Nie dotykaj
mnie
Przełożył Lechosław
Polak
Da Capo
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1996
Copyright © 1984
by Ann Maxwell
1
Redaktor
Krystyna Borowiecka
Wy...
4 downloads
10 Views
Nie dotykaj
mnie
Przełożył Lechosław
Polak
Da Capo
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1996
Copyright © 1984
by Ann Maxwell
1
Redaktor
Krystyna Borowiecka
Wydanie I
ISBN 7157-
011-2
Printed in
Germany by
ELSNERDRUCK -
BERLIN
Kiedy zadzwonił telefon, Alana poczuła prawie ulgę.
Nie spała już, chociaż dopiero zbliżał się świt. Odkąd wróciła z
Broken Mountain, sypiała bardzo niewiele i nigdy spokojnie.
Odkopując na bok splątane prześcieradła Alana odwróciła się
do telefonu. Było zbyt wcześnie, żeby ktokolwiek ze
znajomych z Zachodniego Wybrzeża był już na nogach. To
znaczyło, że dzwoni prawdopodobnie jej brat z Wyoming,
żeby spytać, jak się czuje.
Dzwoni, żeby sprawdzić, czy przypomniała sobie, co się
wydarzyło na Broken Mountain.
- Halo? - powiedziała starając się, by jej głos zabrzmiał
spokojnie.
- Siostrzyczko? To ty?
- Cześć, Bob. Jak się miewa Merry?
- Liczy tygodnie do lutego — odparł Bob ze śmiechem. —
Jak zgrubieje jeszcze bardziej, wstawimy ją do boksu z
klaczami zarodowymi.
Alana uśmiechnęła się na myśl o drobnej, jasnowłosej Merry
wciśniętej do jednego z ogrzewanych boksów, które Bob
urządził dla swoich najcenniejszych klaczy.
- Lepiej, żeby Merry nie słyszała, jak mówisz takie rzeczy -
ostrzegła Alana.
- Do diabła, sama to wymyśliła. - Bob umilkł, a po chwili
odezwał się: — Siostrzyczko?
5
ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE
Alana zacisnęła dłoń na słuchawce. Słyszała już nieraz ten ton,
jakim mały braciszek przymila się do dużej siostry. Czegoś od niej
chciał.
- Kiedy przyjedziesz do domu? - spytał wprost.
Serce Alany zaczęło bić za szybko. Nie wiedziała, jak powiedzieć
bratu, że przeraża ją myśl o powrocie na farmę, gdzie Broken
Mountain wznosi się stromo spowita w lodowatą ciemność.
Przed ostatnią wyprawą na Broken Mountain Alana uwielbiała
farmę, góry, ciszę, wzgórza i kłębiące się ponad głową chmury.
Uwielbiała wspomnienia o Rafaelu Winterze. Rafę odbijał się w
każdym jeziorze, w każdym zapachu lasu, we wschodach i
zachodach słońca szybującego nad ziemią niczym ognista kula, w
zawodzących harmoniach wiatru, brzmiących echem melodii, które
Rafę grał na swojej harmonijce.
Alana kochała tę okolicę tym bardziej, że ona i Rafę stanowili
jej część - kochankowie zawieszeni między niebem a górami,
piękniejszymi od nich, wiecznotrwałymi, spalającymi się w słońcu.
Teraz jednak góry te napawały Alanę przerażeniem.
Teraz wspomnienia o Rafaelu były niczym kruchy, izolujący
pancerz, którym odgrodziła się od rzeczywistości jak barwami
świtu, w nadziei, że odpędzi przerażenie i mrok, które wypełzały z
otchłani tych sześciu brakujących dni.
- Ja nie... - zaczęła.
- Rozmawiałem z twoim agentem - przerwał wesoło Bob.
-Powiedział, że odmówiłaś jakichkolwiek koncertów i nie
chcesz nawet spojrzeć na piosenki, które ci przysyła.
- Tak, ale...
Bob ciągnął dalej.
- Więc mi nie mów, jaka to jesteś zajęta. Jeśli znów piszesz
piosenki, to możesz je równie dobrze pisać tutaj. Nawet lepiej.
Zawsze najlepsze rzeczy tworzyłaś tutaj.
Alana z wysiłkiem rozluźniła uścisk dłoni na słuchawce. Nie
miała więcej wymówek, więc nie odezwała się.
- Siostrzyczko? Potrzebuję cię tutaj.
- Bob, nie sądzę... — zaczęła. Potem głos jej się załamał.
- Nie mów nie - poprosił z naciskiem Bob. - Jeszcze nawet
nie wiesz, czego od ciebie chcę.
A ty nie wiesz, czego ja chcę, pomyślała buntowniczo. Nigdy
nawet nie spytałeś, czy ja czegoś chcę.
Słowa te nie wyszły z ust Alany, pozostały milczącym woła-
niem i chociaż odbijały się echem w jej głowie, uznała, że jest
niesprawiedliwa.
Tego, co było jej potrzebne, nie mógł dać jej Bob. Potrzebowała
ciepła i wsparcia, poczucia bezpieczeństwa i nieugiętej siły
mężczyzny, który odgrodziłby ją od otchłani, który chroniłby ją,
dopóki nie dowie się, co się wydarzyło, i nie będzie mogła znów
sama się chronić.
Potrzebowała miłości zamiast przerażenia. Potrzebowała snu,
który odpędziłby koszmar.
Potrzebowała Rafaela Wintera.
Jednak Rafę stanowił tylko sen. Koszmar zaś był prawdziwy.
Z głębokim westchnieniem Alana zebrała się w sobie i po-
stanowiła żyć w tym nowym świecie tak, jak zawsze żyła. Sama,
polegając tylko na sobie.
Robiła to wcześniej wiele razy - głębokie westchnienie i
postanowienie, że poradzi sobie jak najlepiej z tym, co ma, bez
względu na to, jak nieznaczne się to wydawało. Wówczas koszmar
spadł na nią jak burza.
- Czego chcesz? - spytała cicho Alana.
- Wiesz, że zawsze mieliśmy na farmie problemy z forsą —
odparł szybko Bob. - Jak to mówią, ziemia Ucha. Więc wpadliśmy
z Merry na pomysł z obsługą klientów z klasą, naprawdę z klasą.
Wysokogórskie wyprawy na ryby dla ludzi, których stać na wysoką
zapłatę.
Alana parsknęła lekceważąco.
- Wszystko mieliśmy zaplanowane, wszystko przygotowane,
wszystko dopięte na ostatni guzik - ciągnął Bob. - Dwoje naszych
pierwszych kontrahentów to agenci z bardzo ekskluzywnych biur
podróży. Lista ich klientów to istne Kto jest kto. Wszystko
układało nam się świetnie, i wtedy...
- I wtedy? - popędziła go Alana.
6 7
ELIZABETHLOWELL NIEDOTYKAJMNIE
- Merry zaszła w ciążę - odparł Bob. - To znaczy, oboje się
cieszymy, próbowaliśmy od dwóch lat, ale...
- Ale co?
- Doktor Gene mówi, że Merry nie może chodzić z plecakiem.
- To jakiś problem?
- Jak diabli. Miała nam gotować, umilać czas i ogólnie
łagodzić atmosferę. Wiesz, co mam na myśli, siostrzyczko.
- Tak. Wiem.
To ta sama rola, którą Alana pełniła w rodzinie od czasu, kiedy
miała trzynaście lat i umarła jej matka, zostawiając trzech
chłopców, załamanego męża i córkę, która musiała bardzo szybko
dorosnąć. To wówczas Alana nauczyła się sięgać w głąb siebie po
uśmiech, dotyk i pociechę, której potrzebowały osoby z jej
otoczenia. Odbudowała rozpadniętą rodzinę najlepiej, jak tylko
potrafiła, ponieważ również potrzebowała przystani, śmiechu i
ciepła.
- To będzie naprawdę bardziej rozrywka niż praca - zachęcał
przymilnie Bob.
Alana słyszała tę przymilność, ale nie wzruszyła jej, podobnie
jak niepokojąca nuta nalegania w jego łagodnym tonie.
- Przejażdżki, wędkowanie i górskie wędrówki, tak jak kiedyś.
Będziesz zachwycona, siostrzyczko! Jestem przekonany.
Prawdziwe wakacje.
Alana zdusiła szorstki śmiech, który chwytał ją za gardło.
Wakacje, pomyślała, i przeszły ją ciarki. W tych górach, które
omal mnie nie zabiły. W górach, które wciąż przychodzą do mnie
w koszmarnych snach.
O, Boże, to takie wakacje zgotował mi mój mały braciszek!
- Siostrzyczko - nie ustępował Bob - nie prosiłbym, gdy
bym naprawdę cię nie potrzebował. Nie mam się do kogo
zwrócić. Wycieczka jest już zaplanowana, a goście są na miejscu.
Proszę...
Alanę niespodziewanie nawiedziło żywe wspomnienie Rafe'a.
Koniec lata, wąski szlak prowadzący na Broken Mountain,
kulawy koń i siodło ważące prawie tyle, co ona sama. Prowadziła
konia i ciągnęła siodło, obserwując milczącą gwałtowność
kłębiących się burzowych chmur. Miała piętnaście lat i wiedziała,
co to znaczy być złapanym na odsłoniętej grani podczas burzy w
górach.
Piorun uderzył bez ostrzeżenia tak blisko, że poczuła zapach
przypalonej skały. Grzmot zabrzmiał, jakby nastąpił koniec świata.
Koń zarżał i stanął dęba, wyrywając jej z rąk lejce. Jego
przerażenie okazało się silniejsze niż kontuzja. Zwierzę puściło się
pędem w dół stoku, zostawiając ją samą.
Ona również była przerażona, jej nozdrza wypełniał zapach
pioruna, uszy miała ogłuszone grzmotem. Potem usłyszała, jak ktoś
woła jej imię.
Pochyłym zboczem podjeżdżał do niej Rafę, prowadząc
wierzgającego, szarpiącego się konia z siłą i gracją, którą zawsze
podziwiała. Podniósł ją i posadził przed sobą na siodle, a potem
spiął konia ostrogami i popędził w dół zbocza. Pioruny błyskały
wokół góry.
Przeczekała burzę w towarzystwie Rafe'a w gąszczu świerków,
ubrana w jego kurtkę. Patrzyła na niego oczami kobiety-dziecka,
które z każdym oddechem stawało się coraz bardziej kobietą, a
coraz mniej dzieckiem.
Na Broken Mountain Alana znalazła najpierw strach, potem
miłość, na koniec zaś przerażenie.
Przemknęło jej przez myśl, że może na Broken Mountain zdoła
znaleźć nową równowagę, przeciwieństwa połączone w harmonii, i
że to uwolni ją od koszmaru.
Możliwość ta zajaśniała w głowie Alany jak blask świtu w
nocy, zmieniając wszystko.
— Siostrzyczko? Powiedz coś.
Alana z przerażeniem usłyszała, że bierze głęboki oddech i
mówi spokojnie:
- Oczywiście, pomogę ci.
Nie słyszała zwycięskiego okrzyku Boba, jego zapewnień, że
nie powie żadnemu z gości, iż Alana to ta słynna piosenkarka, Jilly,
jego wdzięczności, że wybawiła go z opresji. Nie słyszała
8 9
ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE
nic prócz echa własnej, przerażającej decyzji powrotu na Broken
Mountain.
Bob jak gdyby wyczuł kruchość zgody Alany i zaczął szybko
mówić.
- Zarezerwowałem ci bilet na popołudniowy lot do Salt
Lake. Stamtąd masz zarezerwowany lot małym samolotem
handlowym na nasze lotnisko. Masz ołówek?
Alana patrzyła otępiała na słuchawkę. Prosty fakt, że Bob
pomyślał o szczegółach jej przejazdu, był tak niezwykły, że aż
przytłaczający. Rzecz jasna, Bob nie był bezmyślny; bardzo
troszczył się o Merry, do tego stopnia, że był prawie
nadopiekuńczy.
Istnienie Alany jednak zawsze przyjmował jako rzecz oczy-
wistą, tak jak traktuje się nieraz rodziców i starsze rodzeństwo.
- Siostrzyczko - powtórzył cierpliwie Bob. - Czy masz ołówek?
Jeśli nawalę, obedrze mnie ze skóry.
- Kto? - spytała Alana, grzebiąc w szufladzie szafki nocnej w
poszukiwaniu ołówka. - Kto obedrze cię żywcem ze skóry?
Zapadła martwa cisza. Potem Bob roześmiał się gwałtownie.
- Ten agent z biura podróży, który ich zorganizował –odparł.
- Któż by inny? Gotowa?
- Wstrzymaj konie - mruknęła Alana.
Znalazła ołówek, złapała jakiś kwit, odwróciła go i zapisała
numery lotów oraz godziny.
- Ale to dzisiaj! - zaprotestowała.
- Powiedziałem ci, że jesteś potrzebna.
- Szkoda, że mnie nie uprzedziłeś, braciszku.
- O to właśnie chodziło - mruknął Bob.
- Co?
- Nic. Tylko przyleć na pewno tym samolotem, bo zrobią mi z
tyłka tatar.
- Bob — zaczęła Alana.
- Dzięki, siostrzyczko - przerwał jej pośpiesznie. - Nie
będziesz żałować. Jeśli ktokolwiek jest w stanie coś z tym zrobić,
to właśnie on.
- Hmm?
Alana miała wrażenie, jakby przegapiła połowę rozmowy, i to tę
ważniejszą.
- Jaki on?
- Cholera - zaklął pod nosem Bob.
- Ten agent? - zgadywała Alana.
- Tak, ten agent z biura podróży. Jest niesamowity -powiedział
Bob. - Do zobaczenia wieczorem, siostrzyczko. Na razie.
Zanim Alana zdążyła odpowiedzieć, w słuchawce zapadła cisza.
Wstała i popatrzyła na słuchawkę, którą ściskała w dłoni. Zadała
sobie nieme pytanie, dlaczego zgodziła się zrobić coś, co napawa ją
lękiem.
Była głupia pozwalając, by pełne ciepła wspomnienia o Rafaelu
Winterze zwabiły ją z powrotem do zimnego jak lód źródła jej
koszmaru. Nie wiedziała nawet, czy Rafę jest w Wyoming. W
przeszłości, ze względu na charakter swojej pracy, Rafę jeździł po
całym świecie. Czas, który spędzał na farmie Winterów, ograniczał
się do kilku tygodni.
To jednak wystarczało. Alana nauczyła się kochać Rafe'a i
akceptować jego nieobecność. Nauczyła się żyć dla tego dnia, w
którym Rafę wróci do domu i ożeni się z nią, a ona nigdy więcej
nie będzie płakać za nim w nocy.
A potem Rafę zginął. Tak przynajmniej stwierdził Pentagon.
Telefon zaczął wydawać piskliwe dźwięki, przypominając
Alanie, że zbyt długo trzyma podniesioną słuchawkę. Odłożyła ją i
popatrzyła na aparat.
Był intensywnie czerwony, jak kwiaty na hiszpańskich kafel-
kach w kuchni. Czerwony, jak kwiaty dziko rosnące wysoko na
górskich zboczach.
Czerwony. Jak krew.
- Czy widziałam, jak na Broken Mountain zginął Jack? -
szepnęła Alana. - Czy to tego właśnie mój umysł nie chce
pamiętać?
Wzdragając się odskoczyła od jaskrawoczerwonego telefonu.
Potarła ramiona, żeby odpędzić chłód, który nie odstępował jej
10 11
ELIZABETHLOWELL NIE DOTYKAJ MNIE
od czasu Broken Mountain. Szybkim krokiem podeszła do szafy.
Włożyła dżinsy i starą, bawełnianą bluzkę. Z przyzwyczajenia
zapięła ją na wszystkie guziki, chowając delikatny, złoty łańcuszek,
który przed wielu laty podarował jej Rafę.
Jak zwykle, Alana przesunęła palcami po drobnym symbolu
nieskończoności, który stanowił część łańcuszka. Wieczna miłość,
miłość bez końca.
Weszła powoli do kuchni. Drżącymi rękami wetknęła wtyczkę
ekspresu do kawy, usmażyła dwa jajka i posmarowała masłem
grzankę. Zmusiła się, żeby zjeść i wypić, posprzątać po sobie,
zrobić wszystko, co robią normalni ludzie.
Jej wzrok przyciągnęła bezładna sterta papierów na kuchennym
blacie. Spojrzała na nie z zakłopotaniem. Powinna przeczytać nuty,
które przysłał jej agent. Nowe piosenki. Solowy materiał dla tej
jedynej, która pozostała z duetu Jack i Jilly.
Powinna zapoznać się z muzyką, ale nie zrobi tego, bo nie
potrafi już śpiewać.
To najbardziej gorzka strata, najtrudniejszy do zniesienia ból.
Przed Broken Mountain potrafiła rozsnuwać wokół siebie piosenki
niczym barwy miłości, odganiając szarość samotności i czerń
rozpaczy.
Miłość do mężczyzny, który w jej przekonaniu zginął, Alana
przemieniła w piosenkę. Śpiewanie stanowiło jej największą
radość, powód, dla którego żyła po tym, jak powiedziano jej, że
Rafę nie żyje.
Jack Reeves nie kochał jej, ale zawsze o tym wiedziała. Alana
też go nie kochała. Ich małżeństwo było czysto zawodowe. Jack
kochał sławę, Jilly zaś kochała śpiewanie.
Teraz Jack nie żył, a Jilly mogła śpiewać tylko w swoich snach.
W tych snach towarzyszyła jej harmonijka Rafe'a, a nie doskonały
tenor Jacka.
Na jawie nie miała w sobie muzyki.
Problemem nie był lęk przed sceną. Nawet teraz Alana nie bała
się stanąć przed ludźmi. Nie bała się też tych pospolitych, kiepskich
rymów, które słyszeli na koncertach jej wielbiciele.
Jack i Jilly
Na górę wchodzili
Po wiaderko wódki.
Jack spadł
i skręcił kark,
A Jilly zapomniała.
Alana słyszała to już wcześniej, czytała w druku setki razy,
słyszała, jak szeptano. Potrafiła się z tym pogodzić.
Nie potrafiła jednak pogodzić się z tym, jak otwierała usta i
czuła, że gardło zamyka się jej ze straszliwą nieodwołalnością, jak
gdyby nie miała w sobie teraz żadnych piosenek i nigdy więcej nie
miała ich mieć. Nic prócz krzyków i śmiertelnego milczenia.
Rozejrzała się niespokojnie, ledwo poznając otoczenie. Chociaż
mieszkała w Oregonie od trzech tygodni, mieszkanie nie wydawało
się jej ani wygodne, ani przyjazne. Miejsce to nie było dla niej z
pewnością tak rzeczywiste jak koszmar związany z Broken
Mountain.
Ale właściwie tak było ze wszystkim.
Alana gwałtownie podeszła do szklanej ściany wychodzącej na
niewielkie patio. Stanęła przy szybie, próbując wytrząsnąć z siebie
resztki koszmaru i śmierci, lęku i błędów, a przede wszystkim tego
z przeszłości, czego nie mogła w żaden sposób zmienić.
Ani nawet zrozumieć.
- Kiedyś sobie przypomnę, co się stało - szepnęła. - Prawda?
12
NIE DOTYKAJ MNIE
2
Biorąc nierówny oddech, Alana zmusiła się, żeby spojrzeć na świt,
który malował pokój odcieniami purpury i cynobru, złota i
przezroczystego różu. Ciepło promieni wrześniowego słońca wyda-
wało się cudem po ciągnącej się w nieskończoność nocy.
Alana przyłapała się na tym, że wpatruje się w swoje odbicie w
szybie, co często robiła od czasu Broken Mountain, szukając
jakichś zewnętrznych oznak tej sześciodniowej luki w pamięci. Na
zewnątrz nic nie było widać. Wyglądała tak samo jak przed
wyprawą w góry z największą pomyłką swego życia - ze swoim
scenicznym partnerem, Jackiem Reevesem.
Śpiewanie nie było błędem. Małżeństwo z rozsądku owszem.
On zawsze nalegał na więcej. Ona zawsze pragnęła mniej. On
chciał pojednania. Ona chciała jedynie skończyć z tym
małżeństwem, do którego nigdy nie powinno było dojść. Poszli
więc razem na Broken Mountain.
Tylko jedno z nich wróciło.
Na mierzącym metr sześćdziesiąt pięć wzrostu ciele Alany nie
pozostały żadne ślady tej ciężkiej, górskiej próby. Zagoiła się jej
kostka. Bolała tylko wtedy, kiedy było zimno. Potłuczenia, obicia i
zadrapania zniknęły, nie pozostawiając żadnych blizn. Nie musiała
już przestrzegać diety, żeby utrzymać szczupłą sylwetkę, pasować
do wizerunku, którego wymagała publiczność. Od czasu Broken
Mountain straciła apetyt.
Niczego jednak nie było widać.
14
Alana pochyliła się i wpatrywała w zamyśleniu w swoje prawie
przezroczyste odbicie w przesuwanych szklanych drzwiach.
Wszystko wyglądało wciąż tak samo. Długie nogi, wzmocnione
dzieciństwem spędzonym na górskich wędrówkach i jeździe konnej
w górach Wyoming. Piersi, talia i biodra ani duże, ani małe. Skórę
miała złocisto brązową. Nic niezwykłego. Zupełnie nic.
Na pewno coś musi być widać na zewnątrz, pomyślała. Nie
mogę ot, tak sobie stracić partnera scenicznego i sześciu dni z
życia, podawać w wątpliwość swoje zdrowie psychiczne, i żeby nic
z tego nie było widać.
A jednak nie było.
Chociaż oczy Alany wydawały się zbyt ciemne, zbyt duże, zbyt
zatroskane, to usta wciąż miała wygięte jakby w tajemniczym,
wewnętrznym uśmiechu. Włosy wciąż miała czarne i lśniące,
rozdzielone w dwa grube warkocze opadające jej do pasa.
Alana przyglądała się swoim warkoczom przez długą chwilę,
zdając sobie po raz pierwszy sprawę, że jest w nich coś niepoko-
jącego.
Nigdy specjalnie nie lubiła nosić długich włosów, ale pogodziła
się z tym, tak jak pogodziła się z pseudonimem Jilly, jedno i drugie
z konieczności stworzenia dziecinnego wizerunku, który widownia
uwielbiała. Wizerunek ten harmonizował z jej głosem, jasnym i
niewinnym, tak miękkim i czystym jak górski strumień.
Spadająca z góry woda, zimna, wyczekująca czeluść obsadzona
skałami, lód i ciemność otaczające ją ze wszystkich stron, chmury
kłębiące się nad głową, spadający jak lanca piorun, bezgłośny
grzmot.
Lęk.
Za zimno, znikąd żadnego ciepła, tylko atakujący ją lęk, który
odbiera jej siły.
Próbuje biec, ale jej stopy ważą tyle co góry i są tak silnie
15
ELIZABETH LOWELL NIEDOTYKAJMNIE
zakorzenione w ziemi. Każdy krok trwa wieczność. Staraj się
bardziej, ruszaj się szybciej, albo cię złapie.
Musi biec!
Ale nie może.
Jest wyczerpana, krwawi, krzyczy w noc, biegnie, potyka się,
przewraca, a potem ktoś ją podnosi wysoko i spada, zatacza się,
i krzyczy spadając.
Serce Alany łomotało szaleńczo w reakcji na ten przebiegający
jej przez myśli fragment koszmaru.
- Przestań! - powiedziała sobie stanowczo, widząc odbicie
swego przerażenia w zabarwionej świtem szybie i przesuwają-
cych się czarnych cieniach.
Wzięła kilka głębokich oddechów, opanowując się, mówiąc
sobie, że musi przestać traktować swój koszmar tak, jakby był
rzeczywisty.
Nie był.
Ten koszmar był po prostu wytworem jej umysłu, wywołanym
tragiczną śmiercią Jacka podczas górskiej burzy i faktem, że
była bliska śmierci z zimna i z powodu upadku, w którym
została dotkliwie ranna.
Tak powiedział doktor Gene, Alana zaś ufała jego poważnemu
głosowi i miłemu uśmiechowi, dopóki była w stanie o tym
pamiętać. Doktor powiedział, że jej amnezja, choć niezwykła,
nie jest patologiczna. To instynkt przetrwania. Kiedy jej umysł
uzna, że jest dość silna, by przypomnieć sobie szczegóły śmierci
męża i własne cierpienia, jakich doznała schodząc rozpaczliwie z
Broken Mountain, wówczas odzyska pamięć.
A jeśli nigdy sobie nie przypomni?
Tak również będzie w porządku, zapewnił ją doktor.
Alana jest młoda.
Jest zdrowa.
Może ułożyć sobie życie na nowo.
Wykrzywiła z goryczą usta, przypominając sobie tę rozmowę.
Łatwo było doktorowi Gene mówić.
To nie jego umysł zamieniał sześć brakujących dni w nie
kończące się koszmary.
Nie chodziło o to, że Alana odczuwała stratę po swoim drogim
mężu.
Ona i Jack byli obcymi sobie ludźmi, których
związała przypadkowo idealna harmonia ich głosów. To
wystarczyło dla udanej kariery piosenkarskiej. Nie
wystarczyło dla udanego małżeństwa.
Czasami Alana nie mogła jednak oprzeć się uczuciu,
że gdyby robiła coś inaczej, może Jack by się zmienił.
Gdyby bardziej się starała albo właśnie mniej.
Gdyby była bardziej uległa albo nie tak silna.
Gdyby bardziej troszczyła się o Jacka albo mniej się nad
nim użalała.
Może by się im udało.
Mimo że nachodziły ją takie myśli, Alana wiedziała, że to
kłamstwo. Mogłaby pokochać Jacka tylko wtedy, gdyby
nigdy nie spotkała Rafe'a Wintera, nigdy nie kochała go i
nie straciła; Rafe'a, jego śmiechu i namiętności; jego
delikatnych, doświadcz...