DDAVIDAVID EEDDINGSDDINGS
NAJDROŻSZANAJDROŻSZA
MARZYCIELE: KSIĘGA DRUGA
(THE TREASURED ONE: BOOK TWO OF THE DREAMERS)
PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA BARBARA CIE...
3 downloads
7 Views
DDAVIDAVID EEDDINGSDDINGS
NAJDROŻSZANAJDROŻSZA
MARZYCIELE: KSIĘGA DRUGA
(THE TREASURED ONE: BOOK TWO OF THE DREAMERS)
PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA BARBARA CIEPŁOWSKA
Przedmowa
I nastał czas niepewności w gnieździe Vlagha, gdyż nie pojawiały się wieści o
zwycięstwie sług-wojowników, którzy podążyli podziemnym norami w stronę wielkiej wody
leżącej pod zachodem słońca.
Z początku wszystko szło jak należy. Słudzy-wojownicy ruszyli podziemnymi norami
na zachodnie ziemie, zabijali człowieki, których tam żyje dużo, a radość naszego drogiego
Vlagha nie znała granic, gdyż roztaczając panowanie nad ziemią zachodzącego słońca,
zyskalibyśmy obfitość pożywienia i Vlagh, który stworzył nas wszystkich, miał powołać do
istnienia kolejne swoje sługi, aż byłyby nas nieprzeliczone zastępy, a wówczas
wszechpotężny mózg, utworzony z nas wszystkich, stałby się jeszcze bardziej sprawny,
albowiem rośnie w siłę z każdym wylęgiem.
Niecierpliwił się nasz Vlagh, gdy żadne z jego dzieci nie wracało z wieścią o
zwycięstwie, gdyż bez tych pożądanych nowin nie mógł tworzyć nowych sług. A gdy sięgał
zmysłami w stronę ziemi zachodzącego słońca, by wypytać wszechpotężny mózg o
powodzenie misji wojowników obcych kształtów, mózg nie odpowiadał, co było niezwykłe.
Dni mijały, a nasz Vlagh gorączkował się coraz bardziej, gdyż czuł potrzebę
tworzenia, a brak mu było jakiejkolwiek pewności.
- Idźcie! - rozkazał wreszcie sługom-wojownikom, którzy chronili ukryte gniazdo. -
Idźcie i dowiedzcie się, a potem wróćcie i powiedzcie mi, co muszę wiedzieć.
Wiele sług-wojowników o jadowitych zębach pośpieszyło w drogę. Byli między nimi
prawdziwi słudzy, co dbają o naszego Vlagha, i ci nowo zrodzeni, pragnący go upewnić, że
wszystko jest jak należy.
Niestety.
Jadowici wojownicy obcych kształtów nie napotkali ani jednego spośród tych, którzy
podążyli norami pod powierzchnią ziemi zachodzącego słońca. Nawet po norach nie został
ślad. A co najgorsze, nie zdołali wyczuć obecności wszechpotężnego mózgu.
Ból naszego ukochanego Vlagha nie znał granic, gdyż wszechpotężny umysł ucierpiał
ogromnie i miał pozostać okaleczony, aż zostaną odnalezieni norownicy i wojownicy o
jadowitych zębach, a ich świadomość połączy się ze świadomością innych.
Aż kiedyś pojawił się w gnieździe Vlagha norownik, któremu brakowało członków i
skorupę miał głęboko przepaloną. Opowiedział o gorącym świetle wylewającym się z wnętrza
góry i o czerwonej palącej cieczy, gorętszej niż ogień, pędzącej norami pod powierzchnią
ziemi, niszczącej wszystko, co napotkała na swojej drodze. Na koniec wypowiedział słowa,
które nie powinny były nigdy zabrzmieć.
- Nie ma już nikogo. Wszyscy, którzy ukrytym szlakiem nor podążyli do ziemi
zachodzącego słońca, zostali unicestwieni przez purpurową ciecz gorętszą niż ogień i
wszystkich nas jest mniej, ponieważ oni przestali istnieć.
Wykonawszy swoje zadanie posłańca, norownik zmarł.
A nasz ukochany Vlagh zawył z rozpaczy, gdyż słowa posłańca zabiły w nim potrzebę
i chęć tworzenia. I wszyscy ucierpieliśmy od słów posłańca, ponieważ było nas teraz mniej i
ziemie pod zachodem słońca znalazły się na zawsze poza naszym zasięgiem. A żal i ból
Vlagha nie miał granic i zrodził w nas wściekłość i gniew.
Wówczas stało się tak, iż słudzy obcych kształtów i z jadowitymi zębami, którzy
ruszyli szukać wieści na ziemiach człowieków, zaczęli się naradzać między sobą.
Poszukiwacze wiedzy nie są tacy jak prawdziwi słudzy, gdyż ich misja ich odmieniła.
Wypuszczają się poza granice ziemi Vlagha, mają wiedzę i niekiedy nawet podsuwają radę,
gdy z nową wiedzą wracają do gniazda.
I tak poszukiwacze wiedzy zgodzili się, każdy ze wszystkimi, że ziemia zachodzącego
słońca teraz i już zawsze pozostanie dla norowników niezdobyta z powodu płynnego ognia,
który wydobywał się z wnętrza gór, i podsunęli pomysł zrodzony z wiedzy, którą posiedli.
Czy nie lepiej będzie, spytali, podążyć w inną stronę aniżeli uprzednio? Góry nad ziemią
dłuższej pory letniej są spokojne, nie kipi w nich przymus plucia płynnym ogniem, a jest tam
o wiele więcej pożywienia niż na ziemi zachodzącego słońca. Przy tym, skoro obfitość
pożywienia budzi w naszym Vlaghu potrzebę płodzenia i wydawania na świat, czy nie
powinniśmy dążyć ku lądom, gdzie nasz apetyt zostanie zaspokojony? Wówczas nasza liczba
szybko się zwiększy i wkrótce będzie nas więcej, niźli było wówczas, gdy norownicy
otworzyli przejścia prowadzące do ziemi zachodzącego słońca. A wtedy świadomość
wszechpotężnego mózgu, stanowionego przez nas wszystkich, osiągnie granice dotąd
niespotykane.
I tak nasz ukochany Vlagh połączył się z wszechpotężnym mózgiem, i wspólnie
rozważyli rzecz podsuniętą przez poszukiwaczy wiedzy, i znaleźli w niej wiele słuszności,
gdyż mózg nauczył się niemało podczas naszej próby opanowania ziemi zachodzącego
słońca. Wojownicy obcych kształtów, posuwając się w stronę zachodu słońca, napotkali wiele
najróżniejszych stworzeń, a wszechmózg zauważył, iż mogą się one okazać bardzo przydatne
w czasie naszych spotkań z człowiekami w ziemi dłuższej pory letniej, gdyż gatunek
człowieczy jest najwytrwalszy i najtrudniej go usunąć z drogi prowadzącej ku naszemu
celowi. Wszechmózg jednakowoż ostrzegł naszego ukochanego Ylagha przed największym
niebezpieczeństwem, jakiemu będziemy musieli stawić czoło na ziemi dłuższej pory letniej.
Zagrożenie to większe jest od tego, jakie niosą człowieki. To śpiące dzieci i osobliwe
klejnoty.
I tak odwróciliśmy się od ziemi zachodzącego słońca, by skupić naszą uwagę na ziemi
dłuższej pory letniej, gdzie jest pod dostatkiem przestrzeni i pożywienia, gdzie nasz ukochany
Vlagh z pewnością na nowo odczuje konieczność płodzenia i wydawania na świat, a
wszechpotężny mózg wzrośnie w siłę i stanie się większy, niż był, zanim spalił go ogień z gór
ziemi zachodzącego słońca, i przyniesie radość nam wszystkim, gdyż wszyscy odnosimy
korzyści ze wzrastania mózgu w potęgę.
Aż kiedyś nadejdzie czas, gdy wszystkie ziemie człowieków staną się naszą
własnością, a nas będzie liczba trudna do przeliczenia i wszechpotężny mózg będzie wzrastał
w siłę dopóty, dopóki nie posiądziemy całej wiedzy - i całego świata.
Dopiero wówczas będziemy zaspokojeni.
Marzenie senne Ashada
Z cyklu na cykl coraz mocniej kochałem góry swojej krainy. Mają niepowtarzalny
urok. Zelana równie mocno kocha morze, ale moim zdaniem nie sposób go porównywać z
górami. Górskie powietrze, rześkie i krystaliczne, wieczny śnieg na szczytach, zawsze
dziewiczo czysty... to doprawdy urzekające.
Niezliczone wieki raz po raz przekonywałem się, że górski wschód słońca przynosi
najsmaczniejsze światło, więc gdy tylko mogę, wspinam się na zbocze Rekiniej Góry, by pić
urodę pierwszych promieni. I na cały dzień, choćby był najtrudniejszy, smak górskiego
wschodu słońca daje mi spokój oraz jasność.
Tamtej wiosny, gdy istoty zamieszkujące Pustkowie napadły na krainę Zelany, gdy
zwyciężyła je powódź sprowadzona przez Elerię i wybuch bliźniaczego wulkanu
spowodowany przez Yaltara, pewnego ranka wyszedłem z jaskini, która jest moim domem, by
powitać promienne słońce.
Gdy dotarłem do miejsca, gdzie zwykle ucztuję, ujrzałem na wschodzie smużkę chmur
- cudowną przyprawę do wspaniałego dania. Rozejrzałem się po najbliższych szczytach. Do
mojej krainy wkraczało lato. Chyba nieco wolniej niż zwykle, bo śnieg ciągle jeszcze zalegał
na niższych zboczach. Mógł to być zwiastun cyklicznej zmiany klimatu, a zdarzały się one
znacznie częściej, niż przypuszczali ludzie. Temperatury na powierzchni naszego Ojca, Lądu,
nigdy nie były stałe. Zależą od kaprysów Matki Wody: jeśli ona jest chłodna, jego pokrywa
śnieg. I stan taki może trwać całe stulecia.
Po chwili zastanowienia odsunąłem tę myśl. Zelana opóźniła nadejście wiosny, by
powstrzymać atak sług Vlagha do chwili przybycia najemnej armii z Maagsu, więc świat
potrzebował czasu, by odzyskać równowagę.
Wiosna, choć trudna, dobrze się kończyła. Im dłużej myślałem, tym bardziej
utwierdzałem się w przekonaniu, że podjąłem słuszną decyzję, przedwcześnie budząc
młodszych bogów. Ich powrót do dzieciństwa wypełnił pradawne proroctwo. Eleria
sprowadziła powódź, Yaltar obudził wulkany i w ten sposób kraina Zelany stała się po wsze
czasy niedostępna dla istot z Pustkowia.
Słońce wstawało w pełnej krasie, powlekając obłoki purpurą. Rozkoszna uczta. Blask
wczesnego lata zawsze dawał mi więcej energii niż blade światło zimy lub przykurzony
połysk jesieni. Nic dziwnego więc, że schodziłem ze zbocza żwawym krokiem.
Moja własna kula słoneczna czekała na mnie u wlotu jaskini. Jak zwykle błysnęła tym
samym pytaniem.
- Tylko sprawdziłem pogodę, słoneczko - skłamałem gładko. Zawsze się nabzdyczała i
burmuszyła, gdy podejrzewała, że wolałem światło prawdziwego słońca. Ulubieńcy bogów
bywają nieznośni.
- Czy Ashad nadal śpi?
W odpowiedzi leciutko zakołysała się w górę i w dół.
- Świetnie - uznałem. - Ostatnio nie sypiał dobrze. Chyba się przestraszył wydarzeń w
krainie Zelany. Może troszkę przygasisz blask? Powinien spać jak najdłużej. Potrzebuje
odpoczynku.
Pokiwała się zgodnie i pociemniała. Z początku nie była zachwycona przybyciem
Ashada, lecz z czasem polubiła złotowłosego chłopca. Nigdy nie pojęła jego upodobania do
konkretnego pożywienia, nie rozumiała, dlaczego nie zadowala się światłem, więc ciągle była
w pobliżu, ot, na wszelki wypadek, gdyby jednak potrzebował jej blasku.
Szedłem długim krętym korytarzem, schylając głowę pod stalaktytami. Urosły od
początku mojego cyklu, zaczynały zagradzać mi drogę. Budowała je bogata w minerały woda
spływająca wnętrzem Rekiniej Góry, stawały się z każdym stuleciem dłuższe. Zanotowałem
sobie w pamięci, by je poobtrącać któregoś dnia, gdy znajdę wolną chwilę.
Ashad spał zakryty skórami. Dobrze mu było w tej obszernej jaskini, w naszym
wspólnym domu.
Byłem zdania, że uczyniłem właściwie, sprowadzając zmienników pod koniec
naszego cyklu, ale też coraz wyraźniej spostrzegałem, iż zjawili się razem ze wspomnieniami.
Usiadłem przy stole, gdzie Ashad jadał swoje „prawdziwe jedzenie”. Nadszedł czas, by się
zastanowić nad kilkoma sprawami, których nie przewidziałem. Niechętnie przyznawałem, że
powinienem był nieco uważniej przyjrzeć się zmiennikom, zanim ich obudziłem. Dzieci
miały chronić przed niebezpieczeństwem krainy własnych przybranych rodziców, więc byłem
zdumiony, gdy dowiedziałem się od Veltana, że Yaltar miał proroczy sen, w którym ujrzał
wojnę na ziemiach Zelany. Według mnie powinna była nas ostrzec Eleria. A potem, gdy wróg
zagroził naszym ziemiom, Yaltar, nie zważając na wróżbę, wykorzystał siłę bliźniaczych
wulkanów. Najwyraźniej w czasie poprzedniego cyklu był mocno zżyty z Eleria. Czasem
nawet zwracał się do niej prawdziwym imieniem, Balacenia. A ona niekiedy nazywała go
„Vash”.
- Zdaje się, że jest parę luk w tym moim wielkim planie - mruknąłem.
Im dłużej myślałem, tym bardziej przekonująca wydawała mi się teoria, że u źródła
naszych kłopotów leży fakt, iż Vlagh stale i świadomie modyfikuje swoje sługi przez kilkaset
wieków. Ewolucja form życia zachodzi bez ustanku, lecz zwykle jej przyczyną są zmiany
otoczenia. Czasem powoduje ona skutki właściwe, a czasem nie. Gatunki, które dokonują
odpowiedniego wyboru, przeżywają, pozostałe skazane są na zagładę. W większości
wypadków przetrwanie to kwestia szczęścia i przypadku.
Przed nastaniem włochatych przodków stworzeń, które teraz nazywamy ludźmi,
istniało na Dhrallu wiele różnych gatunków, lecz większość z nich obrała złą drogę i
wyginęła.
Vlagh, niestety, znalazł się między tymi, które przetrwały. Z początku był tylko
robakiem, dziwacznym insektem zagnieżdżonym nad brzegiem śródlądowego morza, jakim
niegdyś było Pustkowie. Zmiany klimatu spowodowały stopniowe wyparowanie wody, a
Vlagh, z konieczności, zmieniał swoje sługi. Musiał unikać palących promieni słońca. O ile
mi wiadomo, nie ograniczył się do szukania ratunku, zaczął obserwować, zaczął się uczyć.
Najprawdopodobniej wtedy powstał wszechpotężny mózg. Zdolność przekazywania
informacji dała sługom Vlagha ogromną przewagę nad innymi stworzeniami. Cokolwiek
zobaczyło któreś z podporządkowanych mu stworzeń, widziały wszystkie. Plemię Vlagha
żyło wtedy jeszcze na powierzchni ziemi, najpewniej między gałęziami drzew. Ale nie całe.
Niektórzy jego słudzy upodobali sobie chłód podziemnych korytarzy, a poszukiwacze wiedzy
śledzili sąsiadów, donosząc o każdej nowej formie, o każdym nowym sposobie kopania nor.
Wszechpotężny mózg zebrał te wieści, Vlagh powielił najprzydatniejsze cechy i wraz z
następnym wylęgiem pojawili się na świecie norownicy.
Obszerna siatka tuneli chroniła sługi Vlagha przed spiekotą i żarem, ale w ten sposób
rozwiązano zaledwie jeden z licznych problemów. Z upływem lat nieprzyjazny klimat
wyniszczył bogatą roślinność, istotom zamieszkującym tę ziemię zaczęło brakować
pożywienia.
Vlagh nadal składał jaja, lecz każdy wylęg był coraz mniej liczny, aż wreszcie
powstała realna groźba, że gatunek ulegnie zagładzie.
Norownicy dotarli do gór. Przez zwarty kamień nie mogli posuwać się dalej. Wkrótce
jednak odkryli jaskinie i w ten sposób istoty, które powinny były wyginąć, przetrwały.
Lubię swoje górskie jaskinie. Natomiast tamtych, opanowanych przez norowników -
nie.
Tak czy inaczej słudzy Vlagha napotkali pod kamienną skorupą różne istoty, jakich
dotąd nie znali, a wówczas wszechpotężny mózg najwyraźniej uświadomił sobie, że pewne
ich cechy mogłyby się okazać ogromnie przydatne. I tak rozpoczęły się kolejne
eksperymenty, w ten sposób zaistniały nowe, dziwaczne, nienaturalne formy życia.
Niestety, próby się powiodły. Zaowocowały powstaniem bytów, które Sorgan Orli Nos
ochrzcił wiele mówiącym mianem „ludzie-węże”. I nie ma tu większego znaczenia fakt, że
nie pojmuję, jakim sposobem udało się Vlaghowi powołać do życia stwory, które miały w
sobie coś z owada, coś z gada, a jednocześnie były ciepłokrwistymi ssakami bardzo
przypominającymi ludzi.
Takie biologiczne zagadki irytują mnie ogromnie.
Muszę też przyznać, że gdyby nie wiedza szamana Uzdrowiciela, mieszkańcy
Pustkowia mogliby wygrać wojnę o krainę mojej siostry.
Ashad wydał dziwny dźwięk. Wstałem, w półmroku cicho zbliżyłem się do kamiennej
półki, gdzie spał. Oczy miał zamknięte, więc nic złego się nie działo.
Gdy odkryliśmy, że młodsi bogowie nie mogą żyć samym światłem, byliśmy szczerze
zdumieni. Tego nie braliśmy pod uwagę. W następnej kolejności objawiła się kwestia
oddychania. Ponieważ Veltan spędził dziesięć tysięcy lat na księżycu, zyskaliśmy pewność, że
nie musimy oddychać. W przeciwieństwie do ludzi. Wielu z nich parało się rybołówstwem,
nierzadko tonęli. Wiedzieliśmy, iż powietrze jest im niezbędne do życia. Tymczasem nasze
śniące dzieci, choć były bogami, w obecnej postaci musiały oddychać powietrzem i żywić się
jak ludzie, a żadne z nas nie zamierzało im odmawiać ani jednego, ani drugiego.
Skoro Ashad oddychał spokojnie, usiadłem i wróciłem myślami do pierwszych godzin
mojego Marzyciela w jaskini. Gdyby jakiś okrutnik chciał zobaczyć przerażonego boga,
miałby wtedy niepowtarzalną szansę. Tamtego dnia całą moją rodzinę ogarnęła panika. Gdy
Ashad zaczął krzyczeć, nie wiedziałem, co robić. Szybko jednak przypomniałem sobie o
niedźwiedziach zamieszkujących moją krainę wraz z płową zwierzyną, ludźmi i dzikimi
krowami. Małe niedźwiedziątka przychodzą na świat zimą i żywią się mlekiem matki. Otóż
jedna z niedźwiedzic, ta z ułamanym zębem, akurat urodziła. Spała mocnym snem zimowym,
a jej syn Długi Pazur dawał sobie radę sam.
Chwyciłem wyjącego Marzyciela pod pachę i gnany przerażeniem pobiegłem do
jaskini niedźwiedzicy. Nie miałem daleko. Na szczęście Długi Pazur zrobił miejsce mojemu
podopiecznemu, Ashad zaczął ssać niedźwiedzie mleko.
Natychmiast ucichł.
Co dziwne - a może nie? - Ashad i Długi Pazur uznali, że są braćmi. Najedzeni,
zadowoleni, zaczęli się razem bawić.
Zostałem w jaskini, aż niedźwiedzica się przebudziła. Obwąchała krótko dwa malce,
nie zwróciła najmniejszej uwagi na to, że jeden wcale nie przypomina niedźwiedzia,
delikatnie przygarnęła ich do siebie i zaczęła karmić, jakby nie stało się nic dziwnego.
Owszem, niedźwiedzie mają slaby wzrok, dlatego polegają raczej na węchu, a po dwóch
tygodniach kotłowania się w jaskini mojego malca z pewnością czuć było niedźwiedziem.
*
Ashad spał prawie do południa, lecz mimo to po obudzeniu nadal wyglądał na
zmęczonego. Wstał, włożył skórzaną tunikę i podszedł do stołu.
- Dzień dobry, wujku. - Osunął się na krzesło. Bezmyślnie przyciągnął do siebie misę
z borówkami zebranymi poprzedniego wieczoru i zaczął je pojedynczo wkładać do ust.
Stanowczo nie miał apetytu, nie wiedzieć dlaczego.
- Czy coś cię martwi, Ashadzie? - spytałem.
- Śniły mi się koszmary. - Chłopiec odruchowo gładził błyszczący czarny kamień
dwukrotnie większy od orlego jaja. - Wydawało mi się, że stoję w powietrzu, spoglądam z
góry na krainę Vasha. Tamta ziemia jest całkiem inna od naszej, prawda?
No proszę. Najwyraźniej Ashad, podobnie jak Eleria, znał prawdziwe imię Yaltara.
- Na południu mieszkają rolnicy - powiedziałem. - Żyją z upra wy roli, nie z
polowania, jak nasz lud. Wycinają drzewa, by zyskać ziemię pod zasiewy, więc tamta kraina
wygląda całkiem inaczej niż nasza. Co się stało w twoim śnie?
Ashad odgarnął z oczu złote włosy.
- Do krainy Vasha ściągało mnóstwo potworów... takich jak te, które niedawno
napadły na ziemie Balacenii. - Odłożył kamień na stół, włożył do ust kolejną borówkę.
Znowu to samo. Nie miałem już wątpliwości, że Marzyciele, zapewne nieświadomie,
przekraczają barierę, którą tak starannie wzniosłem pomiędzy nimi a ich przeszłością.
- Byli tam także inni przybysze - podjął Ashad - walczyli z potworami, tak jak w
krainie Balacenii. Tym razem jednak to nie wszystko. Zza Matki Wody zjawili jeszcze inni
obcy, lecz ci nie walczyli, a tylko wypytywali rolników o jakiegoś Amara. Ci, którzy pytali,
ubrani byli w czarne suknie, a inni, w czerwonych strojach, zbierali mieszkańców w jednym
miejscu i kazali im słuchać. W końcu, najwyraźniej zadowoleni, podążyli spiesznie do
wielkiego wodospadu. A ci przybysze, którzy zjawili się w krainie Balacenii pierwsi, poszli w
ich ślady. Chyba wszyscy chcieli się wzajemnie powybijać, nie mogłem pojąć, co się
właściwie dzieje.
- Słyszałem, że w snach tak bywa. Sam nie sypiam, więc nie do końca rozumiem, co
to jest senne marzenie. - Umilkłem na chwilę. - Gdzie znalazłeś ten kamień? - spytałem, by
zmienić temat.
- W jaskini, gdzie mama niedźwiedzica zasypia na zimę - odpowiedział Ashad. - Tej
zimy wydała na świat trzy niedźwiedziątka. Skoro byłeś zajęty pomocą swojej siostrze,
Zelanie, poszedłem do nich, w końcu to moi mleczni bracia.
- W jakimś sensie to racja.
- Niedźwiedziątka ciągle jadły, a matka zajmowała się nimi tak samo jak mną i
Długim Pazurem, kiedy byliśmy mali. - Ujął w dłoń błyszczący kamień. - To agat, prawda? -
Podał mi czarną bryłę.
Wziąłem od niego kamień i o mało nie upuściłem, zaskoczony bijącą z niego mocą.
- Tak sądzę. Czarny agat jest wielką rzadkością.
- Od razu mi się spodobał. Matka niedźwiedzica pozwoliła mi go wziąć. Nosiłem go
stale przy sobie, aż któregoś dnia gdzieś mi się zawieruszył. A dzisiaj znalazłem go zaraz po
obudzeniu. Dziwne, prawda?
- Dziwny może być cały ten rok, Ashadzie. Co chwila zdarza się coś dziwnego. Jak
niedźwiedzie zniosły zimę?
- Bardzo dobrze. Dużo młodych przyszło na świat. - Uśmiechnął się szeroko. -
Cudowne są małe niedźwiadki. Brykają i dokazują, aż matki muszą je przywoływać do
porządku... W zeszłym tygodniu mama niedźwiedzica łapała ryby w strumieniu, wiesz,
wyrzucała je na brzeg, a jej młode sądziły, że to rodzaj zabawy i wrzucały ryby z powrotem
do wody. Gdy zobaczyła, co się dzieje, wyskoczyła z rzeki jak oparzona, rozdzieliła młodym
po parę klapsów, a potem kazała im wejść na drzewo i zostać tam do końca dnia. Ja się
śmiałem w głos, ale jej nie było do śmiechu. Warknęła na mnie.
- Zostaniesz sam jeszcze na kilka dni, Ashadzie? Muszę porozmawiać z bratem i
siostrami.
- Dobrze, wujku. Zajrzę do wioski Asmie. Tlingar kiedyś obiecał nauczyć mnie rzucać
włócznią za pomocą takiego długiego giętkiego narzędzia. A on jest w tym najlepszy, prawd...