Elizabeth Keys Prawo do miłości Prolog Boston, Massachusetts Wiosna 1859 - A więc zgoda? - Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa. - Będziemy się wsp...
8 downloads
26 Views
985KB Size
Elizabeth Keys
Prawo do miłości
Prolog Boston, Massachusetts Wiosna 1859 - A więc zgoda? - Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa. - Będziemy się wspierać nawzajem. Wypowiadane szeptem zapewnienia rozbrzmiały w ciszy zakrystii kościoła Wszystkich Świętych. Słychać w nich było ton determinacji, tak różnej od beztroski dziewczęcych chichotów, które jeszcze niedawno mąciły ciszę tych dostojnych ścian. Trzy pary smukłych dłoni złączyły się w serdecz nym uścisku, trzy pary oczu - koloru morskiej to ni, przydymionego bursztynu i niebieskiego lodu, wpatrzyły się w siebie z nadzieją i obawą wobec śmiałości postanowienia, które przed chwilą zosta ło podjęte. Trzy spiskowczynie należały do śmietanki bostoń skiej socjety. Trzy córy rodów, które uważały się za arystokratyczne, choć w nowym społeczeństwie, gdzie na salony wdzierali się parweniusze, wzboga ceni na handlu i przemyśle, ich fortuny prezentowa-
5
ły się coraz skromniej. W przypadku dwóch pierw szych panien rodzice zdecydowani byli wydać swoje córki za mąż tak, jak przystoi pozycji ich rodu. Ro dzice trzeciej byli równie zdecydowani, choć kiero wały nimi bardziej przyziemne pobudki. Ślubowanie, którego pomysł narodził się w cza sie weekendowego spotkania, złożyły trzy najbar dziej buntownicze młode damy z Brooklyńskiego Towarzystwa Córek Dobroczynności, znanego bar dziej w roli elitarnego klubu panien na wydaniu niż organizacji pełniącej działalność charytatywną. Do konały go w chwili, gdy ich koleżanki musiały po święcić swoje marzenia dla bezdusznych rodziciel skich oczekiwań, wychodząc za tych, których im wybrano, nie pytając o głos serca. Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa me pokierujemy swoim losem - rewolucyjne hasło, które wspólnie ukuły, miało odtąd pozostać ich świętą dewizą. - Ale od czego zaczniemy? Niespokojne pytanie Lenore uświadomiło trójce buntowniczek, że wypływają na nieznane i mętne wody. Jak zdołają się przeciwstawić wszechpotężnej władzy rodzicielskiej? Lenore Brownley, wysoka, smukła i jasnowłosa, była najmłodsza z nich, a jed nocześnie najbardziej zdecydowana, aby popłynąć pod prąd oczekiwań własnej rodziny. - No właśnie, od czego? - Czarne loki zatańczy ły wokół ładnej buzi Amelii. - Zacząć trzeba od początku i działać krok za kro-
6
kiem - stwierdziła retorycznie Tori. Spokojna i zrów noważona córka pastora, na którego plebanii urzą dziły swoje spiskowe zebranie, reprezentowała w ich małym gronie powagę rozsądnego namysłu, niezbęd nego w tak trudnej chwili. Amy uniosła arystokratyczne brwi. Choć jej rodo wa reputacja, wywodząca się wprost z „Mayflowera"*, była jeszcze świeżej daty, z gracją obnosiła dum ną pozę, pasującą do niej jak wytworne rękawiczki. - Posłuchajcie, tu chodzi o prawdziwą rewolucję! Musimy zmienić nasze otoczenie, towarzystwo, obyczaje, ba, nawet miejsce życia - stwierdziła z ożywieniem, wstając z krzesła i bojowo prostując wysoką, wiotką postać. Różowa suknia zawirowała wokół smukłych kostek. Blask słońca wydobył z jej włosów niebieskawy połysk, kiedy podeszła do okna, aby zasunąć koronkowe firanki. - Jeszcze tyl ko dwa tygodnie dzieli nas od dnia, w którym od będzie się aukcja dobroczynna i wielki bal. Znów wystawią nas na pokaz tej bandzie młodych i sta rych nudziarzy jak zarodowe klacze na wystawie stwierdziła z obrzydzeniem. - Moja matka z ciotka mi od miesiąca szykują dla mnie suknię z koronek i tylko czekają, że wreszcie zwabię do ołtarza jakiś cenny okaz, który ozdobi nasz ród i odpowiednio *„Mayflower" - statek, na którym w roku 1620 przypłynęło do Ameryki 102 tzw. „Pielgrzymów" - pierwszych kolonistów, któ rzy stworzyli podstawy Organizacji nowego państwa. Z nich wy wodzi się amerykańska arystokracja - przyp. tłum.
7
pomnoży jego fortunę. Niedoczekanie! - Dumnie uniosła podbródek i obróciła się ku przyjaciółkom. - Kiedy narzeczony Heleny dwa tygodnie temu za proponował mi małżeństwo, odrzuciłam go po pierwszych słowach. I oczywiście dostałam straszną reprymendę. A ja po prostu nie wyobrażam sobie, że mogłabym wyjść za kogoś w jego wieku, nawet jeśli - jak twierdzą rodzice - grozi mi staropanień stwo, bo jestem za wybredna i przebieram w stara jących się jak w ulęgałkach. 2 drugiej strony mier zi mnie myśl, że miałabym szukać schronienia u ciotki w Berkshires jak jakaś uboga krewna. Ale zrobię to, jeśli nie wymyślę innego wyjścia. Chyba że trafi mi się ten jeden, jedyny... - rozmarzyła się, teatralnie przykładając rękę do serca. Lenore przytaknęła z przekonaniem. - Pewnie, trzeba czekać na swojego rycerza na białym koniu. Musi wreszcie przyjechać! Absolut nie cię rozumiem, jeśli chodzi o tego starego tetryka. Wystarczy, żeby przeszedł od drzwi kościoła do swojego kocza, a już jest zasapany jak parowóz. No, ale Helenie to jak widać nie przeszkadzało. Amelia zrobiła pogardliwą minę. - Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to pokorne cielę mogło podporządkować się żądaniom rodzi ców, wiedząc, że małżeństwo będzie tylko intere sem, w którym nie zostanie miejsca na uczucia. Zresztą najlepszy dowód, że na wszelki wypadek jej narzeczony uderzył także do mnie. - Owszem, pokazał swoją dwulicową naturę, ale
8
tak naprawdę liczy się tylko fakt, że jest zamożny i bardzo szanowany w towarzystwie. Rodzice Hele ny z pewnością pomyśleli, że ta partia będzie najlep sza dla ukochanej córeczki, i ona zapewne również tak uważa - stwierdziła Tori z właściwym sobie, roz sądnym praktycyzmem. - W takim razie są ślepi, a Helena zachowuje się jak głupia gęś - prychnęła Amy. Nie miała ochoty zdradzić przyjaciółkom, że Charles Fitzsimmons zaproponował swój małżeński układ w dzień po tym, jak wybuchła wieść o finansowej aferze jej bra ta. Drań, liczył, że skoro rodzina straciła dobre imię, Amy stanie się dla niego łatwym łupem. Posu nął się nawet tak daleko, iż zasugerował, że jeśli nie chce wychodzić za mąż, mogłaby zostać jego metre są. Czuła obrzydzenie do tego zakłamanego świata, gdzie liczyły się tylko koneksje i pieniądze. - Ach, jak mamy rozpocząć podróż, skoro nie wie my, dokąd zmierzamy? - zapytała z westchnieniem Lenore, uświadamiając wszystkim gorzką prawdę. Ja ki los czeka młodą kobietę, jeśli nie małżeństwo? Czy miały pozostać wiecznymi starymi pannami? Mo ment uniesienia, w jaki wprawiła je buntownicza przysięga, minął, pozostawiając miejsce niepewności i lękowi. Kto wskaże im właściwą drogę? - Możesz odpowiedzieć na ogłoszenie w „The Herald" i sama przebierać w kandydatach. A nuż trafi się ten wymarzony? - poddała Amelia z wisiel czym humorem. - Tego chyba nikt by się po nas nie spodziewał, co, panienki?
9
- Ogłoszenie? Matrymonialne? - zająknęła się Lenore. - A czemu nie? - Głos Amy nabrał twardych, pro wokacyjnych tonów. - Każdy sposób jest dobry, je śli będzie w stanie uwolnić mnie od koszmaru mo ich socjalnych powinności. Lenore z wahaniem przygryzła wargi. - A ty, Wiktorio? - Amelia bystro wpatrzyła się w twarz przyjaciółki, otoczoną burzą płomiennoru dych loków. - Co nam powiesz? - Niewiele mam do powiedzenia. W domu moje go szacownego tatusia nie ma miejsca dla wywroto wych myśli - odparła sucho Tori, odbierając Amelii ochotę do dalszych pytań. Przeniosła pozbawione emocji spojrzenie na jasnowłosą przyjaciółkę. - Może ty wymyśliłaś coś lepszego, Noro? Lenore, która nie znosiła, gdy zdrabniano jej imię jak za dawnych, szczenięcych czasów, spiorunowa ła ją spojrzeniem. - Och, proszę, nie wściekaj się - powiedziała po jednawczo Amelia. - Podrzuć nam jakąś mądrość. Lenore uniosła podbródek, imitując wyniosły, arystokratyczny styl czarnowłosej piękności. - Aby ruszyć z czymkolwiek, trzeba najpierw wy dostać się z tego miasta, które jest jak więzienie oświadczyła z przekonaniem. - Tak właśnie postąpiła moja siostra, która wyjechała do Maine, wyzwalając się spod władzy rodziców, a tam szczęśliwy los pokie rował jej dalszym życiem. Wierzcie mi, ludzie na pro wincji nie są tak cyniczni i zepsuci jak tutaj. Dlatego
10
coraz częściej myślę, że powinnam wziąć przykład z Maggie. Tylko nie wiem, jak uda mi się przeko nać mamę i tatę, że tym razem to ja powinnam od wiedzić babcię. Tori przez chwilę rozważała jej słowa, po czym z powagą skinęła rudą głową. - Masz rację, trzeba zacząć od ucieczki z miasta. Każda z nas musi znaleźć jakiś sposób, aby je opu ścić. Ty, Amy, lepiej przestań unosić się ambicją i jedź do ciotki w Berkshires. Ty, Lenore, za wszel ką cenę spiesz do Maine, a ja... też spróbuję coś wy myślić - dodała, smutniejąc. - W każdym razie uwa żam, że powinnyśmy pozostać w stałym kontakcie, pisząc do siebie i utwierdzając się nawzajem w na szym postanowieniu. Bo kto wie, co jeszcze może się zdarzyć... Nie dokończyła, ale wszystkie wzdrygnęły się od ruchowo. - Zgoda - Amelia wypowiedziała to słowo tak szybko, jakby paliło jej gardło i chciała natychmiast wyrzucić je z siebie. - Zgoda - dodała jak echo Lenore. Ich dłonie znów się spotkały i momentalnie roz łączyły niby spłoszone ptaki, gdyż drzwi plebanii rozwarły się, pchnięte energiczną dłonią. - Lenore, chodź już, dosyć pogaduszek na dzisiaj Alberta Brownley wypowiedziała zaproszenie jak rozkaz, który musi zostać bezdyskusyjnie wykonany. - Trzymaj się. - Tori mocno ścisnęła dłoń Lenore. - Ty też, kochana.
11
- I nie zapomnij napisać. - Amelia mrugnęła do niej niedostrzegalnie. - Nawzajem - rzuciła Lenore, spiesząc za matką. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak będzie realizo wać śmiały cel, który sobie dzisiaj postawiła. Ale wiedziała, że nie zrezygnuje z buntu. Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa me pokierujemy swoim losem. Jeśli tylko zdołają...
1
Gałęzie starych sosen i dębów skrzypiały w po dmuchach wiatru, akompaniując odgłosom wyda wanym przez koła podróżnego kocza, toczącego się ku wybrzeżu Maine. Lenore Eugenia Brownley odruchowo poprawiła włosy, uczesane w gładki kok, i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, iż ten pusty gest sprawdzania nienagannej fryzury należy do jej dawnego życia. Z zakłopotaniem splotła dłonie w eleganckich rę kawiczkach, jakby chciała je powstrzymać przed dalszym niestosownym działaniem, i z trudem opa nowała w sobie przypływ tęsknoty za domem. Do piero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo wrosło w jej życie to miejsce, przeciwko któremu próbo wała się zbuntować. - Zupełnie jak gdyby w Maine zwracano uwagę wyłącznie na prezencję - powiedziała na głos, iro nicznym tonem. - Słucham, panno Lenore? - zapytała, nie odwra cając głowy od okna, pokojówka Jenna Wetson, sie dząca naprzeciwko niej i wpatrzona w przesuwają-
13
ce się za szybą krajobrazy. - Przepraszam panienkę, ale całkiem się zagapiłam. Już tak dawno nie wyjeż dżaliśmy do pani babci, że prawie zapomniałam, jak piękne drzewa rosną poza miastem i jakie świeże jest tu powietrze. W miarę jak powóz oddalał się od Zapylonych przedmieść Bostonu, pokojówka stawała się coraz bardziej ożywiona i rozmowna. Lenore wcale to nie przeszkadzało. Lubiła tę miłą, na swój sposób by strą kobietę. Radosne paplanie Jenny rozpraszało pełne obawy myśli, które bez ustanku towarzyszy ły jej w tej podróży. - Panno Lenore? - Zaniepokojona służąca wreszcie oderwała wzrok od okna i uważnie spojrzała na swo ją młodą panią. - Czy dobrze się panienka czuje? Wy daje się panienką dziwnie nieswoja i taka małomów na. Pewnikiem, jak i ja, odzwyczaiła się od wyjazdów. Na szczęście już niedługo będziemy na miejscu. Lenore wiedziała o tym równie dobrze jak Jenna. Im bliżej celu, tym boleśniej ciążył jej w żołądku lo dowaty kamień. Niedawno przebyli rzekę Piscataqua i dom babci Worth powinien lada chwila uka zać się za zakrętem. - Jenno, podaj mi, proszę, kapelusz z pudła - po leciła, odsuwając chwilowo na bok niepewność, ogarniającą ją na myśl o spotkaniu z przeszłością. Ten ze złoto haftowanymi wstążkami. Chcę wyglą dać jak najlepiej, gdy stanę przed babcią. Nawet jeśli nikt w Maine nie zwracał uwagi na prezencję, miała poczucie, że powinna o nią zadbać,
14
chociażby tylko dla samej siebie. Chciała, aby w pierwszym momencie spotkania po latach babka zobaczyła w niej już nie rozbrykaną nastolatkę, tyl ko rozsądną, dobrze ułożoną młodą damę. Dobrze ubrana i dobrze ułożona lalka, nic wię cej, dodała w myśli z gorzkim uśmiechem, zaciska jąc dłonie na podołku. - Mam nadzieję, iż tym razem nie będę musiała bez ustanku wysłuchiwać, że mam się nie garbić i zachowywać się jak przystało na pannę z dobrego domu - mruknęła. - Babcia miała trochę racji z tym garbieniem się nadmieniła Jenna, sięgając na tył wozu po pudło. W tamtym roku panienka tak śmignęła do góry, że przerosła pannę Margaret. Kiedy to było, chyba z pięć łat temu? - Sześć. - Ostatni raz babcia zaprosiła ją do siebie sześć lat temu. Lenore z bólem przypomniała sobie kolejne zaproszenia, które już nie dotyczyły jej. Za to Maggie jeździła do Maine w każde lato i często jesz cze poza sezonem. Lenore musiała zostawać w domu. - No właśnie - podjęła Jenna, wyciągając z pudła elegancki słomkowy kapelusz-budkę, ozdobiony bluszczem z zielonego jedwabiu i bladożółtymi ró życzkami. - Jestem pewna, że starsza pani ucieszy się, widząc, jakie ładne i szykowne dziewczę wyrosło z pa nienki. Szkoda, że pani Maggie jak raz popłynęła do Irlandii, bo też by się ucieszyła. No, ale przecież młodej żonie wypada odwiedzić rodzinę nowego męża. Lenore nieuważnie słuchała tych wywodów. Ni-
15
gdy nie lubiła, gdy rozdzielano ją z siostrą, i zawsze bardzo tęskniła za Maggie. Za każdym razem wma wiała sobie, że wcale nie zazdrości siostrze wyjaz dów i w czasie jej nieobecności może mieć rodziców tylko dla siebie. Kiedy rok temu Maggie uciekła, by związać się z człowiekiem, który przez jakiś czas słu żył w ich domu, i osiadła pod skrzydłami babki w Maine, mama i tata nagle stali się bardziej chętni do podsyłania tam młodszej latorośli. Znaczny ma jątek pani Worth powodował, że woleli nie ryzyko wać rodzinnego konfliktu, zwłaszcza że ich zasoby raczej się nie pomnażały. Lenore zawiązała pod brodą wstążki kapelusza i wygładziła fałdy zielonej, podróżnej sukni. Ozdo biona lamówką ze złocistego aksamitu, z modnymi rękawami w kształcie pagody, powinna spodobać się damie słynącej z elegancji i poczucia smaku, za jaką uchodziła babcia Sylwia. Na razie Lenore, choć bardzo pragnęła zmienić swoje życie, nie mogła po chwalić się niczym poza salonową prezencją. Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa me pokierujemy swoim losem. Treść przysięgi, którą tak niedawno złożyły w wielkiej tajemnicy trzy zbuntowane Córy Dobro czynności, zapadła w pamięć Lenore jak memento, buńczuczne wyzwanie losu. Czy któraś z nich zdo ła wygrać swoją szansę na życiowej loterii? Ostry skwir mew, dobiegający z oddali, przywró cił ją do rzeczywistości, rozpraszając ponure myśli. To był sygnał, że ich podróż dobiega kresu. Powóz
16
minął granicę cienistych lasów i droga zabłysła przed nimi jasnym pasmem, wijąc się w zieleni łąk, prze tykanych barwnym kwieciem. Widok znajomej oko licy przyspieszył bicie serca. Lenore wychyliła się z okienka, wypatrując Belle Cove, babcinej rezyden cji, posadowionej na wale zielonych wzgórz, zamy kających przestrzeń łąk. Dalej był już tylko ocean. Nie raz podśmiewano się w rodzinie z babci Worth, iż uparcie nazywa swoją "wiejską chatą" tę piętrową, rozłożystą budowlę w kolonialnym stylu, z pokojami zdolnymi pomieścić dziesiątki gości i imponującym tarasem, z którego roztaczał się wi dok na nadbrzeżne klify i nieskończoną oceaniczną toń. Ale dla obu sióstr Belle Cove na zawsze zacho wało urok cudownego azylu dzieciństwa, gdzie spę dziły swoje najpiękniejsze lata. Lenore cofnęła gło wę, czując ucisk w gardle. Po niedługiej chwili koła zazgrzytały na żwirze podjazdu. Lenore wyskoczyła z powozu i popędzi ła ku wejściu, zostawiwszy Jennę i Marcusa, zaję tych wypakowywaniem bagaży. - Babciu, przyjechałam! - oznajmiła, gwałtow nym pchnięciem otwierając drzwi i wchodząc w głąb przestronnego holu. Odpowiedziało jej tyl ko echo. - Babciu, czy jesteś tam? Z głębi domu dobiegało miarowe tykanie zegara. Nikt nie wyszedł na jej przywitanie. - Babciu...? - Lenore przez moment poczuła się jak mała, zagubiona dziewczynka, którą jeszcze nie tak dawno była. Z jakiej racji łudziła się, że babcia Worth
17
wyjdzie jej na spotkanie i przygarnie w czułym uścis ku? Przecież Sylwia była prawdziwą emancypantką, kobietą interesu, która zarządzała własnym przedsię biorstwem, harując jak mężczyzna. Lenore powinna się cieszyć, jeśli uda się jej choć kilka razy porozma wiać z babcią w czasie tego pobytu. Tu nikt nie trwo nił czasu na zbędne grzeczności, nikt nie wiódł próż niaczego życia. Czy nie dlatego ona sama przyjechała tutaj? Tylko tu będzie mogła przemyśleć w spokoju swoje nowe plany, nie niepokojona przez nikogo. Zamknęła za sobą ciężkie, wejściowe drzwi i ru szyła w głąb korytarza, do saloniku położonego obok głównej klatki schodowej i jadalni, gdzie babcia przyjmowała gości oraz interesantów. Podświadomie oczekiwała widoku starszej pani, stojącej u okna wy chodzącego na ocean, zatopionej w rozmyślaniach. Przed wejściem zdjęła kapelusz i rękawiczki, kładąc je na rzeźbionej toaletce z lustrem, stojącej w holu. Kiedy poprawiała fryzurę, szykując się do efektowne go wejścia, zauważyła niewielką, kremową kopertę, wetkniętą za złotą ramę. Na wierzchu, zamaszystym, starannym pismem wypisano: Lenore. Niecierpliwym gestem otworzyła kopertę. Przy najmniej nie zapomniała, że przyjeżdżam, pomyśla ła z przekąsem. Miałam nadzieję, iż będę mogła powitać cię oso biście, lecz pilne sprawy wezwały mnie do Worth Lumber. Jeśli Kate nie zdąży wrócić z targu do two jego przyjazdu, rozgość się, proszę, w pokoju, któ-
18
ry zajmowałaś poprzednio. Pan Warren i ja z nie cierpliwością czekamy dzisiejszego, wspólnego obiadu. Ucałowania Sylwia Worth List przypominał raczej suchą służbową notkę niż wiadomość od babci dla długo wyczekiwanej wnuczki. Ale czy rzeczywiście wyczekiwanej? Bab cia od początku zdawała się faworyzować Maggie. Lenore wepchnęła kartonik z powrotem do koper ty, tłumiąc w sobie nagłą chęć wrócenia do Jenny i Marcusa i nakazania natychmiastowego odjazdu. W następnej chwili pomyślała o Amy i Tori. Czy tak postąpiłyby na jej miejscu? Na pewno nie! Mu si wytrwać, tak jak im obiecała. Być może wróciłaby, gdyby miała co robić w Bo stonie, ale nie czekało jej tam nic poza nieustannym korowodem nudnych bali i rautów, okraszonych blichtrem, czczą gadaniną i sztucznymi uśmiecha mi. Nie cierpiała tych sytuacji, gdy męskie spojrze nia taksowały ją jak jałówkę, prowadzoną na targ. Nie, nie po to odważyła się na tę podróż, by zrej terować jak niepyszna spod progu babcinego domu. - Panienko Lenore? - glos Marcusa Watsona za dudnił w przestrzeni. - Proszę powiedzieć, gdzie m a m postawić kufry? Pani Butler nie ma w kuchni. - Powiedz Jennie, że będę mieszkać w tym sa mym pokoju, co zawsze. Poproś, aby wypakowała mi i wyprasowała popołudniową suknię ze złocistej
19
tafty. Pani Worth oczekuje mnie dzisiaj na powital nym obiedzie. - Tak jest, panienko - stangret wycofał się cicho i dyskretnie jak wytrawny lokaj. Obiad z babcią i Jakubem Warrenem... Lenore lu biła miłego pana o wesołych oczach, który zawsze miał dla niej w kieszeni ulubione, cytrynowe drop sy. Ku niezadowoleniu papy babcia traktowała War rena bardziej jak zaufanego, bliskiego przyjaciela rodziny niż zarządcę tartaku, który prowadziła po śmierci męża. Jego syn, Jake, tak jak i ojciec wtopił się w krąg Sylwii i jej domostwa. Odkąd siostry zaczęły przy jeżdżać tu na wakacje, stał się ukochanym towarzy szem zabaw Maggie. Smarkata Lenore plątała się przy nich na doczepkę, ciągle dopraszając się, aby zabrali ją na ryby do zatoki Belle Cove albo na ja gody do lasu. Skrycie durzyła się w przystojnym chłopaku i drżała za każdym razem, kiedy spojrzał na nią tymi swoimi orzechowymi, wesołymi ocza mi. Wiecznie szukała jego spojrzenia i czerwieniła się jak piwonia, gdy czasami raczył ją zauważyć. Wspomnienie ukochanych miejsc dzieciństwa wróciło ze zdwojoną siłą. Kiedy Maggie z Jake'em przepadali gdzieś bez niej, Lenore wymykała się do Belle Cove, aby tam, siedząc na skale, bez końca wpatrywać się w przestwór oceanu i nasłuchiwać krzyku mew i szumu przyboju. Jake śmiał się, że w poprzednim wcieleniu musiała być piratem, sko ro okazała się tak czuła na zew morza.
20
Wiedziona odruchem, przeszła przez foyer i otwo rzyła wielkie francuskie drzwi, wiodące na taras wido kowy. Mrugając w blasku słońca, podeszła do poręczy i głęboko nabrała w płuca ożywczego powietrza, prze syconego zapachem soli i sosnowych igieł. W dole, w zatoce, wiło się pasmo białych i żółtych korkowych bojek, podskakujących na falach, nad którymi z pi skiem fruwało morskie ptactwo. Bojki wskazywały sieci na homary. Odkąd pamiętała, zastawiał je Job Pruitt. Z tej wysokości wyglądały na małe, ale pamię tała, iż w rzeczywistości ledwie mieściły się w dziecię cych dłoniach. Lenore uśmiechnęła się mimo woli, wspominając, jak piszczały z Maggie, gdy Jake stra szył je potworem z ogromnymi szczypcami i długimi wąsami. A potem były wspaniałe sobotnie kolacje, kie dy nawet dystyngowana babcia wyjadała palcami de likatne, białe mięso. Lenore zacisnęła powieki. Nagle zatęskniła za tym wszystkim, a najbardziej za Maggie. Tęsknota boleśnie przybrała na sile w ciągu ostat niego roku, kiedy starsza siostra wyjechała do Maine, aby pomagać babci przy prowadzeniu młyna, po czym osiadła tam na dobre, poślubiwszy człowieka, którego wskazało jej własne serce, a nie kategorycz ny rodzicielski nakaz. - Szkoda, że cię tu nie ma, Maggie - szepnęła, wy stawiając twarz na podmuchy bryzy. - Chciałabym tak jak ty odnaleźć swoją drogę i mieć odwagę, aby nią po dążyć. Och, siostrzyczko, czemu nie ma cię przy mnie, gdy najbardziej potrzebuję twojej rady i wsparcia?
21
Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że gdyby Maggie z Devinem byli na miejscu, ojciec w żadnym wypadku nie zezwoliłby jej na przyjazd. Dopiero kiedy do Bostonu nadeszły wieści, że młodzi mał żonkowie popłynęli do Irlandii, aby Margaret mog ła poznać rodzinę męża, tata Brownley uznał, iż przyszedł właściwy moment, aby podesłać teścio wej młodszą latorośl. W ten sposób dał sygnał, iż pragnąłby przywrócić dobre rodzinne stosunki, mocno nadszarpnięte zeszłorocznym mezaliansem starszej wnuczki. Pani Brownley otwarcie powie działa Lenore, że sytuacja finansowa rodziny nie jest najlepsza i należy na powrót wkupić się w łaski seniorki rodu, której interesy jak zwykle szły do skonale. Lenore nie mogła uwierzyć własnym uszom - oto los sam podsuwał jej wyjście. Nie mu siała podejmować żadnych starań. - O, jest panienka! Tak myślałam, że znajdę ją na tarasie - odezwała się za jej plecami Jenna. Podeszła i troskliwie otuliła ramiona swojej pani miękkim, ciepłym szalem. Lenore z trudem wróciła do rzeczywistości. Jak długo dumała na tym tarasie, podróżując myślami w przeszłość, bliższą i dalszą? - Dzięki, Jenno - powiedziała z wdzięcznością, gdyż zdążyła już zmarznąć. - Skąd wiedziałaś, że tu jestem? Szczupła kobieta w skromnej, ciemnej sukni, ja ka przystoi służbie, stanęła przy niej, opierając się o balustradę, również otulając się szalem, skrom nym i czarnym.
22
- Pani Butler zapamiętała, że kiedy panienka by ła dzieckiem, zawsze umykała tutaj. N o , chyba że Maggie i Jake wyciągali ją gdzieś na zabawę. Jenna powiodła spojrzeniem po zębatej linii nad brzeżnych skał. - Panienka nigdy nie nudziła się sama ze sobą ciągnęła. - Pamiętam, ileż to razy babcia nakrywa ła ją na czytaniu książek nie przeznaczonych dla młodych dam. Nawet anatomicznych atlasów pana Jake'a, które starsza pani kupiła mu, kiedy zaczął studiować medycynę - dodała, chichocząc. - Pani Butler mówiła mi, że teraz jest z niego wielce po ważany pan doktor i że leczy całą okolicę. Pomy śleć, do czego może dojść młody człowiek, jeśli wy trwale zdąża do celu! - Święta racja, Jenno - przytaknęła z przekona niem Lenore, choć ogarnęła ją fala goryczy. Jake zo stał lekarzem, a Maggie nauczyła się zarządzać przedsiębiorstwem babci, tak jak kiedyś marzyła. Jedno i drugie od początku trzymało się raz obra nej drogi. Tylko młodsza panna Brownley wiodła próżniaczy żywot na bostońskich salonach i sama nie wiedziała, co chce robić w życiu. Wychuchana córeczka rodziców, których jedyne zmartwienie sta nowiło to, jak stosownie wydać ją za mąż. Stosow nie, czyli bogato i jak najbardziej arystokratycznie. Wspominając swoich niewydarzonych dobiegaczy, Lenore zaczęła skłaniać się do wniosku, że obie te cechy są nie do pogodzenia. Skrzywiła się z obrzydzeniem i ciaśniej otuliła szalem.
23
- Zaraz mi się panienka przeziębi - zauważyła z troską Jenna. - Lepiej chodźmy do kuchni. Pani Butler zrobi nam dobrej, gorącej herbaty. Ciepłe, gościnne królestwo Kate Butler pachniało cy namonem i ziołami. Lenore uwielbiała to miejsce, gdzie ceglana podłoga i robocze, drewniane stoły, zawsze lśni ły czystością podobnie jak rząd pięknie wypucowanych miedzianych rondli nad kuchnią. Spędziły tu z Maggie niejedno szczęśliwe popołudnie, wycinając piernikowe ludziki z imbirowego ciasta, popijając gorące mleko z miodem, plotkując z Kate i kucharkami. Babka, zaję ta przez cały dzień swoimi interesami i tartakiem, nie miała czasu zajmować się nimi. - Panienka Lenore, kopę lat! - Krępa, niska Irland ka uśmiechnęła się na jej widok od ucha do ucha i otarłszy dłonie w fartuch, rzuciła się, by ją powitać. - Ależ panienka wyrosła - powiedziała, odsuwa jąc Lenore na odległość ramion, by lepiej się jej przyjrzeć. - A śliczna jest niczym święta Brygida na obrazie w naszym kościele. Nasza pani Worth bę dzie dumna z wnuczki! - Ty też świetnie wyglądasz, Kate. - Lenore ze wzruszeniem ucałowała kobietę w rumiane policzki. Z wyjątkiem kilku siwych pasemek we włosach i pa ru zmarszczek gospodyni wyglądała tak samo, jak zapamiętała ją z dawnych łat - serdeczna, kochana osoba, do której zawsze można było się przytulić i wypłakać dziewczęce smutki. Zupełne przeciwień stwo jej oschłej, zasadniczej matki. Nawet babcia
24
Worth, choć szalenie kochała swoje wnuczki, prze ważnie kryła uczucia za arystokratyczną fasadą. Nic też dziwnego, że dla małej Nory Kate stała się wy rocznią we wszelkich sprawach, a jej kuchnia prawdziwym pępkiem świata. - Prawie się nie zmie niłaś- dodała. - O, nie przesadzajmy, latka lecą nieubłaganie, Ale dla ciebie będę zawsze tą samą Kate - roześmia ła się kobieta, a w niebieskich oczach zamigotały wesołe iskierki. - Za to ty, moja droga, zmieniłaś się po prostu nie do poznania. Prawdziwa młoda dama! Obróć no się, niech ci się jeszcze przyjrzę. Lenore wykonała posłusznie taneczny obrót na środku kuchni. Znów poczuła się swojsko i szczęś liwie jak dawniej, jakby te parę smutnych lat nagle wyparowało. - A co słychać u Maggie, Kate? - zagadnęła, po rwana kolejną falą tęsknoty, którą to magiczne miejsce przywołało z nową siłą. - Och, zapracowana jak zwykle. Cięgiem jeździ do tartaku, a to z panem Reilly, a to z panią Worth. Ale jest szczęśliwa, bo ma życie takie, jakie sobie wymarzyła, a to jest najważniejsze. - W takim razie bardzo się cieszę, bo nie miałam od niej żadnych wiadomości - powiedziała Lenore. - Od mamy i taty nic nie mogłam się dowiedzieć na jej temat. Wiem tylko tyle, co przekazali mi przyja ciele, do których Maggie pisuje listy. Kiedy w zeszłym roku rodzice wrócili z Maine, bardzo wzburzeni, zaczęli zachowywać się tak, jak-
25
by w ogóle nie mieli starszej córki. Jeśli ktoś się o nią dopytywał, odpowiadali krótko, że wyszła za irlandzkiego przedsiębiorcę stoczniowego i prze prowadziła się do Maine, gdzie pomaga babci w prowadzeniu rodzinnego przedsiębiorstwa. Kate popatrzyła na Lenore z niedowierzaniem. - Niemożliwe, żebyś nie dostała żadnych listów, panienko! Przecież pani Margaret pisuje do ciebie co tydzień, jak rok długi, od chwili, kiedy tylko tu przyjechała! Czasami prosiła mnie nawet, żebym odwiozła listy na pocztę, kiedy wybieram się na targ. Kiedy indziej wysyłał je pan Warren, jadąc do kliniki. Zawsze szły do Bostonu razem z tartaczny mi bilansami, więc w żaden sposób nie mogły zgu bić się po drodze. Lenore omal nie popłakała się z ulgi. A więc Mag gie nie zapomniała o niej! Kolejna myśl była nato miast nie do zniesienia - rodzice rozmyślnie prze chwytywali listy i chowali je przed nią! Czy również otwierali je i czytali? Podłość ich postępowania po woli docierała do świadomości Lenore. Zacisnęła pięści w bezsilnej złości. Ileż by teraz dała, aby cof nąć gorzkie żale, jakie wylewała na wyrodną siostrzycę w ciągu całego roku. Zbyt łatwo uwierzyła, że tak po prostu zapomniała o niej. I pomyśleć, że zazdrościła Tori, że dostaje wieści od Maggie, dum nie udając, że nie interesuje się nimi, choć chciwie łowiła każdy strzępek wiadomości. Boże, gdyby nie owa fałszywa duma, która zabu rzyła jej zdolność rozumowania, poprosiłaby Tori
26
o przesłanie wiadomości do Margaret po tym, jak nie odpowiedziała na kilka jej listów po kolei. Wszystko by się wyjaśniło i oszczędziłaby sobie zgryzot. - Oj, ale panienka pobladła - powiedziała z troską Kate. - Nie trzeba gryźć się tym, co było. Najlepiej, jak panienka porządnie odpocznie po podróży, to i świat od razu wyda się weselszy. Siadaj sobie, ko chana - wytarła ścierką stołek i podsunęła go Lenore - a ja szybciutko zrobię mocnej, gorącej herbatki z konfiturami, takiej jaką lubisz. Lenore z ulgą opadła na stołek, przyglądając się energicznej krzątaninie Kate przy palenisku, gdzie na fajerkach parował wielki, miedziany czajnik. Za raz z kredensu wyjechała na stół zastawa w niebieskie kwiatki oraz malowany talerz z pasterką, na który gospodyni wysypała wonne, cynamonowe ciasteczka. Znów wróciła wspaniała, domowa at mosfera tego miejsca, której tak była spragniona. - Najlepiej będzie - odezwała się Kate - jeśli pa nienka przeciągnęłaby swój pobyt u nas o tydzień czy dwa. Państwo Reilly mówili, że powinni wrócić z Irlandii do końca lipca. Wtedy pogadałybyście so bie o wszystkim. Lenore w milczeniu skinęła głową. Bardzo chcia ła porozmawiać z siostrą. Coraz częściej myślała, że przykład Meg może stanowić dla niej życiową wskazówkę, której tak bardzo potrzebuje. - A niech mi panienka powie - zagadnęła znie nacka Kate, ustawiając naczynia na tacy - czy na tych wszystkich wielkich i wytwornych balach po-
27
znała jakiegoś pięknego i bogatego księcia z bajki? Niechciany wizerunek Jonathana Adamsa Lawren ce'a III, starszego brata Amelii, wypłynął na chwilę w pamięci Lenore. W pewnym momencie, niedługo po ucieczce Maggie do Maine, bardzo pochlebiał jej fakt, iż niedawny adorator siostry zwrócił swój afekt ' właśnie ku niej. Mama i tata również byli zachwyce ni. Teraz wzdrygała się na wspomnienie obleśnych warg tego nuworysza i jego czerwonych, rzeźnickich dłoni. Czyż nie podjęła decyzji o przyjeździe tutaj głównie dlatego, że chciała przed nim uciec? - Nie - zaprzeczyła nieco zbyt skwapliwie. A już na pewno nie pięknego. Co najwyżej bogate go, choć i to okazało się bajką. - A ja ci mówię, że jeszcze takiego spotkasz, dzie cinko. Póki co napij się gorącej herbatki i pojedz so bie ciasteczek. Zaś o tym, co nie był nic wart, lepiej od razu zapomnieć. Niech pójdzie w diabły! Zanim Lenore zdążyła odpowiedzieć, w głębi do mu zegar dźwięcznie wybił cztery razy. Kate, która również nalała sobie herbaty, z trzaskiem odstawi ła kubek i zerwała się na równe nogi. - Na włócznię świętego Jerzego, toż to już czwar ta, a ja jestem w lesie z obiadem! - wykrzyknęła. Panienka wybaczy, ale muszę się brać za gary. Wia domo, jaka akuratna jest pani Worth, jeśli chodzi o punktualność. Niech panienka idzie na górę i prześpi się trochę przed obiadem. - Nie, Kate, lepiej zostanę tutaj i pomogę ci - po wiedziała Lenore i w tym samym momencie zdu-
28
miała się, że takie słowa w ogóle mogły wyjść z jej ust. Młode damy z towarzystwa, takie jak ona, po winny zajmować się układaniem wykwintnego me nu, a nie własnoręcznym przyrządzaniem potraw. Nie mówiąc już o tym, że mało która z bostońskich dam zaglądała do własnej kuchni, ograniczając się do wydania dyspozycji służbie. Ona jednak przeszła zupełnie inną szkołę w czasie wakacji u babci. Tu nie obowiązywał sztywny rozdział państwa od służ by, choć przestrzegano pewnych, nienaruszalnych zasad i wszystko musiało działać jak w zegarku. Od kiedy Maggie zaczęła jeździć z Sylwią do Worth Lumber, aby szkolić się w prowadzeniu tartaku, a Jake zaczął studia, urwały się wspólne zabawy. Dni, spędzane z Kate wśród garnków i stołów, sta ły się wówczas dla Nory drugim życiem. Gospodyni ujęła się pod boki, co jawnie świad czyło, że czuje się poruszona. - Naprawdę chce się panienka zabrać za kuchen ną robotę? - zapytała, mierząc Lenore spod oka. A nie szkoda to białych rączek? - Nie szkoda - odparła twardo Lenore, wstając ze stołka. Miała tak stanowczą minę, że Kate, nie py tając więcej, podała jej fartuch. - Nie mam zamiaru wysłuchiwać potem od Jen ny Watson, że panienka zapaprała suknię mąką burknęła, ale oczy błyszczały jej z radości. Minęła godzina. Lenore wyjęła z misy dłonie, ob lepione ciastem, otarła spocone czoło ramieniem, a potem z nowym zapałem wzięła się do wyrabia-
29
nia, nucąc wespół z Kate swojską melodię, której nauczyła się jeszcze w dzieciństwie. Nagłe od drzwi rozległ się tak dobrze jej znany, męski głos: - Co ja widzę! Kate Butler na stare lata zaczęła szkolić następczynię do kuchni? Głęboki, wibrujący ton tego głosu sprawił, że Lenore podskoczyła jak rażona piorunem.
Jake!
Jake Warren. Odwróciła się tak gwałtownie, że cięż ka misa, szarpnięta rękami, uwięzionymi w cieście przesunęła się i zachwiała niebezpiecznie na krawędzi blatu. Nie zobaczyła Jake'a, tylko cień wysokiej po staci, odrywającej się od framugi drzwi i rzucającej się ku niej jednym skokiem - w samą porę, aby podtrzy mać jej dłonie oraz misę z bezcenną zawartością. Teraz, gdy stał tuż przy niej, mogła porównać ob raz zapamiętany ze wspomnień z rzeczywistością. Przede wszystkim zauważyła, że z młodzieńca stał się mężczyzną. Lenore zadrżała, czując jego bliskość, budzącą w ciele palący dreszcz. Jakim cudem potrafił poru szać się tak szybko, jak dzikie zwierzę? Przyciągnę ła do siebie masywne naczynie, a Jake objął ją dło nią w talii, aby nie zachwiała się i nie uderzyła o blat. Powoli, bardzo powoli uniosła wzrok, wędrując spojrzeniem od szerokich ramion, poprzez kancia sty, twardy podbródek ku pełnym ustom i dalej, wzdłuż prostego nosa ku głębi orzechowych oczu, rozświetlanej złotozielonymi błyskami. W nozdrza
30
uderzył ją ledwie uchwytny, świeży zapach szałwii i cytryny. Miała wrażenie, że trwa, zawieszona w czasie, rozpięta między wspomnieniami a teraźniejszością, w ciepłym kręgu ramion i oddechu tego mężczyzny. I nagle z najgłębszych zakątków jej duszy jak z oce anicznej głębi wypłynęło światło - zrazu słabe, a po tem coraz mocniejsze, rozjaśniając mętne myśli. Te raz wreszcie zrozumiała, że nie przyjechała tu, aby uciec przed rodzicami czy Jonathanem. I nie dlate go, że aż tak bardzo tęskniła za azylem z dzieciń stwa, babcią, wspomnieniami, nawet za siostrą. Przyjechała tu dla Jake'a Warrena. Po prostu. Ta prawda spadła na nią jak grom z jasnego nieba. - Witaj, Noro - powiedział z uśmiechem. - Witaj w domu.
2
Jakimż był głupcem! Oszołomiony, próbował zebrać myśli i połączyć wspomnienia z rzeczywistością. Każdy nerw w jego ciele wibrował, poruszony nagłym objawieniem. Nora Brownley, ciekawska dziewczynka o złoci stych warkoczach w kolejne wakacje po prostu nie pojawiła się w Maine i długo tu nie wracała. A kie dy równie nagle objawiła się po latach nieobecno ści, zamiast małej siostrzyczki Maggie zobaczył atrakcyjną i elegancką młodą damę. - Witaj, Noro. Witaj w domu - powiedział ci cho. Żar wypełnił jego serce, gdy ich usta zetknę ły się w powitalnym pocałunku. Miała takie ciepłe, słodkie wargi. Ku własnemu zaskoczeniu stwier dził, że z przyjemnością powtarzałby ten gest bez końca. Co za głupiec! złajał siebie w myślach. Wyprostował się nerwowo. Nie mógł sobie po zwolić na tak kompromitujące zachowanie wobec młodej arystokratki. Jednak bursztynowe spojrze nie dziewczyny mąciło mu myśli, a smużka mąki na
32
aksamitnym policzku obezwładniała zmysły. Stała w jego objęciach nieruchoma jak posąg, z twarzą bez wyrazu, jak u ślicznej lalki. Czy możliwe, by mnie nie pamiętała? myślał go rączkowo, podekscytowany do ostatnich granic. Niemożliwe! Przeczyło temu tłumione drżenie, któ re w niej wyczuwał, i jasne, ciepłe spojrzenie, kon trastujące z obojętną miną, którą usiłowała przy brać. Sam, choć mienił się dżentelmenem, zachował się wybitnie niestosownie. Co ci przyszło do głowy, głupcze, żeby tak obce sowo całować kobietę, z którą jeszcze tak niedaw no uprawiałeś niewinne, dziecięce zabawy? Głos rozsądku zadudnił Jake'owi w głowie. Sylwia Worth z pewnością nie byłaby zachwycona, widząc, jak obcesowo potraktowałeś jej wnuczkę. Waga te go ostatniego argumentu sprawiła, że rozluźnił uścisk i zdołał się wreszcie opanować. - Tyle czasu nas nie odwiedzałaś, Noro. Co się z tobą działo przez te wszystkie lata? - próbował wybrnąć z sytuacji konwencjonalnym pytaniem. Lenore, która podobnie jak on odzyskała wresz cie poczucie rzeczywistości, nagle ożyła i nerwowo wysunęła się z jego ramion, - Nikt mnie już nie nazywa Norą. Mam na imię Lenore - odparła urażonym tonem. Jake odniósł wrażenie, jakby całe zajście jedynie ją zirytowało. Omal nie zmarnowałam przez ciebie ciasta - fuknę ła. Wyszarpnęła ręce z misy i odstawiła ją na stół. Nerwowo chwyciła nóż i zaczęła zeskrobywać lep-
33
kie ciasto z palców. - Nic się nie zmieniłeś - oceni ła, mierząc Jake'a krytycznym spojrzeniem. - Za to ty, Lenore - wymówił to imię z ironicz nym naciskiem - nie dość że wyładniałaś, to na do datek zyskałaś cięty język, nie przymierzając jak nasza Kate. Nie jesteś już tą nieśmiałą dziewczyn ką, którą znałem - dodał, kiwając głową. - Tamta prędzej oblałaby się rumieńcem po uszy, niż odpo wiedziała na moją zaczepkę - perorował, starając się robić dobrą minę do złej gry. Choć nie czuł już słodkiego zapachu dziewczyny ani krągłości smu kłego ciała, nadal czuł się nieswojo. Ten dziwny stan ducha i ciała był doprawdy irytujący. - Ach, więc to dlatego tak swobodnie sobie ze mną poczynasz? - syknęła, mrużąc oczy w taki spo sób, że wymusiłaby skruszone „przepraszam" od najbardziej zatwardziałego pirata. - Po starej znajo mości? A ja myślałam, że po latach będę miała do czynienia z dorosłym dżentelmenem - dodała zjad liwie, wyraźnie oczekując przeprosin. Tymczasem Jake nie był w stanie wydusić z siebie nawet słowa skruchy. W gruncie rzeczy nie żałował swego obcesowego zachowania; wręcz przeciwnie, miał szczerą ochotę powtórzyć pocałunek - chociaż by po to, aby zobaczyć, prześliczne złote iskierki w bursztynowych oczach. W drzwiach kuchni pojawiła się zdyszana Kate. - Gdyby nie panienka, nie miałabym kiedy zro bić porządku w spiżarni. Sama już nie wiedziałam, gdzie mam które słoje - sapnęła, ocierając dłonie
34
w fartuszek. Zauważyła Jake'a i pogroziła mu pal cem. - O, nasz doktorek! I od razu nie daje spoko ju panience. Ani się waż podkradać mi pomocnicę! Zmykaj z mojej kuchni! Jake przyjął rozkaz gospodyni z wyraźną ulgą i skwapliwie skierował się ku wyjściu, gdy zatrzy mał go głos Nory. - Doktor Warren zamierzał mnie przeprosić oznajmiła wyniośle, rzucając Jake'owi wyzywające spojrzenie. Minę miała bardziej rozbawioną niż gniewną. - Doktor czy nie, natrę mu uszu, jeśli będzie ci dokuczał. - Krępa Irlandka chwyciła się pod boki i popatrzyła srogo na Jake'a. Na szczęście znał ją zbyt dobrze, by się przestraszyć. Tylko raz w całym swoim życiu widział Kate Bu tler naprawdę zirytowaną. Było to w zeszłym roku, kiedy pani Worth rozchorowała się na zapalenie płuc, lecz ciągle wyrywała się z łóżka, twierdząc, że nie może zostawić interesów. Kate nalegała, aby pil nie sprowadzić Maggie i Devina Reilly do Maine, by przejęli nadzór tartaku. Wreszcie, pokonawszy opór starszej pani, uparta Irlandka postawiła na swoim. Jej inicjatywa przyniosła jeszcze jedną ko rzyść - gdy babka wróciła do zdrowia, wnuczka i jej mąż postanowili pozostać w Maine i dalej pomagać w prowadzeniu przedsiębiorstwa. Jake wolał więc nie ryzykować starcia z tą pyska tą babą, która zawsze potrafiła postawić na swoim. Postanowił wykorzystać okazję i skierować prze-
35
prosiny do obu kobiet, ratując się z kłopotliwej sy tuacji. Cofnął się o krok i zgiął w eleganckim ukłonie. - Proszę wybaczyć, drogie panie, jeśli moje poja wienie się przestraszyło którąś z was - oznajmił szar mancko. - Liczę, że szczere wyznanie skruchy umoż liwi mi skosztowanie apetycznych - znacząco zerknął na Lenore - słodkości, które tu przygotowujecie. - No, no, tylko nie próbuj brać mnie pod włos, dok torku! - Kate znów ujęła się pod boki. - Obiad będzie podany o wpół do ósmej, jak zawsze. - Głos kobiety odrobinę złagodniał. - Zapowiadam, że nie będę cze kać. Jak nie wrócisz na czas do domu, zostawię garn ki na piecu i będziesz musiał obsłużyć się sam. - Do domu? - powtórzyła Lenore, nie kryjąc zdu mienia. Mimo śmiesznego fartuszka i umorusanej mąką twarzy wyglądała jak śliczna porcelanowa lalka, które podziwiał w eleganckich sklepach w Bostonie, gdy mieszkał tam na stancji w czasie studiów. I tak samo jak lalka była sztywna i wyniosła. - Doktor jest naszym bohaterem - pośpieszyła z wyjaśnieniem Kate. - Uratował ojca z pożaru, któ ry strawił ich domostwo krótko po wyjeździe pani Maggie i pana Devina. Po tej tragedii nasza pani Worth udzieliła im gościny. -Jestem rada, doktorze Warren, że wyszliście ca li i zdrowi z tak groźnej opresji. - Lenore oficjalnie zwróciła się do Jake'a. Suchy ton głosu i nadąsana mina przypomniały
36
mu jej wiecznie niezadowolonego tatusia. Słodka dziewczynka, którą tak dobrze znał, przeobraziła się w kapryśną miejską pannicę z wyższych sfer. Co jej przeszkadza, że zamieszkał tu ze swoim ojcem? Przecież stary i tak spędzał większość czasu w tar taku z Sylwią, pomagając doglądać interesów, on zaś znikał na cały dzień i wracał późną nocą. A dom Sylwii jest chwała Bogu tak obszerny, że nikt nie musi sobie przeszkadzać. - Czy coś jest nie tak? - spytał nieco ostrzejszym tonem niż zamierzał. Na policzki Lenore wystąpił krwisty rumieniec. Niedostrzegalnie przygryzła wargi. - Dziwi mnie, że babcia nie wspomniała o tym w liście do mamy - stwierdziła, wyzywająco patrząc mu w oczy. Jej oschły ton zabolał Jake'a. Po latach zaniedby wania rodzinnych obowiązków panna Nora zjawia się nagle w Maine i oczekuje, że będzie miała bab kę tylko dla siebie! Sylwia zasługuje na coś więcej. Doprawdy, ta pannica zaczyna go irytować! - Czemu Sylwia miałaby tłumaczyć się pani mat ce, panno Brownley? - odparł, nie kryjąc irytacji i świadomie zwracając się do Nory w oficjalnej for mie. Skoro postanowiła traktować go z góry, odpłaci jej pięknym za nadobne. - Jeżeli nasze towarzystwo nie przypadło pani do gustu, proszę porozmawiać osobiście z babcią o tej sprawie - dodał cierpko. Teraz rumieniec oblał całą twarz Lenore. Skrzyżo wała ramiona na piersi i postąpiła krok ku Jake'owi.
37
- Nic takiego nie powiedziałam - wycedziła. - Po prostu zaskoczyła mnie ta wiadomość, to wszystko. Babcia Worth ma prawo rządzić w swoim domu jak się jej podoba. Skądinąd zresztą wiem, jaką przyjaź nią darzy pańskiego ojca - wyjaśniła, mierząc go lo dowatym spojrzeniem. - Wybacz, Kate - zwróciła się do gospodyni ła godniejszym tonem. - Sprawdzę, jak Jenna radzi so bie z rozpakowywaniem moich bagaży. - Oczywiście, kochanie. - Kate uśmiechnęła się promiennie, jakby nie czuła napięcia wiszącego w powietrzu. - Panienka bardzo mi pomogła. Lenore skinęła głową. - Zobaczymy się na obiedzie, doktorze Warren dodała sztywno, obróciła się na pięcie i wyszła. Po ruszała się dystyngowanie, jak przystało na prawdzi wą damę. Jeszcze przez chwilę słychać było stukot jej podróżnych trzewików. - Biedna owieczka - Kate pokiwała głową ze współczującą miną. Jake zrobił wielkie oczy. - Co takiego? Nazwałaś ją biedną owieczką? Słowo daję, ta władcza młoda arystokratka, któ ra właśnie wymaszerowała z kuchni, zostawiając go rozdrażnionego, z głową pełną pytań i wątpliwości, nie miała w sobie nic z łagodnej owieczki! - Dzielnie się trzyma, ale widać, że boli ją serce, tak okrutnie złamane. - Gospodyni podeszła do pie ca i zamieszała w garnkach. - Złamane serce? -Jake nie wierzył własnym uszom.
38
Kate z westchnieniem skinęła głową. - Nie dziwota, że do nas uciekła. Pono chciała uniknąć skandalu. Zerwane zaręczyny to straszna rzecz dla młodej kobiety, a już zwłaszcza w tym miastowym towarzystwie, gdzie każdy jest jak na widelcu i wszyscy plotkują o wszystkich. Na szczę ście babcia Worth będzie wiedziała, jak pomóc wnuczce. Jednej już pomogła, to znajdzie się i rada dla drugiej -dodała z niezgłębionym przekonaniem. Skandal? Ciekawe, czego się jeszcze dowie o Norze? Jake uważał się za człowieka przenikliwego i ob darzonego wyczuciem ludzkiej duszy. Pacjenci lubi li go i szanowali, gdyż rozumiał ich potrzeby, nawet te nieuświadomione. Mimo całej złości na pannę Lenore Brownley musiał przyznać, że nie wyglądała na skandalistkę, a jeśli rzeczywiście miała złamane ser ce, to niechybnie z winy swego wyniosłego obejścia i ciętego języka. A poza tym, jakiż skandal mógłby zmusić ozdo bę bostońskich salonów do ucieczki na takie odlu dzie jak Maine? Nagły hałas w głębi domu wyrwał go z zamyśle nia. Wymienili spojrzenia z Kate i powodowani jed nym odruchem wybiegli na korytarz. Z jadalni do biegło ich rozpaczliwe wołanie Nory. - Jake! Jake, chodź szybko! Przerażony głos dziewczyny dodał Jake'owi skrzydeł. Sylwia nigdy mu nie wybaczy, jeśli jej wnuczce stanie się krzywda. Pędem ominął masyw ny stół i wpadł w boczne drzwi.
39
Nagle zobaczył Norę. Siedziała u podnóża szero kich schodów, opiekuńczo tuląc drobną kobietę o szpakowatych włosach, ubraną w czarny, skrom ny strój. - Panno Lenore, nie trzeba robić takiego larum. Nic mi nie jest. - Pokojówka usiłowała wyzwolić się z troskliwych objęć swojej pani. - Nie wstawaj, Jenno, proszę, nie wstawaj - bła gała dziewczyna, pobladła ze strachu. - Doktor już przyszedł i zaraz cię zbada. - Co się stało? - Jake uklęknął obok nich i jął de likatnie obmacywać palcami nogę poszkodowanej. - Jenna spadła ze schodów - pośpieszyła z wyja śnieniem Lenore. - Potknęłam się na ostatnim stopniu - wyszeptała kobieta. Miała twarz białą jak papier i poszerzone źre nice. Na czoło wystąpiły jej drobne krople potu. - Za kręciło mi się w głowie - wyznała wstydliwie. - Mówiłam ci, że powinnaś coś zjeść zaraz po przyjeździe - strofowała ją Nora. - A ty nawet nie ruszyłaś śniadania. - Bo ja źle znoszę podróże, panie doktorze..- Jen na zwróciła się do Jake'a. - Wolę wybierać się w dro gę z pustym brzuchem. Te powozy tak kołyszą... Ale jak tylko wrócę do domu, do miasta, migiem mi przejdzie. - Miałabym się z pyszna, gdybym odesłała cię do domu chorą! - prychnęła Lenore. - Mama i tata zmyliby mi głowę. - Wystarczy, panno Brownley - powiedział Jake
40
z naciskiem, widząc, że dłonie pokojówki ciągle drżą. - Proszę nie znęcać się nad moją biedną pa cjentką. Nora żachnęła się i spojrzała na niego z urazą. - Przecież ja tylko chciałam... - Powstrzymała się od ostrej uwagi, gdyż Jenna nagle syknęła z bólu. Szybko chwyciła pokojówkę za rękę. - Spokojnie, kochana - szepnęła miękko. - Teraz bądź dzielna, Jenno, bo będę musiał zdjąć ci but i przyjrzeć się bliżej twojej kostce - ostrzegł Jake. - Trzymaj pannę Brownley za rękę i w razie czego nie bój się mocno jej ścisnąć. - Czy przydam się na coś? - spytała Kate, obser wująca z przejęciem całe wydarzenie. - Przyprowadź jej męża - polecił Jake, mozoląc się z guziczkami trzewików. - Kiedy skończę oglę dziny, trzeba będzie przenieść pacjentkę w dogod niejsze miejsce. Jeżeli okaże się, że to złamanie, po trzebne będą łubki i bandaże. - Już się robi - rzuciła przez ramię gospodyni, spiesząc do apteczki. Jake, nie przerywając badania, uśmiechnął się do przestraszonej kobieciny. - Na szczęście nie ma złamania. Kostka jest lek ko zwichnięta i będzie trochę puchnąć, ale wystar czy kilka dni w łóżku i będziesz jak nowa. Kate przygotuje ci okłady. Diagnoza, zamiast sprawić pacjentce ulgę, wywo łała nową falę paniki. - Przecież jutro musimy wracać do Bostonu, bo
41
tak kazał pan Brownley - jęknęła pokojówka, z nie pokojem zerkając na swoją panią. - Jeszcze każe mnie zwolnić, bo nie wypełniam swoich powinności! - Nie martw się tym, Jenno. - Lenore odgarnęła kobiecie włosy z twarzy i otarła jej czoło chustecz ką. - Jeżeli babcia napisze do rodziców z wyjaśnie niem, że jesteś mi tutaj potrzebna, na pewno nie bę dą protestować. Przecież wiesz, że wolą teraz żyć z babcią w zgodzie. I wcale nie musimy im mówić, że coś ci się stało. Jake przyglądał się, jak Nora cichym, łagodnym głosem przemawia do pokojówki i uspokaja ją. Ary stokratyczny chłód i wyniosłe obejście znikły bez śladu. Po raz kolejny poruszyła go uroda Nory. Dziewczyna była piękna, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy w kuchni, była śliczna, gdy się na niego złościła - a teraz, współczująca i opiekuńcza, wyda ła mu się po prostu olśniewająca. - Poza tym - dodała z uśmiechem - nie sądzę, aby chciał cię zwolnić. Ostatnia próba zwolnienia kogoś ze służby zakończyła się katastrofą. Jenna z trudem odwzajemniła uśmiech. - Panienka Maggie była całkiem zadowolona, że wylali pana Devina. Gdyby nie to, pewnie nie było by jej tu, w Maine. Jake spojrzał uważniej na obie kobiety. Pewnie miały na myśli romans Maggie i Devina... Mówiono mu, że Devin był stangretem u Brownleyów i sio stra Nory popełniła straszliwy mezalians, zakochu jąc się w nim. Na temat tych dwojga krążyło wiele
42
niewiarygodnych opowieści i był bardzo ciekaw, co się naprawdę wydarzyło, Odgłos ciężkich kroków Marcusa przerwał jego dociekania i rozmowę kobiet, które zwróciły wy czekujące spojrzenia ku drzwiom jadalni. Podniósł się z klęczek i zamknął swoją lekarską torbę. Serce Lenore waliło coraz mocniej, gdy Jake po chylał się ku niej. Zamierzał pocałować ją po raz drugi! Odchyliła głowę w niemym oczekiwaniu. Oto czona ciepłym kręgiem męskich ramion marzyła, aby ta upojna chwila trwała wiecznie. - Noro, Noro. - Drgnęła, wracając do rzeczywi stości. Jake? Niestety, nie był to namiętny szept, lecz naglący głos, dobiegający z korytarza. - Po śpiesz się, zaraz będzie obiad. Lenore zerwała się na równe nogi. Boże, obiad! Musiała zasnąć w fotelu przy sekretarzyku, w swoim pokoju. Jak długo spała? Ciemnolawendowe niebo za oknem wskazywał© przedwieczorną godzinę. Czy babcia już wróciła? - Noro? - Usłyszała głos tuż za drzwiami. Jake zjawił się tutaj tylko po to, aby ponaglić ją, żeby ze szła na dół. Ich czułe spotkanie okazało się tylko snem. Myśl ta sprawiła jej osobliwą przykrość, - Jeśli nie odpowiesz, wejdę do środka - ostrzegł. Chryste, tylko nie to! Pośpiesznie odgarnęła opa dające na twarz kosmyki włosów. Musi wyglądać
43
okropnie, zaspana, w wymiętej podróżnej sukni. Twarz na pewno jest opuchnięta i zaczerwieniona od snu. Żadna szanująca się dama nie pozwoli oglą dać się mężczyźnie w takim stanie. Co mama po wiedziałaby na to? Mama? Przecież została daleko w Bostonie, a ona jest w Maine, na swoich starych śmieciach. Lenore omal nie roześmiała się głośno. Czym tu się właści wie przejmować? Jeśli młody Warren zobaczy, że wygląda jak czarownica, przynajmniej będzie miała pewność, że nie powtórzy swego wyczynu. - Zaraz zejdę - odkrzyknęła, zła na siebie za roz czarowanie, jakie wywołał romantyczny sen i powrót do jawy. Dlaczego odkąd tu przyjechała, bez ustanku myśli o Jake'u Warrenie i śni o jego pocałunkach? To niedorzeczne, zwłaszcza po tym, jak ją potraktował, kiedy pomagała przy zainstalowaniu Jenny w przy tulnej kwaterze obok stajni. Kiedy chciała poprawić chorej poduszkę, bezceremonialnie wyprosił ją z po koju. Wyszła bez słowa i obrażona zamknęła się u sie bie, aby dać upust złości i oburzeniu w liście do To ri. Niewiele jednak zdołała napisać, gdyż łzy uparcie napływały jej do oczu. W końcu, zmęczona podróżą i przeżyciami, złożyła głowę na ramionach i niepo strzeżenie usnęła. Groza, teraz spóźni się na powital ny obiad, a tego babcia nie toleruje! Ku przerażeniu dziewczyny klamka drgnęła i drzwi uchyliły się lekko. - Noro? - Jake powiedział to w tak subtelny spo sób, jakby zapomniał, że jego wcześniejsze nawoły-
44
wania byłyby zdolne obudzić nieboszczyka w grobie. Lenore wyprostowała się na jego widok, wygła dzając suknię pospiesznymi ruchami dłoni. - Nie jestem Nora - fuknęła z urażoną miną. Już ci to mówiłam! Jake uniósł brwi. - Wiesz, zaczynam myśleć, że to prawda - odparł, rozbawiony jej bojową miną. Przemknęło jej przez myśl, że chce sprawić, aby się zarumieniła. Dumnie spojrzała Jake'owi w oczy i pa trzyła w nie uparcie, dopóki nie odwrócił wzroku. - Sylwia prosiła, żebym spytał, czy nie jesteś zbyt zmęczona po podróży i czy nie podać ci posiłku do pokoju - wyjaśnił, swobodnie opierając się barkiem o framugę. - Jeżeli natomiast zamierzasz zejść na dół, lepiej się pośpiesz. Babcia bardzo chce cię zobaczyć. - Oczywiście, że zamierzam zejść. - Lenore zerk nęła ukradkiem na łóżko, gdzie leżała brązowa suk nia z tafty przetykanej złocistymi nićmi, którą przy gotowała dla niej Jenna. - Muszę się tylko trochę odświeżyć, przebrać i uczesać. - Przykro mi, ale nie ma czasu - stwierdził bezli tośnie. - Lada moment zegar wybije wpół do ósmej. Poza tym nie widzę powodu, abyś miała się prze bierać. Wyglądasz świetnie - dodał, lecz jego słowa nie zabrzmiały przekonująco. - Nie żartuj sobie, proszę. - Znów zerknęła na suknię rozłożoną na łóżku. Z żalem uświadomiła sobie, że nie da rady wcisnąć się w nią bez pomocy pokojówki.
45
Skąd taki Warren może wiedzieć, ile wysiłku kosztuje prawdziwą damę przygotowanie się do wyjścia? Drań, sam jest tak przystojny, że nie musi się upiększać. Skrycie podziwiała szerokie ramiona, opięte dopasowanym surdutem z brązowej wełny. Ciemniejsza kamizelka o prostym kroju odcinała się na tle kremowej koszuli i fularu, zawiązanego wo kół wykrochmalonego kołnierzyka. Bez wątpienia Jake Warren, choć mieszkał na pro wincji, był dżentelmenem w każdym calu i nosił się z nonszalancką swobodą, godną bostońskiego dan dysa. Lenore nie mogła oderwać od niego oczu. Na szczęście w porę przypomniała sobie, że niedawno rozgniewał ją zbyt tupeciarskim zachowaniem. Jak przetrwa w Maine, żyjąc z nim pod jednym dachem? Wszak przyjechała tu, aby spokojnie przemyśleć swoją nową drogę życiową i podjąć decydujące posta nowienia, a tymczasem ten bezczelny doktorek najwy raźniej ma zamiar jej przeszkadzać! Trudno, później zastanowi się, co z nim zrobić. Teraz musi się pospie szyć. W domu babci godzina posiłku jest święta. Położyła dłoń płasko na piersi Jake'a i niecierpli wym gestem wypchnęła go na korytarz. Był tak za skoczony, że nie stawiał oporu. - Wyjdź, proszę, i pozwól mi się chociaż pdświeżyć - powiedziała cierpko. - Zaczekaj. - Obrócił się w drzwiach i szybkim ru chem przytrzymał jej dłoń. Lenore zakręciło się w głowie, gdy uświadomiła sobie, jak bardzo czeka-
46
ła na ten dotyk. Nie powinna pozwalać mu na po dobne gesty, lecz nie była w stanie cofnąć ręki. Wiedz, że nie chciałem cię obrazić, kiedy poprosiłem, abyś niezwłocznie opuściła kwaterę Jenny i Marcusa -powiedział szybko. - Przyznaję, byłem nieco zbyt szorstki, ale ich skromna izdebka stała się za ciasna dla nas wszystkich. Kate była mi potrzebna do zało żenia opatrunku, a mąż Jenny miał święte prawo zo stać przy żonie. Poza tym sama widziałaś, jak bardzo roztrzęsiona była twoja pokojówka. W takich ra zach, jako dla lekarza, najbardziej liczy się dla mnie dobro pacjenta i chciałbym, abyś to zrozumiała. Szczerość wyjaśnienia poruszyła Lenore. Pod niosła głowę i spojrzała Jake'owi prosto w twarz. W jego orzechowych oczach odbijał się złocisty blask kinkietów z korytarza. Nie zapomniała, jak szybko potrafiło zmieniać się ich spojrzenie w za leżności od nastroju. Miała wrażenie, że spogląda prosto w jej duszę. W tym momencie gotowa była wybaczyć mu absolutnie wszystko, nawet arogan cję. Jednak w następnej chwili postanowiła nie pod dawać się niebezpiecznej magii tego mężczyzny. - Mało udane przeprosiny - bąknęła, wysuwając dłoń z jego uścisku. Na osłodę posłała mu olśnie wający uśmiech. Skoro starał się być miły, ona tak że mogła zdobyć się na pewien wysiłek. - Zależy mi tylko na tym, by Jennie niczego nie brakowało. Za sługuje na to, prawda? Jake skinął głową, - Tak, to bardzo dobra i poczciwa osoba. Myślę,
47
że szybko wydobrzeje. Kiedy wychodziłem, leżała pod pierzyną, a mąż karmił ją obiadkiem, który Kate podała do łóżka. Wieczorem dostanie lauda num, żeby się jej lepiej spało. - Jestem ci niewymownie wdzięczna i... - chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz w tej samej chwili wiel ki zegar babci w holu dostojnie wybił jedno uderze nie. Drgnęła, spłoszona, przypomniawszy sobie o towarzyskich obowiązkach. - Masz niewiele czasu. - Jake wycofał się na ko rytarz. - Spróbuję jeszcze przez moment zabawić Sylwię rozmową, ale spiesz się. Dopiero kiedy drzwi zatrzasnęły się za nim, Lenore zorientowała się, że Jake nazywa babkę Worth po imieniu. Skandal! Gdyby starsza pani to usłysza ła, wytargałaby go za uszy jak uczniaka! Nie wiedzieć czemu ta wizja wydała się Norze bardzo atrakcyjna...
3
- Przepraszam za spóźnienie, babciu. - Lenore weszła do jadalni i dygnęła najzgrabniej, jak umia ła. Obmycie twarzy i samodzielne uporządkowanie fryzury zajęło jej całe dziesięć minut. Gdyby miała zmieniać suknię, nie zdążyłaby pewnie do końca obiadu. Naśladując swoją dystyngowaną przyjaciół kę, Amelię Lawrence, próbowała przybrać pozę peł ną gracji i chłodnej ogłady w nadziei, że babka da się choć trochę udobruchać i nie będzie się złościć. Ku jej zaskoczeniu ani pani Worth, ani goście nie zajęli jeszcze miejsc przy stole. Lenore nie pamięta ła, aby w ciągu całego dzieciństwa była świadkiem podobnego zdarzenia. W domu Sylwii Worth kola cja zaczynała się zawsze o tej samej porze, bez względu na okoliczności. Najwidoczniej Lenore nie doceniła konwersacyj nych talentów Jake'a Warrena. Jakim cudem zdołał tak zagadać starszą panią, że zapomniała o upływie czasu? Spojrzała na niego ukradkiem i nagle z całą ja skrawością wróciło wspomnienie dzisiejszego snu. Gdy była małą dziewczynką, podkochiwała się
49
w Warrenie i skrycie marzyła o jego pocałunkach, wyobrażając sobie, że jest księżniczką, a on księ ciem z bajki. Ale dziś skryte marzenia przestały być dziecinne. Kryły w sobie niepokojące tęsknoty, któ re dopiero w sobie przeczuwała. Unikała spojrzenia mężczyzny, bojąc się, że odgadnie, w jak zdrożnym kierunku gonią jej myśli. Z najwyższym trudem zmusiła się do przypomnienia sobie, po co przyje chała do Maine i jaką przysięgę złożyła pospołu z przyjaciółkami. Doktor Warren już mnie nie in teresuje, powtarzała w myślach. Mam ważniejsze sprawy na głowie. - Nic się nie stało, moje dziecko - uśmiechnęła się babcia, jak zawsze elegancka i wytworna, gdy Lenore poczęła się sumitować. - Najważniejsze, że znów jesteś z nami. Witaj w domu - wyciągnęła ra miona ku wnuczce. Bujne, siwe włosy, ułożone w nienaganną fryzurę, połyskiwały srebrem w migo tliwym świetle lichtarzy. Przy każdym ruchu Sylwia rozsiewała wokół siebie woń fiołkowych perfum. Zapach ten był nieodłączną częścią dzieciństwa Lenore. Poczuła się jak za dawnych lat i uświadomiła sobie z prawdziwym wzruszeniem, że Maine, a nie Boston jest jej prawdziwym domem. Dyskretnie wygładziła fałdy spódnicy i modliła się, żeby babcia nie zauważyła zmiętych mankie tów. Rodzice byliby oburzeni, widząc córkę tak nie stosownie wyglądającą, i natychmiast wyprosiliby ją z jadalni. - Dopiero siadamy do stołu - powiedziała pani
50
Worth, gdy wnuczka ze wzruszeniem ucałowała ją na powitanie. - Przez ten niefortunny wypadek Jenny Kate spóźniła się z posiłkiem - westchnęła, nie spoj rzawszy nawet na strój swojej podopiecznej. - Usiądź, proszę, obok mnie. - Wskazała miejsce po swojej pra wicy, szeleszcząc suknią ze szkarłatnego aksamitu, której mogłaby jej pozazdrościć córka w Bostonie. Do jadalni energicznie wkroczyła Kate, niosąc półmisek z drobiem. - Kuraki zdążyły przestygnąć, ale to nie moja wina - oznajmiła, szukając miejsca dla głównego dania na obficie zastawionym stole. - Proszę wybaczyć, ale ni gdy jeszcze nie dzwoniła pani na obiad tak późno zauważyła, nie kryjąc niezadowolenia. - A ja przygo towałam wszystko punktualnie - zaznaczyła - choć musiałam pomóc przy Jennie, co więcej... - Pachnie wyśmienicie - wtrącił Jake, zanim Ir landka rozgadała się na dobre. - Obawiam się, że to ja ponoszę winę za opóźnienie. - Z uśmiechem ode brał od niej półmisek i postawił na stole. Gospodyni spiorunowała go spojrzeniem i bez słowa zaczęła zdejmować pokrywki z naczyń. - Zaczytałem się w pewnym bardzo ciekawym, fa chowym artykule i poprosiłem Sylwię, żeby pozwoli ła mi skończyć go przed obiadem - dodał z rozbraja jącym uśmiechem. - Była tak łaskawa, że zgodziła się. Nora z wdzięcznością przyjęła rycerski gest, choć nie przywykła, by ktoś brał jej winę na siebie. Kie dyś mogła liczyć w tym względzie na wsparcie Mar garet, lecz od roku, pozbawiona ochronnej, siostrza-
51
nej tarczy, musiała sobie radzić sama. Nie uszło też jej uwagi, że młody Warren zwrócił się do babci po imieniu, co niewielu śmiałkom uchodziło na sucho. - Dajże spokój, doktorku! - wykrzyknęła Kate, jak zwykle biorąc się pod boki. - Mnie oczu nie za mydlisz, kochany. Nasza pani nie odwołałaby kola cji dla jakiegoś tam pisemka. Pewnikiem musiała mieć inny powód. - Zerknęła znacząco na Lenore i uśmiechając się pod nosem, pożeglowała do kuch ni majestatycznie jak okręt. Młody Warren odsunął krzesło dla Nory i po mógł starszej pani zająć miejsce. Towarzystwo za siadło do posiłku. - Jeśli jeszcze raz zwrócisz się do mnie po imie niu, młody człowieku, będziesz jadał u Kate, w ką cie. - Ton głosu babci był jak zwykle surowy, lecz wesoły błysk w jej oczach odebrał powagę groźbie. - Nie chcę, aby nasz gość pomyślał, że tu, na pro wincji, zapominamy o dobrych manierach. - Proszę o wybaczenie, pani Worth. - Jake skłonił się przesadnie nisko. - I panienkę Brownley również nie mniej ceremonialnie zwrócił się do Nory - jeśli ob raziłem ją swoim oburzającym brakiem ogłady. - Pamiętasz pana Warrena seniora, prawda, mo ja droga? - Babcia skinęła głową w stronę starszego mężczyzny siedzącego naprzeciw Lenore i posłała mu ciepły uśmiech. Jake zajął miejsce obok ojca. Doktor Warren powiedział mi, że odnowiliście już znajomość - zagadnęła życzliwie. Jeśli miałaś na myśli napaść w kuchni, babuniu,
52
to owszem, odnowiliśmy znajomość, pomyślała cierpko wnuczka, uśmiechając się zdawkowo. W żadnym wypadku nie mogła wyjawić babce, jak wyglądało ich pierwsze spotkanie po latach, bo z miejsca zostałaby odesłana do rodziców. Na nowo poirytowana, obiecała sobie, że nie spojrzy na Jake'a ani razu podczas posiłku. Zacisnęła zęby i zwróciła się do starszego pana siedzącego naprzeciw niej. - Cieszę się, że znów pana widzę, panie Warren powiedziała z uśmiechem, rozkładając serwetkę na kolanach. - Przykro mi z powodu nieszczęścia, jakie was spotkało. - Dzięki za współczucie, ale dzięki życzliwości Sylwii jakoś dajemy sobie radę - odparł, obdarzając starszą panią ciepłym spojrzeniem. - Ja również się cieszę. Wyrosłaś na piękną i elegancką damę, tak jak przewidywałem, Noro. - Ojciec Jake'a skłonił się ku niej szarmancko. Szczerość tych słów sprawiła, że Lenore zarumie niła się. W tym wypadku nie mogła mieć za złe, że ktoś starszy nie zwrócił się do niej pełnym imie niem. Gdy przyjrzała się twarzy starego Warrena, uderzyło ją podobieństwo ojca i syna. Mieli iden tyczne, szlachetne rysy, mocno zarysowane pod bródki i szczere spojrzenie, choć ich oczy różniły się kolorem i wyrazem. - Tak, Jake wspomniał, że korzystacie panowie z gościny babci. Czy zamierza pan odbudować swój dom? - spytała uprzejmie. - Jeszcze nie wiem. - Stary Warren i Sylwia Worth
53
wymienili dziwne, porozumiewawcze spojrzenia. A tymczasem, za sprawą serdecznej gościnności Syl wii, możemy wszyscy cieszyć się twoją wizytą, No ro - dodał rozpromieniony. - Jake - pani Worth sztywno wyprostowała się w krześle. - Zacznij, proszę, modlitwę - zarządziła. Młody człowiek pochylił głowę i pośpiesznie wy recytował dziękczynną formułę. Po chwili ciszy ja dalnię wypełnił szczęk naczyń i sztućców. Żołądek Lenore skurczył się niecierpliwie, gdy nakładała na talerz pieczone mięso z duszonymi jabłkami i roladę, którą jeszcze parę godzin temu szykowały ra zem z Kate. - Bardzo jestem rada, że znów możesz być z na mi, Lenore. - Pani Worth podniosła do ust pierwszy kęs. - Kate mówiła mi, że jak tylko przyjechałaś, od razu zakasałaś rękawy i zabrałaś się do pomocy w kuchni. Doprawdy, nie musiałaś, dziecko, prze cież masz za sobą długą podróż. Mam nadzieję, że się zbytnio nie przemęczyłaś - popatrzyła na wnucz kę z niepokojem. Lenore mimo woli zerknęła w kierunku Jake'a. - Popołudniowa drzemka wróciła mi siły - odpar ła, umykając spojrzeniem w bok. - Dzięki Bogu - rozpromieniła się babcia. - Ma my sobie wiele do powiedzenia, Noro, ale nie chcia łabym cię zamęczać pierwszego dnia. - Położyła dłoń na dłoni Warrena seniora. Nigdy nie należała do osób wylewnych, nawet wobec swoich bliskich. Tak czuły gest w stosunku do osoby spoza rodziny
54
powinien zastanowić Lenore, lecz jej myśli zaprzą tało pytanie, o czym babcia zamierza z nią poroz mawiać. - Jeśli pozwolisz, w takim razie porozmawiamy jutro, gdyż pewne sprawy wymagają pilnego omó wienia. - Pani Worth niepostrzeżenie przyjęła rze czowy, stanowczy ton, zarezerwowany dla poważ nych rozmów. Lenore, speszona, spuściła głowę i wbiła wzrok w talerz. Czy babcia zażąda wyja śnień, czemu wnuczka nie odwiedzała jej przez ty le lat? Czy, nie daj Boże, padną pytania na temat ro li Lenore w najnowszym z bostońskich skandali? Oby tylko nie musiała spowiadać się tutaj, w jadal ni, przy Jake'u i jego ojcu! - O co chodzi, babciu? - Nie śmiała podnieść oczu na starszą panią, pilnowała tylko, żeby nie zadrżał jej głos. Sięgnęła po kieliszek wina, stojący przy ta lerzu, i upiła łyk w nadziei, że doda jej odwagi. Same pokierujemy naszym losem, - po raz nie wiadomo który, jak memento, w jej mózgu roz brzmiały słowa panieńskiego ślubowania. Złożyła przysięgę i przyjeżdżając tu, wykonała pierwszy krok na nowej drodze życia.. Skoro zdo była się na niego, z pewnością wytrzyma również śledztwo babki. Pomyślała o swoich towarzyszkach niedoli i postanowiła być twarda. One pewnie też nie mają łatwo. - Sylwio... - pan Warren przyciszonym głosem zwrócił się do swojej sąsiadki przy stole. - Jesteś pewna, że to odpowiednia chwila na poruszanie po-
55
ważnych spraw? Biedne dziecko dopiero co przyje chało do nas z daleka i na pewno chciałoby odpo cząć po podróży. - Przede wszystkim Nora nie jest już dzieckiem, Jakubie. Ja w jej wieku nosiłam w łonie Albertę odparła pani Worth, lecz jej suchemu tonowi prze czyło zaniepokojone spojrzenie. Lenore jeszcze ni gdy nie widziała babci do tego stopnia ujawniającej swoje emocje. Starsza pani przeniosła spojrzenie na dziewczynę. - Uważam, że należy rozpocząć twoją wizytę od niezbędnych wyjaśnień - powiedziała z pewnym wahaniem. Lenore serce podeszło do gardła. Z jednej strony zachwycała ją sympatyczna bliskość babci i starsze go pana Warrena, którego tak miło wspominała, a z drugiej - drążyła niepewność, czego ma doty czyć rozmowa. - Jak sobie życzysz, babciu. Odpowiem na twoje pytania najlepiej jak potrafię - zapewniła skwapli wie, tłumiąc nerwowe drżenia. - Na moje pytania? Na przykład jakie? - pani Worth uniosła brwi. - Może co najwyżej na jedno uśmiechnęła się. - Przyznam, iż jestem ciekawa, cze mu tak dużo czasu musiało upłynąć, nim zdecydowa łaś wyrwać się spod wpływu rodziców? W każdym razie lepiej późno niż wcale. Poza tym nie mam do ciebie żadnych pytań. - Wyprostowała się na krześle i dyskretnie poprawiła nienaganną fryzurę. - Nato miast ja sama jak najszybciej, jeszcze dzisiaj, pragnę
56
powiedzieć ci o czymś - dodała z naciskiem. - To sprawa rodzinna i bardzo dla nas ważna. - Zerknęła znacząco na Jakuba Warrena. Jej oczy, ciągle młode i bystre, zajaśniały w blasku świec. - Otóż po powro cie z Irlandii Margaret i Devina - babcia zawiesiła głos i mocniej zacisnęła dłoń na dłoni mężczyzny, siedzą cego obok niej - Jakub i ja zamierzamy się pobrać. Mamy nadzieję, że zechcesz życzyć nam szczęścia. W pierwszej chwili Lenore poczuła, że kamień spadł jej z serca. A więc nie chodziło o nią! W na stępnej górę wzięły zaskoczenie i zażenowanie. - A co na to mama i papa? - wyrwało się jej, za nim zdążyła pomyśleć. - Liczę, że również będą życzyć nam jak najle piej, Lenore - odpowiedziała powoli pani Worth. Głos miała spokojny, lecz chłodny. - Albo też będą życzyć... z czasem. Nie łudź się, babciu, nie w tym życiu. Tym razem w porę powstrzymała się od wygło szenia gorzkiej uwagi. Gdy tylko rodzice dowiedzą się o zamiarach pani Worth, z miejsca każą córce wracać do domu, tak jak nakazali Maggie w zeszłym roku - tyle że w jej obronie stanął zakochany Ir landczyk. Małżeństwo babki położy kres planom podreperowania finansów i reputacji rodziny dzię ki wpływom z tartaku. Zaś jej mediacyjna rola w Maine okaże się niepotrzebna. I pewnie już nigdy tu nie powróci. - Proszę cię również, abyś pozwoliła mi powia domić o tym fakcie rodziców w dogodnej dla mnie
57
chwili - dodała babka, jakby czytała w jej myślach. Lenore podniosła wzrok znad talerza. Trzy pary oczu zdawały się przewiercać ją na wylot. - Proszę mi wybaczyć, ta wiadomość... - zająknę ła się, skonfundowana. - Zgorszyła cię? - dopowiedział złośliwie Jake. W jego oczach iskrzył się gniew. -... zaskoczyła mnie. - Lenore nie pozwoliła wypro wadzić się z równowagi i skarciła go spojrzeniem. Gratuluję, panie Warren - zwróciła się grzecznie do ojca Jake'a. - Babciu, życzę wam wiele szczęścia. Dwoje starszych ludzi spojrzało na nią z wdzięcz nością, której się nie spodziewała. - Dziękujemy ci, moja droga. - Babcia uśmiech nęła się z wyraźną ulgą. - Mam nadzieję, że twoje słowa były szczere. - Och, nie wątpię. - Jake z cyniczną miną rozparł się w krześle i skrzyżował ramiona na piersi, wyraź nie nie przekonany. - Wystarczy, Jake - upomniał syna Warren. Patii Worth puściła dłoń narzeczonego i wróciła do jedzenia. - Może miałeś rację, mówiąc, że powinniśmy z tym zaczekać - powiedziała w zamyśleniu do swe go partnera, sięgając po kieliszek. - W każdym ra zie powrócimy do sprawy po kolacji. Nagle do jadalni jak burza wpadła Kate. - Proszę wybaczyć - pospiesznie obciągnęła far tuch. - Pan Job Pruitt poczuł się gorzej i Marta przy syła Daniela, aby zawiózł tam doktora Warrena.
58
Zanim skończyła mówić, Jake już był przy drzwiach. - Idę po torbę - rzucił przez ramię i zniknął w ko rytarzu. - Pojadę z panem! - krzyknęła za nim Kate. - Jeśli oczywiście pani pozwoli - zwróciła się do babci Worth. - Sernik jest gotowy i czeka w kuchni. Zerknę tylko, jak Marta sobie radzi, i posprzątam, kiedy wrócę. - Naturalnie, jedź. - Babcia skinęła głową i wsta ła od stołu, dając znak, że posiłek skończony. Pode szła do narzeczonego i czułym gestem położyła mu dłoń na barku. - Czy ja też mam jechać z nimi? - Jakub odwró cił się do niej i dostrzegł cień troski na szlachetnej twarzy swojej narzeczonej. - Ja pojadę! - zaproponowała Lenore. Słowa sa me wyrwały się jej z ust, choć ostatnią rzeczą, jakiej by teraz pragnęła, była przejażdżka na drugą stro nę zatoki w towarzystwie doktora Warrena. N o , może przedostatnią, pomyślała, patrząc na dwójkę starszych ludzi, stojących jedno przy dru gim, w czułej bliskości. Nieodmiennie czuła się za żenowana tym widokiem. W jej pojęciu miłosne ge sty i słowa zarezerwowane były dla tych, którzy są młodzi i piękni, a przynajmniej w sile wieku. W jej salonowym świecie panowała formalna powściągli wość, albo emfaza, towarzysząca uczuciom demon strowanym na pokaz i zwykle fałszywym. Nie mia ła ochoty spędzać wieczoru w towarzystwie pary mocno podstarzałych gołąbków, jedzących sobie z dzióbków. Potrzebowała trochę czasu, by oswoić
59
się z myślą, że pan Warren wkrótce stanie się jej przyszywanym dziadkiem. Co sprawiło, zastana wiała się, że ludzie w ich wieku, mający swoje naj lepsze lata daleko za sobą, postanowili się pobrać? - Nie jesteś zbyt zmęczona, aby jechać? - spyta ła babcia, mierząc ją uważnym spojrzeniem. - Sylwio, ona jest młoda - wtrącił Warren. A wieczór zapowiada się czarująco. - Otoczył bab cię ramieniem. Lenore miała nadzieję, że przejażdżka pozwoli jej przemyśleć parę spraw i uporządkować myśli. Nie miała zamiaru wdawać się w rozmowy z Jake'em, przynajmniej nie tego wieczoru. Poza tym bardzo chciała zobaczyć Joba, którego towarzystwo uwiel biała w dzieciństwie. - Marta ucieszy się, widząc Lenore. Zawsze mia ła do niej słabość. Nawet kiedy zniszczyła jej ulu biony krzak róży - powiedziała Kate. - Bo Jake gonił mnie po ogródku Pruittów z ży wym krabem w ręku - usprawiedliwiła się Lenore, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na wspomnienie tamtych szaleństw. - Na szczęście jak tylko pani Pruitt zobaczyła, co się święci, wytargała go za ka rę za uszy. Ale zdążyłam zniszczyć sobie ulubioną sukienkę. Przez niego - dodała z wyrzutem. - Widzisz? - Warren mocniej przytulił swoją uko chaną. - Nora jest w świetnej formie i wcale nie wy gląda na zmęczoną. - Daniel zaraz przyprowadzi dwukółkę - oznaj miła Kate. - Musi się panienka pośpieszyć.
60
Babcia jeszcze raz spojrzała na wnuczkę. - N o , jeśli bardzo chcesz, Noro... - zaczęła, Jak Tori to kiedyś powiedziała? Lenore zmarsz czyła brwi. Lepszy diabeł swój niż obcy. Dygnęła krótko i pośpieszyła ku drzwiom. - Pójdę po kapelusz i rękawiczki. - Co się dzieje? - Diabeł we własnej osobie wkro czył do jadalni. Był gotowy do drogi. W ręce trzymał czarny lekarski neseser, a na głowie miał melonik. - Podziękuj babci i Kate za ciasto. Job uwielbia jej specjały. - Chuda, siwowłosa kobieta stała na schodach, patrząc, jak Jake pomaga Lenore wsiąść do powozu. - Oczywiście, pani Pruitt. Dobrej nocy. - Lenore spojrzała z zachwytem na niebo pełne gwiazd. W Bostonie nieboskłon zasłaniały wysokie budyn ki, a latarnie uliczne tłumiły jego blask. - Odwiedź nas jeszcze kiedyś, Noro. Kto by po myślał, że nasze małe dziewczątko wyrośnie na ta ką piękność. - Pani Pruitt ciaśniej otuliła się szalem. - Może następnym razem Job będzie w lepszym sta nie - powiedziała z bladym uśmiechem. - Ostatnio tak się cieszył, kiedy odwiedziła go twoja siostra. .-. Powiedz mu, że liczę na partię szachów - uśmiech nęła się Lenore. Dawniej Job Pruitt zawsze znajdował czas, by usiąść ha werandzie i wtajemniczać dziesię cioletnią pannę w arkana tej królewskiej gry. - Odpocznij, Marto. - Jake zajął miejsce obok Le nore. - Podałem Jobowi zwiększoną dawkę kropli.
61
Powinniście więc oboje spokojnie spędzić tę noc. Zajrzę do was jutro. - Skinął na pożegnanie i cmok nął na konia. Ruszyli. W milczeniu minęli stodołę i rozległe pastwiska. Koła powozu skrzypiały i podskakiwały na nierów nościach drogi, wijącej się jasnym pasmem aż po ho ryzont. Jake powoził, pogrążony w myślach; Lenore, wpa trzona w ciemność przed nimi, trwała w zamęcie własnych rozważań. Przypomniała sobie zakochane spojrzenia Sylwii i Warrena. Stanowczo musi się pil nować, aby nie zdradzić, co naprawdę myśli o ro mansie starszych państwa. Nie chciała mącić babci radości. Z drugiej strony zazdrościła jej, że potrafi iść za głosem własnego serca, podobnie jak Maggie. Czy ona również, znalazłszy się w Maine, zacznie Żyć inaczej? Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa - sło wa przysięgi kołatały jej w głowie jak uparty refren. Babka Worth była pierwszą osobą, która odważyła się wcielić w życie tę zasadę. Pod tym względem Le nore nie mogła lepiej trafić. Tak, tu, w Maine, za cznie wszystko od nowa. To jej jedyna szansa. Stopniowo nieruchoma sylwetka mężczyzny na koźle przestała ją rozpraszać. Myśli, ukołysane jed nostajnym ruchem pojazdu, zwolniły biegu i popły nęły spokojniejszym torem. Cieplej pomyślała o babci i nagle zapragnęła dać jej do zrozumienia, że naprawdę cieszy się z nowiny o ślubie z Jakubem Warrenem. Tylko w jaki sposób ma to zrobić?
62
- Dziękuję. - Aż podskoczyła, kiedy Jake odezwał się do niej po raz pierwszy od czasu kolacji. U Pruittów zdawał się jej nie zauważać. - Słucham? - zająknęła się, nic nie rozumiejąc. - Powiedziałem: dziękuję. Odwrócił ku niej głowę. Siedział tak blisko, że czuła jego ciepły oddech na policzku. - Za co? - Już drugi raz ktoś nazwał cię po staremu, a ty nie urwałaś mu głowy. Doprawdy, czynisz błyska wiczne postępy. Zaczynam wierzyć, że jednak jesteś tą dawną, uroczą Norą. - Powiedział to miękkim i spokojnym głosem, bez śladu wcześniejszej ironii. Lenore poczuła, jak głęboki, męski baryton wibru je jej w głowie. A jednak myślał o niej! Nagle za tęskniła za beztroskimi czasami, gdy była dla niego po prostu małą Norcią. Jake zatrzymał konia i popatrzył jej uważnie w twarz. - Pierwszy ośmielił się nazwać cię Norą mój oj ciec, a teraz Marta. Dobrze, że nie czyniłaś żadnych uwag, bo to bardzo ciężki czas dla Pruittów. - Spoj rzał w gwieździste niebo i westchnął głęboko. - Na sza życzliwość pomoże im go przetrwać. - Musiał zauważyć, że Nora drży, bo zdjął płaszcz i zarzucił jej go na ramiona. - Jedną z zasad babci, którą pielęgnuje mama, jest używanie mojego pełnego imienia podczas rozmów z ludźmi - stwierdziła tonem bardziej cierpkim niż zamierzała. - Jak może zauważyłeś, jestem już do rosła i chciałabym, żeby odpowiednio się do mnie
63
zwracano. - Zaledwie wypowiedziała tę uwagę, na tychmiast jej pożałowała. Boże drogi, zachowuje się jak kapryśna pannica z miasta! A przecież właśnie od tego chciała uciec. Jake bez słowa cmoknął na siwą klacz i powóz potoczył się żwawiej w stronę domu. Białe rękawy jego koszuli połyskiwały jasną plamą w mroku. - Wybacz, jeśli odpowiedziałam ci zbyt ostro- ode zwała się z pokorą po długim milczeniu. - Przyjecha łam tutaj z zamiarem gruntownego przemyślenia kilku spraw - dodała tonem wyjaśnienia, ciaśniej owijając się płaszczem Jake'a. - Człowiek taki jak ty nie powinien brać sobie do serca moich czepliwych uwag. Przyzna ję, jestem nieco nerwowa, ale sam wiesz, jak żyje się w wielkim mieście. Na szczęście to miejsce działa na mnie coraz bardziej uspokajająco. - Co masz na myśli, mówiąc: „człowiek taki jak ja"? - spytał szorstko. - Jesteś lekarzem, ludzie cię szanują, a ty rozu miesz ich i czujesz ich potrzeby - odrzekła z prze konaniem. - Wiesz, czego chcesz od życia, pewnym krokiem zmierzasz w przyszłość i... - urwała, zrezy gnowana. A co czeka ją w życiu? Dokąd podąża i czego chce? Jakie ma zdolności i wiedzę? W jej sferach jedyną szansą młodej arystokratki jest małżeństwo dla pieniędzy i życie w roli ozdob nego dodatku do męża - los, jakiego pozazdrościło by jej wiele kobiet. Tymczasem Lenore myślała o nim jak o najgorszym z wyroków. Najbardziej
64
w życiu bała się nudy i małżeństwa bez miłości, za wartego dla zysku. Czemu przyjazd do Maine miałby coś zmienić? - Więc uważasz, że wiem, co robię? - niespodzie wanie odezwał się Jake. - To ciekawe, bo wszyscy myślą podobnie jak ty, nie wiedząc, w jakim są błę dzie. Sądzą, że panuję nad ich chorobami. Mają mnie za cudotwórcę, a ja jestem tylko zwykłym konowałem, który co najwyżej umie nastawić skręconą kost kę. - Lenore zaskoczyła gorycz w jego głosie i zdu miewająca pogarda, jaką żywił wobec siebie. Nie miała pojęcia, co powinna mu odpowiedzieć. W oddali zamajaczyły światła posiadłości babci. Jake westchnął ciężko i pognał konia do szybszego kłusa. - Jedyne, co wiem, to tyle, że wiem rozpaczliwie mało - powiedział głuchym głosem. - Nie mam żad nego wpływu na to, kto z moich pacjentów przeży je, a kto nie. Jestem nikim, ale ludzie nie przyjmu ją tego do wiadomości. Zupełnie jak ja, pomyślała Lenore w nagłym przypływie sympatii i współczucia. W jaki sposób mogła mu o tym powiedzieć? Przecież ich proble my były w gruncie rzeczy tak różne - rozpieszczo nej panienki z wielkomiejskiej socjety i lekarza spo łecznika, pracującego wśród prostych ludzi! Nie wiedziała, co dokładnie Jake czuł jako lekarz, choć znała poczucie pustki i frustrację wobec wygórowa nych wymagań innych. Przynajmniej rozumiała je go osamotnienie.
65
Była tak poruszona tym, co usłyszała, że zanim wjechali na dziedziniec, pochyliła się i pocałowała Jake'a w policzek w odruchowym, przyjacielskim geście pocieszenia. Nim szacowny doktor Warren zdążył zareago wać na zaskakujący czyn swojej towarzyszki, ktoś poruszył się w ciemnościach. Jake szybko ściągnął lejce i powóz zatrzymał się przed wejściem. - Dobry wieczór, doktorze Warren, dobry wie czór, panienko. Cień zbliżył się do nich i Lenore rozpoznała ry sy Marcusa. On nikomu nie zdradzi tego, co wi dział, pomyślała z ulgą. - Odprowadzę powóz, doktorze Warren. - Sługa chwycił konia za uzdę i zaczekał, aż Jake pomoże Lenore wysiąść. - Jak się czuje Jenna? Potrzebuje czegoś? Czy okłady pomogły? - Gdy tylko dotknęła stopą ziemi, zarzuciła służącego pospiesznymi pytaniami. - Śpi jak niemowlę - odparł z uśmiechem. Chwała Bogu najgorsze już za nami, panienko. Ja też przysnąłem sobie na ganku, tak mnie ukołysał ten spokój. - Lubisz ciszę, Marcusie? - zapytał Jake. - Za dużo jej tu dla takiego mieszczucha jak ja. Brakuje mi gwaru naszych bostońskich ulic. - Wycia psów i kocich jęków w śmietnikach? - Widoku okien sąsiednich budynków, za który mi życie kłębi się jak w ulu - westchnął tęsknie męż czyzna, jakby nie słyszał ironicznej uwagi. - Kiedy
66
państwo nadjeżdżali, już z daleka dobiegł mnie stu kot kopyt i byłem rad, że wreszcie słyszę jakiś dźwięk. - A ja się martwię, że nie zasnę z powodu szumu oceanu - odparł Warren i obaj mężczyźni roześmia li się w głos. Lenore żachnęła się, słysząc, jak szybko Jake przestawił się na wesołe pogaduszki. Wątła nić po rozumienia, która na krótki moment połączyła ich podczas jazdy, zerwała się. - Dobrej nocy, Jake - odezwała się z udawaną beztroską. - Marcusie, bądź uprzejmy powiedzieć Jennie, że odwiedzę ją jutro rano. - Powiem, panienko, a jakże. Żona na pewno się ucieszy. Dobranoc. - Dobrej nocy... Noro. - Jake najwyraźniej pró bował ją sprowokować, lecz nie zareagowała na za czepkę. Szybko ruszyła ku wejściu i znikła w holu. Tam, na stoliku, zauważyła wiadomość od Sylwii. Noro! Zobaczymy się jutro przy śniadaniu. Śpij dobrze. Babcia To już coś, pomyślała z satysfakcją i pośpiesznie udała się na górę, woląc nie ryzykować spotkania z Jake'em. W jej pokoju panował okropny bałagan. Na se kretarzyku leżał niedokończony list do Tori, brązo wa suknia nadal czekała, rozłożona na łóżku, a do-
67
okoła poniewierały się różne drobiazgi, powyciąga ne w pośpiechu z kufrów. Lenore z niedowierza niem przyglądała się swojemu dziełu. Dobrze, że mama nie może tego zobaczyć! Dopiero teraz doce niła codzienny trud Jenny, która utrzymywała jej rzeczy we wzorowym porządku. Cóż, trudno, dziś panna Brownley musi poradzić sobie sama! Zdjęła rękawiczki i kapelusz, zdecydowana chwy cić byka za rogi, i nagle ze zgrozą spostrzegła, że ciągle ma na ramionach czarny płaszcz Jake'a. No, ładnie, pomyślała z przekąsem. Jeszcze jed na rzecz do załatwienia na dzisiaj. Nie miała poję cia, o której pan doktor rankami wychodzi z domu, ale płaszcz na pewno będzie mu potrzebny. W koń cu postanowiła powiesić okrycie w holu, licząc, że na pewno zostanie zauważone. Zdjęła z siebie płaszcz, przerzuciła go przez ramię i wyszła na korytarz, rozejrzawszy się uważnie. Jake powinien już być u siebie, więc droga wydawała się bezpieczna. Stanowczo musi trzymać się z daleka od tego mężczyzny, jeśli pragnie zachować jasność umy słu i zdrowy rozsądek. I przede wszystkim żadnych pocałunków, przyobiecała sobie solennie, próbując zwalczyć kołatanie serca, pojawiające się na wspo mnienie dzisiejszych chwil. Mijając babciną sypialnię zauważyła sączące się spod drzwi światło. Obróciła gałkę i zajrzała do środka z zamiarem ucałowania babci na dobranoc. To byłaby najlepsza okazja, aby przekonać ją, że na prawdę dobrze życzy jej i panu Warrenowi. Nagle
68
zamarła w pół kroku. To, co zobaczyła przez szpa rę, odebrało jej mowę. Sylwia Worth siedziała przy toaletce w haftowanej nocnej koszuli. Długie, ciągle jeszcze bujne włosy srebrną falą opadły jej na ramiona. Na skraju łóżka, również w stroju nocnym, przysiadł Warren. Byli zbyt pochłonięci rozmową, aby zauważyć jej obecność. - Nie przejmuj się tak, Sylwio - powiedział oj ciec Jake'a lekko zniecierpliwionym tonem. - Jutro dowiesz się, co ją trapi. Tymczasem chodźmy do łóżka - zachęcająco poklepał poduszkę. Lenore miała kolana jak z waty, a serce waliło jej dziko. Podsłuchiwanie kogoś było czynem niegod nym damy, lecz nie potrafiła się powstrzymać. - Masz rację, sen dobrze nam zrobi. - Z trudem rozpoznała odmłodzony, niemal kokieteryjny głos babki. - Przecież wiesz, że nie miałem na myśli snu mruknął wyraźnie rozczarowany mężczyzna. Przynajmniej nie od razu. Tego już było Lenore za wiele. Zamierzała dać tym dwojgu do zrozumienia, że nie są sami, i już otwo rzyła usta, gdy czyjaś twarda dłoń zakryła jej buzię.
4
Jake, przez cały czas trzymając dłoń na ustach Le nore, z trudem sprowadził ją po schodach na dół i wywiódł na werandę. Po drodze zarobił bolesny kopniak w łydkę i kuksańca w żebra. - Spróbuj tylko krzyknąć, a wywiozę cię do lasu i zostawię w krzakach - zagroził, po czym uwolnił nie chętnie swoją brankę, narażając się na kolejne siniaki. Dopiero teraz, bez obaw, że postawi cały dom na nogi, Lenore mogła wyrzucić z siebie oburzenie, ja kie wzbudziła w niej zaskakująca scena w babcinej sypialni. - Nienawidzę cię, Jake - syknęła wściekle. Ponow nie zamierzyła się na niego, ale straciła równowagę, potykając się o stopień. Podtrzymał ją, by nie upadła. - Co, u licha, robiłaś tam na górze?! - spytał ostro, więżąc jej przeguby w uścisku, aby nie wyładowała piąstkami furii na jego piersi. Lenore wyrwała mu się, cofnęła o krok i ciężko dysząc, oparła o balu stradę. Krągłe piersi unosiły się szybko i rytmicznie pod ciasnym gorsem sukienki. Kosmyki potarga nych włosów falowały na wietrze. Była piękna i nie-
70
bezpiecznie pociągająca. Jake zacisnął szczęki, wdy chając w drgające nozdrza zapach kapryfolium, któ ry otaczał ją jak leciutka mgiełka. - Zamierzałam życzyć babci dobrej nocy, ale mi się odechciało - burknęła, gdy trochę ochłonęła. A ty co tam robiłeś? - zagadnęła zaczepnie. - W samą porę powstrzymywałem cię przed za kłóceniem szczęścia dwojga ludzi, którzy dopiero co je odnaleźli - odparł Jake, wyzywająco patrząc dziewczynie w oczy. - Twój ojciec musiał poszukiwać go wyjątkowo skwapliwie, skoro dotarł aż do sypialni mojej bab ki - zauważyła uszczypliwie. Drżała na całym ciele. Jake nie był pewien, czy drży ze złości, czy z zim na. Na wszelki wypadek odebrał Norze z ręki płaszcz i zarzucił go na szczupłe ramiona. - A nawet jeśli, cóż ci do tego? - zapytał irytują co spokojnie. - Jak to, co? - żachnęła się. - Przecież to moja babcia! - krzyknęła oburzona, ściskając ręką poręcz, aż zbielały jej palce. - Moja babcia... - powtórzyła cicho, wtulając policzek w ciepłą, wełnianą materię. Nagle zachciało się jej płakać. Kto w końcu ma ra cję w tym zwariowanym świecie, gdzie wszystko stanęło na głowie? Kto podpowie jej, jak należy żyć? Jake rozumiał, że widok starszej pani w towarzy stwie kochanka mógł zgorszyć dziewczynę w jej wie ku, ale przecież Nora miała za sobą zerwane zaręczy ny, więc musiała coś wiedzieć o prawdziwym życiu. Co więcej, Sylwia wspominała mu o skandalu towarzyszą-
71
cym tej sprawie. Zdaje się, że panna Brownley nie by ła takim niewiniątkiem, za jakie pragnęła uchodzić! Wcale go to nie dziwiło. Przeznaczeniem każdej arystokratki jest życie w kręgu kłamstw i pozorów, gdzie mężowie mają utrzymanki, a żony - kochan ków. Skandal wybucha dopiero wtedy, gdy jakiś nieszczęśnik zostanie schwytany na gorącym uczyn ku albo jawnie zostaną naruszone czyjeś interesy. Podczas studiów na Harvardzie nie raz miał oka zję przyjrzeć się życiu wyższych sfer. Odkąd jego ojciec i pani Worth zdecydowali się pielęgnować uczucie, które zrodziło się między nimi, poprzysiągł bronić ich przed fałszywą moralnością społeczeń stwa. Już i tak stracili zbyt wiele czasu, który mog li mieć tylko dla siebie. - Twoja babcia i mój ojciec kochają się szczerze i z całej duszy, więc zechciej łaskawie przyjąć ten fakt do wiadomości, moja panno - powiedział twar do, patrząc Lenore prosto w oczy. Musiał zacisnąć dłoń w pięść, żeby nie chwycić jej i nie potrząsnąć z całej siły w nadziei, że wreszcie zrozumie. - To, co czynią i co odczuwają, jest ich osobistą sprawą i nie muszą się nikomu tłumaczyć ze swoich życio wych wyborów. Czy ty naprawdę nie uważasz, że tych dwoje zasługuje na odrobinę szczęścia? - Przecież i tak są nierozłączni od lat. Po co im ślub? - Na aksamitnym policzku dziewczyny błys nęła łza. Jake zastanawiał się, czy płakała ze złości, czy z powodu szoku. - Od dawna tak się ze sobą wodzą? - spytała z nieskrywaną niechęcią.
72
- Jakie to ma znaczenie? - burknął, na nowo ziry towany. - Medycyna nauczyła mnie, że życie jest naj większym skarbem. - Stanął przed Norą i położył jej dłonie na ramionach. - Szczęście nie trwa wiecznie, chyba wiesz o tym - powiedział dobitnie, patrząc jej głęboko w oczy. - A prawo do niego mają wszyscy. Zobacz, co się dzieje z Jobem i Martą. Po pięćdzie sięciu latach szczęśliwego pożycia zostali rozdzieleni w łożu, choć nadal są razem. Założę się, że wiele by dali za kilka wspólnych nocy, w czasie których mog liby zapomnieć o jego strasznej chorobie i bólu. Tym razem nie wyrwała mu się, jak przewidywał, lecz uniosła głowę i dostrzegł przytłumiony blask jej oczu. Zastanawiał się, jakie myśli i uczucia kry ły się w tym spojrzeniu. Jaka była prawdziwa Lenore? Już nie dziewczynka, tylko młoda kobieta, wchodząca w życie? Powoli odwróciła głowę w kierunku zatoki. Jake wziął głęboki oddech. - Jeśli dwoje ludzi się odnajdzie, zwłaszcza w tak późnym wieku, nie powinni tracić ani chwili - wy jaśnił żarliwie. - Każdy szczęśliwie spędzony dzień jest dla nich darem. - Ale... - zająknęła się - przecież od dawna darzy li się szacunkiem i przyjaźnią. W ich wieku już chy ba nie potrzebują tego rodzaju... przyjemności... bli skości cielesnej - wyrzuciła z siebie, czerwieniąc się. Jake ujął twarz Nory w dłonie. Skórę miała je dwabistą i chłodną. Nie była już nieśmiałą dziew czynką, ale zachwycającą młodą damą, w której bu-
73
dziła się kobiecość. Choć na razie nie dopuszczała jej do głosu, wkrótce będzie musiała ustąpić. Za pragnął, aby stało się to jak najszybciej. Przyciągnął ją do siebie i znów poczuł słodki za pach kapryfolium. - Każdy potrzebuje przyjemności, również ciele snych - znacząco zniżył głos. Objął smukłą talię dziewczyny i pochylił się ku niej, wiedząc, że nie powinien tego robić. Lenore poddała się jego uściskowi, choć świado ma była, że postępuje niewłaściwie. Zanim zdążyli pomyśleć, ich usta zwarły się w za chłannym pocałunku. Jake w jednej chwili zapomniał, czemu przypro wadził tu Norę, co mówił do niej przed chwilą i gdzie właściwie się znajduje. Teraz istniała dla nie go tylko kobieta, którą trzymał w ramionach. Resz ta świata na moment przestała istnieć. Ku jego zaskoczeniu Nora nie protestowała. Przeciwnie, z żarem odwzajemniała pocałunek. Smakował miękkie wargi, skubiąc je delikatnie swo imi. Gdy ich języki zetknęły się ze sobą, przesunął dłoń na plecy dziewczyny i jeszcze ciaśniej przy ciągnął ją ku sobie. Czarny płaszcz miękko opadł na podłogę, ścieląc się u ich stóp. Lenore wparła się dłonią w gors koszuli Jake'a, z drżeniem wyczuwając palcami twarde mięśnie pod wykrochmalonym płótnem. Już nie wstydziła się ognia, który ją przepalał. Przeciwnie, pragnęła, by płonął jeszcze jaśniej.
74
Biedna owieczka... widać, że ją serce boli... zerwa ne zaręczyny... - Jake przypomniał sobie nagle sło wa Kate. Co miała na myśli? Chciała go uprzedzić czy od straszyć? Może to nie Nora została zwiedziona płon nymi obietnicami, lecz jej serce okazało się niestałe? Nagle otrzeźwiał i odsunął Norę od siebie. Schy lił się po płaszcz i troskliwie okrył nim drżące ra miona młodej kobiety. N i m przemówił, jeszcze przez chwilę uspokajał przyspieszony oddech. Kie dy się odezwał, jego głos brzmiał dziwnie obco i głu cho, jakby od dawna go nie używał. - Jeśli dwoje obcych ludzi odnajduje przyjem ność w prostym pocałunku - powiedział, tłumiąc mimowolne drżenie - czy w takim razie można od mawiać chwil bliskości kochającej się parze? - Czu łym gestem pogładził Lenore po policzku. Był pe wien, że te słowa dadzą jej do myślenia. - Skąd mam wiedzieć, czy twój pocałunek spra wił mi przyjemność? - spytała zadziornie, unosząc ku niemu twarz. Jake zesztywniał. Spodziewał się wszystkiego, na wet ataku złości, tylko nie tak prowokującego py tania. - Albo jesteś bardziej przebiegła, niż myślałem powiedział wreszcie - albo bezbrzeżnie naiwna i niewinna. - Chciał odgarnąć z jej twarzy niesfor ny kosmyk, lecz odwróciła głowę. - Babcia i twój ojciec nie są jeszcze małżeństwem stwierdziła chłodno. Postanowiła nie zwracać uwagi
75
na ostre słowa Jake'a, brzmiące niemal jak oskarżenie. - Noro, czy nie możesz po prostu przyjąć ich szczęścia takim, jakie jest? - nalegał. - Co ludzie pomyślą, gdy wiadomość się rozej dzie? - wybuchła. Nie miała zamiaru dać za wygra ną. - Zwłaszcza że mieszkacie tu wszyscy pod jed nym dachem? - Ci, którzy szczerze kochają mojego ojca i twoją babcię, będą się równie szczerze radować wraz z ni mi. A resztę niech diabli porwą - dokończył z pogar dą. - Dla Sylwii, oprócz ciebie, najważniejsza jest two ja siostra z mężem. Wiedz, że przed swoim wyjazdem Maggie z Devinem winszowali Sylwii i mojemu ojcu na wypadek, gdyby nie zdążyli na ich ślub - podkre ślił, rozczarowany do głębi ślepym uporem Nory. - Wspaniale - syknęła wściekle. - A ty pocałunka mi na ganku próbujesz mnie przekonać, żebym po godziła się z faktem, iż moja babka przyjmuje nocą kochanka?! - wypaliła, przestając panować nad sobą. - A co, czyżby mi się udało? - spytał z bezczel nym uśmiechem. W głębi serca zastanawiał się jed nak z niepokojem, jak bardzo wrogość Nory wpły nie na związek jego ojca. - Jeżeli powiem, że tak, pozwolisz mi wreszcie odejść, abym mogła położyć się do łóżka? - spytała su cho. Uczyniła gest, by go ominąć i wejść po schodach, lecz Jake w jednej chwili zagrodził jej drogę swoją wy soką postacią. Spojrzała na niego oczami błyszczący mi gniewem. - Mówisz, że życie jest cenne - stwierdzi ła, marszcząc brwi. - Ale nie nadużywaj tej mądrości
76
jako usprawiedliwienia dla niemoralnych działań lu dzi, nawet bardzo ci bliskich. - Stanowczym ruchem zdjęła z ramion czarny płaszcz, cisnęła go Jake'owi i odsuwając go na bok, aby nie blokował jej przejścia, ruszyła ku drzwiom. - Zwłaszcza iż sam przed chwi lą zarzuciłeś mi, że nie jestem niewinną panienką, bo twoim zdaniem nazbyt wprawnie się całuję - rzuciła, odwracając się nagle. - Twoje rozumowanie jest mało logiczne, nie sądzisz, mój przemądrzały doktorku? A może uważasz rozwiązłość za dziedziczną skazę mojej rodziny? Jake był zbyt oszołomiony napastliwą argumen tacją dziewczyny, aby wydusić z siebie choć słowo. -Jeśli pocałuję cię jeszcze raz, uwierzysz, że mam dobre chęci? - Zanim zdążył odpowiedzieć, zawró ciła i gwałtownie pociągnęła go ku sobie. Ich usta znów się zetknęły - i tamy puściły. Jake chwycił Lenore gwałtownie w ramiona i dał się ponieść szaleń stwu. Zmiękła w jego objęciach i z rosnącą pasją, niemal dziko odwzajemniała pocałunek. Smakowa ła równie słodko, jak obiecywał jej zapach. Kiedy przyciągnął ją mocniej, poczuł dotyk krągłych, prężnych piersi. Z przerażeniem pojął, że traci kon trolę nad swoim pożądaniem. Niespodziewanie odepchnęła go od siebie, aż za toczył się, ciężko łapiąc powietrze. - Wystarczy? - zapytała wyzywająco, bezwstydnie wydymając wargi. Pogładziła go dłonią po policzku, naśladując jego wcześniejszy gest. - No, proszę, mi strzu, oceń, czy jestem wzorową uczennicą? - szydzi-
77
ła. - A może nauczycielką? - zakończyła bezlitośnie i spojrzała na niego, trzepocząc niewinnie rzęsami. - Odejdź, Noro - warknął szorstko, wściekły, że dał się ponieść emocjom i pozwolił wywieść w po le jak naiwny młodzieniaszek. Co za demon w nie go wstąpił? A może w nią? Rzeczywiście, kto tu był nauczycielem, a kto uczniem? Jake wyprostował się powoli i głęboko wciągnął w płuca rześkie, nocne powietrze. Koniec, powie dział sobie stanowczo. Cokolwiek zapłonęło mię dzy nimi, nie ma prawa rozpalić się bardziej. Drgnął, słysząc odgłos zatrzaskiwanych drzwi. W tym momencie szczerze pożałował, że Nora zjechała do Maine. - N o , prawie się udało, panienko. Pukle włosów osunęły się na ramiona, szpilki z brzękiem posypały się na podłogę. - Nie, to nie ma sensu, Jenno - westchnęła Lenore z rezygnacją. - Trudno, mam dwie lewe ręce i jestem skazana na zwykłe warkocze jak jakiś podlotek. Że by chociaż była tu Maggie, ona zawsze mi pomagała! - Niech panienka podejdzie, może ja to zrobię. Lenore odwróciła się ku pokojówce, która sie działa ubrana na łóżku, ze stopą obandażowaną i wspartą na poduszkach. Propozycja była kusząca, ale czuła, że nie powinna na nią przystać. Jak ma zacząć nowe życie, skoro nie umie nawet sama za łożyć spódnicy i halki, nie mówiąc o takiej błahost ce, jak ułożenie fryzury?
78
- Nie - odparła krótko. - Wszystkie kobiety tu taj radzą sobie same, więc i ja się nauczę. - Z upo rem przygryzła wargi i zaczęła od nowa upinać mi sterny kok. Przez całą noc prawie nie zmrużyła oka. Myśl o Jake'u i nieobyczajnej scenie w sypialni babki nie dawała jej spokoju. Ale czy sama była lepsza? Po dejrzanie polubiła pocałunki tego człowieka, choć jeszcze niedawno z obrzydzeniem znosiła uściski innego. Bowiem wcześniej tylko raz była całowana przez mężczyznę. Wzdrygnęła się na wspomnienie spoconej twarzy Jonathana Adamsa Lawrence'a III, jego niezgrabnych ramion i mokrego całusa pod je miołą. Był tak zupełnie inny od swojej arystokra tycznej siostry, że chwilami wątpiła, czy należy do tego samego rodu. Drżała nerwowo na samą myśl o ustach Jake'a Warrena, choć jednocześnie za nimi tęskniła. Co so bie o niej pomyślał? I co ona sama ma dalej robić, zastanawiała się coraz bardziej rozpaczliwie, ściska jąc szpilki w drżących palcach. Przyjechała do Maine, aby znaleźć nową drogę życia, ale z pewno ścią nie taką, szaloną i z gruntu nierozsądną! Odraza, jaką napawało ją zachowanie babci i złość na Jake'a, w zdumiewający sposób współgra ły ze słodkimi marzeniami o następnym tete-a-tete. W końcu Lenore usnęła, znużona chaosem sprzecz nych emocji. Gdy Kate rano wkroczyła do pokoju z filiżanką czekolady, z ulgą wstała z łóżka, aby za cząć nowy, daj Boże bardziej rozsądny dzień.
79
- Brawo, panienko Lenore! Tym razem napraw dę się udało. - Okrzyk Jenny wyrwał ją z zamyśle nia. Spojrzała w lustro. Rzeczywiście, całkiem zgrabna konstrukcja, jaką nieoczekiwanie zdołała stworzyć na własnej głowie, z powodzeniem mogła uchodzić za modny kok. Gorzej, że cała zabawa za jęła jej prawie pół godziny. - Kłopoty zaczną się, gdy trzeba się będzie na prawdę wystroić - westchnęła, choć nie ukrywała, że jest z siebie zadowolona. - Wówczas nie obędę się bez twojej nieocenionej pomocy, kochana Jenno. Na szczęście nie jesteśmy w Bostonie. W tej sen nej okolicy przyjęcia należą do rzadkości. - W razie kłopotów pani Butler pomoże panien ce. - Jenna poklepała stertę ubrań na łóżku. - To są suknie, które przerobiłam tak, żeby panienka mog ła się w nie ubrać bez niczyjej pomocy. - Dzięki, kochana, jesteś prawdziwym skarbem. A swoją drogą, kto by pomyślał, że będę się sama czesać i ubierać - zaśmiała się Lenore, choć na myśl, co ją czeka, wcale nie było jej do śmiechu. - Na pewno nie zadartonosa Amelia Lawrence zauważyła kpiąco pokojówka. Nora musiała przyznać, że Jenna trafiła w sedno. - Nie wyobrażam jej sobie w takiej sytuacji - przy taknęła, szczerze ubawiona, przywołując w pamięci obraz arystokratycznej czarnulki, która nigdy nie spla miła się pospolitymi czynnościami. - Ale na przykład Tori Carrington bardzo dobrze by sobie poradziła. Za to jednego mogła być pewna - ani Amelia, ani
80
Tori nie dopuściłaby do sytuacji, jaka zaszła ostat niej nocy. Dopowiedziała to stwierdzenie w my ślach z nagłą goryczą. Niespodziewanie rozległo się pukanie do drzwi. Lenore zamarła z bijącym sercem. Jake? Czyżby chciał sprawdzić, jak czuje się Jen na? Czy jej setce przyspieszyło bicie z lęku, czy z oczekiwania? Odetchnęła z ulgą na widok wchodzącego Marcusa. - Jak się dziś czujesz, moja kochana? - Mężczy zna popatrzył z miłością na żonę. - Dzień dobry, panienko - z ukłonem zwrócił się do Lenore. - Pa ni Butler kazała mi zawiadomić panienkę, że babcia oczekuje ją w swoim gabinecie. Lenore poczuła, że nogi uginają się pod nią. Ład nie, trafiła z deszczu pod rynnę! Perspektywa roz mowy z babcią przerażała ją równie mocno, jak myśl o ponownym spotkaniu z Jake'em. Jak spoj rzy Sylwii i Jakubowi w oczy po tym, co zobaczy ła w sypialni? A jeśli jakimś cudem ją spostrzegli? - Dziękuję, Marcus. - Zebrała z toaletki swoje przybory i wstała. - Jenno, dzięki za pomoc. Teraz musiała stawić czoła babce. Wedle rad To ri powinna działać rozważnie, krok po kroku. Na początek wystarczy uprzejme „dzień dobry". Resz ta będzie zależała od tego, co powie pani Worth i jak dalej potoczy się rozmowa. Myśl o ulubionej przyjaciółce dodała Lenore otuchy. Szybkim, pew nym krokiem opuściła przytulny pokoik Jenny przy stajniach i skierowała się ku domowi.
5
- O, jesteś, Lenore. Usiądź proszę. - Babcia pod niosła wzrok znad pokaźnej sterty listów i wskaza ła krzesło, stojące po drugiej stronie masywnego biurka z wiśniowego drewna. - Zaraz kończę i po rozmawiamy. Lenore usiadła i dla zabicia czasu zaczęła rozglą dać się po gabinecie. Z radością zauważyła, że nic się nie zmieniło, odkąd była tu po raz ostatni. Naprzeciwko drzwi znajdował się masywny gra nitowy kominek, a przed nim sofka i dwa duże, wy godne fotele. W głębi gabinetu stały dwa niskie sto liki. Na jednym leżała rozłożona szachownica z rzeźbionymi figurami. Idealne miejsce na deszczo we popołudnia, pomyślała. Ze wzruszeniem przypomniała sobie wieczory z dzieciństwa, kiedy razem z Maggie i Jake'em sie działa z książką przed płonącym kominkiem, czyta jąc z wypiekami o przygodach pionierów cywiliza cji, albo grała w szachy lub po prostu leniuchowała, rzucając ukradkiem tęskne spojrzenia w kierunku ulubionego kumpla.
82
Boże, musiał wtedy na mnie patrzeć jak na głupią smarkulę, która bez ustanku robi do niego cielęce oczy, pomyślała zawstydzona. Co gorsza, ostatnie wydarzenia bynajmniej nie poprawiły jej wizerunku! Cóż, moja droga, westchnęła w duchu, odpędza jąc niemiłe myśli, nie przyjechałaś tu, żeby zajmo wać się mężczyznami. Niestety, ten jeden jedyny nie pozwalał o sobie za pomnieć. Przez cały czas podświadomie przeżywała na nowo gorący dotyk dłoni Jake'a i smak jego po całunków, zapierających dech. Teraz stało się jasne, że od pierwszej chwili ich spotkania po latach coś wi siało w powietrzu - coś nowego, innego, czego jesz cze nie potrafiła nazwać. Uczucie narastające jak głód i coraz gwałtowniej domagające się spełnienia. Lenore głębiej zapadła się w fotel, walcząc z wi zjami przeszłości i wspomnieniem niedawnych uniesień. Wróciła tutaj po latach, aby zmienić kie runek swojego życia - tylko po to, aby przekonać się, że babcia dąży do tych samych celów, jakby nie istniała między nimi przepaść wieku i doświadcze nia. N o , może z jedną różnicą - w przeciwieństwie do starszej pani nie przyjechała tutaj, aby znaleźć sobie męża, a tym bardziej kochanka. Czas dłużył się niemiłosiernie i Lenore ogarniał coraz większy niepokój. Jak zahipnotyzowana wpa trywała się w srebrną głowę pani Worth, pochyloną nad papierami. Okulary, zsunięte na czubek nosa, kontrastowały ze świetnie uszytą, czesankową suk nią, która z powodzeniem nadawałaby się na spacer
83
po bulwarach i kawiarniach Bostonu. Starsza pani zawsze była elegancka, lecz Lenore miała wrażenie, że obecnie jest nawet bardziej wytworna i strojna niż kiedyś. Niespodziewanie dla samej siebie zoba czyła babkę w zupełnie nowym świetle - nie jako matronę, głowę rodu i twardego człowieka interesu, lecz po prostu kobietę, ciągle jeszcze piękną, godną i szlachetną, poszukującą własnego szczęścia i czer piącą z życia pełnymi garściami. Sylwia Worth mia ła szczery zamiar wyjść za mąż po prawie czterdzie stoletnim wdowieństwie - w wieku, w którym lada chwila mogła zostać prababką! Czemu strzała Amo ra nie ugodziła wcześniej Sylwii Worth i Jakuba Warrena? Czemu stało się to właśnie teraz? Może powinna zadać babci te pytania, aby nauczyć się ży ciowej mądrości, zamiast potępiać jej życie uczucio we bez najmniejszego zastanowienia? O czym babcia chce ze mną rozmawiać, rozmy ślała gorączkowo. I czemu tak pilnie mnie wezwa ła? Czy przypadkiem nie chodzi o wczorajszą noc? Co ja teraz powiem? Lenore wzięła głęboki oddech i poczuła kojący zapach starych książek, spiętrzonych na sięgających sufitu, dębowych regałach. Była jednak zbyt zdener wowana, aby dojść do sensownych wniosków, więc dla odprężenia spojrzała na zatokę, widoczną z okien gabinetu. Po stokroć wolałaby obserwować ze skarpy majestatyczne albatrosy, mewy, pikujące w wodę w pościgu za rybami i fale, rozbryzgujące się o skalisty brzeg i opadające kaskadą, niż, niepew-
84
na swego losu, czekać, aż babka łaskawie zechce za cząć rozmowę. Dyskretny szelest odkładanych papierów wyrwał ją z zadumy. Kiedy wróciła do rzeczywistości, bab cia, już bez okularów, porządkowała biurko. - Reszta roboty może na razie poczekać - stwier dziła, wkładając szkła do futerału. - Po raz pierwszy w życiu wolę pracować w domowym zaciszu niż w swoim biurze. Już nie czuję się tam bezpiecznie mruknęła cicho, jakby mówiła do siebie. - Czemu? - Nora zdziwiła się, bowiem babcia Worth, zawsze prąca do przodu w interesach, nigdy nie zwracała uwagi na takie drobiazgi, jak osobiste odczucia. - Zwykły przypadek. - Starsza pani zmarszczyła brwi. - Kilka tygodni temu ktoś nie zamknął okna, wychodząc z biura. W nocy zerwała się burza, ule wa zacinała do środka i większość dokumentów zo stała zniszczona, zaś pozostałe wiatr porozrzucał po całym pomieszczeniu, w tym także papiery Mag gie i Devina. Od tej pory prześladuje mnie myśl, że ten ktoś zrobił to specjalnie, aby mi dokuczyć. Wiesz, jak to jest w interesach, konkurencja nigdy nie śpi - dodała z goryczą. - Kto wie, może nawet wcześniej mnie szpiegowano. Lenore natychmiast wzięła te słowa za aluzję do swojej wczorajszej wizyty w sypialni. Spuściła gło wę i wbiła wzrok we wzorzysty perski dywan, któ rego roślinne ornamenty znała na pamięć. - N o , ale przecież nie przyszłaś tu, aby wysłuchi-
85
wać utyskiwań starszej pani. - Babcia zbyła sprawę lekceważącym gestem. - Powiedz mi lepiej, co sły chać u Pruittów? Czy Jake choć trochę pomógł Jo bowi? - zapytała, poważniejąc. Sylwia Worth na ogół nie angażowała się w zdaw kowe rozmowy, toteż Lenore zdwoiła czujność. - Marta wyglądała na bardzo zmęczoną i przy gnębioną - powiedziała ostrożnie. - Job jest poważ nie chory, prawda? - spytała z troską. Babcia skinęła ze smutkiem głową. - Rak - powiedziała krótko. - Umiera, a Jake nie mo że mu nic pomóc, gdyż stadium jest finalne. - Wes tchnęła ciężko, jakby na jej barkach spoczął cały ciężar świata. - Najgorzej, że Job i Marta są ze sobą tak zży ci... jak połówki jednego owocu. Nie wyobrażam sobie, jak ona zniesie jego śmierć. Oczywiście, zawsze istnie je jakaś nadzieja, lecz trzeba się liczyć z najgorszym w jej głosie zadźwięczało przygnębienie, nie pasujące do kobiety o żelaznych nerwach, którą jawiła się w oczach wielu ludzi, nie wyłączając własnej wnuczki. Możliwe, że to jest klucz do zrozumienia babci i pana Warrena, pomyślała Lenore w nagłym olśnie niu. Troszcząc się o los Joba i Marty i śledząc ich udręki, Sylwia musiała sobie dobitnie uświadomić, że szczęście nie trwa wiecznie. Czy właśnie dlatego postanowiła nacieszyć się nim jak najszybciej? Pani Worth przez chwilę siedziała w milczeniu, a potem powolnym ruchem sięgnęła do sterty pa pierów, leżących na biurku, i wyciągnęła z nich nierozpieczętowany list.
86
- To do ciebie, moja droga - podała Norze koper tę. - Nie wiedziałam, że przyjaźnisz się z córką wie lebnego Carringtona. Wiem, że Maggie bardzo ją ce ni i że stale pisują do siebie. - Należymy z Tori do tej samej organizacji cha rytatywnej - wyjaśniła z dumą Lenore. - Ach, tak - babcia skinęła głową, uśmiechając się powściągliwie. - Zdaje się, że chodzi o Brooklyńskie Towarzystwo Córek Dobroczynności, w ramach którego panny z dobrych domów niosą pomoc mniej zamożnym obywatelom. Cóż za piękna idea. - Powiedziała to nieco zjadliwym tonem i Lenore natychmiast powstydziła się swojej pyszałkowato ści. Ktoś, kto jest prawdziwym społecznikiem, nie powinien chwalić się własną działalnością. - Zgadza się - przytaknęła, tym razem skromniej. Tak naprawdę prawie nie brała udziału w życiu To warzystwa, chyba że chodziło o przyjęcia albo po południowe herbatki. Prawdziwa robota należała do Maggie i Tori. Ona tylko wspierała je duchowo. - Czy wiesz, że Towarzystwo zainicjowało kilka społecznikowskich projektów w naszej okolicy? spytała babcia, lustrując wnuczkę przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu. Lenore pokręciła przecząco głową, rumieniąc się ze wstydu. Znów zaprezentowała się jako egoistycz na, salonowa lalka! - Tak myślałam - uśmiechnęła się wyrozumiale pani Worth. - A zatem wiedz - wyjaśniła - że wspie racie klinikę Jake'a w Somerset, leczącą ubogich,
87
których nie stać na wizytę u lekarza, oraz nieduży pensjonat dla ubogich sierot z miejscowej tkalni, gdzie młode dziewczęta podnoszą swoje kwalifika cje, aby wydźwignąć się ze społecznych dołów i zna leźć dobrą pracę. Wydźwignąć się? Lenore nie mogła sobie wyobra zić, jak w ogóle można pracować w takim miejscu, nie mówiąc już o starcie do lepszego życia. - Rozumiem - bąknęła, żeby tylko coś powie dzieć. Oto kolejna zagadka. Czemu działalność Có rek Dobroczynności tak interesuje babcię? - Całe przedsięwzięcie jest starannie przemyślane i oparte na rozsądnych zasadach. W fabryce - ciągnę ła pani Worth - dziewczęta poznają zasady etyki pra cy i uczą się sumienności. Nie mówiąc już o zawo dzie. Jak sama wiesz, przemysł włókienniczy kwitnie, więc mają szansę wszędzie znaleźć zatrudnienie w tym fachu. Z kolei w pensjonacie, w którym miesz kają, a który dotuje twoja organizacja, umacniają się w poczuciu moralności i poznają zasady dobrego wy chowania. Uczą się też, jak należy prowadzić dom. Gotują, sprzątają i ćwiczą ręczne robótki, aby ich przyszli małżonkowie byli zadowoleni. Kiedy znaj dą lepszą pracę albo męża, wyprowadzają się, a na ich miejsce przychodzą następne uczennice. - To bardzo pożyteczne przedsięwzięcie i myślę, że Tori chętnie będzie chciała poznać szczegóły stwierdziła Lenore z przekonaniem. - Chyba że już wie wszystko od Maggie. W każdym razie nie omieszkam wspomnieć o tej sprawie w najbliższym
88
liście do mojej przyjaciółki - powiedziała wykrętnie w nadziei, że spełni oczekiwania babki. - Bardzo dobrze - rozpromieniła się Sylwia. - A te raz przejdźmy do istoty sprawy. Margaret przed wy jazdem uporządkowała korespondencję dotyczącą tkalni i pensji dla dziewcząt, ale po wypadku w biu rze trzeba wykonać całe zadanie od nowa. - Sylwia rzeczowo spojrzała na wnuczkę. - Ponadto chodzi o to, że Devin i Jake tej wiosny badali pewną spra wę, istotną dla całości przedsięwzięcia. Jake'owi szczególnie zależy na odnalezieniu listu z informacją na temat dalszych losów dziewczynek. Cała kore spondencja, w której można go znaleźć, znajduje się w skrzyni za tobą. - Wskazała odległy kąt pokoju przy regałach z książkami. Lenore odwróciła się i zobaczyła wielki kufer po dróżny. Zatrwożyła się, że jest po wręby wypełnio ny listami i papierami. Przyjeżdżając tutaj, nie na stawiała się na żadną pracę, ale czy mogła odmówić? Absolutnie nie. Zresztą po chwili namysłu uzna ła, że praca pozwoli jej skuteczniej unikać Jake'a, a przynajmniej taką miała nadzieję. - Chętnie się tym zajmę, babciu - zapewniła, usi łując wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu. -Wspaniale - rozpromieniła się pani Worth. Okazało się, że mogę sobie z powodzeniem poradzić bez twojej siostry - stwierdziła z uśmiechem. - A już myślałam, że zupełnie uzależniłam się od pomocy Maggie. Na całe szczęście mam teraz ciebie. - Opar ła dłonie na stole i lekko uniosła się z fotela, nachy-
89
lając się ku Lenore. - Ale przecież nie po to się tu spotkałyśmy, prawda, moje dziecko? Lenore na nowo serce podeszło do gardła. Czyż by złe przeczucia nieuchronnie miały się sprawdzić? pomyślała z drżeniem. Babcia spojrzała wnuczce w oczy z rozbrajającą szczerością. - Wiem, moja droga, że nie jesteś zachwycona moimi planami matrymonialnymi, a tym bardziej faktem, iż Jakub zamieszkał tutaj - oznajmiła bez ogródek, podnosząc się z miejsca. - Zdaję sobie sprawę, że niektóre aspekty mojego postępowania mogą cię zgorszyć, a nawet oburzyć, lecz nade wszystko pragnę być z tobą szczera. - Starsza pani zaczęła przechadzać się wokół stołu z rękoma sple cionymi za plecami, sztywna i wyprostowana jak struna. - Wedle zwyczaju zamierzamy złożyć sobie z Jakubem przysięgę wierności w obecności kapła na - powiedziała. - Ale zanim to nastąpi - dodała z naciskiem - nie zamierzamy tracić ani chwili wspólnego szczęścia. Nie jesteśmy już młodzi i nie wiele go nam zostało. Czy rozumiesz, co próbuję ci powiedzieć? - Zatrzymała się naprzeciw Lenore, najwyraźniej oczekując odpowiedzi. Dziewczyna nie miała pojęcia, jak zareagować na takie wyznanie, więc tylko skinęła głową. Cała spra wa wychodziła zbyt daleko poza konwenanse, uzna ne w społeczeństwie. Ale Sylwia Worth nigdy nie pod dawała się dyktatowi społeczeństwa. Gdyby tak było, nie ośmieliłaby się przejąć interesów po zmarłym mę-
90
żu. Na całe szczęście w tym momencie wyemancypo wana babcia niczego więcej od niej nie wymagała. - Jeśli twoje wychowanie i poczucie moralne nie pozwala ci uznać moich poglądów i poczynań - pod jęła Sylwia, ponownie okrążając biurko - będę zmu szona odesłać cię do domu, abyś nie musiała gorszyć się dalej i sprzeniewierzać swoim zasadom. Pozosta nie mi jedynie liczyć na twoją dyskrecję - zakończy ła i pytająco uniosła brwi, ponownie czekając na re akcję wnuczki i bacznie obserwując jej minę. Lenore zrozumiała, że w tym momencie musi zdobyć się na coś więcej niż tylko niemy gest. Mo dliła się w duchu, aby zdradzieckie rumieńce nie wy płynęły jej na policzki. Zapanowało długie milczenie, przerywane miaro wym tykaniem zegara na kominku. Za oknem me wy z krzykiem uwijały się na tle nieba. - Bardzo chciałabym zostać, babciu, jeśli się zgo dzisz - wykrztusiła wreszcie Nora. Powinna to powie dzieć inaczej, ubrać słowa w bardziej uprzejmą formę, lecz nie była w stanie zdobyć się na nic więcej. - Oczywiście, moja droga. - Na twarzy starszej pani skrywane napięcie ustąpiło miejsca rozradowa nemu uśmiechowi. Dopiero teraz doszło do Lenore, że Sylwia musiała denerwować się przed tą rozmo wą nie mniej niż ona sama. - Wiedziałam, że pod modnym uczesaniem kryje się niezależny umysł. Wzięła wnuczkę pod ramię i podniosła z miejsca. Usiądź ze mną przy kominku, kochanie. Mam do ciebie jeszcze kilka pytań.
91
Nora posłusznie zajęła miejsce na szezlongu. Na pięcie uchodziło z niej powoli, zastąpione przez cie płe, bezpieczne poczucie rodzinnej więzi. - W liście do mnie twoja matka pisała, że musisz odpocząć od wydarzeń towarzyskich. - Babcia zna cząco uniosła brwi. - Nie ukrywam, że wspomniała też o skandalu dotyczącym niejakiego Jonathana Lawrence'a. - Widząc, że dziewczyna blednie, po chyliła się i zamknęła jej dłonie w swoich. - Nie wiem nic o tym młodym człowieku, ale znam cie bie, Lenore. Odniosłam wrażenie, że Margaret i Devin nie mają o nim dobrego zdania, choć nie powie dzieli mi tego wprost. - Babcia i wnuczka spojrzały sobie głęboko w oczy. Lenore jeszcze nigdy nie czuła się tak upokorzona i zdradzona. Najpierw przejmowanie listów Maggie, a teraz to! Palący rumieniec zapłonął na jej pobla dłych policzkach. Matka przeinaczyła wydarzenia, aby działały na jej korzyść, i praktycznie napiętno wała córkę wobec świata jak jakąś puszczalską. Nic dziwnego, że Jake na tyle sobie wobec niej pozwalał! - Chciałabym wiedzieć - podjęła babcia - czy wy rozumiałość dla moich miłosnych poczynań bierze się z twoich osobistych doświadczeń z owym mło dym mężczyzną? Czy aby nie posunęłaś się o krok za daleko i sama uznałaś, że powinnaś na jakiś czas znik nąć z miasta? Powiedz szczerze, Noro. Jeśli potrze bujesz pomocy, absolutnie możesz na mnie liczyć. Lenore przypomniała sobie obleśny pocałunek pod jemiołą i wzdrygnęła się mimo woli.
92
- Nie, babciu - zaprzeczyła, uciekając spojrze niem w bok. Mimo wszystko nie powinna odgry wać niewiniątka. Wszak inne pocałunki nie budziły w niej obrzydzenia, a przeciwnie - zachwycały i po ciągały. - Skandal dotyczył innej sprawy - powiedziała po chwili, biorąc głęboki oddech. - Po ślubie mojej sio stry z Devinem Jonathan, który, jak zapewne wiesz, był narzeczonym Maggie, zwrócił swoją sympatię ku mnie - wyjaśniła spokojniejszym tonem. - Z po czątku schlebiało mi to, ale rychło doszłam do wnio sku, że nie potrafię i nie mogę odwzajemnić jego afektów. Mimo to papa... - Poczuła gorycz w sercu na wspomnienie podłego wyrachowania własnego ojca i głos się jej załamał. - Papa zamierzał wydać mnie za niego mimo mojego sprzeciwu - wyznała, czerwona z oburzenia, łykając łzy. - Na całe szczę ście - opowiadała dalej drżącym głosem - nieoczeki wanie wyszły na jaw ciemne interesy Jonathana i rozpętał się straszliwy skandal. Lawrence, ścigany przez dłużników, uciekł do Europy z resztką pienię dzy, jaka mu pozostała, zostawiając swoją matkę i siostrę bez grosza przy duszy. Nie mogły nawet sprzedać domu, bo zajęto hipotekę. - Domyślam się, że mój zięć, a twój ojciec miał swój udział w tych podejrzanych interesach. - Bab cia jak zwykle trafiła w sedno i jak zwykle była szczera do bólu. Lenore smętnie skinęła głową. Prawda zabrzmia ła okrutnie, lecz nie było sensu zaprzeczać.
93
- Tym razem miałam szczęście, że nie doszło do ślubu. Ale biorąc pod uwagę długi taty, mogę się spo dziewać, że przy kolejnej okazji wyda mnie czym prędzej za tego, kto da więcej. A ten ktoś może być jeszcze gorszy od Jonathana - wzdrygnęła się. - Po tej historii, jak rozumiem, wykorzystałaś nie obecność Margaret w Maine, aby przyjechać tutaj i zniknąć z Bostonu, tak? Bardzo mądrze, moja droga. Wiedziałam, że to zrobisz. - Oczy Sylwii zalśniły szczerą radością. Podniosła się z fotela i podeszła do biurka. - Myślę, że czek na okrągłą sumkę uwolni nas na jakiś czas od stręczycielskich zapędów Williama wobec twojej osoby - stwierdziła, wyjmując z szufla dy grubą, oprawioną w skórę księgę i rozkładając ją na biurku. - Lepiej załatwię to teraz, przed wyjazdem rzekła, odkręcając kałamarz i ujmując obsadkę. Lenore patrzyła na nią, kompletnie oszołomiona. Skąd babka wiedziała, że przyjazd tutaj jest dla niej ucieczką? Czemu zamierzała przekupić ojca, żeby pozwolił jej zostać? Dokąd sama planowała wyje chać? Znając Sylwię nie wierzyła, aby podejmowała działania pod wpływem chwilowego impulsu. Pani Worth nie zwykła niczego pozostawiać przypadko wi. Ale skoro tak, jakie tajemnicze plany powzięła wobec własnej wnuczki? - Dam mojemu szanownemu zięciowi do zrozu mienia, że jestem gotowa przysyłać mu takie upomin ki częściej, jeśli tylko nie będzie mnie odwiedzał. Po ostatniej, bardzo niemiłej wizycie, jaką złożyli mi oboje z twoją matką, nie mam ochoty go więcej wi-
94
dzieć. - Pani Worth podniosła wzrok znad biurka i su rowo spojrzała na wnuczkę. - Nie siedź jak kołek, Noro. Wiem, że nasza rozmowa nie należy do przy jemnych, zwłaszcza że mowa jest o twoich rodzicach, lecz wolałabym, abyś nie miała niepotrzebnych złu dzeń. Jeśli chcesz ułożyć sobie życie od nowa, musisz w dużym stopniu odciąć się od swoich korzeni. - Tak, babciu. A... czy możesz powiedzieć mi, do kąd się wybierasz? - wyjąkała Lenore. Nie była w stanie dłużej usiedzieć w miejscu. Podniosła się z sofki i podeszła do biurka. - Mamy z Jakubem na oku pewną inwestycję w Portland i chcemy się jej bliżej przyjrzeć - wyja śniła pani Worth, zamaszystym gestem umieszcza jąc swój podpis u spodu czekowego blankietu. - Po nadto potrzebuję poczynić ślubne zakupy - dodała wesoło. Wyrwała gotowy czek z książeczki i poło żyła go na biurku do wyschnięcia. - Oczywiście jak chcesz, możesz pojechać z nami, ale chyba poradzisz sobie tutaj beze mnie? Nie widzę, abyś znajdowała się w stanie histerii po nieudanym romansie, a więc liczę, że pomożesz mi w paru sprawach, które zo stały rozpaczliwie zaniedbane, gdy zabrakło Marga ret. Ja zaś będę mogła bez przeszkód nacieszyć się podróżą w towarzystwie mojego przyszłego męża. - Naturalnie, babciu, rozumiem - zająknęła się Lenore. W jej skołowanej duszy rozpętała się burza. Co powiedzą na to wszystko ludzie? Znów się za wahała. Ci, którzy ich szczerze kochają, będą się cieszyć
95
razem z nimi. A resztę niech diabli porwą, mówił Jake i pewnie miał wiele racji. Tylko czy tak ma wy glądać właściwa droga? Czy koniecznie trzeba iść pod prąd i nie zważać na innych? - Nie martw się, będziemy bardzo dyskretni - za pewniła starsza pani, momentalnie wyczuwając wątpliwości dziewczyny. - Teraz, skoro zostajesz u mnie, muszę mieć na uwadze również i twoją re putację - zauważyła z ledwie dostrzegalnym uśmie chem. - Kate i Jake zaopiekują się tobą podczas mo jej nieobecności. - Poradzę sobie, babciu - zapewniła skwapliwie Lenore. Pod warunkiem, że będę trzymała się z dala od Ja ke'a Warrena, dodała w myślach Zerknęła na czek, opiewający na jednakowe sumy dla ojca i matki. Były tak wysokie, że z jej ust wyrwał się okrzyk zdumienia. - Napiszę do twoich rodziców, że Watsonowie nie przyjadą na czas, i dołączę do listu czek. Mam nadzieję, że złagodzi to ich niechętne nastroje - po wiedziała babcia, ignorując pytające spojrzenie wnuczki. - Jeśli chcesz, możesz dopisać coś od sie bie. Na pewno pragnęliby wiedzieć, jak ci się tu wie dzie. Z reguły wysyłam pocztę po lunchu, więc masz jeszcze sporo czasu. Lenore z wysiłkiem wróciła do rzeczywistości. - Chętnie. Zaraz siadam do pisania - zadeklaro wała, nie mając pojęcia, co mogłaby napisać na te mat Maine, aby nie mijać się z prawdą i jednocześ nie nie zdradzić niepotrzebnych szczegółów.
96
- I nie zapomnij o swoim liście. - Babcia wskaza ła kremową kopertę, zaadresowaną ręką Tori. - Czy masz do mnie jeszcze jakąś sprawę? - spytała urzę dowym tonem, najwidoczniej uważając spotkanie za skończone. Lenore zawahała się, ale tylko na chwilę. Była pod absolutnym wrażeniem szczerości Sylwii i postano wiła znaleźć odpowiedź na nurtujące ją pytanie. - Jeszcze jedno, babciu - powiedziała nieśmiało. Czy mogę zadać ci osobiste pytanie? Sylwia Worth bardzo nie lubiła osobistych pytań. Na jej twarz wrócił cień napięcia. Wyczuła jednak, że Norze bardzo zależy na odpowiedzi, - Pytaj, moja droga, jeśli masz taką potrzebę - po wiedziała, prostując się sztywno. - Skąd wiesz, że podjęłaś właściwą decyzję, że to odpowiedni czas na zmianę i że powinnaś postąpić tak, a nie inaczej? - wypaliła w pośpiechu Lenore i niecierpliwie czekała na słowa babki. Starsza pani milczała długo, spoglądając na mło dą kobietę. Wreszcie jej twarz rozjaśnił życzliwy uśmiech, niosący ukrytą mądrość. - Czasem rozpoznaje się właściwą drogę dopiero po jej wyborze - powiedziała w zamyśleniu, spoglą dając za okno. - Niekiedy zaś błogosławieństwo może okazać się przekleństwem. Lenore zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć sens przesłania. - Słowa Margaret, wypowiedziane przez nią, gdy przyjechała tutaj z Devinem, dały mi wiele do my-
97
ślenia - wyjaśniła babcia, widząc skonfundowaną minę swojej podopiecznej. - Maggie? - Lenore nie mogła uwierzyć własnym uszom. Czy możliwe, że jej siostra swoimi słowami skło niła babcię do małżeństwa?! - Nawet starsi ludzie mogą się czegoś nauczyć, je śli tylko słuchają swego serca i głosów innych uśmiechnęła się pani Worth i znów usiadła, wskazu jąc Lenore krzesło naprzeciw siebie. - Albert Worth - zaczęła - był takim samym niepoprawnym hazar dzistą, jak twój ojciec. - Zacisnęła wargi w obawie, żeby nie powiedzieć za dużo. - Najlepszą rzeczą, ja ką zrobił dla rodziny, było odejście na tamten świat zaraz po tym, jak wygrał w pokera tartak. Wiem, to brzmi okrutnie, lecz ten człowiek gotów był nas sprzedać za parę centów. Wówczas uznałam, że los zsyła mi szansę i muszę podjąć wyzwanie. Uczyłam się prowadzić interes i zmagać z trudnościami, któ re nie były na miarę kobiety. Ale podołałam i poprzy sięgłam sobie, że nigdy nie uzależnię się od mężczy zny. Miłość stała się dla mnie synonimem słabości i poddania losowi. W tym iście maniackim dążeniu do niezależności stworzyłam dystans między sobą a ludźmi, nie wyłączając jedynej córki. Teraz jest już za późno, żeby ją odzyskać, ale wiem przynajmniej, że nie powtórzę tego błędu z wnukami. Lenore musiała przyznać babci rację. Tak, błąd odrzucenia już się nie powtórzył. Sylwia Worth nie zaniedbywała wnuczek, rok w rok zapraszając je do 98
siebie na długie wakacje. Nawet jeśli sama była zbyt zajęta, żeby spędzać z nimi czas, organizowała im mnóstwo ciekawych zajęć, toteż dziewczynki nigdy nie nudziły się w Maine. Zaś po wakacjach regular nie co tydzień dostawały od niej serdeczny list. Przynajmniej do czasu ostatecznego skłócenia się babki z ich ojcem. - Ale co sprawiło, że zmieniłaś zdanie w kwestii pana Warrena? - drążyła Lenore. - Kiedy minął okres żałoby po śmierci twojego dziadka, Jakub Warren zaproponował mi ponowne zamążpójście. Deklarował, że mnie kocha i gotów jest zrobić dla mnie wszystko. Odmawiałam, lecz on nie dał się zniechęcić. Posunął się nawet do tego, że na moje usilne prośby znalazł sobie inną kobietę, ale nic z tego nie wyszło. - Sylwia Worth roześmiała się głośno, a jej oczy znów zalśniły młodzieńczym bla skiem. - Jakub od zarania był moim najlepszym przyjacielem, powiernikiem i towarzyszem/Gdyby już wtedy łuski spadły mi z oczu, od dawna mogło by nas łączyć o wiele więcej. Za długo trwałam w uporze i bardzo tego żałuję. Zerknęła na swój portret zawieszony nad komin kiem, przedstawiający młodą kobietę o surowych rysach, zbyt poważnych jak na jej wiek. - Margaret była inna - ciągnęła. - Dla niej uczu cie, płynące prosto z serca, nie oznaczało oddania się w życiową niewolę. Kiedy po raz pierwszy przy jechała z Devinem do mnie, on planował, aby prze nieśli się do Kalifornii. Maggie zamierzała poświę-
99
cić wszystko, żeby tylko być z nim, nawet jeśli mia łyby to być ich ostatnie wspólne dni, i tym mi za imponowała. - To prawda, papa szalał, kiedy dowiedział się, gdzie i z kim podróżuje Margaret - wtrąciła Lenore, wciąż nie mogąc zapomnieć strasznej rodzinnej awantury. - Okropnie złorzeczył obojgu. Nie wiem, jakim sposobem zdołałaś go udobruchać, babciu. Chwalił się potem, że jego córka poślubiła wielkie go irlandzkiego armatora - zachichotała. - Nie ma w tym żadnej mojej zasługi. To miłość da ła im siłę - uśmiechnęła się pani Worth. - Margaret bez namysłu zrezygnowała z posagu i nie uważała tego za stratę. To wytrąciło waszemu ojcu argument z ręki. Wolność okazała się dla niej dobrem o wiele cenniej szym. Widząc jej postępowanie, zrozumiałam, że do tąd żyłam jak tchórz, choć uważałam, że jestem dziel na i świetnie sobie radzę w życia Ukrywałam swoje uczucia do Jakuba, przez co straciliśmy wiele bezcen nych chwil szczęścia. - Z przygnębieniem pokiwała głową, lecz zaraz potem uśmiechnęła się przekornie. Musiałam niemało się natrudzić, aby przekonać go, że po tych wszystkich latach odmowy szczerze pragnę odwzajemnić jego uczucia. Biedak, nie mógł uwierzyć we własne szczęście! Lenore wolała sobie mimo wszystko nie wyobra żać, jak babcia przekonywała pana Warrena o tym, że dojrzała do przyjęcia jego miłości. Wzięła list To ri i wstała z miejsca. - Dziękuję, babciu, że byłaś ze mną tak szczera -
100
powiedziała na pożegnanie. Schlebiał jej fakt, że pa ni Worth, zwykle nieskora do zwierzeń, obdarzyła ją zaufaniem równym niemal temu, jakim obdarza ła Margaret. - Zajmę się teraz korespondencją, jeśli pozwolisz. - Bardzo dobry pomysł. - Pani Worth również podniosła się z fotela. - Ja także muszę dokończyć robotę, bo po lunchu, na polecenie naszego nieoce nionego domowego lekarza, powinnam uciąć sobie małą drzemkę. Skandaliczna marnacja cennego cza su - skrzywiła się z niesmakiem - lecz Jake mi nie odpuszcza, a Jakub go popiera. Zanim pojadę do tartaku, pokażę ci, co masz zrobić z papierami ze skrzyni. Chyba że pragniesz mi towarzyszyć w po dróży? Jeszcze masz czas na decyzję. - Nie, babciu, wolę zostać i zająć się pracą. Lenore nie miała ochoty jechać do Worth Lumber. Zawsze czuła się nieswojo, patrząc na wielkie tartacz ne traki, zagłębiające się w grube bale drzewne jak w kostkę masła. To miejsce od początku było dome ną Maggie. Fascynował ją huk maszyn i ich precyzja, zupełnie jak gdyby była chłopakiem. Nic dziwnego, że babcia uznała ją za godną następczynię. - Cóż - odparła pani Worth i w tej samej chwili zegar wybił jedenastą. - W takim razie zobaczymy się podczas lunchu. Pamiętasz, że Kate podaje na stół punkt dwunasta? - Pamiętam. - Lenore dygnęła i skierowała się ku drzwiom. Miała tyle rzeczy do przemyślenia! Zanim opuściła gabinet, obejrzała się na babcię. Sylwia sie-
101
działa za biurkiem, pochylona nad księgą rachunko wą, z okularami jak zwykle zsuniętymi na czubek nosa. Dziwne, w czasie tego wyjazdu wszystko było inaczej i nic nie szło dawnym trybem. Może to nie babcia się zmieniła ani cale Maine, lecz ona sama? Lenore cicho zamknęła za sobą drzwi.
6
Nie musiała unikać Jake'a, gdyż nadal prawie nie bywał w domu. Z jednej strony sprawiało jej to ulgę, z drugiej jednak, nie wiadomo dlaczego, czuła się zawiedziona. Co rano słyszała jego pośpieszne, mocne kroki w holu; co wieczór nasłuchiwała, jak przemyka się korytarzem do swego pokoju. Mijał dzień za dniem i nie widywali się wcale. Posiłki za pewne jadał w klinice, bo nigdy nie spotkała go w ja dalni ani w kuchni. Sama większość czasu spędzała w pokoju, porząd kując listy i papiery z kufra. Co jakiś czas odrywała się od nudnego zajęcia i niecierpliwie przeciągała w krześle. Nie miała serca do tej pracy i nie potrafi ła się skupić. Zbyt często popadała w zamyślenie i wzdychała bezsilnie, na próżno próbując odpędzić od siebie wspomnienie intensywnego spojrzenia orzechowych oczu. Gapiła się w okno, bujając my ślami w obłokach, a sterty listów Maggie czekały na przejrzenie. Po tym, jak młody Warren okazał się wobec niej grubiański, postanowiła pokazać mu, jak mało ją
103
obchodzi. Liczyła, że skoro tylko utrze mu nosa, przestanie o nim myśleć i będzie mogła wreszcie skupić się na własnych sprawach. Niestety, aby przeprowadzić ów zamysł, musiała spotkać się osobiście z panem doktorem, a na to się na razie nie zanosiło. Jake praktycznie przyjeżdżał do domu tylko na noce. Lenore z irytacją wydęła wargi, ale szybko skar ciła się w duchu za swoje kapryśne humory. Cóż, w końcu jest lekarzem! Spotyka się na konsul tacjach z doktorem Michaelsem, przyjmuje całe gro mady pacjentów w swojej klinice w Somerset, jeździ na wizyty domowe... Nie może narzekać na brak za jęć, myślała, po raz setny spoglądając na niebo za oknem. Dowodził tego chociażby plik listów i zamó wień dla kliniki, które sortowała cierpliwie od paru dni. Aż dziw bierze, ile pieniędzy kosztuje samo za opatrzenie placówki w bandaże czy w syrop na kaszel. Dopiero teraz zrozumiała rozpaczliwe wysiłki Tori i Maggie, nie ustających w gromadzeniu funduszy i chwytających się wszelkich sposobów, by je zdobyć. Dla pasjonatek takich jak one liczył się każdy cent. Te raz, poniewczasie, Lenore wyrzucała sobie beztroską obojętność, jaką prezentowała na spotkaniach Towa rzystwa. Jak mogła być tak powierzchowna i ego istyczna? Jak mogła sądzić, że działalność dobroczyn na jest tylko inną formą życia towarzyskiego? Zmarszczyła brwi i sięgnęła po ostatnią kupkę pa pierów. Chciała skończyć, zanim babcia i pan War ren wyjadą do Portland, żeby odebrać następną por-
104
cję korespondencji. Uśmiechnęła się do siebie. Dzię ki zadaniu, które otrzymała, jej stosunki z panią Worth bardzo się zmieniły. Jak zupełnie dorosła oso ba została obdarzona głębokim zaufaniem, co było dla niej czymś nowym i bardzo satysfakcjonującym. Po raz ostatni sprawdziła, czy wszystkie listy zo stały posegregowane. Jednocześnie doszła do budują cego wniosku, że nieobecność Jake'a ma swoje zale ty. Gdyby dalej prowokował ją pocałunkami, bystra babcia mogłaby w końcu nabrać podejrzeń i wziąć wnuczkę w krzyżowy ogień pytań. - Ciekawe, co by było, gdybym wygadała się przed nią o naszych wieczornych wybrykach na we randzie? - mruknęła kwaśno. - Od razu przestałaby być dla mnie łaskawa! Lenore nie wątpiła, że pomimo bezpruderyjnego podejścia do Jakuba Warrena, Sylwia Worth zruga łaby ją za skandaliczny brak kindersztuby i kto wie, czy nie odesłałaby do rodziców. Dlatego za wszel ką cenę powinna zapomnieć o tym, co wydarzyło się między nią a Jake'em Warrenem. Westchnęła ciężko. Ciekawe, czy doktorek zjawi się aby pożegnać oj ca przed wyjazdem? Znów uciekła w dal zamyślonym spojrzeniem, lecz natychmiast się zreflektowała. Nie miała przecież ochoty oglądać tego nudziarza! Z korytarza dobiegł odgłos męskich kroków. Le nore zesztywniała. Momentalnie przyszło jej do gło wy, że nadchodzi Jake, jakimś cudem zwabiony tu jej myślami.
105
Omal nie zemdlała, gdy rozległo się pukanie i ktoś energicznie przekręcił gałkę w drzwiach. - Panno Lenore? - Poznała głos Marcusa. - Prze praszam, że przeszkadzam. Czy mogę wejść? - Oczywiście. - Odetchnęła z ulgą, po czym wsta ła zza biurka, prostując obolałe plecy. - Chcesz mi pewnie powiedzieć, że jesteście z Jenną gotowi do drogi? - uprzedziła słowa stangreta. - Tak - przytaknął, ściągając czapkę z głowy i zgi nając się w ukłonie pełnym szacunku. Z wyraźnym niepokojem patrzył pod nogi, obawiając się, czy aby nie naniósł z dworu błota na pokoje. Lenore przy gryzła wargi. Zastanawiała się, czy tak jak ona miał zakarbowane w pamięci niekończące się wykłady jej matki na temat porządku. Od chwili przyjazdu wbrew sobie doznawała niemiłego poczucia, że wła dza rodziców sięga nawet tutaj. Dotyczyło to rów nież samego Marcusa. Od czasu, kiedy spotkali się we trójkę na ganku, gdy przyjechała z Jake'em od Pruittów, czuła się nieswojo w jego towarzystwie. Ten burkliwy, zasadniczy mężczyzna stanowił dla niej przedłużenie ojcowskiej władzy. A poza tym mógł nie zachować dyskrecji i po powrocie przeka zać swojemu państwu zbyt wiele szczegółów na te mat poczynań ich córki w Maine. - Doktor Warren zapewnił, że moja Jenna jest już zdrowa i może jechać - oznajmił, nie kryjąc zado wolenia. - Przysłała mnie z podziękowaniami za pa nienki wyrozumiałość i troskę. - Och, nie ma za co - Lenore zbyła jego słowa
106
lekceważącym gestem. - Tylko nie spieszcie się i niech Jenna odpoczywa w drodze - zaleciła. - Tak jest, panienko, będę o nią dbał. - Marcus po nownie się ukłonił. - Życzymy panience udanego wy poczynku. Przyjedziemy, jak tylko da panienka znać. - Stangret był już jedną nogą na korytarzu. Najwy raźniej marzył, by wrócić do swojego ukochanego miasta. Doskonale go rozumiała, bo chwilami i ją ogarniała tęsknota za ruchem i gwarem Bostonu. - Chwileczkę - zatrzymała go, zanim zniknął za drzwiami. - Chciałabym przed wyjazdem zobaczyć się z Jenną. - To bardzo miło z panienki strony. Będzie za chwycona. - Marcus przepuścił Norę w drzwiach. Ja dowiem się tymczasem, czy pani Butler zapako wała już prowiant na drogę. Lenore minęła foyer i skierowała się do wyjścia. Po wóz czekał na podjeździe. Zatrzymała się w drzwiach, oślepiona ostrym blaskiem słońca. Stanowczo zbyt dużo czasu spędzała ostatnio w czterech ścianach! Z rozkoszą nabrała w płuca rześkiego powietrza, przesyconego słoną wonią oceanu. Gdy oczy przyzwyczaiły się do jasności, zobaczy ła Kate, stojącą przy powozie z koszykiem pełnym wiktuałów. Jenna siedziała w środku. Marcus na próżno poszedł do kuchni, pomyślała mimochodem. - Proszę. - Kate wręczyła kosz Jennie. - Panien ka Nora mówiła, że źle znosisz kołysanie powozu, więc przygotowałam herbatkę imbirową. Na pew-
107
no pomoże, to stara, sprawdzona receptura rodziny Reillych. Pomaga nawet na chorobę morską na oce anie, to pomoże i tobie. - Dziękuję, pani Butler. - Jenna z wdzięcznością przyjęła podarunek i postawiła kosz na siedzeniu obok siebie. - Kiedy pani Margaret wróci, przekaż jej, że cieszymy się, wiedząc, jak jest szczęśliwa z Devinem, ale że bardzo nam jej brakuje. Tak pu sto bez niej w Bostonie... - dodała płaczliwie. Lenore poczuła lód koło serca. Już dawno pogodziła się ze świadomością, że Maggie jest ulubienicą całej rodziny i służby, ale nie miała ochoty słyszeć tego z ust tak bliskiej sobie oso by jak Jenna. Zawahała się, czy nie lepiej wycofać się niepostrzeżenie do holu i udać, że nic nie słyszała. - Czasami lepiej jest mieć przytępiony słuch, nie prawdaż, Noro? - Aż podskoczyła, słysząc głos bab ci tuż za plecami. - Jeśli zamierzasz stać tu dalej, to chociaż pozwól mi przejść. Lenore odskoczyła na ganek jak oparzona. W tej samej chwili zjawił się Marcus. - To jak, pani Watson, możemy ruszać? - zwrócił się do żony. - Pożegnałaś się ze wszystkimi, duszko? - Myślę, że Lenore chciałaby jeszcze zamienić kil ka słów z Jenną - wtrąciła pani Worth, zerkając zna cząco na wnuczkę. - A ja tymczasem mam do ciebie pytanie, Watson. - Zeszła po schodach, szeleszcząc podróżną suknią z tafty. Szary, lśniący materiał zna komicie komponował się z ciemnozielonymi wstąż kami, zdobiącymi spódnicę i dekolt. Całości dopeł-
108
niał welwetowy kapelusik, przymocowany zgrabnie do upiętych włosów. Przeszła obok Lenore, dyskretnie dotykając jej ramienia, co miało oznaczać, że brak dobrych ma nier, jaki przed chwilą zaprezentowała wnuczka, został wybaczony, przynajmniej tym razem. Dopiero teraz Lenore zorientowała się, że Kate i Jenna spoglądają na nią niepewnie, wyraźnie spe szone. Z pewnością zastanawiały się, ile usłyszała z ich rozmowy. -Uważaj na siebie, Jenno! - Przełknęła gorycz i zdobyła się na uśmiech. - Będę za tobą tęsknić. - Ja za panienką też. - Twarz pokojówki rozpro mieniła się, gdy spodziewane wymówki nie nastąpi ły. - Choć podobno wstała panienka z samego ra na, wygląda tak świeżo, jak nigdy. A ta prosta suk nia tylko dodaje panience uroku - zachwyciła się. Lenore wygładziła fałdy brązowej spódnicy. Ozdobiona pojedynczą falbanką i wykończona jedy nie trzema rzędami złocistych tasiemek, wydawała się jej nad wyraz skromna, przynajmniej jak na sto sunki bostońskie. Na szczęście tutaj nikt nie oczeki wał od niej efektownych toalet na każdą okazję. - I tak nie dorównuję babuni - wzruszyła ramio nami. - Ona nawet ze zwykłej, podróżnej sukni po trafi uczynić dzieło sztuki. - Zaśmiała się i spojrza ła w kierunku starszej pani. - Potrzeba jest matką wynalazków, moja droga odparła babcia i dołączyła do grona kobiet. - Lata, kiedy wyglądałam równie czarująco jak moja wnucz-
109
ka, mam daleko za sobą. Prawda, Jakubie? - zwróci ła się z kokieterią do narzeczonego, który właśnie sta nął w drzwiach. - Nie powiedziałbym tego, Sylwio - pan Warren uśmiechnął się miłośnie do przyszłej żony. - Choć muszę przyznać, że nasza Lenore wygląda dziś rze czywiście wspaniale. - Skłonił się lekko młodej ko biecie. - Cóż za piękne uczesanie! Lenore nie posiadała się z radości. A więc żmud na praca przed lustrem nie poszła na marne! Starszy pan Warren uścisnął rękę Marcusowi. - Szerokiej drogi - uśmiechnął się życzliwie. - My wyruszymy niedługo po was. - Spojrzał w niebo. Obawiam się, że po drodze może nas trochę zmoczyć. - Może pomogę załadować państwa bagaże? - za oferował stangret. - Nie trudź się, lepiej już jedźcie - wtrąciła pani Worth. - Jake obiecał, że nam pomoże. Jakoś sobie poradzimy. - W takim razie w drogę. - Marcus ukłonił się wszystkim, naciągnął czapkę głębiej na czoło i zamk nął drzwiczki powozu. - Udanej podróży, pani Worth i panie Warren. Do zobaczenia, panienko Le nore! - Ukłonił się jeszcze raz i wdrapał na kozioł. - Pozdrówcie ode mnie mamę i tatę! - krzyknęła Lenore, gdy strzelił bat i powóz ruszył z miejsca. Nagle poczuła rozpaczliwą tęsknotę za domem. - Na nas też czas, Jakubie. - Starsza pani ujęła na rzeczonego pod ramię. - Może jednak chcesz poje chać z nami, Lenore?
110
Choć od czasu pamiętnej rozmowy w gabinecie babcia starała się przestrzegać konwenansów w sto sunku do pana Warrena, Lenore nie miała ochoty po dróżować w towarzystwie tej dziwacznej pary. Nie mogłaby patrzeć, jak skrycie ściskają się za ręce i zer kają na siebie zakochanym wzrokiem. Wolała już zo stać z Kate i z mężczyzną, który znikał jak duch. - Nie, babciu. Zamierzam... - zawahała się - ... przypomnieć sobie sonety Szekspira - wypaliła, ma jąc nadzieję, że nie zabrzmi to zbyt podejrzanie. Babka, w przeciwieństwie do jej ojca, przywiązywa ła dużą wagę do wykształcenia. Dopóki jednak ło żyła na edukację wnuczek, pan Brownley nie miał nic przeciwko szkołom i guwernantkom. - Posegre gowałam już listy i dokumenty - szybko zmieniła temat. - Co mam z nimi zrobić? - Pokaż Jake'owi, co znalazłaś, a on już będzie wiedział, co dalej. - O wilku mowa - wtrąciła Kate, wskazując na bramę, ku której zbliżał się pędem jeździec. Rzeczywiście, bystry wzrok nie mylił gospodyni. Jake jechał na oklep na swojej siwej, zaprzęgowej kla czy, a na jego twarzy malował się wściekły grymas. - Ciekawe, gdzie pan doktor zgubił dwukółkę? mruknęła Irlandka. Lenore odwróciła się, zaintrygowana, i ujrzała najpierw sylwetkę jeźdźca, a potem jego kwaśną mi nę. Omal nie parsknęła śmiechem. W następnej chwili przypomniała sobie, że ma unikać Jake'a, i już chciała zrejterować na ganek, lecz uznała, iż
111
babcia może uznać takie zachowanie za dziwaczne. Zresztą młody Warren nie wydawał się być w na stroju do rozmowy o sortowaniu listów; - Już dawno mówiłem mu, że prawe koło jest ob luzowane, bo słychać było, jak stuka piasta - stwier dził starszy pan Warren, z politowaniem kiwając głową. - Ten chłopak nigdy mnie nie słucha, a prze cież powinien już zmądrzeć. - Pozwólmy dzieciom uczyć się na własnych błę dach. - Babcia poklepała go po ramieniu. - W ten spo sób zdobywają doświadczenie. Jestem pewna, że od tąd Jake każe sprawdzać swój wehikuł przed jazdą. Jake zajechał na podwórze i sztywno zsunął się z konia, lekko krzywiąc się z bólu. Nie zauważył zgromadzenia przed gankiem i wiążąc klacz do słupka, przeklinał na czym świat stoi bez najmniej szego skrępowania. - Najbardziej zapadają w pamięć te doświadczenia, po których boli tyłek - zauważyła z przekąsem Kate. Dosadna uwaga gospodyni rozbawiła babcię, jed nak starsza pani była na tyle taktowna, że powstrzy mała śmiech i kąciki jej ust ledwie drgnęły. - Kate, sprawdź, proszę, czy Dan przygotował już powóz - poleciła. Kate skinęła głową i odeszła. - A propos doświadczeń, Lenore - zwróciła się do wnuczki, marszcząc brwi. - Mam dla ciebie zadanie na czas mojej nieobecności. - Znów jakieś zadanie? - W głosie dziewczyny od bił się cień niepokoju.
112
- Zamierzam zrobić użytek z twojego bystrego umysłu i zdolności organizacyjnych - oznajmiła babka tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Nie mo żesz ciągłe siedzieć w domu, a Jake'owi na pewno przyda się pomoc w klinice. Zostaniesz więc jego asystentką. Skoro poszukujesz nowego kierunku w życiu, powinnaś zbierać nowe doświadczenia, nieprawdaż? Inaczej nie ruszysz z miejsca. Uderzenie pioruna nie zrobiłoby na Lenore więk szego wrażenia. Na moment oniemiała. Jake, który już zauważył towarzystwo i właśnie podszedł, aby się przywitać, musiał doświadczyć podobnych uczuć, słysząc słowa Sylwii. - Co takiego?! - wyjąkał, stając jak wryty. Zmysłowy głos, słyszany po raz pierwszy od ty lu dni, zawibrował Lenore w uszach i przeniknął dreszczem całe ciało. Natychmiast przypomniała sobie ich wieczorne dyskusje i pocałunki, wymienia ne w tym samym miejscu, gdzie stali teraz. - Wybacz, Sylwio, ale nie będę niańczył twojej ukochanej wnusi - warknął, nie dbając choćby o po zory uprzejmości. - Skoro szanowna panna Nora ma się nudzić i kaprysić, lepiej zabierz ją ze sobą. Po tym, jak ta bostońska lala ośmieszyła go i ode szła bez słowa, zamierzał ją całkowicie ignorować. Niedoczekanie, pomyślał z wściekłością, ciskając gniewne spojrzenie w kierunku Nory Brownley, którą miał okazję widzieć po raz pierwszy od dłuż szego czasu. Niechętnie odnotował, że wcale nie wyglądała odpychająco, co usilnie próbował sobie
113
wmówić przez ostatnie dni. Nawet z naburmuszo ną miną potrafiła być urocza. Nagle Jake'a ogarnę ła chęć porwania jej w ramiona, tak przemożna, że z trudem się opanował. - Nie próbuj wyładowywać swojej złości na in nych, Jake - skarcił go ojciec. - Ostrzegałem cię przecież, że koło... - Jakubie... - Pani Worth w ostatniej chwili po wstrzymała falę ojcowskich wymówek, która nie chybnie spłynęłaby na głowę Jake'a. Pan Warren usłuchał jej i zacisnął usta, lecz jego mina świadczy ła, że niedopatrzenie nie ujdzie synowi na sucho. Staruszek ma rację, trzeba było już dawno spraw dzić koło, pomyślał ze skruchą Jake. Niestety, ostat nio był tak zajęty, że nie miał czasu absolutnie na nic. Czy naprawdę? Jake posępnie zmarszczył brwi. Bzdura, chłopie, przecież oszukujesz sam siebie, skarcił się w my ślach. Wciąż szukał wymówek, żeby nie zostać sam na sam z Norą. Wychodził o świcie - nie z powo du nawału pracy, jak sądzili wszyscy, litując się nad nim - lecz po to, żeby w zaciszu gabinetu w Somer set poczytać Hawthorne'a i uspokoić nerwy. I cze kać nie wiadomo na co. Jak długo może trwać ten dziwaczny stan ducha? - Gdybyś uważnie wysłuchał kazania w ostatnią niedzielę, Jake, wiedziałbyś, że do starszych należy zwracać się z należnym szacunkiem - upomniała go pani Worth. Tym razem nie spodobała się jej swo-
114
boda, z jaką młody doktor używał jej imienia w obecności służby. - Proszę wybaczyć moją zuchwałość. - Jake skło nił się, szczerze zawstydzony. Rzadko zdarzało mu się sprzeniewierzyć dobrym obyczajom. Wszystko przez tę piękną diablicę, która mierzyła go wzro kiem z niewysłowioną pogardą. - Wiesz, że nie potrafię się długo gniewać. - Pani Worth szybko dała się udobruchać. - Niemniej jed nak oczekuję, że dotrzymasz danej mi obietnicy. Jej głos przybrał stanowczy ton. - Czy pamiętasz, co obiecałeś, gdy przyszedł list od Lenore? - Pamiętam, pani Worth. - Jake pożałował swojej nadgorliwości. Tamtego dnia sam zaproponował, że zajmie się Norą na czas wyjazdu przyszłych państwa Warren. Pięknie się urządził, nie ma co! Skąd mógł wtedy wiedzieć, że zamiast słodkiej dziewczynki w domu zjawi się niebezpieczna piękność, do tego obdarzona iście piekielnym charakterkiem? Ostatnio przychodziło mu do głowy aż nazbyt wiele pomy słów, jak spędzić z Norą wolne chwile, ale Sylwia Worth na pewno nie takie zajęcia miała na myśli. Tfu, co za zdrożne myśli! skarcił się w duchu. Jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji? zastanawiał się gorączkowo. Najchętniej opowiedziałby o wszystkim, co za szło między nimi, zmuszając ojca i Sylwię, aby za brali Norę ze sobą, bądź też znaleźli dla niej inne go opiekuna, a może nawet odesłali do Bostonu. Niestety, po takich rewelacjach straciłby zaufanie
115
nowożeńców, nie mówiąc o tym, że zburzyłby ich radość. Nie mógł się powstrzymać, aby znów nie zerk nąć na sprawczynię swoich kłopotów. W białej bluzce i prostej spódnicy wyglądała wyjątkowo nie winnie i zarazem ponętnie. Znów poczuł przypływ niechcianego pożądania. Och, najchętniej chwycił by tę arogancką pannicę w ramiona i udzielił jej po rządnej lekcji życia! - Najmłodsza córka Elmiry Gallagher właśnie urodziła pierwsze dziecko - oznajmiła ni z tego, ni z owego Sylwia Worth. - Chłopca - dodała i zamilk ła znacząco. Go ma z tym wspólnego Elmira i jej nowy wnuk? Do czego Sylwia zmierza? Jake z niepokojem cze kał na następne słowa, pewien, że nie spodobają się zarówno jemu, jak i Lenore. I nie pomylił się. - Elmira pojedzie z nami do Westbrook, aby po móc córce i poniańczyć malucha. Oczywiście dzię ki Lenore, która wspaniałomyślnie zgodziła się za stąpić ją w klinice - dodała babcia absolutnie nie winnym tonem. Lenore zacisnęła usta, a Jake wybałuszył oczy jak wiejski głupek, niezdolny wykrztusić słowa. Oboje wlepili spojrzenia w panią Worth. - Elmira od wielu lat nie miała urlopu - ciągnęła Sylwia, nie zwracając uwagi na miny młodych. Myślę, że to dla niej wspaniała okazja, prawda? Jake zastanawiał się gorączkowo, jak odwieść babcię Worth od tego szatańskiego planu, nie ryzy-
116
kując otwartego sprzeciwu wobec jej woli. Wizja Nory, plączącej mu się pod nogami w klinice, była co najmniej irytująca. -Przecież miała ją zastąpić Sara Moore - wy krztusił w końcu. Babcia pokręciła przecząco głową. - Owszem, ale Sara pojechała do Portsmouth na pogrzeb szwagra. Pomaga siostrze uporządkować interesy i nie spodziewam się jej prędzej niż za dwa tygodnie. - Babciu - Lenore, nie widząc innego wyjścia, po stanowiła chwilowo wziąć stronę wroga. - Rozu miem, że Jake może nie życzyć sobie, żebym mu asystowała w klinice. Nie znam się na tej pracy i bę dę mu tylko zawadzać - oświadczyła, rozkładając ramiona bezradnym gestem i szeroko otwierając bursztynowe oczy. - Naprawdę nie wiem, czy twój pomysł jest dobry. Jake przyglądał się Norze, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Przeczuwał, że w obecności tej dziew czyny będzie miał trudności ze skupieniem się na pacjentach. Nie, w żadnym wypadku nie może do puścić, żeby przekroczyła próg jego kliniki! -Oczywiście, że będziesz mi zawadzać - przy znał skwapliwie, zły, że sam nie wymyślił tego ar gumentu. - Podczas badań, owszem. - Pani Worth najwyraź niej nie zamierzała dać za wygraną. - Zdajesz się jed nak zapominać, że Elmira zajmuje się jedynie reje stracją, spisując nazwiska pacjentów oraz objawy ich
117
chorób. Nie jest to wielka filozofia i nasza Nora na pewno szybko przyuczy się do roli pomocnicy. Jake słuchał wywodu z kwaśną miną. Nora była ostatnią osobą, która nadawała się do pracy w pro wincjonalnej klinice dla ubogich. Już podczas stu diów zauważył, że ludzie pokroju Brownleyów nie znajdują upodobania w pomaganiu robotnikom i ich dzieciom, o ile w ogóle zdają sobie sprawę z ist nienia tej grupy społecznej. Poza tym obecność ele ganckiej miejskiej panny z towarzystwa mogłaby onieśmielać prostych, biednych pacjentów. Nie, ab solutnie nie można do tego dopuścić! Jake nabrał powietrza i przybrał najbardziej stanowczy ton, na jaki było go stać. - Nie wyobrażam sobie, aby kobieta pokroju... zawahał się - pokroju Nor... Lenore Brownley miała zajmować się spisywaniem najwstydliwszych dolegli wości moich chorych. W niczym to nie pomoże, ani im, ani tym bardziej jej. - Otóż bardzo się mylisz, doktorku - ucięła Le nore, dumnie wysuwając podbródek. Protekcjonal ny ton Jake'a rozzłościł ją nie na żarty. Pożałowa ła, że przed chwilą wzięła jego stronę. - Wpojono mi zasady dobrego tonu i jestem pewna, że nie ura żę niczym twoich szanownych pacjentów. Zwłasz cza jeśli pomogę w ten sposób naszej kochanej pa ni Gallagher - dodała rezolutnie, posyłając babci czarujący uśmiech. Jake był zdumiony tak zaskakującą, wręcz osten tacyjną zmianą nastawienia. Co więcej, przysiągłby,
118
iż wypowiedź Nory zawierała aluzję do jego włas nego, aroganckiego zachowania. Błyskawicznie podjął decyzję, czując, że znalazł się na straconej pozycji. Dobrze, niech będzie jak chce Sylwia, ale... Kiedy zostaną sami, da tej pięknej wiedźmie na uczkę, którą nieprędko zapomni! - Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. - Pani Worth rozpromieniła się. Zza budynku wyłoniły się dwa rasowe, lśniące gniadosze - najnowszy nabytek pani Worth - ciąg nące powóz z Danem i Kate na koźle. - A zatem uważam sprawę za załatwioną. - Babcia, nie ukrywając zadowolenia, zwróciła się do Jake'a. Nie musisz mi dziękować, mój drogi - machnęła ręką, choć młodzieniec był daleki od wdzięczności. - Pomoc na pewno ci się przyda, zważywszy na konieczność częstych wyjazdów do pacjentów. Ktoś musi przez ten czas zapisywać nowych. A teraz pomóż ojcu znieść mój kufer i walizę. - Chodź, synu. - Stary Warren skinął na syna i ru szył przodem, spiesząc ku domowi. Zaledwie znikli za drzwiami, Jake dał upust zło ści, ciskając kapelusz na konsoletę. Nerwowo prze czesał dłonią włosy. - Po diabła mi bostońska pannica w klinice? wściekał się. - Nie będzie miała pojęcia, jak zająć się pacjentami, a ja nie mam czasu, aby ją przyuczać. - Zdziwisz się, bo ja sądzę, że Nora może cię za skoczyć - stwierdził z uśmiechem ojciec.
119
Stary mądrala, myśli, że odkrył Amerykę! Nora od samego początku go zaskakiwała i Jake miał już tego dość. Ciągle jeszcze czuł irytującą i kuszącą za razem woń kapryfolium. Przeczuwał, że nadcho dzący tydzień będzie najgorszy w jego życiu. - Przecież to bystra i pracowita dziewczyna. Bar dzo sprawnie poradziła sobie z korespondencją. Jakub nie mógł zrozumieć niechęci syna do towa rzyszki zabaw z dzieciństwa. - Przekładanie papierów z miejsca na miejsce to nie to samo, co praca z chorymi ludźmi - zaopono wał Jake. - Jeśli Lenore szuka nowej drogi życiowej, pomoc chorym z całą pewnością będzie dla niej najlepszym punktem wyjścia. Dlaczego nie miałbyś jej w tym pomóc? Nowa droga życiowa... Co za bujda! Po tym, jak go potraktowała na ganku, już nigdy nie uwierzy w jej szczerość, a tym bardziej niewinność. Dźwignęli potężny, okuty kufer i powoli ruszyli na dziedziniec. Stękając z wysiłku, umieścili ciężki ładunek z tyłu powozu. Kobiety stały przy scho dach; pani Worth udzielała Kate ostatnich domo wych dyspozycji. Jakub wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł nią spo cone czoło. - Nawrzucałaś tam kamieni, Sylwio? - spytał, próbując złapać oddech. - Teraz to jeszcze nic, mój kochany. Po powro cie będzie znacznie cięższy. Mam masę zakupów do
120
zrobienia. - Babcia uśmiechnęła się rozbrajająco i podała Danowi rękę, żeby pomógł jej wsiąść. - Jeśli zaś chodzi o dwukółkę, Jake... - zaczął na nowo pan Warren, lecz syn nie pozwolił mu dokoń czyć. - Tak, przyznaję, miałeś rację z tym obluzowa nym kołem. - Jake pospiesznie wszedł ojcu w sło wo. - Na szczęście oś jest cała. - Tym razem obyło się bez większych szkód, ale nie możesz zawsze liczyć na takie szczęście. W grę wchodzi przecież dobro twoich pacjentów - w gło sie Jakuba brzmiała nagana. Sylwia wychyliła się przez okienko. - Dan mówił, że młody Daniel będzie mógł po móc przy naprawie - powiedziała. - Ten chłopak to prawdziwa złota rączka. - Jeśli tylko pan go potem odwiezie, bo na wie czór musi zgonić bydło Pruittów z łąki - potwier dziła Kate. Jake dopiero po chwili zorientował się, że wypada odpowiedzieć. Z trudem oderwał wzrok od złocistych kędziorów Nory, która podawała babci drobniejsze pakunki. Wyglądała jak anielskie zjawisko i Jake z drżeniem pomyślał o tygodniu, który go czeka. - Dobrze, dziękuję - mruknął. - Po lunchu zbio rę narzędzia i poszukam Daniela. - Widzisz, Jakubie, nie musisz się martwić, jakoś sobie poradzą. - Babcia znów wychyliła głowę z po wozu. - Jedźmy już! - ponagliła niecierpliwie. - Nigdy nie każ czekać kobiecie, która jest goto-
121
wa do wyjścia - Warren mrugnął do syna porozu miewawczo. - Uważaj na siebie i na Norę. - Wszedł do powozu i zajął miejsce obok Sylwii. - Niech Lenore ci opowie, czego się dowiedziała o dziewczętach z tkalni. I nie zamęczajcie Kate, dzie ci - zarządziła babcia, dając znak woźnicy. Dan strze lił z bata i konie, parskając, żwawo pociągnęły powóz. Jake, zaskoczony tymi słowami, spojrzał pytają co na swoją towarzyszkę. - Co ty możesz wiedzieć o dziewczynach z So merset? - rzucił z niedowierzaniem. - Nie wierzę, że interesują cię losy sierot z okolic Bostonu i sta rania twojej siostry, żeby im pomóc. A już na pewno nie chcesz wiedzieć, co się z nimi dzieje, kiedy opuszczają Somerset, pomyślał ponuro. Im więcej dowiadywali się z Devinem na ten te mat, tym bardziej byli przekonani, że Maggie, No ra i inne społecznice powinny przenieść swoje do broczynne zapędy na innych potrzebujących, a kwestię młodych robotnic zostawić im. Jake po czuł silną potrzebę chronienia Nory przed okru cieństwem życia, podobnie jak Devin pragnął bro nić swojej ukochanej Margaret, lecz natychmiast stłumił w sobie owo niestosowne uczucie. Devin i Maggie byli małżeństwem, a on widział Norę po raz pierwszy od paru lat. - Wierz sobie, w co chcesz. - Dziewczyna zmie rzyła go lodowatym spojrzeniem. Zawziętość, odbijająca się w bursztynowych oczach, przypomniała mu jej siostrę. Być może, jeśli będzie
122
traktował Norę tak jak Maggie - jako starą przyjaciół kę, a nie obiekt męskiego pożądania - wszystko się uło ży i jakoś przebrną przez ten piekielny tydzień... - Babcia mówiła, że zacząłeś interesować się tą sprawą, zanim jeszcze Maggie i Devin wyjechali do Irlandii - powiedziała sucho Lenore. - Możesz mnie wysłuchać lub nie. Wybór należy do ciebie. Jake udał, że nie słyszy jej cierpkiego tonu, i zaczął zastanawiać się, co począć z tą paskudną historią. Devin powinien już dostać odpowiedź na swoje listy, lecz ta korespondencja w żadnym wypadku nie powinna się znaleźć w papierach Margaret, skó ro Nora zyskała do nich dostęp dzięki bezsensow nemu pomysłowi babki z porządkowaniem kore spondencji. Czy zdołała wywnioskować z treści pism, iż po opuszczeniu Somerset dziewczyny w ta jemniczy sposób znikają bez śladu? Przyjrzał się uważnie nadąsanej twarzy dziewczyny. Nie, z pew nością nic nie wie. Jest chyba zbyt naiwna, by się domyślić, stwierdził i odetchnął z ulgą. - Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Dziś muszę naprawiać powóz - powiedział wymijająco. Musiał dać sobie czas, aby wszystko przemyśleć i popracować nad nową strategią wobec Nory-przyjaciółki. - Bądź goto wa jutro po lunchu - zarządził, zawracając ku drzwiom. - Znajdź sobie fartuch i, na Boga, ubierz się mniej fikuśnie - dodał, taksując ją krytycznym spojrze niem. Idziesz do pracy, a nie na proszoną herbatkę. Odchodząc, czuł niemal namacalnie, jak niena wistny wzrok Nory pali mu plecy.
7
Lenore niecierpliwie przechadzała się po weran dzie. Chłodna bryza znad zatoki przyprawiała ją o gęsią skórkę. Co ci strzeliło do głowy, Lenore Brownley, żeby zgodzić się na jeżdżenie do kliniki z tym arogan tem? wyrzucała sobie lekkomyślną decyzję. Od cza su do czasu wychylała się przez poręcz, spoglądając w dal w nadziei, że spośród drzew wyłoni się wresz cie dwukółka. Jake spóźniał się już godzinę. Chyba nie zapo mniał o niej i nie pojechał sam do Somerset? Jeśli tak, to... Tupnęła nogą w bezsilnym gniewie, zacis kając pięści. Jak powinna zachować się dama, wy stawiona do wiatru przez dżentelmena? Jak na jej miejscu zachowałyby się Amelia albo Tori? Z pew nością godnie i rozsądnie! Cały poranek upłynął jej na mozolnym wypru waniu ozdób z szarej spódnicy, najskromniejszej, jaką posiadała w swojej garderobie. W zapale upraszczania stroju odjęła nawet koronkowy koł nierzyk od kremowej bluzki. Kate wyszukała dla
124
niej fartuch, słomiany kapelusik i zwykły, nie rzu cający się w oczy szal. Lenore zrezygnowała z koka i zaplotła włosy w warkocz, który przerzuciła przez ramię. Jeszcze proste buciki na niskim obcasie i obejrzawszy się w lustrze, stwierdziła, że wygląda bardzo stosownie. Krytyczny pan doktorek, nawet gdyby chciał, nie może mieć żadnych obiekcji. Te raz, kiedy była już gotowa, zaczynała na dobre tra cić cierpliwość. Tyle przygotowań, a on się spóźnia, sarkała. Chy ba nie okazał się do tego stopnia lekkomyślny, aby złożyć obietnicę i zapomnieć o niej, gdy tylko po wóz babci znikł za wzgórzem? A jeśli naprawdę od jechał rano do kliniki jak gdyby nigdy nic? Lenore miotała się po werandzie tam i z powrotem, w rytm własnych, nerwowych kroków. Zachowanie Jake'a nie było jedynym powodem jej podłego humoru. Upłynął tydzień, odkąd za mieszkała w Maine, i jak dotąd w jej życiu nic się nie zmieniło. Wiedziała, że początek będzie trudny, ponieważ wyjeżdżając z Bostonu nie ustaliła żadne go planu działania, ale jak dotąd nic, absolutnie nic, nie szło po jej myśli. Niebawem okaże się, że nie ma dla niej innej przyszłości niż ta, którą zgotuje jej własny ojciec! Co gorsza na razie nie zanosiło się na to, że wymyśli sobie lepszą. - W klinice przynajmniej zapomniałabym o kło potach - burknęła do siebie z posępną miną. Gdzie, do licha, jest ten wstrętny Warren? - Nie przeszkadzam? - Drgnęła, słysząc za pleca-
125
mi obcy głos. Obejrzała się, przestraszona, przydeptując sobie szal. Wysoki, szczupły mężczyzna wszedł na werandę. Lenore poczuła, że się czerwieni. Gzy nie daj Boże słyszał, co do siebie wygadywała? - Proszę mi wybaczyć - wyjąkała, zaskoczona nie tyle nagłym pojawieniem się nieznajomego, co jego szykiem i prezencją. Przystojny, wysoki i ubrany w nienagannie skrojony strój do konnej jazdy, wy glądał jak uosobienie dżentelmena. - Ależ to ja proszę o wybaczenie. Nie chciałem pa ni przestraszyć. - Uchylił kapelusz i skłonił się nisko. Lenore podziwiała jego harmonijnie zbudowaną po stać i gęste, starannie wypomadowane włosy. - Ri chard Moore, do usług - przedstawił się przybysz. Czy wybraliśmy niewłaściwą porę na odwiedziny? - Wybraliśmy? - Lenore zamrugała gwałtownie. O ile wzrok jej nie mylił, mężczyzna stał przed nią sam jak palec. Na szczęście bostońskie wychowanie zrobiło swoje. Tak jak uczyła ją matka, błyskawicznie przywołała na twarz salonowy uśmiech, kryjąc nim zmieszanie, i dystyngowanie skinęła głową na znak powitania. Richard Moore zaśmiał się głębokim basem. Miał najbardziej zmysłowy głos, jaki kiedykolwiek sły szała, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej uwodzicielski niż Jake. Starała się dyskretnie przyj rzeć jego twarzy. Była owalna, o ostrych, męskich rysach i wyraźnych kościach policzkowych. Czar ne, równo przycięte wąsy i proste, gęste brwi świad czyły o sile charakteru. Nawet wymagająca Amelia
126
Lawrence nie miałaby się do czego przyczepić. Lenore poczuła się onieśmielona męskością i niena gannym obejściem Richarda Moore'a. Nie wątpiła, że ma przed sobą prawdziwego, arystokratycznego dżentelmena, który byłby ozdobą każdego bostońskiego salonu. Zerknęła w kierunku bramy, modląc się, aby Jake zjawił się jak najszybciej. - Przyjechałem razem z siostrą. Deidre była tak spragniona po podróży, że wypiła za dużo herbaty i dokucza jej żołądek, więc weszła na chwilę do do mu - wyjaśnił uprzejmie Richard. - Niebawem do nas dołączy. - Rozumiem - powiedziała Lenore, zaskoczona jego niezwyczajną szczerością. - Czy pani Worth oczekiwała państwa wizyty? - spytała, żeby znaleźć jakieś wyjaśnienie dla obecności obcego mężczyzny na werandzie w Maine. Obawiała się, że Moore nie wiedział nic o wyjeździe Sylwii i miała nadzieję, że Jake zjawi się lada chwila i wybawi ją z kłopotliwej sytuacji. Musiała przyznać, że czuje się nieco nie swojo, patrząc na ten okaz męskiej urody. Richard zdjął zamszowe rękawiczki i schował je do kieszeni. - Przyjechaliśmy tu specjalnie, by panią przywitać, panno Brownley. Nora Brownley, nieprawdaż? spojrzał na nią pytająco ciemnymi oczami. - Tak, to ja - odparła, uświadamiając sobie, że w takim razie musi odegrać rolę pani domu. - Jed nak wolę, by mówiono do mnie Lenore - dodała z godnością.
127
- A więc mamy ze sobą coś wspólnego - roze śmiał się, - Moja siostra uparcie nazywa mnie Dic kiem i za nic nie mogę jej tego oduczyć - westchnął z rezygnacją. Uśmiechnęła się wyrozumiale. - Czy mam uwierzyć, że pańska siostra i pan po święciliście swój czas, aby przyjechać tu dla mnie? spytała ż niedowierzaniem. - Nasza matka i pani Worth żyły dawniej w wiel kiej przyjaźni... - zaczął, lecz urwał, gdyż na weran dę wkroczył Jake Warren w towarzystwie najbar dziej efektownej i czarującej kobiety, jaką Lenore ostatnio widziała. Siostra Richarda miała na sobie dopasowaną aksamitną amazonkę w odcieniu so czystej wiśni, zdobioną czarną, plecioną lamówką. Malutki kapelusik nosiła zawadiacko zsunięty na bok, a fale czarnych, lśniących loków swobodnie opadały na ramiona, podkreślając kremową gład kość cery. Lenore musiała przyznać, że tworzyła ze swoim bratem piękną parę. - Doktorze Warren, miał pan rację - odezwała się w sposób, który skojarzył się Lenore z mruczeniem rozkosznej kotki. - Są tutaj oboje. Jak znam Dicka, na pewno przełamał już pierwsze lody. - Puściła do brata oko, po czym chwyciła Jake'a pod ramię i po ciągnęła za sobą. Warren zmierzył Lenore i jej towarzysza jadowi tym wzrokiem i nie kwapił się do powitania. Tymcza sem kocica w amazonce uwiesiła mu się u ramienia jak bluszcz. Taksując spojrzeniem młodszą kobietę,
128
jakby była jakimś niezwykłym okazem, zwróciła się do brata: - Mam nadzieję, że byłeś grzeczny, Dick? Ciocia Sylwia nie wybaczyłaby ci, gdybyś zbałamucił takie niewiniątko. - Ciocia? - wymknęło się Lenore. Pomimo zasko czenia nie omieszkała zauważyć, że Jake traktował demoniczną piękność z wyraźną, wręcz demonstra cyjną atencją. - Proszę wybaczyć, nie zdążyłem wyjaśnić - po spieszył z odpowiedzią Richard. - Twoja babcia, Le nore, jest matką chrzestną Deidre. Najwyższy czas, abym dokonał prezentacji - powiedział. - Panno Brownley, oto moja siostra, Deidre Moore Johnson. Deidre, przedstawiam ci pannę Lenore Brownley. Pani Johnson miała duże oczy, pełne, krwistoczer wone wargi i ponętne ciało, którego krągłości mog ły cieszyć męskie oczy. Wydawała się kwintesencją kobiecości. Nawet fakt, że była wyraźnie starsza od brata, dodawał jej dojrzałego, zmysłowego uroku. Lenore znała ten typ kobiet, których pasją było polowanie na mężczyzn, nigdy nie sytych zdoby czy. Przy nich - błyskotliwych, żywych i czarują cych - wszystkie inne dokoła wyglądały jak szare myszki. Wszędzie, gdziekolwiek się zjawiały, ścią gały męskie spojrzenia. - Bardzo mi miło, pani Johnson - zdobyła się na gładki uśmiech, choć coraz bardziej irytowała ją bezceremonialna swoboda, z jaką czarnowłosa pięk ność tuliła się do ramienia Jake'a. - Przyjechał pan
129
w samą porę, doktorze Warren, aby pełnić ze mną honory domu - dodała ironicznie. - Och, proszę, moje dziecko, tylko nie nazywaj mnie panią Johnson! - Deidre zaśmiała się dźwięcz nie, czyniąc gest wypielęgnowaną dłonią. - Mój mąż od czterech lat przebywa na tamtym świecie. Będziesz mówiła do mnie Deidre, a ja do ciebie - Nora. Jestem pewna, że zostaniemy serdecznymi przyjaciółkami. Lenore szczerze wątpiła w taką możliwość. - Panna Brownley woli, gdy używa się jej pełnego imienia, Lenore - Jake odezwał się po raz pierwszy. Deidre uwolniła go z uścisku. - Wcale się nie dziwię, że woli - zatrzepotała rzę sami, zdumiona, że ktoś może nie pojmować takiej oczywistości. - Lenore brzmi bardziej dorośle niż Nora. Cieszę się, że Dick znalazł cię pierwszy z wyższością spojrzała młodszej kobiecie w oczy. Kiedy ciotka o tobie opowiadała, odniosłam wraże nie, że jesteś młodsza. W tym stroju pomyliłabym cię z guwernantką. - Deidre! - Richard posłał siostrze karcące spoj rzenie. - Ależ prostota u takiej młódki jest urocza! - wy krzyknęła niemal z zachwytem. Doskonale wiedzia ła, że posuwa się za daleko, lecz sprawiało jej to przewrotną satysfakcję. Prawdziwa z niej artystka, pomyślała Lenore z niechętnym uznaniem. Niełatwo pokierować kon wersacją tak, by zrobić ze swojej rozmówczyni jed nocześnie niedojrzałą smarkulę i podstarzałego
130
podlotka. Nawet Amelia ze swoim ciętym językiem by tego nie potrafiła. Ciekawe tylko, po co ta cała szopka? - Lenore będzie asystowała mi w klinice w czasie nieobecności pani Gallagher. Prosiłem, aby ubrała się odpowiednio, czyli skromnie -wyjaśnił skwapli wie Jake. Deidre przeniosła spojrzenie z Lenore na Jake'a. W ciemnych oczach mignął zły błysk. - Doprawdy, wielka szkoda - nadąsała się jak dziecko, któremu odbiera się zabawkę. - Tak chęt nie sama bym ci pomogła, doktorze. Lenore błysnęła myśl, iż wizyta rodzeństwa mia ła na celu wybadanie, czy jej osoba może stanowić zagrożenie dla planów wdowy Johnson wobec przy stojnego doktora. Aż się zagotowała ze złości, ale postanowiła nie pokazać niczego po sobie. - Niestety Colette nie zdołałaby znaleźć podob nego stroju w mojej garderobie - westchnęła Deidre z udawanym żalem. - Stanowczo powinnam zamó wić nowe suknie. Lenore aż za dobrze wiedziała, czemu ma służyć owa uszczypliwa uwaga. Wszak jej arystokratyczna przyjaciółka, Amelia Lawrence, była mistrzynią we wsadzaniu takich szpil! Francuska pokojówka, gar deroba pełna najmodniejszych strojów - aluzje były aż nadto przejrzyste i złośliwe. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko zmazać triumfalny uśmiech z pięknej twarzy tej podstępnej diablicy. Zwłaszcza że Jake najwyraźniej napawał się jej upokorzeniem.
131
- To bardzo wspaniałomyślne ze strony panny Brownley, że zaoferowała swą pomoc przy chorych zauważył uprzejmie Richard - Chciałbym, żeby mo ja siostra znalazła sobie równie pożyteczne zajęcie dodał, uśmiechając się ciepło do Lenore. - Dziękuję, Richardzie - zarumieniła się. Fakt, iż pomaganie w klinice było pomysłem babci, ani tro chę nie umniejszył jej satysfakcji z pochwały, wy głoszonej przez przystojnego dżentelmena. - Tu już pan przesadził, drogi panie - Deidre zwróciła się do brata urażonym tonem. - Doskona le wiesz, że nie pozostaję obojętna na przykry los innych. W zeszłym tygodniu, na przykład, posłałam Colette do tkalni z moimi starymi sukniami, żeby te młode robotnice zobaczyły, jak ubiera się praw dziwa dama. - Daj spokój, Deidre - Moore machnął ręką, jak by odpędzał uprzykrzonego owada. Widać było, że siostra zaczyna działać mu na nerwy. - Tkalnia należy do was? - W oczach Lenore błys nęła iskierka zainteresowania. - Owszem. Znasz się na tym? - zapalił się Ri chard. - To fascynujące miejsce. Mógłbym cię po niej oprowadzić któregoś dnia - zaoferował. - Dokładniej mówiąc, interesują mnie sieroty, które tam pracują - sprostowała natychmiast. Przeglądałam korespondencję mojej siostry, doty czącą młodocianych robotnic, i właśnie... .- Noro, nie trzeba! - uciął kategorycznie Jake. - Gdybyś przejrzał dokumenty, które ci wczoraj
132
dałam, wiedziałbyś, że pan Moore mógłby wyjaśnić nam parę kwestii - najeżyła się momentalnie. - To nie jest właściwy moment - powiedział z na ciskiem, który ją zdziwił. - Doktor ma rację - podchwyciła Deidre, posyła jąc Warrenowi gorące spojrzenie spod długich rzęs. - Nie mówmy teraz o interesach. Dick jest dla mnie niesprawiedliwy. Przecież tyle razy odbierałam pocztę dla kliniki, żeby zaoszczędzić ci kłopotu, Jake. Czy to również nie jest pomoc? Jake uniósł brwi. Sprawiał wrażenie, jakby nie miał pojęcia, że piękna Deidre wyświadcza mu po dobne przysługi. Lenore nie posiadała się z radości, widząc konsternację na jego twarzy. - W takim razie dziękuję ci w imieniu swoim i pa ni Gallagher. Doceniamy twoją pomoc - powiedział wreszcie, wykrzywiając usta w grymasie, który miał imitować uśmiech. - A skoro mowa o klinice - oży wił się nagle - powinniśmy już dawno być w dro dze, Noro. Wybaczcie, na nas już czas - powiedział i niecierpliwie skinął na swoją asystentkę. - Ależ my dopiero co przyjechaliśmy i jeszcze nie zdążyliśmy pogadać - zaprotestowała Deidre. - Po za tym potrzebuję odpocząć po podróży. - Kate na pewno przygotuje wam coś do jedze nia - wtrąciła Lenore, zadowolona, że uwolni się od wątpliwej przyjemności odgrywania roli pani do mu. - Zdążycie odświeżyć się i odpocząć, a potem przyjedziecie do Somerset. - Wspaniały pomysł! - wykrzyknęła niespodzie-
133
wanie Deidre. - Muszę wejść do środka. Ten ostry, morski wiatr źle działa na moją cerę. - Musnęła dło nią policzek. - Jestem bardzo delikatna, o czym dok tor Warren miał już okazję się przekonać. - Spojrza ła na Lenore znacząco. - Notabene poproszę moją Colette, żeby dała ci przepis na miksturę, wygładza jącą cerę. Tobie też się przyda. - Czyżby migreny wróciły? - zapytał z troską Jake, widząc, jak Deidre zmęczonym gestem przy kłada dłoń do czoła. - Nie są już tak dokuczliwe jak przedtem, ale nie znikły zupełnie - poskarżyła się, masując skroń. Widzisz - zwróciła się do Richarda tonem wymów ki - doktor bardziej o mnie dba niż własny brat powiedziała płaczliwym tonem. Lenore poczuła w sobie chęć mordu, widząc, jak Jake czule kładzie dłoń na czole Deidre, żeby spraw dzić, czy nie ma temperatury, a potem ujmuje jej przegub, żeby zbadać puls. - Skonsultuję się z doktorem Michaelsem w two jej sprawie - stwierdził po chwili. - Być może trze ba będzie zmienić terapię - zaopiniował, przygląda jąc się uważnie bladej twarzy pani Johnson. - Co tylko każesz, doktorze - zamruczała, kładąc smukłą dłoń na jego ramieniu. - Lubię, gdy mnie od wiedzasz. Od razu czuję się lepiej. Warren skłonił się niedostrzegalnie. - W ciągu tygodnia powinienem coś wiedzieć. - Już nie mogę się doczekać - pokazała w uśmie chu lśniące, białe zęby. - My też niedługo się zoba-
134
czymy, malutka - zwróciła się do Nory, kierując ku niej natarczywe spojrzenie. Nie sądzę, pomyślała Lenore. Trudno było pa trzeć w ciemne, bystre oczy Deidre, ale nie spuści ła wzroku. Jake uścisnął Richardowi dłoń. - Do zobaczenia. Bardzo miło z waszej strony, że wpadliście. Zawiadomię Kate, żeby przygotowała dla Deidre jakąś przekąskę. - Dziękuję, nie trzeba - zaoponował Richard. Sam zajmę się siostrą. - Jak zawsze... westchnął w myślach, zerkając na jasnowłosą, smukłą dziew czynę, która tak mu się podobała. - Panno Brownley - zwrócił się oficjalnie do Lenore. - Cieszę się, że miałem okazję panią poznać. - Ukłonił się i szar mancko ucałował ją w rękę. - Mam nadzieję, że spo tkamy się niebawem - mówiąc to, wpił w nią elek tryzujące spojrzenie. - Ja również - odpowiedziała z uśmiechem. Była wdzięczna Richardowi za wsparcie, jakiego udzielił jej w obliczu złośliwostek Deidre i ostentacyjnie podłego humoru Jake'a. - Jedźmy już, Noro - ponaglił ją Warren, chwy tając swoją lekarską torbę. - Jesteśmy spóźnieni. Obecność Lenore Brownley w klinice przypra wiała Jake'a o udrękę. Za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi i do gabinetu wchodził nowy pa cjent, razem z nim wdzierał się niepokojący zapach kapryfolium. Niezgrabny fartuch nie zdołał znie-
135
kształcić powabnego ciała Nory i ukryć smukłej ta lii. Wszystkie bez wyjątku oczy w poczekalni zwró cone były ku niej, gdy pytała o nazwisko i wpisy wała chorych na listę. Jake spodziewał się, że panienka z miasta, trzyma na przez rodziców pod kloszem, będzie się czuła nie swojo wśród ubogich pacjentów wiejskiej kliniki. Tymczasem, ku jego zaskoczeniu, Lenore zachowy wała się zupełnie swobodnie, uśmiechała się i nie po zwalała zbić się z tropu co bardziej pyskatym inte resantom. Jazda do Somerset upłynęła w milczeniu. Jake, po tym jak widział Norę flirtującą z Richardem, nie rę czył za swoje słowa i wolał się nie odzywać, aby nie prowokować kolejnego starcia. Lenore ze swej stro ny zachowywała się tak, jakby ją czymś bardzo ob raził. Siedziała sztywno na podskakującym siedze niu, wpatrzona w przepływający do tyłu krajobraz, i ani razu nawet nie zerknęła w jego stronę. Gdy przybyli na miejsce, kilku pacjentów czeka ło już w holu, a inni przyszli, gdy zobaczyli powóz doktora, mknący przez miasteczko w obłoku kurzu. Jake w mig uporał się z trzema bólami gardła, zwich nięciem kostki, zaszył sporą ranę i skontrolował ugryzienie, które opatrywał w zeszłym tygodniu. - Proszę regularnie zmieniać opatrunek - pora dził mamie ośmioletniego Jimmy'ego, który został pogryziony przez bezpańskiego psa. - Nie ma śla dów zakażenia - powiedział, uważnie przyglądając się ranie. - Jeśli miejsce ugryzienia będzie piekło al-
136
bo mocno się zaczerwieni, natychmiast po mnie po ślijcie. Jeśli nie, zapraszam na kontrolę za tydzień uśmiechnął się do chłopca. - Jimmy, podziękuj panu doktorowi. - Geneva Phillips czule pogładziła piegowaty policzek synka. - Dziękuję. - Mały żywo zeskoczył z taboretu. Mogę wziąć sobie cukierka? - Oczywiście - uśmiechnął się Jake. - Pewnie już wiesz, gdzie pani Gallagher przechowuje słodycze? - Jimmy skinął głową i obrócił się na pięcie. - I trzy maj się z daleka od obcych psów! - polecił, ale ma lec zdążył już zniknąć za drzwiami. Pani Phillips pożegnała się i pobiegła za dziec kiem, a Jake zajrzał do poczekalni, by dać Lenore znak, że prosi kolejnego pacjenta. - Kto następny? - zawołał, widząc, że nie ma jej w pobliżu. Jak mogła odejść bez uprzedzenia? Zaczyna się, pomyślał ponuro. - Ja - Lydia Jenks wstała, tuląc w ramionach ośmio miesięcznego oseska. Dwoje starszych dzieci trzyma ło się jej spódnicy. - Ale może zajmie się pan najpierw panią Aldrich. - Wskazała siwowłosą kobietę, siedzą cą w rogu poczekalni. - Nie czuje się dobrze, więc pa nienka Brownley poszła po wodę dla niej. Sędziwa Constance Aldrich była niegdyś znana z pysznych truskawkowych konfitur. Teraz coraz częściej miewała zaniki pamięci, niesprzyjające sztuce robienia przetworów. Jake podszedł do staruszki, która patrzyła przed
137
siebie niewidzącym spojrzeniem, kiwając się lekko. Ujął jej zimne, kościste dłonie w swoje. - Pani Aldrich, czy córka wie, że pani tu przyszła? - Dorota? - staruszka zmrużyła oczy, aby za chwi lę wytrzeszczyć je, jakby widziała doktora po raz pierwszy. - Ty jesteś chłopcem Jakuba Warrena, prawda? - spojrzała na Jake'a trochę przytomniej. - Tak, proszę pani. Czy może pani ścisnąć moją dłoń? - przyglądał się jej zaniepokojony, ale na szczęście dłoń staruszki zacisnęła się mocno. - Czemu nie jesteś w Bostonie, chłopcze? Myśla łam, że chcesz zostać lekarzem. - Doktor Warren skończył studia i leczy od dwóch lat, mamo. - Młoda kobieta o zatroskanej twarzy weszła do poczekalni, a za nią pojawiła się Lenore z dzbankiem wody. - Pompa nie chciała działać, a potem woda lała się bez końca - wyjaśniła głośno. Odpowiedziało jej kilka współczujących spojrzeń. Jake dopiero teraz uświadomił sobie, że dziewczyna z miasta nie ma pojęcia, jak się obsługuje takie urządzenie. - Trochę się zasapałam. - Dorota Aldrich osunę ła się na krzesło pod ścianą i powachlowała dłonią. -Szukałam cię przez pół godziny, mamo - powie działa z wyrzutem. - Zostawiłam konfitury na ogniu, więc tylko patrzeć, jak się przypalą. - Pani Aldrich wyglądała na zagubioną, więc za prosiłam ją do środka, żeby nie stała na słońcu. Lenore napełniła dwie szklanki wodą i podała je matce i córce.
138
- Dziękuję, moje dziecko - odezwała się Con stance Aldrich, już zupełnie oprzytomniała. - Teraz widzę, że jesteś bardzo podobna do swojej matki przyjrzała się dziewczynie uważnie - A przy tym o wiele milsza. Jake zauważył, że wielu pacjentów przytakuje skinieniem głowy. Z zażenowaniem pomyślał, że będzie musiał podziękować Norze za zaopiekowa nie się starszą panią. - Doktorze Warren, miło było pana zobaczyć powiedziała staruszka - ale muszę już iść, bo mi się konfitury przypalą. - Podała mu rękę, aby pomógł jej wstać. - Chodźmy, Doroto. Proszę do nas zaj rzeć po pracy, doktorze. Znajdzie się kilka słoicz ków mojego specjału dla pana. - Proszę wybaczyć, że sprawiłyśmy kłopot. - Do rota również podniosła się z miejsca. - Niestety, ma ma coraz częściej ma chwile, kiedy nie wie, kim jest i co robi. - Ależ to żaden kłopot - odezwała się Lenore. Po to tu przecież jesteśmy. - Słyszałem, że napar z korzenia ginsengu ożywia umysł i poprawia apetyt. Może uda mi się go zdobyć. - Jake podrapał się w głowę, świadom, że medycyna niewiele może poradzić na starcze otępienie. Zresz tą, czy pomaga na cokolwiek? pomyślał gorzko. - Byłabym panu niezmiernie wdzięczna, panie doktorze. Mama nie pozwala mi się nudzić. Całe szczęście, że dzieci są w szkole - kobieta spojrzała ze współczuciem na Lydię Jenkins, którą dzieciaki
139
szarpały za spódnicę, ganiając się w kółko. - Do wi dzenia. - Dorota Aldrich wzięła matkę pod rękę i wyszła. - Proszę do gabinetu - Jake zwrócił się do Lydii. - Czy mogę zostawić bliźniaki z panią? - umęczo na młoda matka błagalnie spojrzała na Lenore. W zeszłym tygodniu zajęła się nimi pani Gallagher i dzięki temu pan doktor mógł wreszcie spokojnie mnie zbadać. - Ależ naturalnie - odpowiedziała Lenore z uśmie chem, ale Jake przysiągłby, że w jej oczach błysnęło skrywane przerażenie. Lydia Jenkins wyrwała się z żelaznego uścisku czterolatków i znikła w gabinecie. Jake poszedł za nią, oglądając się na Norę i dzieci z wyraźną obawą. Lenore ukucnęła obok dziewczynki i uśmiechnę ła się do niej. - Przedstawisz mi swoją lalkę? - wskazała zmechaconą pacynkę, zaciśniętą w spoconej rączce. Gdy kwadrans później Lydia stanęła w drzwiach gabinetu, w poczekalni panował niezmącony spokój. - Żona doktora Michaelisa zapewnia, że olejek z żywokostu i świeże powietrze pomaga jej prze trwać wśród sześciorga wnuków. - Doktor Warren wyszedł za pacjentką z flaszeczką olejku. Kobieta wzięła buteleczkę i przyjrzała się jej bez zaintereso wania. - Nie wierzę w takie nowinki, ale zobaczy my - westchnęła. - Dziękuję, doktorze. Lenore z dziećmi siedziała w odległym kącie sali. - Dżentelmen nie popycha swojej siostrzyczki, na-
140
wet jeśli ona mu dokucza - tłumaczyła, trzymając dziewczynkę na jednym kolanie, a chłopca na drugim. Pacjenci z zainteresowaniem zerkali w ich stronę. - A dama nie tłucze braciszka lalką, nawet jeśli on ją zaczepia - mówiła miękkim głosem. - Przepro ście się nawzajem i przywitajcie z mamą - poleciła, zauważywszy zaskoczone spojrzenia Jake'a i Lydii. - Dobrze. - Kyle Jenkins zsunął się na podłogę, łypnął na mamę i podszedł do siostry. - Przepra szam, że przezywałem twoją lalkę. - A ja psepraszam, że cię uderzyłam - wysepleni ła cienkim głosikiem Rachel Jenkins, po czym rów nież zeskoczyła na podłogę i pobiegła do mamy. Pani opowiadała nam o wielkim mieście! - krzyknę ła, chwytając się matczynej spódnicy. - Mają tam tyle koni, że nie da się ich policzyć, i domy wysokie jak drzewa! - Kyle dołączył do sio stry. - Pani obiecała, że jak się jeszcze raz spotka my, opowie nam o statkach. I omnibusach! Na pew no wie o nich prawie tyle, co Devin. Przyjdziemy jutro? - natarczywie pociągnął Lydię za rękę. Jake, zdumiony, uniósł brwi. Przecież Devin jest urodzonym żeglarzem! Jakim cudem Lenore zyska ła sobie takie poważanie u chłopca, że zrównywał ją z wytrawnym wilkiem morskim? - Podziękujcie panience Brownley, że poświęciła wam swój czas. I powiedzcie do widzenia doktoro wi - Lydia Phillips powoli, lecz stanowczo zaczęła wypychać rozgorączkowane dzieciaki z poczekalni. Lenore, nie zwracając uwagi na Jake'a, zbliżyła
141
się do staruszka, drzemiącego na krześle i dotknęła jego ramienia. - Panie Connor, proszę, teraz pana kolej. Staruszek zamrugał oczami i nagle się rozpromienił. - Miło widzieć taką śliczną buzię zaraz po prze budzeniu - zaśmiał się, odsłaniając bezzębne dzią sła. Wziął laskę i podtrzymywany przez Lenore dokuśtykał do gabinetu. Popołudnie rychło zamieniło się w wieczór. Jake nie spodziewał się po swojej arystokratycznej po mocnicy takiej zaradności i życzliwości. Wzbudziła sympatię wszystkich pacjentów. Szkoda, że to tyl ko wyrachowana taktyka, pomyślał gorzko, wal cząc ze sobą, aby nie ulec czarowi, jaki roztaczała wokół siebie. Ostatni pacjent, robotnik z tkalni Johnsonów, opuścił gabinet po godzinnej wizycie. Musiał wyża lić się na wszystkie bóle i strzykania w starych ko ściach, które dręczyły go po całym dniu uwijania się wśród maszyn. Po jego wyjściu Jake podniósł się sztywno ze stołka i rozprostował ramiona, usiłując strząsnąć z siebie zmęczenie. Wyszedł do poczekal ni i zobaczył, że Lenore rozmawia z rudowłosym, piegowatym wyrostkiem. - Proszę, panienko. Wszystko czyste jak łza. - Ge rald Phillips postawił przed nią wiadro pełne na czyń z takim namaszczeniem, jakby wsadził tam bu kiet kwiatów. - Och, serdeczne dzięki - posłała mu czarujący
142
uśmiech. - Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie po radziła. Jake zacisnął zęby. Wszyscy mężczyźni, odwiedza jący dziś jego gabinet, gratulowali mu asystentki. Pod koniec nie mógł już słuchać tych pochwał. Co gor sza, nie było mężczyzny, czy to starego, czy młode go, który nie wodziłby za dziewczyną zachwyconym wzrokiem. Nikt nie wyśmiewał się, że nie potrafi zrobić tak prostych rzeczy, jak napompowanie wo dy ze studni. Przeciwnie, każdy chciał służyć pomo cą i radą. Gerald również okazał się nieodporny na jej czar, gdyż pochwalony, spłonął rumieńcem. -Mówiłem pani, że pompa jest przerdzewiała i nie każdy umie się z nią obchodzić. Pani Gallagher wciąż na nią narzeka, ale doktor Warren wcale się tym nie przejmuje. - Nie dziwi mnie to, Geraldzie. - Lenore zerknę ła w kierunku gabinetu i zamilkła, napotykając twarde spojrzenie Jake'a. - Gerry, mogę ci w czymś pomóc? - spytał szorst ko doktor. Młynarczyk zaczerwienił się po koniusz ki uszu. - Matka przysłała cię po mnie? Coś nagłe go się wydarzyło? - Nie - burknął chłopak, uciekając spojrzeniem w bok. -Jimmy opowiadał, że pracuje u pana anioł, więc przyszedłem zobaczyć. Mama jak raz ma się dobrze i szykuje kolację. - Więc postaraj się na nią nie spóźnić - rzucił cierp ko Jake. Jego cierpliwość była na wyczerpaniu. - Po drodze zajedziemy do Pruittów - poinformował su-
143
cho Lenore. - Przygotuj się do drogi i pogaś lampy. Ja zaprzęgnę konia i przyprowadzę powóz. - Dobranoc, Geraldzie. - Lenore obdarzyła Gerry'ego ciepłym spojrzeniem. - Doktor Warren miał dziś ciężki dzień, ale na pewno jest ci wdzięczny za pomoc, podobnie jak ja. Jake nie miał najmniejszej ochoty wracać do domu. Powinien zająć się dochodzeniem w sprawie sie rot, które znikały po przyjeździe do miasta, nie da jąc znaku życia, powinien zbyć dociekliwe pytania Nory, powinien podziękować jej za pomoc, powi nien przestać wyobrażać ją sobie w ramionach Ri charda, powinien... Tymczasem mógł myśleć jedynie o tym, jak bar dzo jej nie znosi i jednocześnie jak bardzo pragnie.
8
- Co to ma być? - wykrzyknął Jake, gdy tylko przekroczył próg kliniki. Nie wyglądał bynajmniej na zadowolonego. - Kto pozwolił ci tu cokolwiek zmieniać? - spytał z irytacją, rozglądając się po po czekalni. Na każdym krześle leżała kolorowa po duszka, w rogu sali stał stolik, zabrany z werandy w Maine, okryty grubo złożonymi, białymi prze ścieradłami, a na ścianach, oprawione w proste drewniane ramki, wisiały wygrzebane ze strychu stare szkice Devina, przedstawiające Somerset i je go mieszkańców. - Oczekuję wyjaśnień - zagrzmiał, choć nowy wystrój wnętrza nawet mu się podobał. Nade wszystko jednak nie znosił, gdy ktoś rządził się w jego królestwie bez pytania. Wystarczyło, by wyjechał na dwie godziny do pacjenta w terenie, aby nieznośna Nora wzięła sprawę w swoje ręce, pokazując, że również tu chce rządzić! Lenore zacisnęła dłoń na trzonku miotły. - Dobra gospodyni powinna, dbać o wygodę go ści - stwierdziła krótko, odważnie patrząc mu w oczy. - Krzesła masz twarde i niewygodne, a twoi
145
pacjenci są wystarczająco obolali, więc wizyta w kli nice nie powinna przysparzać im dodatkowych cier pień - perorowała. - Znalazłam kilka drobiazgów na strychu i pomyślałam, że można je wykorzystać tu taj, skoro w Maine nie są już potrzebne. Babcia na pewno nie będzie się gniewała, że je wzięłam - do dała z przekonaniem, choć nie miała pewności, jak zareaguje starsza pani na taką samowolę w swoim domu. - Kto powiedział, że w poczekalni mają być ponure, gołe ściany? Jake wyglądał jak chmura gradowa. A, do licha, niech sobie mówi, co chce! Lenore poczuła, że ogarnia ją bunt. Pomyślała gniewnie, że jeśli babka będzie niezadowolona, odniesie podusz ki i obrazki na miejsce. Żaden kłopot! W końcu to nikt inny, tylko Sylwia wymyśliła, żeby pracowała w klinice. Zamierzała pożytecznie wykorzystać swój czas, tak jak Tori w Bostonie i Amelia w Berkshires, o czym donosiły jej w ostatnich listach. Po wczorajszym dniu była tak zmęczona, że kiedy po wizycie u Pruittów wracali do domu, przysnęła w drodze i obudziła się na podjeździe domu, opar ta o ramię Jake'a. Odeskortował ją pod drzwi poko ju i natychmiast zaszyła się w pościeli. Nieocenio na Kate przyniosła jej pożywny bulion. Wypiła go i zasnęła jak kamień z poczuciem dobrze spełnione go obowiązku. Niech no tylko doktorek spróbuje narzekać, że nie była mu pomocna! - A ten stolik? - utyskiwał. - Chyba nie powiesz, że też był niepotrzebny? Po co ci on tutaj?
146
- Niestety, powinien być większy, ale nie znalazłam nic lepszego - wzruszyła ramionami, - Przywiozłam go, aby było gdzie przewijać i kłaść niemowlaki. Chy ba nie powiesz, że i ten sprzęt jest tu niepotrzebny? zapytała zaczepnie. - A szkice? - nie dawał za wygraną. - Jaką prze znaczyłaś im rolę w terapii, panno doktor Brownley? - rzucił z drwiną. - Odwrócą uwagę chorych od ich dolegliwości odpowiedziała bez zająknięcia i na powrót zajęła się zamiataniem podłogi. Miała dość tych głupich wy mówek. Wiedziała, że pomysł zmian w poczekalni jest dobry. Spodobał się nawet praktycznej Kate, która nie uznawała niepotrzebnych upiększeń. Kie dy zapytała ją rano, czy ma coś, czym można by ozdobić surowe ściany kliniki, gospodyni wyciągnę ła z szafy plik szkiców i akwarel Devina. Były wśród nich urocze portreciki Maggie, ale Lenore wybrała pejzaże z Somerset, z jego chatami, dokami i fabry kami. Przedstawiały codzienne, znane wszystkim sceny - robotników, zdążających na zmianę, ryba ków, wyładowujących sieci, kobiety, wychodzące z kościoła w niedzielnych strojach i bawiące się dzie ciaki. Czuła, że to będzie podobało się ludziom, przywiązanym do swoich rodzinnych stron. Nie ob chodziło jej, co pomyśli sobie Warren. Lepiej niech skupi się na leczeniu, resztę pozostawiając innym. - Mój krajan rzeczywiście ma pewien talent przyznał niechętnie Jake - choć jego obrazki nie ma ją ducha, są tylko ładnym odtworzeniem rzeczywi-
147
stości. Jeśli pacjenci zechcą na nie patrzeć, niech zo staną. Jeśli nie, muszą zniknąć. Lenore zerkała na niego spod oka, obserwując, jak przygląda się pejzażom. Nie miał już takiej sro giej miny. Zauważyła, że w ciągu ostatnich dwóch dni przejrzał papiery, które dla niego zostawiła. Z niecierpliwością czekała, aż zdecyduje się prze dyskutować z nią niejasności, wynikające z niektó rych dokumentów, ale widocznie nie uważał jej za partnerkę do poważnej rozmowy. - Otwarte? - zapytał jakiś głos za ich plecami. Lenore zerknęła za siebie. - Tak, oczywiście. Zapraszamy, panie Connor. Rybak ciężko wkroczył po schodach i wszedł do sali. - N o , nareszcie jest na czym siedzieć. - Starszy mężczyzna zatarł ręce i wybrał sobie krzesło z naj większą poduszką. - Ale wygodnie! Elmira będzie w siódmym niebie, jak się dowie, że wreszcie pan jej posłuchał, doktorze Warren. Jake niedostrzegalnie zacisnął pięści. - Za chwilkę pana przyjmę, panie Connor - wy cedził przez zaciśnięte zęby, z trudem zachowując uprzejmy ton. Skan i przerobienie pona. - Pokój lekarski jest jeszcze przytulniejszy niż po czekalnia - rzuciła z beztroskim uśmiechem Lenore. Spiorunował ją spojrzeniem i odmaszerował do gabinetu. Przez grube, ciemne kotary urządzonej z przepy chem bawialni wpadało przytłumione światło dnia.
148
Richard Moore siedział w głębokim fotelu i przy glądał się swoim zadbanym paznokciom. Codzien nie pielęgnowane, stanowiły oznakę jego statusu człowieka, który nie musiał parać się pracą, aby żyć w dostatku i luksusie. Tylko kto by pomyślał, że dobrobyt tak szybko go znudzi? Zmarszczył brwi. Miał przecież wszystko, o czym marzył... albo prawie wszystko. Drgnął, słysząc suchy, szybki stukot obcasów na lśniącej posadzce. - Wiesz, że nie znoszę słońca, Dick. Źle wpływa na moją cerę - powiedziała marudnie Deidre, omdlewającym ruchem układając się na sofce. - Przygaszę je specjalnie dla ciebie, najdroższa zapewnił z uśmiechem. Dawniej jego siostra słynęła z poczucia humoru i potrafiła zaśmiewać się do łez jak młoda dziewczy na. Teraz żarty i niewinne braterskie prowokacje budziły w niej przeważnie złość. Richard ze smut kiem uświadomił sobie, że zmiany postępują coraz szybciej. - Och, Dick, nie bądź żałosny - ofuknęła go. Muszę odpocząć, żeby zanieść naszemu doktorko wi korespondencję. Richard przyjrzał się siostrze badawczo. Zauważył, że ostatnio zbyt często wspominała o przystojnym doktorze Warrenie. Niepokoiło go to, ponieważ w ich sytuacji nie mogli pozwolić sobie na wywoła nie sensacji romansem. Nie mówiąc o urazie, jakiego
149
w razie miłosnego zawodu mogłaby doznać tak wraż liwa kobieta jak Deidre. Tak czy inaczej, w tej chwili nie ma sensu rozma wiać z nią na ten temat, pomyślał, widząc, jak znu dzona przesiewa w palcach kosmyk włosów. Wy ciągnął przed siebie długie nogi, elegancko krzyżu jąc je w kostkach, obutych w lśniące sztylpy. Deidre nerwowo wstała z sofki, podeszła ku oknu i oparłszy się o parapet, popatrzyła na brata pałającym wzrokiem. - Jak możesz tak siedzieć? - wybuchnęła. - Ależ Deidre... - Milcz! - zacisnęła dłonie w pięści. - Odkąd wró ciliśmy do Somerset, wszystko układa się wspania le. Prowadzimy życie, o jakim zawsze marzyliśmy, jakiego pragnęła mama. I wiesz, że mamy zbyt wie le do stracenia, Dick. - Jęła nerwowo przechadzać się tam i z powrotem po obszernej bawialni, szelesz cząc suknią w kolorze indygo, której koronkowe falbanki kipiały bielą przy każdym obrocie. Richard wodził za nią wzrokiem i próbował od gadnąć, co było przyczyną tej histerii. - Możesz przecież posłać Colette - podsunął. Albo ja pójdę - zaproponował skwapliwie, ale ta su gestia jeszcze bardziej ją rozzłościła. Szkoda, pomyślał. Choć bardzo kochał siostrę, czasami ciążyła mu rola, jaką sam narzucił sobie wobec niej - niańki, opiekuna i człowieka do spe cjalnych poruczeń. Nie miał własnego życia - ale kim byłby bez niej?
150
Chętnie pogawędziłby z intrygującą Lenore Brownley, zwłaszcza że Deidre jest nie w humorze i pewnie położy się do łóżka, narzekając jak zwykle na ból głowy. Migreny i ataki histerii nękały ją z co raz większą częstotliwością. Może doktor Warren poleciłby jakichś specjalistów? Oddałby wszystko, żeby siostra znów była sobą, jak za dawnych lat. - Żeby się spotkać z tą bostońską lalą? - syknęła. Richard odniósł wrażenie, że Deidre po raz pierw szy w życiu jest zazdrosna o kobietę. To do niej zupełnie niepodobne, pomyślał z na rastającym niepokojem. Rzeczywiście, młodzieńcza uroda Lenore mogła stanowić pewną konkurencję dla piękna dojrzalej kobiecości, ale Deidre, świado ma własnych atutów, nie zwykła się przejmować ta kimi drobiazgami. Czyżby jego siostra planowała coś poważniejszego niż przelotny flirt z doktorem? - Ale skoro ta panienka już tu jest, może mi się przyda. - Pani Johnson nagle zmieniła front i zamy śliła się głęboko, mrużąc oczy. - Nie ma co zawracać sobie nią głowy. Niedługo wróci do Bostonu i już nigdy się nie spotkamy. - Ri chard był zdecydowany odwieść siostrę od pomy słu, który najwyraźniej formował się w jej głowie. Deidre oparła się plecami o gzyms kominka. Pa trzyła na niego tak jak wtedy, gdy zapytał ją o pacz kę, którą ukradkiem zabrała z biurka Sylwii Worth. Wówczas wpadła w furię, ale pozostawiła pytania brata bez odpowiedzi. Tym razem postanowił być bardziej ostrożny.
151
- Nie zawracać sobie nią głowy? - prychnęła, jak by Lenore była jej śmiertelnym wrogiem od lat. - Otóż to - przytaknął z lekkim uśmiechem. Niedługo wyjedzie i będziesz mogła na nowo zająć się doktorem, jeśli tak bardzo tego chcesz. - Jakby taka smarkula mogła mi przeszkodzić fuknęła i gwałtownym ruchem odrzuciła pukle czar nych kędziorów na plecy, ukazując ciągle jeszcze ponętny, mlecznobiały dekolt. - Poza tym nie zapo minaj, że jej świętoszkowata siostrzyczka również przyjechała w odwiedziny i już tu została - zauwa żyła, obdarzając brata czarującym, choć nieco wy muszonym uśmiechem. Richard, mimo całej miłości do siostry, nigdy nie przestał się dziwić, że w tak pięknym kobiecym cie le może się kryć tyle perfidii. Był ciekaw, jakie Deidre miała zamiary wobec młodego Warrena. Czyż by jednak chodziło o romans? Wiedział, do czego jest zdolna; razem tworzyli bardzo zgrany zespół. Trud ne koleje losu, przez które musieli przejść, zbliżyły ich do siebie, lecz Deidre zawsze miała swoje mrocz ne tajemnice, których pewnie nigdy nie pozna. - Gdyby zależało ci na spotkaniach z doktorem, wymyśliłabyś coś lepszego. Przyznaj się, że po pro stu spodobała ci się działalność dobroczynna - rzu cił swobodnie, choć w istocie robił dobrą minę do złej gry. Jeśli jego siostra nie przychodziła do klini ki ze względu na Warrena, to po co? - Nie masz obowiązków w tkalni? Trzeba prze cież dopilnować transportu nowych maszyn. Może
152
tak zająłbyś się interesami, zamiast mi matkować podejrzanie szybko zmieniła temat. - Interesy idą świetnie, zarządcy są sprawni, więc nie muszę nic robić - wzruszył ramionami. Dawniej prowadzili z siostrą życie, w którym bezpardonowa walka o przetrwanie była codziennością, toteż spo kojne bytowanie w dostatku i odcinanie kuponów od dobrze funkcjonującego interesu szybko go znudzi ły. Cieszył się, że zyskał szacunek i środki na utrzy manie ich obojga, ale wypełnianie ksiąg rachunko wych i bilansów uprzykrzało mu każdy miesiąc. - Dobrze, skoro tak bardzo chcesz, zajmij się swo ją słodką panną Brownley - rzuciła uszczypliwie. - Lenore interesuje mnie tyleż samo, co młódki z zakładu - powiedział od niechcenia. Nie patrzył siostrze w oczy z obawy, że wyczyta w nich coś, o czym wolałaby nie wiedzieć. - Odkąd to leży ci na sercu los sierot, które za trudniasz? Co ty w ogóle możesz o nich wiedzieć? - podchwyciła drwiąco i natychmiast skrzywiła się z bólu, dotykając skroni. - Troszkę więcej niż to, co raportuje mi zarząd ca - przyznał. - Przychodzą punktualnie, przez ca ły dzień uwijają się między krosnami i zmieniają szpulki, a na wieczór wracają na stancję do Hawkinsów, po drugiej stronie wzgórza. Angażujemy młódki, bo tylko one mają wystarczająco małe i zręczne dłonie, a jednocześnie nie są już dziećmi, bo zatrudniania tychże zabrania nam prawo. Ponad to, co jest najkorzystniejsze, nie musimy im płacić,
153
gdyż praca w naszej tkalni jest elementem zawodo wego szkolenia, dotowanego przez Towarzystwo Dobroczynności - recytował z nadzieją, że odwró ci uwagę siostry od dotkliwego bólu. Niestety, nie pomogło. Deidre coraz mocniej pocierała skronie, boleśnie zaciskając powieki. - Młódki, młódki - szeptała. - Ja nie miałam na wet takiej możliwości, żeby ktoś uczył mnie fachu czy pomógł wyjść za mąż. Nie miałam wyboru, przecież musiałam nas jakoś utrzymać. Zobacz, jak dobrze się nam teraz układa - uśmiechnęła się bla do i nagle kurczowo uchwyciła gzyms kominka, tra cąc równowagę. Richard zerwał się z miejsca i podtrzymał ją, by nie upadła. Gdy poczuła brata przy sobie, otworzyła oczy i spojrzała na niego umęczonym wzrokiem. Jeśli na wet żywił do niej żal, w takich momentach natych miast o nim zapominał. Dobrze wiedział, przez co przeszła i jak wiele zawdzięcza jej męczeństwu. - Dick, musisz dbać o nasze obecne życie - po wiedziała słabym głosem. - O tkalnię. - Oczywiście, kochana - zapewnił czule. - Zaraz pójdę do biura i wezmę się za te przebrzydłe ra chunki. - Przytulił ją mocno do siebie i pogładził po plecach. Deidre zawsze lubiła być dotykana. Dzięki temu jakoś znosiła swoją niełatwą pracę. Richard także czuł się lepiej, wiedząc, że siostra wynosi z niej choć odrobinę przyjemności. Teraz jednak dręczyły go nieznośne wyrzuty sumienia. Winien był jej życie
154
i musiał się odwdzięczyć, chroniąc ją. Przede wszyst kim przed nią samą. - Ach, Dick... - westchnęła, podnosząc głowę z je go ramienia. - Słucham? - Powiedz mi, że sprawy potoczą się tak, jak ze chcę - poprosiła. - Że nasze marzenia się spełnią. Że będziemy tak bogaci, że nie będziemy musieli już nic robić, że będziemy zdrowi i szczęśliwi. Głos siostry ścisnął mu serce. - Tak będzie. - Dotknął ustami jej skroni. - Do kładnie tak, jak planowaliśmy. I tak, jak chciała na sza mama. Obiecuję. - Gładził jej plecy i czuł, jak powoli ustępuje z nich napięcie. - Dziękuję - tchnęła mu do ucha. Nim zaczęli nowe życie, poprzysięgli sobie, że zostawią za sobą wszystko, co złe i biedne, a swoje tajemnice i pragnienia ukryją w najgłębszych zaka markach duszy. Richard czuł jednak, że powoli wra cają do dawnych zwyczajów, jakby toczył ich trąd, którym dawno temu się zarazili. Łagodnie, lecz stanowczo odsunął Deidre od siebie. - Może przyniesiesz swój nowy kapelusz i poka żesz mi, jak pięknie w nim wyglądasz? - uśmiech nął się, widząc, że nienaturalna bladość znikła z jej twarzy, a oczy odzyskują blask. - Wyśmienity pomysł! - wykrzyknęła radośnie, jak by załamanie sprzed kilku chwil w ogóle nie miało miej sca. Obróciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom, zosta wiając za sobą chmurę odurzającego zapachu magnolii.
155
- Potem zaniosę doktorowi pocztę i przypomnę o niedzielnym festynie! - rzuciła przez ramię. Deidre nie mogła wybrać gorszego momentu na odwiedziny w klinice. Lenore siedziała w poczekalni z niemowlakiem Jenksów na rękach i próbowała uśpić go po tym, jak zwymiotował na nią całą porcję pokarmu. W tym czasie Jake badał bliźniaki. Po raz pierwszy w życiu opiekowała się takim ma leństwem i musiała przyznać, że jest słodkie, choć przyczyniło jej niemałego kłopotu. Odkąd zaczęła pomagać w klinice, czuła, że coś się w niej zmieniło. Wyrzucała sobie, że dawniej potrafiła być tak ego istycznie nieczuła na problemy innych, zwłaszcza tych, których wcześniej nie zaliczała do swojej sfery. Gdy Deidre Moore Johnson, otoczona obłokiem perfumowej woni, ukazała się w drzwiach kliniki, Lenore poczuła się bardzo nieswojo. Wobec tej szy kownej damy w kaszmirowej sukni wyglądała jak służąca w swoim poplamionym fartuchu i prostej odzieży. Na dodatek czuć było od niej kwaśną woń przetrawionego mleka. - Dobry wieczór, pani Johnson - przywitała sio strę Richarda, siląc się na uprzejmość. W sali rozległ się dźwięczny śmiech czarnowło sej piękności. - Och, Noro, widzę, że uparłaś się, żeby trzymać mnie na dystans, a przecież tłumaczyłam ci, że je steśmy rodziną. - Obrzuciła ją krytycznym spojrze-
156
niem. - Czy doktor Warren jest teraz zajęty? - wska zała drzwi gestem urękawiczonej dłoni. - Przed tobą jest tylko jeden pacjent, więc sądzę, że nie będziesz długo czekać. Usiądź, a ja spiszę twoje objawy i zarejestruję cię. Deidre zmarszczyła brwi. Nie zamierzała czekać jak byle prosta robotnica. - Biedactwo, musisz być rzeczywiście tak zmę czona, na jaką wyglądasz - powiedziała do Nory z dobrze udawaną troską. - Widzisz, nie przyszłam tu po poradę, tylko w odwiedziny - uśmiechnęła się słodko. - Uwielbiam robić dobre uczynki - zaszcze biotała, kładąc na stole sporych rozmiarów paku nek. - Przynoszenie poczty doktorowi stało się jed nym z moich ulubionych zajęć. Ale skoro Jake jest zajęty, wykorzystajmy ten czas inaczej. Co byś po wiedziała na to, żebyśmy umówiły się na herbatkę? - Niestety, nie mogę. Jestem tu potrzebna. Może innym razem. - Instynkt podpowiadał Lenore, że le piej nie ufać tej kobiecie. - Może po powrocie babci? Deidre westchnęła, przybierając rozczarowaną minę. - Chyba cię do siebie zraziłam. Daj mi szansę, a udowodnię ci, że nie jestem taką kobietą - demo nem, jak sobie wyobrażasz. - Przykro mi, ale mam tyle zajęć, że dosłownie nie wiem, w co ręce włożyć - Tym razem Lenore była uprzejma, lecz stanowcza. Drzwi gabinetu otworzyły się i wyszła z nich Ly dia Jenks, trzymając za ręce bliźniaki.
157
- Podziękujcie doktorowi, dzieci, a ja przyniosę wam po cukierku - powiedziała. - Nie dziękujcie, bo nie ma za co - zapewnił z uśmiechem Jake, patrząc na maluchy, pochłonięte oglądaniem swoich świeżo zabandażowanych dłoni. A na drugi raz uważajcie, co zbieracie, kiedy znów będziecie chcieli podarować mamie bukiet kwiatów. - Co za urocze szkraby, śliczne jak z obrazka! zachwyciła się Deidre. - Ale jak będziecie jadły w niedzielę lody? Dzieci znieruchomiały i wbiły w mamę zatrwożo ne spojrzenia. Najwyraźniej o tym nie pomyślały. - Deidre! - skarcił ją ostro Jake. - Przepraszam - niewinnie zatrzepotała rzęsami. - Doktor obiecał, że jeśli będziecie grzeczni, zdej mie wam bandaże w sobotę. Wtedy pomyślimy o lo dach. - Lydia wręczyła dzieciom po cukierku i odebra ła od Lenore niemowlaka, który tymczasem zdążył słodko usnąć. - Dziękuję, kochana. Doktorze, cóż to za wspaniały pomysł, żeby postawić tu stolik do prze wijania - zwróciła się do Jake'a, który, słysząc te sło wa, uśmiechnął się niewyraźnie. - Idziemy, dzieciaki. Tata lada chwila wróci z pracy i trzeba mu dać obiad. Lenore podniosła się z miejsca, gotowa do no wych obowiązków. - Następny w kolejce jest pan Connor - wskaza ła drzemiącego staruszka. - Zapomniał, jak ma uży wać maści, którą mu dałeś. - Ja zajmę tylko chwilkę - wtrąciła Deidre, stając między Jake'em a Lenore. - Mówiłam małej Norze -
158
wypowiedziała to imię z naciskiem - że chcę tylko zostawić pocztę i gazety i zaraz znikam. Nie będę zajmowała mu cennego czasu. Lenore puściła prowokacyjną uwagę mimo uszu. Zastanawiała się, czemu wdowie tak bardzo zależy, aby zdegradować ją w oczach Warrena jako niedowarzoną smarkulę. - Dziękuję, Deidre. To bardzo uprzejme z twojej strony. - Jake odebrał z jej rąk owinięty papierem pa kunek, - Ale nie musisz się aż tak starać. Mijam pocz tę w drodze do domu i sam mogę zabrać gazety. - Nie pamiętasz, doktorze, że kazałeś mi zażywać ruchu i świeżego powietrza, a przede wszystkim zna leźć sobie przyjemne zajęcie, żeby uspokoić nerwy? - zapytała, prowokująco wydymając karminowe wargi. - A kiedy wreszcie je znalazłam i zaangażowa łam się całą duszą w pomoc dla ciebie, mówisz mi, że niepotrzebnie się wysilam. Poza tym przyszłam, żeby oficjalnie zaprosić cię na lunch w niedzielę po mszy. Potem możemy razem wybrać się na festyn. Oczywiście ty także jesteś zaproszona, malutka zwróciła się do Lenore, jakby nagle przypomniała so bie o jej istnieniu. - Całkowicie oczarowałaś Dicka, moja mała. - Jej głos po prostu ociekał słodyczą. Lenore miała ochotę krzyczeć. Z najwyższym trudem udało się jej zachować spokój. Już otworzy ła usta, żeby odmówić, lecz Jake ją ubiegł. - Przykro mi, Deidre, ale nie mogę. Już dawno obiecaliśmy pomóc pani Butler w przygotowaniach do festynu - powiedział chłodno, jakby czar tej po-
159
sągowej kobiety tym razem na niego nie działał. Wybacz, może innym razem. - W każdym razie dziękujemy za zaproszenie - do dała Lenore, tłumiąc radość. Normalnie byłaby wściekła, że Jake ośmielił się mówić w jej imieniu, ale dzięki niemu zyskała znakomitą wymówkę, Oraz lu by jej sercu widok zawiedzionej miny Deidre. - Doktorze Warren! Doktorze Warren! - Do pocze kalni wpadł jak bomba zdyszany Gerald Phillips. Wypadek w tkalni! Pan Moore prosi, aby zjawił się pan tam jak najszybciej! - Dick? - Na twarzy Deidre po raz pierwszy po jawiło się prawdziwe uczucie - przerażenia i lęku. Jeszcze nigdy nie wydała się Lenore tak ludzka. - Noro, mój neseser! - rzucił w pośpiechu Jake. Niech Gerald przyniesie mi go, jak tylko złapie od dech .- krzyknął i ruszył biegiem na drugą stronę miasteczka. Deidre Johnson podciągnęła suknię i pobiegła za nim, potykając się chwiejnie na wysokich obcasach.
9
Lenore biegła za Geraldem ile sił w nogach, nie zwalniając tempa, póki nie dotarli na miejsce. U podnóża stromych stalowych schodów, przyle pionych do ceglanej ściany budynku, zrobiło się już małe zbiegowisko. Ludzie głośno komentowali wy darzenie, pokazując rękami w górę. Lenore również zadarła głowę, usiłując ocenić, na ile niebezpieczny jest upadek z wysokości pierwszego piętra po stalo wych, drabinkowych stopniach. Deidre łkała histerycznie w objęciach brata. Wo kół gęstniał tłumek majstrów, maszynowych i po mocników o poważnych, umorusanych smarami twarzach, jednakowo kiwających głowami. Mło dziutkie, przerażone tkaczki w identycznych sza rych sukienkach zbiły się w ciasną gromadkę, po chlipując żałośnie. Pośrodku ludzkiego kręgu, jak szmaciana lalka ciśnięta na ziemię przez dziecko, leżała nieprzytom na, blada dziewczynka. Jake klęczał nad nią i badał po kolei każdy frag ment szczupłego ciała - ręce, ramiona, brzuch, no-
161
gi i stopy. Gdy dotknął kostki, ranna drgnęła i głoś no jęknęła z bólu. - O Boże, Lizzie żyje! - krzyknęła uszczęśliwiona jedna z dziewcząt, a pozostałe zapiszczały z radości. - Oczywiście, że żyje, wy głupie. Inaczej nie po syłaliby po doktora, tylko po księdza - odpowie działa rezolutnie najwyższa z nich, dyskretnie ocie rając oczy rąbkiem fartucha. - Podaj mi moją torbę, Noro - polecił Jake. Na wet na nią nie spojrzał, całkowicie skupiony na dziewczynce. Uklękła obok niego i postawiła torbę na ziemi. Jake zanurzył w niej rękę, poszperał, nie patrząc, i wyciągnął malutką buteleczkę. Drugą ręką uniósł lekko głowę tkaczki. - To amoniak. Zaraz ją ocuci - powiedział, wi dząc pytające spojrzenie Lenore. Uniósł głowę ma łej robotnicy i zbliżył odkorkowaną buteleczkę do jej nozdrzy. Po paru wdechach dziewczynka ocknę ła się i powiodła wokół nieprzytomnym wzrokiem. - Callie, gdzie jesteś? - zawołała, przestraszona widokiem tłumu twarzy, pochylających się nad nią. - Tutaj - wysokie dziewczę radośnie pomachało przyjaciółce. - Wszystko w porządku, Lizzie. - Cal lie była najstarsza i najbardziej rosła z tkaczek. Mia ła długie kasztanowe włosy, zaplecione w gruby warkocz, rumianą twarz i śmiałe spojrzenie. Widać było, że przewodziła grupie. - Trzymaj się dzielnie, kochana! Lizzie dopiero teraz zauważyła doktora i Lenore.
162
Szarpnęła się gwałtownie, jakby chciała zerwać się z miejsca i uciec, ale tylko jęknęła z bólu. - Nie bój się, kochanie. - Lenore uśmiechnęła się przyjaźnie, delikatnie dotykając ramienia poszko dowanej. - Jesteś w dobrych rękach. Nasz pan dok tor zaraz cię opatrzy. Dziewczynka łypnęła z przerażeniem na Jake'a, a potem błagalnie popatrzyła na Lenore. - Nie pozwól, żeby upuścił mi krew, panienko szepnęła, chwytając ją mocno za rękę. - To zabiło ciocię Beatrice. Potem była blada jak opłatek i wreszcie poszła do aniołków. Ale ja jeszcze nie chcę iść do aniołków - dodała płaczliwie. - Masz na imię Lizzie, prawda? - zapytała mięk ko Nora. Dziewczyna z wysiłkiem skinęła głową. - Nic się nie bój, Lizzie. Doktor Warren jest świet nym lekarzem i na pewno ci pomoże - zapewniła z przekonaniem. - Musi tylko sprawdzić, czy nie masz złamań. Bądź dzielna, dobrze? Lizzie przytaknęła. - Boli mnie głowa - powiedziała, dotykając skro ni, na której zaczął rozlewać się okazały siniak. - Widzę. - Jake odgarnął jej włosy z czoła. - Nie po ruszaj głową, bo zrobi ci się niedobrze. Pewnie masz też lekki wstrząs mózgu. Boli cię coś, gdy oddychasz? Dziewczynka wzięła głęboki oddech, a potem po woli, ostrożnie wypuściła powietrze z płuc. - Troszkę kłuje w boku, ale da się wytrzymać przyznała.
163
- To znaczy, że tylko się poobijałaś, ale nie masz połamanych żeber. Gdyby tak było, wyłabyś z bó lu - zdiagnozował z ulgą. - Miałaś szczęście, młoda damo - uśmiechnął się. - Teraz zdejmę ci but, do brze? Twoja kostka chyba potrzebuje pomocy. I nie bój się, nie będę puszczał krwi. Obiecuję. - Ojej, nikt mi jeszcze nigdy nie powiedział, że mam szczęście - wyznała mała tkaczka, wychylając się, żeby zobaczyć, jak doktor bada jej stopę. - Na sza pani Hawkins mówi, że jestem urodzonym pe chowcem. - Mieszkasz u niej? - Lenore jakoś nie mogła so bie wyobrazić, że taka drobna istotka haruje w tkal ni, w miejscu, które wydawało się jej ponure, hałaś liwe i niebezpieczne. Gdyby umyć te dziewczęta, uczesać i ubrać w ładne stroje, wyglądałyby tak sa mo, jak jej koleżanki z Towarzystwa Córek Dobro czynności. - Taak - syknęła Lizzie, krzywiąc się lekko, gdy Jake bandażował stopę. - Wszystkie u niej mieszkamy, w Domu dla Pra cujących Dziewcząt - poinformowała rezolutnie Callie, przysłuchująca się ich rozmowie. - Lizzie trafiła tu, bo nie ma rodziców i zmarła ciotka, któ ra się nią opiekowała. To sierota, jak my wszystkie, taki jej los. - N o , gotowe. - Jake wyprostował się i poklepał swoją pacjentkę po ramieniu. - Parę tygodni i bę dziesz skakała jak kózka. Ale na razie musisz pole żeć w łóżku, przynajmniej przez tydzień.
164
- Wcale tak bardzo nie bolało - dziwiła się, krę cąc głową. Na blade policzki wróciły rumieńce. - A oto powód całego nieszczęścia. - Jake pod niósł parę obitych grubym płótnem drewniaków, o wiele za dużych na drobne stopy Lizzy. - Jak moż na w czymś takim chodzić po drabinkach i między pracującymi maszynami? - Pani Hawkins mówi, że zaraz dorosnę do nich. Będzie wściekła, jak się dowie, że je zniszczyłam. Lenore zakipiała oburzeniem. Postanowiła, że gdy tylko wróci do domu, napisze Tori, jak są traktowa ne młodociane robotnice w Somerset. List od jej ta ty, pastora Carltona, powinien utemperować panią Hawkins. Zwłaszcza że dostawała na swój pensjonat szczodre dotacje z Towarzystwa Dobroczynności. - Nasza pani Hawkins kupuje ubrania tylko w dwóch rozmiarach - wyjaśniła Callie. - Musimy same je sobie dopasować albo nosić takie, jakie są. Tylko że butów nie da się przerobić - dodała, bez radnie rozkładając ręce. - Jak są za duże, wkłada się w palce pakuły, ale to i tak nie wystarcza. A jak są za ciasne, obcieramy sobie stopy do krwi. - Czy mam kazać sklecić jakieś nosze i odnieść ją do domu? - Richard uwolnił się wreszcie z objęć sio stry i podszedł do nich z zatroskaną miną. - Nie trzeba, sam zaniosę Lizzie - stwierdził Jake. I tak muszę stawić się u pani Hawkins, żeby dać jej wskazówki, jak ma się opiekować chorą. W każdym razie w tym tygodniu mała nie wróci do pracy. Richard pokiwał głową ze zrozumieniem.
165
- Chłopcy, już po wszystkim. Idźcie do domów na kolację - polecił zarządca, pan Carter. Robotnicy powoli i ospale zaczęli odchodzić ku bramie, życząc Lizzy szybkiego powrotu do zdro wia i komentując głośno całe wydarzenie. Callie schyliła się po chodaki koleżanki i dała znak dziew czynom, aby wracały z nią do domu. - Pobiegniemy naprzód i uprzedzimy panią Hawkins, co się stało - powiedziała. - Inaczej będzie zła, że spóźniłyśmy się na kolację i wieczorne roboty w domu. - A ja, jeśli już nie jestem wam potrzebny, odwio zę siostrę do domu - odezwał się Richard. - Bardzo się przejęła tym zajściem i znów zaczyna ją boleć głowa. - Z troską objął Deidre ramieniem. - Panno Brownley, czy napije się pani z nami herbaty? Lenore nie miała najmniejszej ochoty spędzać wieczoru w towarzystwie chimerycznej damy i jej niepokojąco atrakcyjnego brata. - Bardzo dziękuję za zaproszenie, ale... - Nora jest moją asystentką i musi mi pomóc w przeniesieniu Lizzy i zainstalowaniu jej u Hawkinsów - przerwał Jake tonem niedopuszczającym sprzeciwu. Lenore skwapliwie przytaknęła i wzięła do ręki ciężki lekarski neseser. Po raz kolejny tego dnia nie miała Jake'owi za złe, że znów podjął decyzję za nią. - Cóż, w takim razie spotkamy się w niedzielę na festynie - westchnął Richard, wyraźnie zawiedziony, i ukłonił się Lenore. - Do widzenia, panno Brownley. - Do widzenia. Mam nadzieję, że szybko doj-
166
dziesz do siebie, Deidre. - Lenore uśmiechnęła się uprzejmie i ruszyła za Jake'em, który już maszero wał drogą, bez widocznego wysiłku unosząc Lizzy w ramionach. - Doktorze! Przyprowadzę pana powóz do Hawkinsów! - krzyknął za nimi Gerald i nie czekając na odpowiedź, popędził do miasteczka. Lenore podbiegła kawałek, żeby dogonić Jake'a, który mimo obciążenia szybko szedł przed siebie, nie oglądając się na nią. Myślała, że wspólne działanie zła godzi jego niechęć, ale najwidoczniej myliła się. Ostat nimi czasy zbyt wiele z jej przewidywań okazało się chybione. Zwłaszcza jeśli dotyczyły Jake'a Warrena. - Nie szkoda ci było zostawiać adoratora, Noro? zapytał szyderczo, gdy zrównała z nim krok. Postanowiła nie odpowiadać na zaczepki. Nie mogła zaprzeczyć, że Richard wykazał pewne, a na wet jawne zainteresowanie jej osobą, lecz z drugiej strony Jake dziwnie wyrozumiale odnosił się do de monicznej Deidre. Jakim prawem więc jest na nią zły? A poza tym, pomyślała mściwie, mógłby na uczyć się od Moore'a, jak należy po dżentelmeńsku traktować kobiety. - Czy pan Moore zostanie pani narzeczonym? - cie kawska Lizzie wychyliła głowę zza ramienia doktora. - Pan Moore jest po prostu uprzejmy i szarmanc ki. To prawdziwy dżentelmen. Niektórzy mogliby się od niego wiele nauczyć - wyjaśniła dyplomatycz nie Lenore.
167
Jake mruknął coś gniewnie pod nosem i nerwo wo przyspieszył kroku. - Idź ostrożnie - ostrzegł, kiedy wyszli na rozleg łą łąkę. - Trawa jest mokra i śliska. Znów zamilkł i Lenore wsłuchała się w kojący re chot żab i rytm własnych kroków. Niebawem ścież ka zmieniła się w drogę ogrodzoną kamiennym mur kiem. W oddali majaczył pensjonat Hawkinsów. Na dziedzińcu dostrzegła szybko poruszające się sylwet ki dziewcząt z tkalni, które wyruszyły przed nimi, aby zawiadomić właścicielkę o wypadku. Dom dla Pracujących Dziewcząt był o wiele mniej okazały, niż się spodziewała. Dwie przybu dówki, szopa i stajnia wymagały pilnego remontu. Tynk na ścianach zszarzał, a miejscami odpadł, da chówki były obluzowane, a stopnie tarasu wyszczer bione. Tymczasem Lenore była niemal pewna, że wśród papierów, które sortowała, znajdował się szczodry przekaz na fundusz remontowy. Zakono tować sobie w pamięci, że musi później porozma wiać o tym z Jake'em. Coraz mocniej podejrzewała Hawkinsów o nadużycia. Być może trzeba będzie tu przysłać z Bostonu kontrolę. Nagle zza zakrętu wyjechał Gerard Phillips na dwukółce. Nie oszczędzał konia, gnał jak szalony. Jedna z dziewcząt na ten widok wybiegła na taras i za częła machać do niego. Reszta znikła w głębi domu. - Co on wyprawia? - zaniepokoił się Warren. Drań, zajeździ moją najlepszą klacz! - Gerard ma oko na Callie - plotkarska Lizzie
168
oznajmiła niepytana, ocknąwszy się z drzemki, w którą zapadła w drodze, ukołysana krokami dok tora. - Ale pani Hawkins powiada, że nic z tego nie będzie, bo Callie już stąd wyjeżdża. Ponoć ma do stać nową pracę w mieście. Lenore momentalnie zastrzygła uchem, zaalar mowana zdaniem o wyjeździe dziewczyny. - Nie myśl teraz o tym, moja mała. - Głos Jake'a był miękki i spokojny, lecz Lenore i tak włos zjeżył się na głowie. Czy Callie zniknie bez żadnej wiadomości, tak jak jej koleżanki? - Słuchaj doktora, Lizzy, to może zdążysz wy zdrowieć przed festynem - uśmiechnęła się, odpę dzając ponure myśli. - Żadna z nas nie może tam pójść - powiedziała ze smutkiem dziewczynka. - W niedzielę po mszy i szkółce niedzielnej wracamy od razu do pani Haw kins i uczymy się, jak wzorowo prowadzić dom. Przez cały dzień sprzątamy pensjonat od góry do dołu. To straszne, pomyślała Lenore ze zgrozą. Nie dość, że dziewczęta tak ciężko harują w tkalni, to na dodatek zabiera im się jedyny wolny dzień! A prze cież są jeszcze tak młode i tęsknią za chwilą zabawy. Dotąd nie wierzyła Maggie i Tori, kiedy mówiły, że ma szczęście, bo nie musi pracować i prowadzi luk susowe życie, przewożona z przyjęcia na przyjęcie. Teraz gotowa była przyznać im rację. Przyjechała tutaj, aby zmienić siebie, ale co szko dzi, jeśli przy okazji zmieni coś w smutnym życiu
169
tych biednych sierot? W nagłym odruchu serca po stanowiła, że występując w roli członkini Towarzy stwa, sponsorującego placówkę, zaapeluje do pani Hawkins, aby choć jeden raz zechciała odstąpić od sztywnego regulaminu i dała dziewczynom wolne. - Poczekaj tu na mnie, N o r o - polecił Jake. - Posłuchaj, bardzo chciałabym porozmawiać z panią Hawkins - nalegała. - Nie dzisiaj - uciął. W przytłumionym świetle zmierzchu widziała wyraźnie jego oczy. Są piękne, pomyślała. I takie złe. - Teraz najważniejsze jest zdrowie małej Lizzy dodał z naciskiem. Miał rację. Pani Hawkins za chwilę będzie miała pełne ręce roboty przy swojej podopiecznej. To nie jest czas na poważne rozmowy. - Fakt, nie pomyślałam o tym - przyznała. - Ale zapytaj, czy mogę przyjść do niej jutro, dobrze? Bardzo mi na tym zależy. ' Jake skinął głową i wszedł do środka. Wcale nie chciał wiedzieć, jakie sprawy Nora pragnie załatwić z gospodynią. W tym momencie, jak prawdziwego lekarza, interesowała go jedynie pacjentka. Lenore zawróciła do powozu, żeby wreszcie usiąść i odpocząć. Była zmęczona jak nigdy dotąd, ale przy tym niezwykle szczęśliwa. Poczuła, że wreszcie coś się zaczyna dziać w jej życiu. Coś prawdziwego, czego nie powinna się wstydzić.
170
Kiedy Lizzie leżała już wygodnie w łóżku, zaopa trzona we wszystko, czego potrzebowała, odwieźli Geralda, zamknęli klinikę i na koniec wyruszyli do Pruittów. Zapadł mrok i Lenore kątem oka śledziła wysoką sylwetkę mężczyzny, dzierżącego lejce. Znów był mil czący, zamknięty w sobie i nieruchomy jak skała. By ła zbyt zmęczona, aby dociekać, co tym razem my ślał i czuł. Kontentowała się obrazami nocnego nieba i chmur, raz po raz zasłaniających księżyc i gwiazdy. Ciemne chmury gęstniały niepokojąco, a ciężkie, par ne powietrze wróżyło nadciągającą burzę. Kiedy zajechali na miejsce, jak zwykle zaczekała na niego w powozie. Po wydarzeniach dzisiejszego dnia czuła, że mimo ciągłych spięć i nieporozumień zbliżyli się do siebie, W klinice bywały nawet chwi le, gdy śmiali się z całego serca jak wtedy, kiedy oka zało się, że pan Connor zasnął na dobre i nie za uważył, że pół dnia przechrapał w poczekalni. Z werandy dobiegły głosy. Jake jak zwykle ser decznie pożegnał panią Pruitt i po chwili zasiadł obok Lenore w dwukółce. Ruszyli z kopyta, żeby zdążyć przed burzą, która groźnie pomrukiwała nad pociemniałym horyzontem. - Jak się miewa Job? - spytała, przerywając ciszę, zupełnie inną niż spokojne, pełne porozumienia milczenie, jakie zapanowało między nimi, gdy opuszczali miasteczko. Zauważyła, że zawsze po wi zycie u Pruittów Jake jest spięty i milczący. - Co takiego? - burknął, zły, że zawraca mu głowę.
171
- Jak czuje się dziś Job Pruitt - powtórzyła, do bitnie wymawiając każde słowo. Nie zamierzała sie dzieć jak trusia tylko dlatego, że pana doktora nagle ogarnął zły nastrój. Poza tym lubiła starego Joba i martwiła się o niego nie mniej niż Jake. - Bez zmian. - Cichy głos Warrena zabarwiony był smutkiem i rezygnacją. Przypomniała sobie ich rozmowę po pierwszej wizycie u Pruittów, kiedy otworzył się przed nią, zdradzając swe zawodowe rozterki, ona zaś, czując głęboką solidarność z jego poczynaniami, pocało wała go w szczerym odruchu serca. - Przykro mi to słyszeć. Ja też kocham Joba i wiem, jak jest ci ciężko - powiedziała, dbając, by w jej głosie nie zabrzmiał najmniejszy cień ironii. - Daj spokój, lepiej oszczędź sobie współczują cych frazesów - uciął ostro. Równie dobrze mógłby wymierzyć jej piekący policzek. Lenore z trudem powstrzymała łzy napły wające do oczu. Czym zasłużyła sobie na niechęć i pogardę ze strony tego człowieka? Postawa Jake'a przypominała jej zachowanie oj ca, który wylewał wszystkie swoje żale na matkę, ona zaś cierpliwie to znosiła. Tyle że Lenore nie jest swoją matką. Nie ma w sobie nic z męczennicy i nie pozwoli się tak traktować, zwłaszcza Jake'owi! - O, tego już za wiele, doktorze Warren! - oznaj miła ze stanowczością, która zaskoczyła ją samą. - O co pani chodzi, panno Brownley? - warknął. - Mam dość traktowania mnie jak zło konieczne,
172
jak dziecka, które nie potrafi radzić sobie z wyzwa niami prawdziwego życia - wybuchła, nie panując już nad sobą. - I lekceważenia mojej pracy, choć babcia wyraźnie powiedziała, że mam ci asystować. Śmiesz twierdzić, że nic ci nie pomagam? Ciemne niebo rozdarła błyskawica i po niedługiej chwili rozległ się potężny grzmot. Zaraz będzie burza, pomyślała z drżeniem Lenore, i to nie tylko w naturze, ale i między nami... - Nie żartuj, co rozpuszczona pannica z miasta może wiedzieć o prawdziwym życiu? - prychnął lekceważąco Jake. - A jeśli chodzi o ostatnie pyta nie, korzystam z twojej wątpliwej pomocy w klini ce jedynie przez wzgląd na Sylwię - dodał, niecier pliwie ponaglając konia. - Doskonale mógłbym się obejść bez ciebie - zakończył bezlitośnie. Wściekłość i żal Lenore zmieniły się w zimną fu rię. Nie pozwoli się zlekceważyć i udowodni mu to. Rozmowa, której tyle razy starał się uniknąć, musi się odbyć, tu i teraz, postanowiła twardo. - Dobrze wiesz, że nie mówię o klinice - odpar ła sucho. - Jak myślisz, co się dzieje z dziewczyna mi, gdy już opuszczą Somerset? - zapytała, odwra cając się ku niemu. Pytanie, zadane tak bezpośrednio, kompletnie za skoczyło Jake'a. Nie zamierzał dyskutować z Norą, a już na pewno nie na ten temat. Sprawa była zbyt poważna i poza tym nie zbadał jeszcze wszystkich okoliczności. Na razie cała rzecz ograniczała się do podejrzeń. Trzeba było jeszcze zdobyć dowody.
173
Kolejny, jeszcze silniejszy grzmot przetoczył się nad ich głowami i na ziemię spadły pierwsze, grube krople deszczu. Klacz nerwowo zastrzygła uszami i przyspieszyła kroku. - Przepraszam, nie usłyszałem, co mówiłaś? - za pytał głupio, chcąc zyskać na czasie. Lecz tym razem Lenore była bezlitosna. Miała przeczucie, że jeśli szybko nie weźmie sprawy w swoje ręce, może być za późno. Lada dzień Cal lie opuści pensjonat i trzeba koniecznie dowiedzieć się, co ją czeka, aby przeciwdziałać złu. Zdążyła po lubić tę rozsądną, miłą dziewczynę i życzyła jak naj lepiej jej i Geraldowi. - Na pewno przeczytałeś już moje uwagi i przej rzałeś wybrane listy, które zostawiłam dla ciebie w holu zaraz po wyjeździe babci - powiedziała z na ciskiem. - Czy macie z Devinem jakąś teorię na te mat tajemniczych zniknięć dziewcząt z tkalni? Kolejny, potężny grzmot spuentował jej słowa. Stało się jasne, że nie uciekną przed burzą. Dopraw dy, co za wspaniała sceneria do dyskusji, która za chwilę rozpęta się między nami, pomyślała Lenore z wisielczym humorem. - O czym ty mówisz? - zniecierpliwił się Jake, ostrzej podcinając klacz. - Były tam same stare ra chunki, zamówienia i głupie panieńskie listy. Czyta łaś za dużo przygodowych książek i pewnie ponosi cię wyobraźnia. Proszę cię, Noro, tylko nie wymy ślaj jakichś kryminalnych historyjek, żeby przypo dobać się Sylwii!
174
- Jak śmiesz! - W jednej chwili, jak wzburzona rzeka, wezbrał w niej nieopisany gniew. To tylko świadczyło, w jakiej chwiejnej równowadze znajdu ją się jej emocje. Zacisnęła pięści, aż paznokcie wbi ły się w ciało. Musi się natychmiast uspokoić, jeśli chce wygrać to starcie! Deszcz, szarpany coraz gwałtowniejszymi pory wami wiatru, przeszedł w siekącą ulewę. - Zostawiłam sobie do osobnego wglądu plik papierów - powiedziała, biorąc głęboki oddech, żeby opanować nerwy. - Spis nazwisk i adresów dziewczyn, które dotychczas skończyły kursy u Hawkinsów i wyjechały, oraz listy od nich. Do pewnego czasu wszystkie pisały - na temat swojej nowej pracy, małżeństwa czy życia w mieście. Mniej więcej dwa lata temu kolejne dziewczęta, które wyjechały, bardzo szybko przestawały przy syłać listy. Czy nie wydaje ci się to dziwne? Prze cież sam widzisz, jakie one są ze sobą zżyte. Trud no przypuszczać, żeby nagle zmieniły obyczaje i zaniechały korespondencji. Albo też - mocniej otuliła się szalem i nasunęła kapelusz na czoło, że by nie zmoknąć - komuś zależało, aby te listy nie doszły - dodała, mając świeżo w pamięci niecne poczynania swoich rodziców. - Nie przypuszczałem, że masz aż tak bujną fan tazję - powiedział z kpiącym uznaniem. - Pewnie zaraz mi powiesz, że zaginęły w trzewiach miasta? Mimo ciemności wyczuwała, że Jake wpatruje się w nią intensywnie.
175
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała ner wowo. - Ja również przeglądałem te papiery i zupełnie nie rozumiem, skąd wzięła ci się histeryczna teoria, że panienkom zaczyna się dziać jakaś krzywda, za ledwie opuszczą Maine - stwierdził, wzruszając ra mionami. - Uważasz może, że zabija je jakiś Kuba Rozpruwacz*? Ja tymczasem uważam, że najpierw należy szukać racjonalnych przyczyn, odrzucając zbyt rozbudowane hipotezy. Tego przynajmniej uczono mnie na studiach. Może akurat kolejne po kolenia tych panienek są mniej ze sobą zżyte, niż ci się wydaje, i nie odczuwają potrzeby pisania? Lenore dosłownie gotowała się ze złości. Śmiał twierdzić, że wyssała to wszystko z palca? Jeszcze ni gdy nie rozmawiał z nią w tak niemiły, zgoła nie dżen telmeński sposób. Jednocześnie była pewna, że i jego musiały nurtować wątpliwości. Przecież kiedy Sylwia zlecała jej uporządkowanie papierów, wspominała, że Jake i Reilly chcą wyjaśnić pewną sprawę, związaną z działalnością Towarzystwa. Dlaczego w takim razie udawał przed nią, że nie wie, o co chodzi? Jak postąpiłaby Tori na moim miejscu? zastana wiała się gorączkowo. Wiedziała, że powinna prze konać Jake'a do swoich racji za wszelką cenę, odło żywszy na bok urazę. Sam przed chwilą podkreślał, *Kuba Rozpruwacz - przysłowiowy bandzior; nigdy nie złapa ny, seryjny morderca, zabijający głównie kobiety, postrach XIX-wiecznego Londynu - przyp. tłum.
176
że jest medykiem, człowiekiem nauki, zatem powinny do niego przemówić zdroworozsądkowe argumenty. Jeśli z dziewczętami rzeczywiście działo się coś złego, ktoś musiał im pomóc. Lenore od początku była zdania, że najlepiej wciągnąć w tę sprawę ojca Tori, obdarzonego ogromnym autorytetem. Ale że by to zrobić, musi najpierw wydobyć z Jake'a jak najwięcej informacji. - Przyznaj, one znikają, prawda? - powiedziała cicho. - Nie rozumiem, skąd ta nagła troska o los sie rot? - zniecierpliwił się. - Jeśli już koniecznie chcesz urozmaicić sobie pobyt u nas, wymyśl inne zajęcie niż bycie detektywem w spódnicy - wycedził. W świetle błyskawicy dostrzegła zaciśnięte usta i za wzięte spojrzenie. Tak, coś musiało być na rzeczy. Dwukółka podskakiwała na wybojach, a deszcz zacinał im prosto w twarze. Nagły poryw wichury zerwał Jake'owi kapelusz z głowy i zwiał w ciem ność. Nie poprawiło mu to nastroju. - Nie muszę ci się tłumaczyć, dlaczego się o nie troszczę - odparła chłodno Lenore, ale zreflektowa ła się natychmiast, pomna, że liczy się cel, a nie włas ne emocje. Kłótnia z Warrenem była ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała. - A jeśli dzieje się z nimi coś strasznego? - impulsywnie pochyliła się ku nie mu. Powóz szarpnął i niechcący oparła się o ramię Jake'a. Przytrzymał ją tylko tyle, ile było trzeba, po czym natychmiast odsunął od siebie. - Powtarzam ci, że sam fakt niepisania listów do koleżanek nie oznacza jeszcze, że dzieje im się
177
krzywda - odparł nieco łagodniej. - A nawet jeśli, to już jest zmartwienie moje i Devina. Lenore nie zauważyła, kiedy łza spłynęła jej po policzku. Twarz i tak miała mokrą od deszczu. By ła bliska załamania, lecz nie poddawała się. - Jak macie zamiar się tego dowiedzieć? - naciska ła z uporem, czując, że chwyciła właściwy wątek. - Nie pora teraz o tym rozmawiać - zbył ją. - Mo że kiedyś, przy herbatce - dodał tonem, który miał oznaczać, że uważa sprawę za skończoną. A przy najmniej niegodną towarzyskich zainteresowań młodej damy. Lenore z trudem przełknęła obrazę, ale nie dawa ła za wygraną. Kurczowo chwyciła Jake'a za ramię. - N i e zamierzam czekać, aż zaprosisz mnie na herbatkę! Muszę wiedzieć, jak chcecie im pomóc, je śli w ogóle zamierzacie coś dla nich zrobić - powie działa nieustępliwie. Jake tak gwałtownie wstrzymał konia, że wóz za rzucił na środku błotnistej drogi, omal nie wysadza jąc ich z kozła. - Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób! wrzasnął, przekrzykując wycie wichury. - Zanim tu przyjechałaś, moja panno, pląsałaś sobie po salonach i nie obchodziły cię dziewczyny ze społecznych do łów, takie jak sieroty z tkalni! I oto nagle zjechałaś tu taj, i zachciało ci się bawić w społecznicę?! Może po wiesz mi, po co? Z nudów? Tym razem miał rację, ale dzisiaj, po tym jak zo baczyła Lizzie, Callie i Dom dla Pracujących Dziew-
178
cząt, coś w niej pękło. Nie mogła, dłużej pozostawać obojętna na los tych, które życie i nieuczciwe ma chinacje podłych ludzi spychały na dno. - Przyznaję, tak było jeszcze do niedawna, ale te raz one mnie naprawdę obchodzą - powiedziała z mocą, ścierając z twarzy lodowaty deszcz, pomie szany z gorącymi łzami. - Nawet jeśli nie zechcesz mi nic powiedzieć, sama dojdę, o co chodzi, i za cznę działać. Tylko nie miej do mnie żalu, jeżeli na ruszę twój święty spokój, dobrze? - Noro, rozumiem twoje zaangażowanie, ale nie możesz na siłę naprawiać ich życia - rzekł Jake z po ważną miną, jakby za moment miał przystąpić do ważnej operacji. - Najpierw poukładaj swoje, bo przecież, jak słyszę, po to przyjechałaś. Jeśli nato miast wydaje ci się, że pozwolę sobą powodować, gru bo się mylisz - wyrzucał z siebie z rosnącą złością. Powodować nim? Czemu posądzał ją o takie zapę dy? Lenore spojrzała na Jake'a niemile zaskoczona. - Nie mieszaj się w nie swoje sprawy! Nic nie wiesz o tych dziewczynach - wybuchnął niespodzie wanie. Jego złość sięgnęła zenitu. Lenore skuliła się w sobie, jak pod ciosem bicza. Naiwna, jak mogła łudzić się, że zdoła nadać no wy bieg własnemu życiu, skoro nie potrafiła prze konać innych do sensu własnych poczynań i wagi wyznaczonych celów? Już tylko czysta przekora nie pozwalała jej się poddać. - Wiem, że nie masz o mnie dobrego zdania przemówiła drżącym głosem, siląc się na spokój. -
179
Moje życie w porównaniu z twoim, doktorze War ren, jest bezwartościowe, ale przynajmniej mam szczere intencje. Proszę cię tylko o garść informa cji. Czy tak trudno jest ci ich udzielić? - Dobrze - westchnął z rezygnacją, odgarniając przylepione do twarzy kosmyki mokrych włosów. Jeśli w czasie tej wariackiej jazdy nie strzeli w nas piorun, może zdążę ci powiedzieć, jaką mamy teorię z Devinem - dodał zmęczonym tonem. - Otóż naj prawdopodobniej nowa agencja zatrudnienia, którą wynajęli Hawkinsowie, nie przekazuje listów, co oczywiście jest zaniedbaniem, które powinno zostać naprawione. Zresztą nie każda dziewczyna pisze. Wiesz, jak to jest, kiedy wiejska panna znajdzie się w wielkim mieście i zachłyśnie się nowym życiem. Ot, tyle, przynajmniej na razie. Sądzę, że należy od czekać, zanim nie minie pierwszy, euforyczny za chwyt, a potem zobaczymy, jak naprawdę panienki się ustawiły. Jeśli będę miał jakieś wiadomości od swojego agenta w Halifax, być może podzielę się ni mi z tobą.- zakończył swój wywód z wyższością. Lenore pokiwała głową. Spodziewała się czegoś więcej, choć i tak powinna się cieszyć, że Jake ra czył cokolwiek jej powiedzieć. Jak tylko dotrą do domu, spróbuje znów pociągnąć go za język. Wy czuła, że na razie nie należy więcej nalegać. Nagle powóz stanął. Jake smagnął konia. Klacz szarpnęła się, napierając na szory, lecz koła nie drgnęły. - Jasna cholera! - zaklął i zeskoczył na ziemię.
180
Szybko okrążył pojazd, zaglądając pod koła. - Pan no Brownley, ma pani okazję doświadczyć trudów prawdziwego wiejskiego życia - stwierdził, prostu jąc się i uśmiechając szyderczo. - Co się stało? - Zaryliśmy się w błocie. Musimy dalej wędrować piechotą, bo sami nie damy rady wypchać wozu. - Piechotą? - powtórzyła z grozą w oczach. - Tak, moja panno. To nie to samo, co spacer po parku, żeby pochwalić się nową parasolką, albo wy cieczka po sklepach na Milk Street - powiedział uszczypliwym tonem, uwalniając klacz z uprzęży. Chyba że chcesz przejechać się na Bessie - dodał, pytająco unosząc brwi. Bessie nie należała do potulnych, a deszcz i grzmoty dodatkowo ją rozdrażniały, więc Lenore pokręciła przecząco głową. - Nie, dziękuję, pójdę na własnych nogach. - Biegnij do domu, Bessie. - Jake klepnął klacz po zadzie. Zwierzę zarżało i pokłusowało żywo przed siebie, niknąc w mroku. - Teraz ty - wyciągnął dłoń, żeby pomóc swojej towarzyszce wysiąść z powozu. Ton jego głosu spra wił, że poczuła się jak kolejna klacz, którą należy odprawić. - Dziękuję, poradzę sobie sama - odparła i z gra cją postawiła nogę na stopniu. Trzewik ześliznął się i gdyby nie silne ramiona Jake'a, wylądowałaby twa rzą w błocie. Pokiwał głową z dezaprobatą, ustawił ją do pionu i ruszył przed siebie, nie oglądając się wię-
181
cej. Lenore rozejrzała się za kapeluszem, który spadł jej z głowy, ale w ciemności nie mogła go dostrzec. Szybko zrezygnowała z poszukiwań i pośpieszyła za Jake'em, podtrzymując mokrą spódnicę rękami. Przez długą chwilę maszerowali obok siebie w mil czeniu, wsłuchani w jednostajny szum deszczu, tak przemoczeni, że w końcu stało im się to obojętne. - Nie możesz bawić się w życie, traktując ludzi jak lalki - rzekł niespodziewanie Jake zupełnie innym to nem. Odwrócił się ku niej i odgarnął mokry kosmyk z czoła. Przez chwilę Lenore poczuła się tak, jakby wreszcie odzyskała przyjaciela z dzieciństwa. - Życie jest aż zanadto prawdziwe, Noro. Przepełnione bó lem, śmiercią i niepewnością, a często tak pogmatwa ne, że tracisz nadzieję, iż kiedykolwiek je wyprostu jesz - powiedział głosem łagodnym, choć pełnym go ryczy. - Zrozum, że nie możesz wdzierać się w cudzy byt i układać go po swojemu, nawet w najbardziej szlachetnych zamiarach. - Przystanął nagle, położył jej dłonie na ramionach i uważnie spojrzał w oczy. Uciekłaś z Bostonu, ale nie uciekniesz od samej siebie - powiedział dobitnie. - Nie rozwiążesz swoich pro blemów, przejmując cudze. Tak jak już ci mówiłem najpierw uporządkuj własne sprawy, zanim zabie rzesz się za sprawy innych ludzi. - Mówisz mi to dlatego, że sam popełniłeś ów błąd? - zapytała w nagłym przebłysku zrozumienia. Opuścił ręce, odwrócił się i przyspieszył kroku. - Chodźmy, bo jeszcze się przeziębisz - powie dział nieswoim głosem.
182
Znów ogarnęła ją furia. Wciąż nie traktował jej poważnie, utrącając wszelkie próby nawiązania kontaktu. Już chciała krzyknąć, że nigdzie z nim nie pójdzie, ale w porę zdała sobie sprawę, iż taka dzie cinada jeszcze bardziej utwierdziłaby go w przeko naniu, że ocenił ją właściwie jako niedojrzałą, afek towaną panienkę, która sama nie wie, czego chce. Posuwali się skrajem drogi. Lenore ślizgała się po błocie i potykała na korzeniach, a Jake za każdym razem przytrzymywał ją, aby nie upadła. - Daleko jeszcze? - spytała zdyszana. Ulewa sta ła się tak gęsta, że nie było widać dalej niż na kilka kroków. - Jeszcze mila. - Chwycił ją za ramię, kiedy znów się pośliznęła. Przemoczona spódnica krępowała jej nogi jak kajdany. - A może znajdźmy jakieś schro nienie i przeczekajmy burzę? - zaproponował. Gdzieś tu powinien być myśliwski domek. - Dam sobie radę - powiedziała z uporem. - Noro, proszę. - Jake zatrzymał się i wziął ją za ramiona. Woda spływała mu śmieszną strużką z czubka nosa. - Jesteśmy zbyt blisko urwiska. To niebezpieczne. Przez chwilę miała ochotę usłuchać zatroskane go głosu mężczyzny, który mimo wszelkich próśb uparcie nazywał ją imieniem z dzieciństwa. Nieste ty, był to ten sam mężczyzna, który przed chwilą wyrażał wobec niej najwyższą pogardę i rugał ją, nie przebierając w słowach. - Nie mam zamiaru siedzieć z tobą gdzieś w krza-
183
kach po nocy - rzuciła ze złością i wyrwała mu się. Jake zacisnął zęby. - Chodźmy więc - wycedził. Resztę drogi przemierzyli w milczeniu, zginając się w porywach wiatru. Jake narzucił jeszcze szyb sze tempo, ale zdyszana Lenore ambitnie dotrzymy wała mu kroku. Myślała już tylko, jak opisze całą sprawę w listach do Amelii i Tori. Była ciekawa, czy ocenią doktora Warrena podobnie jak ona.
10
- Chwała Bogu, widzę światło. Jesteśmy już pra wie na miejscu - zauważył z ulgą Jake. Odpowiedzia ło mu ciężkie sapnięcie i chlupot stóp w błocku. Nora miała nie lada charakterek, to musiał jej przyznać. Przeszli kawał drogi, nie zwalniając tem pa, a ona dzielnie dotrzymywała mu kroku mimo błota i ulewy. Podobnie jak i on była przemoczona do suchej nitki. Suknia i halki, nasiąknięte wodą, musiały być bardzo ciężkie i stanowiły dodatkowe utrudnienie. Mimo to bostońska damulka wytrwa le brnęła przez kałuże, ciasno otulona szalem, pod trzymując ręką ubłoconą spódnicę. Gdy wyłonili się na łące przed bramą i weszli na dziedziniec, ulewa jak na złość ustała. Jake wyrzu cał sobie, że jednak nie przeczekali burzy, ale Lenore tak go rozzłościła, że nie miał ochoty udowad niać jej, że miał rację. Był przemoczony, zmarznięty i zły - przede wszystkim na Norę, bo zaskakiwała go na każdym kroku dociekliwymi pytaniami i nie dała się zbyć byle czym, na Sylwię - bo włączyła ją do sprawy,
185
którą zamierzali z Devinem załatwić dyskretnie, i na siebie - za to, że dał Norze poznać prawdziwe źródło swoich rozterek. Jednocześnie podziwiał oddanie, z jakim Nora gotowa była zajmować się mieszkańcami Somerset. Wbrew temu, co mówił, uważał, że jest naprawdę szczere. Podobało mu się, że zamieniła nieprzytulną, pustą poczekalnię w przytulny kąt. Jak na asy stentkę przystało, towarzyszyła mu na miejsce wy padku, była opanowana i w każdej chwili gotowa do pomocy i asysty, a także pocieszania innych. A poza tym wszystkim Nora Brownley pozostała nieodgadniona. Raz miłosierna, chętna do poświęceń i pomocy, kiedy indziej kusząca i zwodnicza jak sa lonowa kotka. Opanowała jego klinikę, szturmem wdarła się w jego życie, myśli, a nawet najskrytsze marzenia. Z niechęcią uświadomił sobie, że jego iry tacja coraz częściej zmienia się w podziw dla tej wspa nialej dziewczyny. Im więcej jednak ją cenił, z tym większymi oporami ujawniał swoją aprobatę. Po chwała byłaby dla niego przyznaniem się do słabości. Wreszcie, zdyszani, stanęli przed kuchennym wejściem. Lenore wdrapała się ociężale po schodach, zrzu ciła zabłocone trzewiki, cisnęła mokry szal na po ręcz i weszła do kuchni. Kate nie będzie zachwyco na kałużą na środku swojego królestwa, ale lepiej zrobić bałagan tutaj niż w holu, pomyślała, z wysił kiem ściągając z dłoni mokre rękawiczki. Jake dorzucił drew do ognia, przeszukał szafki,
186
wydobył z nich kilka ręczników i podał jeden Le nore. Zanurzyła w nim twarz z westchnieniem prawdziwej ulgi. - Kate zostawiła nam wiadomość. - Wziął kartkę do ręki. - Pisze, że ma nadzieję, iż nie zmokliśmy za bardzo, a jeśli czegoś będziemy potrzebować, mamy do niej zapukać. Ale chyba sobie jakoś poradzimy? Lenore skinęła głową, zajęta wycieraniem roz puszczonych włosów. Pod jej stopami rozlewała się kałuża wody i Jake przypomniał sobie o obietnicy, jaką dał Sylwii. Miał przecież dbać o Norę. Wolał nie myśleć, co by było, gdyby po tej eskapadzie do stała zapalenia płuc. - Może ogłosimy rozejm na dzisiejszy wieczór? zaproponował pojednawczym tonem. - Udawajmy, że tego tygodnia w ogóle nie było i nadal jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa. Lenore posłała mu długie, badawcze spojrzenie. - Dobrze - zgodziła się po namyśle. - Ale wróci my jeszcze do naszej rozmowy. - Potrząsnęła gło wą i wilgotne kosmyki opadły na policzki. Jake miał ochotę podejść bliżej i odgarnąć je z pięknej twa rzy, aby móc bez przeszkód podziwiać urodę dziew czyny. Przedtem trzeba było jednak załatwić pil niejsze sprawy. - Najpierw zdejmij te mokre ubrania, bo trzeba się wysuszyć i zjeść coś ciepłego. - Głos miał wyjąt kowo troskliwy i miły, lecz w jego oczach Lenore dostrzegła osobliwy błysk. - Słucham? - zająknęła się.
187
Czy dobrze słyszała? Kazał jej się rozebrać? - Jest tutaj wystarczająco ciepło, a poza tym wy, kobiety, nosicie tyle halek, że nawet najbardziej spostrzegawczy mężczyzna nie dojrzy nic poza ko lejną warstwą batystu i falbanek. Lenore zrozumiała wreszcie. Jake Warren z męż czyzny zmienił się w lekarza, a ona miała być jego pacjentką. - Jestem lekarzem - wyjaśnił pospiesznie, jakby czytał w jej myślach. Nie masz nic, czego bym już nie widział u innych - dodał cynicznie, zdejmując kołnierzyk i rozpinając surdut. - A skąd wiesz? - wypaliła oburzona i w tej sa mej chwili zorientowała się, że Jake bezczelnie ją prowokuje. - Zdejmij tylko to, co jest naprawdę mokre - po lecił, choć dobrze wiedział, że jest przemoczona do gołej skóry. - Możesz narzucić podomkę Kate, sko ro taka z ciebie skromnisia. Założę się, że twoje wy dekoltowane suknie balowe odsłaniają o wiele wię cej, niż mógłbym zobaczyć teraz. - Niczego nie będę zdejmować, doktorze Warren powiedziała Lenore z godnością. - Mimo to dziękuję za troskę. - Nie upieraj się, dziewczyno, bo zawołam Kate, a już ona zapakuje cię do łóżka na cały weekend i bę dzie karmić rosołkiem - błysnął zębami w uśmiechu. - I nie pójdę na festyn? - Lenore komicznie wy gięła usta w podkówkę. - To przecież wydarzenie sezonu!
188
- W takim razie, dziecinko, bądź grzeczna i zdej mij tę kapiącą spódnicę - polecił, sięgając do szafki po butelkę brandy i dwa kieliszki. - Pan doktor War ren zaraz zaaplikuje ci rozgrzewającą miksturę - za chichotał, nalewając złocisty płyn. Lenore podziwiała jego szerokie bary, wyraźnie zarysowane pod mokrą, przylegającą do ciała koszu lą. Nagle przestała się trząść i zrobiło się jej gorąco. Wiedziała, że Jake nie rzuca słów na wiatr. Będzie musiała wybierać między smacznymi różnościami, jakie Kate przygotowała na niedzielę, a gorącym mlekiem z miodem czy bulionem pitym w łóżku z pierzyną. Cóż, skromność albo przyjemność! - Dobrze więc - powiedziała. - Zdejmę bluzkę i spódnicę. Tylko ze względu na śpiącą Kate - za znaczyła. Jake odwrócił się ku niej z kieliszkiem w dłoni. - I co? - zapytał, widząc, że Lenore stoi, jak sta ła, a kałuża wokół niej rośnie. - Musisz mi pomóc - poprosiła, speszona, - Gu ziczki są na plecach. - Dobrze, ale najpierw wypij - podał jej brandy. To cię rozgrzeje. Lenore było dostatecznie gorąco i bez trunku. Oj ciec nigdy nie pozwalał jej pić brandy, gdyż jego zdaniem było za mocne dla kobiet, zaś wino i sher ry mogła sączyć tylko na przyjęciach i tylko jeden kieliszek na cały wieczór. Teraz trzymała w ręku za kazany owoc, a w dodatku namawiano, aby go skosztowała z pożytkiem dla zdrowia!
189
- Pij. To lekarstwo. - Tak jest, panie doktorze! - Podniosła kieliszek do ust i pociągnęła solidny łyk. - To ma być lekar stwo?! - wykrztusiła, na moment tracąc oddech. Łzy napłynęły jej do oczu. - Prędzej jakaś trucizna! - Nie musiałaś opróżniać kieliszka jednym hau stem, jak marynarz - wyjaśnił, śmiejąc się w głos. Brandy pije się powoli, smakując. - Odwrócił Lenore plecami do siebie i zaczął rozpinać guziczki bluzki. - O Boże, teraz piecze mnie w gardło - jęknęła. - Prawidłowo, tak właśnie działa ten zacny trunek. Miał rację. Cudowne ciepło rozpływało się po cie le Lenore, pozbawiając je napięcia. Czuła na plecach delikatne muśnięcia dłoni Jake'a; ich dotyk podobał się jej o wiele bardziej niż powinien. Bluzka zsunęła się z ramion i Jake odłożył ją na poręcz krzesła. Lenore odpięła spódnicę i została tylko w halce, gorsecie i koszuli. Gdyby mama zo baczyła, w jakim dezabilu jej córka stoi obok męż czyzny, dostałaby palpitacji. Na szczęście Boston był daleko stąd. - Nic dziwnego, że panowie, siedzący przy kie liszku, rozmawiają z taką swobodą - pomyślała na głos. - Swoboda to ładne słowo. Możemy być dziś swobodni, ha, ha - zachichotała. Czuła się wolna. Westchnęła tak głęboko, że gorset aż zaskrzypiał. Wskazała kieliszek stojący na stole. - Jake, czy mógłbyś... - Nie - uciął stanowczo. - Musisz najpierw coś zjeść, bo się upijesz. To było tylko lekarstwo.
190
- Ale... - zaprotestowała z oburzeniem -... ja nie jestem twoją pacjentką! - To niczego nie zmienia. - Jake spojrzał w oczy Lenore, które nagle zaczęły się robić szkliste. - Le piej zdejmij jeszcze kilka ciuszków, bo nawet bran dy ci nie pomoże, jeśli dalej będziesz stała w tych mokrych szmatach. O, doprawdy, teraz była skłonna uwierzyć, że jej życie naprawdę się odmieniło! Kto by pomyślał, że będzie prezentowała się w negliżu przed Jake'em Warrenem, w babcinej kuchni, w środku nocy. Za chciało jej się śmiać, ale postanowiła zachować powa gę. Zdjęła dwie halki i poczuła się lekka jak motyl. - A ty co? - rzuciła prowokacyjnie. - Też coś zdej mij, jak jesteś taki mądry. Możesz nałożyć podom kę Kate, jeśli się wstydzisz - lekceważąco wydęła wargi. Jake mimo to nie kwapił się do rozbierania, więc podeszła do niego i sama zaczęła rozpinać mu guzi ki koszuli. Zaskakiwała ją własna śmiałość, lecz z niezrozumiałym uporem uznała, że musi być kon sekwentna. Jake przez chwilę patrzył na nią, zasko czony, a potem wyjął spinki od mankietów i jed nym ruchem ściągnął koszulę przez głowę. Miał piękne, muskularne ciało. Szeroka pierś zgrabnym łukiem przechodziła w wąską talię i bio dra. Lenore wstrzymała oddech z wrażenia. Wyglą dał jak antyczna rzeźba. - Remis - powiedział z uśmiechem. - Gdyby te raz ktoś nas zobaczył, byłbym zobligowany do po-
191
ślubienia cię, bo tylko to mogłoby uratować twoją cześć. Na szczęście jesteśmy sami. Zjedzmy coś wreszcie. Nie wiem, jak ty, ale ja umieram z głodu. - Zjadłabym konia z kopytami. - Lenore usiadła przy dużym kuchennym stole i patrzyła, jak Jake wyciąga z pieca jeszcze ciepłą pieczeń. Jedli w milczeniu, rozkoszując się pożywnym po siłkiem. Lenore zauważyła, że Jake Warren znów jest ta ki, jakim go pamiętała z dawnych pobytów - fajny, miły i kumplowski. Całe niedawne napięcie gdzieś z niego uleciało. Czemu aż tak się zmienia po wizy cie u Pruittów? Pochłaniała kolejną dokładkę i zastanawiała się, czy zaryzykować pytanie. Jestem tylko zwykłym konowałem, Noro. Jak mógł tak o sobie mówić? Przecież widziała, jak dba o pacjentów, jak uważnie i troskliwie się z nimi obchodzi. Nie poprzestawał na wiedzy, wy uczonej na studiach. Prenumerował fachowe pisma, śledził postępy nauki, konsultował swoje przypad ki, jeśli tylko powziął wątpliwości. Czy tak postę puje pospolity konował? Czy możliwe jest, żeby te go człowieka przytłaczała ta sama pustka, jakiej ona, Lenore, doświadczała w Bostonie? A wszystko dlatego, że nie może uratować chorego na raka przyjaciela rodziny? Zachowanie Jake'a było dla niej zagadką. Zdała sobie nagle sprawę, że od razu oceniła go i zaszu fladkowała, nawet nie próbując zrozumieć moty-
192
wów, które nim kierowały. Będzie musiała szybko naprawić swój błąd. Wzięła głęboki oddech. - Nie, Noro - powiedział ostrzegawczym tonem, patrząc na nią znad talerza. - Co nie? - zamrugała, zdziwiona. - Tylko nie zaczynaj od nowa, bardzo cię proszę. Powiedziałem ci wszystko, co miałem do powiedzenia. - Czyli prawie nic - zaoponowała natychmiast. - Zawarliśmy rozejm, pamiętasz?
- Jake...
- Nie - uciął szorstko. - Nawet nie wiesz, co chcę powiedzieć! - Cisnę ła sztućce na stół, aż zabrzęczały. - Chciałam tylko zapytać, czy zostało trochę sosu. - Spojrzała na nie go wymownie. - Och, nie udawaj! Przecież widziałem, że marsz czysz brwi, zastanawiając się, jak wrócić do tematu, który wałkowaliśmy w kółko w huku piorunów Jake nie dał się wywieść w pole. - Owszem, bo widzę, jak się zmieniasz po wizy tach u Joba i jak bardzo cierpisz - rzuciła, uznając, że nie ma sensu dłużej owijać spraw w bawełnę. - Moi pacjenci to moja sprawa. - Twarz Jake'a stężała, a głos nabrał szorstkich tonów. - Nie mam zamiaru zabawiać cię anegdotkami z własnego ży cia. Zajmij się reperowaniem swojego. - Co to ma znaczyć? - żachnęła się. - Już ci mówiłem: znudziło ci się twoje życie i za czynasz mieszać się w cudze. Opanuj się, kobieto,
193
zanim nie narobisz szkód! - upomniał ją ostro. Lenore zebrało się na płacz, ale zaraz pomyślała, że nie da Jake'owi tej satysfakcji, i powstrzymała łzy. - Po prostu boisz się spojrzeć na siebie moimi ocza mi - powiedziała z wyrzutem. - Czy nie widzisz, że próbuję być twoją przyjaciółką? Długo milczał. - Więc bądź nią - rzekł wreszcie. - Ale zrozum przy tym, że są rzeczy, o których nie chcę rozma wiać. Jedną z cech przyjaźni jest wzajemna toleran cja. Nie możesz tego pojąć? - Nie - powiedziała krótko i spojrzała mu wyzy wająco w oczy. Niech nie myśli, że tak łatwo się jej pozbędzie! Jake westchnął zrezygnowany. - Jesteś tak samo uparta jak Sylwia - mruknął po nuro. Lenore uśmiechnęła się z triumfem. - Oto jeden z najmilszych komplementów, jakie słyszałam pod swoim adresem! - To nie był komplement. - Wszystko jedno, i tak się cieszę.
11
- Twoim zdaniem nie powinnam się zajmować nikim poza sobą samą, nie zadawać trudnych pytań, nie myśleć o dziewczynach z tkalni ani żadnych in nych biednych ludziach. Czy mam również nie od dychać? - prowokowała Lenore. - Noro... - westchnął Jake. W delikatnym świetle świec kobiece krągłości Lenory nabrały jeszcze większego powabu. Cienie subtelnie podkreślały smukłą sylwetkę, a we włosach igrały złote odbla ski. Musiał się przemóc, aby oderwać od niej oczy. Argument, że jako lekarz jest niewrażliwy na kobie ce wdzięki, ostatecznie stracił rację bytu. - Pozwól mi skończyć - przerwała mu niecierpli wie. - Przyjechałam tu, żeby dowiedzieć się, kim je stem i czy jestem coś warta jako człowiek, albowiem występowanie w roli ozdoby balów i kandydatki na żonę już mi nie wystarcza. Chciałam wiedzieć, czy mam w sobie choć trochę cech babci i siostry. I wiesz, co się okazało? - Uniosła brwi, ale nie czekała na od powiedź. - Że jestem podobna do nich, mogłabym żyć i myśleć tak jak one. Mogłabym... gdybyś tylko
195
dał mi szansę. Zrozum, Jake, moja przemiana zależy od ciebie - powiedziała żarliwie. - Pozwól, abym po mogła ci zrobić coś dla tych dziewczyn - poprosiła, pochylając się ku niemu i nieświadomie wystawiając jego zmysły na ciężką próbę. - Czuję, że ich sprawa jest wątkiem, którego muszę się chwycić. Była tak przekonująca, że gdyby nie podejrzenia, iż jest sprytnie manipulowany, zwierzyłby się jej ze wszystkich wątpliwości i smutków, które gnębiły go ostatnio. Niestety, pierwszy wieczór Nory w Maine i upokorzenie, jakiego doznał z jej strony, za mocno wryły mu się w pamięć. Poza tym była tak młoda, że wciąż wzdragał się traktować ją jak dorosłą, świadomą życia kobietę. Ciągle jeszcze pamiętał ją jako zabawną, małą Norę i te dwa obrazy uparcie nie chciały się spo ić w jeden. Czy powinien wobec niej okazywać sła bość? Wszak jest lekarzem, szanowanym specjalistą przychodzącym z pomocą pacjentom, którzy go po trzebowali. Ufali jemu i jego wiedzy, wierzyli, że ma władzę nad życiem i śmiercią. Choć czuł straszliwy cię żar odpowiedzialności, nie chciał odbierać im nadziei, gdyż zdawał sobie sprawę, że ten lek potrafi sprawiać cuda. Nie, stanowczo nie mógł sobie pozwolić na chwi le słabości. Nawet z kobietą. Nawet z taką kobietą jak Lenore Brownley. Gdy ośmielił się zwierzyć ze swoich wątpliwości doktorowi Michaelsowi, ten poklepał go tylko po ramieniu i udzielił rady, której Jake najmniej się spodziewał. Namawiał, aby Warren poszukał sobie żony - ciepłej, rozumiejącej i mądrej kobiety, która
196
pomoże mu oddzielić życie prywatne od pracy, któ ra będzie go wspierała i słuchała. Aby założył dom - azyl, do którego będzie mógł wracać po pracy, gdzie z czasem pojawią się jego dzieci. Wówczas odrzucił sugestie starego doktora, twierdząc, że na takie sprawy ma jeszcze czas i nie chce rozpraszać się małżeństwem i domowymi obo wiązkami. Lecz oto teraz w jego życiu pojawiła się Lenore, że swoimi wścibskimi pytaniami i zniewa lającą urodą, aż nazbyt chętnie pragnąca go wysłu chać. Czyżby Michaels jednak miał rację? Jake ukradkiem zerknął na Norę znad talerza. Miała piękne, proste ramiona, smukłą szyję i deli katnie zarysowane obojczyki. Na piersi czuł jeszcze gorący dotyk smukłych palców, rozpinających gu ziki jego koszuli. Miał ochotę przytulić tę dziewczy nę, zatracić się w cieple jej ciała i choć na chwilę za pomnieć o wszystkich troskach. - Nie - powiedział stanowczo, próbując uciec od własnych myśli. - Nie proś mnie o to więcej, Noro. - Czemu? - wyjąkała, zdumiona odmową. Zrobiła przy tym tak uroczo bezradną minę, że Jake miał ochotę się roześmiać, lecz nie pozwolił so bie na to i sposępniał jeszcze bardziej. Powinien od razu odesłać ją do pokoju i przynieść tacę z jedze niem dopiero wtedy, kiedy ubrana w suche rzeczy, będzie leżała w łóżku, przykryta po samą szyję. Tymczasem jak głupiec wystawiał się na torturę oglądania kobiecych wdzięków! To tak, jakbym li zał lody przez szybę, wyrzucał sobie. Stanowczo bę-
197
dzie musiał ograniczyć swoje kontakty z tym ślicz nym stworzeniem. - Dobranoc, Noro - powiedział, raptownie wsta jąc od stołu. Zebrał puste naczynia, włożył do balii z wodą i opłukał. Czuł na plecach nieustępliwe spoj rzenie Lenore, która cierpliwie czekała na odpo wiedź. Najchętniej zmywałby talerze do rana, nie ruszając się z tego bezpiecznego miejsca. Niestety, w balii została tylko brudna woda i Jake z rezygna cją odwiesił ściereczkę. Skierował się ku drzwiom z nadzieją, że jego towarzyszka jest zbyt zmęczona, aby zaprotestować i dłużej go nagabywać. Przeliczył się, nie pierwszy już raz, jeśli chodzi o Norę. W jednej chwili stanęła w drzwiach i spoj rzała na niego surowo. - Dokąd to? - Oparła się rękoma o framugę i wo jowniczo wypięła pierś. Jake wykonał gwałtowny zwrot w tył, byle tylko uciec od kuszącego widoku. Do diabla, zaklął w du chu, nie jestem przecież mnichem! Czy ona chociaż zdaje sobie sprawę, jak na mnie działa? Miał ocho tę wyskoczyć przez okno i uciec jak najdalej od tej wścibskiej i prowokującej diablicy. - Czemu unikasz prostych pytań? - Lenore błęd nie odczytała jego zachowanie. - To nie są proste pytania, Noro. Poza tym nie czas i miejsce na takie rozmowy. Idźmy spać - po wiedział z irytacją. Był już naprawdę zmęczony. W świetle dnia wszystko wygląda inaczej - dodał z przekonaniem, choć nie bardzo wiedział, co wła-
198
ściwie ma na myśli. Pożądał jej, tak samo w blasku słońca, jak i w blasku księżyca. - Udawanie, że nie ma problemu, niczego nie za łatwi - zaatakowała natychmiast i jak zwykle celnie. - Więc czemu tu przyjechałaś? - odparował. Nie chwyciła przynęty, twardo trzymała się wyty czonego kursu. Jake popatrzył na nią z uznaniem. Trzeba przyznać, że dziewczyna ma charakterek, stwierdził w duchu i natychmiast skierował spojrzenie w bok, aby nie domyśliła się jego uczuć. W tej chwili miał bowiem ochotę kochać się z nią do utraty tchu i obawiał się, że jego chętki są aż nazbyt widoczne. - Jake, czego ty właściwie się boisz? - głos Lenore wyrwał go z rozmarzenia. Ciebie, dziewczyno, odpowiedział bez słów. Gwałtownie postąpił krok do przodu w nadziei, że zdecydowany gest przestraszy ją i pozwoli mu wyjść. Nic takiego się nie stało - Lenore tkwiła w drzwiach niewzruszona niczym skała, z wyczeku jącą miną. - Igrasz z czymś, czego zupełnie nie rozumiesz powiedział bez większej nadziei, że ją zniechęci. Po czuł upojną woń kapryfolium i zakręciło mu się w głowie. Nora wojowniczo uniosła podbródek. - Ciekawe, jak mam cokolwiek zrozumieć, sza nowny panie, skoro nie chcesz mi nic wyjaśnić? rzuciła z furią, zaciskając pałce na framudze. Jake westchnął. Jak ma jej opowiedzieć o czymś, czego sam nie pojmuje? Jak ma mówić o swoich błę dach, bezsilności i bólu, który trawi duszę?
199
- Co mam ci wyjaśnić, Noro? - Zbliżył się do niej i powolnym gestem odgarnął włosy spływające po ra mionach złocistymi falami, odsłaniając szyję i dekolt. Lenore lekko rozchyliła usta ze zdumienia, ale nie cofnęła się. Czekała. Narastający dreszcz pożądania przeniknął ciało Jake'a. Powoli przesunął palcem po jej dekolcie i za trzymał się między krągłymi wypukłościami piersi. Miał szczery zamiar cofnąć dłoń, ale zamiast tego zaczął się bawić sznurówką gorsetu, rozluźniając ją coraz bardziej. - Wyjaśnię ci, czemu młode damy nie powinny wystawiać zmysłów mężczyzny na tak ciężką próbę - odezwał się w końcu śmiertelnie poważnym to nem. - I czym grozi zatarasowanie mi wyjścia włas nym ciałem. - Jego głos stał się wibrujący i zmysło wy. Jake patrzył Lenore prosto w oczy, jakby chciał ją zahipnotyzować, lecz nie spuściła wzroku. W takim razie, pomyślał przekornie, trzeba pod nieść stawkę. Rozluźnił sznurówkę do końca, aż gorset rozchylił się, a piersi, uwolnione z jego uścis ku, wyskoczyły na wierzch. Oddech Lenore gwał townie przyspieszył, ale nie cofnęła się spod drzwi ani nie odwróciła wzroku. - Mam ci pokazać, do czego mnie doprowadzasz? zapytał z szaleństwem w oczach, patrząc na ponętne krągłości. Mimowolnie zaciskał drżące palce, aby ich nie dotknąć. Z ust wydarł mu się chrapliwy jęk. - Jake... - szepnęła Nora, gdy dotknął sutka. Wzrok miała zamglony z pożądania.
200
W odpowiedzi objął jej smukłą kibić i przyciąg nął do siebie. Słyszał, jak w szalonym tempie bije serce dziewczyny. To było zaproszenie, którego nie miał siły odrzucić. Pochylił się nad nią i zaczął ca łować. Nie miała zamiaru uciekać, przeciwnie, przylgnę ła do niego zachłannie, całym ciałem. Sterczące, twarde sutki ocierały się o nagi tors Jake'a. Teraz myślał już tylko o jednym. Pragnął kochać się z nią tu i teraz, tym bardziej że Lenore chciała tego sa mego - choć było jasne, że nie ma pojęcia, jak wy gląda fizyczna miłość. -Jesteś namiętną kobietką, Lenore Brownley, i bar dzo mi się podobasz - wyszeptał czule, przerywając długi pocałunek. - Dlatego zamierzam cię posiąść. Wiedział, że nikt nie będzie im przeszkadzał. Kate śpi, a Sylwia jest daleko stąd, pewnie zajęta tymi sa mymi igraszkami z jego ojcem. Na próżno po raz ostatni uczynił wysiłek, aby przywołać się do po rządku, wzywając na pomoc zdrowy rozsądek. Nie znalazł lekarstwa na pożądanie. Niech się stanie to, co musi się stać, pomyślał z drżeniem. Przesunął dło nie ku jędrnym pośladkom i mocno przytulił do sie bie smukłe ciało. Lenore objęła go mocno i ukryła twarz w załomie szyi, penetrując miękkimi wargami nieznane jeszcze zakamarki i łapczywie wdychając jego zapach. Tulili się tak do siebie długą chwilę, pó ki Jake nie zapragnął znów zobaczyć twarzy Nory. Uniósł jej podbródek, zmuszając, aby spojrzała na niego. Wpatrzył się głęboko w oczy, płonące bursz-
201
tynowyrn żarem, i dostrzegł w nich pragnienie rów nie silne, jak jego własne. - Jake, ja... - zaczęła Lenore słabym głosem, ale przerwał jej zaspany głos Kate, który nagle dał się słyszeć z głębi korytarza. - Hej, czy wszystko w porządku? - zawołała. Lenore zdrętwiała z przerażenia. Chryste, Kate nie może ich tak zobaczyć! Szarpnęła się, usiłując oswo bodzić się z ramion Jake'a, ale przytrzymał ją moc no i uspokajającym gestem położył palec na ustach. - No dobrze, a co będzie, jeśli tu przyjdzie i nas tak zobaczy? - wyszeptała ze zgrozą i trzęsącymi się rękami zaczęła sznurować bieliznę. - Nie zobaczy - odpowiedział szeptem Jake, za krywając jej dłonią usta. - Tak, Kate, wszystko w porządku! - odkrzyknął ku drzwiom; - Przykro mi, że obudziliśmy cię w środku nocy, ale dopiero niedawno wróciliśmy, bo usiłowaliśmy przeczekać burzę. Musimy podsuszyć się i zjeść coś ciepłego. Nie musisz schodzić, sami damy sobie radę. Prze cież zostawiłaś nam jedzenie. - Panienka Lenore też jest z tobą? - głos Kate był pełen troski. Słychać było, jak poruszyła się u szczy tu schodów, jakby chciała zejść na dół. Lenore oblał zimny pot. Czy Wścibska Irlandka domyślała się, jakie odgłosy ją obudziły? Z trudem uspokoiła myśli i odchrząknęła głośno. - Tak, jestem, Kate - powiedziała ochrypłym, lecz równym głosem, modląc się, aby gospodyni nie we szła do kuchni.
202
- Dobrze, że wróciliście cali i zdrowi, bo już się martwiłam. Ta burza była straszna. Pani Worth nie wybaczyłaby mi, gdyby coś się stało pod jej nieobec ność - mruknęła Kate. - W takim razie dobrej nocy. - Nie chcieliśmy cię niepokoić, Kate, przeprasza my - wydukała Lenore. Przez chwilę nasłuchiwali w napięciu, a gdy u gó ry trzasnęły drzwi, oboje odetchnęli z ulgą, a potem popatrzyli na siebie w napięciu. - Posłuchaj, Noro, ja... - Jake pierwszy przerwał nieznośną ciszę. - Ciii - położyła mu palec na ustach. Nie chcia ła, żeby ją przepraszał. - Nic nie mów - poprosiła, tłumiąc drżenie ciała. Wiedziała, że przeprosiny, które chciał jej ofiaro wać, były czysto kurtuazyjne. Wcale nie żałował te go, co się stało, czuła to wyraźnie. Lecz incydent z Kate wyzwolił ich z czaru i górę wzięło zakłopo tanie. Oboje czuli, że przekroczyli granice, jakie dla siebie ustanowili. Lenore schyliła się i pozbierała mokre rzeczy, wiążąc je w tłumok. Jake sięgnął po swoją koszulę i zarzucił ją na ramiona. Uniósł dłoń Lenore i zbliżył do ust. - Nie rzucam słów na wiatr, wiesz o tym? - za pytał, składając gorący pocałunek we wnętrzu dło ni Lenore. Wiedziała, co miał na myśli. - Wiem. I trzymam cię za słowo - uśmiechnęła się i znikła w korytarzu. - Dobranoc - zawołał za nią, ale nie usłyszała.
203
Jake nerwowo przeczesał ręką czuprynę i pod szedł do kredensu, aby nalać sobie jeszcze brandy. To będzie długa noc, westchnął. W sam raz, żeby przemyśleć, jakiej krzywdy omal nie wyrządził tej dziewczynie. Gdyby Kate nie przerwała im w ostat nim momencie, Lenore straciłaby przez niego swój najcenniejszy skarb! Czuł się podle, jak pierwszy lepszy salonowy ba widamek, cynicznie zaliczający kolejne podboje. Nawet wtedy, kiedy wyrzucał sobie, że jest konowałem, nie czuł do siebie takiej pogardy jak teraz. A pomyśleć, że uważał się za dżentelmena! Jeszcze nigdy, przy żadnej kobiecie, nie stracił nad sobą kontroli. Czuł na sobie dotyk gorących ust Nory, napawał się wonią jej ciała. Kto by pomyślał, że panna Brownley, dawna towarzyszka dziecię cych zabaw, omal nie została jego kochanką! Uśmiechnął się na tę myśl. W dzieciństwie szalała za nim do tego stopnia, że chwilami miał serdecz nie dosyć jej szczeniackiej miłości. Wytarł podłogę, zebrał swoje rzeczy i ruszył na górę. Wrócił myślami do rozmowy, od której wszystko się zaczęło - o dziewczętach z pensjona tu Hawkinsów i o Jobie. To otrzeźwiło go natych miast z miłosnego upojenia. Pierwsza kwestia sta nowiła zagadkę do rozwiązania, a druga - dylemat. Jak mógł uważać się za lekarza, skoro nie potrafi wyleczyć chorego, a jeśli jego choroba jest nieule czalna, to przynajmniej ulżyć mu w cierpieniach? Powoli, w zamyśleniu pokonując stopnie, zdążał
204
do swojej sypialni. Nagle przypomniała mu się Syl wia Worth. Była dla niego jak matka. Bez względu na to, co jej mówił i z jakich zwierzał się rozterek, wy trwale zachęcała go, aby nie schodził z raz obranej drogi. Wspierała go i nie pozwalała się poddać, kiedy chciał rzucić medycynę. Tłumaczyła, że bezustannie dokonuje się postęp i lekarze będą otrzymywali co raz potężniejsze narzędzia do walki z chorobami. Na wet teraz, gdy Job Pruitt w mękach oczekiwał na śmierć, Sylwia nie pozwalała mu stracić wiary we własne możliwości. Lecz fakty mówiły same za siebie: Job gasł, a tragiczne, milczące cierpienie Marty było dla Jake'a jak najstraszliwszy wyrzut sumienia. Konował, znachor, hochsztapler! Oto, kim na prawdę jest. On i wszyscy inni lekarze, którzy dali się uwieść mitowi o potędze postępu, wyznawanego w tym szalonym wieku pary i wynalazków. Tymcza sem chorobę pokonywał łut szczęścia i upływ czasu, a nie medycyna. Tak było za czasów starożytnego Hipokratesa, tak jest i teraz. Nauka, którą mu wpo jono, pomaga jedynie rozpoznać objawy i określić jednostkę chorobową. Lekarz umie nastawić złama ną nogę, leczyć pomniejsze dolegliwości, ale gdy cho dzi o prawdziwe cierpienie, pozostaje bezsilny. Sam doktor Michaels, górujący nad nim ogromnym do świadczeniem, wypowiedział niegdyś podobny po gląd i teraz Jake był absolutnie pewien, że miał rację. Oczywiście zaraz po uzyskaniu dyplomu miał głowę pełną złudzeń i nadziei, jak każdy młody ide alista. Sylwia ze wszystkich sił utwierdzała go
205
w tym przekonaniu. Kiedy zaczął samodzielną praktykę, rzeczywistość ukazała mu swoje prawdzi we oblicze. Każdego dnia musiał stawiać jej czoła, aby nie zawieść drogich mu ludzi. Gdy umarł jego pierwszy pacjent, po raz pierwszy pomyślał, że me dycyna to tylko pusty termin. Sukcesy, które od niósł, nie stanowiły dla niego pocieszenia, gdyż uważał, że uzdrowienie nie jest jego zasługą. Przy słowiowym gwoździem do trumny stała się choro ba Joba Pruitta. - Wciąż tkwimy w średniowieczu - mruknął do siebie z nieukrywaną złością. Ta kwestia poruszała go do głębi, lecz nigdy tak naprawdę nie dzielił się z nikim swoimi spostrzeżeniami. Mijał pokój Lenore. Ogarnęła go przelotna poku sa, aby wejść do środka i zacząć wszystko od nowa, ale przystanął tylko na chwilę i ruszył dalej. Zbyt wiele ciężkich myśli kłębiło mu się w głowie. - Dobranoc, N o r o - szepnął niedosłyszalnie i szybko prześlizgnął się do swojej sypialni. Cóż za ironia! stwierdził w duchu, wracając pa mięcią do dzisiejszego wieczoru. Nie chciał rozma wiać z Lenore na temat, który uważał za coś bardzo prywatnego, lecz jednocześnie otworzył się przed nią w inny, o wiele bardziej osobisty sposób. Ta myśl rozbawiła go, aż roześmiał się w głos. Mój Bo że, po to wynaleziono amory, by się weselić! Cze mu czyni problem z najprostszych rzeczy? Może wcale nie musi uciekać przed nią ani przed samym sobą? Był ciekaw, jak Nora zachowa się wobec nie-
206
go jutro. Wszedł do swego pokoju, zapalił świecę i ciężko usiadł na łóżku. Kiedy ułożył się pod kołdrą i zgasił świecę, znów opadły go stare demony. Z niesmakiem ocenił, że je go emocje stały się niebezpiecznie rozchwiane, wa hając się od euforii do kompletnego czarnowidztwa. Tym bardziej musi trzymać się w ryzach. Popełnił już w życiu wystarczająco wiele błędów. Pora z tym skończyć!
12
Lenore padła wyczerpana na łóżko. Zapowiadała się długa noc. Stłumiła westchnie nie. Policzki miała rozpalone, całe ciało drżące. Sły szała, jak Jake idzie korytarzem, mija jej pokój i na gle zatrzymuje się przed jego drzwiami. Czy zamierza wejść i dokończyć to, co zaczęli śmy? pomyślała z trwogą i nadzieją jednocześnie. A może to już inny Jake, opanowany i wyniosły, przychodzi, aby mnie potępić i wygłosić kazanie? Lub też pragnie się wytłumaczyć z nagłego porywu namiętności? Wyobraziła sobie półnagiego Jake'a, takiego, ja kim widziała go w kuchni zaledwie kilka minut te mu. Owładnęła ją nowa fala pożądania i zwinęła się w kłębek, chowając twarz w poduszce. Zastanawia ła się, czy ma wystarczająco dużo siły woli, żeby od mówić temu diabelskiemu przystojniakowi, gdyby stanął teraz przed nią z oczami płonącymi pożąda niem. Czy dałaby ponieść się pierwotnemu instynk towi, zapominając o dobrym wychowaniu, obycza jach i zasadach, jakie wpojono jej w rodzinnym do-
208
mu? Co powiedziałaby mama, gdyby wiedziała, że jej pociecha, jedyna córka na wydaniu, która zosta ła w domu po odejściu siostry, w ciągu paru tygo dni prawie że dała się uwieść? Nie poznawała samej siebie. Nie wiedziała, kim jest ani jak ma się teraz zachować. Nagle poczuła się obco i samotnie jak statek, targany sztormem na nieznanym oceanie. Jake obudził w niej emocje, jakich nawet u siebie nie podejrzewała. Tyle się wydarzyło w tak krótkim czasie, że myśli wirowały jej w głowie niczym w sza leńczym tańcu. Kto by pomyślał, że w Maine, na odległej prowincji, doświadczy tak wielu niezwyk łych doznań, których istnienia nigdy by pewnie nie odkryła, pozostając w Bostonie. Jakże mogłaby od kryć, gdyby wydano ją za śliniącego się Jonathana czy jakiegoś starego, bogatego wdowca? Uśmiech nęła się do siebie, lecz na myśl o domu ogarnęły ją wątpliwości. W jakim świetle stawiało ją własne, skandaliczne zachowanie? Same pokierujemy naszym losem... Trzeba przyznać, że nie bardzo jej to wychodzi ło. Nadmiar swobody prowadził w ślepą uliczkę i sama już nie wiedziała, czego chce i co tak napraw dę nią powoduje. Miała nadzieję, że Tori i Amelia lepiej sobie radzą z wypełnieniem nakazu przysięgi. Wolała nie myśleć, jak zrelacjonuje im swoje postę py na nowej drodze. Jakaż ironia, myślała, że ucie kając przed jednym skandalem, omal nie wplątałam się w inny, i to o wiele poważniejszy!
209
Niektóre koleżanki z Towarzystwa rade by usły szały o jej upadku i rozgłosiły wieść na salonach z odpowiednimi komentarzami. Nie ma bowiem nic piękniejszego niż skandal w cudzej rodzinie. A czyż sama nie była równie zakłamana? Jeszcze niedawno pierwsza potępiłaby panienkę z dobrego domu, która ośmieliła się choćby musnąć wargami mężczyznę, nie będącego jej oficjalnym narzeczo nym. Mało tego, okazała się skora do osądzania moral ności babci i pana Warrena, a tymczasem sama go towa była w zapamiętaniu oddać się jego synowi, tracąc cnotę bez ślubu. I w dodatku żałowała, że im przerwano! - Wielkie nieba! Co się ze mną dzieje? - z głośnym jękiem przetoczyła się po łóżku, nie mogąc sobie zna leźć wygodnej pozycji. Gdyby była rzeczywiście mo ralną osobą, za jaką się dotąd uważała, potrafiłaby zapanować nad żądzami i bez wahania odmówiłaby Jake'owi. Tymczasem przed oczami miała wciąż je go rozpalone spojrzenie, a pobudzone piersi tęskni ły za dotykiem męskich dłoni. Wierciła się na łóżku, udręczona gorączką zmysłów. Tak gorliwie zapewniała Jake'a, że umie sprostać wyzwaniom życia, i oto, kiedy prawdziwe życie ob jawiło się jej w całej pełni, nie umiała nim pokiero wać. Co gorsza, pozwoliła sobą powodować ślepe mu instynktowi fizycznego pożądania! Aż usiadła na łóżku, gdy uświadomiła sobie, że prawdziwym źródłem całego zajścia były jej do-
210
ciekliwe pytania, zadawane w świetle błyskawic. - Czy to możliwe, aby Jake tak bardzo nie chciał na nie odpowiedzieć, że posunął się do uwiedzenia mnie? - Pytanie, wypowiedziane na głos, zawisło w przestrzeni. Lenore, nie mogąc wytrzymać napię cia, zerwała się z łóżka. - Jakież to sekrety może mieć doktorek, skoro posuwa się do cynicznych sztuczek, byle tylko nie zostały odkryte? - zastana wiała się, chodząc w tę i z powrotem po pokoju. W następnej chwili odprężyła się i uśmiechnęła z ulgą. Pomimo braku doświadczenia w sprawach męsko-damskich wyczuwała, że to, co zaszło po między nimi, było szczere i nieudawane. Oczy Ja ke'a nie kłamały, pragnął jej i tylko jej! Nawet jeśli z początku drażnił się z nią i rzeczywiście usiłował odwieść od poważnej rozmowy, rozpoczynając grę na uwodzenie. Czemu zatem unika odpowiedzi? Podeszła do uchylonego okna i zatopiła spojrzenie w ciemno ściach. Skoro aż tak zależało mu na przerwaniu nie wygodnej rozmowy, musiała być blisko prawdy. Może więc sama zdoła ją odnaleźć? Lenore zmarszczyła brwi, usiłując ułożyć fakty w logiczny ciąg. Job i Marta są przyjaciółmi rodzi ny, Jake zna ich od urodzenia i kocha niemal jak prawdziwych rodziców. Gdy był mały, pomagał Jo bowi rozplątywać sieci, a potem jeździł z nim na połowy ryb i homarów. Ciepła, dobra Marta nie raz zastępowała mu matkę, która zmarła, kiedy był jesz cze w powijakach. Nic dziwnego, że cierpienia uko-
211
chanych ludzi i własna bezsilność wywoływały w nim ból. No dobrze, ale co miała z tym wspólne go jej osoba? Czemu reagował tak gwałtownie na każde pytanie, jeśli tylko uznał je za nazbyt osobi ste. A jednocześnie tak bardzo pożądał jej blisko ści... To nie ma sensu, westchnęła bezsilnie i ziewnęła. Zadanie okazało się ponad jej siły. Nie potrafiła od gadnąć motywów, kierujących Warrenem. Ach, gdyby Maggie tu była! Na pewno umiałaby rozwiać wątpliwości i poradzić skołowanej siostrzyczce, co ma dalej robić! Znad morza powiał chłodny wiatr, studząc nieco rozpalone czoło Lenore. Przypomniała sobie pierw szy wieczór w Maine i niefortunną próbę wieczor nej wizyty w pokoju babci, w samą porę udarem nioną przez Jake'a. Sylwia Worth, która potrafiła być szczera do bó lu, chlubiła się swoją niezależnością i uparcie pod kreślała, że nie zamierza po raz drugi wychodzić za mąż, teraz z niewiadomych powodów zmieniła zda nie i szykowała się do ołtarza ze starym Warrenem. Co więcej, żyła z nim od dłuższego czasu, nie przej mując się opinią innych. Lenore nie sądziła, by namiętność była jedynym powodem tej zmiany, choć z pewnością odgrywała dużą rolę w tym późnym związku. Przypomniała sobie słowa babci: - Margaret zrezygnowała ze wszystkiego, co mia ła, i nie uważała tego za stratę. Widząc jej postępo-
212
wanie, zrozumiałam, że dotąd żyłam jak tchórz. To niezwykłe, że Maggie, o tyle młodsza i mniej doświadczona, dała przykład własnej babci. Siostra wiele ryzykowała, decydując się na związek, który w Bostonie oceniano jako skandaliczny mezalians a jednak miała odwagę kierować się sercem wbrew bezwzględnej woli rodziców. Sylwia zachowała się podobnie i również odnalazła swoje szczęście. Na gle życie, jakie sama prowadziła w mieście, u boku zmanierowanej, egoistycznej matki i łasego na pie niądze ojca, wydało się Lenore puste i fałszywe w porównaniu z otwartością i szczerością, które znalazła w Maine. Jednocześnie dziwiła się, iż jest tak inna od swoich rodziców, mimo że zadali sobie mnóstwo trudu, aby wychować ją na swoją modłę. Czuła, że nareszcie zaczyna coś rozumieć, i po raz pierwszy nie mogła doczekać się, co przyniesie jej przyszłość. W tym sensie Jake miał rację - kluczem do sukcesu jest poznanie samej siebie. Pomimo wszystko nie zamierzała zostawić w spokoju jego tajemnic. Przeciwnie, dręczyło ją coraz więcej py tań i pragnęła jak najszybciej uzyskać odpowiedzi. - Nawet jeśli igram z ogniem, nie wycofam się! oznajmiła ciemnościom nocy stanowczym, acz nie co sennym głosem. Odwróciła się od okna i wróci ła do łóżka. Zaledwie przyłożyła zmęczoną głowę do miękkiej, jedwabnej poduszki, zasnęła natych miast. O dziwo, nie śnił się jej Jake Warren.
213
Słońce stało wysoko, gdy Lenore niechętnie otworzyła oczy. Obudziło ją dyskretne pukanie do drzwi i cichy głos Kate. - Panienko, wszystko w porządku? Wstyd spać tak długo w taki piękny dzień! - Gospodyni uchy liła drzwi i weszła do pokoju z filiżanką gorącej cze kolady, świeżymi bułeczkami i miseczką jeżynowej konfitury na dużej, srebrnej tacy. - Wytargam Ja ke'a za uszy, że panienkę tak wymęczył. - Już nie śpię, Kate. - Lenore usiadła na łóżku i przetarła oczy. Zobaczyła tacę pełną smakołyków i przetarła oczy jeszcze raz, nie wierząc w to, co wi dzi. Śniadanie podane do łóżka było rzadkością w domu Sylwii Worth. Kate musiała wczoraj na prawdę się o nich martwić. Tymczasem, ku rozczarowaniu Lenore, gospody ni zamiast podać jedzenie, postawiła tacę na sekre tarzyku w odległym kącie pokoju i zmierzyła swo ją podopieczną podejrzliwym spojrzeniem. - Panienka nie zwykła spać do południa - stwier dziła. Nagle zauważyła mokre ubrania i ujęła się pod boki. - N o , tak. Jake wyjechał do doktora Michaelsa do Kittery, nie wspominając mi ani słowem, że tak wczoraj przemokliście. - Schyliła się i zebra ła porozrzucane części garderoby na kupkę. - Zaraz wyczyszczę to z błota i wysuszę. - Przepraszam, że przyczyniłam ci roboty - bąk nęła Lenore, kryjąc rozczarowanie. A więc Jake'a nie ma w domu i jeśli będzie mia ła szczęście, zobaczy go dopiero wieczorem. Czuła,
214
że się rumieni, więc ukryła twarz w dłoniach, uda jąc, że jest jeszcze zaspana. - Och, co tam! Szczęście, że panienka się nam nie przeziębiła. Dopiero pani Worth by nas zrugała! - Oj, tak - chciała podnieść głowę i uśmiechnąć się, ale policzki wciąż jej płonęły. - To dla mnie? wskazała tacę ze śniadaniem. - Tak - odparła gospodyni i zręcznym ruchem podała posiłek wygłodniałej dziewczynie. - Mam nadzieję, że chociaż tobie dopisze apetyt, panienko. Bo nasz Jake nie zjadł prawie nic, nie mówiąc o tym, że wyglądał, jakby nie zmrużył oka od tygodnia dodała z niezadowoleniem. - Naprawdę? - Fakt, iż Jake również nie spał do brze tej nocy, sprawił Lenore złośliwą przyjemność. Podniosła do ust filiżankę z gorącym, aromatycz nym napojem. - Pyszna czekolada, Kate - mruknę ła, delektując się niepowtarzalnym smakiem, który pamiętała jeszcze z dzieciństwa. - Obie zawsze lubiłyście słodkości - rozpromie niła się Irlandka, jak zwykle łasa na pochwały. Od dawna wiedziała, że robi najlepszą gorącą czekola dę w okolicy. - Zaraz, a gdzie panienki kapelusz? Nie widzę go tu, a na dole są tylko buciki. - Kate przebiegła wzrokiem pokój. -Zgubiłam po drodze, bo wiatr zerwał mi go z głowy - wyjaśniła Lenore. - O, szkoda, był bardzo twarzowy. - Na szczęście zabrałam jeszcze kilka innych. Przykro mi, Kate, że obudziliśmy cię w nocy. Nie
215
powinniśmy tak głośno się odzywać. - Dopiero te raz Lenore odważyła się spojrzeć gospodyni w oczy. - Dwukółka utknęła w błocie i musieliśmy resztę drogi przebyć piechotą. Gdy dotarliśmy wreszcie do domu, byliśmy wykończeni, zdenerwowani i trochę się posprzeczaliśmy - wyjaśniła rzeczowo, nie wda jąc się w zbędne szczegóły. To, co wydarzyło się między nią a Jake'em, zostanie na zawsze między nimi. - Ano właśnie, czułam, że coś wisi w powietrzu! wykrzyknęła triumfalnie Irlandka. - Odkąd nasz Jake zamieszkał tu z ojcem, stał się okropnie drażli wy. - Pokręciła głową z dezaprobatą. - Spędziłaś z nim trochę czasu w klinice, kochana, to może wiesz, co mu chodzi po łepetynie? - Nie mam pojęcia i sama się nad tym zastana wiam - odpowiedziała szczerze Lenore. - Niestety, niewiele ze mną rozmawiał. Kate zasępiła się nie na żarty. - U nas na wsi mówili, że jak chłop nie ma swo jej połowy, to mu nasienie uderza do gło... O, prze praszam, panienko Lenore, nie powinnam mówić takich świństw - w popłochu zakryła dłonią usta, lecz gdy spojrzała na swoją młodszą towarzyszkę, obie wybuchnęły śmiechem. - W dzieciństwie czę sto miewaliście sprzeczki, ale zawsze się godziliście - dodała nieoczekiwanie Kate. - Jake chyba umyśl nie cię podpuszczał, żebyś się rumieniła albo prze stała zadręczać go niedorzecznymi pytaniami. Uśmiechnęła się, lecz widać było, że martwi się
216
o niego jak o rodzonego syna. - O ile pamiętam, to do ciebie zawsze należało ostatnie słowo. - Naprawdę? - Dawno o tym zapomniała, ale po stanowiła sobie zapamiętać tę cenną uwagę. - Oczywiście. N o , ale muszę lecieć. - Gospodyni szybko zgarnęła mokre ubrania. - Jak skończysz, panienko, zanieś tacę do kuchni. Mamy jeszcze du żo czasu do wyjazdu, więc jedz spokojnie - powie działa, zawracając ku drzwiom. - Dokąd mamy jechać? - zdziwiła się Lenore. - Do lasu, nazbierać poziomek. - Kate przystanę ła w progu i odwróciła się na moment. - A jutro ro bimy dekoracje na rynku i stawiamy pawilon, żeby był gotowy na festyn. W tym roku dochody ze sprzedaży lodów wspomogą twoją klinikę, moja panno - gospodyni uniosła brwi. - Zapomniałaś o tym? Ach, no tak, w niedzielę ma się odbyć festyn! Le nore nie miała najmniejszej ochoty na spotkania z ludźmi. Najchętniej w ogóle nie ruszałaby się z łóżka. Całe szczęście, że zabawa wypada dopiero za dwa dni. I jak to miło, że Kate nazwala króle stwo Jake'a jej kliniką! - Tak, oczywiście, wyleciało mi z głowy - wes tchnęła, masując sobie skronie. - Nie orientujesz się, czy szanowny pan doktor do nas dołączy? Kate popatrzyła na nią z prawdziwą troską. - Może lepiej będzie, jak zostaniesz w łóżku, pa nienko Lenore. Przecież Jake zapowiadał, że wróci dopiero za dwa dni. O tym też nie pamiętasz?
217
Za dwa dni? pomyślała w popłochu. A co z dziew czynami od Hawkinsów? Przecież miała złożyć im wizytę i wybadać, dokąd ma jechać Callie. Co z ta jemnicą Jake'a, którą zamierzała mu wydrzeć za wszelką cenę? I przede wszystkim, co z nimi? - Z rana ściągnął z Danielem dwukółkę z drogi i pojechał co koń wyskoczy do doktora Michaelsa dodała Kate. Lenore uśmiechnęła się w duchu, domyślając się, czym mógł być spowodowany ten pośpiech. Drań, pewnie się ucieszył, że uwolni się od jej pytań! Po mysł, aby zbierać poziomki, stał się nagle bardzo niewygodny w sytuacji, gdy miała tyle naglących spraw do załatwienia. Cóż, może uda się przynaj mniej wykorzystać ten czas, żeby złożyć wizytę pa ni Hawkins. - Na festynie także go nie będzie? - zapytała ostroż nie. - Czas lekarza nigdy w pełni nie należy do nie go - oznajmiła sentencjonalnie Kate. - Ale obiecał, że wróci przed niedzielną mszą i pomoże nam krę cić lody. Lenore nie mogła uwierzyć, że Jake tak gładko wywinął się jej z rąk. W ostatniej chwili powstrzy mała się przed wygłoszeniem kąśliwego komentarza. - Może jednak zostaniesz w domu, panienko? Masz takie niezdrowe rumieńce! - Kate zauważyła, że Lenore jest dziwnie nieswoja, i na jej poczciwej twarzy pojawił się wyraz zatroskania.
218
- Czy będziemy w okolicy państwa Hawkins? Lenore odpowiedziała pytaniem na pytanie. - Oczywiście! Właśnie niedaleko ich domu są po lany, na których rosną najsłodsze poziomki. - W takim razie jadę. Świeże powietrze dobrze mi zrobi - oświadczyła energicznie Lenore. - Jak tyl ko zjem, usiądę i napiszę list do Tori, a potem zej dę wyczyścić buty z błota. Broń Boże nie rób tego za mnie! - Po co panience ci Hawkinsowie? - spytała po dejrzliwie Kate, nie dając się zwieść. - Trudy Haw kins nie za bardzo lubi niezapowiedziane wizyty i zawsze wykręca się od sąsiedzkich pogawędek. - Chciałam odwiedzić jedną z jej dziewcząt, któ ra wczoraj miała wypadek w tkalni. - Tak? Nic mi o tym nie wiadomo. - Gospodyni wzruszyła ramionami. - Ale pamiętam, jak Devin mówił Maggie, że nie ma się co znajomić z Hawkinsami, a już zwłaszcza z mężem Trudy. Lenore czujnie zastrzygła uchem. - Interesujące. Co o nich wiesz? - Spojrzała ba dawczo na kobietę. - Kiedy ty i Maggie na coś się uprzecie, to nijak nie da się wam tego wybić z głowy - westchnęła Ir landka. - W każdym razie Hawkinsowie to odlud ki którzy trzymają się na uboczu, ale pono dobrze sposobią dziewczęta w swoim pensjonacie. Szkoda tylko, że nauka u nich trwa tak krótko. Tym pan nom przydałoby się więcej gospodarskiego szlifu. - Jaki jest pan Hawkins?
219
- O, straszny gbur z niego i nierób. - Kate lekce ważąco machnęła ręką. - Ostatnio często włóczy się po miasteczku i ponoć ciągle widują go u wdów ki Johnson. Nie wiem, co taka galanta światowa da ma widzi w tym nieudaczniku! - wykrzyknęła zgor szona. Lenore z trudem wyobrażała sobie wyrafinowa ną Deidre Moore Johnson w towarzystwie prowin cjonalnego gbura, na dodatek żonatego. Może za trudniała go do jakichś robot w domu? - No, będzie już tych plotek - zarządziła ener gicznie gospodyni, mocniej ściskając w ręku tobo łek z mokrymi rzeczami. - My tu gadu, gadu, a czas ucieka. Jako żywo, odrobina świeżego powietrza ci nie zaszkodzi, moja panno. Napisz list, a ja tymcza sem trochę ogarnę w kuchni. Słowo „kuchnia" zadźwięczało donośnym echem. Lenore poczuła, że znowu oblewa się rumieńcem. To miejsce już nigdy nie będzie dla niej takie jak dawniej. Miała poczucie, że straciło niewinność, ja ką dały mu wspomnienia z dzieciństwa. - Dobrze, niedługo zejdę na dół. - Leniwie wy gramoliła się z łóżka. - Świetnie, panienko. A do Hawkinsów pójdzie my obydwie - rzuciła na odchodnym Kate, znika jąc za drzwiami. Lenore podeszła do toaletki i obmyła twarz zimną wodą. Żałowała, że to nie Jake poprowadzi wyprawę po poziomki jak za dawnych, dobrych czasów.
220
Cóż, pomyślała, pytania nie uciekną. Weźmie się za niego, gdy tylko wróci. Usiadła przy sekretarzy ku i wyjęła z szufladki czysty arkusz papieru. Za mierzała napisać o Domu dla Pracujących Dziew cząt i tajemniczym losie jego wychowanek oraz prosić Tori, aby poradziła się ojca, co począć w tej sytuacji.
13
Na rynku w Somerset było rojno i gwarno. Po środku brukowanego placu ustawiono altanę, ozdo bioną kwiatami i kolorowymi wstęgami, w której zaraz miał się rozpocząć Lodowy Festyn. Dookoła, przy dziesiątkach stołów, kłębili się dorośli, dzieci i psy. Z boku, na estradzie, przygrywała strażacka orkiestra. Mężczyźni przez cały czas kręcili lody w specjalnych pojemnikach wypełnionych pokru szonym lodem z solą, a chłopcy przyglądali się im z zainteresowaniem. Dziewczynki pomagały ma mom ubijać lodową masę. Wszędzie rozbrzmiewa ły śmiechy i nawoływania. - Gotowe! - wykrzyknęła z radością Lenore. - Zaraz zobaczymy. - Kate podniosła pokrywkę pojemnika i zanurzyła łyżkę w gęstej białej masie. Chwilę smakowała, po czym mlasnęła z zadowole niem. - Wyśmienite! - Wyjęła z fartucha drugą łyż kę i podała Lenore. - Mmm... Rzeczywiście! - wykrzyknęła dziewczy na, oblizując się ze smakiem. Nie przypuszczała, że uda im się przygotować taki smakołyk. - Zatem mamy sześć kubłów lodów poziomko-
222
wych i jedenaście waniliowych. Biorąc po piątaku za pucharek, uzbieramy na miesięczne utrzymanie kliniki! - podsumowała rzeczowo Kate. - Geraldzie, zanieś kubły do altany. Tylko pilnuj ich dobrze! Gerald ochoczo zabrał się do pracy z nadzieją, że po drodze uda mu się co nieco uszczknąć. - A czekoladowe? - spytała Lenore. - Próbowałam w zeszłym roku, ale nie wyszły gospodyni wzruszyła ramionami. - Czekolada szyb ko zastyga i robią się grudy. - Lody waniliowe z czekoladowymi płatkami na pewno też będą pyszne. A próbowałaś wsypać cze koladę, zanim schłodzisz masę? Lenore rozprostowała obolałe palce. Ukręcenie lodów dla całego miasteczka nie było lekkim zada niem. Co gorsza, suknia z zielonej tafty, którą wło żyła na tę okazję, okazała się zbyt ciasna i za sztyw na. Zazdrościła miejscowym, że mogą otrzeć pot z czoła końcem rękawa, podczas gdy ona musi oszczędzać wilgotną już chusteczkę. Kate popatrzyła na nią z uznaniem. - Panienka to ma dopiero głowę na karku! - stwier dziła. Nagle zauważyła kogoś znajomego w tłumie, więc zerwała się, aby go przywitać. Lenore rozejrzała się dokoła. Rynek otoczony był półkolem niewysokich budynków, w których mie ściły się biura tartaku i tkalni, mieszkania zarządców i majstrów oraz sklepy z podstawowymi artykuła mi, apteka i pocztą. Po przeciwnej stronie znajdo wał się niewielki kościółek.
223
Lodowy Festyn był jedną z niewielu okazji, kie dy mieszkańcy Somerset mogli odpocząć od co dziennych obowiązków, spotkać się ze sobą i bez trosko poplotkować. Widziała kobiety, spacerujące z mężami pod rękę, baraszkujące dzieciaki i zako chanych, siedzących na trawie. Nie byłoby dla Lenore przyjemniejszego widoku, gdyby pośród owych romantycznych par nie zobaczyła nagle Deidre Moore Johnson z Jake'em. Najwidoczniej, sko ro Warren nie zechciał skorzystać z zaproszenia atrakcyjnej wdowy, sama postanowiła przyjść do niego. Ku zaskoczeniu Lenore wydawał się bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy. Od powrotu z Kittery unikał jej wszelkimi sposobami i posunął się nawet do stworzenia z Deidre oddzielnej grupy, przygotowującej lody. Teraz spacerowali pod rękę, a czarnula śmiała się perliście. - Doktorze - zbliżyli się do niej i Lenore usłysza ła wabiący głos uroczej wdówki - jesteś dla mnie stanowczo zbyt bystry. W końcu jestem tylko pro stą dziewczyną z prowincji - westchnęła kokieteryj nie. Oczywiście nie było w niej nic prowincjonalne go. Przeciwnie, prezentowała się jak najbardziej światowo, począwszy od kunsztownie upiętych włosów, a skończywszy na lśniącej, niebieskiej suk ni, podkreślającej nienaganną figurę, delikatną cerę i kruczy połysk włosów. Lenore przygryzła wargi ze złości i odwróciła wzrok. Zastanawiała się, czy Jake'owi rzeczywiście odpowiada towarzystwo tej afektowanej kobiety,
224
czy po prostu wymyślił kolejną, pokrętną metodę ucieczki przed jej pytaniami. - Hej, co cię gryzie w taki piękny dzień, Geral dzie? - spytała, widząc ponurą minę zaprzyjaźnio nego młodzieńca, który wytrwale pomagał jej w pracy od samego rana. - Nie kręć głową, przecież widzę, że jesteś dziś nieswój. Na szczęście najgor sze już za nami i dalej poradzę sobie sama. Jeśli masz ochotę urwać się stąd, żeby się zabawić, albo masz coś do załatwienia, nie krępuj się. Powiedz mi tylko, że chcesz już iść. - Nie, panienko, zostanę z tobą. - Młodzian nie dbałym ruchem zahaczył kciuki o szelki. - Callie wyjeżdża jutro wieczorem - wyrzucił z siebie zmar twionym głosem. - Przykro mi to słyszeć - Lenore starała się za chować pogodną minę, choć w głębi serca poczuła narastający niepokój. Czy ta miła dziewczyna skoń czy tak samo, jak jej poprzedniczki? Co robić, aby ją ocalić? Poranne spotkanie z panią Hawkins, na które tak liczyła, nie przyniosło nic oprócz deklaracji, że dziewczęta będą mogły same wybierać sobie ubra nia i obuwie w odpowiednim rozmiarze na koszt Towarzystwa bądź pani Worth. Pomysł Lenore, że by choć raz odstąpić od reguły i pozwolić dziewczę tom iść na festyn, spotkał się ze zdecydowaną od mową. Gospodyni zasłaniała się brakiem funduszy i napiętym planem zajęć. - Przecież Callie nie wyjeżdża na koniec świata
225
i na pewno się jeszcze zobaczycie. Bardzo miła i mą dra z niej dziewczyna - powiedziała Nora, pragnąc pocieszyć młodzieńca. - To nie fair! Ona wcale nie chce stąd wyjeżdżać wybuchnął Gerald, po czym odwrócił się z grobową miną i odszedł, kopiąc po drodze jakiś kamyk. Gdy tylko Lenore została sama, natychmiast usłyszała za sobą śmiech Deidre i Jake'a. Przynajmniej niektórzy się dobrze bawią, pomy ślała przygnębiona. Przed oczami miała twarz ma łej Lizzie, która uśmiechnęła się do niej smutno, gdy po mszy mieszkańcy Somerset zgromadzili się na rynku, a robotnice wróciły do swojej przełożonej na lekcję szorowania podłóg. Lenore nie rozumiała, czemu te młode, Bogu ducha winne stworzenia ma ją pokutować za to, że urodziły się w biedzie, a na dodatek wcześnie straciły rodziców. Ze słów pani Hawkins nieodmiennie wynikało, że taka jest natu ralna kolej rzeczy. Mają szczęście, że zapewniono im dach nad gło wą i że ktoś pragnie je czegoś nauczyć, choć są tę pe i krnąbrne. Takimi słowami zakończyła ich spo tkanie pani przełożona. Zaiste, trudno było z nią dyskutować. Znów usłyszała śmiech, tym razem Jake'a. Uprzejmym gestem zaprosił Deidre na ławkę nie opodal altany i usiadł przy niej, wpatrzony w czar ne oczy wdówki jak cielę w malowane wrota. Nie wytrzymam tego dłużej, pomyślała Lenore, zaciskając pięści. Muszę coś zrobić! Nagle jej twarz
226
rozjaśniła się. Wpadła na znakomity pomysł i po stanowiła natychmiast wprowadzić go w czyn, z ko rzyścią nie tylko dla siebie. - Geraldzie! - zawołała do swojego pomocnika. Powiedz matce, że zabieram cię na godzinę do Hawkinsów. Potem zawiadom Kate, że kupuję cały po jemnik lodów, i wybierz odpowiedni smak dla dziewcząt, najlepiej taki, jaki lubi Callie. Zaraz zło żymy im wizytę. Młodzieniaszek natychmiast się rozchmurzył i aż gwizdnął z uciechy. - Już się robi, panienko! - Nasunął czapkę na gło wę i pognał co sił do matki. - Czy mogę przyłączyć się do przejażdżki? - Ri chard Moore, który wyrósł u jej boku jak spod zie mi, ukłonił się nisko, hipnotyzując Lenore inten sywnym spojrzeniem. - Czy nie wolisz spędzić popołudnia w towarzy stwie Deidre i przyjaciół, Richardzie? - spytała lek kim tonem, spoglądając w kierunku tokującej pary. Przesadna uprzejmość Moore'a w zestawieniu z nie ukrywaną antypatią jego siostry niepokoiła ją coraz bardziej. Prawdę mówiąc, wolała unikać obojga. - Siostra poradzi sobie beze mnie, zwłaszcza że dziś jest w świetnej formie. Ja zaś bardzo chciałbym odwie dzić tę chorą dziewczynkę. Laurie, o ile się nie mylę. - Lizzie - poprawiła odruchowo. - Ach, rzeczywiście - uśmiechnął się przeprasza jąco. - Widzisz, Lenore... - Jej imię zabrzmiało sztucznie w jego ustach. - Potrzebuję cię, żeby nie
227
popełnić gafy - roześmiał się i dwornie podał jej ra mię. Nie mogła dłużej oponować. Ponadto obecność Richarda jako pracodawcy dziewczynek mogła przydać ważności jej wizycie. Na dodatek jest przy stojny i szarmancki, toteż liczyła, że jego towarzy stwo pomoże jej zapomnieć o Jake'u. Bez słowa uję ła Moore'a pod ramię i poszli po Geralda, przepy chając się przez gwarny tłumek na rynku. - Dziewczynki, podziękujcie ładnie pannie Brownley i panu Moore'owi za poczęstunek - za rządziła Trudy Hawkins. Zadowolone buzie, nie które umazane lodami, zwróciły się ku gościom. - Dzię-ku-je-my! - powiedziały chórem. - Nie ma za co - odparła Lenore z uśmiechem. Pani Hawkins zmierzyła ją spojrzeniem pełnym nieskrywanej dezaprobaty. Nie taiła, że nie jest za dowolona z wizyty. Małżonek był nieobecny, ale wystarczyła wzmianka o nim, aby w jadalni zapa nowało głuche milczenie. To dawało do myślenia. - Czas ucieka, a my musimy wracać do pracy. Przełożona ociężale podniosła się z krzesła. - Cal lie, bądź łaskawa posprzątać ze stołu. Twój kolega może ci pomóc - wskazała Geralda. Przynajmniej raz ta baba zdobyła się na miły gest, odnotowała w myśli Lenore. Dzięki temu młodzi będą mogli się pożegnać. - Tylko pośpieszcie się, żeby nie zatrzymywać pa nienki bez potrzeby - ponagliła pani Hawkins.
228
Widać było, że gospodyni chce się ich jak naj szybciej pozbyć. Co za brak wychowania, pomyśla ła Lenore z oburzeniem. Żeby tak traktować gości, którzy przybyli z poczęstunkiem! Spojrzała na Richarda, który ku rozbawieniu wszystkich dziewcząt zaczął przedrzeźniać miny pa ni Hawkins za jej plecami. Tymczasem gospodyni nie traciła czasu i sprawnie rozdzieliła zadania mię dzy podopieczne. Po chwili w jadalni została tylko Lizzie, z obandażowanią nogą opartą na taborecie. - Mam nadzieję, że nie musisz nic robić, dopóki noga nie wydobrzeje? - zwrócił się do niej Richard. Lizzie smętnie pokręciła głową. - Dostaję prace, które można wykonywać na sie dząco. Teraz mam polerować domowe srebra. - Kto nie pracuje, ten nie je - zauważyła bezna miętnie pani Hawkins. - Zapewne dziwi panienkę, że posiadam srebra, choć moje gospodarstwo jest poza tym skromne? - spytała, widząc zaskoczone spojrze nie Lenore. - Cóż, pannice muszą się nauczyć, jak się dba o takie rzeczy, skoro mają być dobrymi służący mi. Doceni to panienka, kiedy sama założy dom i ze chce postawić na stole lśniący serwis do herbaty. A teraz proszę pozwolić, że wrócimy do naszych za jęć. - Przełożona wyraźnie traciła cierpliwość. - Proszę nie gniewać się na panienkę Brownley obruszył się Richard. - Wizyta z lodami była moim pomysłem. - Tak, tak - odparła kwaśno Trudy, jakby z zało żenia nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Uroda
229
i wykwintne obejście Moore'a zupełnie nie robiły na niej wrażenia. Ani też jego pozycja jako praco dawcy dziewczynek. - W porządku, Richardzie. - Lenore była ciekawa, czemu gospodyni jest tak zgorzkniała i surowa. Proszę mówić dalej, pani Hawkins. Chętnie przyj mę mądre życiowe nauki od tak doświadczonej oso by jak pani. - Życie nie jest usłane różami, zwłaszcza dla tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, co panienka. Mam mało czasu, żeby nauczyć te dziewczęta, jak winny postępować i jak zarobić na chleb. Nie mogę go trwonić na przyjemnostki, na które i tak nie będzie miejsca w ich późniejszym życiu. Ludzie ich stanu zostali stworzeni do ciężkiej pracy. - Rozumiem, co pani chce powiedzieć. - Lenore sięgnęła po umyty kubełek na lody. - Lecz sądzę, że powinna pani również pokazać młodym, że życie to nie tylko zmagania z codziennością. To także ra dość i beztroska zabawa, które dają siłę, żeby spro stać wyzwaniom, lepiej pracować i zachować rów nowagę własnych myśli oraz uczuć. Niespodziewanie poczuła w sobie zrozumienie nie tylko dla sierot i pani Hawkins, ale również dla Jake'a Warrena. Brakowało mu właśnie owej rów nowagi myśli i uczuć, której ważność tak nagle od kryła. Sama natomiast poczuła, że działa jak w na tchnieniu. Po raz pierwszy dokładnie wiedziała, co ma powiedzieć i zrobić. - Wiem, iż uważa pani, że wtrącam się w nie swo-
230
je sprawy - ciągnęła, odruchowo przybierając oficjal ny, pełen wyższości ton swojej matki. - Niesłusznie, gdyż jestem jednocześnie członkinią Towarzystwa, które wspiera działalność pani pensji i dofinansowu je ją hojnie. Dlatego, jako przedstawicielka tejże in stytucji sugeruję, aby zastanowiła się pani nad pew nymi zmianami w regulaminie. Na początek proszę nie odsyłać Callie, jeśli ona sobie tego nie życzy. Resztę zmian przedyskutujemy później. Być może zwrócę się w tej sprawie do centrali w Bostonie z prośbą o wytyczne. - Pani Hawkins poczerwienia ła apoplektycznie i w milczeniu świdrowała młodą kobietę wściekłym spojrzeniem. - Geraldzie, zoba czysz jeszcze Callie. Teraz musimy już iść - powie działa Lenore i ukłoniła się grzecznie przełożonej. Zamiast główną drogą, Richard poprowadził ją ścieżką, tą samą, którą szła z Jake'em i Lizzie. Ge rald pobiegł przodem, aby podzielić się z rodziną radosną wieścią o ukochanej. - Nawet nie wiesz, Lenore, jak bardzo cię podzi wiam - odezwał się po chwili Richard Moore. - Bzdura - wzruszyła ramionami. Zdumiewająca pewność siebie, która dała jej siły do konfrontacji z gospodynią, ulotniła się bezpowrotnie. Co gorsza miała wrażenie, że ciągle jeszcze jest obserwowana z okien tego ponurego domu. Jak dziewczęta mogą tutaj wytrzymać? zastanawiała się w myślach, odru chowo przyspieszając kroku. - Ależ naprawdę. - Moore przystanął i przytrzy mał ją za ramiona. - Niewiele kobiet twojego po-
231
kroju zauważa niedolę innych i na dodatek potrafi jej przeciwdziałać z takim zaangażowaniem. Lenore wzruszyła ramionami, mając nadzieję, że zniechęci go do dalszych wywodów. Nie zamierza ła dzielić się swoimi wątpliwościami z tym wymus kanym salonowcem. - Robię tylko to, o co prosiła mnie babcia - po wiedziała, ruszając szybko przed siebie, gdyż pod suwał się coraz bliżej. - Musimy iść, bo Kate na pew no się niecierpliwi. - Nie powinnaś się tak poświęcać, zwłaszcza je śli w zamian słyszysz same wymówki. - Richard do gonił Lenore i podsunął jej ramię. Jeszcze miesiąc temu byłaby zachwycona, idąc pod rękę z przystojnym dżentelmenem, który oka zywał jej tak wiele sympatii i podziwiał za coś mniej banalnego niż dobrze dobrany kapelusz. Teraz jed nak nie mogła się doczekać, kiedy w spokoju prze myśli swoje nowe odkrycie na temat Jake'a. - Odpocznijmy chwilę - zaproponował Richard, gdy dotarli do niewielkiego zagajnika na szczycie wzgórza, z którego rozpościerał się malowniczy wi dok na Somerset. - To dobry pomysł, zmęczyłam się - przyznała, lekko zdyszana. Zbyt ciasna suknia dawała się jej we znaki w tym upale. Nagle potknęła się o wystający korzeń i zachwiała. Richard podtrzymał ją, by nie upadła i objął w talii. - Uważaj, kochana - powiedział cicho, patrząc Lenore głęboko w oczy. Pochylił się i pojęła, że za-
232
raz ją pocałuje. - Naprawdę cię podziwiam i chciał bym lepiej poznać twoje... - Nie! - krzyknęła przeraźliwie i w tej samej chwili czyjeś silne ręce wyszarpnęły ją z objęć Ri charda. - Słyszałeś, Dick? - To był głos Jake'a, wibrujący ukrytą groźbą. - Nie zbliżaj się do niej więcej, bo pożałujesz - ostrzegł. - Skąd się tutaj wziąłeś, Warren? Nie powinieneś aby sprzedawać lodów? - zapytał Moore ze złośli wym uśmieszkiem. - Gerry powiedział mi, że cię tu znajdę. Twoja siostra miała atak. - Deidre! - Szyderstwo w oczach Richarda zmie niło się w przerażenie. Kurczowo chwycił Warrena za klapy surduta. - Mów, gdzie ona teraz jest? - W domu, podałem jej laudanum. Jest z nią słu żąca, ale Deidre ciągle pyta o ciebie - powiedział spokojnie Jake. - Dzięki, stary. - Richard opuścił ręce i zgarbił się, jakby uszło z niego całe powietrze. - Przepra szam, jeśli cię przestraszyłem, Lenore. Pozwól, że zostawię cię pod opieką doktora - skłonił się i po spieszył ku Somerset. Jake odprowadził go przeciągłym spojrzeniem. Niedawno konsultował przypadek Deidre z dokto rem Michaelsem i jego nowym asystentem, dokto rem Myersem. Szanse na wyzdrowienie były ich zdaniem niewielkie. W rezultacie postanowił jak najszybciej wezwać rodzeństwo do kliniki i prze-
233
prowadzić poważną rozmowę. Teraz Jednak miał do załatwienia inną, równie ważną sprawę. - Co ci przyszło do głowy, żeby spacerować sam na sam z mężczyzną, w dodatku tu, w lesie? - zapy tał gniewnie, chwytając Lenore za ramię. - A jak miałam według ciebie wrócić? - wyrwała mu się i energicznie ruszyła przed siebie. Nie zamierzała wysłuchiwać morałów od tego impertynenta. Zacho wywał się tak, jakby uważał ją za swoją własność. Wygląda pięknie, zauważył, śledząc jej miękkie ruchy. Zielona suknia idealnie komponowała się z żywymi kolorami łąki. W Kittery nie mógł prze stać o niej myśleć, nocą tęsknił za uściskiem mięk kich ramion i dotykiem nagich piersi. Jak na złość po mszy dopadła go Deidre i dobre wychowanie nie pozwoliło mu zbyt szybko jej porzucać jej. Nim się obejrzał, Lenore wyruszyła prosto w paszczę lwa, do Hawkinsów, i to w towarzystwie człowieka, któ remu nie do końca ufał. - Teraz widzisz, czym się kończą twoje zapędy ku samodzielności - rzekł, dogoniwszy Lenore w paru krokach. - Jeśli tak ma wyglądać pani nowe życia, panno Brownley, wypada tylko pogratulować - do dał sarkastycznie. - Przecież do niczego między nami nie doszło! fuknęła jak rozwścieczona kotka. Najgorzej, że Jake miał rację. Wszak doskonale wiedziała, że podoba się Moore'owi. - Tylko dlatego, że w porę go powstrzymałem zauważył chłodno.
234
Zapadło długie milczenie, przerywane szelestem trawy, poruszanej wiatrem. - Masz rację, nie wiadomo, do czego by doszło przyznała wreszcie.- Ale muszę powiedzieć, że Ri chard przynajmniej ma dla mnie szacunek. No nie patrz tak na mnie, przecież wiesz, o czym mówię wycedziła z rosnącą irytacją. - Chciał mnie pocało wać z sympatii, a nie po to, żeby zamknąć mi usta! - wybuchła w końcu. Zatrzymała się i wbiła w Ja ke'a prowokujące spojrzenie. - Co za lekkomyśl ność z mojej strony, że zgodziłam się na towarzy stwo mężczyzny, który mnie podziwia, lubi... i nie boi się do tego przyznać! - szydziła. Podeszła krok bliżej, prowokacyjnie opierając ręce na biodrach. Doprawdy jestem niemądra, bo... - urwała bez tchu, gdy Jake zachłannie przyciągnął ją do siebie. - Ależ ja cię bardzo lubię, Noro - powiedział głę bokim głosem i dotknął jej warg gorącymi wargami. Znów robi to, żebym zamilkła! pomyślała gniew nie, lecz zamiast wyrwać się i zaprotestować, tak jak w przypadku Richarda, całym ciałem przylgnęła do mężczyzny. Całowaliby się bez końca, choć stali po środku drogi wśród łąk, gdyby nagle z oddali nie do biegły ich krzyki. Lenore z niechęcią rozwarła powieki i odsunęła od siebie Jake'a. - Zobacz, coś się dzieje na rynku! - wskazała w kierunku Somerset. Odwrócił się. Młody Daniel, nadbiegający drogą, zauważył ich i zaczął przywoływać rozpaczliwymi
235
gestami. Jake znieruchomiał na moment. W mózgu odezwał mu się dzwonek alarmowy. Coś musiało się stać z Jobem! - W takim razie porozmawiamy... - zaczął. - ... później - dokończyła niecierpliwie, kierując się w stronę miasteczka. - Teraz ktoś może cię po trzebować! - Z niepokojem obserwowała powstają ce zbiegowisko. Zawsze z ciebie taka mądrala? zapytał w myślach i dogonił ją, chwytając za rękę. - Biegiem, panno Brownley - ponaglił, gdyż prze czucie nieszczęścia nie dawało mu spokoju. Lenore zacisnęła zęby. W trzewikach na obcasie zadanie okazało się trudno wykonalne. Przejęty Daniel czekał na nich z wozem przy al tanie z lodami. - Przysyła mnie pani Pruitt! - poinformował ich niezwłocznie. - Chodzi o Joba - wyjaśnił. Starał się zachować opanowanie, lecz widać było, że jest wy straszony.
14
Warren nie ruszył się z miejsca, nie pobiegł po swoją lekarską torbę. Po prostu stał i milczał tak długo, że zdawało się, iż cały świat wstrzymał od dech. Ludzie zgromadzeni wokół wozu Daniela pa trzyli wyczekująco na zdyszaną parę, ale nikt nie śmiał się odezwać. - Noro -Jake ścisnął jej dłoń i spojrzeli sobie głę boko w oczy. Lenore zrozumiała, że chciałby, aby z nim poje chała. Potrzebował jej wsparcia jak nigdy dotąd. - Tak - przytaknęła. Nie było potrzeby ani cza su, aby cokolwiek wyjaśniać. - Chodź. - Przyciągnął ją do siebie i pocałował mocno, choć zupełnie mechanicznie. Nie przejmował się ludźmi, którzy patrzyli na nich z szeroko otwar tymi oczami. Bał się tego, co miało nadejść, i pragnął choć na moment odwlec chwilę, w której będzie się musiał zmierzyć z nieuniknionym. I dziękował Bogu, że ma przy sobie taką kobietę jak Nora Brownley. Wsiedli do wozu, którym przyjechał Daniel, i ru szyli z kopyta. Jake powoził, smagał konie batem
237
jak szaleniec. Twarz zmieniła mu się nie do pozna nia - był blady, usta miał zaciśnięte, a brwi ściągnię te w jedną linię. Lenore wreszcie zrozumiała to, cze go tak uparcie nie chciał jej powiedzieć. Za każdym razem, kiedy opuszczał dom starych przyjaciół, my ślał o tej właśnie chwili, kiedy już nic nie da się zro bić. Wisiała nad nim jak wyrok, odbierając radość życia i wszelką nadzieję. W obliczu śmierci przyja ciela nie umiał pogodzić się z bezradnością własną oraz nauki, którą reprezentował. O t o cena, jaką pła cił za bycie dobrym, współczującym lekarzem, za wszystkie swoje starania. Zaiste, gdyby pozostał zwykłym, bezdusznym konowałem, jakim nazywał sam siebie w gniewie, wykonującym swój zawód tylko dla pieniędzy, zapewne żyłby beztrosko. Łzy napłynęły jej do oczu. Jake jest złotym człowiekiem, więc czemu musi tak cierpieć? - Wio! Wioo! - pospieszał spienione konie, jakby chciał uciec ód nękających go myśli. Och, Jake! Lenore odwróciła się, aby ukryć swoją rozpacz, i zobaczyła Daniela, skulonego na tyle wozu. Płakał jak dziecko. Wyjęła chusteczkę i podała mu. Wszyscy kochali Joba. Był jednym z niewielu łudzi, o których można było powiedzieć, że nie mają żad nych wrogów. Będzie im go tu wszystkim brakowało, tak samo jak mnie, pomyślała ze smutkiem. Nieszczę sna Marta pogrąży się w bólu, ale nie zostanie sama. Była pewna, że Jake, Sylwia i inni przyjaciele nie za pomną o niej, będą ją wspierać i pocieszać na wszel-
238
kie sposoby. Czy w Bostonie zdarzyłoby się coś po dobnego? Czy w miejskiej dżungli w ogóle można mieć prawdziwych przyjaciół? Lenore przypomniała sobie śmierć ojca Amelii. Brała udział w uroczysto ściach pogrzebowych, złożyła stosowne kondolencje i uściskała płaczącą dziewczynę, ale tak naprawdę nie przyszło jej do głowy, aby porozmawiać z przyjaciół ką i wesprzeć ją w tych trudnych dniach. Zza wzniesienia wyłonił się dom Pruittów, Wy dał się Lenore odmieniony, pusty i zszarzały, jakby stracił swego ducha i wszystkie barwy uleciały wraz z życiem właściciela. Zaszlochała, a Jake, nie odrywając wzroku od drogi, ścisnął ją za rękę. Marzyła, aby wtulić się w je go silne ramiona i zapomnieć o wszystkim, nie my śleć o śmierci, na którą nie ma lekarstwa. Jednak po chwili wzięła się w garść. Nie mogę się załamywać teraz, kiedy Jake tak bardzo potrzebuje wsparcia! powiedziała sobie sta nowczo. Miała ochotę chronić swojego doktora przed wszelkim złem tego świata, ale wiedziała, że to niemożliwe. Mogła mu pomagać wyłącznie w ta ki sposób, na jaki on sam jej pozwoli. Gdy zajechali na podwórze, Jake zeskoczył z wo zu, energicznie chwycił Lenore w pasie i z rozma chem postawił na ziemi. - Zajmij się końmi! - krzyknął do Daniela i po spieszył ku domowi. - Najlepiej jak potrafię - obiecał chłopak i pokle pał parujące zwierzęta po zadach.
239
- Dzięki, Danielu. Dobry z ciebie chłopak! - rzu cił Jake. Lenore dopiero teraz uświadomiła sobie, ile obo wiązków wziął na siebie ten młodzieniec. Przecież musiał ó wszystkim decydować sam, gdyż jego oj ciec pojechał z babcią i Jakubem do Portland! A Jake nie zapomniał go docenić nawet w tak trudnej chwi li, gdy zmagał się z własną rozpaczą. Jak mógł my śleć o sobie, że nie jest dobrym lekarzem i szlachet nym człowiekiem? Zwykle Marta czekała na gości w drzwiach. Te raz jej nieobecność na progu domostwa zwiastowa ła tragedię. Lenore miała ochotę krzyczeć, ale zagry zła wargi prawie do krwi. W domu czeka kobieta, która traci męża i nie krzyczy, przede mną podąża człowiek, który traci wieloletniego towarzysza, i on także milczy, myśla ła gorączkowo, dławiąc się łzami. Rozgorączkowa na wyobraźnia podsuwała jej okropną myśl, że wraz z Jobem umrze część Jake'a. W środku panował złowrogi spokój. Jake zacze kał na Lenore, wziął ją pod ramię i razem ruszyli ku sypialni Pruittów. Skrycie zerknęła na jego twarz, lecz, o dziwo, nie dopatrzyła się w niej śladu napięcia ani strachu. Jake był spokojny, opanowa ny i pewny siebie, jak prawdziwy profesjonalista. Doktor Warren na posterunku. Może Jake-człowiek cierpi nieopisane męki, lecz Jake-lekarz jest jak zawsze gotów nieść pocieszenie i współczucie. Lenore zadrżała, gdy przekroczyli próg sypialni,
240
którą Job i Marta dzielili przez pięćdziesiąt lat. Wy czuwało się tu niewidzialną obecność śmierci. - Witaj, Marto. - Jake cicho przywitał kobietę sie dzącą na krawędzi łóżka. Odwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się bla do. Miała przeraźliwie smutne spojrzenie. - On wiedział - szepnęła, nie puszczając ręki męża. Job leżał nieruchomo, blady i wyczerpany; policzki miał zapadnięte a oddech płytki i wysilony. - Wstał z łóżka o świcie, jak dawniej - opowiadała. - Nic go nie bolało, na chwilę odzyskał dawny wigor i humor. Tak dobrze było znów zobaczyć uśmiech na jego twarzy! Jake podszedł do łóżka i położył ręce na drżących, kruchych ramionach Marty. Na moment uniosła ku niemu wzrok. - Powiedział, że dziś odejdzie, że kochał mnie od chwili, kiedy poznaliśmy się na festynie. On miał wtedy dwanaście lat, a ja dziesięć. Prosił, żeby ci przekazać, że jesteś najlepszym lekarzem pod słoń cem. - Jej usta lekko drżały, ale twarz pozostała spo kojna. - Zawsze to powtarzał, pamiętasz? - Tak, Marto, pamiętam. - Chciał, żebym otworzyła szeroko okno, posie działa przy nim i nie lękała się. Zrobiłam, co kazał. To była taka piękna, spokojna chwila. Potem wpadł Daniel, aby zapytać o jego zdrowie, i wtedy powie działam, żeby jechał po ciebie. - Bardzo dobrze. - Jake w skupieniu skinął głową. Lenore coraz trudniej było powstrzymać łzy. W końcu zaczęły powoli spływać po policzkach.
241
Jake pochylił się nad bladą twarzą Joba i leciut ko przyłożył choremu dłoń do piersi. Oddech słabł z każdą chwilą. - Job miał rację, Marto. To już koniec jego udrę ki. On zaraz odejdzie - oznajmił najdelikatniejszym tonem, jaki Lenore słyszała u mężczyzny. - Będę za tobą tęskniła, kochany - westchnęła, gładząc męża po zapadniętym policzku. - Idź do Bo ga, mój miły. Niedługo spotkamy się po tamtej stro nie i już zawsze będziemy razem. Jej słowa podziałały jak zaklęcie, które wyzwoli ło duszę z umęczonego ciała. Ostatni oddech umie rającego uleciał ż cichym westchnieniem. - Och, Job, kochany! - załkała Marta, tuląc się do jego piersi. Lenore nie potrafiła bezczynnie przyglądać się te mu strasznemu, cichemu cierpieniu. Podeszła do Marty i pogładziła ją po głowie jak dziecko. Nic nie mogli już dla Joba zrobić. Stali przy łożu ze schy lonymi głowami, wspominając dobroć i mądrość zmarłego, przywołując w myślach jego postać. Na tę jedną chwilę czas stanął w miejscu, zatrzymany przez śmierć i smutek. Marta wyprostowała się pierwsza i osuszyła twarz rąbkiem fartucha. - Poślę Daniela po księdza. Niech zabiorą ciało zaoferował Jake. Starsza kobieta spojrzała na niego wilgotnymi oczami. - Nie, jeszcze nie teraz. Chcę spędzić z Jobem tę
242
ostatnią noc. Sama będę przy nim czuwać - powie działa cicho, lecz bardzo stanowczo. Lenore wyczuła, że Marta potrzebuje tego prywat nego, pożegnalnego ceremoniału. Samotne czuwanie kobiety przy zmarłym mężu nagle wydało się jej czymś zupełnie naturalnym. Miała nadzieję, że Jake nie bę dzie protestował, choć jako lekarz powinien pilnować, aby przestrzegano przepisów, a te głosiły jednoznacz nie, że ciało po zgonie niezwłocznie winno zostać za brane do kostnicy. Spojrzała na niego z niepokojem. - Marto... - zaoponował. - Tak trzeba, synku - przerwała mu spokojnie pa ni Pruitt. - Nie umiem tego inaczej wyjaśnić. Ceną życia jest ból. Miłość sprawia, że ból, nawet najsil niejszy, daje się znieść. Z pożegnaniem nie wolno się spieszyć. Wiem, tego nie uczyli cię w szkołach, ale może kiedyś zrozumiesz. - Zgoda - powiedział po chwili milczenia. - Wie rzę, iż wiesz, co robisz. - Oto, co czyni go tak dobrym lekarzem. - Mar ta obróciła się ku Lenore, spoglądając jej głęboko w oczy. - On rozumie ludzi i szanuje ich uczucia. - Wiem - odparła Lenore ochrypłym głosem. Ko lejny spazm płaczu zdławił jej gardło. To było życie, prawdziwe życie, niosące' wielką mądrość swoich tragedii i radości. I właśnie teraz, porażona rozpaczą i bólem, poczuła, że jest szczęśliwa. - Jedź z nim do domu i kochaj go, bo jest tego wart - powiedziała starsza kobieta, jakby wiedziała, co się między nimi dzieje.
243
Lenore uśmiechnęła się w milczeniu. Słowa Mar ty nie zaskoczyły jej. Pasowały do tego miejsca, w którym miłość mieszała się ze śmiercią w od wiecznym tańcu. - Czy naprawdę nie chcesz, żeby ktoś z tobą zo stał, Marto? - zapytał Jake. - Nie, dziękuję za troskę, poradzę sobie. Z rana przyślijcie księdza. Jake skinął głową i pożegnali się. Zaledwie minęli próg, porzucił maskę dobrego doktora i stał się sobą, człowiekiem złamanym i cierpiącym. Bladość jego twarzy kontrastowała z nasyconymi barwami nieba o zachodzie. Lenore zdziwiła się, że kolory wróciły. Dom nie był już szary; białe ściany odbijały intensywny pomarańczowy blask ostatnich promieni słońca, kwiaty beztrosko chwiały pierzastymi głowami na wietrze. Bryza znad wybrzeża owiewała twarz dziew czyny, osuszając łzy. Lenore pragnęła pocieszyć Ja ke'a, zachęcić, aby wyrzucił z siebie zatrute myśli. Z daleka usłyszeli tętent kopyt. To Daniel i Kate Butler pędzili dwukółką. Pobiegł po nią aż do Somerset! pomyślała Lenore, nie kryjąc podziwu dla bystrego młodzieńca. Irlandce wystarczył rzut oka, aby rozeznać się w sytuacji. Zeskoczyła z powozu z energią, jakiej Lenore się po niej nie spodziewała. - Nie łam się, młody człowieku, zrobiłeś, co mog łeś - powiedziała od razu do Jake'a, widząc jego tra giczną minę. - Gdzie Marta? - W sypialni - odparł głuchym głosem.
244
Kate kiwnęła głową. - Ta kobieta pochodzi z mojej ziemi, a my, Ir landczycy, odprawiamy nocne czuwanie przy na szych zmarłych. Chce posiedzieć po raz ostatni przy swoim chłopie. - Nie będziecie mieli nic prze ciwko, żebym z nią została? - Ale Marta nie życzyła sobie, żeby... - zaczęła Le nore, lecz Kate uciszyła ją gestem. - Wiem, panienko. Niech gada, co chce, a ja i tak wiem, że będzie mnie potrzebowała. Zadekuję się w kuchni. - Jak uważasz. - Gdyby tu była panienki babcia, na pewno po wiedziałaby, że dobrze robię - wyjaśniła gospodyni, zniżając głos. - A tobie kazałaby zająć się naszym chłopcem, bo trzeba mu wsparcia w takiej ciężkiej chwili. - Uśmiechnęła się do Lenore i otarła jej łzy z policzków. - Wracajcie do domu, dzieci. Zostawi łam dla was pieczeń, bo przecież musicie coś zjeść. Do jutra - rzuciła krótko, wzięła z powozu swój ko szyk i pośpieszyła do drzwi. - Ty też wracaj już do domu, Danielu - Jake zwró cił się do chłopca. - I spiesz się, bo wkrótce zrobi się ciemno. Weź dwukółkę, przyjadę po nią jutro. - Dobrze, wezmę. Dwukółka gorzej trzyma się drogi na wybojach, a doktor nie jedzie przecież sam. - Właśnie o tym mówię. Skacz na kozła i nie ma rudź - uśmiechnął się Jake. - Dobry z ciebie chłopak, Danielu. Twój ojciec i Job byliby z ciebie dumni głos mu lekko zadrżał, gdy wymawiał imię Pruitta.
245
Młodzieniec zaczerwienił się po uszy. - Do jutra, doktorze Warren. Do widzenia, panien ko. - Zawadiacko strzelił z bata i ruszył w drogę. Jake podsadził Lenore na wóz, usiadł obok niej i ruszyli w milczeniu do domu, tym razem powoli i niespiesznie, aby mieć czas na przetrawienie wszyst kich wydarzeń tego niesamowitego dnia. Serce się jej krajało, gdy patrzyła, jak Warren zmaga się z najcięż szymi myślami. Wiedziała, że nie zechce teraz z nią rozmawiać o dręczących go kłopotach. Kto wie, czy w ogóle kiedyś zechce? pomyślała rozgoryczona. Gdy dotarli do Maine, było już ciemno. Lenore przytrzymała Jake'a za ramię, kiedy zsadził ją z wozu. - Jake... - Nie mamy o czym rozmawiać, Noro - powie dział, obrzucając ją beznamiętnym spojrzeniem. Sprawnie wyprzągł konie i ruszył z nimi do stajni. - Kate miała rację, nie mogłeś nic więcej dla nie go zrobić - zawołała, spiesząc za nim. - Właśnie o to chodzi! Znam sztukę lekarską i mi mo to nic nie mogę poradzić! - wykrzyknął gwał townie, aż zwierzęta nerwowo zastrzygły uszami. Zawsze, w ostatecznym rozrachunku ze śmiercią, będę bezsilny. Ta prawda po prostu mnie poraża. -Jake... Wpuścił konie do boksów, zdjął z nich uprząż i po wiesił na kołkach. Miała wrażenie, że przestał ją słyszeć. Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. - Daj mi spokój! - Odtrącił ją, lecz mocno chwy ciła go za rękaw.
246
- O co ci chodzi? - spytała łagodnie. Spojrzał na nią oczami przepełnionymi bólem. - O twoje pocieszenie, Noro! Jest dokładnie tyle warte, ile moje medykamenty, czyli nie. Nie możesz mi pomóc, tak jak ja nie mogę pomóc innym. Jestem człowiekiem nauki, jestem lekarzem. Moim zada niem jest leczyć ludzi i chronić ich przed cierpieniem. Mam wykorzystywać do tego całą dostępną wiedzę. A jeśli kuracja się nie udaje, oznacza to, że równie dobrze mógłbym jeździć po okolicy, sprzedając olej ki ze skóry węża i kurze łapki na sznurkach. Wziął z półki zgrzebło ze szczotką i ruszył z po wrotem do boksów. Lenore podreptała za nim. - Jestem nikim! - krzyknął tak głośno, że koń po ruszył się niespokojnie, głucho tupiąc kopytami po kamiennej posadzce. Nie mogła się zgodzić z Jake'em. Jak długo za mierzał dusić w sobie złość i rozczarowanie? Ile ra zy jeszcze będzie powtarzał upiorny refren, że jego sztuka lekarska przegrywa ze śmiercią? Stała, opar ta o słup, przyglądając się w milczeniu, jak Warren zaczyna wycierać i czyścić konia. Znana, tylekroć wykonywana czynność zdawała się go uspokajać. - Nie wiem, czemu tak długo z tym żyłem - ode zwał się wreszcie, gładząc zwierzę po chrapach. Pora skończyć z oszustwem. Idź spać, Noro, bo ja mam tu jeszcze trochę roboty. Nie chcę cię zanu dzać opowieściami o swojej nieudolności. Nie ruszyła się z miejsca. Czuła, że Jake jej po trzebuje, i to bardziej, niż chciałby się przyznać.
247
- Czemu zabrałeś mnie ze sobą? - spytała. - Słucham? - wyraźnie zdziwił się, że jeszcze nie odeszła. Teraz zajął się napełnianiem poideł i sypa niem owsa do żłobów. - Czemu zabrałeś mnie ze sobą do Pruittów? powtórzyła. - Dziewczyno, daj mi spokój, idź spać. Moje zmartwienia to moja sprawa. Niebawem wrócisz do Bostonu, do łatwego i pustego życia, jakie prowa dziłaś do tej pory, więc nie zaprzątaj sobie pięknej główki życiem prawdziwym. Widziała po jego minie, że świadomie chce ją zra nić, aby zostawiła go w spokoju. Dawniej, urażona do głębi, obróciłaby się na pięcie i tyle by ją widział. Ale tamta Lenore była już tylko wspomnieniem. Nowa Lenore przejrzała jego rozpaczliwą taktykę. Nie odejdzie po tym, co razem przeżyli, tylko dla tego, że Jake próbuje obrazić jej dumę. Nie jest już powierzchowna i egoistyczna. - Może wcale tego nie chcę - powiedziała łagodnie. - Nie? - uniósł brwi w cynicznym grymasie. Czego więc w takim razie chcesz? - Chcę prawdziwego życia, Jake. - Zbliżyła się do niego o krok. - Czego? - bezczelnie udawał, że niedosłyszy. - Prawdziwego życia - powtórzyła cierpliwie. Skrzywił się ze złością. - Jestem pewien, moja droga, że jest to ostatnia rzecz, jakiej możesz chcieć - odparł, wzruszając ra mionami.
248
Coś podpowiadało Lenore, że lepiej się wycofać póki czas, lecz serce szeptało zgoła inaczej. Czuła, że tylko rozmawiając z Jake'em tu i teraz może mu pomóc i sprawić, że wyrzuci z siebie wszystko, co go dręczy. - Czemu? - spytała naiwnie. Warren ujął twarz Lenore w dłonie i przyciągnął ku sobie. - Bo prawdziwe życie nie jest tak lekkie, jak ci się, wydaje, śliczna panienko! - powiedział z pasją. Nie polega na kupowaniu modnych strojów i pre zentowaniu ich na przyjęciach. Jest piękne i podłe, wspaniałe i bolesne. Wymaga poświęcenia, przeko nania i uporu, dzięki którym ludzie łączą się w pa ry, aby łatwiej im było przetrwać. - Wpił się spoj rzeniem w bursztynowe oczy, jarzące się w świetle stajennej latarni. - Tak jak Marta i Job? - spytała cicho, upojona jego bliskością. Skan i przerobienie pona. - Dokładnie - przytaknął z przekonaniem. - Ich życie nie było łatwe, ale za to bardzo prawdziwe. Lenore przylgnęła do Jake'a i objęła go w pasie. Czuła, jak niedostrzegalnie opada z niego napięcie. - Marta kazała mi zabrać cię do domu i kochać tak, jak na to zasługujesz. - Naprawdę? Nie jestem wiele wart. - Ależ jesteś! Dla Marty i dla wielu innych ludzi. Przytuliła się jeszcze mocniej, gładząc go po plecach. I dla mnie też, Jake. Nawet nie wiesz, jak bardzo. - Marta jest naprawdę kochana, ale czasami nie
249
wie, co mówi - powiedział z rezygnacją, choć Lenore dostrzegła nikły błysk w jego oczach. - Nie sądzę. To bardzo mądra kobieta - uśmiech nęła się. - Muszę przyznać, że odkąd tu jestem, ota czają mnie same mądre kobiety, od których bardzo wiele się uczę. - To nie jest książkowy romans, o jakim marzysz, Noro. - Szorstkim ruchem odsunął ją od siebie. Pragnę cię ostrzec, że jeśli stąd nie uciekniesz, praw dziwe życie wciągnie cię jak wir. Masz jeszcze czas na decyzję. Lenore postanowiła postąpić według rady Marty. Uśmiechnęła się ciepło i jeszcze czulej objęła Jake'a. - Pocałuj mnie i pozwól, abym przekonała się, ile naprawdę jesteś wart - powiedziała miękko. - Po zwól mi się kochać, najdroższy!
15
Jake stał jak zaczarowany, niezdolny uczynić ruchu. Czy Nora wie, co mówi? Czy zdaje sobie spra wę, że igra z ogniem, że jawnie prowokuje mężczy znę? Która dobrze wychowana bostońska panienka zachowuje się w ten sposób?! Rozpaczliwie próbował pozbierać myśli, lecz w głowie miał całkowity zamęt. Pocałuj mnie... Pozwól mi się kochać... najdroższy... - Echo tych słów przeniknęło grubą skorupę, pod którą ukrył swoje najgłębsze uczucia. Tylko Lenore umiała w tak urzekający sposób łączyć twardy upór ze słodką niewinnością. Przypomniała mu się dzi siejsza scena z Richardem. Wszak odmówiła temu przystojniakowi bez najmniejszego wahania! Popa trzył w błyszczące, bursztynowe oczy. Ich spojrze nie potwierdzało słowa, które przed chwilą usłyszał. Płonęły w nich zrozumienie i miłość. Czy to możliwe? zapytywał sam siebie. Czy nie sprawiedliwa opinia, jaką wyrobił sobie na temat Nory, kiedy pierwszej nocy w Maine zostawiła go na werandzie, była odbiciem urażonej męskiej du-
251
my? Miał wrażenie, że przejrzała go na wylot i wie o wszystkim, co dzieje się w jego duszy. I pomimo to pragnie go takim, jaki jest, a teraz stoi z odchy loną w tył głową, czekając na pocałunek. Kiedy na nią patrzył, wzbierały w nim czysto męskie odczu cia - satysfakcja i pożądanie. Tylko Nora może wypełnić pustkę jego uczuć i uwolnić go od ciężaru odpowiedzialności, jaki dźwiga na swoich barkach - chociaż na tę jedną noc. Lecz podskórnie czuł, że na jednej nocy z pewno ścią się nie skończy. Tak naprawdę powinien ode słać ją do domu i pocieszyć się brandy w zaciszu swojej sypialni. Nie, Nora Brownley stanowczo nie jest kobietą, którą można wykorzystać, a potem porzucić. Jake zacisnął zęby, próbując opanować żądzę. On, czło wiek dotąd tak chłodny i racjonalny, tracił zdolność panowania nad sobą. Już i tak nadużyłem zaufania Sylwii, pomyślał w udręce. Nie potrafił jednak ani odesłać Nory, ani jej za trzymać, podobnie jak ona nie potrafiła odejść. Dłu go patrzyli na siebie w napięciu, świadomi swoich odczuć. - Jake... - drżący głos dziewczyny przerwał ciszę, z rzadka tylko zakłócaną parskaniem koni. Czuł ciepły oddech na swoich policzkach. Prag nął jej do bólu, a przecież nigdy nie deklarował, że jest ascetą. Nie był w stanie dłużej się powstrzymy wać. Chciwie zanurzył palce we włosach Lenore i zaborczo przywarł ustami do jej ust. Całowali się
252
zapamiętale i gorąco, jak w transie. Świat dokoła nich zanikł, rozpływając się w ciemności. Dotyk jędrnych piersi był tak elektryzujący, że Jake'owi zakręciło się w głowie. Przyciągnął Norę do siebie, mocno i namiętnie, gotów posiąść ją tu, na sianie, w stajni, jak parobek dziewkę. Wyobraził sobie jej nagie, młode ciało. Oparł Lenore o ścianę boksu i zaczął gorączkowo rozpinać guziki bluzki, nie przerywając pocałunku. Teraz nawet gdyby chciała, już go nie powstrzyma. Niech się dzieje co chce, wszystko mu jedno. Bluzka zsunęła się, odsłaniając ramiona. Po chwili w jej ślady poszła koszulka. Jake objął rękoma nagie piersi dziewczyny i jęknął z roz koszy, pieszcząc sterczące, twarde sutki. Lenore poddała się Jake'owi bez cienia wstydu. Wsunęła mu dłonie pod koszulę, napotykając umięś nioną pierś i szerokie ramiona. Był ideałem mężczy zny i kochanka, którego wyobrażała sobie po wiele kroć podczas sekretnych, dziewczęcych rozmów z przyjaciółkami - doskonale zbudowany, silny, a jednocześnie delikatny i obdarzony niezwykłym wyczuciem. Po prostu książę z bajki. Przerwał pocałunek i popatrzył na nią. Niecierpli wie przygryzła wargi, gotowa dalej smakować jego usta. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Pragnęła tego samego, co on, choć zaledwie domy ślała się, o co chodzi. Jake jednym ruchem pozbył się swojej koszuli, rozsznurował gorset Lenore, a potem zsunął z niej spódnicę, halki i pończoszki. W rewanżu zdjęła mu
253
spodnie - i po chwili stali naprzeciw siebie zupełnie nadzy. Narastający dreszcz pożądania, którego moc poznała zaledwie kilka dni temu, przeniknął jej cia ło. Przyciągnęła Jake'a do siebie i z zapałem przy warła ustami do jego ust w namiętnym pocałunku. Oddychała szybko, chłonąc każde odczucie dotyku i każdy odcień woni męskiego ciała. - Rozpuść włosy, chcę patrzeć, jak spłyną kaska dą - szepnął. W milczeniu uniosła ramiona w górę i zaczęła wyjmować szpilki, pozwalając opadać gę stym puklom. - Jesteś piękna. Bardziej niż piękna wyszeptał w ekstatycznym zachwycie. - Dzięki - powiedziała, zalotnie mrużąc oczy. Rozkoszny ton głosu Lenore otrzeźwił go na uła mek sekundy i przypomniał, że ma do czynienia z młodziutką arystokratką, która, rozpocząwszy flirt na serio, winna zakończyć go przed ołtarzem. Jako lekarz wiedział aż nadto dobrze, jak często mogą wyniknąć kłopoty nawet z jednorazowych zbliżeń, jeśli wypadną w nieodpowiednim dla ko biety momencie. Rozsądek alarmował, że to ostat nia chwila, aby się wycofać - lecz mężczyzna, któ rego w nim wyzwoliła, gotów był podjąć wyzwanie. Składał gorące pocałunki na jej szyi, piersi, a po tem niżej, coraz niżej. Uklęknął i sunął wargami wzdłuż gładkiego, płaskiego brzucha, znacząc szlak niezliczonymi muśnięciami spragnionych warg. Gdy dotarł do celu, myśli uleciały jak spłoszone pta ki i pozostała tylko naga pasja. Nora kurczowo wpi ła paznokcie w barki Jake'a, odrzucając głowę do ty-
254
łu. Delikatnie rozchylił jej uda. Pieścił Lenore, aż dziewczyna, zatracając poczucie rzeczywistości, z jękiem wygięła się w łuk. - Jake... Nie wiem, co powiedzieć... - wyszeptała nieprzytomnie. - Więc nic nie mów - odszepnął. Gdy wyczuł, że jest gotowa, aby przyjąć go w siebie, pociągnął ją w głąb stajni. Konie w boksach parsknęły przyjaź nie, jakby wyczuwały uczucie, łączące ludzi. Jake chwycił swoją kurtkę, rozłożył ją na sianie i lekko pchnął na nią Lenore, nakrywając ją swoim ciałem. Jakimś cudem jeszcze powściągał swoją żądzę. , - Kochaj mnie - zażądała niecierpliwie, prężąc się pod nim jak kotka. Jake'owi krew burzyła się w żyłach. Przemknęło mu przez myśl, że to, co zamierza zrobić, może dra matycznie zmienić sytuację obojga. Zanurzył twarz w pachnących włosach dziewczyny. Ich woń mie szała się upojnie z wonią świeżego siana. - Noro, błagam, uciekaj ode mnie, zanim będzie za późno - poprosił drżącym głosem. W odpowiedzi mocno, zachłannie przyciągnęła go do siebie i oplotła nogami. - Kochaj mnie, Jake - powiedziała głośno i dobit nie. - Kochaj mnie do samego końca. Wszedł w nią ostrożnie, penetrując coraz głębiej, aż napotkał barierę, której się spodziewał. - Och! Dalej, no, dalej! - wykrzyknęła gorączkowo. Chcę tego, kochany! - Oczy Nory płonęły i nawet lęk przed utratą cnoty nie mógł jej teraz powstrzymać.
255
Jake poruszył się w niej możliwie najdelikatniej, jak potrafił. - Noro, wybacz mi. W odpowiedzi chwyciła go za pośladki i mocno przygarnęła, krzycząc najpierw z bólu, a potem z rozkoszy. Jake poruszał się rytmicznie, upojony radością, czekając, aż razem osiągną spełnienie. Wreszcie Lenore wygięła się gwałtownie i kurczo wo zwarła uda. Oboje poddali się szaleństwu i spa zmom rozkoszy, ulatując ku szczytom, znanym wszystkim kochankom. - Nareszcie Noro - szepnął Jake, przytomniejąc i z trudem łapiąc oddech. - Jesteś teraz moja. Opadł na nią, wyczerpany, mokry od potu i szczęś liwy jak nigdy dotąd. - Tak, Jake, nareszcie jestem twoja - uśmiechnę ła się promiennie w ciemnościach. Nie przypuszczała, że cielesna rozkosz może być aż tak cudowna. Chciała mu opowiedzieć, jak się czuła, ale nie znajdywała słów. - Wiesz, to jest nie do opisania - wyznała wresz cie, bezradna wobec piękna tamtej chwili. O, tak, dobrze o tym wiedział. Wiedział też, że szczęście nie trwa wiecznie i że niedługo rzeczywi stość wedrze się do ich małej oazy i spustoszy ją. Tym bardziej nie chciał zmarnować czarodziejskie go czasu, darowanego przez los. - Noro - powiedział nieswoim głosem. - Posłu chaj, jestem tak bardzo... Położyła mu palec na ustach.
256
- Później. - Wtuliła się w niego, radosna i pełna ufności, zupełnie jak dziecko, którym jeszcze do niedawna była. Skąd wiedziała, o czym chciał mówić? Jak zresz tą miał powiedzieć, że to, co dla niego zrobiła, jest niepojęte i wspaniałe? Jak miał ją przekonać, że udzieliła mu schronienia przed grozą życia, która omal go nie zniszczyła? A może ona już to wie? Czule przytulił kochankę i pocałował w policzek. Nie ma sensu się spieszyć, przecież mają przed so bą mnóstwo czasu na rozmowy. Zanurzył twarz w pachnących włosach, rozrzuconych po sianie, i zanim się zorientował, już spał słodko i spokojnie. Kiedy Jake się obudził, Lenore leżała wtulona w nie go, z delikatnym uśmiechem na spokojnej twarzy. Blask księżyca oblewał nagie, alabastrowe ramiona i wsiąkał w złociste włosy. Jake patrzył na dziewczy nę, która niedawno stała się kobietą, i zrozumiał, że ją kocha. Uśmiechnął się na tę myśl. Kto by przypusz czał, że jego wybranką zostanie gwiazda bostońskich salonów! Zabawna dziewczynka, z którą spędzał wa kacje, pewnego razu zjawiła się bez. zapowiedzi w je go świecie i od razu zawładnęła jego sercem. Przetarł oczy i rozejrzał się dokoła, nie mogąc so bie przypomnieć, gdzie się znajdują. Dopiero ciche parsknięcie konia uświadomiło mu, że ciągle są w staj ni. Chryste, nie możemy się tu kotłować do rana w sianie, zapamiętali w amorach, pomyślał w popło chu. Przecież Lenore potrzebuje czystego łóżka i cie płego okrycia. A nade wszystko potrzebuje dyskrecji.
257
Ujął ją za ramiona i potrząsnął. - Dokąd idziemy? - mruknęła nieprzytomnie, chwiejnie opierając się o niego. - Jak to dokąd? Do łóżka, moja kobietko - sap nął Jake, unosząc ją do pionu. Lenore ocknęła się na dobre i popatrzyła na nie go z nowym zainteresowaniem. - A co będziemy tam robić? - Spojrzała na niego prowokująco, zarzucając mu ramiona na szyję. - Spać - odparł krótko. - Aha - zmarszczyła brwi, wyraźnie rozczarowa na. - Jesteś pewien? - Tak - skłamał. Dotąd nie zdawał sobie sprawy, na jakie cierpienia wystawia mężczyznę kobieta, która pragnie go tak samo, jak on jej. Zapowiadała się kolejna długa noc...
16
Dzień wstał pochmurny i deszczowy, sprzyjają cy porannemu leniuchowaniu. Lenore otworzyła oczy, ale szybko zamknęła je z powrotem i sennie przewróciła się na drugi bok. Zamierzała zostać w łóżku, dopóki ktoś po nią nie przyjdzie i nie wyciągnie jej stąd siłą. Chciała jeszcze pospać. Przyłożyła głowę do po duszki i nagle uświadomiła sobie, co stało się wczo rajszego dnia. Wszystkie zdarzenia ostatnich kilkuna stu godzin zawirowały jej w głowie jak w oszalałym kalejdoskopie. Najpierw uczestniczyła w przygoto waniach do festynu, potem wybrała się do pensjona tu z poczęstunkiem, a następnie Moore próbował ją pocałować - aż wzdrygnęła się na to wspomnienie. Na szczęście Jake uratował ją z opresji i pojechali do domu Pruittów. Myśl o śmierci Joba, pierwszej ludz kiej śmierci, której była świadkiem w swoim krótkim życiu, przejęła ją dreszczem jak nieodwołalny wyrok. A potem, jakby życie upomniało się o swoje prawa, stanęły jej przed oczami kolejne wydarzenia owego dnia, który zdawał się nie mieć końca. Stajnia i Jake...
259
Kochali się z pasją, dopóki nie zapomnieli o śmierci. Lenore przypominała sobie wszystko fakt po fakcie, z dokładnością co do minuty. Omal nie zerwała się na równe nogi, gdy poczu ła, że obok ktoś poruszył się i sapnął. Odwróciła głowę i stwierdziła ze zgrozą, że w jej łóżku śpi na gusieńki Jake. W popłochu wtuliła twarz w podusz kę i udawała, że jeszcze się nie obudziła. Nie była gotowa spojrzeć mu w oczy. Nie teraz. Musiała przemyśleć całą sytuację, bo wczoraj wszystko sta ło się zbyt szybko. Poczuła dotyk ciepłej dłoni na policzku. Mężczy zna obudził się i teraz gładził jej policzek delikatnie i czule, jakby muskał go piórkiem. Lenore była szczęśliwa i przerażona zarazem. Wczoraj dali się ponieść szaleństwu, dziś natomiast byli zupełnie świadomi tego, że grzeszą. Leżeli nadzy, ciało przy ciele, a mimo to Warren spokojnie gładził ją po po liczku. A więc wszystko jest w porządku, pomyśla ła z ulgą, tuląc się do niego ufnie. To jest mój kochanek, a ja wczorajszej nocy sta łam się kobietą. Myśl, choć nowa i niezwykła, bynaj mniej nie przerażała Lenore. W swoim nowym życiu wszystko odczuwała inaczej. Odwróciła głowę ku Jake'owi i uśmiechnęła się, zmysłowo mrużąc oczy. - Wszystko w porządku, Noro? Jak się czujesz? zapytał niskim, zaspanym głosem. Co mogła odpowiedzieć? Nigdy dotąd nie znala zła się w podobnej sytuacji i nie umiała jeszcze mó wić o miłości. Pochyliła się więc tylko i pocałowała
260
Jake'a, gorąco i szczerze. W odpowiedzi objął jej smukłą kibić i z pasją odwzajemnił pocałunek. Wsu nęła się pod niego, a ich ciała, idealnie do siebie do pasowane, po raz wtóry splotły się w miłosnym uścisku. Zapragnęła znów poczuć go tam, gdzie jeszcze żaden mężczyzna poza nim jej nie dotykał. Jake, jakby czytał w myślach Lenore, niezwłocznie wsunął się pomiędzy jej uda. - Proszę, spójrz na mnie, Noro - powiedział gło sem drżącym z tłumionego podniecenia. - Chcę pa trzeć ci w oczy, gdy będziemy się kochać. Uniosła ciężkie powieki i popatrzyła na niego za mglonym wzrokiem. Wezbrała w nim fala zwierzę cego pożądania. Lenore z błogim westchnieniem oplotła go nogami i znów poszybowali ku swoim miłosnym szczytom. Jeszcze nie ustały ich szybkie i głośne oddechy, gdy Jake podniósł głowę, nasłuchując. Z korytarza dobiegały odgłosy czyichś kroków. - Boże jedyny, to babcia! - wykrzyknęła Lenore, odruchowo zasłaniając się prześcieradłem. - Nie spodziewałem się jej tak wcześnie. - Jake pospiesznie cmoknął ukochaną w czoło i zerwał się z łóżka. - Zejdę na dół i czymś ją zajmę, a ty spo kojnie się ubierz. - Ale przecież zostawiliśmy część ubrań w staj ni! - Lenore kurczowo chwyciła Jake'a za rękę, spo glądając na niego z rosnącym przerażeniem. - Co teraz będzie? - Nic. Na całe szczęście przykryłem je sianem,
261
kiedy odchodziliśmy. Nikt na razie nie będzie tam szperał. - Poklepał uspokajająco jej smukłą dłoń. Zwolniła uścisk, pozwalając mu włożyć koszulę. Lenore podziwiała przezorność Warrena. Gdyby nie zmusił jej do wstania, tam, w stajni, nadal leże liby w sianie, nadzy jak ich Pan Bóg stworzył! Nagle jej uwagę przykuł pewien fragment ciała Jake'a. Zmrużyła oczy, aby lepiej widzieć. - Hej, na co tak patrzysz, sroko? - zachichotał, zasłaniając się wstydliwie gatkami. - Nigdy nie widziałam tej blizny - wskazała spo rą szramę na lewym pośladku, przyglądając się od kryciu z iście dziecięcą ciekawością. - Nadal nie wierzę, że twoja szanowna siostrunia postrzeliła mnie niechcący - zaśmiał się. - Wycelo wała we mnie, bo stroiłem sobie z niej żarty, a da lej już wiesz, jak było. Wystrzałowa z niej dziew czyna, nie ma co! Lenore przypomniała sobie, jak bardzo przeżyła ten wypadek, który zdarzył się, gdy ćwiczyli strze lanie na łące. Widziała, jak Jake z krzykiem pada na trawę i jak rozlewa się pod nim kałuża krwi. Bała się, że umrze, i zapłakiwała się przez cały dzień. Na szczęście szybko wrócił do zdrowia i znów zaczął jej dokuczać. Natomiast Maggie przez długi czas obchodził wielkim łukiem. Zaś babcia wydała im kategoryczny zakaz zbliżania się do broni. - Kiedy opowiedziałem o tym Devinowi, natych miast ukrył swoją strzelbę, żeby żona przypadkiem na nią nie natrafiła - skomentował, wciągając
262
spodnie. Pocałował ją w usta, obrzmiałe od poca łunków, po czym znikł za drzwiami. Lenore najchętniej zostałaby w łóżku i zagarnęła Jake'a tylko dla siebie na cały dzień. Niestety, sytu acja wymagała natychmiastowej obecności ich oboj ga, w kompletnych strojach, wypoczętych, z uśmie chami przylepionymi do twarzy. Szybko obmyła się i włożyła pierwszą lepszą suknię, na którą natrafiła w swojej garderobie. Potem spojrzała w lustro i omal nie popłakała się ze złości. Wyglądała wprost skan dalicznie! Podejrzanie błyszczące oczy, opuchnięte wargi i potargane włosy jednoznacznie sugerowały, czym zajmowali się z Jake'em pod nieobecność pani domu. Z rezygnacją usiadła przy toaletce i szybkimi ruchami szczotki rozczesała włosy. Jakimś cudem udało się je spiąć w całkiem przyzwoity kok. Odświe żyła twarz i lekko przypudrowała zaczerwienione wargi. Nic więcej w tej sytuacji nie mogła zrobić. Wybiegła z pokoju i zeszła na dół, przybierając możliwie najbardziej niewinną minę. - Chłopcze, co za podróż! Sylwia będzie miała co opowiadać Devinowi i Margaret! - Jakub, rozpro mieniony i wypoczęty, uściskał syna. - A gdzie moja wnuczka? - spytała Sylwia Worth z uśmiechem pełnym wyczekiwania. - Za chwilę zejdzie. Straszny z niej się zrobił śpioch - odparł Jake ze stoickim spokojem. -Jestem, babciu. - Lenore policzyła do trzech i od ważnie wkroczyła do salonu. Chwilę wcześniej wa hała się, czy nie zaszyć się w pokoju pod pretekstem
263
migreny i nie zrzucić obowiązków powitalnych na Jake'a, ale szybko zganiła się za tchórzostwo. W jej nowym życiu nie ma miejsca na głupie lęki. Babcia wyciągnęła ku niej ramiona, lecz nie omieszkała uważnie otaksować wnuczki spojrzeniem. Niemal niedostrzegalnie zmarszczyła brwi i Lenore wiedzia ła już, że nie obejdzie się bez trudnych pytań. - Cieszę się, że już wróciłaś, babciu. - Miała nadzie ję, że jej słowa brzmiały szczerze. Aby wzmocnić efekt, uśmiechnęła się radośnie obrzmiałymi wargami... - Ja także jestem rada, że widzę cię w dobrej for mie, moja droga. - Babcia przyjęła od wnuczki powi talny pocałunek, a potem położyła dłoń na jej ramie niu i rozejrzała się dokoła. - Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, oto najmądrzejsze porzekadło, ja kie zna świat - westchnęła z ulgą. - Ale zaraz... braku je Kate - spoważniała nagle. - Gdzie ona jest? To do niej niepodobne, żeby nie wyszła nam na spotkanie. - Została na noc z Martą. - Job zmarł wczoraj. Lenore i Jake jednocześnie pośpieszyli z wyja śnieniem. Sylwia znieruchomiała, a potem powoli usiadła w fotelu. Jakub podszedł i pocieszającym ge stem położył jej dłonie na ramionach. - Spodziewałam się, że to niedługo nastąpi - wes tchnęła ze smutkiem, jednocześnie posyłając mło dym przenikliwe spojrzenie. Czyżby domyślała się, co robiliśmy, zostawszy sami w domu? zastanawiała się Lenore, nie mając odwagi zerknąć na Jake'a i zobaczyć, jaką ma minę.
264
- Czy ksiądz już był? - indagowała rzeczowo pa ni Worth. - Jeszcze nie. Dziś ma tam pojechać i zabrać cia ło - odparł Jake. Babcia skinęła głową. - Rozumiem. Dobrze, pomóż ojcu rozładować bagaże. A ty, Lenore - poklepała wnuczkę po ramie niu - usiądź ze mną, pogadamy sobie chwilę. Wskazała drugi fotel, stojący przed kominkiem. Jake często się załamuje po stracie pacjenta. Taką już ma wrażliwą naturę - powiedziała, gdy męż czyźni opuścili salon. - A Job był dla niego kimś więcej niż tylko pacjentem. Jake chce każdego wy leczyć i dlatego już w młodym wieku stał się świet nym i szanowanym lekarzem - lecz płaci wysoką ce nę za swoją klasę. - Owszem, babciu, wiem coś o tym - przyznała Lenore, mnąc w dłoniach fałdy sukni. - Więc zapewne i wiesz, że gdy nie jest w stanie komuś pomóc, popada w depresję i pogardza sobą i swoją nauką. Powiedz mi, jak zniósł śmierć Joba? spytała z troską. , Lenore nerwowo splotła palce i spuściła wzrok, nie odpowiadając. - Czy spał chociaż trochę? Całą noc, ze mną w ramionach... - Tak, na ile pozwalały na to okoliczności - po wiedziała wreszcie wymijająco. Przez chwilę trwało pełne napięcia milczenie, po czym pani Worth przysunęła się do wnuczki i wzię-
265
ła jej zimne ze zdenerwowania dłonie w swoje, cie płe i suche. - Moja droga, nie jest łatwo kochać mężczyznę powiedziała serdecznie. - To nie lada zadanie i de cyzja powinna zostać gruntownie przemyślana. Nie wystarczy sam głos serca. Musisz upewnić się, że te go właśnie chcesz. Lenore podniosła głowę i napotkała pełen zrozu mienia wzrok starszej kobiety. Łzy ulgi napłynęły jej do oczu. Powinna przecież wiedzieć, iż nic nie ukryje się przed tą doświadczoną i przenikliwą oso bą, która zna ją od dzieciństwa. I że nie spotkają jej wymówki lecz życzliwość i dobre rady. - Staram się, babciu - bąknęła. - To wszystko, o co mogę prosić. - Sylwia pogła dziła Lenore po policzku i wstała. - Chodźmy, po ra zjeść śniadanie i zacząć nowy dzień. Następnego dnia Lenore przygotowywała klinikę do otwarcia. Uporządkowała papiery, zamiotła pod łogę, przetarła kurze i ustawiła krzesła z nowymi po duszkami. Na razie była sama. Jake z samego rana po jechał na konsultacje do doktora Michaelsa. Kiedy skończyła robotę, odwiesiła fartuch i zmęczona opa dła na krzesło. Ogarnął ją niepokój. Nie wiedziała, jak będzie wyglądało spotkanie z Warrenem. Odkąd bab cia wróciła, nie mieli ani chwili dla siebie. Lenore nie mogła dłużej znieść niepewności i jałowego oczeki wania. Dla zabicia czasu postanowiła przespacerować się na pocztę i odebrać korespondencję kliniki.
266
W przegródce z nazwiskiem Jake'a Warrena cze kał gruby plik gazet i listów. Jedna z kopert wyróż niała się rozmiarem i grubością. Serce dziewczyny zabiło mocniej. Miała przeczucie, że to właśnie jest ów pilny raport, którego tak wyczekiwał Jake. - Dziękuję - pokwitowała odbiór, uśmiechając się do pucołowatego urzędnika za ladą. - Przyszedł ten oczekiwany list, panienko Brownley? - zapytał domyślnie. Musiał zauważyć wypieki na policzkach młodej kobiety. -Tak. Czy mogę tu usiąść i zerknąć na niego okiem? - Wskazała niedużą ławeczkę pod oknem. - Ależ proszę, panienko. Lenore odłożyła na bok gazety i usiadła na ław ce z kopertą w dłoni. Niecierpliwie rozdarła papier. Istotnie, był to obszerny raport, zamówiony w wy najętym biurze detektywistycznym, a dotyczący lo sów dziewcząt z tkalni. Donoszono, że: „ani w Halifax, ani w żadnym innym mieście portowym na Wschodnim Wybrzeżu nie istnieje agencja pracy o nazwie podanej przez pana Hawkinsa i nie można na razie ustalić, gdzie znajdują się dziewczęta, które wyjechały z Somerset". Czytała pierwszy akapit kilka razy, zdrętwiała ze zgrozy. Nie mogła, a może raczej nie chciała uwie rzyć, że jej najgorsze podejrzenia jednak się sprawdzi ły. To było prawdziwe zło, a nie sensacyjna plotka, opowiadana w salonie przy herbatce. Lenore oblał zimny pot. Czytała dalej, choć ręce się jej trzęsły, a li tery rozmazywały w oczach.
267
„W świetle tych faktów należy domniemywać, iż dziewczęta są Sprzedawane pośrednikom, którzy wbrew ich woli umieszczają je w portowych do mach publicznych..." W domach publicznych... Lenore wzdrygnęła się, myśląc o małej Lizzie i o dużej Callie, która miała dzisiaj odjechać. Całe szczęście, że w porę interwe niowała u pani Hawkins i dzięki temu dziewczyna uniknęła haniebnego losu. Ale na jak długo? Jak to możliwe, myślała z goryczą, że proceder, z którym walczy cały kraj, kwitnie nawet w spokojnym So merset? Kto za tym stoi? - Witaj, Lenore - szczebiotliwy głos Deidre John son rozległ się nagle tuż nad jej głową. Jeszcze ciebie tutaj brakowało, wiedźmo jedna, pomyślała ze złością. Szybko opanowała się jednak i postarała o gładki, zdawkowy uśmiech. - Witaj, Deidre - odparła bez entuzjazmu. Kobieta zauważyła otwartą kopertę i plik kartek w jej dłoni. Na ułamek sekundy zastygła w bezru chu, a potem przeniosła badawcze spojrzenie na stertę gazet i pozostałych listów. - Miło z twojej strony, że odebrałaś pocztę, Noro, ale doprawdy nie musiałaś się trudzić - powiedziała nie zadowolonym tonem." - Wiesz przecież, że ja się tym zajmuję. Poza tym nie muszę ci chyba mówić, że nie wypada czytać cudzych listów. I czyni to tak dobrze wychowana panieneczka jak ty! - zauważyła jadowicie. Lenore zaczerwieniła się. Rzeczywiście, na roz dartej kopercie widniało nazwisko Jake'a.
268
- Pomogę ci włożyć ją z powrotem do koperty. Deidre chwyciła papiery, lecz Lenore nie puściła ich z ręki. Przez chwilę dwie przeciwniczki mierzyły się wzrokiem, - Wszystko w porządku, panno Brownley? Urzędnik, zaniepokojony przedłużającym się mil czeniem kobiet, wychylił się przez ladę. - Tak, tak... - odparła szybko Lenore, a Deidre wykorzystała okazję, aby wyrwać jej list z rąk i we pchnąć go do koperty. Lenore wzięła głęboki oddech i wstała. Powinnam zaraz wracać do kliniki, pomyślała z niepokojem, prze cież Jake może przyjechać lada chwila, a ważne jest, aby jak najszybciej zapoznał się z wynikami raportu. Przemknęło jej przez myśl, że w tej sytuacji nie będą mieli czasu na osobiste rozmowy. Może to i lepiej. - Dziękuję, Deidre. - Wyciągnęła rękę po raport, ale piękna wdówka cofnęła się o krok i roześmiała. - Moja droga, jesteś dzisiaj wyjątkowo nieuważ na - powiedziała kpiąco, roztargnionym ruchem rę ki zrzucając na podłogę stosik korespondencji, spię trzony na ławce. - Ojej! - wykrzyknęła Lenore i rzuciła się, aby po zbierać papiery. - No to pa, kotku - powiedziała Deidre z miną pełną dezaprobaty, jakby Lenore była roztrzepaną smarkulą. - Do widzenia, panie Tucker! - Wyszła z poczty szybkim krokiem i Nora przestraszyła się, że chce uciec z listem. Wybiegła za nią, ściskając ga zety pod pachą.
269
- Hej, zaczekaj! Wdowa odwróciła się i posłała dziewczynie cza rujący uśmiech. - Spokojnie, przecież ci nie ucieknę - powiedzia ła z błyskiem w czarnych oczach. Zaczekała, aż Le nore ją dogoni, i ruszyła przed siebie drogą prowa dzącą poza miasteczko, w przeciwnym kierunku niż klinika Jake'a. - Wiem, ale... - wiadomości z listu i złośliwostki Deidre były mieszanką, która całkowicie wytrąciła Lenore z równowagi. - Muszę wracać do kliniki, więc proszę, oddaj mi list! Pani Johnson spojrzała na nią, jakby słyszała to słowo po raz pierwszy. - Ach, prawda! List! - Z uśmiechem pomachała kopertą przed nosem Lenore. - Oczywiście, zaraz dostaniesz. - Lecz zamiast oddać go, ruszyła jeszcze szybciej przed siebie. - Dokąd idziesz? - zawołała za nią zaniepokojo na Nora. Tymczasem Deidre znikła za rogiem i dziewczyna musiała biec, żeby jej nie zgubić. We szła w wąski, ciemny zaułek, którego nie znała. Czarnowłosa kobieta rozpłynęła się jak kamfora. - Deidre? Co to za nowa gierka? - Tu jestem - usłyszała głos tuż za sobą. Pachną ce dłonie zasłoniły jej oczy. - Proszę, oddaj mi list, bo muszę już iść - Lenore usiłowała naśladować stanowczy ton babci. - Nie, kotku.
270
- Co robisz! - Lenore próbowała się wyrwać, ale dłonie wczepiły się w jej ramiona jak szpony i trzy mały mocno. - Puść, bo Jake na mnie czeka! - Stałaś się niewygodna, mała, Wścibska Noro syknęła nienawistnie Deidre. - Nie mogę tracić na ciebie więcej czasu. Co to mogło znaczyć? Złe przeczucia, które od rana dręczyły Lenore, zmieniły się w strach. Szarp nęła się, ale nic to nie pomogło. Długie paznokcie boleśnie wpiły się jej w ciało. - N o , jesteś wreszcie! - Deidre zwróciła się do ko goś, kto nadszedł z tyłu. Lenore usłyszała ciężkie kroki i nagle poczuła ostry ból z tyłu głowy. Pociemniało jej przed ocza mi i upadła na ziemię, tracąc przytomność.
17
Usłyszała szelest spódnicy. - Co teraz, madame? - Głos należał do młodej dziew czyny, prawdopodobnie Francuzki z pochodzenia. - Pomóż mi z nią i przestań zadawać pytania. Rozpoznała gniewny głos Deidre. - Oui, madame. Czyjeś ręce podniosły ją do pozycji siedzącej i przytrzymały. Lenore zrobiło się słabo od ciężkiej woni perfum. Jęknęła niewyraźnie. - Pospiesz się, dziewczyno, ona się budzi! Ten partacz Hawkins zbyt lekko ją stuknął. W miarę jak odzyskiwała przytomność, zauważa ła coraz więcej szczegółów. Siedziała na podłodze elegancko urządzonego salonu, przytrzymywana przez młodą dziewczynę. Ręce miała skrępowane na plecach i okropnie bolała ją głowa. Naprzeciw niej, oparta o kominek, stała siostra Richarda Moore'a. Mój Boże, Deidre! Lenore ogarnął paniczny strach. Co się stało? Czyżby została porwana? A może to ja kiś głupi żart? Z pewnym wysiłkiem przypomniała sobie spotkanie na poczcie i pogoń za wdową, umy kającą z listem. I cios, jaki jej zadano w głowę.
272
- Rozwiążcie mnie - wychrypiała z trudem nie swoim głosem. - Och, madame, co teraz zrobimy?! - wykrzyknę ła z trwogą podtrzymująca ją dziewczyna. - Trzymaj ją mocno i nie histeryzuj, Colette - za rządziła Deidre, po czym odwróciła się i nerwowo podeszła do okna. Wyglądała na rozdrażnioną i głę boko się nad czymś zastanawiała. - Dlaczego mnie porwano? Co się tutaj dzieje? Lenore wyszarpnęła się z rąk pokojówki, ale kiedy próbowała wstać, zakręciło się jej w głowie i upadła z jękiem na posadzkę. - W tej chwili to już nieważne. W każdym razie nieprędko stąd wyjdziesz, głupia suko! - warknęła Deidre, odwracając się ku niej. - Kiedy mama umie rała, obiecałam jej, że będę dbać o brata, a ty mi w tym przeszkadzasz. Lenore rozumiała poszczególne słowa, lecz nie mogła doszukać się żadnego sensu w tej dziwnej wy powiedzi. Czyżby Deidre była zazdrosna z powodu atencji, jaką okazywał wobec niej Richard? Mimo wszystko postanowiła nie poddawać się. - Proszę... - Nie dokończyła zdania, Deidre bo wiem jednym susem znalazła się przy niej i ener gicznym ruchem zakneblowała jej usta swoją je dwabną chustką. - Od razu lepiej. Powinnam była zrobić to wcześ niej, żeby nie słuchać twojego głupiego gadania uśmiechnęła się triumfalnie. - Madame, co powie na to pan Richard? A dok-
273
tor? Ja się boję... - Colette, blada jak ściana, nerwo wym gestem splatała i rozplatała dłonie. - Wciąż tylko madame i madame, jak katarynka! burknęła zniecierpliwiona Deidre. - Mówiłam ci, że byś przestała mi tu robić histerie! - Po chwili jednak uspokoiła się, głęboko wciągnęła powietrze i oparła łokcie o parapet. - Posłuchaj, nie ma się czego bać. Ta młoda dama przez swoją nieuczciwość - wskazała Lenore, nie patrząc nawet w jej stronę - sprawiła ostat nio wiele kłopotu mnie i panu Richardowi. Muszę ją powstrzymać, aby nie doszło do jakiegoś nieszczęścia, rozumiesz? - Tak, madame, ale co na to powie doktor War ren, przecież to jego asys... - Nie twoja sprawa! - ucięła stanowczo pani Johnson. Nagle przystojną twarz wykrzywił boles ny grymas. Deidre potarła dłońmi skronie. - Ja tu taj podejmuję decyzje, a ty nie myśl, tylko wykonuj polecenia - powiedziała osłabłym głosem. - Oui, madame. - Colette dygnęła nieśmiało. Proszę wybaczyć, nie chciałam pani urazić. - Jestem pewna, że Dick zrozumie, kiedy mu wszystko wyjaśnię - ciągnęła Deidre, jakby nie sły szała jej słów. Znów potarła skronie. - On nie chce, żebym cierpiała. Zwłaszcza po tym, co dla niego zrobiłam...? - zniżyła głos i zaczęła nerwowo cho dzić od ściany do ściany, rozmyślając nad czymś in tensywnie. - Teraz, kiedy wreszcie żyjemy tak, jak marzyliśmy, nie możemy tego stracić. Lenore ciarki przeszły po plecach. Poniewczasie
274
stało się dla niej jasne, że z Deidre jest coś nie w po rządku. To zupełnie niezrównoważona osoba, po myślała. I niebezpieczna. Kto wie, jaki zwariowany pomysł wpadnie jej do głowy? Lenore dałaby wszystko, aby znaleźć się teraz w bezpiecznym uścisku silnych ramion Jake'a. Czy będzie jej szu kał? Czy domyśli się, dokąd ją zabrano? Nigdy nie czuła się tak bezsilna i bezużyteczna, jak teraz. Co ta wiedźma zamierza ze mną zrobić? zastanawiała się. Zabić? Zażądać okupu od babci? W głębi serca domyślała się jednak, jaki los ją czeka, choć broni ła się przed tą straszliwą wizją. Zniknie tak, jak dziewczęta od Hawkinsów. Zostanie sprzedana do domu publicznego w jakimś porcie. Taka będzie okrutna zemsta siostry Richarda. Co ją podkusiło, żeby otwierać ten list? wyrzucała sobie. Powinna od razu wrócić do kliniki i poczekać na Jake'a. Może wtedy nie natknęłaby się na Deidre. Oto jak panna Brownley radzi sobie z życiowymi sy tuacjami! Przed oczami stanęły jej twarze rodziców, Maggie i Jake'a. Możliwe, że już nigdy ich nie zoba czy. Zamiast tego... O Boże, nie! Łzy potoczyły się po jej pobladłych policzkach. - Mon Dieu, ona płacze! - zawołała Colette, jak by nigdy nie widziała łez. Sądząc z jej miny, za chwi lę sama gotowa była się rozszlochać. O dziwo, lament dziewczyny otrzeźwił Lenore. - A niech sobie ryczy, co mnie to obchodzi - fuk nęła Deidre, lekceważąco wzruszając ramionami. Muszę natychmiast zażyć krople i na chwilę się poło-
275
żyć, zanim ból rozkręci się na dobre. Tylko jej pilnuj! -poleciła i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami. Młoda pokojówka uśmiechnęła się prostodusznie do Lenore. - Moja madame czasami nie jest sobą - wyjaśni ła przepraszającym tonem. - Ale to nie jest zły czło wiek, naprawdę. - Uklękła przy uwięzionej i roz wiązała knebel. - Proszę tylko być cicho, bo inaczej pani strasznie się na mnie zezłości. - Zerknęła bo jaźliwie ku drzwiom. Lenore głęboko zaczerpnęła powietrza. Płaczliwy nastrój minął i powrócił instynkt obronny. Gorącz kowo zastanawiała się, jak wyjść z opresji. W pierw szej chwili chciała błagać Francuzkę, aby ją wypu ściła, lecz zdała sobie sprawę, iż tajemnicza więź między służącą a panią jest z jakichś powodów bar dzo silna. Colette, choć niewątpliwie była poczciwą duszą i bardzo jej współczuła, nie odważyłaby się na taki krok. Na razie postanowiła skorzystać z okazji i pociągnąć pokojówkę za język. - Dziękuję, bo już myślałam, że się uduszę - powie działa. - Czy wiesz może, dlaczego się tutaj znalazłam? Colette pokręciła przecząco głową. - Nie wiem, panienko, ale to nie ma znaczenia. I tak moja pani zrobi z tobą, co zechce. Ona zawsze dostaje wszystko, czego pragnie - dodała z przeko naniem, nieświadoma, jakie wrażenie wywiera na swojej rozmówczyni. Lenore serce podeszło do gardła. Słowa dziewczy ny nie wróżyły nic dobrego.
276
- Co masz na myśli? - spytała, zaciskając dłonie w pięści. Całe szczęście, że miała je związane z ty łu i nie było widać, jak drżały. - Moja biedna pani wiele w życiu przeszła - wy jaśniła pokojówka, smutno kiwając głową. - Pewne wydarzenia zostawiły po sobie trwały ślad w jej umyśle. Zauważyłaś, że zachowuje się dość... hm, osobliwie, prawda? Lenore skinęła głową. Trudno było nie zgodzić się z dziewczyną. - Dlatego parę lat temu wynieśliśmy się z Halifaxu i zamieszkaliśmy tutaj - ciągnęła Colette. - Pan Richard sądził, że po zgiełku portowego miasta spo kojna okolica, w której jego siostra spędziła dzie ciństwo, ukoi jej sterane nerwy. Niestety, tak się nie stało i pani zrobiła się jeszcze bardziej nerwowa niż dawniej. - Ale... - Nora miała wrażenie, że jest już bardzo bliska wychwycenia wątku, najwyraźniej prowadzą cego ją do rozszyfrowania tajemniczej łamigłówki, w którą została wplątana. Jej umysł pracował teraz na najwyższych obrotach, tworząc sensacyjną teo rię, z której wcześniej tak wyśmiewał się Jake. Po trzebowała jeszcze kilku wskazówek, aby połączyć znane sobie fakty w spójną całość. - To wszystko, co mogę powiedzieć - urwała na gle Colette i wstała, jakby indagacja Lenore posunę ła się za daleko. - Nigdy nie zrozumiem, co napraw dę dzieje się w głowie pani Deidre, ale też nigdy nie doznałam od niej najmniejszej krzywdy i wiem, że
277
w głębi serca jest dobra. A teraz panienka wybaczy, ale muszę iść. - Wrócisz tutaj? - Lenore posłała służącej błagal ne spojrzenie. Francuzka pokręciła przecząco gło wą. - W takim razie powiedz mi tylko, gdzie jestem. - W naszym domu - odparła dziewczyna, odwra cając się w progu. - Kiedy wróci pan Richard, spra wy przybiorą inny obrót - dodała z tajemniczym uśmiechem i cicho zamknęła za sobą drzwi. Lenore została sam na sam z ponurymi myślami. Czy przybycie Richarda odmieni jej los? Dotychczas wydawało się, że ją lubi, więc może zdoła przekonać siostrę, aby okazała jej litość. A jeśli i on, tak jak Co lette, będzie obawiał się przeciwstawić szalonej Deidre? Jake siedział w gabinecie, co chwila niecierpliwie zerkając na zegarek. Brakowało mu Nory i martwił się o nią. Czemu jeszcze jej nie ma? Dokąd mogła pójść? To do niej niepodobne, żeby tak się spóźniać! A przecież zdążyła już być w klinice, pięknie przy gotowała wszystko na otwarcie - i nagle gdzieś prze padła. Nerwowo zabębnił palcami w biurko. Miał dziwne, nasilające się przeczucie, że wydarzyło się coś złego. Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się wielkimi krokami po gabinecie. A tak liczył, że spo tkają się w klinice przed otwarciem, zanim jeszcze zjawią się pacjenci, i wreszcie spokojnie sobie poroz mawiają. Wszak miał jej tyle do powiedzenia! Tym czasem tkwił tu sam jak palec, a pobudzony umysł
278
podsuwał mu coraz bardziej ponure wizje. Dopiero teraz zrozumiał w pełni, że nie może już żyć bez tej ślicznej kobiety o bursztynowych oczach. Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem. - O, jak dobrze, że jesteś! - wykrzyknął Jake i od wrócił się z uśmiechem ku wejściu, lecz wnet spo ważniał. Zamiast Nory w progu stał brat Deidre. - Cóż, dziękuję... - odpowiedział Richard Moore, zaskoczony entuzjastycznym powitaniem. - Nie spodziewałem się od ciebie tak ciepłego przyjęcia, zwłaszcza po wczorajszym dniu - dodał nieco kąśli wie. - Przepraszam za najście, ale od dłuższego cza su szukam Deidre. Widziałeś ją może dzisiaj? - Nie - odparł krótko Warren. - Widzę, że panny Brownley również nie ma? Richard rozejrzał się po gabinecie. - Nie ma - odburknął niegrzecznie Jake. - Wła śnie na nią czekam. - Ach, rozumiem - Richard uniósł gęste brwi. Stąd to ciepłe powitanie! - zachichotał. Jake miał ochotę go uderzyć, zwłaszcza po tym, jak obcesowo zalecał się do Lenore w drodze po wrotnej od Hawkinsów. Nagle znieruchomiał. Zaraz, pomyślał w nagłym olśnieniu, może pojechała do Domu dla Pracujących Dziewcząt? Przecież ostatnio wspominała, że nie do kończyła jeszcze omawiania pewnych spraw z Trudy. - Jesteś pewien, że nie było tu Deidre? - nalegał Moore, zaniepokojony w tym samym stopniu, co on. - Mówiła mi rano, że zamierzała przynieść ci
279
pocztę i porozmawiać o bólach głowy. Nasilają się z każdym dniem - dodał zmartwionym tonem. Konsultowałeś się już w tej sprawie? - Owszem, będziemy musieli porozmawiać o tym, kiedy tylko zjawi się Deidre. Ale na razie, jak wi dzisz, ani dzisiejsza korespondencja, ani twoja siostra jeszcze do mnie nie dotarły. Może pije sobie teraz kawkę razem z Norą? - zażartował, choć bynajmniej nie było mu do śmiechu. Richard uśmiechnął się blado. - Wątpię - odparł. - Moja siostra nie znosi towa rzystwa innych kobiet. Panna Brownley nie jest tu wyjątkiem, choć to naprawdę urocza osoba. Jake kiwnął głową. Zauważył tę przypadłość. Zapukano do drzwi i do środka nieśmiało zajrzał syn urzędnika z poczty. - Co się stało, Matt? - spytał Jake, widząc zaafe rowaną minę młodzieńca. - Wejdź, proszę, i po wiedz, o co chodzi. Chłopak powoli wszedł do gabinetu, kłaniając się niezgrabnie. - Ojciec przysłał mnie z tym listem do pana doktora - oznajmił, wyjmując zza pazuchy pogniecioną i rozdar tą kopertę. - To cała historia! Powiedział, że panienka Brownley odebrała go u nas razem z innymi przesyłka mi i od razu na miejscu zaczęła czytać. Wtedy wpadła pani Johnson i wzięła go od niej. Potem obie panie ja koś tak szybko wybiegły, a potem ktoś znalazł ten list za rogiem, kilka ulic dalej, i przyniósł do nas z powro tem. Pewnikiem upuściły go po drodze, jak szły.
280
- Dziękuję, Matt. -Jake skwapliwie sięgnął po ko pertę. - Jak dawno były u was panie? - Może godzinę albo dwie temu, lecz nie więcej. Młodzian zmarszczył brwi w skupieniu, starając się dostarczyć rzetelnych informacji. - Wiesz, dokąd poszły? - zapytał szybko Richard. Był wyraźnie zaniepokojony. - Nie wiem, proszę pana - odparł z żalem Matt. Ale niedługo po tym, jak wyszły, pani Johnson wró ciła jeszcze do nas, zaczepiła mnie na podwórzu i po prosiła, żeby pożyczyć jej naszą pocztową karetkę, bo pan zabrał powóz. - Co takiego? Pożyczyła waszą karetkę? - spytał z niedowierzaniem Richard i nagle zrobiło mu się zimno. Sprawa mogła okazać się poważniejsza, niż początkowo przypuszczał. - Tak. Pani Johnson powiedziała, że muszą pilnie coś przewieźć na stację i że wrócą lada chwila. I że bym nie mówił nic ojcu, bo zanim skończy dyżur, koń już będzie w stajni. Tata mnie za uszy wytar ga, jak się pokapuje, że pożyczyłem karetkę bez je go wiedzy, bo wolno mi nią jeździć tylko wtedy, kiedy mam rozwozić paczki dla niego. - Spojrzał z nadzieją na doktora. Jake i Richard jak na komendę spojrzeli na sie bie. Ich spojrzenia były jednakowo niespokojne. - Dziękuję, Matt. Zaraz ruszamy, żeby poszukać obu pań i twojego powozu. - Jake poklepał zmar twionego chłopca po plecach, wsunął mu w dłoń drobniaka i odesłał na pocztę.
281
- Masz jakiś pomysł? - zwrócił się do Richarda, jak tylko Matt zniknął za drzwiami. Pobladły Moore skinął głową. - Natychmiast jedźmy do mojego domu i módl my się, aby jeszcze tam były. - Obrócił się i natych miast wybiegł z gabinetu. - Skąd ten pośpiech? Czego się obawiasz? - War ren pospieszył za nim, zdenerwowany nie na żarty. - Moja siostra bywa niepoczytalna. Jesteś leka rzem, więc najlepiej powinieneś wiedzieć, co to mo że oznaczać. Jake zacisnął pięści. Znowu komuś wydaje się, że jest wszechwiedzący! - Do cholery, człowieku, jestem tylko lekarzem, a nie duchem świętym! - uniósł się, poirytowany. Nie mogę wszystkiego wiedzieć. Niepoczytalność to szerokie pojęcie. Mów, co miałeś na myśli? Chwycił Richarda za klapy i zatrzymał go siłą, aby spojrzeć mu prosto w oczy. - Deidre czasami nie jest sobą - stwierdził z nacis kiem Richard. - I na pewno nigdy nie szuka towarzy stwa innych kobiet dla zabawy. Podejrzewam, że wo bec Nory również może nie mieć dobrych intencji. Powiedział to z taką miną, że Jake natychmiast go puścił i zaczął w pośpiechu kiełznać klacz. Wsie dli do dwukółki i ruszyli z kopyta, aż za powozem wykwitł ogon kurzu. - Deidre powoli popada w obłęd - ciągnął Ri chard grobowym tonem. - Parę lat temu rozpozna no u niej syfilis. Wiadomo, ryzyko zawodowe - do-
282
dał, nie patrząc na Warrena. - Sprowadziłem ją tu z nadzieją, że stan jej zdrowia się poprawi. Z po czątku rzeczywiście tak było, ale wkrótce objawy zaczęły się nasilać. Jake słuchał w milczeniu, zagryzając wargi. Cze mu od razu nie powiedzieli prawdy? Teraz wszyst ko stało się jasne i rozrzucone kawałki łamigłówki zaczęły się układać w obraz. . Od pewnego już czasu podejrzewał, że u pani Johnson występują klasyczne objawy choroby we nerycznej. Z drugiej strony wzdragał się zapytać o to wprost Deidre i Richarda. Uważał, że jego sio stra jest arystokratyczną damą, owdowiałą od wie lu lat, i bał się, że zostanie posądzony o potwarz. Tymczasem, sądząc z uwagi Moore'a, miał do czy nienia z luksusową kurtyzaną! Kiedy wreszcie po stanowił przedstawić sprawę doktorowi Michaelo wi w czasie ostatniej konsultacji w Kittery, stary le karz w całej rozciągłości potwierdził jego diagnozę. W tym stadium choroby zmiany w mózgu pogłębia ły się i paranoidalne zachowania nasilały się tak znacznie, że stwierdzano nawet przypadki aktów przestępczych. Jake pomyślał o Norze i serce za marło mu ze strachu. Nie może pozwolić, aby coś jej się stało! Mocniej zaciął batem pędzącą klacz. Cała sytuacja wydawała się Lenore nie do poję cia. Została porwana w biały dzień, w malutkim, spokojnym miasteczku, gdzie wszyscy się znają, a teraz klęczy związana na podłodze, pozostawiona
283
samej sobie jak paczka oczekująca na transport. Transport do piekła. Niespodziewanie do pokoju wróciła Deidre, roz siewając dokoła siebie chmurę dusznych perfum, tych samych, które Nora poczuła u Colette. - Najwyższa pora, żebyś dowiedziała się, co z to bą zrobię - uśmiechnęła się tajemniczo demoniczna piękność. - Wyślę cię tam, gdzie posyłam te kocmo łuchy z tkalni. Podszkolisz się, tak jak i one, a jak marynarze wezmą cię w obroty, twój doktor nawet na ciebie nie spojrzy - wydęła pogardliwie karmino we, mocno uszminkowane wargi. - Albo, jak bę dziesz dostatecznie sprytna, ze swoim obejściem i urodzeniem zrobisz karierę jak ja - dodała, prze ciągając się zmysłowo. Lenore zamarła, słysząc ten wyrok. Najgorsze przeczucia miały się sprawdzić. - Czyli dokąd? - wydukała, aby zyskać na czasie. Boże, czy Jake jej szuka? - Nie udawaj, że nie wiesz - prychnęła Deidre po gardliwie. - Czytałaś przecież ten cholerny list. - Ro zejrzała się nerwowo po pokoju. - Właśnie, gdzie on jest, do diabła? Colette! - zawołała. - Znajdź go i wrzuć do kominka. Tylko nie spal całego domu, tak jak ostat nim razem naszemu panu doktorowi - zachichotała. - Kazałaś podpalić dom Warrenów? - wyszepta ła ze zgrozą Lenore. - Przecież Jakub o mało nie zgi nął w płomieniach! - krzyknęła oburzona, zapomi nając o własnym strachu. - Dlaczego to zrobiłaś? - Nie gorączkuj się tak. - Wdowa machnęła ręką,
284
rozbawiona wspomnieniem jak dobrym żartem. Przecież nic im się nie stało. Wtedy też chodziło o list w sprawie tych dziewek z tkalni. Zanim zdążyłam ode brać pocztę, Jake poprosił ojca, żeby zabrał ją dla nie go do domu. Bałam się, że poznają moją tajemnicę. Powiodła po pokoju mętnym spojrzeniem. - Nikt jej nigdy nie pozna. Zresztą - zmieniła nagle ton - twojej babce w to graj. Ma swojego amanta na wyciągnięcie ręki - zaśmiała się. - Powinna być mi za to wdzięczna! Lenore wytrzeszczyła oczy. Deidre coś wie, czy tylko zmyśla i powtarza plotki? A właściwie, zre flektowała się, jakie to ma znaczenie? - Wszystko przez Hawkinsa - ciągnęła Deidre. Co z niego za nieudacznik! Gdyby sprawił się jak należy, już byłabyś daleko stąd. Lenore zakręciło się w głowie. Przytłaczała ją ilość i waga informacji, które docierały do niej w przy spieszonym tempie. No jasne, uświadomiła sobie, przecież to Hawkins mnie ogłuszył. Deidre wspo mniała o tym Colette. Przypomniały się jej słowa Kate, kiedy mówiła, że męża Trudy widuje się u wdowy. Tyle że nie przypuszczała, jakie straszli we konszachty ich łączą! - Więc wyślę cię tam, gdzie pozostałe dziewczy ny. Ale będzie świetna zabawa! - Deidre z uciechą klasnęła w dłonie. - Ciekawe, dla kogo? - burknęła Lenore. - Nie dla ciebie, oczywiście. Chociaż po jakimś cza sie nauczysz się doceniać swoje zajęcie, kiedy nabie rzesz w nim wprawy. - Objęła swoje kształtne piersi
285
i zmysłowo przesunęła dłonie wzdłuż ciała, po czym spojrzała na Lenore ze złowrogim błyskiem w oku. Ale początek będzie okropny - powiedziała z satys fakcją, mrużąc oczy. - Mężczyźni będą cię obłapiać, nasycać się tobą, a ty będziesz się ich brzydziła. A im bardziej będziesz się brzydziła, tym większą poczują rozkosz - odrzuciła głowę do tyłu i przesuwała ręko ma po ciele, jakby wpadła w jakiś lubieżny trans. Ale nie bój się, nie pójdziesz do portu, do zwykłych majtków, jak pierwsza lepsza tkaczka. Za cenny z cie bie towar. Będziesz ozdobą mojej kolekcji, a ja już znajdę amatorów, co będą gotowi dać za ciebie fortu nę. O, tak! - Zamierzasz zrobić ze mnie... - Lenore poczuła dławienie w gardle. Dopiero teraz zaczęła się na prawdę bać. W szaleństwie Deidre była racjonalna metoda. Kiedy chodziło o interes i zyski, jej umysł pracował zdumiewająco sprawnie. - Tak, tak, moją godną następczynię! - uśmiech na twarzy kobiety przypominał okrutny grymas. jeszcze pomyślisz o mnie z wdzięcznością, pięknotko, kiedy będzie cię stać na luksusy. Nie to, co te biedne dziewki, które po paru latach pracy wyglą dają jak szmaty. Boże jedyny! Lenore zadrżała ze zgrozy, myśląc o straszliwym losie młodych dziewcząt z Somerset. Przecież Towarzystwo, tworząc przytulisko u Hawkinsów i hojną ręką łożąc na ich edukację, miało chronić je przed taką przyszłością! Tymczasem sa mo oddało owe nieszczęsne istoty w ręce stręczycie-
286
li takich jak Deidre i mąż Trudy, a może nawet i ona sama! Ile takich naiwnych duszyczek mogło już przejść przez ich ręce? - Skoro sama tego nie znosiłaś, czemu skazujesz innych na takie życie? Deidre wzruszyła beztrosko ramionami. - Już ci mówiłam, że można się przyzwyczaić. I nieźle zarobić, jeśli oczywiście będzie się sprytnie kombinować - uśmiechnęła się niemal przyjaźnie. To dla nich ratunek. Chyba nie myślisz, że dojdą do majątku jako tkaczki albo złapią sobie dobrych mę żów tylko dlatego, że przez parę miesięcy pucowa ły srebra u starej Trudy? Dla nich ta profesja jest je dyną szansą ucieczki od nędzy. W ten sam sposób ja ocaliłam siebie i Dicka. - Richarda? - Lenore wytrzeszczyła oczy. Trudno jej było uwierzyć, że ten elegancki mężczyzna ma coś wspólnego z obrzydliwymi poczynaniami swojej ro dzonej siostry. Chociaż, z drugiej strony, zastanawia ła się przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami, od początku wydał się jej nazbyt miły, nazbyt gładki. Jednocześnie miał w sobie coś niepokojącego, jakąś tajemnicę, która sprawiała, że nie do końca potrafiła mu zaufać. I to jego absolutne, pełne cierpiętniczego poświęcenia przywiązanie do Deidre! Jest przystoj ny, zamożny i z łatwością mógłby znaleźć sobie do brą żonę. Niejedna panna z Bostonu poszłaby za nim na jedno skinienie. Westchnęła. Jak dobrze, że nie po dzieliła się z nim wątpliwościami na temat Hawkinsów. Zrobił na niej wrażenie człowieka o niebo bar-
287
dziej uczciwego i wrażliwego niż jego siostra i raczej nie podejrzewała, aby bezpośrednio brał udział w przestępczym procederze - lecz z drugiej strony musiał przecież coś o nim wiedzieć. - Dick nie chciał, abym to robiła, - Cyniczny uśmiech znikł z twarzy Deidre. - Kiedy wracałam wykończona po pracy, siedział przy mnie i tulił do siebie, obiecując, że mi to wynagrodzi. Ale oboje wie dzieliśmy, że nie ma innej drogi. Moje niechlubne za jęcie ocaliło nas od nędzy. Jestem pewna, że ocali tak że te dziewczyny. - Kobieta rzuciła Lenore ostre spojrzenie. - Co do ciebie, moja panno, mam nadzie ję, że zostaniesz dziwką do końca życia! - Przyklękła obok Lenore i ujęła jej twarz w dłonie. - Nieważne, czy będziesz to robiła raz, czy sto razy dziennie. Naj ważniejsze, że doktor nie będzie cię już chciał. A mo że najpierw oddam cię Dickowi? Tak, na pewno się ucieszy, jeśli mu cię podaruję, bo od początku wpa dłaś mu w oko - dodała po chwili namysłu. - I roz rusza cię. Już on to potrafi! Jak raz przyda ci się ta kie dobre przeszkolenie na początek. - Deidre, błagam! - Lenore histerycznie szarpnę ła się w więzach. - Ciii... - Wdowa pochyliła się nad nią i położyła jej palec na ustach, a potem zsunęła go po podbród ku, szyi, dekolcie, aż dotarła do bluzki i powoli za częła ją rozpinać. - Co robisz? - Przerażona dziewczyna usiłowała się odsunąć, lecz Deidre przyparła ją do ściany i nie wzruszenie robiła swoje.
288
- Dick niebawem wróci, więc muszę cię przygo tować, kwiatuszku. W ten sposób będziesz mu się bardziej podobała. O, już ja znam gusty mojego ko chanego brata! - Niee! - wrzasnęła Lenore i w tej samej chwili Deidre szybkim ruchem upierścienionej dłoni wy mierzyła jej policzek. - Nie ruszaj się, bo zrobię ci coś gorszego - ostrze gła łkającą dziewczynę. W oczach miała szaleństwo. Rozsznurowała Norze gorset i bluzkę, po czym roz sunęła dekolt brutalnym gestem, obnażając piersi, i z zadowoleniem przyjrzała się swojemu dziełu. Tak lepiej - uznała, przechylając g ł o w ę . - Mój kochany braciszek Dick będzie zachwycony. - Przy bliżyła twarz do twarzy dziewczyny i jej spojrzenie stało się dziwnie zamglone. Potem ujęła w dłonie jej piersi i zaczęła delikatnie je pieścić. Lenore omal nie zemdlała z obrzydzenia i lęku. Jęknęła głośno. -Dobrze, ptaszynko, jęcz sobie! - zaśmiała się wdowa. - Takim miauczeniem stopisz niejedno ser ce! Może nawet zrobisz karierę w wielkim mieście? Lenore zastanawiała się gorączkowo, czy wszystkie dziewczęta były od początku tak traktowane. Wyobra ziła sobie Lizzie i Callie z obcymi mężczyznami, noc po nocy. To straszne! zacisnęła powieki pełne łez. De idre musiała naprawdę być zdesperowana, jeśli przy stała na takie życie! Richard też, skoro pozwolił, by ukochana siostra zarabiała na niego własnym ciałem. - Tak... - zamyśliła się pani Johnson, mierząc swój nowy nabytek taksującym spojrzeniem. - Spodo-
289
basz się Dickowi. Będzie zadowolony, że może cię rozpieczętować. Chyba że zajął się tym przystojny doktorek. Powiedz, dałaś mu? Chociaż właściwie nie ma to większego znaczenia. - Przeestań! - Lenore zawarła w tym krzyku całe swoje oburzenie i niesmak. Deidre już zamierzyła się, aby ponownie ją ude rzyć, ale znienacka obróciła się ku drzwiom. - Dick! Chryste! Lenore gorączkowo próbowała wymy ślić jakiś sposób ucieczki. Kątem oka dostrzegła w korytarzu sylwetkę Jake'a. Nie, to niemożliwe! Warren zauważył ją natychmiast i jak huragan wdarł się do pokoju, zostawiając Richarda w tyle. Jednym susem pokonał dzielącą ich odległość, okrył Lenore płaszczem i przytulił mocno, a potem szyb kim ruchem rozwiązał sznur krępujący jej ręce. Nie wypowiedzieli do siebie ani słowa, lecz Nora jesz cze nigdy nie czuła się tak bezpieczna i szczęśliwa. - Dick, ona była dla ciebie! - zaprotestowała płacz liwie Deidre, wpadając w ramiona brata. - Nic się nie stało, Deidre! - Richard przytulił do siebie siostrę i pogładził po głowie jak małą dziew czynkę. - Moja kochana siostrzyczka! - Chciałam ci ją dać w prezencie, braciszku! - za łkała. - A doktor miał być dla mnie. Bylibyśmy ta cy szczęśliwi! Po co go tu z sobą przyprowadziłeś? - Kochanie, nie trzeba płakać - powiedział czule. Przecież mamy siebie. Nie potrzebujemy tutaj niko go obcego, ani ty, ani ja.
290
- Mamy siebie... - powtórzyła jak echo, nierucho miejąc w jego ramionach. - Tak, tylko siebie. A ja zawsze będę się o ciebie troszczył. Pamiętaj o tym. - Zawsze? - Wtuliła głowę w jego ramię. - Och, Dick! - Brat uspokajająco gładził ją po plecach. Lenore, która wpatrywała się w nich, zafascynowana, zrozu miała, że Deidre jest kompletnie szalona. Jednocześnie wiedziała z niezachwianą pewnością, że wszystko, co usłyszała od niej, gdy były same, jest prawdą. Życie tej kobiety jest koszmarem, który tylko śmierć może przerwać, pomyślała z głębokim współczuciem. - Zajmę się nią, doktorze, obiecuję. - Richard Moore popatrzył wyczekująco na Jake'a. - Zapew niam, że jak najszybciej znikniemy z tego miasta. Przez chwilę mężczyźni mierzyli się wzrokiem, aż w końcu Warren skinął głową w milczeniu, moc niej przytulając Lenore. - Chodźmy - szepnął do niej, jakby obawiał się zwrócić na siebie uwagę Deidre. Lenore z utęsknieniem czekała na te słowa. Z po mocą Jake'a szybko doprowadziła ubranie do po rządku i w pośpiechu opuścili pokój. - Posłuchaj, już wiem, co się dzieje z tymi nie szczęsnymi dziewczętami! - wykrzyknęła z przeję ciem, gdy szli korytarzem. - Tak, czytałem list - westchnął. - Miałaś absolut ną rację i przepraszam, że cię lekceważyłem. Moore również wiedział co nieco, choć w gruncie rzeczy nie był świadom całości tego podłego przedsięwzię-
291
cia - powiedział grobowym tonem. - On kocha swo ją Deidre ślepą miłością. - Jake, to wszystko jest jakimś okropnym kosz marem! - powiedziała z drżeniem, gdy wyszli na dwór, w ciepłe promienie zachodzącego słońca. - Ten koszmar już się nie powtórzy - zapewnił ją. - Skoro wiemy, co się stało, musimy spróbować naprawić zło. Odnajdziemy te dziewczyny i wycią gniemy je z piekła. Niestety dla Deidre nie ma już ratunku. W profesji, którą się zajmowała, ryzyko jest duże i zapłaciła swoją cenę. Jeśli jej brat powie dział mi prawdę, stan jest zbyt poważny, aby dało się ją wyleczyć. Obawiam się, że niedługo skończy w zakładzie zamkniętym. Kolejny pacjent, któremu medycyna nie umie pomóc. - Z rozpaczą spojrzał w rozświetlone okno pokoju, w którym zostawili rodzeństwo. Dopiero teraz zauważył, że zapada zmrok. Z pośpiechem ruszył do powozu, który stał w cieniu drzew. Lenore nie zapytała, co dolega jej niedoszłej prześla dowczym. Czasami lepiej jest nie wiedzieć, przyznała w duchu, i ciaśniej otuliła się czarnym płaszczem Jake'a. - Hawkins także brał w tym udział - przypomnia ła sobie. Wzdrygnęła się na myśl, że omal nie spo tkał jej tragiczny los, jaki był udziałem Deidre. Kiedy podstępnie zwabiła mnie w ślepą uliczkę, to on mnie ogłuszył. - Nic ci się nie stało? -Jake troskliwie przyjrzał się Le nore, ale nie zauważył siniaków ani zadrapań. - Kiedy wrócimy do domu, będę musiał cię dokładniej zbadać.
292
- Nie, nic, tylko trochę boli mnie głowa. Tak się cieszę, że cię widzę! - Popatrzyła na niego błyszczą cymi oczami. Jake zatrzymał się przy powozie. - Nie zniósłbym utraty ciebie, Noro. Jesteś dla mnie wszystkim. - Ujął ją za ramiona, pochylił się i pocałował namiętnie. - Kocham cię. Lenore odchyliła głowę w tył. Wiatr igrał ze zło cistymi kosmykami jej włosów. - Dobrze się składa, doktorku, bo ja też ciebie ko cham - powiedziała spokojnie, choć serce waliło jej jak szalone. - Więc wyjdź za mnie, Noro. - Przyciągnął ją mocniej do siebie. - Jak najszybciej. - Bardzo chętnie - zgodziła się. - A już myślałam, że o to nie poprosisz. Spojrzeli na siebie w skupieniu. Lenore wyczyta ła w orzechowych oczach Jake'a, że życie nie upły nie im na przyjęciach i bankietach. Będzie trudne, lecz prawdziwe. I piękne. Czy można chcieć więcej?
Epilog
Początek września 1859 roku Lenore stała na werandzie w ślicznej, bladonie bieskiej sukni zdobionej koronkami i wstążkami. Misterną fryzurę uzupełniał kapelusik z wpiętym kwiatem pomarańczy, symbolem cnoty i płodności. Patrzyła w dal, zatopiona w myślach. Dziś miała zo stać żoną Jake'a Warrena. Nie mogła uwierzyć, że tak wiele zmieniło się w jej życiu, odkąd tu przyje chała, a jednocześnie miała wrażenie, że wszystko zostało po staremu. Oddychała głęboko, chłonąc balsamiczną woń sosen. Bryza znad zatoki niosła zapach słonej wo dy. Mewy polowały wytrwale i hałaśliwie, raz po raz wyłapując spod powierzchni małe rybki. Fale mieniły się złocistym blaskiem odchodzącego lata, a na skałach otaczających zatokę cień malował fan tastyczne postaci, Lada chwila razem z babcią i Maggie miały wyruszyć do kościoła. Lenore dener wowała się przed uroczystością. W Somerset wszystkie oczy będą zwrócone na nią. Nie pomaga ło, kiedy tłumaczyła sobie, że liczy się tylko jedno
294
spojrzenie - Jake'a. Nie mogąc ustać w miejscu, za częła przechadzać się tam i z powrotem, a jej obca siki stukały po drewnianej podłodze. Czy on wie, na co się porywa? zastanawiała się, gorączkowo przygryzając wargę. Czy wszystko pój dzie dobrze? Po raz kolejny wygładziła fałdy ślubnej sukni, do tknęła brylantowego naszyjnika od babci, żeby spraw dzić, czy jest na swoim miejscu, i odruchowo poprawi ła idealne uczesanie, nad którym spędziła dziś bite dwie godziny, ambitnie nie korzystając z pomocy siostry. - Twoja fryzura jest nieskazitelna. - Maggie po deszła do siostry i położyła jej dłonie na ramio nach. - Nie masz pojęcia, jak ci zazdroszczę tych loków, kochana. Lenore spojrzała na nią ze zdumieniem. - Co ty wygadujesz? Sama masz piękną burzę włosów, zawsze chciałam takie mieć. - Ale twoje wyglądają wspaniale bez względu na to, jak je ułożysz. - A ty masz ich dwa razy więcej! - Co z tego, skoro kiedy się nie uczeszę, wyglą dam jak miotła, w którą strzelił piorun! Popatrzyły na siebie i w tej samej chwili wybuch nęły głośnym śmiechem. Odkąd wróciła Maggie, śmiech często gościł pod dachem domu w Maine. Lenore nie mogła wytrzymać ani chwili bez siostry. Ciągle coś razem obmyślały, chichocząc przy tym bez przerwy jak dwie pensjonarki. Była szczęśliwa, że wreszcie ją odzyskała.
295
-Jak miło słyszeć radość w taki dzień. - Pani Worth wyszła na werandę i dołączyła do wnuczek, rozsiewa jąc wokół woń drogich, orientalnych perfum, które dostała od Jakuba. - Jak za dawnych, dobrych czasów - dodała z rozrzewnieniem, uśmiechając się ciepło. Miała na sobie elegancką kreację z szarego jedwabiu z dodatkami w kolorze burgunda i szykowny, jedwab ny kapelusz o szerokim rondzie, zdobnym kwiatami i piórem egzotycznego ptaka. - Wspaniale wyglądacie, moje młode damy. - Ty też, babciu. - Maggie ucałowała Sylwię na powitanie. - Brakuje mi tylko do szczęścia mamy i taty. Chętnie posłuchałabym, jakie tym razem zjadliwe komentarze wymyślili na nasz temat - po wiedziała z ironią. - W takim razie niedługo zaspokoisz swoją cieka wość - zachichotała babcia. - Wysłałam waszym ro dzicom zaproszenie, wskazówki, jak mają jechać do naszego kościoła, oraz czek, rekompensujący kosz ty podróży. To zwłaszcza powinno dodać im skrzy deł. W tej chwili, według moich wyliczeń, powinni zbliżać się do Milanu - zakończyła triumfalnie. - Babciu! - wykrzyknęła Lenore. - Chyba nie... - przestraszyła się Maggie. - Ależ tak, naprawdę zaraz tu będą! - przytaknęła z nieukrywaną satysfakcją pani Worth. - I zamie rzam ich uprzejmie powitać. To zbyt ważny dzień dla nas wszystkich, aby ryzykować rodzinne rozra chunki. Obawiam się, Lenore, że wtedy, zamiast bło gosławieństwa, usłyszałabyś same wymówki. Zresztą
296
tak wyliczyłam czas, że zjawią się, kiedy obie zdąży my już powtórzyć słowa przysięgi przed ołtarzem. Siostry zachichotały. Uwielbiały pomysły babci. - Kate z Danem już pojechali. Twój małżonek za raz przyprowadzi powóz, Maggie. Przygotujcie się, dziewczyny - poleciła energicznie starsza pani. Po chwili powóz babci zajechał przed dom. Devin, który wyglądał bardzo przystojnie w nowym surducie, zeskoczył z kozła i uchylił melonik. - Witam szanowne panie i zapraszam! - Ukłonił się nisko i wręczył pannom młodym ślubne wiązanki. Kie dy wymienili uprzejmości, Irlandczyk dokonał ostat nich oględzin pojazdu i koni. Ich zady lśniły jak lustra, a chomąta zdobiły pióropusze i pęki barwnych wstążek. - Wezmę nasze mantylki i możemy jechać - po wiedziała Maggie, spiesząc do holu. - Jesteście na prawdę przepięknymi pannami młodymi - szepnę ła babci na ucho. Pani Worth roześmiała się, mile połechtana po chlebstwem. - Wprost wymarzony dzień na wesele, czyż nie? dodała, zwracając się do Lenore. - Owszem, a już zwłaszcza na podwójne wesele przyznała z uśmiechem wnuczka. - Ach, gdybyż wszyscy byli tacy szczęśliwi jak my - westchnęła. - N o , nie przesadzaj, moja droga - stwierdziła trzeźwo Sylwia. - Nie ma tego złego, co by na do bre nie wyszło - powiedziała sentencjonalnie. - Wie le rzeczy zmieniło się na lepsze od czasu tamtych wydarzeń. Hawkinsowie czekają na zasłużony wy-
297
rok, a dziewczęta z tkalni mają prawdziwą nadzieję na lepszy los. Nowy program edukacyjny Towarzy stwa jest świetny, a teraz, kiedy pieniądze nie są mar nowane, byt dziewcząt znacznie się polepszył. Kto wie, może nawet da się pomyśleć o stypendiach dla najzdolniejszych? A do tego Elmira Gallagher, za stępując panią Hawkins, odnalazła drugą młodość. I powiedziała mi ostatnio, że zaczęła namawiać Mar tę Pruitt, aby poprowadziła pensjonat razem z nią. A Marta obiecała, że się zastanowi! - Sylwia Worth w zamyśleniu spojrzała ku zatoce. - Dobrze tylko, że matka Deidre nie dożyła choroby córki - dodała głosem zabarwionym goryczą. Lenore serdecznie ścisnęła ramię Sylwii dłonią, odzianą w koronkową rękawiczkę. - Tyle dla niej zrobiłaś, babciu, mimo kłopotu, jaki sprawiła - powiedziała, nie ukrywając podziwu dla starszej kobiety. - Gdybyś nie poręczyła za nią u władz hrabstwa, obciążono by ją winą za stręczycielstwo. Współczuła Deidre, ale o wiele bardziej przejmo wała się młodymi dziewczynami, które z jej winy zostały skazane na podobny los. Postanowiła, że od tąd wszystkie siły poświęci walce o prawa kobiet do wolności, równości i godnego życia. - Tak, biedna kobieta i biedne nasze dziewczyny westchnęła babcia z przygnębieniem. - Całe szczęście, że Richard zdołał odnaleźć większość z nich. Ich dusze jeszcze nie są stracone. W podziękowaniu ofiarowałam mu środki, aby mógł zapewnić siostrze odpowiednią opiekę. - Spojrzała na wnuczkę i ożywiła się. - Ale dość
298
tych smutków, zaraz będzie czas wesela. Jestem z cie bie dumna, Lenore - uśmiechnęła się i położyła ręce na ramionach dziewczyny, spoglądając jej głęboko w oczy. - Przyjechałaś tu, aby odmienić swoje życie, i chyba ci się udało, prawda? - Wspaniale się udało, babciu - przyznała Lenore z absolutnym przekonaniem. - I to jak szybko! Uradowana Sylwia pochyliła się i pocałowała wnuczkę w czoło. - W takim razie świat jeszcze nie zwariował - ro ześmiała się młodzieńczo. Wróciła Maggie z szalami i wszystkie trzy, wspo magane przez Devina, wsiadły do powozu. W dro dze Lenore znów dopadła przedślubna trema. - Kochana, głowa do góry, trwa najszczęśliwszy dzień w twoim życiu, a ty się dąsasz? - babcia po gładziła ją po policzku. - Chcesz powiedzieć, że ty się nie denerwujesz? spytała zdziwiona. - Absolutnie nie - zapewniła z przekonaniem Syl wia. - Czas na wątpliwości minął z chwilą, gdy pod jęłam decyzję. Teraz pozostało już tylko cudowne oczekiwanie. Radzę ci, dziecko, bierz przykład z wiekowej panny młodej. - Poprawiła swój niena ganny kok i uśmiechnęła się łobuzersko. Wyglądała co najmniej dziesięć lat młodziej. - Dżentelmeni, którzy oczekują nas w kościele, mają dużo szczęścia, że spotkali na swojej drodze takie kobiety, jak my rzekła z przekonaniem, puszczając oko do Lenore. Maggie pokiwała głową z aprobatą.
299
Owszem, przyznała Nora w duchu. Nareszcie od czuwała dumę z tego, co udało się jej osiągnąć włas nymi siłami - a nie z powodu ładnej fryzury czy modnej sukni. Podobała jej się praca w klinice i po maganie przy edukowaniu dziewcząt z tkalni. Za nic nie wróciłaby teraz do próżniaczego bostońskiego bytowania. Wiedziała, że zostając w Maine u boku Jake'a, dokonuje najwłaściwszego wyboru. Zdawała sobie sprawę, że życie, na które się zdecy dowała, będzie trudne, zwłaszcza że Jake nadal bardzo przeżywał śmierć pacjentów. Odkąd jednak podzielił się z nią swoim bólem, czuła, że ją kocha, i wiedziała, że tylko ona może mu uświadomić, jak wiele dobre go potrafi zrobić dla ludzi pomimo ograniczeń medy cyny. A także jak bardzo jest potrzebny i jej, i wszyst kim. Uśmiechnęła się. Ona także go kochała. - Cieszmy się szczęściem, póki trwa - babcia uścis nęła dłoń Lenore. - Na zmartwienia przyjdzie czas później. - Chyba że zaplączesz się we własną suknię tuż przed ołtarzem. Mnie się to o mało nie zdarzyło dodała Maggie i obie siostrzyczki parsknęły śmie chem. Śmiech rozładował napięcie i Nora wreszcie przestała się denerwować. Przeciwnie, teraz dłonie drżały jej z niecierpliwości. Powóz wjechał do Somerset. Lenore patrzyła na miasteczko, jakby widziała je po raz pierwszy. Wszystko wydawało się trochę inne niż przedtem. A może to ona patrzyła na świat innymi oczami? Zajechali przed kościół i Devin pomógł kobietom
300
wysiąść, podtrzymując swoją Maggie ze szczególną troską. Ilekroć na nią spojrzał, jego oczy wypełniał blask miłości. Lenore miała nadzieję, że Jake będzie z nią równie szczęśliwy. - Czy powiedziałaś im już nowinę? - po cichu spytał Maggie Devin. - Jeszcze nie. - Z zachwytem popatrzyła na swo jego przystojnego małżonka. - Nie chciałam dziś ściągać na nas uwagi. Niech to będzie ich dzień. - Teraz już koniecznie musisz nam powiedzieć, bo nie będziemy mogły skupić się na ceremonii uśmiechnęła się domyślnie babcia, która zawsze cie szyła się doskonałym słuchem. - Ja powiem! Następnej wiosny będzie nas trój ka - oznajmił z dumą Devin. Dosłownie promieniał z radości. Czule objął smukłą jeszcze talię żony, a ona odwzajemniła gest, lekko się rumieniąc. Dziecko? - Och, Maggie, jak pięknie! - Lenore z entuzja zmem ucałowała siostrę w oba policzki. - Wiem. I cieszę się, że ty będziesz przy mnie uśmiechnęła się ciepło przyszła mama. Wrota świętego przybytku uchyliły się i wyjrza ła z nich głowa Callie. - Pani Worth, panienko Lenore, wszyscy czeka ją. Czy pani Gallagher może zacząć grać? - Tak, dziecko - odparła babcia, dokonując ostat nich korekt stroju i fryzury. Po chwili organy rozbrzmiały marszem wesel nym, tak potężnie, że kościół aż zadrżał w posadach.
301
Devin służył ramieniem obu pannom młodym i cala trójka na czele ślubnego orszaku uroczyście wkroczyła do pięknie przystrojonego wnętrza, wy pełnionego po brzegi weselnikami. Druhnami były dziewczęta z tkalni, ubrane w specjalnie poszyte na tę okazję sukienki. W ławach Lenore zobaczyła licz ne rodziny Jenksów i Phillipsów, stareńkiego pana Connora, drzemiącego w bocznej nawie, Martę i Kate, uśmiechające się do niej z pierwszego rzędu, oraz wszystkich mieszkańców Somerset, których znała z widzenia albo dopiero miała poznać. A przed ołtarzem czekał Jake z ojcem. Młody Warren w ślubnym fraku był tak piorunująco przy stojny, że Lenore naprawdę musiała uważać, żeby nie zagapić się i nie przydeptać sukni. Obok jej bab cia równie zachwyconym wzrokiem patrzyła na swego ukochanego. Devin zatrzymał się na wysokości pierwszego rzędu i obie kobiety podeszły do ołtarza. Lenore chwyciła Ja ke'a za rękę i ścisnęła mocno. Patrzyli sobie w oczy, oszołomieni myślą, że oto za chwilę staną się nieroz łączni na zawsze. Ksiądz rozpoczął ceremonię, lecz oni nadal nie mogli odwrócić od siebie wzroku, jakby ktoś rzucił na nich czar. Trzymali się za ręce, niecierpliwie oczekując, co przyniesie im wspólna przyszłość. - Kocham cię, Lenore Brownley - powiedział głoś no Jake, gdy złożyli już sobie przysięgę wierności wobec Boga i ludzi. - To znaczy... pani Warren - po prawił się i pocałował żonę.