczeniu. Janka oparła głowę o jej ramię. — No dobrze — szepnęła. — Może i jest, jeśli tak czujesz. Obie milczały, a Kasia na górze czuła ogarniającą ją rozpacz. Była wściekła na matkę. Nie mogła powiedzieć czegoś krzepiącego, że przecież nic nie wiadomo, że jest w porządku, że trzeba wierzyć i walczyć? Chciała zbiec tam i potrząsnąć nimi obiema, wykrzyczeć, że nie ma zgody na to całe umieranie na raka! Ale czuła, że nie ma prawa tam iść, więc zastygła,
wbita w kąt balkonu, nieruchoma, i tylko łzy płynęły jej po policzkach. One siedziały tam razem i milczały, i wpatrywały się w zielone łąki, w świat po raz kolejny budzący się do wiosny. Ptaki ćwierkały nad ogrodem, Kasia ku nim zwróciła swój gniew. Jak mogły tak świergotać, kiedy jej ciotka Hania umierała? — Jak umrzesz, Haniu, to będziesz tam na mnie czekać, bo i ja przyjdę. Wszyscy powoli przekroczymy ten próg — mówiła Janka niemal z uśmiechem, wskazując na
ukochany horyzont. — Czego się boisz najbardziej, że jak umrzesz, to co? Hanka głęboko odetchnęła. Potrzebowała takiej rozmowy. — Martwię się o dzieci — powiedziała — wiesz, o to najbardziej. Młodzi są, tak mało zarabiają, uczą się jeszcze wszystkiego. Wnuki, o wnuki też. Nie będę widziała, jak rosną. Benek jest jeszcze taki malutki. — Ano nie — odrzekła Janka. — Albo może jest to tak urządzone, że będziesz
widziała. Hania uśmiechnęła się: — Nie możesz mi tego obiecać. — Nie mogę — zgodziła się Janka — ale to, że ja będę ich obserwować, mogę. Stara ciotka Janka w Stokowie będzie stała na straży! — dodała lekko. — Haniu, nasze dzieci będą po nas płakać, ale dadzą sobie radę doskonale, jestem pewna. Pamiętasz, jak Marlena leczyła nam kaca na jednym ze zjazdów? Zsiadłe mleko to było czy herbata szatan? Roześmiały się.
— Będą popełniać swoje błędy, będą się z nich podnosić. Co jeszcze cię trapi, Haniu? Czy boisz się bólu? Hania zaprzeczyła, za to wstała, oparła się o balustradę tarasu i pokazała wychudzoną dłonią na bogactwo zieleni, wstążkę rzeki. — Tak — Janka stanęła obok i mocno ścisnęła jej rękę — rozumiem. Ja też najbardziej nie mogę pogodzić się z tym, że jak umrę, to mnie tu nie będzie. Kasia nad nimi obawiała się, że usłyszą jej płacz. Uratował ją
szczęk bramy: Leszek wjeżdżał do ogrodu, Agatka biegła z jakąś nową zdobyczą. Pies Bari pognał ku nim, ptaki śpiewały jeszcze głośniej. Leszek ucieszył się na widok Hani i zajęli się bardziej realnymi sprawami, czyli kuchnią, bo koniecznie chcieli zatrzymać ją chociaż na obiad, jeśli nie na noc. A kiedy Leszek obejrzał zdjęcia i wyniki, był bardzo zadowolony. — Wiesz co, są bardzo dobre. Hanka, gdybym nie widział tych pierwszych zdjęć, nie uwierzyłbym, że coś tu było! Masz płuca czyste, guzy znikły.
— Boże, dziękuję! — Janka radośnie zakręciła się koło nich. — No to dawaj po ziarenku! Jeszcze musisz trochę popracować, Haniu, na tym świecie.
Rozdział 42. Praca, praca, praca — wciągała wszystkich, stawała się bogiem ostatniej dekady i świat poznał słowo „pracoholizm”. Kasia przygotowywała do matury trzy klasy, musiała odłożyć teraz swoje plany pisarskie i dziennikarskie. Włodek, mocno zaangażowany w wydawnictwo, denerwował się, że żona spędza w szkole aż tyle czasu. Nadszedł maj, zakwitły kasztany i… Solidarność ogłosiła ogólnopolski strajk
nauczycieli. Na matury? Właśnie na matury. Nie był to łatwy czas. Zebrali się wszyscy w dużej pracowni matematycznej. Popatrzyła na nich, swoich kolegów, tak różnych charakterów, o rozmaitych zapatrywaniach, metodach nauczania, pseudonimach nadanych im przez uczniów. Wielu uczyło ją jeszcze parę lat temu. Obok Kasi stał szef Solidarności Jakub i Janek, przewodniczący ZNP. Kasia od roku była w zarządzie. — Jeśli decydujemy się
przyłączyć do ogólnopolskiego strajku nauczycieli — powiedziała — to od tej chwili musimy odmówić pracy pedagogicznej. Będziemy obecni w szkole od ósmej do czternastej, ale nie będziemy uczyć. — To co będziemy robić? — zapytała przestraszona Basia. Od dwudziestu lat przychodziła do szkoły, by nauczać, tak samo zaczynać lekcje sprawdzeniem listy i kończyć zadaniem pracy domowej. Jej świat na chwilę wywrócił się do góry nogami, słowa burzyły jej spokój. Nie
tylko Basi. Wszyscy czuli dziwne dławienie w gardle. — Będziemy tutaj razem — odpowiedział Marcin, historyk. — Mamy szansę chociaż raz zawalczyć o swoje, o godność nauczycieli. — Strajk organizuje NSZZ Solidarność — powiedział Janek — ale my wspieramy akcję. Nauczyciele zrzeszeni w Związku Nauczycielstwa Polskiego w całym kraju też przystąpili do strajku. — To znaczy, że mamy okazję i szansę raz zrobić coś wspólnie
— rzucił wesoło Jakub. — Sam w to nie mogę uwierzyć! — Ale — Kasia przełknęła ślinę — słuchajcie, to jest najgorsze: ogłaszamy, że jeśli rząd nie przyjmie naszych postulatów, nie przystąpimy do przeprowadzenia matur. Zapadła cisza, jakiej nie udało się osiągnąć na lekcjach. Nie bali się czołgów ani policji, nie istniała groźba, że wejdzie w mury szkoły ktokolwiek, by ich aresztować. Ale kto wie, czy świadomość tego, co muszą zrobić swoim uczniom, którzy odświętnie ubrani, zaopatrzeni
w ściągi i długopisy, przyjdą na swój jedyny w życiu egzamin dojrzałości, nie była gorsza niż zagrożenie aresztowaniem. Kasia pomyślała, że akurat w tym roku prowadzi polski w trzech czwartych klasach. Gdyby nie strajk, miałaby teraz całe dnie wolne na pisanie książek, bo klasy te nie miały już lekcji, tylko spotkania fakultatywne. Pomyślała, że jest taka cudowna pogoda i mogłaby teraz pojechać do Stokowa. Wyobraziła sobie oczy uczniów, kiedy powie im o maturze. Wiedziała, że mimo sympatii,
jaką budziła, tego jej nie wybaczą. Jeszcze była możliwość… Może nie bawić się w ten cały strajk? Popatrzyła na grono kolegów stłoczone w sali. Tyle razy się kłócili, bywało gorąco, niektórzy się nie znosili i gotowi byli utopić w podlaskiej kałuży — a teraz stali wspólnie, po jednej stronie, trochę niepewni, ale zdeterminowani. — Głosujmy, kto jest za przystąpieniem do strajku. Wszyscy byli. Dyrekcja przyjęła informację ze spokojem — w końcu nie samo łębkowskie liceum przystąpiło do akcji, lecz
prawie cały kraj. Zaczęły się długie dni w szkole. Teraz kiedy musieli zająć sobie czas przez sześć godzin przedpołudnia, odczuli, jak brakuje im dzwonków, sprawdzania listy obecności, krnąbrnych uczniów, kredy i tablic. Kawa za kawą, książki, rozmowy, za oknem wiosna. — Prasa wiesza na nas psy okrutnie — Kasia rzuciła gazetę na biurko. — Odwołują się do misji, powołania, mówią, że gdyby połowę nas zwolnić, to inni mieliby większą pensję i tak dalej.
— Tak… Że to ci, którzy nienawidzą młodzieży, odmawiają jej prawa do matury. Rzeczywiście. Krysia otwarcie płakała, nawet Artur, zwykle wyluzowany, kręcił się niespokojnie. Kasia ukryła twarz w dłoniach. — Słuchajcie — powiedziała — może jeszcze się ugną? Przecież te matury są dla ministerstwa ważne tak samo jak dla nas. — Nie ugną się! — powiedział Janek. — Dla nich to tylko punkt przetargowy, a dla nas wielkie emocje, wiedzą o tym. To nie
oni staną oko w oko z dziećmi, które uczyli cztery lata, żeby im powiedzieć: „Egzaminu dojrzałości nie będzie”. I wtedy Kasia uświadomiła sobie, że nikt inny, tylko ona będzie tym kimś, kto stanie przed nimi, żeby Marcinowi, Beacie, Marzenie w te otwarte szeroko oczy powiedzieć, że matury dziś nie będzie. Serce jej na chwilę się zatrzymało. W tej chwili gotowa była osobiście przerwać strajk. Już nie chciała podwyżek, zmiany Karty Nauczyciela. Chciała normalnych lekcji, egzaminu,
dwój i dzienników. Napotkała wzrok Grażynki, krzepiący, chociaż z pewnością Grażyna czuła to samo. Uśmiechnęły się słabo do siebie. Trzeba czekać. Siedzieli dzień po dniu w wielkiej pracowni i wypatrywali wieści coraz bardziej nerwowo. Tymczasem termin matur zbliżał się nieubłaganie, a rząd nie ustępował. Zaczynali czuć, co znaczą nerwy napięte do granic wytrzymałości. Nadszedł poranek matur. Rząd nie ustąpił. Zebrali się o siódmej rano — nie było dobrych wieści. Z minuty na minutę ogarniała
ich coraz większa panika. Kiedy dyrektor oznajmił, że tematy matur zostały dostarczone, nawet najtwardsi koledzy zaczęli się łamać. — Jak to będzie? — rozpłakała się Wiesia. — Zaraz tu przyjdzie młodzież, a my ich nie wpuścimy do szkoły? Kasia chciała płakać razem z nią. Widziała zresztą łzy w oczach innych koleżanek. O ile bardziej wolałyby teraz rozsadzać uczniów w ławkach ustawionych na sali gimnastycznej.
— Słuchajcie! — z nagłą determinacją krzyknęła Barbara. — Jeszcze zdążymy! Sami rozstawimy ławki, papier jest, koperty z kuratorium są, zdążymy! Kasia pytająco popatrzyła na Jakuba, na Marcina, na Janka. Ale w ich oczach też płonęła determinacja. — Jeśli teraz ustąpimy i złamiemy strajk, już nigdy nic nie uzyskamy. — Nie możemy tego zrobić, Basiu… To najtrudniejszy moment.
Pod szkołą zebrał się tłum uczniów: biało-czarne postacie dziewcząt, chłopcy w garniturach, wyczekujące spojrzenia. Jej młodzież, Edytka i Monika z IV C, Anka, która wybierała się na filologię polską. Rodzice za furtką przejęci losem swoich dzieci. „Znienawidzą mnie” — pomyślała. — Musimy do nich wyjść — dość łagodnie powiedział Jakub i podał Kasi szklankę wody. Skinęła głową, nabrała powietrza jak przed nurkowaniem. Kiedy patrzyła ze
szczytu schodów na tłum w złowrogim milczeniu, widziała tylko zamazane biało-czarne cienie. Zaczęła mówić. — Kochani, nie możemy… Egzaminu nie będzie… Informuję was w imieniu komitetu strajkowego, że egzamin dojrzałości dzisiaj się nie odbędzie… Jęk zawodu, szmer niezadowolenia, ktoś słabo zaklaskał. Mówiła dalej: że pracę o wierności nie tylko samemu się pisze czy sprawdza, ale czasem w życiu trzeba zdać taki egzamin…
— Ale czemu naszym kosztem? — rzuciła jakaś dziewczyna. Kątem oka Kasia zobaczyła, że jej mąż akurat prowadzi do przedszkola Agatkę. Odwróciła się do młodzieży. — Być może pragnęlibyśmy dziś tej matury bardziej niż wy. Mam nadzieję, że za tydzień lub dwa wejdziemy w mury tej szkoły, by ją napisać. Tematy pewnie będą łatwiejsze — uśmiechnęła się. Jej koledzy bili brawo, ale Artur z klasy matematycznej, którego zawsze lubiła, spojrzał na nią z rozczarowaniem i pogardą. W
sekretariacie Basia zanosiła się od łez. Powoli wszyscy się rozeszli. Pociechą było, że w całej prawie Polsce w szkołach średnich działo się podobnie. Po kilku dniach nastąpiło porozumienie. Rząd uznał szereg postulatów nauczycieli, w pracowni numer 4 zakończył się strajk. Kasia i Janek podziękowali sobie i wszystkim kolegom. Mocno się uściskali, szczerze wzruszeni nie tyle zwycięstwem, ile tym zjednoczeniem.
Dwa tygodnie później odbyła się matura, a żeby nadążyć za młodzieżą, która zdawała w terminie, Kasia uświadomiła sobie, że ma do sprawdzenia sto prac maturalnych w trzy dni. — No to spania nie ma! — jęknęła. Czy, u licha, ona wymyśliła ten strajk? — Pomogę ci — zaoferowała się Grażyna, która tym razem miała tylko jedną klasę maturalną. Sprawdzały trzy dni i trzy noce z przerwami na sen. Kasia nie przebierała się, nie malowała, nie czesała, nie jadła, nie wpuszczała do domu nikogo
poza Grażynką z kolejną partią wypracowań. Wszyscy uczniowie tego rocznika zdali maturę. Wizja wakacji zacierała zdarzenia majowe. Powoli wracali do swoich codziennych niesnasek i kłótni, snuli plany przed nowym rokiem szkolnym, a Kasia otrzymała propozycję objęcia stanowiska zastępcy dyrektora, ale odmówiła. Na ostatniej radzie pedagogicznej wystąpiła z informacją: — Bardzo wam dziękuję za zaufanie, chociaż naprawdę nie wiem, jak miałabym zarządzać
własnymi profesorami… — Tu stary germanista Piotr, który ją kiedyś uczył, fuknął: — A tam, a tam, Kaśka! — Tryb rewolucyjny — szybko się teraz awansuje… Ale chcę wam coś powiedzieć: odchodzę z pracy. Ze szkoły w ogóle. Muszę zająć się wydawnictwem i… wyjeżdżam do Warszawy. — A myślałem, że jest w ciąży! — zdziwił się wuefista Sławek. — Bo i te papierosy przestała palić… — A co z mieszkaniem, Kasia? — zaniepokoił się dyrektor.
— Oczywiście opuszczę. Mamy już nowy adres, tylko proszę o termin do końca wakacji. Dyrektor pokiwał głową, koledzy zaczęli szeptać, a Józek podszedł do Kasi, zakręcił się wokół niej swoim zwyczajem i uścisnął jej rękę. — Wiedziałem, że nie zostaniesz tu na długo. Inna misja, co, Kasia? — Kiedyś, jak ktoś osiadł na stołku w szkole, to siedział do emerytury, nie? Zmieniły się, panie, czasy! — Więc wracasz do Warszawy,
Kasiu? — zapytał Janek. — A jak rodzice, co oni na to? Coraz starsi przecież… — Och, znakomicie sobie radzą, no i obiecałam wizytacje co dwa tygodnie… Marcin z Grażynką podeszli. Wiedzieli o tych planach już od dawna. — Jedź, Kasia, pewnie, że jedź, uciekaj stąd do wielkiego miasta. Tam, daleko, za lasami jest inny świat. Tam coś osiągniesz, stworzysz! Tu będzie coraz ciszej. Musisz jechać!
Wiedziała, że musi. Odwrotnie niż jej matka, która ciągnęła z dużych miast do mniejszych, wreszcie z Łębek do swojej wsi, ona musiała szukać szczęścia po swojemu. Miała, jak każdy, swój sen o Warszawie. A jednak z jakiegoś powodu popatrzyła na nich ze smutkiem.
Wiosnę i wczesne lato spędzili na remontowaniu nowego mieszkania i kursowaniu na trasie stolica – Stokowo. Kasia chciała przenieść się jak najszybciej. Mieszkanie,
spółdzielcze, do niedawna marzenie ściętej głowy, teraz opłacone ze sprzedaży książek, cieszyło ich bardzo. Było spore, trzypokojowe, okno ładnej kuchni wychodziło na las, bo zdecydowali się na obrzeża miasta. Leszek przyjechał pomóc im w remoncie, a na nowy etap w życiu kupili psa. Błękitny, młody dog niemiecki wyglądał jak szaroniebieska kula pomarszczonej skóry; miał wszystko za długie: uszy, łapy i ogon. Agata rozkoszowała się wakacjami u dziadków, biały polonez jeździł przez Wyszków
w jedną i drugą stronę. Wszystko zaczynało się jakoś układać, poza jednym: Hania Northman od początku lata czuła się znów gorzej. Kasia odwiedziła ją pewnego dnia i zastała w kuchni obejmującą głowę z nieprzytomnym z bólu wzrokiem. Zniknął gdzieś dawny optymizm, pociechy brzmiały blado i nieprawdziwie. — Pogubiłam się jakoś w tym wszystkim, Kasiu — powiedziała smutno. — Zobacz. Kasia dotknęła ręką jej głowy, króciutkich, dzielnie
odrastających włosów. Wyczuła duży guz… Ogarnęły ją groza i rozpacz. — Znowu walka, ciociu? No to będzie kolejne zwycięstwo! Pragnęła ją wesprzeć, ale Hania pokręciła głową. — Nie wiem… Muszę się położyć. Leszek, który przyjechał kilka dni później, zmartwiony szepnął w samochodzie: — To nawrót choroby. Teraz możemy spodziewać się wszystkiego.
W początkach sierpnia Hania leżała już w domu, w swoim pokoju, pod kroplówką. Rzadko odzyskiwała przytomność. Marlena podawała jej morfinę w płatkach. — Coraz więcej idzie tej morfiny — mówiła do Kasi. Siedziały na progu starego domu Hani, rozgrzanego słońcem, bezradne wobec choroby, mijających godzin, ciszy w zielonym domu. Dominika i Agatka bawiły się w ogrodzie. Powoli kończył się sierpień, przepiękny w tym roku. Słońce świeciło mimo popołudnia, a Hania umierała.
— Co teraz, Marlena? Marlena nie odpowiedziała. Nie miała już nadziei. Hanna Northman zmarła 28 sierpnia 1993 roku. Przebudziła się jeszcze na chwilę, Marlena chwyciła ją za rękę. Hania westchnęła i zamknęła oczy. Po jej wychudzonym policzku spłynęła ostatnia łza. Pogrzeb Hani zakończył wakacje, lato i łębkowski przedział w życiu Kasi. Nigdy nie zapomniała smutnej twarzy Zbyszka, męża Marleny, i bladej twarzy Marcina, kiedy wchodzili
do kuchni w Stokowie ze złymi wieściami. Nie musieli nic mówić. Pożegnanie ciotki, która kojarzyła się jej ze wszystkim, co dobre w dzieciństwie, było bardzo trudne i Kasia przeżywała tak bliski pogrzeb pierwszy raz. Tłum ludzi przed zielonym domem, pogrzebowe chorągwie. Janka przepchnęła się do trumny i na widok Hani, malutkiej, zniszczonej przez chorobę, zastygłej, zaczęła płakać, a potem zawodzić tak, że Leszek musiał ją stamtąd zabrać. Kiedy wynoszono
trumnę, cała rodzina Hanki wzięła się pod ręce, by towarzyszyć jej w ostatniej drodze. Za nimi szli przyjaciele, pacjenci, sąsiedzi. Odprowadzał ją ogromny tłum — nie było w mieście nikogo, kto nie znałby doktor Northman. — Wszystko mija — szepnęła Kasia do Włodka. Nie płakała, ale czuła się jak w gorączce. — Pomyśleć, że dwadzieścia trzy lata temu chowaliśmy tu Helmuta — odpowiedziała Roma. Szły cicho wśród grupy lekarzy i pielęgniarek.
Na cmentarzu, przy zasypanym kwiatami grobie rodziców, pozostał na chwilę Marcin. Stał samotnie, patrzył na te kwiaty, nie chciał odejść. Podszedł do niego Leszek. Wspomniał Helmuta, jego ojca, swojego dawnego przyjaciela. — Marcin, chodź — powiedział. — Masz swoją rodzinę: żonę, synka. Czekają. Marcin położył zsuniętą różę na szczycie stosu kwiatów. — Idę. Tak, idę. Jakiś kawałek ich istnienia, na pewno dzieciństwa, został za
bramą. Ulica Cmentarna wiodła ku miastu, prowadziła ich w dalszy ciąg życia, jakby następny rozdział książki. Kto ją pisze?
Rozdział 43. W Stokowie na skraju wsi wyrósł nowy dom. Biały, z kolumienkami w typie dworku. Zamieszkali w nim Michalina z Tadeuszem. Początkowo stali się atrakcją dla mieszkańców, stanowili bowiem nieprzeciętną parę. Z każdym rokiem lat dziewięćdziesiątych ładniejsza ruda, zgrabna kobieta i coraz mniejszy z wiekiem, coraz chudszy i bardziej łysy mężczyzna przyzwyczajony do amerykańskich strojów. Ona
chodziła po łąkach w kolorowych długich spódnicach, w chustce fantazyjnie zawiniętej na głowie, rozstawiała sztalugi i malowała sobie świat, tak jak go widziała. On jeździł często do miasta i srebrny samochód przemierzał brukowaną drogę we wsi w jedną i w drugą stronę. Pod sklepem w Stokowie mężczyźni, w świetlicy szkolnej kobiety przez jakiś czas komentowali nowych mieszkańców. — Ona całkiem jeszcze do rzeczy baba, chociaż już nie taka młoda — gadali o Miśce. —
Podobno dentystka… A on? Łysy, pokurcz taki, na pieniądze ją chyba wziął… Prawnikiem jest, pewnie mądry. Iii, uzbierali w tej Ameryce, dom pobudowali, samochód mają, źle im? Ona stąd jest przecież, Zajewiczówna! Wkrótce jednak Szamotowscy płynnie wtopili się w tutejszy krajobraz, jakby byli tu od zawsze, a nawet przestali budzić ciekawość. — No pewnie! — Janka wzruszała ramionami. — Wielkie mi halo, malarka i kolorowa spódnica! Jakby ta
wieś większych dziwaków nie widziała! W każdej wsi przy porządnych ludziach odmieńce mieszkają i dziwne zjawiska mają miejsce. Nie tylko u nas. W Zabrzegach jest Dziwna Lusia, co na kolonii mieszka i za pięć złotych chłopakom gołe cycki pokazuje. Cycki piątka, jak więcej — dycha. Patrzenie przez trzy zdrowaśki. Dotknąć niczego nie można, na to jest za cnotliwa! A nasz Wiktorek, co wszystkie baby we wsi podgląda, jak mu Kazia zwróciła uwagę, to jej powiedział: „A co? A co? Samej cipkę też
widziałem, jak się w rzece myła!”. To macie oryginały! Przy nich malarka chyba wsi naszej podlaskiej nie zadziwi. A przy tym — dodawała smutno — bardzo się ta moja wieś wyludnia. Jeszcze trochę, a my poumieramy, młodzi wyjadą całkiem i będą tylko puste domy dach w dach stały… Dobrze, że chociaż Misia przyjechała, ale i oni dzieci nie mają. Miała wiele racji. Jeszcze dziesięć – piętnaście lat wstecz zaludniały się plaże nad Narwią, dużo dzieciaków biegało po ulicy, szkoła, którą prowadziła
kuzynka, Hania Stułkowska, pełna była dzieci, a teraz? Cisza zapadła nad łąkami. Dzieci wyrosły i wyjechały do miast albo za granicę. Rzadko którzy młodzi mieli chęć i odwagę pozostać na wsi i z ziemią związać swoje losy. Kilku tylko wybudowało murowane domy. Syn Dorotki wyjechał do Ameryki. Dzieci rodziny z młyna — do Ameryki. Zaczynali ludzie też coraz częściej do Belgii wyruszać, a wieś starzała się jak jej drewniane domy, co jeszcze pamiętały wojnę i czasy, kiedy Narew przed melioracją
zalewała gospodarstwa. — Nawet nasz domek już jest ponaddwudziestoletni — Janka pogłaskała ścianę, która zdecydowanie stawała się coraz bardziej pudrowa, a coraz mniej różowa. Winogrono zarosło całkowicie południową stronę, świerk Agaty urósł pokaźnie. Siedziały z Michaliną przed domem na ławeczce i oddawały się niespiesznym plotkom, zerkając w stronę szosy. Janka często żyła teraz wspomnieniami, lubiła wracać do starych albumów, czasów ciotek w długich sukniach,
wyobrażeń o tutejszych słowiańskich legendach, nierealnych jak mgły i bardzo realnych, a czasem krwawych ludzkich przygodach. Odkąd skończyła siedemdziesiąt lat, zawodziły ją stawy i bardzo się denerwowała, bo ogromnie lubiła chodzić po łąkach i lasach. — Leszek mówi o operacji — wzdychała — ale ja tak nie znoszę szpitali, Misiu! No i jak to brzmi: wymiana stawu biodrowego! Zupełnie jakby mówił o swoim maluchu: wymiana cewki olejowej, phi!
Czekały na przyjazd Kasi i Włodka, z nowinami ze stolicy, z radością, bo mieli przyjechać na cały tydzień, a Agata miała nawet zostać na całe lato. Janka ogromnie kochała wnuczkę. Uważała, że ta rezolutna i ruchliwa dziewczynka bardzo przypomina ją usposobieniem. Zamajaczył biały samochód, szczęknęła brama i w ciszę wsi wkradł się harmider. Mała Agata i młody pies Kogi potrafili wywołać nieprzeciętny ruch i hałas. Janka pogłaskała po ciemnej głowie staruszka Bariego. Zauważyła, że i on
siwiał, a psa Kasi nie lubił. — Zestarzeliśmy się, piesku, prawda? — powiedziała. — Młodość nas denerwuje. Ruszyli raźno ku bramie, a za nimi ciotka Miśka, witając się i żegnając zarazem, żeby zostawić rodzinę ze swoimi opowieściami o Warszawie. — Ale wpadnijcie jutro z Tadeuszem, posiedzimy przy kominku! — przypomniała jej Janka. — Pogadamy o dawnych czasach…
Niektóre wieczory na wsi, osnute mgłą i chłodniejszym powietrzem, są właśnie po to, by ożywiać dawne wspomnienia. Przynajmniej tak uważała Janka. Od zawsze sądziła, że kiedy dzień zamienia się w zmrok, a zmrok w ciemność, właśnie wtedy dawni mieszkańcy mają prawo przychodzić do miejsc, za którymi tęsknią. Czas zawiesza się na chwilę i wszystko może się zdarzyć. Otwierała nawet czasem drzwi domu, by wpuścić tułające się po świecie cienie i wspomnienia. Najlepsze dla
zawirowań wieczności są wieczory jesienne, ale i letnie także mogą się nadać. Takiego właśnie chłodnego i mglistego lipcowego dnia siedziały przy kominku w Stokowie trzy kobiety. Ogień płonął i blask kładł się na starym Wilusiu, cisza otuliła wieś i dom, zakłócało ją czasem tylko trzaskające w palenisku drzewo. Siedziały zapatrzone w ogień. Janka, z nogami zwiniętymi na fotelu, patrzyła na córkę i kuzynkę i z zadowoleniem zauważyła cień podobieństwa między nimi.
Katarzyna podobna była do ojca, Miśka do matki, ale jakiś rys po Zajewiczach, coraz bardziej widoczny z wiekiem, nosiły obie. Jakby profil ciotki Maryli? Zapaliła papierosa i zburzyła milczenie. — Halo, dziewczęta, coście tak zamilkły? Wracajcie! Nie wiecie, że to godzina duchów? Jeszcze porwie was gość jakiś z zaświatów. — Godzina duchów? — uśmiechnęła się Miśka. — Na pewno, Jasiu? Zawsze myślałam, że to północ.
— W żadnym wypadku. To godzina zmroku! Tylko o takiej godzinie jak teraz wspominam bliskich mi ludzi, którzy odeszli, ech… Ale wy, młode kobiety końca wieku, nie macie takich myśli. — Młode? — Michalina westchnęła. — Nie takie młode, Janeczko… — A co powiesz o mnie? — zapytała Janka. — Nieraz myślę, że śmierć mnie niedługo zaskoczy, i co? — Mamo! — Mamo, mamo! Ludzie po
siedemdziesiątce myślą o tym częściej niż trzydziestolatki. Nie boję się! Moich łąk mi tylko szkoda i ogrodu, ale nie boję się. Życie miałam dobre, zwłaszcza drugą połowę, wiele marzeń spełniłam i wielu już moich bliskich snuje się w tej mgle… Też będę tu przychodzić, może jako mgła z łąk? — A co to znaczy dobre życie? — filozoficznie zapytała Miśka. — Misiu, jesteś wykształcona, ty, Katarzyna, to samo. A obie terminować byście mogły u starej, grubej Franusiowej. Ją zapytajcie, co to dobre życie.
Popatrzyły na nią zdumione. Franusiowa? Baba jak bochen chleba albo stóg siana, śmiejąca się Polka — Kasia zawsze miała takie skojarzenie. Janka pokiwała głową. — A tak! Plotkowałyśmy kiedyś pod sklepem o samotnej kuzynce Franusiowej. Też wykształcona pani, jak wy, oddana pracy naukowej. Ładna, zamożna, tyle że samotna. Bardzo się nad nią Franusiowa lituje. Wzięła się pod boki i mówi do mnie: „Jaśka, a co to za życie, ty mi powiedz! W życiu to się trzeba naśmiać do woli,
wytańczyć, z chłopem wykochać aż do utraty tchu, dzieci narodzić, najeść i wódki napić! Inaczej Boga obrażasz, jak się nie cieszysz tym, co dał”. Roześmiały się wszystkie. — No, dzieci to się nie narodziłyśmy tak wiele — zauważyła ze smutkiem Michalina. — Ty nie chciałaś — wzruszyła ramionami Janka — a ja szesnaście lat pracowałam na tę gwiazdę — mrugnęła do Kasi. — To nie ja nie chciałam — cicho powiedziała Misia.
Ciemne oczy zwilgotniały. „Piękne oczy — pomyślała Kasia — ale smutne”. Michalina po chwili milczenia szepnęła: — Byłam raz w ciąży. Piętnaście lat temu, w Stanach. Usunęłam. — Na litość boską, dlaczego? — niemal krzyknęła Janka. — Tadeusz nie chciał dziecka. Uważał, że jest za stary. Że umrze i nas zostawi, że już nie czas, że bez tego mamy wygodne życie… Przekonał mnie jakoś. Nie sądziłam, że tak będzie wracało, tyle lat. Myślę co roku: „Dziś poszłaby do
szkoły… Byłaby nastolatką…”. Bo chyba dziewczynka, nie? U nas się rodzą same dziewczynki. Gdybym wiedziała, nigdy bym tego nie zrobiła. A teraz na wszystko za późno. I nie mówcie mi, że nigdy nie jest za późno, bo jest… Cisza stała się jeszcze cichsza. Janka zapaliła papierosa, zapatrzyła się w ogień i gruchnęła: — Popatrzcie, już doszłam do wniosku, że to gusła, a jednak co chwila jak ten wąż podnosi łeb. Może faktycznie to stare rodzinne przekleństwo działa?
— Klątwa? Mamo, błagam cię, nie mów, że w to wierzysz… — Nie wierzę, a skąd, nie wierzę — zapewniła Janka — ale czy nie mówiłam wam nigdy, że zapytałam o to wujenkę Antosię? Zanim umarła, opowiedziała mi tę historię. Michalinie zabłysły oczy. — Naprawdę? Nie ma lepszych wieczorów niż dzisiejszy na takie opowieści. Janko, o co poszło? — O miłość, jak zawsze. Musicie przenieść się ze mną sto lat wstecz. Nawet trochę więcej.
Właśnie zaczęły się lata dziewięćdziesiąte wieku dziewiętnastego i budowano Carską Drogę… Właśnie zaczęły się lata dziewięćdziesiąte wieku dziewiętnastego. Z rozkazu cara Mikołaja budowano na bagnach drogę do twierdzy Osowiec, nazwaną później carską. Budowa była niełatwa i mozolna, bo na grząskich i śmiertelnie niebezpiecznych bagiennych terenach trzeba było najpierw usypać utwardzony wał. Bagno pochłonęło niejedno istnienie,
konie i ludzie złożyli tu krwawą ofiarę ze swojego życia. Car odrysował linijką kreskę na mapie, równoległą do Biebrzy, zakończoną punktem w miasteczku Osowiec. Mimo trudów i kosztów pragnął mieć połączenie pomiędzy punktami obrony zachodnich rubieży: Grodnem, Łomżą i właśnie Osowcem — najnowocześniejszą twierdzą Europy, o której powiadano, że jest niezdobyta. Twierdzę budował generał lejtnant Nestor Bujnicki, wówczas jeden z najlepszych na świecie
rosyjskich inżynierów, i on pewnie tylko wie, skąd się wzięła ta legenda i czy rzeczywiście duszą diabłu z naszych bagien zapłacił za niezniszczalną moc swojej budowli, czy po prostu była znakomicie zaprojektowana i osadzona w terenie. Wujenka Antosia dobrze go pamiętała, bo była już dziesięcioletnią dziewczynką, kiedy generał wjeżdżał konno do wsi, a za nim inni oficerowie; jeździli przez Stokowo do dworu w Potoczynie. Tuman kurzu i przejechali! Wprawdzie ziemię
od chłopów kupiono pod przymusem, nikt ani myślał pytać, czy chcą, czy nie sprzedawać, ale potem ludzie chwalili sobie budowę i owe czasy dostatku, bo car zgodził się, by robotników pobrano z tutejszych wsi, a nie więźniów czy sybirskich zesłańców. Rodzina Zajewiczów mieszkała w Stokowie już od dawna. Synowie żenili się najczęściej z córkami równych sobie rodów: Stułkowskich, Stokowskich albo Grabowskich zza rzeki. Stworzył się spory zaścianek, z chłopskimi ziemiami
sąsiadujący, bo od roku 1864 chłopi mieli prawo do ziemi. Życie uboższej szlachty, chociaż herbowej, tak wiele się od życia zamożniejszych chłopów nie różniło. Córki szlacheckie w pole wprawdzie nie chodziły, ale przy pracy domowej miały ręce pełne roboty i gęsi pasały tak samo jak i dzieci chłopskie. Szlachta, mimo że niebogata, była honorowa i patriotyczna. Maciej Zajewicz, który poległ pod Olszynką Grochowską, zostawił syna Aleksandra. Ten z kolei poszedł do powstania styczniowego razem z hrabią
Birkowskim i obaj nigdy nie wrócili. Na gospodarstwie w Stokowie została wdowa z synami i córką Klementyną. Kiedy to pokolenie dorosło, gospodarkę miał objąć starszy, Olek, a młodszego wysłała matka do seminarium duchownego w Łomży. Należało jeszcze Olka ożenić, żeby ród nie wyginął. I tu zaczęły się kłopoty. Aleksander zakochał się bez pamięci w dziewczynie z rodziny chłopa, Jadwidze, którą znał od dziecka. Razem na tej ziemi wyrośli, razem na bosaka
nad rzeką biegali i na Słowiańskiej Górce palili ogniska sami lub z innymi dzieciakami. Pewnego dnia Olek pomyślał, że nie ma na świecie drugiej takiej pięknej dziewczyny z jasnym warkoczem i błękitnymi oczyma, a ona rozpłakała się właśnie, bo Jacek Stokowski cisnął w nią błotem i utytłał jej świeżą białą koszulę. Olek rzucił się na Jacka z pięściami i byłby go zabił, bo gniew go opanował bezrozumny, gdyby nie nadbiegła matka i jak na dwa spięte psy nie wylała
cebrzyka zimnej wody. Ale zęby mu wybił, a dziewczynie obiecał, że będzie jej całe życie bronił i nie pozwoli, żeby ktokolwiek ją skrzywdził. Obiecał też, że pojmie ją za żonę. Matka tłumaczyła mu, że Zajewicz nie może ożenić się z córką chłopa. Nieprzychylna była także Jadwidze siostra Olka, Klementynka, która sama rozpoczęła ognisty romans z jednym z młodych rosyjskich budowniczych Carskiej Drogi. Na to uczucie też matka krzywo patrzyła, bo przecież nie zostanie rosyjski inżynier w
Stokowie ani nie zabierze jej córki do Petersburga, czego by zresztą nie chciała. Dwoje dzieci w domu to nie tak wiele, pragnęła, by pozostały blisko. Niemniej nie mogła ruskiemu oficerowi zamknąć drzwi przed nosem, kiedy przybywał w zaloty. Tak to nie po myśli starej Zajewiczowej szły uczucia jej dzieci, więc postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Umówiła się z rodziną Hydrasiów z Rucic, która miała na wydaniu córkę w kwiecie wieku, nieładną, ale posażną. Na
weselu w Rucicach, gdzie gościli, pili i tańczyli, tak pokierowała zdarzeniami, że kiedy ranek nadszedł, obudził się Olek w ramionach młodszej córki gospodarzy, chociaż jak trafił do jej sypialni i czy do czegoś pomiędzy nimi doszło, nie pamiętał zupełnie. Dziewczyna twierdziła, że tak, rodziny obie przyparły go do muru i zgodził się na ożenek. Sytuację komplikował fakt, że obie, i Hydrasiówna, i Jadwiga, były w ciąży. Olek rodzinie zapowiedział, że ożeni się z Hydrasiówną, ale żyć będzie
tylko z Jadwigą i dzieckiem swoim się zajmie, a do żony się nie zbliży. Wtedy wtrąciła się Klementyna, która bardzo już była zaangażowana w miłość z Rosjaninem Aloszą i widziała się panią w dalekiej Rosji. Doniosła mu, że ojciec Jadwigi podał zawyżoną ilość ziemi dostarczonej na budowę, a za takie przestępstwo dla przestrogi innym chłopom złodzieja wieszano na widoku całej wsi. Rozpaczały długo Jadwiga i jej matka pod szubienicą ojca. Chociaż Olek na rękach ją do
domu zanosił, znów uciekała w pole, aż dziecko straciła z rozpaczy. Była to dziewczynka, urodziła się przedwcześnie. Wtedy przeklęła Jadwiga kobiety Zajewiczów, od Klementyny począwszy przez sześć pokoleń. Krzyczała podobno, że nie będą płodne, że synów nie urodzą. Wujenka pamiętała tę scenę, jak Jadwiga rozpaczała pod wierzbą, sypała ziemią w stronę wsi, ale już pamięć szwankowała jej trochę i jak dokładnie to było, czy się dziewczynie w głowie
pomieszało, nie wiedziała. Jadwiga dostała zresztą gorączki i, jak wiele kobiet w przedwczesnym połogu, zmarła. Poprosiła tylko Aleksandra, żeby ją wyniósł nad rzekę i trzymał na rękach, kiedy umierała. Podobno to on powiedział siostrze, że jest przeklęta. No i nie miała Klementyna szczęśliwego życia, bo pewnego dnia jej Alosza Nestorowicz wyjechał i rzeczywiście wywiózł do Petersburga żonę z Polski, ale nie Klementynę Zajewicz, tylko pannę Birkowską z Potoczyna.
Klementynę wydali za mąż w sąsiedniej wsi, ale zmarła bezdzietna i nieszczęśliwa, a dwór w Potoczynie spłonął w końcu wieku doszczętnie. Za to twierdza w Osowcu rzeczywiście pozostała niezdobyta — w czasie pierwszej wojny bezskutecznie Niemcy usiłowali ją rozwalić, a podczas drugiej nawet nie próbowali. Jej budowniczy zginął w wypadku samochodowym w Petersburgu. Teraz mieszkają tam nietoperze. Aleksander pobudował krzyż na drodze do
lasu, spłodził jeszcze troje dzieci, dwóch chłopców i dziewczynę, a jednym z tych chłopców był mój dziadek Fabian, który ożenił się z Michaliną i po niej nosisz, Michciu, imię, to już wiesz. Ot, cała smutna historia. W kominku dogasało. Obie kobiety patrzyły na Jankę jak urzeczone. — Do siódmego pokolenia, powiadasz… To jeszcze dwa po twoim, Kasiu — policzyła szybko Michalina. — Katarzyna urodziła się pod
innym nazwiskiem. Ale prawda, że na razie same dziewczyny nam się rodzą. Dobrze, powiadam — wojny nie będzie! — Ale historia! — Może wreszcie wybaczy nam ta Jadwiga? Życie teraz nabrało takiego przyspieszenia, że stare opowieści do niego nie pasują, a klątwy i zadośćuczynienia brzmią bardzo archaicznie w świecie wiecznego pośpiechu. — Mamo, mimo to powinnaś to spisać! — uroczyście orzekła Kasia. — Trochę spisałam. Moje
bazgroły… Kiedyś je znajdziesz, bo ja części znaleźć nie mogę. Ty musisz dokończyć. Słuchaj, Katarzyna, może ty książkę o naszej rodzinie napiszesz? Mnie ręce już bolą, palce stały się niezdatne do pisania… Obiecaj. Tu, przy płomieniach z kominka! — Obiecuję.
Rozdział 44. Janka miała rację, mówiąc o przyspieszonym tempie życia w ostatniej dekadzie stulecia. Zadowolona była, że patrzy na nią z dystansu swojego domu na wsi, że zagląda do odległego świata miast przez ekran telewizora albo słyszy o nim z opowieści dzieci, przyjeżdżających w pośpiechu z Warszawy i pospiesznie wyjeżdżających. Zamówienia, nakłady, liczby. Jak mogli w tym żyć? W Zambrowie także
pojawiły się znaki nowych czasów, reklamy, nowe firmy i zagraniczne produkty na bazarkach. Nawet w stokowskim sklepie, w którym towary były już kolorowe, często zachodnie, a marki piwa rywalizowały o klientów. Janka narzekała, jak większość narodu, na zalew reklam w programach telewizyjnych, dziwnym trafem jednak jak wszyscy znała je i oglądała — ile razy drwiąco skomentowała najsłynniejszy oderwany obcas z hasłem Mentos, the freshmaker! Proszki, mydła,
podpaski — może był to świat kobiet młodego pokolenia, może Kasi, ale nie jej. W jej świecie Narew płynęła po swojemu obojętna na to, czy lepiej handlować koszulami, gazetami, czy papierosami. Ale rzece zawsze były sprawy ludzi obojętne, nawet gdy budowano tę Carską Drogę, kiedy wieszano wzdłuż niej chłopów, kiedy most przemierzały raz jedne wojska, raz drugie. Teraz jeździły po nim zachodnie auta, kusił turystów Biebrzański Park Narodowy. Janka obserwowała most z tarasu i była bardzo
dumna, że łąka niemal dotyka parku słynącego z rzadkich gatunków ptaków: batalionów, żurawi, prześlicznych łabędzi zaglądających do zatoki. Odsuwała się od przestrzeni, w której głodne czasu i pieniędzy młode pokolenie żyło, by realizować zamówienia drukarni, klienta. Serca miast i miasteczek, nowe budynki, rynki i bazarki, centra handlowe rosnące jak grzyby po deszczu były jej obce. Kupcy ze Wschodu — w wyobraźni Janki ten termin oznaczał barwne karawany sunące
bursztynowym szlakiem ku morzu, tak, ale w średniowieczu. A kupcy ze Wschodu przybywali na białostocki targ na Kawaleryjskiej, by zakupić setki uszytych w zakładzie Wojtka i Tamary sukienek. W białostockiej drukarni Pogoń schodziły z maszyn strony zadrukowanego papieru — książek i czasopism szkolnych wydawanych przez Kasię i Włodka. Głodne po socjalizmie społeczeństwo kupowało teraz i sprzedawało z pasją neofitów.
Leszek przekształcił starą okupacyjną piosenkę i śpiewał: „Teraz jest rynek — kto handluje, ten żyje”. Sam jeździł codziennie o tej samej porze swoim beżowym maluchem przez tak zwany mostek doktora do ośrodka zdrowia, a wieczorami przyrządzał kolacje i oglądali z Janką telewizję, z największym upodobaniem bajki — disnejowskie, długie, kolorowe, jakich w dobie Bolka i Lolka nie było. Nagrywał je Agatce, więc smerfy i gumisie opanowały ich wieczory. Śledzili Wiadomości i komentowali
zdarzenia. Hit, jakim stał się Teleexpress, był dla nich jednak zbyt ekspresowy. — Za szybki dla mnie ten kwadrans z Orłosiem — irytowała się Janka. — Zobacz, co się dzieje, ludzie stają się chorzy z pośpiechu… Czy kula ziemska przyspieszyła? Czy ruch wokół siebie, czy wokół Słońca? Po wschodach słońca nad łąką i zachodach nad bocianim gniazdem nie było tego widać — na wsi. W mieście bowiem nie ma bocianich gniazd, ludzie budują swoje.
Pewnego razu jednak Janka stanęła przed telewizorem jak wryta i otworzyła usta z zadziwienia. Mówiono o jednym z senatorów. Janka nawet nie słuchała, co mówią, patrzyła tylko zdumiona na posiwiałego lekko mężczyznę, który wypowiadał się do mikrofonu. „Senator Andrzej Witulczak właśnie powrócił z negocjacji w Brukseli” — oznajmił Orłoś. — Co tam? — Leszek podszedł, zaciekawiony jej zaciekawieniem. — Kto to? — Możesz nie znać, taki jeden facet z Łębek.
— Ty znasz kogoś z Łębek, kogo ja nie znam? — A tak — odpowiedziała Janka. Popatrzył na ekran, ale już dawno zniknął z niego senator Witulczak. Tylko Janka stała nadal z filozoficzną miną. Widać coś wspominała. — Za szybki dla mnie ten Teleexpress, faktycznie — westchnął Leszek. — Idę po drzewo do kominka.
Rodzina już rzadko się zjeżdżała
i nawet czerwcowe imieniny Janki stały się wspomnieniem. Podążali teraz osobno, każdy własną ścieżką: Wojtek oddzielił się od rodziców, założył swoją firmę, Tamara z Bogdanem kupili segment w szeregówce, a Michał ożenił się — i dzięki temu spotkali się wszyscy na weselu w Białymstoku. Zdarzało się, że bracia Bogdan i Antoni zajeżdżali do starego domu po dziadkach, kiedy zatęsknili za łowieniem ryb. Kasia z Włodkiem przyjeżdżali często, bo wciąż interesami związani byli z Białymstokiem,
nawet z Grodnem, w którym obecnie opłacało się drukować książki. Włodek jeździł tam z kolegą Sławkiem i za każdy wyjazd płacili rozstrojem żołądka od tłustej kuchni. Kierownik drukarni witał ich wprawdzie jak królów, z daleka krzycząc: Sława, Wołodia! Ja oczeń rad!, ale kolejki na przejściu granicznym były ogromne, a białoruski strażnik budził kierowców o świcie, waląc gumową pałą w dachy samochodów, więc po kilku podobnych przeżyciach zaprzestali koprodukcji
z Grodnem. Miasto, wieś. Przejeżdżała teraz Kasia z jednego świata do drugiego i zupełnie różne to były przestrzenie. W domu rodziców, na zawieszonym nad łąkami balkonie, czytała i pisała, w Warszawie budowała wydawnictwo. W Stokowie tematem dnia były nietoperzyki, które wypadły z gniazda i ojciec próbował je wykarmić mlekiem w proszku. Kasia nosiła je przyczepione jak broszki na swetrze, a wisiały na nim do góry nogami… W stolicy rytm dnia wyznaczały dojazdy do
redakcji, korki, zakupy, zamówienia i podatki. Wcześniej wyobrażała sobie wydawnictwo na wzór amerykańskich filmów i zachodnich reklam. Tam w jasnych przestrzeniach przy ogromnych stołach w nowoczesnych salach konferencyjnych piękne kobiety prowadziły ważne narady. Wszyscy słuchali z zapartym tchem, kiedy taka pani odrzucała falę ciemnych włosów na plecy i referowała wskaźniki czy dane, posługując się ekranem na ścianie.
Rzeczywistość wyglądała inaczej. Zaczęli od pokoju w starym biurowcu na PradzePołudniu, z jednym komputerem i telefonem stacjonarnym. Telefony komórkowe były ciężkie, drogie i jeszcze niedostępne. Na szczęście zwykłe stacjonarki działały sprawnie, więc Kasia łączyła się często z ośrodkiem zdrowia w Stokowie. Nie mówiła całej prawdy. Chciała, żeby ojciec myślał, że chociaż daleko, to jest bogata, szczęśliwa i tonie w sukcesach. Tymczasem wprawdzie nie była
nieszczęśliwa, ale wszystko wyglądało inaczej niż w wyobrażeniach o Warszawie. W życiu jej zagościło słowo „płatności”. Cesje, windykacje, podatki. Wezwania do zapłaty nadchodziły nieubłaganie i regularnie, natomiast należności nieregularnie i trzeba je było nieraz u kontrahentów wybłagiwać. Została sekretarką, redaktorką i korektorką, a jej mąż kierowcą, tragarzem, handlowcem, prezesem. Zaczął się w jej życiu okres, w którym wciąż czegoś za mało się
sprzedaje, a terminy opłat, ZUSy, podatki, telefony z drukarni i hurtowni są upartymi dyktatorami życia. Obraz owej kompetentnej bizneswoman z telewizora rozpływał się, a na jego miejsce wchodził ponury film o zabieganej kobiecie. Wysyłali pociągiem, pocztą kurierską, czarne dyskietki przypominające małą, kwadratową płytę winylową. Skład i produkcja wciąż odbywały się w Białymstoku, stąd przyjeżdżały pachnące farbą drukarską gazety — no i wciąż za mało się ich
sprzedawało. Co gorsza, pojawiały się konkurencyjne wydawnictwa. Słowo „stres”, do tej pory egzotyczne, stawało się najmodniejszym słowem nowoczesnej epoki. Nie mieli wiele do stracenia, lecz Kasia, wychowana w socjalistycznym wprawdzie, ale jednak dobrobycie i poczuciu bezpieczeństwa, nieraz tęskniła za czasem spokoju. Uporczywe myśli, co będzie, budziły ją nad ranem, bo był to także czas ryzyka — wszystkie oszczędności i pieniądze pożyczone od rodziców
postawili na jedną kartę. I oto ich skromna, niebłyszcząca, uboga graficznie gazeta, wymyślona przez młodych ludzi dla młodych ludzi, spodobała się z bardzo prostych powodów. Po pierwsze, była użyteczna. Po drugie, była inna. Po trzecie, była polska. Nadszedł nareszcie dzień, kiedy zamówienia przerosły ich oczekiwania. Wydawało się, że teraz, przy dobrych obrotach, przy sukcesie nadejdzie uspokojenie, że sceny z marzeń są już rzeczywistością. Nigdy tak nie jest. Kiedy jest dobrze,
człowiekowi wpada do głowy, że może być jeszcze lepiej, i staje się niewolnikiem tego, co stworzył.
Janka i Leszek umieścili bagaże w maluchu i wyruszyli przez Ostrów Mazowiecką i Wyszków w stronę Warszawy. Janka chciała zobaczyć, jak mieszka jej wnuczka, a wysiadając pod niedużym blokiem, miała minę, jakby okrążyła glob. Dzielnica spodobała się jej — była otoczona pierścieniem lasów i lustrami malowniczych
glinianek. Agatka z zapałem pokazywała dziadkom przedszkole, do którego szło się przez las pełen domków. Kasia zastanawiała się nad budową podobnego, pokazywała ojcu piękne wille stylizowane na dworki, z solidnymi bramami, z wypielęgnowanymi ogrodami i dwurodzinnymi rozwiązaniami wejść. Leszek podziwiał i mruczał, że ho, ho, taki dom musi kosztować, a poza tym samotny w lesie, niebezpiecznie. Jak tu wyjechać, choćby na sobotę, do rodziców…
— Dlatego wy moglibyście przeprowadzić się do nas — oznajmiła Kasia przy stole. — Wszystko obmyśliłam. Taki dwurodzinny domek kupimy, weźmiemy kredyt, wszyscy teraz biorą kredyty, sprzedamy Stokowo i będziemy żyć sobie razem, szczęśliwie — my, dzieci i nasze psy. Zapadła cisza. Na chwilę, bo Janka poczerwieniała ze złości, zerwała się zza stołu córki, chwyciła torebkę i grobowym tonem powiedziała do męża: — Wracamy do domu, Kiciaku. A jak nie chcesz, to jadę
autobusem! — Daj spokój, siadaj, daj spokój, ona tak tylko mówi — łagodził sytuację Leszek, nieszczęśliwy pomiędzy nimi obiema, jak zawsze, gdy się kłóciły. — Kasiu, jak możesz… Wiesz, że mama nigdzie nie wyjedzie ze Stokowa… Janka obraziła się na niego jeszcze bardziej, bo powinien powiedzieć: „Oboje nie wyjedziemy ze Stokowa, my oboje”, ale jak zawsze ulegał córce! O, on spakowałby walizeczkę, wziął psa na smycz i przyjechał, pewnie! Proszę
bardzo! Ona nigdy, przenigdy nie zostawi swojego domu. Czy nie dążyła całe życie, żeby tam wrócić? — Starych drzew się nie przesadza — rzuciła córce gniewnie. — Nigdzie nie będę się tułać po podwarszawskich dziurach. Jak zechcesz Stokowo sprzedać, to po naszej śmierci! A sama zobaczysz, że nie zechcesz. Janka, jak wszyscy Zajewiczowie, tak jak błyskawicznie wpadała w gwałtowny gniew, tak szybko z niego wychodziła. Katarzyna
przysięgła jej, że nigdy więcej nie przyjdzie jej do głowy podobny pomysł. Udało się ułagodzić matkę do tego stopnia nawet, że wieczorem pogłaskała Kasię po policzku i powiedziała cicho: — Ty za młoda jeszcze jesteś, potrzebujesz miasta, tego pędu, kolorowych reklam i świateł, i ulic, ale i ty kiedyś, Kasiu, poczujesz, co to jest własna ziemia i dom rodzinny. Kasia przytuliła się do niej, westchnęła. Zrozumiała, że Janki ze Stokowa nie ruszy, i przestała o tym mówić. Wybrali
się na spacer do Wiązowny, gdzie Leszek wzruszył się, wspominając swoje dzieciństwo i ucieczkę z płonącej Warszawy, potem na Starówkę, by Janka mogła dokładnie obejrzeć zamek królewski, na który kilka ładnych lat dokładała cegiełkę, ale cała ściana zasłonięta była ogromną reklamą sponsora remontu, a stylowe kamieniczki szpecił szyld pizzerii, więc popukała się tylko w głowę, a w stronę Pałacu Kultury nie chciała nawet patrzeć. Powiedziała Leszkowi, że zobaczyła, co trzeba, i
wystarczy. Temat kupna domu zamknięto, a w drodze powrotnej do Stokowa oznajmiła, że to była jej ostatnia wizyta i nigdzie już nie będzie ruszać się ze swojego domu. Leszek rozdarty był nieco, bo bardzo kochał wnuczkę i córkę i myśl, że mieszkaliby razem, nie była mu niemiła. Ale kiedy w bramie stokowskiego domu Bari, zostawiony pod opieką Miśki i Tadzika, oszalał z radości na ich widok, pomyślał, że Janka jednak ma rację. Jak zwykle. Kasia natomiast realizowała
swój sen o Warszawie. Skoro plan z podmiejskim domem z rodzicami się nie powiódł, postanowiła szukać mieszkania bliżej redakcji, zwłaszcza że zdarzenia toczyły się szybko: zmienili drukarnię, zwiększali nakład magazynu, zaczęli myśleć o kolejnym tytule prasowym. Rok 1997 miał być ekscytujący z jeszcze jednego powodu: była w ciąży. I nie wiedziała nawet, kto jest bardziej szczęśliwy: oni jako rodzice, skacząca z radości po fotelach dziewięcioletnia Agata czy Janka i Leszek, wzruszeni,
że znów mała osobistość zagości w domu w Stokowie. — Może to będzie chłopak — kpiła Janka z marzeń męża — nazwą go Lesio i będzie, jak dziadek, lekarzem? Leszek rozmarzył się. Oczami wyobraźni widział już, jak pokazuje wnukowi tajemnicze wnętrza Wilusia, bo Agatka do tej pory raczej zainteresowana była znaczkami i farbami Michaliny. Ale nie mógł jakoś wyobrazić sobie chłopca. — Czemu zaraz chłopak? — powiedział Jance oburzony. —
Jakby dziewczyna lekarzem być nie mogła. Ja tam zawsze wolałem dziewczynki! — Jak będzie dziewczyna, to musi być Kamila — wymyśliła sobie Janka — po mojej babce Stułkowskiej. Martwili się, że nie mają telefonu, teraz, kiedy Kasia rodzić będzie w Warszawie, w końcu czerwca. Włodek odwiózł psa i Agatkę do Stokowa, a Leszek poważnie zastanawiał się nad wyprawą do dzieci. Nie zdążył. Znad notatek i kolejnego
artykułu podniosła się Kasia w sobotę 14 czerwca o jedenastej wieczorem i poczuła, że wody jej odchodzą. O dwunastej w nocy wchodzili do szpitala Świętej Zofii przy dźwiękach hymnu narodowego, co powodowało śmiech pielęgniarki w izbie przyjęć i jej żarty o narodzinach patrioty lub patriotki. Magdalena przyszła na świat 15 czerwca 1997 roku o trzeciej trzy. Świtało, kiedy Kasia zasnęła, a Włodek jechał ulicami budzącego się miasta do domu. Zamówił rozmowę telefoniczną do sołtysa w
Stokowie, przekazał wiadomość i poszedł spać. Na wsi córki sołtysa pobiegły do doktora powiedzieć, że na świat przyszła dziewczynka. Magdalena urodziła się w roku wielkiej powodzi. Spała spokojnie przy piersi matki, gdy Wiernikowska nadawała relacje z zatopionych miast. Urodziła się w roku prosperity w rodzinie: następny tytuł przyjął się na rynku bardzo dobrze i jej rodzice kupili nowy samochód. Urodziła się w roku tragicznej śmierci księżnej Diany z dalekiej Anglii.
Pierwsze lato w swoim życiu spędziła oczywiście w Stokowie, w Domku Janki, nieświadoma, że babcia, oburzona na córkę za samowolę w sprawie imienia, po cichu nazywała ją Kamcią. Do czasu — pewnego dnia, patrząc w duże, ciemne oczy wnuczki, aż za wielkie w małej twarzyczce, stwierdziła, że to jednak jest Magdalena. Przeznaczyła dla niej rodzinny pierścionek z czerwonym szafirem padparadżą, przywieziony z Turcji. A Leszek wzruszał się, kiedy mała zaczęła raczkować w swoim pampersie
wokół Wilusia. I potem, kiedy ukończyła rok i na pulchnych nóżkach biegała po ich ukochanym ogrodzie. Skończyła dwa, nadeszły jesień i zima — woził ją Leszek na sankach po ośnieżonej kępie. Zbliżali się do końca stulecia.
Rozdział 45. Na kominku Janki zagościł nowy sprzęt — czarne pudełko, które przywiozły jej dzieci z Warszawy. Telefon komórkowy, większy niż stary szaruś stacjonarny w Łębkach, tak ciężki, że mimo tłumaczeń Leszka, że może zabierać go w koszyku do ogrodu albo do lasu, nie miała najmniejszego zamiaru. Waży chyba z dziesięć kilo! A poza tym do kogo ma dzwonić z ogrodu, do sołtysa? Ale Katarzyna bardzo była
zadowolona z zakupu. Tłumaczyła, że dużo potaniały takie komórki, są do kupienia z drugiej ręki, bo biznesmeni zamieniają je na mniejsze, takie, które można schować w kieszeni, to dopiero wygoda, mamo, a nie chciałaś wierzyć! Komórka centertelowska spełniała bardzo użyteczną funkcję, bo Kasia dzwoniła teraz często i nie trzeba było zamawiać połączenia ani czekać, aż Leszek będzie w ośrodku. Dojrzewał do decyzji o całkowitym przejściu na emeryturę i czasem myślał, że
w ośrodku trzyma go głównie ten telefon. — Dość się już najeździłeś do ludzkich smarków! — mówiła Janka. — Te nocne pobudki, lata w pogotowiu, prawdziwa służba. W domu też znajdziesz sporo do roboty. Oczywiście, było pewne, że Leszka pochłoną dom i ogród. Kasia znała ojca, był zbyt aktywny, żeby usiedzieć bezczynnie dwie godziny. Szkoda jej jednak było trochę, że nie zobaczy go w białej bluzie przed aparatem rentgenowskim. Nie chciała się
pogodzić z tym, że oznacza to… starość. I kto zasiądzie w ośrodku, który w dodatku rozbudowano, a obok gabinetu lekarskiego powstała apteka, a w drugim skrzydle mieszkanie? — Tym się już nie będę martwił — udawał Leszek. — Dobrze wyposażyłem ośrodek, mieszkanie jest, ktoś na pewno się znajdzie. — Akurat! Kto ci tu przyjedzie z młodych ludzi? — wtrącała swoje trzy grosze Janka. — Na koniec świata, gdzie psy dupą szczekają?
— No to będą dojeżdżać! Z Białegostoku, z Mazowieckiego… Samochody mają coraz piękniejsze, co się będziesz martwić ośrodkiem. Kasia nie martwiła się ośrodkiem. Ojciec starzał się korzystnie, posiwiał, ale był nadal przystojny i pełen werwy. Bolało ją jednak, że jego emerytura zamyka pewien etap w życiu. I to był jeszcze jeden znak, że kończy się stulecie przedwojennego pokolenia.
Mieszkanie na nowo wybudowanym warszawskim osiedlu, blisko siedziby wydawnictwa, duże, z równie dużym kredytem, ale w znakomitym punkcie komunikacyjnym… To były słowa jej męża, znajomych, ale Kasia w głębi duszy nie uważała mieszkań w bloku za domy. Patrzyła często na osiedle wysokich budynków po drugiej stronie ulicy. Wieczorem, kiedy jasne, zimne światło paliło się na klatkach schodowych, przypominały chude kręgosłupy monstrualnych potworów.
Wisiały rozświetlone sztucznym błękitem nad rozległym parkingiem, kipiącym od aut, także nad placem zabaw, na którym bywała z małą Magdaleną. Ich blok był na szczęście cofnięty nieco w głąb dzielnicy, mniejszy, cichszy, co Kasię cieszyło. Do redakcji jechali dziesięć minut, by spędzać tam dziesięć godzin. Wydawnictwo rozrosło się na piątym piętrze wciąż tego samego biurowca, gdzie zajmowali niemal wszystkie pokoje, gdzie powstawały nowe tytuły gazet, książki,
kalendarze. To był teraz ich świat. Wszystko, co można nazwać wyznacznikami codziennego życia końca wieku, mieli w zasięgu ręki: szkołę, przychodnię, kościół, biurowiec, parking, a także ulubione centrum handlowe, piękną promenadę z Cinema City, kolorową Stratosferą dla dzieci i restauracją Pizza Hut. Pełne szczęście. Niedzielne wizyty w centrach handlowych urastały do rangi nowej świeckiej tradycji. „Człowiek szczęśliwy powinien być szczęśliwy” — myślała
czasem Kasia, jadąc z redakcji do domu, dlaczego zatem pojawiał się tak często ucisk w brzuchu? Wszystko przecież ułożyło się według zamierzeń, mogła nawet na naradach swoich działów wydawniczych zachowywać się zupełnie jak ta inspirująca kobieta z reklamy, która kiedyś zagościła w jej marzeniach. Tamta miała wprawdzie jasny kostium i falę ciemnych włosów po pas, a Kasia przytyła po urodzeniu dziecka i z braku czasu na fryzjera nosiła swoje mysie włosy spięte, ale teczkę miała
podobną i pewnie kłopoty też. Czy dobrze się stało, że pracowała razem z mężem? Nie dalej jak kilka dni temu pokłócili się z Włodkiem o internet. Po spotkaniu z kolejną delegacją wysłanników namawiających ich do założenia sieci i odpłatnego korzystania… — Chociaż przez kilka godzin! — z zapałem zachęcał sprytny ciemnowłosy chłopak. — Proszę państwa, za chwilę to będzie potęga! Na Zachodzie już jest! Miliony odbiorców, wielka sieć ponad granicami. Portale informacyjne, to zmiecie ze
świata telewizję! Internet to przyszłość! Kto wcześniej zacznie… — Już byli tu jedni tacy i upadli! — Włodek nie ufał nowinkom. Intuicja podszeptywała jednakże Kasi, że jest trochę prawdy w tym, co mówił akwizytor. Może jeszcze nie to dziesięciolecie, ale… Maria z sąsiedniej firmy już miała internet i zaczynała dzień od sprawdzenia skrzynki pocztowej i odpowiadania na emaile. — Właśnie — powiedział jej mąż — jakbyśmy mieli na to czas. A dziesięciolecie to bardzo długo.
Kto wie zresztą, może ten internet zniknie jak pagery. Pamiętasz, jak się daliśmy nabrać? Owszem, pamiętała akwizytorkę, która nie zatrzymała potoku słów, dopóki nie kupili od niej pagera — małego pudełeczka, którym podobno posługiwał się cały Zachód, a którym można było dać sygnał: „Szukam cię, oddzwoń”. Co z tego — po paru miesiącach pagery okazały się bezużyteczne, bo wszyscy już mogli mieć komórki. Może faktycznie nie warto
przejmować się tym internetem? Ci akwizytorzy to dopiero zmora tych czasów. Chodzą z pagerami, książkami, płytami i Bóg wie czym jeszcze…
Westchnęła, przejrzała się w małym, okrągłym lusterku. Gdzie te czasy, kiedy podobała się sobie we wszystkich lusterkach? Nie czuła się atrakcyjną kobietą. Wiedziała, że jest lubiana, po ojcu odziedziczyła umiejętność życia z wszystkimi w zgodzie i
rozwiązywania konfliktów. To jednak co innego być lubianą, budzić sympatię — a budzić zachwyt. Wciąż karmiła córkę piersią, a dżinsy z poprzedniego sezonu nie chciały się zapiąć. Ukrywała się pod dużym szarym swetrem, myślała z rozpaczą, że nigdy już nie schudnie i nawet pływanie z Magdaleną w basenie niewiele pomoże, jeśli będzie siedzieć za biurkiem, pisać i pisać, i zjadać pudełko ptasiego mleczka dziennie, popijać winem i zagryzać pizzą. I pisać, pisać wcale nie to, co by chciała.
— Przydałyby się zmiany w moim życiu — szepnęła do lusterka, w dodatku do strony ze szkłem powiększającym. — Podobno wystarczy zmienić plan dnia, drogę do pracy, jeden stary nawyk. Do dzieła! Zamiast jechać windą, wejdę dziś na piąte piętro pieszo. Rano poinformowała o tym Wierę, ukraińską opiekunkę Madzi, kiedy żegnała je obie przed wyjściem do pracy. — I pójdę do fryzjera, co myślisz, Wiero? — Kanieszna! — odpowiedziała
Wiera. — Będziecie od razu młodsza, Katia. A my zrobimy zupku z kluseczkami. Wiera uroczo akcentowała narzędniki, mówiła „z kluseeeczkami”, ze śpiewnym rosyjskim naciskiem na „e”, a mała Magda zaczynała tak powtarzać: „z kluseeeeczkami”! Albo „z zabaaaawkami”… Uśmiechnęła się do nich Kasia i ruszyła ku swoim zmianom. Na czwartym piętrze przystanęła zadyszana z uczuciem, że jednak nie wdrapie się jeszcze wyżej. To wejście wydało się jej symboliczne. Zagryzła wargi i
weszła. Czuła się spocona, zdyszana, utopiona w swetrze jak wieloryb, ukryła się w swoim małym gabineciku. Najchętniej rozpłakałaby się, ale już ktoś pukał. Słyszała, jak mąż zamyka gabinet i jedzie gdzieś swoim samochodem. Gdzie? Jeszcze rok temu nie pojechałby, nie mówiąc jej, po co ani gdzie, zajrzałby przez drzwi i zapytał, czy chce jechać z nim, może wstąpiliby na obiad do małej knajpki na Saskiej Kępie. Czy ludzie potrzebują dwóch samochodów w jednej rodzinie? Po co? Poczuła się
potwornie głodna, a zwariowana Małgosia zajrzała do niej akurat z pytaniem: „Skoczysz do barku na dole? Pierogi mają, pycha”. Skoczyła, zabierając torebkę. Po drodze mijała otwarte pokoje — studio graficzne, pełne komputerów, gwar śmiechu z redakcji, ciszę w pokoju korektorek. „Jak to się rozbudowało — myślała, słuchając jednym uchem trajkotu Małgosi. Ten ruch piątego piętra absorbował najwyraźniej wszystkich. — Piąte piętra mnie prześladują —
uświadomiła sobie — w akademiku, tutaj, w mieszkaniu na Powiślu. Kto mieszkał w piątym kręgu piekielnym?”. Małgosia też nie pamiętała. Sierpniowe dni słoneczne prędko zamieniły się w jesienne szarugi i chłodne wieczory. Warto było kupić sobie piękne palto z wielbłądziej wełny w czerwonym kolorze, przyjemniej wchodziło się w takim do windy w biurowcu. Katarzyna zerknęła w lustro w windzie. Szybko przeanalizowała zmiany, które udało się jej ostatnio wprowadzić. Wcale nie było ich
mało: jazdy doszkalające spowodowały, że już nie bała się prowadzić samochodu po Warszawie. Całkowicie opanowała klawiaturę komputera. Beżowy komputer był tylko jej, srebrna komórka w kieszeni palta także. Dla podkreślenia przemiany obcięła włosy, zeszczuplała trochę, kiedy pożegnała smak ptasiego mleczka. „Wciąż jeszcze wyglądam jak czerwony namiot — patrzyła na siebie w lustrze windy. — Ale w nowy wiek wejdę jako odnowiona trzydziestolatka z dwójką dzieci
— obiecywała sobie. — I w czerwonym płaszczu!”. Komórka zaskrzeczała jej w kieszeni. W okienku wyświetlił się numer starego centertela ze Stokowa. Ojciec o tej porze? Ponieważ Janka leżała właśnie w szpitalu w Białymstoku po wymianie stawu biodrowego, Kasia przestraszyła się. Słusznie — Leszek podenerwowanym głosem prosił, żeby przyjechała. Coś skomplikowało się już po operacji. Zakręciła się na pięcie w korytarzu i wciąż mówiąc do telefonu, pobiegła z powrotem
w stronę windy. „Obym zaraz nie przeklęła tego swojego zamówienia na zmiany” — myślała gorączkowo po drodze. Dzwoniła do Włodka. Nie mógł jechać. Wzruszyła ramionami. Miała własnego forda. Wieczór zastał ją i dziewczynki w Stokowie. Zapanował tu niezwykły, niespotykany ostatnio ruch. W centrum wydarzeń tkwiła — i w przenośnym, i realnym tego słowa znaczeniu — jej matka, Janka Borengowa. Ulokowana w łożu zniesionym z sypialni przed kominek, rezydowała
wściekła na siebie i na otoczenie. Unieruchomiona na sześć tygodni gipsem na obu nogach, usztywnionym poprzeczną blokadą, zaiste przypominającą średniowieczne dyby, złorzeczyła na całą służbę zdrowia, pielęgniarki i salowe, na swojego męża także i w ogóle na cały świat. Obok kręciły się psy, Leszek z lekarstwami, Michalina z pocieszeniami i kwiatami, a także Tamara z Bogdanem, którzy właśnie przywieźli Jankę z białostockiego szpitala. — Żebyśmy założyli, jakkolwiek
przewidzieli, że to się może stać — mówiła Tamara — to wynajęłoby się pielęgniarkę na całą noc… — Ale wszystko szło dobrze — dodał Leszek. — Kiedy wyjeżdżałem w piątek, czuła się znakomicie, proteza ładnie się przyjęła. A teraz proszę: gips i ta rozpychająca biodra deska. Kasia patrzyła zdumiona, nic nie rozumiała. Ledwie powstrzymała Agatkę, która szykowała się już z rozpędu skoczyć na babcię uwięzioną w dziwnej konstrukcji.
— Twoja mama, Kasiu, wstała nocą z łóżka szpitalnego. Za wcześnie oczywiście. I wyłamała sobie świeżą protezę — poinformowała ją Michalina. — Na litość boską, czemu? Mamo? Czemu nie zawołałaś pielęgniarki, jeśli chciałaś wstać? — Nienawidzę szpitali i pielęgniarek. — Janka nie chciała się przyznać, że przyśniło się jej właśnie Stokowo, sądziła, że jest blisko domu i wystarczy otworzyć drzwi na taras…
— Mama wybrała się w nocy do Stokowa! — oznajmił zagniewany Leszek. — Powinienem był to przewidzieć i przywiązać ją sznurkiem. — Westchnął. — A teraz sześć tygodni w gipsie! Poważne złamanie, całkowicie unieruchomiona. Ona zwariuje, a ja razem z nią! Kasia chciała pomóc ojcu, więc została tydzień w Stokowie, sama sobie udzielając urlopu. Dłużej zostać nie mogła, bo praca, bo szkoła Agaty, ale szybko zrozumiała, że wcale im tutaj nie pomaga. Leszek
opiekował się Janką sam, gotował, podawał leki i papierosy, robił zakupy, wysłuchiwał narzekań. W ich świecie, w którym Janka krzyczała, że jeśli jeszcze raz dostanie rosół, to zamorzy się na śmierć, albo jeśli Leszek nie zdejmie jej natychmiast tego gipsu, to sama to zrobi za pomocą widelca, ku swojemu zdziwieniu nie była potrzebna. Leszek spokojnie gotował pomidorówkę zamiast rosołu, stukał w gips, aby złagodzić swędzenie, i prowadził jednoosobowy szpital.
Pewnego wieczoru Kasia usiadła przy matce i zaczęła ją pocieszać. Gips akurat na święta się zdejmie, mogło być gorzej, tylko kilka tygodni, telewizja, książki, Michalina po sąsiedzku, Dorotka za płotem. — Daj mi lepiej papierosa i nie pieprz mi tu dyrdymał, córko — przerwała jej przemowę Janka. — Mała śpi? Kasia przytaknęła. Madzia spała, a Agata układała z dziadkiem znaczki. — Tak. — A czego płaczesz?
Kasia faktycznie nie mogła powstrzymać łez. Nagromadziło się w niej wszystko jak wrzód i teraz pękło: strach o matkę, nagły lęk przed powrotem do Warszawy, obawa przed zmianami, które sama uruchomiła. — Przecież nie umarłam — oznajmiła Janka z głębi swojego łóżka — i jeszcze nie zamierzam. Tylko uświadomiłam sobie, że to jednak nastąpi, ale to inna rzecz. Kasia zaniosła się płaczem.
— Wszystko dlatego, że nie palisz — westchnęła Janka — ale może się wódki napijesz? Chciałabym, żebyś się uspokoiła, bo mam do ciebie sprawę. Nalej no nam po kieliszku i postaw tutaj, blisko tych jebanych drewien między moimi nogami. Przepraszam. Kasia popatrzyła na nią zdziwiona. — Idź no do Wilusia i otwórz szufladę. Widzisz tam zeszyt? Wyjmij… Tak, a teraz chodź tutaj. Daj mi to i popraw ogień na kominku. Zrobiłam trochę notatek, kiedyś je, córeczko,
przeczytasz, ale to jak mnie już nie będzie. O, tu zapisałam urodziny Agaty. Potem już rzadko, tyle się działo… Obiecaj mi, że teraz ty się tym zajmiesz. Że będziesz zapisywać świat. Chodzi o to, że jak coś jest zapisane, to nie przemija tak łatwo. Już mi raz obiecałaś, że nie dasz odejść w zapomnienie tym ludziom i moim czasom. — Pamiętam. — To pisz. Pisz, Kasiu, proszę cię. Zwłaszcza że masz córki i to dla was jest nowe stulecie, nie dla mnie — Janka uśmiechnęła się przebiegle i
zapatrzyła w ogień. — Jakie ty masz zielone oczy, mamo! Janka pokiwała głową. — To znaczy, że to ważna chwila w moim życiu, kochanie. Chcę jeszcze o coś cię poprosić. Przez ten cholerny gips nie mogę w tym roku jechać na cmentarz na Wszystkich Świętych. Zapalisz za mnie znicz na małym grobie Zośki i na… samotnym grobie pod murem? Kasia popatrzyła zaciekawiona. Janka zapaliła kolejnego
papierosa. — Chciałabym, żebyś pamiętała, żeby ktoś o nim pamiętał, Kasiu. Nazywał się Mirosław Jurkiewicz. — Twój pierwszy narzeczony? — Tak. Nie wiem, gdzie jest jego grób, ale całe życie pamiętam o nim i zapalam świeczkę pierwszego listopada. Nie było nam przeznaczone żyć razem, ale nie chcę, by całkiem zniknął z ludzkiej pamięci. Czy opowiadałam ci tę historię? — Ojciec mi opowiedział. Pamiętasz, babcia Marianka,
kiedy jeszcze żyła, zaczęła coś wspominać, mówić o twoim zabitym narzeczonym. Ty się wtedy wściekłaś, ja przestraszyłam, a tata potem powiedział mi, jak to było. Janka znowu pokiwała głową. Milczała. Dawne postacie i obrazy przesuwały się jej w pamięci. — To dobrze. Nie chcę znowu tego powtarzać. To było dla mnie straszne, zbyt straszne. Jeszcze teraz jest. Nie umiem wybaczyć temu łotrowi, Dzikiemu, Kasiu. Mam nadzieję, że piekło go pochłonęło, powoli,
w mękach! Wszyscy księża każą wybaczać, a ja nie mogę. Ach, Kasiu! — Janka z rozpaczą odchyliła głowę, jakby próbowała otrząsnąć się ze wspomnień. Ogień wywołał rumieńce na twarzy, pełnej już zmarszczek, zwłaszcza jedna pogłębiona blizna przy ustach wywoływała w Kasi wzruszenie. — Jakie straszne instynkty wyzwala w ludziach wojna. To były potworne czasy. Znam historie mrożące krew w żyłach. Znam człowieka, który wychowywał się z żydowskim chłopcem, sąsiadem,
przyjacielem, a kiedy przyszła wojna, wstąpił do narodowców. We własnym domu przyłożył mu pistolet do głowy i powiedział: „Ja muszę cię zabić, Hajko”. Jak mógł patrzeć mu w oczy? Hajko podobno ukląkł i prosił o życie, przypominając lata wspólnych zabaw, mówiąc, że ma żonę w ciąży. Na nic… Przyjaciel strzelił przyjacielowi między przerażone oczy. My jesteśmy przeklętym pokoleniem. Opowiadali ludzie, jak Niemcy w Wiźnie naszemu oficerowi obcięli nogi i ręce, a kadłub człowieka włożyli do beczki.
Wył, prosząc o śmierć, a oni turlali tę beczkę, aż się wykrwawił. To nie filmy, to nie książki, to prawdziwe zdarzenia, Kasiu. Czy Mirek prosił o życie, nie wiem. Może żyłby jeszcze, gdyby nie ja… A czy ze mną? Pewnie i tak bym jakoś spotkała twojego ojca. To była pomyłka, wszystko to jest jakaś pomyłka. Ale pamiętaj o nim, proszę cię: Mirosław Jurkiewicz… Był skrzypkiem, bardzo pięknie grał. Obie milcząco patrzyły w ogień. Trzaskało drzewo, świat stawał się nierealny. Janka myślała o
Mirku, Cezarynie, ciotce Maryli, Zosi, Hani Northmanowej. — Wszyscy odeszli, wszyscy, Kasiu! I ja do nich dołączę — szepnęła, a Kasia ze łzami w oczach zaprzeczyła. — No, ale przecież jeszcze nie teraz, moja miła. — Janka wzniosła kieliszek ku płomieniom kominka. — Mam zamiar zobaczyć ten dwudziesty pierwszy wiek. I dożyć chwili, kiedy twój ojciec zdejmie mi z nóg tę potworność. Wiesz, że nareszcie zgłosił w ZOZ-ie podanie o całkowitą emeryturę? Że niby musi się
mną opiekować. Niezły pretekst, co? Nie ma na ziemi lepszego od niego człowieka, ale czasem mocno mnie irytuje. Uparty jest nad miarę, udaje, że mnie nie słyszy, ale zdejmie mi te dyby, zdejmie, o ile oboje wcześniej nie powariujemy. Ty jedź do Warszawy, córeczko, i pamiętaj o mojej prośbie! Nie zwariowali, zapewne dzięki częstym wizytom Michaliny i Tadeusza, a także dzięki psu Kogiemu, który nie zaakceptował bloku w stolicy i zamieszkał w Stokowie. Dobry, choć powolny dog błękitny nie
odstępował Janki w najgorszych dla niej chwilach, kiedy zostawała sama w domu. Popadała w panikę, przeczuwała pożar, atak duszności, bała się potwornie, nawet jeśli Leszek był tylko w sklepie albo ogrodzie. Pies kładł wtedy swój duży łeb pod jej ręką i czuła się bezpieczniej. — Nie zapomnę ci tego, piesku — mówiła wtedy. Nie wytrzymała sześciu tygodni w dybach i dokładnie 13 grudnia, w rocznicę stanu wojennego, wymusiła na mężu, żeby zdjął jej gips. Kiedy Kasia z
rodziną przyjechała na święta, Janka witała ich w drzwiach o lasce, drugą ręką trzymając się psa, ale na własnych nogach. Pogroziła laską wnuczkom, a one śmiały się z pomysłów babci i rozglądały za choinką. Ostatnie takie święta z jedynką, rok 1999! Hurra! Dziewczynki miały zostać do Nowego Roku, Kasia i Włodek wracali do Warszawy na sylwestra i powitanie roku 2000. Wszyscy niepokoili się tym nowym rokiem, magowie po raz kolejny wieszczyli koniec świata, a optymiści lepszą dla świata Erę
Wodnika. Janka z Leszkiem spędzali sylwestra z Michaliną, Tadeuszem i nowym lekarzem, który obejmował po Leszku ośrodek zdrowia. Miał zacząć pracę od stycznia owego roku 2000, ale wcześniej już poznawał miejsce i teren. Leszek z radością wprowadzał go w tajniki pracy wiejskiego lekarza na Podlasiu. Polubił młodszego kolegę. — Nie wiem, gdzie się uchował — opowiadał Jance przy obiedzie — ale po czterdziestce chłopak, od naszej Katarzyny
trochę starszy, ale młody, a żony nie ma. Doktor Tomasz Wierzchoń, specjalizację robił u docenta Buckiego, rozumiesz, z tkanek miękkich…. Janka przerwała mu niecierpliwie. — Ale jaki on jest? Co mi tam jego specjalizacja i tkanki! — Zobaczysz sama. Właśnie się wprowadził do mieszkania przy ośrodku, a że samotny, to zaprosiłem go na sylwestrowy wieczór… I tak będziemy z Szamotami i dziewczynkami oglądać telewizję. Zrobisz może
schab pieczony, co, Kiciaku? — Jeden schab na tyle ludzi w sylwestra! Bóg cię opuścił! Muszę zrobić schab, bigos, zrazy, kaczkę i ciasto. Agata, ten niejadek, zje tylko placki z jabłkami. Ich dziwny pies to samo. I ty bierz się do roboty, musisz mi pomóc! No, no… Ciekawa ja jestem tego gościa! Ale i tak ludzie mu nie zaufają. Po tobie? I to imię: Tomek! Zaraz mi się kojarzy Romek i Atomek! Niemniej doktor Tomasz Wierzchoń bardzo się jej spodobał. Miał niespotykany
urok, mówił więcej niż Leszek i Tadeusz razem wzięci, dowcipnie i ciekawie, był szarmancki dla dam od najstarszej do najmłodszej — Jance podawał ogień, Magdalence osiołka, strzelał czasem spojrzeniami, a oczy miał inteligentne, jasne i wesołe. — Ty, fajny jest ten twój cały Tomek — konspiracyjnie szepnęła Janka w kuchni mężowi, który przybył właśnie po karpia w galarecie. Karp pamiętał jeszcze Wigilię, ale suto pokropiony octem dawał
radę być przystawką. — No widzisz! — Leszek stawiał na tacy półmiski. — Wiesz ty co? — Janka w olśnieniu aż się zachłysnęła majonezem. — On z wyglądu przypomina tego amerykańskiego aktora! Tego o psich oczach, co grał boksera, no wiesz… Tylko jego wesołą wersję! Polskie wydanie, chłopiec i rycerz w jednym! Stąd ten urok! A nieduży jest, od ciebie mniejszy o pół głowy… — Ja to już się chylę ku ziemi — zażartował Leszek, ale
zadowolony wyprostował się i podążył do salonu, lekko kuśtykając, z odnowioną octem rybą na półmisku. Powitali go oklaskami. Kędzierzawy, śniady doktor Wierzchoń opowiadał właśnie o perypetiach na dyżurach nocnych. Janka stanęła w drzwiach i z zadowoleniem ogarnęła wzrokiem swój salon. Po chwili z lekkim zaniepokojeniem. Dawno nie widziała swojej kuzynki Michaliny Szamotowskiej tak ożywionej, pochylonej ku rozmówcy, z policzkami
płonącymi od ognia, od wódki, od śmiechu. Tadeusz z Leszkiem popijali koniaczek, odwróceni do telewizora, komentując przeboje i prognozy końca świata, zatrzymanych zegarków elektronicznych i pewnie bezużytecznych od jutra komputerów — z racji roku 2000 i pluskwy milenijnej. Kiedy rozstawali się nad ranem, rok z dwójką zaczął się bez wielkich perypetii, tylko petardy, które wystrzeliwali chłopcy pod mostem, bardzo źle podziałały na psy. Janka widziała, jak Tomasz,
pożegnawszy się, podąża samotnie w stronę ośrodka, a Misia z Tadeuszem idą objęci w przeciwną — ku domu na skraju wsi. „Może to były moje zwidy — pomyślała. — Czas spać!”. Nie przypuszczała nawet, co działo się w tym czasie w duszy i ciele Miśki, a sama Michalina, która nie zmrużyła już oka, o świcie patrzyła na kulę słońca wstającą leniwie nad Narwią i nie mogła zrozumieć ani siebie, ani gwałtownych uczuć, które się przez nią przetaczały. Widziała tego mężczyznę pierwszy raz w życiu.
Rozmawiał z nią, opowiadał o swojej pracy i śmiał się, nic ponadto. A ona czuła się znakomicie w jego towarzystwie, co już się zdarzało, ale tym razem miała silne pragnienie, żeby go dotknąć — tak silne, że ledwie się powstrzymała. Co więcej, przebiegła przez nią fala gorąca i mrowienia w skórze. Jakby coś pchało ją ku niemu. Ile szczegółów nagle zauważyła — miał bardzo ładne dłonie, silną sylwetkę jak na niezbyt wysokiego mężczyznę, był dobrze ubrany. Miśka lubiła
białe koszule przy ciemnych włosach. Poprawiał sobie opadające na oczy kosmyki włosów, mrugał łobuzersko okiem do Agatki, do Janki, gdy opowiadała o wiejskich perypetiach w Stokowie. Miśka Szamotowska z Zajewiczów nie była słabą osobowością, rzadko miała okazję spotkać kogoś, kto by jej imponował. Ten tutaj był niewiele od niej wyższy, również niewiele młodszy, ale miał w sobie coś, co sprawiało, że natychmiast wiedziała: jest od niej silniejszy, jest odpowiedzialny i mimo poczucia
humoru nie jest lekkomyślny. Z tęsknotą patrzyła na mocne ramiona. A przecież kochała Tadeusza, tak bardzo i już od tylu lat! „Oszalałaś, stara babo — pomyślała. — Nie możesz go zbyt często widywać. Coś takiego!!!”. Janka pierwszego dnia roku 2000 obudziła się bardzo wcześnie. „Styczniowy wschód słońca — powiedziała sobie w duchu. — I pomyśleć, że siedemdziesiąt siedem lat temu moja matka, Marianna, była młodą kobietą w pierwszej ciąży! Wszystkie rozwiązania,
radości, porażki były jeszcze przed nią. I przede mną. Ale proszę, mimo wszystko dożyliśmy następnego tysiąclecia!”. Nie pomyślała, że ten sam wschód słońca obserwuje także kilka domów dalej Miśka. A już obu nie postałoby w głowach, że w ośrodku zdrowia wpatruje się w ten sam wschód doktor Tomek Wierzchoń, zdziwiony własnymi myślami i fascynacją rudą kobietą, którą spotkał na koniec stulecia u Borengów.
Nastał rok 2000 i nic się nie zmieniło. Komputery działały, a koniec świata przesunięto na rok 2012, co wszystkim wydało się dość odległą datą. Mnóstwo pracy, wychowywanie dwóch dziewczynek, pisanie niezliczonych artykułów pochłaniało Kasię od początku nowego tysiąclecia. Pamiętała o przyrzeczeniu danym matce, nie umiała jednak znaleźć odpowiednich chwil ani na pamiętnik, ani na pisanie własnych opowiadań. Czas nigdy nie biegł tak szybko, kłopoty goniły kłopoty, spadały
na nich jak grom z jasnego nieba: a to kontrole skarbówki, a to wymagania kontrahentów, a to nowe pomysły na inwestycje. Klęski: złodzieje okradli siedzibę z komputerów. Sukcesy: nowy tytuł prasowy przyjął się na rynku bardzo dobrze — zaczęli myśleć o trzecim. Zanurzeni w realiach swoich czasów nie zauważali nawet, jak zmienia się przestrzeń: powszechniał ów internet, już korzystali z tej nowości w domu, nie tylko w pracy, komputery stały na każdym biurku redakcji, w
kieszeniach i torebkach zagościły małe, zgrabne komórki. Miasto jak ogromna machina działało napędzane życiem swoich mieszkańców. Nocom i dniom, klęskom i sukcesom towarzyszyły im — jak wszystkim ludziom — kłótnie i pogodzenia. Znalazła pewnego ranka na swoim biurku prześliczne konwalie i uśmiechnęła się do nich. Zanim włączyła komputer, pomilczała chwilę przed oknem. Z wieżowca widać było wzmagający się warszawski ruch. Gęstniał strumień aut w
alei Stanów Zjednoczonych, pchających się na lewą stronę Wisły. „Czy to jest mój nurt?” — zapytała sama siebie, zanurzając nos w kwiaty. Znała ten zapach z ogrodu rodziców. Zatęskniła za domem mocno, miała złe sny o Stokowie. Zajrzała do męża. Siedział już przed komputerem. „Właściwie cały dzień spędza przy komputerze” — pomyślała. — Słuchaj — powiedziała — martwię się o mamę. Taka krucha zrobiła się ostatnio. I ojciec po raz pierwszy tak mocno chorował. Pojedźmy w
sobotę, co? — Byliśmy niedawno — mruknął niechętnie. — Nie możemy tak jeździć co tydzień. Wszystkie wakacje i święta spędzasz u tatusia. W góry gdzieś pojedźmy albo za granicę. Możemy jechać do Francji, Iwona z Jurkiem namawiają nas od pół roku… — Obiecałeś! Umawialiśmy się, wyprowadzając się z Łębek, że będziemy często jeździć, to był mój warunek! — Kasia była bliska łez. Chciała do domu, do Stokowa, nie do Francji. — Umowy, umowy — krzyknął
Włodek. — Zobacz, mam tu dziesięć umów z drukarniami. Z terminami płatności. Nie dotrzymam co drugiej. A to — wskazał na drugą stertę — lista tych, co nam nie dotrzymują płatności. Nigdzie nie pojadę, mam tu co robić! Kasia zaczęła coś mówić, ale wstał i wyszedł. Nie znosiła, kiedy wychodził i nie mówił dokąd. Została ze swoimi słowami sama. Z nagłym strachem przed papierami, teczkami, skoroszytami, które drwiąco szczerzyły do niej zęby ostrych kartek. „Za chwilę
spadną na mnie jak talia kart na Alicję — pomyślała w panice — a ekran monitora wchłonie mnie i jak ona znajdę się po drugiej stronie, lecz czego, jakiego świata?”. Otarła pot ze skroni. Bzdury, to rzeczy, tylko rzeczy. Nabrała pewności, że jest na piątym piętrze wieżowca. I że to z pewnością nie jej mąż postawił konwalie na biurku. Pojechała do Stokowa sama z dziećmi. Włodek dzwonił codziennie wieczorem, to prawda, opowiadał jej, co się działo w firmie. Słuchała tych słów z Warszawy, siedząc na
huśtawce pod kapryfolium. Jak daleko działo się to wszystko! Nie tęskniła jeszcze do miasta, czuła się tu bezpiecznie. Opowieści wiejskie matki były cudowne, zawsze lubiły się z Michaliną, a latem dodatkowo od czasu do czasu wpadali zaprzyjaźnieni łębkowiacy i krewni z Białegostoku i Kulesz. Kasia poznała także lekarza, który objął ośrodek po ojcu. Ogromnie była mu wdzięczna za to, że odwiózł Leszka do szpitala w Łębkach tej feralnej jesieni, kiedy otworzył mu się wrzód. Miśka pomagała wtedy
mamie. Kasia dziękowała Bogu, że Szamotowscy zamieszkali w Stokowie — przy wszystkich swoich walorach położonym dość daleko od cywilizacji. I pomyśleć, że ojciec miał doktoryzować się właśnie z wrzodów żołądka! Ha. Po raz pierwszy zachorował. Od dziecka pamiętała go tylko jako tego, który leczył innych. Teraz miał się dużo lepiej, lato płynęło jak w sielankowych książkach, leniwie i ciepło, pachniał jaśmin. Doktor Wierzchoń doglądał pacjenta, a Janka nie odstępowała kuchni, gotując
ulubione przysmaki męża, ale tylko dozwolone przez Tomasza. Pewnego dnia, kiedy siedzieli gromadnie przy drewnianym stole w ogrodzie, Leszek i Tadeusz — starsi panowie dwaj — patrzyli z tarasu na rozbawione pod drzewami towarzystwo, na swoje żony zajęte zabawianiem gości: Jankę perorującą o polityce i rozmarzoną Michalinę z zieloną przepaską na rudych lokach. — No zobacz, i znalazł się ktoś, kto objął po mnie ośrodek — rzekł Leszek do Tadeusza.
— Ba! Po mnie obejmie coś więcej — dodał z nostalgią Tadeusz. Leszek milczał. Domyślał się, o co chodzi. Przy stole żartowano — weterynarz z Wizny usiłował ściągnąć Michalinę z ławy, a doktor Tomasz porwał ją na ręce i obracając dookoła siebie, niósł na huśtawkę. W swoich barwnych, zwiewnych sukienkach fruwała wśród zieleni jak kolorowy ptak. — Nie mam żalu — powiedział Tadeusz. — Dziwisz się? — To nic nie znaczy —
powiedział Leszek. Tadeusz uśmiechnął się, zapalili po papierosie. — Starzy jesteśmy, Leszku. Misia żyła ze mną długo… Mam nadzieję, że szczęśliwie. Oddała mi najlepsze lata swojego życia. A co dostała? Starego chłopa, co nie chciał dzieci. Jak teraz ma mi być opiekunką, ocierać ślinę i poprawiać pled, to ja nie chcę. Dobrze jej życzę. Niechbym szybko umarł, to wyjdzie za mąż za tego doktorka… — Oryginalne podejście — skwitował Leszek.
— Bracie, zrozum — powiedział cicho Tadeusz — ja ją kocham. A kocham, to nie znaczy, że mam na własność. Z ogrodu dobiegał śmiech „młodego” pokolenia. Kasia także doskonale bawiła się w towarzystwie weterynarza. — Młodzież, co? — Janka podeszła o lasce do starszych panów. — Ale wszystko to mi się nie podoba. — Nie marudź, Janka — wesoło zakrzyknął Tadzik — tylko dawaj kieliszki. Dostałem od brata z Warszawy dobry
koniak!
— Dom w Stokowie ma ściany miodem smarowane! Pamiętasz, mamo, kto tak mówił? — A jakże — odpowiedziała Janka — Hania Northmanowa oczywiście. — Nie mogę uwierzyć, że jej nie ma — cicho dodała Kasia. — Nie wiesz nic, co u Marcina? — Nie wiem. Pewnego dnia zajechała do nas Marlena z mężem. Wracali do Suwałk
Carską Drogą. Ich córka to już nastolatka, maturę będzie zdawać. Bardzo ładna, wysoka panienka, do ojca podobna. Jak ona ma na imię? — Mamo, Dominika przecież. — Córciu, mam już nie tę pamięć co kiedyś, nie tę. Lepiej pamiętam szczegóły sprzed trzydziestu lat niż wczorajsze, ha! Ale Hankę zawsze będę pamiętać. Słyszysz bramę? Goście! Miała rację, że ściany miodem smarowane. Co raz ktoś zajedzie, i dzięki Bogu. W bramę wjeżdżał Bogdan.
Tamara borykała się z archaiczną zasuwą, Leszek poszedł jej pomóc. Przed garażem zabłysła alfa romeo. Tamara po powrocie z Ameryki wyszczuplała, ścięła krótko włosy i wyglądała bardzo młodo, za to Bogdan wydał się Jance postarzały i nieswój. W tej samej chwili Kasia uświadomiła sobie, jak dawno nie widziała kuzynów. Gdzie te czasy, kiedy urządzali z Wojtkiem podchody na Choblu? A kiedy przy ognisku mówił jej, Alicji i Joli, żeby nigdy nie były łatwymi dziewczynami? Był ekspertem w tych sprawach,
złamał serca kilku koleżankom Kasi. A Misiek? Wspomniała, jak wepchnął Marlenę do rzeki w Zawadach. Rety — mały Misiek musiał już skończyć trzydzieści lat, chce czy nie. Szybko policzyła, rok sześćdziesiąty dziewiąty! No tak. Miał przecież córeczkę starszą od Magdy o rok. Smutno się jej zrobiło, że się prawie nie widują. Tamara chętnie zaspokajała jej ciekawość, opowiadała o dziewczynkach Wojtka, gimnazjalistkach. O tym, że Marlena kocha zwierzęta i
będzie na pewno weterynarzem, a Paulina pięknie śpiewa. Ewelina Miśka skończyła cztery lata, a żona znowu jest w ciąży! — Co to jest, powiedz, Bogdan — westchnęła Janka — że same baby się rodzą w naszej rodzinie? Nawet Rafałowi Antoniego, jak się wreszcie ożenił, urodziła się Justyna! — I falami idą — roześmiał się Bogdan. — Najpierw rzut Kaśki i Wojtka, a po dziesięciu latach znów córki Miśka, Kasi i Rafała…
— Ale same baby? Może Michał przełamie. Czy klątwa zamienia się w przeznaczenie? — Przestań ty z tą klątwą, ja mam wnuczki Zajewiczówny! — Jeszcze tylko dwa pokolenia… — Daj spokój, stare gusła. — Na brydża przyjechaliście? — Czemu nie, na brydża i odetchnąć stokowskim powietrzem. Pewnie nam nowiny opowiesz, na naszej wsi zawsze coś się dzieje. — Ano. Alek zza rzeki kury
matce pogwałcił! — obwieściła Janka z satysfakcją. — Co? — Tamara aż usiadła. — Jak to? — Upił się i popadł w nastrój rozpaczy. Moim zdaniem jest nienormalny, naoglądał się jakichś filmów pewnie, teraz w tych kaseciarniach wideo możesz dostać wszystko. W każdym razie pogwałcił kury, a matka omal Alka nie zabiła. Mało, że wstyd, to jeszcze kury jej zdechły. — Jaśka, przestań, nie wierzę ci.
— Nie, no naprawdę… Wieczór zastał ich przy kartach, ale w kuchni Bogdan zwierzył się Leszkowi. Niepokoił się — źle się ostatnio czuł, drętwiały mu stopy, napadała nagła gorączka. Przywiózł ze sobą wyniki krwi i zdjęcia rentgenowskie. Leszek oglądał, czytał, oglądał, w końcu powiedział: — Musisz się porządnie zbadać. Te wyniki nie są złe, krew w porządku, ale objawy dziwne. — I głowa mnie często boli — poskarżył się Bogdan. —
Wcześniej nie znałem tego uczucia. — Tomografię trzeba zrobić, mają aparat w szpitalu na Skłodowskiej! Ja tu na wsi nic nie pomogę. — Zrobię — westchnął Bogdan. — Mamy teraz nawet sąsiadów lekarzy, Tamara ma niezliczone znajomości… Kiedy odjechali, Leszek chodził zasępiony. — Nie pamiętasz, gdzie oni byli, jak wybuchł Czarnobyl? Bogdan i Tamara? — zapytał Jankę kilka dni później.
— A skąd. Bogdan chyba na rybach, na Siemianówce, nie? A co? — Czyli na dworze. Niby dobre były te wyniki, ale coś mi się tam nie podoba. Janka pobladła, ale odgoniła czarne myśli. Brat był od niej młodszy piętnaście lat. Kilka miesięcy później znów został dziadkiem — Michałowi urodziło się drugie dziecko. I była to dziewczynka, Ania, następna Zajewiczówna! Tak pięknie zakończyli rok 2000 — ostatni drugiego tysiąclecia.
Rozdział 46. Wrzesień, ciepły, słoneczny wrzesień, oznaczał w warszawskim mieszkaniu naloty chmar os i muszek owocówek. Unosiły się również nad straganami targowiska na Grochowie, bogatymi teraz w owoce i warzywa. Śliwki, brzoskwinie, papryki kusiły owady i ludzi. Kasia szła wśród straganów z Magdalenką siedzącą w spacerówce, a Magdalenka z kolei ze swoim ulubieńcem, zwanym
Kolorowym Misiem, na kolanach. Agata mawiała o nim, że jest psem, a nie misiem, a tata, że nie ma kolorów, tylko wyblakłe plamy. Nie miało to znaczenia, Kolorowy Miś był Kolorowym Misiem, a gdy w wakacje schudł, dziadek Leszek zrobił mu operację, napchał brzuszek gąbkami i teraz Kolorek był całkiem grubiutki. Madzia w skupieniu pełnej powagi czterolatki asystowała dziadkowi i przyglądała się temu zabiegowi. Trochę się bała, ale dziadek objaśnił jej, że miś jest dobrze znieczulony, nic
go nie boli, a skalpel i nici z pochodzą z prawdziwego szpitala. Teraz skończyło się lato, jej siostra Agata musiała iść do szkoły, więc wrócili znowu do Warszawy i wędrowały z mamą po targowisku. Madzia sięgnęła ręką do pięknego jabłka. — Mamy mnóstwo własnych jabłek ze Stokowa — westchnęła Kasia. — Kupię ci lepiej brzoskwinie, co? Madzia jednak wolała jabłko. Pani za ladą podała złocistą renetę.
Wędrówka przez targowisko zawsze budziła w Kasi filozoficzne myśli. „To taki wyraźny obraz życia — myślała. — Wszystko, czego ludzkość potrzebuje, ujęte w kilku budach, napisane na szyldach: »Artykuły dla dzieci«, »Buty«, »Kosmetyki«… Jeść trzeba: budki z mięsem, warzywami, słodyczami. Stragan z ubraniami, dalej wszystko do ślubu i chrztu… Potem zakład pogrzebowy. Przestarzałe gazety po obniżonej cenie, ciastka i zegary: budziki, zegary ścienne, elektroniczne…”.
Tak, czas płynął. Tu kwiaty i natrętne pytania sprzedawcy: „Jakie pani potrzebuje do salonu, wiązankę na ślub, a może wieniec na groby?”. Przerażały ją piekące się na rożnach kurczaki i główki radosnych świnek narysowane na szkłach masarni, zapraszające do zakupienia było nie było własnego prosiaczego ciała. Lubiła gwar ryneczków, niezrozumiałe nawoływania Wietnamczyków, śpiewny rosyjski, zachęty polskich kupców do spróbowania ich towarów. Bazarek to życie, są
tu tandetne zabawki i tanie książki, torebki i walizki — wszystko. Nagle zorientowała się, że gwar się wzmógł i ludzie żywo komentują jakieś niecodzienne wydarzenie. Przyspieszyła kroku, w jednej z budek usłyszała: „Wojna będzie, panie, o, Bush sobie nie pozwoli…”. Zaniepokoiła się na dobre, zatrzymała się przy budce z kebabem, bo tu dobrze słychać było radio. Stała z nią grupka osób, zasłuchanych jak i ona, i jak ona niemogących uwierzyć w komunikat.
W dalekiej Ameryce samoloty terrorystów uderzyły w bliźniacze wieżowce World Trade Center. Atak na skalę, jakiej do tej pory nie znała Ameryka ani w ogóle świat. W kieszeni Kasi zadzwonił telefon. Leszek, przejęty, zdenerwowany, mówił szybko. — Katarzyna, zabieraj dziewczynki, wsiadaj w samochód i przyjeżdżajcie — wypalił. — Uciekajcie z Warszawy, wojna! — Jaka wojna, tato, co ty mówisz? Nie ma tu żadnej wojny!
— Kasia! Wróg zaatakował Pakt Północnoatlantycki, a ty siedzisz w stolicy. Mama odchodzi mi tu od zmysłów. Kasia mimo grozy zdarzenia nie mogła powstrzymać uśmiechu. No tak, Janka panikowała, a on jak zwykle próbował uczynić jej świat bezpiecznym, pozbierać dzieci i wnuczki wokół siebie, w Stokowie, gdzie rzeczywiście napad terrorystyczny był raczej mało prawdopodobny. — Tato, dobrze, przyjedziemy na sobotę. Do tego czasu wiele się wyjaśni, ale zobaczysz, że nie przystąpimy do żadnej
wojny. To bardzo daleko. — Świat jest teraz mały, Kasiu! Był to 11 września, wtorek. Kwaśniewski ogłosił w Polsce żałobę, w Stanach Zjednoczonych zginęło prawie trzy tysiące ludzi. Leszek miał rację, świat obecnie był globalną wioską, i nie miał racji, bo wojna na skalę globalną nie wybuchła, ale świat był poruszony tragedią. Ludzie w miastach i na wsiach nie odchodzili od telewizorów. AlKa’ida i bin Laden stały się powszechnie znanymi pojęciami. Przed fatalnym dniem mało kto
o nich słyszał, teraz były na ustach wszystkich. Oczywiście w Stokowie także. Kiedy Kasia dojechała tam w sobotę, złorzecząc na koszmarny wyjazd z Warszawy, przed telewizorem przejęci i w oparach dymu z papierosów siedzieli jej rodzice, a także Tadeusz i Michalina, którzy tyle lat mieszkali w Nowym Jorku. Na widok dzieci Miśka zaczęła otwierać okna. — Mało, że mnie chcą uwędzić, to dzieci ci potrują — powiedziała. — Rzucilibyście to palenie —
poparła ją Kasia. — To już niemodne, cały świat odchodzi od nikotyny! — Oj, wywietrz sobie górę, Katarzyna, i nie gadaj. Co wy nam tu pieprzycie o papierosach, jak rozwalają w Ameryce wieżowce. My jesteśmy niemodni i tacy zostaniemy. — Ale nie przy dzieciach, pani doktorowo, Kasia ma rację — poparł ją Tomasz Wierzchoń, który nagle stanął w drzwiach tarasu. — Widziałem z okien ośrodka, jak państwo jadą — wytłumaczył się. — Przyszedłem
się przywitać, przyniosłem buteleczkę… Samemu znosić takie wieści trudno. — Zapraszamy, doktorze, zapraszamy! Kasia z Leszkiem zaraz zrobią obiad, bo ja się nie ruszam od telewizora! — Janka, przejęta sprawami świata, ani myślała oddawać się teraz prozaicznemu obieraniu ziemniaków. — A ja im pomogę — podniosła się z fotela zmieszana Michalina. „Co tu się dzieje?” — pomyślała Kasia. Doktor Wierzchoń
zaprzyjaźnił się z nimi, grywali w karty, rozmawiali o biznesie z Włodkiem. Kasia znała jego prywatne opowieści. Wiedziała na przykład, że nienawidził swojego ojca i obwiniał go za śmierć matki, ale, na Boga, z pewnością nie przybiegł tu natychmiast, kiedy tylko zobaczył cień ich zielonej laguny. Michalina w kuchni podała Kasi nożyk i koszyk ogórków. — Pomogę ci zrobić mizerię i pójdę — powiedziała — źle się czuję. Poza tym przygotowuję wystawę, wiesz, szkoła
plastyczna w Supraślu mnie zaprosiła, mam mnóstwo pracy. I mogę zabrać Agatkę. Zamiast nudzić się z wami pobazgra ze mną farbami, chcesz? — Dziadek jej nie wypuści. Co znaczy, Miśka, że źle się czujesz? Faktycznie, ręce ci się trzęsą! Kasia zamknęła drzwi od kuchni i oparła się o nie plecami. — Mów mi zaraz, co tu się dzieje. Tomek Wierzchoń spada tu jak meteoryt z nieba, ty uciekasz, dziwniejsze jest tylko to, że ojciec jeszcze raz
pomalował starym barytem ściany w piwnicy… — Na wypadek wybuchu bomby atomowej — słabo uśmiechnęła się Misia. — World Trade Center ich tak przestraszyło. Ludzie wojny, wiesz. — Wierzchoń nie jest człowiekiem wojny… — Nie jest. Jest uroczym facetem, z poczuciem humoru, inteligentnym. W sam raz dla mnie, trochę młodszy. Po każdym spotkaniu nie mogę spać. Jest kimś, kogo Michalina Zajewicz powinna spotkać
dwadzieścia lat temu. Ale spotkała go teraz Misia Szamotowska… No i tyle. — O, niech to piorun strzeli, jak mawia matka! — Chcę zostać i patrzeć na niego, więc muszę uciec. — Nic nie da uciekanie, Misia. Rozmawialiście? A co on? Mówił ci coś? Wie? — Nie, nie — odparła żywo Miśka. — On nic nie wie i błagam cię, nikomu nie mów. „Aha — pomyślała Kasia. — On wie i rozmawiali”.
— Za szybko, Miśka, powiedziałaś! On wie i rozmawialiście, nie? — Tak. Było to na początku lata, po ognisku na Janiny. Zaoferował się ją odwieźć, bo Tadeusz akurat chorował i został w domu. Nagle jednak Tomasz pojechał w zupełnie inną stronę zamiast do wsi. Przejechał most na rzece, skręcił ku Zajkom, minął dwie osady, do których pewnie jeszcze prąd nie dochodził, i zatrzymał auto na wzgórzu; rozciągał się stąd piękny widok na dolinę Narwi,
na malutkie, patrząc z góry, domki. — Proszę zobaczyć, doktorze — powiedziała wtedy Michalina, jakby wcale nie była zdziwiona tym porwaniem — jakbyśmy byli w bajce. Ptaki, konie, cisza. Łabędzie pływają w zatoce, zobacz… Tomku. Tomasz owszem, był zapatrzony, ale nie w krajobraz, lecz w Miśkę. — Michalino, pani wie. Usiłowałem z tym walczyć, nie przychodzić do doktora, unikać. Ale to jest silniejsze ode mnie.
— Ja wyjadę. — Pojadę za panią. Wszędzie — oznajmił, bo zrozumiał, że tak właśnie musi być. Będzie za nią jeździł, gdziekolwiek ziemia, wschody i zachody słońca. Wziął ją za rękę i pocałował wnętrze jej dłoni. — Przestań — szepnęła Misia. — Jestem tylko człowiekiem, nie jestem ze stali. Ale doktor Tomasz nie analizował w tej chwili człowieczeństwa ani swojego, ani Michaliny. Po prostu ją całował, a ona dała się ponieść
magii czerwcowego wieczoru nad Narwią. Samochód stał się na chwilę całym ich światem. — Kasiu — Michalina w kuchni szeptała zawstydzona, ale musiała to z siebie wyrzucić — nigdy dotąd nie zaznałam czegoś takiego. Nigdy. Czuję do niego najsilniejszy pociąg, jaki może być. Kiedy ci to opowiadam, czuję te osławione motyle w brzuchu. Gdyby wszedł teraz i powiedział: „Chodź”, poszłabym. Ktoś skrobał w drzwi. — To psy — szybko rzuciła
Kasia. — Ty, Miśka, nigdzie nie uciekaj. Zakochałaś się, ot co. A co z Tadeuszem? — Właśnie. Co z Tadeuszem? Nic. Ktoś zapukał i tym razem nie były to psy, tylko Leszek z pytaniem, co z obiadem, bo ziemniaki obrał. — Michalina źle się czuje — powiedziała Kasia — chce uciekać. — Po co uciekać? Masz tu dwóch lekarzy, zrobimy konsylium, zawołam tu zaraz Wierzchonia.
— Już mi lepiej — powiedziała Misia. Wieczór upłynął im pod znakiem omawiania terroryzmu, tylko dwie pary oczu spotkały się na chwilę nad stołem — szczere niebieskie oczy Tomka i ciemne Michaliny. — Pierwszy rok dwudziestego pierwszego wieku i już się dzieje! — ponuro stwierdziła Janka. — Raz słońce, raz deszcz, co się polepszy, to się popieprzy, czyli, jak by rzekł poeta, może drugi będzie lepszy?
Niestety, następny rok przyniósł jej smutek.
Bogdan poczuł drętwienie stopy wieczorem, kiedy oglądali telewizję. Wygodnie im było teraz w domu na Niemeńskiej. Chodzili z Tamarą na długie spacery, Pusia plątała się pod nogami, radośnie przynosiła kije, które jej rzucał. Na takim spacerze właśnie poczuł po raz pierwszy, że noga odmawia mu posłuszeństwa. „Co ci jest? — zapytała zaniepokojona Tamara. — Bogdan, ty
pociągasz nogą!”. Wzruszył ramionami, rozcierał tę nogę, bo czuł też sztywność w kolanie. Poza tym po raz pierwszy w życiu rozbolała go głowa. Nie znał tego i śmiał się zawsze z Tamary, że bóle głowy to babskie wymysły, a teraz aż rozsadzało mu czaszkę, a leki nie pomagały. Zgodził się z nią, że musi w końcu iść do lekarza. Przypomnieli sobie, że kiedyś ugryzł go kleszcz, może borelioza, może zapalenie opon mózgowych? Leki wówczas dostał, ale kto wie… Wyniki krwi okazały się jednak
dobre, ból głowy zniknął tak, jak przyszedł, drętwienia ustąpiły. Zajęli się innymi sprawami, bo zamierzał sprzedać działkę na Siemianówce, skończyć już z biznesami krawieckimi i po prostu pożyć spokojnie. Rozmyślał sporo o przeszłości. Trochę szkoda mu było tego, że zgodził się, by Janka z Antonim spłacili go z części majątku w Stokowie, ale nie sądził, by jego chłopcy, zajęci swoimi rodzinami, chcieli tam inwestować. Minął miesiąc i powróciło drętwienie stopy. Następnego
dnia, na spacerze, przeraził się: patrzył na małego czarnego psa, domy wzdłuż ulicy z napisem „Niemeńska” i przez chwilę nie miał pojęcia, co to za miejsce, co to za pies i co on sam tu robi. Oparł się o płot, czuł, jak w skroniach narastać zaczyna znajomy ból. Sąsiad wyszedł akurat przed dom i widząc jego bladą twarz, zapytał: „Coś nie tak, panie Bogdanie? Źle się pan czuje? Odprowadzę pana”. Wsparty na jego ramieniu dotarł do drzwi i tak dowiedział się, gdzie mieszka, a kiedy Tamara wróciła do domu, siedział
skulony i przerażony w fotelu i nie rozpoznawał swojej żony. Zadzwoniła do synów, ale kiedy chłopcy przyjechali, Bogdan stracił przytomność. Wezwali pogotowie. Tamara siedziała w gabinecie przed lekarzami, którzy właśnie na konsylium przeanalizowali wyniki badań jej męża. — Nie mamy dobrych wiadomości — powiedział starszy profesor onkologii. — To złośliwy guz, który w dodatku umieścił się w móżdżku. Nieoperacyjny, przylega do pnia mózgu… Tak
przynajmniej wskazują badania, tomografia głowy… Nie możemy uratować pani męża, ale zrobimy, co w naszej mocy, by ulżyć wam obojgu… Po raz pierwszy opuściła ją odwaga: ogarnęła ją histeria, ciemność przed oczami i nienawiść do wszystkich zdrowych ludzi. Lekarze nie po raz pierwszy widzieli taki ból, leki uspokajające mieli w pogotowiu. Przed spotkaniem z Bogdanem wiedziała, że odwaga musi do niej powrócić. Mogła zabrać go do domu po kilku dniach. Zmienił się w duże
dziecko, dzięki Bogu, że posłuszne. Tłumaczyła mu, gdzie jest łazienka, mówiła, że tu mieszkają, że jest jego żoną i jak ma na imię. — Aha — powiedział — ładnie. A czemu ja nic nie wiem? Ja mieszkam w Stokowie, nad Narwią. Nie znam cię, ale widzę, że masz jakieś zmartwienie. Czy mogę ci jakoś pomóc? Tamara płakała. Przyszedł jednak moment, kiedy przestała płakać i postanowiła, że zrobi wszystko, co jeszcze możliwe. Uruchomiła telefony. Znajomi
lekarze kiwali ze smutkiem głową, ale podpowiadali jedno: koniecznie zrobić rezonans magnetyczny. Tomografia może nie być dokładna, rezonans, rezonans. Złożyła wniosek. Komisja lekarska nie chciała się zgodzić ze względu na koszty badania. Chciała za nie zapłacić. „To niemożliwe” — usłyszała. Okazało się, że po sąsiedzku mieszka doktor onkologii — pani Bożenka. Pomogła: zorganizowano konsylium i Tamara przedłożyła wyniki. — Czy pani ma wykształcenie
medyczne? — zapytał siwy jak gołąb profesor, a doktor Bożena uśmiechnęła się pod nosem. — Nie — powiedziała Tamara — ale od miesięcy tylko o tym czytam i rozmawiam. Wiem, że to jest szansa… — Proszę dać nam chwilę na naradę — powiedział profesor. Bożena wyszła do niej po chwili, która wydawała się godziną. — Pani Tamaro! Będzie rezonans. To był dobry ruch — operacja okazała się jednak możliwa.
Bogdan nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje. „Idziesz do szpitala na Ogrodową” — powiedziała mu i czekała, jak zareaguje. Cały Białystok wiedział, co to znaczy szpital na Ogrodowej. Dokładnie to samo co rak, często wyrok. Bogdan tego nie pamiętał, a szpital spodobał mu się, bo był niebieski. Zawsze lubił ten kolor, choć teraz nie umiał go nazwać. Konspiracyjnym szeptem mówił do Tamary: — Ty wiesz, ci trzej w moim pokoju są chorzy na raka! Oni to
mają biedę, widzisz… Nie martw się mną. Operacja powiodła się i usunięto guz z móżdżku. Czekało ich następne zadanie: musiał uczyć się wszystkiego od nowa, prawidłowej mowy, nazw i kolorów. Kiedy mógł już chodzić, zaprowadziła go Tamara do garażu. Oglądał w ciszy swoje dwa samochody. — Ładne — powiedział. — Czyje to? — Nasze. — A cały dom?
— Nasz. — Skąd my to mamy? — Zapracowaliśmy! — Rozpłakała się przy nim po raz pierwszy. — Bogdan, nic nie pamiętasz? Naszego życia, spotkań, chłopców? Ślubu? Pracy? A jak uciąłeś sąsiadowi palec siekierką? Nie pamiętał. Jankę przywitał uprzejmie, Leszkowi uścisnął rękę. — Pewnie was znam — powiedział — ale nie mogę sobie przypomnieć.
Janka ukryła twarz w dłoniach i zachwiała się, ale Tamara szepnęła jej na boku, że jest lepiej, dużo lepiej. Byle nie było przerzutów, pamięć powoli wraca. Już nauczył się czytać. Faktycznie — rano sam przeczytał płynnie tytuły artykułów w gazecie. Bardzo był z siebie zadowolony, a lekarzowi na konsylium powiedział: — Najgorzej, doktorze, było odrobić od nowa przedszkole, szkołę podstawową i ogólniak. Latem czuł się zdumiewająco dobrze.
— Nie wiem, jakim cudem wykaraskałem się z tego, Janka — powiedział w Stokowie. Znowu prowadził swoją alfę. — Leszku — mówiła Janka — powiedz mi, że to możliwe, że on to pokona. Że nie będzie tak jak z Hanią… — Nie wiem — odpowiadał zasmucony. — To bardzo inwazyjny nowotwór, Jasiu. Ale nigdy nic nie wiadomo. Niestety, jesień przyniosła pogorszenie. Kolejne bóle głowy, badania, znów szpital. Pamięć umykała z głowy
Bogdana, nie wstawał z łóżka, a Tamara podawała mu coraz więcej leków przeciwbólowych. W grudniowe dni pełne świątecznego gwaru, kiedy ludzie kupowali choinki i prezenty, Tamara zmęczona, niepamiętająca o tym, że idą święta, przesiadywała na brzegu łóżka. Wydawało się jej, że mąż śpi. Otworzył na chwilę oczy, zaczął coś mówić. Pochyliła się. — Żegnaj, kochana — usłyszała. Siedziała tam w ciszy, ściskając rękę męża. Nie jemu, lecz jej przewijały się przed oczami
obrazy z ich życia. Malutki Wojtek, Michał, mieszkanie na Zwierzynieckiej, znajomi, brydże, kłótnie, pogodzenia, jej zazdrość, jego zazdrość… Czuwała do świtu, chciała mieć te godziny dla siebie. Kiedy nadszedł kolejny grudniowy poranek, wstała i podeszła do telefonu. Wybrała numer starszego syna, Wojtka. — Ojciec umarł — powiedziała. — Przyjeżdżaj. Wybrała drugi numer. Michała. — Ojciec umarł — powtórzyła do słuchawki. Powróciła do
sypialni, tam zastali ją synowie. Kasia odebrała telefon od ojca, kiedy pakowała torby przed świątecznym wyjazdem do Stokowa. Po głosie poznała, że to niedobre wiadomości, ale nie mogła uwierzyć w to, co słyszała. Wuj Bogdan zmarł w Białymstoku! Pogrzeb Bogdana Zajewicza, najmłodszego z dzieci Marianny i Edmunda Zajewiczów, urodzonego w Stokowie w Białym Domku, odbył się w Wigilię Bożego Narodzenia roku 2002.
— Najmłodszy z nas — Janka nie mogła przeboleć, że nie ma już Drobniaka. — Jak to? Sześćdziesiąt cztery lata! Jak to może być? Ostry mróz ściął ziemię, rozchodzili się z cmentarza szybko. Kasia, żegnając się z braćmi i ściskając ciotkę Tamarę, przeraziła się — czy teraz będą spotykać się tylko na pogrzebach? Janka stała nad grobem zasypanym kwiatami i płakała, myśląc, dlaczego to w udziale na czas śmierci i żałoby Cechnie przypadła Wielkanoc, a ich najmłodszemu bratu Boże
Narodzenie. Kasia wzięła ją pod rękę, cicho poprowadziła do samochodu.
Rozdział 47. — Im gorsze wyniki sprzedaży, tym gorzej między nami! Gdzie znowu idziesz? — krzyknęła rozzłoszczona Kasia. Siedziała na schodach, w ulubionym punkcie warszawskiego mieszkania, i trzymała się za głowę. Czuła mgłę nadchodzącej migreny, która od pewnego czasu spadała na nią i zabierała trzy dni z życia. Piła wtedy pyralginę prosto z ampułek do zastrzyków, ale kiedy przyznała się ojcu, kategorycznie jej tego
zakazał. Wynalazł jakiś inny lek, ale po nim z kolei spała kilka godzin. Brała go nawet czasem bez bólu, dla ucieczki od codzienności, w której kłopoty zaczęły dominować nad radościami, a spory nad pogodzeniami. O co znowu chodziło? O wyjazdy. Mogą spędzać wakacje oddzielnie, czemu nie. Tak się kończy wspólna praca: kryzysem, banalnym kryzysem — sądziła, że właśnie ich to nie dotyczy. Zanim ucieknie w sen, musi wyjaśnić tę sprawę. — Któregoś razu nie zastaniesz
mnie tu, jak wrócisz! — krzyknęła za nim. — Ani mnie, ani dziewczynek! Wzięła tabletki. Kiedy się obudziła, nastał późny wieczór. Wiera siedziała z dziewczynkami na górze, Włodka nadal nie było. Zadzwoniła na komórkę — nie odbierał. Poczuła się nieszczęśliwa. Nie do uwierzenia — w pięknym mieszkaniu, w samym środku spełnionego marzenia o sukcesach w wielkim mieście! Co mówiła jej matka? Że
zawsze łatwiej płakać w luksusowym samochodzie? Że zawsze może uciec do domu? Teraz wiedziała, po co w rodzinie dwa samochody. Wiedziała też, gdzie jechać. Natychmiast? Nie była wolnym człowiekiem — uświadomiła sobie z goryczą — miała tu obowiązki, już nazajutrz naradę z redakcjami, Agata szkołę, kursy rysunku, na które Kasia woziła ją dwa razy w tygodniu, a po wakacjach Magdalena miała iść do szkoły! Tak niedawno jeszcze karmiła ją piersią na plaży w Krynicy Morskiej.
Agata, siedemnastolatka, przebąkiwała o wyjeździe na zjazd swojego forum. Kasia wahała się, czy ją puścić — ludzie poznani w internecie? Do czego dąży ten świat? Wszystko teraz było w internecie: muzyka w internecie, encyklopedie w internecie, wiadomości w internecie… Miłości też ludzie szukają w internecie. Kasia wzdychała. Słyszała, że Mateusz powrócił z zagranicy. Podobno się nie ożenił. Ciekawe, czy ją w ogóle pamięta. Zagranica! Pociągała tylu ludzi.
Wiedziała, o co dąsa się jej mąż. W te wakacje chciał jechać z przyjaciółmi na daleką samochodową wycieczkę do Francji. Sam pomysł nie był zły, ale Kasia tyle samo miała chęć, ile bała się takiej podróży. A poza tym dwa tygodnie, kiedy mogłyby być w Stokowie! Dziadek tak kochał wnuczki, zawsze marudził, kiedy jechały daleko. — Czasem mam wrażenie, dziewczynki, że moje życie to pasmo błędów! — powiedziała do córek, które mościły się pod kołdrą. — Jedynie wy udałyście
mi się naprawdę. Znów zaczęłam proces zmian i wcale nie wiem, czy na dobre. Jedziemy, kochane moje, na wieś, do dziadków. Natychmiast. Kolorek z nami oczywiście. Nie zostawiła kartki, postanowiła, że nie będzie też odbierała telefonów. Jej komórka na kominku w Stokowie popiskiwała żałośnie, wreszcie zamilkła. Mama opowiadała plotki wiejskie i nie pytała o nic. Ale miała już ponad osiemdziesiąt lat i choć nie straciła dawnej werwy, zdrowie
coraz częściej ją zawodziło. — To doktor Wierzchoń wyjechał? — Kasia ciekawa była spraw Michaliny. — Ano wyjechał — powiedziała Janka. — Leszek niezadowolony, bo następny lekarz mu się wcale nie podoba. — A jak Miśka? — Uspokoiła się… Ona jest bardzo przywiązana do Tadeusza, wiesz. Często myślę, czemu wszyscy daliśmy się na to nabrać — na tę jedyną miłość i zawsze taką samą. Długo już żyję i mówię ci: wcale tak nie
jest. — A jak? — Właśnie chodzi o to, że nie wiadomo! Raz tak, innym razem siak. Mogą też być dwie miłości równocześnie. Weterynarz pytał o ciebie, chciał twój numer telefonu, ale mu nie dałam. — A ty z tatą? — Kasia zignorowała weterynarza, chociaż go lubiła. — My? My to zupełnie inna sprawa — oznajmiła jej matka — wyjątkowa. My jesteśmy poza wszelkimi regułami. Przeżyliśmy razem pięćdziesiąt
trzy lata! Ostatnio mnie okropnie zirytował, bo znowu zasnął przy Wiadomościach! A potem przypomniałam sobie, jak był w szpitalu i ten fotel stał pusty… Co bym zrobiła, gdyby go nie było? O co się tu złościć? Nie lepiej zasnąć obok? Od czasu jak Bogdan umarł, snuję takie ponure myśli… — Oj mamo, to nie snuj! Czujesz się dobrze. — Nie bardzo. Nie boję się śmierci, Kasiu, twój dziadek Edmund też się nie bał, wiesz? Tylko jednego bym nie chciała: udusić się w tej astmie!
— Mamo! Uciekłam do was od smutków, a ty mnie tu karmisz radosną rozmową! — Tak pomyślałam — pokiwała głową Janka — że coś wam się nie układa… Te dzisiejsze biznesy to wszystko nie tak. Myśmy jakoś spokojniej żyli, chociaż był socjalizm, a może tylko mi się zdaje. Widzisz, mówiłam ci kiedyś: jakby co, uciekniesz do Stokowa. Będziesz miała ten dom i zawsze, kiedy ci będzie ciężko, on będzie czekał. — Poplątało się to wszystko, mamo, jestem tu już kilka dni i
co? Myślałam, że zaraz po mnie przyjedzie! Wiesz, że chce w wakacje wyciągnąć nas do Francji? „Jezus Maria, czemu tak daleko?” — chciała krzyknąć Janka, ale ugryzła się w język. — Jedź, pewnie! Kasiu, ty naprawdę musisz uwolnić się również od nas. Chociaż na chwilę. Wiesz, że będziemy czekać z tatą, tak jak ten dom. — Już nic z tego. Nawet przestał dzwonić. Pewnie zostanę tu na zawsze. Kasia rozpłakała się, położyła
głowę na kolanach matki, a Janka głaskała ją po włosach. — Kiedy byłaś mała — powiedziała z satysfakcją — z wszystkim biegałaś do ojca. Ale jak chorowałaś, to tylko „mama” i „mama”! Musiałam przy tobie siedzieć nocami i głaskać cię po głowie jak teraz. Zrobiło się późno i Leszek wygonił je spać. Nocą Janka cicho wyruszyła ze swojej sypialni w ciemność domu. Na paluszkach pokonała schody, podeszła do czarnego pudełka na kominku. Klęła w duchu sama siebie, bo nie pamiętała
dokładnie, jak z tego diabła korzystać. Wyciągnęła karteczkę — nie widziała cyfr. Założyła okulary, zapaliła latarkę. Teraz znów zgubiła karteczkę. Jeszcze raz zaklęła, ale w końcu wszystko jakoś się zgrało i udało się jej dodzwonić tam, gdzie chciała. Niedługo gadała, ale treściwie. Nad ranem obudził wszystkich jazgot psów i szczęk bramy. Na podwórko wjeżdżał samochód. Kasia zaspana wyszła na taras. Włodek szedł po schodach. „Musiał jechać od świtu” — pomyślała z satysfakcją. I
jeszcze, że jest jej bardzo bliski. — Kasiu, wracaj do domu — powiedział. — Nie umiem żyć bez ciebie. Twoje spinki leżą wszędzie i pierścionki pod lustrem, nie mogę na nie patrzeć, jak cię nie ma. I w końcu tę Francję potwierdziłem z sąsiadami. Więc jednak chcesz jechać? I to tak bardzo? Czemu nie mówiłaś, ty przekorna wariatko? Kasia ze zdziwieniem, ale i z ulgą rzuciła się ku niemu, a Janka zadowolona podglądała przez okno w kuchni. I nie miała żadnych wyrzutów sumienia. W
końcu nikt nie musiał wiedzieć, że zadzwoniła do Warszawy i kazała mu natychmiast przyjechać.
— Czy coś się stało? Tak nagle pani znikła, pani Kasiu? — zawsze poważny Daniel, redaktor i dziennikarz w jednej osobie, zajrzał przez drzwi gabinetu. — Nagle znikła? A, ten mój wyjazd… Konieczności rodzinne, na wsi byłam. — Kasia zaprosiła go do środka.
Przypomniała sobie kwiaty. Może to on? — Proszę wejść do mnie, mamy kilka spraw do omówienia. Wyjeżdżamy na cały miesiąc w lipcu i… — O Boże! — Daniel przybrał tragiczną minę. — Cały miesiąc? Kasia roześmiała się. Czuła się teraz odmłodniała, radośniejsza i zadowolona z życia. — Panie Danielu — powiedziała — proszę mi wierzyć, że to tylko miesiąc, nie aż. I pan mnie tu świetnie zastąpi. — Ja? Postaram się, oczywiście, bardzo się postaram. A jeśli
można wiedzieć, gdzie pani jedzie? — Do Francji! To dopiero nowina, co? Niech pan pomyśli, panie Danielu: Prowansja, lawendowe pola, Morze Śródziemne. Czy pan wie, że ja nigdy nie byłam tak daleko za granicą? — Słyszałem coś o Turcji — przypomniał. — Turcja! Byłam, byłam, miałam dziesięć lat! — zakrzyknęła Kasia. — Ta Turcja to nasz rodzinny mit. Ale potem był socjalizm, studia, kapitalizm, a
teraz praca i praca. Pierwszy raz jadę na taką wyprawę, tak daleko, aż się boję! — Czego pani się boi? — No na przykład, że zaraz za granicą urwą się jezdnie i spadniemy w przepaść. — Nie urwą się — uspokoił ją Daniel — a jeśli państwo pojadą przez Niemcy, to przeciwnie, zaraz za granicą zaczną się znakomite autostrady. Byłem tam i zapewniam — takich w Polsce nie ma i długo nie będzie. — I pomyśleć, że to oni przegrali wojnę.
Daniel wzniósł oczy ku sufitowi, łącząc się z nią w oburzeniu. Potem notował w swoim kajecie, od kogo ma odebrać teksty, co napisać, co zadać i komu przekazać.
Rozdział 48. Trzydzieści dziewięć lat skończyła Kasia w małym francuskim miasteczku Carcès, ukrytym wysoko w Alpach, za wieloma zakrętami wąskiej szosy, na której trzeba było trąbić, by dać znak o sobie kierowcom z naprzeciwka. Świętowali najpierw w małej knajpce ze stolikami na chodniku, potem w hotelu. Klimat alpejskich miasteczek zauroczył ich całkowicie: pastelowe kolory zrośniętych
nad ulicami domów, drewniane okiennice zasłaniające wnętrza mieszkań przed słońcem i niedyskretnymi spojrzeniami sąsiadów. Także potęga gór, port w Saint-Tropez, widoki na Lazurowym Wybrzeżu. Radośni ludzie spod słońca, inni niż oni, z północy: nastroszeni, niepewni, rzadko uśmiechnięci, bo w wiecznym oczekiwaniu na potępienie i krytyczne uwagi. Zdziwieni, że nie podejrzewają ich tu o kradzież, że nie narzekają na wieczne słońce, na deszcz, na burze. Zdziwieni, że ktoś może jechać za Polakami
nie po to, by się awanturować, ale z pytaniem, czy potrzeba pomocy. Uczyła się Kasia, wystraszona od dzieciństwa lękami swoich rodziców, bajkami i pouczającymi książkami, że nie każde jabłko jest zatrute, że księżyc wisi nad podróżnikami, by oświetlać drogę, a nie budzić wilki, i że nie wszystko musi być zarezerwowane, zaplanowane, zawsze znajdzie się jakiś nocleg pod wielkim dachem Europy. Mimo postępów w edukacji samodzielności dzwoniła do rodziców co kilka dni,
informując, gdzie są, a Leszek zaznaczał na mapie ich kolejne przystanki. W hotelu Camargue, gdzie stacjonowali tydzień, pokoje miały szklaną ścianę z widokiem na morze, a na tarasie witał ich co rano biały albatros. Obraz pływających żagli i błękitnej wody hipnotyzował — mogli godzinami siedzieć z kawą w milczeniu, wpatrzeni w tę zaczarowaną przestrzeń. — No widzisz — powiedział pewnego ranka Włodek — a nie chciałaś nigdzie jechać. Tyle lat tylko do Stokowa.
— No widzisz — odpowiedziała Kasia — wiele jest pięknych krajów, pewnie i kobiet pięknych jest wiele, ale wszystkie są ci obce. Ja jestem tylko jedna. Tak samo ze Stokowem — Stokowo jest piękne i moje. I tylko jedno. Ogarnęło ją zdziwienie, że to powiedziała, bo były to słowa godne jej matki. Przecież ona chciała budować dom pod Warszawą, a na rodzinną wieś marudziła, że tak daleko od świata i cywilizacji. Nagle tutaj, w prześlicznym błękicie, pod czujnym okiem albatrosa,
odczuła potężną tęsknotę za domem, za bocianim gniazdem, za ogrodem i łąką nad zatoką Narwi. Nie za wygodnym mieszkaniem na Grochowie. Nie za biurami redakcji zawieszonymi nad aleją Stanów Zjednoczonych. Za wsią i różowym Domkiem Janki. Rozejrzała się wokół, albatros odleciał, grzeczna turystka zbierała z promenady psią kupę. „Wszystko tu nie moje” — przyplątał się Kasi jakiś wiersz, którego uczyła kiedyś młodzież w szkole. „O rety — pomyślała — ale
jestem głupia! To ja musiałam pojechać tyle kilometrów, żeby zrozumieć, skąd jestem? No przecież, że z Podlasia!”.
Powrócili do Warszawy naładowani energią innej przestrzeni. Kasi wydało się nagle, że długi, jakby wyjęty z horroru Kubricka korytarz jest jeszcze bardziej ponury, a schody do mieszkania wyższe niż kiedykolwiek. Nadchodził nowy rok szkolny, a od lat koniec sierpnia był ważnym punktem w jej kalendarzu,
wiązał się z uczuciem podobnym do powrotu do domu. Od ponad trzydziestu lat albo sama rozpoczynała naukę, albo szła uczyć, albo wysyłała córki. W tym roku dochodziło jeszcze to, że Magdalena szła do szkoły. Dumnie stawiała pierwsze kroki na schodach podstawówki, a Kasia myślała, że znów wszystko przed nimi: wywiadówki, egzaminy, wycieczki i matura… Już dawno spostrzegła, że młodsza córka odziedziczyła jej charakter. Pierwszego dnia musiały być w szkole pół godziny wcześniej.
Tak też następnego. Kiedy Iwonka wpadała z synkiem równo z dzwonkiem, one od kwadransa czekały w szatni na wychowawczynię. Z przygotowanymi zeszytami, ekierkami i odpowiednio zaostrzonymi kredkami. — Masz moje lęki, ale jeszcze coś z charakteru dziadka — mówiła do niej rano, zapinając kurteczkę. — Będziesz brać na siebie odpowiedzialność za wszystkich dookoła, nie jest to wcale łatwe. Za to urodę masz mieszaną — oczy jak miód, ciotecznej babki Cezaryny, i
włosy w kolorze starego złota. To się zdarza u Zajewiczów, chociaż kształt oczu wzięłaś z rodziny ojca… Co innego Agata! Ty masz niebieskie oczy Borengów, za to gwałtowny charakter swojej babci! No i wzrost — za duża to ty nie będziesz, Agatka. — Małe jest piękne! Twoja wina, mamo — powiedziała Agata. Siedemnastoletnia panienka wiązała skręcone włosy w kucyk, zajmowała całe lustro w korytarzu, z wyższością patrzyła na małą siostrę. — Trzeba nam było dać
inne imiona. Agata jest od ognia, a Magdalena… od ocierania łez Panu Bogu. Albo coś koło tego. W każdym razie sama mówiłaś, że to imię modne było zawsze w spokojnych czasach, a moje w wojowniczych. A moja patronka? Obcięli jej cycki na torturach! Na wszystkich przedstawieniach paraduje z tymi cyckami w rękach. — Imiona! — Kasia popatrzyła na swoje córki. — Czy faktycznie tyle znaczą? Gdybym trzymała się tradycji Zajewiczów, to ty, Aguś, powinnaś mieć na imię
Aleksandra. Albo jeśli, jak ja, po babce, to Janina. — Nie, nie, moje mi się podoba. Mimo że wołali na mnie w szkole „Agata nogą zamiata”, podoba mi się to pochodzenie od wiedźmy: Hogata, Baba Jaga, to wszystko są Jagaty, wiesz… — Wiem — roześmiała się Kasia — pasuje jak ulał. A Magdę chciała babcia nazwać Kamilą. Po waszej prababce, Kamili Stułkowskiej ze Stokowa, co nosiła czarne suknie, kameę i była głucha jak pień… Ale Agaty już nie było, pod
klatką czekał na nią jakiś chudy i wyższy od niej o dwie głowy kolega. A Madzia w niebieskiej kurteczce przebierała nogami, bo za nic nie chciała się spóźnić na pierwszą lekcję. Kasia pomyślała, że historię prababki musi im zapisać, bo kto przy zdrowych zmysłach, mając lat siedemnaście lub siedem, interesuje się początkiem wieku i wydaną za mąż na wieś prababką, której nikt w mieście nie chciał, bo głucha? Co innego, gdy kobieta tkwi właśnie w ostatnim roku przed czterdziestką, jest ciągle zbyt
obfita, dokonała, owszem, pewnych zmian w życiu, umie prowadzić samochód po Warszawie, radzi sobie z komórką, komputerem i internetem, zupełnie natomiast nie radzi sobie z mężczyznami i lękiem przed przemijaniem. Wówczas odwołuje się chętnie do historii swoich przodkiń. Jakaś cząstka mnie w nich? Jakaś cząstka ich we mnie? Jeszcze w poprzedni weekend w Stokowie wszystkie cztery zakopały się pod kocem na tapczanie Janki z kanapkami, cukierkami i bajkami Wilde’a.
Siwiutka Janka, zarumieniona z radości, niepomna, że ma lat osiemdziesiąt jeden i skakać nie może, mogła jednak rzucić poduszką w Agatę i powiedzieć: — Ha! Trzy pokolenia kobiet w jednym łóżku! W moim Domku nad Łąkami! Że też taka późna matka jak ja dożyła takiej chwili! Kasia, zamykając drzwi, zerknęła jeszcze przelotnie w lusterko. Nie pamiętało już młodziutkiej sylwetki Agaty — pokazało teraz postawną kobietę w jasnej kurtce, z dziewczynką za rękę. Nie
zdawała sobie sprawy, że figurą podobna jest w tej chwili do swojej prababki Kamy, co mogłaby jej powiedzieć Janka, do której nie była podoba wcale. — Ta kurtka czyni ze mnie dla odmiany błękitnego Muminka, Madziu — westchnęła Kasia. — Tej jesieni, kochanie, twoja mama musi dokonać prawdziwych zmian! Za rok kończę czterdzieści lat? Czy to możliwe? Ciekawe, co na to powie twoja babcia. Madzia lubiła Muminki, nie wiedziała więc, dlaczego jej
mama nie chce być do nich podobna. Prababka Kamila, która wszystko widziała z chmur i ze zdjęcia w albumie, westchnęła, bo zmiany, których pragnęła Katarzyna, nadchodziły jesienią rzeczywiście, ale nie wszystkie miały być radosne. A Janka? W związku z czterdziestymi urodzinami córki nie powiedziała nic, nie pocieszyła jej ani nie przypomniała o tym, że sama w tym wieku dopiero otwierała nowy, lepszy rozdział życia. Nic podobnego się nie wydarzyło, bo Janka nie
doczekała czterdziestych urodzin Kasi.
Kiedy — dużo później — nastąpiła chwila refleksji i Katarzyna przypominała sobie tę serię zdarzeń, pomyślała, że może nie trzeba było szukać zmian albo że źle gdzieś skręciła wśród dróg ku nowemu. Bo najwyraźniej konstrukcja losu zbudowana jest z powiązań i tak to działa, że jedne pociągają za sobą inne, dobre i niedobre, nie przewidzisz, którędy powiedzie
cię droga w labiryncie zdarzeń. Może być i tak, jak stało się w październiku roku 2004. Wszystko nastąpiło dość szybko i niespodziewanie. Jeszcze w sobotę byli w Stokowie z gośćmi, swoimi kompanami z Francji: Iwonką, Jurkiem i ich dziećmi. Janka rezydowała przy stole na tarasie, krzywiąc się wprawdzie, bo tworzył się jej jakiś ropień przy biodrze, ale jak zwykle zaangażowana w komentowanie spraw tego świata. Tym razem nie było jednak ognia w jej wypowiedziach. Kasi wydało się,
że jest zmęczona. — Przyjadę, mamo, w tym roku na kilka dni jesienią, powspominamy znowu. Może nareszcie tutaj, w ciszy stokowskiej, coś sobie popiszę… Coś, co nie będzie kolejnym opracowaniem literatury. Coś, w czym mi pomożesz. Janka ożywiła się, przytaknęła. Pożegnała się z córką na schodach tarasu, brama majaczyła gdzieś daleko, wydała się jej bardzo odległa. — Lubię twoich przyjaciół — powiedziała. — Przywieź ich tu
jeszcze. Wydała się Kasi w tych swoich zmarszczkach, otulona sweterkiem, mała i szara jak pliszka. Uściskała ją mocno. — Dziękuję, mamo — powiedziała. Leszek zadzwonił do Kasi we wtorek. Był zmartwiony, odwiózł właśnie Jankę do szpitala w Łębkach. — Pokomplikowało się u nas, Kasiu — mówił. — Mama miała wysoką gorączkę, bardzo źle się czuła. Musiała zostać w szpitalu, ale nie martw się,
pojadę tam jutro. Możesz zresztą dzwonić, ma komórkę przy łóżku. Leszek rozmyślał w Stokowie nad szklanką herbaty. Czy dobrze zrobił, zawożąc ją do Łębek? Dawno nie była tak słaba. Może powinni od razu robić jej zdjęcia rentgenowskie, obejrzałby jeszcze wieczorem? No nic, jutro zobaczymy. Kiedy żegnał ją w szpitalu, pod kroplówką i po zastrzykach czuła się trochę lepiej. Złapała go za rękę i przyłożyła do policzka. — Pilnuj naszych dzieciaków —
powiedziała z uśmiechem. Trapiło go to zdanie. Gdzie je już słyszał? Wryte było w jego pamięć, ale nie mógł sobie przypomnieć. Wpuścił psy do domu, wieczór październikowy był chłodny. Biedny Barik umarł dawno na raka, Leszek w międzyczasie uratował kilka podrzutków. Najbliższy sercu był mu Puszek, szary kundel, młody szczeniak wyrzucony z samochodu pod wsią. Namęczył się, ratując mu życie. „Jakoś głupio bez Janki w tym pokoju” — pomyślał. Szybko zamknął drzwi, bo dreszcz
przebiegł mu po plecach. W tym czasie Kasia w Warszawie miała gości — zaszły do niej kuzynki: Alicja i żona Rafała z córką Justyną. Kiedy dzwonił Leszek, kumulacja kobiecej energii przy stole przejawiała się akurat w śmiechu i opowieściach kobiet młodszych i starszych, prawie wszystkich połączonych więzami krwi. Po telefonie Leszka pocieszały ją: szpital, to dobrze, po to są szpitale, a ten przecież zna ciotka Janka, babcia Janka, twoja mama jak żaden inny. Kiedy poszły, Kasia
zastanawiała się, czy nie wziąć kilku dni wolnego, myślała też o tym, że człowiek nie dostrzega oczywistości, aż ktoś czy coś, na przykład taki telefon, popuka go w ramię. Uświadomiła sobie jasno, że ma starych rodziców. Komórka przy poduszce odezwała się zgrzytliwym dzwonkiem przed siódmą rano. Zaspana Kasia sięgnęła po aparat i rozpoznała numer łębkowskiego szpitala. Zamarło jej serce, zadrżały ręce, ale odebrała. Dzwonił lekarz z oddziału wewnętrznego, kończył dyżur. Z żalem i współczuciem
informował, że jej matka, Janina Elżbieta Borenga z domu Zajewicz, zmarła im na rękach nad ranem. Jaśniało na dworze, kiedy mówił zmartwionym głosem: — Całą noc walczyliśmy o nią, pani Katarzyno. Proszę mi wierzyć, robiliśmy wszystko, co w naszej mocy… Zator. Umarła spokojna, o trzeciej nad ranem. Tak mi przykro, bardzo mi przykro. Kasia niewiele zdołała wykrztusić — że jej też przykro, co potem wydało się jej idiotyczne. Że natychmiast
wsiada w samochód i jakie są procedury. Mówiła automatycznie, spokojnie, sama się sobie dziwiąc. Lekarz zapytał jeszcze, czy ma zadzwonić do Stokowa. — Nie, nie — odpowiedziała szybko Kasia. — Ja powiadomię tatę, panie doktorze. Tylko ona mogła to zrobić. Lekarz odetchnął z ulgą. Pracował kiedyś z doktorem Borengą, chociaż był od niego dużo młodszy. Wcale nie miał ochoty dzwonić i informować go, że żona zmarła w szpitalu,
który doktor budował własnymi rękami i w którym pracował dwadzieścia lat. Katarzyna siedziała chwilę nieruchomo. Dziwiła się, że nie ogarnia jej żadna histeria, ale nic podobnego się nie działo. Tylko cisza. Sięgnęła powoli po telefon. Sygnał chwilę lamentował w słuchawce. — Kasia? Co się dzieje? — zapytał Leszek zaspanym głosem. — Tatusiu — powiedziała, uświadamiając sobie, że nie mówiła tak do ojca od lat. —
Tatusiu, mama zmarła w nocy. Włodek usłyszał, usiadł obok i otoczył ją ramieniem. Wtedy nadeszła fala płaczu. Dopiero teraz Kasia miała zaznać wielu rzeczy po raz pierwszy. Zamawiane w kosmosie zmiany w pełnej krasie pokazały swoją moc. Po raz pierwszy jechała znaną sobie białostocką szosą i nie poznawała jej. Po raz pierwszy dowiedziała się, co znaczy naprawdę nie móc jeść. Mijały następne godziny, potem dni i nawet Leszek nie mógł wcisnąć w nią kęsa kanapki. Po raz
pierwszy widziała ojca, który płakał jak dziecko z tyłu auta, z twarzą ukrytą w rękach. Po raz pierwszy nie on ją, a ona jego uspokajała. — Tato — mówiła — zobacz, musimy teraz zadbać o dom, mama tak kochała to miejsce, sam wiesz. — Nic nie będę robił! — buntował się jak chłopiec przeciw ustaleniom tego świata. — Nic! Po co to teraz? Najlepiej, żebym i ja umarł, miałabyś naraz z głowy! — A ja co? Pomyśl o mnie —
prosiła Kasia. — Powiedziała na koniec: „Pilnuj naszych dzieciaków” — łkał jak dziecko. — Naprawdę? — szepnęła Kasia. — Opowiadałeś, że to były ostatnie słowa twojej matki. Leszek przez chwilę nie mógł złapać tchu. Dawne wspomnienie stanęło mu w oczach. Rzeczywiście. Szpital, Mazury, ojciec, który mówi: „Powiedziała: »Pilnuj naszych dzieciaków«”. Może to był znak? Żeby jej nie zostawiać w
szpitalu? Popadał w gniew na siebie, że nie zaufał sobie, bo gdyby została w domu… — Nie uratowałbyś jej — cicho powiedziała Kasia. Potem oboje nie wierzyli, że to się stało, ale w szpitalu w Łębkach, kiedy odbierali rzeczy i dokumenty, kiedy szli korytarzem za pielęgniarką oddziałową, ta wiadomość uderzyła ich jeszcze raz, wszelkie wątpliwości musiały ustąpić prawdzie. I pogrzeb w Domu Janki miał miejsce po raz pierwszy.
Zgodnie ze zwyczajem ludzie ze wsi i przyjaciele z miasta przychodzili się pożegnać. Kuzynka Krysia zapytała Kasię, czy kobiety mają przyjść wieczorem, by modlić się i śpiewać jak zawsze — bo przecież Janka odgrażała się tyle razy, że śpiewów żałobnych sobie nie życzy. Ale Kasia odpowiedziała: „Przyjdźcie, Krysiu… Mama kochała to miejsce i obyczaje tutejsze, powinno być jak zawsze. Przywiozłam ją, Krysiu, do domu…”. I rozpłakała się przy bramie z pogrzebnymi
chorągwiami. Po raz pierwszy w życiu w takiej roli przyjmowała u boku Leszka gości, którzy w żałobnym skupieniu przychodzili i odchodzili. Sąsiedzi, przyjaciele przybywali pomodlić się lub powspominać. Przyszła Michalina i długo siedziała sama ze zmarłą. Przyszła Bogusia Stułkowska pożegnać się z ciotką. Przyjechała w przeddzień pogrzebu Roma, głosząc, że prawdziwie bliscy przybywają dwa razy. A potem, kiedy wszyscy wyszli, zostali sami i siedzieli przy niej tylko we dwoje. Siedzieli długo w
nocy, do świtu. Kasia nadal nie jadła i nie spała. Od rana samochody podjeżdżały pod dom i odjeżdżały. Zapach lilii dusił. Po raz pierwszy od wielu lat Kasia zobaczyła niektóre twarze. Gęstniał tłum na tarasie i w ogrodzie, nie mieścili się już pod domem. Każda z twarzy oznaczała inny etap ich życia. Ktoś pytał, czy dać jej coś na uspokojenie. To ciotka Roma, zawsze myśląca o działaniu, nie o rozpaczaniu. Zbliżała się do niej Jola. „Boże — pomyślała — nie widziałyśmy się tyle lat”. Jola nadal miała
ciemne oczy i włosy, uścisnęły się tak samo. Lata nie istniały. Zenio! Zenek, mąż Alusi, ich sąsiad, jak zawsze, jak jeszcze w Turcji, kojarzył się jej z dzieciństwem i przyjęciami, po których zanosił ją do domu na rękach. Te postacie i twarze, zmienione czasem bardziej lub mniej, przybywały z przeszłości. Katarzyna nie mogła uwierzyć, że pożegnanie małej Janki mogło zwołać tylu ludzi z różnych miejsc, z różnych czasów. Marlena! Jej mąż górujący wzrostem nad innymi. Marcin! „Tak, dołączyła do Hani
— mówił i powtarzał to samo, co kiedyś powiedział mu Leszek: — Jest ciąg dalszy. Mamy dzieci, rodziny”. Wszystko toczyło się w zwolnionym tempie. Wieńce od instytucji, kwiaty od przyjaciół, szum rozmów. Słyszała, jak Leszek zwierza się Romie, wini się za ten szpital, i jak ona mu tłumaczy, że nic innego nie mógł zrobić. Widziała, jak Michalina podaje leki roztrzęsionemu Tadeuszowi. W oddali mignęła jej postać przystojnego doktora Wierzchonia. Podchodzili chłopcy z Białegostoku, Wojtek,
Michał i ciotka Tamara. Każdy uścisk, każde przytulenie buntem żyjących przeciw przemijaniu. Bo jeśli odeszła Janka, jej matka, ich ciotka, pani Janka, to odejdziemy wszyscy. Marlena trzymała za rękę Magdę, włożyła jej w rączkę połyskliwy kasztan. Ktoś podszedł do Kasi z informacją, że jest już ksiądz. Kasia wiedziała, że to pierwszy obrządek księdza, który niedawno objął parafię. „Tak, dla mnie to też pierwszy raz…”. Mocno objęli się z Leszkiem, z dziewczynkami, z przyjaciółmi i
ruszyli powoli w stronę krzyży, by ją odprowadzić, jak kazał tutejszy obyczaj. Tak jak ponad dziesięć lat temu odprowadzali Hanię. — Mama nie znosiła pogrzebów — szepnęła Kasia do ojca. — Uważała, że nasz chrześcijański obrządek jest ponury. Nagle stało się coś, co potem wyjaśniała sobie jako mrugnięcie okiem Janki do nich wszystkich zgromadzonych na stokowskim cmentarzyku. W chwili ciszy i skupienia, gdy trumnę składano do grobu, z kieszeni jednego z mężczyzn
rozległ się głośny, skoczny i radosny sygnał… francuskiego kankana. Mężczyzna szybko chciał zamknąć komórkę, ale zanim ją znalazł, na pożegnanie Janki zagrał całkiem niezły kawałek muzyki ze świata, o którym szacowna zmarła nieraz mawiała: „To hymn paryskich praczek, Katarzyna, zobacz, jak to się tańczy…”. Kasia uśmiechnęła się na wspomnienie matki demonstrującej jej kankana na tapczanie. Ludzie popatrzyli zdumieni. Kasia ścisnęła Leszka za rękę. — To mama mrugnęła do nas
okiem — szepnęła — jakby tu była. Co? Po pogrzebie pracownik zakładu pogrzebowego podszedł do niej z przeprosinami. Położyła mu rękę na ramieniu. — Proszę się nie martwić, wcale — powiedziała. — Zapewniam pana, że ten kankan to byłaby jedyna rzecz, która spodobałaby się mojej matce na uroczystościach. To było najlepsze pożegnanie. Ale Katarzyna myliła się. Zdarzyło się jeszcze coś, co spodobałoby się Jance tak samo
jak kankan nad jej grobem. Oto po pogrzebie, kiedy większość gości porozjeżdżała się do swoich domów, w Domu Janki, przy jej stole przed kominkiem, usiadła jeszcze na chwilę grupa krewnych i przyjaciół. Zatrzymali się, by nie zostawić rodziny Janki w samotności, nie ma bowiem bardziej pustych przestrzeni niż domy, w których przed chwilą ktoś był, żył i zniknął. Nie widzieli się tyle lat! Dorosło ich pokolenie: dzieci Hani, dzieci Bogdana, Antoniego. Skupili się koło starszych: Leszka i Tamary,
zaczęli wspominać dawne życie i opowiadać obecne. Wspomnienia mają moc magiczną i po jakimś czasie śmiech wypełnił pokój, jest bowiem powiedzenie, które działa jak zaklęcia nawet w żalu. Brzmi ono: „A pamiętacie…?”. Używali tego zaklęcia z przyjemnością, w blasku ognia z kominka, patrząc na swoje twarze — te same, chociaż teraz dorosłe. Teraz obok Leszka na fotelu Janki siedziała Kasia. — A pamiętasz — powiedział Wojtek do Kasi — jak
ukradliśmy starym nowiutki samochód sprzed domu? To była przejażdżka, co nie? Pamiętała. W opowieści wszyscy znowu żyli: i Bogdan, i Janka, i stryj Stefan, i Hania Northmanowa. Kasia z Wojtkiem znów byli dziećmi i jechali stokowską drogą niebieskim fiatem 125 p. Zapanowała radosna atmosfera — Janka byłaby szczęśliwa, patrząc na swój pokój, widząc zmianę warty w swoich pokoleniach. — A pamiętacie te zjazdy czerwcowe na Świętego Jana?
— przypomniała Tamara. — Pewnie! Jak mam nie pamiętać? Nasze matki jęczały nad kuchnią z bólu głowy. Leczyłam im kaca gorzką herbatą — wspomniała Marlena. — Albo jak niosłem ci, Katarzyna, butlę z mlekiem przez Kociołek — przypomniał Leszek. — Idę, a tu wody po pas, po pierś, dziwię się, ale idę, płynę, a butlę trzymam nad głową. — Bo i wujek miał pewnie w czubie!
— A jak! Przecież mówię — zjazd! — Słuchajcie — powiedziała Katarzyna — słuchajcie. Nie możemy spotykać się tylko na pogrzebach. Ludzie nie umierają, kiedy żyją we wspomnieniach… Przyjedźcie latem! — To co? — podjęła wyzwanie Marlena. — Wszyscy stawiamy się w Stokowie na Jana? Zaraz po zakończeniu roku szkolnego, dwudziestego czwartego czerwca? — Tak jak zjeżdżali się nasi
rodzice! Z dziećmi, z rodzinami, jak kto może. Przyjedźcie! — Przyjedziemy — powiedzieli wszyscy. — Będziemy na was czekać — odpowiedziała Kasia. — My i różowy Domek Janki. Co roku. Do końca świata i jeszcze jeden dzień. I to spodobałoby się Jance na pewno. Może nawet bardziej niż kankan.
Jak wyjechać z domu, w którym
zabrakło matki? Kasia usiadła na ławce w ogrodzie i zapłakała. Dziewczynki i Włodek siedzieli już w samochodzie, czekali na nią, a ona nie mogła wstać z tej ławki. Podszedł do niej Leszek, usiadł obok. — Dlaczego nie chcesz jechać z nami, tato? — zapytała. — Będzie ci tu ciężko samemu. Warszawa nie kojarzy się tak z mamą jak tu każde miejsce, poranek, wieczór. Psa też zabierzemy. — Nie teraz, Kasiu. Przyjadę, ale jeszcze nie teraz. Muszę tu
zostać sam i pomyśleć. Ty jedź, córcia, jedź, bo masz swoje życie, pracę, to dobrze. A tu dom, rodzinny dom, tak jak było, tak będzie.
Rozdział 49. Warszawa budziła się co rano do życia zgrzytem tramwajów, jak gdyby nic się nie stało. Pewnego dnia, jadąc do centrum, przemierzali most nad Wisłą i Kasia popatrzyła na ten ruch: ślimaki ulic zapełnione autami, światła, przechodniów spieszących do pracy. „Wszystko wiruje swoim rytmem — pomyślała — a Janki, mojej matki, już tu nie ma”. Poczuła, jak łzy płyną jej po policzkach, zamazała się
przestrzeń. W takich chwilach zbawieniem stawały się telefony do ojca. Początkowo martwiła się o niego bardzo, ale po jakimś czasie zrozumiała, co go uratuje — jego czynna natura. Był człowiekiem, który musi mieć cel i znać jego sens, działać praktycznie i dla kogoś. Po fazie buntu odnalazł taki cel: teraz zamierzał dbać o dom w Stokowie dla Kasi i wnuczek. Już w listopadzie zaczął planować: przed nim zmiana okiennic na nowe, zakup pomnika na grób Janki, drzewo i
opał na zimę. „Zanim umrę, przygotuję ci wszystko. Będziesz tu miała swoją przystań — mówił. — Mama zawsze tego chciała. A ja nie będę tu nawet smrodził. Pierwszego papierosa zapaliłem nad jeziorem w Mrągowie w roku czterdziestym ósmym z twoją matką, ona mnie poczęstowała. Jak Ewa jabłkiem! Nie ma jej, to nie ma papierosów, nie będę palił sam. Rzuciłem palenie”. Katarzyna popatrzyła na niego zdumiona. Rzeczywiście, po pięćdziesięciu sześciu latach
palenia w Polsce Ludowej, w pociągach, autobusach i gabinetach, w Wańce i na tarasie, po tysiącach carmenów, caro, sportów i innych radomskich — nie dla zdrowia nawet, ale w akcie solidarności z żoną — przestał palić papierosy. Kasia ucieszyła się, ale nie mogła wyjść ze zdziwienia. Do Warszawy Leszek przybył pewnej niedzieli — z zieloną walizką, która pamiętała lata sześćdziesiąte, z szarym Puszkiem na smyczy, zaniepokojonym tak samo jak
jego pan obcymi, stołecznymi przestrzeniami. Kasia wyciągnęła nawet ojca do Poznania na jubileuszowe uroczystości: mijało pięćdziesiąt lat od chwili wręczenia dyplomów lekarskich ich rocznikowi. Po jednej stronie zasiedli w togach nestorzy, po drugiej młodziutcy lekarze, absolwenci roku 2004. Krzesełka rodzin zapełnione były wzruszonymi matkami i żonami, tylko w miejscu Janki siedziała teraz Kasia. Leszek z chęcią przeniósł się w dawne czasy, pokazał jej aulę, operę,
ulicę Świętego Czesława, na której mieszkali u Wandzi, a nawet słynnego lwa przed operą, kamiennego zwierza, który nadal bezsensownie czekał na prawdziwą dziewicę, by zaryczeć na jej cześć. Dobrze było spacerować z ojcem ulicami Poznania. Opowiedział jej historię miłości Józka i Ewy. Z nostalgią rozważał, czy warto było stąd wyjeżdżać, „ale widzisz, mama tak bardzo tęskniła za Podlasiem”. Na przyjęciu dawnych absolwentów przedstawiał z dumą córkę
kolegom i koleżankom. Pojawił się Lonio — okrągły starszy pan doktor, wspominali zdolną Julię Brockmann, która musiała wyjechać do Izraela po pięćdziesiątym szóstym. Leszek sam przyszył czarną żałobną tasiemkę do poły garnituru i wszystkich informował, że Janka zmarła, a oni kiwali głowami ze zrozumieniem, bo prawie każdy z tych siedemdziesięciolatków już stracił bliskich. — Zobacz, Leszku — powiedziała doktor Alicja Kurowska — ilu z nas już nie ma…
— I Józek nie żyje — potwierdził Leszek — i Ewa, od dawna, od siedemdziesiątego pierwszego, wiesz? — Ale przecież nie zostawiamy pustych miejsc w szpitalach — dodała Alicja. — Ja mam dwóch synów, obaj są lekarzami. A twoja córka jest redaktorem? Jest do ciebie bardzo podobna, Leszku… Zastanawiał się, komu opowie o tych poznańskich przygodach, skoro nie ma już Janki. O, dopytywałaby się ciekawie i nie bez złośliwości: a czy Alicja bardzo się postarzała, czy
Emilia nadal przypomina Ewę Demarczyk i jest najładniejsza na roku? Postanowił opowiedzieć wszystko wnuczkom, jeśli dobrze opiekowały się Puszkiem w czasie wyjazdu. Pies całkiem nieźle sobie radził w Warszawie, a Leszkowi spodobało się ich duże mieszkanie pełne książek, telewizor z mnóstwem kanałów, których na wsi nie miał. Mimo to obaj z ulgą wracali do swojego domu. — Przyjedziemy do was czasem — oznajmił Kasi, pakując
zieloną walizkę — ale wolimy mieszkać u siebie, prawda, Puszek? Samotny starszy pan z samotnym psem nie pasują do miasta. Ty cały dzień pracujesz, twój mąż jeszcze dłużej… To nie po mojemu! — Wszyscy w naszych czasach tak żyją, tatku — powiedziała Kasia. Nawet nie chciała tego zmieniać. Wróciła do swoich obowiązków i codziennego trybu życia jak po ratunek. Mało miała chwil na refleksje i wspomnienia. Musiała teraz dużo pisać, wdrażać nowe
projekty, bo oto internet, to nowe zjawisko ich czasów, rozrastał się jak żarłoczna roślina z horrorów i odbierał im czytelników. Nakłady spadały masowo, a to oznaczało kłopoty i długi. Wspomnienia i ból powracały do niej głównie w Stokowie, dlatego unikała wyjazdów na wieś i nie była zadowolona z decyzji ojca. Znała jednak jego upór. Zastanawiała się, jak przetrwa pierwsze bez matki święta Bożego Narodzenia. Widocznie on też, bo zgodził się przyjechać do Warszawy.
Znów zielona walizka i pies Puszek przebyli warszawską trasę. Leszek obserwował zmiany: koło Ostrowi Mazowieckiej powstała piękna dwupasmówka i przez chwilkę jechało się na Podlasie jak po Europie. „Szkoda, że krótko” — wzdychała Kasia. Mimo odmiennych niż co roku przestrzeni, mimo choinki i radości wnuczek przy opłatku oboje płakali jak dzieci. Dla Leszka były to pierwsze od pięćdziesięciu sześciu lat, a dla Kasi pierwsze w życiu święta bez Janki i pierwsze nie matki
ręką robione pierogi. Po kolacji Leszek zwołał rodzinę i zaczął grzebać w walizce. Wyjął znany Kasi kuferek, wysypał z niego pudełeczka. Pierścionki, bransoletki, mała broszka ze studenckich czasów, cała biżuteria, którą miała jej matka. — Wszystko to teraz twoje, Kasiu — powiedział smutno. — Ten pierścionek kupiłem jej na imieniny, a ten należał do mojej matki, też Katarzyny. Tę bransoletkę przywieźliśmy z Turcji. Tu brakuje dwóch oczek, opali, bo mamie przyszło do
głowy karmić świnię lekarstwem i świnia chyba je zjadła. Twoje to teraz. Patrz, a tu nasze obrączki — trzymaj je u siebie, na co mi one. A ta trzecia, pamiętasz? Ali i Risa, obrączkę z tymi imionami znalazłaś w Turcji… A tę bransoletkę kupiliśmy w Efezie, Zenio nam poradził. Pamiętaj tylko, że czerwony padparadża miał być dla Magdaleny, a zestaw siedmiu bransoletek dla Agaty. Nie płacz. Mam coś jeszcze dla ciebie. Z brzucha walizki wyciągnął duże zeszyty. Kasia aż
krzyknęła. Zapiski matki! Te, o których kiedyś wspominała. — Więc naprawdę są? Naprawdę coś pisała? — Znalazłem w Wilusiu — powiedział Leszek. — Najpierw nie wiedziałem, co z nimi zrobić, ale chyba nie powinienem niszczyć… Chciała, żebyś miała te wspomnienia. Kasia zapłakała nad pismem, które dobrze znała. Czy będzie w stanie czytać to i zapisać, jak jej kiedyś obiecała? Pismo matki budziło wspomnienie jej głosu. Ukryła się ze swoim płaczem w
ramionach ojca i teraz ona moczyła mu łzami ulubiony sweter, wydziergany na drutach przez Jankę. „Na to nigdy nie będę za stara — myślała. — Czuję się jak dziecko w tych ramionach, chociaż nadchodzi rok mojej czterdziestki”.
— Pamiętam starą wiejską opowieść, że matka, która osierociła dziecko, czuwa nad nim przez rok. — Kasia rozmawiała z Michaliną, nie w Stokowie, a w Warszawie, bo po Wielkanocy Misia przyjechała z
Tadeuszem do stolicy. Tadeusz bardzo niedomagał na serce, położyli go w szpitalu na Wołoskiej. Michalina nocowała u Kasi na Grochowie. — Myślisz, że działa to tylko w przypadku malutkich dzieci? Czy czterdziestoletnich też? — Nie wiem. — Michalina wychowała się w tym mieście i jakkolwiek wybrała wieś, to z przyjemnością odwiedzała teraz stare warszawskie kąty: zajrzała na uczelnię i na Powiśle, gdzie miała mieszkanie przed wyjazdem na Zachód. — Ale od zawsze zgadzam się ze
starym Williamem, że są na niebie i ziemi rzeczy, o których… — …nie śniło się filozofom! — dumnie dokończyła Agata, która wkuwała polski. Miśka była właściwie ciotką Kasi, ale różnica wieku, jedenaście lat, powodowała, że raczej się przyjaźniły, chociaż nie zwierzały się sobie z tajemnic. Na przykład Michalina nie wspomniała ani słowem Kasi, że poza odwiezieniem Tadeusza do szpitala i jak najczulszą opieką nad nim umówiła się na
spotkanie z Tomaszem Wierzchoniem. Odkąd wyjechał ze Stokowa, a na jego miejsce zaczął dojeżdżać mały rubaszny grubasek z Białegostoku, nie było dnia, by nie myślała o Tomku, i nie były to święte myśli. Tęskniła za nim całym sercem i całym ciałem i zastanawiała się, czy to tak działa ta kropla gorącej krwi Zajewiczów w jej żyłach, czy jest nimfomanką, czy po prostu każda kobieta tęskni za mężczyzną. Tadeusz… Ich gorące noce były przeszłością. W poszukiwaniu ulgi odwiedzała
czasem internetowe strony dozwolone tylko od lat osiemnastu, ale rozgrzeszała się, bo przekroczyła ten wiek dawno temu. O tym także za nic nie wspomniałaby Kasi ani Tadeuszowi. Tadeusz już dawno przekroczył siedemdziesiątkę, obojętniał wobec świata. Po pogrzebie Janki bardzo się postarzał. Często chodził na stokowski cmentarz i składał kwiaty na grobach sióstr: i Janki, i Cezaryny. Wiele razy mawiał do Michaliny: „Odnajdź swojego
doktora, zostaw mnie, starucha, żyj jeszcze, póki jesteś młoda”. Pewnego dnia Michalina stwierdziła, że strony internetowe, filmy erotyczne i malowanie zamazanych portretów wciąż tego samego mężczyzny to sztuczna miłość. Zaczęła szukać poprzez wszechwiedzący Google i znalazła adres: doktor Tomasz Wierzchoń widniał jak byk na wykazach kadry szpitala na Pradze. O pięć minut drogi od mieszkania Kasi. Czy mógł być to zbieg okoliczności? „Pewnie się ożenił — myślała — pewnie
zapomniał”, ale zadzwoniła. Nie ożenił się, nie zapomniał. Wyczuła, nie bez przyjemności, entuzjazm i podniecenie na wieść, że ona jest w Warszawie i chce się z nim spotkać. Umówili się w centrum, przy Rotundzie, jak para nastolatków. Pocałowali się na powitanie bez słów i bez wyjaśnień, a prawdziwe pary nastolatków ze słuchawkami w uszach patrzyły ze zdziwieniem na tych dojrzałych ludzi — czterdziestoparoletniego, całkiem przystojnego faceta i kobietę rudą, niemłodą — jak
rzucają się na siebie i nie bacząc ani na młodzież, ani na żebrzącego brodacza, ani na przekupki, całują się gwałtownie i nie mogą się od siebie oderwać. — Niech żyje miłość, szacun!! — rzucił w ich stronę długowłosy student w lenonkach i dzierganej czapeczce, który też całował się ze swoją dziewczyną, ale na widok ich entuzjazmu przerwał i zapatrzył się z podziwem. Tomasz roześmiał się, oddalił na chwilę od siebie Michalinę i poprawił włosy przylepione do policzka.
Nie mógł w to uwierzyć. Nie wiedział, co znaczy jej telefon, ale nie chciał tego analizować. Michalina Zajewicz może była obarczona klątwą kobiet z tej rodziny, ale miała też dar Zajewiczówien: kiedy zaszła jakiemuś mężczyźnie za skórę, to ani przychylność ładnych pielęgniarek, ani złe wspomnienia, ani poczucie etyki nie potrafiły wyplenić jej z serca, myśli ani zmysłów. Roześmiał się jeszcze raz. Wcześniej zamierzał ją zaprosić na kawę albo na obiad, ale wyczytał z ciemnych oczu, że
jeśli jest głodna, to z pewnością nie chodzi o makarony z pobliskiej pizzerii. — Misia — powiedział — wynajmuję mieszkanie na Mokotowie. Bałagan kawalerski mam, ale nie szkodzi, co? Kiwnęła głową. Musiała włączyć całą siłę woli, by nie przeszkadzać mu w prowadzeniu srebrnej skody. Czerniakowska kusiła ją swoimi nowymi domami, ale Michalina nie widziała niczego poza profilem Tomasza w ciemnych okularach.
I o tym wszystkim nie opowiedziała Kasi ani o tym, że umówiła się z nim jutro. I nie tylko w celu odwiedzin w szpitalu poprosiła o gościnę jeszcze przez kilka dni. Leszek pełnił straż nad domami, psami i kotami w Stokowie. Tadeusz miał mieć wstawiane bajpasy, co mogło potrwać ponad tydzień. Kasia chętnie udzieliła jej pokoju, ale z kolei nie opowiedziała jej o własnych rozterkach. Nie bez powodu przypomniało się jej stare powiedzenie o opiece zmarłych matek nad
dziećmi. Czuła obecność Janki. Nie śniła się jej, tak na przykład jak Dorocie w Stokowie albo Tamarze w Białymstoku. Pierwszej, jak mówi, że zimno jej bez Leszka, a drugiej — z Bogdanem, że fruwają nad stokowskimi łąkami jak jakieś postacie z obrazów Chagalla. Ciekawe było to, że obu ciotkom śniła się w tym samym wieku — młoda, trzydziestoletnia, pełna humoru. „Czemu mi się nie przyśnisz?” — pytała czasem Kasia, zwłaszcza gdy padał deszcz, przyjaciel Janki. Dużo myślała teraz o matce. Kilka
razy zaczęła czytać zapiski, ale na widok znajomego pisma, za którym odtwarzał się jej w głowie znajomy głos, rozpłakała się tylko i nie mogła kontynuować. Janka nie śniła się jej, ale jakby towarzyszyła. — Może ma wobec pani jakąś misję do spełnienia? — powiedziała poważnie Aneta z redakcji. Kasia w windzie opowiedziała jej o swoich odczuciach, bo Aneta należała do osób bardzo wierzących i w Boga, i w energię pozaziemską, w duchy i ich obcowanie z Ziemianami. Katarzyna, dużo
bardziej sceptyczna, uśmiechnęła się tylko. — Ale, pani Kasiu — dodała Anetka — cierpienie dodaje urody. Wcale nie oszpeca, schudła pani i w ogóle. Faktycznie, bardzo schudła i w ogóle. Od pogrzebu nie miała apetytu. Czuła, że dopełniły się zmiany, ale jakby poszły za daleko. Nie chciała chudnąć z takiego zmartwienia. W dodatku znów dusiła się na piątym piętrze wieżowca i powtarzanym codziennie szlaku ulic. Wiedziała, że musi zrobić coś dla siebie.
— Potrzebuję czegoś innego — powiedziała. Nagle zadzwonił telefon. Podeszła do biurka, zobaczyła dokumenty kredytowe, projekt następnego tytułu. Nic jej nie powiedział o tych planach. Odebrała telefon, ale to była pomyłka. Ale niechęć do liczb i tabel, które widziała przed sobą, nie była omyłką. Dotknęła papieru, pomyślała, że może bardziej potrzebne jej następne dziecko, a nie następna gazeta. Doznała olśnienia nad tym biurkiem z dokumentami i zastanowiła się, czy telefon,
który ściągnął ją do biurka i ekranu, to nie była sprawka jej matki. W każdym razie wiedziała: musi się uwolnić od wspólnej pracy z mężem. Musi spełnić obietnicę daną Jance. Jeśli nie znajdzie choćby małej osobnej ścieżki, bezsenne poranki będą się powtarzać i będzie spędzać je samotnie. „Pogadam o tym z tatą — myślała. — Muszę do niego pojechać”. Ale mimo że pojechali do Stokowa, nie mogła mu zawracać głowy swoimi rozterkami. Oto musieli wybrać
się w zupełnie innym celu. Na początku kwietnia roku 2005 cicho zmarł w szpitalu na Wołoskiej znany niewielu osobom Tadeusz Szamotowski. Komórka Michaliny dzwoniła i dzwoniła, zanim Miśka wydobyła się z ramion Tomasza. Krzyknęła, słuchając głosu w telefonie, i pospiesznie zaczęła się ubierać. Tomasz chciał ją zawieźć na Wołoską, ale odmówiła. Poprosiła tylko, żeby zamówił taksówkę. Akurat w tym samym czasie zmarł też najbardziej znany Polak na świecie — papież Jan
Paweł II. Zmarł po długiej chorobie, a ostatnim jego dniom towarzyszył cały świat. Kraj ogarnęły żałoba i wzruszenie. Wszyscy wpatrywali się w ekrany telewizorów, rzeka światła ze zniczy płonęła na alei Jana Pawła, chwila ciszy panowała o słynnej godzinie 21.37. Obserwowali to już w Stokowie w ciszy swojej żałoby. Leszek wspominał październikowy dzień, w którym Karol Wojtyła został papieżem. — Byliśmy w Łębkach — opowiadał — na przyjęciu! Ty byłaś dziewczynką, Kasiu!
Wszyscy tak się wtedy przejęli, nagle się kochali i przestali kłócić. Jak teraz, jak to u nas. Na chwilę. Żegnał papieża cały świat i cała Polska. Tadeusza tylko kilka osób w Stokowie. Wśród nich ukryta w czerni od stóp do głów jego żona Michalina, która cierpiała podwójnie, bo do żalu za człowiekiem, z którym spędziła wiele lat, doszło jej potworne poczucie winy. Jak mogła oddawać się miłości i szczęściu w mieszkaniu kochanka, krzyczeć z rozkoszy właśnie w tej chwili, kiedy
Tadeusz umierał? Tomasz Wierzchoń dzwonił i dzwonił. Nie odbierała telefonów od niego. Odczytała na komórce: „Tomasz 166 razy”. Kiedy nie odebrała jego sto sześćdziesiątego siódmego telefonu, przestał dzwonić. — To jakaś fatalna seria — płakała Kasia w Stokowie, w swoim pokoju. Została tu kilka dni po pogrzebie Tadeusza, zwolniła dziewczynki ze szkoły. Nie chciała wracać do swojego życia w Warszawie. Leszek bardzo się tym niepokoił. Rano przyniósł jej do łóżka kawę i
ciastka, tak jak przez lata przynosił żonie, i usiadł obok. Powiedziała mu o swoich zmartwieniach. Westchnął. — Posiedzę tu jeszcze trochę, tato. Mama miała rację, Domek Janki dobry jest do spotkań ze sobą. Wiosna zaczynała się w Stokowie, przyleciały bociany i zajęły gniazdo na słupie przy Domku Janki. Kasia pokazała je ośmioletniej prawie Madzi. „Wszystko to prawda, co mówią o bocianach i dzieciach — powiedziała jej poważnie. — Kiedy założyły nam tu gniazdo,
zaraz urodziłaś się ty i córeczka Iwonki u sąsiadów”. Magda popatrzyła na boćki. Właśnie uczyła się o bocianach, o tym, jak wylatują na zimę i wracają wiosną. Pani naraziła się jej trochę, bo ze śmiechem odczytała mamie zdanie z zeszytu Madzi: „Bocian ma duże gniazdo, żeby mógł się w nim zmieścić”. To chyba bardzo logiczne, prawda? Nie wiedziała, dlaczego się śmiały. Mag była poważną małą osobą, spodobało jej się słowo „logiczne”, ale teraz mimo bocianów tęskniła za szkołą i
kolegami. — Kiedy pojedziemy do Warszawy, mamo? Kasia zdawała sobie sprawę, że musi wracać. Tydzień zaległości w szkole to dużo dla licealistki Agaty, zrozpaczonej tym, że w Stokowie nie działa internet. Nie wątpiła, że Daniel da radę z zastąpieniem jej w redakcji, ale musiała wrócić do swojej pracy. — Tak, Madziu, wrócimy — powiedziała. Przynajmniej do szkoły i pracy. — Chciałabym mieć pieska — westchnęła Mag i pobiegła do
ogrodu, bo na horyzoncie pojawili się dziadek i jego świta: Puszek i już trzy przygarnięte podrzutki rasy bardzo mieszanej. Kasia wspomniała miły jej sercu kształt teriera. Wigor był słodkim wspomnieniem dzieciństwa, Bari — czasu dorastania. Wyszła nad zatokę i dojrzała światło w oknie Michaliny. Miśka też nie jest obecnie najweselszą towarzyszką. Niemniej bywają chwile, kiedy kobieta potrzebuje kobiety, żeby porozmawiać. Skierowała się ku jej werandzie.
Michalina wyciągnęła z kredensu wino i dwa kieliszki. — Życie zakręca czasem jak nasza Narew, co? — Tak, Michciu, i żadna melioracja nie pomoże. — Co się stało? — Popieprzyło się jakoś. Nie umiem poradzić sobie z życiem w wielkim mieście, pieniędzy mamy coraz mniej, długi coraz większe, mąż nie ma dla mnie czasu, ja sama nie mam dla siebie czasu, takie tam urocze tematy. Muszę wracać do miasta, dziewczyny do szkoły,
wiesz. Wpadłam się pożegnać właściwie. — Jedź, Kasia, jedź. Jedno tylko zrób, zanim stracisz do kogoś zaufanie: porozmawiaj. Czasem sprawy mają się zupełnie inaczej niż… — …wyglądają. Znam to rodzinne zaklęcie, Misia. Michalina popatrzyła na nią dużymi oczyma, wokół których pojawiła się siateczka zmarszczek. Jeszcze delikatna, ale już widoczna. — To ja jestem osobą niegodną zaufania. W Warszawie
spotykałam się z Tomaszem. — Domyśliłam się — odrzekła Kasia cicho. — Ale to co innego, przecież nawet Tadeusz… — Zawsze jest co innego i zawsze chodzi o to samo. Złamana umowa, a ktoś zdradzony cierpi. Zapytaj siebie przede wszystkim, czego chcesz i dlaczego tak się stało, jeśli się stało. — A ty, Misiu, dlaczego? — Ja kocham Tomasza. Bardzo go kocham, ale nic z tego nie będzie. Nie z takim poczuciem winy. Tadeusz kochał mnie
przez tyle lat, a ja, zamiast być przy nim do końca, w ostatniej chwili jego życia byłam z innym mężczyzną. Straszne, nie? — I co teraz? Skoro go kochasz. — Nic. Kasia, nie odbierałam telefonów, nie wyjaśniłam, jego też źle potraktowałam. A teraz co? Tomasz też ma swój honor, mówię ci. Zresztą ja mam dość mężczyzn i miłości. Zaczyna się wiosna, a wiosną w Stokowie zawsze mam wenę do malowania świata. Kasia uśmiechnęła się, ale i ból ścisnął jej serce. Pierwsza
wiosna bez Janki wypatrującej każdego pączka na gałęzi i słuchającej miłosnego krzyku ptaków, oczekującej zielonych smug i rozlewisk. Ciekawe — tu mniej jej towarzyszyła. — Mama tak kochała przedwiośnie i rozlewiska. Tadeusz też nie doczekał. Czemu ludzie tak szybko odchodzą, Misiu? Zawsze za szybko. Michalina objęła ją, przytuliły się i obie płakały.
Rozdział 50. „Niech no tylko zakwitną jabłonie! To i milion z nieba kapnie, i dziewczyna kocha łatwiej…”. Kasia wspomniała głos matki — Janka lubiła bardzo tę piosenkę. Jabłonie przekwitły już w tym roku, miliona nie przyniosły, a teraz kwitły już dla tegorocznych maturzystów kasztany. Kasia, całkiem szczęśliwa, podążała przez skwer księdza Twardowskiego ku zakręconej Karowej, a potem schodkami w
dół. Przysiadła na chwilę na ławce. Umówiona była na dwunastą, miała więc trochę czasu, akurat tyle, żeby uporządkować myśli. Chciała jeszcze raz zastanowić się nad swoją decyzją i tym, co zamierzała powiedzieć na spotkaniu, na które się właśnie wybierała. „Jaka to śliczna okolica — pomyślała — Krakowskie Przedmieście, kawiarenki pod arkadami i kościół Wizytek. Jeśli się uda, to będę pracować w pięknym miejscu”. Kasia szła na rozmowę o pracy.
— Tysiące małżeństw pracują oddzielnie — powiedziała Włodkowi — a ci, którzy razem, to niemal wszyscy się rozwiedli. A my? Prawie, prawie… Rozmawiali całą noc. Czasem noc prawdy kończy się pięknym świtem. — Wiesz, że dostaję co raz kwiaty od nieznanego wielbiciela? — powiedziała złośliwie nad ranem. Świtało za warszawskim oknem. Popatrzył na nią zmieszany. — Nie, ale ja stawiam ci czasem kwiaty na biurku… Konwalie,
Kasiu, żebyś była bliżej Stokowa… Roześmieli się oboje. Tak więc zmiany dopełniły się chyba i Katarzyna, która w lecie miała skończyć czterdzieści pięć lat, czuła się, jakby dopiero zaczynała być dorosła. „To jedna z dobrych zmian, jakich dokonałam” — pomyślała, z zachwytem patrząc na twarde pąki kasztanów. Zamiast ułożyć sobie w głowie swój zawodowy życiorys, uległa magii wiosny i własna biografia przewinęła się jej w wyobraźni. Wiosna za wiosną.
„Siedzę tu sobie, na skwerku księdza Twardowskiego — myślała — i po raz pierwszy robię coś dla siebie samej. Mało tego, teraz znajdę siłę, by wszystko spisać”. Przypomniała sobie pożółkłe zeszyty ze wspomnieniami matki. Leżały cicho w Wilusiu w Stokowie i czekały na swój czas. Pilnował ich starszy pan o siwych włosach, wypatrujący co niedziela ich przyjazdu. Kasia uśmiechnęła się na myśl o ojcu. Ostatecznie osiadł w Stokowie, do Warszawy przyjeżdżał ze swoim Puszkiem raz na jakiś
czas. Kasia dzwoniła do niego codziennie wieczorem, a jeździli z Włodkiem teraz często, bo ogarnęło ich oboje pragnienie gospodarowania przy własnym domu i we własnym ogrodzie. Leszek bardzo był rad, patrząc, jak sadzą nowe drzewa i krzaki malin, miał przy tym argument, że domostwo musi mieć stróża. Stróżował zatem, wspominał Jankę, czekał na wiosnę i bociany. „To wiosna ściąga na mnie te wspomnienia — pomyślała Kasia. — Zaczyna się czerwiec, tak jak w dwa tysiące piątym, kiedy wysyłałam SMS-y
przypominające wszystkim obietnicę złożoną przy pożegnaniu Janki”. Wspomniała teraz ten czerwiec, oszałamiający zapach jaśminu, piękny dzień i pierwszy ich zjazd. Przyjechali wszyscy.
Kasia z Leszkiem i Włodkiem witali gości w bramie stokowskiego domu. Podjeżdżały kolejne samochody, skrzypiała furtka. Kasia obawiała się początkowo tej chwili, bo bała się bolesnego
wspomnienia pogrzebu. Ale z każdym samochodem narastał śmiech i gwar, wyrastały namioty na łące i rósł stos drzewa na ognisko nad Kociołkiem. — Zobacz, tato — szepnęła Kasia — teraz my wskoczyliśmy na półkę dorosłych rodziców. Czuję się przy tobie ciągle jak mała dziewczynka, ale zobacz, ile dzieciaków: Jola jest z córką, Wojtek ma dwie. Zajechał granatowy samochód z Łębek. Marcin, Kasia i ich syn Benek szli ku tarasowi z garnkiem bigosu.
— Benek, będziesz rodzynkiem — krzyknęła Kasia. — Oprócz ciebie same baby w młodym pokoleniu. Marcin, jako człowiek czynny, zabrał się za czyszczenie grilla, bo w bagażniku czekał półmisek karkówki odpowiednio zamarynowanej. — Ja, rozumiesz, nabrałem zamiłowań kulinarnych — oznajmił Kasi — i zostanę teraz właścicielem knajpy! — Coś podobnego! A ty wiesz, że to było marzenie Janki? Knajpa na rozdrożu…
— Podobny on do ciotki Hanki? — zapytała Kasia ojca. — A skąd — odpowiedział Leszek. — Dla mnie to cały Helmut. Marlena jest coraz bardziej podobna do Hanki. Tylko tamta tyle nie gadała. — Marlena jest nauczycielką biologii, tato — roześmiała się Kasia. — Musi umieć dużo gadać. I właśnie tu idzie ze swoim mężem. To prawda, żółta panda Marleny i Zbyszka z Suwałk zmieściła się właśnie pod śliwką. Marlena, niższa od
Hani, mała przy swoim wysokim mężu i wysokiej córce, rzeczywiście coraz bardziej upodabniała się do swojej matki. Leszek wspomniał, jak obie — Hania z Janką — witały tu gości przed laty. Zobaczył je, jakby stały obok, Janka uśmiechnęła się do niego. Westchnął i zachwiał się, bo poczuł ból w boku. Na moment — po chwili witał córkę Hanki, a ona wyciągała z koszyka przygotowane mięsa i szarlotkę. — No to co, Kasia? — zakasała rękawy Marlena. — Śladem matek stajemy do smażenia
mielonych kotletów. Ile to one smażyły? Osiemdziesiąt? Brama znowu skrzypnęła — wjeżdżali chłopcy z Białegostoku. Wojtek z Joanną nieśli pizzę z własnej pizzerii i golonkę. Michał przywiózł Tamarę i Kasia ze zdziwieniem zauważyła, że jest sam. — Gdzie twoja żona? — zapytała przy powitaniu. — Ech — machnął ręką Michał — potem powiem, nie wszystkie opowieści są radosne. Rozwodzimy się. — Bywa i tak — westchnęła
Kasia. — Za to wasza matka wygląda kwitnąco! Tamara gawędziła z Leszkiem i rzeczywiście wyglądali dobrze jak na swoje lata. Szła od swojej furtki Dorotka z babką ziemniaczaną, podlaskim przysmakiem na blaszce. „Bogdana nie będzie, w Ameryce siedzi piąty rok” — uświadomiła sobie Kasia. Ale ciotka Bogna z Alicją z Kulesz już były, same wprawdzie, bo wuj Antoni chorował, i nawet Rafał z żoną i córką mieli przyjechać do Stokowa. Michalina od strony łąki niosła
kosz truskawek. Myślała sobie, że kawał życia przemieszkała w Ameryce, nie widywała się z tymi ludźmi, a czuje się tak, jakby nie rozstawała się nigdy z nimi, ze Stokowem. Kasia na jej widok zagryzła wargi, zerknęła na bramę i pomyślała, że dziś Miśka albo ją zabije, albo pobłogosławi. — Misiu — powiedziała, ciągnąc kuzynkę na bok — ty się nie gniewaj, ale ja zrobiłam coś, z czego nie wiem, czy będziesz zadowolona… — Co, u licha, zrobiłaś?
— Zaraz ci powiem, ale najpierw się napij i siadaj tu, kochana, do krojenia sałatki. A butelkę stawiaj tam w kącie… No chodź, chodź. — Oho — Leszek popatrzył na barek na tarasie. Uginał się pod ciężarem butelek. — Muszę chyba przygotować zapas alka primów. Pamiętacie chrzciny Agaty? — Ja dobrze pamiętam — powiedziała Marlena. — Marcin pływał na drzwiach stodoły po łące. — Ja będę dziś pilnował
towarzystwa — obiecał jej mąż, Zbyszek. — Zacznij od tego, że przywitasz naszą Romę — Kasia wskazała na bramę. Pod rękę z mężem, jak zawsze elegancka, w kapeluszu, szła Roma. Niosła sernik, stąpała ostrożnie, w ciemnych okularach na nosie, bo bardzo pogorszył się jej wzrok. Ale Leszek na ich widok poczuł się młody i dziarski jak za czasów łębkowskich. — Znowu będą wspominać budowę szpitala — szepnęła Kasia do Marleny. Marlena kiwnęła głową znad mizerii. — I
narzekać na niegospodarność dzisiejszych dyrektorów. — Zaraz tam mój Zbychu się nimi zajmie. Zbychu Gizon fotografował, dopytywał o dawne czasy i nalewał wszystkim wódki i wina, sam bardzo się oszczędzając. Warszawiacy przywieźli zakupione po drodze ryby, wśród nich wędzonego węgorza nazwanego Kazimierzem. Tamara wspomniała z kolei, jak Bogdan przywoził węgorze z Mazur. Zaraz będzie wieczór wspomnień i relacji, co u kogo słychać…
Coraz weselej działo się w stokowskim ogrodzie. W pewnej chwili Kasia zaniepokoiła się. — Ja na ósmą rano zamówiłam mszę — powiedziała. — Co sądzisz, damy radę? — Damy — dziarsko stwierdziła Marlena — jeszcze jak! A co, gorsi jesteśmy od naszych rodziców? — Ale oni na mszę ani myśleli wstawać… Pierwszy zjazd stokowski nowego pokolenia przeszedł do historii jako zjazd pod wodzą Złego Człowieka. Imię takie
otrzymał Zbyszek Gizon, który sam nie pijąc, upił wszystkich. — Zły Człowieku — wołali znad Kociołka — gdzie jesteś? Pusto mamy w naczyniach. Ktoś zasnął na huśtawce, a Zły Człowiek zaniósł go do namiotu. Ktoś szukał biedronek w zacisznym kącie ogrodu i naraziłby się na gniew żony, gdyby Zły Człowiek nie odwrócił jej uwagi. Nagrywał także kamerą ich opowieści o życiu, tak samo mądre jak kumkanie żab. Michalina usiłowała kilka razy
zagadać Kasię, o co jej chodziło. Tęskniła za wiadomościami z Warszawy, marzyła, żeby Kasia powiedziała jej coś o Tomaszu, ale Katarzyna wciąż z kimś rozmawiała, znikała albo biegła do domu. W końcu Miśka uznała, że chyba jej unika. Usiadła w oddaleniu na tarasie i tylko ona usłyszała podjazd jeszcze jednego auta pod dom i skrzypnięcie furtki. Powoli odwróciła się w stronę drogi. Kamiennymi schodkami, ułożonymi rękami Leszka, ulubionymi przez Jankę, biegł zgrabny, ciemnowłosy
mężczyzna w jasnej koszuli, z kwiatami, z plecakiem przerzuconym przez ramię. Michalina wstała. W pierwszej chwili cofnęła się w cień, pod kapryfolium. Ale mężczyzna był zbyt bystry, żeby jej nie zauważyć. Nie ruszył w kierunku gości przy ognisku ani nie szukał gospodarzy. Wbiegł na taras, zatrzymał się i ruszył ku kobiecie, którą kochał. Wręczył jej kwiaty, które wiózł dla Kasi. Michalina nieporadnie wzięła bukiet i zaczęła płakać. — Co ty, Michcia, co ty? — szybko mówił Tomasz. — Nie
płacz. Nie dam się już wygonić z twojego życia. Będziemy szczęśliwi. Najwyższy czas. Sylwetka całującej się pary stała się nagle widoczna na tle dużych drzwi na taras jak na ekranie, bo ktoś akurat zapalił światło w domu. — Zobacz, Kasiu — powiedział Leszek do córki — chyba doktor Wierzchoń przyjechał. — Aha, tak, zaprosiłam go — Kasia chwyciła ojca za łokieć i zatrzymała — ale nie idźmy tam jeszcze, tato. Nie psujmy tej chwili, w końcu nie dla mnie tu
przyjechał. Kiedy zarumieniona Michalina ze szczęśliwym Tomaszem, trzymając się za ręce, przyszli do ogniska, przywitały ich gromkie brawa. Leszek poklepał lekarza po plecach, Marlena uścisnęła Miśkę, a Zły Człowiek nalał Tomaszowi wódki i pobiegł odciągać Włodka i Jurka od skoków przez ognisko, gdyż w stanie, w jakim byli, mogli trafić tylko w sam środek. Kasia, zadowolona ze swojego pomysłu, odetchnęła i przyniosła z domu szufladę pełną zdjęć. Oglądali migawki z
dawnych czasów, wspominali imiona, a im dawniejsze brali do rąk fotografie, tym były bardziej czarno-białe i pożółkłe. Niemniej patrzyły z nich twarze z przeszłości: Janki, Cezaryny, Tadeusza, Hani, Bogdana… Jakby byli tu razem, ze swoimi dziećmi, które wznosiły za nich toasty. Za pamięć o nich, za ich życie pełne przygód, za błędy i wypaczenia, sukcesy, a nawet, przez pomyłkę, za zdrowie. Bawili się do świtu. O ósmej rano Zły Człowiek wyprawił tych, którzy dali radę się modlić, do kościoła, a tym, którzy nie
dali rady, ugotował tłusty rosół — doskonały na syndrom dnia następnego. Wtedy stwierdzili zgodnie, że ten Zbychu z Suwałk to jednak całkiem Dobry Człowiek. Ksiądz po mszy patrzył podejrzliwie na grono nie do końca chyba trzeźwych gości i kuzynów doktora, ale kiedy całą grupą szli na cmentarz, by zanieść kwiaty na grób Janki, z okna plebanii pokiwał głową ze zrozumieniem…
Ksiądz przypomniał się jej razem z fasadą kościoła Wizytek i Kasia powróciła na skwer księdza Twardowskiego do Warszawy. Dochodziła dwunasta, zerwała się z ławki. „Od tej pory było już pięć zjazdów” — pomyślała, biegnąc po schodkach. Na drugi Michał przywiózł żonę, Anię. Na trzeci Ania przywiozła najmłodsze w rodzinie dziecko — Wiktorię. Marlena ze Zbyszkiem przenieśli się pod Suwałki, do własnego domu. „Pożegnaliśmy ubiegłego roku wuja Antoniego, który zmarł w Kuleszach. Za
nami wiele: czas prosperity i plajta, kryzysy i nowe pomysły. Sen o Warszawie należy teraz do moich córek” — rozmyślała dalej. Minionego lata Agatka wróciła ze spotkania swojego forum z chłopakiem o imieniu Rafał i przedstawiła go na zjeździe dziadkowi i całemu gronu. — W tej rodzinie trzeba wódkę pić! — przestrzegł go Wojtek z poważną miną. — Hanys czy gorol? — zapytała Roma, bo Rafał był ze Śląska. — Hanys — odpowiedział.
Dziewczyny Wojtka, Marlena i Paulina, też kończyły studia. Kasia podeszła do swojej bratowej Joanny i proroczo rzekła: — Niedługo może do spotkań na zjazdach dojdą nam wesela? Dzieci przesuną nas teraz na półkę dziadków? — Czuję, że to u was pewnie będzie pierwsze wesele… Tak właśnie powinna zakończyć się dobra baśń — weselem, na którym byłam, miód i wino piłam… Ale opowieść o pokoleniach to niekończąca się
historia. Zawsze gdy zamykają się jedne drzwi, to otwierają drugie, albo chociaż okna. „Zaraz będzie następny zjazd — pomyślała Kasia, ruszając chodnikiem — a dla mnie nowy etap”. Drzwi wydawnictwa na krętej ulicy, do której schodziło się schodkami w dół, były solidne, rozmowa udana. Katarzyna zmieniła pracę i weszła na samodzielną ścieżkę. „Będę miała o czym opowiadać na tegorocznym zjeździe” — uśmiechnęła się do siebie za kierownicą forda.
Rozdział ostatni Leszek Leszek ostatecznie został w Stokowie, gdzie gospodarował, czekał na przyjazdy wnuczek i na wiosnę. Tego roku, 2011, wypatrywał wiosny wyjątkowo stęskniony, dłużyła mu się bardzo zima. Pewnego marcowego dnia, akurat w Dzień Kobiet, kiedy siedział przed telewizorem, wspominał, jak niegdyś, za socjalizmu,
czciło się to święto. Specjalny bankiet w sali konferencyjnej w szpitalu, goździk dla każdej kobiety ze służby zdrowia, ba, w latach biedy nawet rajstopy… Ile razy Janka była zła, że zabalowali za długo i że przynosił jej tylko, chwiejąc się, zwiędłego tulipana. Lubiła też narcyzy. Leszek zawsze pamiętał o Dniu Kobiet, chociaż gadali, że teraz to już nieważne święto, że tylko walentynki. W walentynki też dzwonił do swoich dziewczyn, a dziś zadzwonił już do córki i do wnuczek, sąsiadek i dawnej
koleżanki z pracy, Romy. Teraz drzemał trochę, myśląc, że nudny ten program i że szkoda, że dzieciaki nie mogą przyjechać w sobotę. Że też miały jakiś festiwal mangi czy coś podobnego, akurat Kret zapowiedział, że będzie pogoda. Puszek ulokował się naprzeciwko, nie wiadomo czemu posmutniały i przestraszony. Leszek przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Janką: „Pilnuj naszych dzieciaków”. Chyba wywiązał się z tej obietnicy… Wciąż nie mógł sobie darować,
że ją zawiózł do szpitala. Czy uratowałby ją w domu, sam? Ba! Ale nie było go przy niej, kiedy umierała… Właśnie usiadła koło niego, uśmiechnęła się i wzięła go za rękę. — Jak zwykle złożyłeś życzenia wszystkim babom dookoła, tylko nie mnie? Otrząsnął się. Musiał się zdrzemnąć, ale tak dawno mu się nie śniła. Dlaczego teraz? Odmłodniała, ładna, z błyskiem w zielonych oczach, uśmiechem na ustach zmienionych po
wypadku. Pewnie popatrzył wcześniej na jej portret nad kominkiem. Chociaż nie, na tym portrecie ze zdjęcia, które powiększył, oprawił w ramki i powiesił, była młodsza, taka jak w Mrągowie, kiedy ją poznał, w sukience w grochy. Teraz przyszła do niego we śnie późniejsza, z czasów, kiedy budowali dom, pełna energii, opalona. Podobał mu się ten sen, więc przymknął oczy, by do niego powrócić. Janka siedziała obok, na fotelu, nadal trzymała go za rękę. — Czy nie czas, Kiciaku, żebyś
już zajął się mną? Zimno mi tu bez ciebie! Ten Dzień Kobiet należy do mnie! Leszek poczuł nagły ból w boku i w brzuchu. Podniósł się i ruszył w kierunku łazienki, zaniepokojony, bo zrobiło mu się słabo i ciemniało w oczach. Łazienka czy Wiluś z lekami, a może telefon? Zachwiał się. Mignęła mu w oczach komórka, wyciągnął ku niej rękę, aby zadzwonić do Kasi. Ale rękę tę łagodnie ujęła w swoją dłoń Janka, ucałowała przegub, pociągnęła ku swojemu sercu. I ruszyli oboje w nieznaną
przestrzeń nad Stokowem, ku chmurom z deszczem i ku słońcu. Telefon dzwonił i dzwonił następnego dnia, ale nikt go nie odbierał. Potem Kasia z rodziną jechała w nocy wiśniowym fordem, potem nastał harmider pilnych spraw, a potem cisza, jak zawsze, gdy we wsi jest pogrzeb. Ciszę zmącił o szóstej rano przeciągły płacz psa, pożegnalne wycie. Katarzyna też nie mogła spać, podeszła do Puszka, objęła go i zapłakała z nim razem. „Nie weźmiesz na ręce
prawnuka — pomyślała — nie dowiesz się, czy Mag naprawdę pójdzie na medycynę, i nie przeczytasz mojej książki”. Podeszła do okna. Świtało. Wstawał dzień, wschodziło mocne słońce, nad łąką unosiła się tęcza, a w zatoce pływały dwa łabędzie. Kasia uznała to za dobry znak. „Moi rodzice są razem” — pomyślała przez łzy. Rodzina i przyjaciele, sąsiedzi, zjazdowicze żegnali Leszka w piękną marcową sobotę, jasną i bez chmur. Bo tak jak Jance towarzyszył w ważnych chwilach deszcz, tak Leszek
kochał słońce. Moja rodzina, czyli ludzie, którzy stali się prototypami bohaterów Pokoleń (Zdjęcia pochodzą z archiwum autorki)
Młoda Janka — Zambrów, lata trzydzieste XX wieku
Janka pisze pamiętnik — fotografia zrobiona przez Leszka
Janka i jej matka Marianna
Cezaryna, siostra Janki, w stokowskim ogrodzie
Leszek przy aparacie radiologicznym — lata pięćdziesiąte
Janka i Leszek
Janka i jej największa niespodzianka Kasia
Janka, Leszek i mała Kasia — w tle stokowskie rozlewiska
Kasia na Wańce — rok 1965
Janka z bratową obok Kasi i Wojtka siedzących na Wańce
Wojtek i Kasia
Kasia idzie do szkoły
Agata w polonezie — lata dziewięćdziesiąte XX wieku
Autorka z córkami Magdą i Agatą
Leszek, ojciec autorki, na jubileuszu pięćdziesięciolecia rozdania dyplomów na Akademii Medycznej w Poznaniu — rok 2004
A Narew płynie... — obok domu Janki, rok 2015
Most nad Narwią i Kleks, najmłodszy pies w rodzinie — jesień 2015 roku
Spis treści Od autorki Część I Miasteczko na Podlasiu Rozdział 1. Rozdział 2. Rozdział 3. Rozdział 4. Rozdział 5. Migawka z XXI wieku Część II Dom Janki Rozdział 6. Rozdział 7. Rozdział 8.
Zapiski Janki Rozdział 9. Rozdział 10. Rozdział 11. Rozdział 12. Migawka z XXI wieku Część III Michalina Rozdział 13. Rozdział 14. Rozdział 15. Rozdział 16. Rozdział 17. Rozdział 18. Rozdział 19. Rozdział 20. Rozdział 21.
Rozdział 22. Pamiętnik Janki Rozdział 23. Migawka z XXI wieku Część IV Powrót do domu Rozdział 24. Rozdział 25. Pamiętnik Janki Rozdział 26. Pamiętnik Janki Pamiętnik Janki Rozdział 27. Pamiętnik Janki Rozdział 28. Pamiętnik Kasi Rozdział 29.
Pamiętnik Kasi Rozdział 30. Rozdział 31. Rozdział 32. Rozdział 33. Rozdział 34. Rozdział 35. Rozdział 36. Pamiętnik Kasi Pamiętnik Janki Migawka z XXI wieku Część V Sen o Warszawie Rozdział 37. Rozdział 38. Pamiętnik Janki Rozdział 39.
Rozdział 40. Rozdział 41. Rozdział 42. Rozdział 43. Rozdział 44. Rozdział 45. Rozdział 46. Rozdział 47. Rozdział 48. Rozdział 49. Rozdział 50. Rozdział ostatni Leszek