P B
DZIECI GRAALA
Przełożył z niemieckiego Ireneusz Maślarz
Tytuł oryginału:
Der Kinder des Gral
Data wydania polskiego: 1999
Data pierwszeg...
4 downloads
5 Views
P B
DZIECI GRAALA
Przełożył z niemieckiego Ireneusz Maślarz
Tytuł oryginału:
Der Kinder des Gral
Data wydania polskiego: 1999
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1991
Pamięci
Elgaine de Balliers
NEC SPE NEC METU
SŁOWO OD AUTORA
Cytowane w tej książce we fragmentach kronikarskie zapiski franciszkanina Wil-
liama z Roebruku (ur. 1222) uchodziły przez długi czas za zaginione w arabskich bi-
bliotekach. Nikt ich nie szukał, nikt nie potrudził się o przekład. Pewna część przepa-
dła w ciągu stuleci mimo wielu arabskich odpisów, z ocalałych resztek — oraz innych
źródeł — autor zrekonstruował przedstawioną poniżej historię. Wprowadzeniem do
niej jest rękopis, który minoryta pozostawił w wiernych rękach swego brata zakonne-
go,Wawrzyńca z Orty (Portugalia). Uczynił to zapewne w przeddzień swej podróży do
kraju Mongołów, podjąwszy się misji, która w latach 1253–1255 zaprowadziła go jako
posła króla francuskiego Ludwika IX do Karakorum, siedziby wielkiego chana. Doku-
ment, znaleziony przy „zwojach starkenberskich”, został tutaj podany w skrótowej po-
staci.
„Kronika”Williama rozpoczyna się tuż przed rokiem 1244, rokiem kapitulacji twier-
dzy Graala, tzn. Montségur, jak również ostatecznej utraty Jeruzalem. Napisana po ła-
cinie, zawiera liczne cytaty i wyrażenia w językach znanych podówczas powszechnie
w rejonie Morza Śródziemnego, między innymi w okcytańskim, greckim i arabskim.
Zwroty te po części zachowano w wersji oryginalnej, podając ich przekład. Aby za-
interesowanemu czytelnikowi ułatwić wejście w opowieść, autor wskazał przed każ-
dym podrozdziałem miejsce i czas akcji, a także oznaczył fragmenty oryginalnego tek-
stu Williama z Roebruku. Całość poprzedza szczegółowy spis osób, dla lepszej orienta-
cji uporządkowany wedle „stronniczej” przynależności bohaterów. Na końcu niniejszej
opowieści zamieszczono słowniczek, który przybliża czytelnikowi ważniejsze postaci,
miejsca i wydarzenia.
DRAMATIS PERSONAE
KRONIKARZ
Willem z Roebruku, zwany Williamem, z zakonu
braci mniejszych
DZIECI
Roger Rajmund Bertrand, zwany Roszem
Izabela Konstancja Rajmunda, zwana Jezą
W SŁUŻBIE GRAALA
KATARZY
Piotr Roger wicehrabia Mirepoix, komendant
Montségur
Rajmund z Perelhi, kasztelan
Esklarmonda z Perelhi, jego córka
Bertrand z La Beccalarii, budowniczy
Roksalba Cecylia Stefania z Cab d’Aret, zwana
Lobą, Wilczycą
Ksakbert z Barbery, zwany Lion de combat, pan na
Quéribusie
Alfia z Cucugnanu, mamka
PRZEORAT SYJONU
Maria z Saint-Clair, zwana La Grande Maîtresse
Wilhelm z Gisors, jej pasierb, templariusz
Gawin Montbard z Béthune, komandor domu za-
konnego w Rennes-le-Château
Jan Turnbull, alias Condé Jan Odo z Mont Sion, były
ambasador cesarza na dworze sułtana
ASASYNI
Tarik ibn-Nasir, kanclerz asasynów z Masnatu
Crean z Bourivanu, syn Jana Turnbulla; niegdyś
chrześcijanin, potem wyznawca mahometani-
zmu
W SŁUŻBIE FRANCJI
Król Ludwik IX, zwany Świętym
Hrabia Jan ze Joinville, seneszal Szampanii, kroni-
karz
Hugon z Arcis, seneszal Carcassonne
Oliwer z Termes, renegat katarski
Iwo Bretończyk
Jordi, kapitan oddziału Basków
W SŁUŻBIE KOŚCIOŁA
Papież Innocenty IV
CYSTERSI
Rajner z Capoccio, Szary Kardynał
Fulko z Procidy, inkwizytor
DOMINIKANIE
Wit z Viterbo, naturalny syn Rajnera z Capoccio
Mateusz z Paryża, archiwariusz
Szymon z Saint-Quentin
Andrzej z Longjumeau
Anzelm z Longjumeau, zwany Fra’Ascelin, jego
młodszy brat
FRANCISZKANIE
Wawrzyniec z Orty
Jan z Pian del Carpine, zwany Pianem
Benedykt z Polski
Bartłomiej z Cremony
Walter z Martorany
WE FRANCJI
Piotr Amiel, arcybiskup Narbony
Durand, biskup Albi
W ZIEMI ŚWIĘTEJ
Albert z Rezzato, patriarcha Antiochii
Galeran, biskup Bejrutu
W KONSTANTYNOPOLU
Mikołaj z La Porty, biskup łaciński
Jarcynt, jego kucharz
W SŁUŻBIE CESARSTWA
Cesarz Fryderyk II, zwany Hohenstaufem
W CORTONIE
Eliasz z Cortony, baron Coppi, były generał O.F.M.,
zwany Il Bombarone
Gersenda, jego gospodyni
Biro, właściciel gospody „Pod Złotym Cielcem”
W OTRANTO
Laurencja z Belgrave, hrabina Otranto, zwana
Przeoryszą
Hamo l’Estrange, jej syn
Klarion, hrabina Salentyny, jej wychowanica
Guiscard Amalfitańczyk, jej kapitan
W ZIEMI ŚWIĘTEJ
Zygisbert z Öxfeldu, rycerz zakonu krzyżackiego
Konstancjusz, książę Selinuntu, alias Fassr ad-Din
Oktaj, zwany Czerwonym Sokołem
SARACENI
Rijesz-Sawon, młoda Saracenka
Ksawery, jej ojciec
Alwa, jej matka
Firuz, jej narzeczony
Madulajn, jej kuzynka
Zarot, podestà
INNI
Robert, siłacz
Ruiz, pirat
Ingolinda z Metzu, ladacznica
Ajbak i Sargis, nestoriańscy wysłannicy Mongołów
7
In memoriam infantium ex sanguine regali
Pamięci dzieci królewskiej krwi
PROLOG
Z Kroniki Williama z Roebruku
Złociście jarzące się światło niewidocznego już dla mnie wieczornego słońca pada-
ło wciąż na kacerską warownię, jakby Bóg pragnął ją jeszcze raz, w całym jej zaślepie-
niu, wywyższyć na naszych oczach, zanim swym gniewem zetrze tę twierdzę na proch,
karząc za popełnione grzechy. Dotarliśmy właśnie do stóp wzgórza, zwanego tutaj pog,
i u nas, w dolinie, królował już czarnofioletowy cień zapadającej szybko nocy. W taki
sposób Montségur ukazał mi się po raz pierwszy i mimo woli zadrżałem, zły na samego
siebie. Wtedy jeszcze uważałem, że Bóg jest nasz, i byłem przekonany o uczciwości mej
katolickiej vocationis*, która sprowadziła mnie tutaj, abym wziął udział w wypaleniu
wrzodu niecnej herezji.
Ja,William z Roebruku, szczwany Flamandczyk, krzepki chłopski syn w ubogim ha-
bicie zakonu braci mniejszych, ze scholarską pychą w sercu, bom dzięki stypendium
mojego hrabiego uczęszczał w Paryżu na Uniwersytet, czułem się jak Wielki Inkwizy-
tor:„O ty, katarskie wężowe plemię, drzyj tam w górze, w fałszywym świetle pogańskie-
go słońca! Wkrótce zapłonie dla was inny ogień, gdy wprost ze stosu wasze bezbożne
dusze pocwałują do piekła!”
Dziś, po dziesięciu latach — ponad trzydziestoletni i niebawem łysy — mogę się tyl-
ko uśmiechnąć, żałośnie uśmiechnąć na myśl o tym, jak biedny, niczego nie przeczu-
wający franciszkański gamoń stał wówczas na progu nigdy nawet nie śnionego świata
wielkich, tajemniczych, dzikich i nikczemnych, wręcz perfidnych duchów, na krawędzi
nie rozpoznanego kotła czarownic, pełnego przygód, bied i zepsucia, przed wejściem,
ba! wepchnięciem w życie — wtłoczony i wbełtany w namiętność, zazdrość, intrygi
i nienawiść — w życie, co widziało w nim po prostu piłkę, którą rzucało tu i tam wedle
swej chęci i kaprysu, omal nie doprowadzając go do utraty zmysłów. Tego wszystkiego
nie byłem w stanie przeczuć, jednakże przypominam sobie dreszcz na widok twierdzy
* Vocatio (łac.) — powołanie
8
Graala w owym wieczornym świetle. Monsalwat!
Cała moja historia zaczęła się zresztą w innym, odległym miejscu. Hrabiowie Ha-
inaut z radości, że jednego z nich wybrano na cesarza Konstantynopola, także parafię
w Roebruku obdarzyli donacją: najmłodszy chłopak we wsi, bardzo, jeśli już nie najbar-
dziej obiecujący, mógł za zgodą władz duchownych studiować ku większej chwale bo-
żej. Niestety, ja byłem tym najmłodszym! Tak więc z kościelnym — to znaczy obolusa*
— błogosławieństwem popędził mnie ojciec kijami do najbliższego klasztoru francisz-
kanów, nie przejmując się wcale moim pełnym protestu wrzaskiem. Łzy matki także do-
tyczyły nie tyle mych tarapatów, ile troski o to, żebym nie zawiódł matczynej ambicji,
moja rodzicielka bowiem pragnęła mieć wśród synów sławnego krzewiciela wiary. Ro-
dzinie odpowiadałby nawet zakatowany przez pogan męczennik.
Dzięki wtykanym mi po kryjomu słodkim ciastom przetrwałem nowicjat bez
uszczerbku na ciele, co już obdarzyło mnie aureolą wybrańca.Wkrótce też podniosłem
żebraninę z niskiego stanu cnoty do rangi sztuki ustawicznie się tego zapierającej, wsze-
lako złotodajnej. Nie przyszło mi zatem z trudem, skoro tylko zeszpeciła mnie tonsura,
przekonać moją zakonną zwierzchność, by wystarała się dla mnie o miejsce na Uniwer-
sytecie. Ojciec z dumą przyłożył się do tuczenia świń, matka zaś podsyciła jeszcze swą
nadzieję na coś w rodzaju cudownej kanonizacji albo przynajmniej zaliczenia jej syna
w poczet błogosławionych. I tak, viribus unitis*, wyprawiono mnie, niespełna dziewięt-
nastoletniego, do Paryża.
Ha, cóż to za miasto, ale jakie w nim drogie życie! Tutaj doprowadziłem wpojony mi
w zakonie dar żebrania do pełnego rozkwitu. Jałmużna? Cóż za upokarzający koncept
na niegodną egzystencję! Uznawałem towarzystwo wyłącznie tych, którzy mnie uzna-
wali: można by to nazwać swobodną wymianą wzajemnych dowodów łaski!
Uchylałem się w znacznym stopniu od dającego się z trudem uniknąć studiowania
klasycznej teologii. Uspokajałem jednakże swoje „sumienie misjonarskie” nauką języka
arabskiego, który obrałem za przedmiot obowiązkowy, aby bronić własnej skóry w razie
jakiegoś niepożądanego przypadku: na przykład gdyby moi kustosze wpadli pewnego
dnia na myśl — wiedziałem, że matka mi nie popuści! — by posłać mnie na pustynie
Terrae Sanctae*! A tam przecież musiałbym błagać pogan, jeśli już nie o życie, to przy-
najmniej o łyk wody. Potęga dobrze wyłożonego słowa wywierała na mnie zawsze duże
wrażenie, dlatego też nie zaniedbywałem nigdy dyscyplin uczących płynnego wygłasza-
nia kazań, a także opanowania ścisłych form liturgii.
W tym czasie mój król zaczął szukać kogoś, kto mógłby go nauczyć mowy muzułma-
nów. Ludwik Święty chyba już wówczas nosił się ze wzniosłą myślą, aby osobiście wy-
zwać sułtana na dysputę i odwieść go od pogaństwa. Ponadto mego władcę mogło skło-
* Obolus (łac.) — datek, ofiara; pierwotnie drobna grecka moneta, obol.
* Viribus unitis (łac.) — połączonymi siłami.
* Terrae Sanctae (łac.) — Ziemia Święta.
9
nić do nauki to, że jego cesarski kuzyn Fryderyk świetnie opanował arabski i bardzo go
za to chwalono. Dla butnego pana studenta, którego wtedy odgrywałem, królewski za-
mysł był zdumiewający, gdyż ta mowa wydawała mi się jedynie niezbyt cennym środ-
kiem pomocniczym dla ludzi zapadłych na chroniczne suchoty, znajdujących radość
w tym, żeby wspólnie kasłać i nawzajem się opluwać. Gdy dziś przysłuchuję się dekla-
macji arabskich poetów i harmonijne brzmienie ich wierszy unosi mnie na jasne wy-
żyny nigdzie indziej nie doświadczanego językowego piękna, chciałbym się pod ziemię
zapaść ze wstydu na wspomnienie swej młodzieńczej ignorancji.
Oczywiście król nie mierzył tak wysoko. Słusznie chyba nie odważył się zawezwać
na swój dwór czcigodnego mistrza Ibn Ichsa Ibn-Szilona, u którego ja uczyłem się arab-
skiego.Wybrano mnie jako nieszkodliwego pośrednika, wszyscy bowiem uważali, że je-
stem temu językowi niezwykle oddany.
Do regularnej nauki nigdy nie doszło. Jeśli suweren na krótko mnie przyjmował, wo-
lał się ze mną modlić bądź też kazał mi opowiadać historie z życia świętego Francisz-
ka, którego przecież osobiście już nie zdążyłem poznać, co w rozmowie zawsze zręcznie
omijałem, aby króla nie rozczarować.W ten sposób obaj byliśmy zadowoleni.
Mego pana i najmiłościwszego władcę nawiedzał chyba jakiś obrzydliwy koszmar,
może były to choroby: niedokrwistość i róża, na które cierpiał, a może dręczyli go du-
chowi doradcy, do których z trudem mógłbym się zaliczyć. Od tygodni naprzykrza-
li mu się, nalegając, by wyrwał wreszcie żądło kacerstwa z ciała dawno już pobitego
i obdartego ze skóry Południa. Prawdopodobnie były to też podszepty podejrzanego
królewskiego spowiednika, Wita z Viterbo, przysłanego przez samego papieża; popy-
chał on króla do tego, aby przejednać Maryję Pannę pomszczeniem zuchwałego zabój-
stwa inkwizytora w Avignonet*. W każdym razie pobożny władca przysiągł Najświęt-
szej Dziewicy, że skończy ostatecznie z kacerskim gniazdem na Montségur. Dla Wita
z Viterbo, tego rzymskiego kreta, którego nigdy nie widziałem, moje wspólne modlitwy
z królem musiały być solą w oku i dlatego sprawił, że pewnego dnia zostałem obdarzo-
ny nadzwyczajną królewską łaską: otrzymałem przywilej uczestniczenia w wyprawie
przeciwko twierdzy katarów jako kapelan tamtejszego seneszala,* który miał już przy
sobie dwóch kapłanów i na dobrą sprawę żadnego więcej nie potrzebował.
Viterbczyk zatroszczył się o to, żeby mi natychmiast wciśnięto do ręki nominację
i wyprawiono w drogę. Wyobrażałem sobie ten monotonny pobyt na odludziu, zapa-
kowałem więc parę książek, których braku, jak przypuszczałem, biblioteka zbytnio nie
odczuje, aby umysłowej tępocie obozu wojskowego na prowincji przeciwstawić swoje
dalsze duchowe kształcenie. Nie pożegnałem nawet niezmiennie troskliwych rodziców,
* Zabójstwo inkwizytora — w r. 1242, w dzień Wniebowstąpienia, langwedoccy rycerze, który-
mi dowodził wicehrabia Piotr Roger z Mirepoix, zamordowali w Avignonet inkwizytora Tuluzy Wilhel-
ma Arnaud i jego pomocników.
* Seneszal — w XII-XIII w. namiestnik królów Francji, zwłaszcza w prowincjach południowych.
którzy mnie i mój dom zakonny w stolicy zaopatrywali z miłą regularnością w świńskie
kiełbasy i słoninę, i ruszyłem bez najmniejszej ochoty w wymuszoną podróż na ponu-
re Południe. Nie miałem już nigdy więcej zobaczyć ani wsi, ani Paryża, ani drogich wy-
brzeży Flandrii.
Znalazłszy się nad Morzem Śródziemnym, wpadłem w objęcia Scylli i Charybdy; te
potwory wessały mnie w wodną głębinę, porwały i wyrzuciły na brzegi, o jakich przed-
tem nie śniłem… A może jednak? Czy nie były to bezkresne pustynie, kamieniste góry,
po których kusiciel prowadził mnie na wieżę, owe pustkowia, których się obawiałem
jako chłopiec i jeszcze jako nowicjusz, a które teraz przemierzałem niby mały pionek
przesuwany z pola na pole w gigantycznej rozgrywce szachowej wielkich tego świata?
Raz goniec, raz skoczek, zagrożony przez mroczne wieże, chlubiłem się pochlebstwami
wielkich dam — ja, figura jakiego króla?
Na początku z bezgraniczną lojalnością służyłem jeszcze Ludwikowi. Był dobrym
suwerenem; jeśli zgrzeszyłem przeciwko niemu, wstydziłem się tak dalece, jak da-
lece rozwinięte było moje poczucie wstydu. Jednakże w miarę jak oddalałem się od
władcy, zanikało także moje flamandzkie, swoiste wyobrażenie o sobie. Zostałem wy-
rwany z korzeniami. Jakieś moce przenosiły mnie aż na skraj uniwersum, zrzucały
z przejrzyście oznaczonej szachownicy, która wydawała się tak jednoznacznie podzie-
lona na „czarne” i „białe”, wprowadzały z powrotem do gry, kiedy już dawno uznałem
się za straconego, ścigały mnie lub zapominały o moim istnieniu. Czy czerń naprawdę
oznaczała dobro, za które warto było walczyć mnichowi Eclesiae catholicae?* Czy czer-
wony krzyż templariuszy był jeszcze signum Christi?* Zielona chorągiew muzułmanów
— obietnicą czy potępieniem? Sztandary Mongołów — diabelskim żelazem do piętno-
wania? A może białe, powiewne stroje katarów obiecywały jednak raj? Doznałem miło-
sierdzia od asasynów, przekonałem się o bezwarunkowej wierności Tatarów, znalazłem
przyjaciół wśród chrześcijańskich rycerzy i doświadczyłem szlachetności arabskich
emirów. Przeżyłem truciznę, podłość i straszną śmierć, widziałem miłość i poświęcenie,
jednakże niczyj los nie poruszył mnie tak jak los dzieci — infantów Graala.
Ich pamięci czuję się zobowiązany. Były mi tak bliskie, jakby zrodzone ze mnie. Kru-
che figury nadziei, przesuwane po szachownicy przez bezlitosne siły, dziecięca para
władców jako element Wielkiego Planu. Mój król i moja królowa! Wraz z ich zniknię-
ciem rozwiał się sen o pokoju i szczęściu dla reszty świata. Ja byłem tylko małym, nie-
ważnym pionkiem, któremu pozwolono przeżyć. One zostały poświęcone, jeszcze nim
partia dobiegła końca.
O nich chcę opowiedzieć…
* Ecclesiae catholicae (łac.) — Kościół katolicki.
* Signum Christi (łac.) — znak Chrystusa.
11
I
MONTSÉGUR
OBLĘŻENIE
Montségur, jesień 1243
Jak stromy skalny stożek wyrasta Montségur z poprzerzynanej rozpadlinami niziny,
obcy, prawie nie z tego świata, otwierający się tylko dla niebiańskich zastępów, jeśli ze
swej anielskiej perspektywy wypatrzą kawałek płaskiego gruntu szerokości dłoni, aby
postawić na nim swą niebieską drabinę. Gdy ziemski intruz zbliża się od północy, góra
wydaje się w zasięgu ręki jak zdjęty z głowy hełm, który jednakże czarodziejska dłoń
tym gwałtowniej podnosi wzwyż, im bliżej kamiennej ściany nieproszony gość się przy-
suwa. Kiedy ktoś skrada się od wschodu, uległszy ułudzie miękko opadającego górskie-
go grzbietu, odepchnie go wysunięta tarcza Roc de la Tour, może nawet strąci w pienisty
wąwóz Lassetu, wcinający się tak głęboko w skały, że stamtąd, z dołu, nie widać już
w ogóle wierzchołka góry, a cóż dopiero mówić o dostrzeżeniu warownego zamku. Tyl-
ko od południowego zachodu zaprasza podchodzącego lesiste siodło powyżej łukowa-
tego zbocza. Ledwie jednak zadyszany śmiałek opuści chroniące go podszycie, już na-
potyka nagie, piarżyste urwisko. I dokładnie nad nim wznoszą się mury. Natręt rozpo-
znaje wrota i wie, że się dla niego nie otworzą.W rozrzedzonym powietrzu z trudem ła-
pie oddech, serce wali mu jak młotem. Błękitnawym fioletem lśnią szczyty bliskich Pi-
renejów, także w to babie lato 1243 roku już pokryte śniegiem.Wiatr przeciąga szelesz-
cząc w liściach bukszpanów. Intruz nie słyszy świstu strzały, która przeszywa mu gardło
i przyszpila do pnia. Krew tryska z szyi jak z orzeźwiającego źródła, za którym tak tęsk-
nił podczas wspinaczki, i chlusta w rytm uderzeń słabnącego serca. Szare skały zlewają
się z murami, stają się jasne, świetliste jak niebo za nimi, i przybysz traci zmysły, jeszcze
nim runie na wznak w ciemną zieleń lasu, którego nie powinien był opuszczać.
Oblegający rozłożyli się obozem na przeciwległym trawiastym zboczu, utrzymu-
jąc pełen respektu dystans wobec Montségur i zarazem bezpieczną odległość od zasię-
gu jego katapult. W samym środku obozu rozbili swe namioty dwaj przywódcy: Piotr
Amiel, arcybiskup Narbony i jednocześnie legat papieski, który z żarliwością wypisał na
swym sztandarze żądzę zniszczenia„świątyni szatana”, i w odpowiednim, być może roz-
12
myślnie zachowanym odstępie Hugon z Arcis, seneszal Carcassonne, wyznaczony przez
króla na militarnego dowódcę przedsięwzięcia.
Chociaż legat, jak każdego ranka, odprawił mszę dla wojska — o wiele zresztą chęt-
niej z drabinami i wieżami oblężniczymi szturmowałby na jego czele kacerską twierdzę
— seneszal, kiedy wieczorem zadzwoniono na Anioł Pański, ukląkł ponownie przed na-
miotem w otoczeniu swych trzech kapelanów, z których jeden,William z Roebruku, za-
czął odmawiać modlitwę.
Arcybiskup, wedle którego za wiele się modlono, a za mało walczono, z trudem się
opanowując doczekał amen.
— Zbawienia swojej duszy — odezwał się wreszcie — powinniście, panie z Arcis,
szukać nie tyle w przymierzu z Bogiem, ile w walce z Jego wrogami.
Seneszal był rad, że jeszcze nie podniósł się z klęczek, oczy miał zamknięte i złożone
ręce. Tylko kostki palców zaciśniętych dłoni zaznaczyły się bielą.Wciąż jednak milczał.
— Taki sposób oszczędzającego nieprzyjaciół oblężenia — ciągnął arcybiskup
— praktykował hrabia Tuluzy wystarczająco długo, i mój pan papież…
— Ja służę królowi Francji — przerwał mu Hugon z Arcis; odzyskał już wewnętrzną
równowagę i z całym spokojem począł teraz sączyć jadowite słowa do uszu swego du-
chownego oponenta — i jeśli Bóg pozwoli, wypełnię wiernie królewski rozkaz: zdobędę
Montségur! — Wstał i szorstkim ruchem ręki odprawił kapłanów. — I przed tym musi
ustąpić ściganie kacerzy, tak bardzo wam, ekscelencjo, leżące na sercu. Oczekiwanie, że
będą to robić Tuluzańczycy, świadczy o niezbyt subtelnym politycznym wyczuciu: prze-
cież wśród obrońców twierdzy wielu jest dawnych wasali hrabiego, często nawet połą-
czonych z nim więzami krwi.
— Faidits! — parsknął arcybiskup. — Wiarołomni zdrajcy, buntownicy! A tutejszy
pan lenny, wicehrabia Foix, nie raczył nawet pojawić się u nas!
Seneszal ruszył przed siebie.
— Jego następca jest od dawna wyznaczony, to Gwidon z Levis, syn człowieka, który
walczył u boku wielkiego Montforta! Czy wicehrabia Foix ma za niego wyciągać kasz-
tany z ognia?
Piotr Amiel postępował za Hugonem z Arcis krok w krok, pieniąc się z wściekłości.
— Otóż to! Właśnie ogień powinniście wynieść na górę i wrzucić do gniazda tego
diabelskiego plemienia, żeby go w dymie i płomieniach wyprawić do piekła.
Seneszal schylił się bez słowa i wyciągnął z ogniska palącą się gałąź.
— Oto...