ELIZABETH
LOWELL
Pejzaż śmierci
Tytuł oryginału: Die in Plain Sight
Przekład: Agata Kowalczyk
Prolog
Południowa Kalifornia
Z każdym wściekłym, ostrym ...
3 downloads
9 Views
ELIZABETH
LOWELL
Pejzaż śmierci
Tytuł oryginału: Die in Plain Sight
Przekład: Agata Kowalczyk
Prolog
Południowa Kalifornia
Z każdym wściekłym, ostrym pociągnięciem pędzla obraz nabierał wyrazu.
Kontrastowe cienie i strugi wody strzelały w górę niczym krzyki ciśnięte w
ciemność nocy. Ale kobieta na obrazie nie mogła krzyczeć.
Brutalna męska dłoń wepchnęła jej głowę pod wzburzoną powierzchnię wody
w basenie. Jasne włosy unosiły się jak złota poświata na spienionej wodzie. Prawa
dłoń wydrapała szkarłatny ślad na przedramieniu mordercy. Na nadgarstku kobiety
coś migotało, odcinając się od przytłaczającej czerni, wirującej wokół, pożerającej
życie.
Była po prostu jeszcze jedną z tych, którzy zginęli na oczach wszystkich – i
nikt niczego nie widział. Jeszcze jedną ofiarą klątwy Savoyów, wymyślonej przez
brukowe pisma.
Malarz przerwał i spojrzał na inne obrazy, ustawione ponurym szeregiem pod
ścianą pracowni. Zręcznie skorygował odcień jasnych włosów na nowym płótnie,
wzmocnił kontrast między ciemnością i diamentami, dodał krwawy refleks
księżyca i odłożył pędzle, nie umieszczając na obrazie podpisu. Ten wyśle
anonimowo.
Nieczęsto się to zdarzało.
To był element zabawy, który wytrącał wszystkich z równowagi. Szarpał im
nerwy. Kazał się zastanawiać, czy następny obraz zostanie wysłany im, dzien-
nikarzom czy policji.
Nie powinni cię mordować, roztańczona dziewczyno. Byłaś moja. Nie mogę
ich zabić za ciebie, ale mogę ich zmusić, by płacili. I płacą.
I płacą...
Jeśli jest Bóg w niebie, będą się smażyć w piekle.
Z ponurym uśmiechem zerknął na kalendarz. Nie musiał sprawdzać daty
śmierci, by ją sobie przypomnieć, ale spojrzenie na pożółkłą kartkę było częścią
rytuału, częścią zemsty. Namalował krwistą czerwienią miesiąc i dzień, zakreślił
kółkiem i zamknął oczy.
Smażcie się w piekle, sukinsyny.
Smażcie się w piekle.
Rozdział 1
Pasadena, Kalifornia
Dwa lata później
Styczeń, wtorek rano
Lacey Quinn rozejrzała się po eleganckim, starym domu rodziców i dała sobie
chwilę, by przygotować się na nadchodzącą burzę. Matka i ojciec rozkoszowali się
weekendowym śniadaniem na patio skąpanym w słońcu. Laccy przyjechała z
wybrzeża samochodem i wpadła z wizytą bez zapowiedzi, spodziewając się, że w
ten sposób łatwiej jej będzie powiedzieć to, co miała im do powiedzenia. Teraz nie
była już tego taka pewna.
– Przypominacie sobie tę charytatywną aukcję Przyjaciół Hrabstwa Moreno, o
której wam wspominałam ostatnio? – zapytała.
Matka mruknięciem dała znać, że słucha, choć temat ją nudzi. Imprezy cha-
rytatywne były chlebem powszednim dla Dottie Quinn, ale niesłabnące zainte-
resowanie sztuką jej córki zdumiewało ją i irytowało. Sztuka, z wyjątkiem handlu
dziełami z najwyższej półki, była potwornie niechlujną branżą; Dottie wolała
uporządkowane i wytworne życie.
– I co? – zapytał ojciec.
Lacey kusiło, by porzucić temat. Z napięciem przygotowała się do walki.
– Susa Donovan przywiezie na wystawę dwa swoje obrazy, zamierza też
namalować na oczach publiczności jedno płótno i od razu wystawić je na aukcję.
Pieniądze trafią do Przyjaciół Hrabstwa Moreno.
Tchórz, szydził jej głos wewnętrzny. Nie przyjechałaś z wybrzeża tylko po to,
żeby przekazać im tę rewelację.
Brody Quinn mruknął potakująco, przełożył dokumenty prawnicze, które
właśnie czytał, i powiedział:
– To miłe.
– Miłe? – Laccy złożyła poplamione farbą dłonie na równie poplamionych
dżinsach. – Tato, nawet obrazy wielkości pocztówki z podpisem ,,La Susa"
sprzedają się za ponad ćwierć miliona za płótno.
– Będzie miała całkiem miły odpis od podatku, jeśli przekaże jedno dzieło na
cele dobroczynne – odparł Brody. – Ale co z tego?
– Oprócz darowizny w postaci obrazu – powiedziała Laccy przez zęby –
zgodziła się obejrzeć wszystkie stare obrazy, które przyniosą ludzie. Zorganizuje
coś w rodzaju antykwariatu na kółkach.
– Zręczne pociągnięcie – rzuciła Dottie. – Każdy jest pewien, że ma skarb
ukryty gdzieś w rodzinnych śmieciach, impreza na pewno wzbudzi ogromne
zainteresowanie publiczności i mediów. Świetne posunięcie. Wykorzystam to przy
mojej następnej aukcji dobroczynnej. Użyję nawet nazwy twojego butiku.
Zagubiony Skarb.
Lacey powstrzymała grymas. Jej sklep nie był wielki, ale zapewniał pracę i
zarobki jej i jej wspólniczce, Shayli Carlyle. Zostawało jeszcze trochę pieniędzy na
towar, tak że obie mogły spokojnie przeczesywać okoliczne wyprzedaże, aukcje
komornicze i kiermasze rękodzieła.
Brody wrócił do czytania swoich papierów, przekonany, że rozmowa może się
dalej odbywać bez jego udziału.
– Chodzi o to... – zaczęła Lacey, ale przeszkodziła jej sprężynka kręconych
włosów, która uwolniła się spod spinki, mającej okiełznać kasztanowy gąszcz. –
Do diabła! – Automatycznym, niecierpliwym ruchem ściągnęła loki do tyłu i
poprawiła spinkę.
– Gdybyś po prostu ostrzygła włosy krótko i ułożyła, kochanie, łatwiej byłoby
nad nimi zapanować – powiedziała Dottie.
– Musiałabym to robić co parę tygodni.
– I co z tego?
– Pokazanie obrazów Susie kosztuje tylko dwadzieścia dolarów od płótna.
Dottie bez sprzeciwu przyjęła zmianę tematu.
– Jeszcze lepiej. Wszystkie pieniądze idą na cele dobroczynne, tak?
– Tak. Zamierzam dać jej trzy obrazy do obejrzenia – dokończyła pospiesznie
Lacey.
– Jestem pewna, że będzie dla ciebie miła – odparła Dottie. – W końcu ona też,
zdaje się, ma rodzinę. Czy w ,,High Style" nie wspominali o szóstce dzieci i
licznych wnukach?
– Nie moje obrazy – powiedziała Lacey, zaciskając zęby. – Dziadka.
Raport z trzaskiem upadł na stolik. Brody wstał. Domowy kot wystrzelił spod
jego krzesła i zniknął w bujnym poszyciu ogrodu.
– Znowu to samo – powiedział Brody. – Bez końca.
Lacey wysunęła podbródek.
– Masz bystry prawniczy umysł. Czy naprawdę muszę to powtarzać?
– Jedyne, co musisz, to przekonać mnie, że nie powinienem...
– Nie zaczynajmy od początku, tato. Przerabialiśmy tę dyskusję tyle razy, że
moglibyśmy zamienić się kwestiami. Z jakichś powodów sądzisz, że obrazy
twojego ojca nie są warte wystawienia. Ja sądzę przeciwnie. Uważam, że dziadek
jest... był... – Przełknęła ślinę. Jego śmierć dwa lata temu wciąż tkwiła w jej
pamięci, ciągle była bolesnym wspomnieniem. Nadal wydawało jej się czasami, że
widzi go kątem oka po drugiej stronie ulicy czy znikającego za regałami w
supermarkecie. – Dziadek był znakomitym malarzem, równie dobrym, jeśli nie
lepszym, jak wszyscy kalifornijscy impresjoniści i pejzażyści, którzy wystawiani są
w muzeach na obu wybrzeżach. Wierzę w niego. A on wierzył we mnie.
– Skarbie, jestem pewna, że twój ojciec... – zaczęła Dottie.
Lacey nie dała sobie przerwać.
– Bez dziadka próbowałabym być kimś, kim nie jestem: damą z towarzystwa, a
nie artystką. Nie proszę was, żebyście wspierali moje decyzje pieniędzmi czy
głaskaniem po główce. Ale, do licha, nie zachowujcie się tak, jakbym potrzebowała
waszego pozwolenia. Zostawił obrazy mnie, nie wam. Umarł, zanim zrozumiałam,
jak wiele dla mnie znaczył. I przynajmniej to jedno mogę dla niego zrobić:
próbować wskrzesić go jako artystę i rozsławić jego nazwisko, bo nie zasługuje na
zapomnienie.
– Wciąż chcesz się bawić w odtwarzanie biografii Davida Quinna, nieznanego
artysty? – zapytał Brody.
– Chcę wiedzieć, skąd się wzięłam. Kocham swoją rodzinę, ale nie pasuję do
niej. Moje siostry pasują. – Uśmiechnęła się cierpko do matki. – Dwie na trzy to
chyba całkiem niezły wynik, prawda?
– Lacey. – Dottie objęła córkę. – Kochamy cię.
– I ja was kocham – odparła Lacey, odwzajemniając uścisk. – Co jednak nie
znaczy, że należymy do tego samego gatunku. Z wiekiem jestem coraz bardziej
podobna do samej siebie, a coraz mniej do was. Tęczowy Dziadek to rozumiał.
Rozumiał mnie wtedy, kiedy dla mnie to znaczyło... wszystko. Teraz chcę, by świat
zrozumiał, jaki był wspaniały.
Brody usiadł przy stole i oparł głowę na dłoniach. Kosmiczny pasztet.
– Więc dobrze, chcesz się dowiedzieć wszystkiego o swoim ukochanym
dziadku, moim ojcu, największym, najbardziej egoistycznym łajdaku na świecie –
powiedział na głos, patrząc na córkę, która zawsze potrafiła zbić go z tropu. –
Jesteś jedyną osobą, którą zauważał. Resztę rodziny zaledwie tolerował.
Lacey nie wiedziała, co powiedzieć.
– Nie był dobrym człowiekiem – stwierdził w końcu Brody. – To, czego się o
nim dowiesz, nie pomoże ci, ale z całą pewnością zasmuci. Daj spokój. Lacey.
Niektórzy ludzie nie są tacy, za jakich chcemy ich uważać.
– Dziadek był świetnym malarzem – upierała się Lacey. – Przykro mi, że nie
był dobrym ojcem i mężem, ale...
– I tak to zrobisz.
Kiwnęła głową.
– Właśnie dlatego zostawił wszystko mnie. Choć nie podpisał ani jednego
obrazu, znał wartość swojej sztuki. Ja też ją znam. Wy nie.
– A co będzie, jeśli ta twoja ważna malarka nie zobaczy niczego specjalnego w
obrazach mojego ojca? – powiedział Brody po chwili.
– Będę zdumiona.
– A ja nie. Jeśli kiedykolwiek jakiś człowiek zasługiwał na zapomnienie, to
właśnie on.
Lacey uśmiechnęła się smutno.
– Sztuka i zasługi rzadko idą w parze. Tak uczy historia.
Brody nie musiał tego robić. Miał własne problemy. Im mniej świat wiedział o
jego nikczemnym ojcu, tym lepiej. Człowiek starający się o nominację na sędziego
nie potrzebował kościotrupów wypadających z rodzinnej szafy.
– Lacey – powiedział powoli. – Proszę cię jeszcze raz. Daj temu spokój.
– Przykro mi tato. Nie mogę. Ale nie przejmuj się, zadbałam o swoją anoni-
mowość, więc nie musisz się martwić o... – przerwała i wzruszyła ramionami. – No
wiesz, o antyreklamę w kluczowym punkcie kariery.
– Anonimowość? Nie rozumiem.
– Dziadek nigdy nie podpisywał obrazów, nie musimy się o to martwić. Za-
miast firmować płótna swoim nazwiskiem czy nazwą sklepu, przykleiłam z tyłu
adres e–mail, pod którym można się ze mną skontaktować. Skrzynka jest na nowy
adres, pod wymyślonym nazwiskiem January Marsh. Jeśli mimo to ktoś zdoła mnie
namierzyć i zapyta, skąd mam obrazy, powiem po prostu, że znalazłam je na targu
staroci. Ponieważ handluję antykami, raczej nikt nie będzie kwestionował tego, że
tak właśnie weszłam w ich posiadanie.
Brody wydał dźwięk, który mógł oznaczać wszystko, i w końcu umilkł. Jeśli
Lacey myliła się co do geniuszu dziadka, cała sprawa umrze własną śmiercią. A
jeśli się nie myliła...
Cóż, trzeba będzie spalić ten most.
Rozdział 2
Los Angeles
Styczeń
Wtorek rano
Ian Lapstrake wyniósł z domu dobre wychowanie. Kiedy Dana Gaynor,
współwłaścicielka Rarities Unlimited, zaczęła go besztać głosem przypominającym
lodowaty bicz, stanął na baczność i położył uszy po sobie.
– Słuchaj, chłoptasiu – powiedziała, używając jednego z ulubionych rze-
czowników swojego wspólnika. S.K. Nialla – zaczyna mnie już wkurzać to twoje
ignorowanie e–maili. Jak mamy cię na bieżąco informować o zleceniach?
– Zawsze mam włączony pager.
– Pieprzę twój pager.
– Skoro jesteś aż tak napalona...
Dana obrzuciła gniewnym spojrzeniem ciemne oczy i łagodny, budzący za-
ufanie uśmiech Iana. Otworzyła usta z zamiarem odgryzienia mu głowy, ale
zamiast tego zachichotała. Miał minę niewinnego szczeniaczka.
Pozory mylą.
– Z tobą i Niallem zawsze tak jest – powiedziała, kręcąc głową. – Śmieję się,
chociaż powinnam być wściekła.
Nie była to do końca prawda, ale Ian nie był na tyle głupi, by jej to
przypominać. Okazje, kiedy nie skończyło się na śmiechu, były mocno wyryte w
jego pamięci. Obserwowała go przez chwilę oczami równie ciemnymi jak jego
własne.
– Próbowałam się z tobą skontaktować. Donovan się martwi.
– Groźba porwania? – zapytał Ian.
– Nikt nie groził, że porwie Susę i zażąda wielkiego okupu – oparła Dana. –
Twoim zadaniem jest trzymać się na widoku, by tak pozostało.
– Czyli że jej mąż chce mieć strażnika dla niej, a nie dla jej obrazów.
– Jak powiedział, Susa zawsze może namalować więcej obrazów, ale żadna
liczba obrazów nie odtworzy Susy.
Ian się uśmiechnął.
– Człowiek z jasno określonymi priorytetami.
Dana ledwie powstrzymała grymas.
– Tak, i mówi o nich głośno i wyraźnie. Normalnie podróżowałby z nią któryś z
Donovanów, ale czasami mąż, czterech synów i dwóch zięciów to za mało, by
wszystkiego dopilnować.
– Od czego są przyjaciele? – powiedział Ian, przyjmując z wdziękiem niezbyt
ekscytujące zlecenie – Chłopiec na posyłki stawia się na rozkaz. A co z wysyłką
ikony Lazarra?
– To już problem Nialla, nie twój.
– Zwoje Kenwortha?
– Przekazane Mary.
– Hipotetyczny Ludwik XIV...
– Od tej pory – przerwała mu Dana – twój pełny etat to Susa Donovan.
Pozostałe zlecenia zostały rozdzielone.
Ian się roześmiał.
– Naprawdę ci zależy, żeby wciągnąć wszystkich Donovanów pod skrzydła
Rarities Unlimited?
– Nie rozumiem, o czym mówisz. – Dana puściła do niego oko i ruszyła do
drzwi. – Sprawdź pocztę. Masz tam wszystkie szczegóły, gdzie i kiedy odbierasz
Susę dziś po południu.
Ian patrzył na płynne ruchy bioder Dany z podziwem mężczyzny, który potrafi
rozkoszować się samym widokiem, nie tylko dotykiem. Wsunął ręce do kieszeni
spodni i podszedł do automatu z kawą. Wyglądało na to, że kofeina będzie jego
jedyną podnietą, dopóki wielki dobroczynny jubel Susy Donovan nie dobiegnie
końca.
No i sprawdzanie poczty elektronicznej.
Rozdział 3
Ranczo Savoy
Południowa Kalifornia
Wtorek rano
Nawet dostojne kolory i faktury wystroju wielkiej jadalni Warda Forresta nie
były w stanie uspokoić go tego ranka. Ward chodził niespokojnie po perskim
dywanie, śledzony pełnymi niepokoju, brązowymi oczami golden retrievera
Misiaczka. Omijał zabytkowe meble, nawet ich nie widząc, i nie poświęcił ani
jednego spojrzenia portretom przodków. Zresztą i tak nie byli jego przodkami, jak
to z satysfakcją wytykała mu jego zmarła żona. Ale nawet gdyby obrazy
przedstawiały jego krewnych, nie zwracałby na nie uwagi. W tej chwili po prostu
pękał ze złości.
Nie wprowadził prężnego finansowego imperium w XXI wiek dzięki miłemu
charakterowi i pobożności. Do diabła, przez siedemdziesiąt parę lat życia nikt nie
oczekiwał od niego, że będzie się zachowywał jak ptyś z kremem.
Do dziś.
Angélique White była istnym wrzodem na dupie. Tym bardziej, że trzymała
przyszłość rancza Savoy w swojej świętoszkowatej garści. I jak tu nie wierzyć w
klątwę Savoyów. Chryste, to dopiero temat dla brukowców.
– Zresztą wszystkie kobiety są diabła warte.
Na dźwięk głosu pana Misiaczek zaczął entuzjastycznie machać ogonem.
Rory Turner, szeryf hrabstwa Moreno i były zięć Warda, uniósł głowę znad
raportu, który przyniósł ze sobą. Ward był ubrany w strój do polowania na bażanty.
Rory miał na sobie mundur, łącznie z pistoletem i kapeluszem.
– O czym mówisz? – zapytał Rory.
– Przy świętej Angélique nawet Matka Teresa wygląda na imprezową panienkę.
Pełen obrzydzenia ton starszego pana rozśmieszył Rory'ego, ale nie był aż tak
głupi. Ward naprawdę chciał wygrzebać jakieś brudy na temat dyrektor naczelnej
New Horizons – jedynej córki telewizyjnego kaznodziei, należącej do śmietanki
towarzyskiej Savannah. NH był dysponującym ogromnymi środkami funduszem
inwestycyjnym, szukającym nowych źródeł dochodów poprzez budowanie osiedli z
,,miejscem dla rodziny, społeczności, kościoła i Boga". Ward ze swoim ranczem
Savoy kusił NH i Angélique od dziesięciu miesięcy, ale za każdym razem, kiedy
przychodziło do podpisania umów, coś stawało na przeszkodzie. Zwykle Blissy.
Jego córka miała prawdziwy talent do trafiania na czołówki gazet w najmniej
odpowiednich momentach. Albo w telewizji pojawiało się któreś z jego wnucząt,
wygadując jakieś obraźliwe bzdury pod czyimś adresem – przeważnie chrześcijan
– i Angélique znowu się wycofywała.
Za każdym razem, kiedy się wycofywała, przed powrotem do negocjacji
wymuszała na Wardzie kolejne ustępstwo. Mogła spędzać mnóstwo czasu w
ciemnicy i z pochyloną głową gadać z powietrzem, ale była też jednym z naj-
twardszych negocjatorów, z jakimi Wardowi zdarzyło się zasiadać do rozmów.
– To prawda, jest bliższa świętości niż ktokolwiek, kogo prześwietlałem –
przyznał Rory, rzucając raport na stół przed pustym krzesłem Warda. – Nie ma
kochanków jednej czy drugiej płci, nie pije, nie stwierdziłem żadnych
niespłaconych pożyczek, przekroczonych debetów czy limitów kart kredytowych.
Żadnych mandatów ani zaległych płatności. Regularnie daje datki i chodzi do
kościoła dwa razy w tygodniu. Ubiera się świetnie, bo niby czemu nie? Stać ją na
to. Prowadzi rodzinny interes i robi to cholernie dobrze. Płaci wszystkie podatki i
to z naddatkiem. Doprowadza swoich księgowych i prawników do szału, żądając,
by byli czyści jak łza. Nawet swoje cholerne psy wyprowadza na smyczy, zgodnie
z przepisami.
Ward złapał raport i przeczytał podsumowanie.
– Jezu. Ta kobieta powinna być zakonnicą.
Sprostanie tak wysokim moralnym wymaganiom – choćby tylko na pozór –
było balansowaniem na linie, a rodzina Forrestów nie mogła sobie pozwolić na
potknięcie. Fuzja musiała dojść do skutku. Gdyby nie doszła, ranczo Savoy
pozostałoby po prostu kolejną wielką rodzinną posiadłością, rujnowaną przez
fiskusa, obrońców środowiska i nieudolność młodego pokolenia.
Chociaż o tę nieudolność akurat niezbyt się martwił. Blissy i Savoy, owszem,
trzymali ster Savoy Enterprises, ale to ich tatuś zaciskał sznurki sakiewki. Po jego
śmierci mogą sobie wszystko przepuścić – jeśli zdołają obejść jego prawników –
ale, na Boga, nie zrobią tego, póki on żyje.
– Kop dalej – powiedział do Rory'ego. – Zostało mało czasu do końca nego-
cjacji. Daj mi choć jedną garść błota na świętą Angélique, a zasiądę do rozmów z
prawdziwą przyjemnością.
– Lepiej żebyś miał jakiś plan awaryjny – odparł bez ogródek Rory. – Znale-
zienie na nią haków nie wydaje mi się prawdopodobne.
– Ty rób swoją robotę. Ja zrobię swoją.
Rozdział 4
Corona del Mar
Wtorek
Lacey Quinn stała pośrodku dużej przechowalni swojej wspólniczki i zasta-
nawiała się, jak zdoła wybrać tylko trzy z całej masy wyrazistych obrazów dziadka.
Wiele zależało od znalezienia tych właściwych, które da Susie Donovan do oceny.
Ale dokonanie wyboru było po prostu niemożliwe. Może źle przeczytałam
warunki, pomyślała z nadzieją. Zerknęła na ulotkę. Nic się nie zmieniło. Napis był
bardzo wyraźny: PROSIMY OGRANICZYĆ SIĘ DO MAKSYMALNIE TRZECH OBRAZÓW NA
OSOBĘ.
– Do licha – mruknęła.
– Co tam znowu? – zapytała Shayla Carlyle z drugiego końca pomieszczenia.
Lacey drgnęła. Kompletnie zapomniała, że jej wspólniczka i przyjaciółka jest tu
razem z nią. To malowanie – i obrazy – wywierały taki efekt na jej stan umysłu, jak
niejednokrotnie to wytykano. Pełna poczucia winy spojrzała przez ramię. Shayla
siedziała po turecku na cementowej podłodze: czarne, kolarskie legginsy i
czerwona bluza wyglądały jak obsypane confetti, obklejone nalepkami z cenami.
Elegancki laptop balansował chwiejnie na długich nogach, kiedy aktualizowała
ceny i spis towarów w sklepie. Była to robota, którą powinna się zająć Lacey – a
przynajmniej pomóc ją wykonać.
– Nie, nic, miałam nadzieję, że źle przeczytałam ulotkę – mruknęła.
Shayla uniosła głowę.
– Co?
– O tej imprezie dobroczynnej. Pozwalają przynieść tylko trzy obrazy do
pokazania Susie Donovan, a ja nie mogę zejść poniżej tych sześciu.
Shayla znów pochyliła się nad komputerem.
– Nie dziwię ci się. Mnie się podobają wszystkie twoje obrazy.
– Nie mówię o swoich, tylko o obrazach dziadka Quinna.
– Jesteś lepsza od niego.
– Jesteś kochana, ale nie znasz się na malarstwie.
– Wiem co mi się podoba, a podobają mi się twoje. Proszę bardzo, pozwij mnie
do sądu za prymitywny i obleśny gust.
Lacey roześmiała się i pokręciła głową. Odwróciła się z powrotem do sześciu
płócien Quinna i przestawiła je kolejny raz. Może tym razem inny kąt padania
światła ujawni niedociągnięcia, brak głębi czy minimalne błędy w kompozycji –
cokolwiek, co pozwoli wyeliminować trzy z nich.
Pięć z sześciu płócien wpisywało się pod każdym względem w tradycję kali-
fornijskiego impresjonizmu – były to liryczne, choć potężne w swym wyrazie
pejzaże, przedstawiały krajobraz, który dawno zginął pod gąsienicami spychaczy i
kołami wywrotek, wyrównujących teren pod luksusowe apartamenty z widokiem
na ocean. Piaszczysta zatoka była tu typowym przykładem. Obrazy dziadka
ukazywały pejzaż sprzed ponad pięćdziesięciu lat. Były na nich złote plaże bez
śladu ludzkiej stopy, nadmorskie urwiska bez domów. Wąwozy porastała trawa,
zielona po zimowych d...