Elizabeth Moon
Bez wyrzeczenia
Tytuł oryginalny: Surrender None
Przekład: Jerzy Marcinkowski
Created by Bevitore
Ku pamięci Travisa Bohannona,
wiejski...
3 downloads
8 Views
Elizabeth Moon
Bez wyrzeczenia
Tytuł oryginalny: Surrender None
Przekład: Jerzy Marcinkowski
Created by Bevitore
Ku pamięci Travisa Bohannona,
wiejskiego chłopca z Florence w Teksasie, który stracił życie, ratując rodzinę z pożaru.
Bohaterowie są nie tylko w książkach.
Podziękowania
Zbyt wiele osób służyło mi poradami technicznymi i specjalistyczną wiedzą, by wymienić
wszystkich, a pominięcie kogokolwiek byłoby nieuczciwe. Niemniej, specjalne
podziękowania należą się Ellen McLean z McLean Beefmasters, których bydło nauczyło
mnie więcej od zajęć na college'u w Dairying; Joelowi Gravesowi za pokazanie mi, jak
kosić bez obcięcia sobie stóp oraz Markowi Ungerowi za naukę i zademonstrowanie
możliwości walki różnymi rodzajami broni. Błędy są moje; oni zrobili wszystko, żeby mnie
poprawić.
Część I
Prolog
Reguła Aare jednego jest znaczenia:
Bez wyrzeczenia.
- Niechaj spłynie na niego światłość Esei - wymamrotał kapłan, a położna dodała: - I
słodki spokój Alyanyi - kładąc mokre, różowe niemowlę na brzuchu matki. Przysłany
pospiesznie z pańskiego dworu kapłan umoczył palec we krwi i przytknął go do chustki, w
którą następnie zawinął mokry, ciemny loczek nowonarodzonego, ucięty srebrnymi
nożyczkami. W obliczu takiego dowodu, żadna głupia, wiejska dziewucha nie ukryje dziecka
przed prawowitym Ojcem. Idiotka może tego próbować - niektóre czyniły tak z obawy przed
magią pana - choć każda wystarczająco rozgarnięta, by nie gotować gulaszu w czajniku,
powinna zdawać sobie sprawę, iż panowie nie zamierzali krzywdzić tak narodzonych dzieci.
Wręcz przeciwnie. Ostatni raz pociągnąwszy nosem, kapłan nakreślił w powietrzu znak, który
rozjaśniał pomieszczenie jeszcze przez długie minuty po jego wyjściu, po czym oddalił się,
zanosząc raport o szczęśliwych narodzinach. Żaden potworek; ludzkie dziecko, zdrowe i o
prawidłowej ilości członków. Być może odziedziczy magiczną moc... być może.
Pozostawiona w izbie położna obrzuciła złowrogim spojrzeniem wiszącą w powietrzu
smugę światła i nakreśliła własny znak, ciskając w nią garścią ziół. Blask trwał, nieznacznie
tylko blednąc. Świeżo upieczona matka chrząknęła i położna wróciła do pracy, ignorując
światło, którego nie potrzebowała. Jej dłonie leczyły. Dar ten zawdzięczała brakowi rozwagi
praprababki w czasach, gdy coś takiego oznaczało szybkie małżeństwo z będącym pod ręką
chłopem pańszczyźnianym. Nie wierzyła, że cokolwiek się zmieniło, a wizyta kapłana Esei
przekonała ją tylko, że wielcy panowie pozbawieni byli przyzwoitości.
Na pańskim dworze przyszłość niemowlęcia określono bardzo szybko. Jego własna matka
mogła go niańczyć, lecz traktowano go jak panicza, dopóki nie ujawnią się jego umiejętności
lub ich brak.
Chłopiec okazywał żywą inteligencję i ciekawość świata; uczył się łatwo i zanim minęło
sześć zimowych biesiad, potrafił już ładnie przepisywać skrypty Starego Aare. Mówił bez
wieśniaczego akcentu, nie brakowało mu ogłady ani gracji. Nie posiadał także krztyny mocy i
kiedy pan stracił resztę nadziei, że coś się zmieni, w jednej ze swych wiosek wyszukał mu
przybraną rodzinę i odesłał go.
Mogło być gorzej. Pan dobrze go zaopatrzył: rodzinie zaczęło się powodzić i młodzieniec
nie miał kłopotów ze znalezieniem sobie żony. Zapowiedziano mu, że odziedziczy obejście i w
swoim czasie miał już własną farmę. Dzięki darom ojca wystartował znacznie powyżej
przeciętnej, i wkrótce został sędzią na rynku pobliskiego miasteczka. Nie utrzymałby się z
tego, niemniej, dochody uzupełniały produkcję farmy. Wiedział, że był całkiem nieźle
sytuowany i ze wzruszeniem ramion porzucił dawne nadzieje na adoptowanie przez pańską
rodzinę. A jednak nie potrafił zapomnieć o swym pochodzeniu, ani obietnicy magii.
* * *
W roku jego narodzin, daleko stąd, żył już chłopiec, który pozbawi jego pochodzenie
wartości.
Rozdział 1
- Jesteś już wystarczająco duży, by przestać czepiać się moich spódnic - oznajmiła matka
chłopca. - I wystarczająco śmiały, by robić to, co chcesz. - Mówiąc to, przeczesała palcami
niesforną czuprynę chłopca i starła mu z policzka smugę sadzy. - Zaniesiesz migiem ten koszyk
do pańskiego zarządcy. Jesteś dużym chłopcem, czy dzidziusiem?
- Jestem duży - odrzekł, marszcząc brwi. - Nie boję się. - Matka przejechała fartuchem po
jego koszuli i klepnęła go w pupę.
- No to ruszaj. Pamiętaj, Gird, masz zaraz wracać do domu. Żadnych zabaw z innymi
chłopcami i dziewczętami. Praca czeka, synku.
- Wiem. - Ze stęknięciem podniósł sięgający mu niemal do biodra kosz i odchylił się w
bok, by zrównoważyć ciężar; wypełniony był po brzegi najlepszymi śliwkami z ich drzewa.
Mógłby jedną spróbować... słodki sok spływający w głąb przełyku...
- I nie jedz ich, Gird. Nawet jednej. Tata wygarbowałby ci skórę za coś takiego.
- Nie zjem. - Ruszył drogą, zgięty pod ciężarem, lecz zdecydowany nie odstawiać kosza i
nie odpoczywać, dopóki nie straci domu z pola widzenia. Chciał pójść sam. W zeszłym roku
prosił o to, kiedy był jeszcze stanowczo za mały. A w tym roku, kiedy mu zapowiedziała, on...
zmarszczył brwi tak mocno, że poczuł, jak się stykają. Bał się. Mimo wszystko. - Nie boję się
- mruknął pod nosem. - Wcale nie. Jestem duży, większy od innych.
Na drodze widział innych pieszych, z koszami zawieszonymi na ramieniu lub zarzuconymi
na plecy. Podręczny koszyk - z każdego poletka jeżyn; kosz na ramię - z każdego drzewa przez
pierwsze trzy lata rodzenia owoców; kosz noszony na biodrze - z każdego drzewa owocowego
po trzech latach oraz kosz na plecy - z każdej jabłoni. W zeszłym roku w każdej ręce niósł
mały koszyk: dwa podręczne koszyki dawały jeden kosz na ramię - zeszłoroczną daninę. To
był czwarty rok rodzenia śliwy i byli winni swojemu panu kosz na biodro.
„Co zostawia kosz na ramię dla nas" - pomyślał gorzko. Rok był suchy; większość
owoców spadła, zanim dojrzała. Słyszał, jak rozmawiali o tym rodzice. Mogli poprosić
zarządcę o zmianę trybutu, ale mogło to wywołać inne kłopoty.
- Nie chcę łatki człowieka, który wykłóca się o wysokość daniny - oznajmił ojciec,
pochylając się nad stołem. - Nie. Lepiej drogo zapłacić jednego roku i mieć dobrą opinię u
pana. Nie będziemy głodować.
Gird słuchał w milczeniu. Dwa lata temu cierpieli głód; wciąż pamiętał ból brzucha i
darowane mu przez brata kąski. Wszystko byłoby lepsze od tamtego. Teraz, kiedy tak
maszerował poboczem, zaburczało mu w brzuchu; zapach śliwek wydawał się wędrować od
nosa prosto do trzewi. Przymrużył oczy przed blaskiem słońca, starając się o tym nie myśleć.
Pył pod stopami był gorący na wierzchu, lecz nogi zapadały się w chłód - czyżby było mokro?
Dlaczego mokre i zimne dawało takie samo wrażenie? Dojrzał kałużę, pozostawioną przez
deszcz sprzed tygodnia i ruszył w jej stronę, zanim przypomniał sobie przestrogi matki.
Żadnych kałuż, mówiła, nie pójdziesz do dworu z ubłoconymi nogami.
Za ojcowskim domem trakt zakręcał wokół zagajnika rachitycznych dębów i kierował się
prosto do właściwej wioski. Gird przełożył koszyk na drugą stronę i poszedł dalej. Przed nim,
tuż za olbrzymią, kamienną stodołą, gdzie cała wieś przechowywała ziarno i siano, majaczył
narożnik muru pana. Droga pełna była ludzi oczekujących na wejście przez bramę: dzieci
młodszych od niego z ręcznymi koszykami, jego rówieśników z koszami na ramię oraz
starszych, z koszami na biodro. Stanął w kolejce, przesuwającej się w miarę, jak ci, którzy
opłacili już daninę, wychodzili na zewnątrz, robiąc miejsce innym.
Kiedy znalazł się w środku, nad głowami wyższych od siebie dojrzał jedynie róg daszku
nad stołem zarządcy. Starał się właśnie zobaczyć coś więcej, zerkając pomiędzy stojącymi
przed nim ludźmi, kiedy poczuł mocne szturchnięcie w głowę. Rozejrzał się.
- Ładne śliwki - powiedział Rauf, syn świniopasa Orega. - Lepsze od naszych. - Rauf był o
dłoń wyższy od Girda i bardzo złośliwy. Gird kiwnął głową, nic nie mówiąc. Tak było
bezpieczniej w przypadku Raufa. - Myślę, że wyglądałyby lepiej w moim koszyku. Co, Sig? -
Rauf szturchnął pod żebra swojego przyjaciela Sikana i obaj wyszczerzyli zęby do Girda. -
Masz więcej, niż potrzebujesz, chłopczyku; ten kosz jest zbyt ciężki dla ciebie. - Rauf wziął
sobie z wierzchu garść śliwek; Sikan zrobił to samo.
- Przestańcie! - Gird zapomniał, że na pańskim dziedzińcu nie wolno było podnosić głosu. -
To moje śliwki!
- Może kiedyś, bo teraz ja je znalazłem. - Rauf mocno pchnął Girda. Chłopiec zatoczył się,
wysypując śliwki z koszyka. - Znalazłem je na ziemi, a co na ziemi, to wszystkich, zgadza się?
Gird próbował zbierać toczące się owoce. Sikan kopnął go lekko w ramię, a Rauf
wywrócił koszyk. Gird usłyszał śmiech innych chłopców i krzyk strofującej ich kobiety.
Poczuł gorąco na karku; zaszumiało mu w uszach. Zanim pomyślał, złapał koszyk i zdzielił nim
Raufa w twarz. Sikan skoczył na niego; Gird odtoczył się, dziko kopiąc. W mgnieniu oka w
rogu dziedzińca rozgorzała bójka, pokrywając bruk rozgniecionymi śliwkami. Zarządca
krzyknął i strażnicy pana wkroczyli zdecydowanie, posługując się rękoma, krótkimi pałkami i
płazami mieczów. Dwóch z nich unieruchomiło Girda. Rauf leżał bezwładnie na ziemi, a
reszta chłopców zbiła się w przerażoną grupkę za linią zbrojnych mężczyzn.
- Hańba - rzucił ktoś nad głową chłopca. Gird podniósł wzrok i ujrzał wąską twarz
zarządcy o błękitnych oczach. - Kto zaczął?
Nikt nie odpowiedział. Gird poczuł, jak ręce zaciskają się mocno na jego ramionach,
potrząsając nim.
- Chłopcze - rozległ się basowy głos jednego z trzymających go strażników. - Mów, co
wiesz o tej sprawie. Kto zaczął?
- On ukradł moje śliwki. - Nie miał pojęcia, że cokolwiek powie, zanim tego nie uczynił.
W kamiennym milczeniu, w obliczu leżącego nieruchomo Raufa i dziedzińca pokrytego
rozdeptanymi owocami jego głos zabrzmiał raczej cienko. Zarządca spojrzał mu w oczy.
- Jak masz na imię, chłopcze? Jak nazywa się twój ojciec?
- Gird, sir. Syn Dorthana.
- Dorthana, co? Twój ojciec nie jest warchołem; po jego synach oczekiwałbym czegoś
więcej.
- Sir, on ukradł moje śliwki!
- Wasz trybut... tak. Co to było w tym roku?
- Kosz na biodro, sir. Pełen pysznych śliwek, wielkich i ciemnych, a on...
- Kto?
Gird kiwnął głową w stronę Raufa.
- Rauf, sir. On i jego przyjaciel, Sikan.
- Widział to ktoś jeszcze? - Zarządca przeniósł wzrok na tłumek chłopców. Większość
patrzyła w ziemię, lecz Teris, rok starszy od Girda syn ich najbliższych sąsiadów, pokiwał
głową.
- Z całym szacunkiem, sir, to Rauf zaczął. Powiedział, że to bardzo ładne śliwki i będą
lepiej wyglądać w jego koszyku. Potem wziął sobie trochę, a Gird powiedział nie, a on
odepchnął go na bok...
- Rauf zadał pierwszy cios?
- Tak jest, sir.
- Ktoś jeszcze? - Odpowiedziały mu niechętne przytaknięcia. Na oczach Girda wokół
Sikana powstała wolna przestrzeń. Chłopak zaczerwienił się i przesunął do przodu, gdy padł
na niego twardy wzrok zarządcy.
- Nie było tak źle, sir - oznajmił, próbując uśmiechnąć się pokiereszowanymi wargami. -
Tylko dokuczaliśmy chłopakowi, nic więcej.
- Dokuczaliście? Na dziedzińcu pana?
- Cóż...
- Uderzyłeś tego chłopca? - Zarządca wskazał na Girda.
- No cóż, sir, być może lekko go... trochę, no... popchnąłem, ale to nic wielkiego, żadna tam
bijatyka. Ale wie pan, to jeden z takich, co to lubią wszczynać awantury...
Zarządca zmarszczył brwi.
- Nie po raz pierwszy ty i Rauf przysparzacie problemów. - Skinął mężczyznom za Girdem.
Puścili go. Chłopiec roztarł sobie lewy łokieć. - A co do ciebie, Girdzie, synu Dorthana: bójka
na dziedzińcu pana jest zawsze zła - zawsze. Rozumiesz?
- Tak, sir. - Nie było nic innego do powiedzenia.
- Twoja wina polega na tym, że powiedziałeś, iż to twoje śliwki zostały ukradzione. To
były śliwki twojego pana; należały do niego. Gdyby to Rauf je dał, pan nadal by je otrzymał. A
tak... - zarządca machnął ręką na bałagan. Bardzo mało owoców przetrwało walkę w stanie
nienaruszonym. - Lecz twoja rodzina cieszy się dobrą opinią, młody Girdzie i nie wydaje mi
się, abyś chciał przysparzać komuś kłopotów. Wobec czego twoja rodzina nie zostanie
ukarana... za to ty, razem z pozostałymi zostaniesz tutaj i posprzątasz tak, żeby sierżant Mager
był zadowolony.
- Tak jest, sir. - Czyli spóźni się do domu i dostanie lanie od ojca.
- Jeśli zaś chodzi o ciebie, Sikanie i Raufie... - Rauf zaczął się poruszać i otworzył oczy,
choć nie był w stanie skupić wzroku. - Ponieważ to wy wywołaliście awanturę, co więcej,
wybraliście sobie na ofiarę młodszego chłopca, po sprzątaniu spędzicie noc w dybach. -
Zarządca odwrócił się i z powrotem zajął miejsce pod daszkiem nad stołem, przy którym
skrybowie zaznaczali daniny na długich zwojach pergaminu.
Reszta dnia była dla Girda bardzo pouczająca. Wystarczająco często szorował kamienną
podłogę w domu i czyścił klepisko obory z łajna. Okazało się jednak, że sierżant Mager dbał o
czystość kamieni podwórca bardziej, niż jego matka o miski, z których jedli. Razem z innymi
chłopcami zebrali kawałki porozgniatanych owoców do koszów - nawet ich nie próbując.
Potem nosili wodę w kubłach tak dużych, że Gird nie uniósłby żadnego z nich samodzielnie i
szorowali bruk wodą i szczotkami na długich kijach. Potem spłukiwali dziedziniec i szorowali
jeszcze raz. I kiedy Gird był już pewny, że kamienie dziedzińca nie były czystsze od momentu
ich ułożenia, sierżant znalazł kawałek skórki śliwki i musieli zaczynać od początku. Niemniej,
starał się najlepiej, jak mógł: Zanim sierżant puścił ich do domów, dawno minęło południe, a
palce Girda pościerane były do krwi od szorowania. Oficer przywołał go spod bramy, by
zamienić z nim słowo.
- Twój tata ma dobrą opinię - oznajmił, kładąc ciężką dłoń na ramieniu Girda. - A i z
ciebie dobry chłopak, choć nieco porywczy. I odważny jesteś - rzuciłeś się sam na większych
od siebie. Myślałeś kiedyś o zostaniu żołnierzem?
Girdowi podskoczyło serce.
- To znaczy... takim, jak pan?
Sierżant roześmiał się.
- Nie od razu, rzecz jasna. Zacząłbyś jak inni, od rekruta. Lecz jesteś duży, jak na swój
wiek, i silny. Ciężko pracujesz. Pomyśl o tym... miecz, może włócznia... pewnego dnia
mógłbyś nawet zostać sierżantem.
- Jechał pan kiedyś konno? - To było jego marzenie: dosiąść kiedyś szybkiego rumaka, jak
czynili to panowie i pogalopować z wiatrem w zawody.
- Czasami. - Sierżant uśmiechnął się. - Zarządca mógłby polecić cię do przeszkolenia.
Chłopak taki jak ty potrzebuje dyscypliny i miejsca, gdzie mógłby zużyć nadmiar energii. Poza
tym, jedna gęba w domu mniej do wykarmienia. - Poklepał Girda po ramieniu i wypchnął go
za bramę. - Jutro lub pojutrze zamienimy słowo z twoim ojcem. I nie wpakuj się więcej w
kłopoty, co?
* * *
- Święta Kwiatowa Panienko! - Jego matka była już w połowie drogi; musiała wypatrywać
go z domu. - Gird, co ty chciałeś...
- Przepraszam. - Wbił wzrok w pył pomiędzy palcami stóp, świadomy każdego rozdarcia
ubrania. Jego najlepszy strój - zupełnie nowa koszula - wyglądał teraz jak łachmany. - Nie ja
zacząłem, mamo, naprawdę. Rauf ukradł kilka śliwek i pomyślałem, że zostaniemy ukarani...
- Effa mówi, że to Rauf uderzył pierwszy.
- Tak, mamo. - Usłyszał westchnienie i podniósł wzrok. - Ja naprawdę nie...
- Gird... - Położyła mu rękę na głowie. - Przynajmniej jesteś z powrotem i obyło się bez
kary. Effa mówi, że zarządca nie wyglądał na rozzłoszczonego, przynajmniej nie tak, jak
sądziła.
- Nie wydaje mi się, żeby był zły. - Wtem z ust wyrwały się mu ważniejsze wieści. -
Zgadnij, co powiedział sierżant - może wezmą mnie na szkolenie na żołnierza! Mógłbym
dostać miecz... - Był tak podniecony, że nie zauważył, jak cofnęła się z przerażeniem na
twarzy. - Powiedział, że czasami nawet jeżdżą konno. Powiedział, że jestem wystarczająco
duży i silny, i... - Nareszcie dotarło do niego jej milczenie; popatrzył na matkę. - Mamo?
- Nie! - Złapała go za ramię i pociągnęła do domu.
Awantura trwała cały wieczór. Pierwszą reakcją ojca na historię ze śliwkami było
sięgnięcie po pas.
- Nie biorę udziału w bójkach - oświadczył. - Nie wychowałem moich synów na
rozrabiaków.
Arin jak zwykle stanął w jego obronie.
- Tato, wiesz, że ten Rauf to łobuz. Zarządca też to wie: kazał zakuć jego i Sikana w dyby.
- A pomyśleliście o tym, że będę miał przeciwko sobie ich ojców? Oreg nigdy nie uwierzy
w winę syna, nawet gdyby Rauf wszystko potwierdził. Gdyby Gird mu nie oddał, Oreg
wiedziałby, że jest mi coś winny, może nawet kawałek bekonu. A ojciec Sikana... nie chcę z
nim zwady. Jego żona ma jedyny warsztat do barwienia tkanin w tej wiosce. Poza tym, to było
bardzo niedobre. Nie możemy walczyć ze sobą nawzajem; i bez tego żyje się wystarczająco
ciężko. Dowiedzą się, że ukarałem Girda; będę musiał pójść do nich i przeprosić.
No i dostał lanie na świeże siniaki, zamiast kolacji i obiadu. Gird spodziewał się tego. Po
mrugnięciu okiem Arina spodziewał się dostać od niego jakiś kąsek, który uda się bratu
przemycić bez narażania się na przyłapanie. Niestety, propozycja sierżanta nie spodobała się
ojcu tak samo, jak matce.
- Nigdy nie jest dobrze zwrócić na siebie uwagę w ten sposób. Poza tym, wierzymy w
Panią - czy podniósłbyś miecz przeciwko swoim, Girdzie? Zakłócił spokój wioski krwią i
żelazem? - Zanim jednak postanowił, czy bezpiecznie będzie udzielić odpowiedzi, którą
obmyślił, czekając na powrót ojca z pola, ten wzruszył ramionami. - Ale cóż ja mógłbym
powiedzieć, gdyby przyszedł do mnie zarządca? Mają prawo zabrać ciebie niezależnie od
tego, co o tym myślę. Mogę mieć jedynie nadzieję, że zarządca zapomni o tobie.
Nie zapomniał. Następny dzień Gird spędził, mocując się z najmniejszą kosą w posiadaniu
rodziny - mimo to wciąż za dużą dla niego - i kosząc ojcowską część łąki. Wiedział, że
posłano go tutaj, żeby trzymać z dala od chłopców z wioski. Wiedział, że matka upiekła dwa
słodkie ciasta dla rodzin Raufa i Sikana, które ojciec zabrał wczesnym rankiem. Było upalnie i
parno, jak to w samym środku lata, a zimna owsianka nie zapełniła brzucha pustego po
wczorajszej głodówce. Lecz na polu niedaleko pracował ojciec i zauważyłby, gdyby Gird się
obijał.
Kosił zaciekle, wycinając nierówne kawały w miejscu, gdzie jego brat pozostawiłby
czyste pokosy. Musiał istnieć jakiś sposób. Przerwał, by przeciągnąć po wielkim,
zakrzywionym nożu kawałkiem kamienia, który dał mu ojciec i wsłuchał się w zmiany dźwięku
wydawanego przez różne odcinki żelaza. Rzucił okiem na zaorany stok i ujrzał ojca,
rozprawiającego z innym mieszkańcem wioski. Gird oparł się na kosidle - nóż znalazł się
wysoko nad głową chłopca - i wydłubał sobie rzep spomiędzy palców u stopy.
Kiedy spojrzał ponownie, ojciec wspinał się właśnie po zboczu. Gird nie odważył się
zejść ze słońca i odpocząć, odchylał tylko głowę, by owionął ją lekki wietrzyk. W wysokiej
trawie przed nim coś zaszeleściło. Szczur? Ptak? Podrapał się stopą po łydce drugiej nogi,
spojrzał na stok i westchnął. Pewnego dnia dorośnie i jeśli nie zostanie żołnierzem, będzie
rolnikiem zdolnym do wymachiwania większą kosą od tej. Jak ojciec, którego szerokie
zamachy prowadziły kosiarzy każdego roku. Jak jego brat, Arin, który właśnie wyrósł z tej
kosy. Zamruczał i opuścił długie ostrze. Z pewnością znajdzie sposób, aby lepiej pracować.
Nim nastał wieczór całe dłonie miał w pęcherzach, ale pokosy zaczynały wychodzić mu
równo. Lekko zmienił chwyt, nauczył się angażować biodro w zamach i robić kroki
odpowiednio długie, by zrównoważyć zataczane przez nóż łuki. Następny dzień spędził na tym
samym płachetku łąki. Teraz, kiedy już załapał, jak to robić, żywił lekką nadzieję, że zarządca
nie przyjdzie. Zostanie rolnikiem, jak ojciec, będzie przewodził kosiarzom, orał własnymi
wołami, hodował jeszcze smaczniejsze owoce...
Zarządca przyszedł następnego dnia wieczorem, kiedy ojciec właśnie zszedł z pola, a Gird
czuł, że rodzinna niełaska mijała. Na czas rozmowy z zarządcą dzieci odesłano na podwórko.
Gird chciał zakraść się do obórki i podsłuchać, lecz Arin zastąpił mu drogę. Musiał zaczekać
na wezwanie ojca.
W blasku świeczki twarz ojca wyglądała na starszą i bardziej znużoną. Matka siedziała
sztywno za krosnem, mocno zaciskając usta. Zarządca uśmiechnął się do niego.
- Girdzie, sierżant zasugerował, że byłbyś zdatny do przeszkolenia na żołnierza: jesteś
silny i odważny, pot...