Emma Hooper ETTA I OTTO I RUSSELL I JAMES przełożyła Małgorzata Glasenapp
Tytuł oryginału: Etta and Otto and Russell and James Copyright © Emma Hooper, 2015 All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXV Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Glasenapp, MMXV Wydanie I Warszawa, MMXV
Spis treści Dedykacja 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 Podziękowania Przypisy
Dla C. i T.
na zawsze
bez końca
1 Otto, zaczynał się list, napisany niebieskim atramentem. Wyruszyłam w podróż. Nie widziałam jeszcze nigdy oceanu, więc chcę tam dojść. Nie martw się, nie wzięłam furgonetki. Dam radę na piechotę. Postaram się pamiętać, żeby wrócić. Twoja (zawsze)
Etta.
Pod listem zostawiła plik kartek z przepisami na wszystkie potrawy, które najczęściej gotowała. Także zapisanych niebieskim atramentem. Żeby wiedział, co jeść, kiedy jej nie będzie. Otto usiadł przy stole i poukładał je obok siebie, każdą osobno. Kolumny i rzędy. Przyszło mu do głowy, żeby włożyć płaszcz, buty i wyjść z domu na poszukiwania; może popytać sąsiadów, czy ktoś widział, którędy szła – ale nie zrobił tego. Siedział dalej przy stole z listem i kartkami. Trzęsły mu się ręce. Położył jedną dłoń na drugiej, żeby je uspokoić. Po chwili wstał i poszedł po globus. Globus miał żarówkę w środku, podświetlającą linie siatki kartograficznej. Włączył ją i zgasił lampę w kuchni. Postawił globus na drugim końcu stołu, z dala od rozłożonych kartek, i palcem nakreślił drogę. Halifax. Jeśli Etta poszła na wschód, miała do pokonania 3232 kilometry. Jeśli na zachód, do Vancouver – 1201 kilometrów. Ale poszła na wschód, był tego pewien. Czuł, jak skóra na całym ciele ciągnie go w tamtą stronę. Zauważył też, że z szafki zniknęła jego strzelba. Do świtu pozostała jeszcze co najmniej godzina. *** Otto miał czternaścioro rodzeństwa. Razem z nim było ich w domu
piętnaścioro, braci i sióstr. To było w czasach, kiedy pojawiła się grypa i nie chciała minąć, a ziemia była jeszcze bardziej sucha niż zwykle. Banki upadały jeden po drugim i w okolicy umierało więcej dzieci, niż się rodziło. Więc wszyscy starali się o dziecko; z pięciu ciąż zostawało troje niemowląt, z trojga niemowląt jedno dziecko. Prawie wszystkie żony farmerów chodziły w ciąży. W tamtych czasach sylwetka pięknej kobiety była zaokrąglona oczekiwaniem. Matka Ottona była taka sama. Piękna. Zawsze zaokrąglona. Ale sąsiedzi i ich żony patrzyli na nią nieufnie. To przekleństwo albo łaska boża; to nienaturalne, mówili, gdy spotykali się przy skrzynkach na listy. Bo matka Ottona, Grace, nie straciła żadnego z dzieci. Ani jednego. Każda jej ciąża kończyła się krzepkim noworodkiem, a z każdego noworodka wyrastał równie krzepki maluch, który wśród braci i sióstr ubranych w szare i szarobure piżamy, z młodszym rodzeństwem w objęciach albo trzymanym za rękę, zaglądał do sypialni rodziców, słuchając z powagą jęków dobiegających ze środka. ~ Tymczasem Etta miała tylko jedną siostrę: Almę, z włosami czarnymi jak noc. Mieszkali w mieście. Pobawmy się w zakonnice, powiedziała któregoś razu Etta po szkole, jeszcze przed kolacją. Dlaczego w zakonnice?, spytała Alma. Zaplatała właśnie włosy Etty w warkocze, zupełnie zwyczajne włosy, brązowe jak krowi placek. Etta pomyślała o zakonnicach, które czasem widywała na przedmieściach, chodzące święto-duchowo między sklepami a kościołem. Czasami koło szpitala. Były zawsze takie czyste w czarno-białych strojach. Popatrzyła na swoje czerwone buciki. Niebieskie sprzączki. Niezapięte. Bo są piękne, powiedziała. Coś ty, Etta, odparła Alma, zakonnice nie powinny być piękne. Ani nie mają żadnych przygód. Nikt o nich nie pamięta. Ja pamiętam, powiedziała Etta. A zresztą, dodała Alma, ja może wyjdę za mąż. I ty też. Nie, powiedziała Etta.
Nie wiadomo, powiedziała Alma. Schyliła się i zapięła jej but. A poza tym co z przygodami? Trzeba mieć przygody, zanim się będzie zakonnicą. A potem trzeba przestać?, spytała Alma. A potem trzeba przestać.
2 Pierwsze pole, przez które rano przeszła Etta, należało do nich. Do niej i Ottona. Gdyby miała być rosa, to wisiałaby teraz kroplami na źdźbłach pszenicy. Ale Etta czuła na nogach tylko suchy kurz. Ciepły, suchy pył. Przeszła całą ich ziemię bardzo szybko, zanim jej nogi zdążyły się na dobre przyzwyczaić do butów. Dwa kilometry zrobione. Następne było pole Russella Palmera. Etta nie chciała, żeby Otto widział, jak opuszcza dom, dlatego wyszła tak cicho i wcześnie. Ale Russell jej nie przeszkadzał. Wiedziała zresztą, że nie dotrzymałby jej kroku, nawet gdyby chciał. Jego gospodarstwo było o dwieście hektarów większe, a dom był wyższy niż ich, chociaż Russell mieszkał sam i niemal bez przerwy był na dworze. Tego ranka stał między swoim domem a granicą farmy, pośrodku młodego zboża. Stał i rozglądał się. Minęło prawie piętnaście minut, zanim Etta do niego doszła. Dobry dzień na obserwację, Russell? Jak zwykle. Na razie nic nie było. Nic? Nic ciekawego. Russell wypatrywał jeleni. Był już za stary, żeby pracować w gospodarstwie, wynajmował do tego ludzi, więc zamiast pracować, obserwował jelenie. Od wschodu słońca przez jakąś godzinę, a potem godzinę przed zachodem. Czasami widział jakiegoś. Ale zazwyczaj nie. To znaczy nic oprócz ciebie. Może je spłoszyłaś. Może. Przykro mi. Kiedy rozmawiali, Russell rozglądał się dookoła, spoglądał to na Ettę, to znowu wokoło, nad jej głową. Ale teraz przestał i popatrzył na nią. Przykro ci? Z powodu jeleni, Russell, tylko z powodu jeleni. Na pewno? Tak, na pewno. Aha, OK. Pójdę teraz dalej, Russell. Powodzenia z jeleniami.
OK. Miłego spaceru. Do zobaczenia i pozdrów Ottona. I jelenie, jeśli jakieś spotkasz. Jasne. Dobrego dnia, Russell. Dla ciebie też, Etta. Wziął w ręce jej dłoń, z widocznymi żyłkami, postarzałą, podniósł do ust i pocałował, trzymając przy twarzy przez jedną, dwie sekundy. Będę tutaj, gdybyś czegoś potrzebowała, powiedział. Wiem, odparła Etta. OK. To na razie. Nie spytał: gdzie idziesz ani dlaczego gdzieś idziesz. Odwrócił się w kierunku, z którego mogły nadejść jelenie. Etta ruszyła dalej, na wschód. W plecaku, w kieszeniach i na ramieniu niosła: Cztery zmiany bielizny Jeden ciepły sweter Trochę pieniędzy Trochę kartek, w większości czystych, ale jedną z adresami i jedną z nazwiskami Ołówek i pióro Cztery pary skarpet Znaczki Ciastka Mały bochenek chleba Sześć jabłek Dziesięć marchewek Trochę czekolady Wodę w butelce Mapę w plastikowym worku Strzelbę Ottona, z nabojami Małą rybią czaszkę *** Sześcioletni Otto sprawdzał, czy w metalowej siatce dookoła kurnika nie ma dziur wystarczających dla lisa. Lisy umiały przecisnąć się przez każdy otwór większy niż jego pięść, nawet częściowo pod ziemią albo całkiem wysoko. Kiedy znajdował dziurę, wciskał w nią
dłoń, udając, że jest lisem. Kury wtedy uciekały, chyba że był z nim Wiley; obowiązkiem Wileya było rzucanie kurom ziarna. Ale Otto akurat był sam i kury bały się jego pięści. Jestem lisem! Otto objął kciukiem zwinięte palce i poruszał nim jak lisim pyszczkiem. Jestem lisem, wpuśćcie mnie, wciskał dłoń powoli, ale nieubłaganie, jak lis, jak lisi nos. Jestem głodny i was zjem. Otto był głodny. Prawie zawsze chodził głodny. Czasami zjadał trochę kurzego ziarna, dobrego do żucia. Jeśli Wileya akurat nie było. Sprawdził już prawie całe ogrodzenie, kiedy trzyipółletnia Winnie przyszła do niego, ubrana w same ogrodniczki, bez koszulki. Otto włożył jej rano koszulkę, ale było gorąco i musiała ją ściągnąć. Obiad, powiedziała. Podeszła na tyle blisko, żeby ją usłyszał, ale nie bliżej; bała się kur. Otto, powtórzyła. Czas na obiad. Potem poszła szukać Gusa, żeby powiedzieć mu to samo. Taki miała obowiązek. Oprócz imienia każde dziecko w rodzinie Ottona miało swój numer, żeby łatwiej było je rozpoznać. Marie-1, Clara-2, Amos-3, Harriet-4, Walter-5, Wiley-6, Otto-7 i tak dalej. Marie-1 była najstarsza. To ona wpadła na pomysł numerowania. 1? Jest. 2? Jest. 3? Tutaj. 4? Jest, tutaj. 5? Jest, jest, cześć. 6? Obecny. 7? Tak, proszę. 8? Obecny. 9?
Tutaj! Wszyscy zawsze byli obecni. Nikt nie opuszczał obiadów ani kolacji. Dobrze, powiedziała matka Ottona, wszyscy są. Każdy ma umyte ręce? Otto skwapliwie kiwnął głową. Miał czyste ręce i był strasznie głodny. Pozostali także przytaknęli. Ręce Winnie były bardzo brudne, wiedzieli o tym, ale wszyscy pokiwali głowami, łącznie z Winnie. Dobrze, powiedziała ich matka, opierając chochlę na zaokrąglonym brzuchu, zupa! Wszyscy pobiegli do stołu, każdy do swojego krzesła. Ale dzisiaj nie było miejsca dla Ottona. A raczej było, ale siedział na nim ktoś inny. Jakiś chłopiec. Nie brat. Otto popatrzył na niego, a potem sięgnął po swoją łyżkę, leżącą przed chłopcem na stole. To moja, powiedział. OK, odparł chłopiec. Otto złapał swój nóż. To też moje, powiedział znowu. I to, dodał, łapiąc pustą jeszcze miskę. OK, odparł znowu chłopiec. Nie powiedział już nic więcej i Otto nie miał pojęcia, co dalej robić. Stał za krzesłem, starając się nie upuścić swoich rzeczy, powstrzymując się od płaczu. Znał zasady. Nie wolno zawracać głowy dorosłym sprawami dzieci, chyba że jest krew albo chodzi o jakieś zwierzę. Matka obchodziła stół dookoła, zatrzymując się przy każdym dziecku, z garnkiem i chochlą, więc Otto, który trzymał w dłoniach swoją miskę i cicho płakał, musiał czekać, aż do niego dojdzie. Obcy chłopiec tylko patrzył przed siebie. Matka Ottona nalewała dokładnie jedną chochlę zupy do każdej miski. Dokładnie po jednej na dziecko, aż zatrzymała się na chwilę i: Ty nie jesteś Otto. Nie, nie jestem. Ja jestem Otto, tutaj. Więc kto to jest? Nie wiem. Jestem od sąsiadów. Jestem strasznie głodny. Nazywam się
Russell. Przecież Palmerowie nie mają dzieci. Mają bratanka. Jednego. To ja. Matka Ottona zastanowiła się przez chwilę. Clara-2, powiedziała wreszcie, podaj, proszę, z szafki jeszcze jedną miskę. *** Do niedawna rodzice Russella mieszkali w mieście, w Saskatoon, i do niedawna Russell mieszkał tam z nimi. Ale pięć tygodni wcześniej banki ogłosiły całkowite bankructwo, w gazetach, żeby wszyscy się na pewno dowiedzieli, jeśli jeszcze nie zdążyli zauważyć, i po dwóch tygodniach ojciec Russella, właściciel sklepu w samym środku miasta, gdzie sprzedawał wszystko: narzędzia, landrynki, bawełniane płótno na metry, zrobił się jakiś blady, potem zaczęło mu się kręcić w głowie, potem musiał usiąść, potem się położyć, a potem pocił się i pocił, a Russell przynosił tyle zimnej wody z kuchni, w największym emaliowanym dzbanku, który dźwigał po schodach, przyciskając z całej siły do siebie, zimny i ciężki, i wnosił do sypialni, gdzie leżał ojciec, najpierw sam, a potem, niedługo, z lekarzem stojącym nad łóżkiem, a potem, niedługo później, z lekarzem i księdzem, podczas gdy matka Russella gotowała dla wszystkich i próbowała sobie poradzić z „tymi przeklętymi papierami”, aż wreszcie, po kolejnym tygodniu, kiedy Russell niósł już dwunasty dzbanek wody z kuchni, tak zimny na jego brzuchu i piersiach, zimnem, które niemal paliło mu skórę, jego ojciec poddał się i umarł. Matka westchnęła i włożyła czarną sukienkę, tę ze sztywnym koronkowym kołnierzykiem, a potem zamknęła sklep na dobre i znalazła sobie pracę stenotypistki w Reginie. Przez część drogi Russell jechał razem z nią. Nigdy wcześniej nie jechał pociągiem. Za oknem migały krowy chude jak patyki. Russell miał ochotę wychylić się i otworzyć oczy jak najszerzej, żeby wiatr wysuszył je całkiem, na zawsze. Ale okno nie dawało się otworzyć. Więc zamiast tego Russell wodził palcem po kołnierzyku matki, wzdłuż wijących się wzorów koronki, i pozwolił swoim oczom na płakanie. Niemal dokładnie między Saskatoon a Reginą pociąg zatrzymał się i Russell wysiadł, a jego matka nie. Będzie ci się podobało
w gospodarstwie, powiedziała. Na wsi jest lepiej. OK, powiedział Russell. Naprawdę jest lepiej, powtórzyła matka. OK, powtórzył Russell. I niedługo się zobaczymy, pamiętaj, powiedziała. Tak, odparł Russell. OK. Wujek i ciotka Russella czekali na niego na peronie. Zrobili mały transparent z dna skrzynki na mleko. Było na nim napisane: WITAJ WDOMU RUSSEL! Chociaż bardzo chcieli, nie mieli własnych dzieci. ~ Tego samego roku, w którym również Etta skończyła sześć lat, w ogóle nie spadł deszcz, ani razu. To było dziwne, to było bardzo niedobre, ale jeszcze gorszy był fakt, że nie spadł także śnieg. W styczniu można było wyjść za miasto, w wysokie trawy, i wszystko wyglądało jak latem, żadnych płatków ani szronu. Ale kiedy dotknęło się traw albo kiedy ptak próbował na nich przysiąść, źdźbła kruszyły się od razu, przemarznięte i łamliwe. Alma zabrała Ettę na spacer do strumienia, a raczej do miejsca, gdzie kiedyś płynął strumień. Patrzyły na rybie szkielety leżące na dnie suchego łożyska, jaśniejące najbielszą bielą. Jeżeli w kostkach znajdowały się dziurki wydrążone przez owady, dziewczynki zabierały je do domu jako materiał na naszyjniki. Czaszki oczywiście zawsze miały otwory, ale siostra Etty nie chciała z nich robić korali. Mogą znowu ożyć, kiedy dotkną twojej skóry, powiedziała. I zacząć mówić. Zostaw je. Dobrze, powiedziała Etta. Ale kiedy Alma była odwrócona, wsunęła kilka mniejszych czaszek do rękawiczek, z wierzchu, tak żeby móc swobodnie zginać palce. Zimno ci w uszy?, spytała Alma. Trochę, powiedziała Etta. Chociaż wcale nie było jej zimno. Trzymała rękawiczki przy uszach, żeby sprawdzić, czy będzie już coś słychać, czy usłyszy głosy rybich czaszeczek. Chciała zobaczyć, czy dotknięcie skóry jej dłoni wystarczyło, żeby je obudzić, żeby zaczęły mówić. Tego dnia wiatr świszczał naprawdę głośno, ale kiedy Etta
przycisnęła policzek do wełnianej tkaniny wystarczająco mocno, coś się odezwało. Jakieś szepty. Po jakiemu mówią ryby? Alma ścierała pył ze ślicznej ości, niemal całkowicie przezroczystej; nie podniosła wzroku. Pewnie po francusku, odparła. Jak babcia. Etta przycisnęła rękawiczki do uszu i cichutko zapytała: Czy powinnam być zakonnicą? Zawiał wiatr i ze środka rękawiczek dobiegło: Non, non, non.
3 Etta śpiewała podczas marszu. Nigdy nie zapominała słów piosenek. Na skraju równiny patrzymy przed siebie, Pytając, czemu nie ma deszczu na niebie, A anioł Gabriel śpiewa nad nami, Że deszcz jest teraz za chmurami. Starała się trzymać z dala od dróg, iść polami, na których zaczynały rosnąć zboża. Wiedziała, że farmerzy tego nie lubią, ale na drodze przystawałaby każda ciężarówka, żeby się przywitać i zapytać: dokąd idziesz, co chcesz robić. Zatem trzymała się pól, uważając na młode rośliny. Pola były tutaj rozległe i puste, poza pasącymi się krowami tu i ówdzie, więc śpiewała tak głośno, jak tylko miała ochotę. Zatrzymała się, żeby coś zjeść w przydrożnej kafejce w Holdfast. Zmienili stoły i krzesła od czasu, gdy była tu ostatni raz, z Almą. Teraz było czyściej i mniej kolorowo. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, kiedy wchodziła do miasta, i nikt nie zauważył, kiedy je opuszczała – poza kelnerką i chłopakiem obsługującym kasę. Zjadła trzy gołąbki, dwie kromki chleba z masłem i kawałek placka z rabarbarem, zapłaciła i wyszła, niosąc w kieszeni dziesięć jednorazowych saszetek z keczupem i osiem z zielonym sosem. W sosie były warzywa i cukier, a keczup składał się z owoców i cukru, więc mogły się przydać w razie potrzeby. O zmierzchu zboża zaczęły rzednąć i ziemia stawała się coraz bardziej piaszczysta, aż w końcu całkiem zmieniła się w piasek. I wtedy, gdy słońce zniknęło za pomarańczową linią horyzontu, Etta się zatrzymała; doszła do brzegu jeziora, do samej wody, na tyle blisko, że prawie zmoczyła ją lekka fala. Zdawała sobie oczywiście sprawę, że po drodze napotka przeszkody, że będzie musiała pokonać rzeki i jeziora, zanim dojdzie do Halifaksu. Wiedziała, że w prowincji Ontario jest
pełno jezior. Ale nie spodziewała się ich tak od razu. Usiadła na piasku, parę metrów od brzegu. Dobrze było sobie posiedzieć. Zastanawiała się nad przepłynięciem jeziora. Ile potrzeba na to energii; jak długo można płynąć bez zatrzymania. Położyła się i słuchała drobnej fali, nowego dźwięku. Zamknęła oczy. O Boże, to pewnie ktoś nieżywy. Nie! Nie wiadomo. Chcesz sprawdzić? Chodź ze mną. Jasne. Kocham cię. Ja ciebie też. Popatrz, nie jest nieżywa. Oddycha. Słyszałam, że czasami tak robią, po śmierci. Kto, trupy? Oddychają? No. Nie. Nie wiadomo. Nie. Ettę obudził dźwięk ich kroków, dudniących na piachu, ale trzymała oczy zamknięte, żeby lepiej słyszeć, co mówią, podchodząc do niej. Oddychała płytko. Kiedy spała, jej nogi zagłębiły się w piasku, podobnie jak część tułowia. Ciężar piasku dawał poczucie bezpieczeństwa. Czuła, jak podnosił się wraz z jej oddechem. Jeżeli otworzę oczy, spytają mnie, kim jestem, pomyślała. Ale jeśli nie otworzę oczu, będą sądzili, że nie żyję. Pewnie zadzwonią na policję. Starała się dojść do jakichś wniosków, otworzyć umysł, ciągle z zamkniętymi oczami. Piasek. Dotknięcie piasku. Zmęczenie, które czuła w biodrach. Noc. Głosy. Lekki wiatr. Siostra z czarnymi włosami. Dom w mieście. Papier do pisania. Kartka. Para nadal zajęta była rozmową, coś odwróciło ich uwagę. Nie otwierając oczu, Etta sięgnęła do kieszeni płaszcza, żeby wyjąć kartkę, której szukała teraz między saszetkami zabranymi z restauracji, osypując z siebie kaskady piasku. Ani dyskretnie, ani niedostrzegalnie. Wreszcie znalazła. Poskładaną. Wyjęła ją i rozłożyła. Teraz już na pewno
zorientowali się, że nie jestem nieżywa. Pewnie czekają. Albo się przestraszyli. Otworzyła oczy. Było ciemno, więc musiała przysunąć kartkę blisko twarzy. Ty: było na niej napisane. Etta Gloria Kinnick z Deerdale Farm. Wiek: kończysz 83 lata w sierpniu. Etta Gloria Kinnick, wyszeptała do siebie. OK. W porządku, OK. Nie jestem nieżywa, powiedziała do dwójki młodych ludzi stojących w pobliżu, wpatrujących się w nią niespokojnie. Nazywam się Etta Gloria Kinnick. Człowiek nie może oddychać po śmierci. O Jezu! Chciałem powiedzieć, dobrze! To znaczy, dobry wieczór, powiedział chłopak. Widzisz? Mówiłam, powiedziała dziewczyna. Dobrze się pani czuje?, spytał chłopak. Tak, tak, wszystko w porządku. Aha, OK, to dobrze. … … Może zaprowadzić panią do domu? Nie idę do domu. Więc nie, dziękuję. Jest pani bezdomna? George! No co, po prostu nie wygląda, jakby była bezdomna, i tyle. Nie jestem bezdomna. Tylko nie idę do domu. A gdzie pani idzie? Na wschód. Ale to znaczy, że musi pani przedostać się na drugi brzeg Last Mountain Lake. Albo obejść dookoła. Ale ono jest naprawdę długie, wie pani? Nie wiem. Może tak. Jest. Mamy mapę w domu. Jest bardzo długie.
… … Może pomożemy pani wstać? Molly i George, nastolatki, które znalazły Ettę, były tutaj na imprezie; oddaliły się po cichu, osobno, najpierw jedno, a po siedmiu minutach drugie, a potem spotkały się sto metrów dalej na plaży, za szopą wędkarską Lambertsów. Wracali właśnie na przyjęcie, jakieś pół godziny później, kiedy natknęli się na Ettę. Teraz, gdy już ją znaleźli, stwierdzili, że nie jest martwa, pomogli jej wstać i otrzepać się z piasku – skierowali się w swoją stronę, z powrotem na zabawę, oboje przesiąknięci zapachem wysuszonych sieci na okonie, ze śladami lin odciśniętymi na plecach. Hej, wiecie co?, powiedziała Molly. Co?, spytał George. Co?, spytała Etta. Powinna pani pójść z nami. Na imprezę. Niech pani z nami pójdzie. Tak?, spytał George. Tak?, spytała Etta. Tak!, stwierdziła Molly, od razu biorąc Ettę za rękę i kierując się wzdłuż plaży w stronę głosów i światła. Kochany Otto, Płynę właśnie łódką. Taką małą, tanim dmuchanym pontonem – na szczęście, bo nie wiem, jak uda mi się go zwrócić właścicielkom, młodszym siostrom bliźniaczkom pewnego chłopca, którego spotkałam wczoraj wieczorem przy ognisku na zachodnim brzegu Last Mountain Lake. Byliśmy tam na imprezie. Jedna z dziewcząt powiedziała, że jestem podobna do jej babci, która już umarła. Powiedziałam jej, że nie jestem akurat niczyją babcią i nie umarłam, a ona stwierdziła, że to się świetnie składa. Wiosłuję wiosłem, które znaleźliśmy na plaży. Nie wiemy, do kogo należy. Pewnie bliźniaczki nigdy nie chciały wypływać na tyle daleko,
żeby potrzebowały wiosła. Kiedy dopłynę na drugi brzeg, włożę wiosło do łódki i zepchnę ją na wodę, z karteczką: Łódka – własność bliźniaczek McFarlan. Wiosło – właściciel nieznany. Już to napisałam, na serwetce. Mam też zwykły, prawdziwy papier (jak ten), ale nie chcę go zużyć zbyt szybko. Oprócz łódki i wiosła dzieciaki dały mi też dwa piwa i pół butelki whisky. Przyda się, gdyby zrobiło mi się zimno, powiedziały. To były naprawdę miłe dzieciaki. Niektórzy byli zakochani. Pamiętaj o zakładaniu kapelusza i jedz szpinak, jak już będzie. Twoja
Etta.
Otto dostał list pięć dni po dacie umieszczonej w nagłówku. Czyścił właśnie piekarnik według instrukcji zapisanej na pożółkłej kartce: Potrzebne: Soda oczyszczona i woda. Sposób użycia: Nałożyć, poczekać, zetrzeć. kiedy list przyszedł z poranną pocztą. Etty nie było już od tygodnia. Pierwszego dnia próbował wyjść w pole jak zwykle, ale nie mógł przestać się oglądać, patrzeć w stronę domu. Jak Russell za swoimi jeleniami. Przez kolejne dni pracował w warzywniku albo w domu. Bolał go
brzuch, jeśli oddalił się bardziej. Przekopał i zagrabił grządki, a następnego dnia zrobił to samo. Grabił równo, rowek przy rowku. Nie posiał niczego, szpinaku ani marchwi, ani rzodkiewek, dopóki Etta nie dotarła do prowincji Manitoba. *** W gospodarstwie rodziców, gdy Otto był mały, przed południem jego obowiązkiem było sprawdzanie ogrodzenia w kurniku. Po obiedzie musiał zbierać kamienie. Znowu używał swojej pięści jako miarki. Jeżeli kamień był mniejszy niż jego zaciśnięta pięść, zostawiał go. Jeśli był większy, wrzucał go do worka po mące, który ciągnął za sobą, dopóki worek nie zrobił się prawie – ale nie całkiem – zbyt ciężki. Wtedy wlókł go do granicy ich ziemi, do rowu, za którym była farma Palmersów, i wrzucał tam kamienie. To była Kamienna Dolina i w niedziele, kiedy nie musieli pracować, Otto z braćmi i siostrami, i teraz też z Russellem bawili się tam w Niebezpieczną Podróż. Jeżeli kamień był bardzo duży, zbyt duży, by mógł go podnieść, musiał zawołać albo poszukać Harriet (4) i Waltera (5), zajmujących się topieniem gofferów, które inaczej przekopałyby całą farmę1. Harriet i Walter mieli więcej siły i mogli podnieść większe kamienie. Zazwyczaj jednak Otto sam dawał radę. Zwłaszcza teraz, kiedy Russell pracował razem z nim. Russell był tylko pięć miesięcy młodszy od Ottona, więc matka Ottona nazwała go Russell-7½. Powiedziała do niego: Możesz u nas jeść, Russell-7½, nie mam nic przeciwko temu; pewnie czujesz się samotny u cioci i wujka; ale jeśli już tu jesteś, będziesz musiał pracować jak inne dzieci. Dobrze? Dobrze, odpowiedział Russell. W jego głosie zabrzmiał strach, który ucieszył Ottona, nawet jeśli to znaczyło, że Russell będzie wszędzie za nim chodził i przeszkadzał. Czy twoja ciotka i wujek nie mają dla ciebie nic do roboty w gospodarstwie?, spytał teraz Otto, a jego oczy przeglądały ziemię pod nogami z lewa na prawo i z powrotem, jakby ciął kosą; był to sposób, który wymyślił, żeby nie zostawiać żadnych kamieni. Russell szedł kilka kroków za nim, w razie gdyby jednak coś zostało. To był jego szósty dzień pomagania na farmie. Nie. Oni uważają, że dzieci nie powinny pracować, powiedział
Russell, bo komuś może stać się krzywda. To jak masz się nauczyć pracy w gospodarstwie, żeby potem wszystko umieć, jak będziesz dorosły? Nie wiem, czy będę miał gospodarstwo. Poza tym będę chodził do szkoły. Ponieważ szli jeden przed drugim, musieli to wszystko mówić głośniej niż zwykle, prawie wykrzykując. Wiatr nawiewał im pył do ust, na język i na podniebienie. Otto nauczył Russella, jak wypluwać go do czysta, co parę minut. My też chodzimy do szkoły, powiedział Otto. Ale nie latem, tak jak teraz, i nie w żniwa i na Boże Narodzenie, i Wielkanoc. Umiemy liczyć od zera do dziesięciu i z powrotem. Nawet Winnie. Ale w szkole nie można się nauczyć, jak zrobić, żeby lis nie zjadł wszystkich kur, a wtedy nie ma jajek na śniadanie ani do ciasta. No, powiedział Russell, my nie jemy dużo ciasta. Kopnął na bok jeden zbyt mały kamień. I lubię chodzić do szkoły, dodał. Russell stał się wkrótce jednym z rodzeństwa Voglów. Pracował z nimi, jadł z nimi, opuszczał szkołę razem z nimi i dorastał wśród nich. Niektóre z młodszych dzieci zapomniały albo w ogóle nie zdawały sobie sprawy, że nie jest ich bratem, chociaż zazwyczaj wychodził o piątej po południu i szedł do domu ciotki na kolację, pacierz i sen. W łóżku zawsze czekała na niego butelka z gorącą wodą, mimo że wody brakowało i ciotka musiała podgrzewać tę samą wodę i wlewać z powrotem do butelki, każdego wieczora. Poza tym Russell należał do rodziny Voglów. Dlatego dzieci tak się zdziwiły, kiedy okazało się, że nigdy nie jechał traktorem. To OK, że nie jeździł traktorem. Nie możemy sami jeździć, aż nie mamy dziesięciu lat dla dziewczynek i dwunastu dla chłopaków. Ale to nie chodzi o prowadzenie. On nigdy nawet nie siedział w traktorze. Nigdy? Nigdy. To byli Otto i Walter. Zrobili sobie akurat przerwę w pracy i szli do domu po wodę do picia dla siebie i dla Russella, i Harriet, z których jedno szukało na polu kamieni, a drugie – gofferów. Było bardzo gorąco.
Właśnie zaczął się lipiec i powietrze było upalne, suche i pyliste. Walter miał na sobie za duży kapelusz, a Otto zawsze zapominał swojego i szedł teraz bez niczego. Słońce znowu paliło mu głowę. Potem musiał wyciągać spomiędzy włosów kawałki łuszczącej się skóry, czego nie cierpiał, więc znajdował swój kapelusz i wieszał na poręczy łóżka, ale i tak o nim zapominał. W późniejszym życiu skórę na przedziałku zawsze miał czerwoną od maja do września, nawet kiedy już osiwiał. Sąsiedzi mogli kierować się jego opalenizną niczym kalendarzem – pikować szpinak, kiedy zaczerwienienie się pojawiało, i przykrywać krzaki pomidorów, gdy zaczynało blednąć. Biedny Russell, powiedział Walter. No, odparł Otto. Chociaż tak naprawdę czuł satysfakcję. Harriet! Co Harriet? Ona jest wystarczająco duża! Już jeździ traktorem, no nie? No tak… ale chyba nie możemy. Nie ma teraz żadnej pracy na traktorze. I nie znaleźliście jeszcze wszystkich gofferów. Nigdy nie znajdziemy wszystkich gofferów. A ty nigdy nie znajdziesz wszystkich kamieni. Może znajdę. Przecież się staramy. Nie da się. Weźmiemy wodę, zaniesiemy Harriet i Russellowi, a potem powiemy Harriet, żeby wzięła traktor i wsadzimy Russella na górę. Chodź! Możemy to szybko zrobić. Tylko piętnaście minut, wzdłuż pola, a potem wracamy do gofferów i kamieni. Dobra? Może, odparł Otto. OK, powiedziała Harriet. Jeżdżenie jest proste. Nie ma sprawy. OK?, zapytał Otto. Na pewno? Pewnie, czemu nie? Nie będzie nawet piętnaście minut. Widzisz?, powiedział Walter. A co ty na to?, powiedział Otto, odwracając się do Russella, który nie odezwał się ani razu od początku rozmowy. OK, odparł Russell. Na traktorze było miejsce tylko na dwoje z nich. A tak naprawdę tylko na jedno, na metalowym siedzeniu pomalowanym na zielono, zaprojektowanym dla osoby o nogach znacznie dłuższych niż nogi
Harriet – ale z tyłu było trochę przestrzeni i tam mogła stanąć jeszcze jedna osoba, trzymając się ramion kierowcy. A jeśli ktoś był naprawdę mały, można było się wcisnąć za kierownicę i usadowić na kolanach prowadzącego. Większość dzieci tak właśnie jechała na traktorze po raz pierwszy, na kolanach matki, ojca albo Marie, ale Russell był zbyt duży, a Harriet zbyt mała, więc musiał stanąć za jej plecami. Walter i Otto patrzyli z dołu. Najpierw wiwatowali i krzyczeli, gdy Harriet poprowadziła traktor wzdłuż granicy pola. Potem stali tylko i przyglądali się z tyłu jeszcze przez jakąś minutę. Potem właściwie już niewiele było widać, więc wrócili do gofferów i kamieni, idąc powoli po śladach wyciśniętych w ziemi przez koła traktora. Dwa duże kamienie i jednego utopionego goffera później wydało im się, że widzą Amosa – którego obowiązkiem o tej porze roku było zbieranie dzikich jagód do dwóch dużych wiader i przez to miał zawsze fioletowe palce – jak biegnie w ich kierunku, wymachując swoją pomazaną ręką nad głową. Nie zdawali sobie sprawy, że to Harriet, dopóki Otto nie zauważył warkoczy wystających spod kapelusza. Z bliska jej ręce były bardziej czerwone niż fioletowe. Oddychała jak maszyna. Kojot, powiedziała. Przestraszył się. To nie była jego wina, to nie była moja wina. To był kojot, powtórzyła. Złapała Ottona za rękę, a on złapał Waltera. Biegli wszyscy razem, śladem opon traktora. Otto widział wiele umierających stworzeń. Dużo. Widywał goffery, kiedy Harriet i Walter zalewali ich nory wodą albo kiedy do nich strzelali, gdy zamiast się utopić, uciekały prosto pod strzelbę Harriet. Zazwyczaj strzelała im prosto w głowę i ginęły od razu, chyba że biegły inaczej niż zwykle i dostawały postrzał w bok albo nogę, a potem starały się biec dalej, trzymać się życia, aż Harriet wymierzyła do nich znowu, żeby się nie męczyły. Widział też kury oczywiście, zjedzone do połowy przez lisa, albo ptaki, które uderzyły w okno albo schwytał je kot. A kiedyś, gdy był młodszy, zaledwie czteroletni, znalazł bardzo małego kotka, najsłabszego w miocie, dopiero co urodzonego
i porzuconego w trawie rosnącej za wychodkiem. Był szaroróżowy i strasznie mały. Otto nikomu o tym nie powiedział, bo nie wolno im było trzymać własnych zwierząt. Wziął z kuchni brytfannę do pieczenia indyka, której matka używała tylko w Boże Narodzenie, w środku zrobił posłanie ze szmat i drewnianych wiórków i trzymał tam kotka, wśród wysokiej trawy, w tym samym miejscu, gdzie go znalazł. Odchodząc, nakładał pokrywkę, żeby kotek nie wyszedł i żeby nie dostały się do niego psy ani lisy. Kociak był tak mały, że z łatwością chował się pod materiałem i wiórkami, więc Otto musiał go wygrzebywać za każdym razem, kiedy przychodził z mlekiem albo rozmoczonym w mleku chlebem. Trzymał go wtedy w dłoni tuż przy swojej twarzy i mówił: Teraz jesteś malutka, ale będziesz bardzo duża. Nie masz się czego bać. Będziesz królową kotów. Nie bój się, nie płacz. Będziesz wielka, największa. Głaskał zwierzątko palcem po pomarszczonym łebku i miał nadzieję, że otworzy oczy. A ono wbijało w niego pazurki, które bardziej łaskotały, niż kłuły. Nazwał je Cynthia. Ale Cynthia nie otworzyła oczu. Nigdy nie zjadła chleba i wypiła tylko odrobinkę mleka. Zaczęła ruszać się coraz mniej i coraz więcej spać, tylko spać, prawie się nie ruszała, gdy Otto wyjmował ją z brytfanny. Głaskał jej łebek coraz dłużej, a nawet próbował, troszkę, odciągnąć powieki, ale nie pomagało. Kołysał ją powoli w dłoni i mówił: Cynthia, Cynthia, Cynthia, obudź się, obudź się, obudź się, ale ona była chora, a on wiedział, co to znaczy. Chora jak dziecko sąsiadów. Więc którejś nocy, kiedy poszedł zrobić siusiu, zabrał brytfannę z Cynthią i po cichu zaniósł do sypialni. Amos, który miał osiem lat i był mądry, obudził się, gdy Otto wszedł do pokoju. Otto?, szepnął. Dookoła wszyscy spali. Co? Po co ci garnek do indyka? Nie powiesz? Nie powiem. Chodź zobacz. Amos wstał, starając się nie zbudzić Waltera, z którym dzielił łóżko, i razem z Ottonem wyszedł na korytarz. Otto postawił brytfannę na podłodze między nimi. To mój kotek, powiedział. Cynthia. Jest chora.
Podniósł pokrywkę. Trzeba ją wyciągnąć spod spodu, dodał. Ona się chowa. Znalazł zwierzątko w rogu, zagrzebane w wióry. Podniósł je w prawej ręce, jak zawsze. Miało wiórki przyczepione do grzbietu i łebka. Ciągle tylko śpi, powiedział. Jest łysa, powiedział Amos. No, powiedział Otto. Przyglądali się jej przez parę sekund. Z pokoju za ich plecami słychać było oddechy śpiących. Wiesz, że nie żyje, powiedział Amos. No tak, powiedział Otto. Gardło miał całkiem suche. Trzymał prawą rękę bardzo, bardzo ostrożnie. OK, powiedział Amos. Położył dłoń na ramieniu Ottona i nie zabierał. OK, powiedział Otto. Prawie rok później, kiedy wracali razem na kolację po pracy, Amos powiedział do Ottona: Pamiętasz Cynthię? To był goffer, wiesz. Nie kotek. I tak trzeba by ją zabić. Bo to był goffer. Otto nic nie odpowiedział, tylko pokiwał głową. Widywał też nieżywe cielęta, które źle się urodziły, niektóre od razu martwe, inne prawie, na tyle, że zaraz potem umierały, z pomocą albo same z siebie, z oczami niemal większymi od głowy, z poplątanymi nogami. Do nich Russell był teraz najbardziej podobny, leżąc na ziemi, do połowy pod traktorem, z jedną nogą zaplątaną wokół drugiej, jak te długie cukierki do żucia. Tylko jego oczy były zamknięte, jak u Cynthii. Otto popatrzył na niego, a potem odwrócił się i zwymiotował. To był kojot, powiedziała Harriet. Przebiegł obok nas i Russell się przestraszył i puścił mnie, a ja musiałam skręcić, żeby nie przejechać kojota, i Russell się zachwiał, to nie była jego wina ani moja wina, i nie jego wina, i nie moja wina, nie moja wina, mówiła. Wszyscy mieli na sobie zwykłe spodnie, poza Ottonem, który tego dnia włożył stare ogrodniczki Waltera z podwiniętymi nogawkami. To był największy kawałek materiału, jaki mieli, więc Otto zdjął je z siebie, a potem podnieśli nieprzytomnego Russella, położyli go na nich jak na
noszach, ciągle zaplątanego, z zamkniętymi oczami, i zanieśli do domu, Harriet i Walter trzymający po jednej mocno naciągniętej nogawce, a Otto, w majtkach i koszulce, za nimi, trzymając szelki i patrząc na zamknięte oczy Russella. Russell nie umarł, ale jedna z jego nóg tak; jedna noga pozostała skręcona jak cukierek do żucia, więc kiedy szedł przez pole, zawsze było wiadomo, że to on, nawet gdy słońce świeciło prosto w oczy. Zginał się w przód co drugi krok, w stronę wykręconej prawej stopy, i natężał wszystkie mięśnie zdrowej nogi, brzucha i pleców, żeby wyprostować się ponownie, tak raz za razem. Kiedy się na niego patrzyło dłuższy czas, wyglądał, jakby tańczył walca sam ze sobą. ~ Niezbyt wiele lat później Etta i Alma jechały samochodem do Holdfast, w milczeniu. Etta miała piętnaście lat. Alma prowadziła, w swoich beżowych pantoflach na obcasach. Tych, które nosiła na potańcówki. Etta myślała, że musi być trudno prowadzić w takich butach, ale nic nie powiedziała. Świst wiatru był głośniejszy od silnika samochodu. Kiedy dojechały do przydrożnej kafejki, Alma zaprowadziła ją do stolika przy ścianie. Zamówiły coś u kelnerki, której nie znały, a potem: Jestem chora, Etta, powiedziała Alma. Jej czarne włosy, które zazwyczaj spinała w kok, były rozpuszczone. Ta fryzura zmieniała kształt jej twarzy, ukrywała rysy, zasłaniała. Wiatr w aucie potargał ją i poplątał. Nie widać, żebyś była chora, powiedziała Etta. Wiedziała, że chorzy ludzie szarzeją albo żółkną, albo kaszlą, tracą głos i nie mogą jeść, ale Almy nie dotyczyła żadna z tych rzeczy. Jej głos był cichszy niż normalnie, ale brzmiał wyraźnie. Jej twarz była schowana, ale miała zwykły kolor. I nie przestała jeść. Zamówiły ciasto: śmietankową babkę z rodzynkami dla Almy, placek z jagodami dla Etty. Ludzie nie chorowali na grypę już od dawna, od lat, od kiedy były naprawdę małe. I wtedy chorowały głównie wiejskie dzieci, nie miejskie, takie jak one, które miały do dyspozycji światło elektryczne i toalety w domu. Ale serce Etty zabiło niespokojnie. Wyglądasz dobrze, Alma, powiedziała.
Alma położyła dłonie na stole, wnętrzem do góry. Etta musiała się powstrzymać, żeby nie zrobić tego samego. Naśladowanie Almy zawsze było jej pierwszym odruchem. Zamiast tego przycisnęła swoje dłonie, wnętrzem do góry, do spodu stolika. Nie mam grypy, powiedziała Alma. OK, powiedziała Etta. Wszystko zepsułam. Ty? My, razem. My? Ale nie mam zamiaru mu powiedzieć. Komu? Czego? Jimowi. Ojej, szepnęła Etta. Coś ścisnęło ją w żołądku; jej twarz pochłodniała, zbladła i poszarzała. Miała nadzieję, że Alma tego nie widzi. Kochała się w Jimie. Jim zabierał ją na przejażdżki, razem z Almą. Zawsze rozśmieszał jej rodziców. Och, ojej. Kelnerka przyniosła ciasto. Dziękuję, powiedziały. To ja dziękuję, odparła kelnerka, przekrzywiając głowę i uśmiechając się do nich. Potem odwróciła się i wróciła do kuchni. Jej buty były takie same jak Almy, tylko bardziej znoszone, z poobdzieranymi obcasami i noskami. Etta spojrzała na siostrę. Nie na twarz, ale na wszystko poza tym: piersi, ramiona, ręce. Zza stołu nie widać było brzucha, ale wyobraziła go sobie, białą skórę, na której opinał się materiał niebieskiej sukienki. Będę musiała wyjechać, powiedziała Alma. Myślałam, myślałam i myślałam, i nie ma innego wyjścia, wyjadę. Wyjechać? Tak. Dokąd? Do ciotek. Ale my nie mamy żadnych ciotek. Chodzi o co innego, Etta. Ale przecież, powiedziała Etta i umilkła. Spuściła wzrok na stojący przed nią talerz; błękitny kwiatowy wzór biegł wzdłuż krawędzi. Ona nie
była chora, ale nie miała ochoty na swój placek. Ojej, dodała po chwili. Czy Jim też wyjedzie? Nie wiem. Dlaczego miałby wyjeżdżać? No przecież on… To się tak nie dzieje, Etta. Etta odkroiła widelczykiem kawałek placka. Był pełen fioletowych jagód. A czy ja mogę z tobą jechać?, spytała. Etta, powiedziała Alma. Nie. Alma zjadła trochę swojej babki, słodkiej, z ciągnącym się kremem, więc Etta też zjadła trochę swojego ciasta. Nie było takie dobre jak ich własne, które piekły w domu. Przecież nie chodzimy nawet do kościoła, powiedziała Etta. To nie szkodzi, odparła Alma. Nie znamy nawet żadnych modlitw. Ja znam. Teraz. Więc dziecko też będzie zakonnicą. Etta wyobraziła sobie maleńkie niemowlę owinięte habitem, otoczone przez kobiety z zakrytymi włosami. Wszystkie na czarno. Ten obraz był prawie piękny. Wszystkie śpiewały święte kołysanki. Nie, powiedziała Alma. Oddadzą je. Oddadzą je? Tak. A ja zostanę i będę się modlić. Na zawsze? Na zawsze. Ale można przyjeżdżać w odwiedziny. I habity nie muszą być czarne, są też niebieskie, jasnoniebieskie. Etta zamknęła oczy. Czuła bicie serca pod powiekami. Próbowała zza czarnych habitów dojrzeć niebieskie, błękitne jak niebo, jak woda. Alma wyjechała niecały tydzień później. Więc przekonałaś ją w końcu, Etta, powiedział ojciec, kiedy wracali ze stacji kolejowej. Pomyślcie tylko, nasza Alma w zakonie. Nasza Alma. Wyobraźcie sobie. Szedł z przodu, za nim Etta, na końcu matka, po żwirowej ścieżce wiodącej przez spłowiałą trawę, na tyle blisko, że słyszeli się nawzajem. Jestem z niej dumny, powiedział ojciec. Tak, odparła Etta. Tak, dodała jej matka, z tyłu.
Etta nie miała pojęcia, czy rodzice wiedzieli, czy nie. Klasztor znajdował się na Wyspie Księcia Edwarda. Trzeba było jechać bardzo długo pociągiem, a potem jeszcze płynąć promem. Jedyne łodzie, jakie widywały dotąd Etta i Alma, były zrobionymi z papieru łódeczkami, które prawie dawały radę unosić się w błotnistym nurcie strumienia. To tak strasznie daleko, powiedziała Etta, kiedy kładły się spać w noc przed odjazdem, odwracając się w stronę, gdzie musiała być Alma, choć nie było jej widać w ciemnościach. Dlaczego akurat tam, tak daleko? Tam właśnie mają niebieskie habity, powiedziała Alma.
4 Etta, Zacząłem rysować przerywaną linię na naszym globusie, zaczynając od domu, wzdłuż trasy, którą pewnie wybrałaś. Dorysowuję tylko jedną albo dwie kreseczki na dzień. Wydają się małe na naszym dużym globusie, ale to bardzo miłe zajęcie, codziennie trochę dalej. Mogą być jak ślad zostawiony w lesie przez Jasia i Małgosię, który doprowadzi Cię z powrotem do domu, gdybyś zapomniała drogi. Chociaż wiem przecież, że nie możesz teraz go widzieć (ani mnie). Pewnie jesteś już w Manitobie. Posadziłem wczesne sadzonki. Szpinak, marchew i rzodkiewki. Wysyłam ten list do Williama, syna Harriet (4), który mieszka w Brandon. Tego księgowego, pamiętasz. Bo może się u niego zatrzymasz na nocleg, kiedy będziesz w pobliżu, jeżeli będziesz w pobliżu, chociaż pewnie nie i pewnie William się zdziwi, widząc na kopercie: Etta Vogel, c/o William Porter, i pewnie odeśle ten list z powrotem – ale to nie szkodzi. Dam Ci go, jak wrócisz. Położę na kupce obok listów, które przysyłasz do mnie. Leżą na stole w kuchni, bo nie potrzebuję całego stołu do jedzenia. Nie byłem u Russella, na jego polu, od zeszłego tygodnia, kiedy powiedział, że chyba powinienem przestać przychodzić na jakiś czas, ponieważ kaszlę, a to może płoszyć jelenie. Więc trzymam się z daleka. Ale czasem on przychodzi do mnie, kiedy już skończy obserwacje, i pijemy kawę, albo zostawia kartki w drzwiach, jak akurat przechodzi. U niego wszystko w porządku. Nie powiedziałem mu, gdzie się wybrałaś. Powiedziałem, że wyjechałaś, i tyle. Na razie
Otto. PS Wiem, że poszłaś zobaczyć ocean, i powinnaś go zobaczyć, Etta, naprawdę, ale w razie gdyby były jeszcze jakieś inne powody Twojego odejścia, gdyby było coś, czego się dowiedziałaś albo o czym chciałabyś zapomnieć i wolałaś o tym ze mną nie rozmawiać, to w takim razie zawsze możesz o tym napisać. Napisać tutaj, i potem nigdy więcej nie musimy o tym wspominać.
Etta była już w Manitobie. Zorientowała się, bo auta miały inne tablice rejestracyjne. Wędrowała od czternastu dni. Myła włosy i całe ciało w rzekach i strumieniach, kiedy udało jej się jakieś znaleźć. Jeżeli ubrania były brudne, wchodziła do wody, nie rozbierając się, niezbyt głęboko, akurat na tyle, żeby nurt wypłukał cały kurz i pot, po czym zamykała oczy, wstrzymywała oddech i zanurzała głowę, czując prąd wody w cienkich, białych włosach, na skórze. W domu zawsze robiła sobie loki, żeby wyglądać trochę jak dawniej, ale teraz jej włosy po wyschnięciu były całkiem proste i zakładała je za uszy, jak dziecko. Kiedy ubrania nie były jeszcze brudne, zdejmowała je i wchodziła do rzeki nago. Zimno przenikało wrażliwe miejsca na jej ciele: kolana, przyrodzenie, pępek, piersi, usta, włosy. Ale nie zawsze trafiała na rzeki czy strumienie; czasami przez kilka dni w ogóle nie zdarzało jej się zamoczyć. Parę miesięcy wcześniej nocami zaczęła śnić sny Ottona zamiast swoich własnych. Wciągały ją prosto do środka i znajdowała się tam, stojąc w wodzie, w spodniach, na szarej plaży, krew obmywała jej kolana, wszędzie dookoła krzyczeli mężczyźni, a ona stała tam, czasem z łyżką albo ręcznikiem w dłoni, czasem z niczym. I tak każdej nocy. Próbowała spać, nie dotykając go żadną częścią ciała, żeby jego wspomnienia nie mogły znaleźć wejścia do jej pamięci. ***
Dlatego że Russell tańczył, zamiast chodzić, być może, albo może dlatego, że zazwyczaj sypiał w domu ciotki i nie słyszał, jak państwo Voglowie późną nocą siedzą w kuchni, słuchając radia albo rozmawiając, i mówią o tej sprawie, która pochłaniała kraj za krajem, coraz więcej i więcej, pochłaniała ludzi, domy, wszystko, wciągała ich, zwłaszcza młodych mężczyzn, takich jak Otto i jego bracia; ponieważ Russell nie budził się nocami i nie przykładał ucha do szorstkich desek podłogi, uważając na drzazgi, żeby usłyszeć wiadomości podawane w radiu na dole – albo może dlatego, że on sam tańczył, zamiast chodzić, Russell nie bał się jak wszyscy inni tej jesieni, kiedy on i Otto skończyli szesnaście lat, kiedy wreszcie zaczęli na dobre chodzić do szkoły, regularnie, teraz, gdy w domu było aż czternaścioro innych dzieci do wykonywania obowiązków. Wydawało się, że Russell wcale się nie boi. Pogwizdywał, idąc swoim tańczącym krokiem do szkoły w dni, kiedy Otto zostawał w domu. Chodzili do szkoły co drugi dzień, na zmianę, pod warunkiem że wykonali swoje obowiązki poprzedniego dnia. W dni parzyste Russell pracował: zakraplał krowom oczy i przenosił snopki siana, gdy Otto szedł do szkoły, martwiąc się, a w dni nieparzyste Otto pracował, kiedy Russell szedł do szkoły, pogwizdując. W klasie Otto siedział w ławce z chłopcem o imieniu Owen. Owen miał tylko czternaście lat, ale był znacznie lepszy w nauce we wszystkich dziedzinach. Miał ciemne włosy skręcone w drobne loki. Pachniał mydłem kwiatowym. Przyglądał się, jak Ottonowi trzęsą się ręce, gdy stara się nadążyć z przepisywaniem słów, które pan Lancaster pisał na tablicy. HELLO. MAM. NA. IMIĘ. DZIĘKUJĘ. KOT. MYSZ. RYBA. SŁOŃCE. DESZCZ. CHMURA. Pan Lancaster wypowiadał najpierw każde słowo, głośno i powoli, potem odwracał się i zapisywał je na tablicy, a potem odwracał się do nich i mówił znowu: HELLO, HELLO HELLO. Owen miał w tym czasie pisać wypracowanie o dowolnie
wybranym królu albo królowej, ale dawno już skończył. Napisał o Boadicei. Teraz przyglądał się drżącym dłoniom Ottona. W ogóle dużo przyglądał się Ottonowi. Hej, szepnął. Popatrz. Wskazał na kartce miejsce pomiędzy słowami MAM. NA. IMIĘ. i DZIĘKUJĘ. Tutaj czegoś brakuje. Musisz uzupełnić, wpisać swoje imię, inaczej nie ma sensu. Tutaj, powiedział i wstawił znaczek ^ tam, gdzie pokazywał. Wpisz imię, tutaj. Tylko szybko, zanim pan Lancaster podejdzie sprawdzić twoją pracę. Obaj podnieśli głowy. Pan Lancaster ciągle stał przy tablicy i pisał. Otto spojrzał do swojego zeszytu, na ^. Tracił czas, zostawał z tyłu. Pan Lancaster napisał już dwa nowe słowa: PATRZY. i ZAPACH. Owen spoglądał wyczekująco. Moje imię, pomyślał Otto. Pan Lancaster nigdy nie napisał na tablicy jego imienia. OK, dzięki, powiedział Otto. Owen uśmiechnął się. Moje imię, moje imię, myślał Otto. Na tablicy pan Lancaster pisał: SKOK. Otto musiał coś napisać. Nie był głupi. Przyjrzał się słowom, które napisał wcześniej: MYSZ. DZIĘKUJĘ. DESZCZ. Składały się tylko z liter. Wszystko składało się z liter. Ale nie miał pojęcia, które litery są mu teraz potrzebne. Więc wybrał różne z zapisanych już słów: M z MYSZ, K z DZIĘKUJĘ, E z DESZCZ i tak dalej. Napisał: MAM. NA. IMIĘ. ^MKEDZ. DZIĘKUJĘ. Z przodu, przy tablicy, pan Lancaster zapisał: RÓŻA. RÓŻA, powiedział. W południe Owen wyszedł za Ottonem ze szkoły. Zwykle Otto z braćmi i siostrami szedł na obiad do domu, gdzie musieli powiedzieć matce przynajmniej jedną rzecz, jakiej się tego dnia nauczyli, zanim dostali zupę albo chleb. Ale dzisiaj Owen poszedł za nim, więc Otto się zatrzymał. Nie jestem głupi, powiedział Otto. Potrafię zatrzymać biegnącego byka. Umiem zmieniać dwie pieluchy jednocześnie. Wcale nie mówię, że jesteś, odparł Owen. OK. Babcia mówi, że dzieciaki Voglów są najmądrzejsze w okolicy. OK.
Ale, powiedział Owen, musisz wiedzieć, jak się pisze twoje imię. Napisałem moje imię. Nie napisałeś. Nie napisałeś żadnego imienia. Otto czubkiem buta kopnął w ziemię. Podniósł się pył, który na chwilę zasłonił chmurą jego stopy, a potem z powrotem opadł. Otto, mogę ci pokazać. Nikomu nie powiem. Pokażę ci, dobrze? Otto kopnął drugim butem, dla równowagi. Spojrzał w kierunku, gdzie stał Gus (8) z resztą rodzeństwa, czekając na niego, i machnął im ręką, żeby szli już do domu. Dobra, powiedział i poszedł za Owenem na pylisty, suchy skrawek ziemi za szkołą. Super się składa, powiedział Owen, bo twoje imię zaczyna się na tę samą literę co moje. Fajnie, nie? Super. Wyrwał z ziemi uschniętą łodygę i trzymał ją w dłoni jak pióro. Popatrz, powiedział. O. To zwykłe kółko. Łatwe. Całe twoje imię jest łatwe. To tylko kółka i krzyżyki, jak w kościele. Napisał w pyle trzy kolejne litery: t t o. Podał Ottonowi badyl i położył dłoń na jego ręce, żeby ją poprowadzić. Kółko, krzyżyk, krzyżyk, kółko. Rzadko chodzimy do kościoła, powiedział Otto. Następnego dnia do szkoły przyszedł Russell i usiadł w ławce z Owenem. Umiesz dobrze pisać, powiedział Owen. Zwyczajnie, powiedział Russell. Ale dzięki. Kolejnego dnia Owen pokazał Ottonowi jego nazwisko. To łatwe, widzisz? Jakby grot od strzały, potem kółko, grubas łowiący ryby, jabłko ze zwisającym kawałkiem skórki i kreska. Vogel. Widzisz? Tym razem Owen pozwolił Ottonowi samemu trzymać łodygę i tylko objął ramieniem jego barki. W dni, kiedy Otto był na lekcjach, Russell przychodził pod szkołę podczas swojej przerwy w pracy o wpół do czwartej po południu, żeby razem z Ottonem wracać na farmę. Czasami brał ze sobą psa albo któreś z młodszego rodzeństwa, ale zwykle zjawiał się sam, żeby mieli czas porozmawiać w spokoju. Szli powoli z powodu nogi Russella, ale Ottonowi to nie przeszkadzało. Wszystko w gospodarstwie działo się tak szybko. W dni, kiedy to Russell chodził do szkoły, Otto przychodził po niego, o tej samej porze. Każdego dnia Owen przyglądał się im dwóm, jak oddalali się ramię przy ramieniu, a za nimi ciągnął się ślad pyłu
wzniesionego przez niesymetryczne kroki, suchego i gorącego. ~ Alma, już zakonnica, przysyłała do rodziców i siostry, Etty, listy, które musiały pokonać długą drogę przez kawałek morza i wielkie obszary piaszczystego lądu. Co najmniej dwa tygodniowo. Jeden do matki i ojca, w zwyczajnej jasnobrązowej kopercie, a drugi schowany w środku, w mniejszej, zaklejonej niebieskiej kopercie, tylko dla Etty. Kochani Mamo i Tato, Serdecznie Was pozdrawiam i Ettę, i cały dom. Wszystko u mnie dobrze. Wszyscy tutaj są mili, jest bardzo cicho i spokojnie, chociaż co rano śpiewamy. Jedzenia nie brakuje, tylko że najczęściej dostajemy ryby, do których jeszcze nie zdążyłam się przyzwyczaić. Spotkałam dziewczynę, która nazywa się Patricia Market i ma kuzynów w Bladworth; powiedziałam jej, że na pewno ich znacie. Kiedy się nie modlimy ani nie śpiewamy i nie jemy ryb, zajmujemy się robieniem na drutach, głównie skarpet, dla potrzebujących. Zimne stopy to coś strasznego, zwłaszcza tutaj, gdzie klimat jest bardzo wilgotny. Robimy duże i małe skarpety, ale najczęściej duże, dla mężczyzn albo chłopców, którzy już prawie są mężczyznami. Przyjeżdża ich tutaj coraz więcej, w jednakowych koszulach, spodniach i czapkach; ale skarpety do nich nie pasują, bo robimy je z takiej wełny, jaką dostaniemy w darach, czasami pomarańczowej, czasami zielonej, czerwonej albo białej. Więc ci chłopcy wszyscy ubrani są tak samo, dopóki nie zdejmą butów. Wiem, że nie jest to dla Was specjalnie ważne, ale modlę się za Was każdego dnia, po kolacji. Wasza kochająca córka
Alma
A w środku, w niebieskiej kopercie: Kochana Etto, Już tak bardzo nie wymiotuję. Jedzenie bardzo mi smakuje, kiedy wiem, że (raczej) uda mi się go nie zwrócić. Etta, mam straszny apetyt. Nawet na ryby. Spróbuj kiedyś, jeśli trafi Ci się okazja. Nie patrz na oczy, żeby Cię nie przestraszyły. Twoja siostra
Alma
Po przeczytaniu tego listu Etta poszła do swojego pokoju, otworzyła w biurku drugą szufladę od góry i wyjęła mały słoik schowany pod dwoma swetrami. Odkręciła zakrętkę i wysypała na dłoń zawartość, małą rybią czaszkę. Przyłożyła ją do ucha, jak najbliżej. Ne me mange pas. Albo: Drodzy Rodzice, Wyobrażacie sobie, że można dostać skurczu mięśni od robienia na drutach? Naprawdę mocnego. I nawet nie chce minąć po modlitwie. (Dołączam skarpetki. Trzy pary). Wasza córka Alma I w środku: Kochana Etto,
Zrobiłam się wielka. Jestem o wiele większa, niż się kiedykolwiek spodziewałam. Nigdy nie myślałam o sobie, że mogę być duża, w żaden sposób. Nie chodzi tylko o brzuch, ale też inne rzeczy. Moje stopy. Moje włosy. Moje piersi. Czuję się tak, jakby całe ciało przestało do mnie należeć. Zakonnice doskonale udają, że tego wszystkiego nie widzą. Pewnie przez wiele lat wprawiają się w niewidzeniu. Ja też się tego uczę. Ale na razie widzę różne rzeczy. Chłopcy, którzy przechodzą przez naszą małą wyspę teraz już całymi setkami, aż ugina się pod ich ciężarem, i którzy z wdzięcznością przyjmują od nas skarpety, jakby były zrobione przez ich matki, wszyscy przypominają mi Jima. Oczywiście nie są wcale do niego podobni, ale ja ciągle go widzę pomiędzy nimi. Zwykle modlimy się przy oknie z pochylonymi głowami między drugą a trzecią po południu i ja wtedy spuszczam głowę, ale nie oczy – i patrzę, jak przechodzą na zewnątrz, po dwóch, po trzech. Sama nie wiem, czy chciałabym zobaczyć go między nimi naprawdę, czy wcale nie. Ale chyba jestem tu szczęśliwa. Albo może nie szczęśliwa, ale po prostu jestem tu, znalazłam swoje miejsce. I tak jest Dobrze. Wszędzie na tej wyspie słychać morze. Tęsknię za Tobą oczywiście. Wiem, że dbasz o siebie i jesteś mądra, i dobrze postępujesz. Napisz mi coś o domu i o sobie, gdy będziesz miała wolną chwilę. Twoja siostra
Alma
I jeszcze:
Kochana Mamo, kochany Tato, Mam zamiar przyjechać do domu w odwiedziny. Nie dostajemy tutaj zbyt wiele pieniędzy, ale to, co mam, razem z pieniędzmi, które przysłaliście, powinno wystarczyć na podróż w obie strony. Powiedzmy, że za miesiąc od daty tego listu? Czy to by Wam odpowiadało? Jeżeli się zgodzicie, od razu pójdę kupić bilety. Mam nadzieję, że wiele się nie zmieniłam, oczywiście oprócz tego, że jestem bardziej świątobliwa. I może trochę przytyłam, od tych wszystkich ryb. (I homarów. Homary! Czasami jest ich tyle, że wyłażą z wody, na naszą przystań i na trawnik. Przywiozę jednego ze sobą dla Was na spróbowanie, ale Etta na pewno będzie chciała go zachować jako ulubione zwierzątko). Wasza kochająca córka
Alma W środku: Etta, To już czas. Właściwie jest już nawet po czasie, bo mój termin minął tydzień i dwa dni temu. Zakonnice obserwują mnie dyskretnie, ale bez przerwy. Zleciły siostrze Margaret Reynolds, żeby spała ze mną w pokoju, obok mojego łóżka, na małym i pewnie bardzo niewygodnym materacu, na podłodze. Proponowałam, żeby spała ze mną w łóżku (też małe, ale zawsze), jednak podziękowała. Być może myśli, że w moim obecnym stanie i tak nie zostawiłabym jej miejsca. A może myśli inne rzeczy. Nie mówi wiele. W milczeniu czeka wieczorem, aż zasnę, i dopiero wtedy się kładzie. Ale ja jestem zbyt wielka i czuję się zbyt obco, i jest mi zbyt gorąco, żeby spać, więc kładę się i udaję, że zasnęłam, a ona robi to samo. Rano zawsze wstaje pierwsza, jej materac jest już poskładany i wsunięty pod łóżko, a ona klęczy i modli się przy umywalni.
Jestem już całkowicie, zupełnie gotowa na to, co ma się wydarzyć. Starałam się nie myśleć, że to dziecko, tylko coś, co dzieje się z moim ciałem, tylko ciałem, nie ze mną samą, coś, co wkrótce się skończy; ale im dłużej się ciągnie, tym częściej wyobrażam sobie, co tak naprawdę się stanie. Wiesz, myślę o imionach, kiedy udaję, że śpię, słuchając oddechu siostry Margaret Reynolds. Zdałam sobie sprawę, że Etta to bardzo ładne imię. Albo James. Mam jeden kamyk znaleziony na plaży, tak wygładzony przez ocean, że w dotyku jest prawie miękki. Trzymam go zazwyczaj pod narzutą na łóżku, ale czasami, kiedy siostra Margaret przychodzi później albo idzie do łazienki, przyciskam go do twarzy albo szyi, albo piersi. Jest chyba akurat taki duży jak dwie piąstki. Taki mały, ale bardzo ciężki. Mam nadzieję, że niedługo przyjadę do domu. Rodzice pewnie Ci mówili. Już za miesiąc. Wszystko będzie wtedy cudownie jak zwykle i może, jak znajdziemy dobre miejsce, nauczę Cię pływać. Ucałowania
Alma
Kolejny list przyszedł z tego samego adresu co wszystkie listy Almy, nawet z takim samym znaczkiem i stemplem, ale nie był od Almy. Tym razem była tylko jedna koperta, zaadresowana: Do najbliższych krewnych siostry Almy Kinnick. Toksemia. Słowo, które zaczyna się tak surowo, a kończy łagodnie. Wyszeptane przez matkę Etty do ojca, jeszcze zanim zdążyli się zorientować, co to wszystko znaczy. Słowo zaniesione przez ojca Etty na górę, bardzo ostrożnie, jakby było małym pisklęciem, do jej pokoju. Wypowiedział je ciszej, niż kiedykolwiek do niej mówił. Etta przyjęła je
i z początku zatrzymało się w jej uszach, potem przeszło do głowy, a potem, niespodziewanie i przerażająco, wprost do serca. Matka wsunęła się przez drzwi i wszyscy, we trójkę, zdali sobie sprawę, jak mało teraz znaczy wiedza, świadomość całej prawdy o tym, co się wydarzyło. Więcej czasu minęło, co najmniej tydzień, zanim zauważyli wyrwę w języku, uczynioną przez to nowe słowo. Zanim spostrzegli, że nie ma określenia na rodzica bez dziecka, na siostrę bez siostry. Miesiąc później Etta zapisała się do studium nauczycielskiego.
5 Minęły już trzy dni wędrówki przez Manitobę, trzy suche dni, kiedy buty Etty zaczęły przeciekać. Nie do środka, ale na zewnątrz, pozostawiając za Ettą rdzawe ślady. Rano były to jedynie nieduże kropki, ledwie zauważalne, z mało wyczuwalnym zapachem – dla tych, którzy posługują się węchem. Jednak zanim nastało południe, kropki zamieniły się w cienkie, ale nieprzerwane strużki; za Ettą zostawały dwie wąskie linie, jak nitki pajęczyny, którą jakiś pająk zaczepiłby o jej buty. Po południu te linie rozrosły się, były niczym brunatne ślady nart biegowych. Zapach, dla tych, którzy żyją zapachami, stał się dojmujący. O szóstej po południu Etta zauważyła, że bolą ją stopy. To są dobre buty, wyszeptała do nikogo, do krajobrazu prowincji Manitoba. To są bardzo dobre buty. Ale stopy nie przestawały boleć. Buty przeciekały, a jej zaczęło robić się słabo. Cholera, powiedziała. Była przekonana, że buty to jej najmocniejsza rzecz. Jeżeli one mogły się popsuć, wszystko mogło ją zawieść. Usiadła i rozwiązała sznurowadła. Buty ześlizgnęły się z jej stóp, całych czerwonych od krwi. Jak święty Franciszek, pomyślała Etta, ale nie pomodliła się do niego. Nie modliła się do nikogo. Owinęła stopy zapasowymi skarpetami, wytarła dłonie najlepiej, jak się dało bez wody, i zjadła maślaną bułkę; jedną połowę z sosem warzywnym, a drugą z cukrem. Przyszło jej do głowy masło i cynamon, długi, gruby szereg cynamonowych bułeczek, jakie piekła dla Ottona w niedziele. Teraz, kiedy zdjęła buty, stopy spuchły jej tak, że nie mogłaby nic na nie włożyć. Zresztą buty i tak już się do niczego nie nadawały. OK, pomyślała. Jutro pójdę do miasta i kupię jakieś nowe. OK. Tej nocy spała na polu gorczycy i miała sen. Śniła się jej woda. I łodzie, i mężczyźni, i chłopcy, oddychający pod wodą, plujący wodą – wszystko bardzo głośne i kolorowe, ale raptem ciemne i coraz ciemniejsze i to nie jest miejsce dla kobiety musisz się schować niżej, niżej, głębiej, głębiej, jeszcze głębiej i woda zalewała jej stopy, sięgała do kostek, cieplejsza, niż można by się spodziewać, falująca rytmicznie, uspokajająco. Ale ja nie jestem kobietą, zapewniła sama siebie, jestem silna i dam sobie radę. Kiedy Etta obudziła się następnego ranka, był przy niej kojot, który
cierpliwie wylizywał jej stopy. Skarpetki spadły z nich przez noc i stopy przestały krwawić. Hej, powiedziała Etta, nie siadając, żeby go nie spłoszyć. Pomagasz mi czy chcesz mnie zjeść? Kojot podniósł głowę i spojrzał na nią. Miał bursztynowe oczy. Jak pies. Więc?, spytała. Kojot znowu zaczął lizać jej nogi. Dziękuję, tak czy siak, powiedziała. Kojot pozostał w pobliżu, kiedy wstała, robiła siusiu, płukała wodą z butelki usta i zęby, wciąż jej własne zęby, co do jednego, a potem zbierała swoje rzeczy. Poszedł za nią, kiedy zaczęła iść, ostrożnie, powoli, boso. Szedł tak przez parę godzin. Poszedł za nią do granicy miasta, a potem przez ulice, chodnikiem, starannie omijając odłamki szkła i wyplute gumy do żucia, aż dotarli do centrum, do sklepu sportowego. Nie wolno wprowadzać psów do sklepu, powiedział sprzedawca, który stał przy ciągnących się w nieskończoność półkach z białymi butami. Nie jest mój, powiedziała Etta. Ale wszedł tutaj razem z panią. Wiem. Ale nie jest mój. Ale jednak, powiedział sprzedawca. Cóż, powiedziała Etta. Sprzedawca zrobił parę kroków w stronę kojota. Sio! Wynoś się! Wynoś się ze sklepu! Kojot ani drgnął. Podniósł tylko górną wargę i pokazał żółtawe zęby. Sprzedawca cofnął się. Proszę pani, powiedział. On nie jest mój, powtórzyła Etta. Kojot został w sklepie i patrzył, jak Etta ogląda rzędy sportowych butów, z których wszystkie były białe, aż wreszcie zdecydowała się na konkretną parę. Chodzenie w nich było jak stąpanie po świeżym mchu. Kojot wyszedł za nią ze sklepu, na chodnik, przez przedmieścia i z powrotem na pola. No cóż, powiedziała Etta, nie wiem, czy chcesz się ze mną zaprzyjaźnić, czy masz zamiar mnie zjeść, kiedy będę spała, ale jeśli ciągle tu jesteś, to może nadam ci jakieś imię. Kojot trzymał się dwa kroki z tyłu. Słyszała go, nawet kiedy go nie widziała. Nazwiemy cię James, orzekła. Szli dalej bez zatrzymywania.
Tej nocy James nie zjadł Etty, spał tylko niedaleko jej stóp. Rano zjadł goffera, kiedy Etta jadła krakersy z majonezem. Po śniadaniu znowu ruszyli w drogę. Na wschód, ciągle na wschód. Idziemy, James, powiedziała Etta. Tak, tak, idę, odparł James. Czy będziesz szedł ze mną przez całą drogę? Zobaczymy. Tego wieczora Otto poszedł spać bez porządnego obiadu. Jadł tylko chleb z masłem i cukrem. Musisz czekać i pracować, powiedział sobie, zdejmując ubranie przed pójściem do łóżka. W gardle coś go drapało i chciało mu się kaszleć. Szpinak szybko rośnie, tak samo jak chwasty na grządkach. Musisz czekać i pracować. Ale następnego ranka nie wyszedł do ogrodu, żeby zabrać się do pielenia. Następnego ranka wstał po ciężkim śnie bez marzeń i stanął przed otwartą szafką w kuchni, szukając czegoś. Płatki owsiane. Płatki kukurydziane. Płatki ryżowe. Żadnego normalnego jedzenia, ani tutaj, ani w lodówce. Miał ogromną ochotę na jakieś prawdziwe jedzenie. Przez całe życie był chudy, ale teraz stawał się przezroczysty. Jego skóra była coraz cieńsza, coraz bardziej przejrzysta. Zostawione przez Ettę kartki z przepisami ciągle leżały tak, jak je umieścił, rozłożone w rzędach, zajmując połowę kuchennego stołu. Obok listów. Atrament, którym były zapisane, już wyblakł; Etta nie potrzebowała ich od wielu lat, zachowując w dłoniach pamięć o proporcjach mąki, masła czy cukru. Otto podniósł jedną z kartek, z działu Śniadania/Przekąski: Bułeczki cynamonowe (od ciotki Nondis) Składniki: 1 łyżka drożdży 1 jajko
1½ szkl. mleka 5–5½ szkl. b. mąki zw. ¼ szkl. b. cukru 1½ szkl. br. cukru 2 łyżeczki soli 1½ łyżeczki cynamonu ½ szkl. tłuszczu (najlepiej masło)
Wypróbować drożdże. Podgrzać mleko do temp. wrzenia i wlać do dużej miski. Dodać cukier, sól, masło. Mieszać, aż się wszystko rozpuści, poczekać, aż wystygnie do temp. pok. Dodać wypróbowane drożdże i jajko. Dobrze wymieszać. Wmieszać 3 szkl. mąki, a potem pozostałe 2 (i ½), aż nabierze właściwej gęstości. Wyjąć na oprószoną mąką stolnicę i zagnieść w kulę. Zostawić do wyrośnięcia (podwojenia). Zagnieść szybko kulę i podzielić na dwie połowy. Zostawić na 10 min. Rozwałkować każdą na prostokąt i posmarować roztopionym masłem (dużo). Zmieszać br. cukier z cynamonem i posypać ciasto. Zwinąć. Pokroić na 3-cent. plastry i ułożyć dość luźno w naczyniu do pieczenia albo na blasze (gorszy bałagan). Posmarować z wierzchu mlekiem (i jeszcze masłem i cukrem, jeśli dla Ottona). Zostawić do wyrośnięcia (podwojenia). Piec w 190°C przez ok. 25 min. W szufladzie, gdzie Etta normalnie trzymała przepisy, leżał poskładany fartuch. Otto wyjął go i rozwinął. Zapach Etty rozniósł się w powietrzu, a potem zniknął. Otto wsunął fartuch przez głowę, zawiązał tasiemki na plecach. Wziął przepis i znowu zaczął go czytać, z bliska, przysuwając kartkę do twarzy, jakby dzięki temu miały się
ukazać jakieś sekretne, bardziej zrozumiałe instrukcje. Jakieś drobne litery pomiędzy zwyczajnymi. Ale nie. Tylko: Wypróbować drożdże. A potem cała reszta. OK, pomyślał Otto. Mówimy tym samym językiem, Etta i ja; to powinno być dla mnie zrozumiałe, powinno być łatwe. Odłożył kartkę na stół, otworzył szafkę, poszukał chwilę i wyjął opakowanie drożdży. No więc są, szepnął do siebie. Wypróbowane. Pierwsze bułeczki wyszły bardzo twarde. Prawie jak suszone mięso. Zamiast rosnąć, ciasto siedziało nieruchomo w misce i na blasze. OK, powiedział do siebie Otto, muszę jeszcze raz sprawdzić przepis. Zastanowić się. OK. Zjadł bułeczki, polawszy je śmietaną i przecierem jabłkowym, żeby chociaż trochę zmiękły. Zanim spróbował jeszcze raz, kilka dni później, przejrzał wszystkie kartki. Były ułożone alfabetycznie, z czego zdał sobie sprawę dopiero teraz, kiedy pod koniec natknął się na: Wypróbowanie drożdży (Suchych. Żeby sprawdzić, czy są nadal żywe i będą pracować w cieście). Składniki: suche drożdże / b. cukier ciepła woda Wsypać drożdże do małej ilości ciepłej wody. Dodać dwie, trzy szczypty cukru. Poczekać 5–10 minut. Żywe = robią się bąbelki i ładnie pachnie. Nieżywe = nic, nieżywe. Otto wyjął znowu drożdże, trochę cukru i zagrzał wodę. Zmieszał wszystko razem i poczekał piętnaście minut. Nic. Poczekał jeszcze piętnaście, dla pewności. Nic. I potem jeszcze pięć. Ciągle nic. OK, powiedział. Teraz już wiadomo. Nieżywe to nieżywe. Zamiast zająć się
pieczeniem, pojechał do sklepu i kupił nowe drożdże, a do tego jeszcze trochę chleba, sera i ogórków konserwowych na kolację. Kolejna porcja bułeczek wyszła lepsza: wypróbowane drożdże pachniały doskonale, a ciasto rosło w misce, żeby mógł je potem zagnieść. Zagniatanie, myślał Otto, podczas gdy jego dłonie uciskały ciasto, to najlepsza część tej pracy. Połączenie między człowiekiem a jedzeniem. Łagodne, a jednocześnie brutalne; gniecenie, które musi być ostrożne i nie za mocne. Rytmiczne, jak marsz. Kiedy już się zacznie, staje się automatyczne i uspokaja. Dalej i dalej. Więc ta porcja była lepsza, ale nadal zbyt twarda, jakby bułki były czerstwe, chociaż dopiero co wyjął je z pieca. Pokruszył je dla ptaków. Jak długo zagniatasz ciasto?, spytała Sheryl. Sprawdzała akurat daty ważności na papierosach, które miała przy kasie, uporządkowane według marki, ułożone w kolorowe pasy. Nie wiem dokładnie, odparł Otto. Piętnaście minut? Może dwadzieścia? Dwadzieścia minut!, wykrzyknął Wesley. Stał właśnie na tyłach sklepu, przy pieczywie, i zamiatał okruchy. To dlatego ci nie wychodzi, powiedziała Sheryl. Jasne. Podniosła do góry jedną dłoń, z wyprostowanymi palcami. Pięć minut maksymalnie, oznajmiła. Naprawdę?, powiedział Otto. Maks!, zawołał Wesley. Trzecia porcja bułeczek była miękka, wyrośnięta i słodka. Otto wpatrywał się w pomarańczowe okienko piekarnika, jakby to był fascynujący film. Kiedy bułeczki wystygły, przeszedł przez sąsiednie pole i zapukał do drzwi Russella. Minęła chwila, jakieś hałasy, aż Russell otworzył. O, cześć, Otto. Stał w wejściu, tak że Otto nie widział wnętrza domu. Cześć, Russell. Za gorąco dzisiaj na dworze? Strasznie. Były jakieś jelenie? Dzisiaj nie. Może jutro.
No. Na pewno. Wiesz… upiekłem coś. Russell nie odpowiedział, stał w milczeniu, więc Otto mówił dalej: Sam upiekłem. Przyniosłem ci cynamonowe bułeczki. Prosto z pieca. Russell spojrzał na pakunek, który Otto trzymał pod pachą, zawinięty w niebiesko-białą ściereczkę. Cofnął się trochę, szurając. No to wejdź, powiedział. Odsunął się tylko na tyle, żeby Otto mógł przejść. Kuchnia Russella była malutka i wszędzie stały pudła i kartony. Pudła z częściami do samochodu i traktora, pudła z książkami o zwierzętach, kartony ze śrubkami, gwoździami i ćwieczkami. Russell przesunął pudło z wymytymi słoikami, żeby otworzyć piekarnik do zagrzania bułeczek. Jedli je same, bez masła. Smaczne, powiedział Russell. Dzięki, że przyniosłeś. No, wiem, że Etta czasami ci coś przynosi. Więc. Prawie tak samo dobre jak jej. Jedli w milczeniu, razem patrząc w okno; słońce zachodziło na pomarańczowo i czerwono. Skończyli jeść i Russell wstał, żeby zapalić światło. Otto, powiedział, ja wiem. Wiem, że Etta poszła. Otto odwrócił się od okna. Wiesz? Napisała do mnie list, jakiś czas temu. Russell pokazał nad ramieniem Ottona na korkową tablicę na ścianie. Był do niej przypięty list, trochę już wyblakły. Kochany Russellu, zaczynał się. Przez jakiś czas mnie nie będzie. Proszę, miej oko na Ottona. Wiem, że to jest coś, co potrafisz. Twoja
(przyjaciółka)
Etta
I nic poza tym. Obok listu, również przypięta do tablicy, była koperta, w której przyszedł, z nazwiskiem i adresem Russella napisanymi ręką Etty i ze stemplem ze Strasburga sprzed dwudziestu dwóch dni. Ale przecież. Przecież nic nie mówiłeś, Russell. Pozwoliłeś, żebym cię okłamywał w tej sprawie. Nie chciałem, żebyś się niezręcznie czuł. A poza tym byłem wściekły. Że ci nie powiedziałem? Że pozwoliłeś jej odejść. Ciągle jesteś zły? Russell pomyślał przez chwilę. Tak, powiedział. Ale już mniej. Schudłeś, Otto. Zawiesił głos na sekundę i zapytał: Powiesz mi, gdzie ona jest? Otto nie mógł tego zrobić. Nie wiedział. I nie chciał wiedzieć, i nie chciał, żeby Russell wiedział. Zamiast tego opowiedział mu o pierwszym liście, o wędrówce Etty do oceanu. A jeśli zapomni?, spytał Russell. Nazwiska, adresu, męża? Jeść albo pić, albo dokąd idzie? Ludzie nie zapominają jeść ani pić, powiedział Otto. To dokładnie tak samo jak wtedy, powiedział Russell. Tak samo, tylko ze zmienionymi miejscami. Ty i ona, zamieniliście się. I ja, ja jak zwykle jestem tutaj. *** Ponad siedemdziesiąt lat wcześniej i na kilka miesięcy przed tym, jak banki upadły i pociągnęły za sobą ojca Russella, Russell obchodził szóste urodziny. Z tej okazji ojciec zabrał go do centrum, do domu towarowego, żeby wybrał sobie jedną rzecz, jaką zechce, na własność. Robili tak, od kiedy Russell skończył dwa latka. W drugie urodziny Russell wybrał sobie cytrynowe landrynki. W trzecie – pięknie
błyszczącą rolkę folii aluminiowej. W czwarte – szpadel, który był dla niego za duży, ale matka obiecała, że na pewno będzie mógł go używać, jak będzie miał osiem lat. W piąte – znowu landrynki. I wreszcie w szóste urodziny Russell znalazł książkę, wciśniętą między czasopisma i książki kucharskie. Ciężką, w sztywnej oprawie, z rysunkiem grupy zwierząt na okładce: były tam wilk i ptak, i jeleń, i wąż, wszystkie razem, jak przyjaciele. Oprawa była płócienna i Russell gładził ją palcami w górę i w dół. To, powiedział. Zwierzęta Zachodniej Kanady – tropienie i polowanie?, spytał ojciec. Jesteś pewien? Russell pogładził palcami wilka, ptaka, jelenia i węża. Tak, powiedział. Jestem pewien. Wieczorem siedział na kolanach ojca i razem oglądali książkę. Składała się głównie z tekstu, ale w środku był rozdział z czarno-białymi rysunkami przedstawiającymi różne rodzaje tropów zwierząt, w porządku alfabetycznym. Te są ładne, powiedział Russell, pokazując palcem. Wyglądają jak głowy królików. Tylko nie mają buzi. Ślady jeleni, powiedział ojciec. Wszystkie jeleniowate zostawiają podobne tropy, jak królicze łebki. Widzisz? Pokazał na listę: karibu, wapiti, łoś, sarna, jeleń wirgiński… I jak ktoś znajdzie takie ślady i pójdzie za nimi, to znajdzie jelenia?, spytał Russell. Jeśli będzie zachowywał się bardzo cicho i spokojnie i będzie cierpliwy, to może tak. Ojej, powiedział Russell. Z tym że w mieście raczej nie ma jeleni, tak mi się wydaje, dodał ojciec. Ale może chociaż jeden albo dwa? Może jeden albo dwa. Ojej, powiedział Russell. Ojej.
Tej nocy Otto powoli i ostrożnie wracał do domu przez pogrążone w ciemności pola. Było zbyt ciemno, żeby dojrzeć ścieżkę w zbożu. Przypomniał sobie, jak zdarzało mu się wracać do domu po pijaku,
czasem przez pole z Russellem albo przez niepokojąco ciche francuskie wioski z prawie obcymi towarzyszami, albo ten jeden raz z Owenem. Potem, z Ettą, nie pił już zbyt wiele. Poszedł prosto do łóżka; było później niż zwykle. Spał przez trzy godziny, aż nagle: Otto! Walenie pięściami. Kopanie w drewniane drzwi. Wrzaski. Otto! Usiadł wyprostowany. Zorientował się, gdzie jest, która godzina. We własnym łóżku, trzecia nad ranem. Otto! To był Russell. Głos Russella wrzeszczącego na całe gardło, buty Russella kopiące w deski. Russell się upił? Z powodu niesprawnej nogi musiał opierać się o futrynę przed każdym kopniakiem. Otto słyszał trzeszczenie drewna pod ciężarem jego ciała. Trzeszczenie i huk. Otto! Trzeszczenie i huk. Otto rozsunął zasłony i otworzył okno. Wychodziło akurat na tę samą stronę, nad drzwiami. Wychylił się. Russell. Jezu. Jest trzecia rano. Musimy jechać!, krzyknął Russell. Nie jestem pijany. Nie myśl, że jestem pijany, Otto. Przyszedłem do ciebie, bo musimy jechać! Teraz już, od razu! Musimy ją znaleźć. Otto. Otto! Ona może tam umrzeć! Może już nie żyje! Włóż buty. Wziąłem furgonetkę. Rano dojedziemy do Manitoby. Otto oparł się o drewnianą ościeżnicę. Płatki białej farby przykleiły mu się do brzucha. Nie miał na sobie koszuli. To wielki kraj, Russell, powiedział. Wiem, wiem, właśnie dlatego, Otto. Właśnie o to chodzi! Nie, powiedział Otto. Otto!, zawołał Russell. Nie, powtórzył Otto. Ale, do cholery, Otto! Nie, powiedział Otto. Nie, Russell, ja nie jadę. Ale z ciebie mąż, powiedział Russell. Ale z ciebie pieprzony mąż. Kopnął drzwi jeszcze raz, mocniej. Aż stracił równowagę i zatoczył się w tył, w stronę furgonetki. No to pojadę sam. Dobrze, sam pojadę.
Pieprzony mąż. Odwrócił się plecami do Ottona. Ona tego nie chce, Russell, powiedział Otto, ale cicho. Zbyt cicho dla Russella, który już dotańczył się do samochodu, wsiadł do środka i włączył reflektory, tak że oświetliły ganek niczym światło dnia. *** Którejś nocy, z uszami przyciśniętymi do wytartych desek podłogi, dzieci Voglów słuchały, co mówią rodzice na dole, w kuchni: …nie możesz wyrzucić radia! Było drogie. Nie, nie było, sam je zrobiłeś z niepotrzebnych części. No tak, ale radia są drogie, tak w ogóle… Wiesz przecież, że nie dasz rady niczego zatrzymać, dlatego że wyrzucisz radio. Ale chłopcy usłyszą i wtedy… Usłyszą i tak. A może nie. Usłyszą. Może nie tak szybko. Niektórzy z nich już przestają być chłopcami. Amos, Walter, Otto… Nie możesz ich zatrzymać. Ale mogę nie pozwolić im wyjechać. Może. Schiffowie z Kenaston mają tylko jednego syna. Tego chudego Benedicta. Ma szesnaście lat. I wyjechał. No, my mamy znacznie więcej niż jednego… … Żartowałem. Wiem. Ja też wcale nie chcę, żeby wyjechali, wiesz przecież. Tak, wiem. Dźwięk filiżanek składanych jedna w drugą. Poszukajmy jakiejś muzyki. Nie ma żadnej muzyki, same wiadomości. Zobaczymy. Pomieszane, szumiące dźwięki kanałów radiowych, aż wreszcie przerywające hałas spokojne tony klarnetów, trąbek i pianina. A ponad
nimi szuranie ostrożnie stawianych stóp, do rytmu, razem. Kiedy bracia i siostry rozeszli się do łóżek, każde z uchem czerwonym od przyciskania do podłogi, Otto nagle zdał sobie sprawę, że chodzi o niego. To coś, czego bała się matka, było w nim. To dlatego sam też się bał. Zrozumiał, że kiedyś, któregoś dnia, już niedługo, wyjedzie. I chociaż nikomu nie powiedział, nawet Russellowi, poczuł się z tego powodu strasznie smutny i strasznie podekscytowany. Następnego dnia przypadała jego kolej pójścia do szkoły, razem z zaspaną resztą rodzeństwa, zwolnioną tego dnia z obowiązków w gospodarstwie. Kiedy jednak dotarli na miejsce, okazało się, że drzwi szkoły są zamknięte, a wszyscy uczniowie stoją przed budynkiem, na piaszczystym podwórku. Drzwi są zamknięte, powiedziała chuda dziewczynka z matowymi żółtymi warkoczami. Próbowaliśmy wejść, ale się nie da. A gdzie pan Lancaster?, spytał Walter. Był z nich najstarszy, największy, wyższy od reszty o głowę. Dziewczynka zacisnęła usta, wzruszyła ramionami i pobiegła z powrotem do koleżanek. Inna dziewczynka, z grupki starszych uczniów, jedna z tych, które spędzały sporo czasu, przyglądając się Walterowi i szepcząc na jego temat, zawołała przez podwórze: To przez kurz. Na pewno przez kurz, Walterze. Potem splunęła. Nikt się specjalnie nie zdziwił, że pana Lancastera nie ma. Przez ostatnie trzy tygodnie uczył ich zupełnie bez słowa. Zawsze trzymał otwarte drzwi do klasy, żeby było jaśniej i przewiewniej, odkąd tylko zaczął pracować w Gopherlands School. A to oznaczało, że każdego dnia, od rana do popołudnia, północno-zachodni wiatr przywiewał pył znad ciągnących się milami pól prosto w usta nauczyciela, który najczęściej coś mówił. Pan Lancaster przyjechał z miasta; nie wiedział, że trzeba pluć. Nocami spał przytulony do pleców swojej żony, wydychając pył niczym ziejący smok, aż rano musiała wytrzepywać włosy jak gąbkę do ścierania kredy. W ciągu dziesięciu lat w Gopherlands School głos pana Lancastera robił się coraz cichszy i cichszy, aż pewnego dnia zanikł całkowicie. Wtedy pan Lancaster zaczął uczyć za pomocą rysunków i gestów, aż o wszystkim dowiedziały
się władze oświatowe. Teraz uczniowie siedzieli w grupkach na suchej trawie, a słońce paliło im karki. Przez godzinę rozmawiali, wymyślali zabawy i przysypiali, do chwili gdy pojawił się spocony mężczyzna w granatowym garniturze, nadchodząc ciężkim krokiem od strony słońca. Tak, dzień dobry, przepraszam, przykro mi, mówił. Otworzył szkołę kluczem wiszącym na kółku wśród dziesiątków innych kluczy. Robiły dużo hałasu. Proszę, usiądźcie i nie przeszkadzajcie, powiedział. Napisał pięć zadań matematycznych na tablicy. Proszę, powiedział. Wyjaśnię wszystko później. Ale najpierw proszę zrobić zadania. Tu są zadania. Kiedy uczniowie w milczeniu zajęli się pracą, on gorączkowo przeszukiwał biurko pana Lancastera, wyciągając szuflady i przewracając papiery. Zadania okazały się łatwe dla Ottona. Przez całe życie liczył braci i siostry, dzielił obowiązki do wykonania, mnożył porcje jedzenia do rozdania. Skończył już i siedział bezczynnie, gdy Owen podał mu złożoną kartkę. Otto rozłożył ją. Jak się nazywasz? Owen napisał to u samej góry, zostawiając wolne miejsce pod spodem. Otto dopisał swoje imię i nazwisko, po czym złożył kartkę i wręczył ją z powrotem Owenowi. Owen rozłożył kartkę, napisał coś nowego i znowu podał do Ottona. I tak dalej. Jak się nazywasz? OTTO VOGEL Jak się masz? NUDZE SIE. (nudzę się) Ja też. Ten nauczyciel jest okropny. Wygląda jak zwierzę. MORZE JAK PIES ALBO KOŃ. (może)
Ja się boję koni. WIEM. Mogę cię odprowadzić do domu po szkole? TY MIESZKASZ NA ZACHÓD (zachodzie), MY MIESZKAMY NA WSCHÓD (wschodzie), WIĘC TO NIE MA SĘSU. (sensu) Lubię dużo chodzić. MY IDZIEMY BARDZO WOLNO JA I RUSSELL. BYŁ BYŚ ZRY ZRYI ZYRITOWA Owen wyjął pióro z dłoni Ottona. ZIRYTOWANY, napisał. Przy biurku mężczyzna w garniturze znalazł to, czego szukał, i teraz pisał coś pospiesznie na odwrotnej stronie uczniowskiego wypracowania na temat co-to-znaczy-kochać-ojczyznę-i-być-patriotą. Kiedy skończył, wstał z krzesła. Uczniowie!, powiedział. Mam nadzieję, że skończyliście już zadania. Mam złe wiadomości. Zauważyliście na pewno, że pana Lancastera już nie ma. Pan Lancaster już nie będzie was uczył, nigdy. Jak może się domyślaliście, jego głos zanikł z powodu pyłu i teraz nie może już uczyć, więc pojechał na wojnę. Na pewno was to niepokoi i przykro mi z tego powodu. A teraz, czy mogę prosić jakiegoś ochotnika, który nie boi się szybkiego chodzenia? Winnie, którą w szkolnej ławce zawsze bolały nogi i coś roznosiło od środka, kiedy musiała siedzieć w jednym miejscu dłużej niż dziesięć minut, od razu podniosła rękę do góry. Nikt więcej się nie zgłosił. Tak więc spocony mężczyzna z wydziału oświaty wysłał ją do oddalonego o osiem kilometrów miasta z zawiadomieniem, które miała dostarczyć do seminarium nauczycielskiego. Winnie była już za drzwiami, zanim skończył jej wszystko tłumaczyć. Zresztą do miasta prowadziła tylko jedna droga. Po pół godziny zatrzymała się na chwilę, żeby odpocząć i zjeść jabłko, którego nie chciała dłużej trzymać w dłoni. Zawiadomienie
trzymała w prawej ręce. Jedząc, otworzyła ledwie zaklejoną kopertę, żeby przeczytać, jaką właściwie niesie wiadomość. Pan Lancaster opowiadał im historię Hamleta; pomyślała, że lepiej jest wiedzieć, co znajduje się w liście, tak na wszelki wypadek. Wiadomość zapisana była ciemnym atramentem, z wyraźnym pośpiechem: UWAGA, PILNE napisane było u góry. Gopherlands School poszukuje od zaraz: Jednego nauczyciela. (Dla wszystkich klas). Kandydat musi: – Mieć odpowiednie wykształcenie. – Zamieszkać na miejscu. – Uczyć przy zamkniętych drzwiach. (Możliwość otwarcia okna od południa albo od wschodu). Proszę zgłaszać się do WILLARDA GODFREE*, inspektora okręgowego, jak najszybciej. * Zgłoszenia telegraficzne, listowne bądź osobiste albo w Urzędzie Miejskim (Main Street 143), albo trzeci dom po lewej stronie przy wjeździe do miasta (żółte drzwi). Przed godziną dziewiątą wieczorem. Upewniwszy się, że jest bezpieczna, Winnie złożyła kartkę z powrotem i zakleiła kopertę resztkami soku jabłkowego, który został jej na palcach. Wykopała czubkiem buta dołek w ziemi, wrzuciła tam ogryzek, przydeptała i przebiegła pozostałe cztery kilometry, jakie dzieliły ją od miasta. Dziewczyna, która otworzyła Winnie drzwi w szkole nauczycielskiej, wyglądała jak jej rówieśnica, ale była znacznie czystsza,
z włosami splecionymi w warkocze. Tak, o co chodzi?, spytała. Zawiadomienie, powiedziała Winnie i wręczyła dziewczynie kopertę, prawą, mniej klejącą ręką. Dziękuję, odparła dziewczyna, właściwie już młoda kobieta. Inne, podobnie ubrane, przechodziły akurat korytarzem, udając, że się nie przyglądają. Może chciałabyś, zaczęła mówić dziewczyna. Ale Winnie puściła to mimo uszu i ruszyła już z powrotem, drogą wychodzącą z miasta, w kierunku szkoły. Nie wiedziała, czy chciałaby, czy nie. Następnego dnia, kiedy przypadała kolej Russella na pójście do szkoły, lekcje zostały odwołane. Na drzwiach wisiała kartka. Przepraszam. Lekcje są dzisiaj odwołane. Proszę przyjść jutro. Dziękuję. Kolejnego dnia, gdy do szkoły szedł Otto, drzwi były już otwarte. Przy biurku stała kobieta, której nikt nie znał. Kiedy we wszystkich zbyt małych ławkach pomieścili się wyrośnięci już uczniowie, podeszła do drzwi i zamknęła je starannie. Gdy wracała na swoje miejsce, Otto przyjrzał się jej nogom. Ładne nogi. Nie mogła być wiele starsza od niego. Na pewno młodsza niż Amos i Marie. Przy biurku kobieta zaklaskała w dłonie raz i drugi, po czym odchrząknęła. No tak, powiedziała, witam wszystkich. Mam nadzieję, że dobrze się macie i jesteście gotowi do nauki. Chętnie wam pomogę. Nazywam się Kinnick, panna Etta Kinnick. I jestem waszą nową nauczycielką. Potem się uśmiechnęła. ~ W klasie Etty w studium nauczycielskim było piętnaście dziewcząt. Wszystkie nosiły takie same ciemnopomarańczowe spódnice podobne w kroju do szkockich kiltów. Mogły nosić własne bluzki, pod warunkiem że były białe i wyprasowane. Niektóre dziewczyny przyjechały z daleka i mieszkały w pokojach na piętrze. Rano, gdy się
spóźniały na wykłady, Etta słyszała ich pospieszne kroki nad głową, zbiegające potem po schodach jak crescendo. Etta cały czas mieszkała z rodzicami. Od szkoły dzieliła ją tylko dwudziestominutowa podróż tramwajem albo czterdzieści pięć minut spaceru rano i po południu. Mieszkać w domu było taniej, ale nie dlatego została. Wiedziała, że rodzinny dom stanie się zbyt spokojny, zbyt cichy, gdy zabraknie w nim obu córek. Nauka w studium trwała dwa lata i Etta była już na drugim roku, gdy jedna z młodszych studentek, Caroline, otworzyła drzwi zakurzonej, zdyszanej dziewczynce z jednego z okolicznych gospodarstw. Etta zauważyła ją, kiedy przechodziła akurat korytarzem – wyglądała na przerażoną. Tego popołudnia, na zajęciach z metod utrzymania porządku i dyscypliny, wykładowca przeczytał na głos przyniesione przez dziewczynkę zawiadomienie wszystkim piętnastu studentkom drugiego roku. Gorliwe szuranie notujących ołówków i stłumione, pełne nadziei westchnienia rozlegające się dookoła zazgrzytały w uszach Etty jak nieprzyjemny hałas. Od lat nie było w okolicy żadnego wakatu. Przeważająca większość absolwentek studium kończyła naukę, a następnie wychodziła za mąż, rodziła dziecko, jedno, dwoje albo troje, i zostawała w domu, zagniatając ciasto na chleb i śpiewając kołysanki przez resztę życia. Odczytawszy zawiadomienie, nauczyciel położył kartkę na biurku, żeby wszystkie zainteresowane mogły ją obejrzeć po zajęciach, i wrócił do pracy. Etta po cichu policzyła do stu i z powrotem. Gdy doszła do zera, podniosła rękę, chociaż nikt nie zadał żadnego pytania. Nauczyciel zauważył ją, kiedy dotarł do końca wypowiadanego zdania, i podniósł głowę znad notatek. Tak, panno Kinnick? Koleżanki odwróciły się w jej kierunku. Przepraszam, czy mogę wyjść do toalety?, spytała Etta. W jej głosie słychać było napięcie. Tak, tak, oczywiście. Pozostałe studentki, już niezainteresowane, zwróciły się z powrotem ku tablicy, ku podręcznikom i swoim własnym myślom. Kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi sali wykładowej, Etta zerwała się do biegu: do wyjścia, przez Creek Lane do ulicy Victoria
i przez Victoria na Main, a potem wzdłuż Main Street, licząc numery: 121, 123, 125, 127, 127a, 129, 131, 133, 135, 137, 139, 141, aż wreszcie 143. Złapała oddech. Przygładziła włosy. Przez moment żałowała, że nie zabrała kapelusza. Policzyła do trzech i weszła do urzędu miejskiego. Przyszłam w sprawie posady w Gopherlands. Ręce, które trzymała za plecami, drżały. Twarz miała spokojną, niemal surową. Dorosłą. Ach tak, świetnie. Jest pani ze studium? Tak. Jest pani w odpowiednim wieku? Tak. Chociaż Etta nie miała pojęcia, jaki był odpowiedni wiek. Czuła się wystarczająco dorosła. Może pani uczyć przy zamkniętych drzwiach? Tak. W porządku, to doskonale. Dobrze. Musi pani podpisać te dokumenty. Ma pani jutrzejszy dzień na spakowanie swoich rzeczy i przeprowadzkę do służbowego mieszkania. Zaczyna pani pracę pojutrze. I tyle. Etta podpisała papiery, uścisnęła rękę Willarda Godfree i wyszła z urzędu, znowu na Main Street. Stanęła na sekundę, zamrugała oczami i pobiegła z powrotem do szkoły. Po zakończonych zajęciach każda z czternastu pozostałych studentek poszła na Main Street i pod numerem 143 każda trafiła na wiszące na drzwiach zawiadomienie: Do nauczycieli: Dziękuję za zgłoszenie, ale posada została już zajęta. Przykro mi. W.G.
Niektóre bardziej zdesperowane poszły także do trzeciego domu po
lewej stronie przy wjeździe do miasta, ale tam, na żółtych drzwiach, wisiała taka sama kartka: Do nauczycieli: Dziękuję za zgłoszenie, ale posada została już zajęta. Przykro mi. W.G.
6 James lubił śpiewać; śpiewał przez cały czas. Głos kojota brzmi podobnie do dźwięku oboju, nie jest wcale nieprzyjemny. Czasami Etta śpiewała razem z nim, a czasami tylko słuchała. Zazwyczaj śpiewał różne kowbojskie piosenki. Zdarzało mu się też śpiewać pieśni religijne albo przeboje z radia, których nauczył się od psów, ale przeważnie były to jednak piosenki kowbojów: Hej, nie chcę leżeć na samotnej prerii, Gdzie wyją kojoty, wolny tańczy wiatr. W wąskim grobie, metr może jeden na dwa – Hej, nie chowajcie mnie tam. Etta nuciła razem z Jamesem i szli małymi krokami, jak zwykle pod wieczór, zmęczonymi, ale oszczędnymi i celowymi. Dni robiły się coraz dłuższe i gorętsze, słońce wschodziło przed wpół do szóstej rano, a zachodziło długo po dziewiątej. Etta kopała kamienie. Dookoła było coraz więcej kamieni. Zbliżali się do Ontario; James rozpoznawał charakterystyczne zapachy, kiedy tylko robił przerwy w śpiewaniu, żeby zaczerpnąć oddechu. Przy kolejnej przerwie, po Hej, Etta odezwała się. Myślisz, że Amos będzie zły, jeśli przyjdziemy dopiero jutro rano?, spytała, przystając w pół kroku. Jestem naprawdę zmęczona. James, który biegł truchtem przed Ettą, zwolnił i poczekał na nią. Na pewno nie będzie zły, powiedział. Zatrzymajmy się teraz i rano pójdziemy dalej. Gdy Etta zapadła już w sen, James, zanim sam zwinął się w ciasną kulkę, przeszukał jej plecak, z którego wyciągnął kartkę papieru, starając się nie podziurawić jej zębami. Ty: było tam napisane. Ty:
Etta Gloria Kinnick z Deerdale Farm. Wiek: kończysz 83 lata w sierpniu. Krewni: Marta Gloria Kinnick. Matka. Gospodyni domowa. (Nie żyje) Raymond Peter Kinnick. Ojciec. Redaktor. (Nie żyje) Alma Gabrielle Kinnick. Siostra. Zakonnica. (Nie żyje) James Peter Kinnick. Siostrzeniec. Dziecko. (Nieurodzony) Otto Vogel. Mąż. Żołnierz/farmer. (Żyje) James wsunął kartkę, najlepiej jak umiał, pod ramię Etty, żeby ją znalazła, kiedy się obudzi, około wpół do szóstej następnego poranka. Cztery miesiące wcześniej Otto zbudził się nagle, bo zabrakło mu powietrza. Śnił o wodzie. Usiadł na łóżku i odrzucił kołdrę, jakby odgarniał wodę, zrzucił ją z nóg. Było ciemno i zimno. Po omacku znalazł szlafrok – który otulił go ciepło i zbyt długi zwisał z ramion niczym suknia ślubna, spadając aż na stopy – i poszedł do kuchni. Z lodówki wyjął pojemnik z ciasteczkami imbirowymi i usiadł przy stole nakrytym czerwoną serwetą, żeby wydobyć się z zalewającej go we śnie wody. Wielkiej wody i pędzącego nieba. Otto zbudził się, gdy Etta wstała z łóżka. Bez niej zimno wtargnęło pod kołdrę, niemal natychmiast, gdy tylko zaczerpnął powietrza. Z zamkniętymi oczami słuchał, jak zmagała się z jego szlafrokiem, a potem otworzyła i zamknęła drzwi sypialni. Czekał na dźwięk wody w łazience, na jej powrót. Policzył do dwustu pięćdziesięciu, posłuchał jeszcze i policzył znowu. Potem także wstał. Etta siedziała w kuchni przy stole, w jego szlafroku. Etta, powiedział. Etta.
Etta?, spytała Etta. Odłożyła ciasteczko, które akurat podnosiła do ust. Patrzyła na męża jak na ducha, na ducha, który pokazał się w lustrze. Więc co zrobimy?, zapytał Otto rano przy śniadaniu. Bułeczki cynamonowe i pomarańcze. Może powinnam gdzieś wyjechać, powiedziała Etta. Do miejsca dla ludzi, którzy zapominają, kim są. Ale ja pamiętam, powiedział Otto. Jeśli ja pamiętam, a ty zapominasz, to na pewno uda nam się jakoś to zrównoważyć. Może powinnam wyjechać, powtórzyła Etta. Jej włosy były całkiem białe, nieuczesane. Kosmyk, który opadał jej koło ust, przywiódł Ottonowi na myśl młode gąski. Powrót do puchu. Mogłabym przecież zrobić komuś jakąś krzywdę, dodała. Bułeczka na jej talerzu była doskonale zwinięta, w idealną spiralę. Nie zrobisz. Skąd wiesz, że nie? Wiem, że nie. Przez chwilę jedli w milczeniu, a potem Etta spytała: Co będziesz dzisiaj robić? Chyba pójdę do Russella. Pomogę mu trochę. Załóż kapelusz. Słońce. Jasne. A ty? Etta położyła dłoń na stole, lewą. Rozsunęła palce. Marynaty, powiedziała. Marchew, czosnek i ogórki. Do zimy jeszcze dużo czasu. Ale nigdy go nie starcza. No tak, nigdy go nie starcza. Russell jechał i jechał. Ciemne szosy były ciche i puste. Przed Last Mountain Lake minął tylko trzy inne samochody i żadnego z nich nie rozpoznał. Opuścił szyby w furgonetce, a wiatr sprawiał, że czuł się rześki i rozbudzony. Nie przestawał się uśmiechać. Przejechał granicę prowincji Manitoba, gdy tylko się rozwidniło. Nigdy jeszcze nie dotarł tak daleko na wschód. Kiedy Russell jechał przed siebie, Otto starał się zasnąć, ale nie mógł. Zszedł więc do kuchni, zamknął oczy i na chybił trafił dotknął
jednego z rozłożonych na stole przepisów. Daktylowe kwadraty (albo ciastka ślubne) Wyjął z szafki mąkę, cukier i masło. *** Dzień po tym, jak Etta Kinnick po raz pierwszy zjawiła się w Gopherlands, Otto przyszedł po Russella do szkoły. Skończył właśnie podawać krowom krople. Bez tego ich oczy tak bardzo wysychały od pyłu, że sklejały im się powieki i zwierzęta przestawały widzieć. Kiedy zakraplał im oczy, zaczynały płakać wielkimi brązowymi łzami. Płakały tak i płakały, czasem przez parę godzin. Było jeszcze sporo czasu do szykowania kolacji, więc Otto mógł sobie pozwolić na spacer z Russellem. Czekał, opierając się o drewniane oszalowanie budynku szkoły, razem z różnymi psami, które przyszły z okolicznych gospodarstw po swoich właścicieli. Głaskał po głowie jednego wyjątkowo dużego złotego kundla. Było gorąco i wszystkie psy siedziały z językami na wierzchu, zwisającymi z suchych pysków. Wspólnie słuchali, jak w środku uczniowie wstają i zbierają swoje rzeczy. Pierwszy wyszedł ze szkoły Owen. Omijając psy, podszedł do Ottona. Cześć, Otto, powiedział. Szkoda, że cię dzisiaj nie było. Russell wyszedł zaraz za nim. Otto!, powiedział. Ta nowa nauczycielka! Ta nowa nauczycielka… Chodź, idziemy do domu. Chcę z tobą pogadać, teraz, nie tutaj. Położył dłoń na ramieniu Ottona i pociągnął go za sobą. OK, OK, powiedział Otto. Idziemy. A potem, po trzech krokach, odwrócił głowę w kierunku szkoły. Na razie, Owen. Do zobaczenia jutro. Otto, ona jest cudowna, powiedział Russell. Uszli już spory kawałek, co najmniej sto metrów. Czemu mi nie powiedziałeś, że ona jest taka cudowna? Mówiłem, że przyszła nowa nauczycielka. Mówiłem, że jest fajna. Fajna to nie to samo co cudowna.
No chyba nie. Zadawałem tyle pytań. Na pewno mnie zauważy, Otto. Przeczytam wszystkie książki, jakie tylko znajdę. Będę najlepszym uczniem… Otto, a ty nie myślisz, że ona jest cudowna? Otto wzruszył ramionami. Nie był przekonany. Panna Kinnick wyglądała na dobrą nauczycielkę. I miała ładne nogi. Ale to była nauczycielka. Ich nauczycielka. Dla mnie ona jest cudowna, Otto. Właśnie taka, cudowna. Och, zamknij się, Russell, powiedział Otto. Chociaż był szczęśliwy. Russell rzadko się czymś ekscytował. Miło było to widzieć. Nie żeby Otto nie wiedział nic o kobietach albo mu się nie podobały. Wiedział i podobały mu się, jak najbardziej. Nocami, gdy próbował zasnąć, ciało i umysł nie dawały mu spokoju, błądząc między obrazkami z niewyraźnych pocztówek, widokiem sąsiadki jadącej na oklep czy potu na sukienkach kobiet w mieście w najgorętsze dni; między tym wszystkim a słyszanymi z dołu syrenami, marszami i okrzykami, wieczorami, gdy rodzice słuchali radia na dole, nie wiedząc, że oni wszyscy na górze jeszcze nie śpią i nasłuchują. Nie miał pojęcia, co znaczyły głosy z radia i gdzie mogły go zaprowadzić, gdyby im pozwolił. Czuł się rozdarty i wiedział, że bardzo czegoś chce, ale nie był pewien, co to właściwie jest. Ale, Otto, zauważyłeś, jak ona… Russell, przerwał Otto, panna Kinnick jest cudowna, jasne, i jeszcze długo będzie, i możemy o tym gadać jeszcze wiele razy, na pewno, ale teraz, w tej chwili, potrzebuję twojej pomocy. Muszę ukraść radio. Russell zatrzymał się i spojrzał na niego. Nie całkiem, tylko na pół godziny. Chciałbym, żebyś zajął czymś matkę, żeby przestała go pilnować, na jakiś czas. Żebym zdążył je zabrać i posłuchać porządnie. Nie o północy przez podłogę. W końcu coś naprawdę usłyszeć. Pół godziny. Potem odłożę je z powrotem. Chcesz się dowiedzieć o tej rzeczy. Tak. O tym, o czym ona nie chce, żebyśmy wiedzieli. Tak. A ty nie chcesz? Dowiedzieć się?
Nie. Chyba. Raczej nie. Mam zaufanie do twojej matki, Otto. …ale pomożesz mi? Tak, jasne. Matka Ottona kochała swoje dzieci z całego serca, Russella tak samo jak innych, ale Russella kochała trochę łagodniej. O swoich własnych dzieciach wiedziała, z czego są zrobione, wiedziała, że można obchodzić się z nimi surowo i nie stanie im się krzywda, nauczą się czegoś o życiu – ale Russell był zrobiony z jakiejś nieznanej gliny; groziło mu zranienie, a może nawet już był trochę zraniony. To dlatego właśnie jego Otto potrzebował do pomocy. Matka, jeśli w ogóle miała robić dla kogoś wyjątek, nigdy nie zrobiłaby go dla Ottona, jedynie dla Russella. Problem polegał na tym, że radio, poskładane z różnych kawałków i części w tych krótkich chwilach, kiedy ojciec Ottona nie wypełniał obowiązków gospodarskich, ojcowskich i mężowskich, działało zadziwiająco sprawnie, ale brakowało mu niektórych bardziej wyrafinowanych funkcji, między innymi regulatora głośności. Jeżeli ktoś włączał radio, było je słychać w całym domu. Gdyby wnieść je na górę, pewnie byłoby ciszej, ale i tak dźwięk przenikałby przez podłogę i sufit. Usłyszałaby go zwłaszcza matka Ottona. Otto musiał więc znaleźć sposób, żeby wywabić ją z domu, i najlepiej także z podwórka, na czas wystarczająco długi, żeby zdążyć znaleźć i usłyszeć w radiu to, co chciał znaleźć i usłyszeć. Jak mam to zrobić?, spytał Russell. Doszli prawie do domu; rodzeństwo Voglów, które wyprzedziło ich po drodze, stało już przed drzwiami. Kury, powiedział Otto. Kury? Mhm. Mam plan. Musieli wsadzić kurę na drzewo. Jedno z tych rosnących w szpalerze chroniącym przed wiatrem, prawie na końcu, daleko od domu. Powiedzieć, że kura uciekła i pofrunęła tam, przestraszona, a teraz nie może zejść. Matka dobrze sobie radzi z kurami. Tylko ona tak potrafi. Od razu cię posłucha, pójdzie ci pomóc, jeśli ją poprosisz.
To znaczy chcesz, żebym ją poprosił? No. Proszę. OK. OK, Otto. Dzięki. Ale najpierw, teraz, musimy jakoś wsadzić tę kurę na drzewo. Z powodu nogi Russella Otto wziął na siebie wspinaczkę. Russell za to przeniósł kurę, pod kurtką, starając się nie wzbudzać niczyich podejrzeń, od kurnika koło domu i wzdłuż stojących szeregiem poszarpanych wiatrem drzew, aż do przedostatniego. Złapał kurę w taki sposób, żeby wyjść z tego jak najmniej podziobanym i podrapanym. Otto czekał na drzewie. Ta kura jest bardzo zła, zawołał Russell, podchodząc bliżej. Chce mnie zabić. Nie zrobi tego. Żebyś tylko ty jej nie zabił. Nie ściskaj za mocno, nie uduś jej. Nie ściskam. OK. Russell stanął pod drzewem, pod gałęzią, na której siedział Otto. Nogi Ottona dyndały mu nad głową. OK, powiedział Otto. Podnieś ją do góry i podaj mi. Russell bez trudu przekonał matkę Ottona, żeby wyszła z domu i poszła z nim na ratunek kurze. Wołałem ją, proszę pani, powiedział, ale ona tylko wskoczyła na wyższą gałąź. Ale pani pewnie umie ją przywołać. Pani na pewno posłucha. Oczywiście, Russell, na pewno. Kury czy dzieciaki, dokładnie to samo. Poczekaj minutę i zaraz z tobą pójdę. Russell poczekał przed drzwiami. Po minucie pojawiła się matka Ottona. W ręku trzymała dwa zwinięte koce. Gdybyśmy musieli ją złapać albo zawinąć, żeby się nie bała, powiedziała i minęła go, kierując się w stronę drzew. Gdy uszli dziesięć kroków, Otto wsunął się do domu cicho jak lis i zamknął za sobą drzwi. Radio było cudowną rzeczą. Na zewnątrz poskładane byle jak i połatane, w środku pełne było głosów, pełne ludzi, muzyki i słów z daleka, z bardzo daleka. Otto wziął głęboki oddech i włączył je.
Nic się nie stało. Pokręcił gałką do ustawiania stacji do końca i z powrotem. Potem wyłączył i włączył je na nowo. Znowu nic. Otto popatrzył na radio, a ono odparło jego spojrzenie milcząco i chłodno. Od samego początku miał mało czasu, a teraz miał go jeszcze mniej. Przejechał dłońmi po bokach obudowy, ale nie było tam żadnych nowych włączników ani gałek. Ostrożnie popchnął radio, aż obrócił je tyłem. Tam, z tyłu, było miejsce na baterię marki True-Tone. I było puste. Daleko od domu, koło drzew, matka Ottona razem z Russellem zawinęli wymęczoną i zdenerwowaną kurę w jeden koc. W drugim kocu, nadal zwiniętym i trzymanym bezpiecznie przez matkę Ottona pod pachą, znajdowała się bateria. Cholera, powiedział Otto. Cholera jasna. Ona jest mądra, twoja matka, powiedział Russell. Mówiłem ci, że ona jest mądra. Wiem, że jest mądra. Cholera. Masz szczęście, że ta kura nie sfrunęła z drzewa i się nie zabiła. Kury też nie są głupie, Russell. Zależy. Na pewno nie tak. Cholera. Niech to szlag trafi! I co teraz? Nikt inny w okolicy nie ma radia. Tylko w mieście. A tam wszyscy zamykają drzwi na klucz. Wiesz, powiedział Russell, nie wszyscy. Nie wszyscy zamykają drzwi? Nie, nie wszyscy w okolicy nie mają radia. A kto ma? Niektórzy mają. Moja ciotka i wujek. Oni mają radio. My mamy radio. Otto zatrzymał się. Nie szli w żadne konkretne miejsce, tylko tak przed siebie. Co?, powiedział. CO? Poczuł, jak twarz robi mu się gorąca, jakby zbyt długo stał na słońcu. Russell!, wykrzyknął. Do jasnej cholery! Dlaczego mi nie powiedziałeś? Mam zaufanie do twojej matki. Ona wie, jak zajmować się wszystkim, dzieciakami, żeby nic złego im się nie stało.
Niech to szlag, Russell. Nie umiera się od słuchania radia. Idziemy do twojej ciotki i wujka. Od razu. * Dom wujostwa Russella był zupełnie inny niż dom Voglów. Wszędzie było cicho i stały różne rzeczy, które mogły się potłuc, ozdobione biało i niebiesko. Otto był tutaj wcześniej tylko raz, gdy Russell zdrowiał po wypadku. Wtedy poczuł się jak w szpitalu, tak samo jak teraz. Przynajmniej tak sobie wyobrażał szpital. Siedzieli na podłodze na środku salonu i słuchali spokojnego, miarowego głosu czytającego wiadomości zagraniczne Radia Kanada, obaj patrząc przed siebie. Z każdą kolejną wiadomością, jaką wyrzucało na nich radio, Russellowi robiło się coraz zimniej, a Ottonowi coraz goręcej, podczas gdy wujek Russella szykował dla nich kawę w sąsiednim pokoju. Jesteś jeszcze za młody. Spieszyli się przez pola. Spóźnili się z wykonaniem swoich obowiązków przy kolacji, słońce już prawie zachodziło. Ale tylko trochę. Zaraz będę miał wystarczająco dużo lat. Więc na razie nie ma sensu o tym myśleć. Ale trzeba robić plany, Russell, musimy coś zaplanować. Jak powiedzieć rodzicom, twojej ciotce i wujkowi, co musimy spakować. Co ty musisz spakować. Co my musimy spakować, Russell. Kończę siedemnaście lat za dwa miesiące, potem jeszcze tylko pięć miesięcy i ty też. Mogę poczekać pięć miesięcy. Możesz czekać w nieskończoność, przecież nie wezmą mnie. Pewnie, że wezmą, Russell, bo jesteś mądry. Jesteś mądrzejszy ode mnie. Nie wezmą. Nieważne, czy ktoś jest mądry. Dobrze wiesz, że mnie nie wezmą. Otto zatrzymał się, bo Russell zatrzymał się przy tych słowach. Stał teraz trzy kroki z tyłu. Ale Russell, powiedział. Jeśli cię nie wezmą, to co będziesz robił? Zostanę tu. Poczekam. Będę chodził do szkoły. Nie ma się czym martwić, jeśli chodzi o mnie.
Russell, ja bym zwariował, jakbym musiał zostać. Ale ja nie zwariuję. Dobra, zobaczymy. Zobaczymy, co powiedzą. Powiedzą, że nie. Zobaczymy. Zobaczymy za siedem miesięcy. ~ Kiedy pierwszego dnia po lekcjach uczniowie poszli już do domu, Etta została w klasie, patrząc na puste ławki, starając się zapamiętać imiona i dopasować je do poszczególnych miejsc. Obeszła całą salę trzy razy, a potem wytarła umazane kredą dłonie w spódnicę, pozbierała swoje rzeczy i wyszła ze szkoły. Skierowała się do oddalonego o pięćdziesiąt metrów domu nauczyciela. Jej domu. Poprzedniego dnia, gdy przyjechała, znalazła w nim równo poskładane rzeczy, przygotowane specjalnie dla niej. Ręcznik, ścierki kuchenne, pościel. Dzbanek do herbaty, filiżankę i łyżeczkę. Niczym starannie posegregowane pozostałości jakiejś cywilizacji – ale archeolog, który je posortował, już dawno odjechał. Była tylko Etta, ręczniki, ściereczki, łyżki. Przez chwilę miała ochotę zostawić drzwi otwarte, żeby wiatr wpadał do środka i dotrzymał jej towarzystwa swoim nuceniem i szelestem, ale przypomniała sobie losy poprzedniego lokatora i zrezygnowała. Teraz, po pierwszych lekcjach, wszystko nadal leżało w nienaruszonym porządku, w równych stosach. Zdjęła buty, usiadła za stołem i w kurzu, który zebrał się na blacie – zbierał się tak za każdym razem, gdy wchodziła bądź wychodziła – naszkicowała diagram: MONA – STUART JOSIE – RICHARD EMMET – STEVEN LUCY – ELLIE
GLEN – ELLA L.
WINNIE – BERNICE CELIA – BETH M. WALTER – SUE
JOSEPH – BETH OWEN – OTTO
SARAH – AMOS
Podkreśliła palcem każde imię, grubą smugą, i przypominała sobie. Mona: jasne warkocze, jeszcze nie umie dodawać. Stuart: brakuje mu kilku zębów, milczący. Josie: ślicznie się śmieje, umie trochę liczyć. I tak dalej. Owen: kręcone włosy, bardzo się stara. Otto: pogodny, opalony. Tej nocy leżała w łóżku, nie śpiąc, i słuchała ciszy, która teraz panowała tam, gdzie wcześniej wokół niej rozlegały się kroki, stłumione głosy, oddechy. Ogrom ciszy był przytłaczający. Docierały do niej tylko te dźwięki, które pochodziły od niej samej. Wysłuchała trzech tysięcy stu dwudziestu uderzeń własnego serca, zanim zasnęła. Następnego ranka zaspała. Zapomniała wieczorem odsunąć zasłony, żeby do sypialni mogło wejść poranne słońce. Większość uczniów już stała wokół szkoły, gdy się pojawiła. W pośpiechu nie zdążyła wypakować z kufra czystych pończoch, więc bose stopy przyklejały jej się teraz do wnętrza skórzanych butów, kiedy szła, żeby otworzyć drzwi szkoły. Stanęła z boku, robiąc przejście uczniom. Swoim uczniom. I wtedy zorientowała się, że to nie byli jej uczniowie – przynajmniej wielu z nich. Niemal połowę widziała po raz pierwszy, a połowy tych, których poznała wczoraj, brakowało. Jeden z nowych, siedzący z tyłu, podniósł rękę, zanim jeszcze zdążyła dojść do swojego biurka. Tak? Dzień dobry pani. Nazywam się Russell. Nie było mnie wczoraj. Chciałem się tylko przedstawić. Wtedy podniosło się jeszcze sześć kolejnych rąk i Etta dowiedziała się, jak mają na imię kolejni nowi uczniowie. Zamazała w wyobraźni narysowaną poprzedniego wieczora tabelę i zaczęła szkicować nową. Tabele i listy. Da sobie radę, jeśli będzie umiała zrobić tabele i listy. Imiona, miejsca, twarze. No dobrze, powiedziała. Witam wszystkich nowych i witam ponownie całą resztę. Sarah, czy mogłabyś zamknąć drzwi? Proszę, żeby wszyscy także wstali. Myślę, że dobrze jest zacząć dzień od śpiewania. Zacznijmy dzisiaj od Klonowego liścia. Wszyscy wstali, ale Russell, pomimo swojej nogi, stanął
najszybciej i najbardziej wyprostowany ze wszystkich.
7 Russell jechał i jechał, aż oczy odmówiły mu posłuszeństwa i musiał stanąć, żeby się trochę przespać. Po przebudzeniu rozważył sytuację. Przejechał już spory kawałek drogi w głąb Manitoby. Wkrótce będzie musiał zatankować i kupić coś do jedzenia. Oraz, co najważniejsze, będzie musiał obmyślić bardziej szczegółowy plan. Jak znaleźć Ettę, teraz, kiedy oboje są już mniej więcej w tym samym rejonie. Plan. Russell nie był najlepszy w planach. Zazwyczaj to inni ludzie je robili, a on się dostosowywał. Otworzył schowek pod deską rozdzielczą, tak na wszelki wypadek, ale w środku nie było żadnej mapy. Oczywiście, że nie. Nigdy nie miał map ani ich nie potrzebował, żeby znaleźć drogę na farmę Ottona albo do miasta. No dobrze, muszę jechać na wschód, pomyślał. Do najbliższej stacji benzynowej. Po pół godziny jazdy zobaczył stację z barem na jakichś nieznanych przedmieściach. Zatrzymał się. Kelnerka była mała. Mogła mieć dziesięć lat, może jedenaście. Trzymała talerz z jajkami i tostem sztywno przed sobą, niosąc go do stolika. Nie ma dzisiaj pomidora, powiedziała. Normalnie podajemy też pomidora z patelni, ale dzisiaj zabrakło. Przepraszam. Aha, powiedział Russell. Nie ma sprawy. Oprócz niego w barze nie było żadnych gości; dzień dopiero się zaczynał. Dziękuję. Nie ma za co, powiedziała dziewczynka. Czy chciałby pan coś w zamian? W zamian za pomidora? Chyba mamy w kuchni banany i marchewki, i ciasteczka… Hm, może marchewkę?, powiedział Russell. Na śniadanie?, spytała dziewczynka. No tak… z jajkami i tostem? Nie? Powinienem raczej wziąć banana? Ja bym wzięła ciasteczko. Więc Russell zamówił ciasteczko. Dziewczynka poszła do kuchni i przyniosła je, trzymając talerzyk w rękach wyciągniętych prosto przed siebie. Owsiane z rodzynkami. Dziękuję, powiedział Russell. Nie ma za co, naprawdę, powiedziała dziewczynka. Oparła się
jedną ręką o stolik i najwyraźniej nie zamierzała odejść. Russell odciął widelcem kawałek jajka, położył na chlebie i podniósł do ust. Dziewczynka przyglądała mu się, trochę znudzona. Dobre?, spytała. Tak… dzięki, odparł Russell. Dziękuję. To nie jest trudne, powiedziała, usmażyć jajka. Robię to ciągle. No tak, powiedział Russell. Ale jednak. Odciął kolejny kawałek jajka, niechcący trafiając na żółtko, które rozlało się na talerzu. Słuchaj, dodał, nie powinnaś być dzisiaj w szkole? Nie, odparła dziewczynka. Nie chodzę do szkoły. Uczę się w domu. Sama. Wysyłam wyniki pocztą. Wie pan? Żebym miała czas tutaj pracować. Ale trzeba się uczyć, szczególnie matematyki, żeby umieć dodać cenę jajek i cenę tostów, i cenę ciastek, no nie? I potem obliczyć, ile trzeba wydać reszty. Potem obliczyć, czy ktoś zostawił porządny napiwek, czy nie. Trzeba się starać. Ale spotykam się z innymi dziećmi, jeśli chcę. W środy mamy dzień rodzinny, dzieci-w-towarzystwie-rodziców-jedzą-za-darmo na przykład. Przychodzi dużo dzieci. A twoi rodzice? Są w Toronto. Prowadzimy tę kafejkę już od czterech lat. Aha, muszę iść sprawdzić babeczki. Nie będzie panu smutno samemu? Nie, wcale. Mogę tylko jeszcze o coś spytać? Pewnie. Widziałaś może starszą kobietę, samą, pewnie trochę brudną, jak szła tędy albo może gdzieś w pobliżu?… Poczekaj, mam jej zdjęcie. Russell wyciągnął portfel z tylnej kieszeni spodni i spomiędzy dwóch pięciodolarowych banknotów wyjął podniszczoną czarno-białą fotografię. To ona, powiedział. Chociaż parę lat temu. Tylko ta pani, nie mężczyzna. Na zdjęciu Etta miała na sobie kremową garsonkę. Ołówkową spódnicę, bluzkę, dopasowany żakiet. Uśmiechała się. To było zdjęcie z jej ślubu. Russell sam je zrobił. No, teraz jest jakieś sześćdziesiąt lat starsza. Ale to ona, dodał. Ale to nie pan, powiedziała dziewczynka, pokazując mężczyznę na fotografii, Ottona.
Nie, powiedział Russell. To Otto. Dziwne, odparła dziewczynka. Nie, nie widziałam jej. Ale ja rzadko stąd wychodzę. Niech pan poczeka, przyprowadzę chłopca, co u nas zmywa, zapytamy go. Russell starał się zjeść jak najwięcej jajek i chleba, gdy dziewczynka poszła do kuchni. Kiedy pojawiła się znowu, obok niej szedł mały chłopiec z piegowatą buzią, w całkiem zaparowanych okularach. Mój brat, powiedziała, on zmywa naczynia. Zwróciła się do chłopca. Powiedz temu panu, co widziałeś, zarządziła. Mam okno, powiedział chłopiec, nad zlewem i przez nie widać drogę i pole za drogą. Widzę dużo ciężarówek i traktorów, i kombajnów, i innych. Czasami też zwierzęta, czasami jelenie… Jelenie?, spytał Russell. Tak, tak, odparł chłopiec. Najwięcej samice, ale też takie duże z rogami i czasami też młode, dzieci. Wiem, że to ich dzieci, a nie tylko mniejsze jelenie, bo… Monty!, przerwała dziewczynka, trącając go w ramię. Przestań gadać! Powiedz panu to, co mi mówiłeś. Nie, powiedział Russell, ale… No i, mówił dalej chłopiec, no i widziałem też jakąś panią, tak myślę, wczoraj rano. Pomyślałem, że to może czarownica albo może pani Święty Mikołaj. Russella ścisnęło coś w piersiach. Panią? Starszą panią? Wyglądała dobrze? Nie była ranna ani nic takiego? Wydaje mi się, że śpiewała, tak myślę. Wyglądała dobrze. Była zaczarowana. Agdzieona? Słowa próbowały prześcignąć bicie serca Russella. Przerwał i zaczął znowu. A (oddech) gdzie ona szła (oddech)? W jakim kierunku (oddech)? Widziałeś? Na wschód. W kierunku wschodu słońca. To dobrze, to bardzo dobrze. To świetnie. Dziękuję. Dziękuję. Dziękuję ci bardzo, Monty. I tobie też… Cordelio. Cordelio. Dziewczynka skierowała brata z powrotem do kuchni, ale on
zatrzymał się jeszcze w połowie drogi. Aaa…, powiedział. Tak?, spytał Russell. A jak ją pan zobaczy, jeżeli ją pan znajdzie, może pan jej powiedzieć, że byłem grzeczny? Jasne, Monty, pewnie, że tak. Siedząc z powrotem w ciężarówce, Russell rozłożył mapę, którą kupił na stacji. MANITOBA I ZACHODNIE ONTARIO (plus trasy rowerowe i parki narodowe). Strasznie dużo jezior było w Manitobie. A w Ontario jeszcze więcej. Kraj stawał się coraz bardziej niebieski, wodnisty, im dalej na wschód. Jeżeli Etta zdawała sobie z tego sprawę albo miała mapę, powinna trzymać się bardziej południowej trasy, poniżej większości jezior. Ile mogła przejść w jeden dzień? Dwadzieścia kilometrów? Dni były teraz całkiem długie. Russell przyglądał się mapie jeszcze chwilę, zastanawiając się i obliczając, a potem położył ją na siedzeniu obok, rozłożoną. Poszedł znowu do sklepu na stacji i kupił dodatkowo plecak z napisem OK MANITOBA!, pięć paczek solonych orzeszków, sześć butelek soku, dużą paczkę krakersów, dwie duże czekolady i latarkę. Miał już plan. Pojedzie dwadzieścia kilometrów na wschód wzdłuż pól ciągnących się przy tej drodze, a potem wysiądzie i pójdzie dalej na piechotę. Tropił już w życiu dużo jeleni. Wiedział, jak szukać śladów i jak za nimi iść. Z okna kuchni w barze Monty i Cordelia patrzyli, jak odjeżdża. Monty pomachał mu mokrą dłonią. Etta i James skończyli właśnie lunch. Bułki z masłem orzechowym i jagodami dla Etty, a samodzielnie złapana mysz i znaleziona śpiąca ćma dla Jamesa. Odpoczywali w cieniu, aż upał trochę zelżał. Etta wyjęła swoje kartki papieru i pióro. Co robisz?, spytał James. Piszę list. Do kogo? Do Ottona. Ale nie znasz go. Może znam. Mieszka daleko stąd. Bardzo daleko, nawet dla kojota. Ale nie dla ciebie?
Dla mnie też daleko. Gdzie? W Saskatchewan. Po drugiej stronie długiego jeziora. I jeszcze trochę. Ale, powiedział James, w takim razie idziesz w złą stronę. Idziemy w złą stronę. Etta zastanowiła się przez chwilę. Aż powiedziała: To jest pętla, James. Idę w tę stronę, a będę wracać w tamtą. Aha, odparł James. Duża pętla. Widziałeś kiedyś ocean, James? Nie. Ja też nie. Ale zobaczymy. Tak, zobaczymy. Etta odłożyła kartki i pióro, strzepnęła okruchy bułki na ziemię, dla ptaków i ruszyli dalej w drogę, tyłem do słońca. Idąc, śpiewali Johnny’ego Pestkę i Piękną panią z doliny. Czasami Etta śpiewała drugim głosem. Po kilku godzinach zaczęło ukazywać się przed nimi śródleśne jezioro, na północy. Musimy iść bardziej na południe, powiedziała Etta. No, przytaknął James. Na pewno niedługo dojdziemy do Ontario. Jeszcze jeden dzień, mniej więcej, jestem pewien. To dobrze, powiedziała Etta. To bardzo dobrze. Tego dnia stopy nie bolały jej prawie wcale. Tak, dobrze, ale wiesz, Etta, powiedział James, Ontario nie jest takie jak preria. Wszystko jest tam większe. Jestem przyzwyczajona do dużych rzeczy, dużego nieba, dużych pól. Ale inne duże rzeczy. Skały, wielkie skały. Jeziora i drzewa. Skąd to wszystko wiesz? Od skunksów. One dużo wędrują i opowiadają. Będzie dobrze, powiedziała Etta. Po skałach można się wspinać,
drzewa są przyjazne, a jeziora, no nie wiem, może uda nam się zdobyć jakąś łódkę. Taką nadmuchiwaną, łatwą do noszenia. Możesz popłynąć łódką? Nie wiem. Nigdy nie próbowałem. Zobaczymy. Mam nadzieję. Musimy tylko uważać na twoje pazury. Będzie w porządku. Damy sobie radę w Ontario. OK. Damy radę. Tylko wiesz, Etta, tam często pada deszcz, więcej niż tu. Nawet wiosną i latem. Musisz się zastanowić nad spaniem, jak będzie padało. Ale mówiłeś, że skunksy mówią, że tam są duże skały i drzewa? Tak. To już jest jakieś schronienie na noc. I może będzie nam chłodniej w ciągu dnia. Deszcz jest dobry, James. Jak będziemy otwierać usta i śpiewać, to będzie jak picie. Kochana Etto, Wydaje mi się, że gorzej byłoby coś przed tobą ukrywać niż zdradzić sekret, który mi powierzyłaś. Jak myślisz? W każdym razie zrobiłem już to drugie, więc nie mam zamiaru robić jeszcze pierwszego. Etta, powiedziałem Russellowi. Powiedziałem mu, co postanowiłaś i mniej więcej gdzie teraz jesteś. Przepraszam. Trudno coś ukrywać przed Russellem. Sama wiesz. Teraz się na mnie rozzłościł i wyjechał na wschód, żeby cię znaleźć. Pojechał furgonetką, tą szarą, wiesz którą. Rozglądaj się za nią. Russell chce ci pomóc, martwi się o ciebie. Mówiłem, że ja się o ciebie nie martwię, nie w taki sposób, i że on też nie powinien, ale to nic nie dało. Bardzo się zdenerwował. Bardziej niż kiedykolwiek od wielu lat. Więc teraz wyjechał na wschód i szuka ciebie. Nie wiem, jak ci się to spodoba, ale myślę, że powinnaś wiedzieć. Na pewno nie zatrzyma cię, jeśli nie będziesz chciała. U mnie wszystko w porządku. Jak zwykle. Przedwczoraj upiekłem
przepiękny placek z jagodami, wszystko jak trzeba. Muszę jutro jechać na zakupy, bo skończyło się masło i mąka. Budzę się coraz wcześniej. Słońce wschodzi o piątej i wstaję na jego powitanie. Siedzę w kuchni z kawą i czekam, aż się pokaże. Chodzę też spać coraz później. Wydaje się, że moje oczy nie lubią być zamknięte, gdy dookoła jest ciemno. W dzień wszystko mnie boli ze zmęczenia, więc zdarza mi się, że przysypiam, czasami kiedy czekam, aż coś się upiecze. Czasami nawet w kuchni, z głową na stole, tam, gdzie świeci słońce. Wiem, że to niehigieniczne, ale zawsze wycieram potem stół. OK. Idę teraz zająć się chwastami. W tym roku mamy takie osty, że rosną do kolan, jak tylko się na chwilę odwrócić. Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Pamiętaj, żeby trzymać się cienia. Napisz, jak będziesz miała chwilę. Czytam twoje listy na głos, żeby w domu słychać było jakąś ludzką mowę. Twój, pamiętaj,
Otto.
Otto potrójnie złożył list i wsunął go do koperty, chociaż nie było żadnego adresu, pod który mógłby go wysłać. Napisał tylko z przodu imię i nazwisko żony i odłożył list tam, gdzie pozostałe, na równy stosik w rogu stołu, obok listów, które dostał od Etty. *** Zaczęli spędzać dużo czasu w domu ciotki i wujka Russella, na podłodze w biało-niebieskim salonie, kiedy tylko nie musieli pracować, iść do szkoły czy spać. Siadali obaj zwróceni twarzami w tę samą stronę, w stronę radia, jakby było żywą osobą. Zazwyczaj po pół godziny wujek Russella albo ciotka, albo czasami oboje naraz pukali cicho do drzwi
i wchodzili do pokoju, niosąc tacę z kawą i chlebem posmarowanym masłem. Dalej słuchali już wszyscy razem. Przychodzili i chłonęli sprawozdania, przewidywania, analizy, ciągnące się w nieskończoność listy nazwisk czasami brzmiących obco, czasami znajomo – i wywiady. Wszystko to wygłaszane wymierzonymi, dodającymi otuchy głosami prezenterów radiowych, ze starannie wymawianymi głoskami, z wyrazistą intonacją, która bardziej przywodziła na myśl Anglię niż dom; wszystko poza wywiadami, kiedy znienacka, bez uprzedzenia, słyszeli głosy takie same jak ich własne. Czasami prowadzący wywiad, spokojny i opanowany, wtrącał jakieś pytania albo krótkie komentarze, niczym oddechy: Nie? Tak, rozumiem, Aha, No tak, Rzeczywiście. Ale zazwyczaj, najczęściej, usuwał się na bok i pozwalał rozmówcy opowiedzieć własną historię z pierwszej, drugiej albo trzeciej ręki, głosem, który mógłby należeć do ich kuzyna, do kogoś z sąsiadów, do nich samych. Usłyszeli historię o jeńcach, których zabrano z domów i miejsc pracy, oderwano od kas sklepowych, książek, kuchni, kotów, szefów, przyjaciół i wsadzono razem do bardzo małego pomieszczenia bez okien – poza jednym, malutkim i umieszczonym wysoko na ścianie, wyżej, niż ktokolwiek z nich mógł podskoczyć albo nawet sięgnąć, gdy stanęli w trzy osoby jedna na ramionach drugiej niczym słup totemiczny, chwiejąc się, z lasem wyciągniętych rąk poniżej, na wypadek gdyby ten na samej górze miał spaść. Nie było tam nic do jedzenia ani żadnej toalety i wszyscy stali tak blisko siebie, że spali na stojąco, wsparci na ciałach sąsiadów, z nakryciem z ich ubrań, włosów i oddechów. Stali tak przez trzy dni, zmieniając się po kolei w kącie, który wyznaczyli jako toaletę, w którym zapach z początku był dławiący i obrzydliwy, ale prawie niezauważalny pod koniec trzygodzinnego dyżuru, odmierzanego na głos liczeniem sekund, bo wszystkim zabrano zegarki, z szyjami wyciągającymi się coraz wyżej i wyżej w kierunku światła i powietrza z okienka, z burczeniem w pustych brzuchach, niemal zagłuszających odliczanie. Minęły trzy dni, dni jak wiele innych, z innymi ludźmi w podobnych więzieniach z podobnymi więźniami w całym kraju, od paru lat, kiedy nagle, niespodziewanie, około południa, jak mogli się domyślić, sądząc po świetle padającym z okna, wszystkie starsze
i młodsze dzieci zaczęły przesuwać się do góry, tak głodne i lekkie, że unosiły się w powietrzu. I kiedy zaczęły się unosić i zdały sobie sprawę z tego, co się dzieje, co mogą zrobić, zaczęły machać rączkami i kierować się ku górze, prosto do okna. Jedno z dzieci, siedmioletnia córeczka Aarona i Thildy Bloombergów, którzy mieli warsztat ślusarski, przesunęła chudą dłoń przez kratę i odsunęła zasuwkę, która blokowała kratę i szybę w miejscu. Potem dzieci podawały sobie po kolei kwadrat szyby na dół, do stojących pod nimi dorosłych, żeby nie spadła nikomu na głowę. Później uniosły się znowu do góry i jedno po drugim wylatywały przez otwór okienny, starsze podając rękę młodszym. Nikt nie wie, powiedział spiker, dokąd poleciały i gdzie wylądowały, o ile im się to udało, chociaż domyślano się, że może w Szwajcarii albo w Afryce Środkowej. Usłyszeli też inną historię, o polu porośniętym żółtym zbożem, które nagle stało się całkowicie czerwone. Na miejsce wysłano malarzy i naukowców, żeby zbadali sprawę, ale wracali oni także całkowicie czerwoni, od stóp do głów, skóra i ubrania, o ile w ogóle udawało im się wrócić. Z powodu tego, co spotkało malarzy i naukowców, nikt nie chciał jeść ani kupować czerwonego zboża, więc trzeba było sklasyfikować pole jako nieużytek, na zawsze niezdatny do uprawy. Każdego dnia pojawiały się nowe wywiady, nowe historie, z każdym dniem coraz więcej. Wkrótce nadeszły urodziny Ottona. W sobotę. Winnie zrobiła na deser szarlotkę. Wszyscy zaśpiewali piosenkę o urodzinach, której nauczyli się w szkole, od panny Kinnick. Po obiedzie matka Ottona zwolniła go z obowiązków na resztę dnia, zgodnie z tradycją. Otto położył się na miękkim skrawku dzikiej trawy, rosnącej w cieniu jednego z drzew chroniących dom od wiatru. Tam właśnie, po zmywaniu naczyń, znalazł go Russell. Otto, powiedział, powinieneś już pójść. Nie, odparł Otto. Idź, powiedział Russell. Nie, powtórzył Otto. Nie ma mowy. Poczekam na ciebie, Russell. I koniec. Założył nogę na nogę i zamknął oczy. Pięć miesięcy, dodał. Tylko pięć. Otto chodził do szkoły i pracował w gospodarstwie, uczył się
stawiać kolejne chwiejne litery i poznawał kolejne słowa, piosenki i liczby, wyjmował koniom kleszcze i pielił zagon za zagonem piaszczystej ziemi, podczas gdy w brzuchu cały czas czuł jakby ciasno zawiązany węzeł niepokoju i oczekiwania, które nie dawały mu zasnąć długo w noc – aż nie wiadomo kiedy minęło pięć miesięcy, były urodziny Russella i razem z Russellem poszli do miasta i stanęli w drzwiach budynku, w którym popołudniami w poniedziałki, środy i soboty odbywały się lekcje tańca, ale w tej chwili służył jako punkt werbunkowy. Była to duża sala gimnastyczna, z biurkiem ustawionym pośrodku. Poza mężczyzną siedzącym za biurkiem byli tam jedynymi osobami. Mężczyzna miał na sobie mundur. Ciemnozielony, z trójkątną furażerką, jak łódki, które robili kiedyś z papieru. Wstał, kiedy weszli do środka. Nic nie powiedział. Wziął dwa formularze z biurka i wręczył je mechanicznie Ottonowi i Russellowi, patrząc gdzieś ponad ich głowami. Nie było miejsca na biurku, więc Otto i Russell rozłożyli swoje formularze na podłodze. Otto przejrzał kolejne strony, starannie czytając wszystkie pytania. NAZWISKO? IMIĘ? DATA URODZENIA? ADRES? POWÓD/ODY WSTĄPIENIA? POWÓD/ODY, DLA KTÓRYCH WSTĄPIENIE JEST NIEMOŻLIWE (JEŻELI ISTNIEJĄ)? Powoli zaczął wpisywać litery w pierwszej i drugiej rubryce. V-O-G-E-L. O-T-T-O. Chwiejnie. Dziecinnym pismem. Spojrzał na Russella, który stukał ołówkiem w podłogę, skończywszy wypełnianie. Russell, szepnął, trzymając głowę nisko nad kartką, żeby żołnierz nie usłyszał. Jak już skończyłeś, to mógłbyś mi pomóc? Russell wziął formularz Ottona i wypełnił go szybkimi, stanowczymi literami. Co mam tu napisać?, spytał, pokazując dwie ostatnie rubryki. Napisz: „Bo inaczej eksploduję”, powiedział Otto. Chyba tak nie można, powiedział Russell. Wiem, wiem. OK, napisz: „Żeby zobaczyć, co jest gdzie indziej”.
Russell zapisał. A co w następnej? Napisz: „Brak”, powiedział Otto. Kiedy Russell schylił się nad kartką, Otto zobaczył, że we własnym formularzu Russell na ostatnie pytanie odpowiedział: 1. Niesprawna noga. 2. Nie chcę. A na przedostatnie pytanie nie odpowiedział w ogóle. Kiedy byli zajęci formularzami, żołnierz siedział za biurkiem i przesuwał papiery na blacie tak, żeby leżały równo przy krawędzi. Trzymał opuszczoną głowę, gdy odkładali wypełnione kartki na kupkę po lewej stronie, ale podniósł oczy, tylko trochę, odrobinę, w ich kierunku. Wiem, że się niepokoicie, szepnął, ale nie martwcie się, nie martwcie się. Wszystko będzie OK, naprawdę. Wszystko będzie w porządku. Trzy tygodnie później dostali pocztą listy, w kopertach w kolorze zgaszonej, mundurowej zieleni. Otto miał się zgłosić do biura werbunkowego w Reginie za cztery dni; Russell nie został przyjęty. ~ W otwartej przestrzeni, która otaczała szkołę i dom nauczyciela, Etta nauczyła się słuchać inaczej niż dotychczas. Z biegiem dni jej uszy zaczęły rozróżniać kształty, wzory i dźwięki życia wśród wielkiej ciszy panującej dookoła. Mniejsze i większe głosy. Owady nawołujące z wiatrem lub pod wiatr, rozmowy, które drewniane ściany jej sypialni toczyły ze słońcem, odgłosy kroków na żwirowej ścieżce gdzieś daleko. I oczywiście głosy dzieci i ich psów, niosące się nad polami, kiedy dzieci nadchodziły w jej kierunku, do szkoły. Szmer rozgarnianych kłosów, gdy przechodziły przez zboże. Szybko zrozumiała też, w jakim porządku zjawiają się przychodzący na zmiany uczniowie. Dzieci Voglów i Russell, którzy uczęszczali do szkoły regularnie co drugi dzień. Spytała Russella, któregoś poranka, gdy zajmowali miejsca: Dlaczego ty także, Russell? Przecież nie jesteś jednym z Voglów. Zanim zdążył odpowiedzieć, odezwała się Addie, siedząca w pierwszej ławce: Ale on jest jednym z nas, tylko ma inaczej na nazwisko. Mama go nazywa bliźniakiem Ottona. Russell uśmiechnął się i zarumienił. Owen, siedzący obok,
skrzywił się i powiedział coś pod nosem. Uczniowie z ławki przed nimi zachichotali. Ośmielony Owen powiedział coś jeszcze, tym razem głośniej. Jeszcze więcej chichotów. Dziewczynki siedzące z lewej strony odwróciły się w ich kierunku, spoglądając w dół, na nogi Russella. Russell wyprostował się i patrzył przed siebie. No dobrze, powiedziała Etta. Wystarczy tego. Proszę, żebyście wszyscy wstali, dzisiaj na początek zaśpiewamy Johnny’ego Pestkę. Russell, ty będziesz klaskał, Gus i Beatrice będą tupać. Ładnie i głośno, żeby psy zaczęły śpiewać razem z nami. Gotowi? Od kiedy Etta zjawiła się w Gopherlands School, również w okolicznych gospodarstwach zaczęto słyszeć nowe rzeczy. Od samego rana wiatr przywiewał piosenkę śpiewaną przez dwadzieścioro dwoje dzieci, niosąc ją ponad polami, wdmuchując przez szpary w ścianach obory, gdzie doiła krowy Mabel McGuire, przebijając się przez szum traktora prowadzonego przez Liama Rogersa, przeciskając się pod drzwiami domu Sandy Goldstein, która podnosiła właśnie powoli, ostrożnie, swoje stare ciało z pościeli. Jeżeli piosenka była im znana, dołączali się do śpiewu i podawali ją dalej i dalej. Następnego dnia, jeszcze przed lekcjami, Etta stała na szkolnym podwórku i zaznajamiała się z nowym, chudym szarym psem należącym do Lucy i Glena, kiedy nadszedł Otto z rodzeństwem. Owen wyłamał się zaraz z kółka dzieci otaczających psa i pospieszył w ich kierunku. Hej, Otto!, zawołał. Dzień dobry! Chcesz, żebym ci opowiedział o wczorajszych lekcjach? Otto zawahał się, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, a potem, zamiast tego, wziął zamach i uderzył go zaciśniętą pięścią. Owen potknął się, trafiony w ramię. Dzieci odwróciły się od psa i zaczęły krzyczeć. Otto rzucił się znowu, tym razem trafiając Owena w pierś. Żebyś nigdy, powiedział. Nigdy, nigdy więcej. Owen potknął się raz jeszcze, stracił równowagę i upadł, uderzając głową o kamienie. Otto przewrócił się na niego. Dookoła podniósł się kurz. Etta zobaczyła tę scenę, nad głową psa i nad głowami uczniów, rozegraną, zanim jeszcze zdążyła zorientować się, co się stało, zanim Owen zorientował się, co się dzieje. Jezus Maria!, krzyknęła. Uczniowie odwrócili się w jej stronę;
bluźniąca nauczycielka była równie interesująca jak walka. Przebiegła między nimi do miejsca, gdzie Owen leżał na ziemi. Uklękła obok niego. Oddychał płytko, oczy miał otwarte, oszołomione, trochę krwi poleciało mu z nosa, trochę z rozbitej z tyłu głowy. Otto podniósł się i cofnął o krok, ramiona opadły mu bezwładnie. Ty, powiedziała Etta, nie będziesz dzisiaj na lekcjach, Otto Vogel. Idź do domu, tylko ty, sam, i wróć porozmawiać ze mną dzisiaj po szkole. Otto nic nie odpowiedział, po prostu odwrócił się i odszedł z powrotem drogą w stronę domu. Bracia i siostry patrzyli za nim. Winnie zrobiła krok, jakby chciała go dogonić, ale Walter zatrzymał ją wyciągniętym ramieniem. Etta tymczasem pomagała Owenowi podnieść się i stanąć. Był zaskakująco lekki; przez ubranie wyczuwała jego wystające łopatki. Dziękuję, powiedział, ale nic mi nie jest. Otarł krew z twarzy rękawem koszuli, robiąc ciemną plamę. Chciałbym, żeby pani wiedziała, powiedział Otto, stojąc po południu w otwartych drzwiach klasy, gdy uczniowie rozeszli się już do domów, że przyszedłem się wytłumaczyć, nie przeprosić. Podszedł do przodu, gdzie czekała na niego Etta, przy swoim biurku. Z bliska wydawał się wyższy, starszy. Etta poczuła emanujące od niego gniewne gorąco. Proszę, usiądź, powiedziała. Siadaj i wytłumacz. Russell, mówił dalej Otto, jest tutaj najzdolniejszy. Zdolny i miły dla wszystkich i świetnie daje sobie radę… Nadal stał wyprostowany, jak wezwany do odpowiedzi. …ze wszystkim. Ze wszystkim oprócz bronienia się. Więc ja zrobiłem to za niego. My robimy to za niego. Skończywszy przygotowaną wcześniej przemowę, rozluźnił się trochę i oparł o ciężkie drewniane biurko stojące pomiędzy nimi. Co takiego powiedział Owen o Russellu? Czy to ważne? Może. Ludzie mogliby mówić różne rzeczy o Owenie. Mogliby. Ale nie mówią. Nic nie mówimy. Słowa są mocne. Najmocniejsze. Gorsze niż siniaki od kamieni.
Etta zastanowiła się przez chwilę. Te rzeczy, które ludzie mówili, które szeptali, po wyjeździe Almy. Nagła, niespodziewana chęć uderzenia kogoś, jaką czuła. Pragnienie, by własnym ciałem zagrodzić drogę słowom. Nie mówiło się o takich rzeczach w studium nauczycielskim. Nie można nikogo bić, powiedziała w końcu. Chociaż wcale nie była pewna. Widziała, jak jej pięść trafia w miękkie, głupie usta dawnych przyjaciółek, wbijając im coś do głowy. Nie tutaj, w szkole, dodała. Powinieneś, mogłeś mi coś powiedzieć. Porozmawiałabym z Owenem. To nie jest pani sprawa. Oczywiście, że jest. Tak samo jak twoja. Nie, nie jest. … … No cóż, a jak sobie poradzi Russell, jeśli ciebie nie będzie? Kiedy ciebie nie będzie? Coś wymyślę, powiedział Otto. Etta pozmieniała miejsca w klasie i Otto ani Russell nie siedzieli więcej z Owenem, tylko po drugiej stronie, z tyłu. Owen, z ciemną spuchniętą pręgą biegnącą od nosa do oka, w czasie lekcji patrzył cały czas przed siebie i sam chodził do domu na obiad. Sue, jego nowa sąsiadka, pocieszała go cichym głosem, dotykając miejsca, gdzie trzeba było wygolić mu włosy, ale Owen nie zwracał na nią uwagi, zajmując się tylko lekcjami. Tydzień później, po szkole, gdy uczniowie poszli już razem ze swoimi psami do domów, a Etta kończyła składać wypracowania drugoi trzecioklasistów na temat Dlaczego chciał(a)bym zostać królową albo królem i Dlaczego nie chciał(a)bym zostać królową albo królem, zauważyła, że Otto został jeszcze w klasie. W swojej nowej ławce. Tym razem siedząc. Chyba powinienem panią przeprosić, powiedział. Nie za to, co się stało z Owenem, ale za to, jak z panią potem rozmawiałem. Myślałem, że lepiej będzie, jak panią przeproszę. Nie odezwałbym się tak do matki ani do ojca, więc do pani też nie powinienem. Dziękuję, Otto. To ładnie z twojej strony. Właśnie miałam zamiar
nie zaliczać ci wszystkich prac domowych przez trzy tygodnie. Zapadła cisza. O, powiedział Otto. No tak, jasne. Przepraszam bardzo. Etta uśmiechnęła się. Przyjmuję przeprosiny. Możesz już iść do domu. Ale Otto nie ruszył się, nie wstał z miejsca. Otto? Muszę już zamykać szkołę. Tak, przepraszam. Pewnie. Ja tylko… zastanawiałem się, bo mam do pani prośbę. Etta odłożyła plik kartek z powrotem na biurko. Pewnie pani zauważyła, powiedział Otto, że nie najlepiej radzę sobie ze słowami. Z czytaniem i jeszcze gorzej z pisaniem. To znaczy mogę się nauczyć, na pewno się nauczę, ale na razie to wszystko jest jeszcze nowe, a trudno jest zaczynać, jak się jest już starszym. Młodsze dzieciaki łapią od razu, mają jeszcze dużo miejsca w głowie. Ale moja głowa jest już trochę zapełniona. Więc… Powiedział jej wtedy o Owenie, o tym, jak Owen go uczył. Najpierw pisanie patykiem na podwórku, potem na kartce, ołówkiem. No i, mówił Otto, miał pisać do mnie listy. Bo ja, ja wyjeżdżam… na wojnę, a on obiecał do mnie pisać, żebym mógł odpisywać. Żebym dalej ćwiczył, już tam… Urwał. Nie zdobył się na poproszenie Etty wprost. Etta poczuła, jak jej ręce zaciskają się pod biurkiem. Było dokładnie tak, jak pisała Alma. Dzień za dniem wszyscy młodzi mężczyźni w kraju jechali na wschód, przechodząc pod oknami jej klasztoru w niepasujących do munduru skarpetach, wypływając z tej ziemi niczym wysychający latem strumień. Etta spojrzała na swojego ucznia, z dłońmi złożonymi razem, siedzącego spokojnie w ławce. Właśnie tak, pomyślała; to takie proste, po prostu wyjeżdżają i tyle. Poczuła w piersi wielki ciężar. Kiedy wyjeżdżasz?, spytała. W sobotę. Za dwa dni. Tak. Więc to był twój ostatni dzień w szkole. Tak. Przeprosiny, prośba, pożegnanie, pomyślała Etta. Wszystko
jednocześnie. Dobrze, powiedziała. Będę do ciebie pisała, a ty możesz pisać do mnie. Mój adres jest łatwy, to tutaj. Podeszła do tablicy, wzięła kawałek kredy i napisała: Dom nauczyciela Gopherlands School Gopherlands Saskatchewan Kanada Aha. Podniosła jeszcze ramię i na samej górze dopisała, ścieśniając litery: Etta Gloria Kinnick To moje nazwisko. Etta, powiedział Otto. To łatwo przeliterować. Dobrze. Starannie zapisał adres w zeszycie. Na wewnętrznej stronie tylnej okładki. Nie znam jeszcze swojego adresu, dodał. Ale wyślę go pani. Pożegnali się, oficjalnie, podając sobie dłonie, i Otto podszedł do drzwi. Aha, panno Kinnick… Etto? Jego ciało zagradzało drogę popołudniowemu słońcu, tworzącemu wokół świetlistą aureolę. Tak? Czy mogłabyś uważać trochę na Russella, OK? Dobrze, Otto, oczywiście.
8 Fotograf z Kenory, pracujący dla jednej z lokalnych, ale całkiem poważnych gazet, przyjechał właśnie w najbardziej płaskie, najrozleglejsze miejsce w okolicy z córką, swoim jedynym dzieckiem, na lekcje pilotowania awionetki, kiedy w odległości mniej więcej stu metrów zobaczył Ettę, całą w pyle i słońcu, osiemdziesięciotrzyletnią, z włosami powiewającymi na wietrze i z towarzyszącym jej kojotem, którego głowa była ledwie widoczna ponad trawą. Ojej, powiedział, coś podobnego. Ponieważ zawsze był gotowy na takie okazje, wyciągnął aparat z torby, którą niemal zawsze nosił ze sobą, i zrobił zdjęcie. Kiedy pokazał je redaktorowi naczelnemu swojej gazety, redaktor spytał: Co to za historia? I chociaż fotograf, którego córka radziła sobie w awionetce lepiej niż inne dzieciaki w jej wieku albo nawet lepiej niż wszystkie inne dzieciaki, powiedział, że nic nie wie, zdjęcie spodobało się redaktorowi, postanowił więc wydrukować je w weekendowym dodatku „Out & About” i dał fotografowi pięćdziesiąt dolarów, które fotograf natychmiast wydał na mały, ale porządny aparat dla córki, do robienia zdjęć z powietrza. Dlatego właśnie, dwa dni później, wróciła z treningu i nie zdejmując nawet hełmu, powiedziała: Zrobiłam trochę zdjęć. Najwięcej kobiety z kojotem. Ciągle tam jest, idzie dalej na wschód. Chyba się w ogóle nie zatrzymała. Wydaje mi się, że nie ma zamiaru się zatrzymywać. I tak fotograf dowiedział się o Etcie. A potem wszyscy inni. Aż wreszcie pewnego dnia, niedługo po tym, jak zaczęły się skały i drzewa Ontario, kobieta i mężczyzna w biurowych garniturach, bordowym i granatowym, pojawili się zza drzew, do których właśnie zbliżała się Etta. Przepraszamy panią bardzo, powiedział mężczyzna. Mogłaby pani poświęcić nam kilka minut? Chcielibyśmy z panią porozmawiać. Kobieta kiwała głową i uśmiechała się, trzymając przed sobą mikrofon jakby od niechcenia, jak filiżankę z herbatą. Właściwie to nie mam zbyt wiele czasu, powiedziała Etta. Mam osiemdziesiąt trzy lata. Mężczyzna z jednej kieszeni wyjął długopis, a z drugiej notatnik
i zaczął coś pisać. Ale, mówiła dalej Etta, chyba możecie pójść z nami kawałek, jeśli dacie radę. James nie odzywał się. I jak długo tak idziesz?, spytała kobieta. Wdrapywali się właśnie na niewysokie skały; podwinęła nogawki swoich bordowych spodni, żeby jej nie przeszkadzały, i wyciągała w stronę Etty ramię z mikrofonem, drugie ramię dla równowagi wyciągając w przeciwnym kierunku. Od czasu przed szpinakiem, powiedziała Etta. Mężczyzna został w tyle za nimi, bo ciągle zatrzymywał się, żeby notować. Ale, Etta, zawołał, dlaczego? A potem powtórzył głośniej, w razie gdyby nie dosłyszała: DLACZEGO? Etta zastanowiła się, obeszła duży korzeń, a potem odwróciła się i przez ramię odparła: Nie pamiętam. Nie pamiętasz?, spytała kobieta cicho, na tyle cicho, że mężczyzna nie mógł jej usłyszeć. Czasami pamiętam, czasami nie. To nie ma nic wspólnego z wami. Akurat teraz nie pamiętam. Możemy zostać z tobą, aż sobie przypomnisz? Zatrzymali się na noc w brzozowym zagajniku. Mężczyzna nie mógł się zdecydować, czy woli użyć marynarki jako posłania, czy jako przykrycia. Owady dokuczają, powiedziała Etta. Ja bym się przykryła. Niedaleko było jezioro, jak zresztą prawie codziennie. Dobiegały do nich głosy ptaków odzywających się o zmierzchu. Etta, a co pamiętasz?, spytała kobieta. Leżały już na ziemi, patrząc w niebo poprzez gałęzie. Mam siostrę, powiedziała Etta. Almę. James wrócił z polowania z małą brązową myszą, którą złapał, zabił i zjadł, a potem zwinął się w kulkę u boku Etty, z dala od dziennikarzy. Nadal nic nie mówił. Tej nocy Etcie śniła się woda. W niej łodzie i chłopcy, i mężczyźni, i chłopcy, oddychający wodą, plujący wodą, wszystko głośne i kolorowe, ale z każdą chwilą ciemniejące, i to nie jest miejsce dla kobiety, musisz zejść na dół, w dół, głębiej, jeszcze głębiej.
Rano, przy śniadaniu złożonym z jagód, Etta powiedziała: Woda. To dlatego. Chcę dojść do oceanu. Zanim dziennikarze odeszli, kobieta szepnęła do Etty, kiedy mężczyzna zajęty był pisaniem: Szkoda, że nie mogę pójść z tobą. Możesz, powiedziała Etta. Nie mogę, powiedziała kobieta. Przyjechała po nich półciężarówka na wielkich kołach, lawirując między drzewami. Możesz, powtórzyła Etta. Nie wiem, powiedziała kobieta, patrząc na nią przez otwarte okno po stronie pasażera. Russell szukał śladów pozostawionych przez buty Etty. Odciśniętych w miękkiej ziemi. Ani razu nie spadł deszcz, od kiedy zaczął, więc ślady powinny być nienaruszone, gdzieś niedaleko. Rozglądał się za przydeptanymi liśćmi i odciskami podeszew. Znał je dobrze, widywał je setki razy, tysiące. I już wcześniej zdarzyło mu się iść za nimi, dwukrotnie. Pierwszy raz to było pięćdziesiąt pięć lat temu, prawie. To był błotnisty rok, pewnie ostatni, może w ogóle jedyny taki. Akurat nie padało, ale zanosiło się na deszcz. Coś takiego nie zdarzało się często. Znalazł ślady prowadzące przez pole lnu aż do kawałka ziemi za metalowym hangarem, gdzie trzymał duży złom; głównie popsute maszyny, chociaż niektóre dałoby się uruchomić, gdyby Russellowi starczyło cierpliwości. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakieś zwierzę. Pies albo kojot, bo była taka skulona, przykucnięta. Ramionami obejmowała brzuch, ściskając z całej siły. Kołysała się powoli, delikatnie, w przód i w tył. Głowę miała schyloną w dół, ku błotnistej ziemi; nie widziała go. Cofnął się o krok i stanął za zardzewiałą młockarnią. Jeśli tu przyszła, myślał pospiesznie, to dlatego, że nie chciała, żeby ktoś ją widział. Na to miejsce, osłonięte przez stojące spokojnie duże maszyny, przychodziły lisy, żeby urodzić młode, i koty, żeby umrzeć. Ukryte. Sekretne. Ale Etta nie wyglądała dobrze. Nie normalnie, nie OK. Może go potrzebowała. Zastanowił się. Potem, nie ruszając się, nie podejmując
żadnej decyzji, powiedział: Etta, jestem tutaj, za młockarnią. Mogę przyjść do ciebie albo pójdę do domu, albo mogę tu zostać, tu, gdzie jestem. Jak tylko chcesz. Zapadło długie milczenie, aż wreszcie, nie podnosząc głowy, Etta wyciągnęła do niego rękę. Z otwartą dłonią. Podszedł do niej, ukląkł w błotnistej ziemi i chwycił jej dłoń. Nic nie powiedziała i on także nic nie mówił, po prostu trzymał jej rękę, którą lekko go ciągnęła i popychała, ciągnęła i popychała, kołysząc się. Oczy miała zaciśnięte. Po minucie, zaledwie jednej minucie, puściła go i powiedziała: OK. Chyba już dojdę do siebie, Russell. Idź do domu. W jej głosie było zbyt dużo powietrza i zbyt mało dźwięku. Jesteś pewna? Tak. OK, powiedział Russell. Wstał. Jego dżinsy były mokre na kolanach i ubłocone. Odwrócił się od niej. Russell, powiedziała, dziękuję. Za dzisiaj i za wtedy, i na zawsze. Jesteś taki spokojny, taki delikatny, taki cierpliwy. Taki, taki, taki. Jej słowa brzmiały pusto i bezdźwięcznie. Russell wrócił po śladach do miejsca, gdzie minęła drzwi jego domu. Otto jest z powrotem już od paru lat, napomniał siebie. Już nie musisz się tak troszczyć o Ettę, teraz. A jednak kilka godzin później poszedł znowu za hangar, upewnić się, że już jej tam nie ma, i zobaczyć, czy coś po sobie zostawiła. Trawa była wygnieciona w miejscu, gdzie przykucnęła, i błoto zdeptane, ale to było wszystko. Tego wieczora, już po zachodzie słońca, ale jeszcze przed porą snu, Russell poszedł na spacer. Znał drogę na pamięć, czuł ją w stopach i dzięki temu mógł częściej spoglądać w rozgwieżdżone niebo niż pod nogi. Doszedł aż do furgonetki Ottona, zaparkowanej przy południowo-wschodnim rogu domu Ottona i Etty. Nie była zamknięta, jak zawsze. Russell otworzył drzwiczki ze strony dalszej od domu i wsiadł do środka, na fotel kierowcy. W kabinie było cicho i gorąco i pachniało zwykłym szarym mydłem, którego Otto i Russell używali od czasów, kiedy byli dzieciakami na farmie Voglów i myli ręce przed obiadem i kolacją. Z kuchennego okna padało ciepłe żółte światło i odbijało się w bocznych szybach furgonetki, sprawiając, że Russell był
niewidoczny, a jednocześnie oświetlając wnętrze kuchni jak ekran z niemym filmem. Wyobraził sobie wtedy własną ścieżkę dźwiękową, odgłosy, milczenie, słowa: Otto siedzi przy stole, czytając gazetę. Jest cicho. Potem wstaje, a jego krzesło trochę trzeszczy, kiedy przesuwa je po podłodze. Wyjmuje z szuflady ołówek i siada z powrotem. Czyta dalej, od czasu do czasu zakreślając niektóre słowa starannie rysowanymi kółkami. Ołówek lekko skrzypi. Po dwudziestu siedmiu minutach wchodzi Etta, poruszając się ostrożnie, jak kobieta w zaawansowanej ciąży, tylko że jej ciało jest chude, puste. Czy Otto to widzi? Etta nastawia wodę w czajniku, opiera się o kuchenny blat. Otto zwraca głowę zdrowym uchem w jej stronę. Czy Etta to zauważa? Tak mi przykro, mówi Otto. Etta spogląda na niego, odwracając się od kuchni. Otto stuka palcem w gazetę. Tak mi przykro, przepraszam, mówi. Powinnaś była zostać z Russellem. To by się nigdy nie wydarzyło z Russellem. Etta podchodzi do niego, zagląda mu przez ramię i patrzy na gazetę. Może, mówi. Siada na krześle obok niego, od strony dobrego ucha. Ale teraz już za późno, prawda? Siedzą w milczeniu, patrząc razem w dół, na stół i na gazetę, przez cztery minuty. Potem Otto bierze znowu ołówek i rysuje kolejne kółko. Etta, mówi, myślisz, że to się stało dlatego, że nadal go kochasz? Może, odpowiada Etta. Pokazuje palcem na zakreślone miejsce w gazecie. Może. Czajnik wydaje z siebie krótki, niegłośny gwizd. Etta ogląda się i Otto podąża wzrokiem za jej spojrzeniem. Potem zapada cisza i znowu oboje patrzą w dół, na swoje dłonie, na rozłożoną przed nimi gazetę. To było dawno temu. Ale Etta zawsze kupowała takie same buty. Teraz jednak Russell nie potrafił odnaleźć jej śladów. Przeszedł cały obszar, który prawie na pewno musiała przeciąć, pomiędzy dwoma jeziorami, wzdłuż trasy, przy której leżała kafejka Cordelii i Monty’ego, przypatrując się ziemi bardzo starannie, w tę i z powrotem. Było tam wiele śladów, niektóre ludzkie: farmerów albo spacerowiczów, inne
zwierzęce: myszy, jeleni, psów, kojotów; ale nie było Etty. A przynajmniej nie było śladów Etty, jakie znał do tej pory. Zajęło mu to dwa dni. Zjadł już prawie wszystkie orzeszki. Wrócił do furgonetki. Potrafił rozpoznawać tropy i podążać ich śladem, to na pewno, ale wiedział doskonale, że nie może dotrzymać Etcie kroku. Nikomu nie umiał dotrzymać kroku. Podźwignął się do kabiny, najpierw niesprawną nogę, potem dobrą, i ruszył dalej na wschód, coraz mniejszymi drogami, wśród gęstniejących drzew. Zatrzyma się gdzieś, żeby uzupełnić zapasy i być może zdobyć nowe informacje, na jakimś kolejnym skrawku cywilizacji. Pomyślał, że powinien ogarnąć go smutek albo przynajmniej zniechęcenie, ale nic takiego nie czuł. Był w Ontario. Otworzył okna na nowe powietrze i wdychał je głęboko przez usta, jak pies, ożywiony i biegnący. Zadzwonił telefon. Wydźwięczały cztery dzwonki, zanim Otto znalazł aparat, gdzieś za wszystkimi listami i przepisami. Kiedy już na niego trafił, było za późno, dzwonienie ustało. Wziął jedno krzesło od stołu i usiadł obok telefonu, zastanawiając się, kto może znać jego numer. Russell? Próbował sobie przypomnieć, czy Russell kiedykolwiek do nich dzwonił. Czasem pukał, krzyczał, zostawiał karteczki, ale dzwonienie? Nie, nie. Otto był właściwie pewny, że Russell nawet nie ma telefonu. Ale Etta tak, z pewnością, znała własny numer oczywiście. Zazwyczaj pisała, zawsze pisała listy, ale w jakimś nagłym wypadku mogłaby próbować zadzwonić. To musiała być Etta. Coś się stało. Został tak, przy telefonie, przez jedenaście minut, patrząc wyczekująco, myśląc: Etcie skończyły się jedzenie i pieniądze. Jest chuda, jej ubrania przetarte, skóra cienka do przezroczystości. Minęły trzy dni, odkąd napisała ostatni list. Trzy dni bez jedzenia. Z głodu zaczęła jeść trawę i wysysać sok z mleczy, aż skóra wokół ust zabarwiła jej się na zielono. W końcu, na przedmieściach jakiejś miejscowości – może Laclu? – trafia na budkę telefoniczną, wygrzebuje z kieszeni ostatnią monetę i wystukuje jedyny numer, jaki pamięta, a potem słucha sygnału, jedno, drugie, trzecie, czwarte, piąte buczenie, i wreszcie odkłada słuchawkę. Nikt nie odbiera. Nie ma już więcej monet, więc osuwa się na dno budki, skulona, bardziej przypominająca ducha niż siebie samą.
Albo: Etta idzie, kierując się na wschód, lekko, swobodnie, silna i uważna, śpiewając, przez lasy Ontario. Tuż obok, niewidoczne, z jej prawej strony coś jeszcze podąża w tym samym kierunku, równolegle do Etty, za drzewami, odgłos jego kroków zagłuszany przez kroki Etty i jej śpiew. Idą tak przez kilka godzin, aż zapadający zmrok zagęszcza ciemność pomiędzy drzewami w jednolitą czerń i Etta zatrzymuje się na noc, układa posłanie z ubrań w zagłębieniu pod niskimi gałęziami jodły. Puma czeka, aż Etta zaśnie, aż usłyszy jej regularny oddech, a potem podchodzi blisko, bezszelestna, i kładzie ciężką łapę na jej szyi. Etta budzi się, zanim puma wyciągnie pazury, i odruchowo odsuwa się do tyłu, pod sam pień drzewa. Nie! Puma skacze do przodu, zostawiając kłaczki futra na jodłowych igłach, wprost na pierś Etty. Tak. Miałaś dobre życie, Etta. Jesteś już stara. Ja potrzebuję jedzenia. Też muszę przetrwać. Pazury rozrywają ubranie Etty, zostawiając cztery równe linie, pojawia się krew. Jeszcze nie, już prawie jestem na miejscu. Jeszcze nie. Etta kopie nogą, w piękny, miękki brzuch zwierzęcia, samicy, jak dostrzega teraz, matki karmiącej młode. Przekręca się na bok, w lewo, sięgając po swoje rzeczy, po strzelbę Ottona. Puma chwyta jej nogę zębami, tuż pod kolanem, gryzie z całej siły. Ból przenika ciało Etty jak kofeina, Etta łapie strzelbę, obraca ją w stronę pumy i strzela raz, pudłuje, przeładowuje broń, bez zastanowienia, jak to robiła tysiąc razy na farmie, strzelając do gofferów albo do puszek, strzela znowu i teraz kot wydaje krzyk głośniejszy niż kiedykolwiek, trafiony w biodro, po czym odskakuje nagle do tyłu, do granicy gałęzi. Patrzy na Ettę, mrugając oczami raz i drugi, aż odchodzi, znika. Etta ma cały bok we krwi; nie ma pojęcia, czyja to krew. Traci świadomość. Kiedy się budzi, znajduje się na tylnym siedzeniu jadącego samochodu. Masz szczęście, mówi ktoś, twarz prawie całkiem porośnięta brodą, wychylająca się zza fotela kierowcy. Masz wielkie szczęście. Że miałaś tę strzelbę i że strzelba jest taka stara, że wali tak głośno, że usłyszałem u siebie w domu, a ja mam grube ściany. Noga
Etty jest zawinięta w kraciastą bawełnę. W koszulę. Czerwono-zielono-niebieską. Mijają cztery godziny, zanim udaje im się dotrzeć do najbliższego szpitala mrocznymi, nierównymi leśnymi drogami. Etta próbuje wstać o własnych siłach, ale pielęgniarki jej nie pozwalają. Kładą ją na noszach i przypinają ręce i nogi. Pytają: Kogo możemy zawiadomić? Albo: Etta idzie gdzieś, przez jakieś miasto, Thunder Bay, słońce zachodzi już i Etta musi się spieszyć, żeby wyjść z miasta i znaleźć miejsce na nocleg. Na ulicach jest coraz mniej ludzi, w miarę jak robi się coraz ciemniej i zapalają się latarnie. Etta stara się iść szybciej, robi dłuższe kroki, ale to już wieczór, a ona szła przez cały dzień, od wschodu słońca, od szóstej rano; jest zmęczona. Dochodzi do rozwidlenia ulic, które rozdzielają się, otaczając park. Może przejść przez park, na wprost, albo pójść ulicą, chodnikiem, przy którym stoją latarnie i jasno oświetlone domy, ale wtedy musiałaby iść dwa razy dłużej. Naciska więc metalową klamkę i otwiera bramę, pójdzie przez park, zajmie jej to pięć minut. Prostuje się i ściąga ciaśniej paski plecaka, kiedy gdzieś niedaleko rozlega się dźwięk policyjnej syreny. W ciemnościach czuje przypływ adrenaliny. Przechodzi już niemal przez cały park, gdy spostrzega małą grupkę ludzi, z dymem papierosowym unoszącym się w pasmach nad ich głowami jak wijące się włosy. Młodzież. Piętnaście, może siedemnaście lat. Jak uczniowie, których kiedyś uczyła, jak Otto, Winnie i Russell. To trzech chłopców i jedna dziewczyna, wszyscy z papierosami, poza jednym, najmłodszym. Słyszą Ettę, zanim jeszcze ją widzą, zanim ona ich zauważa; są gotowi. Jakby od niechcenia stają w szeregu, zagradzając jej drogę. Hej, mówi jeden z chłopców, w zimowej czapce na głowie, chociaż nie ma zimy. Co pani ma w tym plecaku? Etta, ciągle nauczycielka, zawsze nauczycielka, podnosi brwi. Wiesz, mówi, wydaje mi się… Powinna nam pani pokazać, mówi dziewczyna, przerywając jej, podchodząc bliżej. Wydaje mi się, mówi Etta, spokojnie, patrząc prosto w oczy chłopcu bez papierosa, w niebieskiej polarowej bluzie z kapturem
otaczającym po dziecięcemu pulchną buzię, że nie powinniście – podczas gdy sięga na plecy, strzelba, czy to już pora, żeby wyciągnąć strzelbę? To tylko dzieciaki. Jest już późno, mówi dalej. Gdzie są wasi… Albo lepiej sami sprawdzimy, mówi znowu pierwszy chłopiec, ten w czapce. Rzuca się do przodu, chwyta plecak, przewraca Ettę na ziemię. Dziewczyna także rzuca się na nią, zbliżając twarz, aż Etta czuje zapach taniego piwa. Etta instynktownie obejmuje ramionami plecak, w którym są skarpetki, herbatniki, czekolada, kartki i pióro, i zamyka oczy, zanim padnie pierwszy cios, ze strony dziewczyny, prosto w pierś, pomiędzy obojczykami. Noga w adidasie kopie ją w bok, potem kolejna, a potem wszystko wszędzie, kopniaki i uderzenia, coraz mocniejsze, jej ciało jest jak z papieru, ustępuje i drze się, na twarzy ma krew albo ślinę, wreszcie Etta rozluźnia uścisk, zakrywa twarz rękami i wypuszcza plecak, który zostaje przez kogoś złapany, zanim jeszcze zdąży upaść na ziemię. Wtedy uciekają i wszystko znika. Herbatniki, czekolada, kartki i pióro. Strzelba jest wciąż na ramieniu Etty, gniotąc ją w żebra. Etta podnosi jedną dłoń. Każde zaczerpnięcie powietrza ją boli. Klatka piersiowa nie chce się podnosić i opadać, jak powinna. Rozcięcie na wardze piecze ją z każdym oddechem. Gwiazdy, które widzi nad głową, tańczą i rozmazują się. Odwraca od nich głowę, a jej kręgosłup wysyła ostrzeżenie: nie ruszaj się, nie ruszaj się, i wtedy, dokładnie w tym samym miejscu co wcześniej, widzi chłopca w niebieskim kapturze. Chłopiec płacze. Nie płacz, mówi Etta. Przepraszam, odpowiada chłopiec. Nie powinienem. Twoi koledzy uciekli. Wiem. Muszę iść. Ale nie idzie. Zostaje na miejscu, tam, gdzie stał. Na pewno mogę panią ponieść, mówi. Mam młodszego brata, potrafię go nosić. Etta myśli o swoich plecach, o strzelbie. Nie, mówi. Nie musisz tego robić. Ale coś muszę zrobić.
Masz telefon? Tak, od mamy, gdyby coś się stało. Może moglibyśmy z niego zadzwonić? OK. Dziękuję ci… James. James. Dziękuję, James. Albo: Etta zapomniała. Stoi gdzieś na środku pola. Siada w słonecznej plamie, dłonią osłaniając oczy od promieni. Russell, Winnie, Amos i inni zaraz skończą pracę i wszyscy spotkają się i razem wrócą do domu. Siada i czeka, patrząc na koniki polne skaczące dookoła. Kiedy słońce zaczyna zachodzić, wyciąga się na ziemi na plecach, podkładając ramiona pod głowę. Zasypia, myśląc: Już zaraz tu będą. Kiedy dwa dni później znajduje ją kobieta z pobliskiego gospodarstwa, szeroka, silna, opalona, z wiecznie zmrużonymi oczami, Etta leży w tej samej pozycji, uśmiechnięta, z ramionami pod głową. Co za piękny sposób, żeby odejść, myśli kobieta. Strzepuje pył i nasiona traw z włosów Etty. Sięga do wysłużonego plecaka i układa obok ciała wyjęte z niego rzeczy w schludne kupki, aż znajduje kartkę, na której jest napisane: Dom: i pod spodem numer telefonu. Telefon zadzwonił znowu. Otto podskoczył na krześle. Niezgrabnie chwycił i podniósł słuchawkę. Halo?, powiedział. Tak? Halo? Chwila milczenia po drugiej stronie, szum dalekich odległości, a potem: Otto? Czy to Otto? Tu William, siostrzeniec, syn Harriet. Wiesz, że o Etcie piszą w gazetach? William. Księgowy. Z Brandon. Manitoba. William tymczasem mówił dalej; Wygląda dobrze; może jakby była trochę zwariowana, ale OK, to znaczy zdrowa. W gazetach jest jej zdjęcie, kolorowe. Chcesz, żebym powiedział, jakie zdjęcie? Posłuchaj: ona idzie. Na polu, ale może raczej
na łące, to wygląda jak dzika trawa, nie trawnik, ale taka wysoka trawa, ta co czasem ma paski. Z tyłu widać drzewa, duże jodły albo sosny. Na pewno iglaste. Włosy ma dłuższe, niż pamiętam. I proste. Wiatr je rozwiewa… I tak dalej, cały czas opowiadał. William, przerwał mu Otto, co to za gazeta? Zaraz, zaraz, aha, to „National”. „Canadian National”. Na dole jest podpis, że zdjęcie po raz pierwszy ukazało się w „Kenora Chatter”, ale teraz, tutaj to jest w „National”. Ona żyje, nic jej nie jest? Nie, nie. To znaczy tak. Żyje i nie widać, żeby coś jej było. Poczekaj, tu jest napisane: „Chwile dezorientacji na zmianę z chwilami zadziwiającej jasności umysłu. Niezwykła postać” – tak jest napisane. Nie ma mowy o żadnych dolegliwościach. Na zdjęciu wygląda dobrze, zdrowo. Wiesz, najpierw myślałem, że to coś dziwnego, jak dostałem listy zaadresowane do niej – odesłałem je z powrotem, doszły? – ale teraz rozumiem, o co chodziło, to ma sens, jeśli w ogóle przechodziła przez te strony. Ale nie widziałem jej. Na pewno wybrała trasę bardziej na południe. Przechodziła… myślisz, że to OK, żeby tyle chodziła? To znaczy wygląda zdrowo, więc pewnie jej nie szkodzi, ale są przecież zwierzęta i w ogóle, no nie? I ludzie, więcej ludzi mieszka na wschodzie, w Ontario, w Quebecu. Mógłbym zobaczyć, czy uda mi się wziąć trochę wolnego w pracy, i może podjechałbym do niej naszym vanem? Albo może któryś z dzieciaków by to zrobił. Stephen powinien się czymś zająć… chociaż Lydia lepiej prowadzi… Nie, powiedział Otto, przerywając znowu. Nie, dziękuję ci, William. Z Ettą wszystko jest OK. Wie, co robić. Da sobie radę. No dobrze. OK. Na pewno ty wiesz najlepiej, Otto. Wiesz co, szkoda że mama nie może jej zobaczyć, prawda? Strasznie by jej się spodobało. Tak, na pewno. Byłaby zachwycona. Tęsknisz za nią? Tak, strasznie. Ja też.
Kiedy skończyli rozmawiać, Otto wsiadł do furgonetki i pojechał do sklepu. Kupił jajka, mleko i cały zapas, dwanaście egzemplarzy, „Canadian National”. *** Sześćdziesiąt sześć lat wcześniej cała rodzina Voglów ustawiła się na peronie najbliższej stacji kolejowej – tej samej, na której kiedyś wysiadł Russell – od najmniejszego do największego. Otto podawał każdemu rękę i całował w policzek. Do każdego coś mówił, po jednym sekrecie. Niektórzy odpowiadali, inni nie. Dziękuję, powiedziała Ellie. Wiem, wiem, powiedział Amos. Dobrze, powiedział Russell. Proszę cię, powiedziała matka. Niedługo, powiedziała Winnie. Podróż do Reginy trwała tyle co nic. Otto został na korytarzu, stojąc, żeby czuć ruch pod stopami, przemieszczanie się bez poruszania, jedną ręką trzymając walizkę pożyczoną od Russella, nieużywaną od dnia, kiedy Russell z nią przyjechał, a drugą dłoń opierając na szybie okna, przesuwając nad wszystkim, co mijali. Droga panno Kinnick,* Po pierwsze, dziękuję, że mogę pisać do pani. Mam nadzieję, że to nie będzie zbyt męczonce. Będę się starał pisać krutko. Tylko tyle, żeby ćficzyć wszystkie litery i trochę słów. Gotowa? OK. Kiedy muwili, że jadę do Reginy, to nie była prawda. Obuz nie jest w mieście, jest niedaleko pod miastem, w polu. Kilka niskich płaskich budynków na śrotku pola. Wszystko kfadratowe. Jest nas tutaj około 75, akórat teraz, z całego Sask. Jemy w spólnie, śpimy razem i ćficzymy razem, z czego się cieszę. Jak wdomu. Tylko że są sami chłopcy i mamy mniejwięcej tyle samo lat. Dostałem jusz karabin. Prawdziwy karabin. Umiem go roskładać, składać, czyścić, rozładować i strzelać, ale nie potrafię jeszcze nosić go tak, żeby nie pszeszkadzał, jak bym go nie miał. Nikt nie potrafi. Więc musimy ćficzyć. Musimy chodzić po całym terenie z karabinami, jeść
obiat z karabinem na kolanach, grać wkarty z karabinem wsóniętym do buta i spać z karabinem lerzącym obok. Kiedy już będziemy umieli tańczyć z karabinem, biegać z karabinem i obejmować się z karabinem, będziemy gotowi do wyjazdu, większym pociągiem, na wschód, do Charlottetown albo do Halifaksu. Pewnie wkrutce. Niektórzy jusz wyjechali. Czy była pani tam kiedyś? Mam nadzieję, że wdomu wszystko dobże. Że wiatr niewieje, a uczniowie pożądnie się zachowują, uczą się i śpiewają. I że dobże się pani czuje. Co się dzieje, jerzeli nauczyciel zahoruje? Proszę, niech pani napisze do mnie nie długo. Może pani pisać o czym kolwiek, nic nie będzie mi pszeszkadzało. O słońcu albo o pyle, albo o sobie. Może pani wysłać list na ten adres, a gdybym pojechał jusz na wschód, psześlą go domnie, niech się pani nie martfi. Proszę o pszekazanie pozdrowień wszystkim Voglom i Russellowi. Z powarzaniem
Otto. * To mój pierwszy list. To znaczy, że będzie naj gorszy, jeśli chodzi o ortografję, kaligrafję i tak dalej. Następne już będą lepsze. ~ Etta przeczytała list, siedząc na schodkach swojego domu, z nogami wyciągniętymi do słońca. Data na stemplu była sprzed dwóch i pół tygodnia. Kiedy doszła do końca, przycisnęła kamieniem dwie kartki w kolorze khaki, żeby nie zwiał ich wiatr, i weszła do domu po pióra i papier. Potem usadowiła się wygodnie, znowu wyciągając nogi,
poprawiła wszystkie błędy Ottona czerwonym atramentem, wzięła do ręki drugie pióro i zaczęła pisać odpowiedź. Tak samo robiła z kolejnym listem, kolejnym i kolejnym. Z nogami wyciągniętymi do słońca na schodkach. Trzymała teraz pióra i papier w skrzynce na listy, żeby były pod ręką. Drogi Otto, Dziękuję za Twój ostatni list. Coraz lepiej Ci idzie, naprawdę. Zwłaszcza „u” i „ó”. Jesteś daleko, na wschodzie, już jakiś czas. Założę się, że nauczyłeś się świetnie pływać i jeść ryby. Czego jeszcze Was tam uczą? Co jeszcze musicie umieć, zanim wyślą Was za ocean? Pewnie wiesz, że pożegnaliśmy w tym tygodniu Waltera i Wileya. Stanęli przed tablicą przed całą klasą i zaśpiewali Do widzenia, do zobaczenia na koniec ostatniej lekcji. Nawet śpiewali na głosy. Domyślam się, że są teraz w Reginie (albo niedaleko), ale czy nie byłoby miło, gdybyście wszyscy spotkali się w Halifaksie? Mam nadzieję, że może tak się stanie, dla Ciebie. Tutaj zrobiło się gorąco. Gorąco i sucho. Według mojego Kalendarza nauczyciela jest już jesień, ale uwierzę w to dopiero, kiedy zobaczę. Wakacje skończyły się kilka tygodni temu, a do tej pory nie było nawet śladu przymrozków. Ciągle można się opalać podczas przerwy na obiad. Pisałeś, że właśnie miałeś urodziny, dzień czy dwa przed napisaniem ostatniego listu. Wyobraź sobie, że kilka dni wcześniej były także moje urodziny. To znaczy, że jesteśmy w tym samym wieku, niemal dokładnie. Odkryłam, że Russell i ja urodziliśmy się w tym samym roku, ale ty i ja urodziliśmy się prawie w tym samym tygodniu. Pomyślałam więc, że z tego powodu i dlatego, że nie chodzisz już do szkoły, byłoby miło, gdybyś przestał zwracać się do mnie „panno Kinnick” i zaczął mówić „Etta”. OK? Powiedziałam Russellowi, że poza szkołą, w mieście
albo na tańcach, też może mówić do mnie po imieniu. Z pozdrowieniami
Etta
~ A co z kobietami? Trwała właśnie lekcja krótkiej historii wojen, na prośbę Winnie. Odgrywali wydarzenia wojny trojańskiej. W tej chwili większość uczniów leżała zabita na niby na szkolnej podłodze i nadszedł czas na pytania. Z kobietami, Winnie? Co z nimi? Winnie usiadła i otrzepała włosy z kredy i kurzu. Co robiły na wojnie, żeby walczyć, żeby pomagać? Gdzie były? Wiemy, co robiła Helena… Ona się nie liczy. Królowe się nie liczą. Co robiły normalne kobiety? Siostry Greków? Na pewno wiele z nich pomagało. Na pewno niektóre były szpiegami. Jak Mata Hari? Właśnie. Ale nie walczyły? Nie. To głupie. Są też pielęgniarki… W Troi? Teraz. Więc kobiety mogą być tylko szpiegami albo pielęgniarkami? Tak, szpiegami albo pielęgniarkami.
9 Russell zatrzymał się przy O-K-Kenora Stacja & Sklep. Kupił więcej orzeszków, wodę, czekoladę, banany, krakersy, skarpetki i gazetę. Kasjerka miała słuchawki na uszach i kiwała się powoli, wydając resztę. Dziękuję, powiedział Russell, zbierając monety. Kasjerka pokiwała głową do rytmu swojej muzyki i uśmiechnęła się. I jeszcze chciałem, przepraszam… Przestała się kiwać. Przechyliła głowę. Chciałem spytać, czy widziała pani… Podniosła palec, pokazując piankowe kółka założone na uszy. Aha, powiedział Russell. Zawahał się. Kasjerka znowu zaczęła się kiwać. Jego portfel wciąż leżał na ladzie między nimi; podniósł go i ostrożnie wyciągnął fotografię z jednej z przegródek – Etta i Otto, dawno temu. Wskazał na Ettę. Kasjerka pochyliła się, żeby przyjrzeć się bliżej, zmrużyła oczy. A potem otworzyła je szeroko i skinęła głową. Tak, wypowiedziała samymi wargami, bez żadnego dźwięku. Tak, tak. Nagle podekscytowana sięgnęła nad ladą i wyciągnęła Russellowi spod ramienia gazetę. Otworzyła na czwartej stronie, obróciła tak, żeby miał ją przed sobą nie do góry nogami, i pokazała. Było tam zdjęcie Etty idącej przez wysoką trawę, z sosnami Banksa na horyzoncie, mającej na nogach parę nowych adidasów. Zupełnie inne ślady. Co to za buty?, spytał Russell, pokazując na zdjęcie. Buty? Kasjerka odsunęła się i wskazała na swoje stopy. Russell schylił się, żeby się przyjrzeć. Buty miały inny kolor i mniejszy rozmiar, ale logo było takie samo. Kasjerka zdjęła jeden i podała mu nad ladą. Miała czerwone skarpetki. Russell wziął od niej but – był bardzo lekki, spodziewał się czegoś znacznie cięższego – i obrócił go do góry nogami, żeby zobaczyć wzór na podeszwie. Gumowa. Przejechał po niej dłonią, żeby lepiej zapamiętać. Kasjerka kiwała się znowu, z uśmiechem na twarzy. Russell odwrócił but z powrotem. Na wewnętrznej stronie języka ktoś napisał słowo DIANA niebieskim markerem. Podał but kasjerce.
Dziękuję, Diana, powiedział, poruszając tylko wargami. Diana uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, stojąc tak z jednym butem w dłoni. Teraz nie powinien mieć żadnych problemów ze znalezieniem śladów, kiedy wiedział już, czego szukać. Żadnych. Kwestia kilku godzin, może nawet nie. Mówiłem ci, że będzie więcej skał. Mhm, mówiłeś, i co? No i chyba ciężko ci się idzie teraz, po tych skałach. James stał na szczycie niskiej, poszarpanej półki skalnej. Etta powoli, zygzakami pięła się pod górę. W bok, w górę, w bok, w górę. Oddychała z trudem. Nie, wcale nie. Wcale nie ciężko. James po prostu wskoczył. Dwa skoki, raz-dwa do góry. OK, chyba zajmie ci to jakiś czas, więc może się przejdę i powęszę trochę w okolicy. Zawołaj, jak już będziesz na górze. Zagwiżdżę. OK, powiedział James i odbiegł z nosem przy ziemi. Było tu sporo takich półek. Sporo powolnego wspinania się dla Etty, sporo skakania i węszenia dla Jamesa. Kiedy dotarła wreszcie na szczyt piątego tego dnia urwiska, zagwizdała, ale James nie wybiegł z krzaków jak zwykle. Zagwizdała znowu i nadal się nie pojawiał. Westchnęła, włożyła dwa palce do ust i zagwizdała najgłośniej, jak się dało, jakby wołała zbłąkanego konia. Ale nie przybiegł żaden koń i James też nie przyszedł. Etta usiadła na płaskim kamieniu. Czuła się zmęczona. Jej nowe buty zrobiły się już całe szarobrązowe od błota i kurzu. Było tu bardzo cicho, kiedy nie gwizdała. Nastał środek dnia i nie śpiewały ptaki. Zwariowałaś, powiedziała do siebie. Zaczęłaś wariować. Wymyśliłaś go sobie. Nie. Nie zwariowałam. Wcale nie wymyśliłam. Po prostu jestem stara.
To dokładnie to samo. Nie. Tak. Narysowała czubkiem buta białą linię na kredowym podłożu. To jest naprawdę, powiedziała sobie. Właśnie to zrobiłam, to jest prawdziwe. Przejechała palcami po skórze ramienia, zostawiając biały ślad, który po chwili stał się czerwony. To jest naprawdę. Miesza ci się w głowie, powinnaś iść spać. Nie jestem zmęczona. Jesteś. Ciągle jesteś zmęczona, teraz. Nie jestem. Wcale. Wstała. Mogę iść dalej. Po prawie dwudziestu minutach, prawie półtora kilometra dalej, spokój południa zakłócił jakiś dźwięk, nowy i nieznany, podobny do tego, jaki ponad sześćdziesiąt lat wcześniej wygrywał wiatr, przedzierając się przez belki jej drewnianego domku nauczyciela. Ale tutaj nie było wiatru. Etta poszła w stronę, skąd dobiegał ten jęk wiatru bez wiatru, zeszła z drogi, przedzierając się przez chwastnice, barszcz i osty. Rzepy przyczepiały jej się do nóg. Kierując się dźwiękiem, doszła do miejsca, w którym liście były zgniecione, a pod nimi znalazła kupkę futra, ostów i krwi. James. Z przednią łapą w potrzasku. Przy każdym oddechu wydający z siebie odgłos jak świszczący wiatr. Próbowałem cię zawołać, ale nie dawałem rady. Cholera jasna, powiedziała Etta. Słyszałem twój gwizd, powiedział. To był porządny, głośny gwizd. Myślałam, że nie jesteś prawdziwy, powiedziała Etta. Myślałam, że sobie ciebie wymyśliłam. Mogło tak być. Ale nie wymyśliłam, prawda? Etta, mogłabyś wymyślić cokolwiek albo nic. Nie powinnaś się tym w ogóle przejmować. Nie?
Nie. Etta przykucnęła przy nim i zdjęła oset przyczepiony do jego futerka. Kolce ukłuły ją w palce, aż zabolało. Proszę, to jest prawdziwe. Czuję to. Będzie cię bolało, łapa będzie bolała. Kiedy będę ją wyciągać. W porządku. Kojoty nie czują dużo bólu, nie ma sprawy. James zamknął oczy i zanim Etta otworzyła potrzask, używając grubej gałęzi, jak to robiły razem z Almą, uwalniając koty z sąsiedztwa, pogłaskała jego głowę raz i drugi, jak psa. Szorstkie, grube futro. Łapa Jamesa była niesprawna, złamana. Krew nieznacznie sączyła się z rany, ledwie widoczna, kapiąc od czasu do czasu. Etta opatrzyła ją czystą skarpetką, najlepiej jak się dało. Staraj się jej nie używać, staraj się w ogóle na niej nie stawać. Ale dla kojota, który zawsze chodził na czterech łapach, to było niemożliwe. Zapominał, dawał krok, wyciągał przednią prawą łapę i padał na ziemię z piskiem. OK, dobra, powiedziała Etta. Ile ważysz? James siedział, liżąc łapę. Więcej niż królik, ale mniej niż koń… może kilkanaście kilogramów. Właź do mojego plecaka. Nie pognieć czekolady. Niosła go w plecaku, który naciągnął się, ale udźwignął nowy ciężar. Ponieważ musiała zdjąć strzelbę z pleców, trzymała ją z przodu, używając na zmianę do podpierania się i do strzelania, kiedy polowała na goffery dla Jamesa, który sam teraz nie mógł nic złapać. Obchodzili dookoła wszystkie urwiska i większe skały. Wiesz co, powiedziała Etta, właściwie to dziwne, że nie mówisz po francusku. Jak rybie czaszki, powiedział James, którego głowa kołysała się przy jej szyi. No właśnie. Mógłbym to samo powiedzieć o tobie. Ale ja nie jestem rybą.
Kojotem też nie jesteś. No tak, rzeczywiście. Po wizycie w najbliższym supermarkecie Otto pojechał do kolejnego, w Bladworth, i tam też wykupił cały zapas „Canadian National”. Potem do Kenaston, Hanley, Dundurn, wszystkich miast leżących wzdłuż dawnej linii kolejowej, zastąpionej teraz przez autostradę. Kiedy zrobiło się późno i sklepy pozamykano, jechał dalej od jednej stacji benzynowej do drugiej – one były otwarte całą dobę. Zawrócił dopiero, gdy dzisiejsze gazety zostały zastąpione jutrzejszymi, i dojechał do domu, gdy robiło się jasno. Wniósł trzysta dwadzieścia sześć egzemplarzy gazety do kuchni, w kilku rundach, a potem poszedł do sypialni i spał lepiej niż kiedykolwiek od wielu tygodni, nieniepokojony ani przez cisnący pęcherz, ani przez suchy kaszel, ani przez serce bijące, jakby godzinami biegł w maratonie. Gdy się zbudził, było już po południu. Rozgarnął gazety, żeby dojść do kuchni, i zajął się wycinaniem, kiedy parzyła się kawa. Wyciął zdjęcie Etty trzysta dwadzieścia sześć razy. Pierwsze odłożył na bok, żeby jej wysłać w następnym liście. Kolejne złożył i wsunął do kieszeni. Pozostałe trzysta dwadzieścia cztery ułożył w stosik i umieścił w głębi szafki, z której wyjął najpierw patery do ciasta, formy do muffinek, foremki do chleba i blachy do pieczenia. Potem powkładał wszystko z powrotem, starannie i uważnie, w porządnie ustawionych pryzmach porcelany i metalu. Zjadł babeczkę z rodzynkami i zeszłorocznym dżemem z malin i zaczął się zastanawiać, co mógłby i co powinien zrobić z gazetami. Było ich zbyt wiele, żeby ich jakoś nie wykorzystać. Szkoda byłoby po prostu wyrzucić je albo spalić. Wziął pióro i na fotografii zamieszczonej na pierwszej stronie gazety, przedstawiającej ubranego w garnitur mężczyznę patrzącego w niebo, na białych miejscach zaczął pisać. Co można zrobić z gazetami: 1. Spalić. (Niezbyt dobry pomysł, chyba że ktoś chce/potrzebuje wielkiego ogniska).
2. Użyć w ogrodzie. (Zrobić z nich doniczki do wysiewania). 3. Posłanie dla zwierzęcia. (Trzeba mieć zwierzę). 4. Coś innego. (Sztuka/rzeźba/tworzenie czegoś może itd.). Duże ognisko byłoby fajne, zajmujące, ale teraz, w porze suchej, mogłoby łatwo wymknąć się spod kontroli. A nawet gdyby tak się nie stało, mogliby je zauważyć kierowcy z autostrady i pomyśleć, że coś naprawdę się pali, że to pożar z powodu suszy, i zadzwonić po straż. Zaraz przyjechaliby strażacy i zrobiłoby się zamieszanie. Zresztą i tak było zbyt gorąco na ognisko. Dym wisiałby w rozgrzanym powietrzu jak mgła, nawet przez całe dnie. Otto przekreślił punkt 1. Na punkt 2. było już za późno; trzeba by czekać i zatrzymać gazety aż do przyszłej wiosny. Etta na pewno do tej pory wróci do domu i nie będzie chciała kuchni pełnej gazet, z plamami farby drukarskiej na podłodze, na blatach i na rękach. Otto przekreślił więc punkt 2. *** Kochana Etto, Pamiętasz, jak parę miesięcy temu przyszła do nas dziewczynka z sąsiedztwa, z gospodarstwa za Russellem, i przyniosła pudełko z małymi świnkami morskimi? To były młode, których było za dużo, jak mówili rodzice i ona sama, i które chciała nam podarować. Wydaje mi się, że na imię ma Katia. Teraz ma pewnie jakieś dziewięć lat. Dziś rano poszedłem ją odwiedzić. Jeszcze nie wróciła ze szkoły, ale rodzice byli w domu i ucieszyli się z wizyty. Tak, powiedzieli, jasne, ciągle je mamy. Oczywiście, że możesz je wziąć. Tylko jedną? Na pewno? OK. Powiedzieli, że mogę sobie wybrać, iść do pokoju Katii, gdzie stoi klatka, i wybrać, która mi się najbardziej podoba, ale ja nie chciałem, Nie, powiedziałem, wolałbym tego nie robić. Więc sami wybrali jedną dla mnie. Prawie całą brązową. Jest jeszcze młoda. No więc tak. Mamy w domu świnkę morską. Mam nadzieję, że nie
będziesz miała nic przeciwko temu. To są nocne zwierzątka, podobnie jak ja ostatnio, więc pomyślałem, że się z nią dogadam. Będzie w domu jakieś życie i jakiś hałas, nie tylko mój własny. Jeszcze nie ma imienia, ale coś wymyślę. Zapomniałem spytać, czy to samiec, czy samiczka, więc znajdę jakieś uniwersalne. Kukurydza dobrze się zapowiada w tym roku, a one chyba lubią kukurydzę. Nie wiem, gdzie teraz jesteś, ale domyślam się, że gdzieś w pobliżu Kenory. Napiszę więc na kopercie POŁUDNIOWE ONTARIO jako adres. Powinno dojść przynajmniej na tyle daleko, zanim odeślą list. Wtedy położę go na kupce razem z innymi. Jak wrócisz do domu, będziesz miała dużo do czytania. Uściski
Otto.
PS Wkładam tu zdjęcie, Twoje, dla Ciebie.
Otto nazwał świnkę Płatek. Bo bardzo lubiła jeść płatki owsiane i w niektórych miejscach miała dokładnie taki sam kolor, była też podobnie krągła, miękka i nieduża. Podarł na kawałki jeden numer „Canadian National” i rozłożył jako wyściółkę w skrzynce po mandarynkach, która została od Bożego Narodzenia. Umieścił tam też kieliszek z wodą i miseczkę z płatkami – jeszcze musi minąć trochę czasu, zanim kukurydza dojrzeje – a potem Płatka, świnkę morską. Od razu zakopała się w papierowych strzępkach. OK, powiedział Otto. Pewnie zobaczymy się wieczorem.
Droga Etto, Walter i Wiley pszyjechali, z czego bardzo się cieszę. Obaj wyglondają tak dziwnie w wyprasowanych i dopasowanych mundurach, z włosami obcientymi przez prawdziwego fryzjera. Ale ja pewnie wyglondam tak samo. Poszliśmy razem popływać w ten weekend, kiedy pszyjechali, w Atlantyku, który jest tak długi i szeroki, że nie wieżyli własnym oczom. Jakby niebo spadło na ziemię, powiedział Walter. Właśnie tak, powiedział Wiley. Ale oni dopiero pszyjechali, a ja zaraz wyjeżdżam. Jeszcze 3 dni i 2 noce i rano będę na statku. To będzie mój pierwszy statek. Etta, muszę Ci coś powiedzieć. Boję się. Tak bardzo chciałem tu być i ciągle chcę, ale boję się. Tak to jest. Pszesyłam pozdrowienia dla Russella. I dla wszystkich. Otto Vogel.
PS Dołanczam zdjęcie. To ja w mundurze. To jedno ze słurzbowych zdjęć, jakie dostaliśmy. Każdy dostał dwa. Jedno wysłałem Matce, więc to może być dla Ciebie. Wrazie gdybyś była ciekawa, jak wyglondam bez kurzu i pyłu wszendzie. Kiedy Etta odpowiedziała mu, nie napisała: Powinieneś się bać. Gdybyś widział uczniów, którzy przychodzą teraz do szkoły, chłopców wracających z wojny, byłbyś przerażony. Chociaż wyrośnięci jak mężczyźni, tak naprawdę są tylko chłopcami, którym brakuje różnych rzeczy. Rąk albo nóg, albo rozumu, albo duszy. Wciskają się w ławki obok dzieci i recytują alfabet albo liczą od 1 do 10, bo to wszystko, co teraz potrafią. Siedzą i wyglądają o tyle młodziej i o tyle starzej niż w rzeczywistości.
Zazwyczaj już po kilku dniach matki albo ojcowie, albo żony czy siostry zabierają ich do domu, gdzie łatwiej jest mieć wszystko pod kontrolą, gdzie można zgasić światła i naciągnąć kołdrę na głowę; wybiec daleko w pole, otworzyć usta jak zwierzę i wyć, i wyć bez końca. Nie napisała także: Nie dalej jak dwa dni temu Thatcher Mulden przebił sobie ołówkiem prawą dłoń, między palcami, podczas geometrii, i chociaż próbuję, za nic nie mogę zmyć plamy krwi z ławki. A Kevin Leary, który wrócił trzy tygodnie temu, scyzorykiem obciął warkocz dziewczynce siedzącej przed nim i teraz nosi go cały czas w tylnej kieszeni, z wstążeczką dyndającą na zewnątrz. Nie napisała też: A jednak ciągle wyjeżdżają. Nadal zaciągają się do armii i znikają. Wszyscy chłopcy i mężczyźni. Na tańce przychodzą same kobiety, złamani żołnierze, którzy wrócili, i Russell. Nie napisała: I nawet Owen, chociaż jest zbyt młody, o wiele za młody, także wyjechał. Jego jasna skóra prześwitywała pod słońce, tak jest delikatny. Ręce trzęsły mu się, wyciągnięte wzdłuż boków, gdy pytał, czy wiem, w jakim jesteś oddziale. Co więcej, nie napisała również: Postawiłam zdjęcie na stole. Kupiłam ramkę w mieście. Bardzo miło jest nie jadać już posiłków w samotności. Nie napisała: Wyglądasz na tym zdjęciu prawdziwiej niż w moich wspomnieniach. Napisała za to: Drogi Otto,
Wszyscy się boimy, przez większość czasu. Życie byłoby martwe, gdyby było inaczej. Bój się, a potem skacz prosto w ten strach. I znowu, i znowu. Pamiętaj tylko, żeby nie zagubić przy tym siebie samego. Z najlepszymi życzeniami
Etta PS Dziękuję Ci za zdjęcie. Poznaję Cię z łatwością, nawet bez pyłu. Dołączam do listu tegoroczne zdjęcie naszej klasy, ze mną na przodzie, jako wzajemny prezent. Na fotografii miała na sobie letnią sukienkę z krótkimi rękawkami i kołnierzykiem, dopasowaną w talii. Swoją najlepszą sukienkę. Nikt na zdjęciu nie uśmiechał się tak szeroko jak ona. *** Wiatr próbował wyszarpnąć mu z dłoni fotografię, więc Otto schował ją z powrotem do kieszeni z grubej wełny. Wewnętrznej kieszeni. Złapał chłodny metalowy reling i po raz kolejny zwymiotował w szarą wodę na dole. Kiedy przez nią płynęli, już nie wyglądała na niebieską. „Skacz w ten strach”, wyszeptał sam do siebie. Z lewej, z prawej, z przodu i z tyłu, wszędzie była woda i tylko woda. Statek przedzierał się przez nią niezgrabnie i jedynie zmieniająca się pozycja słońca wskazywała, że w ogóle się przesuwał. Dobrze się czujesz?, spytał żołnierz stojący obok, z lewej strony, który też wymiotował. Był z Montrealu i mówił bardzo niepewną angielszczyzną. Tak, powiedział Otto. Sól i woda, i wiatr. Żyję. Czuję, że żyję. D’accord, odparł żołnierz. C’est bon. Ja niezbyt. Jego twarz miała kolor wody. Otto zauważył, że zdjął płaszcz i rzucił go na ziemię, na deski pokładu, z karabinem leżącym na wierzchu. Otto podniósł płaszcz i przewiesił sobie przez ramię, a zimny karabin wziął w dłonie, jakby
chciał go ogrzać. To będzie naprawdę coś, powiedział. Nie wiem, czy będzie dobre, czy złe, ale to na pewno będzie coś. Czuł, że jego serce bije mocno i szybko, jak wtedy, gdy pierwszy raz w życiu napił się kawy. Biło tak od chwili, gdy wszedł na pokład. Ręce mu drżały. Oui, odparł szary na twarzy chłopak, zanim przechylił się znowu nad relingiem. Kiedy statek zawinął do portu, siedem dni później, włosy Ottona były białe jak piana morska, jak ości ryb podawanych każdego dnia na obiad i kolację, białe jak śnieg. ~ Ja bym sobie lepiej dała radę, powiedziała Winnie. Było już po lekcjach. Tego dnia zajmowali się wycinaniem; robili trójwymiarowe modele z dwuwymiarowych rysunków. Winnie i Russell pomagali Etcie sprzątać i zbierać ścinki papieru rozrzucone na podłodze między ławkami. Czemu tak myślisz?, zapytał Russell. Skrawki białego i niebieskiego papieru przyczepiły mu się do koszuli. Dałabyś sobie radę lepiej niż wszyscy? Lepiej niż Otto? Lepiej niż większość. Może lepiej niż Otto też, może nie. Etta słuchała tylko, nie biorąc udziału w rozmowie. Trzymała kosz do wrzucania zebranych papierków. No to jedź, zostań pielęgniarką. Nie chcę być pielęgniarką… chciałbyś, żebym pojechała? Chcę, żebyś pojechała, jeśli chcesz pojechać. Ja bym nie straciła rozumu. Nie jestem taka delikatna jak oni. Albo jak ja… Russell, ty raczej nie jesteś delikatny, wtrąciła się Etta. O! No właśnie, powiedziała Winnie. Russell podniósł wzrok na Ettę. Coś malowało się w jego oczach. Uraza? Wdzięczność? Wiesz, o co mi chodzi, powiedział. Zresztą, dodała Winnie, bycie pielęgniarką to nie to samo. Umiem zabić cielaka jednym uderzeniem, jeśli trzeba. Tylko jednym, jak jest
wystarczająco mocne. Etta roześmiała się. To prawda. Tak, wiem, wiem.
10 Etta wybierała dłuższą i łatwiejszą trasę i Russell był jej za to wdzięczny. Prawie jakby robiła to z myślą o nim. Szedł po jej śladach, znajdując raz pół podeszwy odciśniętej w kamienistym piasku, raz zarys całej stopy przy strumieniu. Ślady były coraz bliżej siebie, coraz ciemniejsze i głębsze. Russell szeptem przeliczał sekundy i metry, jak liczy się podczas przerwy między błyskiem a grzmotem, oceniając zmniejszający się między nimi dystans w czasie i w przestrzeni. Kiedy obliczenia zaczęły dawać coraz niższe wyniki, zdjął buty i skarpetki, związał razem sznurowadła i przewiesił sobie przez kark. Może brakowało mu wdzięku i zręczności, ale potrafił zachować się cicho. Stawiał stopy dokładnie w miejscu zostawionych przez Ettę śladów, ciągle mierząc i licząc, aż wreszcie, w zagajniku białych świerków, gdzie wszystko pachniało głęboką, zieloną wilgocią, po tropieniu, liczeniu, mierzeniu i nasłuchiwaniu przez ponad dwie godziny, Russell spojrzał przed siebie, poprzez sto pięćdziesiąt metrów świerków, pajęczyn i plam słońca przeświecającego przez igliwie, niczym światełka odbite od lustrzanej kuli w sali tanecznej, i zobaczył Ettę, tak samo naturalną jak drzewa, pająki i słońce. Drobną i niewielką w porównaniu z plecakiem, jaki niosła, z otaczającymi drzewami i przestrzenią rozciągającą się przed nią. Włosy miała rozpuszczone, jak nigdy w domu. Wiatr zwiewał je do tyłu falami i Russell wyobraził sobie, że to nie wiatr, ale jego dłoń przegarnia je i gładzi, raz za razem. Był już tak blisko. Trzymał się z tyłu, w pewnej odległości, na tyle blisko, żeby widzieć Ettę i móc iść za nią, zanim zdecyduje, jak dalej postąpić. Może poczeka do zmierzchu. Aż zatrzyma się na noc. Przez cztery godziny szli tak jedno za drugim, gdy wreszcie Etta stanęła. Przykucnęła, żeby zdjąć plecak. Russell, chowając się za drzewami, powoli przeszedł dzielącą ich odległość. Kiedy wyszedł zza modrzewi, była odwrócona tyłem. Etta, powiedział. Etta, to ja, Russell. Przyjechałem zobaczyć, jak się miewasz. Przez chwilę zastygła w bezruchu. Potem, powoli odwróciła się w jego stronę. W rękach trzymała długą lufę, strzelbę Ottona.
Wycelowaną prosto w niego. Odsuń się, powiedziała. Odejdź stąd. Stał tam też kojot, niewielki, ale z wyszczerzonymi kłami, przy jej nogach. Kulał. Etta, Etta, powtórzył Russell. To tylko ja. Russell. To Russell. Russell? Też coś! Oczywiście, że nie, powiedziała. Oczywiście! Że! Nie! Ty jesteś stary, jesteś o wiele za stary. Ale, powiedział Russell, przecież jesteśmy w tym samym wieku. No nie, odparła. O nie, nie, nie, nie, nie jesteśmy. Ty musisz mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, może nawet dziewięćdziesiąt. Przykro mi. Opuściła strzelbę, tak że lufa wycelowana była w ziemię. Wzięła dłoń, którą Russell wyciągnął w jej kierunku. Pewnie jesteś zmęczony. Trudno jest tutaj komuś takiemu jak ty. Może zostaniesz i zjesz z nami kolację? Russell poruszył dłonią, którą trzymała. Ich palce były twarde i zgrubiałe od pracy w gospodarstwie. OK, powiedział. Dobrze. Kojot popatrzył na niego nieufnie, układając się przy pobliskiej skale i liżąc łapę. Etta zostawiła ich tam, Russella i kojota, i poszła na polowanie. Wróciła z dwiema wiewiórkami. Nie ma tutaj zbyt wielu gofferów, powiedziała. Położyła martwe zwierzęta na skale obok kojota i uważnie wymacywała okolice postrzału. Trzeba wyciągnąć śrut, żeby się nie zakrztusił, dodała. Możesz pomóc, jeśli masz ochotę. Zmyli potem krew z dłoni wodą z jednej z butelek przyniesionych przez Russella i zjedli kolację złożoną z jego orzeszków, krakersów i bananów, podczas gdy kojot zjadał swoje wiewiórki. Etta wyjęła czekoladę, ale Russell nie chciał się poczęstować, więc schowała ją z powrotem. Rozłożyli sobie posłania z ubrań pod drzewami, Etta obok kojota, Russell jedno drzewo dalej. Słyszeli burzę gdzieś w oddali, nad jeziorem. Nie powinnaś chować się pod drzewem w czasie burzy, powiedział Russell. Wiem, odparła Etta. Oczywiście, że to wiem. Nie chcę, żeby mnie zabiło. Russellowi przyśniły się błyskawice i włosy z naelektryzowanego drutu. Niech pan tego nie dotyka, powiedział do swojego fryzjera. Proszę je po prostu zostawić. Nic nie da się z tym zrobić. James obudził się pierwszy i wstał, żeby spróbować trochę
pochodzić. Potem Etta wysunęła się spod gałęzi i zobaczyła Russella pod jego drzewem, śpiącego jeszcze, na zdrowym boku, przykrytego jak kocem polarową kurtką w kratkę. Tą samą polarową kurtką, którą nosił codziennie, kiedy wychodził obserwować jelenie. Russell?, powiedziała. Russell Palmer? Otworzył jedno oko, ledwie, ledwie. Dzień dobry, Etta, odparł. Jak miło cię widzieć. Przyjechałem zabrać cię do domu. No nie, to głupie, powiedziała. I nieprawda. Prawda, powiedział Russell, siadając i strzepując świerkowe igły z ramienia. Nieprawda. Nie jadę do domu, Russell. Jeszcze nie. I dobrze o tym wiesz. Ale to niebezpieczne, Etta. Niemądre. Możemy chodzić na wyprawy w domu, codziennie, jeśli będziesz chciała. Nie chcę chodzić na wyprawy z tobą. I na pewno nie chcę nigdzie chodzić w domu. Idę tutaj, sama. Ale ty, powiedział, przecież ty nie… Etta, przecież wiesz, że ty… Zawsze pamiętam, żeby jeść i pić, i iść dalej. Pamiętam, gdzie jest wschód i jak strzelać w razie czego. Usiadła obok niego na trawie. Zresztą, Russell, nie musisz martwić się o nic, martwić się o mnie, ponieważ jak już powiedziałam, nie przyjechałeś tutaj po mnie. Russell popatrzył na nią z ukosa. Na głębokie zmarszczki tam, gdzie kiedyś miała dołeczki w policzkach; to były najgłębsze zmarszczki na jej twarzy. Przyjechałeś tu, mówiła dalej, bo wreszcie nadeszła twoja kolej. To smutne, że wydawało ci się, że potrzebujesz mojego pozwolenia, ale cóż, trudno. Jedź, Russell, jedź i zrób cokolwiek, dokądkolwiek. Jedź i zrób to sam, nie czekaj, bo tego chcesz i masz prawo to zrobić, i możesz. Zawsze mogłeś, gdybyś tylko chciał wystarczająco mocno. Russell westchnął. Ujął ją za ramiona. Jesteś pewna, że nie chciałabyś pojechać ze mną? Oczywiście, że nie. Pochylił się w jej kierunku i pocałował głęboką bruzdę na każdym policzku. Potem zawahał się, akurat tak długo, żeby zdążyła złapać oddech, i pocałował ją w usta. Pozwoliła mu. Pochyliła się w stronę tej
samej czerwono-czarnej kraciastej kurtki. Ich usta, cienkie, zaciśnięte, przyciśnięte do siebie. I obejmowali się tak obejmowali obejmowali, a potem: Ciebie i Ottona, was oboje, powiedział Russell, odsuwając się. Tak, wiem, odparła Etta. Tak bardzo i tak różnie. Tak bardzo mocno. Tak, powiedziała Etta. Chyba zamienię furgonetkę na konia i pojadę na północ, powiedział Russell. Znajdę migrujące karibu i pojadę za nimi. I zobaczymy się w domu, potem. I zobaczymy się w domu, potem. Otto przyglądał się Płatkowi. Było to między trzecią a czwartą nad ranem i świnka nie spała. Zajęta była gryzieniem brzegu swojego pudełka. Czasami Otto kaszlał, a wtedy zatrzymywała się, spoglądała na niego i biegła w inny róg, który zaczynała zaraz obgryzać. Wte i wewte. Otto znowu zbudził się z powodu pędzącego serca. To była jego piąta noc spędzona z Płatkiem. Świnka gryzła, a on popijał mleko i trochę whisky. Szóstej nocy jego kaszel nieco zelżał, więc powoli i ostrożnie sięgnął do skrzynki po mandarynkach i wziął Płatka do ręki. Cześć, powiedział. Dobry wieczór, Płatek. Trzęsła się mocno, ale nie próbowała się wyrwać. Spoglądała na Ottona, a potem na stojącą za nim kuchenkę mikrofalową, potem znów na niego i znów na mikrofalówkę. Jej oczy całe były źrenicami. Otto odwrócił się, żeby zobaczyć, na co patrzy. Za nim, w szklanych drzwiczkach mikrofalówki, widać było ich odbicia. Płatek wpatrywała się intensywnie we własne. Otto postawił ją na blacie przed kuchenką, a wtedy podeszła do drzwiczek jak najbliżej się dało, aż dotknęła nosem swojego odbicia, i patrzyła. Nic więcej. Otto próbował wziąć ją znowu na ręce, ale nie dawała się. Przycisnęła małe pazurki do blatu, napięła całe ciało i wpatrywała się dalej. Więc schylił się i spojrzał także. Grube
szkło zamazywało i zmiękczało jego rysy. Wyglądał młodziej. Powinienem zrobić sobie zdjęcie dla Etty, pomyślał. Tymczasem Płatek przysunęła się jeszcze bliżej i zaczęła lizać drzwiczki. Otto musiał założyć rękawice ogrodowe, żeby bez zadrapań włożyć ją z powrotem do pudełka. Wiem, wiem, mówił. Siódmej nocy, gdy jego serce pędziło jak szalone, obudził się i przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Włożył szlafrok i zszedł do kuchni. Cześć, Płatek, powiedział. Dobry wieczór. Świnka kopała w skrawkach papieru, aż do dna, a potem przenosiła się w inne miejsce i zaczynała od nowa. Otto wyjął miskę i wsypał do niej ścinki z połowy jednego numeru „Canadian National”, a potem do drugiej miski nasypał mąki i nalał wody. Rozumiem, powiedział, że moje towarzystwo może ci nie wystarczać. Spróbuję zrobić dla ciebie kogoś jeszcze. Warstwy papier mâché schły szybko na frontowych schodkach. Kiedy nałożył ich odpowiednio dużo, mniej więcej w dobrym kształcie, znalazł w drewutni nietoksyczną farbę do znakowania zwierząt i narysował dwoje ciemnych oczu, nos i pyszczek. Nie była to dokładna podobizna, ale wyszło nie najgorzej. Lepiej, niż się spodziewał. Kiedy farba była już sucha i zapach się ulotnił, umieścił świnkę z papieru w skrzynce Płatka, w rogu. Proszę, powiedział. Mam nadzieję, że to coś pomoże. Płatek wpatrywała się w przybysza, ruszając noskiem, a potem podeszła do niego i polizała po papierowym policzku. Następnego dnia Otto namoczył i umył miski i wszystkie łyżki, na których zasechł klej z mąki. Wytarł je ściereczką i odłożył na miejsce. Na dworze słońce świeciło jasnożółtymi promieniami, odbijającymi się w grzbietach wytartych łyżek. Płatek spała obok papierowej świnki. Otto postanowił zostawić je w spokoju i sprawdzić, jak radzą sobie kukurydza, ziemniaki i cukinie. Ostatnio było zbyt gorąco, zbyt sucho. Wszystko ciągle wymagało podlewania. Włożył ogrodowe rękawice i wyszedł. Zapomniał kapelusza. Kiedy skończył pielenie, podlewanie i sprawdzanie, czy na liściach nie pojawiają się szkodniki albo oznaki chorób, poszedł przez pole, żeby zajrzeć do Russella. Wszystko było w porządku. Dokładnie tak samo jak zawsze, klucz pod pomarańczowym czajnikiem stojącym przy drzwiach, rzeczy
poukładane w zakurzone stosy w środku. Otto usiadł głęboko w fotelu w salonie i zapadł w sen. Kiedy się zbudził, było niemal ciemno. Cienie wydłużyły się i skierowały w inną stronę. Zastanowił się: nie obudził go kaszel ani serce, ani pełny pęcherz; to było coś innego. Napięcie, ruch jakiejś żywej istoty w pobliżu. Wstrzymał oddech i rozejrzał się po ciemnych, zagraconych kątach pokoju. Ale ten ruch nie był tutaj, był na zewnątrz, tuż za frontowymi oknami. Stały tam dwa jelenie, w ogródku przed domem. Na zmianę pasące się i z podniesionymi głowami. Och. Powoli, żeby ich nie spłoszyć, Otto na czworakach zbliżył się do okna. Podniósł głowę tak, żeby patrzeć przez szparę, gdzie dolna szyba była uniesiona i widok zasłaniała tylko moskitiera. Więc przyszłyście, powiedział. Po tym wszystkim. Jelenie nie odpowiedziały. Czekał na was od wieków, rozumiecie, całymi latami, powiedział, podnosząc trochę głos. Jeden z jeleni drgnął zaniepokojony. Popatrzył na Ottona i zamrugał. Nie wiecie, czy wszystko z nim w porządku? Teraz drugi jeleń także się odwrócił. Niespokojnie strzygły uszami. Oba spojrzały na niego. Oba zamrugały, raz, dwa razy. Kiedy Otto wrócił do domu, wyjął z powrotem świeżo umyte miski z szafek i znowu nasypał do jednej mąki i nalał wody. Wziął trzy gazety, podarł je na kawałki i zabrał się do lepienia dwóch jeleni, w naturalnych rozmiarach. Dla Russella. Kochana Etto, Ostatnio maszerujemy, maszerujemy, maszerujemy, maszerujemy. Nic więcej, bez końca. Ale śpiewamy w czasie marszu, co pszypomina mi o Twoich lekcjach i poprawia mi chumor. Nasze buty depczą nową ziemię, pod nowymi drzewami, a nasze karabiny ocierają się o gołą skórę na biodrach, co nie pasuje do ciepłych stóp w skarpetach zrobionych przez zakonnice.
Jak dotąd chodzi głównie o przemieszczanie się. Pociągami, statkami, piechotą. Dopuki przemieszczamy się do przodu, robimy postępy. Kto kolwiek zatrzyma się pierwszy, przegra. Dwa dni temu jakiś człowiek z psem ciągnoncym smycz za sobą wybiegł ze spalonego domu, kiedy przechodziliśmy, podbiegł akórat do mnie, właśnie do mnie, i zaczął błagać o marchew. Proszę, proszę, mówił, wiem, że macie, wiem na pewno, proszę, proszę, tylko jedną albo dwie, albo chociaż same liście, proszę. Proszę! Miałem w kieszeni trochę czekolady i papierosów, ale nie chciał. Proszę! mówił. Proszę! To wszystko, czego ona potrzebuje! Tylko jedną! Proszę! Ale nie miałem rzadnej marchwi i musieliśmy iść dalej. Kiedy byliśmy wystarczajonco daleko, spytałem Gérarda, który maszeruje obok mnie: Co to w ogóle było?, a on odpowiedział: Obawiam się, że to dopiero początek. Napisz mi coś o domu, proszę. O pogodzie. O upale albo kurzu, albo o tym, jak jest cicho. O czym kolwiek. I napisz też o sobie. Trzymam Twoje zdjęcie w kieszeni po drugiej stronie niż karabin. Dla równowagi. Uściski
Otto.
Listy przychodziły w przypadkowej kolejności. Czasami zupełnie niechronologicznie, czasami nic przez długie tygodnie, a potem trzy naraz, włożone razem w jedną wojskową kopertę. Droga Etto K., Minęły już dwa miesiące od Twojego ostatniego listu. Mam nadzieję, że wszystko u Ciebie w porzątku, że niczym się nie smucisz i że nadal będziesz do mnie pisać. To dla mnie wiele znaczy. Naprawdę. O.
Droga E., Nie zrozum mnie źle, wokół mnie jest pełno ludzi. Śpimy i jemy, i maszerujemy jeden obok drugiego, obok trzeciego. Oddychamy nawzajem swoim oddechem i śpimy nawzajem swoim snem. Właściwie jest jak wdomu. Ale jednak, Etta, jest pewien rodzaj łączności, o której nie wiedziałem, że jej potrzebuję, dopóki jej nie zabrakło. Dopóki nie minęły całe miesiące bez żadnego listu. Kiedy pojawiła się samotność. Przepraszam, że jestem taki zaangażowany, że piszę tak szczerze. Mam nadzieję, że zrozumiesz, wybaczysz mi i napiszesz niedługo. Twój
Otto.
Droga Etto, Już nieważne. Dostałem Twoje listy, wszystkie, dzisiaj rano. Pisane raz na tydzień, jak w zegarku. Dziękuję, Etta. Otto.
~ Drogi Otto, Jak wiesz, zawsze staram się uważnie poprawiać Twoje listy i odsyłać je z powrotem, żebyś mógł się uczyć i unikać robienia tych samych błędów w przyszłości. Ale muszę się do czegoś przyznać, do
błędu, którego nigdy nie poprawiłam, chociaż może powinnam była to zrobić. Na zakończenie listu, po podpisie, nie stawia się już żadnego znaku. Nie potrzeba kropki. Pewnie to dlatego, że chodzi tylko o imię, a imię samo w sobie nie stanowi zdania. A jednak, Otto, mnie się podoba tak, jak jest. Lubię Twoją kropkę. Podoba mi się jej stanowczość i pewność siebie. Więc, proszę Cię, nie przestawaj jej stawiać, Twoja
Etta.
Drogi Otto, W szkole jest coraz mniej uczniów. Teraz Winnie także wyjechała. Czy wiesz, gdzie mogła trafić? Wasza mama jest od tego wszystkiego chora, po prostu chora. Przyszła wczoraj wieczorem do mnie do domu, żeby spytać, czy może ja coś wiem. Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, że jesteś do niej tak podobny. Pani Vogel stała niepewnie na schodach, nie chcąc albo nie umiejąc przekroczyć progu, wejść do środka. A może jednak napije się pani kawy?, spytała Etta. Cieszę się z każdego pretekstu, żeby zaparzyć kawę. Trzymała ręce za plecami, ukrywając plamy od atramentu. Nie chcę marnować twojego czasu, Etto. Jej twarz, normalnie ciemna od słońca, była szarobiała. Ale naprawdę, pani Vogel, u mnie w domu jest zawsze zbyt cicho. Jest też za dużo kurzu, ale nie będziemy na to zwracać uwagi. Na pewno? Na pewno. No dobrze, powiedziała matka Ottona, przekraczając w końcu próg
i wchodząc do domu. I proszę, mów mi po imieniu: Grace. Poszła w kierunku stołu, ale zanim usiadła, już po dwóch krokach, zaczęła wyrzucać z siebie pytania, jak wodospad: Etta, czy wiesz, gdzie ona pojechała? Powiedziała ci coś? Wiesz, jak to zrobiła? Etta cofnęła się do zlewu, myła ręce. Wiem, że chciała wyjechać. Wiem, że jej zależało. Wiem. Ja też to wiem. Wszyscy chcieli. Tylko nie wiem dlaczego. Opadła wreszcie na krzesło. Myślałam, że przynajmniej ona, dziewczyna, że moje dziewczyny będą bezpieczne. I po chwili: Jak myślisz, jak ona to zrobiła? Może jako pielęgniarka… Jest ogłoszenie w mieście, na poczcie. Nie. Nie jako pielęgniarka. W mundurze by zwariowała. Poszłam tam i pytałam, żeby mieć pewność. Nie było jej tam. Nie jako pielęgniarka. Aha. Przykro mi. Nie pielęgniarka. Gdybyś coś słyszała, Etta. Gdybym cokolwiek usłyszała, Grace. Etta przygotowywała kawę najgłośniej jak potrafiła, żeby wypełnić ciszę, która rozciągnęła się między nimi. Nakryła do stołu: dzbanuszek ze śmietanką, dzbanuszek z mlekiem, cukierniczka, łyżeczka do cukru, spodeczki, filiżanki, kawa. Grace Vogel objęła dłońmi ciepłą od kawy filiżankę, jakby to była zima, chociaż za oknem trwał przytłaczający upał. To się nigdy nie kończy, Etta, powiedziała. Nie można przestać być matką. Nigdy, nigdy, nigdy. To znaczy pewnie w rodzinie wszyscy wyglądacie podobnie, ale Ty i ona jesteście wyjątkowo do siebie podobni. Pociągła twarz, wysokie czoło, szczupła sylwetka. Powiedziałam jej wszystko, co wiedziałam. Nie było tego wiele. Wiem, że Twoja siostra nie mogła już usiedzieć na miejscu i że nie chciała być pielęgniarką. Nie mogłam powiedzieć nic nowego. Więc w klasie mam coraz mniej uczniów. Pięć stale chodzących dziewczynek, grupę chłopców i mężczyzn, który pojawiają się i znikają, i Russella, który przychodzi od czasu do czasu, chociaż już dawno
przerobił cały materiał. Cieszę się, kiedy go widzę. Pomaga mi we wszystkim, w czym potrzebuję pomocy, a poza tym miło jest mieć przy sobie przyjaciela, kogoś w tym samym wieku, od kiedy wyjechaliście, Ty, Walter, Wiley i Winnie. Russell myśli o kupieniu gospodarstwa, bo teraz wiele ziemi sprzedaje się za bezcen, od kiedy farmerzy wyjechali albo zginęli. Czasami mówi, że moglibyście razem je prowadzić, kiedyś, jak już przestaniesz maszerować i maszerować, i maszerować. Etta.
Etta, Zatrzymaliśmy się. Maszerowanie, jeepy, śpiewanie, wszystko się zatrzymało. Jesteśmy w [.....] tuż pod [.....], gdzie prawie wszystkie budynki są z kamienia, stare, wilgotne i zimne. Zakwaterowaliśmy się w starym, zniszczonym domu. Nie wiem, kto normalnie tutaj mieszka ani gdzie oni są, ale zostawili wszystkie swoje rzeczy. Marynarki i spodnie wiszą w szafach. Nie mój rozmiar. Wszyscy mieszkamy w podobnych budynkach w różnych miejscach w mieście, [.....] żołnierzy tu, [.....] żołnierzy tam, wszyscy w tych domach jak miejscowi. Jeepy zaparkowane są [.....], więc kiedy siedzimy w domach, nikt by się nie domyślił, że tu jesteśmy. To miejsce nas ukrywa. Jesteśmy tutaj, mówią, żeby utrzymać miasto. Podoba mi się to. Jak trzymanie latawca. Zostało jeszcze kilkoro mieszkańców, ale niewielu. Wydaje się, że są strasznie starzy i spokojni. Mijają nas na ulicy i patrzą okrągłymi oczami, wpatrują się. Ostatnio kiedy [.....] i ja byliśmy w [.....], kupiłem trochę cukierków, w razie gdybyśmy spotkali jakieś dzieci, ale tu nie ma żadnych dzieci, nigdzie.
[.....] [.....] [.....] [.....] jeśli ją zobaczę. Mam nadzieję. Z poważaniem
Otto.
* To właśnie wtedy listy Ottona zaczęły przychodzić z okienkami. Małymi powycinanymi prostokątami, tak że Etta widziała od spodu własne palce trzymające papier. Ludzie, miejsca i liczby, przede wszystkim, zostawali starannie usunięci i zabrani w jakieś inne miejsce. Jakieś biuro, wyobrażała sobie Etta, w Anglii, wypełnione tymi wszystkimi ludźmi, miejscami i liczbami na kawałkach listowego papieru. Przechodnie mogliby płacić jednego pensa i w zamian za to wkładać rękę w specjalny otwór, trochę mieszać i wyciągać: Helsinki albo Mozambik albo sierżant Andrews albo Carla albo Siedem albo Pięć tysięcy dziewięćset dwanaście.
11 James znowu mógł chodzić. Całe szczęście, bo okazało się, że Ontario jest ogromne, co najmniej dwa razy rozleglejsze niż Manitoba, a do tego wędrówka zajmowała dwa razy więcej czasu, z wszystkimi skałami i jeziorami, które trzeba było omijać i obchodzić dookoła. Zawsze myślałam, powiedziała Etta, że w Ontario jest pełno ludzi. Ludzie, miasta, samochody i sklepy. Tutaj na pewno ich nie ma. Nie. Chyba że zamienili się w skały. Kto wie. Odległości między miastami wydłużały się. Za każdym razem było dalej. Etta jadła coraz więcej jagód i mleczy. Musiała wydzielać sobie porcje. Cały czas była głodna. Tak to właśnie jest, powiedział James, być kojotem. Być ciągle głodnym? Tak, albo głodnym, albo śpiącym. Ale raczej głodnym. Dlatego umiemy z łatwością zabijać, a ludzie tego nie potrafią. Bo nie jesteśmy wystarczająco głodni? Właśnie. Tego wieczora Etcie został ostatni kawałek czekolady i ostatni kawałek chleba. Zjadła czekoladę i patrzyła na chleb, ważąc go w dłoni. Jeżeli masz jedzenie, powinnaś je zjeść, powiedział James. Nie, odparła Etta. Nie? Nie; jeśli masz jedzenie, poprawiła go, powinieneś go użyć, żeby zdobyć więcej jedzenia. Zaczęła przeszukiwać plecak, aż znalazła mapę zapakowaną w foliowy worek. James pomagał jej znaleźć drogę, więc rzadko zaglądała do mapy; była na samym dnie, pod ubraniami. Wyjęła ją teraz z folii i zawinęła w skarpety. Potem wzięła worek i resztkę chleba
i ruszyła przez las w stronę najbliższego jeziora. Gdzie idziesz? Głód sprawia, że ty zabijasz zwierzęta, a ja spróbuję zjeść rybę. Jej plan był następujący: zdjąć buty i skarpetki, podwinąć sukienkę i wejść do wody. Trzymać otwarty worek pod powierzchnią, bez ruchu. Pokruszyć trochę chleba, rozrzucić okruszki wokoło i tak, żeby pływały w worku. Trzymać wszystko cicho i spokojnie. Nie ruszać się. Czekać. W jeziorze mieszkały niewielkie szaroczarne rybki, długie na palec, niektóre na dwa palce. Etta stała jak posąg. Fala obmywała jej kolana, w przód i w tył, w przód i w tył. Rozrzucone okruszki powoli odpływały, niesione przez wodę, oddalając się od niej i foliowej torebki. W końcu rybki, które rozpierzchły się, gdy weszła do jeziora, wróciły, ostrożnie smakując wodę otwartymi pyszczkami, patrząc nieruchomymi, niemrugającymi oczami. Zjadły trochę pływających wokół okruchów, podpłynęły bliżej, znowu zjadły trochę okruchów, znowu podpłynęły bliżej, aż wreszcie wszystkie okruchy pływające poza workiem były zjedzone. Węszyły, smakowały i podpływały coraz bliżej. Wyglądały na kompletnie niejadalne, metaliczne, mokre i obce, z oczami bez przerwy otwartymi. Jedna podpłynęła do brzegu worka, długa jak wskazujący palec, i wsunęła głowę do środka, z pyszczkiem bezustannie zamykającym się i otwierającym. Etta napięła mięśnie, wstrzymała oddech i zamknęła torebkę dookoła rybki, tak szybko jak potrafiła. Nie było to bardzo szybko. Torebka w wodzie stawiała opór i ryba odpłynęła zygzakiem, na długo zanim Etta zdążyła podnieść swoją prowizoryczną pułapkę ponad wodę. Więc Etta spróbowała jeszcze raz. I jeszcze raz, i jeszcze jeden. Ale za każdym razem rybki błyskawicznie rozpraszały się w wodzie, gdy tylko się poruszyła, a potem nadpływały ostrożnie do rozrzuconych okruchów i schowanego pod wodą worka, i znowu, i znowu, aż zrobiło się zbyt ciemno i zbyt zimno, żeby stać w jeziorze. Etta wyszła na brzeg bez ryb i z połową chleba, który miała na początku. Zjadła kilka mleczy i niedojrzałych jeszcze jagód i położyła się, a poczucie męczącego głodu przenikało jej nogi, jej brzuch i jej głowę.
Powinnaś zjeść ten chleb, powiedział James rano, kiedy wstali. Nie, powiedziała Etta. Mam nowy plan. Wzięła pióro i przebiła nim kilka dziur w dolnej części plastikowej torebki, jedną, dwie, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć. Będzie bardziej jak sieć, powiedziała. Szybsza. Poszła z powrotem do jeziora, zdjęła buty i skarpety, podwinęła sukienkę i spróbowała znowu. James przyglądał się, siedząc na brzegu. Nie odzywał się. Rybki podpływały coraz bliżej Etty, po trochu, zjadając okruchy pływające dookoła, ostrożnie, ostrożnie, powoli, powoli wpływały do zanurzonej torebki i wtedy – szybciej niż cokolwiek innego, Etta była tego pewna, przynajmniej niż jakiekolwiek zwierzę na lądzie – jakby bez wysiłku rozpraszały się na wszystkie strony, gdy próbowała zgarnąć je do worka. Raz za razem. Nawet teraz, gdy worek przesuwał się w wodzie prędzej, nie był ani trochę szybki w porównaniu z nimi. Etta wyszła na brzeg. Usiadła na kamienistej plaży. Była zmęczona. Woda kapiąca z jej gołych nóg zostawiała na kamieniach ciemne ślady. Nawet jak byłam młoda, powiedziała do Jamesa, który siedział parę metrów dalej, z tyłu, nie umiałam poruszać się tak prędko, żeby to się udało. Nie ma się co dziwić, Etta; one znają wodę lepiej od ciebie. James podszedł do niej, starając się nie stąpać złamaną łapą po śliskich, nierównych kamieniach. Na leżącym pomiędzy nimi głazie położył szarą wiewiórkę. Zakrwawioną i jeszcze trochę się ruszającą. Zjedz to. Nie jest twoja? Co ty będziesz jadł? Ja już zjadłem. Gołębia. Ty zjedz to. Ale przecież ty zawsze jesteś głodny. Jestem. Przecież zwierzęta nie kierują się altruistycznymi odruchami. A ty nie jesteś zwierzęciem? Jestem. Ale jednak. Zjedz. Musimy iść dalej.
Nie wiem jak. Nie wiesz jak? Nie wiem. Jak ściągnąć skórę, wyjąć kości i tak dalej. Nie potrafię. Czemu po prostu nie ugryziesz? Wiewiórka przestała się ruszać. Leżała brzuchem do góry. Powinnam była zabrać nóż, powiedziała Etta. Nie mam noża. Rozejrzała się po kamieniach dookoła, aż znalazła jeden z ostrą krawędzią i podniosła go. OK, powiedziała. Teraz powiedz, czy warto zajmować się ogonem, czy powinnam od razu zacząć od reszty? Kiedy już było po wszystkim, umyła ręce w jeziorze, a krew wiewiórki barwiła wodę czerwonymi wijącymi się pasemkami. Jej własna krew znowu zaczęła krążyć szybciej w żyłach, obudzona. Dziękuję, powiedziała do Jamesa. Szli potem przez cały dzień. Później kolejne jezioro, kolejny plan. Etta nie chciała zabierać Jamesowi jedzenia, dopóki miała inne wyjście, a zostały jej tylko trzy naboje. Wyjęła więc z plecaka dwie butelki na wodę, z twardego plastiku, jedną większą, drugą mniejszą. Mała była jeszcze pełna, a w dużej została mniej więcej jedna czwarta. Sprawdziła, jak się uginają, ściskając je w palcach. Mniejsza wydawała się bardziej elastyczna, więc opróżniła ją, przelewając wodę do większej. Idę coś upolować, powiedział James. Jesteś pewna, że nic nie chcesz? Złap coś dla siebie, James. Poradzę sobie. OK. Ale gdybyś chciała… Dam sobie radę. Mam plan. Zabrała wyschnięty już kawałek chleba, który mieścił jej się w dłoni, foliową torebkę i mniejszą butelkę i ruszyła nad jezioro. Na brzegu zdjęła buty i skarpetki, podwinęła sukienkę. Rozrzuciła dookoła trochę okruchów, ścisnęła pustą butelkę, aż ścianki prawie stykały się od wewnątrz, i zanurzyła ją. Dwie minuty później wróciły rybki spłoszone jej wejściem do wody i zajęły się jedzeniem chleba, najpierw z daleka, potem coraz bliżej schowanej pod wodą butelki. Jedna, wielkości małego
palca Etty, podpłynęła nerwowymi szarpnięciami aż do samego wlotu. Kiedy niemal dotykała pyszczkiem plastikowego otworu, Etta zwolniła uścisk. Butelka gwałtownie wciągnęła wodę, a wraz z nią także rybkę. Pach!, szepnęła Etta. Uwięziona ryba pływała wkoło zdezorientowana, cała jakby złożona z kątów prostych w obłej butelce. No dobrze, powiedziała Etta. Jedna już jest. Złapała w ten sposób sześć rybek, wciągając je wraz z wodnym prądem do butelki. Za każdym razem czekała, aż rybka uspokoi się i zacznie pływać coraz wolniej, aż wreszcie zastygnie w bezruchu, i dopiero wtedy wkładała ją do zbiornika, który zrobiła z plastikowej torebki zaczepionej na niskiej gałęzi. Najmniejsza rybka uciekła przez jedną z przekłutych poprzedniego dnia dziur, ale większe zostały; szaroczarne, z oczami jak paciorki, błyszczące i wyglądające, jakby zupełnie nie nadawały się do jedzenia. Podobnie jak wczoraj Etta użyła zapalniczki, którą dostała od dziennikarki, żeby rozpalić ogień. James tego nienawidził. Cofnął się daleko, w kierunku jeziora; stał tak, oddalony, gotowy do ucieczki. Nic się nie stanie. Ułożyłam kamienie dookoła. Etta nabijała rybie ciała, jedno po drugim, na ostro zakończony patyk. Jedna, druga, trzecia. Ich skóra miała fakturę mokrej gumy. To było okropne. I tak jest niebezpieczny. Nie zawsze. Teraz już wszystkie pięć rybek zostało nabitych na patyk, na którym lśniły w śliskim rządku. Ich łuski przywodziły na myśl owady. Nie można mu ufać. Nigdy. A czy coś takiego nie jest zawsze niebezpieczne? Nie, odparła Etta. A zresztą nie wiem, może. Trzymała patyk nad ogniem. Syczało i kapało. Dobrze, że jestem taka głodna, powiedziała. Zastanawiam się, czy oczy też się zjada? Ja zwykle zjadam. Etta nie zjadła oczu. Po kolacji zeszła jeszcze raz do jeziora i wyczyściła szkielety, usuwając oczy i wszystkie pozostałości.
Nadpłynęło więcej rybek i zjadły resztki, połykając gałki oczne jednym kłapnięciem. Etta wyrzuciła kręgosłupy i ogony, ale zatrzymała czaszki, mniejsze i miększe niż te, które miała. Przepraszam, powiedziała. Ale jestem taka głodna. Il faut manger, odpowiedziały, jedna po drugiej, raz za razem. Jeszcze długa droga przede mną, prawda? Ouiouiouiouioui.
Praca nad jeleniami zajęła Ottonowi ponad tydzień. Najpierw nogi nie dawały rady podtrzymać ciała, a potem szyje nie radziły sobie z głowami. Otto pracował całą noc, a rano znajdował leżące na ziemi stosy sklejonego papieru. Płatek przyglądała się, co robi, cicho obgryzając swojego papierowego przyjaciela. Kiedy wreszcie skończył i jelenie stały o własnych siłach, zaniósł obydwa, jednego po drugim, do domu Russella. Ustawił je w ogródku niedaleko drzwi wejściowych, tam gdzie zobaczył te prawdziwe. Dobrze, powiedział. Potem wrócił do domu i zabrał się do szkicowania. Tym razem obliczał wszystkie wymiary zawczasu. Sowa dla niego, jaskółka dla Etty. Następnego dnia listonosz przyniósł pocztówkę. Na zdjęciu był narwal, a pieczątkę przystawiono w Rankin Inlet. Na odwrocie było napisane: Zmieniłem kierunek. Russell Narwal, pomyślał Otto. Narwal może być następny. Ciągle jeszcze miał mnóstwo gazet. *** Otto spał w mieście, a miasto spało wokół niego. Zupełnie ciche i ciemne. Gérard, Alistair i on w starej, rozpadającej się kamienicy, śniący o syropie klonowym, kruchym cieście, cynamonie i kobietach, które pachniały tymi wszystkimi rzeczami. Wszyscy żołnierze w domach
stojących przy dwóch ulicach, z których składało się miasto, spali w swoich kolorowych, niepasujących do munduru skarpetach, z czarnymi butami ustawionymi przy łóżkach, w pełnej gotowości. Mieszkańcy miasta, którzy nie wyjechali, w pościeli, która dawno utraciła biel, spali z otwartymi oczami, już od paru lat. Tak samo jak ich psy. Nie spali tylko Michele i Gustav z Trois-Rivières i Selkirk. Chodzili tam i z powrotem każdy po jednej ulicy, rozglądając się i nasłuchując. Michele, który miał tyle gęstych włosów, ciemnych, i Gustav, który miał tylko trochę, jasnych i krótkich. Przechodzili całą ulicę dwadzieścia pięć razy, a potem spotykali się na skrzyżowaniu i zamieniali trasami, żeby im się nie nudziło. Gdy się spotykali, nie wolno im było rozmawiać ani robić żadnego hałasu, więc tylko wymieniali uścisk dłoni, formalnie i w milczeniu, po czym ruszali w nową stronę. To Gustav w końcu coś usłyszał. Coś poza regularnym rytmem kroków Michele’a. Coś jakby zaczerpnięcie oddechu, ale znacznie głębszego niż normalny oddech, jakby ktoś wciągnął całe powietrze, jakie mieści się w człowieku, naraz – a potem odległy trzask, niczym odgłos piłki bejsbolowej, którą rzucał w szkolną ścianę. Potem zapadła cisza. Zaczął się pocić. Nasłuchiwał kroków Michele’a. Nic. Usiadł na krawężniku, coraz bardziej spocony, a dłonie ślizgały mu się, gdy z trudem ściągał buty. Zostawił je przy latarni i pobiegł w samych skarpetach, bezdźwięcznie, jedna noga żółta, druga pomarańczowa, do skrzyżowania. Michele leżał tam na ziemi, na środku ulicy. Ciemne włosy coraz bardziej mu ciemniały i gęstniały od krwi zbierającej się w kałużę wokół jego głowy, wypływającej z szyi, z dwóch stron. Rana po kuli była otwarta, jak oczy i usta Michele’a. Gustav zrobił krok w jego kierunku, ale zatrzymał się i odwrócił, zawrócił w stronę starego ratusza, w którym spali dowódcy. Otworzył do krzyku usta, żeby zawołać, wbrew temu, czego ich uczono, a kula, która trafiła dokładnie w te usta, a potem wyleciała z tyłu jego czaszki, obudziła wszystko i wszystkich. ***
Droga Etto, Było tak cicho i nagle zrobiło się głośno. [.....] temu zostaliśmy zaatakowani w nocy, o czym wiedzieliśmy, że może się zdażyć, oczywiście, to wszystko było na ćwiczeniach, ale i tak wydawało się nienaturalne, nieuczciwe, wbrew zasadom. Wiem, że nikt nigdy nie powiedział, że są jakieś zasady, ale co z tego, kiedy każdemu się zdaje, że są, zawsze, mimo wszystko. Więc straciliśmy [.....], a także [.....], [.....], [.....], [.....] i [.....]. Cofneliśmy się do [.....] i nikt już nie może spać. Chodzi o to: to było straszne. Ale jednocześnie, kiedy wszystko się działo, w czasie tego strachu i zaskoczenia, mieliśmy poczucie, że jesteśmy na miejscu i postępujemy właściwie, robimy To Co Trzeba, wszyscy razem. Wszyscy żołnierze tutaj i w całym tym kraju, i na tym kontynencie, i jeszcze dalej, aż do domu, do Ciebie i do innych. Wszyscy działamy wspólnie, walczymy wspólnie. I chociaż było strasznie, to poczucie, połonczenie, było wspaniałe. Nic mi nie jest, nie musisz się martwić. Wiem, że musi minąć jeszcze trochę czasu, sporo czasu, ale dowiedziałem się, że w końcu dadzą mi urlop, żebym mógł przyjechać do domu na parę dni. Cieszę się na spotkanie z Tobą. Z pozdrowieniami
Otto. PS Nie mam żadnych wiadomości o [.....], ale rozglądam się cały czas.
Droga Etto, Teraz ciągle jesteśmy w jakimś nowym mieście. Znowu w ruchu. Przechodzimy, kryjemy się i czekamy. Gramy w karty. Nasłuchujemy. Potem maszerujemy, kryjemy się i czekamy znowu. Każde miasto staje się nowym kamuflażem dla nas – dla nich też. Czasami wybieramy to samo miasto co oni i wtedy zostawiamy czerwone ślady w rynsztokach, na trawnikach i w bramach, aż oni pójdą do innego miasta, a my zostaniemy, albo my idziemy, a oni zostają. Tak czy siak po niedługim czasie wszystko zaczyna się od początku. Używałem już mojego karabinu, a także moich ramion, rąk, paznokci i zębów. Nigdy jeszcze tak bardzo nie czułem swojego ciała. Mówi się, że pszyślą nam nowych chłopaków, żeby uzópełnić oddziały, za tych, co zginęli. Coraz więcej. Teraz mieszkam tylko z [.....]. Fajnie, że ciągle są u nas potańcuwki, nawet jeśli nie macie z kim tańczyć. Jeżeli to może być jakaś pociecha, to my też nie mamy z kim tańczyć, poza sobą nawzajem. Ale czasami znajdujemy zostawione stare płyty i gramofony i nastawiamy muzykę, bardzo cicho. Chociaż jest tak cicha, że prawie niesłyszalna, kilku zagubionych mieszkańców zawsze ją słyszy i wychodzą na ulicę, kołyszą się i uśmiechają pękającymi uśmiechami, jakby nie słyszeli muzyki od wieków. Kiedy przyjadę do domu, pójdę z Tobą na tańce. Otto.
~ Etta odłożyła list na stół i położyła na nim dłoń. Ślady pióra były podobne do rys na skórze. Potem wypiła do końca mleko i poszła otworzyć szkołę.
Dziesięć minut po rozpoczęciu lekcji w klasie siedziała tylko Etta, za swoim biurkiem, i sześcioletnia Lucy Perkins naprzeciwko, w swojej ławce. Dobrze, powiedziała Etta. Będziemy chyba tylko we dwie. Tak, odparła Lucy Perkins. Trzymała ołówek w gotowości. Gdzie są wszystkie dziewczynki? W gospodarstwie. Mają dużo pracy teraz. A ty nie? Mama sprzedaje farmę. Ojej. Przykro mi. No cóż. O czym najbardziej chciałabyś się pouczyć, Lucy Perkins? Lubię śpiewanie. I koty. OK. Zrobimy dzisiaj Dzień Śpiewania i Kotów. Dzień Lucy Perkins. Tydzień później Willard Godfree, kurator okręgowy, przyszedł zobaczyć się z Ettą w czasie lekcji. Rysowały właśnie z Lucy Perkins plakat z kotami od najmniejszego do największego, od afrykańskiego kota czarnołapego po syberyjskie i bengalskie tygrysy. Przepraszam, że przeszkadzam, powiedział Willard Godfree, wycierając buty na wycieraczce, jeszcze w otwartych drzwiach. Nic nie szkodzi, odparła Etta. Miło pana widzieć, panie Godfree. Chociaż w rzeczywistości wcale nie było jej miło. Czy chciałaby pani dokończyć lekcję? Mogę poczekać, usiądę z tyłu. Dziękuję. Wspólnie z Lucy narysowały kota domowego, kanadyjskiego rysia, ocelota, pumę, kota tybetańskiego, karakala, geparda, panterę śnieżną, lwa i cztery podgatunki tygrysa. Potem Etta zostawiła Lucy nad kolorowaniem i podeszła do Willarda Godfree, który siedział, opierając złożone dłonie na blacie zbyt małej dla niego ławki. Dobrze, powiedziała. Czym mogę służyć? Pozwolili jej zatrzymać dom. Nie jest do niczego potrzebny, w tej chwili, więc może pani tam mieszkać. To znaczy, chciałem powiedzieć, przynajmniej tyle możemy dla pani zrobić.
Istniała możliwość, że z nadejściem zimy, gdy będzie mniej pracy w gospodarstwie, lekcje rozpoczną się znowu. Albo kiedy wszystko się uspokoi i ludzie wrócą do domów. Ale na razie Lucy Perkins i inne dzieci w tej samej sytuacji będą uczęszczać do szkoły w mieście, a szkoła Etty zostanie zamknięta. Autobus albo wóz konny będzie zajeżdżał co rano po Lucy i odwoził ją po południu. Pani też może z niego korzystać, jeśli będzie pani chciała. Willard Godfree nie był złym człowiekiem. Bardzo ciążyło mu to, co musiał zrobić. Bardzo mi przykro, że muszę to zrobić, powiedział. Zdjął okulary i potarł miejsce, gdzie opierały się na nosie. Był już stary. Zbyt stary, żeby iść na wojnę. OK, powiedziała Etta. Kiedy poszedł, wróciła do zajęć z Lucy. Skończyły kolorowanie plakatu z kotami, wielkiego, barwnego, wspaniałego plakatu. Podaruj go mamie, powiedziała Etta. Chciałam dać go pani, odparła Lucy. Proszę. Jak dzieci wrócą do szkoły, może im pani pokazać. Dziękuję ci, Lucy. Chciałabyś, żebym odprowadziła cię do domu? Nie, to tylko kawałek. Zawsze chodzę sama. Jednak Etta odprowadziła ją prawie do samego domu. Do miejsca, skąd widać było biało-niebieskie zabudowania farmy Perkinsów. Lucy wybrała skrót przez pastwisko, koło muczących krów, które wydawały się wielkie, gdy koło nich biegła. Etta powiesiła plakat w kuchni, a potem w myślach przedstawiła sobie wszystkie możliwości. Z jednej strony: Mogła wrócić do rodziców. Wrócić do miasta. Dać sobie trochę czasu na zastanowienie się, co dalej. Byłoby miło mieszkać z nimi znowu. Przynależeć gdzieś w bezproblemowy sposób. Z drugiej strony: Mogła spróbować kupić farmę Perkinsów. Należała już tutaj. Mogła zostać na miejscu. Nauczyć się wszystkiego o hodowaniu kurczaków, o krowach, o zbożu. Byłoby dobrze trochę popracować własnymi rękami. Poczuć swoje ciało, jak pisał Otto. Może Russell by jej pomógł.
Z kolejnej strony: Mogła znaleźć sobie jakąś pracę. Coś, żeby pomagać. Na przykład w fabryce, robić coś, co teraz było potrzebne. Nosić kombinezon i ciężkie buty, jak mężczyźni. Jakoś przyczynić się do zmieniania świata. Dobrze, powiedziała do siebie, do swoich możliwości, wybór chyba nie jest trudny. Tego wieczora siedziała do późna, czekając, aż zrobi się chłodniej na dworze, żeby móc rozgrzać piekarnik bez dodatkowego nagrzewania całego domu. Upiekła owsiane ciastka z rodzynkami i ciastka daktylowe. Drogi Otto, Nie wiem, czy to się sprawdzi, posyłanie jedzenia. Boję się, że nie, bo nasze listy przechodzą przez wiele rąk i oglądane są przez wiele par oczu, zanim dotrą ode mnie do Ciebie i od Ciebie do mnie. (Twoje listy wyglądają jak dziwaczne płatki śniegu, z powycinanymi dziurami). Ale w razie gdyby się jednak udało, przesyłam trochę ciastek specjalnie dla Ciebie. Upiekłam je wczoraj wieczorem, więc możesz być pewien, że były świeże na początku. (Kiedy dorastałyśmy, moja starsza siostra Alma robiła większość rzeczy lepiej ode mnie, ale to ja lepiej piekłam. Męczyła się nad tym samym przepisem raz za razem, prosiła naszą mamę o pomoc, potem ją odprawiała, ale zawsze wychodziły jej zbyt suche ciastka, zakalce, chleb jak stara podeszwa. A dla mnie to nigdy nie było trudne, umiałam wyczuć odpowiednią konsystencję i wiedziałam, czego dodać, żeby było dobrze; zupełnie tak, jak ktoś słyszy, czy melodia nie jest sfałszowana, albo widzi, czy coś jest czerwone, czy zielone). Więc jeśli nie możesz znaleźć pocieszenia w snach albo poczuciu bezpieczeństwa, może (oby) znajdziesz je w maśle, cukrze, mące i owocach. A jeśli ta odrobina dodatkowej energii pozwoli Ci biec choć trochę szybciej albo myśleć choć trochę jaśniej i dzięki temu uniknąć zagrożenia, to zupełnie wystarczy. Etta.
PS Zamknęli szkołę, z powodu braku uczniów. Ale nie martw się o mnie, mam plan. PPS Mój adres zostaje bez zmian. Następnego ranka pojechała do miasta autobusem razem z Lucy Perkins. Ale fajnie!, powiedziała Lucy. Możemy nadal się przyjaźnić, w autobusie. Autobus zatrzymał się przed większą z dwóch miejskich szkół i Etta poszła stamtąd najpierw na pocztę, a potem do Punktu Werbunkowego dla Kobiet, który mieścił się w pokoju na tyłach domu Virginii Blanchford. Żeby trafić, Etta poszła tam, gdzie wskazywał ustawiony w ogródku znak; koło okien, przez które widać było łóżka i dziecięce zabawki, do ogrodu za domem i kuchennych drzwi, na których wisiała kartka z napisem wydrukowanym urzędową czcionką: OBYWATELSKI PUNKT WERBUNKOWY DLA KOBIET – TUTAJ! Widać było jeszcze fragmenty przerywanej linii, wzdłuż której należało ją przyciąć. Virginia Blanchford była w środku. Przy piersi trzymała niemowlę, a dwoje maluchów spało na kocu rozłożonym na podłodze. Witaj!, powiedziała szeptem do wchodzącej Etty, to twoja okazja, żeby zrobić coś dobrego! Uśmiechnęła się. Etta odpowiedziała uśmiechem. Virginia wręczyła jej formularz, na którym było napisane: NAZWISKO? IMIĘ? DATA URODZENIA? ADRES DO KORESPONDENCJI? MOŻLIWE MIEJSCA ZATRUDNIENIA W OKOLICY (PROSZĘ ZAZNACZYĆ SWÓJ WYBÓR): 1) Praca w fabryce amunicji. Masz może coś do pisania?, zapytała szeptem Etta. Jasne… gdzieś tutaj. O, tam. Virginia Blanchford wskazała nad jej
głową na puszkę z kilkoma zaostrzonymi ołówkami, stojącą na najwyższej półce regału z książkami. Tam jest bezpieczniej, wyszeptała. Etta sięgnęła do góry i wzięła jeden z ołówków. Jest tylko ta jedna możliwość?, zapytała. To dobre miejsce. Tutaj, w mieście. OK, powiedziała Etta. I zaznaczyła: 1) Praca w fabryce amunicji. I co dalej? Musisz zostawić mi formularz i zgłosić się do fabryki. Wiesz gdzie? Na wschodnim końcu miasta? Za silosami zbożowymi? Jutro rano, o ósmej trzydzieści. Dzisiaj już możesz podejść po strój roboczy, jeśli chcesz. Czasami trzeba coś zaszyć albo zacerować, więc lepiej wziąć go wcześniej. O dowolnej porze przed wpół do siódmej wieczorem. Było jeszcze wcześnie, więc przed wybraniem się do fabryki Etta poszła na piechotę do domu rodziców. Pomogła matce przy domowych zajęciach, zanim ojciec wrócił z pracy na obiad, i zjedli wszyscy razem. Namawiają nas na kupno farmy, powiedział ojciec. Tak jakbym dał radę pracować w gospodarstwie, mając prawie sześćdziesiąt lat. A mnie się ten pomysł podoba, powiedziała matka. Chyba mogę jeszcze wysilać się i dźwigać. Dają duże dopłaty. A co się stanie, jak pierwszy właściciel wróci? To ojciec. Przecież wiedzą, którzy już nie wrócą. Matka. I wyprzedają ich rzeczy za bezcen. Sprzedają ziemię. Żebyśmy wszyscy mieli co jeść. Na talerzu ojca leżała biała bułka z masłem. Obok marchewki. Nie wziął szynki. Nie chcę, żebyś gotowała coś specjalnego, dlatego że przyszłam, powiedziała wcześniej Etta. To żaden kłopot, odparła jej matka. Zresztą nie chcemy wyprowadzać się z domu. Nie chcę zmieniać pracy. Kto będzie redagował gazety, jeżeli wszyscy redaktorzy zostaną farmerami?, zapytał ojciec. Hm. Pewnie jeśli wszyscy będziemy głodować, to rzeczywiście
lepiej, żebyśmy mogli o tym przeczytać, powiedziała matka. Ja też lubię nasz dom, powiedziała Etta. Ale znam kogoś, kto może być zainteresowany tą ofertą kupna farmy. To ty?, spytał ojciec ze zmartwioną miną. To ty?, spytała matka, podekscytowana. Nie, powiedziała Etta. Nie ja. Jeden chłopak, którego znam. Mój były uczeń. Przyjaźnimy się. Kiedy wszystko było już pozmywane, odebrała w fabryce strój i wróciła do domu autobusem razem z Lucy. Jak ci minął dzień? Było strasznie dużo dzieci. Zgubiłam się. Ale było fajnie? Jak przygoda? No tak… Są jeszcze dwie dziewczynki, co mają tak samo na imię, więc jesteśmy wszystkie bliźniaczkami. To było fajne. To dobrze, powiedziała Etta. Strój, granatowy kombinezon z pasującą chustką na głowę, miał dziury na łokciach, a w jednej z kieszeni pogniecioną chusteczkę do nosa. Etta zacerowała dziury, wyrzuciła chusteczkę i włożyła górę na sukienkę, wychodząc do Voglów. Pani Vogel, która zbierała kamienie na polu jęczmienia razem z jednym z młodszych synów, zobaczyła ją pierwsza. Pomachała do niej ręką. Przyszłaś nam pomóc z kamieniami, Etta? Wyglądasz, jakbyś była gotowa do pracy. Nie, niestety, pani Vogel. Szukam Russella. Cześć, Emmet. Ale dzielnie dźwigasz kamienie. Russell wrócił do ciotki. Potrzebowała pomocy, od kiedy wujek wyjechał. Aha. OK, dziękuję. Może uda mi się przyjść trochę pomóc innym razem. Znalazła Russella w oborze, jak śpiewał cicho krowom, sprawdzając ich oczy i języki. Hej, ty!, powiedziała. Odwrócił się zaskoczony, nie usłyszał, jak wchodziła. Cśś! Krowy! A potem, poprawiając się, ściszonym głosem: Krowy. Ty!, powiedziała Etta znowu, tym razem ciszej, syczącym szeptem,
nie powiedziałeś mi, że twój wujek poszedł do wojska. Dlaczego mi nie powiedziałeś? A czemu miałem ci mówić? Bo się przyjaźnimy, Russell. Bo to coś ważnego. Bo możesz, nie, powinieneś mówić mi o ważnych rzeczach. Nie jest aż taka ważna; wszyscy mężczyźni wyjeżdżają albo już wyjechali. Ty nie. Nie. Ja nie. Jedna z krów westchnęła, ciężkim westchnieniem, z całym krowim ciężarem. Russell podszedł i przesunął dłonią po jej grzbiecie. Etta, powiedział, masz na sobie dziwne ubranie. No, powiedziała Etta. Chciałam ci pokazać. Mój nowy strój roboczy. W oborze było gorąco od ciepła bijącego od zwierząt, duszno. Jesteś teraz fabryczną dziewczyną? Fabryczną robotnicą. Od jutra. Ponieważ zamknęli szkołę z powodu braku uczniów… Ojej, nie wiedziałem. Cholera. Bardzo mi przykro. Byłem potrzebny Voglom, a potem ciotce. Przychodziłbym, gdybym wiedział… Nie ma sprawy, Russell, naprawdę. To nie twoja wina. Wszyscy uczniowie są w takiej samej sytuacji. To znaczy, poza Lucy Perkins. Podobno jej mama sprzedaje farmę. Pogłaskał krowę po krótkiej, gęstej sierści. Też tak słyszałam. I w tej sprawie przychodzę do ciebie, trochę. Nie tylko po to, żeby pokazać mi kombinezon i krzyczeć na mnie z powodu wujka? Nie, nie tylko. Zresztą dowiedziałam się o twoim wujku od pani Vogel piętnaście minut temu. Nie, przyszłam dlatego, że namawiają moich rodziców, żeby wzięli jedno z opuszczonych gospodarstw. Ale moi rodzice nie chcą. To znaczy ojciec nie chce, czyli nic z tego nie będzie. Więc pomyślałam, że ty powinieneś. Ja powinienem je wziąć? Ty powinieneś je wziąć! Farmę! Na własność! Jesteś już dorosły, mieszkasz tu! Potrzebujesz farmy! Poza tym jest blisko, więc mógłbyś nadal pomagać ciotce i Voglom. Mógłbyś odpowiednio zaplanować
pracę. Mógłbym ją wziąć. Jasne! A co z mamą Lucy Perkins? Co z nią? Ona na pewno jej nie chce. Tak, ale jeśli rozdają gospodarstwa, to jak ona może sprzedać swoją farmę? No cóż… Nie wiem. Ale to nie twoja wina ani twoja odpowiedzialność. Ale jednak. Wszędzie brakuje ludzi. Tylko na razie, Russell. Otto, Winnie, twój wujek i wszyscy inni wrócą niedługo i znowu zaczną pracować. To potrwa tylko jakiś czas. A to znaczy, że tylko teraz możesz znaleźć dla siebie farmę za darmo, Russell. Musisz ją wziąć. Chyba tak. Na pewno tak. OK, zrobię to. Oczywiście, że zrobisz! Uśmiechała się teraz szeroko, pokazując wszystkie zęby. To fantastyczne, Russell! Pewnie tak. Jej uśmiech był taki szczery, tak blisko. Odwrócił się od wzdychającej krowy i podszedł do Etty swoim niezdarnym krokiem. Ale dlaczego ty jej nie weźmiesz? Nie jestem rolniczką, Russell. Tylko nauczycielką. A teraz pracuję w fabryce, spójrz na mnie. Ale mogłabyś być. Chyba nie. Położyła mu dłoń na ramieniu, nie ciężką ani lekką, zwyczajnie, jak to dłoń, a Russell odruchowo zamknął oczy. Ale ty świetnie dasz sobie radę, powiedziała. Ścisnęła delikatnie jego ramię i otworzył oczy. Drugą rękę położyła na grzbiecie brązowej jałówki; stali tak, jakby połączeni. I pomogę ci, jeśli będzie trzeba. Opuściła obie ręce wzdłuż boków. Słoneczne światło wpadające do obory wydawało się materialne, jak lity brąz. Dobrze, powiedział Russell, a Etta podeszła do drzwi obory. Musiała wracać do domu, żeby przygotować się i wyspać przed jutrzejszym dniem. Dotknął ręką miejsca, gdzie na jego ramieniu
spoczywała jej dłoń. Dzięki, Etta. Jak ty jesteś szczęśliwy, to i ja jestem szczęśliwa, Russell, odparła. Od następnego ranka każdego dnia Etta i Lucy Perkins jechały razem autobusem do miasta. Podobają mi się pani spodnie, powiedziała Lucy. Też chciałabym mieć spodnie. Dziękuję, powiedziała Etta. Nosiła kombinezon codziennie, chociaż materiał gryzł ją i marszczył się, a do tego trochę cisnął na nadgarstkach i w kostkach; ale stał się częścią niej samej, niczym muszla. Może kiedyś będziesz miała. Tak. Mam nadzieję. Rozstawały się przy szkole, skąd Etta szła dwadzieścia pięć minut na wschód, mijając silosy, do fabryki. Każdego ranka po drodze dołączały do niej kobiety idące w tym samym kierunku, w takich samych kombinezonach. Im bliżej fabryki, tym było ich więcej, aż zbierały się w tłum, przesuwający się wolno, jak woda przez wąski przesmyk, przez wejście, gdzie podbijały karty i zdejmowały biżuterię. Każdego ranka, gdy przyszła jej kolej, Etta podbijała swoją kartę i Thomas, stróż z brwiami przypominającymi sople, pytał: Obrączka? – a Etta pokazywała mu dłonie, czyste i pozbawione ozdób, na co on wskazywał, by przechodziła dalej, do hali, w której unosił się zapach zimnej miedzi. * Wieczorami, po powrocie z pracy, w domu obok zamkniętej szkoły, Etta zajmowała się pieczeniem. Piekła różne rzeczy dla siebie i koleżanek z fabryki, dla Russella, dla Lucy Perkins i jej mamy, a także do zawinięcia w brązowy papier, zawiązania sznurkiem i wysłania daleko, daleko, do Ottona. Śpiewała sobie, gdy tymczasem jej włosy powoli uwalniały się od metalicznego zapachu i przesiąkały aromatem cynamonu, gałki muszkatołowej i wanilii. Jej dłonie zagniatały ciasto, w górę i w dół, przyciskały i podnosiły, wpuszczały powietrze i wyciskały je; tak jak w tym czasie stopy w butach Ottona podnosiły się i opuszczały, w górę i w dół, naciskały i podnosiły, wpuszczając i wypychając powietrze. ***
Russell szedł z Glendą Hubert przez pole, po kamieniach, dziurach, chwastach i wertepach. Glenda była żoną Rory’ego Huberta, kiedyś rolnika, teraz żołnierza; matką pięciorga dorosłych dzieci, z których dwoje było na miejscu, reszta wyjechała; babcią piętnaściorga wnuków, od zera do dwunastu lat; od roku szefową Komitetu Zasiedlania Gospodarstw w Gopherlands. Na plecach szarego kombinezonu miała wyhaftowany ręcznie skrót K.Z.G., z ostatnią literą mniejszą, bo zabrakło dla niej miejsca. Lepiej patrz pod nogi, powiedziała. Ta farma to prawdziwe ruchome piaski przez nory gofferów. OK, powiedział Russell. Dzięki. Szli tak przez dwadzieścia pięć minut, trasą po obwodzie chwiejnego kwadratu. No tak, powiedziała Glenda. To by było na tyle. Chcesz ją wziąć? Russell złapał równowagę po potknięciu się o kamień wielkości jagnięcia. Tak, powiedział. Chcę. Będziesz musiał obiecać, że doprowadzisz ją do porządku, będziesz tu mieszkał i w ciągu roku coś zacznie rosnąć na polu. Będziesz musiał podpisać takie zobowiązanie. Myślisz, że dasz sobie radę? Russell spojrzał ponad ramieniem Glendy na zachód; po horyzont widać było tylko gołą ziemię, chwasty i kamienie. Tak, powiedział. Tak, dam sobie radę. Zachodzące słońce oświetlało wszystko na pomarańczowo, złoto i karmelowo.
12 Tymczasem Etta szła i szła, i James szedł także, czasami wybiegając do przodu, czasami węsząc za czymś z tyłu, a czasami po prostu obok niej. Skały, jeziora, drzewa. Skały, jeziora, drzewa. Otto zaś przestał sypiać i tworzył, i tworzył. Sowę, jaskółkę, narwala, goffera, dwa szopy, lisa, gęś, wiewiórkę, grzechotnika, bizona, na którego poświęcił wiele nocy, rysia, kurę, kojota, wilka, całą kolekcję najmniejszych, filigranowych koników polnych. Russell zaś był gdzieś na Północy i nikt nie wiedział gdzie, poza nim samym. Winnie już zmarła, ale jeszcze nie tak dawno żyła. Zadzwoniła do nich, do Ottona i Etty, z rządowego domu seniora w Paryżu, na urodziny Ottona. Wrócisz do domu?, spytał ją, jak zawsze. Tu jest mój dom, powiedziała, tak jak zawsze odpowiadała, mocnym głosem, w którym słychać było obcy akcent, stopniowo znikający, im dłużej z nim rozmawiała. OK, odparł Otto. Tak tylko sprawdzam, na wszelki wypadek. Ha! W tle dźwięki obcego języka, którego nie rozumiał. Sześćdziesiąt pięć lat, Winnie. Spodziewałaś się tego, gdy wyjeżdżałaś stąd? Tak, chyba tak. Hm… Hej, Otto, jak się czuje Etta? Ona… w porządku, przez większość czasu. Zazwyczaj wszystko z nią dobrze. OK. Otto? Tak? Jeśli potrzebujesz mnie tam, to wiesz, że przyjadę. Przyjadę do domu. Wiem, dziękuję, Winnie. I dziękuję za prezent, za globus.
Przyszedł na czas? Nic się nie zepsuło? Przyszedł akurat. Jest piękny. Dziękuję ci. De rien. Joyeux anniversaire, mon vieux. *** Droga Etto Glorio Kinnick, Patrzę teraz na każdy pocisk i zastanawiam się, czy Ty też na niego patrzyłaś. Niezbyt często, od czasu do czasu, Otto miał wolny wieczór w mieście na tyle dużym i na tyle odpornym, że były w nim bary, muzyka i kobiety. Chociaż w domu zdarzało mu się pić jedynie piwo i whisky, tutaj pił wino, które barwiło jego język i usta na kolor głębokiej czerwieni. Dla żołnierzy alkohol był zawsze za darmo. Często wtedy pojawiała się kobieta imieniem Giselle. Miasto mogło być inne, ale Giselle tam była, wciąż ta sama. Miała krótkie ciemne włosy i zawsze znajdowała Ottona, zanim on zdążył znaleźć ją. Mój ulubieniec, mawiała. Chłopiec z białymi włosami. Zatańczymy? Z kim tańczysz, jak mnie tu nie ma?, spytał Otto, przekrzykując akordeon i klarnety. Nie jesteś moim jedynym ulubieńcem, powiedziała Giselle. Jedną ręką obejmowała go w pasie, a drugą przeczesywała mu włosy. Etta, [.....] [.....] [.....] [.....], więc myśleliśmy, że ich dogonimy, ale tak naprawdę to oni doganiali nas, a potem [.....] [.....] [.....] [.....][.....][.....] [.....] i zacząłem biec, nikogo nie goniłem ani nie uciekałem, po prostu biegłem, aż znalazłem się [.....] [.....], ciemnym i zamkniętym, ale tak dużo przebywamy w ciemności, że jesteśmy przyzwyczajeni, wtedy go zobaczyłem, tego [.....] z tyłu, pod ścianą, dyszącego, jakby też właśnie przybiegł, a on widział mnie. Miał dłoń na prawym biodrze, tak samo jak ja. Chciałem coś powiedzieć, ale nie znaliśmy nawzajem swojego języka. Wtedy nagle [.....] [.....], a on podskoczył, sięgnął po broń, a ja rzuciłem
się za regał z książkami i też wyciągnąłem broń, i strzelałem, strzelałem, raz za razem. Wszystko jednocześnie, jednym ruchem, jak jednym oddechem. Potem wyskoczyłem na zewnątrz, wybiegłem z [.....] [.....] i znowu zacząłem biec, biegłem tak i biegłem, a w głowie dzwoniła mi jedna myśl: Zapisz to, Zapisz to, i wiedziałem, że jeśli będę się jej trzymał, to sobie poradzę, bo będę musiał przeżyć bezpiecznie na ciele i duchu wystarczająco długo, żeby dotrzeć do mojego pióra i papieru, do tego. Tańczył z Giselle, której włosy opadały w lokach na twarz i która pachniała perfumami, a ich słodki kwiatowy zapach mieszał się z ostrym zapachem alkoholu i prowadził jego nos w te miejsca, gdzie się perfumowała, po wewnętrznej stronie nadgarstków, za uszami, między piersiami, wzdłuż szwu biegnącego w górę jej pończoch. Droga Etto, Za każdym razem wszystko, co się zdarza, uderza w człowieka jak chluśnięcie wodą w twarz, jak pierwszy w życiu łyk dżinu w gardle, mówiąc: To Jest Naprawdę To Jest Naprawdę To Jest Naprawdę. Jakby to, co się działo w domu, nawet w Reginie, w Halifaksie i w pociągu, jakby to wszystko było tylko dekoracją na scenie, a jak się zajrzy głębiej, jak się ją odsunie, widać, że to była tylko fasada, a prawdziwe jest to, co dzieje się tutaj, tylko to, zawsze. Niedługo kończy się mój pierwszy rok służby i będę mógł pojechać do domu na parę dni, i wiesz co, nie jestem nawet pewien, czy mam ochotę. Nie wiem, czy dam radę jakoś połączyć to, co było, z tym, co jest, czy to jest w ogóle możliwe. Czytałem znowu Twoje listy i przyglądałem się fotografii przed szkołą, z Tobą i z uczniami. Szukałem jakiegoś połączenia. Przypominałem sobie, że istnieje coś jeszcze poza tym tutaj i że to coś znaczy. Etta,
Wyjeżdżam na urlop za dziesięć dni. Ten rok wydawał się taki wielki, jakbym szedł przez pole wyrośniętej pszenicy. Jeszcze [.....] [.....] zajmie mi podróż na statku, potem trzy dni pociągiem, więc powinienem być na miejscu [.....] [.....]. Wolałbym, żebyś tylko Ty przyszła na stację. Tylko na tę jedną chwilę, kiedy będę wracał do domowego życia. Matka i ojciec, i Russell, i siostry to zbyt dużo naraz; obawiam się tego, co mogę poczuć albo zrobić. Rozumiesz mnie? Będę rozglądał się za Tobą. Z poważaniem,
Otto.
~ Ile dni zajmuje podróż przez ocean? Etta przyniosła kruche ciastka Russellowi na jego nową farmę. Był na dworze i malował stary dom. Na biało. Słońce już prawie zachodziło. Hm, wydaje mi się, że Otto płynął przez siedem dni. Ale to może być szybciej. Mój wujek przepłynął chyba w cztery dni… Myślę, że od czterech do ośmiu dni. Stał na drabinie, wołając do niej na dół. Dlaczego pytasz? Jestem ciekawa. Położyła tacę z ciastkami z boku, dalej od drabiny i kapiącej farby. Zostawię je tutaj, OK? OK, dzięki. Odniosę ci tacę, jak skończę. Może lepiej ja sama przyjdę. Mam teraz zmiany w fabryce o różnych godzinach, przez jakiś czas. OK. OK, dobranoc, Russell. Nie pracuj zbyt ciężko. Patrzył za nią, jak odchodziła, z dobrego punktu wysoko na drabinie, dopóki nie doszła do końca pola. Kiedy zniknęła, zszedł na dół i wziął jedno ciastko. Jadł je, trzymając w dłoniach pobrudzonych farbą. Do miasta przyjeżdżał tylko jeden pociąg na dobę i zazwyczaj nikt
nie wsiadał ani nie wysiadał; to był przystanek na żądanie i najczęściej wagony przejeżdżały tylko hałaśliwie po południu między drugą trzynaście a drugą czternaście, każdego dnia oprócz niedzieli. Ale codziennie ktoś mógł wysiąść, zawsze była taka możliwość. Tak więc Etta policzyła i wyszło jej, że Otto przyjedzie do domu dowolnego dnia między przyszłym czwartkiem a kolejnym, za dwa tygodnie. Oprócz niedzieli. Spytała w fabryce, czy może przychodzić na nocną zmianę. Przez ten jeden tydzień? Jeden tydzień i jeden dzień, tak, proszę. Przeniosła się do rodziców, żeby móc chodzić do fabryki, bo szkolny autobus nie jeździł wieczorami. Powiedziała tylko: Pracuję teraz na nocną zmianę. Co było prawdą. Nie spytali, dlaczego ani czy tego typu przesunięcia są normalne, ani czy mogą się spodziewać tego częściej, czy powinni ciągle mieć dla niej przygotowany pokój. I tak mieli, na wszelki wypadek. Powiedziała też Lucy Perkins, w środę przed pierwszym czwartkiem, kiedy wracały do domu, podskakując na wybojach, siedząc na swoich ulubionych miejscach. Nie będę jeździła autobusem przez jakiś czas. Jak długo? Przez osiem dni. Wyjeżdża pani na wojnę? Nie, nie. OK, dobrze. Będę trzymać dla pani miejsce. Tak więc od czwartku Etta rozpoczęła coś w rodzaju rytuału: o trzynastej czterdzieści pięć wkładała swoją dopasowaną w talii błękitną sukienkę z krótkimi rękawkami i kołnierzykiem, po czym wychodziła na stację, gdzie docierała parę minut po drugiej, a następnie stawała na peronie i czekała dwanaście minut, w napięciu, które zwiększało się, w miarę jak narastał słyszalny z daleka dźwięk nadjeżdżającego pociągu, a potem, wstrzymując oddech, patrzyła, jak wagony mijają ją jeden po drugim. Później otrzepywała sukienkę z pyłu i pomiędzy drugą czternaście a drugą szesnaście ruszała do domu rodziców, zdejmowała sukienkę i wracała do spania, czytania,
pomagania matce albo rozmawiania z ojcem, aż przyszła pora włożyć kombinezon i pójść do fabryki, razem z zachodzącym słońcem. Kobiety pracujące na nocnej zmianie były inne. Kiedy Etta zjawiła się w pracy pierwszy raz, jedna z nich, która zamieniła przydziałową granatową chustkę na zieloną apaszkę w żółte grochy, powiedziała: Nowa dziewczyna, niech ją ktoś ugryzie. Wtedy inna kobieta, z granatową chustką na głowie, ale z ustami pomalowanymi jasnoczerwoną szminką, wzięła Ettę za rękę, podniosła jej dłoń do ust i delikatnie ugryzła w nadgarstek, zostawiając blade ślady zębów i wyraźne ślady szminki. Jesteśmy wszystkie wampirami, rozumiesz, my nocne dziewczyny. Musisz zostać jedną z nas. Podczas nocnych zmian pozwalano sobie na więcej takich żartów i więcej rozmawiania. Dzięki temu mniej chciało im się spać. Jak to się stało, że przeszłaś na nocki?, spytała ta w zielonej chustce w kropki. Po prostu chciałam spróbować, powiedziała Etta. Naprawdę?, spytała ta ze szminką. Podniosła przy tym jedną brew. Doświadczona, bystra. Pierwszego czwartku nikt nie wsiadł ani nie wysiadł na stacji. Pociąg przejechał mimo, bez wahania, turkocząc rytmicznie, bez-za-trzy-ma-nia-bez-za-trzy-ma-nia. W piątek tak samo. W sobotę Etta słyszała jego świszczące hamowanie już od drugiej dziesięć. Trzymała dłonie za plecami, zaciśnięte. Oddychała głębokimi haustami pylistego powietrza. O drugiej jedenaście na peron wbiegła kobieta, zdyszana, dźwigając dwie walizki z metalowymi okuciami. Uśmiechnęła się do Etty i teatralnym gestem otarła pot z czoła. O drugiej trzynaście wsiadła do wagonu po trzech metalowych stopniach. O drugiej piętnaście pociąg ruszył i potoczył się najpierw powoli i z wysiłkiem, a potem z coraz większą łatwością, w miarę jak odjeżdżał coraz dalej i dalej. W niedzielę Etta pożyczyła od ojca samochód, żeby pojechać do swojego domu przy szkole, gdzie podlała i wypieliła ogródek, pościerała preriowy kurz z większych powierzchni i próbowała zasnąć o zwyczajnej porze.
W poniedziałek nikt nie wysiadł z pociągu, jadącego rytmicznie, bez-za-trzy-ma-nia-bez-za-trzy-ma-nia. We wtorek Etta słyszała zwalniający pociąg już od drugiej siedem. Trzymała dłonie za plecami, zaciśnięte. Oddychała głębokimi haustami pylistego powietrza. Na peronie nie było nikogo o drugiej dziesięć ani o drugiej jedenaście. Etta świadomie zmusiła się do mrugania. Przygładziła włosy. Widziała już okna pociągu, a one mogły widzieć ją. O drugiej dwanaście otworzyły się drzwi trzeciego wagonu i Otto wysiadł na peron po metalowych stopniach, jednym, drugim, trzecim. Jego włosy były białe jak pył. * Miał tylko jedną torbę, zieloną, miękką. Upuścił ją na peron, kiedy szedł w kierunku Etty. Otto, powiedziała, twoje włosy. Położył ręce na jej ramionach, powyżej łokcia, objął je mocno dłońmi i pocałował ją w usta. Całował ją, aż oboje nie mogli oddychać, i oboje nie chcieli.
13 Kochana Etto, Zrobiłem dla Ciebie kilka rzeczy, na Twój powrót. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego wysyłałaś mi te ciastka, czerstwe i pokruszone, zawinięte w brązowy papier, związane sznurkiem. Teraz to Ty jesteś daleko, a ja jestem tutaj. Więc będę przygotowywał dla Ciebie różne rzeczy, aż wrócisz, żeby przypomnieć Ci, i sobie też: są powody, żeby wracać do domu. Ludzie zaczęli zauważać kolekcję Ottona. Kiedy się przejeżdżało szosą, widać było papierowe rzeźby stojące koło domu, jakby już się nie mieściły w środku, niczym na wyprzedaży. Co to jest?, spytała córka sąsiadów, jadąca z rodzicami na lekcję pływania. To wygląda jak… wilk?, powiedział jej ojciec. O, i bizon!, powiedziała jej matka, pokazując palcem. I… nie wiem, chyba kot? A tu skunks? Tam chyba są króliki. Czy one są prawdziwe? Czy możemy nie jechać na basen? Musimy jechać na basen. Myślałam, że lubisz pływanie? Lubię, ale… Czy to jest wieloryb? W ciągu dnia samochodów robiło się więcej i jechały powoli jak na paradzie, a zwierzęta Ottona, wszystkie podobnie ubarwione od mąki, wody i gazetowych czcionek, stały niczym nieruchoma widownia. Ale Otto nie widział tej parady, przesypiając każdy dzień, kiedy słońce było na niebie. Po pięciu dniach jedzenia ryb James i Etta doszli do granicy jakiegoś miasta. Pójdę dookoła i spotkamy się po drugiej stronie, powiedział James,
który nie lubił miast. Znajdę twój zapach. OK, odparła Etta, dla której zdobycie chleba, cukru i masła było w tej chwili ważniejsze niż towarzystwo. Gdzieś na przedmieściach powinien być sklep spożywczy. Niedługo przyjdę. Zatrzymała się w pierwszym sklepie, na jaki trafiła, przy stacji benzynowej. Kupiła słodkie bułki zawinięte w folię, trzy paczki migdałów, litr soku pomarańczowego, sześć długich cukierków do żucia i kanapkę z serem. Kiedy wykładała to wszystko przy kasie, spytała kasjera: Czy jest tu w pobliżu jakiś sklep spożywczy? Sprzedawca ruchem głowy pokazał jej przyklejoną do kasy kartkę z napisem: En Français, s’il vous plaît. W taki sposób Etta zorientowała się, że dotarła do Quebecu. Dobrze, powiedziała Etta. OK. Eem… pouvez-vous dire moi où je trouverais une shoppe de grocerie? Od razu lepiej, powiedział sprzedawca, po angielsku. Wystarczy się choćby trochę postarać, wie pani? Jesteśmy tak blisko granicy i często widzimy, że się o nas nie pamięta. Więc dziękuję pani bardzo, Etta. I tak się składa, że sklep spożywczy jest niedaleko. Dwie przecznice w tę stronę, machnął ręką w kierunku lodówki z mrożonkami, a potem cztery przecznice w tę stronę, wskazał gdzieś przez Ettę, w głąb sklepu. Ma duży czerwony szyld. Nazywa się BOUFFE-BONNE. Sprzedają tam świetne pomidory. Dopiero kiedy usiadła na trawniku, między dwoma domami, jedząc kanapkę, słodką bułkę i popijając sokiem pomarańczowym, Etta zdała sobie sprawę, co ją zaniepokoiło podczas rozmowy ze sprzedawcą na stacji. Powiedział do niej „Etta”. A przecież nigdy go wcześniej nie spotkała; nie wiedziała, jak on się nazywa. Próbowała przypomnieć sobie jego twarz, jego rysy, ale pamiętała jedynie rękę wskazującą to tu, to tam. Wyciągnęła z kieszeni starannie złożoną kartkę: Krewni: Marta Gloria Kinnick. Matka. Gospodyni domowa. (Nie żyje)
Raymond Peter Kinnick. Ojciec. Redaktor. (Nie żyje) Alma Gabrielle Kinnick. Siostra. Zakonnica. (Nie żyje) James Peter Kinnick. Siostrzeniec. Dziecko. (Nieurodzony) Otto Vogel. Mąż. Żołnierz/farmer. (Żyje) Żadne z nich nie pasowało. Ale Russella nie było na liście, a wiedziała, że zna Russella. Wyjęła pióro i dopisała: Russell Palmer. Przyjaciel. Farmer/odkrywca. (Żyje) na samym dole. Ale nie, ten człowiek nie był Russellem. Tylko że byli jeszcze inni. Inni, o których nie napisała. Kuzyni? Szwagrowie i szwagierki? Znajomi? Jeszcze inni? Żałowała, że nie ma przy niej Jamesa. Nie było trudno znaleźć BOUFFE-BONNE, znajdowało się dokładnie tam, gdzie skierował ją sprzedawca ze stacji, dwie przecznice w bok, cztery na wprost. Przynajmniej nie jest kłamcą, pomyślała. Napełniła zakupami cały plecak, a potem wzięła pięć foliowych siatek ze sklepu. Powkładała jeszcze więcej rzeczy do jednej, a cztery schowała, do łapania ryb i na wszelki wypadek. Więcej nie mogłaby dźwigać bez zmęczenia. Podeszła do kasy numer cztery, którą obsługiwał nastoletni chłopak w wyraźnie za dużym firmowym stroju. Bonjour, powiedział. Etta!, powiedział zaraz potem. Etta przestała wykładać zakupy na taśmę. Ten chłopiec także. Chudy, młody obcy człowiek. Wytężyła umysł, starając się przywołać wspomnienia, uporządkować je w głowie. Znajomy? Wujek? Bratanek? Zmrużyła oczy, próbując się skupić. Popatrzyła na to, co chciała kupić. Dlaczego było tego tak dużo? I właśnie takich rzeczy? Czy w ogóle jadła takie jedzenie? Etta, mówił dalej chłopak, przeciągając sylaby. Et-ta. Myślę, że pani jest naprawdę niesamowita. Bardzo chciałem pani to powiedzieć.
Naprawdę niesamowita. Jego głos trochę się załamywał, usiłując powiedzieć tak wiele, szybko, w języku, którym nie mówił na co dzień. Wie pani co? Zaraz sprawdzę, czy możemy dać pani całe te zakupy gratis, dla ciebie. Naprawdę, powinniśmy tak zrobić. Dobrze? Nie? Nie przejmuj się, to żaden kłopot. Proszę poczekać, zaraz wracam. Etta z całej siły próbowała wydobyć coś z pamięci. Nic, niczego. Kiedy chłopak zniknął, rozejrzała się dookoła, szukając jakichś wskazówek. Kasa, zakupy, inni klienci, półki z produktami w pudełkach i paczkach ułożonych równo i podpisanych w dwóch językach. Angielskim-francuskim. Français-Anglais. To wszystko rozumiała. Za kasami ciągnęła się ściana w większości składająca się z okien wychodzących na parking. Między nimi wisiały tablice ogłoszeniowe z nagłówkami ANNONCES LOCALES i CHOSES PERDUES, a dalej, tuż przy drzwiach otwieranych automatycznie, które rozsuwały się z sykiem przed każdym przechodzącym, jedna z nagłówkiem HÉROS D’ICI. I właśnie na niej, po lewej stronie, pomiędzy zdjęciem żółtego psa a zdjęciem rodziny w kostiumach kąpielowych, była Etta. Fotografia wycięta z gazety, z dołączonym krótkim opisem i mapą. Dobre wiadomości! Chłopak wrócił. Podwijał opadające rękawy, zbliżając się do Etty. Kierowniczka mówi, że wszystko jest gratis! Za nim szła uśmiechnięta kobieta z głową całą w mocno skręconych siwych lokach. Oui! C’est vrai!, powiedziała. Skąd macie to zdjęcie? Było we wszystkich gazetach, Etta. I artykuł też. A teraz „National” publikuje każdego dnia małą mapę, na końcu dodatku „Life & Times”, na której zaznaczają, gdzie możesz akurat być. Codziennie ją wycinamy i przyczepiamy na tablicy. To znaczy Janiel to robi. Jest jednym z twoich największych fanów. Janiel oblał się rumieńcem. No pewnie, powiedział, to jest tak, po prostu, fantastyczne, prawda? Myślę, że… Ojej! To znaczy, przerwała mu kierowniczka, że możemy zgłosić, że cię widzieliśmy! Spotkaliśmy cię bez żadnych wątpliwości! Podziękują nam przy następnym wydaniu mapy! A więc wcale nie znali Etty. Więc ich nie zapomniała. Dobrze. OK. Ale z kolei teraz to wszystko. Wzięła głęboki oddech. Ale…,
powiedziała. Oboje odwrócili się od tablicy z powrotem w jej kierunku, patrząc na nią z przejęciem. …to nie miało być nic wielkiego. Raczej ma być… bez rozgłosu. Oczywiście, powiedziała kierowniczka, ciszej. Oczywiście, powiedział Janiel. Dlatego tak się cieszymy. Pomogli Etcie spakować gratisowe zakupy. Czy już wiele osób zgłaszało… spotkania?, zapytała Etta, wkładając marchewki do bocznych kieszeni plecaka, gdzie dobrze się mieściły. O tak, bardzo dużo. Ale często są zmyślone. Jak wtedy ten facet z Vancouver, który widział cię tam w jakimś dużym parku. Albo ta kobieta z Nebraski. Albo ten facet z północy, ten poganiacz reniferów. Russell?, spytała Etta. Nie zawsze podają imiona, odparł Janiel. Zakupy zostały już spakowane i Etta była gotowa do wyjścia, chciała już wyjść, chciała znaleźć Jamesa i dowiedzieć się, co on o tym wszystkim myśli i czy coś o tym wie. Więc czy moglibyśmy zrobić sobie z tobą zdjęcie? Poprosimy któregoś z klientów. Etta stała otoczona przez grupkę sprzedawców w identycznych strojach z napisem BOUFFE-BONNE, a w środku, obok niej, stała uśmiechnięta kierowniczka. Klient fotograf uśmiechał się podekscytowany i powiedział: Prêt? Un, deux, trois… Kiedy już kierowniczka i wszystkie kasjerki wróciły do pracy, Janiel odprowadził Ettę na parking. Sięgnął do kieszeni. Etta, powiedział, czy mogłaby pani wziąć to ze sobą? Trzymał w dłoni złożonego z papieru żurawia, wielkości zaledwie większej monety, trochę zgniecionego od noszenia przy sobie. Malutkiego na jego podłużnej dłoni. Tak, oczywiście, powiedziała Etta, biorąc żurawia i chowając do własnej kieszeni. Spotkała Jamesa znowu po wschodniej stronie miasta, gdzie kończyły się przedmieścia.
Trochę to trwało. Bardzo było dziwnie, James. Ludzie to dziwne zwierzęta. Nie czułem żadnego cudzego zapachu zbyt blisko, powiedział James, gdy usłyszał historię Janiela, kierowniczki i relacji ze spotkań. Ale będę zwracał większą uwagę. Chciałabym nie mieć z tym nic do czynienia, powiedziała Etta. Tego się nie da zrobić, odparł James. Ale możesz trzymać się na tyle daleko, żeby udawać, że się da. A jak to jest z tobą? Z innymi kojotami? Dla kojotów jest tak samo. Szli jak najdalej się dało od miasta, dopóki jeszcze trwał zmierzch, aż zrobiło się całkiem ciemno i musieli zatrzymać się na noc. Czujesz coś?, spytała Etta. Nie. Nic, powiedział James. Nikogo. *** Pociąg odjechał niezauważony przez nich i zostali sami na peronie. No więc, powiedziała Etta. Dłonie Ottona ciągle na jej ramionach, jego ciało nadal starało się do niej zbliżyć. Witaj w domu. Tak, odparł Otto. Dzięki. Wciągnął głęboko powietrze i rozejrzał się. Suche drewno pod ich stopami, zapach lekkiego, jasnego powietrza, rozkład jazdy i jakieś obwieszczenia na ścianie budynku stacji, włosy i sukienka Etty, tak samo jak włosy i ubrania wszystkich innych ludzi tutaj – wszystko pulsowało jednym pytaniem: Pamiętasz? Pamiętasz? Pamiętasz? Zamknął oczy. Przyciągnął do siebie Ettę jeszcze raz. Tylko to jedno. Możemy pojechać do ciebie do domu?, powiedział. Otto czekał na peronie, gdy Etta poszła po taksówkę. Proszę, upewnij się, że kierowcą nie będzie Robert ani David McNally, powiedział jej. To przyjaciele Amosa, znają moją matkę. Teraz wszyscy kierowcy to kobiety, powiedziała Etta. Ale upewnię się, na wszelki wypadek. Kierowcą była kobieta, której nie znało żadne z nich. Nic nie mówiła, wioząc ich, i oni także milczeli, trzymając się za ręce klejące się
od potu. Kobieta nie chciała przyjąć od nich zapłaty, gdy dojechali do domku przy szkole. Wyciągnęła przed siebie obie dłonie, jakby chciała odepchnąć Ottona, Ettę i ich pieniądze. Nie, nie, powiedziała. Nigdy w życiu. Przeszli ścieżką prowadzącą obok szkoły, prawie boleśnie bliskiej i znajomej. Otto wdychał to wszystko razem z pyłem – pamiętasz, pamiętasz – i jeszcze silniej ściskał rękę Etty, która mocowała się z zamkiem w drzwiach. Kiedy wreszcie udało jej się otworzyć i pociągnęła go za sobą do środka, zaczął całować jej ramiona i szyję. Upadli na kanapę w pierwszym pokoju; nie doszli nawet do sypialni, nie zamknęli nawet drzwi. Proszę, powiedziała Etta, pamiętaj. Tak, powiedział Otto, nie otwierając oczu. Tak, tak. Proszę, mówiła Etta, proszę, proszę. * Otto przyglądał się belkom na suficie nad kanapą, licząc je najpierw w jedną stronę: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, a potem w drugą: pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Etta spała albo udawała, że śpi, oddychając spokojnie i regularnie, w sukience zadartej do góry i pogniecionej, ale ciągle ubrana. Czy takie same belki są w klasie?, powiedział do siebie albo może do niej. Nigdy ich wcześniej nie zauważyłem. Otto, powiedziała Etta, głosem lekkim od snu. Chciałbyś porozmawiać o wszystkich rzeczach? Jeszcze nie, odparł. Leżeli więc dalej, ani wygodnie, ani niewygodnie, po prostu tam, gdzie byli, razem, aż Etta musiała włożyć swój kombinezon, chustkę i iść do fabryki. Czy mogę tu zostać, dopóki nie wrócisz?, zapytał Otto. Położę się spać. Nie będę niczego ruszał. A co z twoją rodziną? Jutro. OK. Oczywiście, jasne, że możesz. Odprowadził Ettę do drzwi, pocałował ją w czoło, potem w usta, na których osiadał pył. Tak jak na moich, pomyślał. Potem wrócił do pokoju, usiadł na kanapie z głową odrzuconą do tyłu i znowu zaczął
liczyć belki, raz za razem. Rano, kiedy Etta wróciła do domu, ściągnęła go z kanapy, na której spał, i zaprowadziła do swojego łóżka, do sypialni. Rozpięła jego szarobrązową koszulę i wysunęła ramiona z rękawów. Ściągnęła z jego nóg skarpety, zdjęła mu podkoszulek przez głowę. Pocałowała jego pierś, zanim zdjęła z siebie kombinezon i chustkę, pozwalając włosom opaść na ramiona. Co się stało z twoimi włosami, Otto? Bałem się. Na statku. Myślę, że to dobrze, powiedziała Etta. To dobrze, że wyglądasz teraz inaczej. Jedli w łóżku. Jej obiad, jego śniadanie. Potem Otto wziął kąpiel, a Etta zapadła w sen. Leżąc w wannie, policzył swoje palce u rąk i nóg, po dziesięć tu i tu, te same, takie same jak zawsze, i przygotował się do pójścia na farmę rodziców. Do domu. Grace Vogel zawsze szczyciła się dobrym wzrokiem. Z niewielu rzeczy była dumna i na pewno nie była chwalipiętą, ale gdy ktoś mówił o swoim dobrym wzroku, od razu rzucała mu wyzwanie. Dobrze, mówiła, to jaki kolor ma wstążeczka na szyi tamtego kota u sąsiadów, albo: przeczytaj mi tytuł z pierwszej strony gazety, co leży tam w przedpokoju pod ścianą, albo: ile ciastek trzyma w ręce dzieciak, który biegnie tam drogą. Nigdy się nie myliła. Oczy Grace Vogel były bystre, dalekowidzące i prawdomówne, od zawsze. Dlatego właśnie zobaczyła, z odległości dwóch i pół kilometra, przez pola, mimo jego zmienionych włosów, że jej syn Otto wraca do domu. Zobaczyła go dużo wcześniej niż on ją. Prawie go przewróciła, z takim impetem na niego wpadła. Kiedy do niego dobiegła, otworzyła szeroko ramiona i objęła go całego. Nie zapytała: Czemu nie napisałeś, że przyjeżdżasz? Ani: Co się stało z twoimi pięknymi włosami? Tylko uwalniając go z objęć, powiedziała: Obiad jest już prawie gotowy. Chodź, pomożesz. Szli w stronę domu w milczeniu. Ale co kilka kroków ona zerkała na niego, jakby chciała przekonać się, że naprawdę tam jest. Kiedy już
byli niedaleko, ciągle nic nie mówiąc, tylko we dwoje, Otto powiedział: Gdzie są wszyscy? Jego matka nie zatrzymała się. Nie obejrzała. Walter i Wiley pojechali, to wiesz. Gus też, jest teraz w Halifaksie. Marie jest u Clary, od kiedy jej mąż także pojechał. Amos jest strażnikiem w obozie w Lethbridge. Russell ma swoją farmę. A Winnie… Jest w bezpiecznym miejscu. Wiesz coś o niej? Nie. Ale na pewno. A Winnie jest nie wiadomo gdzie. Weszli po trzech frontowych schodkach, dwóch wysokich i jednym, ostatnim, niskim, potem przekroczyli wysoki próg , a potem skręcili w lewo do kuchni, wprost w gorąco bijące od pieca i zapach ciepłych oddechów i zmatowionych pyłem włosów rodzeństwa. Otto najpierw zauważył Harriet. Harriet, odwróconą do nich plecami, sprawdzającą czystość rąk braci i sióstr, ustawionych w szeregu od największego do najmniejszego. Harriet, powiedziała matka. OJEJ! OJEJ! OJEJ!, zawołała sześcioletnia Josie, z końca szeregu, ręce brudne. OTTO! Harriet obróciła się. Ty… ty sukinsynu, powiedziała. Harriet!, powiedziała matka. Otto!, powiedział Emmet, ośmioletni, wybiegając z szeregu w stronę brata. Nic nie powiedziałeś… Wiley i Walter dawali znać wcześniej, mogliśmy na nich czekać, a ty nic. Harriet przeszła obok Emmeta. Ot-to! Ot-to!, wołali Ellie i Benji, bliźnięta, dziewięcioletni, podskakując. Ustawić się wszyscy porządnie, jeśli chcecie jeść obiad, powiedziała matka. Tylko mi przykro, że nie dałeś znać, powiedziała Harriet, obejmując Ottona – była co najmniej piętnaście centymetrów od niego wyższa – i przyciągając do siebie. Stojący na samym końcu szeregu pięcioletni Ted zaczął płakać. Hej! Przestań!, powiedziała Josie, ustawiona obok niego.
Nie płacz, Ted, powiedziała Harriet. Ot-to! Ot-to!, wołali Ellie i Benji, ciągle skacząc. Ty też płaczesz, powiedział Ted. To ja też. Gdzie tata?, zapytał Otto. Na górze, powiedział Emmet. Nie teraz, powiedziała matka. Ot-to! Ot-to!, wołali Ellie i Benji, w podskokach. Na obiad, kiedy wreszcie udało im się usiąść do stołu, była zupa kartoflana z kluskami. Otto jadł ją wcześniej wiele razy, ale tym razem znany smak był inny, lepszy. Po obiedzie Otto poszedł na górę. Drzwi do wszystkich pokoi były zamknięte. Sypialnia rodziców. Pokój maluchów. Pokój dziewczyn. Pokój chłopaków. Otto zapukał do tych. Tato? Otto. Tak, chodź. Jego głos brzmiał normalnie, jak zawsze. Otto uchylił drzwi, odruchowo lekko je unosząc tam, gdzie podłoga była wypaczona. Ależ ty wyglądasz, proszę, w tym stroju. Ależ wyglądasz. Jak spod igły. Ojciec leżał w starym łóżku Wileya. Tylko głowa i szyja wystawały mu spod kołdry. Włosy miał białe jak mleko. Obudziłem cię? Mogę przyjść później. Nie! Nie. Chodź, chodź bliżej. Tylko jeszcze wyłączę to. Ojciec spojrzał w kierunku radia, stojącego na odwróconej do góry nogami skrzynce niedaleko łóżka. Otto nawet nie usłyszał jednostajnego, cichego szmeru głosów. Daj, ja to zrobię. Więc nie wiem, czego możemy się spodziewać, powiedziało radio. I tak nie słuchałem, powiedział ojciec. Zapewne głodu, powiedziało radio, zanim Otto zdążył je wyłączyć. Nie wiedział, czy powinien uściskać ojca, czy tylko podać mu dłoń. Uklęknąć obok niego czy stać nad jego łóżkiem. Ukląkł. Położył rękę na kołdrze, tam, gdzie mogła być dłoń ojca. Powinienem był cię uprzedzić w sprawie włosów, powiedział ojciec. To dziedziczne. Ale w mundurze wyglądasz wspaniale. Dzięki, powiedział Otto.
Czy zabiłeś kogoś? Nie wiem. OK. Ojciec zamknął oczy. OK, tak czy tak, powiedział. Poza oczyma i ustami nie poruszył się ani trochę przez cały czas. Nie śpię, dodał. Nie martw się. Po prostu oczy mi się męczą od patrzenia ciągle w to samo miejsce. OK, powiedział Otto. Możesz zobaczyć, jeśli chcesz. Pod kołdrą? Tak. Nie potrzebuję. Nie krępuj się. Nie jest tak źle. Będziesz się czuł lepiej, jeśli to zrobisz. Jesteś pewien? Tak. OK. Otto odgarnął kołdrę do wysokości pasa leżącego ojca. Był ubrany w piżamę. Ręce miał przywiązane do boków grubymi skórzanymi paskami. Amosa albo Waltera. Tak samo nogi, powiedział ojciec. Wygląda, jakby było bardzo niewygodnie, ale ja nawet nie zauważam. Któregoś dnia, kilka miesięcy wcześniej, matka znalazła ojca przyciśniętego do drewnianej ściany kurnika. Deski odcisnęły wzór na jego twarzy i rękach. Nie chciałem tu przyjść, powiedział, moje nogi zaczęły iść i nie mogłem ich zatrzymać. Następnego dnia bliźnięta znalazły go na jednym z drzew stojących w szeregu dla ochrony od wiatru, na tym z najgrubszymi konarami i najgęstszymi liśćmi. Zauważyły go tylko dlatego, że krzyczał, podczas gdy jego ramiona wciągały go coraz wyżej bez jego zgody, a oni akurat bawili się w pobliżu, w Kamiennej Dolinie. Chociaż bardzo się starał, ciało przestało słuchać jego rozkazów, zaczęło żyć własnym życiem. Rozmawiał o tym z żoną, leżąc na podłodze w kuchni, gdzie umieściło się ciało, na boku. Musisz z całej siły spróbować, powiedziała. Spróbuj podnieść ramię. Próbował, ale ramię leżało bez ruchu koło niego.
Spróbuj, powtórzyła. Jeszcze mocniej. Zamknij oczy i postaraj się. Zaciśnij powieki i spróbuj. Zamknął oczy, zachował jeszcze kontrolę nad oczami, ustami i nosem, nadal należały do niego – zacisnął powieki i próbował podnieść ramię. Pomyślał o żonie, o Ottonie, Wileyu, Walterze, Winnie, Harriet, Amosie, Tedzie, Emmecie, Josie, Ellie i Benjim, Clarze, Marie, Gusie, Addie i próbował jak tylko potrafił, ale jego ramię ani drgnęło. Zamiast tego jego nogi zaczęły powoli kopać powietrze, jakby pływał. OK. Mniejsza z tym, powiedziała Grace Vogel. Może spróbujemy znowu jutro. Czy tata ma padaczkę? Ted i Josie weszli do kuchni. Josie trzymała jednodniowe kurczątko, które usiłowało wyskoczyć z jej dłoni. Nie, powiedziała matka. Nie, powiedział ojciec. Nie martwcie się. Po prostu patrzę, jak to jest być myszą, co żyje cały czas na podłodze. Ted, czy możesz poszukać Harriet? Josie, pokaż tego kurczaka. Harriet razem z matką dały radę postawić Ruperta Vogla na nogi, a potem wpół zaprowadziły, wpół zaniosły go po schodach do pokoju starszych chłopców. Przepraszam, powiedział. To nic takiego, odparła Grace. Nie jesteś taki ciężki. Zdarzało mi się nosić cielęta, które były cięższe. Ale trudno było coś usłyszeć, bo palce pana Vogla zaczęły niespodziewanie pstrykać raz za razem, szybko i głośno. Nadal jednak starał się być użyteczny. Nieposłuszne ciało to nie powód, żeby sobie folgować. W ciągu dnia pan Vogel słuchał wiadomości w radiu, każdego serwisu, przez cały dzień, nasłuchując czegokolwiek, co powinni wiedzieć, albo nazwisk, które znali. Zaś w nocy żona i Harriet znosiły go i sadzały na krześle obok kurnika. Ponieważ leżał w łóżku przez tyle godzin, patrząc ciągle w to samo miejsce, bez trudności spędzał noc, czuwając, wypatrując kojotów i lisów. Nogi i ramiona przypięte miał do krzesła, ale oczy patrzyły we wszystkich kierunkach, w prawo i w lewo, w górę i w dół, starając się zobaczyć jak najwięcej. Otto poszedł ścieżką do nowego domu Russella. Zapukał do drzwi
szybko i rytmicznie i poczekał. Potem zapukał znowu. Poczekał. I jeszcze raz zapukał, w podobnym rytmie. Policzył do trzydziestu i z powrotem. Potem poszedł sprawdzić oborę. Wejście było po drugiej stronie budynku, za ogrodzeniem, więc podciągnął się i zajrzał do środka przez okno, podpierając się na łokciach. Zawołał poprzez duszne, gorące powietrze. Russell! Russell? Parę krów, które weszły do obory, szukając cienia, spojrzało na niego leniwie, nie przerywając przeżuwania. Russella tu nie było. Otto zeskoczył z powrotem na ziemię. Rozejrzał się dookoła. Jakieś łopaty, sterta kamieni, koń na pastwisku, kolejne krowy i kot, który biegł truchtem w jego kierunku. Czarny z białymi skarpetkami. Znasz Russella?, spytał go Otto. Kot nie odpowiedział. Przebiegł obok i skręcił za dom. Otto poszedł za nim. Kot truchtał dalej wzdłuż ściany, wybiegł za dom, minął kilka huśtawek zrobionych z opon i grubej liny, odwiązanych teraz i leżących na ziemi, aż dobiegł do starego traktora z łuszczącą się farbą, pordzewiałymi narożnikami karoserii i podniesioną maską. Wskoczył na siedzenie. To najcieplejsze miejsce. Przesiaduje tu całymi dniami. Nie wiedziałem, że znasz się na mechanice. Trochę się uczę. Dużo. Russell wyszedł zza maski traktora, wycierając dłonie w nogawki drelichowych ogrodniczek. Miał na sobie flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę, zbyt grubą na tę pogodę, z zawiniętymi rękawami. Otto, powiedział, przechodząc na drugą stronę traktora, jesteś świnia, że nic nie napisałeś, że przychodzisz tu cicho, chyłkiem jak lis, ale naprawdę cieszę się, że cię widzę. Otworzył ramiona i objął go. Sprawiał wrażenie większego, silniejszego, niż Otto zapamiętał, i pachniał szarym mydłem, pyłem, zwierzętami, zbożem. Znajomo. Jak ja, pomyślał Otto. Jak ja kiedyś. Często myślisz o śmierci? Szli powoli wzdłuż granicy farmy Russella, zwiedzając. Tam?, spytał Otto, podnosząc kamień trochę większy od jego pięści i odrzucając go z pola. Więcej myślę o życiu. O życiu jak najmocniej potrafię. Powinieneś zobaczyć te potańcówki, Russell. Te kobiety.
Tutaj też mamy potańcówki. Jasne, oczywiście. Tylko że tam… jest mniejszy kontrast. Umilkli, dochodząc do brzegu pola z żytem, i skręcili prostopadle. To robi wrażenie, powiedział Otto, co tutaj masz. Całe gospodarstwo, tylko twoje, to naprawdę coś. Dzięki, powiedział Russell. Nie jest duże. Można je obejść w dwadzieścia minut. Ale mam zamiar kupić też farmę Perkinsów, jak tylko będę miał pieniądze. Zostaw trochę ziemi dla mnie, jak wrócę. Masz zamiar wrócić? Russell zająknął się i poprawił. To znaczy, nie o to mi chodzi. Chciałem powiedzieć, czy nie masz zamiaru zostać, jak wszystko się skończy? Russell, jak wszystko się skończy, to wrócę do domu. OK. OK, to dobrze. Nie byłem pewien. Trudno wiedzieć takie rzeczy, jak się jest tutaj. Doszli do kolejnego narożnika i znowu skręcili. Otto zaczął coś mówić, ale urwał. Po chwili wziął oddech i zaczął znowu. Nie byłem pewien, Russell, powiedział. Kiedy byłem tam, wcale nie wiedziałem, czy będę mógł, to znaczy nie wiedziałem, czy będę mógł wrócić do domu. Nie wiedziałem. Myślałem, że może tamto wszystko jakoś wytrze to tutaj i nic już nie będzie miało sensu, że będzie puste, po prostu puste. Jakbym miał żyć wśród duchów. W próżni. Ale nie jest. Przeważnie nie jest. ~ Kiedy Etta się zbudziła, Ottona już nie było. Leżała w łóżku i przenikała myślami po kolei każdą część ciała, sprawdzając, czy odczuwa je jakoś inaczej. Może trochę cieplej, od środka. Miała ochotę porozmawiać z Russellem. Ale nie zrobiła tego, nie mogła. Russell może nawet jeszcze nie wie, że Otto przyjechał do domu. Chciała też porozmawiać z siostrą, z Almą. Chciałaby zabrać ją do tamtej kafejki w Holdfast, zapłacić za ciastka i patrzeć, jak Alma słucha spokojnie i rozważnie, jak zawsze, a potem zwraca się do niej z prostą, przemyślaną radą. Odrzuciła kołdrę i usiadła, opuszczając nogi na
podłogę. Najgorszą rzeczą w nocnych zmianach była konieczność odsypiania w czasie najgorętszych godzin dnia. Przeszła nad rzuconym na ziemię kombinezonem, podeszła do komody, otworzyła drugą od góry szufladę i szukała czegoś dłonią wśród poukładanych równo pończoch. Wreszcie jej palce trafiły na jakiś przedmiot, chłodny, twardy, o ostrych krawędziach. Wzięła go do ręki przez warstwę materiału, podniosła do ucha i szepnęła: Czy to jest dobre? Oui, oui, oui, dobiegł ją szept w odpowiedzi. Na swoją ostatnią nocną zmianę Etta przyniosła zawijane ciastka, posypane cukrem pudrem i lekkie jak opłatek. Te ciastka strasznie trudno zrobić, powiedziała dziewczyna w chustce w groszki, zbliżając do oczu nabój. Przymknęła jedno oko, a drugie mocno zmrużyła, przyglądając mu się. Nie powinnaś marnować ich na nas. To moja ostatnia noc, powiedziała Etta, starając się trzymać dłoń pewnie i stabilnie, zawsze pewnie i spokojnie, jak mówiła im kobieta prowadząca szkolenia, zawsze pewnie, tylko spokojnie. Pomyślałam, że trzeba to jakoś uczcić. Co? Już? Nie popracowałaś z nami długo. I już nas opuszczasz. Nie podobamy ci się? W łusce widać było zniekształcone odbicie jej twarzy. Nie o to chodzi; chodzi o autobus. Autobus jeździ tylko w godzinach porannej zmiany. Więc jak się tu dostałaś dzisiaj? Albo wczoraj? Na koniu. Pożyczyłam konia. Przywiązałam go za parkingiem, na polu Mickleburghów. Ooo… Ale tak chyba nie wolno robić. Nie. Nigdy nie siedziałam na koniu. To powiedziała dziewczyna z czerwoną szminką, stojąca nieco dalej przy taśmie, przysłuchująca się rozmowie. Nigdy? Nigdy? Jestem z miasta. Przyjeżdżam tramwajem. Albo przychodzę na piechotę. No to Etta musi cię przewieźć na swoim koniu.
Tak właściwie to on nie jest mój. Ale jednak. Boję się zwierząt. Wszystkich zwierząt? No. Szczególnie takich, co są większe ode mnie. Oddaję konia jutro rano, powiedziała Etta. Dzisiaj masz jedyną szansę. Skąd możesz wiedzieć, że boisz się koni, jeśli nigdy na żadnym nie siedziałaś?, powiedziała chustka w groszki. Może przez całe życie tylko ci się wydawało. Raczej nie, odparła czerwona szminka. Jestem pewna, że zemdleję, jak tylko zobaczę to zwierzę. Dzisiaj albo nigdy, powiedziała Etta. Przerwa jest za piętnaście minut, powiedziała chustka w groszki. Dzisiaj albo nigdy, powtórzyła czerwona szminka, prawie szeptem.
14 Etta szła przed siebie i nie bolały jej nogi ani stopy, ani plecy. Zamykała oczy i widziała siebie samą w czerwono-białym stroju sprinterki albo z długimi wąskimi nartami biegowymi, albo w szaro-zielonym mundurze pułku Ottona. To są porządne wojskowe buty, powiedziała do Jamesa. To buty sportowe, powiedział James. Rzeczywiście są świetne. Napisała list: Kochana Etto, Ostatnio maszerujemy, maszerujemy, maszerujemy, maszerujemy. Nic więcej, bez końca. Ale śpiewamy w czasie marszu, co przypomina mi o Twoich lekcjach i poprawia mi humor. Nasze buty depczą nową ziemię, pod nowymi drzewami, a nasze karabiny ocierają się o gołą skórę na biodrach, co nie pasuje do ciepłych stóp w skarpetach zrobionych przez zakonnice. Kiedy zasnęła, James wyjął go z plecaka i wrzucił do jeziora. Ciemny atrament rozpuszczał się w ciemnej od nocy wodzie, robiąc zamieszanie wśród ryb, które wpadały na siebie, dopóki nie rozpuścił się całkiem i nie zniknął. Rano powiedział: Dzień dobry, Etta. A ona odparła: Dzień dobry, James. I dalej ruszyli w drogę; śpiewając i trzymając się z dala od miast, dopóki mieli wystarczająco dużo zapasów. Ale wreszcie jedzenie się skończyło. Etta łapała ryby i gotowała wodę. Jesteśmy już niedaleko miasta, powiedział James. Czuję zapach. Ludzie i samochody. Będę musiała tam pójść, powiedziała Etta. Wiem, powiedział James. Skręcili więc trochę na południe, w kierunku przedmieść. Strasznie gorąco. Chyba ją widzę!
Nie za wcześnie? A nie, to nie ona. Tylko jakiś motocykl. Co za gorąc. Nie zabrałaś wody? Tak, ale nie dla nas. Dla niej. Ile? Nie zabrałam dla nas. Ale jest gorąco. Teraz to chyba naprawdę ona! Nie widzę! Zabierz psa… O rany, popatrz… Daj aparat! I wodę! Myślicie, że się zatrzyma? Rzadko się zatrzymuje. Transparent! Transparent! Gdzie transparent! Całkiem wyleciało mi z głowy, wyjmij go, szybko! Kleją mi się ręce, całkiem spocone. Trzymajcie wyżej! Daj, ja wezmę… Wszystko mi zasłania! Trzymajcie wyżej! Etta! To ona! Etta! Etta! Etta! Etta pokazała Jamesowi, żeby schował się za nią, bezpiecznie, z drugiej strony. Podniosła dłoń: Hello. Hello, hello, hello, hello. Jeden raz dla każdej osoby, jaką zobaczyła. Nie mogę się zatrzymać, przepraszam! Krzyknęła to przed siebie, jak tarczę. Wiemy. Nie ma sprawy.
Mamy wodę! (Gdzie ta woda?). (Wypiłeś ją?). Proszę, woda dla ciebie! Dziękuję, powiedziała Etta. Błysnął flesz aparatu, gdy sięgała po butelkę. I jeszcze jeden, i jeszcze. Etta, powiedziała kobieta z dwoma wózkami, z jednym dzieckiem śpiącym, drugim obudzonym, czy mogłabyś wziąć to? Wyciągnęła rękę do Etty, podając jej wsuwkę do włosów ozdobioną małą, opalizującą zieloną gwiazdką. Etta wzięła ją, uścisnęła kobiecie dłoń i wpięła wsuwkę we włosy za prawym uchem. Etta!, zawołał mężczyzna z drugiej strony, młody, ubrany w biznesowy garnitur i idealnie lśniące czarne buty. Proszę, powiedział, podając jej pięciocentówkę. To z roku mojego urodzenia. Etta nie zatrzymywała się, przechodząc przez tłum, jakby płynęła przez fale, które rozstępowały się i zlewały dookoła niej. Wreszcie wydostała się, przebrnęła na drugą stronę, a okrzyki: Etta! Etta! Etta! cichły powoli za nią. Wręczono jej jedzenie, wodę, wsuwkę do włosów, monetę, zieloną wstążeczkę, medalion, małego plastikowego żołnierzyka i idealnie okrągły kamyk. Zawiązała wstążeczkę Jamesowi na szyi, a pozostałe przedmioty włożyła do kieszeni. Nikt za nami nie idzie?, spytała Jamesa. Nie, powiedział. Wrócili więc pomiędzy pola, jeziora i drzewa.
Otto zrobił trochę miejsca na kuchennym stole, pomiędzy miskami z mąką, gazetami i narzędziami z jednej strony a listami i przepisami z drugiej. Wziął jedno z lepszych, dobrze piszących piór i kartkę kremowego papieru. Płatek spojrzała na niego szklanymi, lśniącymi oczkami, ale nie odzywała się. Lizała ścianę swojego pudełka. Kochana Etto,
napisał. Zaproponowano mi pieniądze, sporo pieniędzy, za moją kolekcję. To znaczy te rzeczy, które robię, żeby się czymś zająć, dopóki nie wrócisz. Jakaś kobieta z włosami trochę brązowymi, a trochę siwymi, związanymi ciasno z tyłu, przyjechała do naszego domu. Przyszła za dnia, ale spałem. Zobaczyła mnie, powiedziała, z głową na stole, więc poczekała na podwórku, oglądając zwierzęta, aż zaszło słońce i się obudziłem. Kiedy zajrzała przez okno i zobaczyła, że już nie siedzę z głową na stole, zapukała do drzwi. Zaprosiłem ją, dałem jej kawy i ciastko, a ona powiedziała: Może padać. Ja pomieszałem swoją kawę i chciałem podać jej łyżeczkę, a ona powiedziała: Nie, naprawdę, Otto, może spaść deszcz. Teraz jest lato, ale nie będzie trwało wiecznie i wreszcie może zacząć padać, a w końcu zacznie padać śnieg i wszystko się zniszczy. Zajmiemy się twoją kolekcją, w galerii, możemy nawet pomalować ściany i wszystko urządzić, żeby wyglądało tak jak tutaj. A ja powiedziałem: Zanim zacznie padać, Etta wróci do domu. Na pewno wróci, zanim zacznie padać śnieg. Więc wtedy już mogą się zniszczyć. Ale nie powinny, to nie będzie OK, powiedziała. Będzie. Dała mi wizytówkę, na wypadek, gdybym zmienił zdanie. Dołączam ją do listu. I to wszystko, co się tutaj dzieje. Chciałbym wiedzieć, gdzie teraz jesteś. Chciałbym wiedzieć, jak daleko jeszcze i jak długo. Nasze podwórko robi się zatłoczone, Russella też. Czuję się zmęczony i stary. Chciałbym tylko wiedzieć, jak długo
jeszcze. Zrobię dzisiaj trochę pstrągów. Może ławicę, jeśli nie zabraknie mąki. Twój
Otto.
*** Przed południem Otto pomagał matce i Harriet. Dźwigał, przenosił, ciągnął, chodził, wołał, trzymał. Czuł, że dla jego ciała te rzeczy były dobre, niezbędne. Popołudniami szedł do Russella i robił to samo. Współczuł żołnierzom, którzy pojechali do cichych, spokojnych domów w miastach i spędzali dnie, siedząc na kanapie, nerwowo podrygując nogami. Po pracy u Russella szedł do domku koło szkoły. Do Etty. Albo dopiero co zdążyła się przebrać po pracy, albo zastawał ją jeszcze w kombinezonie. Kiedy się spotykali, podnosili prawe ręce, pokazując kilka palców – pięć na pięć dni, jakie im jeszcze zostały, potem cztery, potem trzy. Przyciskali dłonie jedna do drugiej, zanim padli sobie w objęcia. Poza tym nie wspominali nieuchronnego mijania czasu. Aż do dnia, gdy zostały tylko dwa palce, kiedy leżeli razem tuż przed zachodem słońca na polu za szkołą, na ziemi należącej do farmy Perkinsów, która z dnia na dzień coraz bardziej dziko zarastała. Etta powiedziała: Powinniśmy też dodawać. Ich porzucone ubrania tworzyły na ziemi ścieżkę prowadzącą do drzwi frontowych domu nauczyciela. Bose stopy Etty sięgały dalej niż Ottona, ciągle w skarpetach. Dodawać? Mhm. Odejmujemy codziennie dni, ale powinniśmy też je
dodawać, żeby było widać, ile mieliśmy dni razem. W sumie. Otto zastanowił się chwilę, a potem podniósł ręce do góry, żeby zasłaniały zachodzące słońce, i pokazał dwa palce jednej dłoni i trzy drugiej. Etta zrobiła to samo, przykładając swoje ręce do rąk Ottona, aż ich dłonie nałożyły się na siebie. Następnego dnia było cztery i jeden palec. Otto przyniósł do niej wszystkie swoje listy. Te, które napisał z daleka i które ona odesłała z poprawkami. Zaczynając od najstarszego, rozkładał po kolei kartki i czytał na głos. Potem podawał jej, a ona wkładała każdy list do szuflady małego stolika koło łóżka. Kiedy doszedł do końca, do ostatniego listu, powiedziała: Czytaj dalej. Więc zrobił tak, czytając listy, których jeszcze nie napisał, a ona odczytywała mu swoje nienapisane odpowiedzi. Na dworze wiał wiatr i sypał pyłem w okna, przykrywając je tak grubą warstwą, że ze środka widać było tylko blask popołudniowego słońca. Mogli udawać, że nie widzą, jak przygasa i słabnie. ~ Następnego dnia Etta wyszła na przerwę obiadową godzinę wcześniej niż zwykle i przyszła na stację akurat na czas, żeby dołączyć do szeregu rodzeństwa, rodziców i Russella, który przysunął się do Harriet, żeby zrobić dla niej miejsce. Siedzieli na ostatniej ławce, żeby na końcu mógł usiąść ojciec Ottona, z nogami i ramionami skrępowanymi pasem. Oczy Grace Vogel spoglądały co chwila na Ettę, ale nic nie powiedziała. Niedługo wrócę, wiem to, powiedział Otto. Zobaczymy się niedługo, na pewno. Bądź najdzielniejszy, powiedział Ted. Nie płacz, wcale nie płaczę, sam nie płacz, ja nie płaczę, ty płaczesz za każdym razem, wcale nie, właśnie że tak, powiedzieli Ellie i Benji. To głupie, że wszyscy musicie wyjechać, powiedział Emmet. Uważaj na siebie, powiedziała Harriet. Bardzo uważaj, powiedziała Clara.
Postaraj się być dobry, powiedziała Marie. Kocham cię, powiedziała Etta, tak cicho, że Otto prawie nie usłyszał. Pamiętaj o nas, powiedział Russell. Pamiętaj, co powiedziałam, powiedziała Harriet. Proszę, powiedziała matka. Nie pogub się, powiedział ojciec. A Otto pocałował każdego w lewy policzek, zawahał się tylko przez sekundę, zanim uścisnął rękę Etty i swojej matki, potem wziął torbę od Harriet i wsiadł do pociągu, który czekał na niego cierpliwie, na jedynego pasażera na tej stacji. Już w wagonie, jeszcze zanim ruszyli, napisał: Twój Otto. wspak, na brudnej i zakurzonej szybie. Stali tak ciągle w szeregu, gdy pociąg już odjechał, patrząc za nim, aż ojciec Ottona powiedział ze swojego miejsca na ławce: Dobrze. Trzeba wracać do pracy, wszyscy. Wtedy rozeszli się; Russell zabrał Ellie i Benjiego na swojego konia, reszta rodziny Voglów wsiadła do furgonetki prowadzonej przez Grace Vogel, mniejsze dzieci do szoferki, starsze razem z ojcem z tyłu. Etta wróciła samotnie do fabryki, wsuwając po drodze włosy pod chustkę. Musisz czekać i pracować, szeptała do siebie, czekać i pracować. W brzuchu wszystko wywracało jej się na drugą stronę, bolało i kłuło.
15 Etta i James szli wzdłuż rzeki i coraz częściej natykali się na miasta i czekające tłumy. Etta brała od ludzi wszystko, co jej dawali: guzik, fotografię, grot strzały, obrączkę, a kiedy już oddalili się, zawsze pytała Jamesa o to samo: Czy ktoś za nami idzie? A on zawsze odpowiadał tak samo: Nie. Wracali wtedy między drzewa, na nocleg. Niedługo będziemy musieli przejść przez tę rzekę. Robi się coraz szersza i wpada do oceanu. Wiem, powiedziała Etta. Czekam tylko na odpowiedni most. Wszystkie mosty do tej pory były betonowe i stalowe, z samochodami. To nie jest dobry sposób na przekraczanie rzeki. Moglibyśmy przepłynąć, powiedział James. Ale brzegi były wysokie i strome, a prąd nieznany. Mógłbym zejść na dół, powiedział James. Mógłbym ci pomóc. Jeszcze tylko dwa dni, powiedziała Etta, rzucając okiem w dół nadrzecznej skarpy. Jeśli nie znajdziemy dobrego mostu przez dwa dni. Ale znaleźli most, taki jak trzeba, już pod koniec pierwszego dnia. Osłonięty kratownicami z pociemniałego drewna, zadaszony, z wnętrzem ciemnym i wilgotnym. To stary most kolejowy, powiedziała Etta. Może być. Nie wiem, powiedział James. Nie podoba mi się. Jest piękny, powiedziała Etta. To dobry most. Nie, odparł James. Nie można zobaczyć, co jest w środku, tam jest całkiem ciemno. Nie. Ale musimy, powiedziała Etta. Wolę przepłynąć, powiedział James. Tam na dole? Tak. To nic trudnego, dla mnie.
I spotkamy się na drugim brzegu. Dobrze. Poszukam twojego zapachu na drugim brzegu. James oddalił się lekkim krokiem, schodząc w dół skarpy w zarośla szerokim zygzakiem, po drodze potrącając kamyki i strącając do wody płatki kwiatów. Etta nacisnęła stopą pierwszą deskę, sprawdzając, czy nie jest przegniła, i weszła w cień. Szła dalej w ten sam sposób, powoli i ostrożnie, najpierw wypróbowując każdą deskę, coraz dalej w głąb, w stronę ciemnego środka, podczas gdy James schodził na dół. Lewą rękę wyciągnęła w bok i przesuwała po deskach tworzących drewnianą ścianę. Zastanawiała się, czy dałaby radę się utrzymać, gdyby coś się pod nią zawaliło. Chwyt, tupnięcie, krok, chwyt, tupnięcie, krok, aż do środka mostu, gdzie panowała ciemność. Chwyt, tupnięcie, krok. Chwyt, stop. Tym razem jej ręka nie trafiła na chłodną i szorstką powierzchnię drewna, ale na coś ciepłego i miękkiego, o delikatnej strukturze. Wełnę. Poruszającą się leciutko w górę i w dół. Oddychającą. Czyjeś ramię. Etta, rozległ się głos. Jezus Maria!, powiedziała Etta. Przepraszam. Na litość boską! Nie bój się, to tylko ja. Tylko kto? Ja, Bryony. Chociaż było kompletnie ciemno, Etta zamknęła oczy. Bryony. Czy to imię? Czy to imię, które powinna znać? James?, powiedziała. Nie, Bryony. Ramię poruszyło się. Jakaś dłoń dotknęła jej wyciągniętej ręki. Dziennikarka, spotkałyśmy się wcześniej. Pamiętasz? Wełna pod palcami była wełną bordowego garnituru. Tak, powiedziała Etta. Oczywiście, że pamiętam. Bryony. Chcesz zrobić ze mną jeszcze jeden wywiad? Nie, odparła Bryony. Mieszkasz tu? Na tym moście? Nie wiem, może. Gdzieś w okolicy.
Nie, ja prawie nie znam francuskiego. Przyjechałam, bo wiesz, czytałam na bieżąco o tobie. I o tych tłumach, które na ciebie czekają. Dołączałam do nich za każdym razem, tylko z tyłu. Nigdy się nie przywitałaś, powiedziała Etta. Przepraszam, powiedziała Bryony. Zbierałam się na odwagę. Chcesz mi dać coś do zabrania?, spytała Etta. Tak, odparła dziennikarka. Właśnie tak. Chcę. Zamilkła na chwilę. Ramię w wełnianym żakiecie uniosło się i opadło przy westchnieniu. Etta, powiedziała, mam już dosyć cudzych historii. Przyniosłaś mi historie? Nie, siebie. Siebie? Przyniosłam ci siebie. Jestem gotowa, żeby pójść z tobą. Ach. OK? OK. Dalej dziennikarka Bryony szła wzdłuż prawej ściany mostu, przesuwając prawą ręką po deskach, a Etta szła wzdłuż lewej, tak jak wcześniej. Trzymały się za ręce pośrodku. Myślisz, że udałoby ci się mnie utrzymać, spytała Bryony, gdyby jakaś deska zarwała się pod moimi nogami i tylko ty trzymałabyś mnie za rękę? Pewnie nie, powiedziała Etta. Ale szły dalej tak samo, przez całą długość mostu, aż doszły do końca, mrużąc oczy przed słońcem. Przez większość czasu nic nie mówiły. Po tej stronie rzeki było mniej miast i wszystko było spokojniejsze. Za każdym razem, kiedy dochodziły do jakiegoś punktu zwrotnego, do jeziora, szosy albo innej przeszkody, Etta zatrzymywała się, rozglądała dookoła, a potem spluwała na ziemię i butem wcierała ślinę w piach. Za trzecim razem, kiedy musiały obejść pasmo ostrych skał, Bryony zapytała: Dlaczego to robisz? Dla Jamesa, powiedziała Etta. Żeby mógł nas znaleźć. Ale trzy godziny po tym, jak przeszły przez most, nadal nie było ani śladu Jamesa. Etta, która po cichu liczyła sekundy, zatrzymała się znowu. Myślisz, że w tej rzece jest bardzo silny nurt, tam wcześniej? W tej, którą przeszłyśmy? Świętego Wawrzyńca?
Tak. Nie wiem. To bardzo duża rzeka. I głęboka? I głęboka. OK, powiedziała Etta. Poszły dalej. Kiedy zatrzymały się na noc, Bryony chciała rozpalić ogień. Nie możemy, powiedziała Etta. Dlaczego nie? W nocy będzie zimno. Jeśli nie teraz, to niedługo. James nie lubi ognia. Boi się. Aha, powiedziała Bryony. OK. Etta powyrywała szerokie pasma mchu i przykryła nimi dziennikarkę, zieloną stroną do dołu, żeby ją ogrzały zamiast ogniska. Zanim zasnęła, pogrążona w ciężkim zielonym zapachu, Bryony powiedziała: Nie dałabyś rady, Etta, zejść tam na dół na sam brzeg, nawet gdybyśmy wróciły. Wiem, powiedziała Etta. Nie masz się o co obwiniać, powiedziała Bryony. Wiem. OK. Drogi Otto, Wkładam do koperty trochę futra karibu. Weź je do ręki i dotknij, po prostu dotknij. Prawda, że niesamowite? Prawda, że zupełnie inne niż konia albo krowy, albo kota, albo nawet psa? Czy to nie jest najbardziej niesamowita rzecz, jakiej od dawna dotykałeś? Tutaj zaczyna robić się zimno. Myślę o zrobieniu sobie płaszcza. Pewna kobieta Netsilik już zrobiła dla mnie czapkę. Zajmuje się takimi rzeczami. Siedzi w domu na trasie przejścia karibu i robi czapki z futra tych, które padają albo zostają z tyłu. W jej domu jest pełno skór. Żeby było ciepło jesienią i w zimie, powiedziała. Ale do tej pory powinienem już wrócić.
Pozdrowienia,
Russell
Otto wysypał futro z koperty. Wypadło w niewielkich kępkach, tak jak sobie zawsze wyobrażał, że mogą któregoś dnia wypaść jego własne włosy; chociaż w wieku osiemdziesięciu trzech lat nadal miał tę samą białą czuprynę, którą nosił jako siedemnastolatek. Zgarnął kłaczki na miękki stosik i pogłaskał, a potem podniósł i potarł futro w palcach. Grubsze niż kocie albo jelenie, miększe niż psie albo kojocie; głaskane w jednym kierunku było gładkie i miłe, w przeciwnym – zahaczało o skórę. Często kaszlał teraz, ostatnio. Na początku Płatek za każdym razem podskakiwała i chowała się za papierową siostrzyczką, ale teraz już się nie przejmowała i nie przerywała lizania, gryzienia albo spania. Tak samo jak Otto, który przez większość czasu nie zwracał na kaszel uwagi, ignorując niewielkie wstrząsy, nadchodzące miarowo jak fale. Zauważał je tylko wtedy, gdy rano, nocą albo w dzień postanawiał, że powinien się przespać, i wraz z zamknięciem oczu pojawiała się dojmująca świadomość każdej najdrobniejszej rzeczy w jego ciele, każdego kaszlnięcia, odbijającego się echem niczym tremolo na kotłach, i serca przyspieszającego jak akompaniujący werbel. Udawało mu się zasypiać w krótkich chwilach pomiędzy. Pięć sekund, dziesięć sekund, dwie sekundy, zbierane razem jak kłaczki futra przysłane przez Russella, które zostawił na blacie kuchennym obok misek do mieszania mąki z wodą, czekających na kolejną pracę: karibu naturalnej wielkości, na którym miał zamiar przykleić futro, na głowie, wokół oczu. *** Otto wsiadł do pociągu i poczuł szarpnięcie, poczuł, jak ziemia ucieka mu pod stopami wzdłuż torów, znowu, całą drogę aż do wybrzeża; potem wysiadł i wszedł na statek, który przepływał przez dnie i noce wypełnione musztrą, fałszywymi i prawdziwymi alarmami,
myciem pokładu szmatą albo szczotką na kiju, śpiewem i śmiechem, a potem rzucaniem się na ziemię i leżeniem płasko na deskach na zawołanie kapitana albo kogoś innego, podczas gdy coś strzelało do nich z góry, z dołu albo z boku, i byli wdzięczni za to ciągłe szorowanie pokładu, a on, ze słojami drewna odbijającymi się na policzku, miał wrażenie, że gdyby tylko posłuchał wystarczająco uważnie, usłyszałby rodziców rozmawiających albo tańczących tuż nad albo tuż pod wystrzałami i krzykami. Jego włosy nie zmieniły się tym razem, gdy zszedł na ląd na nogach niepewnych po długiej podróży i rzucił płócienną torbę, ciągle z pyłem z rodzinnej farmy w załamaniach, na platformę zielonej ciężarówki, na stos toreb innych żołnierzy, którzy potem jechali razem, jeden obok drugiego, stykając się kolanami, już na ostatnim etapie podróży. Ciężarówka wyrzuciła Ottona w małej wiosce kilka kilometrów na wschód od miejsca, gdzie opuścił swój oddział zaledwie dwa tygodnie wcześniej. To znaczy, że wygrywamy czy przegrywamy?, zapytał Gérarda, który pokazywał mu miejsce do spania w zakrystii opuszczonego kościoła. To znaczy, że ciągle się przemieszczamy, odparł Gérard. W tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Nie walczymy z tymi chłopakami, tylko tańczymy. Nie było ich zbyt wielu. Bezustannie ubywało tych, którzy zostali ranni albo zginęli, do tego dwóch czy trzech nie wróciło z przepustki, a ich rodziny i żony przysięgały, że o niczym nie wiedzą. Niedługo przyślą nam posiłki, powiedział Gérard, obgryzając skórkę koło paznokcia najmniejszego palca. Za parę dni, jak wszyscy trochę przywykniecie. Gérard nie pojechał do domu; chciał zostać, pilnować wszystkiego, zanim Otto i inni nie wrócą. Wolę wyobrażać sobie, jak to by było wrócić do domu, zamiast wiedzieć, jak to jest naprawdę, powiedział. Siedziałem tutaj sam, trzymałem wartę od ósmej wieczorem do ósmej rano i wyobrażałem sobie, że siedzę całą noc z moją żoną, noc za nocą, a ona, mon Dieu, ona była taka piękna i wszystko było proste i łatwe. ~
Etta poszła do domu Russella. Wróciła właśnie z pracy; nadal miała na sobie kombinezon. Musiały minąć dwa dni od wyjazdu Ottona. Russell stał schylony, wyrywając osty. Etta nie miała rękawic, więc zaczęła wyrywać mlecze. Ciągnąc od samego dołu, żeby wyrwać korzenie. Rzucali rośliny na dużą stertę z daleka od dobrej ziemi. Nie musisz tego robić, powiedział Russell. Nie cierpię pustego domu, powiedziała Etta. OK, odparł Russell. Kilka dni później, w autobusie, Lucy Perkins spytała Ettę: Czy pani nienawidzi miasta? Chodzi ci o to miasto? Gdzie jest szkoła i fabryka? Mhm. Nie, nie mogę powiedzieć, że go nienawidzę. A ja tak, powiedziała Lucy Perkins. Następnego ranka Lucy nie było w autobusie. Etta usiadła obok chłopca, który spał oparty o szybę. Po pracy poszła do Russella. Był nieco dalej niż poprzednio, nadal zajęty ostami. Poszła do niego i zabrała się za mlecze. Pani Perkins przyszła wczoraj, powiedział Russell. Pociągnął łodygę ostu jedną ręką. Roślina zadrżała. Złapał ją dwiema rękoma, zaraz nad ziemią, i pociągnął znowu, wyszarpując z ziemi plątaninę korzeni dwa razy dłuższych niż łodyga. Zrezygnowała ze sprzedawania; powiedziała, że jest zmęczona. Mówiła, że czuje się strasznie stara. Kolejna roślina, dwie ręce, korzenie jak splątane włosy. Powiedziałem, że wygląda tak samo jak zwykle, no bo tak wyglądała. Ale ona potrząsnęła głową i powiedziała: Nie, Russell, nie jestem już taka sama, ani trochę. Powiedziała, że ponieważ jej ziemia jest obok mojej, to mogę ją sobie po prostu wziąć. Ona razem z Lucy przenoszą się do siostry do miasta, dzisiaj albo jutro. Dzisiaj, powiedziała Etta. Rozmawiałaś z nimi? Lucy nie było w szkolnym autobusie. Etta urywała liście mlecza i odkładała je na bok, na sałatkę. Russell, powiedziała, a nie wydaje ci się… Wiem. Listonoszka rozpoznała kolor koperty adresowanej do pani
Perkins, w środku można było wyczuć identyfikator. To jedyna rzecz, jaką dostarcza w rozmiarach telegramu Western Union, powiedziała. Wcześniej była z takim listem u mojej ciotki, tuż przedtem, i musiała wejść do domu, usiąść i poprosić o kawę, chociaż jej nie wypiła, po prostu siedziała z ciotką przy stole i żałowała, że nie można cofnąć czasu, żeby nie musiała robić takich rzeczy. W końcu poszła, kiedy kawa zrobiła się zimna, a jej została jeszcze ponad połowa listów do rozwiezienia. Ciotka później przyszła po mnie. Żebym jej pomógł z pracą. Wtedy mi powiedziała. Wczoraj? Nie, przedwczoraj. Etta oderwała kilka liści i przełamała łodygę. Gęsty biały sok spływał jej na rękę. Russell, powiedziała, on był stąd. Tutaj, stąd, tak jak my wszyscy. To mógłby być ktokolwiek z nich, ktokolwiek z nas. Wiem. I ciotka to wie, i Grace Vogel wie, i listonoszka wie. I Otto, i Walter, i Wiley, i mój wujek, i pan Lancaster, i Winnie, oni też wiedzą. Etta wytarła dłoń w nogawkę spodni i odłożyła liście na kupkę przeznaczoną do jedzenia. Co jej powiedziałeś? O ziemi? Powiedziałem, że zajmę się farmą. Że będę uprawiał ziemię, dopóki nie będą chciały wziąć jej z powrotem. Pani Perkins powiedziała, że już nigdy nie chce jej widzieć, ale ja powiedziałem, nie wiadomo, a ona: Nie, Russell, na pewno nie. Powiedziała: Tylko ty zostałeś, Russell. Tylko ty. Nieprawda. Nie tylko ty zostałeś. Ja też jestem. Chcę ci pomagać. Wiem. To straszne, żeby się poddać. Okropne. Wiem. Kiedy o tym myślę, mam ochotę robić coś i robić i nigdy nie przestawać. Jeżeli coś robimy, to znaczy, że żyjemy, a jeżeli żyjemy, to znaczy, że wygrywamy, prawda? Etta, chodźmy dzisiaj na tańce. OK. Dobrze. *** Kochana Etto,
Wszystko jest w porządku. Przepłynąłem cały i zdrowy, statek utrzymał się na wodzie, a ja na nim. Jesteśmy teraz w tym niby-spokojnym [.....] dopóki nie przyjadą nowi rekruci, żeby zasilić nasze szeregi i nasze morale. W międzyczasie dostajemy podwójne porcje na obiad, podwójną ilość skarpet, żyletek i koców dla tych, co ciągle są na miejscu. Jedzenie jest dość okropne, ale mniej się to czuje, kiedy człowiek może najeść się do syta. No tak. Wszystko jest dobrze. Tylko… Tęsknię za Twoją skórą, Etta. Tęsknię za Twoimi rękami i Twoim kombinezonem, i Twoimi gołymi nogami, i [.....] i [.....] i [.....] i [.....] [.....] [.....] [.....] i [.....] dla mnie. Jednocześnie trudniej i łatwiej jest być tutaj, teraz. Twój, tutaj,
Otto.
16 Śpiąc tej nocy pod mchem z Bryony, Etta znowu śniła sen o wodzie. Była już niedaleko brzegu, powinna płynąć, ale mundur był na nią za duży; podwijała nogawki i rękawy, ale one odwijały się z każdym krokiem. Widziała brzeg, widziała innych już na plaży, jak zbierali swoje rzeczy i odchodzili parami, przez plażę i dalej, ale nie mogła tam dojść, bo ciągle musiała zatrzymywać się i na nowo podwijać nogawki, rękawy, znowu i znowu. Gérard też tam był, na plaży, czekał na nią, patrzył; nie była pewna, jak długo będzie mógł zostać. Obudził ją dźwięk rozrywanej foliowej torebki. To Bryony otwierała paczkę nasion słonecznika. O, dobrze, dobrze, powiedziała Etta. Ciągle jeszcze jesteś. Dziękuję, że poczekałeś. Bryony uśmiechnęła się. Podsunęła Etcie otwartą torebkę. Smak barbecue. Etta wzięła garstkę. Czy wszyscy już poszli? Jesteśmy tylko my, powiedziała Bryony. Tak jak wczoraj. Wczoraj wszyscy byliśmy na łodzi, powiedziała Etta. Na moście, powiedziała Bryony. Na łodzi, powiedziała Etta. OK, powiedziała Bryony. Pójdziemy? Jasne, odparła Etta. Koniecznie. Zatrzymały się na odpoczynek koło dziewiątej rano. Do tej pory szły w milczeniu. Myślisz, że wróci?, spytała Etta. Kto?, zapytała Bryony. James. Ach. Nie wiem, Etta. Mam nadzieję. Boisz się kojotów? Są gorsze rzeczy. Jakie? Niedźwiedzie… ludzie… rekiny… Czasami niedźwiedzie też tutaj są. Wiem. I ludzie.
Ale nie ma rekinów. O ile wiem, to nie. Przynajmniej jak dotąd. Skończyły pić, przeciągać się i zostawiać ślady zapachowe, Etta osobno, z daleka od śladów Bryony. Gotowa ruszać dalej?, spytała Bryony. Etta siedziała na kamieniu, pochylona nad małą, pogniecioną kartką. Ty: Etta Gloria Kinnick z Deerdale Farm. Wiek: kończysz 83 lata w sierpniu. Bryony, powiedziała Etta, kim byłam dzisiaj rano? Byłaś sobą, Etta, to oczywiste. Ale rzeczywiście? Nie jestem pewna. Ja też nie. Szły przez niski las i przez wysoki, wzdłuż kamienistych urwisk i otwartych pól. Zdejmowały buty (Etta adidasy, Bryony skórzane kozaki) i przechodziły przez płytkie, kamieniste potoki i parowy z wodą płynącą po skalnych płytach. Były znowu daleko od miast i ludzi i przynajmniej przez kilka najbliższych dni nie musiały się zatrzymywać. Bryony zdjęła bordowy żakiet i zawiązała go sobie w talii. W ciągu dnia robiło się bardzo gorąco i Etta potrzebowała więcej jedzenia, więcej cukru, więcej kalorii, żeby nie tracić sił. Wyczekiwała z utęsknieniem potoków i strumieni, wody chłodzącej bose stopy. Przechodziły właśnie przez rzeczkę płynącą na północ, z nogami drętwiejącymi od zimna, z ciałami spoconymi od gorąca, kiedy Etta powiedziała: Hej, Bryony, jakie są twoje historie? Nie mam żadnych, właśnie o to chodzi. Za każdym razem przy wyjmowaniu stopy z wody obciągała palce, jak najmniej chlapiąc, niczym nurek. Ale przecież musisz mieć. Naprawdę nie mam. Pod tymi wszystkimi cudzymi historiami na pewno masz. Może po prostu zapomniałaś albo nie możesz się do nich dostać, bo są tak
przykryte. Może, powiedziała Bryony. Mogłabyś się nad tym zastanowić, powiedziała Etta. I opowiedzieć mi jakąś, jeśli ci się przypomni. OK, powiedziała Bryony. Szły dalej, Bryony, pionowo wyciągając stopy z wody, Etta, szurając i chlapiąc, żeby woda dotykała jej jak najmocniej. Szły tak, szurały i maszerowały, zamieniając się miejscami na prowadzeniu, kierując się na wschód i północ, trzymając się z daleka od amerykańskiej granicy. Rozbiły obóz na obrzeżach Saint-Elzéar-de-Témiscouata, w opuszczonej stodole wśród kwitnącej gorczycy. Tej nocy Etta śniła, że pływa albo tańczy; nie potrafiła określić, co właściwie, ale to nie miało znaczenia, bo jedno nie różniło się od drugiego, tyle że przy pływaniu to woda była partnerem, wszędzie dookoła, gotowa, podążająca, lekka i łatwa, ciężka i kojąca, cała wpadająca w ramiona i obejmująca ramionami, a kiedy otworzyło się usta, żeby zaśpiewać do rozbrzmiewającej muzyki, wdzierała się do środka, żeby zdradzić swoje sekrety, smakując jak wino. Rano powiedziała: Chcę wracać do domu. Bryony wstała już, zawsze wstawała pierwsza. Do domu? Tak, jeśli nam pozwolą. Martwię się. Ciągle myślę o ojcu, matce, siostrach i braciach… a ty, Gérard, nie martwisz się o żonę? Czy to nie idiotyczne, że jesteśmy tutaj razem, ty i ja, a nie tam, z nimi? Nie, powiedziała Bryony, nie jest. To nie jest idiotyczne, to jest bardzo ważne. Jesteś pewien? Tak. Więc idziemy dalej? Tak. I wieczorem znajdziemy jakąś knajpę, i pójdziemy potańczyć. Jak się uda. OK, westchnęła Etta. Siedziała na ziemi; ciągle jeszcze nie wstała. Chodź, powiedziała Bryony. Wzięła rękę Etty w obie dłonie i pociągnęła, pomagając jej wstać.
Tak bardzo za nimi tęsknię, powiedziała Etta. Wiem, odparła Bryony. Otto przeglądał kartki z przepisami, szukając czegoś, czego jeszcze nie spróbował, do czego miałby wszystkie potrzebne składniki, i niespodziewanie trafił na kartkę zapisaną przez Ettę za młodu, atramentem, który przez sześćdziesiąt lat zdążył już zblaknąć. Pochodziła z czasów, kiedy wrócił do domu na dobre. Dla Ottona na noc było napisane na górze, lekkimi, zaokrąglonymi literami. 20 kwiatów lnu / moździerz Wrzuć kwiaty do moździerza, zgnieć je na papkę. Nałóż na powieki, grubo, żeby czuł na skórze ciężar. Zostaw go, żeby spał. Będzie spał spokojnie, bez męczących snów. Do rana kwiaty wyschną, staną się lekkie i zmienią się w suchy rdzawy proszek, który można strzepnąć z twarzy lekko jak pył albo włosy. Odłożył kartkę na bok i wyszedł na dwór. Omijając stojące na podwórku zwierzęta, poszedł sprawdzić, czy zostało jeszcze trochę kwiatów w lnie rosnącym u Russella. Znalazł cztery. Zerwał je i włożył starannie do kubka, który zabrał ze sobą. Z powrotem w kuchni zerwał płatki i wrzucił do moździerza. Kiedy je zgniatał, kolor stawał się jaśniejszy i bardziej intensywny. Dobry kolor dla żuków, pomyślał. Postanowił szybko, że zrobi żuki jako następne. Trochę trudno szło mu nakładanie kwiatowej pasty na własne powieki, a jeszcze trudniejsze było przejście z zamkniętymi oczami z kuchni do sypialni. Ale kiedy już dotarł do łóżka i położył się na plecach, nie chcąc zabrudzić poduszki, zasnął bez problemu, prawie natychmiast. Otto spał i spał, aż do wieczora, potem przez całą noc i jeszcze długo następnego ranka. Kiedy się zbudził, nieświadomie przetarł dłonią oczy i na poduszkę opadł delikatny brunatny pył. Czuł się wspaniale. Pierwszy raz od długiego czasu czuł się tak, jakby ciało nie stawiało mu żadnych żądań. Wypił kawę i zjadł
śniadanie, a potem zabrał się do pracy nad żukami. Ręce mu się nie trzęsły, a serce nigdzie się nie spieszyło. Kiedy schła pierwsza warstwa papierowej masy, znowu wyszedł na dwór, między swoje zwierzęta i na pole, poszukać więcej kwiatów. Tym razem musiał pójść dalej i szukać dłużej, ale udało mu się znaleźć dwa kompletne kwiatostany i jeden, z którego opadła tylko połowa płatków. Włożył je do wody, żeby były świeże na wieczór. Wieczorem zrobił z nich pastę. Potem zasnął. Następnego dnia przeszukał całe pole Russella, ale nie znalazł ani jednego kwiatka. Słońce paliło gorącem, rozgrzewając mu głowę. Tej nocy jego serce waliło, a płuca szarpał kaszel. Wpatrywał się w odbicia światła na suficie, licząc je wszystkie po kolei, z oddechem rwącym się jak podczas sprintu. Potem wstał i poszedł do kuchni. Wypłukał dużą miskę i zaczął rozrabiać mąkę z wodą, ciągle w piżamie i szlafroku. Ręce mu się trzęsły, ale to nie było przeszkodą podczas mieszania. Później, gdy nadszedł czas na lepienie i rzeźbienie, pił kawę albo whisky albo łykał tabletkę ibuprofenu, żeby je uspokoić. Parę godzin po wschodzie słońca wsiadł do furgonetki i pojechał do sklepu. Właśnie otwierali i wynosili na zewnątrz świeże kwiaty. Dzień dobry, powiedział Otto. Szedł powoli, ostrożnie, w obawie, że przez napad kaszlu może stracić równowagę i wpaść na wypełnione kwiatami wiadra. Znowu po mąkę? Dzisiaj nie, Sheryl. Farbę? Nie, nie dzisiaj, Wesley. Sheryl stała bliżej wejścia, rozdzielając bukiety różowych i żółtych goździków. Proszę, powiedziała, odłożywszy kwiaty, i przytrzymała otwarte drzwi. Dziękuję, powiedział Otto. Już idę, zawołał za nim Wesley, przycinając łodygi zawiniętych w celofan róż. Dwie minuty później, gdy Wesley skończył z różami i wrócił do sklepu, zastał Ottona koło tablicy na ogłoszenia. Chciałem tylko to
powiesić, jeśli można, powiedział Otto, podając Wesleyowi kartkę. Było na niej napisane: Poszukuję: KWIATÓW LNU Proszę o kontakt: OTTO VOGEL, jeśli ktoś jeszcze ma/znajdzie kwiaty lnu na swoim polu albo na łące. Dosyć pilne. Jasne, powiedział Wesley. Na jak długo? Otto policzył chwilę w myślach. Gdzie mogła być teraz Etta? W Quebecu? Na dwa tygodnie, powiedział. Może trochę dłużej. Zadzwonił dzwonek nad otwierającymi się drzwiami. Otto i Wesley odwrócili się. Do środka weszła Sheryl z sekatorem i wiaderkiem pełnym odciętych końców kwiatowych łodyżek. Zmrużywszy oczy, spojrzała na ogłoszenie. Otto, zapytała, masz kłopoty ze snem? Wszystko ze mną w porządku, powiedział Otto. Bo mamy pigułki. Pigułki nie są najlepsze na serce, powiedział Otto. Czuję się dobrze. OK. No to powieszę je na dwa tygodnie, powiedział Wesley. Na samym środku, o tak. Proszę, to dla ciebie, powiedziała Sheryl. Wręczyła Ottonowi żółty goździk, zbyt krótki, żeby włożyć go do bukietu. Po powrocie do domu Otto włożył goździk do kubka, bo wszystkie wazony były za wysokie. Pogłaskał śpiącą świnkę po głowie i dołożył trochę gazetowych ścinków do jej skrzynki. Potem sprawdził, czy już wyschła ostatnia warstwa papierowej masy położona na nowego szopa pracza. Była sucha. Wszystko było tutaj suche. Ostrożnie podniósł gotową figurę i wyniósł na podwórko, żeby znaleźć dla niej miejsce. Oczy bolały go od gorąca. Miał zamiar znaleźć potem jakieś chłodniejsze miejsce w salonie albo w kuchni i znowu spróbować
zasnąć. Piękny szop, powiedziała kobieta z brązowo-siwymi włosami związanymi ciasno z tyłu głowy. Stała między narwalem a pstrągiem. Pod wodą, pomyślał Otto, chociaż nie naprawdę. Dziękuję, powiedział. Postanowiłem, że postawię go tutaj, w tym kącie, żeby patrzył na pstrąga. To ma sens, powiedziała kobieta. Ale nie chcę go sprzedać, powiedział Otto. Ani nic innego. To nie ma sensu, odparła kobieta, ale wiem. Nie powinno padać przez kolejne dwa tygodnie, to byłoby bardzo, Otto przestał kaszleć, nietypowe. Wiem, powiedziała kobieta. Chociaż niewykluczone. Ale nie dlatego przyjechałam. Trzymała dłoń przy boku narwala, jakby chciała go pogłaskać, ale o dwa centymetry dalej, bez dotykania. Przyjechałam, bo pomyślałam sobie, że może będziesz chciał porozmawiać o tym, co może albo powinno się stać w razie jakiegoś nieprzewidzianego nieszczęśliwego wydarzenia. Otto skinął głową i czekał. Kobieta stała, przyglądając mu się, i także czekała. Otto znowu skinął głową i czekał. Chcę powiedzieć, powiedziała kobieta, w razie twojej śmierci, Otto. Przyjechałam zapytać, czy zgodziłbyś się zapisać swoją kolekcję galerii, w razie gdybyś umarł. Aha, powiedział Otto. Zastanawiał się. Jego lewa ręka drżała, więc założył ją, razem z prawą, na plecy. Potem powiedział: Obawiam się, że największy problem będzie taki, że to są głównie prezenty. Prezenty? Tak, prezenty. Dla Etty i dla Russella. Więc nie wiem, czy byłoby stosownie zapisać je komuś innemu. No cóż, powiedziała kobieta, musi być jakiś… Poza tym, mówił dalej Otto, drugi problem jest taki, że szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, komu to mogłoby się spodobać, z takich ludzi, co chodzą do galerii. Oprócz ciebie, oczywiście. Naprawdę?, spytała kobieta.
Naprawdę, powiedział Otto. Jezu! Otto!, powiedziała kobieta. Popatrz. Obróciła się w stronę drogi i wyciągnęła rękę. Procesja samochodów i furgonetek przejeżdżała w ślimaczym tempie, w niektórych pootwieranych oknach widać było lornetki. Otto naliczył piętnaście, zanim zaczęły piec go oczy. Podniósł jedną rękę zza pleców i pomachał. Jakieś ramię z tylnego okna niebieskiego kombi odmachało mu w odpowiedzi. O…, powiedział Otto. Naprawdę? Naprawdę, powiedziała kobieta. Hm, powiedział Otto. A potem dodał: Pomyślę o tym. Dziękuję, odparła kobieta. Zanim odjechała, dała mu kolejną wizytówkę. Mam już jedną, powiedział Otto. Przecież można mieć dwie. Kiedy odjechała, Otto usiadł na trawie obok szopa i przyglądał się przejeżdżającym powoli samochodom. Kiedy nie kaszlał, siedział zupełnie nieruchomo, jak rzeźba, z rękami założonymi do tyłu. *** Nowi rekruci przyjechali w senne sobotnie popołudnie. Niektórzy żołnierze spali akurat na pożyczonych łóżkach, kanapach albo trawnikach, niektórzy rzucali jakieś resztki psu, który do nikogo nie należał. Otto pisał list, a Gérard siedział na dachu kościoła, w którym stacjonowali, obserwując okolicę, mimo że to nie była jego warta. Więc właśnie Gérard pierwszy zauważył ciężarówki jadące po kamienistej szosie i płoszące wszystkie ptaki w okolicy. Więc właśnie Gérard pierwszy zorientował się, że nadjeżdżają, a potem Otto, który usłyszał jego wołanie: Ciężarówki! i wtedy: Etta, już są! Nareszcie. Dokończę później. A potem już wszyscy, wszyscy na jednej ulicy, będącej jednocześnie początkiem i końcem tego miejsca, które kiedyś było miastem, wszyscy żołnierze biegnący tą samą krzyczącą, popychającą
się, roześmianą falą w kierunku ciężarówek. Dowódcy krzyczeli, żeby ustawić się w szyku, ale nikt ich nie słuchał, a oni nie przejmowali się tym. Otto podbiegł do drugiej ciężarówki. Wszyscy żołnierze zgromadzili się wokół pojazdów, pokrzykując, skacząc i poklepując nagrzany metal karoserii, a wszyscy nowi chłopcy siedzieli w środku, wyprostowani, patrząc przed siebie. Wreszcie z szoferki pierwszej ciężarówki zagwizdał dowódca. Wtedy drzwi otworzyły się i wszyscy powysiadali, spotkali się, pomieszali. Ralf MacNeil, powiedział chłopak z aureolą krótko ściętych pomarańczowych włosów, z Labradoru. Energicznie potrząsnął dłonią Ottona. Cieszę się, że wreszcie tu jestem, w końcu, naprawdę się cieszę. Lauren Ingersson, z FlinFlon, powiedział chłopak za nim, sięgając, żeby podać Ottonowi rękę. Mam nadzieję, że macie tu lepsze jedzenie niż na statku. Potem Ralfa i Laurena zagarnęła kolejna grupa, a przed Ottonem stanęła nowa para rekrutów, jeden z pociągłą, wydłużoną twarzą, a drugi z ciemnymi mocno skręconymi lokami. Cześć, powiedział ten pierwszy, jestem Adrian, jestem… Owen, powiedział Otto. Nie, Adrian… O Boże, Owen, powtórzył Otto. Nie, naprawdę, ja… Cześć, Otto, powiedział Owen. Ach, powiedział Adrian. To wy dwaj już się znacie? Tak, powiedział Otto. Tak, powiedział Owen. Akurat wtedy tłum naparł na nich i przesunął, ktoś szarpnął Ottona za ramię i kiedy Otto odwrócił się w tym kierunku, nikogo znajomego nie było, a kiedy odwrócił się z powrotem, Adrian i Owen też już zniknęli; na ich miejscu pojawiły się nowe, nieznane twarze i ciała wytężone w pełnym radosnego napięcia oczekiwaniu na jakieś wydarzenia. Ottonowi wydało się, że patrząc nad głowami, dostrzega włosy Owena, ale Owen nie był wysoki, a tłum cały czas się poruszał, więc nie mógł być pewien.
Wieczorem, kiedy wszyscy schodzili się na kolację, Otto zaczekał przy drzwiach ratusza, w którym mieściła się kantyna. Owen i Adrian przyszli prawie na samym końcu; jeszcze nie wiedzą, pomyślał Otto, że wszystkiego tutaj jest bardzo ograniczona ilość. Sięgnął za plecami Adriana i wyciągnął Owena z szeregu, za róg, do prowizorycznej szatni. Dają tu lepsze jedzenie?, powiedział Owen. Co ty tu robisz?, powiedział Otto. Przecież właśnie mnie wciągnąłeś… Nie, nie tu, Owen, tutaj. Co ty robisz tutaj? To samo co ty. Nie, nieprawda. Nie? Jesteś za młody, Owen. O wiele za młody. Wcale mnie nie pytali. Już ich to nie obchodzi. Ale mnie obchodzi. I ciebie też powinno. No cóż, to miło, bardzo miło z twojej strony, Otto, ale nie masz racji. Nie mam racji? Otto, są też inne sposoby starzenia się, dorastania, inne niż upływ czasu. Bardzo dużo. Jestem jednym z najstarszych ludzi, jakich znam. Czasami mam wrażenie, że najstarszym ze wszystkich. I to niekoniecznie jest dobre. Ale tak już jest. Owen mówił matowym, równym głosem, wstrzemięźliwie. Dziękuję, że się o mnie troszczysz, ciągnął. To dla mnie wiele znaczy, bardzo wiele. W szatni panował cień, w zasadzie nie dochodziło tu światło, poza poblaskami wpadającymi do środka razem z brzękiem naczyń i głosami z kantyny. Otto poczuł dotyk dłoni na lędźwiach i zawstydził się koszuli wilgotnej od potu. Po prostu nie chciałbym, żeby coś ci się stało, powiedział. Człowiekowi wszędzie coś się może stać, powiedział Owen. Pochylił się do przodu, tylko trochę, odrobinę bliżej. Tęskniłem za tobą, Otto, powiedział. Naprawdę tęskniłem. OK, OK, powiedział Otto. Wziął głęboki wdech i cofnął się o krok, dalej. Wypuścił powietrze. Jasne. Ja też za tobą tęskniłem, Owen.
Pewnie. A teraz chodźmy zobaczyć, czy zostało dla nas coś do zjedzenia, OK? OK, powiedział Owen, a jego ręka opadła. …Więc teraz Gérard i ja znowu mamy towarzystwo w pokoju. Doszło do nas [.....] rekrutów, którym kazano rozłożyć śpiwory pomiędzy naszymi. Wydają się sympatyczni. Jeden, Patrice, prawie nie mówi po angielsku, więc dobrze dogaduje się z Gérardem, a drugi to spokojny, miły chłopak z zachodniego wybrzeża, nazywa się Adrian. Opowiadał, że niektórzy nowi chłopcy naprawdę przejmowali się podczas podróży na statku, wpadali w entuzjazm, żeby zagłuszyć strach, albo po prostu z ekscytacji. No a my, oczywiście, byliśmy bardzo przejęci, kiedy przyjechali. Ja też. Dobrze, że coś się dzieje i że jest jakaś nowa nadzieja. Bo dręczy mnie jedna okropna myśl, która oczywiście nie jest prawdziwa, jest bez sensu. Myśl, że wszyscy ci chłopcy, co przyjechali, żeby zastąpić tych, których straciliśmy, zastąpią ich całkowicie i też zostaną zastrzeleni albo zadźgani nożem w ciemnościach, albo rozerwani wybuchem, dokładnie tak samo jak poprzedni, jeden po drugim, a potem przyjadą nowi na ich miejsce i też ich ktoś zastrzeli, zadźga albo wysadzi, dokładnie tak samo, i znowu przyjadą nowi, i znowu, i znowu. A my, pozostali, będziemy się temu przyglądać i wiedzieć, co się stanie, i nie wiedzieć, co zrobić ani co mówić. Czy powinniśmy ich ostrzec, czy pozwolić im cieszyć się ostatnimi chwilami krótkiego życia. I nie wiem, dla kogo to jest gorsze, dla nich czy dla nas. Wiem, że to nieprawda. Ale czasami, kiedy jestem tak daleko, to nie ma większego znaczenia. Dbaj o siebie i jeśli ich zobaczysz, też o Russella, o Harriet, o Josie, o Ellie i Benjiego, o matkę i ojca, i o siebie. Twój
Otto.
~ Etta i Russell zaczęli chodzić na tańce każdego wieczora. Zrobili listę potańcówek we wszystkich wioskach i miastach w okolicy. Jeździli tam na koniu Russella albo samochodem należącym do ojca Etty. Mimo bezwładnej nogi Russell tańczył całkiem dobrze, tylko w trochę zwolnionym rytmie. Etcie to nie przeszkadzało, miała więcej czasu na obroty i piruety. Po jakimś czasie znali już wszystkich muzyków i witali się z innymi tańczącymi. Przychodzili głównie starsi mężczyźni i dziewczyny z okolicznych gospodarstw. Wszyscy byli wyczerpani pracą na farmie albo w fabryce, mieli podkrążone oczy i stwardniałe dłonie, ale ciągle chciało im się wkładać najlepsze buty, wyprasowane ubrania i bawić się, i bawić, tańczyć i tańczyć.
17 Dotarły już do Nowego Brunszwiku i powietrze stawało się każdego dnia odrobinę, ledwie zauważalnie gęstsze i cięższe od soli, kiedy Bryony powiedziała: Mam brata. Tylko tyle. Szły do tej pory przeważnie w ciszy, mąconej jedynie szmerem wysokich traw, które ocierały się o nogi i zostawiały na nogawkach smugi nigdy niewysychającej rosy. To już coś, powiedziała Etta. To już historia. Nie, powiedziała Bryony. To tylko osoba, nie historia. Ale przynajmniej coś, powiedziała Etta. Jaki on jest? …no, lubił gwiazdy. Pewnie dalej lubi. Astronomię. Jest astronomem? Nie, tylko interesował się astronomią. OK. Była sobie kobieta, która miała brata, który kochał gwiazdy. To już historia, prawda? Może. Ale niezbyt dobra. I chyba jednak nie moja. A ty, co ty kochasz? Pewnie morze, tak mi się wydaje. Mimo że nigdy nie byłaś nad morzem? On nigdy nie był w gwiazdach. Chociaż chciał, kiedy byliśmy mali. Chciał zostać astronautą. A ty, kim chciałaś zostać? Chciałam być nim. Nie dziennikarką? To dopiero później. I gdzie on jest teraz? W Królewskim Więzieniu w Saint John’s. Tym na wybrzeżu. Zbliżały się do Ciquart. Etta dojrzała transparenty i tablice sterczące nad niewielkim tłumkiem, który oczekiwał w oddali. Zgromadzeni ludzie wołali rytmicznie: ET-TA! ET-TA! NA-PRZÓD! NA-PRZÓD! Ojej, powiedziała Etta. Nie, powiedziała Bryony. Nie przejmuj się tym… Masz jakieś
rodzeństwo? Czternaścioro, odparła Etta. Ośmiu braci i sześć sióstr. Tłumek zaczął się zbliżać, wychodząc im na spotkanie. Wkrótce rozbłysły flesze, a ludzie krzyczeli, wołali i dawali im różne rzeczy: większe torebki z suszonymi morelami, butelki domowego piwa albo ciastka, i mniejsze: łodyżkę zasuszonej lawendy, wypaloną do połowy świeczkę i srebrną dziecięcą łyżeczkę z wygiętym trzonkiem, aż wreszcie Etta i Bryony przeszły przez całą wioskę i znalazły się po drugiej stronie, znowu same. Przez resztę dnia szły w swoim zwyczajnym milczeniu. Dwie noce później Bryony obudziła się gdzieś koło drugiej nad ranem, jak podpowiadał jej wewnętrzny zegar i widok nieba. Zatrzymały się pod kępą biało-żółtych brzóz. Zastanowiła się przez chwilę: nie chciało jej się siusiu, nie czuła pragnienia ani nie było jej niewygodnie, zimno ani gorąco; nadal była przykryta swoim żakietem i dookoła nie było widać żadnego zwierzęcia ani dokuczającego owada. A jednak się zbudziła. Musiał być jakiś powód. Etta?, szepnęła, obracając się na bok w kierunku legowiska Etty, dwa drzewa dalej. Etta leżała z otwartymi oczami, patrząc wprost na nią, przez nią, gdzieś w dal. Och, mówiła. Ooooch, ooooch. Pomocy. Pomocy. Ooo. Ooooch! Moje ucho. Moje ucho! Mojeuchomojeuchomoje ucho. O Boże o Boże. Oooo. Etta, co się stało? O Boże! O Boże o Boże! Etta! Jestem tu. To ja, Bryony, jestem tu, co… Palę się! Moja głowa! Proszę! Etta, proszę cię, nie wiem… Palę się! Teraz Etta obróciła się na plecy. Jej ramiona i nogi drżały, rozrzucała je, jakby tonęła. Bryony nie mogła podejść do niej bliżej. Moje ucho! Moje ucho! Moje ucho! O Boże! O Boże! O Boże! OK, powiedziała Bryony. Nie ruszaj się. Zostań tu. Otworzyła jedną z toreb, najbliższą, i wyrzuciła ze środka guziki, papier, długopisy, obrączkę, plastikowego konika, dziecięcy bucik, wszystko prosto na ziemię, aż wydobyła butelkę z wodą. Z trudem
odkręciła zakrętkę i odwróciła się do Etty, moje ucho moje ucho moje ucho, po czym zaczęła powoli lać wodę na jej prawe ucho, aż pod głową Etty zrobiła się mała kałuża. Już dobrze, mówiła, dobrze, dobrze, dobrze, nie przerywając, aż oddech Etty się uspokoił, aż przestała rzucać się i krzyczeć i leżała spokojnie, patrząc przed siebie, prosto w niebo. On zginął, wiesz, powiedziała Etta. Śśśś, powiedziała Bryony. Nie żyje. Posłuchaj, opowiem ci historię. Ledwie cię słyszę. Będę mówić wyraźnie. OK, OK. Wtedy Bryony nabrała powietrza i zaczęła opowiadać: OK. Kiedyś była sobie rodzina. Na przedmieściach Ontario, gdzie na pewno jest wiele rodzin, ale ta rodzina była specjalna, może dlatego, że właśnie o niej będę opowiadać, ale to już coś. Była matka i ojciec, i syn, a potem, parę lat później, też córka. Syn spędzał wieczory, przed położeniem się spać, na podwórku, z matką i teleskopem, a matka potrafiła skierować teleskop akurat w najwłaściwsze miejsce, które jakoś umiała rozpoznać, akurat to właściwe, i mówiła synowi, żeby popatrzył, a on patrzył, zamykając jedno oko i przyciskając drugie do okularu, i widział rzeczy, które były tak daleko, że mógł to pojąć tylko wtedy, gdy wyobrażał je sobie w liczbach, nie w zwykłej wyobraźni. Tak więc matka ustawiała teleskop, a syn obserwował, a córka przyglądała im się z okna, każdego wieczora. Tak przyglądałam się i chciałam być tam z nimi, wiedzieć, co on widzi każdego wieczora, aż któregoś dnia, kiedy wszyscy byli czymś zajęci i nikt nie zauważył, jak poszłam sama na tył domu, przystawiłam sobie zielone ogrodowe krzesło, wspięłam się na nie i spojrzałam w obiektyw. Widać w nim było tylko wielki nieostry błękit. Aha, pomyślałam, to Morze. Oczywiście. Dwa lata później matka zmarła, po długiej i powolnej chorobie, w której jej ciało stopniowo niszczało i zjadało samo siebie, jak to się czasami, często, zdarza. A my tylko patrzyliśmy, bo nic innego nie mogliśmy zrobić. Nie byliśmy lekarzami, a lekarze także nie potrafili nic
zrobić. Siadali przy nas w szpitalnych salach i patrzyli razem z nami. Kilka tygodni po jej śmierci poprosiłam brata, żeby pokazał mi, jak się patrzy przez teleskop, żeby mi go ustawił, ale on nie chciał. Nie był wcale niemiły, powiedział tylko: Nie, Bryony, nie mogę, chociaż ciągle widywałam go, jak nocami obserwuje gwiazdy. Ojciec był dobrym i serdecznym człowiekiem i dobrze zajął się dziećmi, mimo że był sam. Dorastali tak w miarę szczęśliwie, syn, wyobrażając sobie gwiazdozbiory w liczbach, córka, wyobrażając sobie ciężkie i mokre morze. W wieku osiemnastu lat brat wyprowadził się i pojechał na studia. Na politechnikę gdzieś na wschodzie. Tęskniłam za nim jak szalona. Ciągle jeszcze chodziłam do szkoły, mieszkałam w domu. Jego nieobecność dokuczała mi strasznie przez pierwsze tygodnie, niczym głód, potem coraz mniej i mniej, a potem życie zaczęło toczyć się własnym rytmem, jakbym była jedynym dzieckiem samotnego ojca. Nie przyjechał na Boże Narodzenie, więc napisałam do niego kartkę. Czy ludzie jeszcze zostają astronautami?, spytałam go w środku. Czy ta epoka nie dobiegła już końca? Odpowiedź przyszła trzy tygodnie później, już po świętach. Tak, odpowiedział. Zostają. Kiedy wróciłam do szkoły w styczniu, rozmawiałam któregoś dnia ze starszą dziewczyną, między lekcją przysposobienia do życia w rodzinie a wychowaniem fizycznym. Mało się znałyśmy, ja i Bette Robbins z puszystymi blond włosami. Powiedziałam jej, że święta były OK, ale nie całkiem, bo brat nie przyjechał do domu. No jasne, powiedziała. Przecież by go tak nie wypuścili. Oczywiście, że by go wypuścili. Siostra Roweny przyjechała do domu na święta z uniwersytetu. Nie wypuściliby go, Bryony, bo twój brat nie jest na studiach, jest w więzieniu. Nie, jest na studiach. W więzieniu. Na studiach. W więzieniu. Dziewczyna poczekała tydzień, a potem spytała ojca. A ojciec
powiedział: Przykro mi, Bryony, bardzo mi przykro… Później dodał: Mogą tam studiować, mają zajęcia. Może chodzić na zajęcia z mechaniki. I jeszcze: Przepraszam cię, przepraszam, przepraszam bardzo, tak mi przykro, powinienem, powinienem był… Ale dziewczyna przerwała: Nie, tato, nie przejmuj się. Jest OK. Nie, nie. I już więcej o tym nie rozmawiali. O tym dlaczego. Ani na jak długo. Więc czekałam, czekałam i czekałam, aż w końcu ojciec także umarł. Nikt się do mnie nie odezwał, żadnych wiadomości ze wschodu, aż wreszcie byłam już dorosła, znalazłam dorosłą pracę i wtedy spotkałam ciebie, jak szłaś na wschód, do morza, i powiedziałaś, że masz siostrę i że też mogę z tobą iść. Nie mogę, pomyślała kobieta, chociaż też miała w oddali kogoś bliskiego, po prostu nie mogę, pomyślała, aż którejś nocy spojrzała w górę na niebo i na gwiazdy, których nazw nigdy nie poznała; tej nocy, wcale nie tak dawno temu, całkiem niedawno, zdałam sobie sprawę, że tak. Tak, mogę. Oczywiście, że mogę. Oczywiście, że powinnam. Tak zrobię. To nie było wielkie odkrycie. Było zupełnie, całkowicie malutkie. I teraz jestem tutaj, Etta. Jesteśmy tutaj. Etta spała. Bryony z powrotem nakryła ją kurtką, a potem położyła się obok. Patrzyła w górę przez brzozowe liście, licząc gwiazdy, aż wreszcie także zapadła w sen. Kiedy zbudziła się rano, późno, dawno po wschodzie słońca, Etta już wstała i siedziała na długim zwalonym pniu. Trzymała twarz w dłoniach i płakała. Hej, powiedziała Bryony. Dzień dobry. Etta nie spojrzała na nią, nie przerwała płaczu. Czy to przez twoje ucho?, spytała Bryony. Ciągle boli? To moja wina, powiedziała Etta. Mówiła, zasłaniając twarz, przez łkanie, z urywanym płytkim oddechem. Przyjechał za mną. Kto? Owen, powiedziała Etta. Na skórze przy uchu miała czerwone plamy; co chwila się drapała. Jesteś pewna, Etta?, powiedziała Bryony. Jesteś pewna, że to byłaś
ty? Jestem. powiedziała Etta. Kołysała się lekko i drżała, zmęczona płakaniem. W porannym świetle jej skóra wydawała się przejrzysta i brunatna. Po raz pierwszy wyglądała na swój wiek. Całkowicie?, powiedziała Bryony. Całkowicie, powiedziała Etta. OK, odparła Bryony. Ale musimy coś zjeść. Otworzyła jedną z toreb i wyciągnęła paczkę krakersów i morele. Proszę, powiedziała, podając Etcie po jednym na zmianę: jeden krakers, jedna morela, krakers, morela. Proszę, proszę, proszę, proszę, proszę. Potem wzięła drugą butelkę z wodą, której nie opróżniła w nocy, odkręciła korek i podała Etcie. Proszę. Etta piła i piła. Teraz, powiedziała Bryony, musimy ruszać. Bez pozostałych? Bez nich. Poszły na zachód, wracając po swoich śladach. Bryony z przodu, Etta parę kroków za nią. Dotarły do szpitala i domu opieki w Grand Falls na kilka godzin przed zmierzchem. Bryony posadziła Ettę na krześle w poczekalni i podeszła do rejestracji. Dzień dobry, powiedział pielęgniarz za kontuarem. Był ogromny, miał pewnie ponad dwa metry. Do tego ciemną skórę i włosy. W czym mogę pomóc? Straciła kontakt z rzeczywistością, powiedziała Bryony. Pielęgniarz pokiwał głową. Jest pani krewną?, zapytał. Nie, powiedziała Bryony. Przykro mi. Pielęgniarz przesunął po blacie w jej stronę formularz, przytrzymując go dłonią przez chwilę. Jako pocieszenie. Tak strasznie mi przykro, powiedziała Bryony. Naprawdę, strasznie. Wiem, powiedział pielęgniarz. To są jej rzeczy, muszą przy niej zostać. Pokazała niewielki stosik na ziemi koło Etty. Plecak, płaszcz i… Strzelba?, powiedział pielęgniarz. Bez naboi i cała przerdzewiała. Tylko zabawka.
OK, powiedział pielęgniarz. W porządku. Na pewno będzie miała wszystko przy sobie. Kiedy wszystkie formularze zostały wypełnione, odprowadzili Ettę do małej sali z wejściem pośrodku korytarza. Etta usiadła na łóżku, Bryony siadła koło niej. Pielęgniarz cofnął się i stanął w drzwiach. Jadę teraz do Saint John’s, Etta, powiedziała Bryony. Do więzienia, powiedziała Etta. Tak, powiedziała Bryony. OK, powiedziała Etta. Przyjadę tutaj później, w drodze powrotnej, powiedziała Bryony. Popatrzyła na Ettę, a potem na pielęgniarza. Oboje kiwnęli głową. Powodzenia z bratem, powiedziała Etta. Na pewno żałuje tego, co się stało. Jestem pewna. Dziękuję, powiedziała Bryony. Do widzenia, powiedziała Etta. Do widzenia, powiedziała Bryony. Kiedy Bryony wyszła, pielęgniarz zaprowadził Ettę korytarzem do drzwi pomalowanych zieloną farbą, ciemniejszą niż pozostałe. To prysznice i toalety, powiedział. Dobrze będzie porządnie się umyć. Dasz radę się rozebrać? Poradzisz sobie z wodą? Dam sobie radę, powiedziała Etta. Kurki są zabezpieczone, mówił dalej. Nie poparzysz się. Ręczniki leżą poskładane w szafkach koło umywalek. Poradzę sobie, powiedziała Etta. Dobrze, świetnie. Wiem. Muszę się tylko upewnić. Poczekam tutaj, aż skończysz. Potem odprowadzę cię do sali. Chyba mogę… Oczywiście, wiem. Ale lubię mieć towarzystwo. Otwierając drzwi do łazienki, Etta przypomniała coś sobie i odwróciła się do pielęgniarza. Wiesz, czy Gérard też tu jest? Wszystko z nim OK? Wszystko z nim w porządku. Pojechał do domu. Jesteś pewien? Ten chłopak z obcym akcentem? Z podartymi spodniami? Jestem pewien.
OK. Traktujcie go dobrze. Wydaje się, jakby był twardzielem, ale jest tylko przestraszony, tak naprawdę bardzo się boi. Jasne. Oczywiście. A teraz poczekam tutaj. Tu, w tym miejscu. OK, w tym miejscu. Tej nocy Etta spała i spała. Jej nogi, stopy i biodra okazały się nagle tak zmęczone. Spała o północy, kiedy zajrzał do niej pielęgniarz, przespała całe rano, gdy przyszła nowa pielęgniarka, Sheila, która miała pięć już dorosłych córek, i przyniosła jej herbatę, jajka, sok i tosty, które zostawiła na stoliku koło łóżka; przespała popołudnie, kiedy Sheila zajrzała znowu z herbatą, aż do nocy. Było już ciemno, kiedy Otto się obudził. Wyprostował nogi i palce u stóp pod kołdrą. Do sali wpadało odrobinę światła przez wąziutką szparę pod drzwiami na korytarz i trochę bladej jasności przez zasłony na oknie. Rozglądał się po sali, aż jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, a potem wstał i znowu się przeciągnął. Czuł się silny i pełen życia. Podszedł do drzwi i wyszedł na korytarz, żeby poszukać łazienki. Troje drzwi dalej, pomalowane na ciemniejszy kolor. Chociaż korytarz był całkowicie oświetlony, nie było widać nikogo. Panowała cisza. W jasnym świetle łazienkowych lamp Otto zastanowił się. Miał na sobie koszulę uszytą z czegoś w rodzaju pół tkaniny, pół papieru, jasnozieloną jak drzwi do jego sali, jak ciężarówki w jego oddziale. Więc wiedzą, kim jestem, pomyślał Otto. Na uchu miał opatrunek. Dotknął go lekko; nadal czuł ból. Przeczesał dłonią włosy i kilka zostało mu na palcach, całkowicie białych. Kiedy wszedł do toalety, zorientował się, że ma na sobie pieluchę. Zdjął ją i wrzucił do śmietnika, załatwił się, spuścił wodę, umył ręce i wrócił do sali. Usiadł na łóżku, w pełni rozbudzony. Nie był ani trochę zmęczony. Słuchał rytmicznego szelestu swojej papierowej koszuli, unoszącej się wraz z jego oddechem, tykania zegara, wycia wiatru za oknem, przypominającego śpiewanie. Tylko że ten dźwięk był zbyt długi, zbyt regularny, zbyt stały, żeby brał się z wiatru. Zbyt solidny. Otto podszedł do okna, podniósł dolną część, z siatką zamiast szyby, tak wysoko, jak się dało, na parę centymetrów, i zaczął słuchać. Znany, tęskny głos. Ostrożnie pomacał opatrunek na uchu i powoli rozwinął bandaż, aż
poczuł na skórze powietrze, a w uchu dźwięk, teraz dwa razy głośniejszy, początkowo niski, potem wznoszący się, by na koniec znów opaść. Kojoty, powiedział, do sali, do zegara, do wiatru. Jak w domu. Przysunął stojący w sali fotel i ustawił go przodem do okna, po czym usiadł i nasłuchiwał. O północy do drzwi znowu zapukał cicho pierwszy pielęgniarz, potem otworzył je lekko. Nocna kontrola, szepnął. Po chwili, widząc puste łóżko, spytał: Etta, wstałaś? Tak, ale wszystko ze mną w porządku, powiedział Otto. Przesunęłaś fotel. Tak, ale nie był ciężki. OK. Jakby co, to następnym razem zawołaj mnie. Pomogę. OK, powiedział Otto i pielęgniarz zamknął drzwi, zostawiając go samego. Otto ciągle siedział na podwórzu, ciągle koło szopa i pstrąga, kiedy sąsiedzi, ci z córeczką i świnkami morskimi, skręcili z drogi w jego podjazd. Otto rozpoznał samochód, granatowy, duży i praktyczny. Podjechał jak najbliżej, starannie omijając rzeźby. Tylne drzwi otworzyły się pierwsze i ze środka wyskoczyła dziewczynka. Hello, panie Vogel!, zawołała i pobiegła prosto do szopa. Pogłaskała go raz od głowy do końca ogona, potem podeszła do wilka i ostrożnie podrapała go między uszami, potem do kuropatwy i tak dalej. Była przy gofferach, zanim rodzice zdążyli wysiąść z samochodu. Dzień dobry, Otto, powiedział ojciec dziewczynki. Dzień dobry, powiedział Otto. Dzień dobry, Otto, powiedziała matka. Dzień dobry, powiedział Otto. Świnka dobrze cię traktuje? Tak, bardzo dobrze. Głównie zajmuje się spaniem i oblizywaniem. No jasne, powiedział ojciec. Wiemy coś o tym, powiedziała matka. Nie wygląda, żeby Russell już wrócił, co?, powiedział ojciec. Nie, powiedział Otto. Jeszcze nie. Pojechał daleko na północ. Aha, powiedział ojciec.
Tak czy siak, powiedziała matka, przywiozłam ci coś. Sięgnęła do samochodu, na tylne siedzenie. Już trochę zwiędły, ale pomyślałam, że może się przydadzą. Wyjęła puszkę od kawy z trzema przywiędłymi kwiatami lnu, którym brakowało połowy płatków. Widziałam twoje ogłoszenie, dodała. Z tyłu za nimi jej córka przebiegła od orła przedniego do lisów i do wiewiórki. O, powiedział Otto. Tak. Tak, dziękuję. Nie ma tego wiele, ale nie znalazłam więcej na naszym polu. Szukała całe popołudnie, powiedział ojciec. Przykro mi, że nie ma więcej. Nie, nie, te są świetne, powiedział Otto. Dziękuję, naprawdę. Spojrzał na kwiaty, licząc w myślach płatki. Zwisały smętnie, poruszane przez wiatr. Trzymajcie się, pomyślał Otto, jeszcze tylko trochę, proszę. No cóż, powiedział głośno, chciałbym bardzo zaprosić was na kawę, ale… Nie, nie, przerwał mu ojciec. Dziękujemy, ale musimy jechać dalej. Spieszymy się na basen, na lekcję pływania. Odwrócił się w stronę córki, która skakała akurat między konikami polnymi. KATIA!, zawołał. PŁYWANIE! Ale dziewczynka nie zwróciła na niego uwagi. Trzy podskoki, dotknij-konika, trzy podskoki, dotknij-konika. Ojciec wzruszył ramionami i poszedł w jej kierunku. Kiedy odszedł parę kroków, matka zbliżyła się do Ottona, trzymając w dłoni puszkę z kwiatami. Powiedziała: Wszystko w porządku, Otto? Trochę kłopotów ze spaniem, powiedział Otto. I ze starością. Mogę zrobić dla ciebie pastę z kwiatków, jeśli chcesz, i podrzucić po kolacji. Nie, powiedział Otto. Nie trzeba. Lubię to robić. Dam sobie radę. Otto, nie poruszyłeś się w ogóle, od kiedy tu jesteśmy, przez cały czas. Nie? Nie. Powiedz mi, czy możesz wstać? Teraz? Tak, teraz. Otto zawahał się. Nie, powiedział. Nie mogę. Nie w tej chwili.
OK, powiedziała matka. Pomogę ci. Zrobimy to tak, jakby nic się nie działo, po prostu pójdziemy i porozmawiamy. Nie, nie trzeba, powiedział Otto. Naprawdę nie ma… Naprawdę jest, powiedziała matka. Nie była dużą kobietą, ale miała wiele siły. Solidne nogi, ramiona, tułów. To od pływania, powiedziała. Jednym ramieniem objęła plecy Ottona, sięgając dłonią pod jego pachę, przechyliła go w swoją stronę i dźwignęła. Wstał szybko, z łatwością, niczym pusty dzbanek, kiedy spodziewała się pełnego. Możesz iść?, spytała. Nie wiem, odparł Otto. OK, to spróbujmy. Zrobiła krok prawą nogą, Otto za nią. Dobrze, OK, świetnie. Potem lewa, OK, dobrze. Teraz prawa. Teraz lewa. Jestem po prostu zmęczony, powiedział Otto. Lewa, powiedziała matka, i prawa. Katia, pogłaskawszy już każde zwierzę, podbiegła do nich w podskokach, kiedy dochodzili do frontowych drzwi. Gdzie idziecie?, spytała. Zobaczyć świnkę Ottona, powiedziała matka. Obiecał, że mi ją pokaże. Super!, zawołała Katia. UWIELBIAM świnki morskie! Ojciec szedł parę kroków za nią i uchwycił spojrzenie, które żona rzuciła mu nad głową córki. Może poczekam w samochodzie?, powiedział. Nie, nie, nie ma potrzeby, naprawdę. Możecie wszyscy wejść zobaczyć świnkę. Ma pan też jakieś dzieci? Jakieś zabawki?, spytała Katia. Nie, powiedział Otto. Niestety. Tylko świnkę. No trudno, szkoda, ale nie ma sprawy, powiedziała Katia. Może później. Stanęli nad skrzynką, w której mieszkała Płatek. Spała akurat. Ciągle śpią, powiedziała Katia. Moja też. Niech się pan nie martwi. Włożyła rączkę do skrzynki i poklepała papierową świnkę. Ta jest fajna, powiedziała. Zanim wyszli, matka postawiła puszkę na blacie, zaraz obok
miejsca, gdzie opierał się Otto. Dasz radę podnosić nogi samodzielnie?, szepnęła. Tak, szepnął Otto. Pokaż mi. Podniósł lewą nogę, kilka centymetrów nad podłogę. OK, szepnęła matka. W porządku? Tak, szepnął Otto. OK. Kiedy odjechali, Otto wziął pióro i kartkę papieru i ciągle stojąc, na wypadek, gdyby siadanie okazało się nieodwracalne, napisał: Kochana Etto, Zdarzają się lepsze i gorsze dni. Powiedziałaś mi kiedyś, dawno, żebym pamiętał o oddychaniu. Dopóki dajesz radę oddychać, robisz coś Dobrego, powiedziałaś. Wyrzucasz z siebie stare i wpuszczasz nowe. I dzięki temu idziesz przed siebie, do przodu. Czasami to wszystko, co potrzeba, żeby iść dalej, powiedziałaś, po prostu oddychać. Więc nie martw się, Etta, nawet jeżeli nie robię nic więcej, to nadal oddycham. Musisz być już prawie na miejscu, blisko. Mam nadzieję, że tak jest. Mam nadzieję, że widzisz wszystko. Piszę tylko, żeby ci powiedzieć: jestem tutaj, nie martw się. Jestem tu, oddycham i czekam. Otto.
Potem zrobił pastę z kwiatów lnu, nałożył na powieki i zapadł w sen. Russell stał na owalnej, płaskiej skale. Była najwyższa w promieniu wielu kilometrów i cała obrośnięta pomarańczowymi, zielonymi i szarymi porostami. Kobieta stojąca obok była niziutka, ze zmarszczkami wokół oczu jak zbiegające się promienie. Miała na sobie płaszcz ze skóry i z futra, na którym prawie niewidoczne były jej siwe
włosy. Trzymała dłoń na jego ramieniu. STADO POWINNO NADEJŚĆ STAMTĄD JESZCZE DZISIAJ, krzyknęła. Wiatr wiał tak głośno, że Russell ledwie ją słyszał. W CIĄGU SZEŚCIU GODZIN, JESTEM PEWNA. Oboje usiedli na skale, starając się nie zniszczyć porostów. NIE MASZ ŻONY?, zawołała. NIE, odkrzyknął Russell. MOŻE JEST CI LEPIEJ SAMEMU, TAK JAK MI, krzyknęła. TAK, krzyknął Russell. MOŻE TAK. *** Kwaterowali w wiosce z nowymi rekrutami prawie przez tydzień, aż w końcu, bez podawania żadnych powodów, Otto, Gérard i wszyscy inni zostali obudzeni o czwartej nad ranem w niedzielę, jeszcze mglistą i zimną, i musieli szybko się ubrać, wysikać, spakować swoje rzeczy i wymaszerować na zachód. Owen dogonił Ottona w szeregu. Wiesz, dokąd idziemy? Nie wolno ci tak łamać szeregu, dostaniesz baty albo każą ci iść całkiem z tyłu, powiedział Gérard, wychylając się zza Ottona. OK. Wiem. Otto, wiesz? Dokąd idziemy? Dlaczego? Nie mam pojęcia, Owen. Aucune idée, powiedział Gérard. Czy to się często zdarza? Że wszystko jest normalnie, a potem nagle, bez ostrzeżenia, zbiórka i idziemy? Czasami, powiedział Otto. Słuchaj, powiedział Gérard. To nie jest najgorsze. Znacznie lepsze niż wymarsz, bo mordują nam po kolei wartowników i strażników. Albo włamują się nocami na kwaterę i podrzynają gardła. To teraz to tylko miła poranna rozgrzewka. Aha, powiedział Owen. Czy takie rzeczy… Ale tamto i tak nie jest najgorsze, ciągle lepsze niż wtedy, kiedy to my wchodzimy do miasta. Lepsze niż stanie przy oknie i patrzenie, jak dwóch obcych facetów oddycha przez sen, i świadomość, że zostało im może sześć, może siedem oddechów, zanim twój nóż poderżnie ich gardła, tak żeby nie mieli czasu ani sposobu obudzić się i krzyczeć, tylko co najwyżej otworzyć na chwilę oczy i zobaczyć ciebie, poczuć, jak
serce im wali, a potem zamiera w gardle… Jezu, Gérard, przerwał Otto. Zwrócił się do Owena: Nie, wcale tak nie robimy… Nie ma sprawy, powiedział Owen. Zresztą, powiedział Otto. Nawet jeśli robimy… Umilkł i westchnął. Słuchaj, powiedział Gérard. To jak szachy. Czasami nasza kolej zrobić ruch, w obronie albo w ataku. Czasami bardzo długo się nie ruszamy. Czasami cofają nas na miejsce, z którego dopiero co wyszliśmy. Tutaj to wszystko wydaje się przypadkowe, ale z góry, skąd widać całą szachownicę, pewnie ma jakiś sens. Pewnie mają jakąś strategię, jakiś plan. Trzeba tylko wiedzieć, mon petit Anglo, czy jesteś pionkiem, czy królową. Owen spojrzał na Ottona i powtórzył: Królową czy… Nie umiem grać w szachy, powiedział Otto. Szli dalej w milczeniu. Owen nie wrócił na swoje miejsce. Po kolejnych trzydziestu sześciu krokach został zauważony i kazano mu przejść na sam koniec. To już niedługo, powiedział Otto. Na pewno jesteśmy już niedaleko. Kiedy Owen odszedł, Gérard spytał: Niedaleko czego? Wiesz w ogóle, gdzie jesteśmy? Nie, powiedział Otto. Ale musimy być niedaleko czegoś. On jest dziwny, powiedział Gérard. Na twoim miejscu nie spędzałbym z nim zbyt wiele czasu. Wiem, powiedział Otto. Nie martw się, wiem. Maszerowali aż do zapadnięcia ciemności, a potem jeszcze przez kilka godzin przez noc, aż dostali rozkaz zatrzymania się i rozbicia obozu. Rozpalono niskie, małe ognisko, osłonięte ze wszystkich stron oprócz jednej, podgrzano i rozdano jedzenie. Wszyscy byli wykończeni, ale nikomu nie chciało się spać; siedzieli wokół ogniska w zwijającym się spiralnie szeregu, tak blisko, jak tylko się dało, rozmawiając cicho po dwóch i trzech o niczym specjalnym, bo spędzili ze sobą tak wiele nocy i ciemnych godzin, i chwil pomiędzy nimi, że pozostało im rozmawiać już tylko o niczym. Aż w którymś momencie, gdzieś między kolacją a snem, spomiędzy dwóch chłopaków kłócących się o nic i trzech
opowiadających historie o niczym, Owen zaczął śpiewać: Chociaż cię zmoczą deszcze kwietniowe Po nich rozkwitną kwiaty majowe. Lekkim, pełnym tenorem. Zupełnie tak samo jak w szkole Etty. Patrzył wprost na Ottona, który przestał rozmawiać. Więc kiedy pada, nie trzeba łez, Bo nie jest zwykła ta ulewa Przyniesie fiołki i bez. Aż w końcu wszyscy przestali rozmawiać i zaczęli słuchać. Kilku przyłączyło się do śpiewu, niektórzy melodyjnie, inni fałszywie, a pozostali po prostu siedzieli w milczeniu, przyglądając się muzyce, jakby to był film. A gdzie nad wzgórzem chmury co chwilę, Wkrótce zakwitną złote żonkile. Wypatruj wilgi w kwietniowy dzień I pięknym śpiewem się ciesz, Bo jej piosenka przynosi deszcz. Szukaj więc wilgi w kwietniowy dzień I pięknym śpiewem się ciesz, Bo jej piosenka przynosi deszcz. Następnego dnia, kiedy pakowali swoje rzeczy, piosenka dźwięczała Ottonowi w głowie. Dźwięczała, kiedy ruszyli dalej w drogę
i kiedy maszerowali przez gorące, suche pola, porośnięte wysoką trawą, i małe sady; kiedy zatrzymali się i rozbili obóz na kolejną noc, tylko że tym razem nie pozwolono im rozpalić ogniska ani hałasować; musieli położyć się spać od razu po zjedzonej w milczeniu kolacji i brzmienie piosenki w jego głowie mieszało się z szumem morza, falującego zaraz po drugiej stronie skarpy, za którą byli ukryci. Wrócili nad wodę i niewidzialna obecność oceanu ukołysała Ottona do snu jak piosenka. Dzień zaczął się, zanim rozpoczął się poranek. Zjawił się ze światłem, które nie pochodziło od słońca, z pędem, hałasem i czyjąś ręką na namiocie Ottona, opierającą się na płótnie, spadającą na niego z góry, wciskającą się w ścianę namiotu, tak że Otto musiał odturlać się na bok i zerwać na nogi, odepchnąć martwy ciężar od siebie, prosto w jasne niesłoneczne światło i nieporanny hałas; zaczął pospiesznie wciągać buty i podążył za popychającą go falą pozostałych w górę skarpy i w dół, w stronę morza, gdzie na piasku przed rozbijającymi się falami kłębiło się morze ludzi, wszędzie, ze wszystkich stron, powiększające się z każdą chwilą, aż granica między lądem a wodą zatarła się i znikła, były już tylko ciała, i ponieważ wszyscy krzyczeli, Otto także krzyczał, po kostki, po kolana, po pas w wodzie: wsiadać! wsiadać! wsiadać! i: wyrzucić ich! ktoś ciągle krzyczał i wszyscy krzyczeli: tu! i: tam! dookoła łodzie i chłopcy i mężczyźni i chłopcy, oddychający wodą, plujący wodą, wszystko strasznie głośne i kolorowe, ale ciemniejące i coraz ciemniejsze, i lepiej zejdź na dół, na dół, niżej, głębiej, głębiej, głębiej, woda cieplejsza, niż się spodziewał, kołysząca rytmicznie, a w jego głowie wciąż rozbrzmiewająca piosenka, woda nadal czarna, bo jeszcze nie wzeszło słońce, dopiero za chwilę, połowa krzyków, połowa ciał, połowa mundurów dobrze znana, jak się nauczył, a druga połowa taka, jaką nauczono go rozpoznawać, ale z zupełnie innych powodów, i obie te połowy strzelają i krzyczą, wszyscy strzelają i krzyczą, i ktoś albo coś wybucha w wodzie, jak coś może wybuchać w wodzie? Potem uderzenie hałasu światła żelaza w bok jego głowy z prawej strony, jego ucho, w jego ucho, a potem coś uderzającego w brzuch, jak pięść, tylko większe, cięższe, ciało padające na jego ciało, głową do dołu w wodzie, Otto jedną rękę trzyma na głowie, na uchu, mruży oczy, żeby widzieć w świetle, które jest wszędzie, wszędzie dookoła, a drugą ręką sięga
w dół, żeby odwrócić to drugie ciało, którego policzki wydymają się i wykasłują wodę, to Owen, Owen, z domu, jest taki nieduży, kaszle znowu, a woda wdziera się do jego otwartych ust, chyba krwawi z rany na piersi albo pod piersiami, z samego środka, Otto odsuwa dłoń od swojej głowy i dwojgiem ramion podnosi i ciągnie, podnosi i wyciąga Owena z wody, dalej na piasek, stara się znaleźć jakieś spokojne ciemne miejsce, krzyczy: pomocy, proszę! Proszę! Jego krzyk to kolejny głos wśród innych krzyków, wszyscy krzyczą, nawet ci, którzy nie śpiewali, którzy tylko przyglądali się wcześniej, teraz dołączyli do chóru i wszystkie krzyki potężnieją, wypełniają nieskaleczone ucho Ottona, powietrze, wszystko dookoła. Owen umiera, zanim Otto kładzie go na ziemię. Nie ma spokojnego miejsca, żeby go położyć. Żadnego czystego miejsca, żadnego spokojnego miejsca. Kładzie go na plaży, obok pozostałych. Jego oczy są otwarte. Otto wie, że powinien je zamknąć, ale nie może. Zostawia je otwarte. To moja wina, mówi. I chociaż Owen nie żyje, odpowiada: Nie. A Otto mówi: Tak. I Owen mówi: Może. I wtedy z ucha Ottona strzela biały błysk przez całą głowę i przez całe ciało; chciałby pocałować Owena, ale nie robi tego i zaczyna biec, biegnie z powrotem pod górę na skarpę, z powrotem do obozu, i dalej, dalej, jeszcze dalej. Otto biegł przez czterdzieści minut; siedem tysięcy dwieście kroków. Biegł, aż trafił na brytyjską wojskową ciężarówkę zaparkowaną na poboczu pustej drogi. Uruchomił ją, łącząc przewody, jak wcześniej w życiu tyle traktorów, młockarni, furgonetek, i pojechał dalej, aż do najbliższego miasta, gdzie wysiadł, znalazł najciemniejszy bar, jaki się dało, i chociaż słońce dopiero wschodziło, zamówił whisky, i chociaż słońce dopiero co wzeszło, dostał ją. Siedział tam cały dzień. W którejś chwili, pod wieczór, pojawiła się Giselle. Objęła go ramionami za szyję, a on przeciągnął dłonią w górę jej nóg, na których nie miała pończoch, tylko szew narysowany kreską na gołej skórze; ona uśmiechnęła się i powiedziała: Tak?, i poprowadziła go ze sobą, na ulicę, za róg, po schodach na górę do jej pokoju. Otto zdzierał z niej ubrania, jakby to one
paliły jego ucho. Wdarł się w nią, jakby była wodą poczerniałą od krwi. Później, kiedy spał, Giselle zabandażowała mu ucho, owijając czysty biały bandaż dookoła i dookoła. * Spędził kolejne tygodnie między tymi dwoma miejscami, barem i pokojem Giselle. Zdał sobie sprawę, na moment, musiała to być sobota, że nie może wrócić. Słyszał wiele historii, siedząc z Russellem naprzeciwko radia, o żołnierzach takich jak on, zastrzelonych bez pardonu gdzieś w polu kwitnących maków. Tak więc pozostawał mu bar i pokój Giselle, raz tu, raz tam, prosto, bez komplikacji. Był akurat w barze, parę dni później, wczesnym wieczorem, kiedy do środka weszła najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widział. Jej pończochy były prawdziwe. Uśmiechnęła się do barmana porozumiewawczym uśmiechem i usiadła przy stoliku z tyłu sali, samotnie. Otto, który siedział przy barze, wypił do końca swojego drinka, odstawił szklankę i podszedł do niej. Mój Boże, powiedział. Winnie. Cześć, Otto, powiedziała Winnie. Wstała, żeby go objąć, a on nie podniósł nawet ramion, wiszących ciężko, jak u dziecka, położył tylko głowę na jej ramieniu. Koszmarnie pachniesz, powiedziała. Wiem, odparł. Ty pięknie pachniesz. Wiem. Usiedli naprzeciwko siebie, ona z kieliszkiem wina, on bez niczego. Myślą, że zginąłeś, powiedziała. W oceanie. Na jedno wychodzi. Co za bzdura. Dobrze o tym wiesz. Nie bądź głupi, Otto. O tobie też myślą, że może nie żyjesz. To co innego. Wysłali już list? Do mamy? Jeszcze nie. Są opóźnienia. Skąd wiedziałaś, że to nieprawda? Że nie zginąłem? To moja praca, żeby wiedzieć różne rzeczy. Popytałam tu i tam. Znasz Giselle? Oczywiście. To też jej praca.
O. A ty, dobrze się miewasz? Mam się wspaniale, Otto. O wiele, wiele lepiej, niż się spodziewałam. To z tobą jest kiepsko. Martwią się o ciebie w domu. Bardzo. Nie ma potrzeby. Możesz im to powiedzieć. Ale nic więcej. Zresztą to o ciebie trzeba się teraz pomartwić. Giselle musi zaraz wyjechać. Ma dużo do zrobienia, nie powinna była poświęcić ci tyle czasu… Co wtedy ze sobą zrobisz? Nie mówiła, że wyjeżdża. Ona nie mówi wielu rzeczy. Słuchaj, myślę, że mogę wszystko załatwić, żebyś mógł wrócić bez problemu. Ale ja nie mogę wrócić. Możesz. Nie wiem. Możesz. To nie będzie na długo. OK. OK? OK. Dziękuję, Winnie. Sięgnęła pod stołem do jego ręki i ścisnęła mu dłoń. Jezu, Otto, powiedziała. To oczywiste. Wieczorem Otto wziął pióro ze stolika nocnego Giselle, a z kieszeni wyjął serwetkę z baru i napisał: Moja kochana Etto, Potem napisał o marszu, napisał o śpiewaniu, napisał o obozie, o poranku, o morzu, o łodziach, o tłumie, o morzu, o uchu, o morzu, o Owenie, o morzu, o morzu, o wodzie. ~ Etta wysunęła ramiona z długich rękawów granatowego kombinezonu, potem zdjęła spodnie. Na nadgarstkach, na dłoniach i na kostkach, pomiędzy brzegiem nogawek a skarpetkami, miała ciemniejsze smugi od fabrycznego pyłu. Przez okno widziała, jak Russell jedzie na koniu w stronę jej domu. Zbyt wcześnie. Czekał, siedząc na koniu, na podwórzu, gdy Etta kończyła się
szykować. Odkładała naczynia po kolacji, upinała włosy, wiązała buty. Jesteś pewien, że nie chcesz wejść?, wołała przez otwarte drzwi wejściowe. Poczekać tutaj i napić się kawy? Nie, dzięki, mówił Russell. Nigdy nie wchodził do środka. I zawsze przyjeżdżał za wcześnie. Etta miała dwie sukienki na tańce, zieloną i błękitną. Tego wieczora włożyła ciemniejszą, zieloną. Plisowana spódniczka podfrunęła do góry i opadła, gdy Etta dźwignęła się na konia Russella. Siadając, w dole brzucha poczuła nagły, ostry ból. Wszystko w porządku?, powiedział Russell. Etta odetchnęła głęboko. W porządku, powiedziała. Jedźmy. Po tańcach Etta i Russell wracali do miejsca, gdzie zostawili konia. Było parę minut po jedenastej. Russell niósł kapelusz w dłoniach. Wszyscy poszli w inną stronę albo z powrotem do miasta, albo na plac, gdzie parkowały samochody i przywiązywano konie. Russell bał się, że ktoś przez pomyłkę może zabrać jego konia, więc przywiązywał go zawsze gdzie indziej, z daleka. Zazwyczaj to Russell wyznaczał tempo marszu podczas wyjść na tańce i powrotów, zazwyczaj Etta musiała na niego czekać, ale tego wieczora ledwie za nim nadążała. Stawiała dwa kroki, zatrzymywała się, oddychała głęboko, znowu dwa kroki, stop, oddech. Etta, powiedział Russell, naprawdę dobrze się czujesz? Nie wiem, powiedziała Etta. Szli właśnie drogą biegnącą na tyłach domów, we wszystkich były zgaszone światła. Po drugiej stronie ciągnęły się pola. Etta zatrzymała się, przykucnęła, położyła płasko obie ręce na ziemi dla podparcia. Oddech. Oddech. OK, powiedział Russell. OK, OK. Dobrze. Idę po konia. Zostań tutaj. Tak szybko, jak się da. OK? Etta oddychała, oddychała i kiwnęła głową. OK. Miała zamknięte oczy. Kiedy kroki Russella umilkły, odczekała dziesięć sekund i odepchnęła się rękami od ziemi, żeby wstać. Przeszła, dwa kroki, oddech, dwa kroki, oddech, do żywopłotu rosnącego na tyłach jednego z ciemnych domów. Rozgarnęła sztywne suche gałązki, o które zahaczała jej spódniczka, i wsunęła się do środka, na drugą
stronę. Kiedy już się schowała, niewidoczna dla nikogo, przykucnęła znowu, kładąc dłonie na chłodnej, prawie wilgotnej ziemi. Każda część jej ciała, od klatki piersiowej do ud, ściskała się i kurczyła, wciągając ją w głąb. Etta zwinęła się jak najciaśniej i położyła głowę na trawie. Między żywopłotem a ogrodzeniem było akurat tyle przestrzeni. Dotyk trawy na skroni był doskonale zimny, miękki i stabilny. Etta policzyła tygodnie: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, prawie osiem. Prawie osiem tygodni. Pięćdziesiąt pięć dni. Liczyła je od początku do końca i z powrotem, od początku i od końca. Za każdym razem w myślach zamykała i odkładała na bok jedno z imion, o jakich pozwoliła sobie marzyć, po cichu, każdego tygodnia – znikały w ciemności, jasne i kolorowe. Zamykała i odkładała. Jej ciało kurczyło się i ziemia pod spodem była mokra. Słyszała, jak Russell wrócił kilka minut później, słyszała, jak zsiadał z konia. Etta? Etta? Usłyszała, jak przyklękał, by znaleźć ślady jej butów. Jak koń parsknął, a potem odszedł parę kroków. Jak zatrzeszczały gałęzie. Jak Russell gwałtownie wciągnął powietrze. Spokojnie, Russell, wszystko w porządku. Żyję. Kiedy to mówiła, okruchy ziemi przylepiły się do jej wilgotnych ust. Boli mnie brzuch i muszę się położyć, nic więcej. Zza żywopłotu słychać było konia z apetytem zjadającego zboże rosnące na polu. Dobrze. OK. Chcesz zostać tutaj czy pojechać do domu? Na razie zostańmy jeszcze chwilę. OK. Russell wysunął się spomiędzy gałązek i stał po drugiej stronie, z koniem, przez kolejne trzydzieści sześć minut. Poklepywał konia i głaskał po bokach, aż zaczęły lśnić. Wszystko dobrze, wszystko dobrze, szeptał. Po trzydziestu sześciu minutach Etta rozprostowała się trochę i zawołała przez gałęzie: Możemy jechać do domu. Jesteś pewna?, powiedział Russell. Nie patrzył na dół, na jej spódniczkę, na jej nogi. Jestem pewna. Już wszystko dobrze. Jak zwykle. W domu, gdy Russell ją zostawił i odjechał, Etta zdjęła z siebie ubranie i wrzuciła do umywalki. Bieliznę, sukienkę, pończochy,
wszystko. Zrobiły się czerwone, zupełnie czerwone. Nie można było ich doprać. Kiedy wyschły, ciągle brunatnoczerwone, zwinęła je i wrzuciła do metalowego wiadra, które postawiła na polu za domem. W tym wiadrze, razem z listem napisanym do Ottona, ale niewysłanym, spaliła je, patrząc, jak czernieją, razem ze ściankami wiadra. Następnego dnia przyszedł list od Ottona. Moja kochana Etto, było w nim napisane, a później pełno było starannie wyciętych prostokątów. Z powodu tych prostokątów nie można było nic więcej przeczytać. Nie poszli z Russellem na tańce przez kolejne dwa tygodnie. Piętnastego wieczora Russell przyjechał do Etty. Przerzucił niesprawną nogę nad końskim grzbietem i opuścił się na dół. Przywiązał konia do drzewa rosnącego koło szkoły i zawołał przez otwarte drzwi wejściowe: Etta, to ja. Dzisiaj chciałbym wejść. Etta podeszła do drzwi, ciągle w kombinezonie, z listem od Ottona w kieszeni. Chodzi o to, powiedział, że Ottona tu nie ma, a ja jestem. Będę też tutaj jutro i pojutrze, i następnego dnia, i następnego, i następnego. Tu na miejscu. Etta wyszła na zewnątrz i zamknęła za sobą drzwi. Podała mu dłoń. Proszę, powiedziała. Lewą dłoń. Russell wziął ją w swoją prawą. Nie możesz wejść, powiedziała Etta, ale możemy zostać tutaj, na schodach. Stali więc na schodach, a on trzymał jej rękę, a kiedy się zmęczyli, usiedli na schodach i on dalej trzymał jej dłoń. Ściskał ją tak mocno, że Etta czuła pulsowanie krwi w każdym palcu, w całej dłoni, aż do nadgarstka, ale nic nie powiedziała. To powinno boleć, mówiła sobie. Powinno. Kiedy Russell pojechał, musiała prawą dłonią rozprostowywać palce. Przez cały następny dzień w fabryce patrzyła, jak zginają się z powrotem, i musiała je specjalnie prostować, raz za razem. Odpowiedziała Ottonowi na list: Otto,
Teraz jest ciężej. Czekam i pracuję i czekam i pracuję i pracuję i pracuję i pracuję i czekam i czekam i czekam i czekam i czekam. Następnego wieczora Russell przyjechał znowu, wcześniej. Jesteś pewna, zawołał, z odległości dziesięciu metrów, nie zsiadając z konia, na podwórku, że chcesz jechać na tańce? Że dobrze się czujesz? Tak, zawołała Etta w odpowiedzi, jestem całkowicie pewna. Tańczyli w nowy sposób. Wcześniej, mimo że Etta była zawsze zmęczona po pracy, trzymała głowę wysoko, patrząc nad ramieniem Russella, ale teraz, tego wieczora, pozwoliła głowie opaść, oprzeć się w ciepłym miejscu przy zagłębieniu jego szyi, gdzie policzkiem wyczuwała jego puls. Wyszli z potańcówki wcześniej niż zwykle. Na polu gorczycy pomiędzy parkingiem a miejscem, gdzie przywiązali konia, zatrzymali się i Etta pocałowała Russella w usta, a Russell całował jej szyję, kiedy ona jedną ręką odpinała zamek swojej ostatniej, niebieskiej sukienki, a drugą rozplątywała schowaną w kieszeni chusteczkę, w której zawinięta była gładka rybia czaszeczka, aż dotknęła jej ciepłej skóry. Och, och, och. Etta wysiadła z autobusu i szła drogą do swojego domu. Uśmiechała się. Russell będzie tu za pół godziny. Urzędowy list, w znajomym kolorze zgniłej zieleni, leżał na progu, przyciśnięty małą kupką kamieni dla ochrony przed wiatrem. O mało na niego nie nadepnęła. Nie podniosła go. Usiadła obok na stopniu, blisko, prawie go dotykając, ale jednak nie na tyle blisko. Przestała się uśmiechać, zamknęła oczy. Tak właśnie zastał ją Russell, kiedy przyjechał, dwadzieścia sześć minut później. Zsiadł z konia, przywiązał go do drzewa, tego, wokół którego zawsze gromadziły się psy odprowadzające dzieci do szkoły, i ruszył w jej kierunku, z początku pospiesznie, a potem, gdy zauważył list, coraz wolniej. Nie otworzyłaś, powiedział. Nie jestem jego żoną, powiedziała Etta. Ani rodziną. Nie powinni
przysyłać go do mnie. To jakaś pomyłka. Russell usiadł na schodku obok niej, z dala od listu. Położył lewą dłoń między nimi, otwartą, żeby mogła wziąć go za rękę, gdyby chciała, ale nie zrobiła tego. Nadal chcę jechać dzisiaj na tańce, powiedziała. Jeśli ty też chcesz. Tak, powiedział Russell. Możesz go podnieść, zanieść do środka i położyć na stole, żeby wiatr go nie zwiał? Russell sięgnął przez Ettę i zepchnął kamyki w dół po schodkach. Podniósł zielony list i wszedł niezgrabnie na najwyższy stopień i do środka. Zanim położył list na stole, przycisnął go do piersi, zostawiając wgniecenie w kształcie dłoni na środku, gdzie napisano adres. Czuł przez niego bicie swojego serca. Mocne, szybkie i straszne. Kiedy do niej wrócił, powiedział: Chcesz się przebrać? Nie, odparła Etta. Jesteś głodna? Nie, powiedziała Etta. Wzięła go za rękę. Chodźmy, powiedziała. Wszystko w sali tanecznej należącej do Kenaston School było znajome. Każdy człowiek, każdy utwór i każdy krok. Etta i Russell zatańczyli do wszystkich piosenek, tylko ze sobą nawzajem. Klarnet i trąbka, i pianino, i perkusja, i skrzypce, i ich własne kroki na parkiecie; Etta otworzyła na to wszystko uszy i zamknęła oczy, nie słyszała nic innego. W domu, później, Russell czekał, nie zsiadając z konia, na podwórku. Zostanę tutaj, powiedział. Możesz mnie zawołać albo nie. Etta zamknęła za sobą drzwi wejściowe. Przez okno widziała konia Russella zjadającego mlecze. Usiadła przy stole i wsunęła palec pod brzeg zaklejonej koperty, wciągnęła jej zapach. Kartka w środku złożona była na trzy równe części.
18 Pod oknem szpitala oddalonego 599 kilometrów od nabrzeży Halifaksu i 3379 kilometrów od Davids-dottir w Saskatchewan wył kojot i Otto słuchał jego głosu. Słuchał i czekał, a wycie stawało się coraz bardziej donośne, coraz bliższe. Słuchał i czekał, aż dojrzał szorstkie futro, potem zobaczył zarys trójkątnego pyszczka i wreszcie poczuł zapach wilgotnego, ciepłego oddechu. A kojot był tuż obok, pod oknem. Etta, powiedział kojot. Tu jesteś. Kto? Sprawdź w kieszeni, powiedział James. W lewej kieszeni płaszcza. Otto odwrócił się od okna i spojrzał w głąb sali. Kupka poskładanych ubrań leżała na komodzie pod ścianą, niedaleko drzwi. Podszedł tam i przesunął dłonią po ubraniach, jedno po drugim, z góry na dół: majtki, biustonosz, rajstopy, sukienka, sweter, płaszcz. Wyciągnął płaszcz ostrożnie, starając się nie porozrzucać reszty, i zaczął szukać w lewej kieszeni. Moneta, obrączka, kartka papieru. Ten papier, Etta, powiedział James. Wyjął złożoną kartkę i rozprostował ją. Ciemne ślady zabrudzenia ciągnęły się wzdłuż zagięć. Podszedł z nią do okna, z którego padało trochę światła. Etta Gloria Kinnick z Deerdale Farm. Wiek: kończysz 83 lata w sierpniu, powiedział James, w tym samym czasie, kiedy Etta czytała. Krewni: Marta Gloria Kinnick. Matka. Gospodyni domowa. (Nie żyje) Raymond Peter Kinnick. Ojciec. Redaktor. (Nie żyje) Alma Gabrielle Kinnick. Siostra. Zakonnica. (Nie żyje) James Peter Kinnick. Siotrzeniec. Dziecko. (Nieurodzony) Otto Vogel. Mąż. Żołnierz/farmer. (Żyje)
Russell Palmer. Przyjaciel. Farmer/odkrywca. (Żyje) Etta Gloria Kinnick, powiedziała Etta. Etta, powiedział James, chodźmy. Etta zdjęła papierową koszulę i włożyła majtki, biustonosz, rajstopy, sukienkę, sweter, płaszcz i sportowe buty. Znalazła plecak i strzelbę i położyła wszystko pod oknem. Zaścieliła łóżko i poskładaną koszulę położyła na pościeli. Sięgnęła do prawej kieszeni płaszcza, wyjęła rybią czaszkę i ostrym końcem przecięła siatkę w oknie. Wspięła się na parapet, zeskoczyła z drugiej strony na ziemię, a potem, przechylając się do środka, wyciągnęła strzelbę i plecak. Jesteśmy już niedaleko, prawda? Może dwa tygodnie. Całkiem blisko.
Otto spał od szóstej po południu do jedenastej rano następnego dnia. Kiedy się zbudził, nadal leżąc na plecach, przyłożył dłoń do serca. Biło spokojnie, normalnie. Mógłbym po prostu tu zostać, pomyślał. Tak jak jestem, dopóki nie wróci do domu. A potem? A potem wstanę i razem zajmiemy się przygotowaniem ogrodu na zimę albo może posunę się i będzie mogła położyć się obok mnie. Leżał tak przez pół godziny, aż zaczął kaszleć, od czego jego serce zaczęło pędzić, zachciało mu się siusiu i zrobiło mu się za gorąco pod kołdrą, a nawet tylko pod prześcieradłem. Wstał więc, włożył szlafrok i poszedł do łazienki. Zmoczył twarz, żeby zmyć pył z lnianych płatków. Mokrą ręką przeczesał włosy, przygładzając je i rozdzielając wzdłuż przedziałka. Zmrużył oczy i odbicie w lustrze stało się niewyraźne. Kiedy wszedł do kuchni, żeby zrobić sobie kawy, przy stole siedziała Katia z Płatkiem na kolanach. Cześć, powiedziała. Ona jest naprawdę milutka. Nie lubi, jak się ją budzi w dzień, powiedział Otto. Wiem, odparła Katia, ale trzymam ją bardzo delikatnie. Śpi sobie u mnie na kolanach. Otto spojrzał na Płatka, a Płatek spojrzała w górę na niego. Pazurkami pociągała trochę materiał żółtych sztruksowych spodni Katii.
OK, powiedział Otto. Jak weszłaś do środka? Pomyślałam, że drzwi będą otwarte, więc spróbowałam i rzeczywiście były. Mama kazała mi przynieść to i powiedziała, że pan może spać, więc pomyślałam, że pobawię się trochę z Płatkiem, dopóki pan nie wstanie. Na stole stała kolejna puszka od kawy z dwoma na wpół zwiędłymi kwiatami. Dziękuję, powiedział Otto. To bardzo miło z jej strony. Mam nadzieję, że nie musiała zbyt długo… Niech się pan nie przejmuje, ona uwielbia preteksty, żeby wychodzić. Wychodzić? Tak mówi. Mówi: uwielbiam preteksty, żeby wychodzić. Ja też. Wychodzisz z nią szukać kwiatów? Nie, nie, miałam na myśli tutaj. Na wasze podwórko. Jasne. Długo już tu jesteś? Nie wiem. Mam zegarek, ale nie ma baterii. Wystarczająco długo, żebyś była głodna? Może tak. A co pan kupuje do jedzenia? Ostatnio głównie ogórki konserwowe. To fajnie. Katia podsunęła swojego ogórka Płatkowi, która zmarszczyła nosek i odwróciła się od zapachu. Nie jest głodna, powiedziała Katia. Jedząc, uważała, żeby nie nakapać za mocno octem śwince na głowę. Hej, powiedziała pomiędzy kęsami. Wie pan, jaką rzeźbę powinien pan teraz zrobić? Nie, powiedział Otto. Jaką? Rzeźbę dziecka, powiedziała Katia. Chłopca albo dziewczynki. Dziecka. Serce Ottona przyspieszyło nagle i rozkaszlał się, aż w oczach pokazały mu się łzy i musiał usiąść. Tak myślisz?, powiedział, kiedy wszystko minęło. Tak, powiedziała Katia. ***
Następnego ranka po wizycie Winnie Giselle zbudziła Ottona, potrząsając go za ramię. Włosy miała zaczesane do tyłu i upięte, a na sobie mundur pielęgniarki z oddziałów pomocniczych. Jeżeli mamy to zrobić, powiedziała, trzeba to zrobić od razu. Koniec spania. Jej obcy akcent zniknął. OK, powiedział Otto, siadając, wstając, wciągając spodnie, zapinając koszulę. OK, dziękuję. Przyłóż rękę do ucha, jakby ciągle cię bolało… Ciągle boli… …a drugą rękę połóż mi na ramionach, o tak, jakbym cię prowadziła. Dobrze, w sam raz. OK, idziemy. Wyszli na dwór w pełne światło poranka, jakiego Otto nie widział od tygodni, i szli większymi i mniejszymi ulicami, aż wśród przechodniów nie było już samych starszych kobiet i dzieci, tylko większość mężczyzn i chłopaków, Amerykanów, Anglików, Australijczyków, Francuzów i Kanadyjczyków, wszyscy o kulach, z zaklejonymi oczami, z brakującymi ramionami albo nosami, a pomiędzy nimi krzątające się młode pielęgniarki, wszystkie ubrane dokładnie tak samo jak Giselle. Giselle prowadziła Ottona pewnym krokiem pomiędzy nimi, patrząc prosto przed siebie. Doszli do starego kamiennego budynku. Wygląda jak kościół, powiedział Otto. To nie jest kościół, powiedziała Giselle. Weszli na schody i do środka. Giselle skinęła krótko siostrze przełożonej siedzącej za stołem przy drzwiach i poszli dalej przez duży hol, a potem przez wahadłowe drzwi na długi korytarz. Sala sto sześć, powiedziała Giselle, na lewo. Skręcili do sali, w której pod ścianami poustawiane były rozdzielone zasłonami łóżka, pięć po każdej stronie. Leżeli w nich młodzi mężczyźni, niektórzy pogrążeni w śnie, inni nie; tylko trzecie łóżko z prawej było puste. Proszę bardzo, szeregowy Vogel, powiedziała Giselle, prowadząc tam Ottona. Proszę wracać do łóżka. Pomóc wam zdjąć buty? Aha, powiedział Otto. Nie, dziękuję, poradzę sobie. Zdjął ramię z jej pleców i usiadł na łóżku, odejmując drugą rękę od ucha. Zdrętwiała mu od ciągłego trzymania w górze. Dam sobie radę. Giselle rozpięła mu koszulę, kiedy rozwiązał sznurowadła. Spodnie
też, powiedziała. Znacie przecież przepisy. Pozostali żołnierze, ci, którzy nie spali, nie zwracali na nich najmniejszej uwagi. Proszę, do łóżka, powiedziała Giselle, odsuwając wąskie prześcieradła. Złożyła jego spodnie i koszulę i wsunęła, razem z butami, pod łóżko. Potem pochyliła się nisko ku niemu, aż Otto poczuł ciepło jej oddechu na policzku. Do widzenia, Otto, powiedziała. Naprawdę byłeś jednym z moich ulubieńców. Twoja karta jest w kopercie w nogach łóżka. W bucie masz list od Winnie. Naprawdę byłeś. Pochyliła się jeszcze niżej i pocałowała go, szybko i cicho, w kącik ust. Naprawdę. Potem wyprostowała się, przykryła go prześcieradłem po szyję i odeszła, patrząc prosto przed siebie. Kiedy poszła, Otto poczekał, policzył do stu i z powrotem, a potem usiadł na łóżku i sięgnął po kopertę, w której znajdowała się jego karta choroby. Wyglądała tak samo jak wszystkie inne, wiszące w nogach innych łóżek. Podawała jego imię, stopień, jednostkę, miejsce pochodzenia i stan zdrowia: Rozległe Uszkodzenie Bębenka i Uraz Psychiczny/Szok. Data na stemplu była trzy tygodnie i dwa dni wcześniejsza. Otto wsunął kartę z powrotem do koperty i sięgnął do butów. Mały złożony kawałek papieru w lewym. To był stary bilet kolejowy, Saskatoon–Halifax. Na odwrocie było napisane czarnym atramentem: Załatwione. Wkrótce pojedziesz do domu. Dbaj o siebie do tej pory. Zajmij się wszystkimi później. Pozdrowienia dla Etty. Dobrze było cię widzieć, Otto. Spotkajmy się znowu, kiedy to wszystko się skończy. Otto złożył bilet tak jak wcześniej i wsunął z powrotem do buta. Potem wyciągnął się pod cienkim prześcieradłem, zamknął oczy i zapadł w sen. * Kiedy się zbudził, nad jego łóżkiem stał lekarz, a obok niego pielęgniarka. Aha, dobrze, powiedział lekarz. To będzie transfer.
Wyślijcie wiadomość przez Western Union, tak jest najszybciej. Może jechać, jak tylko wszystko będzie dobrze z uchem i z głową. Obserwujcie i dajcie mi znać. Odwrócił się od pielęgniarki i zwrócił do Ottona: Hej, Vogel. Tak?, powiedział Otto, nie wiedząc, czy powinien leżeć, czy usiąść, co byłoby bardziej odpowiednie. Możesz nam podać swój adres do domu? Dom nauczyciela, Gopherlands School, Gopherlands, Saskatchewan, Kanada, powiedział Otto, nie siadając, nie zastanawiając się ani minuty.
19 Etta i James szli dalej. Na wschód i na południe. W powietrzu zapach soli, wiatr niosący zapach wody. Otto wyczyścił miski, łyżki i zrobił miejsce na stole. Zmieszał mąkę z wodą. Podarł ostatnie gazety na długie cienkie paski. Russell pił czarną kawę w prawie pustej kafejce, gdzie mężczyzna starszy jeszcze od niego rysował palcem niewidzialne linie na ceratowym obrusie: tą drogą, potem tą drogą, potem tą drogą i potem już będzie lotnisko. Dwa samoloty na tydzień. *** Wstań, powiedziała pielęgniarka. OK, powiedział Otto. Wyswobodził nogi z prześcieradła, opuścił je na podłogę i wstał. Dobrze. Czy możesz przejść do tamtej ściany i z powrotem? Chyba tak, powiedział Otto. Poszedł do ściany i z powrotem. Dobrze. Czy możesz powiedzieć, jak masz na imię i nazwisko? Otto Vogel. Bez drugiego imienia? No, czasami 7. Siedem? Nieważne. Bez drugiego imienia. Dobrze. Czy możesz dotknąć swoich stóp? Chyba tak, powiedział Otto. Wyciągnął ręce, schylił się, spojrzał w dół na stopy i poczuł nagle, że spada. Poderwał głowę do góry i przewrócił się na łóżko. OK, powiedziała pielęgniarka. W porządku. Czy możesz podejść do okna i powiedzieć mi, co widzisz? Nie wiem, powiedział Otto. Spróbuj, powiedziała pielęgniarka. Otto podszedł do najbliższego okna, obok łóżka chłopaka z zabandażowanymi oczami. Widzę niebo, powiedział Otto. Wierzchołki
drzew, wieże kościelne. A niżej, na dole? Nie, powiedział Otto. Nie mogę. Nie?, powiedziała pielęgniarka. Nie, odparł Otto. OK, powiedziała pielęgniarka. To nic. Możesz już wrócić tutaj. Możesz usiąść, jeśli wolisz. Dziękuję, powiedział Otto. Pielęgniarka usiadła obok niego, z lewej strony, i szepnęła: Czy słyszysz to? Tak, szepnął Otto. Wtedy wstała i usiadła po jego drugiej stronie, prawej. Otto poczuł lekki powiew jej oddechu i nic nie usłyszał. OK, powiedziała pielęgniarka, wstając znowu. W porządku. Następnego dnia lekarz i pielęgniarka znowu zjawili się przy jego łóżku. Hej, Vogel, powiedział lekarz, czy masz jakieś rzeczy do spakowania? Jakieś osobiste rzeczy poza tymi ubraniami? Nie, powiedział Otto. OK, powiedział lekarz, to dobrze. Pielęgniarka odprowadziła Ottona na stację. Trzymała go pod ramię. Jeśli zrobi się zbyt głośno, powiedziała, pamiętaj. Podniosła dłoń do swojego ucha i przycisnęła, zamykając oczy i marszcząc brwi. Tak, powiedział Otto. Dziękuję. Zanim zostawiła go na peronie, zapytała: Zawsze miałeś takie białe włosy? Tak, odparł Otto. Otto kupił kanapkę i kawę w dworcowej kafejce i zabrał je, żeby zjeść i wypić na zewnątrz, na peronie, gdzie przeciąg wywołany przez ruch pociągów chłodził powietrze i ułatwiał oddychanie. Odjeżdżał za trzydzieści minut, na zachód. ~ W kopercie była tylko jedna kartka, a na niej tylko trzy zdania. Żadnych wyciętych prostokątów, ani jednego. Etta przesuwała palcem po zagięciach, wygładzając je, aż prawie przestały być widoczne. Na
kartce było napisane: Szer. Otto Vogel został zwolniony ze służby z powodu odniesionych obrażeń. Transfer do Kanady na pokładzie HMS „Nova Scotia”, planowane przybycie 14 września. Zwrócił się z prośbą o przekazanie pani tych informacji. Etta podeszła do okna w kuchni i przycisnęła list do szyby. Russell ściągnął wodze, oderwał konia od mleczy i podjechał do okna z drugiej strony. Przeczytał trzy zdania i popatrzył na Ettę. Jego twarz widziana przez szybę wydawała się nierówna, postarzała. Och, powiedział bezgłośnie. Tak, odpowiedziała, poruszając tylko ustami. Dzięki Bogu, powiedział. Tak, odpowiedziała.
20 Orkiestrę dętą słychać było z odległości kilku kilometrów. Z daleka widać było transparenty i chorągiewki. Cieszą się na twój widok jeszcze bardziej niż zwykle, powiedział James. Obejdę to dookoła, powiedziała Etta. Spotkam się z nimi, jak będę wracać. Poszła wzdłuż brzegu, mając wodę po jednej stronie, a tyły domów po drugiej. Ponad dachami wiatr przynosił dźwięki granej przez orkiestrę kolędy Make We Joy, kłócącej się z rytmem fal. Etta nuciła do siebie. Halifax jest całkiem ładny, powiedział James. Otto sprawdzał włosy dziewczynki, czy już wyschły. Wyglądają na suche, powiedziała Katia. Tak, powiedział Otto. Skończone. Wynieśli rzeźbę ostrożnie przez drzwi na podwórko. Otto trzymał ramiona, a Katia pomagała z nogami. W tym miejscu chyba, powiedziała Katia. Żeby stała najbliżej domu. OK, powiedział Otto. Ustawili figurę właśnie tam, a potem usiedli razem na schodkach. To piękna kolekcja, powiedziała Katia. Dzięki, powiedział Otto. Czy mogłabym ją dostać, jak pan umrze? OK, powiedział Otto. *** HMS „Nova Scotia” była pięknym okrętem. Ale piękny, prawda?, powiedział Otto do żołnierza stojącego obok w szeregu, opartego na kulach. Wygląda jak wszystkie inne, powiedział żołnierz. Otto miał kłopoty z utrzymaniem równowagi na pokładzie, ale mimo to spędzał na nim większość czasu, trzymając się relingu. Wilgotne, chłodne powietrze mierzwiło mu włosy i zbierało się w ciężkich kroplach na szyi.
~ Etta wyprasowała niebieską sukienkę i upięła włosy z tyłu, zostawiając loki opadające na ramiona. Nie miała żadnych lepszych butów, więc wypastowała te, w których chodziła na co dzień, aż wyglądały prawie jak nowe. Kiedy doszli do samego końca półwyspu, Etta przeszła przez ustawiony dla bezpieczeństwa płot, a James prześlizgnął się dołem. Wyszli na rumowisko szarych płaskich skał schodzących do wody. Zostanę tutaj, powiedział James, zatrzymując się na szczycie. Bądź ostrożna. Jasne, powiedziała Etta. Położyła plecak i strzelbę na kamieniu obok niego. Kiedy Katia poszła do domu, Otto pozmywał wszystkie naczynia, aż na blacie została tylko puszka po kawie. Zerwał płatki z kwiatów lnu, wszystkiego sześć, i wrzucił do moździerza. *** Otto jechał dwoma pociągami, jednym z Halifaksu, a drugim z Reginy. Usiadł przy oknie, trzymając na stoliku otwarty list. Pamiętaj tylko o oddychaniu, było w nim napisane. ~ Russell pożyczył Etcie konia, żeby mogła pojechać na stację. Wyglądasz pięknie, powiedział. Ty też powinieneś pojechać, powiedziała Etta. Nie, powiedział Russell. Tam, gdzie duże kamienie ustępowały miejsca małym i spotykały się z wodą, Etta wyjęła z kieszeni wszystkie rzeczy: papierowego żurawia, spinkę do włosów, monetę, zieloną wstążeczkę, wisiorek,
małego plastikowego żołnierzyka, idealnie okrągły kamyk, guzik, fotografię, grot strzały, obrączkę, uschniętą łodyżkę lawendy, wypaloną do połowy świeczkę i srebrną łyżeczkę z zagiętym trzonkiem – i ułożyła je równo jedną przy drugiej. Patrzyła, jak fala zbliża się do nich, a potem zabiera je ze sobą. Potem zdjęła buty, rajstopy i sukienkę i weszła do wody. Otto rozsmarował kwiatową pastę na powiekach i po omacku przeszedł przez korytarz do sypialni i do łóżka. Rozprostował stopy pod kocem i rozluźnił się. Odetchnął lekko i głęboko sześć razy, w powolnym ritardando. Potem przestał. A potem znalazł się pod wodą. Szarą wodą, ale nie zimną ani nie głośną. Bliżej brzegu Otto zobaczył stopy Etty, jej kostki i kolana. Popłynął w tamtym kierunku. Kiedy się zbliżył tak, że go zauważyła, weszła głębiej w wodę, by wyjść mu naprzeciw. Siedli razem na piaszczystym dnie, usianym kamieniami. Tęskniłem za tobą, powiedział Otto. Wiem, powiedziała Etta. Przepraszam. Wsunęła palce w mokry piasek. Ja będę tęskniła za tobą. Wiem, powiedział Otto. Przepraszam. Ale dam sobie radę. Jesteś pewna? Tak. Czas zatacza koło, Otto. To tylko długa pętla. Woda rozmywała ich rysy i mogli być w każdym wieku. Siedzieli tak, aż Etta musiała zaczerpnąć powietrza. Odwróciła się i pocałowała Ottona, którego usta wypełniała już słona woda. Uścisnęła dwukrotnie jego dłoń, raz, drugi, a potem wypuściła ją, zmrużyła oczy i wynurzyła się na powierzchnię. Stała twarzą do otwartego morza, tyłem do lądu. Wszystko było szare, zielone i poruszało się jak okiem sięgnąć.
~ Pociąg Ottona miał przyjechać za siedem minut. Etta stała na peronie i czekała na wiatr, który ze sobą przyniesie.
Ci, którym dziękuję Ione, Rick, Erin, Chris Hooper, moje skały Charlie Williams, mój punkt równowagi oraz Nieskończenie pomocne Cathryn Mary Summerhayes, Annemarie Blumenhagen i Claudia Ballard z WME Uczynne i skłaniające do myślenia redaktorki, Juliet Annan, Nicole Winstanley i Marysue Rucci oraz Bren Simmers i Claire Podulka, za myśli i słowa Isabelle Casier za francuski oraz Wujek Peter za książki Ciotka Gloria za przepisy oraz Vermont Studio Center za czas i miejsce, i ludzi Canada Council for the Arts za możliwości oraz oczywiście
Caroline i Ted Old, a razem z nimi Szczęśliwy bagaż historii, bliskości i Saskatchewan.
Przekład: Małgorzata Glasenapp Redakcja: Sylwia Bartkowska Korekta: Małgorzata Kluska, Hanna Jagodzińska Projekt okładki: Krzysztof Rychter Liternictwo na I stronie okładki: © www.patrickknowlesdesign.com Zdjęcie wykorzystane na I stronie okładki: © Barrett & MacKay/All Canada Photos/Getty Images Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. 00-372 Warszawa, ul. Foksal 17 tel./faks (22) 646 05 10, 828 98 08
[email protected] www.gwfoksal.pl ISBN 978-83-280-2274-4 Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. i Aleksandra Łapińska / Virtualo Sp. z o.o.
1
Goffery to rodzina gryzoni występujących w Ameryce Północnej i Środkowej, przystosowanych do życia pod ziemią. Kopią rozległe systemy korytarzy i nor, odżywiają się głównie podziemnymi częściami roślin. Na terenach rolniczych uważane są za szkodniki (przyp. tłum.).