0 Suzanne Enoch Zaproszenie do grzechu Tytuł oryginału: An Invitation to Sin 1 Rozdział 1 Lord Zachary Griffin wziął szklane od przechodzącego lokaja...
8 downloads
20 Views
2MB Size
Suzanne Enoch
Zaproszenie do grzechu Tytuł oryginału: An Invitation to Sin
0
Rozdział 1 Lord Zachary Griffin wziął szklane od przechodzącego lokaja. - Na Boga, niechże się to już skończy - mruknął, wpatrując się w parę tancerzy wirujących na środku sali. Co najmniej trzydzieści par tańczyło walca w sali balowej Tamberlake, lecz on zdawał się ich nie dostrzegać. Nie raczył też zaszczycić uwagą kilku młodych dam podpierających przeciwległą ścianę. Rzucił w ich stronę jedynie przelotne spojrzenie, oddalając się na bezpieczną odległość od stadka spowitych w udrapowane jedwabie
S R
i przyozdobionych wstążkami panien.
W zwykłych okolicznościach nie miałby nic przeciw tańczeniu walca z ładnymi młodymi pannami. Właściwie nawet bardzo to lubił. Tego wieczoru jednak miał do załatwienia nader ważną sprawę. Zatańczy później.
Po drugiej stronie sali stali jego dwaj starsi bracia: Sebastian książę Melbourne, i Charlemagne, którzy także zrezygnowali z tańca. Obaj pogrążeni byli w ożywionej rozmowie z lordem Harveyem i bez wątpienia finalizowali negocjacje w sprawie odkupienia udziałów w towarzystwie żeglugowym. Życzył im jak najlepiej, lecz już na samą myśl o przeklętych liczbach i procentach rzucanych w powietrze zaczynała boleć go głowa. Dźwięki muzyki nareszcie ucichły. Większość tancerzy powróciła do swojego towarzystwa, albo udała się w stronę stołu z zakąskami. Para, którą upatrzył sobie Zachary, rozstała się przy 1
kremach czekoladowych. Rzucił ostatnie spojrzenie braciom i ruszył naprzód. - Cieszę się, że jeszcze bawi pan w Londynie, majorze - rzekł, kładąc dłoń na ramieniu dżentelmena. John Tracey odwrócił twarz. - O, Zachary! - przywitał się z uśmiechem i wyciągnął rękę. Zachary uścisnął ją. - Świetnie wyglądasz. - A czy mam powód źle wyglądać? Poza tym, że twoja siostra odmówiła mi swej ręki?
S R
- Nikt się tego nie spodziewał - wyznał Zachary, a uśmiech zamarł mu na twarzy. Przeklęta Nell. Akurat dzisiaj nie życzył sobie komplikacji. - Może jeden Melbourne się domyślał. Ten z reguły wie wszystko.
- Mógł zatem poinformować mnie łaskawie, że lady Eleanor zamierza poślubić markiza Deverill, zanim spytał, czy chciałbym dołączyć do rodziny.
Zachary wzruszył ramionami, niepewny, na ile major lord John Tracey czuł się rzeczywiście dotknięty ostatnimi wydarzeniami. Skoro jego siostra Nell okazała się takim ziółkiem, powinien dziękować losowi, że mu oszczędził tych kajdan. - Uciekła z Deverillem. Raz nawet ich złapaliśmy, ale tym razem udaje im się trzymać od nas z daleka. Stało się i nie można było nic poradzić. Valentine i Eleanor razem są nie do powstrzymania. 2
- Pojąłem to. Co mogę dla ciebie zrobić? Bo przecież nie ożenić się. Nie macie przecież w rodzinie siostry bliźniaczki na wydaniu, a córka Melbournes ma ile, osiem lat? - Peep ma sześć lat - sprostował Zachary. - Teraz chciałbym cię poprosić o przysługę. - Zatem proś. Wziąwszy głęboki oddech, Zachary rzucił się w przepaść. Zamierzam zaciągnąć się do wojska i jechać na Półwysep* pod rozkazy Wellingtona. Major wybuchnął śmiechem.
S R
- Ach, to... - umilkł. - Ty nie żartujesz.
- Oczywiście, że nie żartuję. - Do licha ze wszystkimi, nikt mu nie wierzył. Od czasu, kiedy wyznał swój zamiar w poufnej rozmowie z księciem Melbourne, rzecz rozeszła się wśród członków rodziny. Ich śmiech i docinki stały się bolesne.
- Wybacz - rzekł Tracey. - Zdajesz sobie, rzecz jasna, sprawę, Zachary, że kiedy już zaciągniesz się do wojska, nie będziesz mógł się wycofać. Przynajmniej nie bez dotkliwych konsekwencji. - Jestem tego świadom - odparł Zachary, puszczając mimo uszu uwagę podającą w wątpliwość jego postanowienie. - Nie pytam cię też o zdanie, czy powinienem wstąpić do armii. Pytam, który regiment da mi najlepszą sposobność, by zobaczyć walkę. Nie zamierzam skończyć, nadzorując taszczenie beczek whisky dwadzieścia kilometrów za linią frontu.
3
Półwysep - tak potocznie mówiono wówczas o Półwyspie Pirenejskim - przyp. tłum. - Chcesz więc dołączyć do mojego regimentu. Czterdziesty piąty pieszy - odparł natychmiast major. - I jeżeli mówisz poważnie, będę rad, mogąc szepnąć o tobie słówko generałowi Pictonowi. Choć z twoim nazwiskiem i reputacją rodziny niepotrzebna ci rekomendacja. - Byłbym zobowiązany, gdybyś mógł porozmawiać z generałem - rzekł Zachary, ignorując dobrze sobie znany komplement dotyczący rodziny. Jeśli szło o niego - posiadał najważniejsze kwalifikacje - znał się na broni i był chętny do ćwiczeń wojskowych. Jeśli jednak
S R
pieniądze mogły kwalifikować kogokolwiek do zostania dobrym żołnierzem - to posiadał je także. - Gdybyś mógł mnie przedstawić, byłbym twoim dłużnikiem.
- Jeśli obiecasz nie wymieniać mojego imienia i słowa „małżeństwo" w jednym zdaniu, rozważę to - powiedział Tracey, uśmiechając się.
Kątem oka Zachary spostrzegł, że spotkanie w drugim końcu sali dobiegło końca. Jeszcze raz uścisnął rękę Traceyowi. - Obiecuję. I bardzo dziękuję. - Zawiadomię cię, kiedy zorganizuję spotkanie. Generał i ja wracamy do Hiszpanii za dwa tygodnie, będzie to więc wkrótce. - Czekam! Kiedy się rozstawali, Zachary przyłapał Melbourne'a na tym, że się w nich wpatruje. Podniósł brew i ruszył szukać partnerki do tańca. Chociaż rodzina, a starszy brat w szczególności, nie traktowali go 4
poważnie, zamierzał sam decydować o swojej przyszłości. Dzisiejszego wieczoru uczynił wielki krok w tym kierunku, co oznaczało, że mógł teraz poszukać panny i dobrze się zabawić. *** Następnego ranka Zachary zasiadł do śniadania i przeczytał liścik, który wysłał mu major Tracey. Wynikało z niego, że generał major Thomas Pic-ton jest bardzo zainteresowany dołączeniem Griffina do swojego grona, i że obaj panowie będą jedli obiad u White'a. Zmiął liścik i włożył go do kieszeni, po czym skierował uwagę na lekko zmięty egzemplarz „The London Times", który czekał
S R
na niego. Po wyglądzie egzemplarza znać było, że albo Shay, albo Melbourne wypili herbatę wcześniej. Pewien był, że to nie Charlemagne.
Według ostatnich doniesień w prasie Eleanor i Valentine spędzali miesiąc miodowy w Wenecji. Ostatni list Nell mówił wprawdzie to samo, ale dowiadywanie się o poczynaniach członków rodziny Griffinów z zewnątrz wydawało mu się bardziej interesujące. - Dzień dobry, wujku Zachary. - Sześcioletnia Penelope wbiegła w podskokach do pokoju. - Witaj, Peep. - Pochylił się, by pocałować ją w policzek. - Nell i Valentine w zeszłym tygodniu pływali gondolą. Z pomocą kamerdynera Peep nałożyła sobie na talerzyk śniadanie i zasiadła przy stole obok Zachary'ego. - Pojadę do Wenecji. Możesz jechać ze mną, jeśli chcesz.
5
- Dzisiaj muszę się z kimś spotkać przy obiedzie u White'a odrzekł, skrywając uśmiech. - Jutro jednak jestem do dyspozycji. - Nie teraz - zaprotestowała Peep i przewróciła ślicznymi, szarymi oczami. - Kiedy dorosnę. - Ach, tak. Wtedy też będę do twojej dyspozycji, rzecz jasna. - To dobrze. - Ugryzła brzoskwinię. - Bo myślę, że papa i wujek Shay są za surowi. - A ja nie? - Wujku Zachary, dałeś mi do spróbowania swoją whisky. Wspaniale.
S R
- Mieliśmy nikomu o tym nie mówić, pamiętasz? - Zapomniałam. - Uśmiechnęła się z beztroską sześciolatki. Papa zabiera mnie dzisiaj na konie. Będę jeździć na Buttercupie. Możesz się do nas przyłączyć, jeśli chcesz.
Nie zdążył odmówić, bo do pokoju wszedł ojciec Peep. Sebastian, książę Melbourne, wyglądał dokładnie na człowieka, którym był - na mężczyznę, który w wieku trzydziestu czterech lat był głową słynnego rodu i jednym z najpotężniejszych, najbardziej wpływowych ludzi w Anglii. Nie wyglądał jednak jak ktoś, kto wybiera się na konną przejażdżkę. - Zacząłem się zastanawiać, czy któryś z was w ogóle dzisiaj się pokaże - wycedził, przeciągając głoski, i okrążył stół, żeby pocałować córkę.
6
- Zabawiliśmy do późna - odparł Zachary, nie wspominając jednak, w czyim towarzystwie zakończył ubiegły wieczór. Walc był bowiem tylko jednym z licznych talentów lady Amelii Bradley. - Musiałam przebrać panią Hooligan. - Peep spojrzała w górę na ojca. - Ona też chce z nami jechać. Książę pociągnął Penelope za jeden z ciemnych kręconych pukli. - Wybacz, Peep, ale wezwano mnie do Carlton House*. Siedziba księcia regenta Jerzego, sprawującego władze królewską z powodu choroby ojca króla Jerzego III - przyp. tłum. Penelope zaczęła się wiercić na krześle.
S R
- Zobaczysz Prinny'ego?*
- Sądzę, że tak. - Melbourne wyprostował się. - Może wuj Zachary zabierze ciebie i lalkę na konną przejażdżkę. Zachary powstrzymał jęk. - Może wuj Shay?
Wzrok księcia powędrował ku niemu.
- Shay z pewnością wystarczy. Zaplanowałeś na dziś coś innego? - Idzie na lunch do White'a - pośpieszyła z odpowiedzią Peep i zajęła się tostem z miodem. - Ach, tak. - Melbourne skinął głową i odwrócił się ku drzwiom do holu. - Przypomniałem coś sobie. Masz chwilkę, Zachary? Prinny - tak mówiono o księciu regencie Jerzym, późniejszym królu Jerzym IV (1762-1830), pierwszym playboyu Anglii, a nawet 7
Europy; książę słynął z długów - w 1795 roku Parlament spłacał 630 tys. funtów z milionowego wówczas długu księcia, spowodowanego głównie przez fakt posiadania licznych kochanek, nieślubnych dzieci, zamiłowanie do zabawy, jedzenia, picia i sztuki; ówczesna prasa pisała o księciu bardzo krytycznie, chociaż niekwestionowane zasługi miał jako mecenas sztuki; walczył także o równouprawnienie katolików - przyp. tłum. Zachary potaknął i wstał, powtarzając sobie w duchu, że choć Eleanor przysięgała, iż ich najstarszy brat umie czytać w myślach, nie
S R
było na to przekonującego dowodu. - Zostaw dla mnie trochę truskawek, Peep - poprosił bratanicę. Opuścił jadalnię, słysząc w odpowiedzi jej chichot.
Melbourne poprowadził go do gabinetu. Hm... Rozmowa w gabinecie nie wróżyła nic przyjemnego. Zachary podszedł do okna. Choć nie wiedział, o co chodzi księciu, wolał nie zasiadać w żadnym z foteli, nazywanych przez niego i rodzeństwo fotelami skazańców, gdzie Melbourne zwykł sadzać swoje ofiary. Gdy drzwi zamknęły się za nimi, Melbourne zaczął: - Mam dla ciebie zadanie. - Zabiorę Peep na konie jutro - odparł Zachary. - Już jej mówiłem, mam dzisiaj coś do załatwienia. Książę zajął miejsce za masywnym mahoniowym biurkiem. Zachary cały czas wyglądał przez okno na ogród pałacu Griffinów i myślał, że
8
niezależnie od tego, jak silną władzę posiada Melbourne nad resztą świata, dla niego jest tylko starszym bratem. - Nie obchodzi mnie twój lunch - odparł lekceważąco brat. Shay dotrzyma towarzystwa Peep. Chciałem porozmawiać o innej sprawie rodzinnej. Nie brzmiało to groźnie. Nikt ostatnio nie wyszedł poza wyraźnie nakreślone przez Griffinów granice - przynajmniej od czasu nagłośnionej przez prasę ucieczki Nell i Valentine'a do Szkocji. Melbourne jednak zdołał przekształcić skandal w romantyczną eskapadę, na którą po cichu dał swoją zgodę, zanim podchwyciły ten
S R
temat gazety. Zachary odwrócił się i oparł biodrem o szeroki parapet. - Przejdź do rzeczy.
- Ciotka Tremaine poprosiła mnie, bym jej zorganizował towarzystwo.
- Chce znowu pojechać na wyścigi do Derby, prawda? - Zachary uśmiechnął się kwaśno.
- Ostatnim razem wzięła udział w...
- Odezwał się jej artretyzm - przerwał Melbourne. - Chce wziąć kąpiele w Bath, prawdopodobnie pozostanie tam aż do końca sezonu. Powiedziałem, że będziesz rad jej towarzyszyć. Zachary przez chwilę przyswajał te słowa, chociaż usta już sformułowały odpowiedź. -Nie. - Błagam cię... - Wyślij Charlemagne'a. Mam inne plany.
9
- Potrzebuję Shaya w Brighton, aby sfinalizować zakup sześciu statków handlowych. Poza tym nigdy nie miewasz planów. - Teraz mam. Melbourne oparł się wygodnie w fotelu. - Raczysz mnie oświecić jakie? - Już cię oświeciłem - odparował Zachary, starając się nie podnosić głosu. Nie potrzebował sporu w tej sprawie. Już podjął decyzję. - Tyle tylko, że postanowiłeś nie traktować mnie poważnie. Przez długą chwilę w gabinecie panowała taka cisza, że Zachary słyszał szczebiot Peep rozprawiającej o czymś z kamerdynerem w
S R
jadalni na drugim końcu holu. Książę nie drgnął nawet, lecz Zachary wiedział, że przypomina sobie minione rozmowy i że waży odpowiedzi, by podjąć spór w sposób, który da mu najwięcej szans na wygraną. Dlatego właśnie Zachary nigdy nie grał z nim w szachy. Nigdy nie wygrał. Nigdy. To jednak nie była partia szachów. Szło o jego przyszłość. Tak długo, jak będzie stanowczy, nie przegra. - Powiedz mi - przemówił wreszcie książę - skąd ta nagła wola wstąpienia do wojska? A jednak zwrócił na to uwagę. - Wcale nie nagła. Rozmyślałem o tym od dłuższego czasu. Próbowałem z tobą o tym porozmawiać już miesiąc temu, ale nie byłeś zainteresowany. - Teraz jestem. - Myślałem, że masz spotkanie w Carlton House. - Zachary, nie chcę, żebyś wstępował do wojska. 10
Powstrzymując chęć porwania się na nogi, Zachary usadowił się na parapecie. - To co chcesz, bym robił? Partnerował Nell na przyjęciach? Nie, jest przecież mężatką. Już nie jestem ci do tego potrzebny. Pozostaje mi odprowadzanie Peep na herbatki do przyjaciółek i towarzyszenie ciotce Tremaine w jej wydumanych podróżach. - Ta nie jest wydumana. Poza tym zawsze pozostają... - Interesy? Od tego jesteś ty i Shay. Zresztą wolałbym się dać zamknąć w Bedlam*, niż kupować i sprzedawać rzeczy z niepojętego dla mnie powodu.
S R
- Jestem pewien, że znajdziesz coś, co cię zainteresuje... - Ciebie to bawi - znów przerwał Zachary, pragnąc, by starszy brat zrozumiał jego frustrację. - Ciebie i Shaya. Mnie nie. Pragnę czegoś innego. Chcę jakiejś odpowiedzialności, Sebastianie. Chcę wrażeń i sławy, im więcej, tym lepiej. Kamerdyner zapukał do drzwi. - Wasza miłość?
- O co chodzi, Stanton? - zawołał Melbourne zirytowanym tonem. - Powóz gotowy, wasza miłość. - Za chwilę zejdę. Zachary wyprostował się i ruszył od okna. - Rozumiem, że musimy dokończyć rozmowę później powiedział, wyręczając brata w wypowiedzeniu tej kwestii. Po lunchu
11
z generałem Pictonem będzie miał znacznie więcej amunicji, a może nawet i patent oficerski. Bedlam - nazwa szpitala psychiatrycznego - przyp. tłum. - Skończymy teraz. - Ale przecież... - Nie, teraz moja kolej - odparował ostro Melbourne. - A jak to było wtedy, kiedy chciałeś złożyć śluby? Zachary zmarszczył brwi. - Wtedy nie chciałem zostać księdzem naprawdę. To było... - Dlatego przedstawienie trwało tylko tydzień. Potem miało być
S R
trenowanie koni wyścigowych.
- To nie w porządku, Seba...
- Znudziło ci się po dwóch miesiącach - znowu przerwał mu brat. - A jak było z zarządzaniem ziemskim majątkiem? Zachary wyprostował się i wycelował palec w brata. - To już twoja wina. Bromley Hall to najmniej znacząca nieruchomość w twoim posiadaniu. Jest tam nudno, jak... - Rowy nawadniające to był świetny pomysł, a przynajmniej byłby świetny, gdybyś go skończył. - A więc jestem bezużyteczny. To chcesz mi powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że nie masz do niczego cierpliwości. Jeśli coś natychmiast spełnia twoje oczekiwania, wtedy jesteś gotów to ciągnąć. Jeśli jednak coś wymaga pracy, szybko tracisz zainteresowanie. Dlatego, jeśli potrzebna ci jest odpowiedzialność, kup sobie psa. Jeśli się nudzisz, zabierz się do malowania. Nie musisz 12
paradować po Półwyspie w jaskrawoczerwonym mundurze, żeby jakiś cholerny Francuz zrobił w tobie dziurę. - Dziękuję ci uniżenie za twoją wiarę w moją głupotę i skrajną niekompetencję. - To w żadnym wypadku nie jest głupota, ale wiesz dobrze, jaki jesteś - odparował Melbourne. - Brak cierpliwości nie przysłuży ci się w armii. Nie kupisz sobie patentu oficerskiego, Zachary. Nie dam na to pozwolenia i wiesz dobrze, że mogę to udaremnić. Zachary utkwił w bracie ponure spojrzenie i zacisnął szczękę tak, że zadrgały mu mięśnie na twarzy.
S R
- Jestem trzecim z kolei synem w arystokratycznej rodzinie, Seb. Moje możliwości...
- Są więcej niż wystarczające, gdybyś tylko zechciał uczynić wybór i przy nim pozostać.
- Uczyniłem już wybór. Dziękuję za radę. - Odwrócił się na pięcie i skierował do drzwi gabinetu. - Zachary, ty...
- Co, Sebastianie? Znaleźliśmy się w impasie. Skoro masz władzę, by powstrzymać od wstąpienia do armii jednego z Griffinów, zacznę udawać kogoś innego. - Przerwał, by wziąć oddech. Miał nadzieję, że nie powiedział za dużo. Powinien się wreszcie nauczyć, kiedy należy zamilknąć i po prostu wyjść. - Wiem, czego się obawiasz - ciągnął jednak. - Przykro mi, że umarła Charlotte. Wiem, jak bardzo ją kochałeś. Ale ty...
13
Melbourne wstał z miejsca tak szybko, że fotel odsunął się do tyłu. - Dosyć! - ryknął. - Moja żona nie ma z tym nic wspólnego. - Właśnie, że ma... - Odwieziesz ciotkę Tremaine do Bath - wysyczał Melbourne. Szare oczy ciskały błyskawice ledwo powstrzymywanego gniewu. Potem wrócisz i kiedy mi udowodnisz, że jesteś zdolny do okazania cierpliwości i rozsądnego poziomu odpowiedzialności, i jeśli ciągle jeszcze będziesz miał ochotę wstąpić do wojska, wrócimy do tej rozmowy.
S R
Zachary odetchnął głęboko. Jak zwykle, rozzłościł się i powiedział nie to, co potrzeba, i kiedy już Melbourne wygłosił swoją wolę, nie mógł jej odeprzeć.
- Przepraszam, Sebastianie - powiedział tylko. - Nie trzeba. - Najstarszy brat jął chodzić po gabinecie tam i z powrotem, najwidoczniej próbując odzyskać właściwą sobie równowagę ducha. Już samo to było niezwykłe. Melbourne rzadko pozwalał, by ktokolwiek widział, jak traci kontenans. - Chciałem tylko powiedzieć, że nie możesz nas wszystkich trzymać zamkniętych bezpiecznie w szklanych gablotkach i oczekiwać, że nie spróbujemy z nich wyjść - rzekł ciszej Zachary. - Proponuję, byś poszedł spakować bagaże - odparł Melbourne lodowatym tonem, od którego rodzeństwo zwykle przeszywał dreszcz. - Wyjeżdżasz za godzinę.
14
- Dobrze. Nadejdzie jednak dzień, Melbourne, kiedy wydasz o jeden rozkaz za dużo i zobaczysz pustkę w swoich oddziałach. Niech to szlag trafi! Obaj wiedzieli, że to czcza pogróżka, przynajmniej jednak brat się z niego nie śmiał. Zachary miał przyzwoity miesięczny dochód, ale zależał on od Melbourne'a. Jeśli przeciągnie strunę, książę może po prostu wstrzymać pensję, co oznaczałoby, że Zachary będzie musiał zadowolić się tylko dochodem z wybranego przez siebie zajęcia.
S R 15
Rozdział 2 Caroline Witfeld tak mocno przycisnęła ołówek do szkicownika, że się złamał. - Grace, mogłabyś tak nie machać rękami? Siostra podrapała się za lewym uchem. - Nic nie poradzę. Ten kapelusz mnie gryzie. - To nie kapelusz, a turban. Proszę, usiądź bez ruchu. Potrzebuję tylko dwóch minut. - Tak samo mówiłaś pięć minut temu, Caro. A to świństwo gryzie.
S R
Caroline zamknęła oczy na czas jednego westchnięcia. Trudno było skoncentrować się na modelce, która kręciła się, przyprawiając ją o ból głowy. Co nie oznaczało, że miała zamiar się poddać. Cierpliwość zazwyczaj jest zaletą, w tym jednak przypadku była wręcz koniecznością.
- Trwa to dłużej, bo się wiercisz. Sama chciałaś być perską księżniczką. Wysokie głosy zabrzmiały z korytarza dwa piętra niżej. - Grace! Jedziemy! Pośpiesz się! A niech to! Caroline złapała drugi ołówek i zaczęła szkicować wściekle, skupiając uwagę na jasnych kędziorach siostry, wymykających się spod jedwabnego turbanu. Zwoje turbanu może naszkicować później. - Zaczekaj, Grace - mruczała, rysując. Obiecałaś. 16
Kędziory poczęły zmierzać ku drzwiom razem z resztą siostry. - Pojadą beze mnie - zaczęła się bronić. - A ja muszę mieć nowy kapelusz. - Grace... Turban spadł na drewnianą podłogę. - Wybacz, Caro! - rzuciła Grace przez ramię i pośpieszyła po schodach w dół. - Wrócę na lunch! - Ale wtedy światło będzie inne... - zaczęła Caroline, po czym umilkła. Z gniewną miną odłożyła ołówek i wstała, by wyprostować plecy. Grace nie obchodziły ani światło, ani cienie. Obchodził ją tylko nowy kapelusz.
S R
Mogła zwerbować inną siostrę, tak jej się zdawało. Podeszła jednak do okna i gdy popatrzyła w dół na podjazd, naliczyła sześć głów tłoczących się w powozie Witfeldów. Widocznie wszystkie siostry potrzebowały nowych kapeluszy.
Oczywiście potrzeba, którą czuły, by odwiedzić Trowbridge, mogła mieć coś wspólnego z faktem, że dziś był wtorek, a syn pani Williams, Martin, który wrócił dopiero z Krymu, właśnie we wtorki pomagał w przyjmowaniu dostaw do sklepu tekstylnego. Caroline uśmiechnęła się. Biedny Martin. Po trzech miesiącach jego wtorkowych męczarni właścicielka powinna zmienić dzień przyjęcia towaru, albo przynajmniej przełożyć je na godziny po zamknięciu sklepu. Lecz oczywiście sklep sprzedawał więcej we wtorki niż w jakikolwiek inny dzień tygodnia, może więc obecność Martina w godzinach przedpołudniowych nie była zbiegiem okoliczności. 17
Caroline podniosła turban i położyła na stercie książek o słusznej wysokości, po czym skierowała uwagę ku szkicownikowi. Już teraz mogłaby rysować swoje siostry z pamięci, ale nachylenie głowy, rozkład światła na twarzy - tego nie mogła w żadnym razie oddać bez obecności modelki przed sobą. Mogła jednak dokończyć szkicowanie zwojów turbanu. - Caro? Wstała, mrugając. - Tutaj jestem, papo. W pracowni. - Co o tym sądzisz? - spytał ojciec, wchodząc do środka. W
S R
ramionach tulił drewnianą skrzynkę wypełnioną wrzuconymi w nieładzie miniaturowymi kolumnami z masy papierowej i klockami udającymi kamień. - Rzecz jasna, jest w innej skali. Edmund Witfeld wyglądał tak, jak według Caroline wyglądałby każdy inny ojciec siedmiu córek. Palce miał poplamione atramentem przy sporządzaniu niekończących się zestawień wydatków i szukaniu sposobu, jak zgromadzić siedem posagów. Włosy siwe, które zaczęły rzednąć, kiedy pięć córek weszło w wiek stosowny do zamążpójścia. Nosił marynarkę nieco za luźną w ramionach, a za ciasną w pasie - od trosk, zmartwienia i bezradności. Pomijając wszystko inne, miał przeciw sobie miażdżącą siłę. Caroline przyjrzała się pieczołowicie odtworzonej makiecie. - Te są nowe - powiedziała, wskazując parę złamanych kolumn spoczywających z boku miniaturowego malowanego strumienia. Uśmiechnął się. 18
- Tak. Pomyślałem, że jeśli dodam szóstą i siódmą kolumnę z północnej strony, zrównoważę kolumnadę na południu. - To zaczyna wyglądać jak ruiny Partenonu, czy też moje wyobrażenie o nim. Antyczne i romantyczne. - Ha! Właśnie taki efekt zamierzam uzyskać. - Pocałował ją w policzek. - Już jutro zamówię dodatkowe kolumny na łąkę. - Mamrocząc coś pod nosem, wytaszczył skrzynkę na korytarz. - Och, prawie zapomniałem. - Wszedł z powrotem do pracowni. - Była poczta. Dostałaś list. Zlodowaciała.
S R
- Czy to odpowiedź? - zapytała. Wolną ręką przeszukiwał kieszenie.
- Tak sądzę. Zaraz. Weź to na chwileczkę. Przejęła miniaturową budowlę. - Papo!
- Nie jest moim zamiarem cię dręczyć, tyle że nigdy nie udało mi się uzyskać twojej opinii o ruinach, kiedy już otrzymasz list. No, jest wreszcie. - Wyciągnął list z wewnętrznej kieszeni marynarki. Caroline wzięła go, prawie upuszczając makietę. Drżącymi palcami odwróciła kopertę, aby przeczytać adres. - To z Wiednia. Pracownia Tannberga. - Otwórz go, Caro.
19
Zmówiwszy szybką modlitwę, wsunęła palec pod woskową pieczęć i rozłożyła list. Przeczytała go z bijącym mocno sercem i aż wstrzymała oddech. - O mój Boże. Ojej, ojej! - I cóż? - niecierpliwie spytał ojciec i ostrożnie położył pudełko z makietą na podłodze. - Przyjęli cię? Już najwyższy czas, żeby ktoś okazał odrobinę zdrowego rozsądku. Chrząknęła i przeczytała głośno: P. Witfeld, wyrażamy podziękowanie za serię portretów, przesłanych nam wraz z prośbą o przyjęcie. Nie widzimy żadnego
S R
powodu, by nie przyjmować kandydatów na praktyki, do ostatecznej akceptacji - ciągnęła drżącym ze wzruszenia głosem. - Prosimy o dostarczenie portretu arystokraty, razem z podpisaną rekomendacją od tegoż arystokraty, potwierdzającą zadowolenie z obrazu. W oczekiwaniu na pracę,
Raoul Tannberg, dyrektor, pracownia Tannberga - To całkiem rozsądna prośba - odparł ojciec, kiwając głową. Wszystkie pieniądze z malowania portretów pochodzą od zamożnych obywateli. Prawdopodobnie chcą dowodu, że wniesiesz do pracowni jakiś dochód i przysporzysz jej klientów. Nie wiedziała, w jaki sposób udawało mu się zachować spokój. Ona z trudem łapała oddech. Nie było to bezwarunkowe przyjęcie, ale też nie jednoznaczna odmowa, jak dwadzieścia siedem otrzymanych wcześniej. Jeszcze jeden krok i urzeczywistni się jej największe marzenie. Nie będzie musiała już wojować z siostrami, by siedziały 20
spokojnie, kiedy próbowała nadać im na płótnie artystyczną pozę. Nie będzie musiała błagać kucharki o pożyczenie obiadu na pół godziny przed podaniem, żeby mogła dopracować szkice pieczonego kurczęcia lub... Teraz będzie malować naprawdę. Będzie niebiańsko. - Przypuszczam, że zajrzysz do lorda i lady Eades. Pękła bańka, wywołana przez pierwszy poryw marzenia. Malowała już wcześniej hrabiego i hrabinę. Ich portrety wisiały w pałacu Eades. Teraz jednak będzie musiała wykonać najważniejsze dzieło życia, a miejscowi arystokraci byli parą najbardziej ekscentrycznych ludzi w Wiltshire. Nie zamierzała wysyłać obrazu
S R
Lord i lady Eades jako egipski faraon i jego małżonka do Wiednia. Raoul Tannberg szydziłby z niej na całym kontynencie. - Musisz spełnić ich warunek, skoro się zgadzają - ciągnął Edmund Witfeld poważnym tonem.
- Tak, coś wymyślę. - Może połączy jakieś obrazy, które już ma. Lord i lady Eades nigdy się przecież nie dowiedzą. Potrzebny jej tylko list wyrażający aprobatę. List nie musi zawierać opisu obrazu. - To bardzo dobra wiadomość, Caro - rzekł ojciec i wziął od niej list, by przeczytać go jeszcze raz. - Nie chciałem niczego mówić, lecz teraz skoro masz ten list, powinnaś wiedzieć. Zmarszczyła twarz i ciężar przygniótł jej piersi. - Co się stało, papo? - Nic takiego. Masz jednak już dwadzieścia trzy lata. I jak stale przypomina mi matka, masz sześć młodszych sióstr, które rwą się do zamążpójścia. Dla ich dobra nie możemy tego dalej ciągnąć. 21
- Czego ciągnąć? Przecież nikomu nie robię krzywdy. To moje marzenie, papo, marzenie od zawsze. - Wiem o tym. Dlatego zachęcałem cię i wspierałem w twej pracy. Bóg jeden wie, że rozumiem doskonale, co to znaczy mieć marzenie. Niemniej jednak kogoś krzywdzisz: zmniejszasz szanse swoich sióstr na znalezienie mężów. To niewielka posiadłość z bardzo skromnym dochodem, z którego trzeba uciułać siedem posagów dla siedmiu... - Sześć! - przerwała, czując, że w oczach wzbierają jej łzy. Czuła, że stara się na co dzień nie pamiętać, iż jej siostry pragną
S R
czegoś innego niż ona. Zatem jednak jest przeszkodą w tym, w czym wszystkie upatrują swoją drogę do szczęścia: w zamążpójściu. Prosiłam już papo, żeby mnie papa pominął.
- Zgadzam się, moja droga. Niemniej ciągle należysz do rodziny o bardzo ograniczonych zasobach. Farby i płótna, i... - Płacę za nie sama - wtrąciła.
- No, nie martw się teraz, kiedy otrzymałaś dobre wieści odparł, wręczając jej list. - Chciałem tylko, żebyś wiedziała. To już ostatni rok, kiedy możemy sobie na to pozwolić. - Co się stanie, jeśli monsieur Tannberg mnie nie przyjmie? - Ależ przyjmie, na pewno. - Ale gdyby nie przyjął, to co się stanie? Westchnął ciężko. - Wtedy pod koniec lata musiałabyś albo wyjść za mąż, albo przyjąć posadę guwernantki, którą w swej szlachetności oferują ci lord i lady Eades. Bardzo pragną, byś uczyła ich dzieci rysunku. 22
- Ich dzieci... - zatkało ją. Straszne. Żadne słowa nie były w stanie opisać chłodu, który przeszył jej serce na myśl, że mogłaby uczyć bogate zepsute dzieci, jak maluje się stokrotki. - Nie musisz się jednak tym teraz przejmować, prawda? - Przypuszczam, że nie. - Oby te słowa dotarły do uszu Pana Boga. - Zuch dziewczyna. - Podniósł z podłogi skrzynkę. - Zamówię nowe kolumny - rzekł, wychodząc. -I powiem matce, że przyjęli cię do pracowni malarskiej w Wiedniu. Wszyscy odetchną z ulgą. Patrzyła, jak oddalał się korytarzem, po czym usiadła. Jej
S R
położenie było w istocie gorsze, niż myślała. Rozgoryczenie i upokorzenie, że była odrzucana tylko z powodu płci, albo że pracownia miała zbyt wielu kandydatów, albo że nie mogła pozwolić sobie, by płacić za naukę, były niczym w porównaniu z upokorzeniem z objęcia posady guwernantki. Musiałaby wtedy na dobre odłożyć swoje pędzle i nie miałaby już okazji znów wziąć ich do ręki. Byłby to koniec malowania, koniec uczucia, które wypełniało ją zawsze, ilekroć udało jej się uwiecznić na płótnie coś z życia. Byłoby tak, jakby sama wbiła sobie nóż w serce. Dzięki Bogu, że ojciec jasno wyłożył jej następstwa niepowodzenia. Przekona lorda i lady Eades, by ubrali się w wykwintne, współczesne stroje, i dostanie się do pracowni Tannberga. Nie miała innego wyjścia. - Zachary, jeśli to okropieństwo ugryzie mnie jeszcze raz w stopę, każę kucharzowi ugotować je na obiad. 23
Zachary z głębokim westchnieniem pochylił się i podniósł szczeniaka za fałdę na karku, po czym usadowił obok siebie na siedzeniu powozu. - Wybacz, ciociu. Gladys, ciotka Tremaine, przyjrzała się uważnie jego nowemu przyjacielowi. - Co to w ogóle jest? - Podobno w połowie foxhound i w połowie seter irlandzki odparł, poruszając palcami, żeby szczeniak zabrał się do gryzienia jego ręki i zostawił ciotkę w spokoju.
S R
- W jakim celu go sobie sprawiłeś?
- Melbourne powiedział, że powinienem wziąć sobie psa. Oznacza to dla niego ćwiczenie cierpliwości i poczucia odpowiedzialności. - Syknął, gdy ostry ząb skaleczył go w palec. Nazwałem go Harold.
- To drugie imię twojego brata.
- Doprawdy? Cóż za zbieg okoliczności. Ciotka odwróciła tamborek spodem do góry i podniosła, by odgryźć zębami niebieską nitkę, którą uprzednio zawiązała na supełek. Nie przerywając, sięgnęła do koszyka po szpulkę zielonych nici. - Mam przecież nożyk - zaoferował pomoc Zachary, patrząc na nią z siedzenia naprzeciwko, kiedy odmierzyła zieloną nić, po czym także odgryzła. - A także wściekłą bestię z ostrymi zębami.
24
- Tak jest szybciej - odparła ciotka, po czym zręcznie nawlekła igłę i powróciła do haftu. - Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się umiejętność wyhaftowania czegoś naprędce. - O tak, nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś zechce mieć inicjały wyhaftowane na chusteczce - powiedział oschle, odczuwając współczucie na widok zawiłego ściegu. - Kpij sobie, kpij. Pamiętaj, że mam trzydzieści lat mądrości więcej niż ty, mój chłopcze. - Oślepnie ciocia, haftując w trzęsącym się powozie, i połamie zęby na tych nitkach, zanim dojedziemy do Bath Zaśmiała się.
S R
- Robiłam to już, zanim przyszedłeś na świat, Zachary. W czasie podróży szybciej mija na tym czas niż na czytaniu albo siedzeniu i czekaniu, aż dzikie psisko pożre mi buty.
Musiał się zgodzić przynajmniej z częścią tego stwierdzenia. Wpatrywał się w książkę ofiarowaną mu wczorajszego ranka przez Charlemagne'a. Zupełnie jakby dwa tuziny poematów Byrona mogły mu zrekompensować zesłanie do Bath. Harold widocznie czuł to samo, bo porwał już na strzępy okładkę. Zachary'ego bolała zarówno żałosna jakość tego przekupstwa, jak i nieprzyjemne przeczucie, że kroi się coś jeszcze gorszego. Nie wątpił ani przez chwilę, że ciotka Tremaine została poinstruowana, aby jej artretyzm nie przechodził, dopóki nie dostanie od Melbourne'a wiadomości, że znalazł sposób, aby powstrzymać brata przed wstąpieniem do wojska.
25
Strategia przeczekania, którą obrał Melbourne, złościła Zachary'ego. Nie zamierzał się jednak poddawać bez względu, czy potrwać miała tydzień, czy miesiąc. Potrzebował odmiany. Zanim wszechwładny klan Griffinów zdoła wysmażyć jakąś cudowną intrygę, zaciągnie się do armii Wellingtona na Półwyspie. Przynajmniej tam będzie kimś więcej niż niepotrzebnym trzecim bratem, zastępcą zastępcy, towarzystwem dla kobiet z rodziny, słynącym bardziej z dobrego apetytu i popularności wśród panien niż z innych zalet i umiejętności, jakie niewątpliwie miał. - Właśnie miałem zaproponować drzemkę - wtrącił, gdy zdał
S R
sobie sprawę, że ciotka go obserwuje.
- Możesz jechać konno - odparła. - Przecież zadałeś sobie trud, by zabrać swojego wierzchowca. Będę czuła się doskonale, haftując w samotności.
W pierwszej chwili miał zapytać, dlaczego jego obecność była w ogóle potrzebna. Niemniej wszyscy wiedzieli, że podróżuje z ciotką Tremaine do Bath nie dla jej zdrowia, ale dla własnego. Zachary wyciągnął zegarek z kieszonki i zerknął na tarczę. - Pozostała nam godzina drogi do zajazdu. Harold i ja zdrzemniemy się tam trochę, jeśli ciocia nie ma nic przeciwko temu. Ciotka Tremaine uniosła swoją pokaźną osobę na siedzeniu. - Właściwie kazałam Phippsowi trochę zboczyć z gościńca. Zrobimy sobie mały wypad w bok. - Jaki wypad w bok? - zapytał podejrzliwie i wyprostował się. Lepiej, żeby nikt nie próbował zamknąć go gdzieś w klasztorze. 26
- Pomyślałam, że moglibyśmy spędzić dzień albo dwa w posiadłości Witfeld, żebym mogła odwiedzić przyjaciółkę, Sally Witfeld. Zachary przez chwilę jej się przyglądał. - To nie jest wypad zorganizowany przez Melbourne'a? - Wielkie nieba, skądże. Sally i ja chodziłyśmy razem na pensję dla panien. To tylko godzina od głównego traktu, poza tym mam stałe zaproszenie, by ich odwiedzać. Nie widziałyśmy się prawie sześć lat. Uniósł ręce, poddając się, po czym łokciem przytrzymał psa, który próbował mu skoczyć na pierś.
S R
- Bath czy Witfeld to dla mnie jedno. Daleki jestem, by stanąć na przeszkodzie starej przyjaźni.
- Jakiż roztropny młodzieniec!
Zachary uśmiechnął się, usadowił wygodnie na skórzanym siedzeniu, zanurzył palce w sierści na karku Harolda i zamknął oczy. Choć cała ta podróż była mu nie na rękę, lubił ciotkę. W zaistniałych okolicznościach, jeżeli nawet przespanie popołudnia w dusznym, trzęsącym powozie niosło ze sobą jakieś niedogodności, nie przeszkadzały mu one. Po dwudziestu minutach powóz zjechał z głównego traktu na zarośniętą i wyboistą drogę, która skręcała ostro na południe. Zachary otworzył oczy i niemal wypadł z siedzenia. Drzemka była najwyraźniej skończona. Co więcej, był przekonany, że kiedy dotrą do dworu Witfeld, całe siedzenie będzie miał w fioletowych sińcach. Złapał się za zwisające sznury i trzymał, podczas gdy psiak wypadł na 27
podłogę i drżał cały, szukając schronienia u jego nóg. Dobry Boże, kto też mieszka na końcu tej drogi - dzicy, zarośnięci Celtowie? Ciotka Tremaine oczywiście nie przerywała haftowania, chociaż powątpiewał szczerze w to, że w tych warunkach zdolna była wyszywać prostym ściegiem. Nareszcie powóz znalazł się na lepiej utrzymanym odcinku drogi, co wskazywało, że wjechali na teren prywatny. Zachary puścił sznur i rozprostował palce. - Z tego co słyszałem, w tej części Wiltshire jest dużo ryb rzekł, postanawiając jakoś uratować sytuację. - Czy mieszka tam też jakiś pan Witfeld?
S R
- Oczywiście - ciotka Tremaine zapakowała robótkę do koszyka i zerknęła na niego ukradkiem. - Nie sądzę jednak, żebyś miał jakieś trudności z zajęciem przez parę dni.
Cień podejrzenia zagościł mu w myślach. - Sally Witfeld nie ma chyba córki na wydaniu, prawda? zapytał, kiedy powóz się zatrzymał. -Nie. - Całe szczęście. Sapiąc i otrzepując się z kurzu, postawny lokaj zjawił się, by otworzyć drzwi powozu. Z pomocą Zachary'ego i w asyście Harolda z tyłu, wspierając się na laseczce i wyciągniętym ramieniu lokaja, ciotka wygramoliła się z powozu na ziemię. Spojrzała do góry na Zachary'ego i uśmiechnęła się szeroko. - Ma ich siedem!
28
- Siedem czego? - spytał Zachary, pomimo że z rozpaczą zdał sobie sprawę, o czym mówi ciotka. Wrzawa wysokich głosów dobiegła z okna, które bez wątpienia prowadziło do salonu. Chwilę później kobiety w tęczowej oprawie muślinowych spódnic poczęły wylewać się strumieniem z dwuskrzydłowych drzwi frontowych. Harold pochylił łeb i zawarczał. Było za późno, żeby schronić się w powozie i uciec, chociaż taka myśl przez krótką chwilę pojawiła się w głowie Zachary'ego. Dotrzymanie w tych okolicznościach towarzystwa ciotce Tremaine było przypuszczalnie testem na jego
S R
cierpliwość i poczucie odpowiedzialności, poza tym nie miał zamiaru polec tak łatwo. Siedem córek. Dobry Boże!
Postanowił, że swoje niezadowolenie wyrazi później i w mniej licznym towarzystwie, przykleił uśmiech do twarzy i zszedł po schodkach na dół, a za nim szczeniak, który natychmiast jak oszalały ruszył w pościg za trzema kurami.
Dziewczęta zdawały się znać ciotkę Tremaine. Ogłuszające piski i okrzyki: „Och, och, lady Gladys!" wypełniły powietrze i niemal wypłoszyły na dobre Harolda i kury. - To mój siostrzeniec, lord Zachary Griffin. Kobieca armia dygnęła. - Lordzie Zachary. Zachary odkłonił się w odpowiedzi. Kiedy został już okrążony, dwie nowe pojawiły się w drzwiach. Co to ma być, jakaś cholerna pensja dla panien"? 29
- Gladys! - zawołała najstarsza, prawie tak samo tęga, jak wysoka, i zamknęła ciotkę w serdecznym uścisku. - Och, moja droga! Jakże się cieszę, że znów cię widzę! Najwyraźniej matka tego stada. Było oczywiste, od kogo córki uczyły się powściągliwości. Kiedy ciotka wskazała na niego, Zachary uśmiechnął się najszerzej jak umiał i przedarł się ku niej przez tłum dziewcząt. - Z pewnością mam przyjemność z panią Witfeld - powiedział do towarzyszki ciotki, ujął jej tłustą dłoń i skłonił się nisko. - Ciocia zawsze bardzo ciepło panią wspomina.
S R
- Och, wielkie nieba, jakiż szarmancki! - zawołała Sally, rumieniąc się. - Bardzo trafnie go opisałaś, Gladys. A zatem rozmawiały o nim! To nie wróżyło niczego dobrego. - Ma pani przeurocze córki - ciągnął, wdzięczny, że sam pochodzi z licznej rodziny. W przeciwnym razie padłby tu trupem na miejscu. Albo przynajmniej zemdlał z wrażenia i lepiej nie mówić, gdzie by się mógł ocknąć.
- Dziewczęta! - uciszała pani Witfeld. - Pan pozwoli, że mu przedstawię... Chodźcie tutaj, dziewczęta, przestańcie już szczebiotać, głuptaski! - Uformowała córki w długi rząd, który przypominałby regiment w pogotowiu, gdyby nie suknie i kapelusiki, chichoty i szepty. Wyczuwając koniec rozgardiaszu, pojawił się Harold i zaczął atakować lewy but Zachary'ego. Na szczęście były to stare buty włożone tylko na podróż dla większej wygody; lepsza para spoczywała schowana w kufrze. 30
Kiedy panny już się ustawiły, jedna z nich, która ostatnia wyszła z domu, przyciągnęła jego uwagę. Nie dlatego bynajmniej, że była uderzająco urodziwa, chociaż jej miękkie kasztanowe włosy były o parę odcieni ciemniejsze niż włosy następnej siostry, oczy miała błyszczące i zielone, a figurę smukłą. Nie, zwróciła na siebie uwagę tym, że mierzyła go wzrokiem od stóp do głów, a nawet przechylała głowę, by spojrzeć na jego profil. Poczuł się jak owad badany przez entomologa. - Lordzie Zachary - przemówiła pani Witfeld, ciągnąc kasztanowłosą dziewczynę na początek szeregu. - To moja najstarsza córka, Caroline. Skłonił się.
S R
- Panno Witfeld. Rad jestem panią poznać. Caroline Witfeld odwzajemniła ukłon.
- Radzę oszczędzać te ukłony, aż przedstawianie się zakończy, ponieważ zakręci się panu w głowie - odparła niskim, rozbawionym głosem. Jej matka zbliżyła się już do następnej córki i prawdopodobnie tylko on to usłyszał. - Susan! - rzekła matrona rodu, przesuwając się wzdłuż szeregu. - Następnie bliźniaczki: Joanna i Julia. Grace właśnie skończyła osiemnaście lat. I najmłodsze: Anne i Violet. Zachary strząsnął Harolda z buta, odczekał chwilę, by się upewnić, że pani Witfeld zakończyła prezentację, po czym skłonił się znowu.
31
- Bardzo się cieszę, mogąc panie wszystkie poznać - odezwał się i rzucił spojrzenie najstarszej dziewczynie, która wyglądała, jakby zapomniała o swoim żarcie i zdawała się wpatrywać w jego lewą rękę. By to sprawdzić, poruszył szybko palcami. Zamrugała. - Wszystkie tak bardzo wyrosłyście - powiedziała do dziewcząt ciotka Tremaine. - W dodatku wyrosłyście na urocze młode damy. Moja siostrzenica wyszła za mąż miesiąc temu, zdążyłam się więc stęsknić za kobiecymi pogawędkami i oglądaniem albumów z modą. Jedna z bliźniaczek podbiegła do niej i klasnęła w ręce. - Musisz więc z nami zostać, pani. Mamo, powiedz lady Gladys i
S R
lordowi Zachary'emu, że muszą u nas trochę zostać. - Oczywiście, że się u nas zatrzymają. Nie widzę tego inaczej i pewna jestem, że pan Witfeld się zgodzi. Ciotka Tremaine uśmiechnęła się:
- Jeśli nie sprawimy kłopotu, chętnie zostaniemy parę dni. Caroline wycofała się nieco, kiedy siostry tłoczyły się wokół lorda Zachary'ego, każda w nadziei, że to ona pokaże mu jego pokój. Patrzyła, gdy uśmiechnął się, dyplomatycznie podając ramię Violet, najmłodszej, i dając znać reszcie gestem, by pokazały drogę. Z ciemnobrązowymi, niemal czarnymi włosami, które w popołudniowym słońcu połyskiwały pasemkami jasnego brązu, z oczami, których odcień oscylował pomiędzy mrocznym węglem a pochmurną szarością, i zgrabną sylwetką - atletyczną i wysoką - lord Zachary był wyjątkowo przystojnym dżentelmenem. W dodatku jego twarz, z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi i 32
arystokratycznym zarysem brwi miała w sobie coś ujmującego. Caroline prawie się uśmiechnęła, choć nie należało ogłaszać zwycięstwa, zanim wykona kilka szkiców i sprawdzi, czy uda się jej oddać osobowość modela na płótnie. W tej chwili jednak zdawało się, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Potrzebowała arystokraty, a lord Zachary Griffin zjawił się w drzwiach jej domu. Razem z nim pojawił się sposób na wyrwanie się z Wiltshire.
S R 33
Rozdział 3 Siostry dołączyły do ludzi i bagaży, kiedy nieoczekiwanym gościom dworu Witfeld pokazywano ich pokoje. Caroline jednak wspięła się na trzecie piętro i poszła do swojej pracowni, zrobionej z pomieszczenia mającego kiedyś służyć za oranżerię. Wielki pokój mieścił się w wieży, jego ściana stanowiła półkolistą niszę z wysokimi zwieńczonymi łukiem oknami. Wcześniej była to pracownia Edmunda Witfelda, jego ucieczka przed damską hordą. Jej jedynej wolno było tam wchodzić, a w miarę jak jej
S R
zainteresowanie malowaniem i umiejętności w tym względzie rosły, i gdy matka dostrzegła, że ów talent może przysporzyć rodzinie jakiegoś dochodu, zwrócić na nią uwagę, a może nawet przyciągnąć doceniającego sztukę męża, Caroline zajęła część oranżerii na swoją pracownię. Stopniowo zajmowała coraz więcej miejsca, aż wreszcie dwa lata temu ojciec dobrowolnie i całkowicie wyprowadził się do mniejszego, lecz równie odizolowanego gabinetu, na parterze za kuchnią. Podeszła prosto do nowego szkicownika i przeniosła go na jeden z głębokich foteli stojących półkoliście pod oknami. Oranżeria przez cały dzień była dobrze oświetlona, ale malowaniu i szkicowaniu modeli sprzyjało szczególnie poranne słońce, aż do wczesnego popołudnia. W tej chwili nie chciała malować. Miała zamiar szkicować. W zwyczajnych okolicznościach lubiła, aby model pozował do 34
wstępnych szkiców. Potrzebowała obserwacji dłuższej niż pięć minut. Dzisiaj jednak tak zawzięcie szorowała ołówkiem po papierze, że zapominała wziąć oddech. Ten model był całkiem inny - nie dlatego, że jego portret miał być najważniejszy w jej życiu, ale dlatego, że niewielu dotąd mężczyzn jej pozowało. Poza ojcem jeszcze lord Eades, przebrany za króla Artura i za wiele innych postaci historycznych, oraz miejscowy radca, pan Anderton, któremu potrzebny był wzbudzający zaufanie portret do umieszczenia w biurze. Wszyscy oni byli jednak starsi i wszystkich znała całe swoje życie.
S R
Jej ręce nie podzielały wahania myśli. Szybką, krótką kreską uformowała ogólny zarys głowy lorda Zachary'ego, po czym jęła go zapełniać puszystymi puklami falistych włosów. Zazwyczaj nie przystępowała do rysowania oczu bez modela przed sobą, lecz tym razem, ilekroć zamknęła oczy, widziała bystre, jasne i wesołe spojrzenie pomimo spokojnego, zmysłowego zarysu ust. Tych oczu nie sposób było zapomnieć.
Drzwi pracowni zaskrzypiały i otworzyły się. Do środka poczęły wbiegać siostry, wszystkie mówiące naraz, szybko i głośno, tak że prawdopodobnie nie słyszały nikogo prócz samych siebie. Zatknęła ołówek za ucho i prędko ukryła niezadowolenie. Zamknęła szkicownik. - Czy zechciałybyście być ciszej? Zaraz pękną szyby w oknach. Julia usiadła przy niej. - Nie widziałaś, jak on wygląda? 35
Susan wysunęła stołeczek i dołączyła do nich. - To najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego widziałam westchnęła. Grace zagłębiła się w siedzenie po jej drugiej stronie. - Nie mów, że nie zauważyłaś, Caro. - Oczywiście, że zauważyłam. Chcę go narysować. Monsieur Tannberg zażądał w liście portretu arystokraty. A to zdecydowanie arystokrata. - Wiedziałaby to na pewno, nawet gdyby nikt nie zwracał się do niego „milordzie". Sposób noszenia się, pewność siebie, blask w oczach; od razu by wiedziała.
S R
- Ja też chciałabym go narysować - odparła Joanna, chichocząc. - Albo ulepić go z gliny - zaproponowała Julia, a jej jasne policzki pociemniały.
- O tak, z gliny - zawtórowała Joanna i westchnęła. Uformowałabym go własnymi rękami. Violet zrobiła kapryśną minkę.
- To ty lep sobie figurę z gliny, a ja wyjdę za niego za mąż. - Masz zaledwie piętnaście lat, głuptasku. Nie pominie starszych, żeby poślubić ciebie. - Julia zaśmiała się pobłażliwie. - Ciebie też nie poślubi - zripostowała Violet. - Caro jest najstarsza. Musi wyjść za mąż pierwsza. Niemiłe uczucie zagościło w trzewiach Caroline. - Nie wybieram się za mąż za nikogo - oświadczyła, nie odrywając wzroku od zamkniętego szkicownika. On był tam, w środku, i pragnęła wrócić do pracy, by dopracować jego podobiznę. 36
- Wszystkie wiecie to doskonale. Pojadę do Tannberga, będę malować portrety i podróżować po świecie. - No cóż, jeśli zostanie po twoim wyjeździe do Wiednia, ja mogę go poślubić - wtrąciła Susan. - Musi ci się najpierw oświadczyć, Susan - wzruszyła ramionami Julia. - Poza tym na pewno jest już z kimś zaręczony. Niemożliwe, żeby nie, prawda? Taki jest przystojny! A także bogaty, co widać po powozie i eleganckim ubraniu. Podobno jedzie za nimi jeszcze jeden powóz z bagażami i służbą. - Mama powiedziała, że nie jest żonaty. - Violet nadal wyglądała
S R
na zmartwioną, że jej plany małżeńskie tak prędko legły w gruzach. Ale jest bogaty! I ma dwóch starszych braci. Oni także nie są żonaci. - Ma dwóch braci? - Grace klasnęła w dłonie i poderwała się na nogi. - To znaczy, że mamy mężów dla trzech z nas. Porozmawiam o tym z mamą.
- Nawet go nie znasz - zaprotestowała Caroline. - Ani też jego braci. Skąd wiesz, że chcesz poślubić jednego z nich? - A ty niczego nie wiesz, ani nie widzisz poza płótnem odparowała Susan. - Zatem nie krytykuj nas. Cóż, to nie było ładne. -Ja... - Możesz sobie zostać starą panną. Ja tam wychodzę za mąż. Joanna wstała ponownie.
37
- Chodźcie, porozmawiamy z mamą. Pracownia opustoszała z szelestem muślinowych spódnic. Caroline potrząsnęła głową, wyjęła ołówek zza ucha i ponownie otworzyła szkicownik. - Czyżby cię to w ogóle nie interesowało? Caroline podskoczyła. - Anne! - wykrzyknęła. - Myślałam, że poszłaś na dół wysłuchać historii rodziny Griffinów. - Już ją znam. - Ładniutka siedemnastolatka z włosami koloru miodu, upiętymi wysoko, przeszła przez pokój i usiadła przy siostrze. - W przeciwieństwie do innych domowników ja pilnie czytam gazety i kronikę towarzyską, zamiast oglądać ilustracje z modą. Najstarszy
S R
brat Griffinów to książę Melbourne.
Serce Caroline przestało bić na chwilę, po czym wznowiło pracę, bijąc żywiej.
- Och, miły Boże... On jest z tych Griffinów? - Tak, z tych. - Oni są... znani.
-I niezwykle bogaci. Co do tego mama miała rację. Dlatego pytam jeszcze raz: nie jesteś zainteresowana? - Nim? Oczywiście, że tak. Jeśli uwiecznię go na płótnie, monsieur Tannberg przyjmie mnie do swojej pracowni. Szkoda, że zamiast niego nie pojawił się tu sam książę Melbourne. Z jego portretem dostałabym się do Thomasa Lawrence'a. - Lawrence przecież ci odmówił. - Portret księcia Melbourne zmusiłby go do ponownego rozważenia mojej aplikacji. 38
Anne potrząsnęła głową znużona. - Myślisz tylko o jednym. - Szczerze mówiąc, Anne, czy naprawdę sądzisz, że ma jakiekolwiek znaczenie, czy ja go chcę, czy nie? Z pozycją swojej rodziny mógłby poślubić córkę z królewskiego rodu, jeśliby zechciał. Wątpię, czy mogąc wybierać w setkach panien z towarzystwa, wybrałby akurat córkę Witfelda. - Zaśmiała się. - Nawet gdyby to była Susan. - Tylko jej tego nie mów. - Anne popatrzyła na szkic. - Już widać, kogo rysujesz. Ależ on jest przystojny!
S R
- Chwała Bogu, że jest. Tak czy owak, piękny czy szpetny, dla mnie ważniejsze jest go namalować, niż złapać na męża. Anne pocałowała ją w policzek i wstała.
- Dla ciebie na pewno. Ja jednak nie maluję. - Czy to znaczy, że dołączysz do polowania na lisa? - zapytała Caroline, lekko rozczarowana zazwyczaj roztropną młodszą siostrą, chociaż nie zaskoczona.
- Cóż, ktoś musi upolować lisa. Pobiegnę razem z innymi gończymi psami. Przynajmniej będę wiedziała, co się dzieje. - Uhm. Życzę szczęścia. Caroline patrzyła za siostrą. Nie wróżyło dobrze harmonii rodzinnej, skoro nawet rozsądna Anne zaczęła marzyć o lordzie Zacharym. Rzecz jasna, lord był niewątpliwie atrakcyjny, ona jednak nie miała ochoty nikogo poślubiać, a już tym bardziej lorda. Małżeństwo oznaczało plotkowanie, haftowanie, kupowanie strojów, 39
robienie czegokolwiek, żeby wypełnić pustkę bezużytecznych, niekończących się dni. Możliwe, że pozostałe siostry pragnęły tego dla siebie, ona jednak wolała raczej umrzeć. Jakkolwiek był przystojny, ona potrzebowała go do jednego jedynego celu: do utrwalenia podobizny na płótnie, które do dwudziestego dnia tego miesiąca musiało dotrzeć do Wiednia. Caroline Witfeld znowu mu się przyglądała. Zachary próbował nie zwracać na to uwagi, co nie powinno sprawiać kłopotu w kakofonii skierowanych do niego pytań. Jednak za każdym razem, kiedy rozglądał się wokół stołu, aby uniknąć wykluczenia
S R
którejkolwiek członkini licznej rodziny z rozmowy, jej wzrok spoczywał na nim.
Gdyby brała udział w rozmowie, mniej by się to rzucało w oczy, lecz zdawała się zainteresowana wyłącznie patrzeniem. Prawdę mówiąc, całkiem możliwe, że i on spoglądał na nią częściej niż na inne, ale Caroline Witfeld była jedyną w jadalni osobą, przed którą nie musiał się bronić, żeby utrzymać dystans. I te brązowe plamki w zielonych oczach... Zachary otrząsnął się. Utrata czujności tutaj mogła doprowadzić do mętnych niebezpiecznych zobowiązań, pomnożonych jeszcze przez siedem. - Lordzie Zachary, czy to prawda, że ma pan dwóch starszych braci? - zapytała jedna z bliźniaczek. Zakończył żucie kawałka pieczonego kurczęcia i kiwnął głową. - Tak Charlemagne i Mel...
40
- Wszyscy panowie jesteście wolnego stanu? Nic dziwnego, że wszyscy przy stole skończyli jeść posiłek, poza nim. Nie miał czasu na jedzenie, bo musiał równocześnie stale mówić. - Melbourne jest wdowcem, ale tak, zasadniczo wszyscy jesteśmy... - Mama powiedziała, że pana siostra poślubiła niedawno markiza Deverill. To prawda? Zachary westchnął. - Tak, w zeszłym miesiącu w Szkocji...
S R
- Smakuje panu kurczak, lordzie Zachary? Dwa kęsy, które zdołał przeżuć, były już zimne.
- Jest przepyszny, dzięku...
- Ja także uwielbiam kurczaka, prawda, Anne? Lubi pan tańczyć walca?
Najstarsza siostra ciągle się w niego wpatrywała. Zaczął się martwić. - Lubię taniec, i... - Miałyśmy własnego nauczyciela tańca, który nauczył nas najnowszych figur. Mamy bajeczną salę w Trowbridge na wydawanie balów i wieczorków. Przystrajają ją srebrnymi wstęgami i balonikami. Zachary zaczął rozważać w duchu, na co rzadko tracił czas, czy bardziej nieuprzejmie jest przerywać, czy przyglądać się komuś. Lubił konwersację, a jeszcze bardziej dobre jedzenie, lecz o ile zazwyczaj
41
obdarzano go spojrzeniami pełnymi podziwu, o tyle nie przypominał sobie, by ktoś przyglądał mu się tak badawczo. - Lordzie Zachary, czy... - Lordzie Zachary, jak... - Milordzie, czy był pan... Odłożył ze stukiem widelec i odwrócił się ku niej. - Panno Witfeld, czy coś panią niepokoi? Kąciki jej oczu zwęziły się, kiedy odwzajemniła jego spojrzenie. - Nie, milordzie. Zauważył, że reszta żeńskiej hordy przestała zadawać mu
S R
pytania. Zamilkły wszystkie naraz. Nawet pani Witfeld, która przedkładała pieczone ziemniaki nad tę kakofonię, zatrzymała widelec w pół drogi do ust.
- Ach, to dobrze - mruknął Zachary, zbity z tropu nagłą ciszą, i powrócił do posiłku.
Wrzawa rozpętała się na nowo, zanim rozpoczął przeżuwanie. - Lordzie Zachary, jak nazywa się pana koń? - Sagramore. - Jak rycerz z legendy o królu Arturze? - zapytała inna. - Tak, właśnie. - A pana pies? - Harold. Najstarsza siostra siedziała, nadal wpatrzona w niego, nie biorąc udziału w rozmowie. - Lordzie Za... 42
- Na co pani tak patrzy, panno Witfeld? - przerwał. Nie popisał się cierpliwością, ale nie było tu nikogo, kto doniósłby o tym Melbourne'owi. - Na pańskie uszy, milordzie - odparła szybko, całkowicie poważnym tonem. - Moje... - Tego się nie spodziewał. - Moje uszy? - Tak, milordzie. Przezornie nachylił nóż tak, aby złapać na jego ostrzu swe odbicie. Nie zaciął się ani trochę, goląc się przed obiadem. - Cóż takiego frapującego jest w moich uszach, jeśli wolno spytać? - Ich kształt.
S R
Pomyślał przez chwilę, że zacisnęła usta, nie był jednak tego pewien. Teraz wszyscy członkowie rodziny Witfeldów patrzyli na jego uszy. Świetnie.
- Czy uszy innych ludzi nie są z grubsza takie same, jak moje? Tym razem pewien był już, że widzi w jej oczach rozbawienie i zmarszczki w kącikach oczu pogłębiły się jeszcze. - Ależ nie, milordzie. Pańskie uszy są wyjątkowe. - To zapewne dlatego, że najstarszy brat ciągnął za nie nader często, by zmusić młodszego do przyzwoitego zachowania - wtrąciła ciotka Tremaine. - A zatem coś jest nie w porządku z moimi uszami - stwierdził. - Moim zdaniem ma pan śliczne uszy - skomplementowała najmłodsza siostra. 43
- Mówi się: kształtne, nie śliczne - poprawiła inna. Rozgorzała sprzeczka, czy męskie uszy należy określać jako „śliczne", „piękne", czy może stosowne byłoby bardziej męskie określenie. Zachary wykorzystał tę chwilę, by przechylić się w stronę najstarszej panny Witfeld. - Co jest nie w porządku z moimi uszami? - spytał szeptem. Policzki jej oblał lekki rumieniec, po raz pierwszy od rozpoczęcia tej dziwnej rozmowy. - Zupełnie nic. Spytał mnie pan, na co patrzę, udzieliłam więc odpowiedzi. Jeśli byłam zbyt bezpośrednia, przepraszam.
S R
- Nie trzeba. Dlaczego moje uszy? Spuściła rzęsy. - Przyglądam się im, ponieważ chciałabym pana narysować. - Narysować mnie - powtórzył, przeciągając głoski. - Czy często mówi pani mężczyznom, których pani nie zna, że chce ich pani rysować?
Zarumieniła się jeszcze bardziej i podniosła wzrok, by spojrzeć na niego.
- Nie, milordzie. Jest pan pierwszy. Był to zaiste nieczęsto spotykany wstęp do flirtu. I wyjątkowo zuchwały, zważywszy, że rodzice siedzieli w odległości zaledwie dwóch metrów. Hm. Czy nazwać to rysowaniem, czy całowaniem, nie miał nic przeciwko kontynuacji. Przynajmniej nie była tak gadatliwa, jak reszta sióstr. Należała do zaprzyjaźnionych rodzin, a to oznacza, że nie wolno mu wszcząć żadnego skandalu. Jednak ona...
44
- Zatem, niech mnie pani narysuje - odparł z uśmiechem. - Musi pani jednak pokazać mi gotową pracę. - Oczywiście, milordzie. Może jednak pobyt w dworze Witfeldów nie będzie aż tak nudny, jak się początkowo wydawało. - Gdzie się spotkamy, żeby... mogła mnie pani... narysować? ciągnął, podchwytując oczywisty pretekst. - Może w mojej pracowni jutro rano? - zaproponowała. - O ósmej? Sądzę, że nikt nam nie przeszkodzi do dziewiątej. - Wezmę uszy ze sobą - obiecał. I całą resztę.
S R
- Widziałaś, list, który dostała? - szepnęła pani Witfeld do ciotki Tremaine, kiedy się wyprostował.
- Tak, jest bardzo obiecujący.
- Monsieur Tannberg pisze, jak przystało na dżentelmena, nie sądzisz? - ciągnęła matrona. - A przecież nie jest nawet Anglikiem. Zachary zmarszczył brwi. Najwidoczniej coś mu umknęło. - Kim jest...
Nie zdołał dokończyć pytania, gdyż konwersacja skierowała się na Beau Brummella* i jego styl oraz maniery. Człowiek ów był w istocie fircykiem, lecz najwyraźniej dziewczęta Witfeldów nie to chciały o nim usłyszeć. Toteż Zachary zachował swoją opinię dla siebie i skomentował jedynie parę krótkich spotkań, jakie miał przyjemność odbyć z tym dżentelmenem.
45
George Bryan Brummell - słynny londyński modniś, preferujący jaskrawe stroje i buty na obcasach; ciesząc się przyjaźnią księcia regenta, stał się wyrocznią w kwestii mody i stylu - przyp. tłum. Jego uwaga jednak, chociaż przypadło mu w udziale kierować tą rozmową, cały czas spoczywała na Caroline. Zanim przystąpi do flirtu, bez względu na to z czyjej inicjatywy, chciał, by ciotka Tremaine udzieliła mu kilku odpowiedzi. Nie tylko była najbliższą żyjącą krewną jego i rodzeństwa, ale także posiadała coś, co Melbourne zwykł określać jako niepokojącą tendencję do niezależnego planowania i obstawania przy własnych planach.
S R
Mogło być nawet i tak, że tę akurat sytuację Melbourne by zaaprobował. Wprawdzie zasugerował jedynie, by wziął sobie psa, niemniej Zachary nie był pewien, czy książę mówił poważnie. Gdy tylko obiad dobiegł końca, Zachary okrążył stół i podszedł do ciotki. - Ciocia pozwoli, że odprowadzę ją do salonu - rzekł i podał jej ramię.
- Och, damy sobie radę - odparła pani Witfeld, zanim ciotka zdążyła się odezwać. - Będzie pan potrzebny, by wypalić cygaro i wypić kieliszek porto z panem Witfeldem. Wiem doskonale, jak bardzo wy, dżentelmeni, cenicie sobie dobre porto. Zachary spojrzał na patriarchę rodu, jedynego poza Caroline, który prawie nie rozmawiał podczas obiadu. - Nie śmiałbym przeszkadzać panu Witfeldowi w celebrowaniu jego przyzwyczajeń - odparł i z wahaniem puścił ramię ciotki Tremaine. 46
- Jako ojciec siedmiu córek nie mam wielu okazji, by mi przeszkadzano - odparł niespodziewanie pan Witfeld, wstając i dając znak Zachary'emu, by podążył za nim. Obaj wyszli do holu, i poszli za kuchnię do małego pokoju narożnego na parterze. Kiedy pan Witfeld zapalił wewnątrz dwie lampy, Zachary się zatrzymał. Drewniane kule, deski z kołami przymocowane do góry i dołu, gliniane dzbanki z wystającymi z dna wysuszonymi słomkami, miniaturowe greckie kolumny zrobione z czegoś, co wyglądało na masę papierową. Cudaczne przedmioty wypełniały pomieszczenie praktycznie po sufit.
S R
- Niech pan usiądzie, milordzie - zaprosił pan Witfeld i uprzątnął fotel, zdejmując z niego wielką drewnianą, pokratkowaną kulę. - Dziękuję - odparł Zachary, nieśmiało torując sobie drogę w nieładzie. Liczba zgromadzonych tu przedmiotów zdumiała go. Mogę o coś zapytać?
- Nie mam żadnej władzy nad dziewczętami, jeśli o to chodzi. Chciałem mieć dwoje dzieci. Moja żona postanowiła, że to muszą być chłopcy i nie zamierzała skończyć z rodzeniem, dopóki nie osiągnie celu. Zachary chrząknął. - Czyżby ciągle jeszcze... - Dobry Boże, skądże. Mężczyzna nie jest w stanie wytrzymać więcej, inaczej przychodzą mu do głowy samobójcze myśli. Jeszcze jedno dziecię tej samej płci, a strzeliłbym sobie w łeb. 47
- Ja sam mam dwóch braci i siostrę - powiedział Zachary. Czasami żałuję, że nie ma nas więcej. - Chociaż ostatnio bycie jedynakiem wydawało mu się równie pociągające. - Więcej rodzeństwa? Albo jesteś pan szalony, albo bardzo szczęśliwy. - Myślę, że i to, i to. - Ha, ha! Dobrze powiedziane, milordzie. Porto czy brandy? - Brandy, jeśli łaska. Pan Witfeld napełnił dwa kieliszki. - Wolę brandy niż porto.
S R
Zachary wziął kieliszek z uśmiechem. - Ja też.
Patriarcha rodu Witfeld pociągnął duży łyk złocistego płynu. - Mam nadzieję, że Caro nie obraziła pana swoim komentarzem na temat pańskich uszu. Jest raczej... bezpośrednia. Ma to po mnie, jak sądzę.
Zachary zamrugał. Widocznie albo używała już wybiegu z rysowaniem, albo bardzo pociągają ją uszy. - Nie poczułem się wcale obrażony - odparł gładko. - Dziękuję. Jest jedną z dwóch moich córek, które posiadają jako taki rozsądek. Reszta jest tak głupia, że nie wiem, co mam z nimi zrobić. - Jeśli wolno spytać, dlaczego żadna nie wyszła jeszcze za mąż? Witfeld roześmiał się:
48
- Nie zauważył pan, że niemal rozerwały pana na strzępy, gdy tylko pana zobaczyły? Niech pan sobie wyobrazi, że przybywa pan w konkury. Wszyscy kandydaci po niespełna minucie uciekają, gdzie pieprz rośnie. Rozumiał ich. Gdyby nie ciotka Tremaine, sam wymyśliłby wymówkę, aby uciec z tego, domu przed jutrzejszym wschodem słońca. I ani razu nie spojrzałby za siebie. - Są miłe - powiedział jednak, pamiętając, że jest Griffinem, a Griffinowie są zawsze uprzejmi. - Po sztuczności Londynu to bardzo odświeżające.
S R
- Skoro pan tak mówi - Witfeld pociągnął jeszcze jeden łyk. Jeśli idzie o mnie, rad jestem, że mam tę skromną samotnię. Rozglądając się za najzręczniejszym w tych okolicznościach tematem do rozmowy, Zachary pochylił się, by dotknąć kulistej kraty. - Skoro mówimy o pańskiej samotni, ma pan... niezwykle eklektyczną kolekcję. Co to jest?
- To nie kolekcja, to są moje wynalazki. - Pan Witfeld ogarnął pomieszczenie zadowolonym spojrzeniem. - Pańskie wynalazki? - Tak. To, na przykład, jest transporter do jajek. Zachary popatrzył z powątpiewaniem. - Rozumiem. - Wiem, że nie wygląda okazale, ale gdy przy nim trochę pomajstrować, może okazać się bardzo pożyteczny. - Witfeld podniósł z podłogi kulistą kratę i otworzył klapkę w drewnianej powierzchni. 49
Tutaj w środku jest druga kula, tak jak w żyroskopie. Chodzi o to, żeby umieścić kulę pod gniazdem kury, które będzie miało w dnie otwór. Kiedy kura składa jajo, wpada ono do środka, a jego ciężar sprawia, że kula przekręca się i jajo po pochylni toczy się w dół do koszyka. - Rozumiem - powtórzył Zachary, niepewny, czy powinien okazać rozbawienie, zmartwienie, czy też podziw. - Czy to działa? - Zasadniczo tak. Kłopot w tym, że jeśli jest więcej niż jedna kura, albo jeśli nie składają jaj w określonym porządku, to jaja zderzają się na pochylni i tłuką. - Wzdychając, Witfeld odłożył kulę i trącił czubkiem buta.
S R
- No tak, jedno jajko dziennie to nie jest zyskowny interes zaryzykował Zachary.
- Właśnie. No cóż. Pracuję nad rozwiązaniem. - Czy to wszystko to rozpoczęte prace?
- Niektóre to już prototypy. Kilka z nich jest już używanych w majątku. Zabiorę pana jutro na wycieczkę, jeśli to pana interesuje. To byłaby jakaś odmiana, mimo wszystko. - Oczywiście. - Zachary popatrzył na kulę do transportu jajek. Czy rozważał już pan zastosowanie rzędu krótkich pochylni połączonych z jedną główną? Wtedy nie miałaby znaczenia kolejność, w której kury znoszą jaja. Witfeld popatrzył na niego przez chwilę. Zazwyczaj, jeśli któryś z braci patrzył na Zachary'ego takim wzrokiem, oznaczało to, że
50
nastąpi po nim epitet, że jest idiotą albo wariatem. Odruchowo spiął się, oczekując przygany. - I krótkie pochylnie byłyby lekko zakręcone, tak aby jaja przesuwały się wolniej ku głównej pochylni - powiedział wolno Witfeld i wyciągnął kawałek papieru ze sterty, po czym zaczął na nim coś kreślić. - Ależ ze mnie głupiec. - Skądże znowu - zaprotestował Zachary i poczuł, że zapala się do tej rozmowy. - Jeszcze ciągle może się zdarzyć, że dwa jaja się zderzą i zablokują główną pochylnię. - To jednak mniejszy problem niż ten, który był przed chwilą.
S R
- A więc sądzi pan, że to będzie działać? - Myślę, że powinno - Witfeld wstał. - Przepraszam, ale muszę znaleźć projekt.
Zachary także wstał. - Oczywiście. Powinienem zobaczyć, jak się miewa ciocia. Uścisnęli sobie dłonie.
- Dobranoc, milordzie. Odkryłem, że najlepiej bez oporu poddać się damskiemu szturmowi, po czym czmychnąć, gdy tylko na chwilę odwrócą uwagę. - Dziękuję za dobrą radę - odparł Zachary ze śmiechem. Zmierzając z powrotem na piętro do salonu, Zachary wątpił, żeby rada na coś mu się przydała. Wprawdzie było tu siedem panien, lecz dwie nie dorosły jeszcze do stosownego wieku, a Bóg mu świadkiem, że nie raz uchodził cało z liczebniej-szych napaści. Jedyna różnica polegała na tym, że tu wszystkie panny są siostrami. Przed 51
drzwiami do salonu zatrzymał się jednak. Było gwarno jak w kurniku, wszystkie szczebiotały i chichotały. Gotów był przysiąc, że w ciągu paru chwil usłyszał swoje nazwisko wymienione przynajmniej dziesięć razy przez różne głosy. Cóż, musiał się przyznać przed sobą, że się mylił. Pięć panien na wydaniu plus dwie młodsze, ich matka i jego ciotka - nigdy wcześniej nie miał przeciwko sobie tak miażdżącej przewagi. Armia ta oczekiwała, że wejdzie prosto w zastawioną sieć. A niech to wszyscy diabli, pomyślał i okręcił się na pięcie, salwując się ucieczką do sypialni. Może nie był znawcą taktyki wojennej, wiele wiedział jednak o strategicznych unikach, żeby
S R
przeżyć i stanąć do walki następnego dnia. Lepiej poradzi sobie z zamachem, gdy dobrze się wyśpi.
Jednak następny atak nadszedł natychmiast. Gdy tylko Zachary otworzył drzwi do sypialni, wysoki do kolan kłębek łap i uszu skoczył mu na pierś. Złapał zwierzę w ramiona.
- Tęskniłeś za mną, Haroldzie? - zapytał i położył psa na podłodze.
- Dzięki Bogu, że pan przyszedł, milordzie - jęknął lokaj i upuścił postrzępiony koc na podłogę. - Stało się coś, Reed? - Zachary zamknął drzwi przed psem, zanim zwierzak zdołał się wymknąć. - To... to zwierzę, milordzie! - wybuchnął lokaj. - Próbowałem się przed nim bronić, ale on prawie pożarł mnie żywcem. - Służący wyciągnął do przodu jedną nogę, pokazując postrzępioną nogawkę spodni i pogryzioną skarpetę. Buta nigdzie nie było widać. 52
- To jeszcze szczeniak, Reed. Musimy okazać pobłażliwość dla jego wyczynów. - Skoro pan tak uważa, milordzie. Czy będę jeszcze potrzebny? Hm. Cokolwiek panna Witfeld zamierzała uczynić rano, musiał się przygotować. - Przygotuj mi moje szare dzienne ubranie, jeśli łaska - rzekł i poklepał się po udzie, żeby odwrócić uwagę Harolda. -I bądź tutaj o siódmej. Mam wcześnie rano spotkanie. - To powinno wystarczyć. Styl elegancki, ale konserwatywny powinien odpowiadać pannie ze wsi. - Świetnie, milordzie, tylko że...
S R
- Tylko co, Reed? Chodź tu, piesku, chodź tutaj. - Tylko, że pański Harold pogryzł szary surdut. Zachary przenosił wzrok to na psa, to na lokaja. - Co zrobił?
- No, nie cały surdut, jedynie prawy rękaw. Wyciągnąłem go, żeby uprasować, milordzie, a on pewnie myślał, że chcę się z nim bawić, no i...
- W porządku - przerwał Zachary, przełykając niezadowolenie. Ten rdzawy też będzie dobry. - Oczywiście, milordzie. Dopilnuję, żeby oddać szary do krawca. Na pewno da się go naprawić. Zachary skinął głową, po czym wyciągnął poezje od Shaya i zatopił się w lekturze w fotelu koło okna. Kiedy Reed odszedł, rzucił Haroldowi ponure spojrzenie. - Nie gryź więcej moich ubrań - upomniał go. 53
Pies zamachał ogonem. Przez chwilę Zachary gotów był odczytać to jako zgodę. Zaczynał zasypiać nad poezją Byrona, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Przez jedną ulotną chwilę miał nadzieję, że to może Caroline, lecz przecież wyznaczyła termin rendez-vous na wczesny poranek. - Proszę! - zawołał i usiadł prosto w fotelu. Do pokoju wtoczyła się ociężale ciotka. - Tchórz! - powiedziała, zamykając za sobą drzwi. - Przepraszam? - Zostawiłeś ponad pół tuzina rozczarowanych panien, które na ciebie czekały.
S R
- Byłem zmęczony - bronił się i otworzył znowu książkę. Musiałem poza tym zdyscyplinować Harolda.
Podniosła brew, patrząc na psa chrapiącego na środku łóżka. - Nigdy jeszcze w życiu nikogo nie zdyscyplinowałeś. - Zbliżyła się do Zachary'ego i postukała w okładkę książki czubkiem laski. Przynajmniej miałam sposobność wyczerpująco odpowiedzieć na wszystkie ich pytania. Spojrzał na nią: - Jakie pytania? Ciotka uśmiechnęła się. - Pytania o ciebie. Ulubiona potrawa, ulubiony kolor, ulubiony kwiat, ulubione... - Nie mam ulubionych kwiatów - Ależ masz. Białe lilie. - Jestem więc płaczliwy i sentymentalny. 54
- Widocznie - odparła niezrażona. - A ciocia? - spytał i pociągnął za koniec laski. Nie raz poczuł ją na kostce czy kolanie i wiedział,jaki ból potrafi zadać. W istocie pewien był, że ciotka czasami udawała artretyzm, żeby mieć pretekst do chodzenia z tą bronią. - Co masz na myśli? - Dawno ciocia zaplanowała ten wypad? - Wiedziałam, że Sally mieszka po drodze do Bath. Zachary wstał. -I wiedziała ciocia, że ma siedem niezamężnych córek. -Tak.
S R
- Żadną z tych informacji nie raczyła się ciocia ze mną podzielić wcześniej, zanim zajechaliśmy pod drzwi.
- Nie oskarżaj mnie o idiotyczne swaty, młody człowieku rzekła, kiedy znaleźli się na korytarzu. - To Sebastian wybrał cię, byś mi towarzyszył. Mogłam równie dobrze pojechać do Bath z Charlemagne'em albo nawet z nim samym. Miałam jednak wrażenie, że są zajęci gdzie indziej.
On także miał być zajęty gdzie indziej. - Uhm. - Zachary przyglądał się ciotce uważnie, odprowadzając ją do sypialni. - Nie miała więc ciocia żadnych ukrytych zamiarów. - Jesteś zbyt podejrzliwy. Pożycz mi teraz książkę, żebym miała co poczytać, zanim zasnę. - Dobrze - wręczył jej książkę. - To własność Shaya, niech więc cioci nie zdziwią notatki na marginesie. Harold zjadł okładkę.
55
Ciotka Tremaine wzięła go pod ramię i pociągnęła w dół, żeby pocałować w policzek. - Będziesz się tutaj dobrze bawił przez parę dni. Jest tu inaczej. Pamiętaj tylko, mój chłopcze, że Sally to moja serdeczna przyjaciółka, a jej córki są okropnie naiwne. Ty zaś nie. - Nie ma obawy, ciociu. Nie sprowadzę żadnej na manowce. - Wiem, że nie. Kiedy wrócił do pokoju, rozebrał się i przesunął chrapiącego psa na bok łóżka. Nie sprowadzi żadnej na manowce. Jeśli jednak któraś z nich będzie chciała dokądś go zaprowadzić, to już inna historia.
S R
Umówił się na rysowanie - czy jak ona to tam nazywała - rano. Tak, ten cholerny wyjazd do Bath zaczął wyglądać nieco lepiej.
56
Rozdział 4 Caroline ułożyła starannie cztery ołówki o różnej grubości grafitu. Uważała, że głupio będzie wyglądało, jeśli zacznie układać przybory do rysowania przy nim - chociaż oczywiście zrobienie na nim wrażenia profesjonalistki nie było aż tak ważne, jak zrobienie wrażenia umiejętnością rysowania. Zmarszczyła brwi. Zważywszy sposób, w jaki przyglądała się mu przez cały obiad, powinna popracować nad swoim profesjonalizmem. Na Boga, przecież to Griffin. Jeden z Griffinów.
S R
Prawdopodobnie ma portret pędzla samego Lawrence'a albo Reynoldsa. Albo obydwóch.
Na swoją obronę miała to, że zjawił się w samą porę niczym rycerz w srebrnej zbroi. Prócz tego, że rozpaczliwie uczyła się zarysu jego szczęki i rysunku brwi, na wypadek gdyby jednak zniknął, w głębi ducha nie mogła uwierzyć, że on rzeczywiście tu jest. Skoro jednak jest, od tej chwili należało wykazać się niekwestionowanym, pełnym profesjonalizmem w szkicowaniu i malowaniu jego osoby. Żadnego maślanego spojrzenia, choćby i dał do niego powód. Był jej ostatnią szansą. Źle spała tej nocy, nie tylko dlatego, że Susan nie dawała jej usnąć przed północą, opowiadając o tym, jak książęcy, królewski, przystojny i bogaty jest ich gość. Świerzbiły ją palce, by chwycić za ołówek i go szkicować. Już w drugiej połowie dnia czuła, że zna
57
każdy kawałeczek jego postaci. Tylko dobra praca mogła ją wysłać do Wiednia - z dala od Wiltshire, rodziny Eades i posady guwernantki. Za plecami usłyszała odgłos zamykanych drzwi. Odwróciła się czujnie. Lord Zachary stał już na środku i patrzył na nią. - Dzień dobry - przywitał się, przeciągając głoski. Przez chwilę tylko na niego patrzyła. Susan miała słuszność. Nie był zbyt masywny, ani nadmiernie owłosiony, ani też za bardzo umięśniony, lecz mimo tę był męski w najlepszym znaczeniu tego słowa. Żaden jeszcze mężczyzna nie patrzył na nią z takim wyrazem twarzy. Przełknęła z trudem, kiedy się do niej zbliżył, pokonując
S R
dystans między nimi, a spojrzenie jego pięknych szarych oczu nie opuszczało jej ust.
Caroline patrzyła, jak się zbliżał, i kontemplowała osadzenie głowy oraz grę mięśni pod tkaniną spodni, zapisując je w pamięci dla późniejszego odtworzenia na płótnie. Bez względu na wszystkie epitety, które z ust sióstr wlewały się do jej uszu, fizycznie był wspaniały.
- Dzień dobry - odpowiedziała i poczuła nieoczekiwane napięcie w brzuchu i gorącą krew pod skórą, która poczęła krążyć żywiej z pragnienia, by naszkicować go natychmiast. - W tej chwili jest stanowczo dobry. - Lord Zachary dotknął jej policzka czubkami placów. Pochylił się i zamknął jej usta w długim, czułym pocałunku. Na kilka uderzeń serca Caroline zamarła, każdą cząsteczką ciała, odbierając gorący dotyk jego ust na swych wargach. Nagle światło 58
dnia przedarło się przez mgłę. Ciężko łapiąc powietrze, odepchnęła go. - Co... co pan wyrabia? Nastroszył brew. - Całuję panią. - Niech pan natychmiast przestanie! - Już przestałem. - Opuścił rękę, a twarz w tej samej chwili mu pociemniała. - Nie ma tutaj nikogo ukrytego w charakterze świadka, prawda? Ponieważ to była pani... - Czy pan oszalał? - Caroline usiłowała przypomnieć sobie, jak się oddycha, a głos jej drżał. - O czym pan mówi?
S R
- Zaprosiła mnie pani tutaj na prywatne rendez--vous. Ja nie... - Zaprosiłam pana do swojej pracowni, żeby pana narysować. Nie słyszała, żeby rodzinę Griffinów nękały choroby psychiczne albo słabości umysłu, lecz z drugiej strony takich rzeczy by nie rozgłaszali. Żaden z jej modeli nigdy jej dotąd nie pocałował. - I proszę natychmiast otworzyć drzwi, zanim przyjdzie tu moja służąca i przyłapie nas sam na sam.
Jego wzrok opuścił jej twarz, prześlizgnął się po szkicowniku i starannie ułożonych ołówkach, po czym przeniósł się na ściany pracowni. Nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, na co patrzy. Dzięki przychylności niebios namalowała je wszystkie. Wreszcie jego wzrok spoczął z powrotem na niej. - Kiedy powiedziała pani, że chce mnie narysować, chciała pani mnie narysować, nic więcej.
59
- Tak. A co pan myślał... - Nagle pocałunek i wyraz jego szarych oczu nabrał dla niej sensu. - Och! Nie jestem jakąś... ladacznicą, sir! - A niech to piekło pochłonie - burknął pod nosem i wycofał się, żeby otworzyć drzwi. - Jestem skończonym głupcem. Niechże mi pani wybaczy, panno Witfeld. - Lord Zachary stał przez chwilę w drzwiach, po czym znowu popatrzył na ściany. Wreszcie zaczął się przechadzać i przyglądać jej dziełom, jakby chciał wydać w ich sprawie swoją opinię. Odwróciła się, żeby mieć go na oku. Złość i skrucha ciągnęły ją w przeciwnych kierunkach. Jak mógł pomyśleć o niej coś tak skandalicznego? O niej.
S R
- Zatem często dostaje pan propozycje od dam, żeby pozować, i oznaczają one...
- Nie - uciął, a twarz mu pociemniała, kiedy znów stanął przed nią. - To była pomyłka. Głupia pomyłka. To... - pokazał ręką obrazy cóż, musi pani przyznać, że to trochę niezwykłe. Caroline wyprostowała ramiona.
- Nie dla mnie, milordzie. Westchnął i potaknął. - Oczywiście, że nie. Proszę przyjąć moje przeprosiny. Popatrzył na nią jeszcze raz i skierował się ku wyjściu. A niech to! Zdławiwszy bezradne przekleństwo, widząc, że ku wyjściu zmierzają wszystkie jej nadzieje, Caroline podskoczyła, żeby zderzyć się z nim w drzwiach. - Ja... Nie odchodź, milordzie! - krzyknęła. Zatrzymał się. - Co takiego? 60
Jeśli wyjdziesz, będę musiała zostać guwernantką. - To oczywiste, że to tylko błahe nieporozumienie - rzekła i zmusiła się, by się roześmiać. - Oboje jesteśmy dorośli. Możemy zacząć od początku? Podniósł brew. - Nie mówi pani poważnie? Caroline uśmiechnęła się. - Chyba że woli pan, abyśmy z powodu pocałunku spotkali się w pojedynku gdzieś na łące. Serdeczny śmiech wydobył się z jego piersi. - Nie, bardzo dobrze obchodzę się z bronią i nie chciałbym, żeby
S R
pani wygrała i upokorzyła mnie swym zwycięstwem. Kichnęła. Zarumieniła się nagle i zakryła usta i nos, lecz lord Zachary roześmiał się znowu. Głęboko odetchnęła. Musi znowu przybrać pozę profesjonalistki, inaczej będzie za późno. - Zatem zgoda. Zaczniemy od początku.
- Zgoda. - Zawrócił do ściany pokrytej obrazami. - Od jak dawna pani maluje? - spytał, oglądając je po kolei.
- Odkąd pamiętam. Niektóre z nich nie są dobre. - Poczuła, jak jeszcze bardziej palą ją policzki, rozgrzane pocałunkiem, a potem jego próbą ucieczki. Zazwyczaj nie odczuwała potrzeby komentowania swoich prac, ale ponieważ próbowała odzyskać profesjonalne podejście, uznała za istotne danie mu do zrozumienia, że nie jest początkującą malarką. - W tych pierwszych jest tyle głębi i uczucia, co w kłodzie drewna - ciągnęła. - To dlaczego je pani trzyma? 61
Siostry także zadawały jej to pytanie. Zadane przez niego brzmiało inaczej. Nie wynikało z niedowierzania, że naprawdę chciała trzymać swoje porażki na widoku, lecz z prawdziwej ciekawości, dlaczego to robi. - Przypominają mi, że poczyniłam postępy i nadal je robię. Są dowodem, że uczę się z doświadczenia - na własnych błędach. - Uczyniła pani postępy - zauważył, pokazując jeden z ostatnich portretów przedstawiających jej ojca. - Ten jest naprawdę dobry. - Dziękuję. - Słyszała to już wcześniej, chociaż komplement taki zazwyczaj kończył się jakimś stwierdzeniem warunkowym, na
S R
przykład, że maluje nieźle jak na kobietę. On w końcu także uważał jej pasję za coś niezwykłego.
- Studiował pan sztuki piękne? - Nie mogła się powstrzymać od tego pytania.
- Troszeczkę. Więcej jednak, niż podejrzewa to moja rodzina. Z lekkim uśmiechem odwrócił się i stanął przed nią. - Nie ma żadnego portretu przedstawiającego panią.
- Jest jeden, w holu za salonem - rzekła. - Nie podoba mi się, lecz papa nalegał, że muszą znaleźć się tam portrety wszystkich członków rodziny, inaczej nie zgodzi się na powieszenie żadnego. - Zwabia pani więc tutaj wszystkich gości i prosi, żeby pani pozowali? Postąpił krok bliżej i znów coś w środku jej się ścisnęło, przeszkadzając złapać oddech. - Tak. Żeby ich narysować - podkreśliła. - Nic więcej. 62
- Zatem niech mnie pani rysuje - powiedział, patrząc na nią z góry. Dostrzegła w jego szarych oczach iskierki humoru. - Gdzie mam stanąć? Caroline zamrugała. Lepiej być nie mogło, pomimo że była już prawie gotowa pocałować go znowu. - Myślę, że tu, przy oknie, na początek. To tylko wstępne szkice, spróbuję kilka różnych póz. - Jestem do dyspozycji. Mam stać czy usiąść? - Na stojąco jest dobrze. - Ogarnęła ją fala podniecenia i oczekiwania. Wzięła do ręki szkicownik i ołówek, po czym wyciągnęła stołek na środek podłogi, żeby dobrać kąt patrzenia. -
S R
Może spojrzy pan przez okno, na pola.
- A może przyłożyć dłoń do oczu, jakbym przyglądał się moim rozległym włościom? - zasugerował, po czym zademonstrował. Znów kichnęła, zanim zdążyła się powstrzymać. Uspokój się, Caroline. Zachowuj się jak profesjonalistka, zanim będzie za późno. - Niech pan wybierze najwygodniejszą dla siebie pozę, milordzie.
Wyciągnął głowę w jej stronę. - Potrzebuję portretu, który mnie zastąpi, gdy wyląduję w Bedlam - skomentował i uśmiechnął się. - Moi bracia będą mogli ciskać we mnie rzutkami podczas mojej nieobecności. Caroline zaczęła szkicować, zaczynając tym razem od oczu. - Pan i bracia nie żyjecie ze sobą dobrze? - Ogólnie biorąc, żyjemy aż nadto dobrze. To moi najbliżsi przyjaciele. 63
- Zatem dlaczego mieliby ciskać w pana rzutkami? Lord Zachary znów się roześmiał. - Rzucaliby tylko w moją podobiznę. Pociski, którymi rzucają we mnie, to docinki. - Odwzajemnia się pan tym samym, jak przypuszczam? - Docinanie komuś to żadna przyjemność. - Trzymając głowę sztywno, zdołał spojrzeć na nią kącikiem oka. - Czy może pani mnie namalować w mundurze wojskowym? A niech to licho! Taki sam jak hrabia i hrabina Eades. Niemniej nie było to przebranie tak ekscentryczne, jak szaty greckiego boga. - Myślę, że tak.
S R
- Wspaniale. Wyślę portret do Melbourne'a. Dostanie apopleksji. -Nie!
Lord Zachary odwrócił głowę, żeby na nią spojrzeć, musiała więc przerwać rysowanie ucha.
- Dlaczego nie? - zapytał. Westchnęła. - Bo ten portret jest mi potrzebny.
- Żeby go powiesić na tej ścianie? Zapłacę za niego, panno Witfeld. - Nie, to nie dlatego. Staram się o przyjęcie do malarskiego studia. Portret jest warunkiem, by się tam dostać. - Caroline próbowała się uspokoić. Nie mogła mu dać tego portretu. - Namaluję drugi, gdy skończę pierwszy, jeśli będzie miał pan takie życzenie. Proszę odwrócić głowę. Posłuchał. 64
- Do której pracowni? Na krótką chwilę zamknęła oczy. Jeśli mu powie, zapewne zapyta, dlaczego nie zgłosiła się do najlepszych brytyjskich pracowni. Będzie mu musiała wytłumaczyć, że się starała, tylko jedna po drugiej jej odmówiły. - Pewna jestem, że pan o niej nie słyszał. Lady Gladys powiedziała, że pana siostra wyszła niedawno za mąż. - Tak, wyszła. Za najbliższego przyjaciela mojego najstarszego brata, co, jak przypuszczam, było bardzo fortunne, ponieważ inaczej musielibyśmy go zabić. - Dobry Boże, dlaczego?
S R
Lord Zachary odchrząknął.
- To długa historia. Uśmiechnęła się.
- Nie mamy wspólnych znajomych, nawet gdybym miała zwyczaj roznosić plotki, poza tym nie robię tego. Poruszył głową, by na nią spojrzeć. - Uciekli po kryjomu. - Naprawdę? - Nawet dwukrotnie. - Kąciki zmysłowych ust uniosły się do góry. - Raz ich schwytaliśmy, lecz zaraz potem znowu się wymknęli. I wypuścili nasze konie, żebyśmy nie mogli ruszyć w pościg. Dwadzieścia minut łapałem Sagramore'a. Melbourne zdecydował wtedy, żeby dać im spokój. - Doceniam okazane zaufanie, milordzie. Nikomu nie powiem.
65
- Proszę mi mówić: Zachary - odparł. - Zaufałem już pani, pozwalając uwiecznić moją podobiznę na płótnie, przypuszczam więc, że reputacja Nell i Valentine'a nie ucierpi z pani powodu. Pomimo że wypowiedział te słowa lekkim tonem usłyszała ukrytą pod słowami stal. Jeśli komuś powie, on się o tym dowie. A wtedy może pożegnać się z portretem. - Nie ucierpi w najmniejszym stopniu - potwierdziła i spostrzegła, że uśmiechnął się szerzej, dzięki czemu stał się bardziej pociągający. Jeśli zdoła uchwycić to spojrzenie, może uda jej się stworzyć godne dzieło.
S R
Zachary uśmiechnął się, słysząc szczery entuzjazm w jej głosie. Caroline Witfeld go lubiła. I to mimo jego niezgrabnej, błędnej interpretacji zaproszenia. Miała charakter, co także go pociągało. - Nie ucierpi w najmniejszym stopniu, Zachary - poprawił. Usłyszał, jak westchnęła.
- Zachary, dobrze. Dziękuję, że się pan zgodził pozować. - Cała przyjemność po mojej stronie.
Niezwykłość tej sytuacji pociągała go. W kręgach, w których się obracał, jeśli pomyliłby się tak, jak przy niej, poranna rozmowa zakończyłaby się spoliczkowaniem. A tymczasem siedział sobie, pozował i opowiadał o skandalu rodzinnym. Melbourne dostałby apopleksji, gdyby się dowiedział o lekkomyślnym postanowieniu, żeby jej zaufać. Melbourne'a tutaj jednak nie było, w dodatku to on ponosił całkowitą odpowiedzialność za obecność tutaj Zachary'ego.
66
Nawet postanawiając, że zapomną o pocałunku, ledwo mieścili się w granicach przyzwoitości przyjętych w Londynie. Tutaj, na wsi, obojętnie, czy przy otwartych drzwiach, czy zamkniętych, w domu zamieszkanym przez siedem sióstr z rodzicami, w asyście jego ciotki i dwóch tuzinów służących, mogły z tego wyniknąć kłopoty. Niemniej jej ojciec wiedział o tym, że córka ma zamiar go narysować, i nikomu nie przyszło do głowy, że to coś zdrożnego. Zatem dwór Witfeld nie był tak konserwatywny jak wiele innych, które znał. To było coś nowego. Równocześnie nie chciał, by podstępem wciągnięto go w
S R
kompromitującą sytuację i zmuszono tym samym do małżeństwa, kiedy nie dostanie nawet jednego całusa.
- Nie powinniśmy mieć tutaj przyzwoitki? - Może się pan czuć bezpiecznie. Moja służąca na pewno krząta się już w korytarzu - odparła od niechcenia, wyraźnie koncentrując całą uwagę na rysowaniu. - Zazwyczaj nie wpuszczam jej do środka, bo sapie i niemiłosiernie się drapie. To bardzo rozprasza. Zaczęło mu świtać, że Caroline naprawdę zapomniała o pocałunku, zostawiła go za sobą. Hm. Panny zazwyczaj przy nim nie tak się zachowywały. Poza tym, ku jego żalowi, pocałunek był całkiem przyjemny. - Nie myślałem o swoim bezpieczeństwie - odparł. - Zatem o swojej cnocie. - Z rozbawioną miną szorowała ołówkiem po papierze.
67
Czuła się przy nim dość swobodnie, aby pozwolić sobie na żarty. Zaraz zacznie rozbawiona opowiadać siostrom, jak to ją pocałował, a potem musiał za to przeprosić. Niedoczekanie. Zanim Zachary zmienił zdanie na temat roztropności swego działania, oddalił się od okna. Zawsze mógł potem jeszcze raz przeprosić. - Poruszył się pan. Proszę się nie ruszać. Nie zwrócił uwagi na tę uwagę, zatrzymał się dopiero tuż przed nią, siedzącą prosto na małym stołeczku. - Panno Witfeld - rzekł i ujął ją za podbródek. - Nie sądzę, by znała mnie pani dość dobrze, żeby komentować moją cnotę lub jej
S R
brak. - Powoli pochylił się nad nią. - Och! - szepnęła.
Miał zamiar zatrzymać się centymetr od jej ust, by udowodnić, że nie jest modelem z gliny, którego, ot tak, można przenieść na papier, ani też błaznem, któremu akurat zebrało się na żarty. Tymczasem jej miękkie usta i zaskoczony, lecz nie przestraszony, wyraz jej głęboko zielonych oczu urzekły go. Zamknął oczy i dotknął wargami jej ust po raz drugi tego poranka. W następnej chwili ołówek uderzył o drewnianą podłogę, a ręka oparła się o jego kark. - Caro na pewno go teraz rysuje. - Z dołu schodów doszedł słaby kobiecy głos. Przestał ją całować. Miała oczy zamknięte, a twarz zwróconą ku górze. - Panno Witfeld - szepnął - zaraz będziemy mieć towarzystwo.
68
- Zamierzam sama zabrać się do malowania, jeśli to znaczy, że będę mogła spędzić czas z lordem Zacharym - odezwał się drugi głos, bliżej. Caroline otworzyła oczy. - Z powrotem - syknęła, złapała ołówek i wskazała nim miejsce przy oknie. - Już! - odparł cicho, powrócił do okna i przybrał poprzednią pozę. A zatem naprawdę nie była zainteresowana, by wciągnąć go podstępem w pułapkę małżeństwa. Gdyby była, otoczyłaby go
S R
ramionami albo zemdlała w objęciach i dopięła swego. Pierwszy raz mógł wyjaśnić jako autentyczną, choć świadczącą o głupocie, pomyłkę. Teraz jednak Zachary aż się spocił. Dobry Boże, ależ to było nierozważne i lekkomyślne! I jak poprzednio, nie pozostał obojętny. Po grzbiecie przechodziły mu ciarki. - Caro? - Do pracowni wbiegła pierwsza dziewczyna, potem druga trzecia, piąta. Wszystkie sześć panien dygnęło na przywitanie. Sam ruch ich spódnic wywoływał przeciąg. - Lordzie Zachary. - Dzień dobry paniom - odparł z uśmiechem. - Wszędzie pana szukałyśmy - powiedziała najmłodsza, Violet czy Viola, czy jakoś tak. - Śniadanie jest gotowe, lordzie Zachary. Spojrzał ponad ich głowami na Caroline. Była mocno zarumieniona. Gdyby uwaga sióstr nie koncentrowała się na nim,
69
mogliby oboje wpaść w kłopoty. - Czy mogę już się poruszyć, panno Witfeld? Drgnęła. - Tak, oczywiście. Pana ręce mogę narysować później. Może na zewnątrz, w ogrodzie? - Z pewnością. Caroline Witfeld była panną myślącą tylko o jednym, i bardziej odporną, niż się spodziewał, skoro po dwóch pocałunkach nadal myślała tylko o portrecie. - Nie możesz go zatrzymać tylko dla siebie, Caro -
S R
zaprotestowała jedna z bliźniaczek, po czym wzięła go pod ramię i poprowadziła do wyjścia. W ogólnym poruszeniu nie był w stanie nawet powiedzieć, która z sióstr wzięła go pod drugie ramię. Chcemy panu pokazać Trowbridge.
- A także ogród i staw - rzekła inna.
- Dzikie kwiaty na wzgórzach pięknie kwitną o tej porze roku. - Możemy się tam udać na przejażdżkę, lordzie Zachary. Dosiądzie pan swojego Sagramore'a. - Jestem zachwycony - odparł. - Lecz, rzecz jasna, muszę przede wszystkim pozostać do dyspozycji cioci. - Och, musi pan gdzieś się z nami wybrać! Cóż, przynajmniej tutaj jest kimś więcej niż dodatkowym bratem. Zachary przytaknął. - Uczynię, co w mojej mocy. W połowie śniadania zjawiła się pani Witfeld, pod ramię z ciotką Tremaine. 70
- Dziewczęta, co o tym sądzicie? - powiedziała do córek drżącym ze wzruszenia głosem. Rozmawiałam z Gladys, która zgodziła się zostać u nas jeszcze dwa tygodnie. - Hura! - Wobec tego, chociaż sala balowa w Trowbridge przystrojona jest już na comiesięczny wieczorek taneczny, pomyślałam, że to wspaniała okazja, abyśmy sami wydali bal. - Jej wyblakłe, zielone oczy omiotły zebranych i spoczęły na Zacharym. Znał dobrze takie spojrzenie. Ciotka Tremaine może nie miała ochoty nikogo swatać, ale matrona - owszem. Wśród ogólnych
S R
krzyków zachwytu i hałasu, który nastąpił po oświadczeniu pani Witfeld, przyjrzał się wszystkim badawczo. Dziewczęta planowały sprawienie sobie nowych sukien i zastanawiały się nad tematem balu. Wszystkie, prócz jednej.
Caroline jadła posmarowany masłem tost, skupiona na tej czynności i na własnych myślach. Zastanawiał się, czy w ogóle usłyszała, że odbędzie się tu bal. Jej ojciec wspomniał, że tylko dwie jego córki obdarzone zostały rozsądkiem. Na pewno była jedną z nich. - Caro, pojedziesz z nami do Trowbridge? Zamrugała i spojrzała na siostry. - Co takiego? Nie, mam coś do zrobienia. - Zawsze masz coś do zrobienia. - Siostra o najjaśniejszych włosach, Susan, jak mu się zdawało, pochyliła się i dotknęła jego ramienia. - Pojedzie pan z nami, prawda, lordzie Zachary? Obiecałyśmy pokazać panu miasteczko. 71
Wiedział, gdzie najchętniej spędziłby dzień, lecz Griffinowie nie byli nieuprzejmi. - Będę zachwycony... o ile ciocia Tremaine nie ma nic przeciwko temu. - Ależ nie. Sally i ja będziemy planować bal. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć wyraz twarzy Mary Gorman - wyszeptała inna panna Witfeld. - Padnie trupem, kiedy zobaczy, kto do nas przyjechał w gości. - Na pewno nie wybierzesz się z nami, Caro? Zachary znowu na nią spojrzał. Nie myślała już o niebieskich migdałach, ale patrzyła
S R
prosto na niego i, o ile się nie mylił, nie wyglądała na zadowoloną. Zapewne to on uczynił coś, co ją wprawiło w taki nastrój. Dobrze. - Obawiam się, że nie będę mógł zostawić tu swoich uszu powiedział ku rozbawieniu wszystkich dziewcząt - ale wkrótce przywiozę je z powrotem. Zacisnęła zęby.
- Proszę się nie przejmować. Poradzę sobie dziś bez pańskich uszu. Jedna z sióstr wstała i stanęła za Caroline, kładąc jej ręce na ramionach. - Jedź z nami. Jeśli ktokolwiek może mi pomóc w wyborze materiału i koloru na nową suknię, chciałabym, byś to była ty. Pochyliła się i pocałowała Caroline w policzek. - Proszę! Ach, to ta druga rozsądna. Zachary nie pamiętał, jak ma na imię, lecz poczuł do niej nieoczekiwaną wdzięczność. Jej owalną twarz 72
okalały pukle koloru złocistego miodu. Patrzyła na niego spod długich rzęs. Była bardzo ładna, lecz - co do niego niepodobne - to córka Witfeldów o ostrym języku i wydająca nieprzystające damie prychnięcia ciągle zaprzątała jego uwagę. - Niechaj mi wolno będzie poprosić panią do towarzystwa, panno Witfeld. Im nas więcej, tym weselej. Caroline westchnęła. - Dobrze. Pod warunkiem że po południu będzie pan mi pozował w ogrodzie. - Caroline - upomniała matka. - Nie powinnaś stawiać ultimatum
S R
gościowi. Nie możesz też zabierać go tylko dla siebie, zwłaszcza że masz tyle nie-za...
- Zawsze dotrzymuję słowa - uciął Zachary, nie chcąc słyszeć dokończonego zdania. - Moje dłonie zjawią się po południu w ogrodzie. Razem z moimi uszami.
Dopóki nie pojmie, dlaczego podoba mu się najbardziej ta córka Witfeldów, która zdaje się niezainteresowana niczym poza uwiecznieniem jego podobizny na płótnie, powinien starać się mieć ją jak najbliżej siebie.
73
Rozdział 5 Caroline usadowiła się w powozie i próbowała nie zwracać uwagi na Joannę, która szturchnęła ją boleśnie i szeptała do ucha jakieś głupstwa. W tej chwili wiele oddałaby za to, by mieć przy sobie szkicownik i miejsce dla ręki, by coś narysować. Lord Zachary jechał konno za nimi, gawędząc przyjaźnie z Violet i Grace o stanie dróg w hrabstwie i wyglądał jak wzór angielskiego arystokraty. Jego siwy wierzchowiec był w trzech czwartych krwi arabskiej, chociaż nie byłaby zaskoczona, gdyby się
S R
okazało, że Sagramore był pełnokrwistym arabem. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Zachary był pełnej krwi arystokratą, tak pięknie trzymał się w siodle. Przełożył wodze do jednej ręki, drugą wskazując na kępę wiązów, jakby była to rzecz, którą zobaczył po raz pierwszy w życiu, tylko dlatego, że pokazała mu je Violet. Wietrzyk falował jego ciemnymi włosami, unosząc je z kołnierzyka i nawiewając jeden kosmyk na szare oko, kiedy roześmiał się na jakąś niemądrą uwagę Grace. O ile wiedziała, nie pocałował żadnej innej siostry, przynajmniej jeszcze nie. Był u nich dopiero dwadzieścia cztery godziny. Gdyby zechciał, prawdopodobnie zdobyłby każdą kobietę w hrabstwie w ciągu tygodnia, zwłaszcza że same się do niego garnęły. Caroline wciągnęła powietrze i odwróciła się, żeby popatrzeć na wiąz z drugiej strony powozu. Cóż więc z tego, że postanowił ją pocałować, i cóż z
74
tego, że zrobił to dobrze. Siostry dostaną go, kiedy tylko zakończy szkicowanie i malowanie, ot co. Sagramore zbliżył się z tej strony powozu, z której siedziała. Podniosła wzrok, kiedy Zachary zamachał nad nią błękitnym kapeluszem. - Nie zamierzałem pani odrywać od szkicowania - powiedział i uśmiechnął się. - Oczywiście, że pan miał. Nie rozumiem tylko dlaczego. Ma pan tutaj sześć atrakcyjnych młodych dam, które wszystkie naraz pragną zabawiać pana rozmową. Czy rzeczywiście potrzebna jest jeszcze jedna?
S R
Uśmiechnął się szerzej. -Tak.
- A to dlaczego? - odparowała, nieco dotknięta. Bez wątpienia myślał, że łatwo ją zdobędzie. Ona jednak miała tylko trzy tygodnie, by dostarczyć najlepsze dzieło w swoim życiu. Nie może zmarnować ani minuty z tego czasu, szczególnie jeśli siostry nadal będą zabierały jej modela do miasteczka, nawet mimo tego, że czuła, iż może go już teraz namalować z zamkniętymi oczami. Równocześnie zastanawiała się, dlaczego jego obecność rozgrzewa ją niczym ciepły popołudniowy wietrzyk - świeży, orzeźwiający i trochę niesforny. Zastanawiała się też, dlaczego jej się to podoba, kiedy ogólnie biorąc nie miała czasu na takie głupstwa, i zwłaszcza teraz powinna zająć się znacznie poważniejszym zadaniem, które przed nią stało.
75
- To bardzo skomplikowane - odparł. - Myślę, że jestem pani natchnieniem. Nie zniósłbym tego, gdybym musiał odmówić pani mego towarzystwa. Prychnęła. - No proszę, czego się dowiaduję! - Świetnie. Może poświęcenie czasu na wizytę w Trowbridge było nie tyle irytujące, ile rozpraszające. - Czuję się natchniona - szepnęła Joanna i szturchnęła siostrę. Caroline musiała przyznać, że nie spodziewała się po Griffinie aż tak dużego poczucia humoru i takiej bystrości umysłu. Styl, w jakim
S R
książę Melbourne uczestniczył w polityce, a także sprzedawał i kupował towary, kazał się domyślać twardego, oschłego, starego, palącego cygara mruka. Może i tak było. Zachary był jednak miłym zaskoczeniem, co wytrąciło ją nieco z równowagi. Tylko dlaczego miało to znaczenie, kiedy potrzebowała tylko jego wizerunku jako modela, nie miała pojęcia.
- Gdyby to zależało ode mnie, siedziałby pan teraz w ogrodzie przede mną, a ja szkicowałabym pana ręce - rzuciła uwagę, gdy nadal na nią patrzył. Przyłożył rękę do piersi. - Ktoś mógłby pomyśleć, że chce pani zaprowadzić mnie na manowce ogrodowymi ścieżkami, panno Witfeld - Caro? - wykrzyknęła Susan z przedniego siedzenia, i wybuchnęła serdecznym śmiechem. - Ona w ogóle nie zamierza wychodzić za mąż. 76
- Naprawdę? - Zachary podniósł brew, a w oczach zapaliły mu się ogniki rozbawienia. - Susan, uspokój się! - syknęła Caroline, a policzki ją zapiekły. To nie obchodzi lorda Zachary'ego, ani też nie jest jego sprawą. - Tylko żartowałam. - To nie było zabawne - ciągnęła Caroline, czując się dotknięta w swojej dumie, chociaż nie wiedziała dlaczego. Susan powiedziała jedynie prawdę. - A jeśli ja powiem, że twoim jedynym celem w życiu jest zamążpójście? - Caroline!
S R
Prawdopodobnie spodziewając się, że Susan poczuje się zażenowana, Zachary pogalopował przodem przed powozem, gdzie mógł udawać, że nie słyszy wymiany zdań między siostrami. - Przestań, Caro - odgryzła się Susan, zniżając głos. - Tylko dlatego, że ty go nie chcesz, nie znaczy, że możesz zmarnować okazję pozostałym.
- Może gdybyście przestały go tak atakować, jedna z was miałaby taką okazję - odpowiedziała Caroline. - Tymczasem przerażacie nawet mnie, chociaż was znam. Dziwię się, że lord Zachary nie czmychnął jeszcze do Londynu. - Nonsens. - Tym razem zaprotestowała Julia. - Ośmielam się twierdzić, że nasza uwaga mu pochlebia. Czuje się już zobowiązany wybrać jedną z nas.
77
- O tak, to pewne, że pozostał kawalerem tylko w oczekiwaniu na wizytę u dziewcząt Witfeldów. Bądź poważna, Julio. Mógł poślubić każdą, którą zechciał. Dlaczego miałby wybrać jedną z was? - A dlaczego nie? Jeśli się zastanowisz, to prawdopodobieństwo tego, że poślubi jedną z nas jest większe niż to, że poślubi jedynaczkę z jakiejś innej rodziny. Caroline popatrzyła na Susan. - To najgorsze kalkulacje, jakie słyszałam nawet z twoich ust. - Cóż, wiem jedno - wtrąciła się Anne. - Jeśli będziemy tu siedziały i się kłóciły, nie będzie chciał mieć z nami nic wspólnego. I
S R
nie zapominajmy, że w naszym interesie leży dołożenie starań, żeby Caro namalowała portret.
- Wtedy pojedzie do Wiednia, a mama i papa będą mogli się lepiej postarać, żeby wydać za mąż resztę nas. - Violet wygładziła spódnicę.
- Tak, ja też będę za wami tęsknić - odparła Caroline, udając, że nie zabolało jej to, jak łatwo siostry pogodziły się z jej wyjazdem. - Może ustalimy kolejkę - zaproponowała Anne. - Wtedy nie będzie się czuł nieswojo, że jest nas tyle, a każda będzie miała swoją okazję. - Poklepała Caroline po kolanie. - A my chcemy tylko, żebyś pojechała do Wiednia. Będziemy mogły cię tam odwiedzać. Caroline uśmiechnęła się, mając nadzieję, że Anne wyczuje jej wdzięczność. - Tylko, proszę, nie zajmujcie mu za dużo czasu. Musi trochę zostać na malowanie. 78
- Oddam ci trochę mojego czasu - nieoczekiwanie rzekła Violet. - Nie chciałam, żeby zabrzmiało to tak okropnie. - Nie martw się, rozumiem - odparła Caroline, chociaż nie miała całkowitej pewności, że zrozumiała. Życie, do którego rozpaczliwie dążyły jej siostry, jej nie pociągało wcale. Nawet gdyby oznaczało to małżeństwo z mężczyzną o ciepłych, szarych oczach, trzymającym się świetnie w siodle. - Violet, masz dopiero piętnaście lat. Sądzę, że w ogóle nie powinnyśmy przydzielać ci miejsca w kolejce. Podobnie jest z Anne. - Za dziewięć tygodni skończę osiemnaście lat - odparła kwaśno
S R
Anne. - Będę miała swój czas. Dziś wieczór zrobię grafik. Niech każda wymyśli jakąś wycieczkę albo cokolwiek, co chce z nim robić, a ja przydzielę godziny.
- Dlaczego ty? - spytała Julia.
- Dlatego, że ty nie umiałabyś zrobić grafiku, nawet jeśli od tego zależałoby twoje życie - odpowiedziała bliźniaczce Joanna. - Anne, musimy wszystkie wyrazić zgodę! - Oczywiście. Przejechały przez stary kamienny most spinający brzegi Elbridge Creek i skręciły w główną ulicę Trowbridge. Głowy mijanych ludzi zaczęły się odwracać, lecz nie z powodu panien Witfeld, a z powodu ich gościa. Caroline nie dziwiła się temu zainteresowaniu, kiedy zobaczyła, jak zsiadł z konia i podszedł do powozu zaoferować swoją pomoc przy wysiadaniu. Zastanawiała się, co by pomyślał, gdyby się
79
dowiedział, że siedem panien właśnie podzieliło go między sobą, jak tort. Jedna po drugiej siostry podawały mu rękę i schodziły na ziemię, chociaż nie przypominała sobie, by do tej pory potrzebowały w tym pomocy. Caroline czekała do końca, dlatego że nie chciała, by ją stratowano, a także dlatego, że uważała to za poniżające. - Zostawiając żarty na boku, jestem bardzo rad, że postanowiła pani jednak z nami pojechać - rzekł Zachary i ścisnął palcami jej dłoń, gdy schodziła na dół. - Uczyniłam tak, bo prosiły mnie o to siostry - odparła,
S R
postanawiając coś wyjaśnić. - A nie dlatego, że pan mnie pocałował. Skinął głową.
- Ale też z tego powodu nie pozostała pani w domu. Caroline przyjrzała się mu. Musiała podnieść wzrok, ponieważ był wysoki; czubek jej głowy sięgał mu do podbródka. - To byłoby z mojej strony głupie - powiedziała, próbując nie zwracać uwagi na ciepło bijące przez jego rękaw, kiedy wziął ją pod ramię. - Już panu mówiłam, że potrzebuję namalować pana portret. - Zatem mówi pani, że niecnie wykorzystałem tę pani potrzebę powiedział, przeciągając głoski, gdy szli za stadkiem sióstr do pracowni modystki. - Zaczynam myśleć, że pan się ze mną drażni, lo... Zachary. - Dobrze, że pani to spostrzegła, zaczynałem już lękać się o pani wrażliwość, póki nie usłyszałem, w jaki sposób się pani śmieje. Zarumieniła się. 80
- Nic nie poradzę na to, że się śmieję tak a nie inaczej. Ćwiczyła to bez końca, nawet zatykała sobie nos, kiedy się śmiała. Nic to nie pomagało, tylko się krztusiła. - Nie powinien pan się z tego wyśmiewać. - Nie miałem zamiaru - rzekł i spoważniał nagle. - Podoba mi się sposób, w jaki się pani śmieje. Dlaczego sądzi pani, że się z nią drażnię? Julia przysunęła się i wzięła go pod rękę, zanim zdążyła wymyślić odpowiedź. Joannie udało się wmanewrować między niego a Caroline. Znalazłszy się na końcu, pokręciła głową nad siostrami.
S R
Na litość boską, nie dawały Zachary'emu odetchnąć od chwili, kiedy się u nich pojawił.
Caroline zatrzymała się na chwilę, obserwując grupę. Może dlatego właśnie poświęcał jej więcej uwagi - ponieważ ona jedna nie próbowała go złapać.
Otrząsnęła się. Jasne, że nie próbowała. Może i pociągała ją jego miła powierzchowność, ale równie dobrze mógłby być wielogłowym potworem - liczyło się tylko, że jest arystokratą i zgodził się jej pozować. A że ją pocałował? Jeśli to by miało być warunkiem pozowania, jakoś by to zniosła. Poza tym, właściwie, to nie było nic niemiłego. - Caro, co on ci powiedział? - odezwała się zza jej pleców Anne. - Co? Nic. Dlaczego pytasz? - Jesteś cała czerwona. - Nie, ależ skąd - wybąkała. - Jest gorąco, to wszystko. 81
- Skoro tak mówisz. Violet wyszła od modystki zachwycona. - Weźmie nas na ryby - ogłosiła. - Skąd taki pomysł? - spytała Caroline i wepchnęła siostrę z powrotem do sklepu, zanim tę nowinę usłyszało całe miasteczko. - Grace zapytała go, co lubi robić na wsi, a on odpowiedział, że łowić ryby - odparła Violet. A wtedy Susan powiedziała, że nigdy nie była na rybach, a on odpowiedział, że zabierze nas wszystkie. Powiedział, że każdy choć raz w życiu powinien zobaczyć, jak się łowi ryby.
S R
- Nadal mam zamiar zrobić grafik - burknęła Anne. - Myślę, że nas bardzo lubi - pisnęła najmłodsza siostra. Rozmyśliłam się. Nie oddam mojej kolejki. Mama powiedziała, że jeśli zdołam znaleźć chętnego, mogę wyjść za mąż. Wchodząc do małego, zatłoczonego sklepiku, Caroline zaczęła się zastanawiać, czy lord Zachary nie jest czasem chory na umyśle. Wydawało jej się, że to jedyny powód, dla którego mężczyzna mógłby dobrowolnie zabrać pół tuzina kobiet na ryby. Kiedy go dostrzegła, na każdej ręce miał kapelusz i wydawał opinię na temat trzeciego, który właśnie mierzyła Grace. Zdumiewające. Miły i niefrasobliwy, jakim zdawał się być, rozkochał w sobie wszystkie siostry. Nie była jednak pewna, czy ich entuzjazm miał coś wspólnego z tym, jaki był, czy raczej z jego bogactwem i nazwiskiem.
82
Musiałem stracić rozum, pomyślał Zachary i westchnął, trzymając dwa kapelusze. Jedna z panien Witfeld obracała się przed lustrem, chociaż oczywiste było, że ta prezentacja przeznaczona jest głównie dla niego. Zastanawiał się, co by zrobiła, gdyby powiedział, że najbardziej podoba mu się jaskrawo-czerwone nakrycie głowy, krzyczące z kąta sklepu. Przez chwilę poważnie się nad tym zastanawiał, po czym doszedł do wniosku, że dość już było nieporozumień. Wskazał więc ładny, bladoniebieski kapelusz, po czym musiał się odsunąć, ponieważ trzy siostry rzuciły się na niego naraz.
S R
- Mnie pierwszej wpadł w oko! - zawołała siostra z najjaśniejszymi włosami, trzymając go wysoko nad głową. Jedna z bliźniaczek prychnęła:
- Dobrze. Ja właściwie przyjechałam tutaj po jedwab na suknię. Stanęła przed nim. - Lady Gladys mówiła, że pana ulubionym kolorem jest zielony. Czy to prawda? Nie miał pojęcia.
- Tak, raczej tak - odparł, po czym zaobserwował galopadę w kierunku zielonych jedwabi i muślinów. - Ryby? - odezwał się pytająco łagodny głos z jego lewej strony. Uśmiech, którego nie zdołał powstrzymać, wypłynął znowu na jego usta, kiedy stanął twarzą w twarz z Caroline Witfeld. Tak śmiertelnie poważnie traktowała swoje malowanie, że nie mógł się powstrzymać od żartobliwego odwracania jej uwagi od tego tematu. Gdyby nie była dobra w rysowaniu, nie robiłby tego, ale dzięki Bogu 83
była. Poczucie humoru pozwalało mu zachować zdrowe zmysły wśród tej szarańczy jaskrawej głupoty. - Nie przypuszczam, żeby lubiła pani łowić ryby? Dałbym pani narysować mojego szczupaka. Zacisnęła wargi. - Mam ciekawsze rzeczy do robienia, dziękuję bardzo. - Zdziwiłaby się pani, jak bardzo relaksujące może być łowienie ryb. Dobrze by pani zrobiło. Jedna brew uniosła się. - Czyżby pan sugerował, że potrzebny mi odpoczynek?
S R
Postąpił ostrożnie krok bliżej, cały czas świadom spojrzeń rzucanych w ich kierunku przez innych kupujących. - Pani zapewne nigdy nie przyjeżdża do miasteczka, nie potrzebuje nowych sukien balowych, nie życzy sobie pani wyjść za mąż i ukrywa się pani cały dzień w swojej pracowni. - Nie ukrywam się - oświadczyła i ujęła się pod boki. Była wyraźnie rozgniewana. - Może pan sobie dworować, jeśli tak się panu podoba, ale przynajmniej mam w życiu jakiś cel. On i jego rodzeństwo drażnili się nawzajem, sztuka dla sztuki. Nie chodziło jednak o taki rodzaj sztuki, jaką ona chciała uprawiać. On zaś miał całkiem spore doświadczenie w innych dziedzinach sztuki. - Malowanie rzeczy innych niż ryby? - Bardzo zabawne. Nie zrozumie pan. - Machnęła ręką. - Niech pan lepiej pójdzie i pomoże Su-san i Julii wybrać rękawiczki. 84
- Jeśli mnie pani wcale nie lubi - szepnął i pochylił się, by powąchać cytrynowy zapach jej włosów koloru kasztanów - to nie powinna pani szukać pretekstu, by ze mną rozmawiać. - Jeśli ja... - Przerwała i zaczerpnęła powietrza. - Proszę wybaczyć, muszę kupić glinę modelarską dla ojca. - Caroline odwróciła się na pięcie i znikła w drzwiach frontowych. A niech to licho! Zachary rzucił spojrzenie na dziewczęta tłoczące się wokół stosów bel z materiałami, po czym podążył do drzwi i poszedł za nią. - Panno Witfeld! - zawołał i ruszył biegiem, by ją dogonić.
S R
Zatrzymała się i odwróciła.
- A teraz kto szuka okazji, by porozmawiać? Westchnął. Panna nie miała pojęcia na temat flirtu towarzyskiego. Żadna z nich nie miała. Ich strategia, jeśli tak ją można było w ogóle nazwać, zdawała się bliższa szarży galopującego bydła, niż wyrafinowanemu uwodzeniu. To istny cud, że aż dwukrotnie wyrwał jej całusa. - Chciałem przeprosić, jeśli rzekłem coś, co panią obraziło. - Och, jest pan dżentelmenem. Myślałam, że być może dlatego zwraca pan na mnie uwagę, ponieważ jestem jedyną siostrą, której imię pan zapamiętał - rzekła błyskotliwie. - Byłoby łatwiej, gdyby każda z pań nosiła imię wyhaftowane na rękawie - przyznał z uśmiechem. Pomijając wszystko inne, to akurat była prawda. - Myślałem, że portrecistki są spokojne i wyrafinowane. Oblała się rumieńcem. 85
- Ja, pan... Jestem - oświadczyła. - Pan jednak wystawia moją cierpliwość na ciężką próbę. - A pani jest oryginalna - odparł i zdał sobie sprawę, że oto znalazł właściwe słowo, by opisać tę utalentowaną, dziwną i wygadaną pannę. - Oryginalna - powtórzyła. - Tak. A tam, skąd pochodzę, oryginalność jest... - Oryginalna? Zachary zakrztusił się. - Miałem zamiar powiedzieć „niezwykła", choć to niewiele lepsze określenie. Mam nadzieję, że moje zainteresowanie nie obraża
S R
pani, a ja szczerze chciałbym wiedzieć, do pracowni którego artysty stara się pani dostać. Jeśli nie życzy sobie pani powiedzieć, to przynajmniej może dałaby pani jakąś podpowiedz, gdzie się owa pracownia znajduje? Byłem naprawdę w bardzo wielu miejscach. Może mógłbym polecić pani dobry zajazd, albo pobliski park. Pewien był, że usłyszał ciche parsknięcie. - W Wiedniu - odpowiedziała po chwili i poszła w stronę składu kupieckiego. - W Wiedniu - podchwycił, ukrywając zaskoczenie. - Urocze miasto. Bardzo chłodne zimą. - Też bym mogła panu to powiedzieć, choć nigdy tam nie byłam. Nie, nie określiłby jej słowem „powściągliwa", chociaż chyba starała się za taką uchodzić, co budziło w nim nieodparte wścibstwo. - Mówiąc uczciwie, ja także nie. Miałem nadzieję, że wymieni pani Londyn albo Wenecję. 86
Zwolniła. - Był pan w Wenecji? - Tak, w czasie młodzieńczej podróży po Europie. Rzym, Paryż, Ateny i miasta pomiędzy nimi. Zatrzymałem się na południu, gdzie jest cieplej. - Zatem widział pan Dawida? - spytała cichym głosem. - Przypuszczam, że ma pani na myśli rzeźbę? - spytał, czując, że znalazł jeszcze jeden słaby punkt w pancerzu. Humor i rzeźba. Hm... Tak, widziałem. A także Kaplicę Sykstyńską. Odwróciła się ku niemu i złapała za rękaw.
S R
- Naprawdę jest taka cudowna?
Zawahał się. To zasadniczo był moment, w którym bracia pytali go o wybór win i wdzięki kobiet, napotkanych w czasie podróży po Europie. Prawdę mówiąc, po powrocie do Anglii szybko doszedł do przekonania, że popełnił błąd, tracąc tak wiele czasu na oglądanie antyków i słynnych dzieł sztuki, mimo że bawił się tak świetnie, jak nigdy dotąd.
Ulubionym przedmiotem żartów Shaya i Sebastiana, a także Eleanor, było jego zainteresowanie jakością i obfitością posiłków, większe niż czymkolwiek innym. Po kilku dniach gniewu i frustracji wzruszył ramionami i poddał się, dochodząc do wniosku, że łatwiej przyjąć te żarty, niż je odpierać, zwłaszcza że nie umiał właściwie wyjaśnić, dlaczego tak go urzekły rzeczy, które tam zwiedzał. Dla niego oznaczało to słabość charakteru, chociaż w tej akurat chwili był z tego zadowolony. 87
Przynajmniej miał więcej wspólnego z niezwykłą panną Witfeld niż tylko poczucie humoru. Oczywiste było, że chciała wiedzieć coś o dziełach sztuki, które oglądał na własne oczy. Oczekiwała, że będzie miał na ten temat swoje zdanie i właśnie chciała je poznać - co oznaczało, że nareszcie może okazać się w tej sprawie uczciwy. Nieoczekiwanie poczuł się z tym niewygodnie. - Kiedy zwiedzałem Luwr, stałem przez blisko godzinę, kontemplując Monę Lizę. Słyszała pani o niej? Caroline odetchnęła głęboko. - Oczywiście, że słyszałam. Widziałam też szkice i kopie, ale
S R
widzieć oryginał to co innego... Może pan opowiedzieć, jakie uczynił na panu wrażenie?
Udając, że nie zauważył dotyku na swoim ramieniu, Zachary wolną ręką otworzył drzwi do składu.
- Nie wiem, ile warte jest moje wrażenie, lecz będę zaszczycony. Omal się nie potknęła w drzwiach. Przyciągnął ją bliżej siebie, żeby się nie przewróciła. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek spotkał kobietę tak bardzo skupioną na jednym temacie, mimo że jego siostra, Eleanor, uchodziła za myślącą tylko o jednym. Zachary ukrył uśmiech, który błąkał się wokół jego ust. - Co takiego miała pani kupić ojcu? - Co? - zamrugała Caroline, jakby dopiero zdała sobie sprawę z tego, gdzie są. Ach! - Dzień dobry, panie Mullen - pozdrowiła człowieka za kontuarem. - Czy dostarczono glinę modelarską dla papy? 88
Właściciel składu kiwnął głową. - A jakże, jest, panno Witfeld. Są też szkicowniki, które zamówiła pani z Londynu. Uśmiechnęła się, a zielone oczy zabłysły jej radością. - Och, to wspaniale. Ile jestem winna? - Trzydzieści szylingów. Położyła pieniądze na kontuarze, zabrała płaską paczkę, zawierającą zapewne szkicowniki, po czym sięgnęła po wilgotną, zawiniętą w grubą workową tkaninę, bryłę gliny. Zachary zbliżył się i przejął zawiniątko. - Pani pozwoli. - Dziękuję, milordzie.
S R
Dostrzegł, jak właściciel składu się prostuje, słysząc w ustach panny Witfeld tytuł. Jeśli ta okolica tak spragniona była towarzystwa, jak wskazywały na to Caroline i ciotka, wieść o jego obecności może przynieść interesujące popołudnie.
Niefortunnie dla pana Mullena już połowa Trowbridge dowiedziała się, że Zachary jest w okolicy, zanim zdążyli z Caroline wyjść ze składu. Siostry biegały tam i z powrotem po ulicy, wołając głośno jego i Caroline. Usłyszał swoje imię, powtarzane przez wiele ust. - Na litość boską - mruknęła Caroline. - Głupie gęsi! Pomachała ręką. - Grace, Susan, tutaj jesteśmy! W okamgnieniu zostali otoczeni przez siostry, które hałaśliwie oskarżyły Caroline, że go im ukradła. 89
- Moje panie! - przerwał. - Jestem tutaj, by pomóc w zakupach. Odprowadzany przez powątpiewające spojrzenie Caroline, wziął jej z rąk szkicowniki. - Pozwólcie, że położę wszystkie sprawunki w powozie, a potem pokażecie mi resztę miasteczka. Góra strojów i kapeluszy dodana do szkicowników i gliny niemal przygniotła go do ziemi, lecz zdołał jakoś dotrzeć do powozu i do czekającego lokaja. Wspólnie upchnęli zakupy w przedziale bagażowym i zapięli go dokładnie. Po wykonanym zadaniu odwrócił się, by zastać wszystkie dziewczęta przyglądające się mu z uwielbieniem. Caroline także była wśród nich, chociaż przejawiała
S R
jedynie czysto artystyczne zainteresowanie jego osobą. - Możemy kontynuować? - zaproponował i dołączył do grupy. - Teraz do piekarni!
- Nie, teraz do sklepu ze słodyczami!
- Potrzebna mi brosza do nowego szala!
W taki oto sposób mógł zapewne udowodnić, że jest cierpliwy i odpowiedzialny, chociaż w obecności tych młodych dam przede wszystkim ćwiczył cierpliwość, bardziej niż jakąkolwiek formę odpowiedzialności. Shay i Melbourne zrywaliby boki ze śmiechu, gdyby się dowiedzieli, co teraz robił. Niemniej rodzina Witfeldów była weselsza od towarzystwa, które czekało na niego w Bath. Podał ramiona bliźniaczkom i stwierdził w duchu, że nadal woli towarzystwo siostry, która zdawała się chcieć słuchać wyłącznie o sztuce. Pochylił głowę. - Prowadźcie, moje panie! 90
Rozdział 6 Gdyby nie obawiała się, że zepsuje w oczach Zachary'ego Griffina opinię o tym, co uważał za model profesjonalnego zachowania się, Caroline zaczęłaby tłuc głową w szkicownik. - Joanno, proszę, nie zasłaniaj lorda Zachary'ego - powiedziała, mając nadzieję, że nikt nie usłyszał zgrzytania zębami. Joanna rzuciła jej przez ramię ponure spojrzenie. - Gawędzimy. Nie mogę rozmawiać z lordem, stojąc za jego plecami. To byłoby niegrzeczne.
S R
Caroline sapnęła gniewnie, wstała po raz czwarty i przestawiła stołeczek w inne miejsce na trawie. Zazwyczaj musiała uciekać się do przekupstwa, żeby siostry zgodziły się siedzieć bez ruchu i jej pozować. Dzisiaj jednak żadna by się nie zgodziła. Zachary Griffin siedział na kamiennej ławeczce pośrodku otaczających go panien Witfeld i znajdował się w absolutnym centrum zainteresowania. Oczywiście sam nie czuł unoszącej się wokół niego królewskiej i dostojnej atmosfery, ponieważ bez wątpienia przywykł grać pierwsze skrzypce w towarzystwie i być rozrywanym przez wszystkich. - Który profil bardziej się pani podoba? - spytał i dotknął palcami policzka, po czym obrócił twarz w lewo, a potem w prawo. - Jeśli mówi pan do mnie, to próbuję narysować pana ręce rzekła kwaśno. - Nie potrzebuję głowy.
91
- Caro! - zganiła ją Julia. - Niech pan jej nie słucha, lordzie Zachary. Moim zdaniem, oba pana profile są nadzwyczaj piękne. Brat księcia patrzył jednak na Caroline, po czym się roześmiał. Bardzo dużo się jej przyglądał, najpierw rano w miasteczku, po czym podczas lunchu i przez cały czas, kiedy byli w ogrodzie. Nie miała pojęcia, jak mu się to udawało bez okazania, że zaniedbuje resztę sióstr, lecz za każdym razem łapała go na tym, że na nią patrzy. Jedyna rzecz, o której mogła myśleć, to jego pocałunek, który jeszcze ciągle ogrzewał jej twarz. Poza tym przyznał, że lubi jej śmiech. - Powiedzcie mi, moje panie - rzekł wyraźnie - czy panna
S R
Witfeld do wszystkich portretowanych przez siebie osób mówi w tak bezpośredni sposób?
- Nie - pośpieszyła z odpowiedzią Violet i potrząsnęła głową. Zazwyczaj zachowuje się bardzo profesjonalnie. Cudownie. On i jej rodzone siostry doprowadzili ją wspólnie do takiego stanu, w którym balansowała na krawędzi zrujnowania sobie całego życia. W końcu w równym stopniu, co podobizny na płótnie, potrzebowała referencji Zachary'ego. Gdybyż tylko mogli... nieco współpracować. - Wobec tego przepraszam - powiedziała sztywno. - Grace, czy mogłabyś... - Pani wybaczy, panno Witfeld - wtrącił kamerdyner, który pojawił się u wylotu ścieżki. - Pani matka ma gości. Prosiła panie wszystkie, byście dołączyły do niej w salonie. Pana również, milordzie. Susan porwała się na nogi. 92
- Kto do nas przyjechał, Barling? Kiedy w odpowiedzi Barling zmrużył oczy, Caroline już wiedziała, kto to jest. - Pani Gorman - powiedziała i zatknęła ołówek za ucho. Niech to licho porwie, zanim Portia Gorman zakończy wizytę, będzie już po świetle słonecznym. -I panna Mary Gorman - dodał Barling. Julia i Joanna zaczęły chichotać. - Nie wytrzymały nawet jednego dnia, żeby nie zajrzeć z wizytą - parsknęła Julia.
S R
- Pośpieszcie się lepiej. Chcę zająć dobre miejsce, żeby widzieć wyraz twarzy Mary, kiedy zobaczy naszego gościa. - Joanna poprowadziła stado dookoła domu ku głównemu wejściu. Caroline stanęła i wetknęła szkicownik pod ramię. Chwilę później ktoś z tyłu go wyciągnął.
- Może powinienem zobaczyć? - zagaił konwersację i zaczął przeglądać szkicownik. Nie dał po sobie poznać, czy jej praca zrobiła na nim wrażenie, czy też go rozczarowała. Oglądał różne szkice dłoni przez dłuższą chwilę. - Niech pan wypije tak dużo, jak tylko pan zdoła - rzekła, starając się, żeby jej głos zabrzmiał lekko i beztrosko, jakby nie dbała wcale o jego opinię na temat swojej pracy. - To będzie jedyny sposób ucieczki. Roześmiał się.
93
- Dziękuję bardzo za radę. - Zachary wręczył jej z powrotem szkicownik. - Przypuszczam, że pani ukryje się w swojej wieży? - Ja się nie ukrywam - odparowała. - Pracuję. - W domu wypełnionym hałasem, głupotą i brakiem skupienia, w jaki inny sposób mogła czegokolwiek dokonać, jak tylko separując się przez zamknięcie za sobą drzwi? - Myślałem, że może będzie mnie pani potrzebowała do pracy wyjaśnił i pozwolił jej matce wziąć się pod ramię, kiedy wchodzili do domu. Chwilę później przepadł we wrzawie salonu. Caroline chwilę stała, patrząc na półotwarte drzwi. Nawet jeżeli
S R
tym razem to Portia i Mary Gorman były powodem kolejnego opóźnienia, wynik był ten sam. Straciła następnych kilka godzin z ograniczonego czasu, by spełnić warunki przyjęcia do wiedeńskiej pracowni. Byłaby wdzięczna starającemu się zabawić je wszystkie lordowi Zachary'emu, gdyby zechciał dodać jej prośbom nieco większej wagi niż prośbie Grace o pomoc w potrzymaniu kapelusza. Cóż, jeśli pozwalał sobą komenderować w taki sposób, to jego sprawa. Dzięki Bogu, jej życie nie było aż tak pozbawione celu. Skierowała się na górę. Miała już pierwszy pomysł portretu mężczyzny, którego mogła z pamięci naszkicować na papierze. Kiedy Sally Witfeld wciągnęła go do salonu, aby pokazać sąsiadkom, Zachary zauważył Caroline za drzwiami. Nie słyszał nic przez wrzawę damskich głosów, lecz wyobrażał sobie, że kroczy, tupiąc energicznie, zła, iż jej rodzina jest na tyle prymitywna, by chcieć spędzić całe popołudnie na plotkach. 94
Pozostałe siostry Witfeld zdawały się nie uważać tego za marnowanie czasu. Stawało się dla niego boleśnie oczywiste, że tak naprawdę Caroline Witfeld potrzebowała gorącego, spoconego kochanka w pościeli. Zaspokoiłby jej niezwykłą potrzebę pozostawania stale zajętą. Wzdrygnął się na tę myśl. Chryste! Przecież to panna z zaprzyjaźnionej rodziny. Nietykalna. Zresztą nie dotarło do niej w ogóle, że jest mężczyzną, aż do chwili, kiedy popełnił pomyłkę i ją pocałował. - Czy to prawda, milordzie, że pańska siostra poślubiła właśnie markiza Deverill?
S R
Zanim Zachary zdołał usłyszeć piskliwy głosik Mary Gorman, pół tuzina sióstr Witfeld pośpieszyło odpowiedzieć za niego. Westchnął i zdobył się na uśmiech, chociaż nie było mu wesoło. Siostry Witfeld myślały, że wiedzą o nim już tyle, iż mogą prowadzić za niego rozmowę. Być może tak było. O ile wiedział, nie posiadał ukrytych głębi. Poza nim nikt nie podejrzewał ich istnienia. Caroline nie miała zapewne najmniejszych wątpliwości, kończąc rysować jego podobiznę. Prawdopodobnie nie potrzebowała nawet jego obecności. Zerknął na ciotkę Tremaine i pochwycił jej wzrok śledzący go znad brzegu filiżanki. - Co takiego? - spytał półgłosem. Podniosła obie brwi i wróciła do konwersacji.
95
Cokolwiek miała na myśli, nie przychodziło mu do głowy, co to mogło być, i widocznie - jej zdaniem - wiedza ta nie była mu potrzebna. Widział jednak już tyle, że życie tych dziewcząt musiało być niewiarygodnie nudne, skoro uznały go za tak bardzo interesującego. Zachary uczepił się tej myśli. Jeżeli była to prawda w odniesieniu do panien Witfeld, dotyczyć to musiało także Caroline. Musiała się nudzić, a będąc trochę bardziej wymagająca i szlachetniejsza niż siostry, zwróciła uwagę ku sztuce zamiast ku strojom i plotkom na temat sąsiadów. Zająć ją - to mógł uczynić.
S R
Na jego ustach zaigrał uśmiech, lecz pośpiesznie go zdławił. Zostaw to, Zach. Pożartować i poflirtować to jedno, nie wolno jednak wyjść poza te granice.
Czego właściwie oczekiwała? Każda z pozostałych dziewcząt dosłownie wychodziła ze skóry, żeby tylko go zadowolić. Rzecz jasna oczekiwały czegoś w zamian - a rzeczą tą było, ni mniej, ni więcej, tylko małżeństwo. Możliwe, że w Caroline pociągające wydało mu się właśnie to, że nie chciała wychodzić za mąż. Nie wchodziły w grę żadne pułapki, żadne intrygi. A jej delikatne usta smakowały jak rozgrzane słońcem, słodkie truskawki. Jeśli ona by go poprosiła, by się zaangażował we flirt... No cóż, dżentelmen nie mógłby odmówić damie. Zatem potrzebował tylko doprowadzić do tego, by widziała w nim coś więcej niż tylko dłonie i uszy do namalowania na płótnie. Zachary pociągnął kolejny łyk cienkiej madery i obejrzał zatłoczony salon. Brat zapewne oczekiwał, 96
że do czasu powrotu do Londynu udowodni, iż jest zdolny do okazania odpowiedzialności i cierpliwości. Zwyczajne odwiezienie ciotki do kurortu nie wydawało się odpowiednim ćwiczeniem. Pewny był, że Melbourne maczał w tym wszystkim palce. Była jednak jeszcze jedna możliwość, żeby dowieść, iż jest do obu tych rzeczy zdolny. Caroline nie była jedyną, która mogła czerpać korzyść z jego obecności. Jeżeli którakolwiek z dziewcząt chciała wyjść za mąż - a chciały wszystkie, co do tego nie było cienia wątpliwości - ktoś musiał batem zaprowadzić porządek w tym domu. Ciekawe, co zrobiłby Wellington, ujrzawszy w życiorysie
S R
Griffina projekt reformy domu Witfeldów. Nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Niech to diabli! Gdyby mu się udało przywrócić porządek u Witfeldów, Napoleon to byłaby bułka z masłem. Tylko jak się do tego zabrać?
W tej chwili pytania, jak i po co, nie znaczyły w istocie zbyt wiele. Griffin podjął decyzję o przebiegu dalszej akcji, a Griffinowie zawsze odnosili sukces, obojętnie, czy w dużej, czy w małej sprawie. Ten Griffin miał wiele do udowodnienia zarówno rodzinie, jak i sobie. Wychowywał właśnie psa, a nowe zadanie nie mogło być o wiele trudniejsze. Poczuł na kolanie uderzenie laski, a ciotka Tremaine zatopiła się w fotelu koło niego. - Au! - jęknął tak żałośnie, jak się dało. - Napiszę jutro do twego brata, że spóźnimy się jakiś tydzień lub dwa. 97
- Doskonale - odparł cicho. Kiwał głową, potakując czemuś, co mówiły właśnie bliźniaczki, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia, co powiedziały. - W zasadzie nie sądzę, by go obchodziło to, gdzie jesteśmy, przynajmniej dopóty, dopóki nie mam dostępu do wojska w Londynie. - Nie trzymam cię tutaj jak więźnia - odpowiedziała, ściszając głos. - Masz konia. Wracaj do Londynu, jeśli tam właśnie chcesz być. To tylko zademonstrowałoby, że Melbourne miał rację. Musiał jak dziecko - udowadniać, że potrafi robić jedną rzecz, zanim dostanie pozwolenie, by móc robić następną. To jednak nie była wina ciotki.
S R
Wzdychając głęboko, Zachary wyciągnął dłoń i położył na jej tłustej ręce.
- Melbourne dał mi do wykonania zadanie. Zamierzam przez nie przebrnąć. Zresztą lubię cioci towarzystwo. Uśmiechnęła się.
- Cieszę się, bo ja lubię twoje.
Poza tym gdyby Zachary nie mógł poradzić sobie z czymś tak prostym, jak dotrzymywanie towarzystwa ciotce Tremaine, Sebastian poruszyłby ziemię i niebo, żeby go powstrzymać przed włożeniem munduru. - W takim razie wyjedziemy stąd razem. - Myślałam, że będziesz zachwycony, że tak wiele młodziutkich panien ci nadskakuje - rzekła ciotka Tremaine z żartobliwą nutą w głosie. - Jesteś pewien, że to nie jest główny powód, dla którego skłaniasz się ku zostaniu ze mną? 98
Zmierzył ją wzrokiem. Chciał zostać ze względu na nie, ale nie z powodu, o którym myślała. - Po pierwsze, powiedziała mi ciocia, żeby je zostawić w spokoju, a po drugie obiecała mi ciocia, że mnie nie będzie swatać. - Oczywiście że nie będę. Miałam zamiar ci tylko pokazać, jak wygląda życie na wsi. Żebyś się mu przyjrzał. Tylko przyjrzał, nic więcej. - No cóż, sceneria jest urocza... i nieco rozpaplana. Nie mogę wtrącić jednego mądrego słowa. Roześmiała się. - U ciebie to rzadkość.
S R
- Nie martw się, cioteczko. Mam plan. Powinno to wzbudzić jej podejrzenia. - Jaki znowu plan?
- Niech ciocia się nie obawia. Pod koniec naszej wizyty wszystkie panny Witfeld będą mi wdzięczne. - Zachary, to nie brzmi dobrze.
Jedna rzecz stała się absolutnie jasna - ciotka Tremaine szczerze lubiła rodzinę Witfeldów. Dobrze. Opowie o jego sukcesie Melbourne'owi. - Nie ma powodu do obaw. Wiesz jednak, jak lubię wyzwania. - Ojej! - mruknęła. Kiedy miał już początek planu, chciał zaraz przystąpić do działania. Rządzić i zwyciężać będzie miało sens tylko wtedy, kiedy
99
uda mu się trzymać pozostałe sześć sióstr z dala na tak długo, żeby osiągnąć cel z każdą z osobna. - Zachary! Syknął, kiedy laska szturchnęła go w kostkę. - Co takiego, do licha? - Będziesz pozował Caroline do portretu? - Powiedziałem już, że będę - odrzekł, i pochylił się szybko, by rozmasować sobie kostkę. - Szkicuje właśnie moje uszy i dłonie. Nie będzie mogła naszkicować nóg, bo zaraz mi je ciocia połamie. - To uważaj, jak do ciebie mówię, głupcze!
S R
- Nic nie usłyszę, jeśli mnie zabijesz, ty szalona staruszko! Pocałował ją w policzek i wstał. Caroline miała słuszność co do korzyści płynących z udawania, że wypiło się dużo płynów. Wybaczcie na chwilę, moje panie - powiedział, nie patrząc na żadną z nich, po czym skierował się do drzwi, starając się nie chwiać. Ledwo wszedł do holu, kiedy jakaś ręka złapała go za ramię i pociągnęła na bok. Wyrwał się zaskoczony.
- Caro - zaczął, po czym zamknął usta, kiedy zobaczył, że to nie ona. - Cii, chłopcze - wyszeptał pan Witfeld. - Tędy! -Ale ja... Patriarcha rodu wskazał gestem drzwi frontowe. - Chodź szybko, inaczej ruszą w pościg. Chociaż pewien był, że pan Witfeld żartuje, Zachary nie mógł powstrzymać płochliwego zerknięcia przez ramię, kiedy z lekkim uśmieszkiem kamerdyner Barling otworzył przed nimi drzwi. 100
Wymknęli się z domu. Od czasu przyjazdu tutaj Zachary czuł się jak lis ścigany przez sforę psów. - Dziękuję za ocalenie. - Cała przyjemność po mojej stronie. Obiecałem panu oglądanie moich wynalazków. Ach, więc było to nie tyle ocalenie, ile zmiana rodzaju męki. Przynajmniej jednak w towarzystwie pana Witfelda było spokojniej i miał czas pomyśleć o planie, jak pomóc siostrom Witfeld. Kiedy przeszli przez główny podjazd, podniósł wzrok, by popatrzeć na rząd okien pracowni. Caroline na pewno nie wyjrzy przez okno,
S R
poświęcając całą swoją uwagę szkicownikom, płaskim jednobarwnym kreskom, nad którymi spędziła pracowicie pół dnia. Tak, stanowczo potrzebowała jego interwencji, jego ust na swoich wargach i twardego członka w środku. Skup się, Zach. Jesteś w towarzystwie cholernego ojca. A ona musi pytać o zgodę.
Po godzinie oglądania wynalazków Edmunda Witfelda Zachary gotów był ozłocić kogoś, by interweniował w jego sprawie. - To krowa - stwierdził, patrząc na łąkę. - Tak - Witfeld złożył ręce na łęku siodła i wyprostował się dumnie. - Dlaczego jej się przyglądamy? - spytał Zachary. - Bo to wymyślona przeze mnie krzyżówka. Jest w połowie rasy guernsey i południowodewońskiej, z domieszką różnych innych przodków ze strony matki. Pochodzi z trzeciej próby. Staram się uzyskać buhaja. Ma świetne mięso. - Przez chwilę Edmund patrzył na 101
krowę z miłością, po czym się otrząsnął. - Chodzi o mleko. Daje dwa razy więcej mleka niż jej matka. Dzięki Bogu. Zachary zaczynał już myśleć, że Edmund Witfeld jest niespełna rozumu i że resztę dnia spędzą, podziwiając krowę bez żadnego powodu. Miała porządne wymię, jak przypuszczał, lecz znacznie bardziej odpowiadało mu podziwianie innych biustów, niepokrytych białą sierścią i niezwisających tak nisko nad trawą. Zdał sobie sprawę, że Witfeld mu się przygląda i że oczekuje jakiejś pochlebnej uwagi na temat przeklętej krowy. - Wygląda bardzo zdrowo - zaryzykował. Uśmiech i skinienie
S R
głowy powiedziały mu, że uczynił właściwą uwagę. - A jakże. Skrzyżowałem ją z buhajem podobnie mieszanej rasy. Urodziła jałówkę, dzięki Bogu... Ha, dobre sobie, ja cieszący się z płci żeńskiej... ale musi minąć rok, zanim będę mógł ją dopuścić do buhaja.
Gdy się przyglądali, z trawy wyłoniło się cielę i podbiegło do matki. Zaczęło ssać.
- Czy pana krowa ma jakoś na imię? - zapytał Zachary, głównie dlatego, iż pomyślał, że brak zainteresowania rozczaruje jego rozmówcę. - Dimidius. Z łaciny. - Czy to nie był czasem pomysł pana najstarszej córki? Witfeld roześmiał się. - Tak, w rzeczy samej. Skąd pan wie? - Odgadłem. 102
Spędzili w siodle jeszcze chwilę, przyglądając się Dimidius i reszcie stada. Zachary starał się symulować zainteresowanie czerwono-białymi zwierzętami, lecz prawdę mówiąc, wolałby już ślęczeć nad jedną z rozpraw Melbourne'a na temat życia w wyższych sferach. Zobaczył już tego popołudnia ciągnięty przez konia siewnik, wialnię napędzaną przez kozy, stare, nieudane transportery do jajek i wstępną konstrukcję nowego, krowę dającą nadmierną ilość mleka i pewnie dobrą wołowinę. Był mistrzem w udawaniu zainteresowania, lecz po siedzeniu pod lawiną panien Witfeld i Gorman i po tej
S R
arcyciekawej wycieczce z trudem powstrzymywał ziewanie. - Jestem wdzięczny, że pomaga pan Caroline - przerwał ciszę Witfeld. - To bardzo szczęśliwa okoliczność, że pojawił się pan właśnie teraz.
- To cioci należą się te podziękowania - odparł Zachary. - Na pewno jednak znalazłoby się wielu innych chętnych, by pomóc pannie Witfeld namalować portret. Wydaje się, że ma talent. - Tak, owszem, tyle że pracownia zażądała portretu arystokraty. A ta część Wiltshire cierpi na wyjątkowy brak arystokracji, szczególnie o tej porze roku. - Roześmiał się. - Nie pozwoliłbym jej pojechać do Bath, gdzie tamtejsza arystokracja niczego o niej nie wie. Poza tym wiem dobrze, co by sobie pomyśleli o młodej niezamężnej kobiecie uganiającej się za modelem do pozowania. Zachary chrząknął. Sam też tak pomyślał. -Ale...
103
- Jeśli pan by się nie pojawił, musiałaby namalować lorda Eades - ciągnął Witfeld - a on nade wszystko lubi się przebierać za króla Artura. - Na szczęście ja wolę udawać bogów egipskich - powiedział Zachary, przeciągając głoski. Witfeld przyjrzał mu się uważnie. - Żartuje pan, prawda? - Dobry Boże, oczywiście. - Dzięki Bogu - roześmiał się ojciec rodu. - Jeśli wolno zapytać. Jeśli arystokrata jest tu tak ważny, to
S R
dlaczego nie wysłać jej do Bath, pomimo że tam bawi mnóstwo snobów, albo do Londynu, gdzie więcej jest ludzi otwartych, którzy chętniej zgodziliby się pozować kobiecie. Mogłaby jej towarzyszyć któraś z sióstr, byłoby wtedy bardziej stosownie. Edmund zacisnął szczęki.
- Chciałem, ale uradziliśmy z panią Witfeld, że dopóki nie będzie mnie stać na wysłanie do Londynu wszystkich sióstr, by spędziły tam swój sezon, nie wyślemy żadnej z nich. Widocznie właściciel ziemski, dżentelmen, nawet syn wicehrabiego, nie mógł pozwolić sobie, aby wszystkie jego siedem córek zadebiutowało w stolicy w towarzystwie. Obawiając się, czy nie obraził Witfelda, Zachary naprędce przygotowywał przeprosiny za niedelikatne pytanie. Gospodarz jednak zaczął już rozwodzić się nad wyższością siły wody nad siłą wiatru przy zastosowaniu do mielenia ziarna. 104
Kiedy jego siostra Eleanor skończyła osiemnaście lat, jej debiut równał się debiutom córek królewskiego rodu. Griffinowie nie ustępowali rodowi królewskiemu, jeśli szło o pozycję w towarzystwie. Wiedząc już, że na pewno żadna z sióstr Witfeld nigdy nie była w Londynie, Zachary wyciągnął wniosek, że być może owi dziwni rodzice celowo trzymali je z dala od stolicy. Brak pieniędzy nawet nie przyszedł mu na myśl. Nic dziwnego, że rodzeństwo szydziło z niego, iż jest idiotą. Ze wszystkich sióstr on sam próbowałby wysłać Caroline. W oczywisty sposób wolała być wszędzie indziej niż w domu i wyraźnie
S R
próbowała się wydostać do bardziej miejskiego środowiska niż to w Trowbridge. Zmuszało to Zachary'ego do zastanowienia się nad różnicą między nią a resztą. Jemu samemu nigdy niczego nie odmawiano, chyba że specjalnie. Ona miała cel, a on zdawał się jedyną drogą do jego osiągnięcia.
- Powinniśmy już wracać do domu - zauważył Witfeld. - Jeśli odmówię dziewczętom okazji nadskakiwania panu przy kolacji, wymówkom nie będzie końca. Okrążyli pokryte lasem wzgórze i wyjechali na otwartą przestrzeń, przeciętą malowniczym strumieniem. Pośrodku łąki w ostatnich promieniach słońca zamajaczyły marmurowe kolumny i łuki, i na wpół zburzona ściana z kamienia i granitu. Przez krótką chwilę Zachary pomyślał, że jakaś siła zabrała go do Grecji i oto stoi przed Partenonem. -Co... 105
- Ach, to są moje ruiny - rzekł Witfeld, a w jego głosie znowu zabrzmiała duma. - Co pan o nich myśli? Oczywiście to dzieło jeszcze niedokończone. - Wyglądają bardzo... starożytnie - rzekł Zachary i zamrugał. Kiedy przyjrzał się dokładniej, zauważył pełen artyzmu układ ruin, pieczołowicie posadzone pnącza dzikiego wina i kępy paproci. Widocznie Witfeld poddał się najświeższej modzie odtwarzania antycznej architektury. - Dziękuję. Czy pańskim zdaniem są rzymskie, czy greckie? Zachary rzucił w duchu monetą. - Greckie - zaryzykował.
S R
- Doskonale! Ma pan znakomite oko, milordzie. - Proszę mówić do mnie: Zachary. - W końcu myślał, by uwieść najstarszą córkę tego człowieka, a raczej przekonać ją, by to ona poprosiła, by ją uwiódł.
- W takim razie... jestem Edmund.
- Zatem, Edmundzie, czy myśli pan, że pani Gorman i panna Mary zostaną na kolacji? - Dobry Boże, mam nadzieję, że nie - rzekł gwałtownie patriarcha rodu Witfeld. Podczas tego dziwnego popołudnia jedna rzecz stała się jasna. Edmund Witfeld zadawał sobie wiele trudu, byle tylko uciec z dala od gwarnego jak kurnik domu, ku ekscentrycznej, pochłaniającej wszystko sztuce. Zachary posłał mu ukradkowe spojrzenie, kiedy wrócili do dworu. Ze wszystkich członków rodziny Witfeldów 106
Edmund mógł okazać się najbardziej wdzięczny za wymyślony przez Zachary'ego plan przeszkolenia sióstr Witfeld, by nadawały się do zamążpójścia.
S R 107
Rozdział 7 Caroline czubkiem palca potarła rysunek i złagodziła nieco zarys szczęki lorda Zachary'ego. Dzisiejszą sesję rozpoczęła od wprawiania się w rysowaniu dłoni, chociaż umiała rysować palce i kciuk - poza długością i szerokością palce poszczególnych modeli nie różniły się niczym specjalnym. Za to twarze, a szczególnie oczy - te były wyjątkowe. I nadzwyczaj interesujące, przynajmniej u jej ostatniego modela. Pokryła puszystymi puklami linię włosów zasłaniających jedno
S R
na wpół naszkicowane oko. Nagle rysunek zaczął przypominać Zachary'ego. - Mam cię - mruknęła.
To był on, lecz równocześnie nie on. Uchwyciła kształt twarzy, delikatnie zarysowała usta, nos i oczy. Patrząc na papier, zrozumiała jednak, że rysunek nie przypominał go wcale. Czegoś brakowało, nie w oczach, a w ogólnym wyrazie twarzy. Nigdy wcześniej tak się nie czuła. Uchwyciwszy podobieństwo w rysunku, na ogół oddawała także osobowość. Tym razem było inaczej. Czuła się inaczej. Było w tym lekkie podekscytowanie, które ogarniało ją zawsze, kiedy rysowała. Oczekiwanie na wynik pracy, a zarazem podniecenie. Uniesienie. Coś takiego... Drzwi do pracowni otworzyły się nagle. Caroline prawie podskoczyła, kiedy do środka wbiegła matka. - Mamo, co się stało? 108
- Nie ma go tutaj - obwieściła Sally Witfeld, po czym znikła znowu, zatrzaskując za sobą drzwi. Przez chwilę Caroline tkwiła nieruchomo ze wzrokiem wlepionym w drzwi. - Co takiego? - Nachmurzyła się, odłożyła na bok szkicownik i wstała. - Co się dzieje? - zawołała, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Przybiegła do niej Anne. - Mama sądzi, że ktoś porwał lorda Zachary'ego. - Lord Zachary porwany - powtórzyła Caroline, a serce na
S R
chwilę stanęło jej ze strachu. Kogo namaluje? Jak znajdzie tę jego ulotną cząstkę, niezbędną, żeby namalować dobry portret? Za chwilę jednak wróciła logika, razem z refleksją, że jest być może zbytnio skoncentrowana na sobie.
- Dlaczego, na litość boską, mama tak w ogóle pomyślała? - Zniknął trzy godziny temu z salonu i nikt od tamtej pory go nie widział.
- Lepiej, żeby nie wracał do Londynu - rzekła ponuro Caroline. Jeśli tak uczynił, żałowała, że nie porwała go sama. - Koń jest tu jeszcze? Usta Anne zacisnęły się. - Ojej. Nie sądzisz chyba, że porwali też biednego Sagramore'a? Caroline zmierzyła ją wzrokiem podejrzliwie. - Ty coś wiesz. Co takiego wiesz, siostrzyczko?
109
- No cóż, ponieważ papa znikł także, sądzę, że obaj wybrali się gdzieś w pola popatrzeć na krowy. A raczej na krowę. - Powiedziałaś już o tym mamie? - spytała Caroline, idąc obok siostry. - Mama nie chce w ogóle mnie słuchać. Chce wywołać panikę, żeby się wszyscy dowiedzieli, że gotowa jest umrzeć, gdyby coś się stało lordowi Zachary'emu. A lady Gladys zajęta jest swoją robótką. - No cóż, panikowanie nic tu nie pomoże, ale to najbardziej lubiane przez mamę zajęcie. - Sally Witfeld posiadała siedem niezamężnych córek. Nie tylko rozkwitała w chaosie, lecz miała
S R
skłonności, by sama go wywoływać. - Pójdziemy do stajni sprawdzić, czy porwano również konia papy? - Nelson na pewno nie poddałby się bez walki.
- No i jest jeszcze Harold, który na pewno zajada w ogrodzie geranium mamy.
- Hm... Może powinnyśmy najpierw ocalić książęcego brata, a potem wysłać go na ratunek kwiatom.
- Wspaniały pomysł. - Anne uśmiechnęła się. - Czy zdajesz sobie sprawę, że okrzykną nas bohaterkami, jeśli zdołamy odnaleźć miejsce pobytu zaginionego księcia? - Zaryzykuję nawet burę, jeśli to znaczy, że ominie mnie przenoszenie mamy na górę do łóżka. Podczas gdy reszta rodzeństwa i połowa służby miotała się po domu jak kury z uciętymi głowami, obie z Anne wymknęły się przez drzwi frontowe i ze śmiechem pobiegły do stajni. Caroline pierwsza 110
dobiegła do szerokich podwójnych wrót i obejrzała się do tyłu, by oznajmić swoje zwycięstwo w wyścigu, gdy wtem uderzyła w szeroką, twardą pierś. - Ach! - Upadłaby do tyłu, gdyby lord Zachary nie złapał jej za ramiona. - Bardzo przepraszam! Usiłowała zlekceważyć to, w jaki sposób jego dłonie pogłaskały jej ramiona. Zainteresowanie, które jej okazywał, było bardzo rozstrajające. Nie mogła go zignorować, zważywszy bliskie relacje, które nawiązali na jej własną prośbę. Jego zainteresowanie nie wyjaśniało jednak jej zainteresowania.
S R
- Nie szkodzi - odparł, a jego oczy prześlizgiwały się po jej postaci, jakby doskonale wiedziały, jaki wywierają efekt. I rzeczywiście wywierały, niech je licho.
- Szukałyśmy pana, lordzie Zachary - wtrąciła Anne, dając Caroline chwilę, by doszła do równowagi.
Ze stajni, zza pleców Zachary'ego wyłonił się ojciec. - Zachary chciał obejrzeć moje wynalazki. Bardziej prawdopodobne było, że to ojciec zaproponował tę wycieczkę, a gość okazał swoją irytującą tendencję do lekkomyślności i się zgodził. Cudownie. Teraz Caroline miała konkurencję nie tylko w postaci sześciu sióstr, ale i własnego ojca zabiegającego o uwagę portretowanego przez nią modela. Zachary nawet nie mrugnął okiem przy oświadczeniu ojca. - Edmund wykonał wspaniałą pracę. - Cóż, dziękuję, chłopcze. 111
- Mama myśli, że lord Zachary został porwany - wtrąciła Anne, nie próbując nawet ukryć rozbawienia. - A niech to piekło pochłonie - zaklął Edmund. - Zatem oddajmy cię czym prędzej w jej ręce, inaczej gderaniu nie będzie końca. Nie, ojciec nie ucierpi. Prawdopodobnie oddał lordowi Zachary'emu przysługę pomagając mu uciec przed atakiem połączonych sił Witfeld-Gorman. Caroline zastanowiła się prędko. - Może lord Zachary mógłby wyjaśnić, że podróż z Londynu bardzo go zmęczyła i musiał odetchnąć świeżym powietrzem. Zachary przyjrzał się jej.
S R
- Zmęczyła... - powtórzył z powątpiewaniem. - A tak, straszliwie pana zmęczyła. A beznadziejna walka z bólem głowy, który od tygodni nie pozwala panu zasnąć, uczyniła pana zupełnie niezdolnym do czynności towarzyskich. Zacisnął zęby.
- Oczywiście, byłem już prawie martwy. - Wciągnął powietrze głęboko do płuc. - Dzięki Bogu, że powietrze Witshire jest takie... - Uzdrawiające - podsunęła Caroline i uśmiechnęła się. Dobrze. Zrozumiał, że wieczór upłynie w znacznie bardziej pokojowej atmosferze, jeśli weźmie na siebie całkowitą winę za swoją nieobecność. - O ile wiem, takie jest - dodał Edmund, posyłając jej i Zachary'emu pełne wdzięczności spojrzenie.
112
- Jesteś genialna - szepnęła Anne i uściskała Caroline, kiedy wracały do domu. - Tylko praktyczna - westchnęła. - Lepiej włącz papę do swojego grafiku. - Nie martw się, Caro. Spróbuję dać ci czas każdego ranka, kiedy masz dobre światło do rysowania. - Dziękuję! - rzekła i zwróciła uwagę całkowicie na człowieka, który szedł przed nią. - Przy okazji, lordzie Zachary, pana pies gryzie nam wszystko w ogrodzie. - Naprawdę? Niedobrze, kazałem Reedowi go pilnować.
S R
- Miałam wrażenie, że Harold jest pana psem. Posłał jej ostre spojrzenie przez ramię, aż zmarszczyła brwi. Naprawdę przydałaby się jej lekcja, by zastanowiła się nad swoimi ripostami, zanim znajdą się na końcu języka.
- Tak, to mój pies. Nauczę go dzisiaj po południu, żeby trzymał się z dala od kwiatów.
- Przez jedno popołudnie? - spytała, próbując nadać głosowi raczej ton ciekawości i zachwytu niż sceptycyzmu. - Trenowałem konie - rzekł, co zabrzmiało trochę jak obrona. Ze szczeniakiem powinno pójść łatwiej. Miała co do tego wątpliwości, lecz oczywiście powiedziała już dosyć. W końcu Zachary wyświadczał jej i ojcu przysługę. - O, na pewno łatwiej - zgodziła się, starając się przybrać niewinną minę, kiedy przyjrzał się jej ponownie. - Oczywiście. 113
Kiedy Barling otworzył drzwi frontowe, by przywitać ich w domu, Sally Witfeld schodziła po głównych schodach. Na jej krzyk Caroline aż się wzdrygnęła. Już sobie wyobrażała, co o tym myślał Zachary. - Lordzie Zachary! Dzięki niebiosom. Wszystkie myślałyśmy, że cię zamordowano! - Z głębokim jękiem osunęła się na ostatni stopień. - Wielki Boże! Będę u siebie w gabinecie - wy-bąkał jej mąż, ścisnął porozumiewawczo łokieć Caroline, po czym zniknął. Przez krótką chwilę zdawało się, że Zachary ma ochotę pójść za nim, lecz opanował się i ruszył do przodu, odgarniając zbiegowisko sióstr. - Przepuście mnie, panie. - Ależ, lordzie Zachary!
S R
Wśród protestów i okrzyków zachwytu Zachary wziął Sally Witfeld na ręce i zaczął nieść na górę po schodach. Kiedy wszedł na drugie piętro, Caroline zdała sobie sprawę, że go pilnie obserwuje, przygląda się grze mięśni pod obcisłymi spodniami i silnym szerokim ramionom. Z trudem przełknęła ślinę. To oczywiste, że musiała wiedzieć nieco więcej o kształtach mężczyzny pod warstwami surduta i koszuli, jeśli chciała wykonać prawdziwy portret. Inaczej to byłoby marne malarstwo. I nie chodziło tylko o zewnętrzną powłokę, a o pokazanie człowieka i tego, kim jest. A ten człowiek był dość silny, żeby zanieść jej tęgą matkę na górę po schodach.
114
Drżąca Caroline pośpieszyła, by dołączyć do procesji zmierzającej do matczynej sypialni. Nikt nie poinformował lorda Zachary'ego, że to, co robi, pewnie nie jest konieczne. Sally Witfeld uważała za stosowne mdleć regularnie i dość często. Gdyby jednak to wiedział, nie obserwowałaby tego imponującego widoku. Kiedy Caroline była już na górze, jakaś dłoń złapała jej rękaw. - Caro - odezwała się lady Gladys i wzięła ją pod ramię, wspierając się na swojej pomocnicy. - Mam nadzieję, że mama nie zaniepokoiła pani, lady Gladys. To niezwykła okoliczność.
S R
Lady Gladys roześmiała się.
- W szkole wyhaftowałyśmy dla niej poduszkę i przyznałyśmy jej tytuł najlepiej z nas wszystkich mdlejącej damy. Caroline uśmiechnęła się mimowolnie. - Niemożliwe.
- Ależ tak! Sądzisz, że powinnyśmy o tym powiedzieć mojemu siostrzeńcowi?
- Wygląda na dumnego z siebie. - Przypuszczam, że masz rację. Nie wypada tak pomniejszać jego bohaterskich czynów. - Przez twarz starszej damy przemknął cień. - Chociaż może powinnyśmy - dodała ciszej. Zaintrygowana Caroline zwolniła kroku. - Co ma pani na myśli? Gladys zaczerpnęła powietrza. - Wpadło mu do głowy, żeby zaciągnąć się do armii i pojechać do Wellingtona na Półwysep. 115
To tłumaczyło jego życzenie sportretowania go w mundurze wojskowym. - Jest trzecim z kolei bratem, prawda? - Tak, trzecim, ale... - Lady Gladys przerwała. - To bardzo długa historia, nie na dzisiaj. Trzeba będzie wyciągnąć sole trzeźwiące. Te intrygujące słowa dźwięczały w głowie Caroline, kiedy poprowadziła lady Gladys do szafki i odnalazła właściwą butelkę. A zatem Zachary chciał wstąpić do wojska i przynajmniej jeden z członków jego rodziny nie chciał mu na to pozwolić. Wnioskując z komentarza Zachary'ego na temat reakcji braci na widok jego
S R
podobizny w mundurze, tej decyzji przeciwnych było co najmniej kilku członków rodziny.
Ona, naturalnie, gotowa była pierwsza mu przy-klasnąć, jeśliby zechciał uczynić coś, czego by nie doceniała lub nie rozumiała jego rodzina. W końcu sama czyniła pewne kroki, by spełnić swoje marzenia. Lord Zachary zaś raczej nie robił nic więcej poza towarzyszeniem ciotce w wyjeździe i potęgowaniem zamieszania w ich domu i tak wystarczająco zwariowanym. Co w nim było takiego, co ją aż tak bardzo intrygowało? Miał piękne oczy, urodziwą twarz i smukłą,umięśnioną sylwetkę. Wyglądało na to, że posiadał także zdolność rozśmieszania jej, kiedy była poważna, i prowokowania do mówienia, kiedy powinna milczeć. Caroline zamknęła oczy na chwilę, kiedy służąca matki zjawiła się, żeby podać swej pani sole trzeźwiące. Nie miała wpływu na to, co robił, kim był i czego pragnął. Wiedziała tylko, czego sama pragnie 116
namalować jego portret i dostarczyć do Wiednia przed wyznaczonym terminem. Nic innego się nie liczyło, nawet jego pocałunki. *** Zachary odsunął się z drogi, kiedy horda dziewcząt pośpieszyła z pomocą matce. Osobiście uważał ich reakcję za przesadzoną - w drodze do sypialni pani Witfeld dwa razy poprawiała sobie spódnicę. Ciotka Tremaine widocznie lubiła Sally Witfeld, lecz z perspektywy Zachary'ego matka rodu Witfeldów nie oddawała córkom przysługi swym zachowaniem. Niektórzy dżentelmeni wśród jego znajomych lubili delikatne, mdlejące kobiety, lecz nie
S R
przychodził mu na myśl ani jeden, który dobrowolnie zgodziłby się na małżeństwo z panną przywykłą do scen i histerii. Cofnął się o jeszcze jeden krok w stronę kąta pokoju. Wszystkie córki zebrały się i wyrażały różne stopnie troski o swoją widocznie nieprzytomną matkę. Bliźniaczki - Joanna i Julia wachlowały ją. Najmłodsza, Violet, trzymała ją za bezwładną rękę, podczas gdy Susan i Grace spierały się o to, czy Mary Gorman powinna zatańczyć z Zacharym na balu. Najbliżej drzwi i najdalej od zamieszania znajdowała się Anne; wyglądała na rozbawioną, podczas gdy wyraz twarzy stojącej obok Caroline był trudny do odczytania. Kiedy się jej przyglądał, odwróciła głowę i podchwyciła jego spojrzenie. Najpierw pomyślał, że poczuje zażenowanie, lecz mylił się. W jej oczach dostrzegł rezygnację. Prawdopodobnie przeżyła taką samą scenę już setki razy, znała dokładnie wszystkie jej odcienie i zagrała w niej już wszystkie role. Podobało mu się to zamieszanie, 117
lecz ona w tej chwili uważała je za kłopotliwe. Poczuł przykrość, pomimo że sceptycznie odniosła się do jego umiejętności tresowania Harolda. Zbliżył się ostrożnie, żeby nie ściągać na siebie uwagi żadnej z sióstr. - Tak więc patrzyłem na Monę Lizę prawie przez godzinę powiedział cicho - aż nareszcie zrozumiałem, co tak mnie w niej zafrapowało. - Co to było? - odszepnęła, przysuwając się bliżej. Na ramionach poczuł gęsią skórkę.
S R
- Ona coś wiedziała - zmusił się, żeby ciągnąć równie obojętnym tonem. - Miała jakąś tajemnicę. Widziałem to w jej oczach i miałem uczucie, że jeśli będę na nią patrzeć dostatecznie długo, odgadnę, co to takiego. -I odgadł pan?
- Nie. O to właśnie chodzi, nikt nigdy nie odgadł. Jednak wszyscy się przyglądają i zastanawiają.
Przez chwilę Caroline przyglądała się jemu. - Właśnie to, moim zdaniem, cechuje wielkie dzieła sztuki. To nie obraz czy rzeźba same w sobie się liczą, ale to, co czujemy, patrząc na nie. Gdyby prowadził tę rozmowę z którymś ze swego rodzeństwa, nawet z Eleanor, zapewne rozmowa skończyłaby się śmiechem i konstatacją, że Mona Liza musiała mu przypominać jakąś pannę,
118
którą uwodził. Caroline Witfeld nie tylko umiała słuchać, ale także rozumiała. W tej chwili zapragnął ją pocałować. - Och, och! - Sally Witfeld walczyła, by usiąść prosto, kiedy córki piętrzyły stos poduszek pod jej plecami. - Widziałam... Miałam widzenie, że lord Zachary jest bezpieczny. - Bo jest bezpieczny, mamo - odparła Violet i poklepała matkę po ręce. - Zaniósł cię na górę. - Jakaż galanteria! Dziewczęta, czyż nie jest niesłychanie szarmancki? I jaki silny! O mało nie naderwał sobie rąk. Zachary wystąpił do przodu.
S R
Czas odegrać swoją rolę na rzecz harmonii w rodzinie Witfeldów. - Cieszę się, że doszła pani do siebie i przepraszam, że stałem się przyczyną tak wielkiego zmartwienia. - Zerknął na Caroline. - Podróż z Londynu zmęczyła mnie bardziej, niż początkowo przypuszczałem, i potrzebowałem świeżego powietrza.
- Biedny chłopiec - odezwała się za nim kwaśno ciotka Tremaine, lecz nie zwrócił na nią uwagi. Poza Caroline i Anne nikt nie słyszał ciotki wśród ogólnie panującego tu współczucia, a one znały prawdę. Skłonił się elegancko. - A teraz, jeśli panie wybaczą, muszę zająć się psem. Było to tylko jedno z zadań wyznaczonych na popołudnie. Musiał także rozpocząć kampanię na rzecz uczynienia z siedmiu, nie z sześciu głupiutkich sióstr panny nadające się do zamążpójścia.
119
Harold nadal hasał w ogrodzie. Nie było trudno go znaleźć - jego drogę znaczył rząd wyrwanych z korzeniami kwiatów. W południowym końcu ogrodu lokaj ciągnął za jeden koniec gałęzi, podczas, gdy pies wbił się zębami w drugi. - Reed! - zawołał Zachary i służący się wyprostował. - Milordzie! To... Bardzo mi przykro, milordzie, lecz jeśli będzie pan nalegał, bym pilnował tego psa, muszę z żalem stwierdzić, że złożę wymówienie. - Co takiego? Bzdura! Służysz mi od lat. A pies jest... - Milordzie, przy całym należnym szacunku, nie sądzę, by to był
S R
pies. To wcielony diabeł. A ja...
Zachary położył dłoń na kościstym ramieniu służącego. - Bez obaw, Reed. Wejdź do środka i napij się herbaty. Ja zajmę się Haroldem.
- Zrozumiem, sir, jeśli nie będziesz chciał już, bym ci służył. - Nie zamierzam powtarzać dwa razy. Harold potrzebuje tresury. Zajmę się tym. Jak do tej pory, utrapienie z tym psem to moja wina, nie twoja. Czy to jasne? - Tak, milordzie. Dziękuję. Kiedy służący odszedł, Zachary popatrzył na Harolda. - Omal nie straciłem przez ciebie świetnego lokaja - powiedział. Harold zamachał ogonem i zaskomlał. - Tak, wszystko jest w porządku, musimy tylko wyjaśnić parę rzeczy. Chodź tutaj.
120
Poklepał się po udzie i poszedł przez ogród, przekonany, że pies pójdzie za nim. Kiedy jednak się odwrócił, Harold buszował pyskiem w stokrotkach. - Haroldzie, nie wolno! Pies popatrzył na pana i znowu zamachał ogonem. Zaczynało być coraz ciekawiej. Tresował konie do wyścigów, ale były one już przyuczone do siodła, odróżniały lewą stronę od prawej i umiały jechać kłusem i galopem na komendę. Harold najwidoczniej nie wiedział w ogóle, jak być grzecznym psem. - Chodź tutaj, Harold. Chodź. - Poklepał się znowu po udzie.
S R
Tym razem nie zdziwił się, kiedy Harold skoczył mu na plecy i zamachał łapami w powietrzu. A niech to licho! Kiedy Melbourne powiedział mu, żeby sprawił sobie psa, był tak zły i sfrustrowany, że poszedł w tej sprawie pod pierwszy adres, który przyszedł mu do głowy - do lorda Rothary'ego i jego suki myśliwskiej, która widocznie zapomniała się z kundlem z sąsiedztwa. Nie przyszło mu w ogóle do głowy, że niechciany szczeniak nie będzie w ogóle przyuczony do niczego. Miał więc teraz dwa utrapienia - niewytresowanego psa i rosnące podejrzenie, że jego brat znał go o wiele lepiej, niż Zachary chciał przyznać. - Chodźmy do środka, Haroldzie. Zaczniemy jeszcze raz jutro. Będę miał czas obmyślić strategię tresury. Miał nadzieję, że siostry Witfeld będą uczyć się łatwiej niż półkrwi pies myśliwski.
121
Rozdział 8 Caroline zeszła rano na dół i znalazła się w środku gorączkowej krzątaniny. W pierwszej chwili miała wrażenie, że we dworze wybuchł pożar i trwa ewakuacja. Siostry aż do północy radziły nad grafikiem, jak podzielić między siebie czas lorda Zachary'ego. Dostała dwie godziny z dzisiejszego przedpołudnia, a ten bałagan jeszcze ograbi ją z tak ograniczonego czasu. Nabrała powietrza, aby zawołać Barlinga i zapytać o wyjaśnienie zamieszania, kiedy w polu widzenia pokazała się matka. Sally Witfeld w widoczny sposób doszła do siebie
S R
po wczorajszym omdleniu. Stała w wejściu do jadalni, pogrążona w głębokiej dyskusji z panem Hennekerem, miejscowym florystą. - Co się dzieje? - Głęboki męski głos dobiegł zza jej pleców kilka schodów wyżej.
Po plecach przeszedł jej dreszcz.
- Trwają przygotowania do wieczorku na pańską cześć, jak przypuszczam. - Czy to nie za osiem dni? - Miał na sobie wy-krochmalony biały krawat, zawiązany idealnie i pięknie kontrastujący z ciemnobrązową marynarką i kamizelką w kolorze głębokiej żółci. Wyglądał, jakby wyszedł właśnie z jednego z najlepszych salonów Londynu. Idealnie, wprost idealnie. Może mogliby nie pójść na śniadanie, miałaby wtedy dodatkowych trzydzieści minut, by z nim pracować. Kiedy pochłonięta była pracą, wówczas ledwo pamiętała o jedzeniu. Zachary uśmiechnął się i przechylił przez balustradkę. 122
- Owszem, ale to będzie zaledwie cztery dni po wieczorku w Trowbridge. Mama chce przebić każde inne wydarzenie w całym Wiltshire w tym sezonie. - To naprawdę nie jest potrzebne, wie pani o tym. Może powinienem z nią porozmawiać. - Obrazi ją pan tylko. Chociaż kochała swoją rodzinę, uważała całą rzecz za szaleństwo. Przedstawiono jej ultimatum, powiedziano, że gdy minie lato, rodzina nie będzie w stanie dłużej jej utrzymywać. A teraz musi patrzeć, jak nagle postanowiono wyrzucić w błoto furę pieniędzy, aby
S R
uhonorować lorda Zachary'ego i wywrzeć wrażenie na okolicznym ziemiaństwie, a przy tym zagarnąć gościa do celów towarzyskich w stopniu utrudniającym jej osiągnięcie celu.
Naturalnie matka myślała, że przynajmniej jedna z jej córek jest w stanie doprowadzić lorda Zachary'ego do ołtarza, co było oczywiście warte najbardziej ekstrawaganckich wyczynów i wydatków. A Caroline była niezwykle pewna tego, że Sally Witfeld się myli. Damy ze znacznie zasobniejszymi kieszeniami, szlachetniejszego pochodzenia i bardziej wprawione w sztuce uwodzenia niewątpliwie usiłowały od lat osiągnąć ten sam cel - i widocznie bez powodzenia. - Panno Witfeld? Zamrugała. - Przepraszam, milordzie. Pogrążyłam się w myślach. Zszedł stopień w dół i stanął przy niej. 123
- Myślała pani o czymś konkretnym? O zagrożonych marzeniach, które znalazły się na skraju przepaści. - O pańskim portrecie, oczywiście. Zachary uśmiechnął się. - Naturalnie. Pani koncentracja na temacie jest godna podziwu. Chociaż zazwyczaj potraktowałaby to jako komplement, tym razem była pewna, że lord Zachary miał na myśli coś innego. - Sądzę, że sportretuję całą pana sylwetkę, a nie tylko głowę i ramiona. - Miałem nadzieję, że nie ćwiczyła pani rysunku moich dłoni na próżno.
S R
Jego ręce, jego ramiona, jego usta... Caroline zamrugała. - Czy będzie mi pan pozować dzisiaj rano? - Oczywiście. Siostry nie mają nic przeciwko temu? Och, pewnie, że mają, lecz nie naruszą grafiku od razu pierwszego dnia. - Na pewno nie!
- Zatem po śniadaniu oddaję się do pani dyspozycji. A niech to! Jednak po śniadaniu. - Dzień dobry, lordzie Zachary. Witaj, Caro. - Sally Witfeld pomachała do nich ręką. - Co o tym sądzicie? Pan Henneker ma żółte lilie. Gdy matka się zbliżyła, lord Zachary wyprostował się i skłonił uprzejmie. - Żółte lilie będą wyglądały wspaniale. 124
- Tak, ja też tak myślę. Teraz potrzebujemy jeszcze żółtych kokard. Chociaż może białe wstążki będą bardziej eleganckie? Białe kokardy będą wyglądały, jakby było to wesele. - Bezwzględnie żółte, mamo. - Pytałam lorda Zachary'ego, kochanie. Chrząknął i odparł: - Sądzę, że żółte będą wyglądały bardziej dekoracyjnie. - Dobrze, znakomicie. Pan Henneker jest... - Chyba już wychodzi, mamo. - Jeżeli jej matka wciągnie Zachary'ego w rozmowę na temat dekoracji, Caroline straci najlepsze światło, zanim zdoła go zaciągnąć do pracowni. Ruszyła szybko i
S R
zacisnęła palce na rękawie brązowego surduta. - Właśnie szliśmy na śniadanie.
Pociągnęła go i Zachary natychmiast zszedł razem z nią. Sally Witfeld ruszyła w pogoń za florystą. Model Caroline posiadał przynajmniej zdolność błyskawicznej orientacji w sytuacji, chociaż zaczynała myśleć, że po prostu uwielbiał jeść. Zwolnił, kiedy weszli do pokoju śniadaniowego. - Czy wszyscy poszli szukać dekoracji? - zapytał, pokazując puste pomieszczenie. Nie było nawet służącego podającego do stołu. - Mama jeszcze nie poinformowała ich o wyborze koloru odparła. Ilość jedzenia pozostałego na stole wskazywała jednak, że większość sióstr już zjadła śniadanie. Dobrze. Nie było nikogo, kto by odwrócił uwagę lorda Zachary'ego od pozowania. - Zapewne są w drodze do miasteczka, by kupić zaproszenia, kapelusze i tym podobne rzeczy. 125
- Zabrzmiało to bardziej oschle, niż zamierzała. Była pewna, że siostry planują jak najlepiej spędzić czas, który przypadł im w udziale z lordem Zacha-rym, żeby skutecznie doprowadzić go do ołtarza. A biedny człowiek niczego się nie domyślał. - Wszystkie potrzebują nowych kapeluszy? Znowu? Caroline położyła na talerzu pomarańczę, tost i plasterek sera. - Sądzę, że brakuje panu uwagi, którą pana obdarzają powiedziała. Zachary zamarł, nakładając sobie pół tuzina plasterków szynki na wypełniony po brzegi talerz.
S R
- Cóż, to komentarz, na który nie mogę powiedzieć nic w swojej obronie, jak sądzę. - Co ma pan na myśli?
Siedział przy niej mimo dostatku pustych krzeseł w pokoju. Jeśli przyznam, że brakuje mi ich uwagi, okażę się próżny. Jeśli zaprzeczę i powiem, że cieszę się, iż pani siostry są gdzie indziej, okażę się niewdzięczny. - Wypił łyk herbaty. - Zapomniałem posłodzić. - Przyniosę cukier. Przytrzymał ją za ramię i wstał. - Ależ to głupstwo. Zatem jaki jestem? - Proszę? - Próżny czy niewdzięczny. Jaki jestem? Caroline chrząknęła, odruchowo zasłaniając usta. - Na to pytanie z kolei ja nie mogę odpowiedzieć.
126
- Ma pani słuszność. Nie może pani, jeśli chce pani, by moja podobizna ozdobiła pani malarski dorobek. - Podszedł do kredensu i przyniósł cukiernicę. - Cukru? Posłodziła sobie już herbatę jedną kostką, lecz złapała się na tym, że skinęła potakująco głową. - Jedną poproszę. Wrzucił kostkę do jej filiżanki tak energicznie, że herbata wylała się na spodeczek. Nie nadawałby się na panią domu. Ona też nie; umiejętność estetycznego układania ciasteczek na tacy zdawała jej się szczytem absurdu. Przyglądała się, jak wrzucał sobie jedną, dwie, trzy
S R
kostki cukru do filiżanki, po czym spróbował i dodał jeszcze jedną. - Mogę zadać pani pytanie? - odezwał się, usuwając cukiernicę spoza zasięgu łokcia.
- Oczywiście. - Caroline wykonała pokaz smarowania tostu masłem, chociaż czuła się tego ranka okropnie roztargniona. Mogła winić za to dwa zbliżające się bale albo pogodę, albo zmartwienie z powodu zbliżającego się terminu wysłania pracy do Wiednia, lecz nie miała zamiaru się oszukiwać. Wyprowadzał ją z równowagi wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, który siedział przy niej i właśnie wkładał z talerza do ust plastry szynki, zupełnie jakby miał nie ujrzeć w życiu więcej jedzenia. Jak namalować taki apetyt na życie? Przełknął. - Pani zainteresowanie malowaniem... czy to coś, co pojawiło się ostatnio, czy też od zawsze chciała pani zostać portrecistką?
127
Próbowała wyczuć nutę złośliwości lub protekcjonalizmu, zazwyczaj towarzyszącą temu pytaniu, lecz ton głosu zdawał się być jej pozbawiony. Zainteresowanie Zachary'ego Griffina było szczere. - Zawsze uwielbiałam rysować i malować. Papa wynajął dla mnie nauczyciela, ale dopiero potem, gdy sama już czegoś się nauczyłam. Obawiam się, że na ścianach bawialni na zawsze pozostaną ślady moich malowideł. Roześmiał się. - A kiedy zadecydowała pani, że malarstwo stanie się pani zawodem, a nie czymś, co robi się dla osobistego zadowolenia?
S R
Przez chwilę Caroline patrzyła na swoje ręce. - Czy jest pan z tej szkoły, która twierdzi, że jedynym obowiązkiem kobiety jest wyjść za mąż i mieć dzieci? - Czyżbym powiedział coś podobnego? Jest pani wyjątkowo drażliwa jak na osobę, która powinna wykazywać się cierpliwością i starannością w odtwarzaniu detali dla osiągnięcia określonego efektu. Mimo że umyślnie jej docinał, wątpiła, czy zniósłby naprawdę szczerą odpowiedź. Widziała wczoraj jego wysiłki tresowania psa. Nie miał w ogóle cierpliwości. - Przeciąga pan strunę. - Istotnie - chrząknął. - Przyznaję, że naprawdę chciałbym się dowiedzieć, czy gdyby pani spędziła sezon w Londynie, nadal chciałaby pani zostać malarką? - Zadałby pan takie pytanie prawnikowi albo bednarzowi? - Gdybym był ciekaw odpowiedzi, owszem. 128
- Ach, tak. Powiedzmy zatem, że to jeszcze jedno pytanie, na które nie mogę odpowiedzieć, ponieważ chciałabym utrwalić pana podobiznę na płótnie. Roześmiał się i był to śmiech pełen zaskakująco szczerej radości. - To mi wystarczy. Widziałem już ten wyraz oczu u mojej siostry. Zazwyczaj następuje potem boksowanie moich uszu. Po raz pierwszy Caroline pomyślała, że nie byłoby tak strasznie mieć w rodzinie brata, chociaż równocześnie musiała przyznać w duchu, że nie patrzyła na Zachary'ego Griffina jak na brata. Ani trochę.
S R
***
Brat Zachary'ego, Charlemagne, nazwałby pannę Witfeld sawantką, czy raczej - cholerną sawantką. Shayowi podobały się wykształcone kobiety, lecz skupienie Caroline na jednym temacie prawdopodobnie nawet jego wyprowadziłoby z równowagi. Zachary przyglądał się jej, kiedy pochyliła głowę nad szkicownikiem i rysowała jakąś część jego ciała. Kosmyk kasztanowych włosów opadł jej na oczy, a ona odgarnęła go bezwiednym ruchem. Miał ochotę własnoręcznie założyć go jej za ucho. Nie, nie wyglądała jak typowa sawantka, a przynajmniej nie tak, jak sobie wyobrażał. Miała wysoką, smukłą figurę i bystre zielone oczy, a także dowcip, którym trzymała - jego, mistrza dowcipnej konwersacji - w ryzach.
129
Jej poglądy jednak były dość łatwe do przejrzenia. Odrzucała pomysł zamążpójścia i zdawała się traktować pomysł spędzenia w Londynie sezonu, ni mniej ni więcej, ale z lekceważeniem. Mówiąc krótko, Caroline Witfeld życzyła sobie pracować zawodowo i posiadać niezależność finansową. Spojrzała, wyczuwając jego wzrok. Szybko wróciła do rysunku, lecz zdołał dostrzec rozbawienie w jej oczach. - Nie ma powodu, żeby się pan nie poruszał - rzekła, wycierając kreskę opuszką palca. - Próbując patrzeć w taki sposób, dostanie pan zeza.
S R
- Dobrze - westchnął i zatopił się w fotelu przy oknie. Chciałem tylko pomóc.
- Nie był pan nigdy wcześniej portretowany? U Beecheya lub Lawrence'a?
- Pozowałem Joshui Reynoldsowi, kiedy miałem dwa lata. Sebastian opowiada, że się wtedy po-siu... - Chrząknął. - Zgodnie z opowieścią rodzinną nie zachowałem się wtedy właściwie. - Rozumiem. No cóż, teraz jest pan nieco starszy i może się pan ruszać. Chcę uchwycić pana w ruchu, rzeźbę ciała, grę mięśni.. Rozluźnił ramię pod marynarką. - Wszystko, co widać, to że marszczy mi się ubranie. - Widzę także miejsca, gdzie pana ubranie się nie marszczy. Zachary chciał pośpieszyć z ripostą, lecz zamknął usta. Mógł trochę przyśpieszyć sprawę; nikt nie może być aż tak odporny na pociąg fizyczny. 130
- Przypuszczam, że widzi pani własne obnażone ramiona. Czy to pomaga w portretowaniu kobiet? - Oczywiście, ale... Wstał, zdjął marynarkę i rzucił na fotel. - Nie może pan... Proszę to natychmiast włożyć! Z najpoważniejszym pod słońcem wyrazem twarzy Zachary zdjął spinki przy mankietach koszuli i zaczął zawijać rękawy. Nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie prowokować. Jej poważny cel i poważna maska tylko to ułatwiały. - Proszę się nie obawiać, nie rozbiorę się. - Uśmiechnął się. -
S R
Chyba że mnie pani o to poprosi. Wstała i cofnęła się.
- Muszę zaprotestować, lordzie Zachary. To niestosowne! Udawał, że nie słyszy jej protestu, chociaż słyszał świetnie każde słowo, a także nagłą zmianę tonu. Nagle zdał sobie sprawę, że zaczął bardzo wyrafinowaną grę. Kiedy obnażył ręce do ramion, odłożyła na bok szkicownik i zbliżyła się.
Odsłaniając przedramiona, zaprosił ją, by spojrzała na niego jako na model męskiej doskonałości. Nie uważał siebie w żadnym razie za niedołęgę, nigdy też nie słyszał od swoich znajomych kobiet żadnych zastrzeżeń, lecz Caroline Witfeld była artystką. I z tego, co zobaczył utalentowaną. Studiowała postać ludzką bardziej krytycznie niż przeciętna panna. Poza tym zaczął czuć do niej dziwny i nietypowy pociąg, a obiecał ciotce, że będzie zachowywał się przyzwoicie - co w jego 131
pojęciu oznaczało, że to Caroline musi uczynić pierwszy krok. Spuścił oczy i popatrzył na nią spod rzęs. - Zawsze się zastanawiałam, dlaczego kobiety zachęca się do pokazywania ramion i dekoltów, a od mężczyzn oczekuje się zasłaniania każdego kawałeczka ciała ubraniem. - Naprawdę? - zapytał, studiując szczery, zaciekawiony wyraz jej pięknych oczu. - Kobiety są do podziwiania, mężczyźni natomiast do robienia zakupów i płacenia za nie. Powoli wyciągnęła rękę i powiodła palcem po zewnętrznej stronie jego dłoni, nadgarstku i przedramieniu, aż do łokcia.
S R
- Przypuszczam, że ma pan słuszność - powiedziała. - Lecz odkryłam właśnie, że można więcej powiedzieć na temat zagadki nadmiernie odkrytej powierzchni skóry.
Nie wiedział, co ma o tym myśleć, ale nie zamierzał się spierać. Nie wtedy, kiedy lekki dotyk jej palców na skórze wywołał szybsze krążenie krwi w jego żyłach. Przez krótką chwilę pomyślał, kto kogo jest tutaj zdolny uwieść, lecz jedno spojrzenie na wyraz twarzy zdradzający jej zaprzątnięty jedną myślą umysł dało odpowiedź na to pytanie. W tej chwili istniała tylko jego ręka - mięśnie i ścięgna. - Co pani o tym myśli? - zapytał wreszcie. Caroline zamrugała. - To jest... Ma pan ładne przedramię - wybąkała w końcu i wycofała się. Próbując odzyskać lekkość i swobodę, podchwycił tę uwagę. - Ładne? - powtórzył, kręcąc ręką we wszystkie strony. - A dlaczego nie „kształtne" albo „muskularne"? 132
Prychnęła. Dźwięczała w tych słowach delikatna nuta kiepsko zamaskowanego humoru, do którego w ciągu paru ostatnich dni musiała się dostroić. - Owszem, jest kształtne - poprawiła się. - Przypuszczam też, że jest dosyć muskularne, chociaż zbyt wiele mięśni w przedramieniu chyba nie wygląda dobrze. Mężczyzna powinien mieć przede wszystkim umięśnione ramiona, prawda? No i uda, do konnej jazdy. Zachary podniósł brew. - Ach, tak... Według opinii pani moje przedramię jest za chude! - Ależ nie! Ja...
S R
- Nie pozwolę, by pani ubliżała reszcie mojego ciała - przerwał, rozpinając kamizelkę. Opuściło go rozbawienie, był także daleki od próby uwiedzenia. Urażony w dumie odruchowo jął bronić swojej męskości i jurności.
- Wielkie nieba! Proszę nie...
- Nie chce pani się przekonać, czy te przypuszczenia są prawdziwe? A jeśli moje ramiona są w gorszym stanie niż przedramiona? Bez wątpienia będzie pani musiała znaleźć sobie kogoś innego do malowania. - Żartuje pan sobie ze mnie, Zachary - oświadczyła, cała w pąsach. - Niech pan usiądzie spokojnie i pozwoli mi rysować. - Ale powiedziała mi pani, że nie muszę siedzieć bez ruchu. Próbuję tylko pomóc. - Rzucił kamizelkę na marynarkę i zaczął rozplątywać węzeł krawata. Caroline popatrzyła na zegar. 133
- Dobrze więc. W imię sztuki. Znieruchomiał zdumiony. - Naprawdę? - Chyba że się pan obawia, iż pana ramiona nie przejdą tej próby. Och, tego już za wiele. To on miał sobie żartować. Teraz jednak nie mógł się wycofać. - Powiedziano mi, że jestem dobrze zbudowany, dziękuję. Boksuję i fechtuję. I oczywiście jeżdżę konno. - Szarpał się z krawatem. Przeklęty Reed. Ten człowiek mógł znaleźć zatrudnienie przy nakładaniu pętli skazańcom...
S R
- Pomóc panu? - zapytała, krzyżując ramiona. Oczywiste było, że pomylił się co do Caroline
Witfeld. Nie była mdlejącym kwiatem, a jeśli sawantką, to takiego rodzaju, o którym nigdy nie słyszał. Większość tych panien nie umiała rozmawiać z mężczyznami, nie kłócąc się z nimi, a na sam pomysł obnażenia się mężczyzny w ich obecności padłaby trupem na miejscu. Tymczasem Caroline nie wyglądała na martwą, ani nawet bliską śmierci. Chwyciła ołówek i szkicownik i poczęła rysować jego zmagania z krawatem. Na dole zamknęły się z hałasem drzwi. Znieruchomiał. - Nikt nam nie przerwie, prawda? - Tylko tego brakowało, żeby ktoś z domowników wtargnął tu i zastał go bez koszuli w oknie. Ożeniono by go niechybnie przed zachodem słońca. Jej wzrok powędrował do zegara. - Nie, jeszcze przez dwadzieścia minut. 134
- Skąd pani to wie? Caroline pokręciła nad nim głową. - Boi się pan? To przecież był pana pomysł, milordzie. Zachary. A więc teraz dobrze się bawiła. A on się denerwował. Ostatnim pociągnięciem uwolnił się od krawata i rzucił go na stos piętrzących się ubrań. Następnie wyciągnął ze spodni tył koszuli i ściągnął ją przez głowę. - Nie, nie denerwuję się - rzekł, bezwiednie odwijając rękawy, żeby łatwiej mu było uwolnić ręce. Niech to licho! - A pani? -Nie.
S R
Przez długą chwilę Caroline tylko na niego patrzyła. Och, wielkie nieba, pomyślała. Widziała ryciny słynnych rzeźb, rzeźbę Dawida i greckich bogów. Wiedziała teoretycznie, jak zbudowany jest mężczyzna, ale widząc żywe ciało - grę mięśni barków, kiedy ściągał rękaw, wyraźnie regularny rysunek mięśni brzucha, znikających w spodniach, wstrzymała oddech.
Ciemnoszare oczy przyglądały się jej z wyrazem lekkiej kpiny i odrobiną bezczelności. Czy myślał może, że zemdleje? Nie miała najmniejszego zamiaru. Chociaż jako kobieta mogła ściągnąć na siebie kłopoty, przede wszystkim była artystką. Nie zamierzała tracić takiej okazji - prawdopodobnie najlepszej w życiu - aby oglądać na żywo męską sylwetkę. - Chudy? - zapytał. - Nie, jest pan piękny. A raczej bardzo przystojny, jak określiłyby to moje siostry. 135
- O ile to ma być komplement, nie będę się z nim spierał odparł, śmiejąc się. Chwytając oddech, Caroline kilkoma energicznymi kreskami naszkicowała ramiona i pierś oraz rysujące się pod skórą twarde mięśnie. Palce lekko jej drżały - nie z niepokoju, lecz dlatego, że miała ochotę go dotknąć. - Mógłby się pan obrócić? Uśmiech igrający wokół jego ust pogłębił się. Trzymając ramiona z dala od boków, uczynił powolny obrót w pełnym słonecznym świetle. Poruszyła palcami i zacisnęła je na ołówku,
S R
próbując skoncentrować się na sylwetce i ruchu. Rysuj, Caroline, rysuj!
Dobry obyczaj nakazywał jej uciekać z pokoju w chwili, kiedy zdjął marynarkę. Wedle niego groziło im przymusowe małżeństwo, gdyby ktoś zastał ich w takiej sytuacji. Przełknęła, niespokojnie i... z podniecenia. Czuła, że żyje, cała pulsowała. -I co? - spytał, stając znów przed nią.
- Co ma pan na myśli, pytając: „i co?" - spytała i położyła szkicownik na siedzeniu obok jego koszuli i marynarki. - Zmarszczyła pani twarz. Widziałem odbicie w szybie okiennej. Świetnie. Jedyną rzeczą gorszą od zapomnienia się było zostać na nim przyłapaną. - Och! Myślałam o czymś innym - próbowała się bronić. - O czymś innym? Teraz? O czym? Odmawiała pani pacierz? Caroline chrząknęła. 136
- Nieistotne. Czy mogę... - Jak rzekłem, jestem do pani dyspozycji. Pragnąc, by palce przestały jej drżeć, dotknęła jego lewego ramienia. Szerokie i umięśnione. Aksamit, pod którym kryje się stal, pomyślała, gładząc ramię ręką. Myślała, że szerokie ramiona zawdzięczał modnym watowaniom surduta, tymczasem muskularną sylwetkę w całości zawdzięczał naturze. Stał nieruchomo i szczęśliwie postanowił nie komentować tej sceny. Było jej wystarczająco trudno przekonać samą siebie, że ma wytrwać przy wyznaczonym zadaniu, cieszyła się więc, że nie musi
S R
wymyślać dowcipnych ripost na komentarz, że jeśli obnażone części jego ciała są takie piękne, reszta jest równie atrakcyjna. Okrążyła go powoli, czując ciepło jego skóry, twardą krągłość mięśni na klatce piersiowej. Boski! Powiodła palcem wzdłuż mostka, aż lekko podskoczył. Gwałtownie złapał ją za rękę i cofnął się o krok. - Co się stało? - zapytała, patrząc mu w twarz i próbując odpędzić nieoczekiwanie oszałamiające uczucie, które zaciemniło jej umysł. Jego oddech stał się lekko chrapliwy. - Wydaje mi się, że usłyszałem skrzypienie schodów. Caroline znowu popatrzyła na zegar. Zgodnie z grafikiem pozostawało jej jeszcze dziewięć minut. Nie skończyła jeszcze go dotykać. - Nie, sądzę, że się panu wydawało, Zachary. Mógłby pan napiąć ramię? 137
- Nie. To znaczy... wydaje mi się, że naprawdę coś słyszałem. Odwrócił się przodem do okna i pochylił, by złapać koszulę. Przerzucił ją szybko przez głowę. Caroline przyglądała mu się chwilę, przypisując szczere rozczarowanie, które ją ogarnęło, raczej temu, że odmówił jej dokładnego obejrzenia siebie, niż temu, że nie dotknęła wszystkich obnażonych części ciała. Jeśli jednak słyszał, że ktoś się zbliża, to naturalne, iż nie chciał być wciągnięty w małżeńską pułapkę z panną z prowincji, tylko dlatego, że postanowił wyświadczyć jej przysługę. Ona także nie chciała skończyć jako jego żona - nie w takich okolicznościach.
S R
Otrząsnęła się i wzięła znów do rąk szkicownik. Właściwie nie zgodziłaby się na żadnych warunkach, ponieważ żonie, a zwłaszcza żonie Griffina, nie pozwolono by na pracę zawodową, a szczególnie taką, która polegałaby na przyjmowaniu zamówień na portrety i spędzaniu czasu z jakimkolwiek innym dżentelmenem poza własnym mężem.
Wtem usłyszała znajome skrzypnięcie na górze schodów. - O, nie! - wyszeptała. Miał rację, czas dobiegał końca i spotkanie z kolejną siostrą było tuż-tuż. Złapała surdut i rzuciła mu na głowę. - Szybciej! - Niech mnie pani nie pogania - mruknął i posłał jej ponure spojrzenie. Odłożył surdut i starannie zapiął kamizelkę. - Ubieram się tak szybko, jak mogę. Zdołał włożyć surdut w chwili, kiedy otworzyły się drzwi.
138
- Twój czas minął, Caro - oznajmiła Susan, zupełnie ignorując siostrę. Dopadła Zachary'ego i przykucnęła w ukłonie. - Czy zechciałby pan przejść się ze mną po ogrodzie, lordzie Zachary? Nie patrząc wcale na Caroline, podał ramię Susan. - Nade wszystko pragnę odetchnąć świeżym powietrzem - rzekł. Caroline patrzyła za nimi, aż znikli za drzwiami, po czym opadła na fotel. Rany boskie! Przeżyła bodaj najbardziej niezwykłą i pamiętną sesję w swoim życiu. Była tak zaciekawiona, że nawet się nie spodziewała, że tak się rumieni. Że jest jej gorąco. I że kręci się jej w głowie.
S R
Odetchnęła głęboko i poczęła drżeć. Nie zrobiła wcale wiele szkiców. A niech to licho porwie! Jeśli nie opanuje tego rozproszenia, to będzie tylko i wyłącznie jej wina.
Mając świeżo w pamięci jego ciało i wyraz oczu, poczęła gorączkowo szkicować. Był to rysunek, którego nigdy nikomu miała nie pokazywać, lecz musiała go narysować, bo w przeciwnym razie nigdy nie byłaby zdolna namalować Zachary'ego Griffina w ubraniu. *** Zachary zerknął w górę na okna pracowni, kiedy razem z Susan przechodzili pod nimi, nie zobaczył jednak, czy Caroline przez nie wygląda, czy też nie. Prawdopodobnie nie, ponieważ wyglądanie z okna odrywałoby ją od malowania. Nie wiedział, czy w jej świadomości istniało cokolwiek poza malowaniem, w jego jednak
139
zdecydowanie tak. Dobry Boże! Niewiele brakowało, a rozpiąłby spodnie, kiedy przesuwała dłońmi po jego skórze. - Sądzę, że pogoda, którą mamy tego lata, jest najpiękniejsza pod słońcem - powiedziała Susan w ciszy przerywanej tylko śpiewem ptaków i porykiwaniem bydła w oddali. Próbował skierować całą uwagę ku obecnej towarzyszce. - Istotnie jest piękna - zgodził się. - Czy mogę zapytać, co miała pani na myśli chwilę wcześniej, gdy rzekła pani pannie Witfeld, że jej czas już minął? Machnęła ręką.
S R
- Och, Caro miała czas tylko do dziewiątej i dobrze o tym wiedziała. Gdybym nie poszła pana stamtąd wyciągnąć, przetrzymywałaby pana przy tym głupim szkicowaniu cały ranek. Gdyby studia nad jego muskulaturą potrwały jeszcze pięć minut, rysowanie skończyłoby się i prawdopodobnie oboje byliby nadzy. - A więc chciała pani zabrać mnie na spacer o dziewiątej? - Ależ nie, chciałam mieć czas od południa i zabrać pana na piknik, ale tę porę zarezerwowała głupia Anne. Tylko dlatego, że to ona wymyśliła grafik, przyznała sobie najlepszy czas. I oczywiście każdy poranek przyznała Caro. To zaczynało nabierać sensu. - Z którą siostrą będę spędzał czas po pani? Susan skrzywiła się. - Z Julią, od wpół do jedenastej. Pewnie będzie chciała pojechać z panem do miasta kupić więcej kapeluszy. Ma fioła na punkcie kapeluszy. 140
A więc postanowiły się nim podzielić. Powinien się gniewać, że cała damska populacja dworu Witfeld postrzega go jako zdobycz do usidlenia, pokrojenia na równe porcje i skonsumowania. Dzisiaj akurat było mu to nawet na rękę. Zastanawiał się wcześniej, jak odseparować siostry od siebie, żeby w spokoju udzielić każdej porad. Należy zacząć już z Susan, skoro ma na to półtorej godziny. - Skoro jest was tutaj tyle w Witfeld - zaczął - wyobrażam sobie, że wasz ojciec kijem odpiera szturm kawalerów. - Zawsze dużo tańczymy na wieczorkach - odparła i zaczęła bawić się kosmykiem złotych włosów. - Jednak w tej części Wiltshire
S R
nie ma znów tak wielu kawalerów. Jest regiment stacjonujący na północ od nas, jednak papie nie podoba się pomysł wydania którejkolwiek z nas za żołnierza, nawet gdyby to miał być oficer. To trochę dziwne uprzedzenie jak na człowieka z siedmioma córkami na wydaniu. Powinien być rad z tak szerokiego wyboru kawalerów, szczególnie oficerów.
- Wolno wam z nimi tańczyć?
- Gdyby nie było nam wolno, nie miałybyśmy w ogóle okazji potańczyć. Kawalerzy, którzy tu mieszkają, to nudziarze. Wszyscy najstarsi synowie mówią tylko o tym, że ich ojcowie powinni już umrzeć, a wszyscy młodsi chcą być albo farmerami, albo pastorami, albo oficerami. A ci są... - Nie do przyjęcia - dokończył, ciekaw jaka musi być osobista opinia pana Witfelda na jego temat. W bezpośredniej rozmowie okazywał mu uprzejmość i zainteresowanie. Z drugiej strony Zachary 141
jeszcze nie kupił sobie patentu oficerskiego, może więc dlatego mógł być tolerowany. Pani Witfeld za to w widoczny sposób myślała poważnie o małżeństwie Griffina z jedną ze swych córek. Nie miało to większego sensu, chyba że Edmund tak był pochłonięty swymi wynalazkami, że nie miał pojęcia, co knuje jego małżonka. - O tak - zgodziła się Susan. - Która by chciała wyjść za farmera albo pastora? Zachary zapragnął nagle znaleźć się w jakimś ustronnym i spokojnym miejscu. Przy stanowisku Melbourne'a, który upierał się, by trzymać brata z dala od wojska, pozostał mu jedynie wybór
S R
opisany właśnie przez Susan. Jako syn i brat księcia nie zamierzał, rzecz jasna, zostawać kupcem czy rzeźnikiem. Zaszkodziłoby to pozycji rodziny i byłoby dla niego nie do przyjęcia. Naturalnie nie był jedynym najmłodszym synem, który wybrał karierę wojskową, chociaż chyba jedynym, którego rodzina chciała przed nią powstrzymać. A jeśli Edmund Witfeld myślał, że coś dyskwalifikuje go jako starającego się o którąś z córek? Nie zamierzał żenić się z żadną, z drugiej jednak strony, jeśli Griffin, nawet taki, który jest kapitanem, majorem bądź nawet pułkownikiem, chciałby się ożenić, większość ojców nie miałoby nic przeciwko temu. - Lordzie Zachary? Zamrugał. W tej chwili nie chodziło o jego ożenek, ale o to, czy zdoła wychować siostry Witfeld. Cierpliwość i odpowiedzialność. - Czyli obecnie nie ma nikogo w Wiltshire, kto cieszyłby się pani zainteresowaniem? 142
Zachichotała. - Cóż, może jest jeden taki. Niech to licho. Słyszał już taki śmiech i wiedział dobrze, dla kogo jest przeznaczony. - Zważywszy, że po zakończeniu mojej wizyty włożę na siebie mundur, mam szczerą nadzieję, że mówi pani o kimś bardziej pani godnym niż moja skromna osoba - powiedział, chcąc, żeby zabrzmiało to jak najuprzejmiej. - Pan... O nie! - Susan westchnęła głośno, po czym zalała się łzami. - Pan zaciąga się do wojska? To nie może być!
S R
Jeśli Zachary chciał sobie udowodnić, że nie jest bezdusznym bawidamkiem, nie było lepszej okazji niż dziewczyna, która przy nim wybucha płaczem.
Wytrawny bawidamek miałby bez wątpienia na tę okazję jakieś gładkie pocieszające słówko albo szybki pocałunek, albo cokolwiek, co mogłoby odwrócić uwagę dziewczyny od łez. On jednak nie miał pojęcia, co ma zrobić. Nieśmiało poklepał ją po plecach. - No, no, panno Susan. Na pewno moja ciotka powiedziała paniom, że wybieram się do wojska. - Nie! Nic podobnego! - Tupnęła nóżką. - To nie w porządku! Mięsień pod jego okiem zadrgał. - Jestem tutaj od niespełna tygodnia, panno Susan. Nie powie mi pani, że przed moim przyjazdem żaden dżentelmen nie wpadł pani w oko.
143
Wzruszyła ciężko ramionami i mało brakowało, a wetknęłaby mu w ucho parasolkę. - A co mnie obchodzą inni mężczyźni? - Och, ale mnie obchodzą - rzekł gładko i wziął ją pod ramię. No, proszę mi zdradzić, kim są moi konkurenci? Szlochanie umilkło. - Cóż, jeśli tak pan to ujmuje... Martin, syn pani Williams, właśnie wrócił z Krymu. Oddał patent oficerski, aby pomóc matce, i zdaje się, że kupili drugi sklep w Tellisford. - Dwa sklepy? Muszą być zamożni.
S R
- Martin bardzo ciężko pracuje. Jego ojciec był prawnikiem, lecz Martin powiada, że nie ma cierpliwości do zawiłych spraw. Cóż, to brzmiało obiecująco. Susan także zdawała się nie mieć cierpliwości do jakichkolwiek zawiłych spraw. - A zatem rozmawialiście już oboje?
- Nowy towar przychodzi do sklepu w każdy wtorek. Popatrzyła na Zachary'ego zarumieniona. - W zeszłym tygodniu przyszły jedwabie prosto z Paryża. Obiecał zatrzymać dla mnie zwój błękitnego i nie pokazywać nikomu, dopóki ja nie kupię pierwsza. - Powinna więc pani założyć błękitną suknię na wieczorek, jak przypuszczam. Czy pan Williams będzie tam także? - O tak, ponieważ nie sądzę, żeby mama zaprosiła go na nasz bal. - Chciałbym go zobaczyć na obydwu przyjęciach - przerwał. Wspomnę o tym pani Witfeld. 144
Ścisnęła go za ramię. - Naprawdę? Wzruszył ramionami. - Nie oczekuję przecież, że będę tutaj jedynym kawalerem. To nie byłoby w porządku wobec innych. - Jest pan taki dobry, lordzie Zachary. Na pewno chce pan wstąpić do wojska? - Niestety, tak. Zdecydowałem się już. Jedna z głowy, sześć... nie, pięć jeszcze przed nim. Poszło łatwiej, niż się spodziewał. Zachary uśmiechnął się do Susan. W tym tempie wyswata wszystkie rwące się do zamążpójścia siostry do
S R
zachodu słońca i to zadając sobie tak mało trudu, jak zaproszenie właściwego dżentelmena na przyjęcie. Jeśli zaś szło o najstarszą córkę Witfeldów, sprawa wydawała się nad wyraz zawiła. Nie miał jednak nic przeciwko temu, żeby się w nią wplątać.
Rozdział 9 Caroline cofnęła się od okna. Przez więcej niż godzinę Susan i Zachary chodzili wokół stawu raczej bez celu. Za to plany Susan nie były bynajmniej pozbawione celu, oczywiście nie odrywała ręki od jego rękawa. W duchu zapewne układała już listę weselnych gości. Nie, Caroline nie chciała tego oglądać. Ani też nie chciała widzieć, jak Zachary ucieka za góry i lasy, kiedy zda sobie sprawę, że 145
podzielono się nim jak świątecznym ciastem. A ona wzięła całkiem sporą porcję. Czy to jednak miało jakieś znaczenie? Zjawił się w Wiltshire jak zesłany przez dobrych bogów. Było dla niej nie do pomyślenia, żeby nie wykorzystać jego obecności. W dodatku, kiedy ją pocałował i rozmawiał z nią, okazał się ciepły i... bardzo miły. Spojrzała w dół na wpół ukończony i bardzo osobisty rysunek. Rysowała go i dotykała, a teraz nagle zaczęła myśleć, co on myślał i co czuł wtedy, a co robi teraz. A także, co jej siostry o nim myślą i co z nim robią. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Kiedy skończy malować
S R
obraz, nie będzie jej obchodziło, co zrobi ani dokąd pojedzie. Teraz myślała o tym zapewne dlatego, że całował tak dobrze. - A niech to wszyscy diabli! - zaklęła i cisnęła ołówkiem przez całe pomieszczenie.
W tej samej chwili do pracowni wślizgnęła się Anne. - To szaleństwo - powiedziała na głos Caroline. - Co takiego? - Siostra pochyliła się i podniosła nieszczęsny ołówek. Caroline zamknęła pośpiesznie szkicownik. - To całe gdakanie nad lordem Zacharym. Nic dobrego z tego nie wyniknie. - Nie rozumiem, Caro. - Anne podała jej ołówek. - Czyżby lord Zachary powiedział ci coś niemiłego? Czy nie spędziłaś z nim swoich dwóch godzin tego ranka?
146
- Nie, nie powiedział, i tak, spędziłam. - Odetchnęła głęboko. Zaczerpnięcie powietrza nie pomagało. - Zapamiętasz moje słowa, Anne. Jeśli wszystkie nadal będziecie go ośmielać, to złamie serce tobie, Susan, Julii, Joannie, Grace i Violet. Anne usiadła przy oknie. - A co z twoim sercem? - Z moim? Moje serce nie ma z nim nic wspólnego. Jestem tylko sfrustrowana. Mam mniej niż trzy tygodnie, żeby dostarczyć do Wiednia gotowy portret, a mój model właśnie włóczy się po ogrodzie bez wyraźnego celu.
S R
- Mamy takie samo prawo, by urzeczywistnić swoje marzenia, jak ty, Caro. Caroline założyła ręce.
- Tak, tak, masz rację. Ja lubię jednak myśleć, to znaczy muszę myśleć, że moje marzenie jest wyjątkowe. Wasze... - To zwyczajna strata czasu? - dokończyła z goryczą Anne. Masz kilkanaście godzin, żeby go narysować. Wybrałaś już pozę do portretu? Nie taką, żeby można ją było pokazać publicznie. - Nie, jeszcze nie. Jeszcze ciągle się przymierzam... światłocień i kształty. Anne przyglądała jej się dłuższą chwilę. Caroline za wszelką cenę starała się nie zarumienić. - Nie martw się, Caro - rzekła wreszcie. - W tym tygodniu dostałaś trzy poranki i dwie godziny w piątek po południu. Przez ten 147
czas będziesz już gotowa posadzić go do malowania, czyż nie? A my wszystkie spędzimy z nim dość czasu. Nigdy nie będzie w stanie go namalować, jeśli nie zapomni o jego nagiej piersi. - Tak przypuszczam. Nie chciałam okazać się samolubna. - Wiem. Nie jesteś. Jesteś tylko pochłonięta swoją pracą. - Anne uśmiechnęła się. - W ten sposób będziesz miała pięć dni, żeby skończyć i wysłać portret do monsieur Tannberga. - Młodsza siostra uśmiechnęła się. - Ośmielam się twierdzić, że będziesz miała dość czasu, żeby wziąć udział w wieczorku na sali i w naszym balu na cześć lorda Zachary'ego
S R
Caroline dla uspokojenia jeszcze raz głęboko odetchnęła. Anne miała słuszność. Każda siostra dostanie swoją szansę na szczęście, jakkolwiek Caroline wątpiła w ich skuteczność. Ona zaś miała dziewięć dni na skończenie pracy, bo potrzebowała jeszcze dwunastu dni na wysyłkę portretu do Wiednia.
- Tak, masz całkowitą słuszność - powiedziała powoli i zmusiła się do uśmiechu. - Może nawet zatańczę walca. Zachary zwolnił do kłusa, gdyż zrobiło mu się żal Julii, która popisywała się fatalną jazdą konną na swojej klaczy, Daisy. Szczerze mówiąc, wyglądało na to, że Julia nigdy wcześniej nie jechała konno, a przynajmniej nigdy bez stajennego prowadzącego konia za uzdę i bez przywiązania bądź przyklejenia do siodła.
148
- Świetnie sobie pani radzi - skomplementował, zbliżając się z Sagramore'em dostatecznie blisko, żeby zdążyć ją złapać, kiedy spadnie z siodła. - Uwielbiam konną jazdę - rzekła Julia, po czym omal nie straciła równowagi i ściągnęła wodze za mocno, tak że Daisy się cofnęła. - Utrapienie z tą klaczą! Jest nieułożona! - Może Sagramore ją denerwuje. Poprowadzę ją trochę, żeby się uspokoiła. - Och, to byłoby bardzo miłe. Pochylił się na bok i przełożył wodze, po czym poprowadził
S R
klacz z dziewczyną w siodle wzdłuż leśnej ścieżki. Stajenny jechał za nimi w odległości kilku metrów, wystarczająco blisko dla względów przyzwoitości i dość daleko, żeby państwo nie słyszeli jego chichotu.
- Opowiadała mi pani o braku szlachetnych młodych mężczyzn wokół Trowbridge - przypomniał i zerknął do tyłu, by zobaczyć, że Julia jedzie, trzymając się za siodło obiema rękami. - To prawda, wszyscy tutaj są bardzo nudni. O, nie całkiem wszyscy. Przynajmniej od niedawna. - Ach, tak. - W toku rozmowy z Susan przekonał się już, że jego strategia jest dobra. – Przykro mi bardzo, że jako przyszły żołnierz jestem niegodny zaszczycać panie swoimi względami. - Ależ... - Nigdy nie oszukałbym pani ojca. Otworzyła na chwilę usta, po czym zamknęła głośno. 149
- Oczywiście - wymamrotała. - Proszę mi powiedzieć, jaki jest pani ulubiony kawaler. Wiem, że dziewczyna tak czarująca jak pani, musi kogoś mieć. Julia roześmiała się. - Może i ktoś jest. Jest pan zupełnie pewien, że chce się pan zaciągnąć do armii? Papa nie ma o żołnierzach dobrego mniemania. - Zapewne. Jestem jednak trzecim z kolei synem. No, niech pani zdradzi mi imię. - Nie, musi pan zgadnąć. - Nie znam nikogo w Trowbridge. Da mi pani jakąś podpowiedz?
S R
- Hm. No cóż, prowadzi w miasteczku interes. - Interes. - Znając już sposób, w jaki siostry Witfeld wybierały cel, a potem wokół niego krążyły, nieoczekiwanie zgadł, kim jest tajemniczy człowiek interesu. - Czy to może jest Martin Williams? - Och, zgadł pan! Jest taki przystojny i otrzymał po ojcu niezgorszy spadek
A niech to wszyscy diabli! - Nie powie mi pani, że żaden inny dżentelmen nie stara się o panią, panno Julio. - Myślę, że tak. Peter Redford zawsze prosi mnie do tańca. Jest dość przystojny, ale to syn pastora. Nie chcę być synową pastora, ani też żoną przyszłego pastora. Spośród siedmiu dziewcząt któraś niechybnie musi zostać żoną pastora. A Julia zdawała się lubić tego pana Redforda. 150
- Czy ci dżentelmeni wiedzą, że podobają się pani? - Wielkie nieba, nie mam pojęcia. Tańczę każdy taniec podczas wieczorków. Gdyby damy zaniedbywały się w swoich obowiązkach, panowie zostaliby bez partnerek. Zachary ukrył uśmiech. - A więc wolno pani tańczyć z oficerami? - No cóż, papa nie może tego zabronić. Byłoby to nieuprzejme, nie sądzi pan? - Na pewno. - Biedak miałby za dużo utrapienia, próbując powstrzymać siedem córek od tańca. Zastanawiał się, czy Caroline
S R
tańczy. Miał nadzieję, że tak. Jakkolwiek dziwna była łącząca ich więź, lubił jej dotykać. A ona lubiła dotykać jego. Julia uniosła się w siodle i musiała złapać się grzywy Daisy, żeby się nie zsunąć na ziemię. Kiedy się wyprostowała, Zachary udał, że nic nie zauważył. Złapałby ją, gdyby naprawdę groziło jej niebezpieczeństwo, nie chciał jednak pomagać w symulowaniu upadku, tylko po to, by wpadła w jego ramiona. - Spodziewam się, że pan tańczy, lordzie Zachary - powiedziała. - Bez obaw, panno Julio. Nic nie powstrzyma mnie od zatańczenia z panią. I proszę mówić do mnie Zachary. - O tak, Zachary. Myślę, że skoro bal u nas będzie większy, niż ten wydawany zwykle w sali balowej, będziemy mieć przynajmniej cztery walce. Zachowa pan jeden dla mnie? - Zachowam. - Ukradkiem zerknął na zegarek. Julia miała jeszcze dziesięć minut, a potem, jeśli Susan mówiła prawdę, czekał go 151
piknik z Anne. Nie wiedział, co zaplanowały na popołudnie, spodziewał się jednak, że spędzi je w towarzystwie Joanny, Grace i Violet. Byłoby miło, gdyby któraś z nich wpadła na pomysł, żeby go zabrać na ryby, jeśli jednak były w tym sporcie tak dobre, jak Julia w jeździe konnej, rozrywka mogłaby stać się niewarta czekającej go męki. - Która jest godzina, Zachary? Udał, że patrzy znowu. - Za dziesięć jedenasta. - A niech to! Powinnam dostać więcej czasu, bo musiałam czekać, aż Steadman osiodła konie.
S R
Zachary miał już odpowiedzieć, żeby następnym razem wcześniej zaplanowała, jak spędzić przyznany jej czas, ale Julia nie miała umysłu Caroline i mogła nie odróżnić żartu od drwiny. Równocześnie przypomniał sobie, że tylko Susan przyznała się, że istnieje coś takiego jak grafik. Nie mógł się zdradzić, że wie, iż został podzielony między siostry. - Przed nami cały dzień, czyż nie? Pani ojciec powiedział, że jest tutaj świetna trasa do jazdy konnej i skoków, na południe od pastwiska. - Nie mógł się oprzeć, by trochę sobie z niej nie zakpić. - Skoki? - powtórzyła z jękiem. - Wie pan, wydaje mi się, że Anne planuje dla pana jakąś niespodziankę. Sądzę, że powinniśmy już wracać do domu. Zważywszy że ujechali zaledwie kilometr, powrót nie powinien im zabrać wiele czasu.
152
- Jak sobie pani życzy. - Zawrócił konie, zataczając szeroki krąg, by przypadkiem nie zrzucić z siodła swej towarzyszki, po czym skierował się ku dworowi Witfeld. Ubawiony stajenny podążył za nimi. Pierwszą rzeczą, którą Zachary dostrzegł przez przerwę w kamiennym murze odgradzającym dom, ogród i stajnie od reszty posiadłości, był kosz piknikowy. Zaraz potem ukazał się rąbek różowego kapelusza i owalna twarz Anne. - Oto i ona - westchnęła Julia. - Powinna dać mi jeszcze z pięć minut w stajni. Chrząknął.
S R
- Dzień dobry, panno Anne - przywitał się z uśmiechem, dotykając palcami ronda kapelusza.
Jeśli się nad tym zastanowić, nadskakiwanie mu przez tyle ładnych dziewcząt nie było aż takie nieprzyjemne. Zwłaszcza kiedy nie atakowały go wszystkie naraz. Gdyby nie domyślał się ich intencji i gdyby nie były to siostry, których nie chciał ze sobą skłócić, bawiłaby go ta sytuacja. Praca nad tym, żeby były łatwiejsze do zaakceptowania przez innych, zdecydowanie dodawała sprawie pikanterii. - Lordzie Zachary - odpowiedziała siedemnastolatka i dygnęła. Ponieważ dochodzi już jedenasta, pomyślałam, że może sprawi panu przyjemność mały spacer i piknik przy stawie. - Brzmi to bardzo kusząco. Jeśli pani pozwoli, odprowadzę pannę Julię do stajni i... 153
- Och, nie trzeba - wybąkała Julia. - Steadman, weź moje wodze. Stajenny podjechał bliżej, a Zachary przekazał mu wodze. Szybko, żeby Julia się nie rozmyśliła, zeskoczył na ziemię i rzucił Steadmanowi również wodze Sagramore'a. Skłonił się Julii. Dziękuję za wspaniałą przejażdżkę, panno Julio. -Ależ to ja panu dziękuję, Zachary. Dalej, Steadman. - Julia posłała Zachary'emu uwodzicielski uśmiech, po czym dała znak stajennemu. Kiedy Daisy ruszyła, musiała znowu złapać się siodła obiema rękami. - Dobry Boże - westchnęła Anne, kiedy konie znikły za rogiem. -
S R
Mam nadzieję, że nie rozbije sobie głowy.
- Całkiem nieźle sobie radzi - wtrącił Zachary i ukradkiem trącił nogą kosz. Był ciężki, zapowiadało się więc dobrze. - Powinien się pan poczuć zaszczycony, milordzie. Nie siedziała w siodle chyba ze dwanaście lat. - To dlaczego...
- Dlatego, że pan jeździ. - Podniosła z ziemi koszyk. - Możemy iść? - Oczywiście. - Wziął od niej ciężar i podał wolne ramię. Mamy przyzwoitkę? - Pan i Caro nie macie. Cudownie. - Służąca panny Caroline zawsze jest za drzwiami. - Uśmiechnął się. - Moja ciotka bardzo wyraźnie kazała mi zachowywać się przyzwoicie. Staram się cały czas.
154
- Bardzo dobrze. Tylko pana sprawdzałam. - Anne zwróciła się w stronę domu. - Sally! Służąca wyłoniła się zza pokrytej dzikim winem ściany. - Jestem tutaj, panno Anne. Ze służącą, która szła za nimi w bezpiecznej odległości, Zachary pozwolił Anne zaprowadzić się nad staw. Już po kilku chwilach rozmowy stało się jasne, że praca nad Anne kosztować będzie więcej wysiłku niż nad poprzednimi siostrami. Edmund Witfeld powiedział, że dwie jego córki posiadają rozum. To była jedna z nich. Druga właśnie przebywała w swojej wieży w towarzystwie pędzli.
S R
- Jak minął panu poranek? - zapytała Anne, wolną ręką muskając niski żywopłot.
- Zajmująco. Na pozowaniu, spacerowaniu, jeździe konnej, a teraz na jedzeniu. Wszystko kończyło się o równej godzinie. - Ach, naprawdę?
- Tak. Mówiąc szczerze, obawiałem się, że gdybym zgubił but, albo poprosił o szklankę wody, spowodowałbym wielkie zamieszanie w całym domu. - Popatrzył na nią z ukosa. Przypatrywała się mu z zasznurowanymi ustami. - A więc już pan wie. Sporządziłyśmy rodzaj planu, żeby każda mogła spędzić z panem trochę czasu. - Doskonale. Rozumiem, że to pani pomysł. - Nie przyznam się, jeśli będzie się pan ze mnie śmiał.
155
- Ależ skąd - zaprotestował. - Chciałem tylko powiedzieć, że przy całej sympatii dla pani i jej sióstr, o wiele łatwiej jest gawędzić z paniami osobno niż ze wszystkimi naraz. - Bez wątpienia - roześmiała się. - Czasami kładę się spać, a w uszach mi dzwoni, chociaż wychowałam się tutaj. - Sam mam troje rodzeństwa i sześcioletnią bratanicę. Jeszcze miesiąc temu wszyscy mieszkaliśmy pod jednym dachem. - Dopóki pana siostra nie wyszła za mąż. - Tak. - Dlaczego mieszkacie razem? Griffinowie posiadają przecież w Londynie kilka domów.
S R
- Shay i ja mamy osobne apartamenty. Melbourne przekupił nas jednak, żebyśmy wrócili do domu Griffinów. Myślę, że czuje się lepiej, kiedy ma w otoczeniu więcej ludzi, którymi może komenderować. - Wzruszył ramionami, nie mając ochoty wdawać się w szczegóły wysiłków najstarszego brata, by pogodzić się ze śmiercią żony. To była wewnętrzna sprawa Griffinów. Griffinowie nie plotkowali, a już na pewno nie o sobie nawzajem. - Dom jest dość duży, żeby nas wszystkich pomieścić. - Wyobrażam sobie. Zawsze chciałam pojechać do Londynu. - Nie ma pani jeszcze osiemnastu lat. Może powinna pani przekonać rodziców. Potrząsnęła głową. - Wątpię. Obiecali, że ja, Grace i Violet wyjedziemy razem. Mama wymyśliła, że tak będzie prościej. Nie będę miała swojego 156
sezonu. - Popatrzyła na niego. - Ale nie mam nic przeciwko temu. - W jakimś sensie mój sezon sam do mnie przyszedł, prawda? - Co pani ma na... - Mama i papa na pewno nigdy nie zgodziliby się wydać balu, gdyby nie wizyta lady Gladys i pana. To pewne, że każdy, kto przyjdzie na nasz bal, będzie chciał wcześniej czy później wydać własny, żeby nie narazić się na opinię niegościnnego skąpca. W ten sposób podarował mi pan sezon. - Miło mi zaoferować swoją obecność. - Celem sezonu dla młodej damy jest znalezienie sobie męża, czyż nie?
S R
Zachary'ego zaczął nagle dusić krawat. Z wielkim trudem powstrzymał ochotę, by go poluzować; był już dostatecznie luźny. - Tak słyszałem.
- Jak to się stało, że ma pan dwadzieścia cztery lata, pochodzi pan z tak świetnej rodziny jak Griffinowie i jest pan jeszcze kawalerem, milordzie?
- Nieśpieszno mi do małżeńskich kajdan. Zanim się ożenię, chciałbym uczynić kilka innych rzeczy. Na przykład zaraz po powrocie do Londynu wstąpić do wojska i wyjechać do Hiszpanii. - Regiment, który stacjonuje niedaleko Trowbridge, już pół roku czeka na rozkazy - odparła lekko. - Widocznie Wellington jest i tak silny bez niego.
157
Jakaż różnica między jej reakcją a reakcją jej sióstr. Albo słyszała już o jego planach, albo uważała, że nazwisko przezwycięży opór ojca. Jakkolwiek było, nie wróżyło to niczego dobrego. - Nie chcę siedzieć i czekać na wezwanie - odparł. - Zamierzam sam działać. - To bardzo chwalebne, lordzie Zachary. Ja też nie jestem z tych, co siedzą i czekają, żeby ktoś inny działał za mnie. To było łatwe do przejrzenia. Najwyższy czas porzucić obronę i przejść do ataku, zanim Anne zaprowadzi go do jakiegoś ukrytego celu.
S R
- Kogo zatem w Trowbridge upatrzyła sobie pani za cel swoich zabiegów? To zapewne plan, który narodził się na długo, zanim się pojawiłem.
- To prawda. Plany jednak się zmieniają. Podniósł brew, wdzięczny za bogate doświadczenie w postępowaniu z młodymi, ambitnymi damami. - Jest pani bezpośrednia, prawda? Uśmiechnęła się i wskazała zachód. - Tędy. Nie jest pan przyzwyczajony do bezpośrednich kobiet? Nie był przyzwyczajony do osobistych rozmów z obcymi kobietami, głównie dlatego, że większość obcych kobiet by sobie na to nie pozwoliła. Gdyby zaś próbował rozmowę na podobny temat zacząć w rodzinie, już z tuzin razy nazwano by go głupcem i półgłówkiem. To była główna różnica między większością kobiet a Caroline i Anne. Obie zakładały, że posiada inteligencję i zdolność 158
wyrażania siebie, a ich spostrzeżenia dotyczyły ogółu zamożnych dżentelmenów. To było coś nowego. - Przypuszczam, że nie. Mogę także być szczery? - Ależ proszę. - Nie przyjechałem tutaj, by znaleźć żonę, panno Anne. Przyjechałem wypełnić zobowiązanie wobec ciotki i uczynić przysługę bratu. - Ale pan tutaj jest. Na pikniku ze mną. - Jest pani zupełnie pewna, że ma pani tylko siedemnaście lat? Męczy mnie niepokojące uczucie, że próbuje mnie pani wciągnąć w pułapkę. Roześmiała się.
S R
- Przepraszam więc bardzo. Nie zamierzam pana wciągać w pułapkę, a wprost przeciwnie. Bardzo otwarcie przedstawiam swoje intencje.
Nie wiedzieć czemu, jeszcze bardziej zbijało go to z tropu. Chryste! Przygotował się, żeby przywołać do porządku stado głupiutkich gęsi, a stała przed nim przebiegła osóbka polująca na męża. Już spotkał takie w Londynie - kobiety, które bez drgnienia powieki były gotowe nawet się skompromitować, żeby tylko wyjść za mąż. Unikał ich, jak się tylko dało. Może jednak mógł pomóc Anne Witfeld. - Łowi pani ryby? - zapytał i ściągnął serwetę z koszyka, kiedy dała znak, że dotarli na miejsce. - Ryby? Nie łowię, chociaż widziałam, jak się to robi. 159
- Zatem zna pani podstawy tego sportu. - Podał jej rękę i pomógł usiąść, po czym usadowił się z koszykiem obok. Pomny jej strategii siłowej, posłał spojrzenie służącej, by upewnić się, że jest w zasięgu wzroku i słuchu. - Tak przypuszczam. Zachary wziął kanapkę. - Jeśli ma pani zamiar złowić rybę, nie wybierze się pani w to samo miejsce z całym klubem wędkarzy, ani też nie będzie pani mącić wody, prawda? - Nic bym nie złowiła. Brzoskwinię? - Tak, dziękuję. O to mi właśnie chodzi. - O brzoskwinię?
S R
- Nie. O to, że złowi pani więcej, kiedy wyprawi się pani sama, biorąc haczyk i przynętę niż z całym klubem.
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę i przeżuwała z wyrazem zamyślenia na twarzy.
- Cały czas rywalizuję, nawet pod swoim własnym dachem. - Rywalizacja jest tylko wtedy, kiedy wszystkie panie uganiają się za jednym kawalerem. - Westchnął. - Na przykład weźmy mnie. Nie mógłbym poślubić pań wszystkich siedmiu, nawet gdybym chciał. - Powinnyśmy zatem ciągnąć losy? Gdyby zdarzyło się coś takiego, musiałby przystawić sobie pistolet do głowy, bo jego rodzina nigdy już nie przestałaby z niego drwić. - Powinna się pani skupić na szczupaku, który chce być schwytany, a po drugie: na takim, który chce być złapany przez panią. 160
Anne uśmiechnęła się lekko. - Nie jest pan taki, jak myślałam. - Mam nadzieję, że to komplement. - Zdecydowanie komplement. Czytuję rubrykę towarzyską, w której zawsze można znaleźć historyjki o pana rodzinie i o panu. Nocne eskapady, wyścigi konne i mecze bokserskie. A tymczasem Caro mówi, że kocha pan sztukę i wiele o niej wie. I zdaje się pan mieć dużo zdrowego rozsądku. Zna się na sztuce? Caroline powiedziała, że on zna się na sztuce? Najprawdopodobniej był to najprzyjemniejszy komplement, jaki
S R
kiedykolwiek usłyszał. Otrząsnął się.
- Gazety piszą o rzeczach, które pomogą im sprzedać większy nakład. Nie sądzę, by moja łagodniejsza strona charakteru była ekscytująca dla czytelników.
Z wyczuciem czasu utalentowanego aktora z krzaków wyłonił się Harold. - Co, u diabła...
Zachary zdążył wrzucić kanapkę z powrotem do koszyka, zanim dobrał się do niej pies. Złapał go za kark, żeby nie pożarł lunchu Anne, i wstał. - Reed! Lokaj przedzierał się do niego przez krzaki. - Tak mi przykro, milordzie - usprawiedliwiał się. - Próbowałem tylko ocalić jeden z pańskich butów, a ta bestia wyrwała się, przebiegła mi między nogami i wymknęła się przez drzwi. 161
Zachary popatrzył na kręcącego się w kółko i machającego ogonem psa. - Na Boga, to musi być w połowie pies myśliwski, jeśli mnie tutaj wytropił. - Raczej pańskie kanapki - wtrąciła ze śmiechem Anne. - Caro powiedziała, że jest pan mizernym treserem. Na krótką chwilę Zachary'ego zamurowało. Wręczył tylko psa oblepionemu kolcami lokajowi. - Zabierz go do domu. Po południu wyjdziemy na tresurę. - Doskonale, milordzie.
S R
Caroline widziała go wczoraj, gdy pracował nad Haroldem. Nic o tym rano nie wspomniała, chociaż podzieliła się swoją opinią z Anne. Zaczerpnął powietrza i usiadł. Dlaczego obchodziło go, co ona myśli? Pewnie dlatego, że w jednym zdaniu chwaliła go za znajomość sztuki, by zaraz w drugim zaprzeczyć jego umiejętności postępowania ze zwierzętami...
- Zachary? - powiedziała Anne, przerywając jego myśli. - Dał mi pan wiele do myślenia. - Po raz pierwszy zabrzmiała jak młoda dama, która nie wyściubiałaby nosa z domu, gdyby Witfeldowie mieszkali w Londynie. - Proszę mi powiedzieć, kogo poznam na wieczorku. Następna godzina upłynęła im na bardzo miłej i nieoczekiwanie dowcipnej pogawędce. Jak się spodziewał, dziewczęta Witfeldów przejawiały wielki entuzjazm w stosunku do mężczyzn i trochę dziwacznych teorii na ich temat, nie mając najmniejszych możliwości, 162
by je sprawdzić w życiu. Według planu bitwy autorstwa Zachary'ego Howarda Griffina miało to ulec zmianie z ostatnim tańcem balu w Witfeld. Dziewczęta potrzebowały mężów, a on skłoni je do tego, by zachowywały się tak, by ich zdobyć. Dobry nastrój Zachary'ego cierpiał nieco z powodu ułożonego dla niego planu zajęć. Nie miał czasu na tresurę Harolda. Nie zamierzał się poddawać, ale było to mniej proste, niż zdawało się na początku. Wiedział już, że następna tresura odbędzie się gdzieś w miejscu niewidocznym z okien pracowni Caroline. Znalezienie czasu było już całkowicie odrębną kwestią.
S R
Zaraz po lunchu z Anne poszedł na kolejny spacer po posiadłości, tym razem z Joanną, a potem przez godzinę zbierał kwiaty z Grace. Na szczęście dla jego sfatygowanych chodzeniem nóg Violet zaproponowała grę w karty.
W odpowiedzi na zadawane przez niego pytania wszystkie dziewczęta przyznawały, że ten lub ów miejscowy dżentelmen już wpadł im w oko. Anne, Joanna i Grace odmówiły podania imion swoich sympatii, lecz nie wątpił, że odkryje ich tożsamość podczas balu. Najcięższym czekającym go teraz zadaniem było przekonanie pani Witfeld, aby zaprosiła przynajmniej połowę kawalerów z sąsiedztwa, aby stanęli do rywalizacji z nim na balu na dworze Witfeld. Jeśli ma trochę rozsądku, nie powinna mieć nic przeciwko zaproszeniu większej liczby mężczyzn. Jak powiedział - nie mógł poślubić wszystkich sióstr, nawet gdyby tego pragnął.
163
O wpół do czwartej skończyli. Idąc na górę, zastał Harolda rozszarpującego poduszkę. - Potrzebujesz towarzystwa, jak sądzę - powiedział do psa. Obsesją moich pozostałych podopiecznych wydaje się wyłącznie małżeństwo. - Zachary, chłopcze! - usłyszał dobiegające go z dołu wołanie. Zachary wychylił się i ujrzał na dolnym stopniu pana Witfelda. - Och, panie Edmundzie. Dzień dobry! - Czy może zadać sobie pan trochę trudu i pójść ze mną do kurnika? Wstawiłem tam prototyp transportera do jajek i rad byłbym usłyszeć pana opinię.
S R
- Oczywiście. - Zachary zszedł na dół i przez chwilę patrzył to na Edmunda, to na Harolda. Naturalnie nie mógł zabrać psa do kurnika, ponieważ kury z przestrachu przestałyby się nieść. Po chwili wahania podał smycz kamerdynerowi. – Zaraz wrócę - oświadczył Barlingowi próbującemu bez powodzenia przekonać Harolda, by usiadł.
Wychodząc z domu, zauważył na górze schodów żółtą spódnicę. Zmarszczył brwi, po czym szybko przybrał obojętny wyraz twarzy. Dlaczego na litość boską obchodziło go, co Caroline myśli o nim i jego niewychowanym psie? Znaczył dla niej tylko tyle, co mięśnie i skóra. A Harold niebawem nauczy się dobrych manier, gdy tylko jego pan znajdzie trochę czasu, by zająć się pupilem.
164
S R
Rozdział 10
Zważywszy że prawie nie spała, ani nie koncentrowała się na niczym poza rysowaniem Zachary'ego - na co zużyła pół tuzina ołówków w ciągu trzech dni - Caroline nie mogła uwierzyć, że nie znalazła jeszcze właściwej pozy, ani wyrazu, z którego byłaby zadowolona. Już sobie wyobrażała, jak sfrustrowany będzie jej model. Gdzieś na dnie świadomości zakiełkowała myśl, że może specjalnie zwleka z wyborem, bo lubi na niego patrzeć i z nim rozmawiać. Nie pocieszało jej to wcale. - Jak wyglądam? - zapytał Zachary z siedzenia ustawionego na środku pracowni. - Nie wiem - mruknęła, bardziej do siebie. - Coś jest nie tak. 165
- Ze mną czy z rysunkiem? Roześmiała się lekko. - Niestety, nie mogę powiedzieć. - No, dosyć tego. - Wstał i skierował się ku niej. - Popatrzmy. W pierwszej chwili instynktownie miała ochotę zasłonić pracę, ale przecież narysowała go całkowicie ubranego. Przechyliła szkicownik, żeby lepiej widział. - Dobrze? Zachary pochylił się, blisko, nad jej ramieniem. - Myślę, że jestem tu do siebie dość podobny. Podoba mi się
S R
krawat. - Pokazał palcem nakreślony ołówkiem węzeł. - Dziękuję. - Próbując nie zwracać uwagi na bliskość jego gorącego ciała i na oddech na policzku, Caroline skupiła na jednym z rękawów i pociemniała go. - Myślę, że coś w wyrazie twarzy. Nie jestem pewna, co ona do mnie mówi. - A co ma mówić?
- Cokolwiek. W końcu to ja ją narysowałam. - Ale to moja twarz. Gdyby wierzyć w to, co mówią moi bracia, w dużej mierze wyraża głupotę. Mogę spróbować wykrzesać w oczach błysk inteligencji, jeśli pani zechce, ale nie widzę w tej podobiźnie niczego złego. - Pańscy bracia nie mogą myśleć o panu tak źle, jak pan utrzymuje. - A czemu nie? Zerknęła na jego przystojną twarz. 166
- Trudno pana nie lubić. Zmysłowe usta Zachary'ego wygięły się w uśmiechu. - Może mój wdzięk jest naturalną oznaką przeznaczenia do bezużyteczności. Caroline wstała i uchyliła się nieco, żeby nie dotknąć ramieniem jego policzka. Z powodu jego bliskości czuła się niezręcznie, głównie dlatego, że - pomimo iż widziała brak umiejętności i zdecydowania w tresowaniu Harolda, pomimo tego, co myślała na temat zadeklarowania chęci wstąpienia do armii - tymczasem konwersując z ciotką siedzi w Wiltshire - pragnęła przede wszystkim, by ją pocałował.
S R
- Proszę, niech pan usiądzie. Nie mam dla pana dzisiaj zbyt dużo czasu.
- Hm. - Spojrzał na nią z ukosa i wrócił do siedzenia pod oknami. - Zauważyłem, że pani nie oponuje.
- Traktuję pana jak klienta - rzekła lekko. - Dlatego się z panem nie spieram.
- Kiedy ja lubię, gdy się pani spiera. Lubił, istotnie, co w znacznym stopniu utrudniało równowagę, którą starała się między nimi utrzymać. - Czy nie możemy po prostu sobie pogawędzić? Zawsze był to najlepszy sposób, żeby model, którego rysowałam czy malowałam, się odprężył. - Ja się nie denerwuję, ale proszę kontynuować. - Wskazał gestem, że jej kolej. 167
- Doskonale. - Zmazała linię jego lewego ramienia i obniżyła je trochę. To jednak nie było to... Jego ciało było doskonałe, wyjątkowe. Coś nie w porządku było w samej twarzy. - Proszę opowiedzieć mi o swojej rodzinie. Gdzie państwo mieszkają? - Rodzina mieszka w Melbourne Park w Devonshire albo w domu Griffinów, kiedy jesteśmy w Londynie. - Anne powiedziała, że ma pan własny dom w Londynie odparła i wskazała mu gestem, żeby pochylił nieco głowę. To sprawiało, że wyglądał nieco bardziej... niebezpiecznie, nie mi jednak cechy, którą chciała odszukać.
S R
- Shay i ja mamy apartamenty w mieście, ale kiedy Sebastian poprosił nas, byśmy wrócili do domu Griffinów, posłuchaliśmy. - Tak po prostu porzucił pan swój dom?
- Nie. Mieszkam tam od czasu do czasu i trzymam tam służbę, ale główną moją siedzibą jest dom Griffinów.
- A zatem, czy... - Przerwała, zdając sobie nagle sprawę, że właśnie miała zapytać, jak to jest możliwe, że porzucił okazję uzyskania niezależności i urządzał sobie życie jak towarzyski lekkoduch, który leci tam, gdzie powieje wiatr. Uspokój się i skup, Caroline. - Czy co? - zapytał po chwili - Nic takiego. - Rozumiem. Caroline popatrzyła na niego znowu. Spoważniał, ochłódł. Wyglądał tak, jak sobie wyobrażała przedtem, zanim go poznała, 168
powinien wyglądać typowy Griffin - głuchy na wszystko, nieco arogancki i nieznoszący sprzeciwu. Dołożyła tyle trudu, żeby się odprężył. - Zachary, nie powiedziałam niczego... - Żona Sebastiana, Charlotte, zmarła. Nikt z nas tego się nie spodziewał. Czuła się świetnie, a nagle osłabła i schudła. Po miesiącu położyła się do łóżka, z którego już nie wstała. - Chrząknął. Byliśmy... Sebastian okropnie rozpaczał. Gdyby nie miał małej Peep... Penelope, którą musiał się zająć, nie wiem, co by uczynił. Kiedy więc poprosił nas, byśmy wrócili do domu, uczyniliśmy to.
S R
- Przepraszam - powiedziała cicho, nie odrywając wzroku od szkicu. Tak było łatwiej. - Nie miałam pojęcia. - Nikt poza rodziną nie zna szczegółów i byłbym wdzięczny, gdyby tak pozostało. Nie chcę jednak, by pani sądziła, że po prostu, ot tak, powędrowałem sobie z domu i zapomniałem, gdzie on stoi, czy coś w tym rodzaju.
Jego humor był zatem wymuszony. Służył do utrzymywania wszystkich wokół w dobrym nastroju. - Nie powiem o tym nikomu. W ciszy złagodziła prostą linię jego ust, podnosząc nieco ich kąciki. O to chodziło. To nie było jeszcze całkiem to, ale już bliżej do zamierzonego efektu. Wstał raz jeszcze i podszedł do niej od tyłu. - Wiem, że pani nic nie powie. Jednak muszę zapytać, co jest źle w mojej podobiźnie? 169
Westchnęła, pragnąc umieć znaleźć słowa, by to nazwać, nawet na swój użytek. Poza była idealna, rysunek dokładny, ale każda kosteczka w jej ciele ostrzegała ją, że rysunek nie jest wierny. Że czegoś w nim brakuje. Powiedział jej o sobie coś intymnego, nie dostrzegła jednak tej głębi w tym, co narysowała. Caroline przechyliła głowę, by spojrzeć z boku na szkic. - Czy mógłby pan spojrzeć na to w taki sam sposób, jak patrzył pan na Monę Lizę? - Na Monę Lizę... Cóż, widziałem siebie w lustrze tysiące razy. Ten rysunek jest bardzo podobny do mojego odbicia. - Sprawdził
S R
zegarek kieszonkowy. - Pani wybaczy, muszę przeprosić, ale umówiłem się z bliźniaczkami na ryby, i to już za dwadzieścia minut. Jeśli pani pozwoli, muszę się przebrać. Podejrzewam, że skończę w wodzie.
Spojrzała na niego znad rysunku. - To dlaczego pan w ogóle idzie?
- Ponieważ mnie o to poprosiły. Nie mam zamiaru psuć planu zajęć rodziny Witfeld. A zatem wiedział o grafiku Anne. Podejrzewała to już przynajmniej od wczoraj, lecz nie zająknął się na ten temat ani słówkiem, aż do tej chwili. - To bardzo dyplomatyczne. - To nie był mój pomysł, Caroline.
170
Jednak z nim nie walczył. A wiedział, że są inni, którzy cenią sobie czas z nim spędzony bardziej niż on sam. Zdawało się go to nie wzruszać. - Skomplementowałam tylko pańskie dyplomatyczne umiejętności. Wiem, jak bardzo lubi pan łowić ryby - odpowiedziała. - Czy lubię dawać się wrzucać do strumienia, czy też nie, to zupełnie inna historia. - Zatrzymał się w drzwiach. - Będzie pani na balu dziś wieczorem? Caroline odpędziła z myśli obraz Zachary'ego Griffina ociekającego wodą, w koszuli i spodniach przylegających do
S R
smukłego, wspaniale umięśnionego ciała. - Kazano mi wziąć udział. Zmysłowy uśmiech zaigrał na jego ustach. - Muszę przekupić pierwszego skrzypka, żeby zagrał tańce, które lubię. - Zachary wyciągnął z kieszeni kawałek papieru. - Po raz pierwszy muszę sporządzić sobie karnet tańców. Próbując trwać w skupieniu, wytarła kosmyk włosów, który spadał mu prosto na czoło, po czym przesunęła go trochę na bok. Tak wyglądał lepiej zarówno tutaj, jak i w rzeczywistości. - Tak - powiedziała, ze wzrokiem utkwionym w rysunku. Pewna jestem, że nawet bez sióstr będzie miał pan wielkie powodzenie. Sięgnął po klamkę od drzwi, otworzył, a potem zamknął drzwi. - Jesteś zazdrosna, Caroline? - Ależ niech pan nie będzie śmieszny. Nie udzieliłam panu zgody, by mówił pan do mnie na ty. 171
- Niechże więc się pani zgodzi. - Nie. - Udając, że wróciła do swej pracy i mając nadzieję, że się nie zarumieniła, pomachała mu ręką. - Niech pan idzie na ryby! Odpowiedziała jej cisza. Kiedy podniosła głowę, stał przed nią blisko, na wyciągnięcie ręki. - Gdybym nie czuł na ustach twoich warg - szepnął i podniósł jej podbródek - albo gdybym nie czuł palców na skórze, mógłbym uwierzyć, że nic cię nie obchodzę. - Bo mnie pan nie obchodzi. Już mówiłam, muszę namalować pana portret. To pan mnie pocałował, a jeśli idzie o resztę, oglądałam
S R
tylko pana muskulaturę jako szkoląca się artystka. Głębokie, szare oczy podtrzymywały jej wzrok. - Rzeczywiście - powiedział wreszcie, ale się nie poruszył. - Dla ciebie nie jestem mężczyzną, tylko obiektem do malowania. Nareszcie to do niego dotarło. Nie odpowiedziała wzrokiem. Tak.
Zachary pochylił się tak nisko, że poczuła na wargach jego oddech. Jej ciało wzywało swoją właścicielkę, by przebyć tę odległość, żeby napić się gorącej męskości, której już wcześniej zakosztowała. Jej umysł jednakże z równą siłą wykrzykiwał słowo „Wiedeń". Jeśli podda się swoim zmysłom, ciału, zazna przyjemności na chwilę, ale żałować tego będzie przez całe życie. Caroline podniosła rękę i odsunęła jego palce ze swej twarzy. - Umówił się pan na ryby, jak sądzę - rzekła, mając nadzieję, że nie usłyszał drżenia w jej głosie. 172
Odsunął się i skłonił. - To prawda. Ale następnym razem, Caroline, to ty mnie pocałujesz. Nie nalegam tam, gdzie jestem naprawdę niepożądany. - Nie jest pan przecież przeze mnie pożądany. Zachary uśmiechnął się ponuro. Na widok samego wyrazu jego twarzy doznawała dziwnego uczucia w środku. - Kłamstwo! Zanim zdołała przygotować odpowiedź, wymknął się i zamknął cicho za sobą drzwi. Caroline upuściła szkicownik na kolana i zaczęła oddychać głęboko. Kiedy nie wygnało to ani jego obrazu, ani jego
S R
zapachu z jej głowy, wstała i poczęła przechadzać się po pracowni. Jak on to zrobił, że poczuła się tak, jakby stopy jej poruszały się centymetr albo dwa nad ziemią? Sprawił, że poczuła się podobnie jak w ferworze tworzenia obrazu - jakby nie była częścią świata, ale równocześnie miała w objęciach cały świat.
- Mężczyźni! - parsknęła ze złością. Okazywał jej zainteresowanie tylko dlatego, że zdawało mu się, że jest trudna do zdobycia lub coś podobnego. A przecież to nie była zabawa. Jak miała go do tego przekonać? A niech to diabli porwą! Gdyby była jedną z przesadnie rozentuzjazmowanych sióstr, uciekałby ile sił w pięknych muskularnych nogach. Caroline zwolniła kroku. Może to właśnie to? Tak długo, jak go potrzebowała, była sobą, mówiąc mu szczerze, że nie potrzebuje, by darzył ją jakimiś względami. Dlatego właśnie trzymał się blisko niej i ciągle się nią interesował. 173
Gdy tylko skończy pracę, uda, że jest Susan, Joanną czy Julią. Pomyśli o niej to samo, co o siostrach: że próbuje go wciągnąć w pułapkę. A on ucieknie i zostawi ją w spokoju, aż przyjdą wieści z Wiednia, że przyjęto ją do pracowni Tannberga. - Znakomicie. - Pozostawała trudność oparcia się pokusie i ustalenia, czego brakuje w rysunku jeszcze przed przystąpieniem do malowania. A jeśli zdoła ponownie przekonać go do zdjęcia koszuli, cóż, będzie to mila nagroda za trudy uczenia się sztuki malarstwa. Ciotka Tremaine oddała swój powóz do dyspozycji Witfeldów. Jednak nawet dwa powozy nie wystarczyły, żeby pomieścić
S R
wszystkich domowników oraz gości w balowych strojach. Pomimo usilnych starań Zachary znalazł się w powozie z panią Witfeld, Susan i Grace.
- Och, jakże będzie cudownie! - wykrzyknęła Sally Witfeld i wzięła Susan za rękę. - Wolałabym tylko, żeby nasz bal wypadł jeszcze lepiej. Tak czy inaczej, zrobimy dzisiaj takie wrażenie, że wszyscy będą zabiegać o zaproszenie na bal Witfeldów. Zachary próbował wypatrzyć przez okno, kto sadowi się w drugim powozie, lecz ruszyli, zanim zdołał dostrzec coś więcej niż udrapowane jedwabie. - Na pewno ma pani słuszność. Spotkanie dziś wieczór zaostrzy apetyt pani sąsiadów. - Właśnie tak, milordzie. Czyż moje dziewczęta nie wyglądają uroczo? Powiedziałam Susan, żeby włożyła nową suknię z błękitnego jedwabiu. Czyż nie podkreśla cudownie jej oczu? 174
- Podkreśla. Wszystkie pani córki są takie piękne, aż nie dowierzam swojemu szczęściu, że tutaj jestem. Pani Witfeld poklepała wielbiciela swojej rodziny po kolanie. - Ależ jest pan uprzejmy. - Dziękuję, madame. Czy jest pani pewna, że drugi powóz nie wymaga eskorty? - Ależ skąd. Joanna, Julia i Violet dobrze się zajmą pana ciocią. Ukrył zawód malujący się na twarzy. - A co z resztą rodziny? Zwłaszcza z Caroline?
S R
- Wszystko dokładnie zaplanowaliśmy, Zachary - odparła Susan i wlepiła w niego spojrzenie swoich błękitnych oczu. - Ten powóz wróci po papę, Caro i Anne. Nie będzie miało znaczenia, że się trochę spóźnią, ponieważ papa i Caro właściwie nie tańczą. Nawet jeśli tak było, zamierzał zachować jeden taniec dla najstarszej siostry, choćby dla zasady. Tymczasem zaniepokoił go wzrok Susan; dał jej przecież subtelną sugestię przed paroma dniami. Nie miał zamiaru pozwolić którejkolwiek z dziewcząt, ani sobie samemu, zrobić z siebie widowisko i narazić się na śmieszność. - Wygląda pani zachwycająco, panno Susan. Zobaczy pani, że wszyscy młodzi dżentelmeni zaczną się przepychać, żeby tylko znaleźć się w pani karneciku. - To bardzo miłe, a ja? - Grace wygładziła białe, długie do łokcia rękawiczki.
175
- Wszystkie panie postawią salę balową w Trowbridge w stan gotowości. Dotarli do sali balowej w tłoku dwunastu innych powozów. Matrona rodu Witfeldów musiała włożyć sporo wysiłku, żeby zebrać razem panny, zwłaszcza że drugi powóz zatrzymał się tuż za nimi. - Dziewczęta, dziewczęta! - wołała w ogólnej wrzawie. Trzymajcie się razem i uważajcie na pantofelki. Tutaj były konie. Susan złapała Zachary'ego za ramię, niemal ściągając go na ziemię. - Proszę zostać ze mną, lordzie Zachary. Chciałabym, żeby Martin Williams zobaczył, jak razem wchodzimy.
S R
Zdawało się nieprawdopodobne, żeby pan Williams był w stanie w ogóle dostrzec Susan w tłumie, a tym bardziej, by poczuł zazdrość na widok towarzyszącego jej gościa. Zachary posłuchał jednak bez protestu, ponieważ nie miał pojęcia, gdzie pójść, a Susan oczywiście to wiedziała.
- Idziemy! - zakomenderowała pani Witfeld, po czym poprawiła wielki zielony kapelusz i puściła bliźniaczki przodem. Zachary wolną ręką ujął pod ramię ciotkę Tremaine. - Wygląda ciocia dziś czarująco, cioteczko - powiedział. - Mogłabym założyć worek i nikt by tego nie zauważył - odparła prędko, po czym podniosła laskę, żeby mocniej się oprzeć o niego. Przynajmniej w twoim towarzystwie. Uśmiechnął się. - Zawsze chciałem zostać królem balu - odpowiedział półgłosem. 176
- Ach, tak! - Ciotka wpatrzyła się przed siebie. - Bądź bardziej powściągliwy w swoich marzeniach, złotko. Zachary podążył wzrokiem w tę samą stronę, co ona. - A niech to! To tak to wygląda. - Co tak wygląda? - Droga do piekła. Myślałem, że jest wybrukowana dobrymi chęciami, czy czymś w tym rodzaju. Tłum kobiet zebranych przy wejściu do sali balowej przeraził go. Wszystkie - wyższe i niższe, tęższe i szczuplejsze, starsze i młodsze - patrzyły na niego z taką samą nadzieją w oczach. Teraz
S R
wiedział, jak może się czuć głuszec w dniu otwarcia sezonu polowań na ptaki. Pomyśleć, że dotąd uważał już same panny Witfeld za przygniatającą większość.
- Jeszcze nigdy nie widziałam tutaj tak wielu ludzi - szepnęła Susan, wiercąc się niespokojnie.
- Chyba są wszyscy z zachodniego Wiltshire. Wszyscy z wyjątkiem Caroline Witfeld. Przykleił uśmiech do twarzy i przestępował z nogi na nogę, gdy przedstawiano go setce ludzi, których nazwisk nie zapamięta do końca wieczoru. Griffinowie byli znani z uroku osobistego, a on nie chciał zepsuć wizerunku rodziny, zwłaszcza kiedy przygotowywał się, by zrobić wrażenie na Melbournie. - Spytałam pannę Howard - zawołała Joanna, doskakując do grupy. - Orkiestra zagra tylko dwa walce. Mówi, że są zbyt nieprzyzwoite. 177
- Mamo, my na naszym balu będziemy mieć więcej niż dwa walce, prawda? - zapytała prosząco Julia. - Naturalnie, moja droga. O, patrzcie, pan Anderton. - Pochyliła się w stronę Zachary'ego, aż owionął go duszący zapach różanych perfum, i wyjaśniła: - To miejscowy radca prawny i wielbiciel talentu malarskiego Caroline. Wie pan, że namalowała jego portret? Zachary spojrzał na zbliżającego się radcę. Wysoki, około piętnastu lat od niego starszy, o brązowych włosach, które zaczynały mu się przerzedzać na czubku głowy, wyglądał na tego, kim był czyli na radcę w ziemiańskim światku zachodniego Wiltshire. W
S R
zwykłych okolicznościach Zachary nie obdarzyłby go drugim spojrzeniem, lecz pani Witfeld wyróżniła go spośród tłumu, a poza tym człowiek ów miał coś wspólnego z Caroline. - Panie Anderton - rzekła Sally, promieniejąc. - Pan pozwoli, że mu przedstawię: lord Zachary Griffin. Lordzie Zachary, pan Anderton.
Uścisnęli sobie dłonie. Kiedy Zachary mierzył radcę wzrokiem, nie mógł się powstrzymać od myśli o tym, że pan Anderton pozował Caroline. Czy to pozowanie wyglądało podobnie? Z tego, co wiedział, Caroline używała tajemniczej władzy nad mężczyznami, których malowała, skłaniała ich, by ją całowali, i doprowadzała do tego, że się przed nią obnażali. Zachary'emu w ogóle się to nie podobało, zwłaszcza gdy odrzuciła jego ostatnią próbę zaproszenia do grzechu. Do licha, żaden mężczyzna nie mógł wytrzymać takiej pokusy.
178
- Ożywił pan nasze nudne strony, milordzie - odezwał się Anderton. - Sala balowa nie widziała jeszcze tylu gości naraz. - Rad jestem, że mogę służyć swym towarzystwem - uśmiechnął się Zachary. - Wszystkie panny Witfeld obiecały mi mnóstwo wspaniałych tańców. Radca roześmiał się. - Partnerowałem już im wszystkim i mogę pana zapewnić, że nie przesadzają. A zatem tańczył też z Caroline, która według tego, co mówiły o niej siostry, nieczęsto wychodziła na parkiet. Klamka zapadła.
S R
Zatańczą razem dziś wieczorem.
- Och, a oto lord i lady Eades! - wykrzyknęła pani Witfeld. Proszę nam wybaczyć, panie Anderton. Proszę ze mną, milordzie, muszę pana przedstawić. Niesłychanie uwielbiają Caroline. Zaoferowali jej posadę guwernantki swoich dzieci. Posadę guwernantki? To nie miało żadnego sensu. Rodzina zdawała się przekonana, że najstarsza córka pod koniec lata wyjedzie do Wiednia. Posada guwernantki nie była godna wzmianki wobec takiej kariery. Chyba że przegapił coś z tego, co mu mówiono. Jak twierdziła jego rodzina, zdarzało mu się to nader często. Pani Witfeld poklepała go po ramieniu i przywarła do jego boku. - Lord i lady Eades - rzekła i złożyła przesadnie kurtuazyjny ukłon, w wyniku czego omal oboje nie stracili równowagi. - Czy mogę przedstawić państwu lorda Zachary'ego Griffina? Lord Zachary jest najmłodszym bratem księcia Melbourne. 179
Zachary skłonił się zamaszyście. - Miło mi państwa poznać. Znał większość szlachty angielskiej. Władza zdawała się lgnąć do władzy, a nikt nie miał jej więcej niż jego brat. Jednakże to, że nie poznał jeszcze lorda Eades, nie zaskoczyło go. Zarówno lord, jak i jego małżonka nosili pudrowane peruki, które były szczytem mody wśród arystokracji przed dziesięcioma laty. Świadczyło to, że przynajmniej od tak dawna nie byli w Londynie. - Wzajemnie, milordzie - odwzajemnił się Eades nosowym głosem. - Proszę uczynić nam zaszczyt i przyjechać do nas z wizytą.
S R
Nasza gościnność jest ogólnie znana.
- Ależ oczywiście - odparła z zachwytem pani Witfeld. - Zatem oczywiście przyjadę do państwa. Wcześniej piekło wystygnie.
- Będziemy czekać. Wybaczą nam państwo? - Ile lat ma lord Eades? - zapytał panią Witfeld Zachary, kiedy znaleźli się dostatecznie daleko, by ich nie usłyszano. - Zdaje się, że czterdzieści pięć. - To dlaczego są tak oficjalnie ubrani? - Wyglądają niezwykle elegancko, prawda? Wszyscy staramy się, by wyglądać tak, jak oni. Prędzej by wolał umrzeć, niż dążyć do takiego wyglądu. Jednak tłum gęstniał i uznał, że lepiej po prostu grzecznie przytaknąć. Sala balowa była wypchana po brzegi, nie wyobrażał sobie tańca w takich
180
warunkach. Kiedy jednak zabrzmiały pierwsze dźwięki muzyki jakimś cudem uwolnił się parkiet do tańca. - To nasz taniec, lordzie Zachary - powiedziała Julia i energicznie oderwała go od boku matki. Ustawili się do tańca wiejskiego. Wszystkie panny Witfeld zbliżyły się do nich z partnerami. Widoczne było, że zakaz ojca dotyczący oficerów nie odnosił się do tańca. Dookoła roiło się od czerwonych mundurów. Zachary wyobraził sobie, że sam też będzie tak wyglądał za miesiąc lub dwa. Z tą różnicą, że on nie będzie tańczył w Wiltshire. Będzie walczył w Belgii albo w Hiszpanii przeciw Napoleonowi.
S R
Przy tak wielkiej liczbie tancerzy na parkiecie przypuszczał, że zostaną podzieleni na dwie grupy, ale widocznie on jeden w tym zbiegowisku posiadał odrobinę zdrowego rozsądku. Zdawało się, że każda z tancerek dążyła do tego, żeby wykonać z nim obrót. Kiedy oboje z Julią przebyli całą długość linii, taniec trwał już od dobrych dwudziestu minut.
Zaczął się zastanawiać, czy Caroline czasem nie wymówiła się od balu, kiedy obrócił się i ją zobaczył. Miała na sobie suknię w głębokim kolorze złota z nisko wykrojonym dekoltem, mgiełkę falbanki na piersi i na wykończeniu rękawów. Kasztanowe włosy piętrzyły się na głowie, artystycznie upięte. Pojedyncze opadające pukle okalały świeżą twarz o jasnej cerze. Zachary o mało się nie pogubił i musiał przyspieszyć kroku, żeby nie zakłócić rytmu tańca. A niech to! Tylko dlatego, że nie 181
wyglądała dzisiaj tak jak zwykle - na zapracowaną i rozczochraną nie oznaczało, że miał od razu stracić dla niej głowę. Wreszcie taniec się skończył i Zachary mógł odprowadzić Julię do matki i reszty rodzeństwa. - To nie w porządku - powiedziała z żalem Violet. - Jeśli każdy taniec będzie trwał tak długo, wystarczy czasu ledwie na trzy. - Przynajmniej zatańczyłaś z nim kolejkę - powiedziała Anne, czarująca w lawendowym jedwabiu. - A ja przyjechałam dopiero teraz. - Och, to bez znaczenia - łagodziła Susan. - Patrzcie lepiej na
S R
wszystkich młodych dżentelmenów, którzy tu dzisiaj przyszli! Na krótką chwilę wzrok Zachary'ego napotkał wzrok Caroline. Chciał z nią porozmawiać, zapytać ją o lorda Eades i posadę guwernantki. Udało mu się posłać jej uśmiech. - Wygląda pani dzisiaj przepięknie - rzekł półgłosem we wrzawie kobiecych głosów.
- Pan także. Może powinnam namalować pana w tym fraku. Błękit podkreśla szary kolor pana oczu. To zabrzmiało zupełnie jak komplement, którym on sam mógłby uraczyć uwodzoną przez siebie pannę. - Czy próbuje mnie pani uwieść, Caroline? - Pan nader łatwo zdejmuje koszulę - odparła spokojnie. - Zdjąłem ją tylko raz - bronił się. - Kiedy mnie pani do tego sprowokowała. Zarumieniła się, ale dumnie podniosła podbródek. 182
- Jestem artystką. Artyści żyją poza konwenansami. Przez jedną ciepłą i słodką chwilę zapragnął mieć nadzieję, że to prawda. - Zatem niech pani porzuci swoje konwencjonalne „ja", zostawi je na chwilę za sobą i zatańczy ze mną walca. Mięśnie twarzy Caroline poruszyły się. - To by wywołało bunt. - Zaryzykuję. Poza tym poświęciłem już pani w tym tygodniu wiele godzin. Wszystko, o co w zamian proszę, to walc. Ramiona jej się podniosły i opadły.
S R
- W tym tygodniu poświęcił pan swój czas nam wszystkim, ale oczywiście. Proszę.
Poruszenie przy stole z zakąskami zwróciło uwagę Zachary'ego. - Co u licha...
- Och! - szepnęła Caroline. - Biedny pan Williams. Zachary odwrócił się, by ujrzeć doskonale się prezentującego młodego człowieka o bardzo jasnych włosach. To musiał być Martin Williams. Trudno go było dostrzec, ponieważ w tej chwili otaczało go sześć panien, które mówiły coś do niego wszystkie naraz. - A niech to wszyscy diabli! Myślałem, że każda z nich ma swojego ulubionego kawalera. Nie miałem pojęcia, że wszystkie podkochują się w jednym. - Co pan myślał? - Bystre zielone oczy popatrzyły na niego podejrzliwie. - Nic takiego. 183
Caroline przechyliła ku niemu głowę. - To pan je nasłał wszystkie na Martina Williamsa, prawda? -Ja... - Dlaczego? Tylko dlatego, że sam nie wytrzymywał już pan w ich towarzystwie? - Ależ oczywiście, że nie... - A może czułby się pan zakłopotany, gdyby panny Witfeld emablowały pana w obecności wszystkich obywateli w Trowbridge? - Caroline, czy zrobiłem dotąd cokolwiek złego pani siostrom? Czyż nie byłem dla nich uprzejmy i nie traktowałem ich po przyjacielsku? - Nie, ale...
S R
- A czy sądzi pani, że w ich interesie jest nadskakiwać mi, przynosić szklaneczki madery i lemoniady oraz narzekać, że za mało tańców przewidziano na dziś wieczór?
- Wysłał je pan, żeby napastowały pana Williamsa? Pokręcił głową, nie będąc w stanie ukryć miny zdradzającej frustrację. - Przekonywałem każdą z osobna, że na pewno mają w pobliżu jakiegoś dżentelmena, który im się podoba, i całkiem możliwe, że i jemu wpadły w oko. Zaśmiała się lekko. - A one wszystkie wybrały jednego. - Nie zamierzałem wcale szczuć go taką sforą. Ładne oczy Caroline zwęziły się. 184
- Moje siostry może i są naiwne i nieco źle kierowane, lecz ja nigdy nie nazwałabym ich sforą. - Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało, Caroline. - Panno Witfeld - poprawiła ostro. - Nie dałam panu pozwolenia, żeby zwracał się pan do mnie po imieniu. Wieczór wymykał się spod kontroli. Zachary ujął Caroline za rękę. - Najmocniej przepraszam. Nie zamierzałem pani obrazić. - To nie mnie pan obraził. - Wyszarpnęła rękę. - Proszę mi wybaczyć, lordzie Zachary, nie chciałabym zabierać panu zbyt wiele
S R
czasu, skoro tyle mi go pan poświęcił w tygodniu. Cofnął się i patrzył, jak odchodziła, próbując nie dostrzegać kołysania jej bioder ani też cytrynowej woni unoszącej się z jej włosów. A niech to diabli! Potrafił być gruboskórny, lecz nigdy przy damie. A Caroline musiała znać prawdę o swoich siostrach, żyła przecież w tym zgiełku przez całe życie.
Caroline oddaliła się, bynajmniej nie dlatego, by przemówić do rozsądku siostrom, ponieważ to tylko pogorszyłoby sytuację, ale aby na chwilę choć udać, że w ogóle ich nie zna. Szczęśliwie natknęła się na Franka Andertona. - Dobry wieczór - przywitała się, przyklejając do twarzy uśmiech i udając, że nie jest zagniewana. - Caroline, poznałem pani gościa - powiedział radca. - To dżentelmen w każdym calu.
185
Nie mogła powiedzieć niczego niepochlebnego o Zacharym, zanim jego portret znajdzie się w miejscu przeznaczenia, a dzisiejszego wieczoru już nadmiernie wystawiła swoje szczęście na próbę. Przytaknęła. - A mama jest bardzo szczęśliwa, że znowu zobaczyła się z lady Gladys Tremaine. - Mam nadzieję, że zarezerwuje pani dla mnie taniec, Caroline - Oczywiście, że tak. Z przyjemnością. Nie mogąc się powstrzymać, zerknęła przez ramię na Zachary'ego. Królował otoczony wianuszkiem gości, urzeczonych
S R
jakąś niewątpliwie zabawną historyjką. Był świetny w zabawianiu ludzi, błyszczał w salonie już samą swoją obecnością. Poczucia humoru i ciepła mu nie odmawiała, ale rozsądku, cierpliwości i poczucia odpowiedzialności - i owszem. Zdawał się traktować spacery po okolicy z siostrami z takim samym zainteresowaniem i nonszalancją, z jaką pozował jej do portretu. A gdyby go miała osądzić po Haroldzie... No cóż, pies nadawał się raczej do budy niż do towarzystwa dżentelmena, i nie była to z pewnością wina psa. Oczywiście, Zachary niczego nie rozumiał - ani jej, ani jej sióstr, ani też tego, jak ważny jest dla niej portret. Caroline zacisnęła pięści. Gdyby nie to, że przypadkowo zdobył się z nią na szczerość, by powierzyć parę osobistych sekretów, i gdyby nie pokazał, że bardziej niż innych, których znała, obchodzi go sztuka, wówczas po skończeniu portretu mógłby wpaść do stawu i utonąć.
186
No, może nie utonąć, ale odejść w siną dal. Albo ożenić się z którąś z sióstr, ponieważ ona będzie wtedy już w Wiedniu, spełniając swoje marzenia. A wiedziała na pewno, że jej marzenia, te budzące się, nie dotyczą jego osoby.
Rozdział 11
S R
Caroline udało się uniknąć towarzystwa Zachary'ego przez dwie godziny, co nie było łatwe, ponieważ wszystkie osoby, z którymi chciała porozmawiać, dołączały do jego wciąż rosnącego kręgu wielbicielek. Naturalnie jako zawodowa portrecistka powinna od samego początku traktować go powściągliwie i uprzejmie, teraz jednak było już na to za późno. Szczęśliwie dla jej kariery zawodowej zdawał się lubić jej niezwykle ostry język, ale wolałaby, żeby przestał ją prowokować. - Caroline! Podskoczyła i pośpieszyła przez tłum do matki. - Tak, mamo? Jesteś może zmęczona? Chcesz wrócić do domu? - Ależ skądże, dziecko. Lord Zachary mówi właśnie, że tańczył już ze wszystkimi siostrami Witfeld poza tobą.
187
W tej samej chwili gorąca ręka przesunęła się po jej obnażonym ramieniu i ujęła ją za palce. - Stwierdziłem właśnie smutny fakt - powiedział lekko. Chociaż mam nadzieję, że możemy jeszcze zaradzić temu nieszczęściu. - Oczywiście, że tak, milordzie - odparła pani Witfeld. - Zatańcz z panem, Caroline. -Ale... - No już - zakomenderowała matka, kiedy orkiestra zagrała pierwsze takty. - Właśnie zaczyna się ostatni walc. Nie każ czekać lordowi Zachary'emu.
S R
Caroline zacisnęła zęby i pozwoliła Zachary'emu pociągnąć się w stronę parkietu. W oczywisty sposób podszedł ją podstępem. - Nie było konieczności, żeby wciągać w to mamę - powiedziała, udając, że nie poczuła gorącego dotyku ręki przesuwającej się do jej talii i odwracającej ją twarzą do niego. - Zgodziłam się, że z panem zatańczę.
- To przecież ostatni walc - odparł z uśmiechem. - A pani stale była na przeciwnym końcu sali, jak najdalej ode mnie. A zatem zauważył, że go unikała. Wykonali pierwsze taneczne kroki. Cały wieczór obserwowała, jak tańczył. Widziała, jakim jest świetnym, pełnym wdzięku tancerzem. Być jednak w jego ramionach i płynąć po parkiecie to było całkiem inne doświadczenie. - Przesadza pan - odparła, a euforia uniosła o pół tonu koniec wypowiedzianego zdania. Stąpaj nogami po parkiecie, Caroline 188
upomniała się w duchu. - Nie zapominaj, dlaczego tutaj jesteś. - Nie unikałam pana, rozmawiałam tylko z przyjaciółkami. - Teraz będzie pani musiała przez parę minut porozmawiać ze mną. - Rzecz jasna - rzekła śmiało i zmusiła się do uśmiechu, mając nadzieję, że zdoła ukryć frustrację, którą w niej wzbudzał Zachary. Czuła się tak samo, malując go; poszukiwała czegoś, czego nie mogła uchwycić. - Pomyślałam jedynie, że będzie panu przyjemnie spędzić czas z kimś, kto nie nazywa się Witfeld. Praktycznie przez cały tydzień trzymałyśmy pana jak zakładnika. Przez kilka obrotów wpatrywał się w nią.
S R
- Niech pani tego nie robi. - Czego mam nie robić?
- Niech pani nie udaje uprzejmości, kiedy jest pani zagniewana. - Przepraszam? Staram się jak mogę. Wszak po młodych damach oczekuje się właśnie uprzejmości.
- A co się stało z Caroline, która nie godzi się z konwenansami? Podobała mi się znacznie bardziej. - Nie chcę, żeby się pan rozgniewał i odmówił mi pozowania. Chrząknął, a jego twarz przybrała zamyślony wyraz. - Z wyjątkiem mojej rodziny, ludzie, których znam, doszli do mistrzostwa w mówieniu mi tego, co ich zdaniem chciałbym usłyszeć. Od kiedy po raz pierwszy wziąłem udział w towarzyskim spotkaniu, jestem nieustannie rozpieszczany. Zgodziłem się, żeby mnie pani namalowała. Nie rozmyślę się tylko dlatego, że postanowiła mi pani 189
powiedzieć, co jej leży na sercu. Wręcz przeciwnie, będę wdzięczny, jeśli mi pani to powie, Caro. Panno Witfeld. To miało sens. Przy sposobie, w jaki wiódł życie - tańcząc walca - prawdopodobnie nigdy nie spotkał się z krytycyzmem innych. A jeśli nawet, pewnie po prostu wystarczyło zatańczyć jeszcze jednego walca, żeby sprawić komuś przyjemność. Musiała być bezpośrednia i dyplomatyczna równocześnie. Mogła mu powiedzieć, co myśli, o ile tylko nie było to wszystko, co dobrego lub złego o nim myślała. - W takim razie - zaczęła, w duchu ściskając palce - dlaczego pan zachęcił moje siostry, żeby uganiały się za Martinem Williamsem?
S R
Skinął głową, zapewne oczekując tego pytania. - Ponieważ wydawało mi się, że chcą wyjść za mąż. - A pan wolał się usunąć, żeby nie brały pana pod uwagę. Usta wygięły mu się w uśmiechu.
- Czy mógłbym starać się o rękę którejkolwiek bez wywołania rozlewu krwi?
Choć słowa brzmiały nieprzyjemnie, jego uśmiech przywiódł jej na myśl pocałunek. - A starałby się pan o którąkolwiek? - Zamierzam wstąpić do wojska. Nie będę się teraz z nikim żenił. Udało mu się wybrnąć z sytuacji bez wytknięcia faktu, że arystokratyczna krew Witfeldów była mocno rozrzedzona. Czasami się zastanawiała, czy był prawdziwy z krwi i kości. Na pewno miał uczucia, był zdolny do rozumienia innych, nie wiadomo jednak, gdzie 190
są jego wola i siła charakteru. Czyżby nigdy nie wpadał w gniew, nie pragnął niczego, o co byłoby warto walczyć? Wątpiła, by kiedykolwiek stanął przed takim dylematem. - Wspominał pan już o swoich planach - powiedziała i zauważyła, jak wielu gości przygląda się jej. A raczej jemu. - Skąd wzięła się zwłoka? - Brat poprosił mnie, bym odwiózł ciocię do Bath. Powstrzymała się od uwagi, że Trowbridge to zdecydowanie nie Bath. - Ma pan jeszcze jednego brata, prawda? - zapytała. Zachary podniósł brew.
S R
- Melbourne poprosił o pomoc mnie. Poza tym nie chciałaby pani malować Charlemagne'a. - Dlaczego?
- Jestem przystojniejszy i mniej uparty - uśmiechnął się. - A skoro już zadajemy pytania, dlaczego pani matka przedstawiła mi lorda i lady Eades, mówiąc, że zaoferowali pani posadę guwernantki? Cudownie. Dowiedział się o jej najmroczniejszym koszmarze. - Ponieważ mi ją zaproponowali. - Myślałem, że wszyscy w Wiltshire wiedzą, iż jedzie pani do Wiednia. Caroline chrząknęła. - Lord i lady Eades są cokolwiek... ekscentryczni. - Owszem, zauważyłem. - Staramy się być z nimi w dobrych stosunkach. - Chociaż żądał od niej szczerości, nie miała zamiaru uświadamiać mu, jak ważna była 191
dla niej jego współpraca. I tak miał wystarczająco dużą przewagę. I bez tego było jej trudno się skupić w jego obecności. - Caroline? Zamrugała. - Przepraszam. Myślałam właśnie, że chciałabym zacząć jutro pana malować. - Ja właśnie o tym. Jeśli chciała pani malować arystokratę, dlaczego nie poprosiła pani lorda Eades? Caroline zrobiła śmieszną minę. - Już go portretowałam. Nawet oboje. Wolałabym jednak, żeby pracownia nie oglądała portretu państwa Eades jako Antoniusza i Kleopatry. Zachary roześmiał się.
S R
- A ja chciałbym zobaczyć portrety, które im pani namalowała. - Na pewno chętnie zaproszą pana na kolację. - Już to zrobili. Ma pani czas jutro wieczorem? Sądzę, że jutrzejszy termin będzie im pasował?
- Ja? - jęknęła. - Nie sądzę, że powinnam panu towarzyszyć Przycisnął ją mocniej do siebie. - Ma pani coś przeciwko wizycie u Eadesów czy przeciwko mojemu towarzystwu? - Nie mam nic przeciwko jednemu ani drugiemu. Zostało jednak tylko osiem dni, żeby pana namalować i wysłać do Wiednia. Nie pozostawia to czasu na składanie wizyt ani na tańce. Zdawało się, że to skuteczne ucięcie tematu. Próbowała się odsunąć, lecz objął ją jeszcze mocniej. 192
- Skoro już tu pani jest - wyszeptał - możemy skończyć tego walca, Caroline. - Ależ oczywiście. Kiedy się w nią wpatrywał, poczuła to znowu. Bardzo zmysłowe wnętrze pod pozorem towarzyskiej ogłady. Zachary Griffin zawsze dostawał to, czego chciał. Niepewny tego, czego chciał w tej chwili, patrzył prosto na nią. Po plecach przeszła jej fala gorąca. Jakim sposobem wywierał na nią taki wpływ, skoro postrzegała go jedynie jako środek do określonego celu? Potrzebowała jego twarzy tylko po to, żeby dostać się do Wiednia. Co do reszty, owszem,
S R
miał piękną muskulaturę, i oczywiście nie miałaby nic przeciwko oglądaniu jej znowu, niemniej nie chciała, aby zainteresowanie czyimś towarzystwem uniemożliwiło jej zdobycie tego, czego pragnęła dla siebie.
Ten wniosek nie tłumaczył jednak przyśpieszonego bicia serca ani pewności, że dziś wieczorem będzie marzyła o dotyku jego warg. W sali balowej było gorąco i tłoczno, może więc była trochę oszołomiona. - Panno Witfeld - powiedział miękko. Otrząsnęła się. Na Boga, nigdy dotąd nie traciła kontaktu z rzeczywistością, poza chwilami, kiedy malowała. Caroline odwzajemniła spojrzenie szarych oczu. - Co takiego? - Walc się skończył.
193
Tylko oni jeszcze stali na środku parkietu ze splecionymi dłońmi, a jego ręka nadal obejmowała jej kibić. Policzki zapłonęły jej ogniem. - Wiem, że walc się skończył - wybuchnęła. - To pan życzył sobie ze mną zatańczyć. Jest pan teraz zadowolony? - To bardzo złożone pytanie. - Mówiąc to, ujął jej ramię, by odprowadzić do stołu z przekąskami, gdzie czekała pani Witfeld. Pod koniec ostatniego tańca na zatłoczonym parkiecie zapanował taki chaos, że mimo skierowanej na niego powszechnej uwagi nikt nie powinien zauważyć, że zastygli na chwilę nieruchomo. - A przy okazji
S R
- ciągnął spokojnie - to nie mnie wysyła pani do Wiednia. Ja tutaj zostaję. Wysyła pani portret. Czy rozumie pani tę różnicę? Zesztywniała. - Tak, sądzę, że tak.
Szybko, ale tak, żeby nie wydać się nieuprzejmym, Zachary zostawił Caroline przy matce i poszedł się napić. Lubił Caroline. Lubił jej otwartość, prostolinijność i jej skupienie. Rozmowa podczas tańca coś mu jednak wyjaśniła - coś, co wcześniej podejrzewał, ale dopiero teraz nabrał pewności. Caroline Witfeld postrzegała go jako zbiór części ciała - profil, głowa, ręce - nie zauważając, że jest mężczyzną z krwi i kości lub też nie chcąc przyjąć tego do wiadomości. I bez względu na to, że powiedział jej to wprost, nadal nie był pewien, czy pojęła różnicę. Zmarszczył brwi, kiedy wychylił szklaneczkę cydru. Kobiety za nim szalały; pozostałe siostry Witfeld z całą pewnością go lubiły. A 194
on pocałował Caroline i zdjął koszulę, żeby jej zademonstrować, że nie składał się wyłącznie z krawata i marynarki, zanim zapragnęła go tak narysować. Coś w nim zauważyła. To ona wyszła z inicjatywą namalowania portretu. On jedynie okazał grzeczność i się zgodził. Naturalnie zaczęło go też męczyć podejrzenie, że jedyną zaletą, którą posiadał w jej oczach, było, że nie nalegał, by go malowała w kostiumie historycznym. - Tutaj jest pan, chłopcze. - Edmund Witfeld klepnął go w ramię. - Pracowity wieczór, prawda? Zachary uśmiechnął się.
S R
- Ma pan wiele córek, które uwielbiają tańczyć. - A jakże. - Witfeld dał znak ręką człowiekowi stojącemu za nim. Pan Anderton wyszedł do przodu. - Poznał pan już Franka, prawda?
- Poznałem. Dobry wieczór ponownie. - Milordzie.
- Obaj z Andertonem pomyśleliśmy, że może chciałby pan odmiany po tygodniu spędzonym w kurniku, jeśli można to tak nazwać - ciągnął Witfeld. - Może wybrałby się pan na ryby? - Sześć kilometrów stąd na północ jest fantastyczne miejsce dodał radca. - Największe szczupaki w całym hrabstwie. Dzień bez udzielania nauk - których dziewczęta widocznie potrzebowały, zważywszy fakt, że Martin Williams został niemal rozerwany na strzępy - to brzmiało bardzo obiecująco. W dodatku Caroline także przydałaby się lekcja, by nauczyła się odróżniać portret 195
od człowieka. Nadarzała się sposobność, żeby to zademonstrować, zbyt dobra, by ją przegapić. - Z największą chęcią. Bardzo dziękuję. - Umawiamy się o świcie. - Będę gotów - Zachary wypił jeszcze jedną szklaneczkę cydru. Wreszcie miał na co czekać bez towarzyszącej oczekiwaniu frustracji, którą naznaczone były jego sesje z Caroline. Tak, jutro zrobi sobie miłe małe wakacje. ***
S R
Caroline umieściła płótno na sztalugach i rozstawiła. Wolałaby nie przystępować do malowania rankiem po tak późnym udaniu się na spoczynek, ale czas uciekał. Lady Eades wczorajszego wieczoru rozprawiała o tym, że jej syn Teodor przejawia nadzwyczajną skłonność do sztuki i że hojnie wynagrodzą dobrą nauczycielkę. Już samo to było dla niej dostateczną zachętą, żeby zakończyć wstępne szkicowanie i zabrać się do malowania. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mimo jej zdecydowania Zachary traktował jej malowanie jako zachciankę. Nie miało to większego znaczenia, ale ją złościło. Z całą pewnością traktował spędzony z nią czas tak samo niepoważnie, jak spotkania z resztą sióstr. Będzie to jej najlepsza praca, i nawet on to przyzna. Podeszła do okna i poprawiła zasłonę. Światło tego ranka było doskonałe. Przeniknął ją dreszcz oczekiwania i podniecenia. Wprawdzie nie 196
znalazła jeszcze najlepszej pozy ani wyrazu, ale spodziewała się, że z chwilą rozpoczęcia pracy spłynie na nią natchnienie. Sprawdziła zegarek, po czym usiadła i zaczęła przeglądać szkicownik. Zachary się spóźniał, lecz nie było to nic nowego. Zgodnie z planem, następna była Violet, która zapewne da się przekupić, by odstąpić trochę czasu. Anne wykazała się zdolnością przewidywania i przyznała jej dzisiaj pełne trzy godziny - pomimo silnego oporu Susan. Jego uśmiech, szerokie ramiona, zarys szczęki, mięśnie ud prężące się, kiedy dosiadał konia - części ciała Zachary'ego razem i
S R
osobno stanowiły wdzięczny materiał do obrazu. Jednak tło portretu przemawiało równie głośno, co wyraz twarzy modela, a jej baczne, wymagające oko artystki podpowiadało, że wnętrze pracowni nie jest dla Zachary'ego najlepszym tłem. W ogrodzie nie miałaby jednak chwili spokoju. Tak samo było z każdym innym miejscem w posiadłości. Siostry zawsze znalazłyby ważną sprawę, o której musiały mu powiedzieć, gdyby miały po temu najmniejszą okazję. Otworzyły się drzwi. Drgnęła. - O, jest pan... - Chciałam zapytać o coś Zachary'ego - odezwała się Joanna, wślizgując się do środka. - To zajmie tylko sekundę. Gdzie on jest? - Nie ma go jeszcze. Przecież jesz z nim dzisiaj lunch, Joanno. Wtedy go zapytasz. - Jesteś bardzo samolubna. Masz całe trzy godziny. Ja mam tylko jedną. 197
Właściwie jej trzy godziny skurczyły się do dwóch godzin i czterdziestu trzech minut, a modela nie było widać. - To nie ja rozpisałam grafik - odparła. - Poza tym wszystkie się zgodziłyście. - To było przedtem, zanim nasłał nas wszystkie na Martina Williamsa. Czy wiesz, że Martina rozbolała głowa i wyszedł po trzech tańcach? Teraz już żadna z nas go nie dostanie. - I tak nie oświadczyłby się żadnej z was. Ścigacie go jak katoliccy kardynałowie jakobina. - Może i tak, ale ja nie wystraszyłam swojego mężczyzny tak jak ty. Nawet się nie pokazuje.
S R
Caroline nachmurzyła się.
- To nie jest mój mężczyzna. Jeśli pozwolisz, pójdę go poszukać. - Wstała i położyła szkicownik na taborecie. Zastanawiała się, czy nie posunęła się wczoraj za daleko w szczerości. Stąpała po bardzo cienkiej linie. Joanna wybiegła za nią. - Pójdę z tobą. Ze słów Joanny wynikało, że żadna z sióstr Witfeld nie była po wczorajszym balu dobrze nastawiona do Zachary'ego. Świetnie. Być może jego urok już nieco zbladł. Najwyższy czas. Jeszcze trochę zachwytów nad jego wspaniałymi manierami i powierzchownością, a dostałaby mdłości. - Barling! - zawołała, widząc kamerdynera przy drzwiach. Gdzie znajdę lorda Zachary'ego? 198
- Wyjechał, panno Witfeld. - Wyjechał? Dokąd? - On, pan Witfeld i pan Anderton pojechali na ryby. Obiecali kucharzowi pełen kosz szczupaków na kolację. Pani Landis robi już sos maślany. Nie ma go tutaj. Tego ranka, kiedy już zdecydowała się malować, postanowił pojechać na ryby. Na ryby! - Czy papa powiedział, kiedy wracają? - spytała Joanna z zagniewanym wyrazem twarzy. Zagniewanie nie było właściwym słowem, by opisać nastrój
S R
Caroline, kiedy stała, starając się nie wybuchnąć na kamerdynera. Przeklęty Zachary!
- Z tego, co wiem, pojechali w stronę Shaverton, nie spodziewam się ich więc przed późnym popołudniem. Joanna tupnęła nogą w pantofelku.
- Mieliśmy razem wybrać się na piknik.
Nie ufając sobie, że zachowa spokój, Caroline w milczeniu okręciła się na pięcie. Pośpieszyła na górę do pracowni i zatrzasnęła za sobą drzwi. - Cholera jasna! Niech to szlag trafi! - wybuchła. Wtedy zobaczyła psa. Harold kręcił się w kółko w kącie i szarpał kawałki papieru. Automatycznie jej wzrok powędrował w stronę szkicownika. Nie było go na miejscu.
199
- Nie! - krzyknęła i rzuciła się, by wyrwać psu poszarpany papier. Wycofał się, skomląc, z podwiniętym ogonem. Caroline cała się trzęsła, przeglądając zniszczone kartki. Szkice Zachary'ego były teraz podziurawione psimi zębami, pobrudzone śliną, a niektórych kawałków w ogóle nie było. Jej ulubiony szkic, przedstawiający Zachary'ego obnażonego do pasa był porwany na sześć części, z czego znalazła tylko cztery. Dysząc ciężko, Caroline usiadła na podłodze. - Och, nie, nie - szeptała, a z oczu popłynęły jej łzy i kapały na
S R
to, co pozostało po szkicowniku.
Harold zbliżył się do niej z wahaniem. Przy całej wściekłości widziała, że szczeniak nie wiedział, że uczynił coś złego, i nie miała zamiaru karcić go za te zniszczenia. Wiedziała dobrze, kogo należy za nie winić.
Zachary nie dość, że wprowadził zamieszanie do jej pracy tylko dlatego, że został zaproszony na ryby, a był zbyt uprzejmy i przyjacielski, żeby odmówić, to jeszcze nie poświęcając swemu psu czasu, spowodował to, że jej ciężka praca z ponad tygodnia stała się całkowicie bezużyteczna. Straciła całe dnie na coś, co teraz nie nadawało się do niczego. Dni, których jej nie przybędzie i które nie wrócą. Tego było za wiele. Wczoraj powiedziała Zachary'emu Griffinowi tylko połowę tego, co o nim naprawdę myślała. Teraz usłyszy całą prawdę, a jeśli mu się nie spodoba, niech sobie idzie do 200
diabła. I tak mógł sobie tam pójść. Przy głupim grafiku ułożonym przez siostry nie będzie miała czasu, by znów zacząć. Szlochając, dowlokła się do szczęśliwie nietkniętego stosu innych szkiców. W tej sytuacji będzie musiała zadowolić się namalowaniem lorda i lady Eades jako Adama i Ewy, jeśli tylko się na to zgodzą. Prawdopodobnie nie, ale w obecnym stanie ducha nie mogła pozwolić sobie na porzucenie nadziei. Nadzieja była wszystkim, co jej zostało. Zachary zeskoczył z bryczki, kiedy zjawił się stajenny, by wyprząc konie. Dwóch towarzyszących im służących wyciągnęło
S R
kosze ze złowionymi szczupakami i pośpieszyli z nimi do kuchni. - Już mówiłem, ale powtórzę: jest pan wspaniałym wędkarzem, Zachary.
- Drugim po panu, Edmundzie - odparł Zachary z uśmiechem i usunął się na bok, kiedy pan Witfeld gramolił się z bryczki na ziemię. - Ten kołowrotek w pańskim sprzęcie to rzecz godna uwagi. - Ha, ha! To rekompensata dotkliwego braku cierpliwości i wynik rozważań, jak nakarmić dwa tuziny gąb. Chociaż jeden kosz szczupaków zostawili we wsi Frankowi Andertonowi, we trójkę złowili dosyć ryb, aby nakarmić dwie rodziny takie jak Witfeldowie, łącznie ze służbą. Gdyby nawet złowili jednego szczupaka, Zachary uznałby wyprawę za udaną. Żadnych dziewcząt, żadnych pytań sondujących jego skłonności do małżeństwa czy intencji - była to wielka ulga.
201
- Proszę mi wybaczyć, zajrzę do cioci. Jeszcze raz bardzo dziękuję za zaproszenie. - Cała przyjemność po mojej stronie, Zachary. Porozmawia z ciotką, a potem z Caroline, żeby wyjaśnić jej różnicę między dwuwymiarowym portretem a prawdziwym, świadomym siebie człowiekiem z krwi i kości. Na końcu zapewne będzie musiał przesunąć wszystkie spotkania z resztą dziewcząt zaplanowane na resztę dnia. Musiał się wykąpać. Dom wydał mu się przerażająco cichy i pusty, kiedy wszedł do środka. Nawet kamerdynera nie było w polu widzenia. Wszedł na górę i zapukał do sypialni ciotki. - Ciociu Tremaine?
S R
- Wejść! - zawołała. Otworzył drzwi.
- Gdzie są wszyscy? - zapytał, po czym zauważył filiżankę z herbatą, stojącą przy łokciu i tomik poezji na kolanach. Siedziała w wielkim fotelu pod oknem.
- Sally zamknęła się z Barlingiem i planują bal, a sześć dziewcząt pojechało do Trowbridge. Sześć. - Lepiej więc pójdę zobaczyć się z panną Witfeld. Zdaje się, że miała zamiar zacząć malować. - Caro także nie ma. Poszła na spacer. Zachary podniósł brew ze zdziwienia. - Naprawdę? - Nie umiał sobie wyobrazić, żeby wyszła dobrowolnie z domu, będąc tak skupiona na swojej pracy. - To 202
dobrze. Pójdę się przebrać i wezmę kąpiel. - Uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że masz apetyt na szczupaka. Podniosła książkę. - A ja mam nadzieję, że do czasu kolacji nadal będziesz miał apetyt. Zatrzymał się w połowie drogi do drzwi. - Co to miało znaczyć? - Przypuszczam, że się wkrótce dowiesz. Albo też nie. - Bardzo mi ciocia pomaga. Ciotka Tremaine przewróciła kartkę. - Nie mam zamiaru.
S R
Kobiety. Lepiej by było, gdyby został na rybach. Machnął ręką na dziwny nastrój ciotki. Przynajmniej miał jeszcze godzinę albo i dwie do powrotu damskiej hordy.
Kiedy służący wnieśli wannę do sypialni i napełnili ją, Zachary zrzucił ubłocone i przesiąknięte rybim zapachem ubranie, po czym zanurzył się w gorącej wodzie. Westchnął, zamknął oczy i zanurzył głowę, po czym powoli wynurzył się na tyle tylko, by zaczerpnąć oddechu. Poczuł się cudownie. - Wygodnie? Otworzył oczy. - Chryste! - krzyknął, złapał ręcznik i włożył do wody, by go zawinąć wokół bioder. - Co, u diabła, pani tutaj robi? Caroline nie spuszczała wzroku z jego twarzy, lecz jej rumieniec zdradzał, że chwilę wcześniej mogła patrzeć gdzie indziej. - Byliśmy umówieni dzisiaj rano - powiedziała spokojnie, jakby patrzyła na cokolwiek. 203
- Pani ojciec zaprosił mnie na ryby - odparł, usiłując nie czuć się niezręcznie tylko dlatego, że nagi siedział w wannie. - Mógł pan mu powiedzieć, że się już pan wcześniej umówił. Splotła ręce na sterczącej piersi. - Zdawała się pani potrzebować jedynie części mojego ciała, które ma pani w swoim szkicowniku. Tymczasem reszta mnie chciała pojechać na ryby. - Ach, rozumiem, w szkicowniku. Niestety, dzisiaj potrzebowałam wszystkich pana części razem. W widoczny sposób nie pojmowała tego, co chciał jej przekazać.
S R
- Powiedziała pani, że został pani tydzień, by mnie namalować i wysłać do Wiednia. Jak powiedziałem, ja się nigdzie nie wybieram, panno Witfeld. Czy pani...
- Rozumiem, co pan ma na myśli - przerwała. - Przepraszam, jeśli obraziłam pana wrażliwą duszę i nadszarpnęłam poczucie własnej wartości.
Stawiała sprawę w taki sposób, że jego punkt widzenia stawał się kaprysem zepsutego dziecka. Zachary wstał, zasłaniając biodra ręcznikiem. - Nie tego dotyczyły moje zastrzeżenia. - Niemniej chciałabym, żeby wysłuchał pan moich zastrzeżeń. - Jeśli nie mogą zaczekać, aż się ubiorę, to proszę. Caroline cofnęła się, gdy wyszedł z wanny, ociekając wodą. - Niech pan zostanie tam, gdzie pan jest! - nakazała, głosem niezdradzającym najmniejszego poruszenia bliskością jego nagiego 204
ciała. - Rozumiem, że chciał pan sobie od nas odpocząć. Wolałabym, żeby pan poczekał z tym parę dni, ale rozumiem. Rozumiem także, że ilekroć ktoś oferuje panu coś interesującego czy przyjemnego, nie jest pan w stanie oprzeć się pokusie. - Nie jestem niedorozwiniętym dzieckiem, Caroline - To dlaczego pan się zachowuje, jakby pan był, Zachary? Potrzebowałam pana pomocy. Poprosiłam o nią. Chcę malować. Chcę uczynić z malarstwa sposób zarabiania na życie. Lord i lady Eades chcą, żebym została guwernantką i uczyła malować ich dzieci. Prędzej poderżnęłabym sobie gardło, niż zdecydowała się na życie w takim upokorzeniu.
S R
- Proszę mi pozwolić się ubrać i usiądę przed panią choćby natychmiast - odparł, zaskoczony siłą jej gniewu. Nie było go w końcu tylko kilka godzin.
- Teraz nie mogę malować, bo nie ma już światła. W ogóle nie mogę malować, bo pański pies zniszczył wszystkie szkice, które zrobiłam.
Serce zamarło mu w piersi. - Co zrobił? Po policzku spłynęła jej łza. - Wyszłam zobaczyć, co się z panem dzieje, ponieważ nie zatroszczył się pan o to, żeby mnie zawiadomić o zmianie planów. Kiedy wróciłam na górę, pies rozszarpywał na strzępy... mój szkicownik.
205
Zachary zrobił w jej stronę jeszcze jeden krok, lecz znowu się cofnęła. - Tak mi przykro, Caroline. Odeślę Harolda do Londynu... - Nie winię Harolda! - zakrzyknęła. - Winię pana! Bierze pan sobie psa, Bóg tylko raczy wiedzieć po co, a potem dochodzi pan do wniosku, że są ciekawsze rzeczy do zrobienia, niż go uczyć, jak ma się zachować! - Wyciągnęła w jego stronę zwiniętą kulę papieru. Czego się pan spodziewał? Znikła resztka dobrego humoru. - Przeprosiłem, panno Witfeld. Jeśli mogę zrobić cokolwiek
S R
innego, niech mi pani powie co, a ja to zrobię. - To bardzo miłe, ale już na to za późno. Gdyby wykazał się pan najmniejszą choćby dozą odpowiedzialności, nie byłoby tej rozmowy. Tego było za wiele.
- To nie ja postanowiłem podzielić swój czas jak cząstki pomarańczy. Jak mam cokolwiek zrobić z Haroldem, skoro cały mój czas poświęcam pani rodzinie?
- Gdyby to nie byli Witfeldowie, znalazłby się ktoś inny. Pan nigdy nie decyduje, prawda? Twierdzi pan, że ma pan cel, żeby wstąpić do wojska, tymczasem siedzi pan bezczynnie i robi to, co podoba się komuś innemu. Nie może pan nas za to winić. - Do czego pani zmierza? - spytał ostro. - Jeśli chce pan coś zrobić, to niechże pan zrobi, a nie tylko twierdzi, że pan ma takie czy inne życzenie. Marnuje pan tylko powietrze i udowadnia, że jest próżniakiem, nikim więcej. 206
- Wystarczy, panno Witfeld. - Caroline! - Do pokoju wkroczył Edmund Witfeld, za nim żona, gromadka sióstr i kamerdyner, na palcach, żeby zobaczyć jak najwięcej. - Zabieraj się stąd natychmiast! Nie spuściła nieruchomego wzroku z Zachary'ego. - Niech pan wstąpi do wojska, lordzie Zachary. Niech pan to zrobi natychmiast. Tam przynajmniej przyda się pan na coś. Na nawóz, jak już pana zabiją. - Caroline! Z gniewnym sapnięciem odwróciła się i tupiąc energicznie,
S R
wyszła z sypialni. Zachary patrzył za nią, nie dostrzegając zupełnie tłumu jąkających się w przeprosinach Witfeldów, wycofujących się, by zostawić go samego. Kiedy drzwi się zamknęły, zerwał z bioder ręcznik i z impetem cisnął do wanny. Woda plusnęła, mocząc podłogę w promieniu trzech metrów, lecz nie ostudziło to jego złości. Nawóz! Sama nie miała pojęcia, czego chce od życia. Jak śmiała krytykować sposób, w jaki dążył do swoich celów? Nie porzucił myśli o zaciągnięciu się do armii. To, że wyświadczał przysługę Melbourne'owi i ciotce Tremaine, nie znaczyło jeszcze, że był lekkoduchem. Znaczyło tylko, że jest uprzejmy i odpowiedzialny. Co się tyczy Harolda, nie dano mu ani chwili, by mógł zająć się przeklętym psem. Czego się spodziewała? Nie marnował miejsca na ziemi, nie żył bez celu, i z całą pewnością nie użyźni ziemi pod uprawę kapusty, czy czegoś w tym rodzaju. Postanowił wyjechać stąd natychmiast. 207
Rozdział 12 Ciotka Tremaine stała akurat za drzwiami jego sypialni, kiedy Zachary otworzył drzwi. - Dobrze! - sapnął. - Jest ciocia. Pakujemy się.
S R
- Nie mam zamiaru. Ty i Caroline przeprosicie się i wszyscy usiądziemy do stołu jak cywilizowani...
- Świetnie! - przerwał i dał znak lokajowi, by mu przygotował torbę. - Pojadę przodem. Spotkamy się w Bath, albo w Londynie, jeśli ta podróż to był jakiś przeklęty podstęp. - To nie był...
- W takim razie do zobaczenia w Bath. Reed, za mną! - Tak, milordzie. - Harold! Pies wygramolił się spod łóżka i wypadł na korytarz. Zachary prześlizgnął się koło ciotki i z tupotem stóp zbiegł po schodach, a pies za nim, po raz pierwszy posłusznie trzymając się przy nodze pana. W holu stał rząd sióstr Witfeld, lecz ledwo zaszczycił je spojrzeniem. Barling widocznie zrozumiał, że jeśli nie otworzy drzwi wejściowych
208
natychmiast zostaną wyłamane, bo zdążył je szeroko otworzyć, zanim Zachary o to poprosił. - Osiodłać konia - rozkazał, kiedy znalazł się w stajni. - Mojego też. Zachary odwrócił się i zobaczył stojącego za nim Edmunda Witfelda. - To nie jest konieczne, sir - rzekł dobitnie, tonem znamionującym złość. - Dziękuję panu i pani Witfeld za gościnę. Teraz, jeśli mi pan pozwoli, udam się do Bath. - Pojadę z panem do Trowbridge. Zachary skłonił się uprzejmie. - Jak sobie pan życzy.
S R
Odszedł, nie chcąc zbyt długo stać przy Witfeldzie, co oznaczało konieczność wdania się w konwersację. Wolałby, żeby stała tu Caroline; miał jej jeszcze do powiedzenia parę słów. Z drugiej strony, jest przecież Griffinem, a Griffinowie są nieskazitelnie uprzejmi, nawet po takiej obrazie, która, gdyby pozwolił sobie na nią mężczyzna, skończyłaby się pojedynkiem o świcie. Harold siedział przy drzwiach stajni i przypatrywał mu się. Caroline miała słuszność co do jednej rzeczy - incydent ze szkicownikiem to nie była wina Harolda. To była jego wina. Wreszcie stajenny wyprowadził Sagramore'a. Zachary przełożył torbę przez siodło i jął ją mocować. Skoro wybierał się z nim Witfeld, musi się pośpieszyć.
209
Edmund złapał go na końcu podjazdu, zwalniając z galopu do kłusa, aby wyrównać krok ze żwawym krokiem Sagramore'a. Harold biegł między nimi. - Wiem, że nie chce pan słuchać tego, co mam do powiedzenia zaczął. - Są jednak rzeczy, których pan nie rozu... - Rozumiem nader dobrze, dziękuję. - Nie będę mógł sobie pozwolić na utrzymanie Caroline, gdy upłynie lato. Zachary otworzył usta, żeby odpowiedzieć, po czym zamknął je. Nie umiał sobie wyobrazić, że można nie mieć pieniędzy, aby
S R
utrzymać razem rodzinę, jednak Griffinowie byli w tej mierze w wyjątkowo uprzywilejowanej sytuacji.
- Przykro mi to słyszeć - powiedział sztywno. - Nie sądzę jednak, by to była moja sprawa. - Złożyła podania do dwudziestu siedmiu akademii i pracowni w ciągu trzech lat. Tylko Tannberg zaoferował jej miejsce i to pod warunkiem że przedstawi pracę.
- Właśnie chciałem jej w tym pomóc. Nie ja zrezygnowałem. - Zareagowała zbyt porywczo. Chciałem przeprosić w jej imieniu. - To zbyteczne - odparł ostro Zachary. Witfeld zaczerpnął głęboko powietrza. - Znakomicie, chłopcze. Jeśli nie chce pan rozmawiać o jej kłopotach, porozmawiajmy o pańskich. - Moich? - Zachary popatrzył na rozmówcę. 210
- Nie mam kłopotów. Jadę do Bath, a jeśli ciotka Tremaine nie pokaże się tam najdalej za tydzień, wracam do Londynu i kupuję patent oficerski. - Szczegóły, jak się do tego zabrać, musiały zaczekać do czasu, kiedy myśleć będzie jaśniej. - Ja zrobiłem to samo, wie pan? Zachary nie chciał o nic pytać, ale słowa same wymknęły mu się z ust: - Co pan zrobił? - Wstąpiłem do wojska. Ojciec Sally powiedział mi, że jeśli chcę
S R
się z nią ożenić, muszę udowodnić,że potrafię ją utrzymać. Brałem ślub w mundurze w barwach mojego regimentu. - Romantycznie.
- Wziąłem sobie jednak do serca to, co powiedział teść. Powiedział to niedługo przedtem, zanim zabawiłem w domu wystarczająco długo, żeby zostawić ją z drugim dzieckiem, po czym wyjechałem walczyć w kolejnej bitwie. Lepiej płacili za aktywną służbę. Zachary zacisnął zęby i milczał. Oczekiwano od niego tylko przyswajania mądrości od kogoś, kto prawdopodobnie przetarł już wszystkie ścieżki. Zupełnie jakby Edmund Witfeld miał pojęcie o tym, jakie było jego życie. - Kiedy urodziła się piąta córka, dostałem postrzał w nogę. Wysłali mnie do domu. Nie mogłem utrzymać rodziny za połowę żołdu, musiałem więc sprzedać swój patent. Cały czas myślałem 211
jednak, że gdybym nie był żonaty, mógłbym przeczekać, aż bym się wykurował, i znowu pojechał na wojnę. - Przykro mi z powodu pana... - Nie skończyłem - zauważył Witfeld ze zdumiewającą gwałtownością. - Nienawidziłem siedzenia w domu między gdaczącymi kurami, kiedy moi dawni kompani nadal zażywali wojennych przygód. Zamknąłem się więc w gabinecie i zacząłem wymyślać różne wynalazki. Myślałem tylko o tym, że jeśli wynajdę właściwą rzecz, wykupię się z Wiltshire. Wybudowałem greckie ruiny, żeby żyć w wyobraźni w innym życiu. Sądziłem, że jeśli będę
S R
się koncentrował na pracy, zapomnę być może, że nie dane mi było przeżyć życia w glorii i chwale. - Udało się?
Edmund popatrzył na ziemię.
- Cóż, wreszcie pojąłem, że cieszę się z tego, co robię. Mam na myśli pracę nad wynalazkami. A kiedy zaczęła do mnie przychodzić Caroline, żeby malować, zrozumiałem też, że mam rodzinę. Szkoda, że jej pan nie widział, kiedy miała dwanaście, trzynaście lat. Już wtedy potrafiła parę razy pociągnąć pędzlem po płótnie i nagle powstawał z tego kwiat. Cholerny kwiat! Kiedy ja próbowałem go namalować, wychodziły mi z tego nieudolne plamy. A zrobiłem ją, ot tak, żeby się czymś zająć, kiedy tkwiłem w Wiltshire między jednym a drugim wezwaniem. Chrząknął.
212
- Chodzi mi o to, że mogłem nadal być żołnierzem i do tej pory byłbym już martwy. Postawiono by nawet może jakiś pomnik, by upamiętnić moje męstwo. Albo mogłem mieć siedem córek, które uwielbiam, mimo że są przeraźliwie głupie, i cały czas stać przed możliwością wynalezienia czegoś, co może okaże się użyteczne dla nich i dla ich dzieci. - Witfeld popatrzył prosto na Zachary'ego. Zanim zdecyduje się pan podążyć w stronę ulotnej pośmiertnej chwały na polu bitwy, niech pan dobrze pomyśli, czy warto zrobić to, co ja: stracić dwadzieścia dwa lata, żeby zrozumieć, co jest naprawdę ważne?
S R
Stało się jasne, dlaczego Witfeld nie wpuszczał do domu żołnierzy. Nie był to żaden z powodów, które wymyślały sobie córki. - Jest pan dobrym ojcem - powiedział wreszcie Zachary. - Dopiero teraz. Przez bardzo długi czas byłem marnym ojcem. Dlatego właśnie mam pięć niemądrych córek i dwie, które mają rozsądek, mimo że je zaniedbywałem. Gdybym postępował z nimi właściwie, mógłbym w ogóle nie mieć głupich córek, a siedem dam, które z dumą mógłbym postawić naprzeciwko każdej wykształconej, szlachetnie urodzonej damy w Królestwie. A niech to! Zachary wiedział już, co zaraz nastąpi. Spodziewano się po nim, że odegra swoją rolę w przyjściu z pomocą siostrom Witfeld, a przynajmniej tej, która ma jakiś rozsądek i, że wróci do dworu pozować Caroline. Jednak w rozmowie kryło się więcej spraw, które powinien przemyśleć. Ponieważ dodając do przemowy Caroline to, o czym mówił Edmund, Zachary zdał sobie właśnie sprawę, że jest 213
podobny do worka z nawozem bardziej, niż chciał przyznać. O ile do pewnego stopnia to wiedział, teraz musiał otwarcie się do tego przyznać. I ona, i Melbourne mieli rację! Nie miał w życiu żadnego celu, a jedynie pragnienie, żeby być kimś więcej niż rezerwą, trzecim bratem Griffinów. Najstarsza panna Witfeld wiedziała przynajmniej, czego chce w swoim życiu - a on najwyraźniej stanął jej na drodze do osiągnięcia celu. Nie pomógł zrealizować marzenia. Dziwnie czuł, że jest ono ważniejsze niż to, cokolwiek wymarzył dla siebie. Miał wiele do przemyślenia i wolał to uczynić, nie śpiesząc się i w samotności, a już
S R
na pewno nie galopując gościńcem - dosłownie i w przenośni - w złym kierunku.
- Jak pan sądzi, szczupaki są już przyrządzone? - zapytał powoli. Witfeld uczynił nieudolną próbę, by ukryć uśmiech ulgi. - Na pewno znajdą się na stole do czasu, kiedy dojedziemy. - To dobrze, bo zgłodniałem.
Caroline siedziała w pokoju śniadaniowym i zasłaniała uszy dłońmi. Nawet to niewiele pomagało wyciszyć panujący dookoła harmider. Matka i trzy siostry miały atak histerii, Susan stała przy oknie i szlochała. Anne krzyczała na Joannę i Julię, żeby przestały wrzeszczeć o swojej utraconej nadziei na lepszą przyszłość, podczas gdy Grace nie przestawała wykrzykiwać piskliwie: - Nazwałaś go nawozem? Tak głośna wrzawa nie była jednak głośniejsza, niż to, co działo się w jej duszy. Zatykając uszy, nie była w stanie wyciszyć ani 214
jednego, ani drugiego. Tak, możliwe, że nadmiernie koncentrowała się na poszczególnych częściach ciała niż na osobowości, czemu jednak tak go to ubodło? Dał bardzo jasno do zrozumienia, że pragnie uniknąć jakichkolwiek zobowiązań w Wiltshire. Możliwe, że powinna bardziej pochlebnie się wypowiadać o zaletach jego powierzchowności, chwalić głośno perfekcyjne rysy i męską sylwetkę. I na pewno nie powinna nazywać go nawozem. Chociaż z drugiej strony, ile mogła znieść jego beztroski i bezcelowej obecności? Przyrzekł, że jej pomoże, po czym rzucił wszystko i pojechał na ryby, zostawił bez opieki psa, który jeszcze
S R
pogorszył sprawę. A kiedy zaprotestowała, wyniósł się na dobre. Caroline wzruszyła ramionami. Ani jej plany względem Zachary'ego, ani też to, co o nim myślała, nic już nie znaczyło, bo wyjechał. Musi teraz przekonać lorda Eades, żeby zgodził się pozować i dał jej rekomendacje. Miała nieprzyjemne przeczucie, że tego nie uczyni, ponieważ ważniejsze dla niego było rozwijanie artystycznych talentów syna, niż pomaganie jej. Wystarczy, że przez tydzień będzie ją zwodził, a potem nie zaaprobuje obrazu i Caroline stanie się niechybnie elementem domostwa Eadesów. Jakaż była głupia! Zetknięcie się z osobą Zachary'ego było dla niej ważnym doświadczeniem życiowym, ponieważ zapewne większość arystokratów, tak jak on, nie dążyła w życiu do niczego szczególnego. Jeśli nie umiała tolerować tego u skądinąd czarującego, grzecznego dżentelmena, nie miała powodu przypuszczać, że przeżyje w otoczeniu jemu podobnych. 215
Łza spłynęła jej po policzku. Oczywiście ani matka, ani siostry tego nie zauważyły, zbyt zajęte swoim własnym nieszczęściem. Miała ochotę wykrzyczeć, co czuje, żeby wiedziały, że żadna z nich nie miała aż takiej okazji, by usidlić lorda Zachary'ego, jak ona, ale nie chciałyby jej słuchać. Poczucie rzeczywistości jednak przeważyło. I zaczęła rozumieć, że z chwilą, gdy otworzyła usta, żeby na-krzyczeć na Zachary'ego za jego beztroskę, nieodwracalnie zrujnowała sobie życie. - Powiedziałem, dosyć! Caroline nie słyszała, który raz z rzędu ojciec ucisza rodzinę, ten
S R
raz jednak usłyszała, podobnie jak reszta. Po chwili cisza, która zapadła, wydała się głośniejsza niż wcześniejszy harmider. - Panie Witfeld - rzekła płaczliwie matka. - Nalegam, żeby ukarać Caroline. Cóż za niewdzięczna dziewczyna. Nie możesz... - Wszystkie marsz przebrać się do kolacji! Zbiórka na dole za dwadzieścia minut - huknął ojciec, a jego zwykły beztroski ton gdzieś znikł. - Nie chcę przedtem słyszeć ani słóweczka, zrozumiano? Kiwnijcie głową i nic nie mówcie. Jedna po drugiej kiwnęły głową. - Caroline, do mojego gabinetu! Natychmiast! Obrócił się na pięcie i zniknął. Caroline poszła za nim, udając, że nie czuje potępiającego wzroku sióstr utkwionego w jej plecach. Nic, co były w stanie jeszcze powiedzieć albo zrobić, nie mogło pogorszyć stanu beznadziei, w którym się pogrążyła.
216
Ojciec zatrzymał się przy drzwiach gabinetu i gestem dał jej znak, by weszła przodem. Kiedy znalazła się w środku, zamknął za nią drzwi. Zanim zdołała zastanowić się, dlaczego zamknął ją samą, podbiegł do niej Harold i polizał w rękę. Zaskoczona podniosła głowę i zobaczyła sylwetkę mężczyzny, stojącego przy biurku. - Lordzie... Ja... Zachary, ja... - Jeśli dzisiaj wieczorem zrobi pani parę szkiców, a jutro rano zacznie pani malować, skończy pani w terminie? Caroline nie mogła złapać oddechu. Dawał jej jeszcze jedną szansę. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Nie mogła się
S R
poruszyć, ani wyrzec słowa, zrobić czegokolwiek poza powtarzaniem w duchu, że wrócił.
- Jezu - szepnął i rzucił się do przodu, żeby usadowić ją w fotelu. - Oddychaj, Caroline! - Klepnął ją mocno w plecy, aż płuca napełniły się powietrzem. - Lepiej? - zapytał po chwili.
- Tak, dziękuję - odzyskała mowę. - Myślałam, że pan pojechał do Bath.
- Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu byłem tak wściekły powiedział cicho. - To dlaczego... Dlaczego... - przerwała. Na dłoń kapnęła jej łza. Zachary wzruszył ramionami. - Zasłużyłem sobie trochę na to, co usłyszałem. - Odchrząknął. Może nawet więcej niż trochę. I sądzę, że nie zdawałem sobie w pełni sprawy z tego, jak ważna jest dla pani moja współpraca. Gdybym wiedział, nie doszłoby do tego. 217
Mimo że wypowiadał się uprzejmie, jego głos pozbawiony był tonu lekkości, do którego przywykła. Prawdopodobnie nadal był zły. Na jego miejscu też by była. Powtarzała sobie, że ona także miała powód do zagniewania, ale poczuła wszechogarniającą wdzięczność, a resztę uwagi pochłaniała jej praca nad własnym oddechem. - Przepraszam za to, co powiedziałam. To było bezmyślne i pozbawione sensu. Już nigdy... - To była prawda i dała mi do myślenia - odburknął. - Zostawmy to na razie. - Odwrócił się i podszedł do drzwi. - Zobaczymy się przy stole.
S R
- Tak. Dziękuję panu, Zachary. Bardzo dziękuję. Wychodząc, dotknął ręką jej ramienia, po czym zniknął razem z Haroldem.
Caroline siedziała tak jeszcze przez kilka minut. Myśli nie układały się w jakąkolwiek spójną całość, dziękowała tylko Bogu i swojej szczęśliwej gwieździe za powrót Zachary'ego. Dostała nauczkę. Od tej chwili będzie potulnie milczeć. Trzeciej szansy już nie dostanie. Drzwi się otworzyły. - Wszystko w porządku? - spytał ojciec, wchodząc w pole jej widzenia. - Powiedział, że będzie pozował - odparła jeszcze oszołomiona. Na dole powstała wielka wrzawa; to siostry dowiedziały się o powrocie Zachary'ego. Pojawił się nowy kłopot. - Nie mam dość
218
czasu, papo. Skoro szkicownik jest zniszczony, muszę wykonać przynajmniej jeden wstępny szkic, zanim położę farbę na płótno. Tak czyniła zazwyczaj. Rozpoczynała malowanie w oparciu o szkic. Wprawdzie czuła, że Zachary'ego może narysować z zamkniętymi oczami, ale sprawa była zbyt poważna, żeby w tym wypadku zastosować tak ryzykowną metodę. - Gdybym wiedział, co zaplanowałaś na dziś, nigdy nie zaprosiłbym Zachary'ego na ryby. - Westchnął. - Sądzę jednak, że wasza sprzeczka to było coś, co musiało nastąpić, niezależnie od tego. - Powinnam myśleć, zanim coś powiem. Byłam bezlitosna i
S R
mam nadzieję, że nie postawiłam papy w kłopotliwym położeniu. - Mówisz, co ci leży na sercu. Nigdy jeszcze się nie pomyliłaś. - Co mu papa powiedział, żeby go przekonać do powrotu? - To już nasza sprawa. A teraz do rzeczy: która z twoich sióstr zaplanowała czas Zachary'ego? - Anne.
- Zmieniam ten plan! Popatrzyła na niego. -Ale przecież... - Namalujesz ten portret, Caro. Jeśli ci się nie uda, to nie z powodu braku czasu. - Dziękuję, papo. - Uhm. Idź się przebrać. Druga rozmowa dała jej czas dojść do siebie, żeby mogła wstać i utrzymać równowagę. Pośpieszyła na górę, żeby zrobić, co kazał. Dzisiejszego dnia przeżyła chyba wszystkie rodzaje uczuć.
219
Oczekiwanie, złość, rozpacz, strach, zawód, upadek ducha, wściekłość i niespodziewaną nadzieję. Kiedy pojawiła się w jadalni, wszyscy siedzieli już na swoich miejscach. Przez chwilę sądziła, że usłyszy lawinę oskarżeń i wyrazów potępienia, lecz równie dobrze mogła być pniem drzewa, tyle uwagi na nią zwracano. Wszystkie pary oczu skierowane były na Zachary'ego, jakby stał się jeszcze bardziej przystojny i elegancki niż kilka godzin wcześniej. Pomimo wdzięczności, którą czuła, od czołobitności i nerwowej ekscytacji zaczęła boleć ją głowa. Zachary jednak uśmiechał się do wszystkich. Gdyby nie
S R
nauczyła się czytać i odcyfrowywać wyraz jego twarzy, mogłaby sądzić, że jest odprężony i zachowuje się tak samo, jak dawny Zachary. Dostrzegała jednak chłód w jego oczach i leciutkie opóźnienie każdego śmiechu i uśmiechu. Jeśli siostry nadal miały zamiar częstować go swoimi głupstwami, nie była pewna, jak długo wytrzyma, zanim zacznie częstować je docinkami. W połowie obiadu ojciec zastukał w kieliszek. - Mam coś do ogłoszenia - rzekł. - Zaczynając od rana, bez względu na to, ile to czasu jeszcze zajmie, zostawicie Caroline i Zachary'ego w spokoju, dopóki Caroline nie skończy portretu. - Ale, papo, mamy przecież plan... - Zostawicie w spokoju - powtórzył z rzadką u niego twardą nutą w głosie, którą usłyszała wcześniej. Ona i Zachary nie byli osamotnieni w poważnym traktowaniu całego zajścia. - Możecie go zamęczać tyle, ile będzie w stanie znieść tylko w czasie lunchu, 220
obiadu i wieczorami, ale wtedy, kiedy światło jest dobre do malowania, znikacie. - Tak, papo - powiedziała Anne i szturchnęła Grace. Przekazując sobie kuksańce pod stołem, wszystkie siostry wyraziły zgodę. - Właściwie - powiedział Zachary - dziś wieczorem obiecałem Caroline pozować do szkicu, żeby mogła odtworzyć to, co zostało zniszczone. Potem muszę zająć się tresurą Harolda. I muszę także porozmawiać z ciocią na osobności. Caroline usłyszała niezwykłą u niego powagę, nie była jednak pewna, czy pozostałe osoby też ją usłyszały. Siostry były całkowicie
S R
przejęte swoim nieszczęściem, że pozbawiono je Zachary'ego i zarazem radością z jego powrotu. Wątpiła, czy zauważyłyby, gdyby sufit spadł im na głowy. - Czy mogę w czymś panu pomóc? zapytała.
Chłodny wzrok szarych oczu spoczął na niej. - Da mi pani jeszcze dwadzieścia minut? - Oczywiście.
- Doskonale. - Położył serwetkę na stole i odsunął krzesło. Państwo wybaczą. Wyrazy uznania dla kucharki. To było najznakomitsze danie ze szczupaka, jakie kiedykolwiek miałem przyjemność skosztować. Po krótkiej chwili wahania lady Gladys poszła w jego ślady. - Zobaczymy się rano. - Dobranoc, Gladys - odparła Sally Witfeld.
221
- Dobranoc - powtórzyła ciszej Caroline. Zapowiadał się długi wieczór. - Nie planujesz chyba ucieczki o północy? - spytała ciotka Tremaine i zasiadła w fotelu pod oknem. Spuchniętą nogę umieściła na wyściełanym podnóżku. Zamówiła herbatę i miała uczucie, że musi dokładniej wypytać Zachary'ego, co się stało. - Słyszała ciocia coś o sprzeczce między mną a Caroline? zapytał i zaczął z wolna przechadzać się po drewnianej podłodze. - Słyszałam jedynie histerię i coś o nawozie - odparła. Wycofałam się zaraz.
S R
Oczekiwała, że jak zwykle się uśmiechnie, tymczasem wyraz jego twarzy był spokojny i bardzo poważny.
- Czy wierzy ciocia, że wstąpię do wojska? - Nie, jeśli Melbourne będzie miał w tej sprawie coś do powiedzenia.
Zwolnił i popatrzył na nią, po czym znów zaczął się przechadzać.
- Tak, jak ja to widzę, to wszyscy przypuszczacie, że Melbourne nie będzie musiał kiwnąć palcem. Chcecie mnie potrzymać z dala od Londynu przez miesiąc albo dwa, zapewnić mi jakieś zajęcie, a zapewne zapomnę o swoich planach, albo znajdę sobie coś innego, co mnie zajmie. - Przerwał. - Czy się mylę? Parę tygodni temu powiedziałaby w tym miejscu coś dowcipnego, po czym zmieniłaby temat. Teraz jednak stał przed nią inny Zachary niż ten, do którego przywykła. Wyczuła, że nowy 222
Zachary bardzo chce usłyszeć prawdę. I co więcej - jest na tę prawdę przygotowany. - Nie, nie mylisz się. Naprawdę mam artretyzm, ale użyto go jako pretekstu. Ustaliliśmy to z twoim bratem. Zachary kiwnął głową. Wyraz zamyślenia nie uległ zmianie. - Chciałbym zostać tutaj do końca miesiąca. Usiłowała ukryć zaskoczenie. Jeszcze trzy godziny wcześniej rwał się do wyjazdu tak bardzo, że gotów był ją tu zostawić. - Zachary, cokolwiek powiedziała Caro, nie masz się czego wstydzić, ani też czego żałować. Jesteś wspaniałym młodym
S R
człowiekiem. Dajesz się lubić, jesteś uprzejmy i dobry, pełen uroku... - Wiem, że jestem - przerwał i skrzywił się. - Taka jest moja rola w tej rodzinie. - Przepraszam?
- Wie ciocia przecież. Sebastian jest pozbawiony poczucia humoru, nie uśmiecha się, Charlemagne jest uparty i ambitny, Nell jest buntowniczką o błyskotliwym umyśle, a ja jestem czarujący i łatwy w obyciu. - Co w tym złego? - To niezbyt wielkie wyzwanie, jeśli w grę wchodzi ułożenie sobie życia - powiedział głosem, w którym zabrzmiała nutka charakterystycznego dla niego humoru. - Chciałbym czymś się interesować i mieć jakąś pasję, ciociu. I nie mam pojęcia, co to miałoby być.
223
- Masz dwadzieścia cztery lata, Zachary. Nie wymaga się od nikogo w tym wieku, by znał odpowiedzi na wszystkie pytania. - Nie ma ciocia jednak zastrzeżeń do mojej oceny sytuacji, prawda? - Myślałam, że to retoryczne stwierdzenie faktu. Służący z herbatą zapukał do drzwi. Zachary odebrał od niego tacę i postawił w zasięgu ręki ciotki. - Czy retoryczne, czy nie, mam już dosyć tego, że wpadam na jakiś pomysł, a potem zostawiam. Myślałem, że wojsko... - Przerwał i usiadł na brzegu jej łóżka. - Ale się myliłem. A zatem porzuciłem jeszcze jeden pomysł.
S R
- Przynajmniej zrozumiałeś, zanim narozrabiałeś. - Usilnie panowała nad swoim głosem, by mówić spokojnie, podczas gdy miała ochotę krzyczeć z radości. Dzięki, ci Boże!
- Zrób to dla mnie i nie mów nic Melbourne'owi. Kiedy będę już gotów, sam poinformuję jego wysokość.
- Zachary, nie powinieneś się tym gryźć. Masz wiele wspaniałych zainteresowań, a jeśli jeszcze nie zdecydowałeś się, które jest ci najbliższe, naprawdę nie ma w tym nic złego. Masz jeszcze czas, żeby odkryć, co naprawdę cię pociąga, mój drogi. Potrząsnął głową, widocznie niezadowolony z tej odpowiedzi. - To się dopiero okaże. - Zachary...
224
- Wiem teraz tylko jedno - przerwał. - Zamierzam zrobić, co tylko mogę, żeby Caroline skończyła portret i wysłała do Wiednia w terminie. - To godne pochwały. - Tak. No i mam psa do wytresowania. - Pochylił się do niej. Na pewno nie będzie ciocia miała nic przeciwko pozostaniu w Wiltshire? Nawet gdyby miała, nie powiedziałaby mu. Jej artretyzm, wcale nie tak dotkliwy, jak utrzymywała, zdawał się ustępować, ale i tak wystarczył za wymówkę.
S R
- Ani trochę. To miła odmiana: być w domu pełnym kobiet. - Dobrze. - Zachary pochylił się i pocałował ją w policzek. - Idę pozować do szkiców.
Kiedy wyszedł, Gladys usadowiła się wygodniej i nalała sobie herbaty. Dobrze się stało, że wcześniej zakończyła dzień. Ten nowy, bardziej refleksyjny Zachary miał coś do przemyślenia.
225
Rozdział 13 Caroline przechadzała się po pracowni przez prawie godzinę,
S R
czekając na Zachary'ego. Chociaż zazwyczaj gawędzili podczas pracy, poprzedniego wieczoru podczas szkicowania nie zamienili ze sobą słowa. Częściowo stało się tak dlatego, ponieważ siostry - choć zachowywały się cicho, jak obiecały - nie chciały spuścić Zachary'ego z oczu. Nie mogła ich za to winić, i właściwie nawet przyjęła z ulgą fakt, że nie byli sami. Był jeszcze jeden powód milczenia - co mogła mu powiedzieć? Dzisiejszego ranka jednak nie mogli dłużej unikać rozmowy. Myśl o tym wprawiała ją w niepokój. Niewiele spała w nocy, ale wystarczająco długo, żeby obudzić się z pomysłem na portret Zachary'ego. Brak pomysłu dręczył ją od początku i miała nadzieję, że znalazła właściwe rozwiązanie. Żeby się o tym przekonać, musiała go jednak najpierw zobaczyć. - Nie wiedziałem, w co chciałaby mnie pani ubrać - powiedział Zachary, wchodząc do pracowni pięć minut przed umówionym 226
czasem. Zostawił drzwi otwarte do połowy. Służąca Molly czekała na korytarzu, wystarczająco blisko, żeby zapewnić przyzwoitość chociaż dotąd na niewiele się zdała - i dość daleko, żeby jej sapanie i drapanie się nie przeszkadzało w procesie twórczym. - Przyniosłem trzy surduty i kamizelki. Który pani woli? - Taszczył ubrania w rękach. Odetchnęła głęboko, świadoma, że atmosfera między nimi nadal nie jest dobra i że dziwne uczucie wypełnienia i uniesienia w piersi, którego zazwyczaj doznawała w jego obecności, wydaje się silniejsze niż kiedykolwiek.
S R
- Ciemnoszary - rzekła po chwili, błagając w duchu o spokój i skupienie.
Kiwnął głową i zdjął brązowy surdut, który miał na sobie i rzucił na siedzenie pod oknem. Zapragnęła znowu mieć okazję namalować go bez koszuli, albo nawet całkiem obnażonego - zwłaszcza po tym, co zobaczyła w wannie wczorajszego wieczoru - lecz nie przydałoby się to wcale dla pracowni Tannberga, podobnie jak obraz lorda i lady Eades w pudrowanych perukach, przebranych za Romea i Julię. Kiedy następny raz wykona równie osobisty szkic, uczyni to całkowicie z pamięci. - I jak? - zapytał, zapinając ciemnoszarą kamizelkę i poprawiając o ton jaśniejszy surdut. - Właściwie... czy mógłby pan pozować bez surduta?
227
Zawahał się tylko na krótką chwilę, tak że równie dobrze mogło jej się wydawać. Atmosfera między nimi zdawała się tak napięta, że na pewno ją wyczuwał. - Oczywiście - odparł. - A w jakiej scenerii? - Myślałam o tym sporo - powiedziała z nadzieją, że nie będzie się śmiał, ani że nie odmówi. - Chciałabym, żeby pan pozował mi na tle ruin. - Na tle ruin? - Dzięki wstawiennictwu ojca, siostry nie będą nam przeszkadzać, a pan... bardzo pasuje do takiego pejzażu. Poszukiwacz
S R
przygód w swoim naturalnym otoczeniu. Zachary uśmiechnął się przelotnie.
- Minęło kilka lat, od kiedy ostatni raz poszukiwałem przygód. Popatrzył przez okno i zdjął surdut, przewieszając sobie przez ramię. Podoba mi się ten pomysł. Mam coś zanieść? - Nie potrzeba. Sama sobie dam radę.
-Hm, Caroline... Wczoraj się nie popisałem. Nie powtórzę już tego błędu. I skoro zniosłem jakoś to, co usłyszałem, nie sądzę, żeby cokolwiek jeszcze mogło sprawić mi przykrość. Niechże się pani odpręży, moja droga. Caroline zaczerpnęła tchu. - Byłam zbyt okrutna. - Nie, nie była pani. Kiedyś pewien przyjaciel powiedział mojemu bratu, że jeśli ma się siłę i odwagę, żeby coś zrobić, należy mieć także siłę i charakter, by za to później nie przepraszać. 228
Przełknęła z trudem. - Bardzo dobrze. Podszedł blisko i wziął sztalugi. Miała dziwne wrażenie, że powąchał jej włosy, i aż dostała gęsiej skórki, kiedy się odsunął i umieścił ciężar pod pachą. - Proszę prowadzić - powiedział. Bez względu na to, co sobie wczoraj powiedzieli, coś się między nimi zmieniło. Poczuła zażenowanie, ponieważ twarz, którą Zachary pokazał dziś rano i wczoraj wieczorem, bardzo jej się podobała. Aż za bardzo.
S R
- Podoba się pani? - zapytał Zachary, stawiając jedną stopę na przewróconej greckiej kolumnie.
- Doskonale. Proszę obrócić trochę twarz i popatrzeć w kierunku stawu... Tak, teraz dobrze.
- Na pewno nie wyglądam jak zwycięzca, czy ktoś w tym rodzaju? Aleksander Wielki z Wiltshire?
Parsknęła delikatnym, rozbawionym śmiechem. Czekał na ten dźwięk, uśmiechnął się więc. Gdyby posłuchał swojej dumy, jak przystało na członka jego rodu, za nic nie pomyślałby po raz drugi. Najpewniej by wyjechał i siedziałby teraz w Bath, grał w karty i pił w klubie. Zachary, którego znał Melbourne, wcisnąłby Harolda po okazyjnej cenie pierwszemu napotkanemu przechodniowi. Tymczasem poświęcił psu wczoraj trzy godziny i, okazując anielską cierpliwość, o którą się nie podejrzewał, nauczył Harolda siadać na 229
komendę. Na tle jego wielkich planów było to osiągnięcie błahe, lecz dla niego znaczyło bardzo wiele. Trzykrotnie zboczył z ustalonej drogi, żeby udowodnić Caroline, że nie żywi wobec niej urazy. Wiedział dlaczego. Nie tylko wygłosiła pod jego adresem bardzo ostrą i przenikliwą opinię, ale też miała słuszność. I to nie częściowo - miała całkowitą, absolutną rację. Bracia nazywali go tumanem i kpili sobie z jego niechęci do podejmowania obowiązków, jednak od nich nigdy nie usłyszał, że jest bezużyteczny. Jak przypuszczał, nie był dla nich bezużyteczny; w rodzinie na coś się przydawał. Melbourne trzymał wszystkich blisko
S R
przy sobie, jak drogocenne kamienie tworzące jeden klejnot. On był częścią tego klejnotu. Jednak dla reszty świata, i w jego własnych oczach, wyglądało to dużo gorzej. Zdecydowanie mu się to nie podobało.
- Nachmurzył się pan - odezwała się Caroline i popatrzyła z dezaprobatą. - Mógłby pan nieco wypogodzić twarz? - Przepraszam. - Przykleił do twarzy łagodny półuśmiech. Rysuje pani najpierw ołówkiem? - Idę bardziej do przodu. Chociaż mam tylko jeden skończony rysunek, szczęśliwie szkicowałam już pana dość długo, żeby zapamiętać twarz. Teraz używam ołówka tylko do zaznaczenia konturów. Światło będzie się zmieniało, a poza tym, nie wyobrażam sobie, żeby się pan nie poruszył. - Będę tu tkwił jak skała, jeśli takie będzie pani życzenie. Kąciki ust uniosły się w uśmiechu. 230
- Tak, ale może to zabrać dwa dni. Co oznaczało, że gdyby wczoraj nie zachował się jak idiota, dzisiaj już by kończyli. - Wystarczy pani czasu? -Tak. Rozumiał wyraz jej twarzy, zwłaszcza po wyznaniu Witfelda, jakimi skromnymi funduszami dysponuje. - Zapłacę za umyślnego posłańca. - To nie jest... - Marnuje pani światło dnia, panno Witfeld. Niech pani mnie maluje.
S R
Przez kilka chwil pracowała w milczeniu. Poczuł, że szczęka znowu mocniej mu się zaciska, i walczył ze sobą, by przybrać pogodniejszy wyraz twarzy. Nie przysłuży się jej, jeżeli wyjdzie z tego portret wariata, chociaż może go przypominał. - Widział pan zatem Monę Lizę i nigdy nie był pan w Wiedniu powiedziała Caroline, spoglądając na niego między jedną a drugą zamaszystą kreską. - Niech mi pan opowie więcej o swoich podróżach. Jej zdaniem był to dla niego jedyny temat, przy którym mógł się odprężyć. Z powagą na twarzy wyglądał zupełnie inaczej. Zachary zaczerpnął oddechu i zaczął: - Mam mówić o jedzeniu czy sztuce? Moja rodzina jest zdania, że świetnie znam się na pierwszym, podczas gdy nie mam pojęcia o drugim.
231
- Trudno mi uwierzyć, że ktoś, kto potrafi docenić Monę Lizę i przyglądać się jej przez godzinę, może się nie znać na sztuce. Podróżował pan także do Grecji, prawda? - Tak. Widziałem Partenon i Erechtejon. Starożytne ruiny dają wrażenie wzniosłości, ale też przytłaczają. Przerwała na chwilę. - Dlaczego przytłaczają? - Może to nie najlepsze słowo. Te budowle są takie... monumentalne? - Potrząsnął głową, po czym znów przybrał nieruchomą pozę. Tak łatwo było z nią rozmawiać. - Trudno mi to
S R
wyjaśnić - ciągnął. - Wiem, że to symbole cywilizacji i kultury, ale pozostawiają we mnie uczucie, że... jestem mały. Zupełnie nic nie znaczę.
- Coś w rodzaju małego wyboju na drodze całej ludzkości? Tym razem odwrócił głowę, żeby na nią popatrzeć. - Czy pani chce znowu mnie obrazić? Caroline zarumieniła się. - Wielkie nieba, skądże znowu. To zupełnie jak przy lekturze Arystotelesa, Platona, albo nawet Szekspira. Czasami czuję się podobnie. Bardzo podziwiam ich wiedzę i mistrzostwo, zmuszają mnie jednak, by zajrzeć do swojego wnętrza. Czasami zastanawiam się, czy jest we mnie w środku cokolwiek, co mogłoby równać się z taką wielkością. Patrzył na nią przez długą chwilę, dopóki nie dała mu znaku gestem, żeby odwrócił głowę do pozowania.
232
- Świetnie pani to określiła. To dokładnie takie uczucie. Chciałem wytłumaczyć to Shayowi, lecz w odpowiedzi usłyszałem tylko, że musiałem najeść się chyba nieświeżego sera. - Jak bardzo zależało panu na tym, żeby mu to wytłumaczyć? Chciał pan naprawdę? - Nie za bardzo. Shay w ogóle nie docenia mojego zainteresowania sztuką. Docenia tylko moją wiedzę, gdzie w Londynie podają najlepszego pieczonego bażanta. - Nie ma chyba powodu, żeby nie mógł pan demonstrować wiedzy w obu tych dziedzinach, prawda?
S R
Chryste, mówiła całkiem jak Melbourne w książęcych próbach przekonania go, by wybrał sobie cel i do niego dążył. Zapewne potraktowała namawianie do obstawania przy swoich poglądach za przyzwolenie na dalszą krytykę jego osoby.
- Nie wiem - odparł. - Właściwie nie próbowałem. Usta jej drgnęły.
- Myślę, że pan próbował. Tak czy inaczej, ja znam pana opinię o Partenonie oraz wiem, że posiada pan wiedzę o daniach z bażanta. A teraz komplement. - Dziękuję, lecz to zbyteczne. Podczas rozmowy odłożyła ołówek i wzięła pędzel. Zachary bardzo chciał zobaczyć, co dzieje się na płótnie, nie chciał jednak powodować dodatkowego opóźnienia. Noga - ta, na której wspierała się większa część ciężaru jego ciała - zaczęła boleć, lecz nie zwracał na to uwagi. 233
- Może przejść się pan po polance, jeśli chce pan rozprostować kości - rzekła. - Już będę umiała odtworzyć pana pozę. Dzięki niech będą Lucyferowi. Zrobił kilka krążeń ramionami i opuścił na ziemię lewą nogę. - Mogę zobaczyć? Kiwnęła głową. - Nie ma jeszcze co oglądać, ale jeśli pan sobie życzy, to proszę. Caroline nie należała do osób, które się wstydziły, kiedy ktoś patrzył im przez ramię na powstające dzieło. Nawet nie przyszło mu do głowy tak o niej pomyśleć. Sprawiała wrażenie fachowej i słusznie dumnej ze swoich umiejętności. Rozruszał się i zaszedł ją od tyłu.
S R
Stał tam on, a raczej blady kontur jego postaci, z jedną nogą zgiętą i opartą o narysowaną kreskę, z prawą ręką na udzie, a lewą w kieszeni. Nie miał jeszcze głowy, tylko jej ogólny kształt z zarysem oczodołów. Namalowane były już jego włosy - czarne ze złotymi słonecznymi refleksami nad skronią, śmiałe pociągnięcia pędzla znaczyły linię ramienia i wyprostowaną nogę.
Dookoła niego wznosiły się ruiny, w tle po lewej stronie widniał brzeg stawu, a za prawym ramieniem pasło się narysowane ołówkiem bydło. - Wyglądam jak pan na włościach - skomentował. - A to włości pani ojca. - Takie wrażenie chciałam uzyskać. Roztacza pan wokół swojej osoby atmosferę pewności siebie i swobody. Od razu widać, że jest pan arystokratą.
234
Miał nadzieję, że się nie zarumienił. Ciekawe, że Caroline widziała jego wady wyraźniej niż on sam, a równocześnie - co go zaskoczyło - znalazła w nim coś, co jej się podobało, i w dodatku głośno to powiedziała. Zachary chrząknął, kierując wzrok na staw i na pastwisko. Jedna z krów zwróciła jego uwagę. - To ta specjalna krowa pani ojca, prawda? Ta, którą nazwała pani Dimidius. - Tak. Myślę, że papie będzie miło, jeśli ją uwiecznię na płótnie. - Czy naprawdę daje dwa razy więcej mleka niż zwykła krowa? Caroline wzruszyła ramionami.
S R
- Chyba tak. I to dobrej jakości. Świetna śmietana i masło. Nigdy nie mierzyłam, ile dokładnie jest mleka w udoju. Jest dobroduszna i uwielbia jabłka. - Odwróciła się, żeby na niego popatrzeć, po czym odłożyła pędzel, sięgnęła ręką do krawata i lekko go pociągnęła. Wpatrzył się na jej palce zaciśnięte tuż przy jego piersi. - Wezwę lokaja, jeśli pani zdaniem trzeba zawiązać go inaczej. - Nie, jest dobrze. Chciałam tylko, żeby bardziej widać było, że faluje. - Pogładziła go po piersi. - Caroline? Popatrzyła do góry, prosto w jego oczy. -Tak? - Jest jeszcze jedna rzecz, która zdarzyła się wczoraj. - Co takiego? - Wpadłaś mi w oko. Zachary ujął jej twarz w dłonie i pocałował. Jej wargi smakowały jak słodkie truskawki. Przyzwoitka po drugiej stronie 235
polanki drzemała. Z westchnieniem pogłębił pocałunek. Caroline przywarła do niego, zarzuciła ręce na jego ramiona, a dłonie zanurzyła mu we włosach. Ogarnęło go pożądanie i podniecenie, gorącym dreszczem przeszywając skórę. Bodaj czy nie pierwszy raz w życiu nie dał się ponieść temu uczuciu. Zamiast tego pomału i z żalem wyrwał się z objęć- To było bardzo słodkie - wyszeptał. - Poproszę o jeszcze jedną lekcję anatomii, Zachary - wyszeptała w odpowiedzi. Chryste! Pocałował ją po raz drugi, mocniej.
S R
- A ja udzielę jej z przyjemnością. Tyle że potem. Policzki jej poczerwieniały.
- To bardzo szlachetne z pana strony, Zachary - odpowiedziała drżącym głosem i cofnęła dłoń z jego włosów. - Wcale nie. To tylko uczciwe ostrzeżenie. - Złapał ją za rękę, zanim się wycofała. - Nie zrozum mnie źle, Caroline. Jeśli nie zmienisz zdania, mam zamiar w pełni skorzystać z okazji. Nie chcę jednak być obwiniany o żadne opóźnienia. - Zachary uśmiechnął się ponuro. - Poza tym, czyż nie jest tak, jak w powiedzeniu, że oczekiwanie osładza smak rzeczy, na które czekamy? Caroline zaśmiała się nerwowo. - Nie mam pojęcia. Lecz brzmi to logicznie. - Stanęła na palcach i pocałowała go znowu z żądzą równie wyczuwalną, co jego własna. - Zechciałby pan wrócić do kolumny?
236
Miał nadzieję, że portret nie pokaże podejrzanej linii jego spodni. Przybrał na powrót pozę i skoncentrował myśli na nieładnych dziewczętach i na zepsutych warzywach. Pozostawanie w nieruchomej pozycji w czasie następnej sesji było wystarczająco trudne i bez uświadamiania jej, jak mocno go podnieciła. To zdumiewające, że jeszcze dwadzieścia cztery godziny wcześniej był gotów ją zostawić, a teraz niczego nie pragnął bardziej, niż słyszeć jęki jej rozkoszy. Może i skupiała się tylko na jednym, lecz teraz on także to czynił - pociągała go fizycznie i duchowo. Nikt nie mówił do niego tak, jak ona. Miał zamiar jej udowodnić, że się myliła,
S R
albo ją posiąść. Albo zrobić jedno i drugie.
Przestań o tym myśleć, nakazał sobie. Musiał zwrócić uwagę ku czemuś innemu. O czymś rozmawiali, zanim go dotknęła i zaczęła prosić o lekcje anatomii. Co to, u diabła, było? - Krowy - wymruczał.
- Przepraszam? Zachary chrząknął.
- Chodzi o Dimidius. Jak zaawansowany jest program hodowli pani ojca? Mięsień drgnął w jej delikatnej twarzy. - Właściwie bardzo ograniczony. Byliśmy w stanie zdobyć tylko dwie krowy rasy guernsey i jednego buhaja mieszańca z rasą południowodewońską. Dlatego tak długo trwało, zanim wyhodowano krowę. A potem zdołaliśmy uzyskać tylko jednego potomka, a i to z pomocą buhaja rasy południowodewońskiej, który należał do przyjaciela z wojska ojca. Papa nie życzył sobie chowu wsobnego. 237
Znowu pieniądze. - A zatem potomstwo Dimidius może nie być tak wydajne jak matka? - Właśnie. Nie dowiemy się tego przed upływem następnego roku. - A pozostali ziemianie? Już sama sprzedaż wysokiej jakości masła i śmietany mogłaby uczynić te zwierzęta niezastąpionymi dla arystokracji. Nikt z waszych sąsiadów nie chce zainwestować w bydło, którego hodowla może okazać się aż tak zyskowna? Ich udział z całą pewnością przyśpieszyłby przedsięwzięcie.
S R
Wzruszyła ramionami i zanurzyła pędzel w szarej farbie, po czym zmieszała ją na palecie z odrobiną brązu. - Szczerze mówiąc, papa jest uważany w Trowbridge za ekscentryka. Szczególnie po tym, jak próbował latać, skacząc z dachu tamtego wiatraka.
Wiatrak... Interesujące, ale nie dotyczyło to sprawy. Zachary skoncentrował się na mlecznej krowie tylko po to, żeby przestać myśleć o Caroline, po czym naprawdę go to zaciekawiło. Hodował kiedyś konie, przynajmniej interesował się tym tematem przez dość długi czas. Jeden z jego koni wygrał w zeszłym roku Derby. Tyle że konie hodowali wszyscy. - Czy mogę zadać panu pytanie? - Caroline dodała do mieszanej farby trochę żółci i zaczęła nakładać ją na płótno. - Oczywiście. Zerknęła przez ramię na drzemiącą służącą. 238
- Chwilę wcześniej rozmawialiśmy o tym, że pan mnie uwiedzie, a zaraz potem zaczęliśmy rozmawiać o krowach. Czy powinnam wyciągnąć z tego jakieś wnioski? Zachary wybuchnął śmiechem. Dzięki ci Boże, że na świecie są uczciwe i dowcipne dziewczęta. A szczególnie dzięki za tę jedną. - Dobry Boże, skądże! - Och, to dobrze. Ponieważ bardzo chciałabym, by mnie pan uwiódł. Brzydkie dziewczęta, brzydkie dziewczęta. - Po prostu pomyślałem, że Dimidius może być zmarnowaną szansą.
S R
- Hodowla bydła wymaga ogromnej cierpliwości, Zachary. A papa wspaniałe różnorodne zainteresowania.
Rozumiał to. Edmund bez wątpienia zrobił wszystko, co mógł, ale wobec braku pieniędzy nieuchronnie musiało nastąpić osłabienie nowej odmiany, Dimidius prawdopodobnie była najlepszą i jedyną przedstawicielką swojej rasy. Melbourne nigdy by nie pozwolił, żeby taka gratka wymknęła mu się z rąk - na pewno nie wtedy, gdyby wierzył, że może mu przynieść zysk. A podwójna ilość mleka tłustego, wysokiej jakości mleka - od każdej krowy w stadzie mogła oznaczać nadzwyczajne korzyści. Objawienie wstrząsnęło nim do głębi. Zyskowność - to udobrucha Melbourne'a. A on mógłby się wykazać cierpliwością i odpowiedzialnością, gdyby udało mu się ruszyć z programem hodowli. No i oznaczałoby to większy dochód dla Witfeldów, który z 239
pewnością by znacznie pomógł licznej i obfitującej w kobiety rodzinie. Zapragnął natychmiast wrócić do domu i odnaleźć Edmunda. Każdy jego muskuł domagał się działania. I kto by pomyślał, że rozwiązanie wszystkich jego kłopotów będzie miało coś wspólnego z krową? Caroline stała w odległości kilku metrów, pochłonięta bez reszty malowaniem. Jego plany oznaczały, że zacznie spędzać z nią i jej rodziną więcej czasu niż dotychczas. Odkrył, że mimo panującego w tym domu chaosu chciałby tu być. Jej kasztanowe włosy połyskiwały
S R
rudo w słonecznym świetle, zielone oczy lśniły niczym wypolerowany szmaragd, gdy zapamiętywała się w swej pracy. Pragnął jej. Szaleńczo.
- Co by pani zrobiła, Caroline - rzekł powoli - gdybym zaproponował pani ojcu pomoc przy projekcie Dimidius? Podniosła głowę.
- Myślałam, że wstępuje pan do wojska. Wzruszył ramionami. - Plany się zmieniają. Spuściła wzrok i, lekko skinąwszy głową, powróciła do pracy. Rozumiał to spojrzenie, już je widział, głównie u jej sióstr. - Co takiego? - spytał. - Nic. Nie chcę pana rozgniewać. Zachary zmarszczył brwi, po czym natychmiast, pod wpływem jej niecierpliwego spojrzenia, starł ten wyraz z twarzy.
240
- Dałem słowo, że nigdzie się nie wybiorę, dopóki nie skończy pani malować. Co pani pomyślała? - Dobrze. Pomyślałam, że pana plany ciągle się zmieniają. Znienawidziłabym pana, gdyby obudził pan nadzieje ojca, a potem je zaprzepaścił tylko dlatego, że pana uwagę przyciągnie coś znacznie bardziej interesującego. Znała go przerażająco dobrze, zważywszy ich krótką znajomość. Albo raczej znała człowieka, którym był wcześniej. Jeden dzień krótki, gdy mierzyć go minutami, ale nadzwyczaj długi, gdy mierzyć go myślami, spostrzeżeniami i zrozumieniem - zmienił go w sposób,
S R
którego się nie spodziewał i sprawił, że zdał sobie sprawę z istnienia Zachary'ego Howarda Griffina, którym nigdy nie chciałby ponownie zostać.
Rozmowa z Caroline dźwięczała mu w uszach równie wyraźnie, co rozmowa z jej ojcem. Ta ostatnia wywarła na nim jeszcze większe wrażenie niż jej gorzkie słowa. Nie będzie więcej błędów biorących się z niecierpliwości i nudy. Nadszedł już czas, aby wybrać sobie przyszłość i ukształtować ją w pożądany dla siebie sposób. - Tym razem nie zmienię planów. - Myślał tak naprawdę, a oczywistość i jasność, z jaką to odczuwał, zaskakiwała go i sprawiała mu głęboką przyjemność. - Zachary, mam nadzieję, że nie zmienił pan planów z powodu czegoś, co powiedziałam. - A właśnie, że zmieniłem. - Popatrzył na nią wprost, nie zwracając uwagi na grymas niezadowolenia, że się poruszył. - Całe 241
lata moja rodzina kpiła sobie ze mnie z powodu mojej awersji do podejmowania odpowiedzialności. Przed samym przyjazdem tutaj Melbourne chciał mi powiedzieć to, co wreszcie dotarło do mnie, kiedy powiedziała to pani wczoraj, niemniej on był zbyt szlachetny, a ja jeszcze nie gotów, by tego wysłuchać. Kilka rzeczy musi się zmienić. Dziękuję pani, Caroline, że wypunktowała mi pani moje winy. Odłożyła pędzel. - Zachary, proszę, niechże pan nie kładzie tego na moją głowę. Na litość...
S R
Zachary uśmiechnął się. Przynajmniej nie tylko on się tym martwił.
- Przypisuję pani całą odpowiedzialność, moja droga. A teraz... do dzieła!
242
S R
Rozdział 14
W porze lunchu siostry Witfeld, niczym ogrodowe elfy, wystrzeliły z zielonej gęstwy, która otaczała ruiny. Uwaga poświęcona wyłącznie Zachary'emu oraz entuzjazm, z jakim informowały go o swoich poczynaniach w pierwszej połowie dnia, przekonały Caroline, że dotrzymały danego ojcu słowa i żadna z nich nie przybiegła tu wcześniej podglądać. I dzięki Bogu, bowiem mimo iż Zachary pociągał ją coraz bardziej, nic na świecie nie mogło wytłumaczyć tego, co się wydarzyło. Zbliżył się do niej, pochwalił pracę, a ona... po prostu dziwnie stopniała. Nie dotykać go oznaczało odczuwać ból fizyczny. Szczęśliwie zachowała dość zdrowego rozsądku, żeby nie skończyć bez ubrania i ze zrujnowaną reputacją, niemniej zaszkodziło
243
to skupieniu na pracy. A potem zaczął rozprawiać o krowach. Ze wszystkich spraw na świecie - o krowach! Być może było to z korzyścią dla niej, ponieważ kompletnie zignorowała wczorajsze postanowienie, że zachowa milczenie i chłodną uprzejmość. Jednak docinając jej ciągle, nie mógł oczekiwać niczego innego. Nie było to jednak tylko to; nawet z Anne nie mogła porozmawiać tak swobodnie o... wszystkim. Nie spuszczała z niego oczu, kiedy wracali do dworu. Mógł sobie pomyśleć, że była gotowa dać się uwieść, podczas gdy rozważała to jedynie czysto teoretycznie, kiedy zdjął koszulę. Od
S R
ostatniego wieczoru jednak myśl o lekcji anatomii estetycznej zdawała się coraz mniej idiotyczna.
Skoro nie zamierzała nigdy wyjść za mąż i skoro po wyjeździe do Wiednia nie uczyni już niczego, co mogłoby zniszczyć jej opinię, a co za tym idzie - karierę, Zachary dawał jej najlepszą, najdyskretniejszą okazję, by choć raz być z mężczyzną. Kiedy tylko gotowy portret opuści Wiltshire, zrobią to oboje, on i ona. Czy taki miał zamiar, kiedy się pocałowali? Po konwersacji o krowach nie była już taka pewna, o co naprawdę Zachary'emu chodziło. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia, ponieważ jej cele nie zmieniały się pod żadnym względem. Tak, jej plan wobec Zachary'ego był doskonały. Absolutnie doskonały. Bez uczuć, bez komplikacji i diabelnie kuszący. Jednakże jedna rzecz nie dawała jej spokoju, kiedy zasiadali do stołu, zastawionego kanapkami z ogórkiem i szynką oraz lemoniadą. 244
A raczej dwie rzeczy. Po pierwsze, gdyby się w porę nie cofnął, po prostu rzuciłaby się na niego, nawet za cenę niedokończenia portretu w terminie. To zupełnie nie miało sensu. Było tak niepodobne do niej, że aż przerażające. Po drugie, on odraczał ich rendez--vous dla dobra jej pracy. Popełniła błąd. Głupi i niewybaczalny. Od tej pory do ukończenia portretu nic nie mogło wytrącić jej z równowagi. A już na pewno nie lord Zachary Griffin. Jednak po wszystkim, cóż... Poczuła cudowne ciepło w okolicach brzucha. Zmarszczyła brwi. Jakże dużo musiała poświęcić, by się nie
S R
poddać i skoncentrować wyłącznie na pracy. A przecież nie trwało to dłużej niż minutę. I nie brakowało jej silnej woli. Nie zaszłaby tak daleko, gdyby nie miała. Teraz wystarczyło tylko jej użyć. - Mamo, nie odwołamy balu z tego powodu, że Caroline zabiera cały czas lorda Zachary'ego, prawda?
- Rzecz jasna, że nie, moja droga. Ojciec zezwolił wam wszystkim na spędzanie z lordem Zacha-rym wieczorów. Caroline miała już wytknąć, że wieczory Zachary'ego należą właściwie do niego samego i tylko nieskończona dobroć lorda mogłaby sprawić, by przedłożył towarzystwo jej sióstr nad towarzystwo swojego psa, lecz na szczęście Zachary zaczął się śmiać. - Mam pomysł nowej gry na dzisiejszy wieczór, jeżeli macie, panie, ochotę. - Och, tak! - odpowiedział zgodny chór.
245
- A cóż to za gra? - zapytała Susan i położyła dłoń na ręce Zachary'ego. - W jakiej grze możemy wziąć udział wszystkie naraz? - Muszą panie cierpliwie poczekać do wieczora. - Caro, nie potrzebujesz już chyba lorda Zachary'ego po lunchu, prawda? - zapytała Julia, spoglądając na Susan ostrzegawczo. Światło na pewno jest kiepskie. Gdyby mogły, zabrałyby go jak najdalej od niej. A on był tak nieuleczalnie bezwolny, że nie było wątpliwości, co by zrobił, gdyby tylko miał sposobność. - Mam światłocienie już dobrze zaznaczone, potrzebuję jeszcze
S R
ze dwie godziny. - Patrzyła na Zachary'ego. - Jeśli mogę. - Obiecałem, że będę pozował całe dnie i noce, jeśli trzeba odparł z czarującym uśmiechem - Kiedy skończymy, mam umówione spotkanie z Haroldem.
- Z psem? - zawołała rozczarowana Violet. Zachary kiwnął głową.
- Kiedy go sobie wziąłem, wziąłem też odpowiedzialność za jego wychowanie. Zbyt długo zaniedbywałem ten obowiązek. Wybaczcie, panie, ale jestem już zajęty do samej kolacji. Nawet jego uśmiech nie był już tak samo beztroski, jak parę dni temu. Był bardziej zamyślony i wywierał na niej wrażenie... intrygujące. No i nie poddał się prośbom dziewcząt. Dotrzymał zobowiązań wobec niej i Harolda. - Wiecie - zaczęła Joanna, krojąc szynkę - sztuka to coś cudownego. Mówiąc prawdę, pracuję teraz nad własnym obrazem. 246
- Ty? - zawołała Caroline, zanim zdołała się powstrzymać. - A tak. To Apollo i Psyche. - Joanna westchnęła. - Ja jestem Psyche i chciałabym, żeby lord Zachary pozował mi jako Apollo. Joanna spojrzała na Zachary'ego powłóczystym spojrzeniem spod rzęs. - Gdyby mógł, oczywiście. - Ja, cóż... - Ja też maluję obraz! - Widelec Grace opadł z brzękiem na talerz, kiedy pochyliła się do przodu. -I ja - wtrąciła Violet jeszcze głośniej. Wspaniale. Caroline na chwilę zamknęła oczy. Gdyby nie było
S R
to tak żałosne, mogłoby wydawać się nawet zabawne. Żadna z sióstr nie zdradzała najmniejszego zainteresowania sztuką, nawet Anne. No może poza książką z rysunkami nagich rzeźb, którą przez przypadek zamówiła do swego sklepu pani Williams. Po tym, jak wczoraj ujrzała Zachary'ego w kąpieli, Caroline żałowała, że sama nie spędziła więcej czasu na studiowaniu tej książki.
- Chciałbym zobaczyć te prace - rzekł Zachary, z poważnym wyrazem twarzy, któremu przeczyły jednak rozbiegane oczy. - Gdy skończymy z panną Witfeld i po tresurze Harolda. Może po kolacji. Szczęśliwie zwyciężyło poczucie humoru! - Jak długo jeszcze będziesz trzymała Zachary'ego tylko dla siebie, Caro? - zażądała odpowiedzi Susan. - Właśnie, Caroline - zawtórowała matka. - Muszę się przyłączyć do protestu. Wiem, że ukończenie portretu to rzecz ważna, ale musisz być w porządku wobec sióstr. 247
-Ja... - Dziewczęta! - przerwała lady Gladys. - Właśnie przyszło mi do głowy, że zamiast słać wam prezenty na Boże Narodzenie, lepiej zrobię, kiedy was zabiorę do Trowbridge i wybierzemy je razem. W sklepie pani Williams muszą być jakieś katalogi. Dzięki niebiosom za lady Gladys. Caroline posłała jej wdzięczne spojrzenie wśród chóru pełnych zachwytu i szczęścia okrzyków, a baronessa w odpowiedzi puściła oko. Wreszcie ktoś zrozumiał, jak bardzo ważne jest dla niej, żeby zakończyć portret w terminie. Ktoś oprócz Zachary'ego, bo on także już to pojął.
S R
Kiedy wstali od stołu, siostry nie zapomniały jednak o swojej świeżo odkrytej miłości do sztuki.
- Caro? - zapytała szeptem Joanna i złapała ją za ramię. - Masz jakieś zbędne płótno? Caroline westchnęła.
- Jest w garderobie za drzwiami pracowni. - Potrzebne mi są szkicowniki - rzekła Violet i pociągnęła ją za drugą rękę. - Leżą pod ścianą. - Dziękujemy, Caro! - Oddaliły się z furkotem spódnic. - Nie bierzcie żadnych innych, tylko nowe! - zawołała za nimi. Jeśli narysują cokolwiek na odwrocie jej rysunków, polecą głowy. Harold narobił już dość szkód. - Wrócimy do ruin? - szepnął Zachary, biorąc ją pod rękę.
248
Po plecach przeszedł jej dreszczyk. Postanowienie, iż nie pozwoli, by ją rozpraszał, to było jedno, a niereagowanie na jego dotyk to coś zupełnie innego. Oczekiwanie przez dwa albo trzy dni... z tym napięciem w całym ciele, dojmująca świadomość jego obecności - to było gorsze niż oczekiwanie na dostawę nowych płócien. - Oczywiście. Czeka tam biedna Molly. - Zapewne jeszcze śpi - odpowiedział półgłosem. - Załatw, żeby została z nami także przez następnych parę dni. Jakże był pewny siebie! Zapewne dokładnie wiedział, jak na nią działa.
S R
- Proszę, niech pan nie próbuje mnie rozpraszać - powiedziała, starając się, by zabrzmiało to pół żartem, pół serio. - Nie cierpię tracić czasu na zamalowywanie pomyłek. Usłyszała, jak odchrząknął.
- Dobrze, ale powiem ci dokładnie, co się stanie, kiedy po raz ostatni odłożysz pędzel i paletę. Jak zedrę z ciebie suknię, wyciągnę szpilki z włosów i pokryję pocałunkami całe twoje nagie ciało. Teraz miała ochotę zemdleć. - Mam nadzieję, że użyjesz też tej anatomicznej części, którą zobaczyłam u ciebie w kąpieli. - Zdołała to wypowiedzieć obojętnym głosem, wiedząc, że twarz zapłonęła jej purpurą. - Jasne, że tak. To część najważniejsza, jeśli idzie o ścisłość. Wkroczyli na ścieżkę, która okrążała staw i wiodła ku ruinom. Kiedy znaleźli się pod osłoną rosnących na brzegu wierzb, zatrzymał się i ją objął. 249
- Skoro mowa o najważniejszym - szepnął i przytulił ją mocniej. Powoli zbliżył usta do jej ust. Tak, relacje między nimi zdecydowanie zmieniły się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Myśl ta jednak tylko przemknęła jej przez głowę, po czym umysł odmówił posłuszeństwa. Zamiast tego poczuła, że zalewają ją wszechogarniające doznania cielesne - dotyk jego warg, uścisk, żądza, która zdawała się przypływać i odpływać, dotyk rąk prześlizgujących się po jej ramionach i plecach, ku biodrom, i sposób, w jaki przytulał ją do siebie. Caroline objęła go ramionami, pragnąc być jak najbliżej jego
S R
smukłego, twardego i umięśnionego ciała. Pocałunek stał się głębszy, jego język penetrował wnętrze jej ust. Usłyszała swój jęk. Namiętność. To doznanie było bardzo bliskie temu, co czuła, kiedy malowanie wymiatało z niej resztki rozsądku. Chciała wskoczyć w jego skórę i zatrzymać to uczucie na zawsze.
- Caro - szepnął głosem stłumionym przez bliskość jej ust. Poddała się całkowicie, zamykając oczy i próbując pozbierać myśli. Malowanie. Obraz. Musi skończyć obraz. Puściła go, co uznała za niebywałą siłę i stanowczość. Jego ramiona rozluźniały się wolniej, ustami nadal muskał jej wargi. - Dobrze - mruknął wreszcie ochryple. - Wystarczy mi to na mniej więcej dzień albo coś w tym rodzaju. Caroline wygładziła ręką jego zmierzwione włosy. - Jesteś tego pewien? - Nie. Zapytaj mnie o to jeszcze raz. 250
Powinna zachować dla siebie tę ciekawość, ponieważ sprawy przybierały bardzo żenujący obrót. Kiedy był miły, dotykał jej i całował; mimo wszelkich wcześniejszych przyrzeczeń jej skłonność do rozproszenia alarmująco wzrastała. - Nie zapytam. Chodź, muszę popracować nad twoją twarzą, zanim stracę całe popołudniowe słońce. Kiedy dotarli już do ruin, zrzucił płaszcz na ziemię obok jej farb. Siostry zapewne czyniły spustoszenie w jej pracowni, zabierając każdy kawałek pustego płótna, niszcząc pędzle i wprowadzając bałagan w pieczołowicie poukładanych szkicach.
S R
W normalnych okolicznościach ta myśl postawiłaby jej włosy na głowie. Przeznaczała na zakup farb pędzli i płócien każdego pensa z zarobionych przez siebie pieniędzy. Jeżeli jednak dzięki temu zostawią ją choć na dwa dni samą z Zacharym... Wystarczająco długo, żeby mogła skończyć portret i doświadczyć... więcej Zachary'ego Griffina, wybaczy wszystko. W końcu one zostaną w Wiltshire na pastwę Martinów Williamsów, Peterów Redfordsów i im podobnych, podczas gdy ona będzie śniła w Wiedniu swój sen. - Tutaj? - zapytał i postawił nogę na przewróconej kolumnie. Porównała szkic z przybraną przez niego pozą. - Cofnij prawą nogę o dwadzieścia centymetrów, a lewą o dziesięć - zawyrokowała, mrużąc oczy. Zachary posłuchał, podnosząc się i obracając lekko. - Lepiej?
251
- Doskonale. Odchyl lekko głowę i patrz na horyzont za moimi plecami, tak żebym uchwyciła oczy. - Horyzont za tobą nie jest w ogóle zajmujący. Nie mogę patrzeć na artystkę? Nie, ponieważ jeżeli będzie gapił się na nią przez całe popołudnie, jego twarz będzie miała tyle wyrazu, co miska pełna puddingu. - Ponieważ nie należę do twoich posiadłości. Pamiętaj, że to je oglądasz. - Wszystko, co widzę, to pień drzewa i ptak, który właśnie konsumuje chrząszcza.
S R
- Świetnie, skup uwagę na chrząszczu. I rozluźnij zaciśnięte usta. - Podniosła wąsko zakończony pędzelek i dotknęła do policzka, by się upewnić, że jest suchy i czysty.
- Myślałem, że malujesz moją twarz, a nie swoją. Policzki oblały się gorącem.
- Najwidoczniej nie patrzysz na chrząszcza. - Chrząszcz został już pożarty, a ty jesteś dużo bardziej interesująca. Wreszcie podniosła wzrok na niego, by zobaczyć, że studiuje jej twarz z intensywnością, która sprawiła, że krew jej zawrzała. Nic dziwnego, że jego nazwisko na stronach kronik towarzyskich zawsze pojawiało się w skojarzeniu z nazwiskiem raz tej, raz tamtej młodej damy. Przynajmniej tak mówiła Anne. - Zachary, pień drzewa, proszę. 252
Szerokie ramiona uniosły się i opadły. - Świetnie. Pień drzewa. - I nie marszcz brwi! - Ale... ptaszek zostawia pamiątkę. Wargi jej drgnęły pomimo determinacji, by odpędzić bzdurne myśli. - To znowu masz obiekt koncentracji w postaci chrząszcza. - Nie mam zamiaru godzinami gapić się w ptasie odchody! Tym razem nie mogła już powstrzymać się od śmiechu. - To przecież dla sztuki!
S R
- Nieprawda, to dla Caroline Witfeld!
Niespodziewany dreszcz sprawił, że ręka jej zadrżała. Musiała ją odsunąć od płótna i strząsnąć dla rozluźnienia mięśni. - Jeśli zaraz nie przestaniesz, będziesz tu siedział całą noc. - Doskonale. Tylko nie tytułuj, proszę, obrazu Lord Zachary Griffin wpatrzony w ptasie odchody. - Obiecuję.
Wreszcie przybrał właściwą pozę i mogła skoncentrować się na jego twarzy. Podobał jej się jej wyraz - pewny siebie, lekko rozbawiony i szelmowski. Jeśli zdoła przenieść na płótno ten grzech czający się gdzieś pod spodem, monsieur Tannberg bez wątpienia przyjmie ją do pracowni. A że grzeszne spojrzenie przeznaczone było dla niej, nikt nie musiał wiedzieć. W końcu to tajemniczość czyniła Monę Lizę najbardziej uwielbianym obrazem na świecie. 253
Po czterdziestu minutach pogawędki o wszystkim, od strojów balowych po Leonarda da Vinci,doszło ich chrapanie Molly tak głośne, że sam odgłos zmiótł ją z kamiennej ławki. - Molly? - zawołała Caroline, przerywając pracę. - Och, panno Witfeld, musiałam zdrzemnąć się na minutkę, błagam o przebaczenie. - Nic się nie stało - odparła Caroline, wiedząc, że gdyby skarciła służącą za lenistwo, Molly prawdopodobnie już by tego nie powtórzyła, albo co gorsza, Barling zastąpiłby ją bardziej czujną przyzwoitką. - Czy mogłabyś przynieść lordowi Zachary'emu i mnie
S R
po szklance lemoniady? I weź sobie coś do jedzenia. - Już idę, panno Witfeld.
Zanurzając pędzelek w rozrobionej farbie w kolorze skóry Caroline namalowała zarys małżowiny ucha Zachary'ego, widocznego spod ciemnych, rozwianych przez wiatr włosów. Popatrzyła na niego znowu i prawie upuściła pędzel.
- Co robisz, wracaj natychmiast! Nie posłuchał. - Korzystam z nieobecności twojej uważnej służącej, aby pocałować artystkę - powiedział, przeciągając głoski. - Powiedziałam już, że muszę dzisiaj skończyć malować twarz odparła, zdecydowana go zignorować. Aż do jutrzejszego ranka nie mogła malować światłocienia, ale mogła dokończyć nakładanie pierwszej warstwy skóry.
254
- Świetnie. - Stojąc za nią, otoczył ją ramieniem. - Wyglądam wspaniale - rzekł po chwili. - Ale co to jest? - Wyciągnął rękę i pokazał. - To usta. - Moje usta tak nie wyglądają. - No cóż, nie widzę ich teraz, poprawka musi więc zaczekać. Krytyka nie dotknęła jej. Nie dopracowała jeszcze ust, zaznaczyła tylko ich położenie ołówkiem i brzoskwiniową i brązową farbą. Delikatnie odgarnął kosmyk włosów z jej pleców. Zamarła, gdy wzdłuż kręgosłupa przeszedł ją dreszcz. Kiedy w miejsce dotyku
S R
palców poczuła gorące wargi, pędzel wypadł jej z rąk. - Zachary!
- Cii. Prezentuję swoje usta, żebyś miała lepsze pojęcie o ich wyrazie - szepnął, nie przerywając czułego szturmu. Gdyby miała lepsze pojęcie o jego ustach, byłaby już tutaj naga. Delikatne palce przesuwały się od szyi po tkaninie sukni, jakby chciały ją zdjąć, a usta podążały zaraz za nimi. Caroline zaczęła pojmować, dlaczego poeci porównują ekstazę seksualną ze śmiercią, ponieważ gdyby mogła doznać dotyku jego ust na nagim ramieniu, na pewno by ją to zabiło. Schwyciła przerywany oddech. - Proszę, przestań! Wsparł czoło na jej ramieniu. - Wybacz, nawet patrząc na pień drzewa, myślę tylko o jednym. Parsknęła śmiechem, wykorzystując chwilę na dojście do równowagi. 255
- Miło mi, że przedkładasz mnie nad spróchniały pień drzewa. Serdeczny śmiech wydobył się z głębi piersi Zachary'ego. - Dobry Boże, Caroline. Dziewice nie powinny mówić takich rzeczy. - Doprawdy? A to dlaczego? - Dlatego, że to przeraża światowych mężczyzn. - Z ostatnim pośpiesznym pocałunkiem, złożonym na jej ramieniu, poprawił jej suknię. - Czy przynajmniej wolno mi będzie na chwilę przysiąść na kolumnie i wypić lemoniadę? U wylotu ścieżki ukazała się Molly. To dlatego tak skwapliwie
S R
się wycofał. Powinna pamiętać, jak dobry ma słuch. - Oczywiście. Przyłączę się do pana.
- Znakomicie. Mój gorzki charakter potrzebuje jak najwięcej słodyczy.
Powinna coś odpowiedzieć, ale Molly już była na polance i dygnęła w ukłonie, podając Zachary'emu szklankę z tacy, którą trzymała w dłoniach. Caroline przyjęła drugą i usiadła obok Zachary'ego na sztucznej ruinie. - Zmieści się pani w czasie, mimo że przeszkadzam? - zapytał, przybierając poważny wyraz twarzy. Zdała sobie sprawę, że nauczył się odczytywać jej nastrój z subtelnych zmian wyrazu twarzy. Miało to sens, zważywszy, jak długo ją obserwował. - Tak. O ile nie spadnie na nas klęska żywiołowa, ani klątwa Boża, obraz dotrze do Wiednia na czas. 256
- Dobrze. Powinienem pani powiedzieć. Wczoraj wieczorem posłałem liścik mojemu bratu Shayowi, żeby jego jacht czekał w Dover gotów do wypłynięcia z pilną przesyłką przez kanał La Manche. Zaniemówiła na chwilę. Zaoferował wprawdzie już wcześniej pomoc w przesłaniu portretu, nie wiedziała jednak, że podjął już konkretne kroki. Zrobił to, zanim wznowili flirt. - Dziękuję. Zachary ukłonił się. - Cała przyjemność po mojej stronie. Och, chciała pocałować jego gorące zmysłowe wargi. Molly po
S R
drugiej stronie polanki jadła, głośno mlaszcząc, jakikolwiek cielesny kontakt był więc wykluczony. Oznaczałby klęskę, wymuszone małżeństwo i żadnego malowania w Wiedniu. Zobaczyła w jego oczach, że w tej samej chwili doszedł do tego samego wniosku, bo przez twarz przemknęło mu uczucie żalu.
- Powiedziałam coś nie tak? - zapytała cicho, żeby służąca nie usłyszała.
- Skądże. Po prostu odleciał mój ptaszek. Roześmiała się i upiła łyk lemoniady. - Jeśli wytrzyma pan jeszcze godzinę, wymaluję tony szarości spodni i kamizelki wieczorem przy świetle świec. Obawiam się, że będę zmuszona poprosić, aby jutro miał pan na sobie to samo ubranie, żebym mogła dokończyć szarości. - Mój lokaj dostanie apopleksji, ale dam radę. Uśmiechnęła się. Przyjęła w zamian jego uśmiech i ciepły błysk w oczach, po czym 257
odchrząknęła i skoncentrowała się na lemoniadzie. Gdyby wiedziała, że wypowiadając szczerze, co o nim myśli, wznieci takie zainteresowanie i uwagę, trzymałaby język za zębami. Spojrzała z ukosa na Zachary'ego, kiedy pił. Kogo chciała oszukać? Jego pocałunki były równie zajmujące jak znalezienie odpowiedniego odcienia różu, by namalować poranną zorzę. Skończył lemoniadę i po podbródku spłynęła mu kropla. Wytarł ją wierzchem dłoni. Przez jedną ulotną chwilę miała ochotę ją zlizać. Zaczerpnęła powietrza. Spokojnie. Po kolei. Najpierw portret, potem intymne chwile z Zacharym, wreszcie Wiedeń.
S R
Z tą kolejnością był jednak kłopot, ponieważ Wiedeń oddalony był o pół świata, a Zachary Griffin zdawał się w równym stopniu nie mieć ochoty przestać jej całować, co ona nie miała ochoty, żeby się powstrzymywał. Dwa dni. Musi zaczekać dwa dni.
258
Rozdział 15 Zachary czuł się niczym Troja oblężona przez legiony Greków. W chwili, kiedy przełknął ostatni kęs pieczonej szynki, rozpoczął się szturm.
S R
- Lordzie Zachary, zechce pan pozować dla mnie? - Zachary, chcę namalować pana jako Adonisa! - Niech pan zagra z nami w łamigłówki, lordzie Zachary! Choć wcale nie było mu do śmiechu, uśmiechnął się i odsunął od stołu.
- Właściwie muszę zamienić słówko z panem Witfeldem, a potem przyłączę się do gry w salonie, jeśli nie mają panie nic przeciwko temu. Susan porwała się na nogi. - Przyniosę szkicownik. Natychmiast zawrzało wśród reszty damskiej hordy, jedynie ciotka Tremaine pozostała na miejscu, kręcąc głową i wyglądając na bardzo rozbawioną. Nie ruszyła się także pani Witfeld, która zajęta liczeniem potwierdzeń nadesłanych na jej zaproszenia, przepuściła 259
połowę rozmowy przy posiłku. Siedziała także Caroline, która wyglądała na szczęśliwą, jak jeszcze nigdy. Spełnienie jej marzeń było bardzo blisko. Sprawiało mu głęboką przyjemność, że mógł w tym uczestniczyć. Gdyby wtedy wyjechał, nigdy by sobie tego nie wybaczył. - Chodźmy do gabinetu, chłopcze - powiedział Edmund i dał znak Zachary'emu, żeby poszedł przodem. Kiedy znaleźli się sami, Zachary zasiadł w fotelu. - Sporo myślałem - zaczął. - O czym? - O Dimidius. - O mojej krowie?
S R
- Rozmawiałem z Caroline, która powiedziała mi, jak trudno uzyskać odpowiednią liczbę zwierząt, aby rozpocząć hodowlę. Twarz Edmunda spoważniała.
- Powiedziałem panu, co powiedziałem, tylko po to, aby przekonać pana, by pan wrócił i pomógł Caroline. Nie proszę o łaskę, milordzie. - Nie oferuję łaski - odparł natychmiast Zachary. - Chcę zaoferować spółkę. Pan Witfeld nie wyglądał już na urażonego, ale na zmieszanego. - Proszę mówić jaśniej. - Oczywiście. Ma pan krowę, która daje dwa razy więcej mleka niż każda zwykła krowa. Ja mam pieniądze i środki, aby mógł pan rozszerzyć program hodowli i dorobić się całego stada. 260
- A co dostanie pan w zamian? To była najbardziej śliska część całego planu. - Ponieważ głową rodziny jest Melbourne, muszę mu napisać o szczegółach i zapytać o zgodę, niemniej sądzę, że udział w przyszłych zyskach będzie tu na miejscu. - Za sprzedaż mleka? - Za sprzedaż mleka, za śmietanę pierwszorzędnej jakości i masło, i za bydło. - Zachary pochylił się do przodu. - Jeśli uda się panu powtórzyć to samo, co zrobił pan z Dimidius, nie będzie ani jednego farmera w Anglii, który nie zainteresował się hodowlą.
S R
Będziemy mogli dostarczać krowy i buhaje, krzyżować je przez lata, skoro już raz to zrobiliśmy.
- To nie jest krótkotrwały projekt. - Mam tego świadomość.
Edmund popatrzył na niego przez dłuższą chwilę. - A więc nie zaciąga się pan do wojska? Zachary się skrzywił. - Mówiąc szczerze, ktoś sprawił, że przemyślałem to poważnie. Nie mam już zamiaru poświęcać życia na chwałę lub zgubę. Mam doświadczenie w hodowli koni. To fascynujące, ale sądzę, że to hobby każdego arystokraty. To, o czym mówimy, ma nieporównanie większy potencjał niż wyhodowanie jednego albo dwóch zwycięzców derby. - Odetchnął głęboko. - Poza tym, prawdę mówiąc, zmęczyły mnie już konie. - A jeśli książę się nie zgodzi?
261
- Lepiej, żeby to uczynił. Mam też własne fundusze. Bez jego środków i wsparcia będzie to trwało nieporównanie dłużej, ale i ja mam stosowne znajomości. Tylko dlatego, że Melbourne nie zgodzi się, by zrobić dobrą rzecz, nie oznacza, że nikt inny się nie zdecyduje. - Zrobiłby to pan za plecami brata? - Dam mu szansę. Potem... Cóż, jeśli idzie o mnie, niechaj zwycięży lepszy. Edmund pokiwał głową powoli. - Czekałem przez długie lata, by zrobić coś takiego. Dlatego wyhodowałem Dimidius. Jednak,tak jak pan powiedział, na skalę, na
S R
którą jestem w stanie działać, dorobię się najwyżej kilku krów i będę mógł sprzedawać mleko tylko w okolicy. - Wyciągnął dłoń. - Na Boga, chłopcze, jeśli ci się uda, dobijemy targu. Masz partnera. Zachary uśmiechnął się szeroko i potrząsnął dłonią Witfelda. - Dzisiaj jeszcze napiszę do brata. Nie będzie pan tego żałował, sir.
- Papo, nie trzymaj tutaj lorda Zachary'ego przez całą noc. - Zza drzwi dobiegło pukanie i głos Joanny. - My też chcemy swojej części. Witfeld odwzajemnił szeroki uśmiech. - Ja nie będę, lecz ty możesz jeszcze pożałować. Zachary miał jeszcze do zrobienia jedną rzecz, tylko jedną jedyną rzecz, zanim zajmie się hodowlą bydła. Zostawił Edmunda sporządzającego plan nowego przedsięwzięcia i odprowadził Joannę i Julię do salonu.
262
Siedziały tutaj wszystkie dziewczęta, łącznie z Caroline. Zaskoczyło go to, bo przecież miała malować dziś wieczorem, ale nie miał wątpliwości, że nie przekroczy terminu, choćby nastało tu samo piekło, albo wydarzyła się powódź. Ciocia Tremaine i pani Witfeld siedziały w kącie, nie obawiał się jednak, że mu przeszkodzą. Podniósł rękę w odpowiedzi na kakofonię skierowanych w jego stronę próśb i żądań. - Czy mogę prosić panie o chwilę uwagi? Wszystkie podporządkowały się, patrząc na niego wyczekująco. - Dziękuję. Przede wszystkim pragnę przeprosić za wszelkie
S R
przykrości, których doznały panie na balu.
- Ależ skądże znowu, lordzie Zachary - przerwała pani Witfeld i położyła rękę na piersi. - Był pan bardzo szlachetny, bo każdej z moich drogich córek oferował pan taniec.
Wołałby, żeby matrona uwolniła ich od swojej obecności, albo powróciła do liczenia przyjętych zaproszeń, niemniej nie mógł na to liczyć.
- Dziękuję, pani Witfeld. Dałem jednak pani córkom niezbyt dobrą, a przynajmniej niekompletną radę. Chciałbym to wyjaśnić. - O tak, wysłał nas pan wszystkie na Martina Williamsa zgodziła się Anne. - Nie zdawałem sobie sprawy, to znaczy, nie poświęciłem dostatecznej uwagi, aby zrozumieć, że panie wszystkie wybrały tego samego mężczyznę.
263
- A ja wybieram pana, lordzie Zachary - zadeklarowała Grace i spłoniła się. - Jest jeszcze jedno, co chciałbym wyjaśnić. Nie jestem tutaj po to, żeby się ożenić, albo sprowadzać panie na złą drogę. - Przecież... - Cicho, Violet - skarciła Anne. - Pozwól, niech dokończy światłą myśl. Posłał Anne wdzięczne spojrzenie. Caroline nie odezwała się ani słowem, ale na to nie liczył. To nie było przedmiotem jej zainteresowań ani troski. A co do sprowadzania na złą drogę - zrobiła,
S R
czego oczekiwał, to znaczy wyraźnie go ośmieliła. - Co powinienem uczynić - ciągnął - to przybliżyć paniom sposób, w jaki mężczyźni myślą, aby pomóc tym samym osiągnąć sukces w zdobyciu mężczyzny, którego panie zechcą. Pani Witfeld zaczęła znów coś mówić.
- Wiesz, Sally - rzekła ciotka Tremaine, patrząc na czubki swoich butów. - Obiecałaś mi pokazać haft, nad którym pracujesz. Może powinnyśmy zostawić młodzież, by zajęła się sobą. -Ja... - Chodźmy - ponagliła ciocia. - Czuję, że muszę się czymś zająć. - Dobrze. Skoro sądzisz, że poradzą sobie bez nas. - Mój bratanek jest dżentelmenem pod każdym względem. Przechodząc, ciocia Tremaine trzepnęła go po plecach laseczką. Zachowuj się przyzwoicie - szepnęła. Pocałował ją w policzek. 264
- Oczywiście, ciociu. Kiedy damy opuściły salon, Zachary podjął wykład. - Po pierwsze, nie możecie panie wszystkie mieć jednego mężczyzny. - Jak zatem rozstrzygniemy, która weźmie którego? - zawołała Julia. - Niech pan tylko nie mówi, że to powinno być według wieku, bo to nie w porządku. - Właściwie, biorąc pod uwagę obyczaj, to jest w porządku odparł. - Ale nie ja o tym będę decydował, tylko wy. - A czyż dżentelmen nie powinien mieć coś do powiedzenia w
S R
tej kwestii? - wtrąciła niespodziewanie Caroline. - Świetne spostrzeżenie. Może pomocne będzie podejście, żebyście wychodziły za mąż po kolei i pojedynczo. Tak czy inaczej, powiem, jakie trzy rzeczy chce słyszeć każdy mężczyzna. - Są takie trzy rzeczy? - spytała Caroline i uniosła brew ze zdziwieniem.
Pomimo że pragnął jej obecności każdą cząstką swego ciała, zaczął sobie życzyć, aby poszła pracować nad portretem. - Jest ich więcej. Te trzy jednak są najprostsze i bez wątpienia najbardziej przyciągną uwagę. Oczywiście, to wasza wola, czy ich użyjecie. - Co to za rzeczy? - spytała Violet. - Po pierwsze, spytajcie, czy zechciałby się posilić lub czegoś napić. Pomaga zarówno jedzenie, jak i picie, lecz z mojego doświadczenia wynika, że dżentelmeni nade wszystko uwielbiają jeść. 265
- A jeśli spotykamy się nie na wieczorku, ale na przykład w sklepie? - zapytała Grace. Przynajmniej jedna nadal myślała o Martinie Williamsie. - Wtedy pozostaje punkt drugi. Zauważcie, że ma bardzo zamyślony wyraz twarzy, a wy bardzo chciałybyście się dowiedzieć, o czym teraz tak myśli. - Zerknął na Caroline i zobaczył, że otwiera usta, aby wtrącić swoją kwestię. - Dajecie tym samym do zrozumienia, że waszym zdaniem jest inteligentny i myśli bardzo głęboko, a także, że cenicie sobie jego opinię - ciągnął, uprzedzając jej komentarz. - To bardzo pobudzające. Uwierzcie mi.
S R
Nawet Anne wyglądała na przejętą. Dobrze. Wszystkie były bardzo miłe i urocze, chociaż parę z nich miało cokolwiek pusto w głowie. Jednak nie były nic winne temu, że każda zmniejszała swoje szanse przez ciągłe konkurowanie z sześcioma, a raczej pięcioma pozostałymi siostrami. Miały do dyspozycji jedynie rady matki dotyczące drobnych, towarzyskich uprzejmości. Żadna nie była w Londynie, ani też nie ukończyła szkoły. Ktoś musiał je oświecić. - A punkt trzeci? - zapytała Susan. Popatrzył na zaciekawione, wzniesione ku niemu twarze. Wszyscy dżentelmeni w Anglii, albo przynajmniej w Wiltshire powinni wybaczyć mu to, co miał teraz poradzić dziewczętom. - To także ma związek z jedzeniem. - Dlaczego mnie to nie dziwi? - mruknęła Caroline. - Cicho, Caro. Tobie pewnie na tym nie zależy, ale my chcemy wiedzieć. 266
- Wybacz, Joanno. Proszę kontynuować, lordzie Zachary. - Powiedzcie mu, że kiedy go widzicie, przychodzi wam na myśl ciasto brzoskwiniowe albo pudding, albo maślane ciasteczko, cokolwiek, co bardzo lubicie. A potem zapytajcie, czy nie miałby ochoty zabrać tych łakoci, gdy następnym razem będzie szedł na ryby. - Na ryby? Mamy łowić ryby? - Nie, macie zaoferować mu prowiant, kiedy on się wybierze. Wtedy, obojętnie, czy przyjmie tę propozycję, czy nie, będąc na rybach, będzie na przemian myślał o was i słodyczach. Jeśli wybrany dżentelmen ma jakiś inny ulubiony sposób spędzania czasu:
S R
polowanie, przejażdżki czy cokolwiek, oczywiście zaoferujcie mu prowiant na polowanie.
- To cudowny pomysł - westchnęła Susan. - Mam propozycję, żebyście wypisały imiona dżentelmenów, którzy wam się podobają i urządziły loteryjkę. Oczywiście, możecie potem zamieniać się, jeśli wyciągnięte imiona nie będą wam pasować, lub jeśli nie trafią w wasze gusta. Skoro jednak jesteście siostrami, to chciałbym wyraźnie podkreślić, że jeśli będziecie darzyły względami jednego, jest wielce prawdopodobne, że odrzuci was wszystkie, albo jedna z was złamie serce pozostałym. - Grace, przynieś papier - poleciła Anne. - Wypiszemy już zaraz, jakie mamy możliwości. Caroline wstała. - To znak, żebym już poszła. Mam jeszcze coś do zrobienia.
267
- A ja mam do załatwienia korespondencję - zawtórował jej Zachary. - Panie wybaczą, do zobaczenia jutro rano. - Dobranoc, Zachary - odpowiedział chór zgodnych głosów. Caroline pierwsza wyszła z salonu. - To było bardzo interesujące - powiedziała przez ramię, zmierzając ku schodom. - Próbuję na coś się przydać. - Myślę, że to było całkiem pomocne. W każdym razie dużo bardziej niż rada, żeby napadły na balu biednego Martina Williamsa. - Nie taka była moja rada. Ja tylko powiedziałem, żeby nie
S R
pokładały we mnie żadnych nadziei i żeby znalazły kogoś, kto bardziej doceni ich doskonałe przymioty. - Podążył za nią po schodach, trzymając się dostatecznie daleko, aby móc podziwiać kołysanie jej bioder, kiedy szła do góry. Dwa dni. Zaczeka dwa dni, po czym cały się w niej zanurzy.
- Próbowałeś się ich pozbyć.
- Nie, próbowałem tylko zapobiec, żeby nie zaczęły się o mnie kłócić. Prawdę mówiąc, powinienem był bardziej zważać na słowa. Myślałem, że spełniam dobry uczynek, nikogo nie odtrącając. Odwróciła się i popatrzyła na niego z góry. - A ja cię odtrącam? - Jeśliby tak było, otrzymałbym tylko to, na co zasłużyłem. Wspiął się wyżej i wyciągnął rękę. - Ale tego nie robisz.
268
- Zastanawiam się - powiedziała cicho - czy stałeś się taki delikatny, bo taki jesteś, czy dlatego, że próbujesz coś zyskać. Wiedział, co miała na myśli. Przypuszczał, że z łatwością i z właściwym sobie wdziękiem mógł sięgnąć jej pod spódnicę i potem wystawić na pośmiewisko. - Podziwiam cię, Caroline - odparł. - Zazdroszczę ci. Nie jestem na ciebie zły. - Czego ty możesz mi zazdrościć? - Tego, że zawsze wiedziałaś, czego chcesz, i robisz wszystko, żeby to osiągnąć. - Uśmiechnął się.
S R
- Nauczyłaś mnie wielu ważnych rzeczy, a ja chciałbym się odwzajemnić.
Powiodła wzrokiem wzdłuż całej jego sylwetki, aż poczuła suchość w ustach.
- Zatem będę na to czekać - szepnęła. ***
Sebastian, książę Melbourne, kończył swą poranną kawę, kiedy pojawił się kamerdyner z tacą pełną listów. - Dziękuję, Stanton - powiedział i sięgnął do sterty postawionej koło łokcia. - Proszę bardzo, wasza wysokość. Przeglądał je pobieżnie, skupiając myśli na spotkaniu z premierem, które miał odbyć przed lunchem. Nowe cła, które nałożono, zagrażały jego interesom w Ameryce. Była kolonia nie mogła znieść aż tak wiele. 269
- Są jakieś listy dla mnie, papo? - zapytała Peep, siedząca po jego prawej stronie. - Jest zaproszenie na jutro od lady Jeffers, żebyś poszła z nią i jej córką do Hyde Parku - powiedział i wręczył jej liścik. - Lubię Alice - skomentowała córka, patrząc na zaproszenie. Myślę jednak, że lady Jeffers chce wyjść za ciebie za mąż. Sebastian popatrzył na córkę. Nauczył się już dawno, jak spostrzegawcze i przenikliwe mogą być dzieci, ona jednak nie przestawała go zaskakiwać. - A to niedobrze? Peep potrząsnęła główką.
S R
- Śmieje się za często, nawet wtedy, kiedy nie ma z czego. Zgadzało się to całkiem dobrze z jego własną opinią o lady Jeffers. - Chcesz iść?
- O, tak. Na pewno będą tam akrobaci.
- Potwierdzę w twoim imieniu, dobrze?
Wtem jego uwagę przyciągnęło nieporządne pismo z adresem i wziął je ze sterty pozostałych. Zachary. Złamał woskową pieczęć i rozłożył list. Melbourne - przeczytał w myśli. - Rozmawiałem z Edmundem Witfeldem w Wiltshire. Wyhodował krowę, która daje dwukrotnie więcej mleka niż zwykła krowa rasy guernsey. Czy byłbyś zainteresowany zainwestować? Chcielibyśmy powiększyć stado, żeby Dimidius nie poszła na zmarnowanie. Zachary
270
Sebastian odgadł, że Dimidius była właśnie ową niezwykłą krową. Jak na pierwszą wiadomość otrzymaną od Zachary'ego po wyjeździe, był to list cokolwiek zdumiewający. Jeszcze dwa tygodnie wcześniej jego najmłodszy brat był wściekły i pełen żalu, zdecydowany zaciągnąć się do wojska i dać się zabić. A teraz znów bydło - co nie byłoby dziwne, gdyby nie fakt, że nie było w liście żadnych bzdur i zabawnych komentarzy, którymi zazwyczaj Zachary okraszał swoją korespondencję. Nie było żadnej wzmianki o tym, że jedna z córek Witfeldów maluje jego portret. Był za to rodzaj propozycji wejścia w interes.
S R
Zmarszczył się, żałując, że długie epistoły cioci Tremaine nie zawierały więcej użytecznych szczegółów. Szczęśliwie został już poinformowany, że oboje przebywają poza Bath. - To pismo wujka Zachary'ego, prawda? - odezwała się Penelope i podskoczyła w fotelu. - Kiedy wraca do domu? - Nie napisał.
- Czy ciocia Tremaine czuje się lepiej? - Tego też nie napisał. Sapnęła. - No, to co napisał? - Napisał, że znalazł krowę. - Krowę?
- Tak. Krowa nazywa się... - zerknął do listu - Dimidius. Peep przez chwilę myślała.
271
- Co on będzie z nią robił? Ciocia Tremaine napisała, że ma już psa. - Nie mam najmniejszego pojęcia, co się dzieje. - Była to najszczersza prawda, niestety. Sebastian przejrzał list raz jeszcze, po czym zwinął i wsadził sobie do kieszeni. Hodowla bydła mogła być drogą i nadzwyczaj długoterminową inwestycją, a on nie miał zamiaru topić pieniędzy w beznadziejnych przedsięwzięciach. A jeśli szło o zainteresowania Zachary'ego, wszystkie pomysły były mrzonką. Zaczeka dzień lub dwa z odpowiedzią. Do tego czasu Zachary
S R
najprawdopodobniej zajmie się zupełnie czymś innym i odmowa go nie rozzłości. Popijając kawę, Sebastian poczuł wdzięczność dla owej krowy zwanej Dimidius. Przynajmniej Zachary porzucił myśl o armii. Mógł się tylko modlić, żeby tak było dalej. ***
- Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby tak bardzo przejmowały się rozmową z mężczyzną - rzekła Caroline z uśmiechem, razem z Zacharym opuszczając dom po lunchu. Ktoś mógłby pomyśleć, że rzeczywiście ich wysiłki na jutrzejszym wieczorku mogą nie pójść na marne. - Mam nadzieję, że moje podpowiedzi naprawdę się im przydadzą. Oczywiście wykonam swoją część zadania. - Zachary zerknął na Caroline, odgadując jej nastrój wobec pytania, które chciał zadać.
272
- Czy kiedykolwiek chciałaś wyjść za mąż? Na przykład, kiedy miałaś sześć albo siedem lat? Caroline wzruszyła ramionami. Zmierzali ścieżką do ruin. - Na pewno przyszło mi to do głowy. Ale tak naprawdę chodziło o jeżdżenie na wspaniałych koniach, mieszkanie w wielkich zamkach z tłumem umundurowanej służby, hucznymi balami, i płatkami róży pokrywającymi wszystkie podłogi. Poza płatkami róży opis doskonale się zgadzał z Melbourne Park. Nie miał jednak zamiaru mówić tego głośno. Nie teraz, kiedy nie mógł właściwie myśleć o niczym innym, jak tylko o jej nagiej
S R
skórze i wspólnych okrzykach rozkoszy obojga. Już jutro. - Zdążysz z portretem, prawda?
- Oczywiście. O ile nie wydarzy się klęska żywiołowa, skończę go jutro i będzie gotów do wysyłki pojutrze.
- Dobrze - szepnął i wyciągnął rękę, by pogładzić jej włosy za uchem. Czując, że zadrżała w odpowiedzi, stał się twardy. Choćby rozpętało się tu piekło albo nastąpił potop, to przeklęte malowidło jutro będzie gotowe. *** Patrząc na skończony obraz, Caroline wiedziała, że uchwyciła istotę osobowości Zachary'ego Griffina. Wątpliwości, które miała wcześniej, ostatecznie rozwiały się, kiedy wpadła na pomysł sportretowania go na tle ruin. Jego duch poszukującego przygód, pełnego optymizmu młodzieńca komponował się z egzotyczną scenerią i uwidaczniał w wyrazie twarzy. Obraz był perfekcyjny. 273
Kiedy jednak wykonała ostatnie pociągnięcie pędzlem, zawahała się. W gorącym letnim powietrzu portret powinien wyschnąć do jutra tak, żeby dał się zapakować do drewnianej skrzyni, która już na niego czekała. Namalowała podpis w rogu, lecz ciągle jeszcze trzymała swego modela stojącego pośród antycznych ruin. Oczywiście, pozostawał jeszcze krok ostatni: potrzebowała referencji. Aby je otrzymać, musiała się przyznać, że skończyła. Wzięła głęboki oddech. - Zechciałbyś popatrzeć? Zdjął nogę z kolumny i pochylił się, żeby rozluźnić zastałe mięśnie. - Skończyłaś?
S R
- Skończyłam. - Po plecach przeszedł jej dreszczyk, który nie miał nic wspólnego z wykonaną pracą, a w całości dotyczył obietnicy złożonej jej na potem.
Zachary popatrzył na Molly, która chrapała spokojnie na ławce wśród krzewów różanych, po czym zbliżył się, by zobaczyć ukończone dzieło. Przyglądał się w ciszy tak długo, aż zaczęła się martwić, że popełniła jakiś błąd, niewidoczny dla niej, ale oczywisty dla każdego innego oglądającego. Na zawsze zostanie kompletną idiotką. Idiotyczną guwernantką u lorda Eades. - Caroline, to zapierające dech w piersiach dzieło - przemówił wreszcie. - Gdybym nie wiedział, kto je namalował, przypisałbym je Joshui Reynoldsowi. - Zachary... 274
- Mówię poważnie - przerwał stanowczo. - Jeśli monsieur Tannberg zna się na talencie, przyjmie cię natychmiast. Chciała śpiewać, tańczyć, a najbardziej chciała go pocałować. - Dziękuję! Potrząsnął głową. - Nie dziękuj. Ja tutaj tylko stałem. To ty wykonałaś tę wspaniałą pracę. - Z uśmiechem sięgnął do wewnętrznej kieszeni kamizelki. - A ponieważ podglądałem obraz już wczoraj i dzień wcześniej, poczułem, że powinienem zaoszczędzić nam trochę czasu. Wyciągnął złożony papier i wręczył. Caroline rozwinęła list zaadresowany do monsieur Tannberga.
S R
W prostych słowach wyrażał nie tylko zadowolenie Zachary'ego z ukończonego dzieła, ale podkreślał, jaką przyjemnością było pozowanie tak profesjonalnej i obdarzonej umiejętnościami malarce. - Czy naprawdę tak myślisz? - zapytała szeptem, poruszona tymi słowami.
- Kiedy widzę już ukończony portret, jestem rad, że nie napisałem więcej. Dzieło mówi samo za siebie. - Mam na myśli, czy napisałeś to tylko dlatego, że... no, wiesz. Zachary uśmiechnął się. - Nie - powiedział i potrząsnął głową. - Napisane jest w nim tylko to, na co sobie naprawdę zasłużyłaś. Starannie złożyła list i położyła na sztalugach. Miała wielką ochotę rzucić się w jego objęcia. Pomyślałby, że to z wdzięczności i wcale by się nie mylił, ale było jeszcze coś o wiele więcej. Byłoby to
275
świętowanie, symbol zakończenia, wykrzyknik, że życie, jakie znała do tej pory, odchodzi w przeszłość. - Jak długo trzeba będzie zaczekać do zapakowania obrazu? zapytał i pochylił się, żeby wziąć koc, który przyniosła do przykrycia nóg wcześnie rano. - Żeby było zupełnie bezpiecznie, do jutra po południu. Zachary posłał spojrzenie śpiącej Molly, po czym przełożył palec przez dziurkę od guzika kasztanowej pelerynki Caroline i przyciągnął ją do siebie. Zachwiała się i oparła o jego pierś. Podniósł wolną ręką jej podbródek i pocałował.
S R
Kiedy całował ją przedtem, flirtował i żartował. Stało się to zupełnie jasne, kiedy jego usta spoczęły na jej wargach, wzniecając żar w całym ciele. Caroline zanurzyła palce w jego włosach i z jękiem pozwoliła spijać swoje wnętrze.
Przerwał pocałunek nagle.
- Cicho - wyszeptał i zanim zdołała zaprotestować, rzucając pełne niepokoju spojrzenie chrapiącej przyzwoitce, rzekł: - Tędy. Wziął ją za rękę i pomógł przejść przez zwaloną kolumnę na maleńką polankę. Zanim zdążyła się odezwać, podziękować za wszystko, co dla niej zrobił, znów poszukał jej ust swoimi. To już by wystarczyło, to gorąco i ten wirujący świat. Jakże samo dotknięcie warg mogło działać tak pobudzająco i elektryzująco? Wtedy jego ręce zaczęły gładzić jej piersi, powoli zsuwając się aż do sutek. Aż podskoczyła, kiedy przywarł do niej mocniej. Wielkie
276
nieba! Między nogami poczuła gorący ucisk, który pozbawiał ją tchu. Nagle całowanie stało się niewystarczające. Zapragnęła więcej. - Caroline - wyszeptał i przesunął usta blisko ucha. - Chcę cię zapytać raz jeszcze, czy naprawdę tego chcesz. Powiedz prawdę. Spojrzała mu w oczy. - To nie w porządku, że mężczyzna może to mieć, kiedy tylko zechce, tak długo, jeśli zachowuje dyskrecję, a kobieta nie może, nawet jeżeli zdecyduje się na samotne samodzielne życie. Wybieram własną drogę. Uśmiechnął się, oczami badając jej twarz. - Czy to oznacza: tak?
S R
Puściła jego włosy i położyła mu dłonie na rękach, wciąż tulących jej piersi. Uniosła się i odpięła jeden z guzików pelerynki, po czym przesunęła jego palce, by odpięły drugi guzik. - To zdecydowane tak. - Dobrze.
Pelerynka została odpięta w ułamku sekundy i zsunięta z jej ramion. Pokrywał Caro pocałunkami, aż ugięły się pod nią kolana. Wargi, usta, języki - wielkie nieba, dlaczego kobieta ma o tym zapomnieć tylko dlatego, że wyrzeka się małżeństwa? Przywarła do niego mocno, rękami oplotła mu szyję. Przytulał ją tak mocno, że poczuła jego podniecenie przy swoim podbrzuszu. Oddech jej przyspieszył, serce poczęło bić mocno. - Zachary, nie wiem, czy mamy dość czasu.
277
- Zostało dwadzieścia minut do lunchu - od-szepnął i sięgnął do jej pleców, by rozpiąć suknię, z taką wprawą, że Caroline zabrakło tchu. - To niewiele czasu, ale zdążymy zrobić, co trzeba. Kiedy zsunął suknię z jej ramion, letni wietrzyk na gołej skórze, sprawił, że zaczęła drżeć - nie z chłodu, ale z oczekiwania. Sztywnymi palcami rozpięła guziki jego kamizelki, po czym wyciągnęła mu koszulę ze spodni. Nie przestawał jej szeptać do ucha czułych słówek, stosownych do okoliczności, takich, które chciała usłyszeć. Chociaż była to część uwodzenia, dla niej oznaczało zwyczajną stratę energii. Pragnęła go i miała najlepszą okazję, by dać upust swojej namiętności.
S R
Ukląkł na kocu, który rzucił na ziemię i pociągnął ją do siebie. - Chcę, żebyś pokazał mi wszystko - wymruczała Caroline i wślizgnęła mu ręce pod koszulę, dotykając gołej piersi. - To nie kwestia pokazywania, a odczuwania - odparł i pochylił się, by pocałować jej nagie ramię. Potem zsunął usta do piersi. Wstrzymała oddech.
- Już wiem, co miałeś na myśli - zdołała powiedzieć. Zachary zaśmiał się. - Nie wiesz. Jeszcze nie wiesz. - Odsunął się trochę i zsunął jej suknię do pasa. Długą chwilę wpatrywał się w nagie piersi, po czym powoli wyciągnął rękę, by je pogładzić. Dysząc chrapliwie, Caroline oddała się pieszczocie. Wielkie nieba! Zawsze uważała, że kieruje się w życiu logiką i myśleniem. Dotyczyło to wszystkich dziedzin życia poza sztuką. To uczucie jednak było nadzwyczajne i tak przejmująco podniecające, że zaczęła 278
wątpić, czy zniesie więcej. Wtedy schwycił ustami jej lewą pierś i powiódł językiem po brodawce. - Boże! - jęknęła. Objął ją ramieniem i położył ostrożnie na kocu. Caroline wyprężyła ciało, kiedy zajął się jej prawą piersią, i wczepiła dłonie w jego włosy, by przytrzymać go blisko serca. Kiedy zaśmiał się w odpowiedzi, poczuła gorąco spływające ku miejscu między nogami. Uniósł się lekko, tylko po to, żeby zdjąć koszulę, po czym powrócił do czułego szturmu. Dotyk jego nagiej, gładkiej i aksamitnej skóry pokrywającej stalowe mięśnie wywoływał cudowne uczucie.
S R
Powiodła dłońmi wzdłuż jego kręgosłupa i zatrzymała się przy pasku spodni.
- Jeszcze nie - powiedział i zrobił unik. Miał na wpół odpięte spodnie i widoczną nabrzmiałą wypukłość między udami. Ściągnął jej suknię i halkę, a pantofelki rzucił do tyłu przez ramię. Caroline stała zupełnie naga między wiązami i różanymi krzewami. Wziął jej lewą stopę i jął pokrywać lekkimi jak piórko pocałunkami, zmierzając w górę ku wewnętrznej stronie ud. Nie mogła leżeć bez ruchu - przesuwała dłonie wzdłuż bioder i piersi, podczas gdy on pomału i bezlitośnie posuwał się do góry. Rozsunął jej uda i pochylił się nad nimi. Wdarł się do środka językiem. Znów wstrzymała oddech. - Błagam, Zachary - zaczęła jęczeć, starając się, by jej głos brzmiał cicho, ledwie jednak pamiętając dlaczego. - Nie zniosę niczego więcej. Nie mogę już dalej. 279
- Właśnie, że możesz - odparł drżącym z ekstazy głosem. Obsypał pocałunkami jej drugą nogę z tą samą doprowadzającą do szaleństwa cierpliwością. Jak mógł to wytrzymać, kiedy każdą cząstkę jej ciała trawiła niewiarygodna wręcz żądza, by być z nim? Wreszcie przykląkł i rozpiął spodnie. Uniósł się i zsunął ciemnoszarą tkaninę wzdłuż ud. - Z powodu tak pięknych ciał artyści tworzą rzeźby - westchnęła i usiadła, by mu się lepiej przyjrzeć. - Chciałem to samo powiedzieć o tobie najdroższa, ale dziękuję. - Z ciepłym uśmiechem i wyrazem twarzy mówiącym wyraźnie, co
S R
zamierza uczynić, przysunął się do niej. Zamknął jej usta w otwartym, pełnym żądzy pocałunku i położył na kocu, przesuwając równocześnie ustami wzdłuż szyi do piersi.
- Zachary, kończy nam się czas - poskarżyła się i złapała go za włosy.
- Następnym razem nie będziemy się musieli spieszyć. Następnym razem? Nie była pewna, czy przeżyje to zbliżenie. - Proszę! - Trzymaj się - wyszeptał i opuścił biodra, po czym naparł na nią swoją męskością. Bardzo powoli, z delikatnością, którą zauważyła mimo że wolała by się pośpieszył - popchnął. Poczuła ostry ból, gdy w nią wszedł. Zamknęła oczy zaskoczona. Każda cząsteczka jej ciała skupiła się tam w środku, kiedy wślizgiwał się głębiej, póki nie schował się cały. - Jezu - szepnął i ramiona mu zadrżały. - Otwórz oczy. 280
Caroline posłuchała i popatrzyła na niego, oddalonego ledwie parę centymetrów od jej twarzy. Wtedy zaczął poruszać biodrami. Zaparła się i wczepiła dłonie w jego ramiona, głęboko wbijając palce w jego ciało, w miarę jak ponawiał głębokie pchnięcia w środku. Jego usta znów znalazły jej wargi i poczęła go spijać, przyciągając jego twarde ciało tak blisko, jak tylko mogła. Nawet połączenie takie jak to nie wystarczało. Chciała więcej. Chciała wszystkiego. Przyśpieszył rytm. Nie mogła powstrzymać krótkich urywanych jęków towarzyszących jego pchnięciom. Uścisk w środku potęgował się i potęgował, aż wybuchła, przywierając do niego bezradnie,
S R
podczas gdy umysł wyłączył się zupełnie.
Jeszcze zwiększył tempo, do środka, na zewnątrz, do środka, na zewnątrz, aż wycofał się z jękiem z głębi piersi i położył głowę na jej ramieniu. Dysząc ciężko, pocałowała go w ucho, próbując sobie przypomnieć, gdzie są i dlaczego właściwie muszą przerwać i włożyć ubrania. Jeszcze nie. Nie była wcale gotowa, by skończyć.
281
Rozdział 16 Zachary podniósł się na łokciu i oparł głowę na dłoni, przyglądając się Caroline. Słodki Lucyferze, dziewica nie powinna być aż tak pożądliwa i tak namiętnie reagować na pieszczoty, ani też nie powinna go podniecać do tego stopnia, że miał wciąż na nogach
S R
swoje przeklęte długie buty, a opuszczone spodnie spętały mu kolana. Dziewica powinna być spłoszona i nieśmiała, a po czymś takim powinna zalać się łzami, lamentując nad swoim upadkiem. Caroline jednak powiodła palcami po jego piersi, prawdopodobnie zapamiętując muskulaturę lub coś w tym rodzaju. Po czym jej ręka zsunęła się w dół, a on aż podskoczył pod dotykiem dociekliwych palców. Wycofanie się w ostatniej chwili wymagało od niego zmobilizowania całej posiadanej samokontroli i wstrzemięźliwości. Jeśli Caroline czegoś nie chciała, to na pewno dziecka. - Musisz dać mi trochę czasu, zanim będziemy mogli powtórzyć wszystko od początku - rzekł i pochylił się, by lekko ją pocałować. Chociaż nie sądzę, byśmy dziś jeszcze mieli okazję, zważywszy na okoliczności. Odwzajemniła pocałunek. 282
- To było nadzwyczajne - skomentowała głosem ciągle wzruszonym i zdyszanym. - Co zrobiłbyś inaczej, gdybyś miał więcej czasu? Zmarszczył brwi. - Nie jesteś zadowolona? - Było mi bardzo dobrze. Powiedziałeś przecież, że chciałbyś mieć więcej czasu. Co byś jeszcze zrobił, gdybyśmy mieli go więcej? Zachary pogładził koniuszkiem palca jej brodawkę, obserwując, jak twardnieje i podnosi się w odpowiedzi. - No cóż, na przykład... Są jeszcze inne pozycje.
S R
- Ojej - jęknęła, wyginając się w łuk. Dwadzieścia minut to było stanowczo za mało czasu. -I jeszcze...
- Widziałam książkę z nieprzyzwoitymi rycinami - przerwała, usiłując odzyskać rozsądek
- Ach, tak - odpowiedział uśmiechem na jej poważny ton. - Jest jeszcze przyjemność wzajemna, rzecz jasna. Uniosła głowę.
- Tobie nie było przyjemnie? - Odczułem przyjemność, wielką przyjemność. To nie jest jednak... - A ja myślałam, że tak! - Zwróciła wzrok ku dolnej partii jego ciała i jej oczy gwałtownie otwarły się szerzej. - Czy to znaczy... - Caro, Zachary, czas na lunch! Natychmiast, w odpowiedzi na nawoływanie Susan, Molly chrapnęła i zaczęła coś mamrotać przestraszona. Niech to piekło pochłonie! Zachary ukląkł i złapał 283
ubranie, po czym naciągnął spodnie i je zapiął. Słysząc zbliżające się tupanie wielu stóp po ścieżce, złapał koszulę, kamizelkę oraz krawat. Caroline pośpiesznie mocowała się z suknią. Pomógł zapiąć jej pelerynkę, tak by zasłoniła rozpięty całkiem tył. - Powiedz, że poszedłem się przejść - rzucił szeptem i zanurkował w gęste zarośla. Znalazł dobre miejsce za kamienną, do połowy zburzoną ścianą i przykucnął, by naciągnąć koszulę. Parę metrów dalej usłyszał głos Caroline mówiący spokojnie, że portret jest skończony, a model poszedł rozprostować nogi. Dzięki Bogu, że jest taka rozsądna, inna
S R
od reszty sióstr, które wariowały na punkcie małżeństwa. W przeciwnym razie Edmund już by zmierzał od domu z muszkietem w jednej ręce, a małżeńską umową w drugiej... Kiedy zapiął starannie wszystkie guziki kamizelki i zawiązał krawat tak dobrze, jak umiał, okrążył ruiny od tyłu i doszedł do ścieżki, prowadzącej wokół stawu. Wziął głęboki oddech i sprawdziwszy po raz ostatni, czy wszystko, co powinno, jest należycie zapięte, skręcił w stronę polanki. - Zdawało mi się, że ktoś mówił o lunchu - rzekł, kiedy stadko dziewcząt ukazało się jego oczom. - Musicie zobaczyć salę balową - rzekła Joanna i wyskoczyła do przodu, by wziąć go pod ramię. - Mama wykupiła chyba wszystkie żółte wstążki w Wiltshire. Wszędzie ich pełno. - Wyglądają jak pajęczyna - skomentowała Anne. - Ależ skąd. Wyglądają cudownie. A żółte irysy i lilie właśnie przyjechały. - Julia wzięła go pod drugie ramię. 284
Najbardziej pragnął, by to Caroline wzięła go pod ramię. Zawrócił z bliźniaczkami i poprowadził je do portretu. - Widziały już panie ukończone dzieło? - spytał i uwolnił ramię, aby pokazać obraz. - Śliczny, Caro! - zawołała Anne i wzięła najstarszą siostrę za rękę. - Monsieur Tannberg będzie oczarowany. - Dziękuję - odparła Caroline. - Idźcie przodem. Muszę zanieść płótno do domu i rozłożyć do wyschnięcia. - Pomogę, panno Witfeld - rzekł szybko Zachary. - Zaraz do pań dołączymy. Zachary miał wrażenie, że Anne rzuciła mu podejrzliwe
S R
spojrzenie, ale równie dobrze mogło mu się wydawać, gdyż był zdenerwowany. Mało brakowało. Kiedy dziewczęta, głośno skarżąc się na to, że Caroline zagarnęła go całkowicie dla siebie, znikły u wylotu ścieżki, przysunął się bliżej.
- Nie mogłam znaleźć pantofli - wyszeptała i podniosła płótno, starannie umieszczając je na stelażu tak, aby się nie zabrudziło ani o nic nie otarło.
Spojrzał na dół i dostrzegł koniuszki jej nagich palców u stóp, kiedy pochyliła się nad stelażem. Zalała go fala nieoczekiwanego pożądania, ciężkiego i gorącego. - Przyniosę. Przeszedł przez złamaną kolumnę i przeczesał trawę, aż znalazł parę jasnozielonych pantofelków. Leżał tam jeszcze pomięty koc. Stanął przez chwilę patrząc na niego. Coś się tutaj wydarzyło, i to coś zgoła innego, niż tylko to, co oczywiste. Nie umiał znaleźć słów na to, 285
co to dokładnie było - to, co tu zaszło. Zadrżał, zwinął koc i przesunął na koniec kolumny, żeby wyglądał, jakby przynieśli go tu z Caroline, po czym o nim zwyczajnie zapomnieli. - Proszę bardzo - rzekł, ukradkiem rzucając pantofle koło jej stóp, i przesunął się tak, by zasłonić ją przed oczami służącej. - Dziękuję - odparła. Zachary chrząknął. - A ja dziękuję tobie. Za to, że nie wpadłaś w panikę, kiedy przyszły siostry. Byłoby bardzo niezręcznie, mówiąc najdelikatniej. Nie to dokładnie chciał powiedzieć, ale któreś z nich musiało coś powiedzieć.
S R
Poprawiła obraz w skrzynce. - To ja powinnam podziękować tobie - odparła i wstała. - Dałeś mi bardzo cenną lekcję anatomii. Czy zechciałbyś zanieść to do domu?
Kiedy odeszła, by pozbierać farby, paletę i pędzle, przez kilka chwil przyglądał się jej sylwetce z tyłu. Miała pełne uroku ciało, na którego bliższe zbadanie życzył sobie mieć więcej czasu. Widocznie jednak ona zaspokojona została całkowicie, zarówno fizycznie, jak i pod względem głodu poznawczego. Albo była zła, że uciekł i zostawił ją samą, by musiała kłamać. - Caroline, wiesz dobrze, że nie mogliśmy dać się zobaczyć razem - powiedział półgłosem. - To oczywiste. Powiedziałam ci już, że nie mam ochoty na małżeństwo. A już na pewno nie życzę sobie, aby ktoś myślał, że
286
zamierzam zostać twoją kurtyzaną, czy kimś w tym rodzaju. Zawarliśmy układ, a ty wypełniłeś jego warunki wprost idealnie. Ruszyła ścieżką i dała znak Molly, by poszła przodem. - Chodźmy, milordzie. Pochwycił skrzynię z obrazem i ruszył, starając się nadążyć za Caroline. - Tylko jedną chwilkę - jęknął i złapał jej ramię, aby nie szła tak szybko i zwiększyła odległość dzielącą ich od służącej. - Nawet nie przyszło mi do głowy, żebyś mogła zostać moją kurtyzaną. A już na pewno nie oczekuję od ciebie pochwał za moje
S R
zachowanie. Wiesz doskonale, tak samo jak ja, że mieliśmy tylko dwadzieścia minut.
- Może źle się wyraziłam, Zachary. Chciałam cię tylko zapewnić, że nie mam zamiaru urządzać scen, ani też wieszać ci się na szyi. Nie mam względem ciebie żadnych ukrytych planów. Poklepała bok skrzynki. - A raczej: mam plany, ale tylko co do twojej podobizny.
A więc to tak. Niech to licho porwie! Nie tylko nie robiła scen, ani też nie zachowywała się jak uwiedziona dziewica, ale doszła do siebie dużo szybciej niż on. Jedyne, o czym teraz mógł myśleć, to jak zasmakować jej słodkich ust i gdzie ją położyć, by mieli dla siebie więcej niż dwadzieścia minut, by głaskać jej delikatną skórę i doprowadzić ją do krzyków rozkoszy.
287
Rozumiał ją jednak doskonale. Miała coś znacznie lepszego do roboty, niż kochać się z nim. Świetnie. Doskonale. - Przypuszczam, że to oznacza, iż będziesz miała trochę wolnego czasu wieczorem - spróbował. Albo mu się wydawało, albo zgubiła krok. Pewnie zapomniała już, co oznacza czas wolny. - Tak, przypuszczam, że tak. - Dobrze. Zatańczysz ze mną walca. Siostry mówią, że orkiestra ma w programie przynajmniej sześć walców. - Wątpię. Nawet mama uznałaby taką liczbę walców za skandal.
S R
- Bez względu na to, ile ich będzie, jeden musi należeć do mnie. Zesztywniała.
- Mógłbyś poprosić, zamiast rozkazywać? Rozkazywać. To zazwyczaj była cecha Melbourne'a. Poza tym, gdyby poprosił, mogłaby odmówić.
- Czy zechcesz zatańczyć ze mną walca? - zapytał. - Już to raz zrobiliśmy. Nie rozumiem, dlaczego nie mielibyśmy zatańczyć dziś wieczór. - Dobrze. - Szczęśliwie do wieczora powinna mieć dość czasu, aby przynajmniej pomyśleć, jak by to było przyjemnie wirować z nim nago. Jeśli nie, walc jej o tym przypomni. Tego był całkowicie pewien. Kiedy wrócili do domu, usiadł i zjadł lunch, a potem pożyczył jeden z almanachów Edmunda i poszedł na górę, aby dowiedzieć się czegoś więcej o miejscowych hodowlach bydła. Miał przeczucie, że 288
Dimidius nie była jedynie prostą krzyżówką - inaczej ktoś inny z łatwością mógł odcyfrować tajemnicę. Szczęśliwie Witfeld robił notatki na temat linii pochodzenia Dimidius. Teraz Zachary musiał ustalić miejsce pochodzenia jej przodków, zarówno bezpośrednich, jak i tych w dalszej linii, a także, który z przodków przyczynił się do jej szczególnych przymiotów. Harold podskoczył i zaszczekał, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Mając nadzieję, że to Caroline, Zachary wstał od stołu pod oknem. - Proszę wejść. Ciotka Tremaine otworzyła drzwi. - Ukrywasz się?
S R
- Skądże znowu. Prowadzę pracę badawczą. Zamknęła drzwi za sobą i pochyliła się, by podrapać Harolda za uszami. Przynajmniej tym razem pies na nią nie skakał. Cierpliwość i ćwiczenia zaczynały dawać rezultaty. Dobry piesek. - Jaką pracę badawczą? - Na temat bydła - Ach, tak. Powrócił do porównywania notatek Edmunda z almanachem, ale czuł na sobie wzrok ciotki, świdrujący go na wylot. Popatrzył na nią z westchnieniem. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić, ciociu? - Wysyłasz nasz powóz z portretem Caro. - Tylko żeby zdążyć na odjazd dyliżansu pocztowego w Trowbridge. Chodzi o to, by portret doszedł do Wiednia na czas. 289
- Zachowanie godne dżentelmena. W przeciwieństwie do uwiedzenia Caroline, co było nadzwyczaj niegodne dżentelmena. Ciotka Tremaine nie miała jednakże zdolności czytania w myślach, przynajmniej nie w stopniu danym Melbourne'owi, a Zachary nie zamierzał się zwierzać. - Przeze mnie straciła co najmniej jeden dzień. To chyba uczciwa rekompensata. Ciotka podeszła do łóżka i usiadła na jego brzeżku. - Myślałam, żeby już pojechać do Bath - powiedziała wreszcie. Zachary poczuł chęć, by porwać się na nogi i krzyczeć na znak protestu.
S R
- Jestem, rzecz jasna, do cioci dyspozycji - wykrztusił z trudem. - Jeśli jednak pyta mnie ciocia o zdanie, to chciałbym tu zostać jeszcze tydzień albo dwa. Już o tym mówiłem. - A to z jakiego powodu?
- Z powodu krów - odpowiedział tonem pozwalającym się domyślać, że jest poza tym jeszcze jakaś przyczyna. - Napisałem Melbourne'owi o hodowli krów. Przypuszczam, że nie pokazano cioci Dimidius? - Tej mlecznej krowy? Sally mówiła mi o niej jako o jeszcze jednym z małych głupstw Edmunda. - Jeśli okaże się, że mam rację, to nie jest głupstwo. To pomysł wcale niegłupi, może nawet okazać się... monumentalny. Ciotka Tremaine przerzucała swoją laseczkę z jednej ręki do drugiej. Przez lata nabrała w tym tak mistrzowskiej wprawy, że 290
pewnie zasługiwała już na to, żeby pochować ją z laseczką jak rycerza z mieczem. - No cóż - rzekła po chwili. - Naturalnie nie mam nic przeciwko temu, aby tu zostać jeszcze jakiś czas. To pozwala odpocząć po intrygach towarzystwa. Uśmiechnął się. - To przekleństwo stać się członkiem tak dużej rodziny - Nie tyle przekleństwo, ile odpowiedzialność. - Mrugnęła, kiedy wstawała z miejsca. - Chociaż po dzisiejszym balu może się z tobą zgodzę.
S R
- W połowie drogi do drzwi zatrzymała się i popatrzyła na niego. - Nie wiesz, że będzie tutaj połowa Wiltshire.
- Radosny dzień - mruknął i powrócił do notatek. ***
Schodząc, Caroline słyszała muzyków strojących instrumenty oraz głośny gwar przybyłych wcześnie gości. Zapewne wieść o arystokratycznym gościu Witfeldów rozeszła się szeroko i wszystkie panny z okolicy chciały go zobaczyć. Jednak żadna z ciekawskich nie widziała go obnażonego. Żadna nie była w jego ramionach i nie poczuła jego namiętności. Żadna z nich... - Caro - powiedziała Anne, stając za nią na pół-piętrze. Wyglądasz wspaniale. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam cię w fiolecie.
291
Wzruszyła ramionami, udając, że wcale nie spędziła dwóch godzin na przymierzaniu sukien. - Zamówiłam ją na wiosnę i nigdy jeszcze nie założyłam. Zerknęła na wycięty dość głęboko dekolt. - Nie jest za duży? - Ależ skąd. Skończyłaś malować obraz. Zasłużyłaś na to, żeby się dobrze bawić. - Dziękuję. Uczynię wszystko, co w mojej mocy. Anne roześmiała się i objęła Caroline. - O, jak dobrze, że znowu żartujesz! Taka byłaś poważna przez tych ostatnich parę tygodni.
S R
Caroline czuła się dziwnie lekko. Portret powinien być jutro po południu w Londynie. Uczyniła wszystko, by zrobić wrażenie na monsieur Tannbergu. To jednak nie było tylko to. Czuła się bardziej... pewna siebie, odprężona... może nawet doroślejsza. Tłumaczyła sobie, że to może dlatego, że świat poszerzył się dla niej o nowe doznania. W znacznej mierze miało to związek z tym, co robili z Zacharym dzisiejszego popołudnia, nie mając nic wspólnego z ukończeniem portretu. Kusiło ją, żeby się wymknąć i pocałować go znowu, nie chciała się jednak do niego za bardzo przyzwyczajać. Dzięki Bogu, że uraził ją swoją troską o to, by nie ujrzano ich razem. Sądziła, iż wyjaśniła mu dostatecznie jasno, że niepotrzebny jej partner na stałe. A już zdecydowanie nie mogła zostać jego kochanką. Związek był idealny, pod warunkiem że pamiętali oboje, czym był.
292
Łatwo go było znaleźć w sali balowej. Wystarczyło wypatrzyć największe skupisko panien na wydaniu, a on z całą pewnością znajdował się wewnątrz tego wianuszka. - Zobacz, Lydia Reynolds - szepnęła Anne i zatrzymała się. Ależ świdruje wzrokiem Zachary'ego. Wygląda zupełnie jak sowa. - Anne, więcej litości - powiedziała Caroline. - Przecież my też nie jesteśmy bez winy. Próbujemy dokładnie tego samego. - My? - powtórzyła siostra. - Może ja, ale nie ty. - Anne przysunęła się bliżej. - Czy mogę ci zdradzić sekret? - Oczywiście.
S R
- Przedwczoraj ciągnęłyśmy losy z nazwiskami dżentelmenów, za których będziemy chciały wyjść za mąż. Wyciągnęłam George'a Benneta.
- Podoba mi się pan Bennet. - Syn urzędnika magistratu miał duże poczucie humoru i miły wyraz oczu.
- Tak, ale moim celem jest zupełnie ktoś inny. Caroline zmarszczyła brwi. - Chyba nie Martin Williams. - Wielkie nieba, pewnie, że nie. Niech go sobie bierze Susan. Anne przysunęła się bliżej. - Skoro wszystkie mają już swój cel, ja zamierzam złapać lorda Zachary'ego. Caroline ścisnęło w dołku.
293
- Myślałam, że wyraźnie zadeklarował, iż nie poślubi żadnej z sióstr Witfeld - odparła, zaskoczona nieprzyjemnym uczuciem, które ją ogarnęło. Anne wzruszyła ramionami. - Nie chcę reszty życia spędzić w Wiltshire, tak samo jak ty. - Co to oznacza? Anne odsunęła się i wykonała zgrabny ukłon. - Jeszcze nie wiem. Poczekamy, to zobaczymy. Coś podobnego. Caroline patrzyła w ślad za siostrą, kiedy Anne podążała przez salę w stronę stadka panien skupionych wokół
S R
Zachary'ego. Pierwsze, co Caroline przyszło do głowy, to to, że musi go ostrzec; wystarczyło, by Anne sprowokowała dwuznaczną sytuację, i małżeństwo stałoby się koniecznością. Mało brakowało, a dziś po południu jej groziłoby to samo.
- Caroline! - wykrzyknęła matka i wzięła córkę pod rękę. - Czyż to nie piękne? Prześcignęłam samą siebie. Do końca sezonu nie będzie się mówiło o niczym innym, tylko o balu u Witfeldów. - Nie wątpię, mamo. Zdziałałaś tu naprawdę cuda. - Pan Henneker próbował w ostatniej chwili wcisnąć mi pomarańczowe lilie, ale mu powiedziałam, że nie będą pasowały. I dopiero się okazało, że chował żółte na wieczorek w Granston. Teraz oni będą mieli pomarańczowe, już to sobie wyobrażam! Caroline zmusiła się do uśmiechu, mimo że jej uwaga skupiała się na Anne, która wzięła Zachary'ego pod rękę i powiedziała coś, co go rozśmieszyło. Niech to licho porwie, wcale jej się to nie podobało. 294
I bynajmniej nie dlatego, że plan Anne, jakikolwiek był, wyglądał na dramatycznie niedopracowany. Po pierwsze, Zachary nie miał ochoty się żenić i wszyscy o tym wiedzieli. Z drugiej strony właśnie rozpoczął pracę nad nowym pomysłem na życie i chociaż prawdopodobnie czynił to już wielokrotnie, Caroline z całego serca życzyła mu, by tym razem odniósł sukces. Jeżeli Anne zastawi na niego małżeńską pułapkę, prawdopodobnie zaciągnie się do armii, tylko po to, żeby uciec przed wszechwładną rodziną. Co gorsza, mógł zakochać się w Anne i zostać w Wiltshire. Wówczas, przyjeżdżając w odwiedziny, Caroline
S R
musiałaby patrzeć na nich razem.
- Caroline? Wyglądasz blado. Biedactwo, przepracowałaś się. Matka poklepała ją po policzku.
- Tak, trochę jestem zmęczona - skłamała Caroline. - Jakoś wytrzymam. Powiedz, mamo, będziesz tańczyła dzisiaj wieczorem? Sally Witfeld zachichotała.
- Wielkie nieba, nie! Nie mogę zająć ani jednego dżentelmena, kiedy wszystkie moje córki muszą wyjść za mąż. - Poza mną. - Naturalnie. Ale gdyby ktoś się akurat trafił, to... Matka zostawiła niedopowiedziane zdanie, które ciężko zawisło w powietrzu i podążyła na powitanie lorda i lady Eades. Caroline stanęła pod ścianą w miejscu, gdzie dobrze było widać przybywających gości. Wszedł Martin Williams, prowadząc za ramię matkę, na co natychmiast zareagowała Susan i podbiegła, by 295
poprowadzić ich do stołu z przekąskami. Wyraźnie pokierowała się wskazówkami Zachary'ego dotyczącymi jedzenia. Jedna po drugiej siostry odszukiwały kawalerów i wciągały do rozmowy. Nawet Anne piła poncz z George'em Bennetem. Miło było widzieć, że zachowują się jak prawdziwe młode damy, a nie jak rój wściekłych os. Zachary dokonał prawdziwego cudu. Pomimo że sobie przyrzekła nie okazywać zainteresowania Zacharym, nie mogła oderwać od niego oczu. Miał na sobie ciemnoszare ubranie z kamizelką w szare i zielone paski. Krawat spinała onyksowa spinka. Gorące pożądanie ogarnęło jej ciało,
S R
napełniając je miłym uczuciem. Obiecał jej znacznie więcej, niż rzeczywiście doznała w ciągu dwudziestu minut, chociaż nigdy w życiu nie czuła się tak podekscytowana, podniecona i spełniona. Pomyśleć, że był to jedynie przedsmak - na samą myśl robiło się jej sucho w ustach, a serce zaczynało mocniej bić. Dzięki Bogu już wkrótce stąd wyjedzie. Ciocia musiała jechać do Bath, a on spełnił obietnicę pozowania do portretu. Jeśli mówił poważnie o Dimidius i rozpoczęciu hodowli na szerszą skalę, to musiał się dogadać się z ojcem, który pewnie był wniebowzięty. Jednak nie zostanie przecież w Wiltshire - o nie, nie mogła sobie wyobrazić, że będzie tu siedział choćby minutę dłużej niż to konieczne. Ona także nie. - Panno Witfeld. Dygnęła, słysząc nosowy ton. - Lady Eades. Lordzie Eades.
296
- Pani matka powiedziała, że skończyła pani już portret - rzekła hrabina. - Przypuszczam, że to lorda Zachary'ego użyła pani jako modela do pracy kwalifikacyjnej? - Tak, w istocie. Pochlebia mi państwa zainteresowanie. - Cóż, mam nadzieję, że nie sądzi pani, iż skłonni będziemy czekać w nieskończoność na odpowiedź w sprawie naszej szlachetnej oferty - wtrącił lord Eades. - Kiedy spodziewa się pani uzyskać odpowiedź? - Może to potrwać dwa tygodnie lub trochę dłużej. Odpowiedzą, kiedy dostaną mój obraz. - Miała ochotę powiedzieć bez ogródek, że
S R
nigdy nie miała zamiaru przyjmować ich oferty, lecz przecież jeśli nawet wyjedzie z Wiltshire, zostanie tutaj cała jej rodzina. Nie miało szczególnego sensu zrażać sobie miejscowej arystokracji tylko dlatego, że przerażała ją myśl o posadzie guwernantki. - Doceniam państwa cierpliwość. - Ukłoniła się. - Wybaczą państwo. Odwróciła się i zderzyła z czyjąś piersią w kamizelce w szerokie szare i zielone pasy. Odruchowo złapała go za klapy, a jego ramię objęło ją w biodrach. - Najmocniej przepraszam - rzekł i uśmiechnął się szeroko. Zapłoniła się i wysunęła z jego uścisku. - Powinnam była się rozejrzeć. - A ja patrzyłem - odparł ciszej. - Twój widok zapiera mi dech w piersiach. - To dlatego, że na ciebie wpadłam. Dojdziesz do siebie. Próbowała obrócić sprawę w żart. 297
Zachary roześmiał się. - Bardzo zręczna odpowiedź. Jak przypuszczam, w twoim karneciku nie ma dla mnie miejsca? Jej karnecik był kompletnie pusty. - Nie sądzisz, że powinieneś raczej zatańczyć z naszymi gośćmi? - Przecież także jestem gościem i chcę zatańczyć z tobą. A ty już się zgodziłaś, pamiętasz? Daj mi karnecik. - Wyciągnął rękę. Z westchnieniem podała go, a po plecach przeszedł jej miły dreszcz, gdy ich palce się zetknęły. Wielkie nieba, czy tak teraz będzie między nimi cały czas? Połowa jej duszy marzyła, by tak było. Cudownie.
S R
Popatrzył na karnecik i zerknął na nią spod długich rzęs. - Chcę wszystkich tańców - szepnął. Pomiędzy nogami poczuła gorąco. Jej ciało poczuło, że jest zbyt ciasne. - Spowodowałbyś w ten sposób bunt.
Z cichym westchnieniem naskrobał swoje imię w jednej z linijek.
- Zdaje mi się, że dzisiejszy wieczór powinien być poświęcony tobie - powiedział. - Osiągnęłaś tak bardzo wiele. - Jeszcze niczego nie osiągnęłam. Zachary oddał karnecik. - Zrobiłaś wszystko, co umiesz. Portret wyślemy stąd jutro, reszta zależeć będzie od samego monsieur Tannberga. Będziesz z siebie dumna, Caroline. Poza tym, że portret jest świetny, znalazłaś swoje marzenie i wybrałaś drogę, żeby za nim podążać.
298
Ponieważ nie była pewna, że wytrzyma to jego spojrzenie jeszcze przez chwilę, zerknęła do karnecika. - Ostatni walc? Powolny, zmysłowy uśmiech zagościł na jego ustach. - Nie ma jak oczekiwanie - mruknął i z lekkim ukłonem znikł na powrót w tłumie.
S R 299
Rozdział 17 Caroline nie pamiętała, żeby kiedykolwiek czuła się bardziej szczęśliwa. Udało się. Dostała zaproszenie do pracowni malarskiej i wypełniła kryteria przyjęcia, wysyłając pracę, najlepszą, jaką namalowała w życiu. Reszta zależała już od profesjonalnego oka monsieur Tannberga.
S R
- Jeszcze jeden tak długi taniec i skonam tutaj - zdyszanym głosem wysapał Frank Anderson, odprowadzając ją do matki. - Muzycy widać czują to samo - odparła Caroline radcy i uśmiechnęła się szeroko.
Ostatni taniec po odpoczynku dla orkiestry miał być ostatnim walcem wieczoru. I od co najmniej godziny uśmiech częściej gościł na twarzy Caroline. Nie wstydziła się do tego przyznać. Cieszyła się, że znów znajdzie się w ramionach Zachary'ego, chociaż był całkowicie ubrany i przyglądać się im miała co najmniej setka gości. W tej jednak chwili zdawał się nie odczuwać takiej samej tęsknoty, co ona. Stał, rozmawiając z Anne i George'em Bennetem. Z ich min trudno było wywnioskować, który z dżentelmenów uważa jej siostrę za bardziej czarującą. A Caroline dobrze wiedziała, którego z nich faworyzuje Anne. 300
- Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza - powiedziała nagle i pociągnęła matkę za rękaw. - Nie znikaj na długo - odparła machinalnie Sally, nie przerywając w ogóle pogawędki z panią Williams i Harriet Caldwell. Chociaż goście przechadzali się niemal wszędzie, hol i pokój muzyków były nieco chłodniejsze od sali do tańca. Caroline przespacerowała się do biblioteki i z powrotem. Nie była zazdrosna o Anne. Chodziło tylko o to, że Zachary zdawał się czynić pierwszy wielki wysiłek, by zmienić coś w życiu i nie byłoby w porządku, żeby Anne mu to zburzyła. Naturalnie, Anne zapewne nie myślała w ogóle
S R
o Zacharym i jego przyszłości tak bardzo, jak myślała Caroline, planując własną przyszłość.
- Nie mam pojęcia - usłyszała kobiecy głos zza rogu. - Może był to jakiś ulubieniec rodziny.
Nosowy męski głos zawtórował:
- Albo chcieli uhonorować koguta, zanim go upiekli. - Patrzcie - odezwał się trzeci głos. - Namalowała psa. Caroline wstrzymała oddech. Rozpoznała dwa głosy - należały do lady i lorda Eades. Trzeci głos należał zapewne do Vincenta Powella, jeszcze jednego przedstawiciela miejscowej szlachty. - A to wszystko jej siostry? Wyglądają jak sześć córek króla Leara. Prosiły ją, że chcą wyglądać po Szekspirowsku. Musiała pozwolić im się ubrać w suknie prababek, żeby w ogóle zgodziły się usiedzieć w miejscu. 301
- Słyszeli państwo, że stara się o przyjęcie do pracowni portretów? Ozwał się śmiech. - Miejmy nadzieję, że będą tam mieli klientelę w postaci psów i kogutów. Och, to nie w porządku. Przecież szkicowała i malowała wszystko, co tylko mogła. To ojciec powiesił kilka jej prac w holu. - Biedna dziewczyna. Nie ma wielkiego talentu, chociaż się stara. Zaoferowaliśmy jej posadę guwernantki dla Teodory i reszty naszych dzieci, jednak jej się wydaje, że wybierze się do Wiednia.
S R
- Przepraszam - odezwał się jeszcze jeden niski głos, a Caroline ponownie wstrzymała oddech. Zachary.
- Milordzie. Właśnie podziwiamy prace panny Witfeld. Bardzo osobliwe, nieprawdaż?
- Nie tyle osobliwe - odparł po krótkiej chwili - ile pokazujące autentyczny talent. - Usłyszała, że podszedł bliżej. - Czy wiedzą państwo, że tego koguta namalowała, kiedy miała czternaście lat? - Ale to przecież kogut. - Charles Collins namalował raz homara, a John Wooton bardzo często malował psy. I wcale nie tak dobrze jak panna Witfeld. - Czyżby był pan znawcą sztuki? - Spędziłem sześć miesięcy w Paryżu i uczyłem się pod okiem mistrza. Nie mam jednak naturalnego talentu, tak jak panna Witfeld.
302
- Sportretowała nas, mnie i żonę, jako egipskich faraonów pośpieszył pochwalić się lord Eades ze swoim wyniosłym nosowym akcentem. - A ja mam namalowany przez pannę Witfeld portret z bykiemzwycięzcą - zawtórował pan Powell najbardziej kurtuazyjnym tonem, na jaki było go stać. - Pilnowałbym dobrze tych płócien - rzekł chłodno Zachary. Któregoś dnia może się okazać, że są warte niezłą sumę. Wracając jednak do byków, panie Powell, czy zna pan program hodowli pana Edmunda Witfelda?
S R
Wyczuła wahanie. Mieli ochotę pokpić sobie z jej ojca, nie mieli jednak śmiałości uczynić tego w obecności Zachary'ego. Dobrze. - Nie za wiele. Ma jakąś krowę, o której dużo opowiada dookoła. - Krowę, która może zapoczątkować coś o wiele większego. Czy zechcieliby panowie, pan i lord Eades, przyjść do nas jutro rano? Skoro można zarobić wiele pieniędzy, wolałbym, by pierwsze skorzystało na tym Wiltshire, zanim udam się z tym dalej. Usłyszała, jak prześcigają się obaj w potwierdzeniu jutrzejszego spotkania. Przyszło jej do głowy, iż lada moment mogą wyjść zza rogu i zobaczyć, że podsłuchuje. Wycofała się pośpiesznie na palcach. A więc tak myślą o niej sąsiedzi - że jest ekscentryczna, podobnie jak ojciec. Ktoś, komu można mówić w twarz pochlebstwa, a za plecami ośmieszać. Jakaś ręka dotknęła jej ramienia. - Caroline. 303
Podskoczyła i omal zderzyła się ze ścianą. - Och, Zachary. Właśnie wyszłam odetchnąć świeżym powietrzem... Zachary położył jej rękę na ustach. - Słyszałaś tych durniów, prawda? - wyszeptał. Odepchnęła jego rękę. - Nie wiem, o czym... - Nie, to oni nie wiedzą, o czym w ogóle mówią. Wątpię, czy ktokolwiek z nich był choć raz w muzeum albo w galerii. Nie studiowali przecież sztuki. Nie pozwól, żeby ich kompletna ignorancja zepsuła ci humor.
S R
- Nie mam wcale zepsutego humoru - skłamała. Patrzył na nią, nadal trzymali się za ręce.
- To dlatego, że wiem, jak śmiali się czasem z mojego ojca wybuchła, niepewna, dlaczego czuje potrzebę zwierzenia się mu i skąd wzięło się zaufanie. - Trochę zabolało, kiedy zrozumiałam, że to samo mówią o mnie.
- Hm. Jeśli o mnie chodzi, mogą sobie mówić, co chcą, ponieważ ty niedługo będziesz już w Wiedniu, śmiejąc z nędznego żywota, jaki tu wiodą. Uśmieszek zaigrał na ustach Caroline: - Jesteś milszy, niż początkowo myślałam. - Ja? - Uniósł w zdziwieniu obie brwi i położył wolną rękę na sercu. Jestem przecież zatwardziałym rozpustnikiem lub kimś w tym rodzaju. 304
- Rozmyślałam o tym także. W ogóle nie jesteś rozpustnikiem. Opuścił brwi. - Nie jestem? - Nie, nie uwodzisz kobiet rozmyślnie. Po prostu jesteś tak czarujący, miły i inteligentny, że wszystkie same padają ci do stóp, a ty nawet tego nie dostrzegasz. Przyciągnął ją bliżej do siebie. - Czy ty padłaś mi do stóp, Caroline? O rety! Miała na myśli swoje siostry. - Tak właśnie sądziłem. - Zachary pochylił się i pocałował ją powoli, delikatnie i gorąco.
S R
Na chwilę zamknęła oczy i chłonęła ogarniające ją wrażenia. Orkiestra zaczęła znowu grać, przywracając ją rzeczywistości i logice. - Przestań - wysyczała i odepchnęła go lekko. - Nie chciałbyś chyba, żeby ktoś nas przyłapał.
- Ty także nie. Chodź, zatańcz ze mną. - Chwycił ją znowu za rękę, tym razem kładąc na swoim ciemnoszarym rękawie. - Po co właściwie przyszedłeś do holu? - zapytała, kiedy wrócili do sali. - Szukałem cię. Ogarnęło ją to samo uniesienie jak wtedy, kiedy ją całował. Caroline zawirowała w walcu. Przez krótką przerażającą chwilę pomyślała, że wszyscy zobaczą z wyrazu jej twarzy i całej postaci, jak bardzo lubi z nim tańczyć, i domyśla się, że w jego ramionach nie tylko tańczyła walca. Kiedy rozejrzała się po sali, szybko stało się dla 305
niej jasne, że w ogóle nikt na nią nie patrzy. Nie, wszystkie oczy, szczególnie oczy kobiet spoczywały na jej partnerze. - Nigdy mi nie mówiłeś, że przez pół roku studiowałeś malarstwo w Paryżu - zagadnęła po chwili. - W ogóle niczego nie studiowałem w Paryżu. Przynajmniej nie studiowałem formalnie. Małe kłamstwo na ten temat pomogło mi wygrać bitwę, by przekonać ich do mojego punktu widzenia. - Nie wiedziałeś, że słyszę? - Absolutnie nie. Spotkali się wzrokiem, jego oczy wyrażały ciepło i szczerość.
S R
Stawał się dla niej kimś więcej, niż sobie uświadamiała, czy też raczej odkrywała w nim o wiele więcej rzeczy, niż mogła się spodziewać. - Nie liczyłeś zatem na moją wdzięczność. Zachary chrząknął. - Moja kochana - wyszeptał i pochylił się nad nią, kiedy tańczyli. - Byłem już w twoim wnętrzu. Nie potrzebuję twojej wdzięczności. Przełknęła z trudem, bo zaschło jej w ustach. - Potrzebuję twojego szacunku, Caroline. Ponieważ sam darzę cię głębokim szacunkiem. Nieoczekiwanie musiała opanować nagłą chęć do pocałunku. Zagryzła dolną wargę i usiłowała otrząsnąć się z tej niedorzecznej myśli. - Przecież cię szanuję - powiedziała wreszcie. - Nie jest to prawda, skoro wszystko, co robię, zaskakuje cię. Zachary Griffin był zdecydowanie bardziej bystry, niż początkowo to oceniła. Możliwe, że miał nawet rację - czuła 306
wdzięczność, ponieważ komu, jeśli nie jemu zawdzięczała wspaniałą szansę pracy w Wiedniu. Ale szacunek? Zaledwie parę dni wcześniej krzyczała, że tylko marnuje powietrze. Jeśli chciał ją za to ukarać, miał mnóstwo sposobności wcześniej. - W miarę upływu czasu coraz mniej - wyznała. - To już coś, jak przypuszczam. - Nie poczuł się obrażony, chociaż jego ton nie wskazywał też na szczególne zadowolenie. - Teraz, skoro wywiązałeś się z obietnicy, pewnie wyjedziesz do Bath - powiedziała, głównie po to, żeby zmienić temat. Im szybciej on wyjedzie, tym lepiej dla jej równowagi. Pragnęła z nim być, ale z
S R
pewnością nie oczekiwała, że później będzie go pragnąć z równą siłą. Była to komplikacja, której nie potrzebowała.
- Właściwie mamy zamiar z ciocią Tremaine zostać jeszcze tydzień lub dwa - odpowiedział miękko. Zaczęła podejrzewać, że umie jej czytać w myślach, i to ją zaniepokoiło. - Naprawdę? Dlaczego?
- Tak szybko chcesz się nas pozbyć?
- Nie, oczywiście, że nie. Tylko... dlaczego chcecie zostać w Wiltshire, skoro nie macie tutaj żadnych zobowiązań? - Z kilku powodów - odparł. - Jednym z nich jest Dimidius. - Tak, słyszałam, jak próbowałeś zainteresować tym lorda Eades i pana Powella. To znaczy, że mówiłeś poważnie? - Nadzwyczaj poważnie. Im bardziej zagłębiam się w notatki twojego ojca opisujące, jak wyhodował Dimidius, tym ciekawsze to się staje. Myślę, że dzięki szczęśliwemu trafowi wpadł na coś, co 307
przez dziesięciolecia próbowali osiągnąć inni farmerzy i hodowcy. - Przecież skrzyżował tylko krowę rasy guemsey z buhajem rasy południowodewońskiej. - Krowa nie była czystej krwi guernsey. To bardziej skomplikowane. Zanim zaczniesz nalegać, bym stąd wyjechał, chciałbym zostać i spróbować. Całkiem możliwe, że powstanie z tego szeroki program hodowli. Muszę zobaczyć, czy uda się powtórzyć rezultat osiągnięty przez twojego ojca. - Zachary przyglądał jej się przez długą chwilę. - Chyba że będziesz nalegać, bym wyjechał powtórzył.
S R
Zostawiał to więc do jej decyzji. Tymczasem każda cząsteczka jej ciała pragnęła, żeby wyjechał i by jej życie, które stało się skomplikowane, wróciło wreszcie do normy.
- Jeśli mówisz poważnie o swoim zainteresowaniu bydłem, sądzę, że powinieneś pozostać - usłyszała własne słowa. - Naprawdę się tym interesuję - odpowiedział, a lekki uśmiech, który wypłynął mu na usta, sprawił, że serce w piersi jej podskoczyło. - Nadzwyczaj poważnie. - Dwa razy tyle mleka, Witfeld? Nie mówi pan poważnie. Vincent Powell szturchał czubkiem butów ogrodzenie padoku. - Mierzyłem średnią ilość mleka, jaką daje sześć moich krów i porównywałem z tym, co daje Dimitrus. Jest to co najmniej dwukrotność. - Patriarcha Witfeldów mówił dość spokojnie, lecz Zachary wiedział już dobrze po tym, co usłyszał wczoraj, jak 308
odbierają jego wynalazki sąsiedzi i że Witfeld dobrze o tym wie. Z tego powodu poranna rozmowa była ciekawsza, niż z pozoru się wydawało. - Jest także świetnej jakości. Idealne na masło i śmietankę na najbogatsze stoły w Bath i Londynie. - Trudno... Zachary wystąpił do przodu. - Widziałem notatki z tej hodowli - przerwał. - Wyglądają wiarygodnie. Dość, żebym zechciał zaryzykować swoje fundusze. Wszystko, czego od panów oczekujemy, to współpraca i trochę czasu. - Do czego, jeśli wolno wiedzieć? - zapytał lord Eades. Sztywno
S R
wyprostowana postać i ramiona skrzyżowane na piersiach wskazywały na wahanie.
- Proponuję dostarczenie panom zwierząt, które karmione będą i krzyżowane zgodnie z naszymi instrukcjami. Zanim to uczynię, muszę mieć słowo panów, że zwierzęta nie trafią do sprzedaży ani do uboju, a będą wyłącznie służyły doświadczeniom udoskonalania rasy krów mlecznych.
- Jak długo będzie to trwało? Zachary zaczerpnął oddechu. Miał czas wykonać zaledwie wstępne kalkulacje, ale oczywiste było, że ziemianie żądają od niego odpowiedzi na wszystkie pytania. Gdyby ich nie miał, albo gdyby powiedział coś zupełnie głupiego, cały program hodowli spaliłby na panewce, zanim rozpocząłby się na dobre. - Nie będzie to w żadnym razie nic krótkotrwałego - rzekł powoli, usiłując przybrać słynny z pewności siebie ton Griffinów. 309
Na zachowanie kontroli nad postępami w hodowli przeznaczam sto procent finansów przez najbliższych pięć lat. W tym okresie powinniśmy dopracować się wystarczającego stada, żeby ocenić, czy warto kontynuować eksperyment, czy też nie. - Pięć lat - powtórzył Powell i popatrzył na lorda Eadesa. - Zamierzam włączyć do programu jeszcze co najmniej czterech ziemian, żeby uniknąć chowu wsobnego - ciągnął Zachary. Radziłem się pana Witfelda, który uznał, że panów poparcie potrzebne jest w pierwszej kolejności, ponieważ lokalna społeczność zazwyczaj idzie za panów przykładem. - Nie miał pewności, czy to prawda, ale brzmiało to dobrze.
S R
- Mówi pan o dużych pieniądzach, milordzie. Zachary uśmiechnął się. - Mam takie pieniądze.
Mężczyźni odwrócili się, aby obejrzeć Dimidius, która z cielęciem przy boku ze smakiem zajadała owies. Była tak atrakcyjna, jak tylko mogą być krowy: dorodna i zdrowa. Pokryta białymi i brązowymi łatami, wyglądała dobrodusznie. - W porządku, lordzie Zachary - rzekł wreszcie Eades i wyciągnął rękę. - Zawieramy ten układ. Niemniej muszę dostać procent ze wszystkich profitów, których pan oczekuje. Zachary uścisnął dłoń Eadesa. - Będzie pan miał, to obiecuję. A ja nigdy nie kłamię. Uścisnął także dłoń Powella i odsunął się nieco, żeby zrobić miejsce dla Witfelda. Kiedy już wszyscy uścisnęli sobie dłonie na 310
znak zgody, Zachary wyciągnął butelkę whisky i kieliszki, które ukrył w bryczce. - Aby przypieczętować naszą spółkę - rzekł z szerokim uśmiechem. - Dobry z pana chłopak, lordzie Zachary - rzekł Powell i uśmiechnął się. - Kiedy zaczynamy? Przyszła kolej na trudniejszą część zadania. - Teraz pora pojeździć i pooglądać zwierzęta w okolicznych farmach. Sądzę, że zaczniemy je kupować i dostarczać za następne dwa tygodnie, a bardzo możliwe, że wcześniej. - Świetnie.
S R
Witfeld szczodrze nalał każdemu i podniósł swój kieliszek. - Za Dimidius!
Zachary i nowi partnerzy także podnieśli kieliszki. Przynajmniej on spośród obecnych czuł, że musi się napić. - Za Dimidius!
- W porządku, może pan popatrzeć.
Zachary zamrugał, podnosząc wzrok znad przepisów prawnych, które pożyczył od Franka Andertona. Skoro już zdecydował się przez to wszystko przejść, musiał także podjąć środki ostrożności, żeby żaden z jego partnerów nie mógł bez żadnych konsekwencji zrobić użytku z eksperymentalnych krów i na przykład ich sprzedać. - Słucham? Joanna odłożyła pędzelek i wytarła ręce w jasno-błękitną muślinową suknię. 311
- Mówię, że skończyłam. Może pan popatrzeć na portret. Szybko ukrył grymas niezadowolenia. Zupełnie zapomniał, że portretowany jest po raz drugi. - Przy okazji... Zapomniałem zapytać, jak poszedł wieczór z panem Thomasem. - Och, znakomicie! - Podskoczyła radośnie. - Zabiera mnie jutro na piknik! - Cudownie. To dlaczego maluje pani mnie? - Nie maluję już pana. Teraz naprawdę zaciekawiony Zachary obszedł dookoła sztalugi,
S R
żeby popatrzeć na obraz. Zamrugał ponownie, żeby poprawić ostrość widzenia. - To jest toga, prawda?
- Tak, zaczęłam ją malować, mając zamiar sportretować pana jako greckiego Apolla, ale skoro wylosowałam Johna Thomasa, pomyślałam, że to on powinien być tematem.
- Oczywiście. Świetne pomyślane. - W rzeczywistości z togi wystawała jakaś głowa i nogi równie kształtne jak końskie. Wspomniane części ciała mogły należeć do każdego, począwszy od niego samego, a skończywszy na szalonym władcy Neronie. Jednak z powodu rozmiarów namalowanego nosa rad był, że to nie miał być on. - Czy pan Thomas już to widział? - Nie. Pokażę mu na pikniku.
312
- Cudownie. Sądzę, że to będzie dla niego bardzo miła niespodzianka. Zapewne nikt nigdy nie zadał sobie trudu, by go namalować - powiedział dyplomatycznie Zachary. - Tak właśnie sobie pomyślałam. Z pełnego podniecenia wyrazu twarzy Joanny wywnioskował, że powiedział rzecz właściwą. Przynajmniej odwróciła uwagę od niego i raczyła dostrzec inne rozrywki. - Tutaj jesteście - dobiegł go słodki głos Caroline, od którego żywiej zabiło mu serce. - Dzień dobry, panno Witfeld - odparł, kierując wzrok ku drzwiom.
S R
- Dzień dobry. Byłam właśnie w Trowbridge i wpadłam na pana Andertona. Przesyła to panu. - Wyciągnęła gruby, oprawiony w skórę tom. - Powiedział, że ma to więcej wspólnego z wyścigami, ale niektóre zapisy mogą się panu przydać.
- W razie gdybyśmy zaczęli hodować krowy wyścigowe? zażartował, biorąc od niej księgę.
Parsknęła śmiechem i zasłoniła twarz dłonią. Boże, jak uwielbiał, gdy to robiła. - Raczej ma to więcej wspólnego z ochroną praw własności. Chce pan, żebym przejrzała? - Chce mi pani pomóc? - zapytał, a palce aż go swędziały, chcąc odgarnąć niesforne pasemko kasztanowych włosów z jej twarzy i dotknąć delikatnej skóry.
313
- Zostały mi przynajmniej dwa tygodnie do czasu, kiedy mogą nadejść jakiekolwiek wieści z Wiednia - odparła. - Mogę odwzajemnić się w ten sposób panu za pomoc. - Przyjmuję propozycję. - Jeśli już zakończyliście wymianę tych uprzejmości na śmierć i życie - rzekła sarkastycznie Joanna - to chodź zobaczyć mój obraz. To John Thomas. Caroline posłuchała z kamiennym wyrazem twarzy. - Ojej - powiedziała po dłuższej chwili. - Znakomicie posłużyłaś się kolorem. - Jej głos tylko leciutko zdradzał maskowane rozbawienie
S R
sztuką Joanny. - A pociągnięcia pędzlem masz bardzo delikatne. Joanna nadęła się z dumy.
- Widzisz? Ja też mogę zostać artystką, jeśli tylko zechcę. - Nie mam co do tego cienia wątpliwości. - Idę pokazać Julii. Jest okropnie zazdrosna, bo wylała poncz na swojego dżentelmena. Poza tym chyba nie przypadła mu do gustu. Zachary popatrzył za Joanną, kiedy ze swoim malowidłem znikała za drzwiami, po czym odwrócił się do Caroline. Pamiętając o służącej, która w kącie cerowała skarpety, ukradkiem przeciągnął palcami po spodzie dłoni Caroline. - Bardzo dziękuję, że zgłosiła się pani do pomocy. - Potrzebuję zajęcia, żeby nie zwariować w oczekiwaniu na wiadomość z Wiednia. Uśmiechnął się. - Rad jestem służyć. 314
- Skoro o tym mowa - odparowała - do ilu portretów pan pozuje? Pomyślał, że ma zamiar mu zaproponować, by znaleźli się gdzieś sam na sam i podjęli swą intymną zażyłość. Próbował się skupić i zignorować nagły dyskomfort, który poczuł w dolnej partii ciała, co było niezwykle trudne. - Zaczęło się od czterech, ale po balu większość z sióstr straciła zainteresowanie. - To chyba dobrze, prawda? Rozmawiała gładko i obojętnie, mimo to przeszywał go dreszcz podniecenia. Czyżby była zazdrosna? Nie miał śmiałości zapytać jej
S R
wprost. Przynajmniej nie teraz, kiedy mógł liczyć co najwyżej na jeszcze jedną lekcję anatomii.
- Nie chciałbym nikogo faworyzować - odparł - ale muszę powiedzieć, że pani praca najbardziej zapadła mi w pamięć. Caroline chrząknęła.
- Dziękuję. Miał pan wiadomości od brata, czy zamierza wesprzeć projekt hodowli?
- Jeszcze nie. Czasem się zdarza, że podjęcie decyzji zabiera mu więcej czasu, byłby jednak głupcem, gdyby się tym nie zainteresował. A Melbourne nie jest głupcem. Caroline otworzyła książkę o wyścigach powozów i zanurzyła się w głębokim fotelu. - Czego mam poszukać? - Precedensów na temat ochrony badań. - I oczywiście wszystkiego o wyścigowych krowach.
315
Zachary uśmiechnął się do niej i popatrzył w przejrzyste zielone oczy. Poczuł, że bardzo się do tego przyzwyczaił - do siedzenia przy niej i gawędzenia. Zrobiło mu się z tym dziwnie niewygodnie i spuścił wzrok. - Proszę przejrzeć wszystko na ten temat, jeśli coś się znajdzie.
S R 316
Rozdział 18 Charlemagne opadł na fotel naprzeciwko Sebastiana i położył na mahoniowym biurku stertę korespondencji. - Jeden od cioci Tremaine - rzekł i sięgnął po nożyk, by przeciąć pieczęć swojego listu. Książę Melbourne popatrzył na brata spoza porozkładanych wszędzie rachunków. - Właśnie robię coś innego - powiedział i zgarnął bałagan z księgi rachunkowej.
S R
Shay nie przerywał czytania.
- Chciałem tylko wiedzieć, czy to ciocia wspominała o krowach, czy Zachary... No cóż... Zachary.
Z wyrazem zagniewania Sebastian odnalazł wiadomość, o której była mowa, i przeciął pieczęć.
- Jestem daleki od wystawiania na próbę twojej ciekawości odparł i rzucił listem w brata. - Czytaj na głos. Charlemagne otworzył list cioci. Drogi Melbourne - zaczął czytać, naśladując nasączony słodyczą ton głosu ciotki Tremaine. Miło mi oznajmić Ci, że pogoda w Wiltshire jest naprawdę cudowna. Caroline - najstarsza z panien Witfeld, o której Ci wspominałam - skończyła portret i wysłała go do Charlemagne'a. Mamy nadzieję, że dzieło to zostało wyekspediowane do Wiednia. - Ależ to miłe, prawda? Oczywiście, że wysłałem je do Wiednia. 317
- Kontynuuj - polecił Sebastian, nie zadając sobie trudu, by ukryć rozbawienie. - Dobrze. Jak mniemam, Zachary poinformował Cię już o swojej nowej obsesji - o krowach. Shay popatrzył na brata. - Mógłbym wiele rzeczy na ten temat powiedzieć, Seb. - Przestań. - Melbourne, jesteś starym zgredem. Sebastian wyciągnął rękę. - Dajże wreszcie ten przeklęty list!
S R
- No, już czytam, czytam.
Przekonał sześciu ziemian, by wzięli w tym udział, a jutro wybiera się na północ od Heddington, żeby kupić dwa tuziny krów. Pragnie powtórzyć pierwszy rezultat Edmunda. Shay ciągnął litanię ziemian, których Zachary przekonał do wzięcia udziału w programie, ale Sebastian puścił to koło uszu. Zajęła go myśl, że tym razem Zachary może być wreszcie poważny. Umiejętności perswazji, które posiadał jego najmłodszy brat, były słynne, lecz dotychczas wykorzystywane wyłącznie w celu przekonywania młodych dam, by zechciały wejść mu do łóżka. Kiedy zaś już pojawiały się w jego życiu zadania albo miłości - preferował nieskomplikowane i krótkoterminowe. Tym razem było inaczej. Zapędził się aż tak daleko, żeby zdobyć wspólników i w dodatku uczynił to bez zgody rodziny. - Sebastianie? 318
Otrząsnął się. - Co takiego? - Teraz jest najlepsze. Nie chcę, żebyś to przepuścił. - Shay złożył list na blacie, żeby wygładzić jego część. - Rad jestem, że wreszcie zaczyna się najlepsza część listu. Bardzo lubił ciocię, ale nie znosił jej paplaniny. - Czytaj dalej. Postanowiłam zapomnieć o Bath i zostać tutaj, w Wiltshire. Zachary także zgodził się zostać, przynajmniej do czasu, kiedy Caroline dostanie odpowiedź z pracowni malarskiej w Wiedniu. Powinieneś zamówić u niej portret, Melbourne. Jest niezwykle
S R
utalentowana i bardzo inteligentna. Twój brat zaangażował ją do pomocy w swoim projekcie i zdaje się, że jest także całkiem użyteczna jako asystentka.
Podziękuj Shayowi za poezje, które podał Zachary'emu, i zapytaj, czy będzie miał coś przeciwko temu, jeśli podaruję je drogiej Caroline. Jestem pewna, że ona bardziej niż jej siostry doceni ich głębię. Tomik jest w niezłym stanie, poza okładką, którą poszarpał Harold. Moje ucałowania dla Peep. GT Charlemagne oddał list. - Przekaż jej, żeby zrobiła z wierszami, co tylko sprawi jej przyjemność. Eloisa Haring dała mi już drugi egzemplarz. I to w bardzo romantycznych okolicznościach, muszę dodać. - Uśmiechnął się. - Oszczędź mi opowieści o swoich podbojach, Shay - uciął Melbourne, przeglądając list raz jeszcze. - Cholera jasna! 319
- Co się stało? To tylko książka. Dziwię się, że jeszcze nie zgubił psa. Charlemagne może i miał świetną głowę do interesów, ale w innych kwestiach myślał wyjątkowo ciężko. - Odwołaj wszystkie nasze spotkania na najbliższe dwa tygodnie - odparł Sebastian i wstał. - Chcę, żebyśmy pojechali do Wiltshire pod koniec tygodnia. - Do Wiltshire? Po jaką cholerę chcesz się tłuc do Wiltshire? Nie myślisz chyba poważnie o tych krowach, prawda? - Nie o krowy się martwię, ale... - strzepnął list - o niezwykłe
S R
utalentowaną i bardzo inteligentną Caroline Witfeld. Ciocia Tremaine ich swata.
- Myślałem, że nakładłeś Zachary'emu do głowy dość na temat odpowiedzialnego zachowania. I wygląda na to... Sebastian stanął w połowie drogi.
- Kazałem mu, żeby kupił sobie psa! - wysapał i ruszył w stronę schodów.
Z regularnie nadchodzących listów cioci wiedział doskonale, że Witfeldowie mają siedem córek o reputacji żądnych mężów idiotek. W świetle okoliczności, w połączeniu z paplaniną cioci Tremaine, całkiem prawdopodobne było, że nagłe i niepodobne do Zachary'ego zainteresowanie hodowlą bydła wynikło z powodu jakiejś kobiety. Bez względu na to, czy Zachary zdawał sobie sprawę z intryg młodych panien, czy też nie, było nader prawdopodobne, że w trakcie wędrówek na wsi w poszukiwaniu krów wpadnie w jakąś małżeńską 320
pułapkę i popełni mezalians, a romantycznie usposobiona ciocia Tremaine może właśnie na coś takiego mieć nadzieję. Zapewne liczyła, że odległość między Londynem a Wiltshire pozwoli jej bezpiecznie uknuć intrygę między jego bratem a ziemiańską córką. No cóż, przeliczyła się. *** - Nie ma potrzeby, bym z tobą jechała - rzuciła przez ramię Caroline, idąc po schodach do pracowni. - Mógłbym zasięgnąć twojej opinii - odparł Zachary, idąc tuż za nią.
S R
Miało to być łatwe, wspomniała. Intymne popołudnie w celu zapoznania się z męską anatomią i puszczenie wodzy fantazji, której miała już nigdy się nie poddać. Dlaczego zatem zapierało jej dech, ilekroć znalazła się z Zacharym sam na sam i dlaczego serce waliło jej mocno, kiedy mówił do niej swoim niskim spokojnym tonem, przeciągając głoski? I dlaczego marzyła o czterech nocach z rzędu z nim w łóżku? Dlaczego była gotowa nie tylko czerpać z tego przyjemność, ale także sprowokować je? - Możesz zasięgnąć opinii ojca. Złapał ją za ramię, kiedy skręciła do pokoju. - Dobrze, przyznaję, pragnę twojego towarzystwa - wyszeptał i odwrócił ją ku sobie, by widzieć jej twarz. - Chciałbym spędzić z tobą dzień bez konieczności tkwienia bez ruchu z jedną nogą na kolumnie. - Wczoraj spędziliśmy ze sobą dwie godziny w bibliotece.
321
- To prawda. Dzielił nas stół oraz sterty papierów i książek. Zachary puścił ją, ale nie zamierzał odejść. Niech to licho! Ostentacyjnie przebierała szkice. Musiała je uporządkować przed wyjazdem i zadecydować, które zabrać ze sobą do Wiednia. - Muszę dowiedzieć się czegoś - rzekł po chwili. Napięła się przez jedną ulotną chwilę. - Czego chcesz się dowiedzieć? - Najpierw popatrz na mnie. Caroline popatrzyła mu w twarz i nonszalanckim gestem założyła ręce za plecy, aby nie zobaczył, jak drżą. - Słucham.
S R
Jego ciemnoszare oczy były poważne. Zamiast zbliżyć się do niej, ulokował się na jednym z siedzeń pod oknem. - Zamierzam zostać tutaj jeszcze przez parę tygodni - powiedział po chwili. - Czy spędzimy ten czas, trzymając się od siebie z daleka, każde w swoim kącie?
Serce poczęło jej bić mocniej. - Nie sądzę, żeby...
- Wiesz, co mam na myśli, Caroline - rzucił okiem w stronę drzwi i zniżył głos. - Znowu ciebie pragnę. A ty, pragniesz mnie, Caroline? - Wielkie nieba! - odparła, rada, że drżenie w jej głosie można było przypisać raczej wstrząsowi niż pożądaniu. Może jednak uda jej się go oszukać. Siebie na pewno nie oszukiwała. - Prosiłam cię tylko o lekcję anatomii. 322
Wstał z gniewnym pomrukiem. Zanim zdołała się poruszyć, już złapał ją w ramiona, przyciągnął do siebie i pocałował. Tym razem nie był to czuły ani kuszący pocałunek. Był gwałtowny, głęboki i mocny. Bardzo wyraźnie dał jej do zrozumienia, czego chciał Zachary i jak bardzo tego chciał. Poczuła, że miękną jej nogi, i oparła się o jego twarde ciało. Samokontrola, dobre intencje, logika - nic się nie liczyło. Nie pamiętała nawet, dlaczego uznała decyzję, by być z nim jeden raz, za najrozsądniejsze rozwiązanie. - Zachary - wydyszała i objęła go rękami za szyję.
S R
- Zachary, jest pan gotowy? - Na dźwięk głosu ojca, dobiegającego z półpiętra, odepchnęła Zachary'ego, niemal wypychając go za okno, po czym rzuciła się do stosu obrazów i odwróciła tyłem do drzwi. Gdyby ojciec zobaczył teraz jej twarz, domyśliłby się wszystkiego. A gdyby się domyślił, nigdy nie pojechałaby do Wiednia. Zmuszono by ją, by została panią Caroline Griffin i musiałaby wydawać przyjęcia i herbatki oraz wyszywać inicjały na mężowskich chusteczkach do nosa. Wobec jego koneksji w najwyższych towarzyskich kręgach prawdopodobnie nigdy już nie wzięłaby do ręki pędzla, nawet dla prywatnej rozrywki. Jeżeli to w ogóle była dla niej rozrywka, a nie szaleństwo. - Już schodzę! - zawołał Zachary. - Chodź, Caroline. - Nie, raczej nie. Znów stanął przy niej. - Spędzisz dzień z ojcem i ze mną. Świeże powietrze zrobi dobrze nam obojgu. 323
- O ile świeże powietrze może mieć korzystne działanie, o tyle twoje towarzystwo nie doprowadzi do niczego dobrego. Pogładził jej ramiona. - Obiecuję zachowywać się równie dyskretnie, jak ty. Poza tym dobrze znasz miejscowych mieszkańców, a ja nie. - Mój ojciec... - Twój ojciec bardzo chce, żeby projekt się powiódł. Ja także tego chcę. Pomóż mi, proszę. Nie miała pojęcia, jak mógł tak łatwo przejść od namiętnego pocałunku do swoich teorii na temat hodowli bydła. Ona nie mogła
S R
jeszcze złapać tchu. Mężczyźni.
- No dobrze. Trzymaj się jednak na dystans. Uśmiechnął się, kiedy poszła za nim ku drzwiom. - Niczego nie obiecuję.
Edmund Witfeld czekał na zewnątrz w czteroosobowym odkrytym powozie. Caroline pośpieszyła przodem, nie chcąc dopuścić, by Zachary pomagał jej wsiąść do powozu. Przekonała się, że im mniej ma fizycznego kontaktu z Zacharym, tym lepiej dla jej spokoju ducha. Jeszcze tylko kilka dni. Potem będzie mógł włóczyć się po całym Wiltshire, flirtując, z kim tylko chciał, podczas gdy ona będzie już na kontynencie. W połowie podjazdu zwolniła. Z drugiej strony powozu podchodziła Anne. Miała na sobie śliczny zielony kapelusik i żółtozieloną muślinową suknię. Wyraźnie gdzieś się wybierała. Kiedy
324
uśmiechnęła się i dygnęła przed Zacharym, Caroline zrozumiała dokąd. - Anne? - zapytała i na serio zmarszczyła brwi. - Lord Zachary wspomniał, że jedziecie w odwiedziny do kilku naszych sąsiadów - odparła Anne i podała rękę Zachary'emu, aby pomógł jej wejść do powozu. - Wprosiłam się, a on był zbyt uprzejmy, żeby odmówić. - Ależ nonsens - zaprotestował ciepło Zachary. - Im nas więcej, tym weselej. Zawsze to powtarzam. Doprawdy, tego było już za wiele. Jeszcze przed chwilą o mało
S R
nie zdarł z niej ubrania, a teraz z radością godził się na większą kompanię. Jednak jego uczucia do niej nie miały większego znaczenia, jeśli w grę wchodziło bydło. Przez ostatnich parę dni jej wątpliwości co do jego preferencji znacznie zmalały. - Panno Witfeld? - odezwał się i podał jej rękę. Zadrżała, przyjmując dłoń, zanim przypomniała sobie, że miała nie korzystać z jego pomocy. Wsiadł za nią do powozu, zajmując miejsce przy Anne, a miejsce koło niej zostawiając dla ojca. Zachary co rusz powtarzał, że nie przyjechał do Wiltshire, by szukać sobie żony. Gdyby więc Anne miała wobec niego matrymonialne zamiary, to by było okropne. Jeśli zaś kłamał i chciał się ożenić, dlaczego nie poprosił jej o rękę? Oczywiście, odpowiedziałaby odmownie, ale nigdy nie wyznał, że wziąłby ją w ogóle pod uwagę, myśląc o ożenku. Był jeszcze gorszy scenariusz:
325
Zachary oszukiwał wszystkich, z nią na czele, a Anne była drugą z kolei siostrą do uwiedzenia. Caroline wpatrywała się uważnie w twarz Zachary'ego, kiedy śmiejąc się, gawędził z Anne. Zauważyła wyraz namysłu na twarzy przed każdą odpowiedzią, lekki śmiech i sposób, w jaki wycofał się do jej ojca, aby porozmawiać o Dimidius i jej cielęciu. Nie. Nie był uwodzicielem, który miał zamiar posiąść wszystkie siostry Witfeld. Gdyby był, sześć z nich nie stanowiłoby dla niego żadnego wyzwania, a siódma już mu zaufała. Odpowiedzialność za inne tego typu czyny spadała zatem
S R
całkowicie na głowę Anne. Caroline zaczęła zwracać na nią uwagę, kiedy dojechali do pierwszej posiadłości na południe od Hedding-ton i wysiedli z powozu, aby pójść za zaciekawionym właścicielem, którego spotkali na pastwisku.
Anne zawsze była najbardziej ambitną z dziewcząt Witfeldów, poza oczywiście nią samą. O ile jednak Caroline miała swoje malarstwo, które dawało jej nadzieję wyrwać się do bardziej ciekawego życia, o tyle Anne pozostawał tylko spryt. - Ojej! - jęknęła Caroline, kiedy siostra dawała pokaz, głaszcząc to jedną, to drugą krowę. Nagła sympatia do bydląt była bez wątpienia zaplanowana, aby pokazać zainteresowanie Anne projektem, a przez to wywołać ciepłe uczucia w sercu Zachary'ego. - Ojej... co? - spytał półgłosem Zachary za jej plecami. Wielkie nieba! Nie miała pojęcia, że stał tak blisko. - Nic takiego - odrzekła, odwracając się do niego. 326
- Nie zdawałem sobie sprawy, że Anne wie wszystko o wynalazkach ojca. Poza tym zdaje się bardzo zainteresowana hodowlą bydła. Caroline niemal przewróciła oczami. - O tak, prawda? - Co to ma znaczyć? - Nie będę komentować charakteru i zainteresowań swojej siostry - odparła Caroline ściszonym głosem. - Powiem tylko, że jeżeli nie traktujesz tego projektu całkowicie poważnie, lepiej natychmiast powiedz o tym papie. Ta rodzina tutaj nie może sobie pozwolić na to,
S R
żeby stać się ofiarą twojej zabawy.
Złapał ją za rękę i wyciągnął z grupy osób rozprawiających o bydle.
- Zabawy? Anne poprosiła, czy może się przyłączyć, a ja nie dostrzegłem żadnego powodu, żeby jej odmówić. Czym więcej, poza uprzejmością, cię rozgniewałem?
Caroline otworzyła usta, po czym zamknęła je nie wypowiedziawszy ani jednego słowa. - Przepraszam - wykrztusiła wreszcie. - Moje wrażenia to prywatna sprawa i niekoniecznie odpowiadają rzeczywistości. Zachary zwolnił uścisk, a jego gniew zelżał nieco. - Anne stara się zainteresować George'a Ben-netta. Jeśli chce wykorzystać moją obecność, by wzbudzić większe zainteresowanie, nie mam nic przeciwko temu.
327
- Tak powiedziała? Że próbuje wzbudzić zazdrość pana Bennetta? Wzruszył ramionami. - Wspomniała, że wydaje jej się, iż pan Bennett poświęca jej więcej uwagi, kiedy rozmawia ze mną. - Na usta wypłynął mu lekki uśmieszek. - Zupełnie jak ty, kiedy rozmawiam z Anne. - O nie, to nie jest prawda! - Twarz zaczęła ją palić. W odpowiedzi uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Jeśli sprawi ci to przyjemność. Na litość boską, co ona robiła najlepszego? Zachary Griffin
S R
wcielający w życie projekt ojca to bez wątpienia wzrost prestiżu całej rodziny w oczach lokalnej społeczności. Jego wsparcie finansowe mogło polepszyć ich życie, jak również życie wszystkich osób zaangażowanych w ten projekt.
Dlatego musiała przestać go obrażać tylko dlatego, że czuła się sfrustrowana i zmieszana. Z powodu paru słów wypowiedzianych przez siostrę doszła do przekonania, że Anne usiłuje go uwieść i że on nie będzie miał dość siły, by jej się przeciwstawić. Zachowywała się jak dziecko, zazdrosne, że ktoś chce bawić się nową zabawką. To, że wcześniej ta zabawka nie należała do niej i że już niedługo się nią miała cieszyć, sprawiało, że Caroline była co najmniej żałosna. Żałosna i obserwowana przez wspomnianą zabawkę. - Przepraszam - powtórzyła. - Sądzę, że to dlatego, że odwykłam już od sytuacji, że nie mam właściwie co robić. Na pewno zaraz dojdę do siebie. 328
- Oczywiście. - Podał jej ramię i na krótką chwilę nakrył rękę swoją dłonią. - Mam już pomysł, czym cię zajmę - szepnął. Spojrzała na jego twarz. - A cóż to takiego? - spytała oschle, choć wcale tak się nie czuła. W końcu nie można było wykluczyć, że miał na myśli cały czas hodowlę bydła. Już nie pierwszy raz tak sobie z niej żartował. - Więcej seksu ze mną. -Ciii... Zachary spojrzał na pozostałych uczestników rozmowy, zupełnie jakby zapomniał o ich istnieniu. - Bardzo dobrze, jeśli łatwiej ci udawać, że nic się nie stało i
S R
była to tylko lekcja anatomii, postaram się, by to się zmieniło. - Nie mam zamiaru niczego zmieniać. Kiwając głową, zbliżył się do grupy.
- Powtarzaj to sobie, kochanie. Pamiętaj jednak, że w niektórych kręgach jestem uważany za inteligentnego i wyjątkowo pożądanego. Poza tym mam oczy i widzę to samo co ty. A może nawet więcej. Jej serce znowu zaczęło bić mocniej.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Zachary. Dlatego proszę... - Cii - powtórzył. - Przekonuj siebie, nie mnie. Zostawił ją, zanim zdążyła wymyślić odpowiedź, i podszedł, by porozmawiać z ojcem. Caroline skrzywiła się za jego plecami. Mógł sobie myśleć, że był inteligentny i spostrzegawczy, ale nie miał pojęcia, co ona myśli. Ona natomiast wiedziała dokładnie, czego pragnął, ponieważ nie przestawał jej o tym mówić.
329
Czyżby było to tak straszne, oddać się Zachary'emu po raz ostatni przed wyjazdem do nowego życia? Kiedy spojrzała na Anne, która złapała go za rękaw i głośno zachwycała się jego umiejętnością negocjacji cen stada, wiedziała już, jaka jest odpowiedź. Byłby to bardzo zły pomysł.
S R 330
Rozdział 19 W wieku dwudziestu czterech lat, otoczony licznymi wielbicielkami i dużą grupą zadowolonych byłych kochanek, Zachary wierzył niezłomnie, że niczego nowego już się od żadnej panny nie nauczy. Caroline Witfeld jednak zdawała się dążyć do obalenia tego przekonania. Kiedy zadecydował, że wstąpi do wojska, rozważanie małżeństwa stało się nie na miejscu. Znał wojenne wdowy i nie zamierzał po sobie żadnej zostawiać. Prawdę mówiąc, nie był to wcale
S R
taki trudny wybór. Chociaż większość napotkanych na drodze panien wprost wychodziła ze skóry, przymilając się i w swoim mniemaniu starając się uczynić jak najlepsze wrażenie na przedstawicielu rodu Griffinów, on uważał je za nudne.
- Co to jest, pana zdaniem, lordzie Zachary? - zapytała Violet zza jego pleców.
Otrząsnął się i skupił wzrok na ciotce Tremaine, która nadymała policzki i wyciągała ramiona. - Cieszę się, że nie jestem w zespole z ciocią - odpowiedział, krztusząc się ze śmiechu. - Poczekaj, aż tobie przyjdzie odegrać jakąś szaradę - rzekła ciocia Tremaine, udając, że je jakiś udziec i przerzuca kości przez ramię. - Widziałam już twoje próby, jeśli sobie przypominasz. Usadowiona naprzeciwko Caroline oparła się o ramię Joanny, pokładając się ze śmiechu. Tak szczerze nie śmiała się często. 331
Najczęściej wydobywała z siebie zaraźliwy, absurdalnie delikatny chichot, krótki śmiech, albo kaszlnięcie i szybko wracała do powagi, zupełnie jakby obawiała się, że jeśli nie będzie dostatecznie poważna, straci z horyzontu, albo z zasięgu ręki, swoje cele. Była niepodobna do żadnej z kobiet, które do tej pory poznał, i z całą pewnością była pierwszą kobietą, która uważała się za kogoś lepszego od niego. W odnajdywaniu swoich pasji i podążaniu za nimi była zdecydowanie pierwsza. I jeśli nawet myślał, że sam dokonał wyboru, to jej pasja i jej sposób myślenia skłoniły go do nowego spojrzenia na własne życie. Będąc w wojsku, znalazłby zapewne
S R
swoją sławę i śmierć na polu bitwy, lecz zajmując się hodowlą bydła, chociaż wolniej, bardziej mozolnie i zdecydowanie bez chwały, będzie mógł poprawić byt wielu innych ludzi, nie tylko własny. Hm. W zamian nauczył Caroline czegoś, lecz musiała się nauczyć jeszcze więcej. A doceniając przysługę, którą mu wyświadczyła, pomagając znaleźć w życiu lepszy kierunek, nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł jej udzielić więcej wskazówek. Poza tym wcale a wcale nie uważał jej za głupią i nudną. Kiedy na nią patrzył, budziła się w nim myśl, że zmienił w życiu coś więcej niż tylko plany przyszłego zajęcia. Odmieniła go zupełnie. Nadal jeszcze nie był świadomy, jak rozległe to zmiany, wiedział jednak, że nie jest to coś, z czego mógł się wyleczyć. Nie było to nic takiego, z czego chciałby się wyleczyć. Podobało mu się, w jaki sposób Edmund słuchał jego planów, ważył je i ubierał w słowa. Podobało mu się, że ziemianie, których 332
nakłonił do uczestniczenia w przedsięwzięciu, przychodzili do niego z pytaniami, a on umiał na nie odpowiedzieć. Początkowe podniecenie nowym zajęciem zaczęło się przeradzać w spokojną satysfakcję, jakiej nigdy wcześniej jeszcze nie czuł. Nie zamierzał jej porzucać. Wiedział, komu powinien dziękować za to, że przejrzał na oczy. Wzrok Caroline napotkał jego wzrok na chwilę, trwającą ledwie uderzenie serca, po czym umknął. Nie, nigdy nie zobaczy w niej nudy. Ani w kobiecie, ani w artystce, ani też... żonie. Chryste! Skądże się to wzięło? To był ogromny przeskok - od poszukiwania glorii i chwały na polu bitwy do małżeństwa. Wstał.
S R
- Zachary? - zapytał Edmund i także podniósł się z fotela. - Wybaczcie państwo - rzekł prędko, a za serce chwyciła go panika i przerażenie. - Rozbolała mnie głowa. Wracam za kilka minut, muszę tylko odetchnąć świeżym powietrzem.
Wyminął kamerdynera Barlinga i wyszedł pośpiesznie z domu frontowymi drzwiami. W świetle pełnego księżyca ścieżka wiodąca do stawu i na pobliskie pastwisko lśniła szarością i fioletem. Podążył w jej kierunku. Spacerując, próbował uciszyć swoje myśli. Fakt, że rozważał możliwość ożenku, nie oznaczał, że postanowił się ożenić. A to, że lubił i podziwiał Caroline, nie znaczyło, że musiał ożenić się z nią. Nawet gdyby się jej oświadczył, nie zostałby przyjęty, ponieważ Caroline zapewne już w najbliższym tygodniu będzie się wybierać do Wiednia.
333
Oparł się o drewniane ogrodzenie pastwiska. Cóż za bzdura. To oczywiste, że nie myślał o małżeństwie. Po prostu dzięki Caroline i ojcu zobaczył swoją przyszłość i życie wyraźniej niż przedtem. Doprowadziło to do zmian - zmian, które okazały się dla niego nadzwyczaj zajmujące i stanowiące wyzwanie. Te zaś zmiany doprowadziły go do punktu, w którym rozważał dalsze. Poza zmianą zajęcia - największą, której mógł dokonać w swoim życiu - było przeistoczenie się z kawalera w mężczyznę żonatego, co oczywiście w naturalny sposób przyszło mu do głowy. Nie oznaczało, że musiał podejmować jakiekolwiek działania.
S R
Podeszła do niego Dimidius, bez wątpienia szukając marchewki albo jabłka. Zachary podrapał ją za uchem. Jakież to zabawne, że swoją przyszłość zobaczył właśnie w krowie. Sympatycznej krowie, niemniej tylko krowie.
- Nie przeszkadzam? - Zza pleców usłyszał głos Caroline. Cudem nie przewrócił się z wrażenia. Nie przerywał drapania krowy za uchem.
- Konwersacja stała się nieco jednostronna - wyznał. - A jak tobie udało się zbiec przed szaradami? Zgadłam, że ciocia grała Henryka VIII i przedstawienie się skończyło. Wróciła do robienia szala na drutach. Rozmyślałam dodała po chwili. Nie ona jedna. - O czym? - spytał. - O tym, jaką wiadomość dostanę od monsieur Tannberga za pięć dni. 334
Wyjedzie wtedy i nie obejrzy się za siebie. - Słusznie. Mam pomóc w pakowaniu? -Nie. - To dlaczego... Jej ręce przesunęły się po jego ramionach. - W ostatnich dniach złożyłeś parę deklaracji - powiedziała i przesunęła dłońmi po jego piersi, kiedy się odwrócił. - Ciekawa jestem, czy to była prawda. To było znacznie lepsze od głaskania krowy. - Nie, panno Witfeld, to nie były czcze słowa. - Udowodnij.
S R
Stwardniał. Opowieści o tym, że pełnia księżyca wywołuje u ludzi szaleństwo, były widocznie prawdą, nie zamierzał jednak tracić czasu na szukanie lekarstwa na tę szczególną chorobę. Pocałowali się mocno i z żarem, nie pozostawiając wątpliwości, że to nie flirt ani żarty.
- Tutaj nie możemy tego robić - zamruczał, rozglądając się po posiadłości. - Może w stajni? - zaproponowała i ściągnęła mu z ramion surdut. - Niezbyt romantyczne. Zwolniła i popatrzyła mu w oczy. - Nie możemy wrócić do domu, bo ktoś może nas zobaczyć. A już na pewno nie pójdę na piechotę pięć kilometrów do gospody za Trowbridge. Poza tym wszyscy tam znają moją rodzinę. Uśmiechnął się, widząc ją zmartwioną. 335
- Przekonałaś mnie. Stajnia, to właśnie to, czego nam trzeba. Zachary wziął ją za rękę. Ich palce się splotły, kiedy okrążyli podjazd, aby dostać się do stajni tylnym wejściem. W środku spał tylko chłopiec stajenny, ale w pomieszczeniu koło głównych wrót. Na górze, na stryszku, nikt nie powinien im przeszkodzić. Caroline pierwsza wspięła się po drabinie, dając Zachary'emu sposobność podziwiania widoku jej obnażonych nóg. Uwodził ją od kilku dni, ale prawdę mówiąc, był zaskoczony, że na to przystała. Coś ją skłoniło, by zrobić to jeszcze dzisiaj wieczorem, a on miał zamiar się tym cieszyć. W jego wyobraźni ten drugi raz odbywał się w
S R
miękkim łóżku z jedwabną pościelą wśród blasku migoczących świec, lecz okazja i ochota nie zawsze idą w parze.
Rzucił surdut na stos siana, w ślad za nim powędrowały kamizelka i buty. Nie było miejsca do ściągania spodni. - Chodź tutaj - wyszeptał i pocałował ją.
Odwróciła się do niego plecami, a on zaczął rozpinać haftki z tyłu jej sukni. Choć chciał się pośpieszyć, położyć ją na plecach i wziąć, zanim powróci jej zdrowy rozsądek, zmusił się, by czynić to wolno, i rozpinanie sukni urozmaicał pocałunkami u nasady szyi, aż poczuł pod rękami drżenie całego jej ciała. - Zachary. Kiedy obróciła się do niego przodem, niespiesznie opuścił przód jej sukni, po czym zsunął ramiączka koszuli z jej ramion. Wolałby robić to w świetle dziennym, albo przynajmniej w nader romantycznym blasku świec, lecz srebrzysty blask księżyca 336
wdzierający się przez otwarte drzwi stryszku nadał jej skórze nieziemski połysk, który go zafascynował. Suknia ześlizgnęła jej się do stóp. Wyszła z niej wprost w krąg jego ramion. Z jej pomocą ściągnął koszulę przez głowę i rzucił na rosnący stos zdjętych ubrań. W spodniach prężył się napęczniały członek i kiedy musnęła go czubkami palców przez materiał, Zachary aż podskoczył. Zanim zdążył rozpiąć spodnie, odepchnęła jego ręce i zrobiła to sama. Zawstydzenie i wahanie, które odczuwała wcześniej, zostały przezwyciężone. Zachary uwolnił się ze spodni i stał przez chwilę, nagi, patrząc na boginię o skórze koloru kości słoniowej.
S R
Spuściła wzrok i popatrzyła na członek. Wyciągnęła rękę i objęła palcami.
- Jeszcze jedna lekcja anatomii? - zapytał drżącym głosem, kiedy odzyskał mowę.
- Nie przyjrzałam ci się dobrze przedtem - powiedziała z nieobecną miną i delikatnie pogładziła go wzdłuż. Otworzył szeroko na wpół przymknięte oczy. - Najsłodsza... oglądaj, jak ci serce dyktuje. Jakkolwiek chcesz. Wzięła sobie do serca jego słowa, przesuwając dłonią po członku i okolicach, aż zacisnął zęby. Jeśli w ten sposób zbierała informacje do obrazu albo rzeźby, będzie to dzieło z pewnością bardzo interesujące. - Zachary, co teraz czujesz? - szepnęła. - Jeśli będę się czuł tak dobrze jeszcze trochę dłużej, nie będę w stanie zagrać dobrze swojej roli w tej wymianie. 337
Lekki uśmiech uniósł kąciki jej ust. Opadła na kolana. Patrząc mu w oczy, pocałowała koniuszek jego męskości. - Chryste, Caro, dosyć już. Ukląkł przed nią i pocałował w usta, mocno, z otwartymi ustami. Ich języki splątały się, a wzajemne pożądanie przyciągnęło bliżej do siebie. Delikatnie zsunął ręce po jej plecach i przechylił ją, po czym położył na sianie wśród piętrzących się ubrań. Zawisł nad nią, schwycił ustami jej prawą pierś i zaczął ssać, głaszcząc i pieszcząc drugą. To była sprawiedliwa gra. Skoro niemalże doprowadziła go do spełnienia ręką i ustami, postanowił
S R
uczynić z nią to samo. Popatrzył jej w oczy i wsunął palec między jej uda.
Caroline westchnęła głęboko, wbiła palce w jego ramiona, po czym zwolniła uchwyt i odrzuciła głowę do tyłu. Nie musiał pytać, co czuła - jej gorąca wilgoć przyprawiła go o drżenie. Podniósł się, żeby ją pocałować, po czym jeszcze bardziej rozchylił jej uda i wsunął palec w nią głębiej.
Jęknęła, wzbierając pożądaniem przy jego zabiegach. Pomimo bólu pulsującego w okolicach krocza, przesunął ustami od jej piersi przez brzuch, po czym uniósł ją za kolana. Pochylił się i wsunął język do środka. - Och, mój Boże... - wydyszała, wyciągając ramiona i wczepiając palce w jego włosy. - Przestań, proszę. Proszę, proszę, przestań.
338
Jej ręce przyciągały go jednak bliżej, a nie odpychały. Uniósł głowę. - Powiedz, czego chcesz, Caroline. Jeśli chcesz, żebym przestał, przestanę. - Zabiłoby go to na miejscu, ale na pewno by to zrobił. - Nie, ależ nie... To tylko po prostu za wiele. Nie mogę wytrzymać. Wiedział, co miała na myśli. Sam był bardzo bliski spełnienia. - Leć, kochanie - wyszeptał i opuścił głowę. Całował ją wyżej, po wewnętrznej stronie ud, przesuwając usta wzdłuż nóg, i wyżej, by polizać piersi. Chciał ją wziąć, leżącą na plecach, bezradną i jęczącą i wytrysnąć orgazmem w jej wnętrze. Złożył jej jednak obietnicę, a nawet kilka, że skoro ma wkrótce wyjechać do Wiednia, tę noc zapamięta na całe życie. Wyciągnął się wzdłuż jej ciała i pocałował w usta. Oplótł ją ramionami i odwrócił tak, żeby znalazła się na górze. - Usiądź - zakomenderował. Usiadł razem z nią, uniósł jej biodra i poprowadził w dół, wolno nasadzając na wzwiedziony członek. Chryste, jakaż ona ciasna i gorąca! Podniecona, z jękiem opadła na jego pierś, by possać sutki, tak jak on ssał jej przed chwilą. Nie będąc w stanie uleżeć bez ruchu, wygiął biodra w górę raz i drugi, i znowu, wchodząc w nią tak wolno i głęboko, jak tylko się dało. Poczuł, jak staje się coraz ciaśniejsza, zaciskając się wokół niego, a potem nastąpiło wzbierające, rozchodzące się pulsowanie,
339
kiedy doszła. Zachary przytrzymał ją na sobie i zagłuszył jej krzyk pocałunkiem. Opadła dysząca, zmęczona na jego pierś. Zachary wyciągnął jej z włosów spinki i palcami rozczesywał ciężką kasztanową masę, gdy uspokajali oddechy. Z każdym jękiem, westchnieniem i oddechem czuł, że zbliża się do utraty kontroli, i walczył o każdą sekundę. Usiadł. Uniósł ręce do jej piersi, gorące i śliskie od potu. - Jesteś taka miła w dotyku - mruknął. - Czy to też jest miłe w dotyku? - spytała, wstrzymując oddech, gdy uniosła się na kolanach i znów opadła na niego.
S R
A niech to diabli, łatwo się uczy. Poddał się wreszcie żądzy i opuścił ręce na jej uda, przytrzymując je, kiedy wykonywał pchnięcia do przodu. Mocniej, głębiej i szybciej, znowu i znowu, dopóki nie poczuł, że ona porusza się z nim jeszcze raz, prosto do zapomnienia. Przekręcił się, kiedy jej uda obejmowały jego biodra, a stopy ściskały uda. Tak splecione ciała zakołysały się, kiedy przycisnął ją do pokrytej sianem podłogi. Kiedy eksplodowała orgazmem, przyśpieszył i stęknął boleśnie, wyskakując w ostatniej dosłownie chwili. Caroline trzymała rękę z tyłu jego głowy, a drugą obejmowała jego ramię, dopóki ich oddechy się nie wyrównały. Po raz pierwszy w życiu nie chciało jej się poruszyć - nie chciała nigdzie iść, niczego zrobić, ani też o czymkolwiek pomyśleć. Było to równie niemądre, co niebezpieczne. Poruszyła się z poczucia obowiązku. 340
- Powinniśmy wrócić, zanim zaczną nas szukać. - Nie. - Zachary przytrzymał zdjęte ubrania, po czym położył się obok niej, czując nadal przy sobie dotyk nagiej skóry. Pochylił się i pocałował ją, tym razem spokojnie i czule. - Przecież nie możemy tutaj zostać. - Być może nie, ale nie musimy jeszcze wracać. Powiodła palcem po jego dolnej wardze. Powiedział, że da jej rozkosz, i czuła się kompletnie rozładowana. Pojawiła się jednak niepokojąca myśl, że może robił tak zawsze. Zważywszy, jak błogo się czuła, nie powinno to jednak mieć znaczenia.
S R
- Zachary, czy jesteś uwodzicielem? Odpowiedział jej serdeczny śmiech, który zadudnił głęboko w jego klatce piersiowej. - Przecież sama stwierdziłaś kiedyś, że nie. - Miałam rację?
Popatrzył na dół z wyrazem namysłu na twarzy. - Ja sam nie uważam się za uwodziciela, chociaż zapewne znaleźliby się tacy, którzy są odmiennego zdania. - Co cechuje typowego uwodziciela? - To nie jest rozmowa o sztuce. Pewnie zasłużyła na to, zważywszy sposób, w jaki zakończyła się ich ostatnia sprzeczka. - Jadę do Wiednia. Może powinnam się dowiedzieć. Cokolwiek zechcesz na ten temat mi powiedzieć, przyda mi się. Wiedeń. No tak. Zaczerpnął powietrza i palcem powoli i lekko, niemal od niechcenia zataczał kręgi wokół jej piersi. 341
- Takiego człowieka obchodzi tylko on sam, jego własna przyjemność. Nie troszczy się o uczucia swoich zdobyczy, ani o ich reputację. Unika sytuacji, które mogłyby doprowadzić do skandalu, albo zmusić do zmiany stylu życia. Bała się poruszyć i głębiej odetchnąć, żeby nie przestał jej dotykać. - W takim razie muszę się zgodzić, że nie jesteś uwodzicielem. - Dziękuję. - A ja nie jestem twoją kochanką. Popatrzył na nią szarymi oczami, które w świetle księżyca wydały się czarne i głębokie.
S R
- Nigdy cię nie prosiłem, żebyś nią została. Nie miałbym jednak nic przeciwko temu, żebyś się zgodziła, a gdyby twoja kariera zaprowadziła cię do Londynu zamiast do Wiednia, tylko bym się cieszył. Nie ośmieliłbym się jednak rządzić twoim życiem, Caroline. - To wiem. Ja tylko... Chciałam być jeszcze z tobą, ale przecież wybieram się do Wiednia. Muszę zostać malarką. Zachary uśmiechnął się.
- Przecież jesteś malarką. Usiadła. - No cóż, teraz wiem, że zapłacę za to wysoką cenę. Przynajmniej będę to bardziej szanować. Zachary przewrócił się na plecy, podłożył sobie rękę pod głowę i patrzył, jak zaczyna się ubierać. Spoczywający na niej wzrok wywoływał ciepłe mrowienie tuż pod skórą, lecz starała się nie zwracać na to uwagi. Może się zdarzyć i w przyszłości, że inni
342
mężczyźni też będą tak na nią patrzeć, nie miała jednak zamiaru zaczynać z kimś, kogo nie będzie darzyć zaufaniem. Caroline znieruchomiała, wciągając muślinową suknię na ramiona. Zaufanie. Zaufała mu, czego się zupełnie nie spodziewała po ich pierwszym spotkaniu. - Pozwól, pomogę ci - powiedział i podniósł się, by wręczyć jej spinki do włosów i zapiąć suknię z tyłu. Pociągnięcie materiału w połączeniu ze świadomością, że zaledwie centymetry od niej znajduje się bardzo przystojny i bardzo obnażony mężczyzna; sprawiły, że serce zaczęło żywiej bić jej w
S R
piersi. Żar, który poczuła, i nowy przypływ pożądania, rozzłościły ją. Na litość boską, przeistoczyła się w jakąś zachłanną i rozwiązłą rozpustnicę. Była z nim zaledwie dwa razy i nie miała zamiaru jeszcze raz poddać się tej słabości. Niech już nadejdzie przyszły tydzień. Im szybciej wyjedzie z Wiltshire, tym szybciej wyrzuci go z pamięci. - Dziękuję - powiedziała, gdy skończył.
Odwrócił ją. Położył jej ręce na ramionach i pochylił głowę, by ją pocałować. Czując miękki, lecz władczy dotyk, poczuła także dreszcz podniecenia, który spłynął do koniuszków jej palców u stóp. Dobrze, może sobie być władczy do chwili, kiedy wrócą do domu. Potem nastąpi ostateczne rozstanie. Upięła włosy i zaczekała, aż się ubrał, udając cały czas, że jej w ogóle nie pociąga, i że nie świerzbią jej palce, by jeszcze raz go dotknąć i rozpiąć wszystkie guziki, które właśnie zapiął. Kiedy oboje doprowadzili się do jako takiego wyglądu, zeszli w dół po drabinie. 343
Trzymał ją za rękę, kiedy z tyłu okrążyli stajnię i weszli na podjazd. Zanim uwolniła rękę, sam ją puścił. - Wracamy do żywych szarad, jak sądzę - powiedział cicho i odgarnął jej kosmyk włosów za ucho. Caroline zatrzęsła się w duchu. Błogi nastrój, który ją ogarniał, musiał ustąpić. Inaczej wszyscy członkowie rodziny bez wyjątku domyśla się, co robili. -I do krów. - Tak. Skoro o nich mowa... Tuzin sztuk, które kupiłem, powinien dotrzeć jutro rano do Powella. Zechcesz mi towarzyszyć,
S R
żeby posłuchać, jak zamierzam przeprowadzić projekt? - Sądzę, że zdołam to jakoś wcisnąć w swój rozkład zajęć. Uśmiechnął się.
- Wspaniale. - Znów delikatnie ją pocałował. Powinna była odmówić. Co się z nią dzieje?
Podczas gdy on ukrył się w cieniu kolumienek przy wejściu, ona wpadła do domu. Po schodach wbiegła do sypialni po szal i na dół do salonu. Tak, jak się spodziewała, nikt jej nie szukał. Zamiast tego wszyscy zastanawiali się, czy ktoś nie powinien pójść poszukać Zachary'ego, czy raczej posłać po doktora, który by coś poradził na jego częste bóle głowy. Anne odsunęła swój fotel i usiadła na kanapie obok Caroline. - Nie mogłaś znaleźć szala? - zapytała. - Pochłonął mnie widok za oknem - skłamała Caroline. - Księżyc jest w pełni i rzuca wyjątkowo malownicze cienie na łąkę i staw. 344
Anne pokiwała głową. - A widziałaś może jeszcze coś malowniczego na zewnątrz? Caroline miała nadzieję, że nie pokryła się rumieńcem. - Na polu błyszczy rosa. - Och, nie, myślałam przecież o lordzie Zacha-rym. Gdzieś poszedł na przechadzkę. Może do tych swoich krów. - Anne westchnęła z żalem. - Wolałam już, kiedy zamierzał zostać żołnierzem. - A ja nie. Na litość boską, wolałabyś, żeby pojechał i dał się zabić, tylko dlatego, że do twarzy mu w czerwonym mundurze?
S R
- Pewnie, że nie. Musisz jednak przyznać, że armia przynosi więcej chwały niż stada dojnych krów.
Caroline nie mogła się z tym zgodzić. To, co ją pociągało w Zacharym, to był blask w jego oczach, a nie zajęcie, któremu się akurat oddawał. Nie mogła jednak powiedzieć tego na głos. - Papa był kiedyś żołnierzem, a teraz uprawia ziemię i wolę go takim, jaki jest teraz. - Tylko tyle mogła powiedzieć. Zachary wszedł do salonu. Zapanowała gwałtowna kakofonia dźwięków. Wszystkie naraz chciały się dowiedzieć, czy poczuł się już lepiej i czy napije się whisky, herbaty, czy może mleka z miodem. - Dziękuję, już mi lepiej - powiedział głośniej, uciszając wrzawę. - Potrzebowałem tylko trochę świeżego powietrza. - Ma pan siano na marynarce - powiedziała Su-san i strzepnęła ciemny materiał. - Dimidius prawie mnie przewróciła - odparł ze śmiechem. 345
Zdając sobie sprawę, że wpatruje się w niego uporczywie, Caroline pośpiesznie odwróciła wzrok i zobaczyła, że lady Gladys przygląda się jej uważnie. Cudownie. Jeszcze tylko cztery dni, Caroline. Tylko cztery dni i spełnią się twoje marzenia. Jeśli nawet, to i tak dziś w nocy, jak podejrzewała, śnić się jej będzie ciemnowłosy lord na stryszku pełnym siana i grzeszne uczucie wolności oraz pełni życia, którego dzięki niemu zaznała.
S R 346
Rozdział 20 Zachary spojrzał na Caroline z ukosa. - Naprawdę chcesz poznać moją opinię o Parte-nonie? - Gdybym nie chciała, nie pytałabym. - Przecież twój ojciec go odtworzył. Jechali wyboistą drogą, wiodącą do małej posiadłości Vincenta Powella. Sagramore był niewybiegany, bo rwąc się do galopu, co rusz zataczał kręgi wokół spokojniejszej znacznie klaczy Caroline, Heather. Zachary chętnie by pogalopował, nie miał jednak zamiaru
S R
zbytnim pośpiechem skrócić sobie wycieczki. Chciał się nacieszyć towarzystwem Caroline choć przez parę godzin. Nie przeszkadzała mu obecność służącego jadącego kłusem przed nimi. A godzin w towarzystwie Caroline według niego było stanowczo za mało. - Opierał się na rysunkach, i obawiam się, że w dużej mierze na wyobraźni - odpowiedziała. - Chciałabym wiedzieć, jak wyglądają prawdziwe ruiny. Nie chodziło jej wcale o opis wyglądu zabytku. Tym właśnie przyciągnęła do siebie jego uwagę, że ciekawiły ją jego opinie i wrażenia. - Zapamiętałem biel - zaczął powoli. - Białe kolumny otoczone przez zbocza z białej skały i ziemi. Było gorąco i sucho, a znad morza wiała lekka bryza. - Zamknął na chwilę oczy. - Panowała cisza. Zwiedzający rozmawiali, słychać było ptaki, lecz nawet przy tych
347
odgłosach czuło się, że budowla trwa nieporuszenie i niemo, jakby na coś czekała. - Otrząsnął się i uśmiechnął. - Nie żebym czekał na pojawienie się Apolla i Afrodyty. Popatrzyła na niego przez kilka uderzeń serca. - Przez chwilę poczułam się, jakbym tam była - przemówiła wreszcie. - To musiało być cudowne. - Chrząknęła i odwróciła wzrok. Patrząc ukradkiem na jej profil, smukłe ciało w stroju do jazdy konnej o kolorze myśliwskiej zieleni i kapelusik, siedzący na bakier
S R
na kasztanowych włosach, chciał ją tam zabrać i pozwolić jej ujrzeć to wszystko na własne oczy. Jednak to wykraczałoby poza ich układ. - Mam do ciebie pytanie. -Tak?
Myśl, Zachary. Wiesz, że nie wolno ci pytać. - Jakie zakwaterowanie oferuje monsieur Tannberg swoim uczniom? - zaryzykował. - Nie będziesz chyba spała na twardej ławie, prawda?
- Posiada małą kamienicę i wynajmuje pracownikom mieszkania po przystępnej cenie. - Będziesz szczęśliwa, żyjąc w Wiedniu w takim mieszkaniu? - Będę robiła to, o czym zawsze marzyłam, będę więc na pewno szczęśliwa. - Przywykłaś do życia w licznej rodzinie. To będzie ogromna odmiana. - Zachary nie był całkiem pewien, co się stara powiedzieć, czy też jej uświadomić. Wiedział jednak, że musi się dowiedzieć, czy 348
jej prawdziwym celem było zostać artystką, czy też raczej uciec z Wiltshire. - Rodzina przeważnie w ogóle nie wie, co się ze mną dzieje. I to nie skarga, a stwierdzenie faktu. Każdy żyje własnym życiem, ma swoje cele i marzenia. Moje są zupełnie inne. - Anne zdaje się ciebie rozumieć. Przelotny grymas zatroskania pojawił się na jej twarzy, po czym zniknął. - Anne jest nadzwyczaj bystra. Ma jednak taki sam cel, jak moje siostry. - Chce znaleźć męża.
S R
- A dokładniej: chce znaleźć męża i wyprowadzić się z Wiltshire.
Nabrał powietrza i pomyślał, czy czasami nie postradał zdrowych zmysłów, że zadaje takie pytania.
- Czy rozważyłabyś propozycję zamążpójścia, gdyby na przykład twój małżonek był mecenasem sztuki albo artystą? - A jaki miałabym mieć w tym cel? - Miłość, towarzystwo... - Kiedy rodzice się pobrali. - Przerwała i zaczęła mówić dobitnie: - Matka, która skończyła szkołę razem z twoją ciocią, odkryła, że jej najpożyteczniejszymi umiejętnościami są haftowanie, wydawanie przyjęć i od czasu do czasu gra na fortepianie. Wszystko to jednak miało znaczenie drugorzędne wobec jej zdolności do rodzenia dzieci. Ja nie mam zamiaru przeżyć życia w ten sposób. 349
Pomimo kąśliwości tych słów wyczuł, że nie tyle wini ojca, że tego właśnie oczekiwał od żony, ale raczej matkę, że godziła się żyć zgodnie z tak mało ambitnymi oczekiwaniami. - Wygląda na dość zadowoloną - zauważył. Caroline rzuciła mu ponure spojrzenie. - Tak, szczebiotanie i bezradność zamieniła w sztukę. A ja tylko wybrałam inny rodzaj sztuki. - Czyli gdybym, mówię czysto teoretycznie, na przykład poprosił cię o rękę, nie byłabyś zainteresowana? - zapytał, mając nadzieję, że w jego głosie nie słychać ani krzty powagi. Gdyby nie
S R
była tak zdecydowana na wyjazd i gdyby pozostało im nieco więcej czasu, zapewne znalazłby sposób, żeby wykurować się z tego dziwactwa... to znaczy uczucia szczęścia i przyjemności, którego doznawał za każdym razem, kiedy z nią rozmawiał, albo jej dotykał, czy nawet kiedy na nią patrzył.
- Pewnie, że nie. Poślubienie Griffina to znacznie gorsze niż pozostanie na zawsze w Wiltshire.
- A to dlaczego? - zapytał, dokładając starań, żeby w głosie dźwięczało rozbawienie, nie głęboka uraza na taki policzek dla jego wysoce arystokratycznego pochodzenia. Odpowiedź wcale go nie zaskoczyła, w pewnym sensie nawet sprawiła mu ulgę, ale przecież, u licha, praktycznie jej się oświadczył! Nie powinna tego mówić tonem, jakby właśnie połknęła pszczołę. - Jesteś bratem księcia. Uroczystości państwowe, obiady z politykami, brylowanie w wysokich kręgach towarzyskich, 350
niemożność wyrażenia własnego zdania... Wolałabym raczej malować domy, niż tak żyć. - Znam kilka dam, które zadają kłam tej opinii - odparł, bez powodzenia próbując utrzymać lekki ton konwersacji. - Piszą, działają, podróżują. Należy do nich także moja siostra. Jej opinię cenię sobie nad wszystkie inne. - Rozumiem. Poza twoją siostrą, jak wiele z tych dam to mężatki? Zacisnął zęby. - Parę.
S R
- No, no. Patrz, krowy przyjechały - powiedziała. Oderwał od niej wzrok, by popatrzeć na pastwisko.
Vincent Powell pomachał im na przywitanie, stojąc przy ogrodzeniu.
- Dzień dobry, lordzie Zachary. Panno Witfeld. Chyba mam tuzin jałówek rasy guernsey.
Zachary zsiadł z Sagramore'a i podszedł, by pomóc Caroline znaleźć się na ziemi. - Ma pan bez wątpienia. Jutro przyjadą dwa buhaje rasy południowodewońskiej. Trzeba rozdzielić dla nich jałówki; muszę wiedzieć, który buhaj spłodził które cielę, bo potomstwo to będzie następny krok w naszym eksperymencie. - Zdrowo wyglądają - wyraził opinię Powell, a w jego głosie brzmiało prawdziwe uznanie.
351
Widocznie Zachary zdołał go przekonać do eksperymentu. Rzecz jasna, przedsięwzięcie nie kosztowało ziemianina ani jednego pensa, co zapewne także nie było bez znaczenia. - Siedem z nich to czysta rasa guernsey - powiedział Zachary - a pięć ma domieszkę krwi Hereford, bo ta rasa dobrze przybiera na wadze przy kiepskiej trawie. Na początek chcę wiedzieć, które z nich dają więcej mleka. - Ile sztuk daje pan hrabiemu Eades? - Tyle samo. Muszę kupić jeszcze dwa tuziny dalej na północy i trzy buhaje z południowego Devonshire. Wtedy inni sąsiedzi: Samms,
S R
Donnely, Hallet i Prentiss dostaną po osiem sztuk. Witfeld doda do programu jeszcze dwadzieścia, gdyż on już jest zaawansowany w eksperymencie.
- Napracował się pan nad tym, żeby wszystko obmyślić i zorganizować, prawda?
Zachary wzruszył w odpowiedzi ramionami, chociaż komentarz starszego mężczyzny mu pochlebiał.
- Chcę stworzyć solidne podstawy. - A co z udziałem księcia Melbourne? - Lada dzień powinna nadejść od niego odpowiedź. Jeśli zgodzi się zainwestować, prawdopodobnie podwoi to liczbę krów, z którymi zaczniemy eksperyment. Jeżeli nie, to patrzy pan teraz na wszystkie swoje krowy, przynajmniej na najbliższe sześć miesięcy. - A rozmiary pastwiska? Jeżeli podwoję stado, to...
352
- Liczę to jeszcze. Do końca tygodnia będę wiedział, ile ziemi trzeba dla pana dokupić i ile paszy będę musiał dostarczyć. Powell wyciągnął dłoń. - Dziękuję panu, Zachary. Zachary ją uścisnął. - Jeszcze niczego nie osiągnęliśmy. - Tak, ale nabrałem optymizmu. Poza tym nie musiał pan wcale mnie włączać do programu, zwłaszcza kiedy... - Przerwał i spojrzał wymownie w stronę Caroline. - Wszyscy popełniamy błędy. - Zachary zeskoczył z płotu i wziął Caroline pod ramię. Choć go uraziła, nie rozwiała pożądania; nie mógł
S R
się oprzeć potrzebie, by jej dotykać pod takim czy innym pretekstem. - Oprowadzi pan nas trochę, Powell? - Z przyjemnością.
***
Do czasu, kiedy skończyli obchód pastwisk i pól pana Powella, Caroline zaczęła wątpić, czy to rzeczywiście Witfeldowie są największymi wielbicielami Zachary'ego. Podzieliła się tą opinią ze swoim towarzyszem, kiedy odjechali w stronę Witfeld, podczas gdy Powell machał im na pożegnanie, dopóki nie zniknęli mu z pola widzenia za zakrętem. - To entuzjazm wobec naszego przedsięwzięcia. Nie ma w tym nic złego - odparł Zachary. - Jestem Powellowi bardzo wdzięczny. Gdyby znalazł się choć jeden oponent, wszyscy odmówiliby swoich pastwisk.
353
- Pastwisk, za które właściwie im płacisz, tak? Przytrzymał Sagramore'a, by zwolnił do stępa,a ona ściągnęła wodze Heather, żeby konie szły równo. Od porannej konwersacji o małżeństwie zdawał się jakby skwaszony, tak że zaczęła już podejrzewać, że mówił poważnie. Przeraziła ją ta myśl. Nie dlatego, że nie pragnęła więcej intymności, lecz pozostałe aspekty małżeńskich więzów, nawet z kimś tak przyjaznym jak on - pomimo wszelkich jego zapewnień, że są na świecie kobiety zamężne, które wiodą pożyteczne i niezależne życie zabiłyby ją niechybnie. Była tego pewna. - Jeśli uważasz, że moja decyzja jest niesłuszna, chciałbym,
S R
żebyś mi powiedziała - odezwał się po chwili ze wzrokiem utkwionym w szerokie łany owsa, okalające posiadłość Witfeldów. - Nie, nie sądzę, by to była zła decyzja - odparła. - Czy jednak miałoby jakiekolwiek znaczenie, gdybym tak myślała? - Właściwie nieszczególne.
Zawahała się zaskoczona, że tak lekko mógł sobie ważyć jej zdanie. - Ach, tak. Roześmiał się, gdy na nią popatrzył. - Masz wiele inteligencji i rozsądku, Caroline. Oczywiście, że wolałbym, żebyś podziwiała, jak bardzo jestem genialny i postępowy. Mam tylko nadzieję, że krowy zechcą współpracować. - Oby to Pan Bóg usłyszał, kochanie. Kiedy wjechali na podjazd, Anne i Joanna stały na zewnątrz i machały do nich. Caroline popatrzyła uważnie na Zachary'ego, lecz poza zwykłym u niego uprzejmym wyrazem twarzy niczego nie dostrzegła. Nie rozumiała powodu swojego zmartwienia. Jeśli nawet 354
Anne uknuła jakiś plan, by złapać Zachary'ego, z pewnością nie była pierwszą panną, która pragnęła podstępem zmusić go do związku. Jeśli tak było, miała ochotę ostrzec Zachary'ego... jaką jednak okazałaby się siostrą? Zwłaszcza że Anne była najbliższą jej, najbardziej ją wspierającą i rozumiejącą osobą z całego rodzeństwa. Gdyby nie zadawał jej pytań o małżeństwo, łatwiej byłoby jej go ostrzec. Teraz jednak nie miała pomysłu, jak mu to powiedzieć. Nie mówić nic byłoby z kolei tchórzostwem. - Dzień dobry - przywitał się z młodymi damami, gdy się do nich zbliżył.
S R
- Dzień dobry, Zachary - odparła Joanna i złapała go za czubek buta. - Muszę z panem pomówić.
- Ja byłam pierwsza - sprzeciwiła się Anne. - Może byście pozwoliły lordowi Zachary'emu chociaż zsiąść z konia, zanim zaczniecie - zaproponowała Caroline i zmusiła swoją klacz do wciśnięcia się pomiędzy Sagramore'a a Anne. - Nie masz już nic do powiedzenia na temat czasu lorda Zachary'ego, Caro - rzekła Joanna, idąc za nimi do stajni. - Portret pojechał do Wiednia, powinnyśmy więc mieć przyznane teraz tyle czasu, co ty. A nawet więcej, bo ty więziłaś go przez całe dnie. - Nikogo nie więziłam. Ja... - Może wybierzemy się na spacer wokół stawu, panno Joanno zaproponował Zachary, zsiadając z konia. - Panno Anne, czy popołudniowa przechadzka sprawi pani przyjemność? Anne uśmiechnęła się. 355
- Oczywiście. Dziękuję. Joanna zdawała się bardzo śpieszyć na przechadzkę, bo prawie wywlekła Zachary'ego ze stajni w kierunku ścieżki nad staw. Zachary poszedł z nią głównie dlatego, że musiał mieć chwilę do namysłu, aby przemyśleć przyszłość swoją i przyszłość Caroline, ten upór, by nie wiązać swych losów. Była tak okropnie uparta. Rzecz jasna, nie zadał sobie zbyt wiele trudu, aby zadeklarować swoje intencje, głównie dlatego, że właściwie nie był pewien, co chce uczynić, a poza tym dlatego, że nie chciał dostać odmowy. Nie chciał, żeby wyjeżdżała do Wiednia, gdzie już pewnie nigdy
S R
nie będzie mu dane jej zobaczyć, i na pewno nie chciał, by wczorajszy wieczór był ostatnim, kiedy trzymał ją w ramionach. Do licha, uwielbiał z nią rozmawiać, uwielbiał, gdy go słuchała i nie lekceważyła ani jego zainteresowania sztuką, ani hodowlą bydła. Do diabła, miała podobne zainteresowania. Była inteligentna, prawdopodobnie bardziej od niego. Poświęcała się pracowicie swojej pasji, podczas gdy on wałęsał się po świecie bez celu i w wieku dwudziestu czterech lat nadal szukał swojego miejsca. - Dałam Johnowi Thomasowi portret, który namalowałam wyznała Joanna, ciągnąc go wysadzaną drzewami ścieżką. Powiedział, że wygląda jak kartofel w zawiniętym na czubku turbanie. A potem zjadł całego pieczonego kurczaka i szarlotkę, którą przyniosłam ze sobą na piknik. Cały czas opowiadał o posagu Mary Gorman wartym tysiąc funtów i o tym, jak ona biegle gra na fortepianie. 356
- Nie zachował się grzecznie. Sądzi pani, że chce poślubić Mary Gorman? - Jestem tego pewna. I teraz wszystkie moje głupie siostry zaręczą się i będą mieć męża, a ja nie. Będą się ze mnie śmiały. - Nie będą się śmiały, Joanno. Znajdziemy pani kogoś innego. Kogoś, kto doceni pani malarstwo i pani szarlotkę. Może nie musi oświadczać się Caroline, żeby ją zatrzymać, rozmyślał. Griffinowie byli dość bogaci, żeby stać go było na podróż do Wiednia przynajmniej dwa razy do roku. Zmarszczył brwi. Dwa razy do roku? A co będzie ze sobą robił przez resztę czasu? Było
S R
wokół dość panien skorych do spędzenia z nim nocy, lecz teraz z jakiegoś niewyjaśnionego powodu perspektywa niezliczonych romansów z niezliczonymi damami już go nie pociągała. To były związki dla zabicia czasu, a teraz znalazł kogoś, kto wart był, by z nim po prostu być.
Dzięki temu komuś sam nareszcie znalazł dla siebie drogę w życiu, niepodobną do niczego, co wcześniej zamierzał. Hodowla bydła. Idea znalezienia odpowiedniej kombinacji rasy, płci i temperamentu, która pozwoli wyhodować zupełnie nową rasę mlecznych krów, zaintrygowała go niesamowicie. Zawsze miał nieco akademickiej żyłki, więcej, niż się do tego przyznawał w obawie przed drwiną rodzeństwa. Według nich całe miejsce w jego głowie zajmowały dobre jedzenie i kobiety.
357
Godził się z tym, ponieważ nie miał wystarczającej odpowiedzi. Teraz jednak - dzięki kobiecie portrecistce, dżentelmenowi farmerowi oraz... krowie - już miał. Życie bywa czasami bardzo dziwne. - Ach, pan mnie nawet nie słucha. - Dotarł do niego głos Joanny. Zatrzymał się. - Oczywiście, że słucham. Wyliczałem w myśli miejscowych dżentelmenów. Co by pani... - Nie ma tutaj zbyt wielu mężczyzn. A moje siostry już zajęły pięciu. Nawet głupia Mary Gorman ma kandydata, tylko ja nie. - Joanno, ma pani dopiero dwadzieścia lat. Nie ma powodu, by
S R
traciła pani nadzieję. Jestem pewien...
Joanna krzyknęła z całej siły, po czym przewróciła się na niego. Zaskoczony cofnął się tak gwałtownie, że mało brakowało, a upadłaby na ziemię, złapał ją jednak w pasie, ukląkł, położył sobie na kolanie i zaczął klepać jej policzki. - Joanno!
Oczy miała zamknięte, a ciało bezwładne. A niech to jasna cholera! Przecież nie powiedział niczego, co by mogło ją zaniepokoić, przynajmniej tak myślał, a jeszcze przed chwilą czuła się doskonale. - Tędy! - dobiegł go głos służącego. - To chyba była panna Joanna, panie Witfeld. Zanim Zachary zdążył unieść głowę, by spojrzeć w stronę głosów, ramiona Joanny uniosły się i owinęły wokół jego szyi. Przyciągnęła go do siebie i pocałowała mocno i długo.
358
Serce stanęło mu w piersi. Powinien był to przewidzieć. Powinien wiedzieć, że Joanna nie da się siostrom wyprzedzić. Próbował się wyswobodzić, ale mógł to uczynić, jedynie rzucając ją na ziemię. - Joanno, puść mnie! - powiedział dobitnie, próbując oderwać jej ręce od szyi. Z boku rozchyliły się zarośla i ukazała się w nich Anne. Dysząc ciężko, wypadła na ścieżkę. Widząc wyraz jego twarzy, opadła szybko na kolana przy Joannie i zawołała: - Papo! Szybko tutaj! Joanna zemdlała! Joanna uniosła głowę i
S R
zmierzyła siostrę wściekłym wzrokiem. - Idź stąd! - wysyczała.
- Gdybyś naprawdę zemdlała, pewnie byś go puściła odparowała gładko Anne. - Inaczej nasze wersje zdarzeń nie będą do siebie pasować. - Popatrzyła ponownie na Zachary'ego. - Sądzę, że to, co powie lord Zachary, będzie zgadzać się z moją wersją wydarzeń. - Ty wiedźmo!
Pan Witfeld i dwaj służący dobiegli do nich i stanęli wokół. - Co się tutaj stało? - Nie mam pojęcia - rzekła Anne, wachlując dłonią twarz siostry. - Rozmawialiśmy, po czym ona krzyknęła i się przewróciła. Sądzę, że użądliła ją pszczoła. - Wendell, idź po doktora Ingleya - polecił Witfeld i pochylił się nad Joanną. - Całe szczęście, że pan tu był, Zachary.
359
W głębi ducha Zachary uważał, że byłby znacznie szczęśliwszy w Bedlam z innymi wariatami. - Wszystko, co mogłem zrobić, to złapać ją, żeby nie upadła na ziemię - odpowiedział i podniósł się, trzymając Joannę w ramionach, by przekazać ją ojcu. Gdyby nikogo tutaj nie było, najchętniej by ją ocucił, wrzucając do stawu. - Idziemy za papą - oświadczyła Anne i wzięła Zachary'ego pod ramię. Witfeld czym prędzej pobiegł do dworu, a Zachary i Anne poszli za nim wolniej.
S R
- Dziękuję pani - powiedział po chwili, a serce nadal waliło mu mocno. Jezu Chryste, niewiele brakowało. - Dlaczego pani nas śledziła? Wzruszyła ramionami.
- Coś podejrzewałam. Zachary wziął głęboki oddech. - Proszę wybaczyć, że to mówię, lecz z tego, co słyszałem od matki pani, sądzę, że byłaby uszczęśliwiona, gdyby którakolwiek z pań wyszła za mnie za mąż, obojętnie w jakich okolicznościach. - Prawdopodobnie tak. Tyle że ja wierzę w uczciwą grę. Popatrzyła na niego z lekkim uśmiechem. - A może widzę to, czego nikt inny nie widzi. Zmarszczył brwi. - To znaczy? - Źdźbło siana we włosach Caro wczoraj wieczorem, jej bose stopy w dniu, w którym skończyła portret. Tego typu rzeczy. 360
Psiakość. - Nic pani nie powiedziała. - Kocham Caro. Wiem, jak chce pokierować swoim życiem. Zrujnowanie tego niczemu nie będzie służyć. - Obdarzyła go zagadkowym spojrzeniem, którego znaczenia nie mógł odcyfrować. Myślę, że został pan w Wiltshire dla innych jeszcze powodów, niż tylko krowy. I myślę, że dla Joanny byłby pan okropnym mężem. - Naprawdę? A to dlaczego? Roześmiała się. - Czuje się pan obrażony?
S R
- Absolutnie nie - zaprzeczył. - Tyle że pani oświadczenia są ze sobą sprzeczne.
- Joanna to nie Caroline - przysunęła się bliżej. - A Caro wyjedzie już wkrótce. - Wiem o tym.
Anne uśmiechnęła się i puściła go, żeby podbiec do ojca. - Cokolwiek się skomplikowało, prawda? To było niedopowiedzenie dziesięciolecia. Caroline myślała tylko o wyjeździe, on chciał, by została, ale nie był pewien, jaki rodzaj oświadczenia z jego strony mógłby skłonić ją do zmiany zdania. Jeszcze jedno go męczyło: duma. Wiódł lekkie beztroskie życie, a przynajmniej tak mu się zdawało. Caroline pokazała mu, że było ono tylko oczekiwaniem na coś nadzwyczajnego, co miało dopiero nadejść. Dzięki niej coś takiego znalazł, a raczej: kogoś takiego nadzwyczajnego. Podobało mu się to nowe słoneczne życie, którego 361
jednak już nie będzie, kiedy ona pojedzie do Wiednia. Kiedy pojedzie tam, gdzie on nie będzie mógł jej towarzyszyć. Na odgłos poruszenia w salonie dziennym Caroline zamknęła almanach rolniczy i stanęła w drzwiach biblioteki. - Co się stało? - zapytała wybiegającą stamtąd Grace. - Joanna zemdlała. Zachary ją złapał. Czyż nie jest rycerski? - O, tak, bardzo - odparła i wyszła do holu. Na litość boską! Ta rodzina jest niespełna rozumu. Siostra zemdlała, a one myślą o Zacharym. To oczywiste, że złapał Joannę. Jest dżentelmenem, spostrzegawczym i opiekuńczym.
S R
Anne chwyciła ją w drzwiach pokoju i pociągnęła z powrotem w stronę biblioteki.
- Muszę z tobą porozmawiać - wyszeptała i zamknęła za nimi drzwi.
- Czy Joanna dobrze się czuje? Grace powiedziała... - Zaczęła nagle krzyczeć i przewróciła się na Zachary'ego, a kiedy usłyszała, że nadchodzi ojciec, zaczęła go całować. Caroline otworzyła usta. Serce jej stanęło, po czym zaczęło walić, jakby było wielokilogramowym młotem. Drżąc cała, opadła na fotel z tyłu. - Niemożliwe! - Zrobiła to. Gdyby dziś rano nie napomknęła, że wkrótce śmiać się będzie z nas wszystkich, nigdy bym się nie domyśliła. Bardzo sprytnie sobie to ułożyła.
362
- Ciężki wstyd! Co zrobił Zachary? Co powiedział papa? Czy oni... Nie mogła dokończyć zdania. Zachary miałby ożenić się z Joanną? Czy Joanna nie zdawała sobie sprawy, że w ogóle do siebie nie pasują? Jest dla niego stanowczo za głupia i lekkomyślna. On może i jest niefrasobliwy, ale na pewno nie głupi. Nie byłaby zaskoczona, gdyby Zachary, zmuszony przez papę do małżeństwa, rzucił cały projekt hodowli i jednak zaciągnął się do wojska tylko po to, żeby uciec od Joanny i reszty sióstr. - Nic się nie stało, Caro - przemówiła po chwili Anne i w
S R
uspokajającym geście położyła jej rękę na ramieniu. - Poszłam za nimi. Do czasu, kiedy papa tam dotarł, byłam już przy nich i powiedziałam, że nieoczekiwanie zemdlała.
Caroline zaniknęła oczy. Skoro nie było kompromitacji, nie będzie małżeństwa.
- Dzięki Bogu. Co sobie musiał pomyśleć Zachary? Nie zdziwię się, jeśli spakuje bagaże i wyjedzie jeszcze dzisiaj. - Nie sądzę, żeby gdziekolwiek wyjechał, dopóki ty jesteś w Wiltshire. Widzisz też rzeczy, które nie są na płótnie, prawda? - O czym ty mówisz? Anne westchnęła i odwróciła się do drzwi. - Widocznie o niczym. Chciałam tylko, żebyś wiedziała, ponieważ Zachary może zechcieć o tym z tobą porozmawiać. Zdaje się, że bardzo lubi z tobą rozmawiać.
363
- Myślałam, że masz wobec niego plany. - Caroline z trudem przybierała obojętny ton głosu. - To bardzo miły człowiek. Może mam, a może nie mam. Kiedy już wyjedziesz do Wiednia, będzie cię to jeszcze obchodziło? - Nie, to znaczy... Och, idź już, Anne. Siostra dygnęła i wyszła z biblioteki. Kilkanaście minut Caroline trwała bez ruchu. To byłaby klęska. Dla wszystkich było oczywiste, że Griffin nie poślubiłby biednej szlachcianki ze wsi, takiej jak córka Witfeldów, gdyby nie był do tego zmuszony przez skandal. Jeśli szło o resztę, to myśl o Zacharym, który zakłada rodzinę z
S R
Joanną, dzieli z nią łoże, całuje i przytula Joannę, albo Anne, kiedy Caroline wyjedzie, stawała się nie do zniesienia. Nie chciała o tym myśleć. To nie była jej sprawa - jego życie prywatne po rozstaniu. Teraz jednak, dopóki jeszcze tutaj jest, nie życzyła sobie, żeby dotykał kogokolwiek poza nią.
364
Rozdział 21 Caroline zastała Zachary'ego przechadzającego się tam i z powrotem po jej pracowni. - Dobrze się czujesz? - zapytała, z trudem przełykając ślinę. Zatrzymał się i popatrzył jej prosto w twarz. - Tak. Wiesz, że Joanna... - Anne mi powiedziała. Bardzo mi przykro. Jego napięcie zelżało. - To nie twoja wina. Chociaż omdlenia, techniki całowania i
S R
podstępu jako takiego nie było w moich instrukcjach, w końcu to ja ją uczyłem, jak usidlić mężczyznę.
- A ona omal nie usidliła ciebie.
- Mało brakowało. Jestem dłużnikiem Anne. Tego się właśnie obawiała.
- Cóż, Anne może mieć swój własny plan - powiedziała, przekonując się w duchu, że udziela mu tej informacji bardzo niechętnie. Później będzie się zmagać z wyrzutami sumienia. - Koniec z tym. Nie pójdę już na spacer z nikim oprócz ciebie. - Dlaczego jestem wyjątkiem? - Ponieważ ty jedna nie chcesz wyjść za mąż. - Zachary postąpił do przodu. - A może chcesz, Caroline? Jesteś pewna, że nigdy nie będziesz chciała wyjść za mąż, nawet gdyby wystąpiły najbardziej sprzyjające okoliczności?
365
Przez chwilę w ogóle nie mogła oddychać. Przestań, nakazała sobie. - Mam nadzieję, że nikt, kogo uważam za swojego przyjaciela, nie zada mi nigdy tego pytania - powiedziała powoli, nie mogąc powstrzymać drżenia głosu. - Moi przyjaciele wiedzą, czego w życiu pragnę i że małżeństwo zniweczy moje plany. - A ja chcę hodować bydło - powiedział twardo i podszedł do niej. -I to nie przeszkadza mi dodać jeszcze jeden wymiar do mojego życia. Można zaznać szczęścia z więcej niż jednego powodu.
S R
- Widocznie ty możesz. Jesteś mężczyzną, lordem i Griffinem. A ja jestem panną Witfeld z Wiltshire, prawnuczką wicehrabiego. Przeraża mnie myśl o życiu, w którym to, co chcę robić, będzie uważane za hobby, z którego będzie się żartować albo zaledwie tolerować, albo co gorsza, zabroni się tego w obawie, że zaszkodzi to reputacji małżonka i jego rodziny. - Ale, Caroline...
Położyła mu rękę na ustach, po czym zastąpiła ją swoimi ustami. Całowali się dość długo, a żar pocałunku rozgrzał krew w jego żyłach. - Nie proś mnie o to, Zachary - szepnęła. - Błagam. Odsunął ją nagle, po czym przeszedł do okna i z powrotem. - W porządku, nie poproszę. Zapytam za to, co zamierzasz robić, jeśli monsieur Tannberg powie „nie". - Nie zrobi tego.
366
- A jeżeli tak? Czy wtedy będziesz wolała być guwernantką dzieci lorda i lady Eades, czy też wyjść za kogoś, kto będzie cię zachęcał do malowania? - Znowu hobby? - parsknęła, niepewna, czy bardziej wstrząsnęła nią myśl, że monsieur Tannberg nie przyjąłby jej do swojego studia, czy też słowa, które zabrzmiały niemal jak oświadczyny. - Jeśli zostanę guwernantką, będę dalej słać aplikacje. Jeśli wyjdę za mąż, wszelka nadzieja będzie stracona. - Chryste! - krzyknął gniewnie. - Zachęcasz mnie, bym szukał w życiu swojej pasji, ale chyba nie rozumiesz w ogóle, czym jest życie.
S R
- Ależ rozumiem doskonale. I mam zamiar żyć jego pełnią. - Jesteś w błędzie.
- Nie, to ty jesteś w błędzie.
- A niech to jasna cholera! - przerwał i zamarł przy oknie, patrząc w dół na podjazd.
Zaskoczyła ją gwałtowność jego tonu.
- Co się stało? - zapytała zaniepokojona. -A to! Stanęła obok niego i popatrzyła w kierunku, gdzie wskazywał palcem. Wielki czarny powóz stał przed ich frontowymi drzwiami, a na jego drzwiczkach czerwienił się herb. Jednym z symboli widocznych na tarczy był gryf. Kiedy patrzyli z okna, na podjazd wtoczył się drugi, mniejszy powóz. - To twoja rodzina? - Przynajmniej jeden z jej członków. Z bagażem. Jego rodzina? Czyżby książę? 367
- Nie wiem jeszcze. Ponieważ jednak prosiłem Melbourne'a jedynie o krótki list akceptujący moje plany, nie sądzę, żeby to był on czy też Charlemagne, zwłaszcza że sezon trwa w najlepsze. Poszedł na dół, a Caroline tuż za nim. Usłyszeli szczebioczący głos matki z salonu i skierowali się w tę stronę. - Och, skądże znowu, to żaden kłopot - mówiła Sally, przerywając seriami nerwowego śmiechu. - Gladys to naprawdę moja droga przyjaciółka, a lord Zachary to wzór dżentelmena. Cóż, może jednak nie dżentelmena, pomyślała Caroline, kiedy weszli do środka przez półotwarte drzwi. Obcowanie z nim jednak
S R
było cudownym, ciepłym przeżyciem, które wkrótce zdecydowanie musiało się skończyć.
- Mamo? - odezwała się, wchodząc do środka. Nie jeden, ale dwóch dobrze ubranych dżentelmenów wstało na dźwięk jej głosu. Pani Witfeld wstała także, kiedy za plecami Caroline w drzwiach ukazał się Zachary. Stał tak blisko, że czuła ciepło jego dużego ciała.
- Caro, kochanie! Patrz! Książę Melbourne i jego brat lord Charlemagne przyjechali do nas z wizytą. Taki kawał drogi do Wiltshire! Przyjechali zobaczyć się z bratem i ciotką, lecz Caroline nie poprawiła matki. Skorzystała z okazji, żeby przyjrzeć się obu mężczyznom. Widać było, że to bracia Zachary'ego. Mieli takie same ciemne włosy, szare pociągające oczy i szczupłą, atletyczną sylwetkę.
368
Wyższy, na którego matka wskazała najpierw, zdawał się przyglądać jej intensywnie, kiedy wykonywała spóźniony ukłon. - Wasza wysokość, milordzie. - Witam, panno Witfeld. Więc to pani jest tą artystką. - Tak, wasza wysokość. - Co, u licha, tutaj obaj robicie! - wtrącił Zachary i wyszedł zza pleców Caroline. - Witaj, Zach. - Średni brat, Charlemagne zamknął Zachary'ego w uścisku. Zachary wyrwał się z objęć i popatrzył na drugiego brata. -I cóż?
S R
- Wysłałeś do mnie list - powiedział książę Melbourne, starannie wymawiając każde słowo. - Przyjechałem zobaczyć, o czym właściwie mowa.
- Przyjechałeś taki szmat drogi, żeby obejrzeć krowy - rzekł Zachary twierdzącym tonem.
- Zabawiłeś tu dłużej, niż oczekiwaliśmy. - Książę ominął łukiem chichoczące i szczebioczące stadko młodszych sióstr Caroline. - Dlaczego miałbyś nie pokazać mi Dimidius, o której tyle czytałem? Charlemagne także wyszedł krok do przodu. - Właśnie, a mnie może ktoś zaproponuje obejrzenie haftów? Caroline wyszła, kiedy Zachary i książę Melbourne opuścili salon. Reszta dziewcząt rzuciła się na pozostawionego brata. Widocznie instrukcje Zachary'ego nie znajdowały zastosowania w obecności Griffinów. Przyłączyła się nawet Joanna, zapominając o swoim niedawnym omdleniu. 369
Nie potrzebowała pokazywać nikomu swoich prac, ponieważ opinia monsieur Tannenberga liczyła się dla niej najbardziej. Musiała za to zacząć się pakować. Pakować i nie myśleć o tym, co powiedział Zachary i dlaczego mógł chcieć ją poślubić. *** - Ciocia Tremaine wygląda, jakby czuła się lepiej - zauważył Melbourne, kiedy wyszli z domu i poszli zakręcającym dookoła podjazdem. - Wydaje się, że tak - zgodził się Zachary, czując przez skórę, że coś się święci. Nie wiedział, co konkretnie skłoniło braci do tej
S R
podróży. Pokazywanie się na salonach było dla nich obu bardzo ważne, szczególnie w samym środku sezonu towarzyskiego i biznesowego. To świadczyło, że powód musiał być ważny. Próbował już rozszyfrowywać zagadkowego brata przedtem, lecz niestety, nie znajdował się jeszcze nigdy w trakcie ważnych dla siebie wydarzeń. Nie próbował się oświadczyć upartej dziewczynie, nie uciekał przed panną, która mdlejąc, rzucała się na niego, ani też nie prowadził najbardziej skomplikowanej operacji krzyżowania bydła, o jakiej kiedykolwiek słyszano. Sebastian nie mógł wybrać sobie gorszego czasu na wizytę, chociaż z pewnością było mu ciężko ten czas wygospodarować. - Sądzę, że artretyzm w ogóle poważnie jej nie dokuczał. - Znów do tego wracamy? Do wynajdywanych przeze mnie pretekstów, żeby cię skłonić do wyjazdu z Londynu?
370
Jakiekolwiek to były okoliczności, Zachary pogodził się już z nimi po kilku tygodniach pobytu w Wiltshire, wzruszył więc tylko ramionami. - Raczej nie. Jak się miewa Peep? - Złości się, że wyjechaliśmy, a ona została w Londynie sama z panią Beacham. Pozdrawia cię mimo to i też chciałaby zobaczyć tę twoją krowę. - Dimidius to nie moja krowa. Należy do Witfelda. - Zatem w jaki sposób może okazać się zyskownym przedsięwzięciem dla mnie? Niewiele uwagi poświęciłeś szczegółom.
S R
Próbując trzymać myśli z dala od Caroline, Zachary naszkicował program, włączając w to wszystkie najważniejsze szczegóły o wielkości stada, planie krzyżowania i przewidywanych kosztach w pierwszym roku. Miał uczucie, że Sebastian słucha go tylko w połowie, znając jednak brata, wiedział, że mógł już wypytać Eadesa albo Witfelda, albo inne osoby biorące udział w programie, zanim zapukał do drzwi dworu Witfeldów.
Zatrzymali się przy pastwisku i Zachary pokazał Dimidius i jej cielę. Melbourne z nieodgadnionym wyrazem twarzy przyglądał się zwierzętom przez kilkanaście minut. - Większość moich interesów to handel i transport - rzekł wreszcie książę. - Tak, wiem o tym. Te sprawy, które przyprawiają mnie o ból głowy. - Te sprawy, które przysparzają rodzinie dużo pieniędzy. 371
- Czy to oznacza, że nie jesteś zainteresowany? - Jeszcze nie. Muszę mieć więcej informacji. Zachary kiwnął głową, a szczęka mu się zacisnęła. - A jeśli powiem, że przytrzyma mnie to z dala od armii? - Ja cię trzymam z daleka od armii. Skakanie od jednego pomysłu do drugiego to żadne rozwiązanie, Zachary. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego tym razem wyskoczyłeś z krowami. Zachary spodziewał się, iż nikt w rodzinie nie uwierzy mu, że ten projekt to zupełnie coś innego niż poprzednich kilkanaście, które rozpoczął, po czym zaniechał. Nie mogli zajrzeć w jego umysł, ani też do jego serca.
S R
- Jeśli potrzebujesz więcej szczegółów, udostępnię ci swoje notatki. Nie zakończyłem jeszcze wszystkich badań i nawet mimo Witfelda i panny Witfeld nadal pozostaną zagadnienia, na których zgłębienie będę potrzebował przynajmniej całego następnego roku, ale mam zamiar to uczynić.
- Skoro mowa o pannie Witfeld... Skończyłeś jej pozować do portretu? - Wiesz, że tak. Shay wysłał go dla mnie do Wiednia. - Chciałeś powiedzieć: dla niej. Zachary się nastroszył. To zaczęło wyglądać jak przesłuchanie. - To ja go prosiłem, żeby mi wyświadczył przysługę. Co to za semantyczne dyskusje? Może po prostu powinieneś się zdecydować, czym cię tym razem rozczarowałem, i ograniczymy się do tego. - Nie widziałem cię cały miesiąc. Po prostu próbuję zrozumieć. 372
- Cóż, mam pracę, więc może ograniczymy się do meritum sprawy? Melbourne zatrzymał się. - Dlaczego się złościsz? Zachary szedł dalej. - Jestem zły, ponieważ przyjechaliście tutaj z Shayem, nie zadając sobie trudu, by się choć słowem zapowiedzieć, żebym przynajmniej zdążył przygotować przyzwoity projekt przedsięwzięcia. Jestem także zły, ponieważ już zdecydowałeś się z góry odrzucić, co mam do zaproponowania, nawet się temu nie przyglądając. - Przecież widziałem to już setki razy, Zachary. Jaki, twoim
S R
zdaniem, powinienem wyciągnąć wniosek?
- Ludzie się zmieniają, Melbourne. Dlaczego nie poświęcisz paru minut, żeby się rozejrzeć, zanim wystąpisz ze swoimi światłymi przemówieniami? - Zachary odwrócił się i zacisnął mocno pięści, trzymając je mocno przy sobie, żeby nie powędrowały w kierunku brata. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wcześniej Melbourne doprowadził go do takiej frustracji i złości. Choć przecież podobne nieporozumienia zdarzały im się w przeszłości dziesiątki razy. - Przy okazji, ja tylko zapytałem, czy zechcesz wziąć w tym udział. Projekt będzie realizowany z tobą czy bez ciebie, wasza wysokość. - Zachary... - Zabieraj się stąd, Sebastianie. Nikt cię tutaj nie zapraszał.
373
*** Widocznie wieści w hrabstwie Wiltshire roznosił wiatr, ponieważ już po dwóch godzinach pobytu księcia dziewięcioro gości z okolicy zajrzało do dworu Witfeld. Syn jakiegoś sklepikarza o nazwisku Williams siedział w salonie i słał nieprzytomne spojrzenia jednej z panien, podczas gdy Sally Witfeld szeptała coś do ucha Sebastianowi. Naprzeciwko niego siedziały dwie kolejne córki, widocznie bliźniaczki, szepcząc, chichocząc do siebie oraz trzepocząc rzęsami, patrzyły na niego i Shaya. Charlemagne pochylił się, by wziąć filiżankę herbaty.
S R
- Co do diabła my tutaj robimy, Melbourne? - szepnął. -I gdzie do cholery jest Zachary?
Zważywszy przyjęcie, które mu zgotował Zachary, Sebastian nie mógł być pewien odpowiedzi na to pytanie. Pewien był jednak, że coś jeszcze, oprócz pomysłu krzyżowania bydła, było tutaj na rzeczy. W związku z tym, że mieszkało tu siedem niezamężnych córek starających się z pewnością o każdego kawalera, który pojawił się w zasięgu, postanowił, że nie wyjedzie, póki nie będzie całkowicie pewien, że Zachary'emu nie grozi niebezpieczeństwo. - Omawialiśmy sprawy - odparł ściszonym głosem - musi więc być tu gdzieś w pobliżu. - Nie zamierzał się przyznać do tego, że nie ma pojęcia, dokąd Zachary poszedł. Oczywistym źródłem informacji była ciotka Tremaine, ale jeszcze nie udało mu się zamienić z nią choć słówka sam na sam. I
374
wyglądało na to, że mu się to nie uda przed wieczorem. Doskonale. Cierpliwość miał dopracowaną na mistrzowskim poziomie. Tymczasem pani Witfeld nie powinna mieć nic przeciwko temu, żeby porozmawiał z jedną z jej córek. Dając znak gestem Charlemagne'owi, by pozostał na miejscu, wstał. - Gdzie znajdę pannę Witfeld? - zapytał. - Chciałbym obejrzeć jej obrazy. - Prawdopodobnie jest w oranżerii, w swojej pracowni - odrzekła pani Witfeld i machnęła lekceważąco ręką. - Szkoda trudu, żeby z nią rozmawiać. Za parę dni wyjeżdża do Wiednia i nie chce wychodzić za
S R
mąż. Powinien pan pogawędzić z Joanną tutaj. To bardzo miła dziewczyna, a dziś rano zemdlała. Pański brat ją uratował. - Doprawdy? - Melbourne przyjrzał się dziewczynie, która wyglądała zupełnie zdrowo. - Nie będę więc nadwerężał delikatnej konstrukcji. Czy ktoś pokaże mi drogę do oranżerii? Jedna z dziewcząt się podniosła. - Ja, wasza wysokość.
- Którą z sióstr pani jest? - spytał, podchodząc do jej boku. - Jestem Anne. Nie maluję i nie mdleję. Nieco poprawił swoją opinię o Anne. - Ja także nie. - A czy hoduje pan bydło? - Mam stada w kilku moich ziemskich posiadłościach. - Założę się, że żadna z pańskich krów nie daje tyle mleka, co Dimidius. 375
Sebastian zacisnął zęby. Mógł wysłuchać opinii Zachary'ego, ale nie miał zamiaru słuchać ich od niżej urodzonych młodych dziewcząt. - Nie życzę sobie rozmawiać o bydle - powiedział uprzejmym tonem. - W takim razie przyjechał pan do Wiltshire z innego powodu stwierdziła szybko. Widocznie nie wszyscy Witfeldowie są tak mało inteligentni, jak ocenił to z początku. Ciekawe. - Jeśli nawet, to jest mój własny, prywatny powód - odrzekł. Ludzie zazwyczaj nie pytali go o pobudki działania, a już na pewno
S R
nie panny dwa razy młodsze od niego.
- W zasadzie mieszkamy w hrabstwie słynącym z hodowli owiec, wie pan - ciągnęła niezrażona jego tonem. - Oczywiście.
- Oraz z wyrobu cegły. Trowbridge słynie także z wyrobów włókienniczych.
- Tak, słyszałem. - Zaczął już myśleć, że celowo mu dogryza, co by świadczyło o ograniczonych możliwościach. Albo jest chora na umyśle, w co trudno było uwierzyć, albo też niezadowolona z jego przyjazdu. To drugie miało więcej sensu, ponieważ Witfeldowie założyli, że Zachary poślubi jedną z ich córek. Logika jednakże nie zawsze sprawdzała się w rzeczywistości, dlatego zanim przystąpił do działania, musiał nabrać pewności. - Skoro hrabstwo słynie z owiec, cegieł i tekstyliów, dlaczego pani ojciec postanowił hodować bydło?
376
- A jednak chce pan rozmawiać o bydle? Sebastian zaczerpnął powietrza dla uspokojenia. - Tak, chcę. - Bardzo dobrze. On właściwie nie postanowił hodować bydła. Opracował tylko teorię krzyżowania ras. Dopiero Zachary zrozumiał, jak ważna może być Dimidius. Namówił kilku miejscowych ziemian i farmerów, aby przeznaczyli po kawałku ziemi na pastwisko dla eksperymentalnego bydła, żeby szybciej powiększyć stado. A zatem Witfeldowie naprawdę lubili Zacha. To Melbourne'a nie dziwiło, ponieważ jego najmłodszy brat był niepoprawnie łatwy w
S R
obyciu, pełen uroku i dowcipu.
- Założę się, że wszyscy dobrze się bawiliście, goszcząc u siebie Zachary'ego i ciocię Tremaine.
- O tak! Gdyby Zachary nie zgodził się pozować Caroline do portretu, musiałaby prosić o to lorda i lady Eades. - Anne zwolniła kroku na półpiętrze i spojrzała na niego przez ramię. - Uwielbiają się przebierać za postaci historyczne, a nie jestem pewna, czy jakakolwiek pracownia malarska chciałaby dostać takie prace. - Rzeczywiście. Stanęli przy drzwiach tuż przy schodach, a Anne zapukała. - Caro? Książę Melbourne chce obejrzeć twoje obrazy. Drzwi otworzyły się po krótkiej chwili. - Oczywiście - powiedziała smukła, kasztanowowłosa kobieta i cofnęła się, wpuszczając ich do środka.
377
Oranżeria-pracownia miała solidną dębową podłogę. Połowę pomieszczenia zajmowała wnęka z ogromnymi oknami, pod którymi znajdowała się niska wyściełana ława. Na przeciwległej ścianie półki z poukładanymi starannie książkami, szkicownikami i obrazami wypełniały każdy centymetr przestrzeni, podczas gdy po prawej stronie nie było w ogóle widać ściany spod ciasno wiszących obrazów. Podszedł bliżej, przyglądając się portretom rodzinnym, krajobrazom, podobiznom psów, kotów, kur, ludzi, których rozpoznawał już jako sąsiadów, i wielu, których jeszcze nie znał. Na jego twarzy zagościł wyraz skupienia. Słyszał, że panna Witfeld
S R
podeszła do niego, oczekiwał więc, że zacznie się tłumaczyć z mniej dopracowanych obrazów albo z nietypowych tematów. - Czy to wszystkie pani prace? - zapytał po chwili, kiedy nie zaryzykowała komentarza.
- Nie, niektóre wiszą w korytarzu na dole, za salonem, a poza tym wielu sąsiadów ma portrety, które malowałam. - Zatem tutaj wylądowały prace, z których jest pani najmniej dumna? - Prace, z których jestem najmniej dumna, wylądowały w kominku - odparła gładko. - Ojciec chciał mieć w holu portrety każdej z nas. Wybrał też kilka najbardziej ulubionych przez siebie prac, żeby je powiesić dla dekoracji. Nadal żadnego mizdrzenia się ani krygowania i fałszywej skromności, czego można byłoby oczekiwać po większości dam, które znał. Sebastian przyjrzał się malowidłom jeszcze dokładniej. 378
Większość z bardziej uznanych malarzy tego pokolenia zadawała sobie wiele trudu, aby go poznać. Niezmiennie potrzebowali mecenasa albo klienta. Poza tym zbierał dzieła sztuki malowane przez najlepszych brytyjskich artystów, co było jego wkładem w utrzymanie artystycznego światka. - Ma pani talent - rzekł po chwili, powoli przesuwając się wzdłuż ściany. - Dziękuję. Sebastian odwrócił się do niej, ignorując zupełnie drugą pannę,
S R
która stała ciągle przy drzwiach. - Obawiam się, że nie jestem entuzjastą portretów zwierząt.
Odchyliła lekko głowę i popatrzyła mu w oczy pozbawionym lęku spojrzeniem.
- Nie namalowałam ich dla pana, wasza wysokość. Czy jeszcze czegoś chciałby się pan dowiedzieć?
- Słyszałem, że w ciągu najbliższych dni wybiera się pani do Wiednia? - Staram się tam o przyjęcie do pracowni malarskiej odpowiedziała. - Co na temat podróży na kontynent sądzą pani rodzice? - Powinien pan ich o to sam zapytać, wasza wysokość. - Czy ma pani zamiar zostać w Wiedniu portrecistką, niezależnie od innych propozycji, albo przeciwieństw, które napotkać może pani na swojej drodze? 379
Zawahała się i zarumieniła nieco mocniej. Dla Sebastiana ta reakcja była tak czytelna i głośna jak bicie dzwonów na alarm, czekał jednak bez drgnienia na jej odpowiedź. Krowy, portrety, armia. Ze wszystkim sobie poradzi. Chodziło mu o dobro Zachary'ego. A Zachary miał bardzo miękkie i otwarte serce pomimo sporego salonowego doświadczenia. Coś się zdarzyło tutaj, w Wiltshire, coś, co nie zdarzyło się wcześniej w tuzinie krótkotrwałych związków, w które zaangażował się jego brat. - Moje siostry, ojciec, a nawet matka powiedzą panu, wasza wysokość, że moim jedynym celem w życiu jest zostać dobrą
S R
portrecistką. Z tej drogi nie zawrócą mnie żadne inne propozycje ani przeszkody. -A co...
- Melbourne... - Zachary stanął w drzwiach z wyrazem gniewu na twarzy. - Wystarczy!
- Wypytuję pannę Witfeld o jej plany - wyjaśnił Sebastian, oceniając wyraz twarzy brata. - Ty byłeś tutaj dłużej ode mnie. Ja się dopiero rozglądam. - Robisz to jak hiszpańska inkwizycja. - Zachary skierował uwagę na pannę Witfeld. - Jadę do Trowbridge pożyczyć od Andertona nową książkę i zamówić kolejny transport paszy. Zechce mi pani towarzyszyć? - Oczywiście! - odparła i wykonała ukłon w stronę księcia. Mam kilka rzeczy do kupienia przed wyjazdem.
380
Zachary skłonił głowę i gestem wskazał, by wyszła pierwsza, po czym podążył za nią, rzucając Sebastianowi przez ramię gniewne spojrzenie. Ciekawe. - Czy życzy sobie pan odwiedzić jeszcze innych domowników, wasza wysokość? - zapytała Anne. - Może zainteresują pana niektóre wynalazki mojego ojca. Ma na przykład transporter do jajek, w którego konstruowaniu pomagał mu Zachary. - Jak najbardziej - rzekł Sebastian, któremu nagle to wszystko wydało się całkiem zabawne. Widocznie napotkał młodziutką grecką boginię, która miała okazać się jego przewodniczką po świecie
S R
Chaosu. Dowiedział się także, że niezależnie od zamiarów panny Witfeld, zamiary Zachary'ego były znacznie wyraźniejsze. - Proszę prowadzić. ***
Shay zdołał wymóc zaproszenie do towarzyszenia im w wyjeździe do miasta, co oczywiście oznaczało, że połowa damskiej populacji Witfeldów także się do nich przyłączyła. Zachary posłał bratu niezadowolone spojrzenie, kiedy mijał ich pełen powóz. Zawrócił Sagramore'a, postanawiając przynajmniej jechać obok Caroline, skoro nie mógł jechać z nią. Charlemagne, jadący na pożyczonym wierzchowcu, zrównał się z nim. - Co miało oznaczać to kwaśne spojrzenie? - zapytał brat. - A jak myślisz?
381
- To nie moja wina. Melbourne kazał się spakować, to się spakowałem. Ominęła mnie wspaniała oferta udziałów w fabryce porcelany. A jeśli spodziewałeś się, że spędzę w tym domu jeszcze choćby sekundę, będąc tak nagabywany, to chyba ci rozum odjęło. - Teraz jesteś nagabywany tutaj. - Tu przynajmniej jest więcej dróg ucieczki. - Najlepiej, żebyś uciekł do Londynu. Pewnie nawet nie przywiozłeś mi cygar? Charlemagne popatrzył na brata. - Nie możesz go obwiniać za to, że się o ciebie martwi, Zach. Od
S R
pomysłu zaciągnięcia się do armii do hodowania bydła w ciągu jednego miesiąca to trochę za wiele, nawet jak na ciebie. - To zupełnie nie tak - odparował Zachary, starając się trzymać w cuglach złość. Jak powiedział Shay, podróż do Wiltshire to był pomysł Sebastiana, nie jego. Ze sposobu, w jaki starszy brat zadawał pytania Caroline, można było odnieść wrażenie, że podejrzewał Zachary'ego o to, iż wdał się w kolejny flirt tylko dlatego, żeby zdobyć względy kobiety. Tym razem nie miał w ogóle pojęcia, co się naprawdę działo. - To wyjaśnij, o co chodzi, Zach. Nie mam tutaj Cyganki, która przepowiada przyszłość. Zachary spojrzał na powóz i siedzącą w nim Caroline, która obdarzyła go spojrzeniem. Tylko trzy przeklęte dni dzieliły ją od odpowiedzi z Wiednia, a dzień później już jej nie będzie. Miał tylko trzy dni, a teraz jeszcze pojawili się bracia, żeby bardziej 382
skomplikować sytuację, która i bez tego była dostatecznie zagmatwana. W ich obecności szanse, żeby zorganizować jeszcze jedną schadzkę, zmalały do zera. A niech to wszyscy diabli porwą! - Przemyślałem kilka spraw - powiedział cicho, patrząc do tyłu na Shaya, podążającego tuż za nim. - Myślałem o wojsku, przemyślałem także i to, dlaczego chciałem tam się znaleźć, i wreszcie zrozumiałem, czego w życiu pragnę. -I to właśnie zapewnią ci krowy. - Zapewni mi to opracowanie planu i realizowanie go oraz ciężka praca po to, żeby widzieć później, że nie tylko ta część
S R
Wiltshire, ale może nawet cała Anglia będzie mogła z mojej pracy czerpać korzyści.
- Jesteś więc filantropem.
- Jeśli masz zamiar dalej żartować, to skończyłem. To nie ciebie muszę do tego przekonać.
- Och, och... - prychnął Shay. - I pomyśleć, że mógłbym kupować teraz stołową porcelanę. Zachary żachnął się. - Myślisz, że moje plany są idiotyczne? Jeżeli część związana z produkcją mleka się nie uda, zawsze mogę zjeść mięso. - To jasne. Jeśli to coś zmieni, wiedz, że Sebastian nie jest przeciwny projektowi. On tylko chce się o nim więcej dowiedzieć. -I o tym, czy ja zdołam go poprowadzić do końca. Zdołam. I nie obchodzi mnie jakoś szczególnie, czy się zgodzi na to, co robię, czy też nie. - Jak mógł to rozsądnie wytłumaczyć? Jak powiedzieć 383
cynicznemu bratu, że nigdy jeszcze nie czuł takiego entuzjazmu i radości, a gdyby tylko jeszcze zdołał przekonać Caroline, by została, to znalazłby wreszcie szczęście i sposób na wspaniałe życie. - Przyjąłem do wiadomości. Mam jeszcze jedno pytanie. - Jakie mianowicie? - Jesteś tu od czterech tygodni - powiedział starszy brat i ściszył jeszcze głos. - Którą z dziewcząt Witfeldów sobie urabiasz? Bo nie chciałbym wchodzić ci w drogę. To było zbyt bezpośrednie, jak na pytanie od Sebastiana, ale książę mógł je zasugerować.
S R
- Poznaj je, a może przestaniesz je obrażać - skomentował Zachary, mobilizując wszystkie dyplomatyczne umiejętności, by uniknąć odpowiedzi. - Rodzice o ograniczonych możliwościach finansowych wychowali siedem czarujących córek. Podziwiam je za to wszystkie. Nie zawsze trzeba się uganiać za przyjemnością. Shay skrzywił się.
- Uważaj, że mnie zrugałeś. Tak czy inaczej, ciotka Tremaine nie pozwoliłaby ci niczego stąd poderwać, tak przypuszczam. Charlemagne mógł sobie przypuszczać, cokolwiek chciał. Zachary nie zamierzał mu mówić, jak ważna w jego życiu stała się Caroline. Nie w sytuacji, kiedy najlepsze, co mógł dla niej zrobić, to pozwolić jej wyjechać.
384
Rozdział 22 - Ależ, panie Witfeld! - Bez względu na to, jak bardzo pani jest pewna, że to podniesie naszą pozycję wśród sąsiadów, pani Witfeld, nie możemy sobie pozwolić na jeszcze jedno przyjęcie tylko dlatego, że przyjechał do nas książę, na dodatek nieproszony! Caroline zatrzymała się w drzwiach gabinetu ojca i cofnęła, starając się jak najciszej zamknąć za sobą drzwi i modląc się żarliwie, żeby jej nie zauważono. Nie chciała się znaleźć w środku sprzeczki
S R
rodziców, zwłaszcza kiedy sama się ze sobą spierała. - Caroline!
- A niech to! - mruknęła i otworzyła drzwi. - Tak, papo?
- Twoja matka uważa, że powinniśmy wydać wieczorek, by uhonorować obecność księcia Melbourne w naszych skromnych progach. Jaka jest twoja opinia? - Nie sądzę, żeby książę, czy lord Charlemagne, zostali dość długo, żeby wziąć udział w przyjęciu - odparła. - Na pewno nie jest im zbyt wygodnie z pokojach Violet i Grace. No i wiem, że Anne i Susan nie są zbyt szczęśliwe, że muszą na ten czas zamieszkać z Violet i Grace. - Jeśli wydamy przyjęcie, będą musieli zostać - przerwała matka, mnąc w rękach chusteczkę. Zignorowała resztę komentarza. - Nikt
385
inny nie miał pod swoim dachem naraz trzech dżentelmenów z tak wysokich sfer! Ojciec jednak patrzył na Caroline. - Jak sądzisz, jak długo zostaną? - Moim zdaniem książę jest tu tylko po to, żeby przyjrzeć się planom Zachary'ego, a także upewnić się, że nie jest zmuszany, by pozostać w Wiltshire. - Jak to: zmuszany? To było najtrudniej wytłumaczyć. Nie miała doświadczenia z potężnymi rodami i patriarchami tychże rodów, ale dokładnie
S R
wiedziała, co podejrzewał książę Melbourne. Czuła, że widział, iż to ona jest wyłącznym powodem zainteresowania Zachary'ego hodowlą bydła i Wiltshire. I chyba się nie mylił.
- W naszej rodzinie jest siedem ponętnych córek, papo powiedziała z uśmiechem, choć wcale jej nie było do śmiechu. - Tak, rzeczywiście - przerwała matka. - Ty i twoje siostry miałyście cały miesiąc, żeby rozkochać w sobie lorda Zachary'ego i co się okazuje? Zainteresował się bardziej jakąś... krową! - Mamo, jego program może okazać się tak dochodowy dla naszej rodziny, że nawet trudno sobie to wyobrazić. To jego sukces podniesie naszą pozycję w Wiltshire. - Wśród kogo? Wśród farmerów? - Nie przejmuj się, Caro - skomentował ojciec, otwierając z trzaskiem księgę rachunkową. - Tłumaczę to twojej matce już wiele dni. Ona jednak woli zięcia niż wypchany portfel. 386
- Chcę obu tych rzeczy! - matka wyszła z gabinetu energicznie tupiąc. - Przepraszam, że byłaś tego świadkiem, Caro - powiedział ojciec zupełnie nieprzejęty. - Co mogę dla ciebie zrobić? Odłożyłem dwadzieścia funtów na różne nieprzewidziane wydatki w podróży i na nową suknię, na wypadek gdybyś chciała zrobić wrażenie na swoim nowym pracodawcy. - Jeszcze nie ma po temu powodu - odparła i zagłębiła się w fotel naprzeciwko ojca. - Bardzo dziękuję, ale nie mogę cię o to prosić. - Nie musisz o to prosić.
S R
Zatrzepotała rzęsami, by powstrzymać nieoczekiwaną łzę. Dobrze wiedziała, jak wiele dla rodziny znaczyło dwadzieścia funtów. Czyniło to wypowiedzenie tego, z czym przyszła, jeszcze trudniejszym. Niemniej także jeszcze ważniejszym. - Papo, sądzę, że wiem, dlaczego Melbourne jest tutaj. - Czyżby nie z powodu Dimidius?
- Myślę, że jest tutaj z mojego powodu. Zamknął księgę. - Wiesz, że roczny dochód Melbourne'a szacuje się na sto tysięcy funtów? Caroline aż przymknęła oczy, słysząc taką liczbę. - Nie... Nie miałam o tym pojęcia. Ale co... - Jakkolwiek cenna jest Dimidius i jej rasa dla nas oraz dla najlepszych angielskich stołów, dla tego człowieka inwestycja, która przyniesie kilka tysięcy funtów dochodu rocznego, nie znaczy dosłownie nic. 387
- Nie wiem... Pochylił się i położył rękę na jej dłoniach, bawiących się nerwowo nożykiem do rozcinania kopert. - Może ostatnio byłem dość zajęty, ale nie jestem ślepy, moja droga. Wiem doskonale, że jego wysokość nie przyjechał tutaj z powodu krów. - Ojciec uścisnął jej rękę, po czym puścił. - A teraz powiedz, co ci leży na sercu. Obiecuję, że spokojnie wysłucham i zachowam rozsądek. Próbowała ująć swoją rozmowę z Zacharym w kategoriach
S R
logiki. Zaoferował jej alternatywę dla drogi, którą obrała sama dla siebie, a ona odmówiła. Logika jednak nie tłumaczyła ciężaru, który przygniatał jej piersi na myśl, że nigdy już go nie zobaczy ani z nim nie porozmawia. Nie tłumaczyła niczego dostatecznie dobrze, żeby szukać w niej argumentów dla swojego wyboru. - Zachary poprosił... To znaczy nie w dosłownym znaczeniu... Niemniej dał do zrozumienia... - jąkała drżącym głosem. - Wyznał, że być może chciałby się ze mną ożenić. Przez chwilę w domu było tak cicho, że do jej uszu dobiegło tykanie zegara aż z biblioteki. - Dobry Boże! - powiedział wreszcie ojciec z pobladłą twarzą. Chrząknął. - Rozumiem. A jaką mu dałaś odpowiedź? Czyżby był rozczarowany? Nawet niewielka cząstka stu tysięcy funtów uczyniłaby życie w Wiltshire znacznie łatwiejszym. Walczyła o równowagę, wspierając się na swojej logice i rozsądku. 388
- Powiedziałam mu, że zawsze chciałam zostać portrecistką, a nie będę tego mogła robić, będąc czyjąś żoną, i że go bardzo proszę, aby mnie nie prosił. Po dłuższej chwili ojciec pokiwał głową. - Przypuszczam, że posłuchał? - Tak. Chciałabym jednak, żeby papa wiedział... Jego wysokość prawdopodobnie coś podejrzewa i nie chce, żeby członek tak znakomitego rodu Griffinów ożenił się z kimś niżej urodzonym. - Caroline, mógłbym cię postawić naprzeciwko każdej wysoko urodzonej kobiety w Anglii i wypadłabyś o niebo lepiej -
S R
zaprotestował ojciec. - Nie chcę jednak, żebyś czuła się nieszczęśliwa, nawet jeśliby szło o bogate zamążpójście.
O to właśnie chodziło. Dotąd nie rozpatrywała poważnie swojej przyszłości w przypadku wejścia do rodziny Griffinów. Obecność księcia Melbourne sprawiła, że należało tę ewentualność poważnie rozważyć. On nigdy by nie pozwolił, żeby w rodzinie znalazła się malarka, która posiada pracownię i malowaniem zarabia na życie. Ona zaś nie miała zamiaru porzucać swojego marzenia. Problem jednak polegał na tym, że jej marzenia na jawie i we śnie zaczęły coraz bardziej się różnić między sobą. I myśl, że któregoś dnia Zachary mógłby ożenić się z kimś innym - kimś innym, a nie z nią - bolała nie do wytrzymania. - Nie gniewasz się, papo? - Masz marzenie, Caroline. Za nic na świecie nie chciałbym, byś je porzuciła. - Jeszcze raz uścisnął jej rękę. - Chciałbym jednak, żebyś 389
była pewna tego, co robisz. Małżeństwo z Griffinem otworzyłoby przed tobą wiele drzwi. - Ale zamknęłoby te najważniejsze, prawda? - odpowiedziała, pragnąc nade wszystko, żeby się z nią zgodził. Albo nie zgodził, sama już nie była pewna. Uśmiechnął się. - Najbardziej frustrujące w zamkniętych drzwiach jest to, że nie wiesz, co za nimi znajdziesz, dopóki ich nie otworzysz. Wstała. - Obawiałam się właśnie, że to powiesz.
S R
- To bardzo ciekawe zagadnienie: mieć zbyt wiele możliwości wyboru. Nie sądzę, bym mógł cię wesprzeć radą inną, jak tylko taką, byś zdecydowała, co uczyni cię szczęśliwszą, i poszła tą właśnie drogą. Wielkie nieba!
- Dziękuję, papo. Dałeś mi jeszcze więcej do myślenia. - Z głową pełną myśli i z sercem pełnym uczuć Caroline wybąkała coś jeszcze i uciekła. Czuła, że musi się wybrać na długi, długi spacer. Idąc do holu, dostrzegła Zachary'ego w salonie dziennym, wyglądającego przez okno. Zatrzymała się, żeby rozważyć, czy powinna jeszcze z nim rozmawiać. Byłoby dużo łatwiej, gdyby go nie lubiła tak bardzo, nie podziwiała go i aż tak mu nie ufała. Może jednak znał odpowiedź. Nikt inny wcześniej nie wywołał w niej potrzeby zadawania sobie takich pytań.
390
- Wygląda pan na bardzo zamyślonego - rzekła, zaczynając rozmowę zgodnie z jego wcześniejszymi instrukcjami, jak zrobić wrażenie na mężczyźnie, i próbując z całej siły powstrzymać bicie serca, zanim on je usłyszy. - Czyżby coś pana trapiło? Chciałabym się tego dowiedzieć. Mogę też przynieść panu trochę ciasta. - Zabawne. - Dał jej znak, żeby do niego podeszła. - Chodź i popatrz na to. Zmarszczyła czoło i podeszła do okna. Przez chwilę zamarła, czując ciepło jego silnego ciała za sobą, stojącego wystarczająco blisko, żeby je dotknąć, oprzeć się o nie i zagubić w sobie. Spokojnie,
S R
Caro. Nie chodziło o zapomnienie, ale o logiczne rozwiązanie dylematu. Wówczas, podążając wzrokiem za wyciągniętym palcem, spostrzegła Susan opierającą się o pień dębu i Martina Williamsa, który stał przed nią i przemawiał z widocznym uczuciem. - Kłócą się?
- Ona się uśmiecha. Myślę, że on coś jej wyznaje. - Sądzisz, że może jej się oświadcza? Zachary popatrzył na nią, po czym skierował wzrok znowu za okno. - Cóż, takie rzeczy zdarzają się na świecie. Mężczyźni i kobiety pobierają się, i to nawet dość często, o ile zauważyłem. - Zachary... - Jedna siostra z sześciu to jeszcze nie żaden cud, ale to dopiero początek. Mam wielką nadzieję, że za kilka tygodni przynajmniej jeszcze jedna albo dwie doczekają się oświadczyn.
391
Mina Caroline świadczyła o tym, że nie wiedziała, czy potaknąć, uciec, czy krzyczeć na niego. W tej chwili Zachary nie miał dla niej cienia współczucia. W końcu to jemu dano kosza. Mimo to nie zamierzał trzymać się od niej z daleka. Nie był nawet zły, a raczej sfrustrowany. To prawda, że gdyby się pobrali, nie puściłby jej do Wiednia, zwłaszcza jeśli jego interesy wymagały obecności w Anglii, niemniej wcale nie oczekiwał, że wraz z założeniem na palec obrączki przestanie malować. Jak mogła nie czuć istniejącej między nimi siły przyciągania? Jak mogła ją ignorować? - Dobrze by było, gdybyś miał rację. - To było wszystko, co powiedziała, patrząc za okno.
S R
Pragnął ją namalować. Gdyby tylko potrafił, ustawiłby ją właśnie w takiej pozie, nieruchomą i zamyśloną ze wzrokiem skierowanym za okno, przebywającą duchem zupełnie gdzie indziej niż w miejscu, w którym było jej ciało. Czy będzie szczęśliwa, gdy już osiągnie swój cel w życiu? Dzięki niej odnalazł swój cel, lecz bez niej nie był on pełny.
- Kocham cię - powiedział cicho. Podniosła ku niemu twarz, w oczach miała łzy. Bez słowa odwróciła się i wyszła z salonu. Stał tam długo, patrząc za nią i zastanawiając się, jak jego serce może jeszcze bić, skoro w piersi zieje wielka pusta dziura. Dostawał już wcześniej kosza od panien, głównie jednak dlatego, że znajdowały kandydata do ożenku, podczas gdy on związywał się z nimi tylko dla rozrywki. Jeszcze nigdy nie stracił kobiety na rzecz stosu pędzli, farb i płócien. 392
- Nie poszło tak źle - mruknął i skierował się do tacy z butelkami likierów i whisky. Nadszedł czas, żeby się napić. - Dzień dobry, panno Witfeld. Caroline popatrzyła w dół schodów, wdzięczna, że u ich podstawy nie stoi Zachary. Jeszcze przedwczoraj sam jego widok sprawiał, że była bliska śmierci. - Lordzie Charlemagne. - Zachary powiada, że w okolicy są świetne miejsca do łowienia ryb. Potaknęła. - Parę mil stąd płynie rzeka Wylye, o której Izaak Walton
S R
napisał poradnik wędkarski. Wszystkie rzeki i strumienie w okolicy są pełne ryb.
- Brzmi to zbyt wspaniale, żeby przejść koło tego obojętnie. Widziała pani któregoś z moich braci?
- Zdaje się, że jego wysokość jest w bibliotece. A lorda Zachary'ego jeszcze dzisiaj nie widziałam.
- Prawie wcale go nie widziała w ciągu ostatnich trzech dni, i to nie z jego winy, bo sama unikała go jak mogła. Dwa słowa, które do niej powiedział na osobności, nie pozwalały jej zasnąć w nocy. Miotała się od euforii do najgłębszej rozpaczy. Gdybyż tylko był malarzem bez grosza, jak ona. Gdyby mieszkał w Wiedniu. Gdybyż tylko nie był Griffinem. Drzwi frontowe otworzyły się z impetem, który niemal odrzucił lorda Charlemagne na stojący z boku stolik.
393
- Caro! - wykrzyknęła Anne, wykonując obrót, zanim spojrzała do góry. - Wielkie nieba, co się dzieje? - zapytała Caroline i zbiegła w dół do siostry. Lord Charlemagne cofnął się, z wdziękiem usuwając się z jej drogi. - Jest! - Co takiego? W drzwiach ukazał się ojciec ze skrzynką w ramionach. - Przesyłka z Wiednia - oznajmił z promiennym uśmiechem. Ojej! Ręce drżały jej tak mocno, że mogła jej tylko mocno spleść
S R
razem. Nie odrywała oczu od skrzynki. Co w niej było? Portret? To miało sens. Zwracają jej zapewne pierwsze prace, które im posłała, te, które zdobyły ich przychylność. Portret Zachary'ego powinien wrócić do niego, a pracownia zapewne nie ma miejsca, żeby pomieścić prace wszystkich kandydatów. Nie jest to wszak galeria. Mogła też wziąć jego portret ze sobą do Wiednia. Jeśli nie mogła mieć jego, będzie mogła mieć jego podobiznę. W końcu nie zapłacił za nią... - Może przejdziemy do salonu? - ponaglił ojciec. Otrząsnęła się. Na litość boską, wszak to najważniejsza chwila w jej życiu, a ona myśli o kimś innym. - Tak, oczywiście. Trzeba przyprowadzić mamę. - Ja pójdę - zaoferowała Anne i wbiegła na schody, wołając. Oszołomiona Caroline poszła za ojcem do salonu. Oczekiwała na odpowiedź od dnia wysłania obrazu i to, że odpowiedź przyszła dzień wcześniej, niż się spodziewała, nie powinno wyprowadzać jej z 394
równowagi. Jednak wyprowadziło, a teraz walczyła, by powrócić do rzeczywistości, żeby nie rozpłakać się jak rozhisteryzowana idiotka, kiedy już przeczyta list od monsieur Tannberga. Usiadła, a ojciec położył jej skrzynkę na kolanach, po czym pochylił się i pocałował w czoło. Usiadł w fotelu obok. Bez względu na to, czy cała rodzina popierała jej wysiłki, czy też nie, czuła, że wszyscy powinni być obecni przy otwieraniu przesyłki, czekała więc, aż wszyscy pojedynczo bądź w parach pojawią się w salonie. Oczekiwanie dało jej kilka minut na to, żeby zebrać siły. Równowaga zachwiała się jednak, kiedy do salonu wślizgnął się
S R
Zachary, a za nim Charlemagne. Siostry wszczęły zamieszanie, kiedy do salonu wszedł książę Melbourne. Nie odrywała wzroku od skrzynki, ale drugą połowę swojej uwagi skupiła na Zacharym. Wyglądał, jakby także nie mógł spać przez ostatnich parę dni. - Och, wielkie nieba! - zaszczebiotała matka, wkraczając do salonu niczym wielka dama do sali balowej. - Cała drżę z niecierpliwości. Otwórz, Caro, kochanie, i to zaraz! Caroline wzięła głęboki oddech, po czym wypuściła powietrze z płuc. - Dobrze. Otworzyła skrzynkę. Pod warstwą płótna, którą zabezpieczyła portret Zachary'ego, leżał ów portret, a na nim złożony list. Kiedy portret, który wyjęła i oparła o fotel, ukazał się oczom braci Griffin, usłyszała z ich strony szept, który zabrzmiał jak komplement. Była jednak zbyt zdenerwowana, żeby zwrócić na to uwagę. 395
Odstawiła na bok skrzynkę, po czym przełamała pieczęć i rozwinęła list. - Czytaj na głos, Caro - ponagliła Anne, wspinając się na palce. Caroline odchrząknęła. Droga Panno Witfeld, kiedy dostarczyła nam Pani swoją aplikację, odnieśliśmy wrażenie, że jest Pani mężczyzną. Pracownia nie ma w zwyczaju zatrudniać kobiet. Głos jej się załamał i spłynęło na nią mroczne uczucie, wypełniając ją całą i sprawiając, że ciągnęła, jakby nakazywała jej to jakaś zupełnie obca siła.
S R
Pani styl jest godny podziwu - czysty i mistrzowski, lecz z typowym dla kobiet brakiem rozsądku wyidealizowała Pani swojego modela poza ogólnie przyjęte granice. Zwracamy rzeczoną pracę. W naszej ocenie posiada Pani dostatecznie dużo umiejętności i radzimy, by postarała się Pani o pracę nauczycielki. Udzielanie lekcji malarstwa dzieciom to zajęcie stosowniejsze dla artystki Pani płci. Z wyrazami szacunku, Monsieur Raoul Tannberg, Pracownia Tannberga, Wiedeń I tak oto wszystko się skończyło. Bez fanfar, bez przedstawienia, bez nadziei na przyszłe przyjęcie. Jedyne studio, które poprosiło o obraz, zrobiło to tylko dlatego, że zaszło nieporozumienie, iż jest mężczyzną. Prawdę mówiąc, otrzymawszy wcześniej dwadzieścia sześć listów odmownych, zwróciła się do nich jako p. Witfeld, nie podając pełnego imienia. Może podświadomie uznała, że jej talent tak 396
nimi wstrząśnie, iż płeć przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Tymczasem widocznie miała. - Och, panie Witfeld! - wykrzyknęła matka i zemdlała. W zamieszaniu, które wybuchło, Caroline siedziała bez ruchu i czytała list od początku. Czuła się ogłuszona. Po pierwszym ciosie nic już nie było w stanie jej zranić. Częściowo rozumiała, dlaczego studio nie chce zatrudniać kobiet - byt pracowni zależał od klientów, a gdyby klienci jej nie zaakceptowali, mogliby się zwrócić do innego studia. Niemniej poprosili ją o obraz, a ona nie próbowała przecież kłamać na temat swojej tożsamości. Gdyby byli bardziej przenikliwi, sami ją mogli odgadnąć.
S R
Opinia, jakoby podobizna Zachary'go została wyidealizowana, była natomiast niesłuszna. Namalowała go dokładnie takim, jakim był w rzeczywistości. To nie była jej wina, że jest nadzwyczajnie przystojny, a jego twarz budzi podziw i zaufanie. Jakaś ręka dotknęła jej ramienia. - Caroline?
Podskoczyła na dźwięk cichego głosu. Zachary. Co miała mu odpowiedzieć? Że w zderzeniu z perspektywą pracy u lorda i lady Eades wolałaby raczej wyjść za niego za mąż? Słowa te brzmiały równie strasznie, jak to, co czuła w swoim sercu. Zachary usiadł przy niej i ujął w dłonie jej zaciśnięte pięści. Teraz nawet nie krył, że darzył ją względami. Czy pomyślał, że znalazła się w ślepej uliczce? Czy chciał, żeby była zmuszona wyjść za niego za mąż? Myśli tak szybko pojawiały się w jej głowie, że nie 397
mogła utrzymać ich tam dostatecznie długo, by sformułować choćby jedno zdanie. Chciała, żeby sobie poszedł, i chciała, żeby został. - Bardzo mi przykro - powiedział cicho. - Naprawdę? - Wiem, jak bardzo tego pragnęłaś. Naprawdę jest mi przykro. Napiszę jeszcze raz do Tannberga i zobaczymy, może nazwisko Griffinów wywrze na nim wrażenie. Może zmieni zdanie. - Nie - powiedziała, wstając. Miała wiele do przemyślenia, wiedziała jednak na pewno, że nie chciałaby otrzymać pracę tylko dlatego, że Zachary użyje swoich wpływów.
S R
- Jeśli mógłbym - wtrącił książę Melbourne. - Po tym, jak obejrzałem prace panny Witfeld, pozwoliłem sobie następnego dnia posłać słówko mojemu przyjacielowi o jej nadzwyczajnym talencie. Wyciągnął z kieszeni list i podszedł, wręczając go jej. - Oto odpowiedź.
Cudownie. Prawdopodobnie posada guwernantki w lepszym domu w północnej części hrabstwa York. Wszystko, żeby zapobiec mezaliansowi i trzymać ją jak najdalej od Griffinów. Rozłożyła wiadomość. Zamarła, kiedy przeczytała podpis. - To od Thomasa Lawrence'a! - Chce pani zaoferować praktykę w swoim studiu w Londynie rzekł książę, nie odrywając wzroku od Zachary'ego. - Pod warunkiem że zgłosi się pani do końca miesiąca. Koniec miesiąca. Pozostały jej trzy dni na spakowanie się i podróż. 398
- Wysłałam już przedtem list do sir Thomasa - powiedziała, starając się wrócić do rzeczywistości. - Jego sekretarz odpisał, że sir Thomas nie przyjmuje uczniów, a już na pewno nie kobiety. - Widocznie mam większą moc perswazji niż pani - rzekł kwaśno Melbourne. -Ale... - Panno Witfeld, czyż nie powiedziała mi pani kilka dni temu, że nic nie zdoła pani przeszkodzić w dążeniu, by zostać zawodową artystką? Zarekomendowałem panią Lawrence'owi. Od pani zależy, czy zrobi pani na nim dobre wrażenie. Ma pani jednak trzy dni na
S R
podróż do Londynu, jeśli chce pani dowieść swojej wartości. - Melbourne, to bardzo szlachetnie z twojej strony - powiedział Zachary gniewnym głosem.
- Chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego zdecydowałeś się użyć swoich wpływów, by pomóc pannie Witfeld.
- To przecież ty wspierałeś ją żarliwie w jej pracy - odparł gładko Melbourne. - Dołożyłem tylko swój udział. - Jak wszyscy diabli! Nie będę... - Dosyć! - wysyczała Caroline. Melbourne praktycznie udaremnił jej odrzucenie propozycji, gdyż musiałaby przyznać, że jej słowa o małżeństwie jako o ostatecznym wyjściu dla kobiet, które nie mają nic innego do roboty, były tylko słowami. No i sam Zachary... Nagroda pocieszenia w postaci małżeństwa z człowiekiem, który przynajmniej gotów był tolerować jej malowanie. No i cóż... wiedziała, że przynajmniej przez 399
jakiś czas czułaby się w tym związku bardzo szczęśliwa. To znaczy przynajmniej do czasu, kiedy znów chciałaby chwycić za pędzel. Miała trzy wyjścia, o dwa więcej, niż się spodziewała. Guwernantka dla lordowskiego syna, małżeństwo z Zacharym oraz praktykę u Thomasa Lawrence'a. Pierwsze dwa oznaczały nieodwracalny koniec marzeń. Popatrzyła na pełne oczekiwania twarze rodziców. Matka nie wiedziała, co zaproponował jej Zachary, lecz wiadomo, że nade wszystko przedkładała dobre małżeństwo dla jednej z córek. Ojciec wolałby, żeby przyjęła ofertę praktyki, żeby udało jej się
S R
urzeczywistnić marzenia, skoro on nie miał na to szans. - Caroline - wyszeptał znad jej ramienia Zachary. - Zaczekaj, proszę, z decyzją. Dobrze to przemyśl.
- Lepiej pójdę się spakować - przerwała oczekiwanie i przytuliła pismo Lawrence'a do piersi. - Muszę za trzy dni zjawić się w Londynie.
Siostry zaczęły piszczeć z zachwytu, ona jednak nie spuszczała wzroku z Zachary'ego, który sztywno się ukłonił i odwróciwszy się, z zaciśniętymi zębami wyszedł z salonu.
400
Rozdział 23 - Do cholery, nie masz prawa! - Mów ciszej, Zachary. - Melbourne wstał z fotela przed kominkiem w bibliotece. Nie stracił ani chwili, by zadomowić się w dworze Witfeldów, zauważył Zachary, wszak jego brat wszędzie, gdzie się pojawił, był zawsze wylewnie witany. - Chcesz, żebym rozmawiał z tobą o tym jak dżentelmen? Zachował chłodny spokój i usiadł na uprzejmą pogawędkę? A może przedyskutujemy to przy partii szachów i brandy?
S R
Zachary mógł przemawiać w tak mało rozsądny sposób tylko dlatego, że Melbourne wyprosił Shaya z pokoju. Nic innego nie mogło lepiej świadczyć o tym, że książę bardzo poważnie traktuje sytuację. - Przepraszam, jeśli się mylę - rzekł najstarszy brat takim samym beznamiętnym tonem, jakiego użył poprzednio. - Myślałem, że sam zachęcasz pannę Witfeld do artystycznego rozwoju. - W ogóle nie o to chodzi. - Oświeć mnie, proszę. O co w tym wszystkim chodzi? A niech to wszyscy diabli! Melbourne i tak dobrze wiedział, inaczej nie podjąłby kroków, by Caroline znalazła się z dala od domu Witfeldów, a szczególnie - z dala od objęć Zachary'ego. - Nawet jej nie znasz - cedził Zachary. - Mogłeś zadać sobie choć tyle trudu, zanim wszedłeś z butami w sam środek moich spraw.
401
- Twoich spraw? Pomogłem pannie Witfeld. Twoje aktualne sprawy to chyba krowy, czy się mylę? - Graj sobie w te swoje małe gierki, Sebastianie, wiedz jednak, że przynajmniej jedna wyjdzie ci bokiem. Chcę poślubić tę kobietę. Kocham ją. Sebastian przyglądał mu się przez długą chwilę, a w jego oczach pojawił się trudny do odszyfrowania wyraz, po czym szybko umknął. - A czy ona o tym wie? - Naturalnie, że wie! - parsknął Zachary. - W takim razie nie rozumiem, dlaczego mnie winisz za
S R
wszystko. To ona przyjęła posadę u Lawrence'a. Do niczego jej nie zmuszałem.
Nie, nie zmuszał. Właśnie z tego powodu Zachary nie czuł się na tyle spokojny, by porozmawiać o tym z Caroline. Łatwiej było wyładować emocje na Sebastianie. Gdyby Sebastian okazał gniew, Zachary najprawdopodobniej wpadłby we wściekłość. Nie było żadnych wątpliwości, że cholerny Melbourne nie był bez winy. Wpadł tutaj, jak zwykle ze świetnym wyczuciem chwili, i z wielką przenikliwością odczytując sytuację, wywrócił wszystko do góry nogami. - Mogłeś dać jej więcej czasu do namysłu, zanim ją tak zaskoczyłeś, że właściwie udaremniłeś jej odmowę. - Nie mam zamiaru za nic cię przepraszać, Zachary. Rozmawiałem z ciotką Tremaine. W tych okolicznościach wybiera się do Bath. A ty jej będziesz towarzyszył. 402
- Nie będę. Mam zobowiązania wobec tych ludzi. To ja rozpocząłem program hodowli i mam zamiar go nadzorować. Już ci mówiłem. Książę znowu zamilkł i mierzył Zachary'ego wzrokiem. - Dołożę pięć tysięcy funtów, jeżeli napiszesz prośbę o sfinansowanie z uzasadnieniem i wyliczeniem, ile wart może być ten program. - Pięć tysięcy funtów? To większa obraza, niż gdybyś w ogóle odmówił udziału. - Zachary przechadzał się do okna i z powrotem i przez jedną ulotną chwilę poczuł wdzięczność, że jest zbyt wściekły, by poczuć się dotknięty rosnącą falą upokorzeń. - Już ci
S R
powiedziałem, żebyś nie brał udziału. Trzymaj się od tego z daleka. To mój projekt i nie chcę, żebyś się mieszał.
- Moja propozycja to pięć tysięcy funtów na zakup bydła w tym roku - powtórzył Melbourne z większym naciskiem, po raz pierwszy w tej rozmowie okazując ślad emocji pod warstwą niewzruszonego spokoju. -I radzę ci, żebyś je wziął. Do tego, jeżeli zaakceptuję ten program, pokryję sto procent kosztów.
- Chcesz mnie przekupić, żebym wyjechał z Wiltshire? - Jest jeszcze sześć niezamężnych córek. Twój pobyt tutaj naprawdę nie jest wart takiego ryzyka. Zachary zacisnął dłonie w pięści. - Jeśli będziesz mówił dalej w tym stylu, zaraz coś połamię tak, że będzie nie do poskładania.
403
- Jeżeli chcesz uczciwie zabrać się do programu hodowli, zajmie ci to większość wolnego czasu. Caroline Witfeld chce być malarką, Zachary. Ona ciebie nie chce. - Nie pytałem cię o opinię i nie prosiłem, żebyś się wtrącał. Melbourne wzruszył ramionami. - Robię tylko to, co uważam za dobre dla mojego brata i dla rodziny. Zdecyduj, Zachary. Zgódź się, a ja załatwię pannie Witfeld prywatną podróż do Londynu i pomogę znaleźć stosowne zakwaterowanie. - A jeśli się nie zgodzę, będzie zostawiona sama sobie?
S R
- Ty nie możesz wystarać się jej o miejsce, nie narażając jej reputacji. Rodzina Griffinów natomiast może. - Chcę porozmawiać z Caroline.
- Porozmawiaj. Wydaje mi się jednak, że podjęła już decyzję. - Jesteś aroganckim draniem, Sebastianie, i mam nadzieję, że któregoś dnia dostaniesz za swoje i życie odpłaci ci tym, co sam dajesz.
- Chyba już dostałem - odparł cicho brat i sięgnął po książkę. Sebastian, rzecz jasna, miał na myśli stratę żony. W innych okolicznościach Zachary przeprosiłby brata za tę uwagę, lecz dzisiaj nie miał na to ochoty. Dziś miał wielką ochotę rąbnąć w coś pięścią. Caroline wybrała, ale nie jego. Gdyby została przyjęta do pracowni w Wiedniu, to byłaby inna historia; od kiedy ją poznał, wiedział, że to jej marzenie. Byłoby mu ciężko, ale by zrozumiał.
404
Tymczasem stracił ją przez zastawioną w ostatniej chwili pułapkę. Jej niezachwiane marzenie nie było czymś, z czym mógł walczyć - gdyby był to inny mężczyzna, można byłoby wyzwać go na pojedynek na pistolety o wschodzie słońca. Tym razem przeciwnikiem była ona sama. Melbourne miał całkowitą słuszność. On po prostu to dostrzegł i wykorzystał. Zachary wyraźnie widział, że to, czego szukała, nie wypełni jej życia do końca. Może ciągle jeszcze mógł pomóc jej to zrozumieć. Jedynym słabym punktem jej zdrowego rozsądku i logiki zdawała się właśnie sztuka. Szczerze mówiąc, nie chodziło też tylko o nią. Nie
S R
wiedział, jak długo jeszcze będzie mógł znosić ból po ich rozstaniu. Posłał Melbourne'owi ostatnie ponure spojrzenie i wyszedł z biblioteki, by poszukać Caroline. Drzwi jej sypialni były na wpół otwarte. Popchnął je i wszedł bez pukania.
Służąca taszcząca naręcze ubrań zapiszczała: - Panno Witfeld! Przyszedł lord Zachary, proszę pani. Caroline odwróciła się do niego.
- W tej chwili jestem trochę zajęta, lordzie Zachary. Może znajdę czas na rozmowę podczas obiadu. - Jak śmiesz - wysyczał. - A ty, Molly, wyjdź! - Ale - Wyjdź! Mrucząc coś niepochlebnego pod nosem, służąca wymknęła się z sypialni. Zachary zatrzasnął za nią drzwi.
405
- Nie wydawaj poleceń mojej służącej - rzekła pobladła nagle Caroline. - Jest mi tutaj potrzebna. Zachary zgarnął kolejny stos przygotowanych ubrań i cisnął do otwartego kufra. - Proszę bardzo, ja ci pomogę! - Przestań, Zachary! Nie słuchał jej. - A teraz może trochę książek? - Cisnął kilka na ubrania. - O nie, poczekaj, przecież nie będziesz czytać, a malować. - Wyjął książki i cisnął nimi o podłogę. Ujęła się rękami pod boki, a na jej twarzy odmalowała się wściekłość. - Zachary...
S R
- Może portret rodzinny? O tak, bardzo dobrze! Będziesz widziała ich twarze na płaskim płótnie. Czy potrzebujesz do szczęścia czegoś więcej? Tak przecież wszystko widzisz? Płaskie na płótnie. - Wyjdź stąd natychmiast. Nie będę tego tolerować. .. Zachary zauważył swój portret oparty o fotel i wziął go w ręce. - Nie możesz go mieć. - Odłóż to zaraz! - Nie. Jeżeli chcesz mnie widzieć, musisz patrzeć na mnie w rzeczywistości. Nie będziesz udawała, że żyjesz, patrzyła na obraz i wspominała, jak się kochaliśmy i jak bardzo wtedy czułaś, że żyjesz. Patrzył na nią twardo, chcąc, żeby pojęła. - Chociaż, dobrze, weź go. Postawił portret na podłodze i podszedł do niej. - Chcę, żebyś zapamiętała. Chcę, żebyś zrozumiała, że osiągnięcie jednej rzeczy nie 406
oznacza, że się już w życiu spełniasz. Jeśli szukasz czegoś, co wykluczy wszystko inne, wtedy nie znajdujesz prawdziwego życia. Wszystko co masz, to portret... Spoliczkowała go. Mocno. Dłonie same zacisnęły mu się w pięści wobec nagłego przypływu furii i frustracji, a mięśnie zesztywniały. - Jak śmiesz? - odparowała. - Jeszcze parę tygodni temu miałeś zamiar wstąpić do armii. A co było wcześniej? Marynarka? Stan duchowny? Hodowla koni? Zakłady? Handel drobiem? Co takiego w ogóle upoważnia cię do myślenia, że jesteś lepszy ode mnie i możesz
S R
mnie pouczać, jaki jest cel w życiu, albo czym jest życie? Uderzyła w jego kilka słabych punktów. Mimo gniewu wstrząsnęło nim, że tak dobrze go poznała. Nie wiedziała jednak wszystkiego.
- Przynajmniej mam otwarły umysł. I uczę się na błędach. Wybrałem już swoją przyszłość i chcę, żebyś się tam znalazła. - Po tym, co właśnie od ciebie usłyszałam? Nie poślubiłabym cię nawet wtedy, gdyby twój rywal lepił cegły. Idź stąd, ale już! Przez chwilę stał w miejscu i trząsł się cały. - Doskonale. - Odwrócił się do niej plecami i otworzył drzwi, pozbawiając przylepioną do nich służącą równowagi. - Życzę ci szczęścia w twoim życiu, Caroline. Obyś znalazła w nim wszystko to, o czym marzyłaś.
407
Poszedł do pokoju Sally Witfeld, gdzie ciocia właśnie przeżywała nieoczekiwany zwrot od rozpaczy nad porażką życiową Caroline ku radości z otwierającej się przed nią świetlanej przyszłości. - Ciociu Tremaine - zaczął, kiedy służąca otworzyła przed nim drzwi. - Chcę wyjechać przed zmierzchem. Widocznie Melbourne już ją pouczył, jak się powinna zachować, ponieważ tylko kiwnęła głową. - Będę gotowa. Musiał zawiadomić jeszcze jedną osobę, chociaż był niezadowolony, że musi dać Melbourne'owi satysfakcję. Po drodze
S R
natknął się na Shaya grającego w wista z Joanną, Julią i Grace. Widocznie dziewczęta porzuciły taktykę zamęczania każdego osobnika płci męskiej w zasięgu wzroku; ostatecznie poświęcił miesiąc na trenowanie ich nowej taktyki.
- Zachary - przywitał go brat. - Sądzę, że powinniśmy nauczyć te młode damy, jak się gra w faraona.
- O tak, proszę! - zapaliła się Julia i zachichotała. Zachary potrząsnął głową. - Powiedz Melbourne'owi, że wyjeżdżamy z ciocią Tremaine przed zachodem słońca. I że oczekuję, iż dotrzyma danego słowa. Joanna porwała się na nogi. - Nie może pan wyjechać! - Interesy wzywają mnie do Bath. - Skłonił się. - Proszę wybaczyć. Muszę dokończyć pakowanie.
408
Musiał zacząć się pakować, lecz przecież lokaj i tak mógł zrobić wszystko za niego. Wydał polecenia Reedowi i z psem przy nodze poszedł na spacer dookoła stawu. Okrążył staw nieomal galopem, jednak doprowadziwszy się do stanu zmęczenia, zdyszany i z sercem, które mało nie wyrwało mu się z piersi, nie poczuł żadnej ulgi. Nie było mu ani trochę lepiej, bo nie nabrał przekonania, że Caroline będzie szczęśliwsza jako malarka ze wzrokiem utkwionym wyłącznie na płótnie i w farbach w towarzystwie znieruchomiałych modeli niż przy nim. Jeżeli tego także nie widziała, być może oczekiwał po niej zbyt
S R
wiele. Jeżeli nie zdawała sobie sprawy, jeżeli nigdy nie odczuła tego, że istnieje coś więcej poza pracownią i ładnym widokiem z okien, wówczas jego tłumaczenie niczego nie mogło zmienić. I widocznie niczego nie zmieniło.
- Zachary! - dobiegł go głos Edmunda Witfelda. Zachary rozejrzał się zaskoczony. Wypatrzył ojca Caroline siedzącego na pagórku po drugiej stronie stawu. W jednej ręce trzymał wędkę, a obok niego stał kosz z rybami. Wyglądał jak ucieleśnienie wiejskiej sielanki. Zachary pozazdrościł mu tego. - Przechadzałem się - powiedział zupełnie niepotrzebnie i gwizdnął ostrzegawczo na Harolda, gdy ten nazbyt skwapliwie zabrał się do ryb. Szczeniak natychmiast grzecznie usiadł. - Rozumiem. Zważywszy rejwach i lament panujący w domu, ja też zdecydowałem się na łyk świeżego powietrza.
409
- Jedziemy z ciocią Tremaine do Bath - powiedział sztywno Zachary. - Mój brat wyraził zainteresowanie programem hodowli i muszę przygotować dla niego szczegółową kalkulację. - Zawahał się. Pomogłoby mi, gdyby zechciał pan ze mną korespondować. Witfeld odwrócił się na kamieniu i popatrzył na niego. - Jeżeli ma pan zamiar ciągnąć to tylko dlatego, żeby udowodnić Caroline albo swojemu bratu, że to nie z jej powodu zdecydował się pan zainwestować w bydło, to lepiej niech mi pan powie o tym teraz. Przywykłem do tego, że moi sąsiedzi uważają mnie za dziwaka, ale nie chcę, żeby uważali, iż doprowadziłem ich do strat. Zachary westchnął.
S R
- A jak zapatrują się na zjawisko, kiedy wszystko naraz szczęście, los i zdrowy rozsądek - ma chwilę przerwy? Olśnienie? Ktokolwiek odegrał w tym rolę, Edmundzie, odnalazłem swoje przeznaczenie i już go nie porzucę. Przygotuję dokładne zestawienie, w którym będę zapisywał, które krowy skrzyżujemy z którymi buhajami, kiedy się ocielą i tak dalej, i do końca tygodnia panu przyślę. - Bardzo dobrze. - Witfeld spojrzał na ryby. - Jeżeli cię to interesuje, chłopcze, myślę, że ona się trochę waha. A nawet bardziej niż trochę. - Nie, to nie ma znaczenia. Zachary rzucił ostatnie spojrzenie na piękny widok i poszedł do domu. Nie chciał tu pozostać i być świadkiem wyjazdu Caroline.
410
Serce rozpadłoby mu się na kawałki, gdyby zobaczył ją, odjeżdżającą daleko. Jedyne, co mógł zrobić, by to znieść, to wcześniej wyjechać. *** Na podjeździe stały dwa powozy, oba wielkie i czarne i oba ozdobione na drzwiczkach czerwonym herbem Griffinów. Jeden miał odjechać do Bath, a drugi do Londynu. Caroline patrzyła z okien pracowni na rodzinę tłoczącą się wokół trzech wysokich mężczyzn w modnych ubraniach i kapeluszach, których wzrok był władczy i pewny siebie. Nie przejmowała się ich wyjazdem. A już szczególnie nie obchodziło jej, czy wyjedzie Zachary.
S R
- Szczęśliwej podróży! - mruknęła pod nosem, kiedy podał rękę ciotce Tremaine i pomógł jej wsiąść do pierwszego powozu, po czym wsiadł za nią.
Przez chwilę myślała, że Joanna i Grace rzucą się za nim, ale służba zdołała jakoś zamknąć drzwiczki i odsunąć siostry z drogi. Po kilku sekundach powóz odjechał z hurkotem.
Musiał wiedzieć, że będzie patrzeć z okna pracowni, ani razu jednak nie spojrzał w jej kierunku. W porządku. Pogodzi się z tym. W ogóle jej to nie obchodzi. Jedyną osobą, której cokolwiek zawdzięcza, jest książę Melbourne, a jego działanie powodowane było tylko chęcią rozdzielenia ich. I chociaż okazało się to dla niej niesłychanie korzystne, nie było konieczne. Przez krótką, ulotną chwilę mogła pomyśleć o tym, jak by to mogło być, gdyby wyszła za Zachary'ego, ale przecież nigdy by 411
tego nie uczyniła. A teraz była z tego niezwykle zadowolona. Arogancki człowiek, nie do zniesienia. Przyglądała się, jak Melbourne i Charlemagne wchodzą do drugiego powozu i jak książę musi wprost wyrwać rękę z żelaznego uścisku dłoni jej matki. O tak, wszyscy Witfeldowie byli mu niewypowiedzianie wprost wdzięczni. Ich głupia pierworodna córka ciągnęłaby swoje dziwactwa nie wiadomo jak długo, gdyby nie wkroczył i nie podarował jej tak cudownej szansy. Caroline odwróciła się od okna, kiedy drugi powóz wytoczył się z podjazdu. Musi zapakować pędzle i płótna. Sir Thomas będzie na
S R
pewno chciał zobaczyć jej prace, bez względu na to, co pochlebnego usłyszał o niej od księcia Melbourne.
Musi przestać myśleć i o nim, i o reszcie Griffinów. Zachary w ogóle nie miał pojęcia, o czym mówi, kiedy powiedział, że urzeczywistnić jedno marzenie to za mało. Zupełnie jakby potrzebowała mężczyzny w życiu, żeby poczuć się spełniona i szczęśliwa. Zostanie portrecistką w najlepszej pracowni w Anglii. Niczego więcej nie potrzebuje. Niczego ani nikogo. Było jednak zupełnie niezrozumiałe, dlaczego wraz z kilkoma portretami, które zamierzała pokazać swojemu pracodawcy, zapakowała też portret Zachary'ego. Tannberg zarzucił dziełu, że jest za bardzo wyidealizowane, pewnie więc nie należało go pokazywać Lawrence'owi. Niemniej nie chciała się z nim rozstawać. - Caro? 412
Caroline wytarła twarz i schowała portret, zanim otworzyła drzwi Anne. - Co się dzieje? - Pojechali. - Wiem. Patrzyłam przez okno. Anne przechyliła głowę. - Spodobał mi się książę. Jest bardzo pewny siebie. - Tak, rzeczywiście. - A lord Charlemagne powiedział, że kiedy następnym razem będzie w Wiltshire, na pewno nas odwiedzi. Akurat. Szczerze w to wątpiła.
S R
- Jakże miło z jego strony. Ramiona siostry podniosły się i opadły.
- A Zachary przyjedzie na pewno. Powiedział, że za trzy miesiące, ale myślę, że zjawi się tutaj wcześniej. A teraz, skoro znalazł sobie zajęcie, z pewnością skieruje myśli ku zorganizowaniu sobie życia osobistego.
Ręce Caroline zadrżały i pochwyciła pelisę do zapakowania. - Nie byłabym zaskoczona. - Najmądrzej z mojej strony byłoby zaczekać, żeby przynajmniej dwie siostry przede mną się zaręczyły. To by mi ułatwiło sprawę. - Anne, jeżeli chcesz, bym poczuła się zazdrosna, przestań, proszę. Nic mnie to nie obchodzi. Jadę do Londynu i ręczę, że moje dni będą tak zapełnione, że nie znajdę czasu, aby o czymkolwiek pomyśleć dwa razy.
413
- Jeżeli cię to nic nie obchodzi, to dlaczego tutaj siedzisz i płaczesz? Caroline wytarła głupie, nieposłuszne łzy. - Dlatego, że wyjeżdżając z Wiltshire, zostawiam tutaj papę i ciebie! Anne podeszła i uściskała ją serdecznie. - Może nie na długo. Jeżeli plany papy i Zachary'ego się powiodą, tak jak obaj się tego spodziewają, będziemy mogli pozwolić sobie na przyjazd do Londynu. Może już na Boże Narodzenie. Poza tym codziennie będę pisać.
S R
- O tak. Będę chciała wiedzieć, jak się rozwija hodowla. - Czy o czymś jeszcze ci pisać?
O tym, że Zachary ma złamane serce, albo też z kim tańczył walca od chwili, kiedy zniknął im z oczu?
- O rodzinie, oczywiście. I czy lord i lady Eades znaleźli kogoś do uczenia okropnej Theodore i pozostałych małych potworów. Anne roześmiała się.
- Przyrzekam ci uroczyście, że przekażę wszystkie, warte tego, plotki. Chodź teraz na obiad. Na pewno mama chce ci powiedzieć jeszcze raz, że jesteś jej ukochaną córeczką. - O, to będzie coś nowego. - Tak, ale potrwa jakieś trzy dni. Caroline zdobyła się na uśmiech. - Jesteś kochaną siostrą, Anne.
414
- Ty też. Kiedy będziesz czuła się szczęśliwa, ja też będę szczęśliwa, że ci jest dobrze. Może praktyka u Lawrence'a da ci wszystko, czego oczekujesz. Mam nadzieję, że tak będzie. - Wiem, że tak będzie - powiedziała Caroline z mocą, gorąco pragnąc, żeby tak było naprawdę.
S R 415
Rozdział 24 Dwa miesiące później Zachary popatrzył znad biurka na deszcz za oknem. Lało cały tydzień, a wcześniej, od dwóch miesięcy padało regularnie co drugi dzień. Prawie wszyscy w Bath mówili bez końca o tym, że całe miasto spłynie z wodą do rzeki, jeśli nie przestanie padać, a uczestniczenie w rozmaitych przyjęciach i balach może w tym wypadku grozić śmiercią. Jemu to nie przeszkadzało. Lubił deszcz. Komponował się z jego nastrojem jak żaden wieczorek czy spotkanie przy kartach.
S R
Podniósł szklaneczkę i pociągnął kolejny głęboki łyk whisky. Kiedy powrócił do czytania ostatniego raportu od Edmunda, otworzyły się drzwi.
- Postaw herbatę na stole, jeśli łaska, Andrews - polecił i wskazał gestem miejsce, a leżący przed kominkiem Harold podniósł łeb, machnął ogonem i powrócił do snu. Zachary nie miał pojęcia, dlaczego ciocia uparła się przysyłać mu każdego popołudnia gorącą herbatę. Nigdy jej nie pił. - Przez deszcz nie można rozpalić ognia. Herbata się spóźni rzekła ciotka Tremaine, wchodząc do pokoju zamiast lokaja. - Nic nie szkodzi. Mam dość whisky, żeby utrzymać się przy życiu. - Wskazał ręką w trzech czwartych pustą karafkę. - Właśnie widzę. Wybierasz się wieczorem do salonu? - Nie, chyba nie. Lady Haldridge dotrzyma cioci towarzystwa, prawda? 416
- Jasne, że tak. To list od Edmunda? Skinął głową w roztargnieniu. - Właśnie zaczęliśmy nasz projekt, na razie z trzydziestoma pięcioma krowami. Dziewięć z nich ma pochodzenie porównywalne z Dimidius i chyba przynajmniej dwadzieścia cztery są cielne. - Będzie mnóstwo pracy na wiosnę. - Tak, to właśnie potomstwem interesuję się najbardziej. Westchnęła teatralnie. - Przykro mi, ale ja nie. Jak czuje się Sally? - Pozostaje w nieustającym zachwycie, ponieważ Susan w
S R
sobotę wychodzi za mąż, a Julia i Grace są zaręczone. - To już trzy z siedmiu. Musi być szczęśliwa. Napiszę, żeby jej pogratulować.
Nie sprostował rachunku, żeby przypomnieć, że tylko sześć panien Witfeld w ogóle chciało wyjść za mąż. Oznaczałoby to przyznać się, że stale obsesyjnie myśli o Caroline. Pociągnął następny łyk whisky. - Tak. Zastanawiam się, czy nie wynająć się do panien na wydaniu jako nauczyciel przedmiotu pod nazwą: „Jak złapać męża". - To może ja cię wynajmę. - Proszę, niech mi ciocia tego oszczędzi. Mogła ciocia wyjść za mąż sto razy, od kiedy odszedł świętej pamięci wuj Tremaine. Widocznie bawi ciocię torturowanie przedstawicieli mojej płci. - Skoro już mowa o torturach, Zachary, to jak długo jeszcze będziemy tu siedzieć? Zachary spojrzał znad listu. 417
- Przecież to ciocia ma artretyzm. - Już nie. Artretyzm ustąpił, a ja zaczynam się martwić o swoją głowę. I o twoją. To miejsce tak ponure i wilgotne, iż wydaje mi się, że zaczęłam już gnić. - Do Bath przyjeżdża się na kąpiele. Deszcz chyba to tylko ułatwia. - Ależ z ciebie ziółko. Zabierz mnie do Londynu. Zadrżał. W Londynie jest ona. - Łatwiej się pracuje tutaj. - Jest już po sezonie i więcej imprez odbywa się tu niż w
S R
Londynie. Jeśli potrzebna ci wymówka, by zostać w Bath, to przynajmniej niechże będzie wiarygodna.
Odłożył list, aby napełnić pustą szklankę. - To wcale nie wymówka.
- Zachary, jeśli będzie tak lać jeszcze przez tydzień, wszyscy spłyniemy do Atlantyku i będziemy tam dryfować w naszych fotelach. Tymczasem droga do Londynu nie zabiera dużo czasu. Wiesz, że twój brat lubi spędzać zimę w Melbourne Park. - To lepiej jedźmy stąd prosto do Devonshire. Ciocia stanęła przy biurku. - Jak chcesz, to tu zostań. Ja rano wyjeżdżam do Londynu. Zabiorę powóz, będziesz więc musiał jechać wierzchem. Nie złap zapalenia płuc. - A ciocia twierdzi, że to ja jestem niedobry. Dobrze. Proszę powiedzieć Andrewsowi, że wyjedziemy we wtorek rano. Mam do tej 418
pory umówionych kilka spotkań, których honor nie pozwala odwołać. - Starał się mówić tak spokojnie, jak tylko umiał. Miał nadzieję, że ciocia nie zauważy, że jest nie tylko zagniewany. - To mój kompromis. - Dobrze. Trzy dni, dzięki Bogu. Mój plan awaryjny przewidywał, że cię upiję i porwę. To miło, że nie musiałam posunąć się aż tak daleko. Może się okazać, że będzie jeszcze musiała. - W takim razie dzisiaj dla bezpieczeństwa dam do spróbowania Haroldowi swoją kolację - odparł kwaśno. - Może się ciocia
S R
przebierać na bal. Ja mam jeszcze pracę do skończenia. Muszę poinformować Witfelda, że zmieniam miejsce pobytu oraz Melbourne'a o naszym powrocie.
Może Witfeld nie poinformuje nikogo więcej, a zwłaszcza córki, obecnie rezydującej w Londynie, ani też nikogo z rodziny, kto z nią koresponduje.
Udało mu się przetrwać kilka tygodni bez żadnych wieści o niej. Wiedział tylko, że Lawrence wziął ją do swojej pracowni i że zamówiono u niej kilka portretów. Nie wiedział dokładnie, gdzie zamieszkała w Londynie, ale na pewno nie w May-fair. Gdyby po powrocie zatrzymał się w domu Griffinów, miałby względną pewność, że nie natknie się na nią przypadkowo. Nigdy w życiu nie mógł jej już zobaczyć. Gdyby ją zobaczył... Mógł się obruszać na żartobliwe groźby ciotki, że go upije i porwie, ale w połączeniu z Caroline i z ogromną bolesną raną, która została 419
mu po niej w sercu, to miało głęboki sens. Sens dla szaleńca, ale jednak. *** - Wracają do domu? - W koszuli nocnej, która krępowała jej ruchy, Peep zaczęła tańczyć wokół ojca. - Hura! - A niech to cholera, najwyższy czas - mruknął Charlemagne, podając pelerynę Stantonowi. - Papo, wujek Shay powiedział „cholera". - Owszem. - Sebastian spojrzał porozumiewawczo na brata. - Idź i umyj usta mydłem.
S R
- Umyję je kieliszkiem porto. Masz ochotę? - Shay skierował się na górę do sali bilardowej. - Nalej mi brandy. - Kiedy brat zniknął, Sebastian wziął na ręce Peep i przytulił. - A ty, moja kochana, już dawno powinnaś iść do łóżka.
- Ty i wujek Shay nie powinniście wychodzić nigdzie wieczorem - powiedziała z troską w głosie Penelope. - Pani Beacham mówi, że się zanosi na śnieg. - Nie padał śnieg. Nie padał nawet deszcz. To przecież dopiero połowa września. Jesteś pewna, że pani Beacham powiedziała, że się zanosi na śnieg? - No nie, to ja pomyślałam, że może padać śnieg - poprawiła niespeszona wcale córeczka. - Ach, tak. Może filiżanka gorącej czekolady uspokoi twoje stargane nerwy? 420
- Myślę, że na pewno pomoże. - Stanton? - Sebastian zerknął przez ramię na kamerdynera, po czym z Peep na rękach poszedł na górę. - Idę, wasza wysokość. - Co jeszcze wujek Zachary pisał w liście? - zapytała Peep. - Tylko tyle, że wracają z ciocią Tremaine w sobotę. -A Harold? Trzeba zmienić imię psa, bez względu na wszystko. Nie miał zamiaru pozwolić, żeby wokół kręcił się niewychowany szczeniak noszący jego drugie imię.
S R
- Wyobrażam sobie, że tak.
- W sobotę. Wspaniale. A czy wie, że ciocia Nell i wujek Valentine wrócili z Wenecji?
- Napisałem o tym już kilka tygodni temu. - Myślę, że wujek Valentine będzie się cieszył, że wujek Zachary wrócił do domu. Słyszałam, jak mówił cioci Nell, że jeśli mają spędzić Boże Narodzenie w przeklętym Melbourne Park, to musi wcześniej upolować przynajmniej kilka marnych bażantów w Deverill, zanim będą musieli znowu wyjechać. - Popatrzyła ojcu w oczy. - Myślę, że nie lubi mieszkać w Londynie. - Prawdopodobnie nie, inaczej nie kląłby tak bardzo. - Sam chętnie wróciłby do Melbourne, lecz interesy co roku zatrzymywały go w Londynie do późna. Prócz ogólnego pragnienia, by znaleźć się na wsi, miał jeszcze jeden powód, by życzyć sobie opuszczenia Londynu, zanim Zachary 421
przyjedzie z Bath. Caroline Witfeld wzięła miasto szturmem. Dzięki Bogu, że przybyła tuż przed zakończeniem sezonu, inaczej fetowano by ją i rozpieszczano na każdej imprezie. Mayfair uwielbiało ekscentryczne osobowości, a jeśli ktoś miał jeszcze dodatkowo jakieś prawdziwe umiejętności, które wspierały wizerunek, wprost zakochiwało się w takiej osobie. A pannie Witfeld nie brakowało talentu. - Papo? - Tak, kochanie? - Cieszę się, że wujek Zachary wraca do domu. Lubię, jak coś zmienia się na lepsze.
S R
- Ja też, Peep. - Może Zachary także dojdzie do tego wniosku. Kiedy już wszyscy znajdą się na swoim miejscu, może poczują się szczęśliwsi. Zachary spotka jeszcze inne kobiety i któraś z nich może spodobać mu się bardziej niż Caroline. Wreszcie najmłodszy brat może mu kiedyś podziękować, że ulokował Caroline Witfeld poza jego zasięgiem.
*** Caroline siedziała w kącie małego saloniku, który służył jednocześnie za jadalnię, i zajadała pieczoną baraninę. Były tu tylko we dwie z Molly i dlatego wokół panowała uderzająca cisza. O ile wcześniej taki spokój wprawiał ją w szaleńczą wprost radość, to teraz nie było jej do śmiechu. Na dole zadźwięczały dzwonki ostatniego wozu wracającego z towarem. Potem dochodził już tylko stłumiony gwar jakiegoś 422
zgromadzenia, prawdopodobnie z „Pod Kociołkiem" - gospody położonej najbliżej domu. Ta niedroga dzielnica stanowczo nie była dworem Witfeldów. Jednak będąc w Londynie dopiero od dwóch miesięcy, nie mogła oczekiwać wiele więcej. Chociaż już zaoszczędziła pieniądze, i jeśli dalej pójdzie jej tak dobrze, jak na początku, już niedługo będzie mogła się przeprowadzić do większego i ładniejszego mieszkania w Islington albo Brompton. Pan Francis Henning, którego ostatnio sportretowała, był mile zaskoczony i zapewnił ją, że wszyscy jego znajomi zapukają do studia
S R
zamówić u niej portret. Rzecz jasna, zaproponował także małżeństwo, lecz z tego co słyszała, czynił to nieustannie. Jej odmowa sprawiła mu widoczną ulgę.
Sir Thomas, chociaż pełen rezerwy, okazał się świetnym mistrzem. Nie był skłonny do przyjaźni, lecz nie tego przecież potrzebowała. Oferował za to doświadczenie i poziom profesjonalizmu, do jakiego jeszcze wcześniej nie doszła. Kiedy skończyła już obiad i popiła szklaneczką wina - jedyny luksus, na jaki sobie pozwalała - rozłożyła list otrzymany od Anne. Najdroższa Caro - przeczytała w myśli. Nigdy w to nie uwierzysz, ale Peter Redford oświadczył się Julii, a ona go przyjęła. Mamę wprawiło to w tak świetny nastrój, że zaczęła już przekonywać papę, aby zgodził się sfinansować pozostałym z nas parę tygodni sezonu w Londynie. Czy możesz to sobie wyobrazić?
423
- Doskonale - powiedziała do siebie Caroline, uśmiechając się lekko. Nie tylko mniejsza liczba niezamężnych córek skłoniła ojca do zgody na sezon w Londynie, ale także dodatkowe dochody, czyli pieniądze otrzymane od Griffina w zamian za zarządzanie projektem hodowli. Była to prawdopodobnie bardzo hojna suma. Któż jednak bardziej niż jej ojciec nie zasługiwał na to, żeby wreszcie choć raz nie martwić się o pieniądze. Popatrzyła raz jeszcze na list i podjęła czytanie. Jedynym nieszczęśliwym członkiem naszej rodziny jest Joanna. Zdaje się, że nie może sobie darować, że nie złapała jeszcze męża,
S R
zamiast obwiniać się raczej za brak cierpliwości i zachłanność. Mam nadzieję, że znajdzie sobie kogoś, zanim przyjedziemy do Londynu, bo inaczej Bóg jeden wie, co się może wydarzyć. Rzeczywiście.
- Panno Witfeld - odezwała się Molly, która weszła do saloniku pozbierać naczynia - napije się pani herbaty?
- Tak, bardzo chętnie. A potem pościel mi, proszę, łóżko. Bardzo jestem zmęczona. - Tak dużo pani pracuje, że nic dziwnego, że czuje się pani zmęczona. - Wdzięczna jestem, że mam cały czas zajęcie - odpowiedziała i znowu wróciła do listu. Rozbawi Cię, gdy Ci powiem, że Grace jest niemożliwie wprost zazdrosna o to, iż zobaczysz nową paryską modę o kilka tygodni
424
wcześniej od niej. Jeśli możesz, proszę, prześlij mi jakiś katalog, to sobie z nią pożartuję. To już wszystkie wiadomości na dziś. Leje deszcz, a ja obiecałam papie, że pomogę mu skończyć raport dla Zachary'ego - i to już ostatnia o nim wzmianka. Ściskam Cię i całuję, Anne Dwie wzmianki to aż nadto. Caroline wiedziała, że jest w Bath. Popatrzyła na swój mały kominek. Powyżej, w pięknej mahoniowej ramie, wisiał jego portret. Przez pierwszych kilka tygodni w Londynie wahała się pomiędzy umieszczeniem go na ścianie a schowaniem do
S R
szafy z pościelą. W końcu jednak zdecydowała się na miejsce widoczne i teraz nie było wieczoru, żeby nie spędziła przynajmniej dziesięciu minut, wpatrując się w niego.
Wyidealizowany czy nie, w ciągu miesiąca, kiedy go poznała, został nie tylko jej kochankiem, ale i przyjacielem. Brakowało jej teraz i jednego, i drugiego. Te rzeczy, które powiedział jej ostatniego dnia... Rozejrzała się po skromnym wnętrzu. Nie niepokoiła jej wcale jego ciasnota, ale fakt, że siedzi tutaj sama. Znalazła swoje marzenie i każdego wieczoru zasiadała przy oknie sypialni, wyglądając w ciemność, zbyt niespokojna, by zasnąć i niepewna, co może uczynić, aby uciszyć i zabić głębokie uczucie niespełnienia i tęsknoty. A przecież powinna czuć się w pełni szczęśliwa i zadowolona z osiągniętego celu. W ciągu dnia, kiedy malowała, tak właśnie się czuła, przynajmniej na początku. Jeżeli nie spotka na swojej drodze żadnego 425
Griffina, może czuć się tak dalej. Teraz jednak coraz częściej wracała myślą do ogrodowych ruin i do pozującego w ich scenerii Zachary'ego z włosami rozwianymi przez wiatr oraz do tego, jak dobrze rozumiała, co miał na myśli, opisując po raz pierwszy Monę Lizę. Po policzku spłynęła jej łza. Starła ją niecierpliwie. To nie samotność nie dawała jej spokoju. By zaznać szczęścia, nie potrzebowała mężczyzny w życiu. Na litość boską, nigdy wcześniej nie miała mężczyzny, dopiero przez ostatnie trzy miesiące. Nie, brakowało jej tego właśnie mężczyzny, Zachary'ego, z którym chciała rozmawiać, którego chciała słuchać i dotykać. Ostatni
S R
raz dotknęła go, wymierzając mu policzek. O ile nic na świecie nie mogło zakończyć ich związku, to taki afront z pewnością tak. Ostatecznie to Griffin. Mógł mieć każdą, którą by zechciał, a jej nie przychodził do głowy ani jeden powód, dla którego miałaby to być ona.
- Ależ z ciebie głupia gęś, Caroline - mruknęła pod nosem i złożyła list siostry. Myślała, że dała mu nauczkę, tymczasem było odwrotnie. Stanowczo za późno, by wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Melbourne przełożył kartkę ostatniego uaktualnienia projektu Zachary'ego. - Na ile ostrożne są te wyliczenia? - zapytał, spoglądając przez ramię na najmłodszego brata. - Nadzwyczaj ostrożne. Przejrzałem ceny wołowiny i mleka przez ostatnich sześć lat i wyciągnąłem z nich najniższą możliwą
426
średnią, po czym wziąłem pod uwagę koszty wyrobu śmietany i masła, a nawet transport tusz i koszty rzeźni. Wszystko. - Chcę zwiększyć skalę hodowli. - A ja nie. - Zachary siedział na głębokim parapecie w gabinecie Melbournes i machinalnie uderzał obcasem o ścianę. - Jest zbyt wiele uwarunkowań. Niech nowe jałówki dorosną na tyle, żeby je zacielić i zaczną dawać mleko, żebyśmy się mogli przekonać, czy naprawdę znaleźliśmy właściwą krzyżówkę. Wtedy dopiero możemy zwiększyć skalę hodowli. - Jeśli masz rację, to podwojenie stada da nam niezłą sumkę na początek...
S R
- Nie śpieszę się aż tak bardzo - przerwał Zachary. - Chcę wszystko zrobić porządnie. Autorytetem jest tu dla mnie Witfeld, a on także mówi, iż nie należy się śpieszyć
- Skoro tak... - Brat odłożył na bok raport. - Czy Peep przekupiła cię już, żebyś z nią gdzieś pojechał konno? O niczym innym nie mówi, od kiedy wróciłeś do Londynu. - Pojadę z nią jutro rano. - Dobrze. Jeśli dopisze mi trochę szczęścia, akty własności Primton będą gotowe za parę dni i będę mógł wyjechać z Londynu do Melbourne Park. Zachary zrozumiał, że oczekuje się od niego jakiejś odpowiedzi. Odwrócił więc wzrok od swoich rąk, by spojrzeć na brata, i odparł: - To świetnie.
427
- Czy Shay powiedział ci, że Huntleyowie są w mieście? Zaprosili nas na skromne przyjęcie jutro wieczorem. Zachary wstał i ruszył w stronę drzwi. Na ten ruch Harold podniósł się w milczeniu i przybiegł mu do nogi. Machinalnie podrapał psa za uchem. Nic więcej nie mogło zrobić na nim wrażenia. Żył jakby w zwolnionym tempie, we mgle, którą rozpraszały jedynie listy Edmunda albo innego ziemianina. - Wybacz - rzekł i otworzył drzwi - mam pracę. - Będzie tam sam generał Picton. Zachary zatrzymał się.
S R
- To sprawi, że moje pojawienie się tam będzie nieco kłopotliwe. Niemal zaoferował mi miejsce w swoim regimencie, a ja zniknąłem z Londynu bez słowa.
- Zachary, do diaska! Usiądź, proszę. - Dlaczego?
- To udawanie niczego nie zmieni.
Zachary westchnął, woląc raczej patrzeć na pusty hol przed sobą, niż odwrócić się i spojrzeć bratu w oczy. - Niczego nie udaję, Sebastianie. Mam zajęcie i cieszy mnie moja praca. Przykro mi, jeśli cię zawiodłem i nie zareagowałem wybuchem złości lub czymś w tym rodzaju, ale prawdę mówiąc, jeżeli w ogóle cokolwiek odczuwam, to to, że chce mi się spać. - Rozumiesz, dlaczego odseparowałem cię od panny Witfeld?
428
- Doskonale rozumiem. Uważasz, że nazwisko Griffinów nie wytrzyma tego, jeśli jeden z nas ożeni się z dobrze urodzoną kobietą, która zamierza sama zarabiać na życie. - Bardzo to spłycasz! - No cóż, nie lubię ranić twoich uczuć, ale to nie ty nas rozdzieliłeś, Sebastianie. Uczyniła to sama Caroline. Dla niej poślubienie mnie byłoby taką samą okropnością, jak dla ciebie patrzenie na nasz ślub. Według niej od zamężnej kobiety oczekuje się jedynie wydawania herbatek, haftowania, gustownego ubierania się, rodzenia dzieci, poza tym jest bezużyteczna. - Stanął twarzą w twarz z
S R
bratem. - Prawda, że to zabawne, iż jej poglądy tak dokładnie zgadzają się z twoimi? - Zachary...
- Wybacz. Muszę jeszcze dzisiaj wysłać list do Witfelda. Idąc na górę z Haroldem przy nodze, zrozumiał, że dotknął sedna problemu. Nie chodziło o to, że Sebastian nie chciał tego związku. To powstrzymałoby Zachary'ego tylko na chwilę, nie dłużej. Problem polegał na tym, że to Caroline nie chciała tego związku, a przynajmniej tak jej się zdawało. Nie przeżyła jeszcze doświadczenia zderzenia się marzeń z prawdziwym życiem. Teraz jednak miała okazję od kilku miesięcy przeżywać swój sen na jawie. Ciekaw był, czy nadal był tak słodki, jak oczekiwała. Zatrzymał się w drzwiach sypialni. Była w Londynie i on także przynajmniej przez jakiś czas pozostanie w Londynie. Możliwe, że nie przekona jej do małżeństwa. Niemniej powinien spróbować. Jeśli 429
będzie miał trochę szczęścia, pocałuje ją, porozmawia z nią i znów utuli w ramionach. A jeżeli będzie miał więcej szczęścia, to... Przeniknęła go gorąca fala energii. Złapał kapelusz i rękawiczki, zawołał Harolda i zbiegł po schodach. - Stanton, mam spotkanie - rzekł, kiedy kamerdyner otworzył mu drzwi - Powiedz, proszę, Melbourne'owi, że nie będzie mnie... jakiś czas. - Bardzo dobrze, lordzie Zachary. O tak, miał nadzieję, że dobrze. Miał ogromną nadzieję, że będzie dobrze.
S R 430
Rozdział 25 Caroline zanurzyła pędzel w słoiku ze spirytusem. Ostrożnie przetarła włosie bawełnianą ściereczką, po czym odłożyła wyczyszczony pędzel i sięgnęła po następny. Farba. Kochała farby, ich zapach, teksturę, wspaniałą tęczę barw. Jednak w ciągu ostatnich kilku tygodni zaczynała rozumieć, co Zachary próbował powiedzieć jej owego tygodnia. W końcu ludzie, których poznawała, sztuka, którą tworzyła, życie, które sobie ułożyła, to była tylko... farba. Powoli dochodząc do tego, zrozumiała, że
S R
utraciła najbardziej ekscytującego, pełnego życia człowieka, jakiego kiedykolwiek znała. Boże, jakże za nim teraz tęskniła - za dźwiękiem głosu, śmiechem, wyjątkowym, optymistycznym spojrzeniem na świat. Życie zdawało się bez niego niekompletne, niezależnie od tego, że jej kariera rozwijała się zupełnie dobrze. - Panno Witfeld? - Tak, Bradley? Asystent Lawrence'a wszedł do dobrze oświetlonego studia i wręczył jej złożoną kartkę papieru. - Sir Thomas pyta, czy mogłaby pani w jego zastępstwie pójść do klienta. Ma ważne spotkanie w czasie lunchu i nie może go odwołać. - Pójść do klienta? - powtórzyła. O ile wiedziała, wszyscy klienci przychodzili pozować do pracowni.
431
- To jest ekscentryczny stary lord, czy coś w tym rodzaju wyjaśnił Bradley. - Nie lubi opuszczać swoich apartamentów. Sir Thomas już go malował. - Nie rozgniewa się, kiedy pojawi się ktoś inny? - To już pani zadanie, panno Witfeld, żeby go przekonać o swoich umiejętnościach. Proszę się nie spóźnić. Popatrzyła na papier. John, lord Hogarty. Nazwisko nie brzmiało znajomo, ale w końcu, jeśli ta sesja urozmaici rutynę, w którą ostatnio wpadła, tym lepiej. Czemu miałaby odmawiać. Adres wskazywał, że musi się udać gdzieś do Mayfair, więc prawdopodobnie nie było to nic
S R
niemoralnego. Przynajmniej nie powinno. Jej pracodawca natychmiast wzbudził zaufanie. Caroline zebrała farby i świeżo wyczyszczone pędzle do pudełka, po czym poszła do gabinetu i zapukała. - Sir Thomasie?
Artysta spojrzał znad biurka.
- Caroline, Bradley dał pani adres?
- Tak. Czy może powinnam jeszcze coś wiedzieć? - Hogarty to będzie dla pani świetny kontakt. Jest trochę szorstki, ale świetnie zna się na sztuce. Posłałem już mu słówko, żeby wyjaśnić pani obecność. - Uśmiechnął się. - Proszę tylko wykonać swoją pracę, jak zwykle, a będzie miała pani klienta na całe życie. Bóg mi świadkiem, że od czasu do czasu muszę posłużyć się jakąś pomocą. - Dziękuję, sir Thomasie.
432
Nie po raz pierwszy podsyłał jej klientów o mniejszym dla siebie znaczeniu. I nie po raz pierwszy rozmyślała, żeby samodzielnie otworzyć pracownię. Sir Thomas miał rację, że wyręczał się pomocą, gdyż jeśli malarz zdobywał sławę równą jego, chętnych było tak wielu, że na ich namalowanie nie wystarczyłoby godzin na zegarze. Na ulicy złapała dorożkę i podała adres, wymieniony w liście. Kiedy wjechali do Mayfair, nie mogła się powstrzymać, żeby nie wyjrzeć przez okno, jak zwykle, kiedy przejeżdżała przez tę część miasta. Nie miała pojęcia, czy Zachary w ogóle jest w Londynie, ale musiała się rozglądać. To nie bolało. Bolało za to, że codziennie
S R
mogła widzieć jedynie jego podobiznę na ścianie. Po dwudziestu minutach dorożka zjechała na skraj ulicy i dorożkarz zapukał w dach.
- Jesteśmy! Pięć szylingów.
To było zdzierstwo, ale nie zamierzała stać na ulicy i się targować. Wręczyła monetę i stanęła przed domem, podczas gdy dorożkarz dołączył do popołudniowego ruchu. Och! Stała przed ścianą frontową szeregu kamienic, z których każda mieściła dwa albo trzy prywatne apartamenty. Była to jeszcze jedna wersja miejsca, gdzie sama mieszkała, lecz daleko bardziej wytworna i piękniejsza, nawet z zewnątrz. Odnalazła właściwy numer i weszła po schodach do drzwi frontowych. Ledwie pociągnęła za dzwonek, drzwi się otworzyły. - Słucham panią? - zapytał masywny człowiek w czarnej liberii.
433
- Przyjechałam do lorda Hogarty'ego - rzekła. - Przysyła mnie sir Thomas Lawrence. Lokaj skłonił się i usunął, zapraszając do środka. - Oczekujemy pani. Tędy, proszę. W pewnym sensie to, co powiedziała Zachary'emu o życiu kobiet zamężnych, było prawdą. Damie z towarzystwa nigdy nie było wolno chodzić bez eskorty służącej do obcego domu. Choć kręgi te były towarzysko dla niej niedostępne, to w tym konkretnym przypadku chęć uwieczniania się w sztuce przeważała nad ich snobizmem. Jednak to, że miała rację, nie poprawiało jej samopoczucia. Już nie.
S R
- Tutaj, proszę pani - odezwał się lokaj, otwierając drzwi do pomieszczenia wyglądającego na pokój poranny. Był znakomicie oświetlony, nawet tak późnym popołudniem. - Może pani rozpiąć płótno i rozłożyć farby. Lord Hogarty zaraz przyjdzie. - Dziękuję - odpowiedziała i spostrzegła, że ktoś już wcześniej przygotował dla niej sztalugi.
Spodobał jej się pokój. Zdawał się nieco pusty, lecz mając w pamięci słowa Bradleya i sir Thomasa na temat lorda Hogarty'ego, nie była tym zdziwiona. Miał kilka gustownych greckich waz, ustawionych na obudowie kominka. Odłożyła farby i pędzle, po czym podeszła bliżej, by się im przyjrzeć. Dzięki zainteresowaniu ojca ruinami greckich budowli - tymi prawdziwymi i rekonstruowanymi - poświęciła sporo czasu studiowaniu greckiej sztuki. O ile się nie myliła, wszystkie trzy wazy 434
były autentyczne, świetnie zachowane i wprost bezcenne. Zachary bez wątpienia by rozpoznał, czy są autentyczne. Miał świetne oko do sztuki, nawet lepsze, niż sam sądził. Drzwi za nią otworzyły się. Odsunęła się od kominka i odwróciła do klienta. Skamieniała. W drzwiach stał Zachary Griffin i się jej przyglądał. Serce przestało jej bić na chwilę. Wszystko się zatrzymało. - Co ty tutaj robisz? - wykrztusiła. - To ja jestem John Hogarty - odparł, a dźwięk jego głosu sprawił, że zadrżała.
S R
- Ależ nie! Co się tutaj dzieje? - To mój apartament.
Potrząsnęła głową i podeszła do pudełka z farbami. - Nie. Sir Thomas powiedział, że malował lorda Hogarty'ego i że to może być dobry klient.
- Prosiłem go, żeby tak powiedział.
- Czyli mój pracodawca myśli, że pojechałam na rendez-vous z mężczyzną. Jak mogłeś! - Nic podobnego. Powiedziałem mu, że przyjechała tutaj twoja rodzina i że chce zrobić ci niespodziankę. - Cóż, dziękuję, że nie zniszczyłeś mi reputacji do końca. Pochyliła się, spakowała farby i wsunęła sobie pod ramię. Musiała stąd wyjść jak najszybciej, zanim serce przejmie władanie nad rozsądkiem. - Odsuń się, proszę. Wychodzę. Odsunął się. 435
- Przepraszam. Chciałem się jeszcze zobaczyć, a wiedziałem, że się nie zgodzisz. - Oczywiście, że bym się nie zgodziła - skłamała. Był tutaj. I chciał ją zobaczyć. Serce żywiej jej zabiło. Zachary pokiwał głową. - Twój ojciec wspomniał w liście, że dobrze sobie radzisz. - Tak. To samo napisał o tobie. Stał przy drzwiach, pragnąc, by nie wychodziła, równocześnie nie chcąc się ruszyć, żeby ją zatrzymać. Wszystko, co mógł zrobić, to patrzeć, jak bierze płótno i maszeruje w jego kierunku. Do licha, dwie
S R
minuty jej obecności to stanowczo za mało. Nawet całe życie to było za mało. Jeśli jednak nie chciała tu być, nie będzie jej zatrzymywać. Chciał, żeby sama zapragnęła tu zostać.
- Moja rodzina wyjeżdża na tydzień do Devonshire - rzekł lekko niepewnym głosem. - To dobrze.
W porządku. Zatem logika i łagodna perswazja nic tu nie wskórają. Zachary westchnął ciężko i zatrzasnął jej drzwi tuż przed nosem. - Próbuję zachowywać się właściwie i szanować twoje życzenia - powiedział dobitnie. - Zatem pozwól mi odejść. - Zdaje mi się jednak, że ty niewiele zrobiłaś w tym celu, żeby uszanować moje. - Twoje życzenia? A jakie, jeśli łaska, one są? 436
- Oto moje życzenia! Przysunął się bliżej, pochwycił ją za ramiona, przyciągnął do swojej piersi i pocałował. Poczuł zaskoczenie jej miękkich warg, po czym silne pożądanie równe jego pożądaniu. Pudełko z farbami wyślizgnęło się, uderzyło o podłogę, a zielenie, czerwienie i żółcie rozbryzgały się wszędzie. -Och! - Cii... - Wziął od niej płótno i rzucił na podłogę między farby. Drażniąc jej wargi swoimi, rozchylił jej usta i przesuwał językiem po zębach, dłońmi masował całe jej ciało i trzymał mocno przytuloną do siebie.
S R
Całował ją aż do utraty tchu, po czym odsunął się o centymetr. - A teraz powiedz, że chcesz wyjść - odważył się powiedzieć. - Logicznie biorąc, to nie ma szansy...
- Zawieś na kołku cholerną logikę. Całe życie zgłębiałaś tajniki sztuki, Caroline. Co ma wspólnego sztuka z logiką? Co logika ma wspólnego z odnajdywaniem właściwej barwy, właściwej pozy. czy wyrazu? Sztuka jest w ruchu, zmienia się, rośnie, żyje. Tak jak miłość. - Zachary, błagam... - Chcesz teraz wyjść? Popatrzyła mu przez chwilę prosto w oczy. -Nie. Zaczęła zsuwać mu z ramion surdut, podczas gdy on, trzymając ją w objęciach, osunął się na podłogę. Kiedy rozpiął coś, co zdawało się tysiącem zapięć jej pelerynki, ona rozwiązała mu krawat. Pragnął jej dotykać i znaleźć się w jej wnętrzu. 437
- Tęskniłem za tobą - wysapał i pocałował ją znowu, ściągając pelerynkę z jej ramion, po czym przystąpił do pracy nad tyłem jej sukni. - A ja za tobą - odparła, wyciągając mu ze spodni koszulę i gładząc dłońmi jego nagą pierś. Kiedy zdjął jej suknię, ściągnął długie buty, rozpiął spodnie i zsunął do kostek i aby uwolnić z nich stopy, oparł dłoń na podłodze. Trafił w czerwoną farbę. - A niech to! - Nigdy nie zejdzie - odezwała się niepewnie.
S R
- Naprawdę? - Położył dłoń na jej udzie i odcisnął czerwoną pieczęć, przytulając ją do siebie. - Doskonale! Powoli owinął sobie biodra jej nogami i obserwował wyraz jej twarzy, kiedy w nią wchodził. Włożył drugą rękę do żółtej farby i zamknął dłoń na jej prawej piersi, a czerwoną ręką przypieczętował lewą, zostawiając tym samym na jej jasnym ciele wyraźne ślady męskiej dłoni.
- Zachary, och! - zajęczała, kiedy pochylił się do przodu i uniósł nad nią. Położył dłonie przy jej ramionach i zaczął wykonywać miarowe ruchy. Zamknął oczy, by rozkoszować się wyjątkową ciasną śliskością, którą czuło jego ciało w jej wnętrzu. - Zachary - wydyszała, a on otworzył oczy, żeby na nią znów popatrzeć. Zanurzyła drżącą rękę w błękitnej farbie i odcisnęła na jego piersi.
438
W odpowiedzi przywarł do niej, mieszając swój błękit z jej czerwienią i żółcią. Przytuliła mocniej jego ciało, nakładając więcej barw na jego kark, plecy i pośladki. Nie pozostawało im nic innego, jak rewanżować się, coraz szybciej, aż wreszcie oboje byli wysmarowani farbami różnych barw, zarówno z przodu, jak i z tyłu. Kiedy zacisnęła się, po czym rozluźniła i zaczęła pulsować wokół niego, wytrysnął i z głębokim westchnieniem opadł na nią. Nie chcąc przygnieść jej swoim ciałem, odwrócił ich ciała tak, że znalazł się na spodzie, rozmazując plecami jeszcze więcej farby. Kiedy przyjrzał się temu, co zrobili, oboje stanowili już skupiska
S R
rozmazanych bezładnie wielobarwnych plam.
- Jesteś piękniejsza od Mony Lizy - powiedział, kiedy mógł już wydobyć z siebie normalny głos.
- Sądzę, że zużyliśmy więcej farby niż da Vinci. - Usiadła, rozsuwając nogi po obu stronach jego bioder. Mówiłam prawdę, Zachary. Będzie to piekielnie trudno zmyć. - Z całą pewnością nie możesz się tak pokazać u siebie dopowiedział, rysując palcami delikatne zielone kręgi na jej piersiach. - Ale na pewno będę musiała się tam pojawić - odparła i zebrała się w sobie, by wstać. Schwycił ją za uda i przytrzymał, podnieconą, przy swoich biodrach. - Nie chcę, żebyś przestała malować. Nigdy nie miałem zamiaru cię prosić, żebyś to rzuciła.
439
Popatrzyła w dół na niego z wyrazem oczu, który chciałby odczytać jako żal i tęsknotę. - Nie musiałbyś prosić. Żona Griffina... - Może robić to, co sprawia jej przyjemność! - dokończył. - Czy sądzisz, że ktokolwiek odważyłby się zganić cię za to publicznie? -Ale... - Pracuj dla Lawrence'a albo otwórz własną pracownię. Otwórz ją tutaj. Wybrałem ten pokój właśnie dlatego, że jest tutaj znakomite światło. - Usiadł także, by ich oczy znalazły się na tym samym
S R
poziomie. - Pomyśl, Caroline. Jeśli tylko zechcesz być ze mną, urządzimy to tak, żeby to miało szansę powodzenia. Nie będę cię prosił, żebyś mi haftowała jakieś cholerne chusteczki, a ty nie będziesz...
Położyła mu dłoń na ustach.
- Bardzo za tobą tęskniłam - wyszeptała i pochyliła się, żeby go pocałować. Kiedy się wyprostowała, miała na ustach błękitną farbę i on zapewne też. - Teraz rozumiem, o czym mówiłeś wtedy, kiedy powiedziałeś, że nie można odnaleźć pełni życia w dwuwymiarowym obrazie. - Naprawdę? - Jego serce, już mocno bijące, zaczęło dudnić jak maszerujący oddział wojska. - Czy zatem... czy jeśli poproszę cię znowu o rękę, powiesz „tak"?
440
Kiwnęła głową i łza spłynęła jej po wysmarowanym farbą policzku. - Wyjdziesz za mnie, Caroline? Zostaniesz moją żoną? - Tak - wyszeptała. - Bardzo pragnę zostać twoją żoną. Przytulił ją mocno, trzymając przy sobie blisko. Dzięki Bogu, dzięki Bogu. - Mam tyle rzeczy do powiedzenia, a żadna ze znanych mi osób, poza tobą, nie uważa mnie za człowieka zabawnego i inteligentnego. Pociągnęła nosem. - Mnie także zawsze brakowało przyjaznej duszy. -No i...
S R
Mocne walenie w drzwi frontowe podniosło go natychmiast na nogi.
- Hogarty się tym zajmie - powiedział po chwili i znowu czule ją pocałował. - Hogarty?
- Mój służący, John Hogarty. Musiałem skądś pożyczyć nazwisko. Hogarty zapukał do drzwi - Milordzie? Książę Melbourne jest tutaj i chce... - Chryste! Powiedz, niech zaczeka w holu. Już wychodzę. - Dobrze, milordzie. Caroline także wstała. Popatrzył na siebie i doszedł do wniosku, że nie ma możliwości, by mógł się doprowadzić do jako takiego
441
porządku w ciągu pięciu minut, a pewnie nawet i godzina na to nie wystarczy. - I cóż z tego - burknął i wciągnął spodnie. Sebastian dowie się wcześniej czy później. Równie dobrze może dowiedzieć się teraz. Po raz pierwszy w życiu Sebastian nie był pewien, co ma powiedzieć i co chce osiągnąć. Jednak to, że Zachary spędził większość czasu w ciągu dwóch dni w ich starej rezydencji, nie wróżył im obu niczego dobrego. Przy całym swoim powstrzymywanym smutku, zagłuszanym piciem, Sebastian wyczuł w bracie coś takiego, że uznał, iż należy
S R
przystąpić do walki. Ta... żałoba nie mogła trwać w nieskończoność. Zatroskany i zmięty stał nieporuszenie w holu, rezygnując z właściwego sobie przechadzania się.
- Co się stało, Melbourne? - Od drzwi salonu porannego dobiegł go głos Zachary'ego.
Uspokojony, że brat nie odmówił mu spotkania, Sebastian odwrócił się od oglądanego obrazu na ścianie. Zachary miał bardziej wyrafinowany gust, niż sądził. - Chciałem porozmawiać... A cóż to, do diabła, ci się stało? Zachary uśmiechnął się. Na jego twarzy widniała wielka błękitna plama od podbródka aż do ucha. - Nic takiego. Dlaczego pytasz? - No, bo... - Sebastian podążał wzrokiem za czerwonymi, błękitnymi i zielonymi plamami, pokrywającymi obnażoną pierś, ręce i barki brata. - Jesteś taki... kolorowy. 442
- O co ci chodzi? Sebastian przyglądał się bratu przez długą chwilę. Coś zdecydowanie się tutaj działo, a on nie miał pojęcia co. Ogarnęło go nieznane mu, niezręczne uczucie. Przywykł, że ma pod kontrolą nie tylko siebie, ale także całe swoje otoczenie. - Nie jestem pewien, o co mi właściwie chodzi - odpowiedział wreszcie. - Masz zamiar znowu wyprowadzić się z domu Griffinów? - Sądzę, że najwyższy czas. Powstrzymanie reakcji na tę odpowiedź wymagało od Sebastiana całej jego słynnej samokontroli. Schował także nagłe wspomnienie
S R
dni zaraz po śmierci Charlotte, kiedy został kompletnie sam w wielkim, pustym domu z małą płaczącą trzyletnią dziewczynką. Tym razem nie chodziło o niego. Chodziło o Zachary'ego. - Niemniej mam nadzieję, że zimę spędzisz w Melbourne Park? - To będzie zależało od ciebie, Sebastianie. - Ode mnie...
Drzwi porannego pokoju otworzyły się ponownie i ukazała się w nich Caroline Witfeld. Układanka ułożyła się w całość. Jej usta były tak samo błękitne jak Zachary'ego, a na jej dłoniach i ramionach widniało mnóstwo błękitnych i żółtych plam. Dygnęła grzecznie, a usta ułożyły jej się w wyraz rozbawienia. - Panno Witfeld - odpowiedział i automatycznie wykonał w rewanżu dworny ukłon. Zachary wziął ją za rękę.
443
- Caroline i ja bierzemy ślub - rzekł głosem pewnym siebie, mocnym i beznamiętnym. - Jeszcze wczoraj nie rozmawialiście ze sobą - zauważył Sebastian. - Właśnie rozwiązaliśmy różnice poglądów. -I to kolorowo, jak widać. Caroline zarumieniła się. Dzisiaj nie poszło tak, jak oczekiwała, ale nie miała zamiaru tego żałować. Kiedy jej wzrok spoczywał na Zacharym, czas się zatrzymywał. Do tego we wszystkim, co mówił, była słuszność. Co więcej, widziała w jego twarzy szczerość i
S R
samotność. Samotność, która odzwierciedlała jej samotność. A teraz będzie się rano budzić przy nim i będzie go widzieć, kłaść się spać przy nim, a w ciągu dnia będzie miała z kim pogawędzić i przekomarzać się. To było aż za wiele.
- Rzuci pani malarstwo? - zapytał książę, a jego badawcze spojrzenie bez wątpienia odczytało wszystkie te uczucia. Wyprostowała się, wdzięczna, że uścisk dłoni Zachary'ego dodaje jej mocy. Stać przed obliczem księcia Melbourne nie było łatwo nawet członkom jego rodziny, do której miała wkrótce należeć. Wielkie nieba! - Nie, nie rzucę. - Może tutaj otworzyć pracownię. Jeszcze nie zdecydowaliśmy. Melbourne pokiwał głową. - Przyszedłem tutaj, aby powiedzieć Zachary'emu, że się z tego wycofuję. I, jak widać, niepotrzebnie się trudziłem. 444
- Mógłbyś się potrudzić i przeprosić najpierw, że nam przerwałeś - zaproponował Zachary. - A jeśli to zrobię, przeprowadzicie się na zimę do Melbourne Park? Caroline pamiętała, co mówił jej Zachary o tym, jak ciężko książę przeżył śmierć żony i jak ważne stało się dla niego, aby rodzinę trzymać blisko przy sobie. - Nie wiem, czy zdaje sobie pan z tego sprawę, ale może pan zaprosić również całą moją rodzinę - rzekła z lekkim uśmiechem. Sądzę tylko, że zanim wystosuje pan zaproszenie, powinien poznać pan wszystkie szczegóły.
S R
- Całą pani rodzinę - powtórzył książę, a w jego głosie zabrzmiała wesołość. - No cóż, sądzę, że jeśli Griffinowie zdołają wytrzymać wejście do rodziny zawodowej portrecistki, zdołamy też przetrwać Boże Narodzenie z Witfeldami. - Podał Zachary'emu rękę. Wybacz. Nie powinienem był się wtrącać. Nie chcę widzieć, że jesteś nieszczęśliwy, a nieobecność panny Witfeld bez wątpienia tak na ciebie działa. Zachary uścisnął dłoń brata. - Przeprosiny przyjęte. - Przyprowadź pannę Witfeld na obiad. Poznałem jej rodzinę, teraz wypada, by ona poznała naszą. Książę ukłonił się i wyszedł. Trzymając Caroline cały czas za rękę, Zachary poprowadził ją do schodów.
445
- Hogarty, każ przygotować mi kąpiel w sypialni - rzucił przez ramię. - Tak jest, milordzie. Caroline zaczerwieniła się, chociaż przy wszystkich tych farbach, które miała na sobie, Zachary pewnie tego nie zauważył. - Zachary, wszyscy się dowiedzą, co robiliśmy! - A nie dowiedzą się, kiedy tak pokryta farbą wyjdziesz na ulicę? Westchnęła i oparła głowę na jego ramieniu. - Kogo jeszcze masz w rodzinie? - Jest moja siostra Eleanor i jej mąż Valentine oraz Peep, córka
S R
Sebastiana. Ma sześć lat. Nie martw się, będzie zachwycona, że weszłaś do rodziny, bo poprawisz proporcję kobiet i mężczyzn. - Popatrzył na nią, kiedy weszli na górę, po czym pochylił się, żeby ją pocałować, powoli i namiętnie.
- Myślałem - mruknął i odgarnął jej kosmyk włosów za ucho - że chciałbym zabrać cię na miesiąc miodowy do Paryża. - Do Paryża - powtórzyła drżącym głosem. W Paryżu jest Luwr. Mona Liza jest w Paryżu. - A potem do Grecji. I wszędzie, gdzie tylko zechcesz pojechać. Wtedy moja rodzina może wreszcie zrozumie, że moje zainteresowanie sztuką jest bardzo - pocałował ją znowu - bardzo pocałował ją jeszcze raz - poważne. - Chciałeś powiedzieć, że sztuką i krowami - poprawiła. Roześmiał się.
446
- Krowy zostają w Wiltshire. A ty, moje żywe dzieło sztuki, idziesz ze mną wziąć kąpiel. - Zachary porwał ją na ręce i ze śmiechem zaniósł do sypialni.
S R 447