Ty tuł ory ginału: The Gospel of Loki Ilustracje oraz projekt okładki: Wojciech Chomiński Redakcja: Iwona Szustowicz Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Elżbieta Steglińska, Renata Kuk Copy right © Frogspawn Limited 2014 All rights reserved. First published by Gollancz, London. © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2015 © for the Polish translation by Ewa Spiry dowicz ISBN 978-83-287-0095-6 Wy dawnictwo Akurat Warszawa 2015 Wy danie I
Anouchce wciąż i wciąż
Spis treści GŁÓWNE POSTACIE WSTĘP KSIĘGA PIERWSZA Światłość LEKCJA PIERWSZA Ogień i lód LEKCJA DRUGA Asowie i Wanowie LEKCJA TRZECIA Krew i woda LEKCJA CZWARTA Witamy serdecznie LEKCJA PIĄTA Cegła i kielnia LEKCJA SZÓSTA Koń i pułapka LEKCJA SIÓDMA Fry zjerstwo i kosmety ka LEKCJA ÓSMA Dawniej i dziś LEKCJA DZIEWIĄTA Młot i obcęgi LEKCJA DZIESIĄTA Igła z nitką KSIĘGA DRUGA Cień LEKCJA PIERWSZA Złoto LEKCJA DRUGA Jabłka LEKCJA TRZECIA Stopy LEKCJA CZWARTA Miłość LEKCJA PIĄTA Małżeństwo LEKCJA SZÓSTA Druhny LEKCJA SIÓDMA Sława LEKCJA ÓSMA Słońce Północy LEKCJA DZIEWIĄTA Świat Zewnętrzny LEKCJA DZIESIĄTA Pióra LEKCJA JEDENASTA Okup KSIĘGA TRZECIA Zachód Słońca LEKCJA PIERWSZA Śmierć LEKCJA DRUGA Oszustwo LEKCJA TRZECIA Placek LEKCJA CZWARTA Przeznaczenie LEKCJA PIĄTA Imiona LEKCJA SZÓSTA Łzy LEKCJA SIÓDMA Imiona II LEKCJA ÓSMA Sąd
LEKCJA DZIEWIĄTA Jad LEKCJA DZIESIĄTA Kara LEKCJA JEDENASTA Ucieczka LEKCJA DWUNASTA Sen KSIĘGA CZWARTA Zmierzch LEKCJA PIERWSZA Heidi LEKCJA DRUGA Angie LEKCJA TRZECIA Ciemność LEKCJA CZWARTA Ida LEKCJA PIĄTA Wy równane rachunki LEKCJA SZÓSTA Wy równane rachunki II EPILOG PRZEPOWIEDNIA WYROCZNI PODZIĘKOWANIA
GŁÓWNE POSTACIE Spotkacie się z nimi na kartach tej książki. Zanim zaczniecie – jedna rada: nie ufajcie żadnemu z nich. Bogowie (czy li Znani i Lubiani) Odyn – znany też jako Jednooki, Wszechojciec, Stary, Generał, Dowódca Asów. Wie, jak sprzedać siebie (i inny ch). Za odpowiednią opłatą gotów rzucić (i rzucił) własnego brata wilkom na pożarcie. Frigg – żona Ody na, Czarodziejka, macocha Thora. Thor – Gromowładny. Lubi się bić. Nie przepada za niżej podpisany m. Sif – jego żona. Świetne włosy. Też nie moja fanka. Balder – bóg pokoju. Tak, wiem. Znany jako Balder Sprawiedliwy. Przy stojny, wy sportowany, lubiany. Wy gląda na zarozumialca? Też miałem takie wrażenie. Bragi – bóg poezji. Trzy słowa: uwaga na lutnie. Idun – żona Bragiego. Lubi owoce. Freja – bogini pożądania. Próżna, małostkowa i wy rachowana. Frej – Żniwiarz. Brat bliźniak wy żej wy mienionej. W sumie w porządku, ale szaleje za blondy nkami. Mani – Księży c. Ma superwóz. Sol – Słońce. Ma superwóz. Sigyn – dwórka Frei, moja kochająca żona. Prawdopodobnie najbardziej wkurzająca kobieta w Dziewięciu Światach. Heimdall – Strażnik. Nie lubimy się. Uwziął się na niżej podpisanego. Hoder – ślepy brat Baldera. Jest lepszy m strzelcem, niż ktokolwiek by przy puszczał. Mimir – Mądry. Wuj Ody na. Najwy raźniej nie dość mądry. Honir – Milczek. Wiecznie gada. Njörd – Ojciec Frei i Freja. Bóg morza. Ładne stopy. Mąż Skadi. Skadi – Śnieżna Łowczy ni. Nie przepadamy za sobą. Nigdy nie sły szała o wy baczeniu. Kręcą ją więzy. I węże. Aegir – bóg burzy, mąż Ran. Ran – pani topielców. O dziwo, lubi imprezować. Tyr – bóg wojny. Dzielny, ale głupi. Pozostali (demony, potwory, dziwadła i inni) Niżej podpisany – narrator. Znany także jako bóg oszustwa, Ojciec Kłamstw, Loki, Szczęściarz,
Ogień, Psia Gwiazda, i pod wieloma inny mi epitetami, który ch nie warto wspominać. Raczej nie cieszy się popularnością. Hel – jego córka, pani Królestwa Śmierci. Jormungand – Wąż Świata, także potomek niżej podpisanego. Fenris – znany również jako Fenio, także sy nalek. Jak wy żej. Angrboda – czy li Angie. Matka powy ższej trójki. No dobra, okazuje się, że nie jestem z natury monogamistą. Dvalin – kowal. Jeden z sy nów Ivaldiego. Brokk – kowal. Lubi szy ć. Thiassi – wódz. Ojciec Skadi. Zainteresowania: łowienie w przeręblu, tortury, podróże. Thialfi – fan. Roskva – fanka. Gullveig-Heid – Czarownica, zbuntowana z rodu Wanów. Pani Run, zmiennokształtna pierwszej klasy. Chciwa, mądra i zawzięta. Moje ulubione cechy … Lod Surt – pan Chaosu, czy jak tam określić władcę czegoś, co z definicji nie ma formy ani władcy.
Więcej na: www.ebook4all.pl
WSTĘP Opowieść mą przedstawiam wam Najszczerzej jak potrafię. Z wielkiego drzewa powstał świat I osiem na dodatek. Dobra. Już dość. To wersja oficjalna. Przepowiednia wy roczni, którą Ody n, Wszechojciec, usły szał od głowy Mimira Mądrego. W trzy dziestu sześciu zwrotkach przedstawia historię Dziewięciu Światów, od „niech stanie się jasność” po Ragnarok, Zmierzch Bogów. Zręczne, nie powiem. Cóż, to, co macie w ręku, nie jest wersją oficjalną, ty lko moją. A pierwsze, co musicie zrozumieć, to to, że tak naprawdę nie ma początku. Ani końca, skoro już o ty m mowa. Choć oczy wiście i jeden, i drugi powracają bezustannie. Niezliczone początki i końce, splecione tak ciasno, że nie sposób ich od siebie odróżnić, proroctwa, mity, legendy, baśnie i kłamstwa – z tego utkany jest jeden kobierzec; zwłaszcza z kłamstwa, ma się rozumieć. Wiedzieliście, że to powiem, ja, Ojciec i Matka Kłamstwa. Ale ty m razem będzie to przy najmniej opowieść tak prawdziwa jak to, co nazy wacie historią. Historia. Czy li wersja wy darzeń według Starego, którą wszy scy mają bez mrugnięcia uznać za jedy ną słuszną. Cóż, może jestem cy niczny, ale tak się składa, że wiem, iż historia to nic innego jak nić i kołowrotek. Do tego wszy stko się sprowadza. A czy dana historia staje się hitem, czy ty lko mitem – zależy od tego, jak się ją opowiada. I kto to robi. Większość tego, co uważamy za historię, pochodzi z jednego źródła – przepowiedni wy roczni. To stary tekst, spisany w stary m języ ku, i przez wieki stanowił nasze jedy ne źródło wiedzy. Od samego początku aż do końca Stary i wy rocznia to sobie zaplanowali. Jeszcze bardziej mnie wkurza, że zrozumieliśmy, co to naprawdę znaczy, gdy by ło już za późno. Ale do tego jeszcze dojdziemy. Mówi się „niech sobie gadają”, ale odpowiednimi słowami można stworzy ć cały świat i zostać jego królem. Królem albo nawet bogiem – i ty m samy m wracamy do Starego, mistrza bajarzy, pana run, ojca poezji, kronikarza dni pierwszy ch i ostatnich. Kreacjoniści się zaklinają, że każde słowo jego wersji jest prawdziwe. No cóż, licentia poetica to kolejne imię Ody na. Oczy wiście miał ich wiele. Ja także. A ponieważ to nie jest jego historia, ty lko moja, zacznijmy ty m razem ode mnie. Inni mieli okazję przedstawić swoją wersję. Teraz moja kolej. Nazwę ją Lokabrenna, w tłumaczeniu – Ewangelia według Lokiego. Loki to ja. Loki, pan ognia, nierozumiany, ulotny, przy stojny, skromny bohater tego akurat steku kłamstw. Nie traktujcie tego zby t poważnie, uwierzcie, jest tu ty le samo prawdy, co w wersji oficjalnej, ale, pozwolę sobie zauważy ć, więcej humoru. Do tej pory historia przedstawiała mnie w, że tak powiem, mało
korzy stny m świetle. Teraz moja kolej. Niech stanie się Światłość.
KSIĘGA PIERWSZA
Światłość I nastał wtedy pierwszy wiek, Ymira czas epoki. Nie było mórz, nie było ziem, Spowity świat był mrokiem. Przepowiednia wy roczni
LEKCJA PIERWSZA
Ogień i lód Nie ufaj przeżuwaczom… Lokabrenna
W
SZYSCY ZRODZILIŚMY SIĘ Z LODU I OGNIA. Chaosu i Ładu. Światła i mroku. Na
początku – albo w dawny ch czasach – ogień wy doby wał się z dziury w lodzie, niosąc zamęt, nieład i zmianę. Zmiana nie zawsze jest korzy stna, ale nieunikniona. I tam zaczęło się ży cie takie, jakie znamy – tam, gdzie ogień Świata Podziemnego przebił lody Świata Nadziemnego. Bo wcześniej nie by ło Świata Środkowego, czy li Midgardu. Nie by ło bogów, nie by ło ludzi, nie by ło przy rody. Wtedy by ły ty lko Chaos i Ład, czy ste, nieskażone. Jednak ani Chaos, ani Ład nie są specjalnie gościnne. Idealny Ład jest nieruchomy, zamarznięty, niezmienny i stery lny. Całkowity Chaos jest nieujarzmiony ; gwałtowny i niszczy cielski. Obszar pomiędzy – powiedzmy sobie szczerze, letnia woda – stanowił idealne miejsce narodzin nowego ży cia, które powstało między skuty m lodem Światem Nadziemny m i wulkanami wy buchający mi pod nim. Tak brzmi wersja oficjalna, a wy rocznia ją potwierdza. Ze spotkania Ładu i Chaosu zrodził się olbrzy m imieniem Ymir, ojciec olbrzy mów lodu, i krowa Audhumla, która tak długo zlizy wała sól z lodu, aż wy szedł z niego pierwszy człowiek, Buri. Z tego, jak zakładam, wy nika, że to krowa by ła czy nnikiem sprawczy m wszy stkiego, co nastąpiło później – wojny, nieszczęść, końca światów. Lekcja pierwsza – nigdy nie ufaj przeżuwaczom. I teraz tak – sy nowie Buriego i Ymira nienawidzili się od samego początku, niedługo więc trwało, zanim stanęli do walki. Trzej wnukowie Buriego, sy nowie Bora – Ody n, Wili i We – w końcu zabili starego Ymira, a z jego ciała, czy raczej z tego, co z niego zostało, stworzy li Świat Środkowy, Midgard – z jego kości powstały skały, z ciała – ziemia, z krwi – rzeki. Jego czaszka stała się firmamentem, mózg – chmur ami, jego brwi dzielą świat wewnętrzny od zewnętrznego. Oczy wiście, nie sposób potwierdzić tej – powiedzmy sobie szczerze – mało prawdopodobnej historii. Zniknęli wszy scy potencjalni świadkowie, poza Ody nem, Stary m, jedy ny m, który przeży ł tamtą wojnę; Ody nem, który by ł architektem i kronikarzem owy ch czasów, zwany ch dzisiaj dawny m wiekiem; jedy ny m (poza mną), który sły szał tamtą brzemienną w skutki przepowiednię głowy Mimira, gdy światy by ły jeszcze nowe i świeże. Uznajcie mnie za cy nika, bardzo proszę. Ale jak dla mnie to wszy stko zby t dobrze do siebie pasuje. Wersja oficjalna przebiegu wy darzeń pomija sporo szczegółów, na które kreacjoniści chętnie przy my kają oko. Ja mam jednak pewne wątpliwości – poczy nając od tej olbrzy miej krowy – jednak nawet w dzisiejszy ch czasach trzeba waży ć słowa, dając wy raz takim uczuciom. W pewny m okresie choćby sugestia, że wersja wy darzeń Ody na jest raczej metafory czna niż dosłowna, skończy łaby się zarzutami herezji i sporą dawką dy skomfortu dla niżej podpisanego. Dlatego przezornie zachowy wałem dla siebie scepty czne uwagi. Ale właśnie tak religie i historie wędrują w świat – nie za sprawą bitew i podbojów, lecz dzięki
poezji, metaforze i pieśni przechodzą z pokolenia na pokolenie, spisy wane przez uczony ch i skry bów. Tak właśnie jakieś pięćset lat później zawitała do nas nowa religia, z nowy m bogiem, i zajęła nasze miejsce. Nie sprawiła tego wojna, ale księgi, słowa i opowieści. Jakkolwiek by by ło, gdy wszy stko przemija, zostają właśnie słowa. Słowa są w stanie zniszczy ć wiarę, wy wołać wojnę, zmienić bieg historii. Opowieść sprawia, że serce bije szy bciej, opowieść obala mury i pokonuje górskie szczy ty – tak naprawdę opowieść oży wia nawet zmarły ch. I dlatego król opowieści został królem bogów; pisanie historii i jej tworzenie dzieli zaledwie grubość kartki. Nie żeby śmy mieli słów pod dostatkiem, kiedy Ody n walczy ł z olbrzy mami lodu. Nie by ło wtedy run, który mi można by cokolwiek zapisać, nie by ło niczego poza skałami, na który ch można by cokolwiek zanotować. Ale metafora czy nie, oto w co wierzę; świat powstał za sprawą zmiany, która jest sługą Chaosu, i ty lko dzięki zmianie wciąż istnieje. Podobnie jak niżej podpisany. Szczerze mówiąc, przetrwałem, przy stosowując się do okoliczności. Jest taki gatunek zająca, który zimą zmienia sierść na białą, żeby w śniegu stać się niewidoczny. Drzewa jesienią gubią liście, by przetrwać chłody. Wszy stkie ży we istoty – bogowie także – postępują w ten sposób, zmieniają swój wy gląd w zależności od pory roku, pory świata. To zjawisko trzeba jakoś nazwać. Najlepiej by łoby je nazwać jedny m z moich imion. Niech będzie – rewolucja.
LEKCJA DRUGA
Asowie i Wanowie Nie ufaj mędrcowi. Lokabrenna
Ś
WIATY WIECZNIE SIĘ ZMIENIAJĄ. Ciągłe przy pły wy i odpły wy są częścią ich natury.
I dlatego w dawny ch czasach Midgard by ł mniejszy niż dzisiaj, rozrósł się podczas wojny zimowej, potem znowu skurczy ł, a następnie – ponownie rozkwitł, gdy Ody n położy ł na nim rękę. Zawsze tak by ło, od zarania dziejów – odwieczna zmiana między Ładem a Chaosem. A pośrodku tkwił Yggdrasil, oś dzieląca światy, niektóry m znany jako Jesion Świata, inny m – jako Ogier Ody na. Cały Stary – zawsze musi gdzieś wcisnąć swoje imię, choć to drzewo (o ile to naprawdę drzewo) zasadzono na długo przed ty m, zanim Ymir w ogóle pojawił się w ślepiu Audhumli. Niektórzy twierdzą, że Yggdrasil to ty lko jedna wielka kosmiczna metafora. Jego korzenie jakoby tkwiły w Zaświatach, Świecie Podziemny m, w Kotle Rzek, gdzie wody wrą efemery czny m ży ciem zrodzony m z pierwotnego źródła – Snu. Najwy ższe gałęzie to gwiazdy, widoczne na niebie w bezchmurne noce. Nie by ło miejsca, przez które nie przechodziłby ten Jesion; istniał nawet w Chaosie, gdzie węże i demony bezustannie starały się go zniszczy ć. Ratatosk, wiewiórka, skacząc z gałęzi na gałąź, roznosiła nowiny po wszy stkich światach – podobnie jak Ody n Jednooki, ma się rozumieć, pierwszy kolekcjoner informacji, które potem analizował i rozprowadzał. Niektórzy podejrzewają, że Stary i Ratatosk to jedna i ta sama osoba; fakty cznie, Ody nowi bardzo zależało na gromadzeniu i rozpowszechnianiu informacji. Tak właśnie, jak zapewne wiecie, zrodziła się jego legenda, i dzięki temu przetrwała tak długo. Dlatego to Ody n pierwszy spostrzegł, że nadchodzi zmiana, że nasze wpły wy maleją, że zbliża się początek końca. Bo wszy stko musi się kiedy ś skończy ć – to oczy wiste. Wszy stko umiera – nawet światy, nawet bogowie, nawet wasz niżej podpisany. Od chwili powstania światów Ragnarok, Zmierzch Bogów, by ł wpisany w każdą ży wą komórkę, wpisany w nią runami bardziej złożony mi niż te, które znamy. Ży cie i śmierć to jedno, a Chaos i Ład to nie dwie przeciwstawne siły, ale jedna, potężna kosmiczna moc, zby t ogromna, by śmy mogli ją pojąć. Mówię wam to, żeby ście zrozumieli, jak kończy się ta opowieść, czy li nie najlepiej dla nas wszy stkich. Zaczy na się opty misty cznie, ale te światy, które dla siebie stworzy liśmy, to ty lko zamki na piasku, znikające z wieczorny m przy pły wem. Z nami by ło podobnie. Ody n o ty m wiedział, a mimo to budował dalej. Cóż, niektórzy nigdy się nie nauczą. A zatem… Stworzy wszy światy ze szczątków Ymira (metafory cznie czy nie), Ody n i sy nowie Bora rozdzielali tery toria. Olbrzy mi lodu wzięli sobie krainy zewnętrzne, skutą lodem Północ. Olbrzy mi skał wy brali góry, przecinające, jak kręgosłup, krainę środkową. Ludzie zamieszkali w dolinach i na równinach, w Midgardzie. Krasnoludy (Robale, jak o nich mówiliśmy ) zeszli w Podziemia i tam szukali cenny ch kruszców. Inne mroczne stworzenia – wilkołaki, czarownice, bezimienne
istoty, zrodzone w rzece Sen – powędrowały do Żelaznego Lasu, który pokry wał południowe połacie krainy środkowej, a dalej przechodził w bagna, rozlewiska, by w końcu połączy ć się z Morzem. Niebo także miało określone tery toria. Słońce i Księży c – jeśli wierzy ć Ody nowi, okruchy ognia z palenisk Chaosu – ścigały się po niebie w ry dwanach, wiecznie usiłując się wy przedzić. W nocy płonęły niezliczone gwiazdy ; nieme, spokojne, uporządkowane. Jeśli chodzi o bogów – bo do tego czasu Ody n zdąży ł nadać sobie status boski – zamieszkali w Asgardzie, cy tadeli, której wieże nikły w chmurach, połączonej z Midgardem Bif-rostem, wąskim, długim mostem z kamieni, które w słońcu mieniły się tęczowo. Oczy wiście wtedy nie by li do końca bogami. Jeszcze nie. Inne plemię, Wanowie, także rościło sobie pretensje do boskości. Wanowie to potomkowie olbrzy mów ognia, zrodzony ch z odłamków Chaosu i Rozpusty, mieli jednak moce, który ch ród Ody na – Asowie – ani nie pojmował, ani nie potrafił uży ć. Co więcej, Wanowie posiadali runy, dzięki który m mogli spisać swoją wersję historii; runy, które odpowiednio uży te mogły dać ich plemieniu wieczne miejsce w pamięci. Od samego początku Ody n, który miał takie właśnie ambicje, pożądał owy ch tajemniczy ch run – liter tajemnego alfabetu – i mocy, którą ze sobą niosły. Jednak Wanowie, jak można się by ło spodziewać, nie mieli ochoty się dzielić swoją wiedzą. Nastąpiła seria poty czek. Asowie, choć mniej liczni, by li o wiele lepszy mi strategami, za to Wanowie, mający po swojej stronie runy i magię, ciągle stawiali opór. Stary próbował negocjacji, obiecy wał złoto za runy, i przez chwilę wy dawało się, że dojdą do porozumienia. Wanowie wy słali do Asgardu posła, by omówić warunki ugody – Gullveig-Heid, Czarownicę, gotową odebrać bogom całe złoto, do ostatniej bry łki. By ła kochanką Ognia; czarownicą, jak wszy scy w rodzie Wanów zmiennokształtną; oczy taną w runach; wróżbitką, panią magii. Trochę ich przerażała, tak my ślę, może poza Ody nem, który obserwował popis jej umiejętności z rosnący m zdumieniem i zazdrością. Objawiła się im jako przepiękna kobieta, od stóp do głów spowita w złoto. Złoto lśniło w jej rozpuszczony ch włosach, złote by ły pierścienie na jej dłoniach i stopach. Stanowiła ucieleśnienie pożądania – i gdy weszła do sali, nawet Ody n jej zapragnął. Pokazała mu runy odwiecznego pisma, wy tatuowane na jej dłoniach, pokazała, jak zapisuje nimi swoje imię na kawałku kamienia, pokazała, co jeszcze może dzięki nim zrobić, i obiecała, że go nauczy – za odpowiednią cenę. Bo Gullveig niczego nie dawała za darmo. Chciwość leżała w jej naturze. Ceną za pokój z Wanami by ło złoto, całe złoto Asów. W przeciwny m razie, zastrzegła, Wanowie posłużą się magią – czy li runami – żeby zrównać Asgard z ziemią. I wtedy zmieniła postać – z pięknej kobiety stała się przerażającą, szczerbatą staruchą, roześmiała się im w twarz i zawołała: – No to jak, chłopcy ? Co wy bieracie? Złotą ślicznotkę czy jadowitą żmiję? Uprzedzam, że obie mają zęby, i to niekoniecznie tam, gdzie się spodziewacie! Asowie, którzy nigdy nie sły nęli z subtelności, nie posiadali się z oburzenia. Nie dość, że Wanowie ich urazili, przy sy łając kobietę, to jeszcze bezczelną i dumną (cechy, które osobiście szanuję i podziwiam). Ody n i jego ludzie nie wy trzy mali, stracili resztki rozumu, chwy cili Gullveig i cisnęli ją do wielkiego paleniska w sali biesiadnej. Zapomnieli jednak, że jest dzieckiem Ognia. Płomienie nie mogły jej skrzy wdzić. Zmieniła postać na ognistą i śmiała im się w twarz, ślubując zemstę. Trzy razy próbowali ją spalić, zanim durnie w końcu poszli po rozum do głowy, ale wtedy by ło już jasne, że szanse na pokój rozwiały się jak dy m. Fortuna jednak kołem się toczy, a Ody n dopiero się rozgrzewał. Im więcej wiedział o runach, ty m bardziej ich pragnął, ty m większa by ła jego frustracja. Bo Gullveig pokazała mu, że to coś
znacznie więcej niż możliwość spisania historii. Runy to kawałki samego Chaosu, pełne jego Ognia, jego energii. W ty ch szesnastu sy mbolach zawierał się języ k Chaosu, a wraz z nim niewy obrażalna moc. Moc zmiany światów; moc tworzenia, budowania, rządzenia, podbijania. Posiadając runy i taką władzę, Wanowie powinni bez trudu pokonać Ody na i jego buntowników, oni jednak mieli Chaos we krwi i zabrakło wśród nich prawdziwego przy wódcy. Ty mczasem Asami dowodził Ody n, którego okrucieństwo niemal dorówny wało jego przebiegłości. Wojna trwała wiele dziesięcioleci; raz jedni zy skiwali przewagę, raz drudzy. W trakcie działań wojenny ch Midgard spłonął do cna, a Asgard popadł w ruinę. Gullveig zdała sobie sprawę, że wojna z Asami nie ma sensu i odeszła. Wraz grupką renegatów osiadła w górach. Nie miała najmniejszego zamiaru dzielić się runami z Ody nem i jego dworem, zwróciła się więc do olbrzy mów lodu, zamieszkujący ch Północ, i z nimi związała swój los. Olbrzy mi lodu, pochodzący w prostej linii od Ymira, to gwałtowne plemię. Nienawidzili Asów, którzy wy gnali ich na północne rubieże i odebrali im ojcowiznę – nowy świat, stworzony z Ymira. Wanów nienawidzili niemal równie gorąco, ale szanowali Chaos, którego ogień buzował w ich ży łach, kiedy więc usły szeli o propozy cji Gullveig, przy jęli ją z zapałem. W przeciwieństwie do Asów uznawali matriarchat i bez problemu podporządkowali się kobiecej władzy. Gullveig podzieliła się z nimi runami i magią; w zamian za to nauczy li ją tego, co sami wiedzieli o polowaniu, ry bołówstwie, broni, żeglowaniu i o ty m wszy stkim, co jest niezbędne, by przeży ć na ponurej Północy. Pod rządami Gullveig olbrzy mi lodu rośli w siłę. By ło ich wielu, a Asów i Wanów – nie. Wznosili fortece w górach i strażnice wbite głęboko w skały. Rzeźbili doliny w lodowcach, przebijali drogi przez góry. Niektórzy przenieśli się z północny ch rubieży do Żelaznego Lasu, rzut kamieniem od równiny Ida, na której wznosił się Asgard. Dzięki runom Gullveig mogli zmieniać postać. Jako wilki i orły polowali i szpiegowali wrogów. Atakowali po równo Asów i Wanów, z dnia na dzień nabierając śmiałości, aż w końcu Generał zrozumiał, że jeśli nie połączą sił, i Asowie, i Wanowie ulegną, pokonani przez nowego, nieoczekiwanego wroga. Jednak po ty lu latach wojen jedna strona nie ufała drugiej za grosz. Jak zatem mogli liczy ć na utrzy manie pokoju, nie wierząc sobie nawzajem? Ody n wpadł na, zdawałoby się, proste rozwiązanie. – Wy mieńmy zakładników – zaproponował. – Wasi ludzie, ich wiedza, w zamian za naszy ch. Możemy się uczy ć od siebie wzajemnie ty lko wtedy, jeśli będziemy współpracować. Jeśli jedna strona zdradzi, druga ma zakładników, z który mi może zrobić, co zechce. Wy dawało się, że to rozsądny pomy sł. Wanowie zgodzili się na wy mianę. Mieli dać Ody nowi runy, on zaś obiecał nauczy ć ich sztuki wojennej i wy słać przy wódców, którzy pokażą, ile znaczą porządek i dy scy plina. I tak po wielu dy skusjach Wanowie zgodzili się wy słać do Asgardu Njörda, Pana Morza, i jego dzieci, Freja i Freję. W zamian dostali Mimira Mądrego, wuja Ody na, zarazem dobrego przy jaciela i powiernika, oraz przy stojnego młodzieńca imieniem Honir (zwanego Milczkiem w nadziei, że pewnego dnia pojmie aluzję), którego Ody n wy brał nie ze względu na jego umiejętności, ale przeciwnie – ich brak. Honir by ł ty m, którego miało mu najmniej brakować, gdy nastąpi nieuniknione. Przez pewien czas układ się sprawdzał. Goście zdradzili Generałowi tajemnicę run – szesnastu liter staroży tnego alfabetu. Najpierw nauczy li go czy tać i pisać, i ty m samy m zapewnili mu miejsce w historii. Potem przy szła kolej na poznanie magicznej strony run – ich nazw, ich poezji, ich znaczenia. Każdy z Wanów miał specjalną runę, która kontrolowała jego postać; z niej
czerpali swoją siłę i panowali nad runami, każdy na swój własny niepowtarzalny sposób. Tę nowo zdoby tą wiedzę Ody n przekazy wał pozostały m Asom, każdemu wy znaczając runę zgodną z jego lub jej charakterem. I tak Thor, sy n Ody na, dostał Thúris, kolczastą runę siły i ochrony. Sif, żona Thora, otrzy mała Ár, runę dobroby tu i płodności; Ty r, dowódca Ody nowy ch wojsk – Týr, runę wojownika; Balder Jasny, najmłodszy sy n Ody na – Fé, złotą runę powodzenia. Sam Ody n zachował dla siebie dwie – Kaen, runę ognia, i Raedo, runę wędrowca. Na pierwszy rzut oka niepozorna, dawała mu jednak dostęp do miejsc, w które nie zapuszczał się nikt inny, nawet do Krainy Umarły ch i pogranicza Pandemonium. Ty mczasem Mimir i Honir grali na zwłokę – szpiegowali, poznawali tajemnice Wanów, i zarazem rozsiewali fałszy we informacje o Ody nie, Asach i ich takty ce. Mimir by ł, owszem, spry tny, ale nie na ty le, by zwy cięży ć w tej rozgry wce. A Honir wy glądał na by strego, ale ilekroć otwierał usta (a czy nił to dość często) – ty lekroć potwierdzał, czego Wanowie już się domy ślali – że nie grzeszy rozumem. Oczy wiście idioci wszy stko schrzanili. Powinni się domy ślić, co ich czeka. W tamty ch czasach Ody n nie by ł jeszcze przebiegły m mistrzem intry g, który m stanie się w przy szłości. Ale już wtedy by ł bezwzględny, gotów poświęcić nawet przy jaciół, by dostać to, czego chciał. Wiedział, że wy sy łając ich do obozu wroga na przeszpiegi, niejako podpisał na nich wy rok śmierci. Nie zapominajcie o ty m, gdy zacznie się wam wy dawać, że Stary stoi po jasnej stronie mocy. I nigdy nie odwracajcie się do niego plecami, chy ba że macie na sobie zbroję. Koniec końców Wanowie stracili cierpliwość. Zaczęli podejrzewać nowy ch przy jaciół. A Honir, który nigdy nie sły nął z dy skrecji, ciągle mówił za dużo. Wreszcie do nich dotarło, że Ody n zy skał na ty m układzie zdecy dowanie więcej; poznał tajemnicę run, właściwie nie dając im nic w zamian; dostali durnia, szpiega i mnóstwo py tań bez odpowiedzi. Oczy wiście wtedy by ło już za późno na renegocjowanie warunków. I tak Wanowie z zemsty schwy tali Mimira, obcięli mu głowę i wy słali z nią Honira do Asgardu. Jednak Stary wziął głowę i dzięki swoim nowy m umiejętnościom sprawił, że zaczęła mówić. I tak cała wiedza Mimira trafiła do Generała. A Ody n Okrutny stał się Ody nem Mądry m, szanowany m, niekwestionowany m i ukochany m przez wszy stkich, nie licząc może głowy Mimira, którą przechowy wał w chłodny m strumieniu, uchodzący m do rzeki Sen. Jednak Ody n zapłacił za poświęcenie wuja. Najpierw swoim okiem – za część zaklęcia, utrzy mującego Mimira przy ży ciu. A reszta, no cóż. O ty m później. Na razie niech wam wy starczy ty le: nigdy nie ufaj wy roczni. I nigdy nie zlecaj mędrcowi zadania dla oszusta. Gdy by m już wtedy przeby wał w Asgardzie, ukradłby m Wanom runy, nie straciłby m głowy i oszczędził nam wszy stkim mnóstwa nieprzy jemności. Mądrość to nie wszy stko. Przetrwanie wy maga odrobiny spry tu, Chaosu, forteli. Cechy, które mam (pozwolę sobie stwierdzić) w nadmiarze. Szpiegując na rzecz Asów, by łby m w swoim ży wiole. I nauczy łby m ich jednej czy dwóch sztuczek, o który ch nawet Wanowie nie mają pojęcia. Mimir Mądry nie by ł dość mądry. Honir Milczek nie trzy mał języ ka za zębami. A Ody n powinien by ł od samego początku wiedzieć, że Ład idealny się nie ugnie; istnieje, póki nie pęknie, i dlatego tak rzadko trwa przez dłuższy czas. Generał nie miał wtedy o ty m pojęcia. Potrzebował wówczas przy jaciela; przy jaciela, który nie przejmując się zby tnio zasadami moralny mi, zdołałby poradzić sobie na dnie, podczas gdy Ody n zasiadałby na tronie, utrzy mując Ład, nieosiągalny … Mówiąc krótko – potrzebował mnie.
LEKCJA TRZECIA
Krew i woda Nigdy nie ufaj krewnemu. Lokabrenna
N
IE TWIERDZĘ, ŻE ODYN STWORZYŁ ŚWIATY. Nawet sam Ody n tego nie twierdzi.
Światy się kończy ły i odradzały już ty le razy, że nikt nie wie, co by ło na początku. Generał natomiast bez wątpienia miał wpły w na ich wy gląd. Dlatego mieszkańcy Midgardu uważali go za boga, a mając za sobą Asgard i runy, Stary nie próżnował ani przez chwilę. Od plaż Morza po brzeg rzeki Sen panował nad wszy stkim, a jego ry wale, olbrzy mi skał i buntowniczy olbrzy mi lodu, no cóż, jeśli mu nie ulegli, to przy najmniej obserwowali w gniewny m milczeniu jego try umfalny wzlot. Jednak władza oznacza odpowiedzialność, a ta z kolei – strach. Strach zaś niesie ze sobą przemoc. A przemocy towarzy szy Chaos… I tu na scenę wchodzi niżej podpisany. Czas zająć się mną. Wcześniej, ma się rozumieć, istniałem w Chaosie, w świecie Pandemonium. Chaos w najczy stszej postaci, Chaos dziki, Chaos nieskażony. Chaos, w który m niepodzielnie panuje Nieład w pierwotnej formie, w postaci lorda Surta, Niszczy ciela, Ojca Magii, Pana Zmiany, pierwotnego źródła Ognia. Wanowie to jedy nie jego bękarty, ży wiący się okruchami magii ze stołu lorda Surta. Ale ja to Ogień ucieleśniony, prawowity sy n Chaosu, szczęśliwy i wolny. Cóż, może nie do końca wolny. I chy ba nawet nie do końca szczęśliwy. Lord Surt to zazdrosny władca, bezlitosny i zaborczy. Nie sposób przemówić mu do rozsądku, którego z natury mu brakuje. Równie dobrze można by apelować do wy buchającego wulkanu, burzy z piorunami, epidemii ospy. By liśmy bezkształtni, niewinni, wrodzy wszy stkiemu, co znajdowało się za granicami naszego świata, i tacy, według Surta, mieliśmy pozostać; Chaos idealny, nieskażony formą, cudownie wolny od wszelkich praw – ludzi, bogów, fizy ki. Ja jednak by łem buntownikiem. Bunt leży przecież w mojej naturze. I ciekawiły mnie inne światy, te za naszy mi granicami; światy, w który ch Ład i Chaos się zderzały i czasami istniały równolegle, gdzie istoty trwały w tej samej formie, ży ły i umierały, nie zaznawszy Ognia. Oczy wiście sły szałem już o bogach. Zwaśnione stronnictwa – w każdy m razie większość – odłoży ły na bok dawne urazy i zamieszkały w Asgardzie. Nie by ł to łatwy rozejm. Część Wanów nie uznała zwierzchnictwa Ody na i odeszła. Jedni się udali do Gullveig na Północy. Drudzy związali się z olbrzy mami, inni zeszli do Świata Podziemnego, jeszcze inni czmy chnęli do lasów Krainy Wewnętrznej i ukry li się pod postaciami zwierząt. Ty m samy m stare runy rozsy pały się na wszy stkie strony, rozdzielone pomiędzy wrogów, sponiewierane, zdziczałe jak zapomniane zboże. Oczy wiście z czasem to rozproszenie odbiło się na Chaosie. Runy czerpią moc z Ognia. Ilekroć Asowie i Wanowie posługiwali się odrobiną kradzionej magii, ilekroć zmieniali postać, rzucali zaklęcie na wroga, ilekroć zamaczali choćby palec w rzece Sen czy spisy wali jakąś historię, czy
choćby ry li swoje imię na pniu zwalonego drzewa, ty lekroć Chaos dy gotał z oburzenia, a mnie zżerała ciekawość. Co to za istoty, który ch wpły wu doświadczałem aż tutaj, ty le światów dalej? Jakim cudem czułem ich obecność? I czy oni w ogóle wiedzieli o moim istnieniu? Ty mczasem w Asgardzie pozostały ch dwadzieścioro czworo bogów pozostało w zniszczonej wojną cy tadeli; rozdarci banalną ry walizacją, wiecznie skłóceni, stanowili łatwy cel dla każdego, komu marzy ł się status boski. Widziałem ich, głównie poprzez ich sny, małe i nic nieznaczące, które jednak zmuszały mnie do my ślenia. Może już wtedy jakaś cząstka mnie wiedziała, jak bardzo potrzebują przy jaciela, jak bardzo mógłby m im pomóc, gdy by ty lko odłoży li na bok swoje głupie, żałosne uprzedzenia. W tamty ch czasach Generał chętnie przemieszczał się po różny ch światach dzięki runie wędrowca. Niewidzące oko, poświęcone dla run, widziało o wiele więcej niż to widzące. Stary miał obsesję na punkcie zdoby wania wiedzy i badania kolejny ch miejsc. W Śnie by ł wielkim podróżnikiem – Sen to rzeka, która opły wa nasze brzegi, tocząc wody wzdłuż samej Śmierci, oddzielającej ten świat od kolejnego. Często wpatry wał się w naszą krainę z brzegu, szepcząc zaklęcia pod nosem i mrużąc ślepe oko. Nie wy glądał zby t imponująco – wy soki mężczy zna po pięćdziesiątce z niesforną siwą czupry ną i przepaską na oku. Ale już wtedy wy czuwałem w nim coś niezwy kłego. Po pierwsze, znał magię – pierwotny ogień, wy kradziony z Chaosu, nazwany później magią, który ludzie otaczali zabobonny m podziwem i lękiem. Widziałem otaczające go kolory, jego aurę, którą zostawiał za sobą, unikatową jak odcisk palca. By ła to szeroka smuga błękitu, odcinająca się od szarości skał i śniegu. Zapamiętałem ją z jego snów, potężniejszy ch, bardziej śmiały ch niż wszy stkich inny ch. I niemal go sły szałem, jego miękki, kuszący głos, jego słowa: – Loki, sy nu Laufey a, sy nu Farbauti, Ogniu… W Pandemonium nie przy wiązy waliśmy większej wagi do imion. Oczy wiście miałem je – wszy stko ma – ale wtedy mną nie władały. Jeśli chodzi o moją rodzinę, cóż, właściwie demony nie mają rodziny. Moim ojcem by ł piorun, a matką – kupka suchy ch gałązek (nie, ty m razem to nie jest metafora), co, mówiąc szczerze, nie stanowi najlepszego materiału na rodziców. W każdy m razie Ognia nie sposób kontrolować; jest dziki i nieprzewidy walny. Nie usprawiedliwiam się, ale kłopoty to moja specjalność. Surt powinien o ty m wiedzieć; Ody n także. Obaj dostali ty lko to, na co sobie zasłuży li. Oczy wiście nie pozwalano opuszczać Chaosu, ale by łem młody i ciekawy. Ty le razy widziałem Starego, jak wpatruje się w nasze królestwo, ze Snu i inny ch obszarów, posługując się swoją pry mity wną magią. Szczerze mówiąc, by ło mi go niemal żal; tak jak człowiekowi przy ognisku żal żebraka, który usiłuje ogrzać się przy płomy ku zapałki. Ty lko że ten żebrak miał majestaty czny wy gląd, mimo łachmanów i mimo że dy gotał z zimna. Sam wy gląd zdradzał, że wcześniej czy później zostanie królem. Podziwiałem jego arogancję; intry gowało mnie, jak osiągnie swój cel. I tak, tamtego dnia, wbrew woli Surta, wbrew wszelkim prawom Chaosu, porzuciłem aspekt Ognia i stawiłem się w jego świecie. W pierwszej chwili by łem zdezorientowany. W nowej postaci doświadczałem zby t wielu doznań jednocześnie, wszy stkich po raz pierwszy. Widziałem kolory, czułem śnieg, zapach siarki, i zobaczy łem twarz mężczy zny naprzeciwko, od stóp do głów spowitego magią. Mogłem przy brać dowolną postać – zwierzęcia albo ptaka, albo po prostu płomienia. Ja jednak, tak się złoży ło, wy brałem postać, którą by ć może znacie, młodzieńca o rudy ch włosach, z ty m nieokreślony m czy mś w sobie. Mężczy zna przez chwilę przy glądał mi się ze zdumieniem (i, pozwolę sobie zauważy ć,
podziwem). Wiedziałem, że przez ludzką postać dostrzega we mnie dziecko Ognia. Demona, jak wolicie, choć tak między nami, różnica między bogiem a demonem zależy od punktu widzenia. – Jesteś prawdziwy ? – zapy tał w końcu. Cóż, to akurat rzecz względna. Do pewnego stopnia wszy stko jest prawdziwe, rozumiecie, nawet (a może zwłaszcza) sny. Jednak nie potrafiłem rozmawiać. W Chaosie to niepotrzebne. Nie spodziewałem się też mocy, z jaką odczuwałem fizy czność; odgłosy (wiatr, chrzęst śniegu pod nogami, kroki zająca gdzieś na zboczu niedalekiego wzgórza), widoki; kolory ; zimno; strach… Strach tak, to chy ba by ł strach. To pierwsze uczucie, którego naprawdę doznałem. Chaos w najczy stszej formie jest pozbawiony uczuć, działa, kierując się wy łącznie insty nktem. Chaos w najczy stszej formie nie my śli. I dlatego przy biera kształt ty lko w obliczu zagrożenia, znajdując go w my ślach wroga, w jego najskry tszy ch lękach. Niemniej stanowiło to ciekawe doświadczenie – acz nieco klaustrofobiczne – trwać w jednej fizy cznej postaci, poddać się wy nikający m z tego ograniczeniom; czuć zimno, by ć niemal oślepiony blaskiem, doświadczać ty ch wszy stkich wrażeń. Na próbę poruszy łem rękami i odważy łem się odezwać. Udało się. Mimo to z perspekty wy czasu nie mogę oprzeć się my śli, że gdy by m naprawdę chciał się wtopić w otoczenie, wy my śliłby m sobie jakieś ubranie. Zadrżałem. – Na Goga i Magoga, ależ zimno. Chy ba mi nie powiesz, że ludzie osiedlają się tutaj z własnej woli? Przewiercał mnie spojrzeniem jednego oka, błękitnego, zimnego, niezby t przy jaznego. Zerknąłem na aurę za jego plecami; nie by ło w niej strachu, ty lko spry t i czujność. – Jesteś Loki, prawda? – zagaił. Wzruszy łem nowy mi ramionami. – Czy mże jest imię? Czy róża by łaby mniej dziewicza i różowa, gdy by nazy wała się inaczej? A skoro już rozmawiamy, czy mógłby ś łaskawie poży czy ć mi coś do ubrania… Zrobił to – dał mi spodnie i koszulę, które wy jął z plecaka, a które dość mocno cuchnęły kozą. Włoży łem je, krzy wiąc się od zapachu, a mój nowy znajomy przedstawił się jako Ody n, jeden z sy nów Bora. Oczy wiście znałem go ze sły szenia i z daleka obserwowałem jego karierę. Podglądałem sny. Nie by łem pod jakimś szczególny m wrażeniem, ale jego ambicja i bezwzględność stanowiły pewien potencjał. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadał o swojej pozy cji Generała w Asgardzie. Piękny mi słowami malował obraz niebiańskiego fortu i jego mieszkańców, opowiadał o światach do zdoby cia, o bezcenny ch nagrodach, a potem poruszy ł temat sojuszu przeciwko olbrzy mom, zbuntowany m Wanom, Gullveig-Heid i wodzom, którzy zagnieździli się na Obrzeżach. Nie mogłem powstrzy mać śmiechu. – Nie sądzę. – Dlaczego nie? Wy jaśniłem, że lord Surt nie jest raczej ty pem sprzy mierzeńca. – Ksenofob to mało powiedziane; nie sposób wy razić słowami jego nienawiści do obcy ch. W dodatku wasza forma ży cia zrodziła się z lodu. Poza ty m nie ma szans, żeby ś skłonił go do sojuszu z kimś, kto zjawił się na świecie nago, w krowiej ślinie.
– Ale mogliby śmy pertraktować – zaczął Ody n. – Surt nie pertraktuje. To pierwotna siła. Sprowadza Ład we wszelkich możliwy ch formach do cząsteczek podstawowy ch. Nienawidzi was wszy stkich równo, od najpotężniejszego władcy po najmniejszą mrówkę. Obrażacie go, ży jąc i my śląc. Nie przekonasz go. Nie namówisz. Jedy ne, co możesz zrobić, jeśli masz choć odrobinę oleju w głowie, to schodzić mu z drogi. Ody n się zamy ślił. – A jednak ty przy szedłeś. – I tu mnie masz. By łem ciekaw. Oczy wiście, że nie rozumiał. Najbardziej zbliżał się do Chaosu za sprawą jego brata – Snu. Pry mity wni ludzie zawsze wy obrażają sobie bogów na swoje podobieństwo; w najlepszy m wy padku widzą ich jako wojowników z mentalnością małego watażki. Choć inteligentny, Ody n, widziałem to wy raźnie, nigdy nie pojmie, nie ogarnie skali i wielkości Chaosu – a przy najmniej nie do Zmierzchu Bogów, Końca Światów, a wtedy będzie już za późno. – Zapanuję nad światami – powiedział. – Mam władzę, złoto i runy. Mam najlepszy ch wojowników, o jakich sły szały wszelkie światy. Mam Księży c i Słońce. Mam bogactwa podziemny ch ludów… – Lorda Surta to nie interesuje – wpadłem mu w słowo. – Zrozum, mówimy o Chaosie. Nie ma formy, ładu, zasad. Nic nie trwa w ty m samy m aspekcie fizy czny m. To wszy stko, na czy m ci tak bardzo zależy : złoto, broń, kobiety, wojny, widziałem je w twoich snach, dla niego nie znaczą nic. W oczach Surta to ty lko kosmiczne śmiecie, kawałki drewna na fali oceanu. – Chwilowo daj sobie spokój z Surtem – poradził. – Może rzeczy wiście masz rację, jeśli chodzi o niego. Ale ty ? Moim zdaniem ktoś taki jak ty by łby dla nas cenny m naby tkiem. – Na pewno. Co z tego będę miał? – Cóż, po pierwsze wolność. Wolność i mnóstwo okazji. – Wolność? Litości. My ślisz, że nie jestem wolny ? Zaprzeczy ł ruchem głowy. – Mimo że jest ty le światów do odkry cia, do stworzenia, ty musisz tkwić w jedny m miejscu przez cały czas. Jesteś ty lko więźniem tego całego Surta, kimkolwiek jest. Usiłowałem tłumaczy ć: – Chaos jest źródłem tworzenia, wszy stko inne to ty lko okruchy. Kto chciałby zamieszkać w śmietniku? – Lepiej by ć królem w ry nsztoku niż niewolnikiem w pałacu – zauważy ł. Jak widzicie, już wtedy czarował ty m swoim giętkim języ kiem. A potem snuł opowieści o światach, które odwiedził: o Midgardzie zamieszkany m przez ludzi, gdzie Asowie już zaczy nali cieszy ć się czcią boską; o mieszkańcach Świata Podziemnego, którzy w pocie czoła wy doby wają z wnętrza ziemi złoto i klejnoty ; o Yggdrasilu, Drzewie Świata, z korzeniami głęboko w Zaświatach, z koroną w chmurach Asgardu; o olbrzy mach lodu, o Morzu, o krainach hen, daleko. To wszy stko ty lko czeka na zdoby wcę, opowiadał; wszy stko takie nowe, gotowe do spalenia. To wszy stko może by ć moje, ale mogę też wrócić do Chaosu i przez całą wieczność pucować buty Surta… – Czego ode mnie chcesz? – zapy tałem. – Twoich talentów – odparł. – Wanowie dali mi wiedzę, ale nawet runy to nie wszy stko.
Stworzy łem ten świat z krwi i z lodu. Dałem mu zasady i sens istnienia. Teraz muszę chronić to, co stworzy łem, albo przy glądać się, jak ponownie pogrąża się w anarchii. Jednak Ład nie przetrwa sam z siebie, jego prawa są zby t surowe, zby t nieugięte. Ład jest jak lód, który spowija ży cie bezruchem. Teraz, gdy znowu zapanował pokój między Asami i Wanami, lód powróci. Nadejdzie stagnacja. Moje królestwo pogrąży się w mroku. Nie mogę sobie pozwolić na łamanie własny ch praw i dlatego chcę mieć u boku kogoś, kto, w razie potrzeby, złamie je za mnie. – Py tam ponownie: co dostanę w zamian? Uśmiechnął się pod nosem i odparł: – Uczy nię cię bogiem. Bogiem. Cóż, znacie przepowiednię. Ody n już nieśmiało zbierał hołdy za stworzenie światów i narodziny ludzkości. A zatem: Jesion, olcha – drewna moc, Tak się narodził człowiek. Ktoś tchnął duszę, ktoś dał języ k, Ktoś też dał mu ogień. Zakłada się powszechnie, że ty m trzecim, który dał ogień, by ł niżej podpisany. Cóż, rzeczy wiście zdarzało mi się robić różne rzeczy, ale nie wezmę na siebie winy za ludzi ani za cokolwiek z nimi związanego. Nie mam pojęcia, skąd się wzięli, ale na pewno nie za sprawą kilku gałązek i niżej podpisanego. Bez względu na to, co przepowiednia miała na my śli, nie można tego traktować dosłownie. To jednak popularna legenda, która zresztą ugruntowała reputację Ody na jako tatusia nas wszy stkich. Na razie jednak wróćmy do mojej opowieści o boskości, którą obiecał mi Ody n. No cóż… Ma trochę racji, jeśli chodzi o Chaos, pomy ślałem. By cie samodzielną jednostką ma jednak pewne zalety. W Pandemonium na zawsze miałem by ć jedy nie iskrą w palenisku, żarem, kroplą w morzu stopiony ch marzeń. W nowy m świecie Ody na mógłby m zostać, kim ty lko zapragnę: sprawcą zmian, Ogniem, cudotwórcą. Bogiem. Co rzeczy wiście brzmiało bardzo kusząco, ale… – Oczy wiście, nie mógłby ś nigdy wrócić – dodał. O ty m też my ślałem. Miał rację. Może i w Chaosie nie ma zasad jako takich, ale prawa to co innego. Wiedziałem, że władcy Pandemonium dopadną ty ch, co je łamią. Mimo wszy stko… – Niby jak mieliby się dowiedzieć? Sam powiedziałeś, że jestem ty lko kroplą w morzu. – Och, przy dałby się dowód twojej dobrej woli – stwierdził Ody n. – Spójrz na to z mojej strony. Wy starczająco trudno będzie mi wy tłumaczy ć obecność nowego boga inny m Asom. Muszę by ć pewien twojej lojalności, zanim otworzę przed tobą bramy Asgardu. – Oczy wiście – mruknąłem. Litości, pomy ślałem. Lojalność, honor, prawda, dobra wola – to wszy stko elementy Ładu. Dzieci Chaosu ani ich nie potrzebują, ani nie rozumieją. Ale Stary jakimś cudem wiedział, co chodzi mi po głowie. – Nie chcę, żeby ś dawał mi słowo – zaznaczy ł. – Ale muszę mieć jakąś gwarancję. Sy mbol
przy mierza, że tak powiem. Wzruszy łem ramionami. – Jaki sy mbol? – zapy tałem. – Taki – odparł i nagle poczułem, jak coś przeszy ło moje ramię i jednocześnie uderzy ło mnie z taką siłą, że upadłem na plecy w śnieg. Zamigotało mi przed oczami. Później dowiedziałem się, że to się nazy wa ból, ale już wtedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem jego fanem. – Co to, na Pandemonium? Oczy wiście pod postacią Ognia nigdy nie doświadczy łem bólu. Pod wieloma względami nadal by łem bardzo niewinny. Jednak nawet wtedy wiedziałem, że mnie zaatakowano, i przy jąłem pierwotną postać, gotów wrócić do Pandemonium. – Nie radzę – mruknął Ody n, widząc, co zamierzam. – Nosisz teraz mój znak. Moją magię. Jesteśmy braćmi, czy ci się to podoba, czy nie. Ponownie przy brałem postać fizy czną i – do cholery ! – okazało się, że znowu jestem nagi. – Nie ma mowy, żeby m by ł twoim bratem – pry chnąłem. – To braterstwo krwi – wy jaśnił. – Czy raczej braterstwo magii, jeśli tak wolisz. Dotknąłem ramienia. Nadal bolało. Teraz jednak na skórze widniało znamię, jakby mieniący się fioletem tatuaż. Ból zanikał, ale znak w kształcie złamanej gałązki, nie. – Co to jest? Ody n przy siadł na głazie. Nie wiedziałem, co mi zrobił, ale pochłonęło to mnóstwo magii. Wy raźnie pobladł, jego twarz stała się niemal bezbarwna. – Powiedzmy, że to dowód twojej lojalności – odparł. – Teraz wszy scy Asowie noszą takie znamię. Wanowie zdradzili nam ich nazwy, nauczy li, jak ich uży wać. Twoja runa to Kaen, ogień, idealna, moim zdaniem, zważy wszy na twój demoniczny charakter. – Nie potrzebuję żadnego znaku – zaprotestowałem. – Te twoje runy – wskazałem fioletowe znamię – to ty lko kilka liter z języ ka Chaosu. Nie potrzebuję ich, żeby robić to, co robię. Sięgam do Chaosu u jego źródła. – Nie w ty m świecie, nie w ty m ciele. Aspekt determinuje to, co możesz zrobić. – Och. – O ty m nie pomy ślałem. No jasne, magia w najczy stszej postaci istnieje ty lko w królestwie Chaosu i Snu. Tutaj musiałem sobie na nią zapracować. Praca. Domy ślałem się już, że podobnie jak bólu, jej też będę się starał za wszelką cenę uniknąć. – Tego nie by ło w naszej umowie – zauważy łem. Ale wiedziałem już, że stary chy try lis mnie załatwił. Kiedy naznaczy ł mnie runą, część mojej magii zlała się z jego mocą. Gdy by m teraz wrócił do Chaosu, poznaliby, że ich zdradziłem. I tak nie miałem innego wy jścia, niż przy jąć jego propozy cję boskości. – Ty draniu. Wiedziałeś, że tak będzie – mruknąłem. Ody n uśmiechnął się lekko. – A zatem jesteśmy też braćmi w oszustwie. Ale powiedziałem prawdę – zaznaczy ł. – Nigdy nie zapomnę, co jestem ci dłużny. Nigdy nie uniosę kielicha do ust, nie upewniwszy się, czy masz co pić. Cokolwiek każe ci zrobić twoja gwałtowna natura, zapewniam, że moi ludzie nie podniosą na ciebie ręki. Będziesz dla mnie jak brat. Pod warunkiem że obiecasz mi posłuszeństwo, ma się rozumieć. I co miałem począć? Dałem mu słowo. Nie żeby taka obietnica szczególnie dużo znaczy ła, czy to dla demona, czy dla boga. Ale naprawdę mu służy łem. Służy łem mu dobrze, choć przez
połowę czasu sam nie wiedział, czego naprawdę chce. I nawet kiedy wy cofał się z umowy … Ale o ty m później. Na razie niech wy starczy : nigdy nie ufaj bratu.
LEKCJA CZWARTA
Witamy serdecznie Nigdy nie ufaj przyjacielowi. Lokabrenna
I
TAK PRZYBYŁEM DO ASGARDU, gdzie Ody n przedstawił mnie moim nowy m
przy jaciołom, dwadzieściorgu trojgu pozostały m Asom i Wanom. Wszy scy bez wy jątku eleganccy, wy pieszczeni i odkarmieni, w futrach, jedwabiach i brokatach, obwieszeni złotem i klejnotami, i ogólnie biorąc, bardzo z siebie zadowoleni. Zapewne sły szeliście o Asgardzie. W światach aż huczało od opowieści o jego ogromie, wspaniałości, o dwudziestu czterech dworach, po jedny m dla każdego bóstwa, o ogrodach, piwnicach, stajniach. By ła to cy tadela, wzniesiona na skale tak wy soko nad równiną, że zdawała się chmurą na niebie; dom słońca i tęczy, do którego dostać się można jedy nie Tęczowy m Mostem, łączący m Asgard z Midgardem, Światem Środka. Tak przy najmniej wieść niesie. I rzeczy wiście, robił wrażenie. Ale w tamty ch czasach by ł niewielkim skupiskiem drewniany ch budy nków za palisadą, a jego główną ochronę stanowiła lokalizacja. Z czasem się rozrósł, lecz wtedy ciągle wy glądał jak osiedle pierwszy ch osadników – bo też ty m właśnie by ł. Spotkaliśmy się na dworze Ody na, ogromnej, ciepłej sali o łukowaty m sklepieniu, z długim stołem, dwudziestoma trzema krzesłami i pozłacany m tronem u szczy tu. Każdy miał swoje miejsce, ty lko ja nie. Powietrze przesy cał zapach dy mu, potu i piwa. Nikt nie zaproponował mi niczego do picia. Spoglądałem na otaczające mnie zimne twarze i pomy ślałem: O nie, w ty m klubie nie przy jmują nowy ch członków. – Oto Loki – przedstawił mnie Stary. – Od dziś jest członkiem naszej rodziny. Powitajmy go więc serdecznie i nie wy pominajmy mu niezby t fortunnego pochodzenia. – Jakiego znowu niefortunnego pochodzenia? – zainteresował się Frej, przy wódca Wanów. Pomachałem wszy stkim na powitanie i wy znałem, że pochodzę z Chaosu. Sekundę później leżałem na wznak, a dwa tuziny mieczy wy celowano w części ciała, które wolałby m zachować nienaruszone. – Au! – W przeciwieństwie do inny ch doznań zmy słowy ch, które stopniowo odkry wałem, ból nie przy padł mi do gustu. Rozważałem, czy to nie jakiś ry tuał inicjacy jny, zabawa, a nie poważna sy tuacja, ale potem spojrzałem na ich twarze: zmrużone oczy, wy szczerzone zęby … Jasna sprawa, pomy ślałem. Naprawdę mnie nie lubią. – Sprowadziłeś do Asgardu demona? – wy sapał Ty r, dowódca wojsk Generała. – Oszalałeś? To szpieg. I pewnie też zabójca. Moim zdaniem powinniśmy od razu poderżnąć mu gardło. Ody n zgasił go wzrokiem. – Puść go, kapitanie. – Chy ba żartujesz – żachnął się Ty r.
– Puść go, powiedziałem. Jest pod moją ochroną. Niechętnie, z wahaniem, odsunęli ostrza od gardła niżej podpisanego. Usiadłem i spróbowałem uśmiechnąć się zwy cięsko, ale nie przekonałem ty m chy ba nikogo z zebrany ch. – No, cześć – zagaiłem. – Pewnie was dziwi, że ktoś taki jak ja chce mieć coś wspólnego z takimi jak wy, ale dajcie mi szansę, to udowodnię, że nie jestem szpiegiem. Przy sięgam. Spaliłem za sobą mosty, przy chodząc do was; wśród swoich uchodzę za zdrajcę. Jeśli mnie odeślecie z kwitkiem, zabiją mnie, albo i gorzej. – No i co z tego? – zapy tał Heimdall, przy stojniak i szpaner w złotej zbroi i ze złoty mi zębami do kompletu. – Niepotrzebna nam pomoc kolejnego zdrajcy. Zdrada to zakręcona runa, która nigdy nie trafia prosto do celu; właściwie nigdy do niego nie trafia. Cały Heimdall, jak później miałem się przekonać. Pompaty czny, chamski i arogancki. Jego runa to Madr, prosta, kanciasta jak kostka do gry, pry mity wna, tania. Pomy ślałem o znamieniu Kaen na skórze i powiedziałem: – Czasami zakrzy wione jest lepsze niż proste. – Tak sądzisz? – pry chnął Heimdall. – Spróbujmy – zaproponowałem. – Moja magia kontra twoja. Niech Ody n rozstrzy gnie, kto zwy cięży. Na zewnątrz stała tarcza strzelecka, widziałem ją, gdy wchodziliśmy do środka. Bogowie, jak się można by ło spodziewać, gustowali w sportach; sławni i lubiani często tak mają. Nigdy przedtem nie startowałem w zawodach, ale wiedziałem z grubsza, o co chodzi. – No, chodź, złociutki – uśmiechnąłem się. – Chy ba że się rozmy śliłeś. – Masz gadane, to trzeba ci przy znać – mruknął. – A teraz zobaczmy, czy za słowami idą czy ny. Asowie i Wanowie wy szli za nami na zewnątrz. Zaintry gowany Ody n kroczy ł ostatni. – Heimdall to najlepszy strzelec Asgardu – zauważy ł. – Mówią na niego Sokole Oko. Wzruszy łem ramionami. – I co z tego? – Więc lepiej, żeby ś by ł naprawdę dobry. Uśmiechnąłem się ponownie. – Jestem Loki – odparłem. – Dobry to mało powiedziane. Stanęliśmy przy tarczy. Jego aura zdradzała, że Heimdall jest pewien, że mnie pokona; ze złotego uśmiechu promieniowała pewność siebie. Zza jego pleców pozostali przy glądali mi się podejrzliwie i gniewnie. My ślałem, że wiem co nieco o uprzedzeniach, ale ci tutaj nadali temu słowu całkiem nowe znaczenie. Widziałem, jak ich kusi, by przelać moją krew demona, choć ta sama krew pły nęła w ży łach co najmniej połowy z nich. Sam Heimdall by ł przecież bękartem pierwotnego Ognia, ale widocznie nie miał najmniejszej ochoty świętować naszego pokrewieństwa. Są gatunki, które nienawidzą się od pierwszego wejrzenia: koty i psy, mangusty i węże – i choć niewielkie miałem pojęcie o światach, wy czułem, że prosty, umięśniony ty p to naturalny wróg spry ciarza, który my śli głową, nie pięściami. – O ile dalej? Sto kroków? Więcej? Wzruszy łem ramionami.
– Jak chcesz, mnie tam wszy stko jedno. I tak cię pokonam. I znowu Heimdall się uśmiechnął. Skinął na dwóch służący ch i wskazał odległy punkt na drugim końcu Tęczowego Mostu. – Ustawcie tarczę o tam – polecił. – A kiedy Loki przegra, nie będzie miał daleko do domu. Uśmiechnąłem się bez słowa. Służący odeszli. Nie spieszy li się. Ja ty mczasem ułoży łem się na trawie i udawałem, że drzemię. Może i naprawdę zdołałby m zasnąć, gdy by Bragi, bóg muzy ki i pieśni, nie zaczął już komponować peanu na cześć Heimdalla. Szczerze mówiąc, miał nawet niezły głos, ale temat pieśni nie przy padł mi do gustu. A poza ty m grał na lutni. Nie znoszę lutni. Dziesięć minut później uniosłem jedną powiekę. Heimdall patrzy ł na mnie z góry. – Ręce mi zdrętwiały – mruknąłem. – Może ty zaczniesz. Choćby ś nie wiadomo, jak się starał, i tak będę lepszy od ciebie. Heimdall wy szczerzy ł złote zęby, przy wołał runę Madr, wy celował i wy strzelił. Nie widziałem, gdzie trafił – nie miałem nawet w połowie tak dobrego wzroku jak on – ale złoty uśmiech zdradzał, że poszło dobrze. Przeciągnąłem się i ziewnąłem. – Twoja kolej, zdrajco – rzucił. – W porządku. Ale cel musi stać bliżej. Heimdall by ł wy raźnie zbity z tropu. – Jak to? – Musi stać bliżej. Stąd prawie go nie widzę. Jakieś trzy tuziny kroków to dobra odległość. Twarz Heimdalla wy rażała jedy nie zakłopotanie. – Twierdzisz, że wy grasz… ze mną… stawiając cel bliżej? – Obudź mnie, kiedy wszy stko będzie gotowe – mruknąłem i ułoży łem się do kolejnej drzemki. Dziesięć minut później wrócili słudzy z tarczą. Teraz widziałem, gdzie trafił Heimdall – charaktery sty czna różana czerwień runy Madr widniała w samy m środku. Asowie i Wanowie zaczęli bić brawo. Rzeczy wiście, by ł to całkiem niezły strzał. – Zwy cięży ł Heimdall Sokole Oko – orzekł Frej, kolejny umięśniony przy stojniak w bły szczącej srebrnej zbroi. Pozostali wy raźnie się z nim zgadzali. Domy ślam się, że Frej cieszy ł się zby t dużą sy mpatią, by odważy li mu się sprzeciwić. Niewy kluczone, że tak też działał na nich magiczny miecz u jego boku. Istne cacko ten miecz. Już wtedy zastanawiałem się, czy bez niego by łby tak samo lubiany. Ody n spojrzał jedy ny m okiem na niżej podpisanego. – No i? – No i nieźle. Ptasi Móżdżek umie celować – przy znałem. – Ale i tak go pobiję. – Sokole Oko, za przeproszeniem – wy cedził Heimdall przez zęby. – A jeśli sądzisz, że mnie pobijesz, stojąc tuż przy tarczy, to… – Teraz ją odwrócimy – zdecy dowałem. Znowu zbiłem go z tropu. – Ale to… – Tak, właśnie tak – dokończy łem.
Heimdall wzruszy ł ramionami i skinął na służący ch, którzy posłusznie ustawili tarczę tak, że cel znajdował się z drugiej, niewidocznej dla nas strony. – Teraz traf w sam środek tarczy – rzuciłem. – To niemożliwe – żachnął się Heimdall. – Chcesz powiedzieć, że nie dasz rady ? – Nikt nie da. Uśmiechnąłem się pod nosem i przy wołałem Kaen. Runę ognistą, zmiennokształtną, mądrą… zakręconą. I zamiast, jak Heimdall, cisnąć ją prosto, rzuciłem w bok, tak że zatoczy ła szeroki łuk i trafiła w tarczę od drugiej strony, zalewając jego Madr ognisty m fioletem. Sztuczka, ale jaka! Spojrzałem na Starego. – No i? – zapy tałem. Ody n parsknął śmiechem. – Imponujący strzał. Heimdall się żachnął. – Fortel! – Ale i tak Loki wy gry wa. Pozostali bogowie musieli przy znać mu rację, co robili z różny m entuzjazmem. Ody n poklepał mnie po plecach. Thor także – tak mocno, że mało nie runąłem jak długi. Ktoś nalał mi wina i już po pierwszy m ły ku wiedziałem, że to jedna z nieliczny ch przy jemności, dla który ch warto przy brać formę cielesną. Jednak Heimdall milczał. Opuścił salę szty wny m krokiem człowieka cierpiącego na hemoroidy, a ja wiedziałem, że zrobiłem sobie z niego wroga. Ktoś inny może skwitowałby całe zajście śmiechem, ale nie Heimdall. Od tego dnia aż po Zmierzch Bogów nie zapomni tego pierwszego upokorzenia. Nie żeby m szczególnie chciał się z nim zaprzy jaźnić. Przy jaźń jest przereklamowana. Lepsza jest pewność wrogości. Z wrogiem wiadomo, na czy m stoisz. Wiesz, że cię nie zdradzi. Za to wobec przy jaciół musisz się mieć na baczności. Jednak tej lekcji dopiero miałem się nauczy ć. Wtedy jeszcze się łudziłem. Liczy łem, że z czasem udowodnię swoją wartość; że pewnego dnia mnie zaakceptują. Tak, wiem, czasami trudno uwierzy ć, że kiedy kolwiek by łem aż tak naiwny. Jak szczeniak, który jeszcze nie wie, że ci sami ludzie, który go przy garnęli, przy kują go łańcuchem do budy i będą karmić trocinami. Ta wiedza przy chodzi z czasem, o czy m sam się przekonałem. A na razie zapamiętajcie sobie: Nie ufaj przy jacielowi.
LEKCJA PIĄTA
Cegła i kielnia Nie ufaj robotnikowi. Lokabrenna
A
WIĘC TAK – niżej podpisany spotkał się z umiarkowanie entuzjasty czny m powitaniem; ale
daleko temu do przy jęcia z otwarty mi ramionami, które obiecy wał Najwy ższy. I nie chodziło o to, że jestem odmiennej rasy, drobniejszej budowy, że mam mniej rady kalne opinie czy nie do końca znam ich zwy czaje. Chodziło najzwy czajniej w świecie o to (mówię to bardzo skromnie), że jestem o wiele mądrzejszy niż pozostali mieszkańcy Asgardu. Po prostu ci bardziej inteligentni nie cieszą się popularnością, tak z zasady. Budzą podejrzenia. Nie pasują. Czasami oczy wiście okazują się przy datni, jak ja w niejednej sy tuacji, ale większość traktuje ich z nieufnością, jakby te same cechy, które sprawiają, że są niezbędni, oznaczały także, że mogą by ć niebezpieczni. Aspekt cielesny miał też pewne zalety : jedzenie (szczególnie przy padły mi do gustu placki z dżemem), picie (zwłaszcza wino i miód), podpalanie różny ch rzeczy, seks (choć tu ciągle nie orientowałem się we wszy stkich zakazach – nie ze zwierzętami, z rodzeństwem, z mężczy znami, z zamężny mi kobietami, z demonami – właściwie aż dziw, że ktokolwiek tu jeszcze uprawiał seks, zważy wszy na liczbę zakazów). Dalej sen, który też mi się podobał, i latanie w postaci sokoła (i, co jakiś czas, zrzucanie starannie wy celowanego ładunku prosto na złotą zbroję Heimdalla, gdy stał na straży mostu Bif-rost). To, jak się dowiedziałem, nazy wa się poczucie humoru – kolejne nowe doświadczenie – i pod pewny mi względami jest to fajniejsze nawet od seksu, choć znowu, trudno się połapać, na ile można sobie pozwolić. Wtedy zdąży łem się już zorientować, że w Ładzie jest ty le samo ksenofobii, co w Chaosie, zwłaszcza wśród Wanów z Heimdallem na czele. Z mojego doświadczenia wy nika, że mieszańcy są zazwy czaj najgorsi, a jako wpół zrodzeni z Chaosu czują wewnętrzny przy mus, by podkreślić swoją moralną wy ższość nad takimi śmieciami jak niżej podpisany. Wśród nich, oprócz Heimdalla, by ł Frej, Żniwiarz, i Freja, jego siostra bliźniaczka, uwodzicielka o śmiały m spojrzeniu, której Ody n dał ty tuł bogini pożądania. Oboje wy socy, miedzianowłosi, niebieskoocy, z dziwną słabością do lustrzany ch powierzchni. Dalej Bragi, czy li Bard, i jego żona Idun Uzdrowicielka, której pieczy powierzono jabłka młodości – dwójka brzdąkający ch na lutniach wielbicieli kry ształów, strasznie męczący ch, z ty ch, co to wierzą w uzdrawiającą moc pieśni i wplatają kwiaty we włosy. I jeszcze Njörd, Ry bak, który przez większość czasu sterczał w strumieniach i drażnił pstrągi, i Aegir, Żeglarz, który wraz z sinobladą żoną Ran pełnił funkcję Pana Fal. Ich dwór znajdował się pod wodą, strzegły go świetliste meduzy, zasiadali na tronach z masy perłowej, a ich długie włosy falowały jak wodorosty. Po stronie Asów zasiadał Thor, najstarszy sy n Ody na, znany jako Thor od Gromów (początkowo sądziłem, że to za sprawą jego głośny ch jelit), umięśniony troglody ta, którego broda miała więcej zwojów niż mózg i który uwielbiał sport i walkę. Jego żona Sif Jasnowłosa, blondy nka ze skłonnością do nadwagi, dostała od Ody na (w czy m wy czuwałem jego poczucie
humoru) ty tuł bogini obfitości. Dalej – Frigg, Czarodziejka, spokojna, wiecznie cierpiąca żona Ody na. Honir zwany Milczkiem, a to dlatego, że mówił bez przerwy, nawet nie nabierając tchu. Ty r, bóg wojny, potężny, zazwy czaj milczący ty p ze zgry zem buldoga. Hoder, ślepy sy n Ody na, i jego brat Balder zwany Prawy m, którego od pierwszej chwili znienawidziłem ze szczególną intensy wnością. Dlaczego Balder, zapy tacie? Pewne rzeczy to kwestia insty nktu. Nie chodziło o to, że mnie nie lubił – tego mogłem się spodziewać. Nie chodziło też o to, że wszy stkie kobiety za nim przepadały, a mężczy źni chcieli by ć tacy jak on. Ba, nawet nie w ty m rzecz, że Balder by ł przy stojny, odważny, dobry i szczery, ani nie w ty m, że kiedy choćby puścił bąka, rozlegały się ptasie trele, kwiaty rozkwitały, a małe puszy ste zwierzątka bry kały u jego stóp w radosny m zapamiętaniu. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, czemu go znienawidziłem. Może dlatego, że inni tak bardzo go lubili; może dlatego, że nigdy nie musiał walczy ć o akceptację. Powiedzmy sobie wprost, facet urodził się nie ty le w czepku, ile w całej wy prawce, a jeśli by ł dobry, to ty lko dlatego, że nigdy nie musiał by ć zły. A co gorsza, to właśnie on nalał mi pierwszy puchar wina, założy ł wieniec na szy ję i zapewnił, że jestem tu mile widziany. Mile widziany. Pieprzony hipokry ta. Mile widziany ? Cóż, nie takiego powitania się spodziewałem, zwiedziony słowami Ody na. I choć Balder starał się mnie wciągnąć do paczki – zainteresować zawodami sportowy mi, przedstawić niezamężny m dziewczętom, generalnie skłonić, by m sobie odpuścił i wy luzował, ja i tak wy czuwałem, że większość mieszkańców Asgardu po cichu nadal mną pogardza. Cóż, przy najmniej mieli chłopca do bicia, na którego mogli zwalić całą winę. I robili to; obwiniali mnie o wszy stko. Freja ma pry szcz na nosie? Wina Lokiego. Lutnia Bragiego jest rozstrojona, Thor zgubił rękawicę, ktoś głośno puścił bąka podczas przemowy Ody na – zawsze ja by łem temu winny. Wszy scy pozostali posiadali dwory ; ja jeden wy lądowałem w pokoiku na zapleczu, bez bieżącej wody, na końcu świata, w mroku, chłodzie i wilgoci. Nie miałem służby, eleganckich szat, pozy cji. Nikt nie proponował, że pokaże mi okolicę. Proszę bardzo, możecie uznać, że się czepiam, ale jednak liczy łem, że nowy brat Ody na spotka się z cieplejszy m przy jęciem. Zapewne zauważy cie, że w tej opowieści nie ma mowy o pozostały ch braciach Ody na, o legendarny m Wilim i We. Pewnie leżą pod jakimś dziedzińcem albo ich prochy rozwiały się hen po Dziewięciu Światach. W każdy m razie znalazłem się tam pod ostrzałem spojrzeń mężczy zn, pełny ch ledwie skry wanej wrogości, i nieco cieplejszy ch spojrzeń dam. Cóż, nic na to nie poradzę, że jestem atrakcy jny. Jak większość demonów. Zresztą nie miałem konkurencji. Spoceni, owłosieni wojownicy bez klasy i ogłady, dla który ch jedy ną rozry wką by ło zabić kilku gigantów, walczy ć z wężem, a potem pożreć wołu i sześć prosiąt, nawet się nie kąpiąc, za to bekając w ry tm popularnej ludowej przy śpiewki. Nic dziwnego, że budziłem zainteresowanie dam. Łobuz zawsze pociąga, a ja do tego miałem gadane. Szczególną sy mpatią zapałała do mnie Sigy n, jedna z dwórek Frei, macierzy ński ty p z głupim wy razem twarzy i niezłą figurą, którą skry wała pod prosty mi szatami w kwiaty. Nawet Sif Złotowłosa, żona Thora, nie by ła w pełni odporna na mój wdzięk, który polegał na inteligentnej konwersacji, a nie ty lko na waleniu wszy stkiego co popadnie – miła odmiana po Panu Testosteronie. Niemniej wy czuwałem, że otacza mnie coraz większe napięcie. Wtedy już od jakiego czasu towarzy szy łem Staremu, a nadal nie miałem okazji udowodnić mu, ile jestem wart. Nie żeby coś
na ten temat mówił, ale ilekroć zostawaliśmy sami, ty lekroć wy czuwałem w nim chłód i wiedziałem, że wcześniej czy później zacznie mi dokręcać śrubę. Do tego mieliśmy problemy na Północy ; olbrzy mi skał atakowali dwukrotnie; za pierwszy m razem zdoby li teren u stóp góry Asgard, płaskowy ż, na który m mogli rozbić obozowisko, a później obrzucili nas potężny mi głazami z wielkich katapult. To by ło coś nowego; wiedzieliśmy, że świetni z nich budowniczy, drąży li we wnętrzach gór wspaniałe siedziby, ale nigdy dotąd nie stworzy li machin oblężniczy ch ani też nie atakowali nas tak licznie. Ody n podejrzewał, że na ich czele stanął nowy dowódca, by ć może związany z Gullveig-Heid, któremu zamarzy ł się status boski. Niespokojnie zrobiło się też wśród olbrzy mów lodu, jak to często w lecie – przemieścili się z północny ch rubieży aż na obrzeża Żelaznego Lasu. Z Asgardu przy pominali stado wilków; czujne, czy hające na odpowiednią okazję. Ody n jednak wiedział, że olbrzy mi lodu stanowią większe zagrożenie, niż się wy daje na pierwszy rzut oka. Wielu miało okruchy magii, kupione od zbuntowany ch Wanów. By li też mistrzami przemiany, często przy bierali postacie wilków, niedźwiedzi czy orłów. Gorzej zorganizowani niż olbrzy mi skał, tworzy li mniejsze społeczności, często między sobą skłócone. Gdy by jednak zdecy dowali się odłoży ć na bok wzajemne waśnie, jak kiedy ś Asowie i Wani… Powiedzmy tak: Ody n by ł, delikatnie mówiąc, zaniepokojony sy tuacją. I choć na razie żaden z najeźdźców nie dotarł do podniebnej cy tadeli, ich szeregi rosły w zastraszający m tempie. Wojownicy Asgardu – Thor, Ty r i Frej – szy bko się uporali z katapultami olbrzy mów skał, ale wróg nie wy cofał się daleko. Cały czas kręcili się w okolicach Żelaznego Lasu, kry jąc się przed naszy m wzrokiem, co ty lko potęgowało podejrzliwość Ody na. Trudne czasy – idealny moment, żeby m udowodnił bogom, ile jestem wart. Musiałem ty lko poczekać na sposobność. Która nadarzy ła się w końcu, gdy Heimdall, ze względu na doskonały wzrok mianowany Strażnikiem, zobaczy ł postać na koniu, zmierzającą w stronę Asgardu. Olbrzy mi lodu nie uży wali koni – te zwierzęta nie najlepiej sobie radzą na dalekiej Północy. Olbrzy mi skał – owszem, choć niezby t często, zresztą samotny jeździec chy ba nie miał wrogich zamiarów. Jechał wolno, ubrany w trady cy jny strój mieszkańców nizin, nieuzbrojony i nieobciążony ani odrobiną magii, zresztą jechał ku nam przez równinę, dobrze widoczny, bez cienia obawy. Równina, zwana Idą, w owy ch czasach by ła jałowy m, suchy m pustkowiem, na który m gdzieniegdzie widniały pozostałości wojenny ch umocnień Asgardu, zniszczony ch w czasie konfliktu między Asami i Wanami. Nikt nie wkraczał na nią bez konkretnego celu – zazwy czaj w zły ch zamiarach. Wszy scy bogowie podejrzliwie obserwowali nieznajomego, gdy zbliżał się do Tęczowego Mostu. Thor obstawał, żeby najpierw zaatakować, a potem py tać. Ty r, jeszcze pry mity wniejszy niż Thor, proponował inne rozwiązanie: najpierw atak, a potem, dla równego rachunku, drugi atak. Heimdall węszy ł podstęp – a co, jeśli nieznajomy skry wa potężną magię pod skromny m przebraniem? Balder, który zawsze widział w każdy m to, co najlepsze – póki nie okazało się inaczej – stwierdził, że może nieznajomy jest posłańcem i niesie propozy cję rozejmu. Ody n milczał. Zerknął na mnie i dał Heimdallowi znak, by przepuścił wędrowca. Dwadzieścia minut później otoczony bóstwami nieznajomy stał u stóp jego tronu. Z bliska okazało się, że to potężny mężczy zna o stalowosiwy ch włosach, powolny i masy wny jak jego koń. Nie chciał nam zdradzić swojego imienia, choć w ty m akurat nie by ło nic dziwnego – imiona, podobnie jak runy, zawierają tajemną moc. On ty lko rozejrzał się wokół, popatrzy ł na
dwór – wzniesiony z litego dębu – i na nas wszy stkich. Raczej mu nie zaimponowaliśmy. W końcu przemówił. – A więc to jest Asgard – odezwał się. – Ale bajzel. Ale prowizorka. Wy starczy jeden mocniejszy cios i wszy stko szlag trafi. Usły szawszy te słowa, mrugnąłem znacząco do Heimdalla, który wy szczerzy ł złote zęby i warknął. – Czy ś ty oszalał? – żachnął się Thor. – To Asgard, siedziba bogów. Przetrwaliśmy tu dziesiątki lat wojny. – Owszem – przy znał mężczy zna. – I to widać. Drewno to świetny budulec, ale prowizory czny ; jeśli zależy wam na trwałości, kamień jest o wiele lepszy. Kamień przetrwa każdą pogodę. Kamień ma w sobie szorstką moc. Kamień to przy szłość, zapamiętajcie to sobie. W kamieniu kry je się majątek. Ody n mierzy ł go nieruchomy m spojrzeniem błękitnego oka. – Chcesz nam coś sprzedać? Nieznajomy wzruszy ł ramionami. – Oddam wam przy sługę – zauważy ł. – Wzniosę fortecę o murach tak wy sokich, tak potężny ch, że nikt, ani olbrzy mi lodu, ani skał, ani nawet sam lord Surt, ich nie pokona. To dobra inwesty cja. Pomy sł by ł niezły. Wiedziałem, jak bardzo Ody nowi zależało na utrzy maniu swojej pozy cji. – Ile ci to zajmie? I czego chcesz w zamian? – Mniej więcej osiemnaście miesięcy. Pracuję zawsze sam. – Czego chcesz w zamian? – powtórzy ł Stary. – Dużo. Ale moim zdaniem sprawa jest tego warta. Ody n wstał. Na podeście tronu wy glądał, jakby miał co najmniej sześć metrów wzrostu. – Musisz podać mi cenę, zanim przy stąpisz do pracy – zaznaczy ł. (Tak się rozmawia z robotnikami). Budowniczy się uśmiechnął. – Oto, czego chcę: pojąć Freję za żonę. A do tego tarcze Słońca i Księży ca. Freja by ła najpiękniejszą boginią Asgardu. Rudozłote włosy, mleczna skóra; uosabiała żądzę wcieloną. Wszy scy jej pragnęli – nawet Ody n nie pozostawał nieczuły na jej wdzięki – i dlatego bogowie oburzy li się na te słowa (choć, co wcale mnie nie dziwi, boginie miały przy chy lniejsze nastawienie i chciały pertraktować). Jeśli chodzi o tarcze Słońca i Księży ca, trafiły na swoje miejsce, gdy Sol i Mani, niebiańscy jeźdźcy ry dwanów, przejęli swoje obowiązki. Zrodzone w Ogniu samego Chaosu, pełne run i magii, tarcze chroniły jeźdźców przed atakami siepaczy Surta, którzy mieli odzy skać skradzioną magię i przy wrócić ją Chaosowi. Oddać Freję – już to by łoby straszne, ale zrezy gnować z tarcz Słońca i Księży ca – nie do pomy ślenia. Mani, Księży c, który akurat nie spał i nie stał na straży, pobladł jeszcze bardziej. Ody n uśmiechnął się smutno i przecząco pokręcił głową. – Przy kro mi. Nie ma mowy. – Pożałujesz tego, panie. Pewnego dnia lord Surt opuści swoje królestwo, żeby oczy ścić światy
z ciebie i tobie podobny ch. Będziecie żałowali, kiedy nadejdzie czas, że nie chronią was kamienne mury. Stary by ł nieugięty. – Nie ma mowy. Wy buchła kakofonia. Freja zawodziła, Thor krzy czał, Heimdall zgrzy tał złoty mi zębami. Mniej ważne boginie wracały do meritum – budowniczy miał rację, co do tego nie by ło wątpliwości, Asgard należało wzmocnić. Niedawne ataki olbrzy mów lodu i skał stanowiły tego najlepszy dowód. Do tej pory niezorganizowani, ale póki po świecie krąży Gullveig-Heid, siejąc zamęt i sprzedając runy temu, kto zaoferuje najwięcej, istniało ry zy ko, że wkrótce się okażą poważny m zagrożeniem. A wtedy nie wy starczy Generał z podstawową znajomością strategii. Bogowie znajdą się w nie lada tarapatach. W końcu zrobiło mi się ich żal. – Chwileczkę – rzuciłem. – Mam pomy sł. Na niżej podpisanego skierowały się dwadzieścia trzy pary oczu – plus jedno. Odesłaliśmy budowniczego do jego konia, a ja w tajemnicy wy łuszczy łem bogom swój plan. – Nie przekreślajmy całego pomy słu ty lko dlatego, że cena wy daje się zby t wy soka – zacząłem. – Zby t wy soka? – pisnęła Freja. – Chcesz mnie przehandlować i wy dać za… za… robotnika? Wzruszy łem ramionami. – Potrzebne nam są kamienne mury – zauważy łem. – Ty m samy m musimy przy jąć jego warunki. Freja zaniosła się głośny m szlochem. Podałem jej chusteczkę. – Powiedziałem jedy nie, że musimy przy jąć jego warunki. Nie powiedziałem, że musimy dać mu to, czego od nas żąda. To zupełnie inna sprawa. Heimdall ły pnął na mnie spode łba. – Nie możemy zmienić warunków umowy. Jesteśmy bogami. Musimy dotrzy mać danego słowa. I zapłacić. – A kto mówi o łamaniu słowa? – Uśmiechnąłem się. – Musimy po prostu wy znaczy ć mu takie warunki, żeby nie by ł w stanie się z nich wy wiązać. – Chy ba nie sugerujesz, że mamy go oszukać? – Balder szeroko otworzy ł te swoje niebieskie oczy. Uśmiechnąłem się. – Powiedzmy, że sugeruję jedy nie, żeby śmy zwiększy li nasz zy sk. Ody n się zamy ślił. – Czy li? Co proponujesz? – Pół roku. Od pierwszego dnia zimy do pierwszego dnia wiosny i ani chwili dłużej. Żadnej pomocy z zewnątrz. A później, kiedy nie wy wiąże się z umowy, zerwiemy ją. Ty m sposobem co najmniej połowę roboty odwali nam za darmo, a nasza reputacja nie będzie narażona na szwank. Bogowie wy mienili znaczące spojrzenia. Heimdall wzruszy ł ramionami. Nawet Freja wy dawała się pod wrażeniem.
Ły pnąłem z ukosa na Starego. – Czy ż nie po to mnie tu sprowadziłeś? Żeby m znajdował rozwiązania? Wy jścia z sy tuacji? – Tak. – Więc mi zaufaj – poprosiłem. – Nie zawiodę cię. – Oby nie – pry chnął Ody n. Potem musiałem już ty lko przedstawić swój totalnie nierozsądny plan budowniczemu. Moim zdaniem przy jął go dość dobrze. By ć może nie doceniłem jego inteligencji. Wy słuchał naszy ch warunków, pokręcił głową i spojrzał na boginię pożądania. – Zakładam sobie pętlę na szy ję – sapnął. – Ale, bogowie, za taką nagrodę… przy jmuję wasze warunki. – Splunął w dłoń, gotów dobić targu ze Stary m. – Upewnijmy się, że wszy stko jest jasne – poprosiłem. – Sześć miesięcy i ani dnia dłużej. I żadny ch numerów z podwy konawcami. Robisz wszy stko sam, jasne? Własnoręcznie i osobiście. Budowniczy skinął głową. – Ty lko ja i mój koń, dobry stary Svadilfari. – Poklepał nozdrza wielkiego czarnego ogiera, na którego grzbiecie pokonał most Bif-rost. Ładny rumak, pomy ślałem, ale nic specjalnego. – Umowa stoi – rzekłem. Dobiliśmy targu. Zaczął się wy ścig z czasem.
LEKCJA SZÓSTA
Koń i pułapka Nie ufaj czworonogowi. Lokabrenna
N
ASTĘPNEGO DNIA O ŚWICIE ZACZĘŁA SIĘ PRACA. Najpierw transportowanie
odłupany ch głazów, potem wy cinanie kamienny ch bloków ze skał. Svadilfari by ł niewiary godnie silny. Pod koniec pierwszego miesiąca budowniczy i jego koń wy doby li dość budulca, by przy stąpić do pracy. Potem przy szła kolej na układanie kamienny ch bloków; i znowu, z pomocą konia budowniczy wznosił mury o zawrotnej wy sokości. Stopniowo drewniane ściany Asgardu ustępowały miejsca kamienny m; pojawiły się solidne łukowate sklepienia, belki i nadproża. Pełne miki ściany z granitu w słońcu lśniły jak stal. Jak grzy by po deszczu wy rastały brukowane kamieniami dziedzińce, wieży czki, schody, strażnice. Praca postępowała w zawrotny m tempie, które bogowie obserwowali początkowo z podziwem, a później, w miarę jak mijała zima, ze strachem. Nawet ja poczułem cień niepokoju, gdy mury Asgardu wspinały się w niebo. Większość budowniczy ch podaje zazwy czaj zby t krótki czas, potrzebny na ukończenie pracy ; w ty m wy padku wy glądało na to, że sześć miesięcy wy starczy aż nadto. Zima nam sprzy jała; zaczął sy pać śnieg. Jednak budowniczy i jego koń nadal zwozili kamienie z równiny. Śnieży ce i wichury zdawały się nie robić na nich wrażenia; zby t późno zaczęliśmy podejrzewać, że by ć może nie są ty mi, za który ch się podają. Miesiące mijały w zastraszający m tempie. Równina Idy zaczęła tajać. W ogrodzie Idun zakwitły przebiśniegi. Ptaki śpiewały nieustająco. A mury Asgardu rosły z dnia na dzień. Nadchodziła wiosna, i bogowie, co za niesprawiedliwość, obwiniali mnie, że praca posuwała się tak szy bko. Szczególnie Freja by ła wściekła i co chwila podkreślała w rozmowach z przy jaciółkami, że właśnie dlatego demonom nie można ufać. Ba, sugerowała nawet, że prawdopodobnie skumałem się z budowniczy m i że to wszy stko to jeden wielki spisek, uknuty przez Surta, który chce ponownie mieć w Chaosie Słońce i Księży c i pogrąży ć świat w ciemności. Balder wspinał się na wy ży ny wielkoduszności i upominał wszy stkich, że powinni dać mi szansę, a jednocześnie w rozmowach ze mną robił wielkie oczy i dopy ty wał, czy jednak nie czuję się ani odrobinę odpowiedzialny ? Inni nie bawili się w takie subtelności, wy pominając mi, że to moja wina. Nikt nie posunął się do przemocy – Ody n postawił sprawę jasno – ale gdziekolwiek poszedłem, towarzy szy ły mi pogardliwe pry chnięcia i splunięcia. Nawet Generał, pod wpły wem jadu, który pobraty mcy sączy li mu do ucha na temat jego nowego brata krwi, patrzy ł na mnie inaczej, z wy rachowaniem w błękitny m oku. Cóż, nie by łem tak całkiem naiwny. Wiedziałem, że Stary musi dowieść swojej władzy. Na nic się zda solidny mur wokół podniebnej cy tadeli, jeśli bunt zrodzi się w środku. Zwłaszcza Heimdall zdawał się nastawiony bojowo (a do tego mnie nie znosił). Wiedziałem, że jeśli Ody n okaże
słabość, Złociutki bły skawicznie zajmie jego miejsce. – Musisz zabrać głos – poradziłem mu, gdy nieubłaganie zbliżał się termin. – Zwołaj naradę bogów. Pokaż, kto tu rządzi. Jeśli teraz się ugniesz, nigdy nie odzy skasz nad nimi kontroli. Gwoli sprawiedliwości, Stary doskonale wiedział, po co przy szedłem, co kazało mi podejrzewać, że po głowie chodziły mu te same my śli. Ja jednak nie panikowałem, bo miałem plan, z który m zwlekałem dla lepszego efektu. Szy kowałem nie lada pokaz. I tak w wigilię ostatniego dnia zimy Stary zwołał wszy stkich na naradę kry zy sową. Mur by ł niemal gotowy, brakowało jeszcze ty lko części bramy wjazdowej, imponującego łuku z szarego kamienia. Wy starczy jedna wy prawa do kamieniołomu, by budowniczy dokończy ł zadanie i by mógł zażądać wy nagrodzenia, które mu obiecałem. Tamtego wieczoru wszy stkie bóstwa zebrały się na dworze Ody na. Nikt nie chciał usiąść koło mnie (poza Balderem, którego sy mpatia by ła niemal równie nieznośna, jak ich nieufność). Zrobiło mi się trochę przy kro, że tak szy bko we mnie zwątpili. Nie chciałby m się przechwalać, ale moi drodzy, prędzej piekło zamarznie, niż Loki nie będzie miał planu. Niemniej musiałem to rozegrać tak, żeby Ody n odzy skał swój autory tet. Wiedziałem już, że dla nich nie będę nikim więcej niż tolerowany m przy błędą, ale nic mi nie groziło, póki miałem Starego po swojej stronie. Wiedziałem, na czy m stoję. Zaczęła się narada – w nowy m dworze Ody na. Wszy scy bogowie mieli mnóstwo do powiedzenia. Stary pozwolił im się wy gadać, obserwując wszy stkich jedny m okiem. Atmosfera gęstniała z każdą chwilą. Thor zaciskał włochate pieści i pomrukiwał gniewnie, a pozostali moi przy jaciele jeden za drugim rzucali mi wrogie spojrzenia. – Oczy wiście nie doszłoby do tej sy tuacji, gdy by ś nie słuchał Lokiego – zauważy ł Frej. Ody n siedział na tronie, milczący i nieruchomy. – Wszy scy sądziliśmy, że ma jakiś plan – ciągnął Frej. – A ty mczasem przez niego straciliśmy Słońce, Księży c i jeszcze Freję na dodatek. – Odwrócił się do mnie, chwy tając za runiczny miecz. – I co ty na to? Co teraz zrobimy ? – Może go wy patroszy my ? – Thor zrobił krok w moją stronę. Ody n ły pnął na niego spod oka. – Ręce z daleka. Żadnej przemocy. – A my ? – wtrącił Frej. – Wanowie nigdy niczego nie obiecy wali. – Fakt, nie obiecy waliśmy – włączy ła się jego siostra. – Jestem z Thorem. – Ja też – dodał Ty r. W tej chwili zacząłem się cofać. Czułem, że temperatura podnosi się niebezpiecznie. Oblał mnie zimny pot, króciutkie włoski na karku stanęły dęba. – Ej, no, co wy – zacząłem. – Przy jęliśmy jego warunki, tak? Wszy scy przy jęliśmy warunki budowniczego… – Ale to ty powiedziałeś, że może uży wać konia – zauważy ł Ody n. Zaskoczony, podniosłem głowę. Generał stał za mną, wy soki i surowy jak Jesion Świata. Położy ł mi rękę na ramieniu. Miał na sobie żelazne rękawice. Zacisnął dłoń i przy pomniałem sobie, jaki potrafi by ć silny. – Błagam! To nie moja wina! – jęknąłem.
Freja, lodowata jak zdechła ry ba, przy glądała mi się gniewny m wzrokiem. – Chcę, żeby cierpiał – sy knęła. – Chcę, żeby wrzeszczał. Chcę iść do ołtarza w naszy jniku z jego zębów… Ody n naprawdę sprawiał mi ból, zaciskając dłoń na ramieniu. Skrzy wiłem się. Sam się wpakowałem w tę sy tuację, a mimo to ogarnął mnie strach. – Mam plan, przy sięgam! – zapewniłem. – Oby tak by ło, bo inaczej już po tobie – mruknął Thor. Dłoń w rękawicy zacisnęła się jeszcze bardziej na moim ramieniu, aż osunąłem się na kolana. Jęknąłem. – Błagam! Dajcie mi szansę! – poprosiłem. Uścisk trwał jeszcze chwilę, a potem, ku mojej uldze, ustał. – Dostaniesz swoją szansę – zdecy dował Generał. – Ale lepiej, żeby ś jej nie marnował, w przeciwny m razie, masz moje słowo, skończy sz w Dziewięciu Światach bólu. Skinąłem głową. Zaschło mi w ustach. Uwierzy łem mu. Cóż za aktor! Wstałem z trudem, masując obolałe ramię. – Powiedziałem przecież, że mam plan – mruknąłem, ciągle urażony. – Daję słowo, że jutro wieczorem wszy stko się wy jaśni, nie będziemy musieli niczego płacić, a nasz honor pozostanie niesplamiony. Bogowie by li wy raźnie scepty cznie nastawieni, nie licząc Idun Uzdrowicielki, która tak ufnie podchodziła do świata, że wierzy ła nawet mnie, i Sigy n, dwórki Frei, która miała jeszcze bardziej rozanieloną minę niż zazwy czaj. Pozostali ty lko mruczeli coś pod nosem. Nawet Balder odwrócił głowę. Freja ły pnęła na mnie gniewnie. Heimdall bły snął złoty mi zębami, a Thor sy knął, gdy go mijałem: – Masz czas do jutra, demoni bękarcie. Wtedy zleję cię na kwaśne jabłko. Wy chodząc, posłałem mu całusa. Tak naprawdę nic mi nie groziło. Prędzej nad Tęczowy m Mostem przefruną świnie, a lord Surt zjawi się w Asgardzie na kawkę i bezy, wy strojony w suknię balową, nucąc mezzosopranem, niż Loki da się wy kiwać zwy kłemu robolowi. Podkreślam to na wszelki wy padek, gdy by ście we mnie zwątpili. Tak, jestem aż tak dobry. Następnego dnia wstałem o świcie i wy mknąłem się z Asgardu. Tak im się przy najmniej zdawało – ty m wszy stkim wątpiący m, którzy nie wierzy li, że naprawdę mam plan. Ty mczasem budowniczy i jego koń szli przez porośniętą trawą równinę, na której już ty lko gdzieniegdzie leżał śnieg. Wiosna wisiała w powietrzu. Ptaki śpiewały, kwiaty kwitły, zwierzątka futerkowe uwijały się na polach, a czarny ogier Svadilfari miał w oku bły sk, którego nie widziano przez całą zimę. Na górze w słońcu bły szczał Asgard; granitowe mury mieniły się miką. Robił naprawdę imponujące wrażenie – lśniące dachy, wieży czki, przejścia, ogrody, balkony. Dwadzieścia cztery dwory, a każdy inny (jak zauważy liście, nadal nie miałem swojego); każdy wzniesiony według wskazówek właściciela. Oczy wiście dwór Ody na by ł największy, górował nad pozostały mi, a wieża, swego rodzaju bocianie gniazdo – nikła wśród niezliczony ch tęczy. Pozostała już ty lko jedna nieskończona część – potężna brama wjazdowa. Budowniczy musiał wy doby ć z kamieniołomu ze trzy tuziny skalny ch bloków, nie więcej, i ociosać je tak, by nadać im
odpowiedni kształt. Praca na jeden ranek, a może i nawet nie ty le, oceniłem. Nic dziwnego, że budowniczy by ł w świetny m humorze i pogwizdy wał pod nosem, rozpakowując narzędzia. Kiedy jednak zabierał się do pracy, czarny koń odrzucił łeb do ty łu i zarżał. Na skraju kamieniołomu stała klacz – bardzo piękna klacz, o długiej grzy wie, cienkich pęcinach i jasny m, kuszący m spojrzeniu. Zarżała. Svadilfari odpowiedział, strząsnął z siebie uprząż i nie zważając na gniewne rozkazy pana, pobiegł za śliczną klaczą, która galopowała przez równinę. Jego właściciel by ł wściekły. Przez cały dzień uganiał się za koniem, od jednej kępy drzew do drugiej. Nie wy doby li ani jednego głazu. Ty mczasem ogier i klacz witali nadchodzącą wiosnę w trady cy jny, że tak powiem, sposób, a budowniczy usiłował dokończy ć bramę kamieniami, które zostały z budowy. Zapadła noc, a koń nadal nie wrócił. Budowniczy szalał z wściekłości. Pobiegł na dwór Wszechojca i zażądał audiencji. – Chy ba macie mnie za idiotę – zaczął. – To ty posłałeś tę klacz, żeby uwiodła mojego konia. Chcesz się wy cofać z naszej umowy ! Ody n spokojnie przecząco pokręcił głową. – Nie skończy łeś budowy na czas, a zatem nasza umowa jest nieważna. Uznaj to za nowe doświadczenie i rozstańmy się w pokoju. Budowniczy rozejrzał się po twarzach zebrany ch bóstw. Przy glądali mu się z wy sokości lśniący ch tronów. Zmruży ł ciemne oczy. – Kogoś brakuje – stwierdził. – Gdzie ten rudy szczur o podstępny m spojrzeniu? Stary wzruszy ł ramionami. – Loki? Nie mam pojęcia. – Dokazuje z moim koniem, ot co! – krzy knął budowniczy, zaciskając pięści. – Wiedziałem, że coś jest nie tak z tą klaczą! Widziałem to w jej kolorach! Podstęp! Oszukaliście mnie, dwulicowi dranie! Sukinsy ny ! Z ty mi słowami rzucił się na Ody na, dopiero teraz objawiając się w swojej prawdziwej postaci – by ł jedny m z olbrzy mów skał, potężny, wściekły, zabójczy. Jednak Thor dopadł go bły skawicznie; jeden cios pięści Gromowładnego wy starczy ł, by roztrzaskać mu czaszkę. Cały Asgard zadrżał w posadach od siły tego ciosu, ale mury wy trzy mały – budowniczy nie rzucał słów na wiatr. Mieliśmy w końcu cy tadelę – choć z nieskończoną bramą – i to za bardzo przy stępną cenę. A jeśli chodzi o niżej podpisanego, cóż, minęło trochę czasu, zanim wróciłem do Asgardu, a gdy się tam zjawiłem, przy prowadziłem źrebaka – wy jątkowego ośmionogiego o piękny m truskawkowy m umaszczeniu. Zbliżając się do Tęczowego Mostu, posłałem całusa Heimdallowi. Ły pnął na mnie kwaśno. – Jesteś obrzy dliwy, wiesz? Naprawdę to urodziłeś? Posłałem mu promienny uśmiech. – Poświęciłem się dla ogółu – odparłem. – Pozostali chy ba zgotują mi cieplejsze przy jęcie. A jeśli chodzi o Generała… – poklepałem źrebaka. – Sleipnir, bo tak się mały nazy wa, chy ba przy padnie mu do gustu. Odziedziczy ł moc po rodzicach; może się poruszać po lądzie i morzu,
każdą nogą w inny m świecie, jedny m krokiem pokonuje nieboskłon, szy bciej niż Słońce i Księży c. – Mądrala – sapnął Heimdall. Uśmiechnąłem się, wziąłem Sleipnira za uzdę, wszedłem na Bif-rost i wróciłem do domu, do Asgardu.
LEKCJA SIÓDMA
Fryzjerstwo i kosmetyka Nie ufaj kochankowi. Lokabrenna
P
O TYM ZDARZENIU MIESZKAŃCY ASGARDU mniej więcej mnie zaakceptowali. Już
wiedziałem, że nigdy do końca nie stanę się jedny m z nich. Jednak ta mała wy prawa zapewniła mi przy najmniej ich przy chy lność, delikatnie mówiąc, uprzedni chłód zastąpiła niechętna akceptacja. Ponownie zasiadałem u boku Generała, a pozostali bogowie dali mi spokój, poza, ma się rozumieć, Heimdallem (wspominałem już, że mnie nienawidził?) i Freją, która nadal mi nie wy baczy ła, że obiecałem ją olbrzy mowi. Jednak zy skałem trochę swobody i zacząłem wy rabiać sobie opinię. Dostałem przy domek boga oszustwa i dzięki temu wszy scy darowali mi moje wy bry ki. Aegir zapraszał do siebie na drinka. Jego żona o migdałowy ch oczach py tała, czy chcę się nauczy ć pły wać. Balder wielkodusznie proponował, że uwzględni mnie w najbliższy m turnieju piłkarskim Asowie kontra Wanowie. Ody n awansował mnie do rangi kapitana, Bragi pisał o mnie pieśni, a da-m y do tego stopnia gustowały w moim towarzy stwie, że Frigg, matrona u boku Ody na, zaczęła coraz bardziej otwarcie sugerować, że powinienem się ożenić, zanim który ś zazdrosny mąż dobierze mi się do skóry. Może to groźba małżeństwa sprawiła, że posunąłem się za daleko – albo Chaos w moich ży łach reagował na nienaturalny spokój. W każdy m razie Generał powinien to przewidzieć. Nie sprowadzasz Ognia do domu, licząc, że grzecznie zostanie na palenisku. I Thor także; takiej pięknej żony jak Sif nie zostawia się samej dniami i nocami. I… No dobra, przy znaję. By łem zły. Thor potraktował mnie szorstko w czasie awantury o budowę Asgardu i niewy kluczone, że szukałem okazji, by się na nim zemścić. Tak się składa, że miał śliczną żonę – Sif Złotowłosą, boginię wdzięku i obfitości. Bardzo ładna, ale mało by stra, z obiecującą skłonnością do próżności, dzięki której by ła łatwą ofiarą. W każdy razie zdoby łem ją – tu parę pochlebstw, tu pomocna dłoń i powoli, mały mi kroczkami… No i dobrze. Thor sy piał gdzie indziej, z dala od komnaty Sif, więc reputacji pięknej pani nic nie zagrażało – póki niżej podpisany nie wpadł (w przy pły wie porannego szaleństwa) na głupi pomy sł, by na dowód zwy cięstwa wziąć sobie na pamiątkę kosmy k jej włosów, które jak pszenica rozsy pały się na poduszce. No dobra, moja wina. Obciąłem je… Między nami, my ślałem, że zaraz jej odrosną albo że Sif może jak ja dowolnie zmieniać postać. I to mój błąd. Skąd mogłem wiedzieć? Okazuje się, że Asowie nie są w stanie swobodnie zmieniać kształtu jak Wanowie. A w przy padku bogini obfitości włosy odgry wały, jakby to powiedzieć, wielką rolę – właśnie w nich kry ła się jej moc. Jedny m ruchem noży czek niczego nieświadomy niżej podpisany pozbawił ją nie ty lko urody, ale i boskości. Oczy wiście to wcale nie by ła moja wina – jednak po dłuższy m namy śle doszedłem do
wniosku, że rozsądniej będzie ulotnić się dy skretnie, zanim nadobna się przebudzi. Zostawiłem włosy na poduszce; może zrobi sobie z nich perukę czy coś. A może uda mi się jej wmówić, że ta katastrofa to skutek zby t intensy wnego rozjaśniania. W każdy m razie liczy łem, że nie odważy się powiedzieć Thorowi o naszej jednonocnej przy godzie. Cóż, jeśli o to chodzi, miałem rację. Nie przy szło mi natomiast do głowy, że Thor, wróciwszy z kolejnej wy prawy, na widok żony ostrzy żonej na pazia jakieś pięćset lat przed ty m jak ta fry zura stała się modna, od razu (i niesłusznie) zacznie podejrzewać mnie. – A gdzie domniemanie niewinności? – sapnąłem, gdy bezceremonialnie zawleczono mnie przed oblicze Wszechojca. Ody n ły pnął na mnie ślepy m okiem. U jego boku Sif w turbanie przewiercała mnie wzrokiem, który zabija na odległość. – To miał by ć żart! – zapewniłem. Thor podniósł mnie za włosy. – Żart? Rozważałem, czy nie przeobrazić się w ogień, ale Gromowładny nosił na dłoniach żaroodporne rękawice. A zatem niżej podpisany nie miał jak uciec, bez względu na postać, pod którą wy stępował. – Nie uważasz, że jej ładnie? – zapy tałem, patrząc na Sif. Niektóre kobiety naprawdę świetnie wy glądają z krótkimi włosami, ale nawet mnie nie przeszłoby przez gardło, że ona jest jedną z nich. – No dobra, przepraszam! Co jeszcze mogę powiedzieć? – jęknąłem. – To Chaos w moich ży łach – tłumaczy łem. – Chciałem zobaczy ć, co się stanie, gdy … – Wiedz, że pogruchoczę wszy stkie kości w ty m twoim mizerny m ciele. Każdą po kolei. Co powiesz na taki żarcik? – Wolałby m nie – mruknąłem. – Nadal nie najlepiej znoszę ten cały ból, a na dodatek… – Ty m lepiej dla mnie – zauważy ł Thor. Spojrzałem na Ody na. – Błagam cię, bracie… On jednak ty lko pokręcił głową i westchnął. – Czego ode mnie oczekujesz? Obciąłeś włosy jego żonie, na miłość boską, i musisz za to zapłacić. Ponieś karę albo opuść Asgard. Masz wy bór. Zrobiłem, co w mojej mocy. – Chcesz mnie wy rzucić z Asgardu? – zdziwiłem się. – Wiesz, co to dla mnie oznacza? Nie mogę wrócić do Chaosu. Stanę się bezbronny, zdany na łaskę i niełaskę olbrzy mów skał, którzy pewnie będą chcieli pomścić swojego oszukanego kumpla. Ody n wzruszy ł ramionami. – Masz wy bór. Też mi wy bór. Zerknąłem na Thora. – Nie lepsze by ły by przeprosiny ? – Pod warunkiem że odczujesz je na własnej skórze – odparł Thor. – A zapewniam cię, że odczujesz. – Uniósł pięść. Zamknąłem oczy i… przy szło natchnienie. – Chwileczkę! – krzy knąłem. – Mam pomy sł. A gdy by Sif dostała nowe włosy ? Piękniejsze niż stare?
Sif żachnęła się oburzona. – Nie założę peruki, jeśli o to ci chodzi. – Nie, nie o perukę. – Uniosłem powieki. – O włosy ze złota, które zrosną się z twoimi i będą jak ży we. Nie będziesz musiała kręcić, układać, rozjaśniać… – Ja nie rozjaśniam – zapewniła Sif. – Wolałby m mu dołoży ć – stwierdził Thor. – I kazać Sif czekać, aż włosy same odrosną? Cóż, jeśli to ci nie przeszkadza… Thor zby ł mnie wzruszeniem ramion. Widziałem jednak, że Sif jest zaintry gowana. Bardzo chciała odzy skać wy gląd bogini i zdawała sobie sprawę, że chwilowa saty sfakcja, gdy zobaczy mnie w postaci mokrej plamy, nie może się z ty m równać. Posłała mi mordercze spojrzenie i położy ła Thorowi rękę na ramieniu. – Najdroższy, zanim stłuczesz go na kwaśne jabłko, posłuchajmy, co ma do powiedzenia. Zresztą w każdej chwili możesz mu dołoży ć… Thor nie by ł przekonany, ale mnie puścił. – No? – Znam kogoś – zacząłem. – Kowala. Geniusza, jeśli chodzi o metale i runy. Bły skawicznie wy kuje Sif nowe włosy. Jeszcze pewnie dorzuci parę drobiazgów w dowód swego oddania. – To chy ba twój bardzo dobry przy jaciel. – Ody n się zamy ślił. – Nie do końca – przy znałem. – Ale chy ba zdołam go przekonać, żeby nam pomógł. To kwestia właściwej zachęty, dla niego i jego braci. – Naprawdę jesteś taki dobry ? – zdziwił się Thor. Uśmiechnąłem się. – Jestem jeszcze lepszy. Jestem Loki.
LEKCJA ÓSMA
Dawniej i dziś Nie wierz artyście. Lokabrenna
A
WIĘC UDAŁO MI SIĘ ODWLEC KARĘ – na jakiś czas. Piechotą opuściłem Asgard
i udałem się na poszukiwanie tego, który ocali mi skórę. Krasnolud imieniem Dvalin by ł sy nem kowala Ivaldiego i razem z trzema braćmi harował w kuźni w pieczarach Podziemi. To oni, krasnoludy, sły nęli z obróbki złota we wszy stkich Dziewięciu Światach. Co ważniejsze, by li też przy rodnimi braćmi Idun Uzdrowicielki i wy kombinowałem sobie, że jeśli powołam się na nią, spełnią moją prośbę. Geografia, podobnie jak historia, zatacza koła. W tamty ch czasach światy by ły mniejsze niż dzisiaj i mniej zdane na prawa fizy ki. Nie wierzy cie? Spójrzcie na mapy. My oczy wiście mieliśmy własne sposoby przemieszczania się. Niektórzy posługiwali się runami – na przy kład Raedo, runa wędrowca, otwiera portale między światami. Inni by li zdani na własne nogi, skrzy dła i orientację przestrzenną. Wy ruszy łem pieszo. Chciałem pokazać bogom, że naprawdę żałuję, ale kiedy ty lko Ida została za mną i znalazłem się na skraju Żelaznego Lasu, znalazłem drogę na skróty. Żelazny Las przecina rzeka Gunnthrà, jeden z dopły wów łączący ch Dziewięć Światów z pierwotny m źródłem i zarazem bezpośredni łącznik ze Światem Podziemny m i wszy stkim ty m, co kry ło się dalej – Śmiercią, Snem i Pandemonium. Nie żeby m wy bierał się aż tak daleko, ale krasnoludy lubiły samotność i niemal cały dzień zajęła mi podróż do ich, powiedzmy sobie szczerze, cuchnącej krainy. Zastałem kowali w kuźni, w ukry tej głęboko w Świecie Podziemny m jaskini, gdzie pęknięcia w ziemi odsłaniały ży łę stopionej lawy. To by ło ich jedy ne źródło światła, zarazem palenisko i kuźnia. Gdy by m zjawił się w swojej prawdziwej postaci, ani opary, ani temperatura nie zrobiły by na mnie wrażenia, jednak w zwy kły m ciele boleśnie odczułem i jedno, i drugie. Mimo to podszedłem do czterech kowali i uśmiechnąłem się promiennie. – Witajcie, sy nowie Ivaldiego – odezwałem się. – Pozdrowienia od bogów Asgardu. W blasku paleniska widziałem, jak odwracają się w moją stronę. By li niemal identy czni; blade twarze, zapadnięte oczy, zgarbieni, zniszczeni pracą. Krasnoludy rzadko wy chodzą na powierzchnię, to im szkodzi na wzrok. Mieszkają, pracują, śpią pod ziemią, oddy chają cuchnący m powietrzem, jedzą larwy, żuki i stonogi, ży ją wy łącznie dla tego, co wy czarowują z metali i kamieni znajdowany ch pod ziemią. Kiepskie ży cie, stwierdziłem. Nic dziwnego, że Idun od nich odeszła, zabierając ze sobą jabłka młodości, które jej ojciec zrobił w prezencie ślubny m. Gdy moje oczy przy wy kły do zmroku, zobaczy łem, że jaskinię aż po sklepienie wy pełniają cudeńka wy kute kowalskimi młotami. Wszędzie mieniło się złoto: biżuteria, miecze, tarcze, spowite miękkim blaskiem piękny ch przedmiotów ukry wany ch w mroku.
Jedne pełniły funkcję wy łącznie dekoracy jną – bransolety, pierścienie, diademy – niektóre przebogato zdobione, inne urzekające surową prostotą. By ły też takie, które zdawały się wręcz wibrować magią; pokry te runami tak skomplikowany mi, że nawet ja z trudem domy ślałem się ich znaczenia. Nigdy mi specjalnie nie zależało na złocie, ale u krasnoludów i ja poczułem chciwość, patrząc na złote skarby, marząc, że są moje. Wy daje mi się, że to część ich magii, magii, która przecina Świat Podziemny jak ży ła cennego kruszcu. W mężczy znach budzi chciwość, w kobietach – pragnienie, oślepia ich złoty m blaskiem. Zostań tu zby t długo, a postradasz rozum – od złota, magii, oparów. Musiałem się stąd wy rwać, i to szy bko. Ale nie bez złoty ch włosów Sif. A gdy by udało mi się ich przekonać, żeby dali mi coś jeszcze… Zbliży łem się jeszcze o krok i zacząłem: – Przy noszę pozdrowienia od waszej siostry Idun Uzdrowicielki, Idun Jasnowłosej, Idun Pani Złoty ch Jabłek. Sy nowie Ivaldiego podnieśli na mnie oczy, ciemne i rozbiegane jak żuki w głębokich oczodołach. Dvalin zrobił krok w moją stronę. Znałem go ze sły szenia, wiedziałem też, że kulał na prawą nogę – strzaskaną wskutek wy padku, o który m opowiem później (nie żeby niżej podpisany miał z ty m coś wspólnego, a w każdy m razie niewiele). Miałem nadzieję, że nie ży wi do mnie urazy albo, jeszcze lepiej, że nie rozpozna mnie w obecnej postaci. – Pozdrowienia, Dvalinie, dla ciebie i twoich. Przy noszę wspaniałe wieści z Asgardu. Ze wszy stkich rzemieślników Świata Podziemnego wy brano właśnie ciebie i twoich braci, by ście wy konali pewne bardzo delikatne zadanie. Rozsławicie wasze imiona we wszy stkich światach. Przez jakiś czas dzięki tej okazji właśnie wy, sy nowie Ivaldiego, będziecie mogli rozkoszować się chwałą Asgardu; złotego, boskiego, wiecznego… – Co z tego będziemy mieli? – Dvalin wpadł mi w słowo. – Sławę – odparłem z promienny m uśmiechem. – I pewność, że jesteście najlepsi. Niby z jakiego innego powodu Ody n wy brałby właśnie was spośród wszy stkich kowali Podziemi? Tak należało ich kusić. Wiedziałem to od dawna. Robali nie kupisz jak inny ch, bo i tak mają dość skarbów. Nie interesuje ich nic poza pracą, ale są bardzo ambitni. Wiedziałem, że nie oprą się pokusie, by dowieść wy ższości swojej sztuki. – Czego chcesz? – zapy tał. – Co macie? – zapy tałem z uśmiechem. Trochę trwało, zanim krasnoludy przy gotowały się do zadania, które im wy znaczy łem. Opowiedziałem o włosach Sif, pomijając przy ty m, w jaki sposób je utraciła, a kowale roześmiali się na swój ponury sposób. – To wszy stko? – burknął Dvalin. – Każde dziecko mogłoby ci to zrobić. To żadne wy zwanie. – Chciałby m też prosić o dwa specjalne prezenty – ciągnąłem. – Jeden dla mego brata Ody na, przy wódcy Asów, drugi dla Freja, przy wódcy Wanów. Zrobiłem to specjalnie; Frej, Żniwiarz, by ł w rzeczy wistości ty lko jedny m z kilku przy wódców Wanów, ale miał pewne wpły wy. Przedkładając go nad inny ch – Heimdalla, na przy kład – dawałem mu przewagę nad resztą. Przy odrobinie szczęścia zapamięta to sobie do czasu, gdy będzie musiał mi się odwdzięczy ć; poza ty m by ł bratem Frei, a chciałem znowu mieć ją po swojej stronie.
Dvalin skinął głową i zabrał się do roboty. Pracowali jak jeden organizm, bez zakłóceń. Pierwszy zajmował się surowcem, drugi rzucał runy, trzeci dmuchał w palenisko. Jeden klepał rozgrzany metal, drugi polerował gotowy przedmiot. Najpierw powstał prezent dla Ody na – włócznia. Piękna, prosta i lekka, pokry ta na całej długości runami. Iście królewska broń. Uśmiechnąłem się w duszy, wy obrażając sobie radość i zaskoczenie Starego, gdy mu ją wręczę. – Oto Gugnir – oznajmił Dvalin. – Zawsze trafia do celu, nigdy nie pudłuje. Dopóki twój brat będzie miał ją u boku, dopóty będzie niezwy ciężony. Drugi dar przy pominał zabawkę: malutki stateczek, tak drobny, że aż trudno uwierzy ć, że zrobił go Dvalin o wielkich, niezdarny ch dłoniach. On jednak oznajmił z dumą: – Oto Skidbladnir, najwspanialszy ze wszy stkich okrętów. Wiatry zawsze poniosą go do celu. Nigdy nie zaginie. A po podróży można go złoży ć, tak że mieści się w kieszeni. – Wy mamrotał zaklęcie i stateczek zaczął się składać jak papier, aż został z niego srebrny kompas, który wsunął mi w dłoń. – Nieźle – przy znałem. Stwierdziłem, że Njörd najbardziej doceni ten prezent. – A teraz, jeśli pozwolisz, przejdźmy do włosów Sif. Sły sząc te słowa, jeden z sy nów Ivaldiego przy niósł bezkształtny kawał złota. Jeden trzy mał metal nad paleniskiem, drugi za pomocą kołowrotka snuł cieniutką nić, trzeci ry sował runy, a czwarty głosem słodkim jak trel słowika śpiewał zaklęcia, mające tchnąć weń ży cie. W końcu włosy by ły gotowe, lśniły i mieniły się, spły wając miękko jak jedwab. – Ale czy urosną? – zapy tałem Dvalina. – Oczy wiście. Kiedy ty lko je założy, staną się jej częścią. I będą piękniejsze niż dawniej, cudowne jak włosy Frei. – Naprawdę? – Uśmiechnąłem się, sły sząc te słowa. Freja bardzo ceniła swoją pozy cję najpiękniejszej. Zapamiętałem to sobie na przy szłość – może się przy dać. Dvalin bardzo się szczy cił swoim rzemiosłem, wy chwalałem go więc pod niebiosa, pakując trzy bezcenne podarki. – Przy znaję, że w ciebie wątpiłem – powiedziałem, szy kując się do powrotu. – Wiedziałem, że jesteś dobry, ale nie że aż tak dobry. Ty i twoi bracie jesteście mistrzami Świata Podziemnego. Przekażę to mieszkańcom Asgardu. Odrobina pochlebstwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła, pomy ślałem. Teraz by le do domu z łupem. Najwy ższy czas. Odwróciłem się. By ło mi już niedobrze od oparów kuźni i najbardziej na świecie marzy łem o kąpieli. Ale przepełniało mnie uczucie try umfu. No, to teraz Generał się przekona, pomy ślałem. A jeśli chodzi o tego zarozumiałego dupka Heimdalla… Kiedy jednak zbierałem się do wy jścia, zobaczy łem, że ktoś blokuje mi drogę. Brokk, kolejny rzemieślnik, jeden z ry wali Dvalina. Kawał chłopa, z oczami jak porzeczki i ramionami jak pnie drzewa. – Sły szałem, że miałeś zlecenie dla Dvalina – sapnął, ły piąc na mnie spod krzaczasty ch brwi. Potwierdziłem. – I jesteś zadowolony ? – Bardzo – odparłem. – I on, i jego bracia są fantasty czni. Brokk się żachnął. – To twoim zdaniem jest fantasty czne? Żałuj, że nie zwróciłeś się do nas. Wszy scy wiedzą, że
królami Świata Podziemnego jesteśmy my, moi bracia i ja. Wzruszy łem ramionami. – Słowa nic nie kosztują – zauważy łem. – Jeśli chcesz udowodnić, że jesteś lepszy niż sy nowie Ivaldiego, proszę bardzo. W inny m wy padku w oczach bogów Asgardu będziesz ty lko jedny m z wielu amatorów. Tak, wiem, niepotrzebnie go prowokowałem. Ale działał mi na nerwy i chciałem się go pozby ć. – Amatorów? – żachnął się. – Już ja ci pokażę amatorów. Załóżmy się. Zrobię trzy prezenty dla Asgardu i razem z tobą udam się do cy tadeli. I wtedy się przekonamy, czy je dzieła są doskonalsze. Niech Wszechojciec zdecy duje. Na swoją obronę mam ty lko to, że opary Podziemi zmąciły mi umy sł. Do tego złoto i magia – i teraz jeszcze okazja, by dostać więcej, i to za darmo. A poza ty m dziecko Chaosu nigdy nie odmawia zakładu. – No cóż, czemu nie? – zdecy dowałem. Trzy dodatkowe podarunki dla Asów przy minimalny m ry zy ku niżej podpisanego. Musiałby m by ć idiotą, żeby przepuścić taką okazję. – O co się założy my ? Brokk ły pnął na mnie gniewnie. – Zszargałeś mi reputację – stwierdził. – Cały Świat Podziemny uważa teraz dzieła Dvalina za lepsze od moich. Muszę udowodnić, że tak nie jest. – W jaki sposób? – Moje dzieło a twoja głowa. – Uśmiechnął się paskudnie. – I ty le? – Czułem się coraz bardziej nieswojo. Arty ści by wają nieobliczalni, zresztą po co mu właściwie moja głowa? – Jako podkładka pod drzwi – wy jaśnił Brokk. – Każdy, kto przekroczy próg mego warsztatu, dowie się, co spotka tego, kto wątpi w mój kunszt. Nieźle, pomy ślałem. Ale zakład to zakład. – Dobrze – powiedziałem. – Ale sam będziesz musiał wziąć nagrodę. Uśmiechnął się, o ile taki gry mas można nazwać uśmiechem. Jego zęby przy pominały kawałki burszty nu. – Osobiście – zapewnił. – Może okażę ci względy i posłużę się nożem, a może nie… – Nie zawracaj sobie ty m głowy – mruknąłem. Niefortunny dobór słów, musicie przy znać. Jednak by łem bardzo pewny siebie. Nadal miałem kilka asów w rękawie, zresztą wiedziałem, że kiedy wrócę do Asgardu, znowu stanę się błękitnookim chłopcem, odporny m na wszy stko. Co dowodzi, jak bardzo można się my lić.
LEKCJA DZIEWIĄTA
Młot i obcęgi Nie ufaj owadowi. Lokabrenna
W
ARSZTAT BROKKA w niczy m nie przy pominał kuźni Dvalina i jego braci. Po pierwsze,
miał zwy czajne palenisko, w który m płonął zwy czajny ogień, a zatem krasnolud nie miał naturalnej przewagi, którą los obdarzy ł sy nów Ivaldiego. Jego brat Sindri, którego uważałem za mózg tej druży ny, wy glądał na półgłówka. Nie by ło tu żadny ch skarbów, żadnej broni czy biżuterii, ty lko sterty materiałów – metale, kawałki płótna, zwierzęce skóry, kłody drewna i inne śmiecie, pasujące raczej do wózka bezdomnego niż do atelier arty sty. I ten zapach: powietrze cuchnęło potem, kozą, dy mem, tłuszczem i siarką. Trudno sobie wy obrazić, by z tego bałaganu powstało coś pięknego. Ja jednak by łem podejrzliwy. Obserwowałem braci przy pracy i widziałem, że choć obaj sprawiali wrażenie prosty ch i powolny ch, Sindri miał bardzo zwinne ręce, a Brokk silne ramiona, który mi obsługiwał giganty czne miechy zapewniające dość wy soką temperaturę. To mi podsunęło pewien pomy sł. – Idę się przewietrzy ć – powiedziałem. – Zawołajcie mnie, kiedy skończy cie. Wy szedłem za drzwi i zmieniłem się w muchę. W gza, konkretnie mówiąc; chciałem by ć szy bki, zwinny i denerwujący. Wróciłem do kuźni i z daleka obserwowałem, jak Brokk chwy ta kawał złota i wrzuca do ognia. Sindri mamrotał zaklęcia. Miał niety powe podejście do pracy, ale działał szy bko. Z ciekawością patrzy łem, jak złoto nabiera kształtu, wirując nad ogniem. – Do miechów! – krzy knął Sindri. – Jeśli mi teraz wy sty gnie… Brokk z całej siły dął w wielkie miechy. Jego brat najszy bciej jak potrafił rzucał runy drobny mi dłońmi. Denerwowałem się coraz bardziej. Bry ła złota wy glądała naprawdę imponująco. Ciągle jako giez podf runąłem do Brokka i z całej siły uciąłem go w rękę. Zaklął, ale pompował dalej. I po chwili cacko by ło gotowe: piękny złoty naramiennik, pory ty setkami run. Wróciłem do kory tarzy ka, przy brałem ludzką postać i szy bko się ubrałem. Po chwili zjawił się Brokk i pokazał mi złotą bransoletę. – Oto Draupnir – oznajmił z szerokim uśmiechem. – Prezent ode mnie dla twojego Generała. Co dziewiątą noc urodzi ona dziewięć takich samy ch bransolet. Rusz głową, spry ciarzu. Właśnie daję twojemu dowódcy źródło nieskończonego bogactwa. Niezły dar, musisz przy znać. – Niezły. – Wzruszy łem ramionami. – Ale dzięki włóczni Ody n jest niepokonany. Jak my ślisz, co jest dla niego ważniejsze? Mamrocząc coś pod nosem, zniknął w kuźni, a ja, pod postacią gza, ruszy łem za nim.
Ty m razem ze sterty materiałów Brokk wy brał świńską skórę i bry łę złota wielkości pięści. Cisnął jedno i drugie do ognia. Jego brat obsy py wał powstające dzieło runami, a on obsługiwał miechy. Wkrótce w palenisku zaczęło rodzić się coś wielkiego, coś chrumkało, chrząkało, warczało i pomrukiwało, ły piąc z paleniska burszty nowy mi ślepiami. I znowu podfrunąłem do Brokka i uciąłem go w kark. Krzy knął, ale nie puścił miechów, a chwilę później Sindri wy jął z ognia wielkiego złotego dzika, ja ty mczasem wróciłem, żeby się ubrać. – Oto Gullinbursti – oznajmił Brokk, pokazując mi efekt ich pracy. – Będzie woził Freja przez niebiosa i swoją głową oświetlał mu drogę. Nie uszło mojej uwadze, z jakim naciskiem wy powiedział słowo: głowa, i wcale mi się to nie spodobało. Jednak po raz kolejny ty lko wzruszy łem ramionami i mruknąłem: – Nieźle. A co z Gromowładny m? Musisz się bardziej postarać, żeby zadowolić Thora. Sy nowie Ivaldiego dali mu żonę, której urody pozazdrości każda kobieta, której pożąda każdy mężczy zna. Czy wy dacie coś więcej? Brokk ły pnął gniewnie i bez słowa wrócił do środka. Ja, jako giez, znowu pofrunąłem za nim i patrzy łem, jak, ciągle rozjuszony, wy ciąga ze sterty w kącie bry łę żelaza wielkości swojej głowy. Cisnął ją w ogień i znowu Sindri rzucał runy, a on obsługiwał miechy, czerwony na twarzy z wy siłku. Nawet stąd widziałem, że trzeci przedmiot będzie wy jątkowy, zdradzał to niety powy kształt. Co to ma by ć? Broń? Chy ba tak, w kształcie runy Thurís, która iskrzy ła się od energii i magii. Ty m razem nie mogło mu się udać, podfrunąłem więc i uciąłem go między oczy, tak mocno, że pociekła krew. Ry knął wściekle, uniósł rękę, żeby mnie odgonić – i na chwilę, na sekundę nie więcej, puścił miechy. – Nie, nie, nie przestawaj! – krzy knął Sindri. Brokk podwoił wy siłki, ale już by ło za późno; broń w palenisku traciła formę. Sindri zaklął pod nosem i mamrotał runy w przerażający m tempie. Czy zdoła ocalić precy zy jną robotę? Miałem nadzieję, że nie. Zresztą, nawet gdy by jakimś cudem mu się udało, nie będzie to dzieło doskonałe. Wróciłem do kory tarza i ponownie przy brałem uprzedni aspekt (i ubranie). Czekałem, gdy Brokk do mnie wy szedł, cały zakrwawiony, niosąc w dłoniach jakiś przedmiot owinięty płótnem. – No i? – zapy tałem. – No i proszę – wy sapał, rozpakowując przedmiot. Wy ciągnął młot bojowy ; potężny, zabójczy, nafaszerowany magią od głowicy po rękojeść; stosunkowo krótką, co stanowiło jedy ną wadę broni, która, nawet ja musiałem to przy znać, by ła naprawdę wy jątkowa; jedy na w swoim rodzaju i godna pożądania. – Oto Mjølnir – warknął Brokk. – Najwspanialszy młot, jaki kiedy kolwiek powstał. W rękach Gromowładnego ochroni cały Asgard. Nigdy nie opuści jego boku, będzie mu wiernie służy ł, a gdy trzeba będzie wy kazać się skromnością, złoży się jak scy zory k i zniknie w kieszeni… – Słucham? – wpadłem mu w słowo. – Wy kazać się skromnością? Czy my aby nadal mówimy o młocie? Brokk znowu wy szczerzy ł te okropne zęby. – Thor oczy wiście bardzo kocha swoją żonę, ale żeby zaimponować przy jaciołom, potrzebna mu ty lko giganty czna broń – wy jaśnił. Skrzy wiłem się. Robale rzadko silą się na dowcip, a jeśli już do tego dojdzie, nie jest
najwy ższy ch lotów. – Co do tego, zobaczy my – mruknąłem. – A jeśli chodzi o młot, to wy daje mi się mieć trochę za krótką rękojeść. – Liczy się to, co można nim zrobić – odparł. – No to jak? Ruszamy ? Mamy z braćmi zakład do wy grania. Ruszy liśmy do Asgardu.
LEKCJA DZIESIĄTA
Igła z nitką Mówiąc krótko, nie ufaj nikomu. Lokabrenna
K
IEDY ZJAWILIŚMY SIĘ NA DWORZE ODYNA, czułem się dość pewnie. Sif już na mnie
czekała (ciągle w turbanie na głowie). Towarzy szy ł jej Thor z twarzą jak chmura gradowa. Ody n obserwował wszy stko jedy ny m okiem z wy sokości swego tronu. Heimdall by ł nieco zgaszony – pewnie nie wierzy ł, że dotrzy mam słowa i wrócę. A boginie – zwłaszcza Sigy n, która posy łała mi znaczące spojrzenia, odkąd wszedłem – obserwowały mnie badawczo, zapewne głowiąc się, czy po raz kolejny uda mi się obrócić sy tuację na swoją korzy ść. Brokk, w świetle dzienny m jeszcze paskudniejszy (jeśli chodzi o urodę i zapach), stał u mego boku ze swoimi trzema darami. Złoty dzik Gullinbursti szarpał się na łańcuchu, młot wy stawał mu zza pasa. – Kto to? – zainteresował się Stary. Brokk się przedstawił i opowiedział o zakładzie. Ody n uniósł brew. – No, to pokaż nam te swoje dary – zdecy dował. – A potem zagłosujemy. Wzruszy łem ramionami. – Moim zdaniem… – zacząłem. – Obejrzy my je – uciął Ody n. Pokazałem, co dla nich miałem, potem przy szła kolej Brokka. Po, moim zdaniem, przy długiej przerwie Ody n ogłosił swój wy rok. – Sy nowie Ivaldiego spisali się wspaniale – przy znał. – Ich dzieła są wy jątkowe. – Prawda? – Mrugnąłem znacząco do Sif, która już założy ła nowe włosy. By ło tak, jak mówił Dvalin, złote pasma zrosły się z jej kosmy kami i odzy skała wy gląd bogini. Spojrzała na mnie niechętnie. – Nie jest złe. – A włócznia? – dopy ty wałem. – I kompas, który zmienia się w statek… Ody n skinął głową. – To wszy stko prawda – mruknął. – Ale i dary Brokka są wy jątkowe. Zwłaszcza Mjølnir, młot. – Co? To nieporęczne paskudztwo? Ody n uśmiechnął się chłodno. – Fakt, rękojeść jest trochę za krótka, ale i tak to fantasty czna broń, lepsza niż jakaś tam włócznia, lepsza nawet niż runowy miecz Żniwiarza. A w rękach Thora może położy ć kres wszelkim naszy m problemom z ochroną.
Thor czule trzy mał Mjølnira w zagłębieniu ramienia. – Zgadzam się. Brokk wy gry wa. Ody n zwrócił się do pozostały ch bogów. – A waszy m zdaniem? Frej skinął głową. – Brokk. – Heimdall? – Brokk. – Njörd? – Brokk. – Balder? Złoty chłopiec westchnął ciężko. – Ojej. Sam nie wiem, ale chy ba Brokk. Asowie i Wanowie jak jeden mąż uznali dary Brokka za lepsze. Wszy scy, poza Sif, która zaplatała nowe włosy, Idun, która nie lubiła broni, Bragim, który już układał pieśń pogrzebową, i Sigy n, która przy glądała mi się niepokojąco matczy ny m wzrokiem, jakby lada chwila miała kojący m gestem położy ć mi rękę na czole. By łem zniesmaczony. – Poważnie? Ody n wzruszy ł ramionami. – Przy kro mi. Przegrałeś. Ciemne oczy Brokka rozbły sły. – Wy grałem. – Tak jest – zwróciłem się do niego. – Jesteś najlepszy. A jeśli chodzi o ten durny zakład… – Twoja głowa należy do mnie – dopowiedział Brokk i wy doby ł nóż z pochwy. – Dam ci ty le złota, ile waży – zaproponowałem i cofnąłem się o krok. – Nie ma mowy – burknął. – Chcę dostać twoją głowę. Wtedy każdy, kto zawita do mojej kuźni, będzie wiedział, jak wiele jest dla mnie warta reputacja. – A może jednak? Albo dajmy sobie spokój? – Dy skretnie zmierzałem do drzwi. I znowu wy szczerzy ł w uśmiechu te paskudne zęby. – Kuszące… Ale nie, biorę głowę. – No to w takim razie musisz ją złapać – sy knąłem i przy brałem postać Ognia. Bły skawicznie znalazłem się na kory tarzu, zostawiając za sobą smugę dy mu. Ale Thor by ł ode mnie szy bszy, a na dodatek miał na rękach te swoje rękawice. – O nie, mój drogi. Wracaj tam – warknął. Szarpałem się i miotałem w jego uścisku, ale wiedziałem już, że nie mam szans, i przy brałem ludzką postać. Ty m samy m niżej podpisany klęczał na posadzce umazany sadzą, w stroju, powiedzmy delikatnie, niekompletny m. Nie by ła to przy jemna sy tuacja. Zwróciłem się do Starego.
– Ody nie, błagam… – Zakład to zakład. Przegrałeś. Nie mam tu nic do powiedzenia – odparł. – Frej? Njörd? Ktoś? Coś? Nikt się nie kwapił. Szczerze mówiąc, wy dawało mi się, że wielu z nich cieszy ła ta sy tuacja. Dranie bawili się moim kosztem. Oczy Heimdalla rozbły sły, a drań Ty r przy niósł nawet przekąski. Thor cisnął mnie Brokkowi pod nogi; by łem pokonany, wy czerpany, porzucony przez wszy stkich. Jednak przy tomność umy słu w sy tuacji ekstremalnej zawsze stanowiła moją mocną stronę. Rozłoży łem pojednawczo ręce. – Dobra, poddaję się. Sły szałem, jak Sigy n wzdy cha głośno. – Brokk, proszę bardzo. Krasnolud uniósł nóż, złapał mnie za włosy, odsłonił moje gardło, przy łoży ł ten koszmarny nóż… – Zaraz… Chwileczkę – mruknąłem. – O ile pamiętam, nasza umowa doty czy ła mojej głowy. Brokk by ł niewzruszony. – No, tak. – A chciałeś poderznąć mi gardło – zauważy łem z udawany m oburzeniem. – Umowa to umowa, głowa jest twoja, ale szy i ci nie obiecy wałem. Co więcej, szy ja w ogóle nie wchodzi w grę, nieodwołalnie. Na szy i pojawi się choćby najmniejsze zadrapanie i umowa jest nieważna. Zakład to zakład, chy ba przy znacie mi rację? Przez chwilę obserwowałem, jak Brokk zmaga się z informacją. – Ale jak… – Nie szy ja – zastrzegłem. – Ale… – Ty wy znaczy łeś stawkę – zauważy łem. – To ty nalegałeś. – Ale bez szy i nie wezmę głowy ! – Jak dla mnie super – odparłem z uśmiechem. Brokk pociemniał na twarzy. Za jego plecami rozbawieni Asowie i Wanowie wy szczerzy li zęby. Nawet Thor, który w najlepszy m wy padku miał minimalnie rozwinięte poczucie humoru. Krasnolud spojrzał na Ody na. – To niesprawiedliwe! Nie możesz mu na to pozwolić! – Przy kro mi, Brokk – odparł Ody n. – To by ł wasz zakład. Nie mam tu nic do gadania. – Choć na jego twarzy malowała się śmiertelna powaga, wiedziałem, że w głębi duszy się uśmiecha. Brokk jeszcze przez dłuższą chwilę szukał słów, które wy raziły by jego oburzenie. Zaciskał pięści, dy gotał na cały m ciele, ciemna twarz pociemniała jeszcze bardziej z wściekłości. A potem spojrzał na mnie ty mi oczami żarzący mi się jak węgle w palenisku. – My ślisz, że mnie przechy trzy łeś, Oszuście – sapnął. – No cóż, może i nie dostanę twojej głowy. Ale ponieważ i tak jest moja, mogę ją przy najmniej udoskonalić. – I co? Obetniesz mi włosy w modniejszą fry zurę?
Brokk pokręcił głową. – Nie. Ale mogę poskromić twoje niezamy kające się usta. Przy najmniej ty le mojego. Wy jął z kieszeni dratwę i szy dło. – Chy ba żartujesz – mruknąłem. – Zdziwisz się. – Brokk uśmiechnął się szeroko. – My, kransoludy, nie jesteśmy tacy dowcipni, jak, zdaje się, sądziłeś. Niech ktoś przy trzy ma mu głowę! I tak, gdy Heimdall mnie trzy mał (oczy wiście to musiał by ć Złociutki, zresztą widziałem, że świetnie się przy ty m bawił), Brokk zszy ł mi usta. Dziewięć szwów, a każdy bolał, jakby kąsał mnie w wargi rój os. Jednak choć szwy bolały, o wiele bardziej bolał ich śmiech. O tak, śmiali się, oni, moi tak zwani przy jaciele, śmiali się, gdy szamotałem się i jęczałem. Nikt palcem nie kiwnął, by pospieszy ć mi z pomocą – nawet Ody n, który ślubował traktować mnie jak brata – no ale wszy scy wiemy, jaki los spotkał jego braci, prawda? Bragi, Njörd, Frej, Honir, Thor – nawet świętoszkowaty Balder rechotał, uległ presji grupy, jak mięczak, który m w głębi duszy zawsze by ł. Ich śmiech towarzy szy ł mi, gdy wlokłem się do swojej nory, gdzie wy ciągnąłem szwy i wy łem z wściekłości. Przy siągłem, że pewnego dnia się zemszczę – na wszy stkich, zwłaszcza na ukochany m braciszku. Zapłacą mi za to. Krwią. Rany zabliźniły się szy bko, ból minął. Ale szy dło Brokka by ło magiczne i pozostały po nim ślady. Dziewięć równy ch schludny ch szwów z czasem wy blakło, ale nigdy nie znikło do końca. Od tego czasu mój uśmiech już nigdy nie by ł całkiem szczery, a w moim sercu pojawiło się coś, jakby zwój drutu, który nigdy nie dawał mi spokoju. Bogowie niczego nie podejrzewali. Może poza Ody nem, którego spojrzenie często na sobie czułem, którego moralność, o czy m dobrze wiedziałem, by ła równie wątpliwa jak moja. Pozostali my śleli, że zapomniałem. Ale to nieprawda. Lepiej zapobiegać, niż leczy ć, mówią. No cóż, mógłby m uratować Dziewięć Światów. Mogłem powstrzy mać Ragnarok. Ale bogowie za sprawą arogancji i chciwości sprawili, że wszy stko stało się dla mnie jasne. Nigdy nie stanę się jedny m z nich. Teraz to do mnie dotarło. Sam, zawsze będę sam. Ty m razem dobrze przy swoiłem sobie tę lekcję. Mówiąc krótko, nie ufaj nikomu. Każdy głupi ma swoje pięć minut, jak głosi przy słowie Midgardu, i każdy bóg. Teraz nagle zatęskniłem za dniem, kiedy role się odwrócą i to ja będę patrzy ł na nich z góry, a oni będą się płaszczy ć i szlochać. Ten dzień miał nadejść, wszy scy o ty m wiedzieliśmy. Zmiana to oś, na której obracają się światy i nadejdzie czas, gdy bóg stanie się głupkiem, tępy m wzrokiem patrząc, jak wszy stko, co stworzy ł, obraca się w ruinę. Władza zawsze ma wy soką cenę, a im wy ższy wzlot, ty m boleśniejszy upadek. Chciałem by ć twórcą tego upadku i śmiać się w głos, gdy runą w przepaść. Na razie grałem na zwłokę, uśmiechałem się tak słodko, jak ty lko na to pozwalały poranione usta, aż do dnia, gdy przy jdzie czas mojej zemsty i pokonam bogów, jednego za drugim.
KSIĘGA DRUGA
Cień Wiedźma rzuciła czarów moc, Asów się rada rozpocznie, By łamać świętych umów moc. Tak powiedziała wyrocznia. Przepowiednia wy roczni
LEKCJA PIERWSZA
Złoto Jeśli chodzi o kobiety, każdy mężczyzna jest ślepy. Lokabrenna
I
TAK OTO ZOSTAŁEM OSZUSTEM, wy szy dzany m i zarazem nieoceniony m. Pogardę do
bogów skry wałem za uśmiechem, krzy wy m, naznaczony m bliznami. Jak się okazało, blizny by najmniej nie ostudziły zapału piękny ch pań, które mój nowy uśmiech zdawał się pociągać, ale oczy wiście nie o to chodzi. Chaos nie wy bacza. A choć go zdradziłem, nadal by łem jego dzieckiem. Zadziwiające, jak szy bko pewne sprawy się zmieniają. Dziewięć szwów wy starczy ło, żeby m zrozumiał. Bo w gruncie rzeczy bez względu na to, co zrobię, jak bardzo zary zy kuję, jak bardzo będę się starał by ć jedny m z nich, nigdy mnie nie zaakceptują. Nigdy nie dadzą mi dworu, nie obdarzą szacunkiem, na który przecież zasługuję, nigdy nie uczy nią bogiem; co najwy żej mogę zostać psem łańcuchowy m. Och, oczy wiście, co jakiś czas będę im potrzebny, ale gdy zażegnają niebezpieczeństwo, niżej podpisany powinien wrócić na miejsce pod stołem, i to nawet bez kości w nagrodę. Opowiadam o ty m, żeby ście zrozumieli, dlaczego postąpiłem tak, jak postąpiłem. Chy ba się zgodzicie, że nie miałem innego wy jścia; ty lko w taki sposób mogłem zachować resztki szacunku dla samego siebie. Zemsta ma w sobie czy stość, której próżno szukać w zawiści, nienawiści, smutku, strachu, wy rzutach sumienia czy upokorzeniu – uczuciach bez wy jątku bolesny ch, niechlujny ch i, szczerze mówiąc, zupełnie bezsensowny ch. Ale gdy odkry łem zemstę, by ło tak, jakby m niemal wrócił do domu. Do domu. Widzicie, co ze mną zrobili? Ty m razem dopadła mnie nostalgia, najbardziej zdradzieckie z uczuć, z odrobiną użalania się nad sobą. Zacząłem w my ślach wy liczać wszy stko, z czego dla nich zrezy gnowałem: z pierwotnej formy, z miejsca u boku Surta, z mego wcielenia w Chaosie. Nie żeby Surt docenił i uszanował moje, spóźnione zresztą, wy rzuty sumienia, które także są efektem ich zgubnego wpły wu. Stąd moje pragnienie zemsty – nie dlatego, że spodziewałem się powrotu do Chaosu – nie wtedy – ale dlatego, że żądza niszczenia by ła wszy stkim, co mi zostało. Na początku chciałem poszukać ich wrogów. Podobnie jak Gullveig-Heid w czasach wojny zimowej, rozważałem, czy nie poszukać schronienia wśród zbuntowany ch Wanów, oferując swoje umiejętności w zamian za ochronę. Problem w ty m, że by łem zby t dobry ; moja reputacja wy przedzała mnie. We wszy stkich światach zasły nąłem jako boski Oszust, ten który dał Ody nowi włócznię, Frejowi statek, Thorowi młot. To dzięki mnie stanął murowany Asgard, to ja oszukałem budowniczego. Ba, oszukałem wszy stkich – w ty m śmierć – wskutek czego nikt mi nie zaufa, nikt nie uwierzy w szczerość moich słów. Postanowiłem czekać cierpliwie. Asgard miał wiele zalet. Py szne żarcie, mnóstwo wina i widok, o który m w inny m zakątku Dziewięciu Światów można ty lko marzy ć. Wojna z Asami zmieniłaby to wszy stko; zamiast komnat – szorstki namiot albo jaskinia w górach, rany, który ch nie
uleczy Idun, starość, pchły, tęskne spojrzenia na Asgard i wspominanie tego, co straciłem… O nie, zdecy dowałem. To nie w moim sty lu. Lepiej by ć pachołkiem w Asgardzie niż bogiem gdzie indziej. Lepiej knuć potajemnie, kopać dołki pod każdy m po kolei, siać niezgodę, poznawać ich słabostki, a potem niszczy ć, jednego po drugim. A gdy upadek będzie blisko… TRZASK! Zacząłem od Frei. Bez szczególnego powodu, po prostu stanowiła najsłabsze ogniwo. Ody n miał do niej słabość, a to oznaczało, że mój plan i jego zaboli. Bogini pożądania by ła próżna. Odkąd wróciłem z podziemny ch kuźni, wiecznie wy py ty wała mnie o skarby krasnoludów, zwłaszcza o robioną przez nich biżuterię. – Opowiedz mi o ty m coś więcej – prosiła, półleżąc na jedwabnej otomanie, zajadając owoce, w otoczeniu służek. Jedną z nich by ła Sigy n, która interesowała się mną ty m bardziej, im mniej uwagi jej poświęcałem. W porównaniu z Freją wy dawała się przeciętna i domy ślałem się, że właśnie dlatego bogini ją wy brała. Freja oczy wiście nie miała sobie równej; mleczna cera, rudozłote włosy i biust, że się w głowie nie mieści. U jej stóp mruczały burszty nowookie koty, powietrze wokół niej przesy cał słodki zapach. Nikt, włącznie ze mną, nie by ł do końca odporny na jej wdzięki, ja jednak wolałem te bardziej szalone, zresztą miałem na głowie ważniejsze sprawy niż romanse. – No cóż – zacząłem i sięgnąłem po winogrono. – Może i sy nowie Ivaldiego nie zasłuży li na ty tuł najlepszy ch kowali Dziewięciu Światów, choć ja tam jestem innego zdania, ale bez cienia wątpliwości są najlepszy mi znany mi mi jubilerami. Zapewne przy znałaby ś mi rację, gdy by ś ty lko zobaczy ła te cuda. Wiesz, o czy m mówię, Frejo? O złocie. O złoty ch naszy jnikach, bransoletach, o drobiazgach lśniący ch jak odłamki słońca. Zwłaszcza pewien naszy jnik przy kuł moją uwagę. Jedy ny w swoim rodzaju. Cały z łańcuszków tak cienkich, tak giętkich, że zdawały się tętnić własny m ży ciem; otulałby twoją szy ję, lśnił, upiększał… Freja ły pnęła groźnie: – Upiększał? – Przepraszam, to niewłaściwe słowo. Oczy wiście, moja pani, już teraz jesteś najpiękniejsza. Uśmiechnąłem się w duszy. Przy nęta rzucona. Teraz to ty lko kwestia czasu, zanim Freja ją połknie – czy li wy ruszy na poszukiwania. Obserwowałem ją z daleka. Niedługo. Tak jak się spodziewałem, pewnego ranka wy mknęła się z Asgardu – pieszo, bez ry dwanu, bez choćby jednej dwórki – na równinę Ida w poszukiwaniu sy nów Ivaldiego. Śledziłem ją pod postacią ptaka, szy bowałem wy soko nad jej głową, a gdy wkroczy ła przez Żelazny Las w Świat Podziemny, zmieniłem się w pchłę, przy cupnąłem na jej dekolcie, żeby się dowiedzieć, jaką propozy cje miała dla Robali. Kiedy po raz pierwszy wszedłem do tej kuźni, widok takiej ilości złota nawet mnie zawrócił w głowie. Wiedziałem, że Freja, która uwielbiała biżuterię, będzie oszołomiona. I miałem rację. Mimo smrodu i żaru paleniska patrzy ła jedy nie na naszy jnik, wy eksponowany na skale, lśniący jak w słońcu. Widziałem, jak szeroko otworzy ła oczy, jak rozchy liła usta. Już wy ciągała rękę, by go dotknąć, gdy … Sy nowie Ivaldiego, ciemne plamy na tle ognia, obserwowali ją w milczeniu. Mówiłem już, że czcili piękno; nigdy dotąd nie widzieli kobiety takiej jak ona. Pożądanie w czy stej postaci; jak wspominałem, nawet Ody n, szczęśliwy mąż Frigg i ojciec trójki dzieci, wodził za nią tęskny m wzrokiem, choć dostrzegł to jedy nie niżej podpisany.
Sy nowie Ivaldiego nie by li tak opanowani. Niemal się ślinili. W ciemny ch oczach płonął żar. Dvalin podszedł bliżej. – Czemu zawdzięczamy … – Ile chcecie za ten naszy jnik? – rzuciła Freja. Dvalin wzruszy ł ramionami. – Nie jest na sprzedaż. – Ale ja go pragnę – nalegała Freja. – Dam ci złoto. Ile ty lko zechcesz. Dvalin znowu wzruszy ł ramionami. – Mam ty le złota, ile ty lko zapragnę. – Ale chy ba czegoś pragniesz? – Freja posłała mu swój najsłodszy uśmiech i czule dotknęła ramienia. – Sprawiłby ś mi ty m naszy jnikiem ogromną przy jemność. Nie chciałby ś mnie uszczęśliwić? Dvalin powoli skinął głową. Bracia podeszli do niego. Widziałem ich stojący ch w cieniu, wy głodniały ch, spragniony ch. – Och, tak, pragnę – zapewnił. Freja uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Wy ciągnęła rękę po naszy jnik, wy sadzany klejnotami, mieniący się runami, wijący się jak wąż. – Dostaniesz ten naszy jnik w zamian za cztery noce rozkoszy – zaproponował Dvalin. – Co? – Z twarzy Frei zniknął uśmiech. – Jedna noc dla każdego z nas – wy jaśnił Dvalin. – Razem nad nim pracowaliśmy. Jest jedy ny w swoim rodzaju, spleciony magią. Uroda tej, która go założy, nigdy nie zblednie. Nic jej nie zaszkodzi ani tobie. To moja cena. I co ty na to? Freja zagry zła usta. Po jej policzku powoli spły wała łza. Lśniła jak złoto w blasku bijący m od paleniska. – Cztery noce – powtórzy ł Dvalin. – I naszy jnik będzie twój na wieki. No dobra, patrzy łem. I co z tego? Zresztą dała naprawdę niezły pokaz. Wiedziałem, że Freja jest próżna, ale aż do końca nie by łem pewien, jak daleko się posunie, żeby zdoby ć bły skotkę. No cóż, moi drodzy, posunęła się bardzo daleko, w każdy możliwy sposób, i to nie jeden raz, ale cztery, z czterema nieokrzesany mi, wy magający mi mężczy znami, którzy od lat nie mieli kobiety. Jednak dostała to, co chciała. I obserwowałem, jak sy nowie Ivaldiego zapinają naszy jnik na jej szy i, doty kając jej chutliwy mi łapami. Patrzy łem, jak wraca do domu, do Asgardu, i bierze długą kąpiel – a potem poszedłem do Ody na i opowiedziałem mu wszy stko, co widziałem. Mówi się, że Jednookiemu nie można ufać. Ktoś jednak zaraz odpowie, że jeśli chodzi o kobiety, wszy scy mężczy źni są jednoocy, a i to oko niewiele widzi. Ody n gniewnie mruży ł jedy ne oko, kiedy opowiadałem wszy stko z najdrobniejszy mi szczegółami, ale nie mógł przestać słuchać. Tak, wiem, jestem dobry m mówcą. A opowieść, którą przed nim snułem, by ła naprawdę wciągająca. Kiedy skończy łem, dał upust złości, ciskając kielichem o ziemię. – Dlaczego mi to wszy stko opowiadasz? – zapy tał.
– Spokojnie, nie zabijaj posłańca. Po prostu uznałem, że chciałby ś wiedzieć, że Freja, nasza śliczna Freja, sprzedała się Robalom. Ja jej nie namawiałem. Nie zachęcałem. Jest dorosła i ma własny rozum. Chy ba wiedziała, co robi. Jednak niektórzy uważają, że jej zachowanie uwłacza nam wszy stkim. Poza ty m powinna by ła uprzedzić cię, że chce opuścić Asgard. Niektórzy, powiedziałem. Ja tam nikogo nie osądzam. Uznałem jednak, że powinieneś o ty m wiedzieć. Ody n mruknął gardłowo. – Załatw mi ten naszy jnik – warknął. – Ale że ja? – Po prostu zdobądź go – sy knął. – I nie my śl sobie, że nie wiem, co jest grane. To zemsta za Brokka i dratwę. Zrobiłem wielkie oczy. – Zemsta? – powtórzy łem. – Niby za co? Jesteś moim bratem. Zawarliśmy układ. A jeśli chodzi o tę bzdurę z Brokkiem… – Uśmiechnąłem się. W ty m czasie moje usta już niemal się zagoiły. – Wiesz, właściwie o ty m zapomniałem. Niepotrzebnie się ty m gry ziesz. Choć niektórzy twierdzą, że czasami nasze czy ny wracają, by nas prześladować. Powinno istnieć na to jakieś słowo, nie uważasz? Jakaś poety cka nazwa. Pomy ślę nad ty m. – Przy nieś mi ten naszy jnik, Loki – warknął Ody n. Rozłoży łem ręce. – Postaram się. Odczekałem, aż Freja zaśnie, i dopiero wtedy wszedłem do jej komnaty – znowu pod postacią pchły. Miała naszy jnik na sobie – i nic więcej, jak zauważy łem, ale gdy wróciłem do ludzkiej postaci, przekonałem się, że leży na zapięciu. Nie mogłem go dosięgnąć ani czekać, aż Freja się odwróci we śnie. Może i miałem błogosławieństwo Ody na, ale gdy by który ś z Wanów zdy bał mnie w środku nocy przy jej posłaniu, wy patroszy liby mnie jak makrelę. Przy jąłem więc ponownie postać pchły i ukąsiłem ją w powiekę. Westchnęła, po czy m przewróciła się na drugi bok, odsłaniając ty m samy m zapięcie naszy jnika. Wróciłem do ludzkiej postaci, rozpiąłem go delikatnie i zdjąłem jej z szy i. Potem podszedłem do drzwi, otworzy łem je, posłałem śpiącej Frei całusa i szy kowałem się do powrotu, bo Stary czekał już z ponurą miną na dowód jej zdrady. Już sięgałem po ubranie (które przezornie zostawiłem przy drzwiach, zanim zmieniłem postać), gdy zdałem sobie sprawę, że w kory tarzu ktoś stoi – Heimdall węszący jak zwy kle. Pewnie dostrzegł moją aurę ze swego posterunku przy moście Bif-rost. Wy doby ł miecz – migoczącą klingę, zwodniczo szy bką jak skrzy dła ćmy, z runą Týr, ostrą jak mój języ k. – To nie to, co my ślisz – zacząłem. W uśmiechu wy szczerzy ł złote zęby. – Zobaczy my, jak wy glądają twoje flaki. Zmieniłem postać, przy brałem aspekt Ognia, i puściłem się kory tarzem. Po drodze upuściłem naszy jnik na kamienną posadzkę, Heimdall jednak rzucił za mną runą wody – Logr – i poczułem, jak boleśnie gasnę. Przy brałem zwy kłą postać – by łem nagi, mokry i zmarznięty.
– Nie masz pojęcia, w co się pakujesz – sapnąłem. – Działam na zlecenie Starego we własnej osobie. Roześmiał mi się w twarz. – Wiedziałem, że z ciebie kłamca – powiedział. – Ale to już szczy t wszy stkiego. Że niby Generał kazał ci się włamać do komnaty Frei? Niby po co? Wzruszy łem ramionami i podniosłem naszy jnik z podłogi. – No to chodźmy. Sam go zapy tasz. Mówi się, że zemsta nie popłaca. Moim zdaniem nie ma nic lepszego. Szedłem przed oblicze Ody na nagi, upaprany sadzą, trzy many przez Heimdalla za kark. Złociutki, jak zadowolony z siebie pies, dumnie cisnął mnie na ziemię u stóp Wszechojca. – Przy łapałem tego szczura, jak węszy ł pod drzwiami Frei – oznajmił. – Wiem, że z jakichś powodów bawi cię jego obecność, ale… – Wy noś się – warknął Ody n. – Ale Wszechojcze… – zaczął Heimdall. Nic już z tego wszy stkiego nie rozumiał. – Wy noś się, powiedziałem – rzucił Ody n. – Już dość narozrabiałeś jak na jedną noc. I trzy maj języ k za zębami, jeśli nie chcesz, by Freja i wszy scy Wanowie okry li się jeszcze większą hańbą. Loki okazał się lojalniejszy niż wy wszy scy razem wzięci. Tknij go jeszcze raz, ty cholerny przerośnięty kanarku, a na dobre strącę cię z żerdki, jasne? Heimdallowi opadła szczęka. – Ja nie rozu… – Żegnaj, złociutki – przerwałem mu z uśmiechem. – I nie mów, że cię nie ostrzegałem. Wy szedł, tak energicznie zgrzy tając złoty mi zębami, aż leciały iskry. – Masz naszy jnik – stwierdził Ody n, patrząc na mnie. – Oczy wiście. – Pokaż mi go. Na zewnątrz zachowałem powagę, ale w głębi duszy uśmiechałem się od ucha do ucha. Och tak, Stary ślinił się do Frei, i to mimo wy godnego małżeństwa z Frigg. Freja kusiła go, tak jak wszy stkich, ale dla Ody na miała zarezerwowany specjalny uśmiech i trzepotanie rzęsami. Oczy wiście jego zaloty podnosiły jej status. A nawet Wszechojciec nie by ł odporny na odrobinę pochlebstwa. Zrobiłem zatroskaną minę i podałem mu naszy jnik. Nie brakowało mu ani urody, ani wartości. Spajające go runy lśniły jak schwy tane smugi gwiezdnego blasku, a osadzone w nim klejnoty mieniły się jak łzy w kobiecy ch oczach. – I co zrobisz? – zapy tałem. – Zachowasz go? Założy sz? Oddasz jej? Ody n bardzo powoli pokręcił głową. Za jego plecami, na oparciu tronu, kruki – Hugin i Munin, fizy czne manifestacje my śli Wszechojca w ptasiej formie – ły pnęły na mnie groźnie i zazgrzy tały dziobami. – Daj mi spokój. Muszę pomy śleć. Uśmiechnąłem się pod nosem, wróciłem do siebie i jak dziecko spałem aż do rana. Ody n chy ba nie, ale w końcu właśnie o to mi chodziło.
Wstałem skoro świt, ogoliłem się, ubrałem i rozważałem właśnie, co zjeść na śniadanie, gdy z komnat Wszechojca dobiegł straszny harmider. Freja odkry ła brak naszy jnika i zobaczy wszy otwarte drzwi do swej komnaty, słusznie rozpoznała złodzieja. – Gdzie mój naszy jnik? – wrzasnęła, gdy wszedłem do sali. Ody n zasiadał na tronie. Kruki przy cupnęły mu na ramionach. Twarz Starego by ła jak wy kuta w kamieniu. Poruszały się ty lko ptaki. Freja widziała, jak wchodzę. – Ty ! To ty włamałeś się do mojej komnaty ! – Słucham? Że niby ja? Freja odwróciła się do Ody na. – Tak! Loki ukradł naszy jnik! Zakradł się do mojej komnaty jak złodziej i ukradł, gdy spałam! Masz go ukarać. Ma umrzeć! I chcę odzy skać ten naszy jnik! – O to ci chodzi? – Ody n wy jął go z kieszeni. Freja poczerwieniała. – Oddaj mi to. Wzruszy ł ramionami. – Ładna bły skotka – mruknął. – Droga by ła? Teraz pobladła. – Oddaj mi go – poprosiła. – Cztery noce. Niezła okazja – ciągnął Ody n ty m swoim zimny m, jedwabisty m głosem – dla sy nów Ivaldiego. Freja zacisnęła usta. – Nie jestem twoją własnością, Ody nie – warknęła. – Nie możesz mi rozkazy wać. Naszy jnik jest mój, zapłaciłam za niego. Oddaj mi go. Nie odpowiedział. Jeden z ptaków na jego barku drapał się szponem w głowę. Poza ty m wszy stko zasty gło w bezruchu. Stary równie dobrze mógłby by ć wy kuty z kamienia. I wtedy Freja zaczęła płakać. Umiała szlochać na zawołanie, a jej złote łzy topiły najtwardsze męskie serca. – Proszę – szepnęła. – Zrobię wszy stko… – To już chy ba ustaliliśmy – mruknąłem. Ody n uśmiechnął się lekko. Nie by ł to miły uśmiech, ale Freja wzięła go chy ba za dobrą monetę. Uwiesiła się jego ramienia i patrzy ła na niego zza zasłony rzęs. – Jestem twoja, jeśli ty lko mnie zechcesz – wy szeptała. Jej uśmiech zmienił się w gry mas. – Och tak – zapewnił Ody n. – Pragnę cię. Ale runa, którą nosisz, Fé, to coś więcej niż ty lko umiłowanie złota. Pożądanie to miecz obosieczny. Oznacza miłość, ale oznacza też żądzę, która może doprowadzić człowieka do zguby, żądzę krwi i przemocy. Poniesiesz ją przez Midgard; za twoją sprawą mężczy źni zwrócą się przeciwko sobie, będziesz kłamać, posługiwać się wdziękami, żeby zwodzić, zdradzać, a i tak będą cię pożądać. Krwawiąc, umierając, będą pragnąć cię jeszcze bardziej, z siłą, którą ty lko śmierć zdoła ukoić.
– A mój naszy jnik? – zapy tała. – O tak, oddam ci go – zapewnił. – Powiem więcej, już nigdy go nie zdejmiesz. Masz go nosić wiecznie, żeby żadne z nas nie zapomniało, co się wy darzy ło. – Jak tam chcesz – burknęła. – Poproszę mój naszy jnik. Ody n go jej oddał. I dlatego bogini pożądania ma dwa wcielenia – Dziewicy, pięknej, dojrzałej, jak owoc brzoskwini w upalne lato, i Wiedźmy, martwego demona wojny, upiornie pięknej, umazanej krwią, dręczonej nienasy coną żądzą.
LEKCJA DRUGA
Jabłka Jedno jabłko dziennie, a zdrowia przybędzie. Każdego kupić możesz, gdy cenę dobrą powiesz. Lokabrenna
B
YŁA TO MALUTKA ZEMSTA, a jednak sprawiła mi wielką saty sfakcję. Nie chciałem rzucać bogom wy zwania, ty lko trochę uprzy krzy ć im ży cie, nie zwracając na siebie uwagi. A afera z naszy jnikiem Frei uprzy krzy ła je wy starczająco – oczy wiście samej Frei i rodowi Wanów, ale też Heimdallowi, bo podważy łem jego pozy cję zaufanego Ody na; Frigg, żonie Starego, której lojalność została wy stawiona na próbę, no i wreszcie samemu Ody nowi, który okazał się stary m głupcem, klasy ka gatunku, tracący m głowę dla kobiety. Ale najlepsze w ty m wszy stkim by ło – że sami sobie nawarzy li tego piwa. Ja ty lko powiedziałem prawdę, potem wy starczy ło czekać, by sami się pogrąży li. Chciwość, nienawiść, zazdrość – wszy stkie złe uczucia, który mi Ody n zaraził mnie – odbijały się na nich ry koszetem. Zapewniam was, to by ło cudowne. A to dopiero początek. Przy stawka, że tak powiem. Pewnego dnia oni wszy scy padną do my ch stóp, błagając o pomoc, a ja odepchnę ich kopniakiem i zaśmięję się w głos, gdy runą w przepaść… Ale wszy stko w swoim czasie, powtarzałem sobie. Nie wy starczy kilka kamy ków, żeby zniszczy ć fortecę wroga. Miałem jeszcze mnóstwo czasu, żeby powalić Starego na kolana. Postanowiłem na pewien czas odpuścić sobie, wtopić się w tło, udawać, że jestem jedny m z nich, póki nie nadarzy się nowa okazja. Jeśli chodzi o Ody na, wy dawało mu się, że wy równaliśmy rachunki za Brokka i szy dło. Jednak w miarę upły wu czasu przekonałem się, że sprawa z Freją nie przeszła bez echa. Stary by ł coraz bardziej wy cofany i humorzasty. Zawsze lubił podróżować, ale teraz jeszcze chętniej opuszczał Asgard – sam, nie licząc Sleipnira, jego wierzchowca, czasami na wiele ty godni, a nawet miesięcy. Nikt nie wiedział, gdzie przepadał podczas ty ch nieobecności, domy ślałem się jednak, że upodobał sobie Midgard, tam przez nikogo nierozpoznany przechadzał się wśród ludzi i słuchał opowieści o sobie. Fakt, większość z nich rozpowiadał sam, podając się za wędrownego bajarza, ale i tak je lubił. Sprawiało mu przy jemność, że ludzie okazują mu oddanie. Nieco mniej podobało mu się, że Thor cieszy ł się większą sy mpatią niż on, przy najmniej wśród mieszkańców Midgardu. Domy ślam się, że z tego powodu dochodziło do scy sji między ojcem i sy nem; Thor by ł bardzo potrzebny w Asgardzie, ale w głębi duszy Ody n nie mógł się nadziwić, że tak bardzo się różnią. A jeśli chodzi o jego młodszego sy na… cóż. Balder świata poza nim nie widział, za to Ody n… Powiem tak: ilekroć Balder znajdował się w pobliżu, ty lekroć Stary oddalał się pod by le pretekstem. Doskonale go rozumiałem. W Ody nie by ł mrok, mrok, który ty lko ja rozumiałem, widziałem, jak zżera go od środka. No, ale taka jest cena boskości, moi drodzy. Niełatwo jest utrzy mać Ład
na świecie, zwłaszcza gdy Chaos cały czas stara się przechy lić szalę zwy cięstwa na swoją stronę. Mały światek Midgardu stanowił dla Starego pociechę. Dlatego uciekał tam tak często, choć czasami zapuszczał się też na tery toria olbrzy mów skał i lodu, zawsze w tajemnicy, zawsze w przebraniu, nie mówiąc nikomu, dokąd wy rusza – ani Frigg, ani mnie. Ty mczasem w Asgardzie sprawy chwilowo przy cichły. Heimdall nadal mnie nienawidził – z daleka, ale po ostatnim upokorzeniu bał się cokolwiek powiedzieć. Thor miał młot do zabawy, Bragi uczy ł się gry na kobzie, Balder pracował nad mięśniami brzucha, Frej stracił głowę dla kobiety, ale o ty m później. Niżej podpisany miał mnóstwo czasu, żeby poznawać pozostałe światy, a Ody n z radością powitał chwilową zmianę otoczenia. Pamiętacie, że lubił podróżować sam? Ty m razem zaży czy ł sobie towarzy stwa. Zgodziłem się chętnie, zresztą i ja też zaczy nałem się nudzić. W czterech ścianach można wy trzy mać do pewnego momentu. Brakowało mi powietrza. Nowy ch wrażeń. W końcu przy wy kłem do nowej postaci i udało mi się rekompensować nieprzy jemne aspekty fizy czności ciągły m zaży waniem rozkoszy cielesny ch. Zaznałem już przy jemności pły nącej z kobiet i jedzenia – miałem nienasy cony apety t na jedno i drugie – ale domy ślałem się, że w inny ch światach kry je się coś więcej. Poza ty m, jeśli miałem przy czy nić się do upadku bogów, musiałem poznać ich wrogów. Jak się okazało, niektóry ch z nich poznałem aż za dobrze – ale o ty m później. Tak więc, gdy Ody n zaproponował wy prawę poza Asgard, zgodziłem się ochoczo. Wy ruszy liśmy we trzech – Stary, Honir i niżej podpisany. Pamiętacie Honira Milczącego? Tego młodzieńca, którego Ody n wy słał, wraz z Mimirem, na przeszpiegi do Wanów dawno temu? Głupi, bezmy ślny ty p, lepszy w sporcie niż w my śleniu. Mówiąc krótko, słabe ogniwo, dlatego Ody n zabrał go ze sobą. Jeśli o mnie chodzi, wy daje mi się, że Ody n lubił moje towarzy stwo; może jednak po prostu nie chciał, żeby m narozrabiał podczas jego nieobecności. Przekroczy liśmy Bif-rost, znaleźliśmy się bły skawicznie w Midgardzie za pomocą runy Raedo i rzadko uczęszczany mi drogami dotarliśmy na Północ. Z niewiadomy ch powodów Ody n bardzo lubił te tereny ; jak dla mnie by ło tu za zimno, no ale z natury jestem Ogniem. W każdy m razie przedzieraliśmy się przez potężne, mroczne góry poprzecinane wąskimi dolinami, w który ch hulał przenikliwy wiatr. Za nimi zaczy nała się kraina olbrzy mów lodu, kolejna niepojęta fascy nacja Starego. By ć może miał tam kochankę – Ody n uganiał się za kobietami – a może po prostu nie chciał spuszczać wrogów z oka. Podróżowaliśmy przez wiele dni; Stary milczał, pogrążony w ponury ch rozmy ślaniach, za to Honir gadał bez przerwy : o widokach, o owcach na polach, co mu się ostatnio śniło, czy już dotarliśmy na miejsce, czy jeszcze nie, o ty m, ile już przejechaliśmy, kiedy zatrzy mamy się na obiad… Ody n zabrał ze sobą Sleipnira pod postacią zwy kłego wierzchowca. Rumak, mający po jednej nodze w ośmiu z Dziewięciu Światów, by ł teraz zwy kły m koniem o lekko rdzawej maści, ze standardową liczbą kończy n. To oznaczało, że musieliśmy jeździć nim na zmianę, co mnie wy dawało się zwy kły m marnotrawstwem, ale Ody n nie zgadzał się na nic innego. Znosiłem więc niewy gody w nadziei, że doceni moje poświęcenie. Zapasy skończy ły się nam już dawno i wszy scy by liśmy głodni. Nie mieliśmy szans na powrót do Asgardu na obiad, choć mogliby śmy tam skoczy ć na Sleipnirze w jego prawdziwej postaci. Na szczęście wy patrzy liśmy stado dzikich wołów w jednej z ty ch wąskich górskich dolin, upolowaliśmy jednego, poćwiartowaliśmy i obłoży liśmy mięso żarem z ogniska, żeby się upiekło.
Ody n usiadł na posłaniu i zapalił fajkę (kolejny ludzki zwy czaj, którego nabrał podczas wędrówek). – Widzisz, jakie to proste? My trzej i ogień, niebo nad naszy m głowami. Spojrzałem w górę. Moim zdaniem niebo nad nami niczy m nie różniło się od tego nad Asgardem, ale kiedy Ody n wpadał w ten poety cki nastrój, nie sposób by ło przemówić mu do rozumu. – Mięso już gotowe? – zapy tał Honir. Stary zaprzeczy ł ruchem głowy. – Czekaj cierpliwie. Słuchaj szumu wiatru. Nie masz wrażenia, że cię przy zy wa? Miałem na końcu języ ka odpowiedź, że jedy ne, co mnie przy zy wa, to pieczeń w ognisku, ale nie powiedziałem tego. Tak więc czekaliśmy. I czekaliśmy. Zrobiłem się już bardzo głodny. Spośród nowo naby ty ch doznań fizy czny ch jedzenie stanowiło największą przy jemność, ale głód – o nie, nie by łem jego fanem. Zapach pieczonego mięsiwa sprawiał, że ślina napły wała mi do ust. Burczało mi w brzuchu na samą my śl o tej uczcie. Odczekaliśmy, aż mięso się upiekło, wy jęliśmy je z popiołu – i okazało się, że jest nadal zimne. – Co jest? – zdziwiłem się. – Powinno już by ć gotowe. Ody n wzruszy ł ramionami. – Poczekajmy jeszcze. Pewnie piekło się krócej, niż się nam wy daje. Ponownie włoży liśmy mięso w ognisko i zasy paliśmy żarem. Nadciągnął zmrok. Lodowata mgła, która za dnia trzy mała się górskich szczy tów, powoli spły wała w dolinę. – Gotowe już? – zapy tał Honir. – Skąd, do cholery, mam wiedzieć? – burknąłem. – Sprawdzimy ? Lepiej sprawdźmy. Wy jąłem udziec z ogniska. Lubię wołowinę mało wy smażoną i by łem już bardzo głodny. Ale mięso, nadal zimne, nie zdąży ło się nawet lekko przy piec. Zakląłem pod nosem. – Coś tu jest nie tak – mruknąłem. – My ślisz, że to sprawka magii? – zapy tał Honir. – No ba! Rozejrzałem się wokół. I wtedy zobaczy łem, że z pobliskiego drzewa obserwuje nas wielki orzeł. Dzięki Bjarkán, runie prawdziwego widzenia, dowiedziałem się, że to nie jest zwy kły ptak; w jego ślepiach lśniły inteligencja i zło. Zobaczy ł, że go dostrzegliśmy, i krzy knął, prostując wielkie skrzy dła. – Ark. Podzielcie się ze mną posiłkiem – poprosił – a sprawię, że mięso wkrótce będzie gotowe. Widziałem otaczającą go magię; miał potężną aurę. Demon, domy śliłem się, padlinożerca albo przedstawiciel olbrzy mów lodu pod postacią orła, który zapuścił się nieco dalej na południe. Nieważne; by liśmy w opłakanej sy tuacji i nierozsądne wy dało mi się żałować mu kawałka mięsa. – Podzielimy się – stwierdził Honir. – Jak uważacie? Jeśli się zgodzimy, mięso zaraz będzie
gotowe. A ptaki przecież nie jadają zby t dużo. Ludzie mają przecież nawet takie przy słowie: je jak ptaszek. Ody n się z nim zgodził. Wół jest na ty le duży, że wy starczy dla wszy stkich, powiedział, zresztą, jak zauważy ł Honir, ile niby może zjeść taki ptak? Jak się okazało, akurat ten mógł zjeść naprawdę dużo. Ledwie mięso doszło, porwał oba udźce i zad, zostawiając nam właściwie same ochłapy. Orzeł usiadł z łupem na pobliskim wielkim głazie i zabrał się do jedzenia, głośno, z apety tem. Wy jaśnijmy coś. Czułem wielki głód. Miałem za sobą długi, męczący dzień. Od wielu godzin musiałem słuchać bezsensownej paplaniny Honira. By łem zmarznięty, zły, a jedy ne jedzenie w promieniu wielu kilometrów właśnie znikało w gardzieli żarłocznego, zachłannego ptaszy ska. No dobra, przy znaję się. Puściły mi nerwy. Podniosłem wielką gałąź. Orzeł cały czas pożerał mięso, rwał je wielkimi zakrwawiony mi szponami. Chwy ciłem konar oburącz i zamierzy łem się na niego. Uderzy łem – i w ty m samy m momencie poczułem, jak przez moje ciało przepły wa potężna fala magii. Nie mogłem wy puścić gałęzi z dłoni, ale też nie mogłem oderwać jej od orła. Otaczał nas magiczny blask. I wtedy do mnie dotarło, że by ć może postąpiłem odrobinę nierozsądnie. – Co jest? – zdziwił się Honir. Nie zwróciłem na niego uwagi, usiłowałem zmienić postać, jednak otaczająca nas magia mi na to nie pozwalała. By łem jak w pułapce, miałem, dosłownie, związane ręce, a gdy ptaszy sko rozpostarło potężne skrzy dła i wzbiło się w powietrze, porwało mnie ze sobą. – Ej! – wrzasnąłem. – Ej, ty ! Zostaw mnie! Orzeł w milczeniu niemal pionowo wzniósł się jeszcze wy żej, zmierzał w kierunku kamienistego zbocza. Równo, miarowo bił powietrze skrzy dłami. Bezradnie czekałem, co będzie dalej. Nisko pod nami Ody n i Honir znikali mi z oczu wśród oparów mgły. Nagle zacząłem się bać. – No dobrze, już dobrze! – krzy knąłem. – Przepraszam, że cię uderzy łem. Orzeł nadal się nie odzy wał. Bolały mnie ręce. – Słuchaj, rozumiem, że to taki żart – sapnąłem. – Puść mnie i zjedz obiad. Weź też moją porcję. Ptak nie odpowiedział, cały czas kierował się w tę samą stronę, na skalne rumowisko na górskim zboczu. Widziałem, jak ziemia zbliża się coraz szy bciej i przy gotowałem się na twarde lądowanie. Jednak orzeł nie wy lądował, sunął nisko nad rumowiskiem, ciągnąc mnie po ziemi. Cały czas miałem skrępowane ręce, nie mogłem uciec. Odbijałem się od kamieni, skał, głazów. I znowu ten ból. Nie jestem jego fanem. Wy łem, szarpałem się, błagałem, żeby mnie wy puścił, czułem, jak żebra mi pękają po uderzeniu o skałę, zdarłem sobie skórę z pleców, piszczele bolały mnie niemiłosiernie po bliskim kontakcie z drobny mi kamy kami. – Dlaczego ja? Co ja ci zrobiłem? A orzeł nadal nie odpowiadał, ty lko uparcie fundował niżej podpisanemu jazdę ży cia; najpierw wzdłuż rumowiska, potem wąskim skalny m szy bem, jeszcze później – przez korony drzew, które smagały mnie gałęziami jak pejczem, gdy ciągnął mnie przez zagajnik. Wtedy już
głośno błagałem o litość. Miałem podarte ubranie, zgubiłem gdzieś buty, by łem posiniaczony i zakrwawiony. Czułem się, jakby tuzin mężczy zn najpierw pobił mnie maczugami i pałkami, potem poprawił biczami i na koniec podpalił. – Błagam! – wy łem. – Zrobię wszy stko! W końcu orzeł przemówił. – Ark. Wszy stko? – Przy sięgam! – Ark. – Mówił oschły m, szorstkim głosem. – Przy sięgnij, że sprowadzisz do mnie Idun i jej złote jabłka. Wtedy cię uwolnię. – Idun? – Zorientowałem się, że to pułapka, gdy by ło już za późno. – I złote jabłka. Ark. – Ale jak? Jak mam tego dokonać? – zdziwiłem się. – Idun nie wy ty ka nosa poza Asgard. Bragi zawsze jest u jej boku. Ona… Au! I po co to? To oznaczało wierzchołek topoli w miejscu, w który m nawet bóg nie jest odporny na ból. – Ark. Pomy śl, jak to zrobić – odparł orzeł i upatrzy ł sobie nowe rumowisko. – Chy ba że chcesz wiedzieć, czy m naprawdę jest ból. Zaschło mi w gardle. Przełknąłem ślinę. – Cóż… Może uda mi się coś wy my ślić. – To mi nie wy starczy – mruknął. – Masz przy siąc. I to na swoje imię. – Zanurkował, pomknął ku ziemi, złoży wszy skrzy dła, żeby nabrać szy bkości. Zamknąłem oczy. – Dobrze! Przy sięgam! Orzeł rozpostarł skrzy dła. – Przy sięgnij na imię. Na swoje prawdziwe imię. – O rany ! Muszę? – Tak! No i co mi zrobicie? Miałem inne wy jście? Orzeł zatoczy ł szeroki łuk i powoli zawróciliśmy. Wy lądował w dolinie, jakieś pięćdziesiąt kilometrów od naszego obozowiska. W końcu odzy skałem władzę w rękach. Odrzuciłem konar i padłem jak długi na ziemię, obolały i wy czerpany. – Pamiętaj, co obiecałeś – przy pomniał ptak. – Idun i jej jabłka. Pokazałem mu środkowy palec. Nawet to zabolało. Orzeł ty lko się roześmiał; by ł to paskudny, zgrzy tliwy dźwięk. Zdawałem sobie sprawę, że takiej przy sięgi nie mogę złamać – prawdziwe imię zmuszało do jej dotrzy mania. Nie miałem w sobie dość magii, by zmienić postać, by obrzucić ptaszy sko runami, ba, nawet by dzięki runie Bjarkán poznać tożsamość pory wacza. Leżałem ty lko bez ruchu, aż poczułem, że zdołam wstać, wtedy dźwignąłem się z trudem i poczłapałem z powrotem do Honira i Ody na. Dotarłem do obozowiska przed świtem. Większość drogi pokonałem pieszo. Umierałem z głodu, wszy stko mnie bolało, uty kałem na jedną nogę. Choć nie by ło to specjalnie pocieszające,
okazało się, że moi towarzy sze też nie zmruży li oka. Zwłaszcza Ody n wy dawał się zmęczony, Honir ty mczasem, świeży jak poranna rosa, gadał nieustannie. Umilkł dopiero na mój widok. – Loki! Co się stało? – zapy tał. – Nic – odparłem. – To mi nie wy gląda na nic – zauważy ł Honir. – Co ty na to, Ody nie? Moim zdaniem jednak coś się stało. Szczerze mówiąc, jestem tego w stu procentach pewien. Loki wy gląda strasznie. Nie sądzisz, że Loki wy gląda strasznie? – Zamknij się, Honir – mruknął Stary, sprawił, że Sleipnir odzy skał prawdziwy wy gląd i na jego grzbiecie wszy scy wróciliśmy do cy wilizacji. W Asgardzie przede wszy stkim usiadłem do stołu – zjadłem trzy pieczone kurczaki, placek z baraniną, udziec wołowy, łososia i cztery tuziny ciastek z owocami, które Sigy n studziła na parapecie. A potem wy piłem trzy gąsiory wina i przespałem czterdzieści osiem godzin. Obudziłem się w trochę lepszej kondy cji, choć jeszcze nie w pełni sił. Wy kąpałem się, ogoliłem, ubrałem i udałem na poszukiwania Idun. Zastałem ją w ogrodzie, gdzie cicho nuciła sobie pod nosem. W jasne włosy wplotła stokrotki, bose stopy nikły w wilgotnej trawie. U jej boku stał koszy k jabłek, po które mogła w każdej chwili sięgnąć. – Loki, wy glądasz okropnie – stwierdziła. – Jesteś ranny ? Wdałeś się w bójkę? Mogę ci jakoś pomóc? Chy ba powszechnie wiadomo, że nie kręcą mnie przechadzki w ogrodach. Poza ty m, jak słusznie zauważy ła Idun, porządnie oberwałem i nawet po długim regenerujący m śnie daleko mi by ło do Pięknego Baldera. – Miałem trochę kłopotów na Północy – odparłem. – Ale nie dlatego tu jestem. Wy obraź sobie, Idun, że widziałem tam w środku lasu drzewo rodzące jabłka zupełnie takie same, jak twoje! – Jak moje? – zdziwiła się. – Naprawdę? – Identy czne – zapewniłem. – Przy niosłeś je? – Nie, bo akurat wtedy sam jeden walczy łem z olbrzy mim orłem, który zaatakował nasze obozowisko. Ale kiedy ledwie ży wy wracałem do Asgardu, pomy ślałem sobie, że Idun pewnie bardzo chciałaby je zobaczy ć. Może te złote jabłka działają tak samo jak jej? Jeśli tak, pomy ślałem sobie, muszę to sprawdzić. I dlatego przy szedłem od razu do ciebie. Idun ukroiła mi kawałek owocu. – Zjedz to, zaraz poczujesz się lepiej. Nie my liła się. Jej złote jabłka sły nęły na wszy stkie Dziewięć Światów. Dostała je w prezencie ślubny m od Ivaldiego, gdy zamieszkała z Bragim. Oprócz tego, że gwarantowały wieczną młodość (niezły bonus, gdy w grę wchodzi boskość), działały też leczniczo – sprawiały, że ustępowały niemal wszy stkie choroby, od pry szczy po ospę, nie pomagały ty lko przy śmiertelny ch ranach. Po moich obrażeniach zaraz nie by ło śladu, ból ustąpił, magia wróciła do dawnego poziomu. – Dzięki. Od razu lepiej – zapewniłem. – A co do tego drzewa…
Podniosła na mnie oczy niewinne jak letnie niebo. – Może najpierw powiemy Bragiemu? Albo Ody nowi, on zdecy duje, co robić. – I co, sprawimy im zawód, gdy się okaże, że jabłka jednak nie są takie jak twoje? Nie, lepiej chodźmy sami, sprawdzimy to, a potem, jeśli dobra nowina się potwierdzi, wszy scy będziemy świętować. Mówiłem, że by ła niewinna i naiwna. Zero poczucia zagrożenia, nic. Jakby m pory wał kociaka, ale w tej chwili tak bardzo ry zy kowałem, że nie miałem ochoty na większe wy zwanie. Runa Ýr osłoniła nas przed wzrokiem Heimdalla, gdy przekraczaliśmy Tęczowy Most. Potem jak najszy bciej zaprowadziłem Idun na równiny Midgardu. Nie by ło to łatwe, bo zatrzy my wała się, by powąchać każdy kwiatek, posłuchać treli każdego ptaszka – ale w końcu wróg nas znalazł. Wy tropił nas pod postacią orła, a potem runął z nieba, porwał Idun razem z koszy kiem i odleciał. Kiedy się oddalił, rzuciłem runę Bjarkán i przy jrzałem się jego aurze. Tak jak podejrzewałem, mój upierzony przy jaciel należał do olbrzy mów – i by ł nie by le kim. Nazy wał się Thiassi, wódz z północny ch rubieży, sprzy mierzeniec Gullveig, uzbrojony w jej runy – a ja dałem mu to, czego pragnął najbardziej – jabłka Idun, a z nimi wieczną młodość i ty m samy m większą szansę na boskość. Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wy szło, pomy ślałem. By ć może uda mi się obrócić tę sy tuację na moją korzy ść. Skoro chciałem obalić bogów, Thiassi może okazać się sprzy mierzeńcem – ty lko że ode mnie dostał to, czego chciał, a to znaczy ło, że nie mam już karty przetargowej w negocjacjach. Poza ty m olbrzy mi lodu nienawidzili mnie; uchodziłem za boskiego oszusta i niełatwo by łoby mi ich przekonać o szczerości moich intencji. Nie miałem im tego za złe. Prawdę mówiąc, sam sobie też by m nie uwierzy ł. Wróciłem do Asgardu, dotrzy mawszy warunków umowy, ale dręczy ły mnie wy rzuty sumienia. Jednak przy siągłem na swoje prawdziwe imię, a nikt nie łamie takiej przy sięgi, nie licząc się z bardzo poważny mi konsekwencjami. Nie miałem wy boru, powtarzałem sobie – zresztą ten kawałek jabłka, który mi dała, wy starczy na jakiś czas, póki pozostali się nie zorientują, że jej nie ma. Nie czekałem długo. Jabłka młodości działały jak wszy stkie kosmety ki – czy li gdy zaczniesz ich uży wać, musisz robić to bez przerwy. Tak samo by ło w Asgardzie. Ani się człowiek obejrzał, wszy scy skapcanieli. Nawet Balder, złoty chłopiec, Balder Sprawiedliwy, nawet on stracił swój blask. A pozostali… No cóż, nietrudno to sobie wy obrazić. Zmarszczki, ły sinki, tłuszczy k na brzuchu, nietrzy manie moczu, hemoroidy, skleroza – do wy boru, do koloru. Oczy wiście z wy jątkiem niżej podpisanego, by ło więc kwestią czasu, kiedy dodadzą dwa do dwóch. I w porządku. To stanowiło część mojego planu. Kolejna mała zemsta – ty m razem celowałem w najczulszy punkt bogów – w ich próżność. A najbardziej cieszy ł mnie fakt, że koniec końców to ja wy bawię ich z opresji – bo obiecałem sobie, że kiedy Asgard upadnie, nie będzie za ty m stał zarośnięty olbrzy m z Północy. Nie, to musi by ć dramaty czne wy darzenie, z klasą, w wielkim sty lu, z niżej podpisany m w roli głównej. Nie mogłem pozwolić, by zemstę odebrał mi ktoś pokroju Thiassiego, zbuntowanego prostaka, którego plany ograniczały się do zajęcia miejsca Ody na na tronie i przy jęcia jego ty tułu Wszechojca. Nie, jeśli miałem kiedy kolwiek odzy skać swoje miejsce w Chaosie (niemal nierealne marzenie, które powracało w najczarniejszy ch chwilach), musiałem dokonać czegoś wielkiego, oszałamiającego. Chaosu nie zadowoli by le co, chy ba że totalne zniszczenie Ładu, Ładu, czy li bogów, Asgardu, światów.
A może i to nie wy starczy … Koniec końców domy ślili się wszy stkiego. Heimdall, któremu, odkąd zabrakło jabłek, bardzo pogorszy ł się wzrok, przy pomniał sobie, że widział mnie, jak kilka ty godni wcześniej ukradkiem przemy kałem się mostem w stronę twierdzy. Pozostali po długim namy śle doszli do wniosku, że tamtego dnia po raz ostatni widziano Idun. Tak więc zaciągnęli mnie przed oblicze Starego, który wy glądał jeszcze starzej niż zwy kle, siwy i pomarszczony. Chcieli mi zrobić mnóstwo nieprzy jemny ch rzeczy. – To prawda? – zapy tał. – Ale dlaczego? – A czy to ważne? – zapy tał Heimdall. – Zabijmy go od razu, zanim zapomnimy, czemu go tu przy wlekliśmy. – Chwileczkę – wtrąciłem się i opowiedziałem o wszy stkim, co się wy darzy ło. Ody n słuchał w milczeniu, kruki trzaskały dziobami, pozostali ślinili się i mamrotali z oburzeniem. – Rozumiecie? – zakończy łem. – Nie miałem wy jścia. To nie by ł zwy kły orzeł, ty lko Thiassi, my śliwy. Zabiłby mnie, gdy by m się nie zgodził. – Za to my zabijemy cię teraz – burknął Heimdall. – I będzie to powolna, bardzo bolesna śmierć. – Co? I ty m samy m przekreślicie jedy ną szansę, by odzy skać Idun? – żachnąłem się. – Pomy śl trochę, Złociutki. Wiem, że wiek stępił ci umy sł, ale… Wtrącił się Ody n. – My ślisz, że uda ci się sprowadzić Idun z powrotem? Wzruszy łem ramionami. – Oczy wiście. W końcu jestem Loki. Heimdall zaprotestował. – Wszechojcze! Naprawdę chcesz go znowu wy słać? Skąd mamy wiedzieć, czy w ogóle do nas wróci? A jeśli zdecy duje się dołączy ć do Thiassiego i olbrzy mów lodu? – Nie przy szło ci do głowy, że gdy by naprawdę chciał to zrobić, już wcześniej miał ku temu okazję? – odparł Ody n. – Poza ty m nie mamy wy boru. Puśćcie go. Odzy skałem wolność. Przeciągnąłem się. – I co by ście beze mnie zrobili? – Uśmiechnąłem się do rozzłoszczony ch wiekowy ch bóstw. – Postaram się wrócić jak najszy bciej – zapewniłem. – A wy do tego czasu nie poumierajcie ze starości. – Spojrzałem na Freję. – Poży cz mi sokolą opończę – poprosiłem. – Muszę lecieć na Północ. – Przecież i bez niej możesz tam polecieć – zaprotestowała Freja, która podobnie jak ja sły nęła z umiejętności przy bierania różny ch postaci, ale uciekała się do tego ty lko w ostateczności. Stąd opończa: arcy dzieło z piór spleciony ch runami, dzięki który m noszący ją latał jak ptak, ale po dotarciu na miejsce nie świecił golizną. Nie by ło to bez znaczenia – na Północy jest zimno, a nie chciałem zamarznąć na śmierć. Co ważniejsze, dzięki opończy zdołam przetransportować jabłka. Pod postacią ptaka nie mógłby m także posługiwać się runami, a to naraziłoby mnie na wielkie niebezpieczeństwo, gdy by Thiassi wy ruszy ł w pościg.
– Odmawiasz? – zapy tałem Freję i uśmiechnąłem się szeroko. – Dobrze, poczekajmy jeszcze kilka dni, aż wy padną ci włosy i ostatnie zęby. Freja podała mi opończę. – Dzięki – mruknąłem. – A wy obserwujcie niebo, wy patrujcie mojej aury. Zgromadźcie pod murami jak najwięcej drewna, suchy ch szczap i trocin. Kiedy nadejdzie czas, zrozumiecie, co z ty m zrobić. I starajcie się nie spać, jasne? Może trzeba będzie szy bko działać. Ody n w milczeniu skinął głową. Otuliłem się sokolą opończą Frei. Przy jemne uczucie, choć nie miałem czasu, żeby się nim rozkoszować. Od razu wzbiłem się w powietrze, widziałem, jak wpatrują się we mnie z szeroko otwarty mi ustami, gdy oddalałem się na Północ, cały czas niewidzialny za sprawą runicznej magii. Odnalazłem Thiassiego w jego dworze – olbrzy mi lodu nie zawracają sobie głowy ukry waniem aury. Zamek wznosił się wśród skał, między dwiema górami. By ło ponuro i zimno – nawet pod opończą Frei przemarzłem na kość. Los się do mnie uśmiechnął – właściwie od razu znalazłem Idun, samą, skostniałą, przy kominku w jednej z niezliczony ch komnat. Zrzuciłem sokolą opończę. – Loki! – krzy knęła i uściskała mnie serdecznie. – Wiedziałam, że pospieszy sz mi na ratunek! – Gdzie Thiassi? – zapy tałem. – Łowi w przeręblu z córką, Skadi. Nie lubię jej – odparła. Przemknęło mi przez głowę, że skoro Idun jej nie lubi – Idun, według której wilki i niedźwiedzie są słodziutkie, i nawet niżej podpisany ma dobre strony – to z tej Skadi musi by ć niezły numer. Zapamiętałem sobie, żeby jej unikać. – Super – mruknąłem. – Idziemy. Wy starczy ło jedno zaklęcie, by zmienić ją w coś, co nawet sokół udźwignie. Potem chwy ciłem jej koszy k jabłek i otuliłem się opończą. Chwilę później wy nieśliśmy się stamtąd; by łem sokołem, niosący m w szponach orzech laskowy. Nie marnowałem magii na niewidzialność, ty lko skoncentrowałem się na szy bkości. Ile czasu upły nie, zanim Thiassi i Skadi wrócą? Kiedy zorientują się, że Idun zniknęła? Zdawałem sobie sprawę, że pod postacią orła Thiassi bez trudu pokona sokoła. Choć by łem szy bki, on będzie szy bszy, a zatem musiałem się liczy ć z ty m, że nas dogoni. I rzeczy wiście, została nam jeszcze mniej więcej jedna czwarta drogi do Asgardu, gdy zobaczy łem go na niebie. Obserwował mnie czujnie. Odczekałem, aż zbliży ł się wy starczająco, a potem zaatakowałem runą Hagall. Orzeł został w ty le, jakieś półtora kilometra, jednak szy bko mnie doganiał. Posłałem w jego stronę runę Kaen i jeszcze przy spieszy łem. Thiassi leciał za mną przez godzinę w tej samej odległości, na ty le blisko, by zaatakować, gdy ty lko dostrzeże choćby najmniejszą szansę. Powoli ogarniało mnie zmęczenie, traciłem też magię, zwłaszcza kiedy rzuciłem w niego runą Thurís. Opadałem z sił. Thiassi zauważy ł to od razu. Zataczał koła nad moją głową. Widziałem Asgard w oddali, mieniący się złoto w świetle zachodzącego słońca. Oby m zdąży ł. Dziesięć kilometrów… – Trzy maj się – mruknąłem do Idun pod postacią orzecha laskowego. I zbierając resztki sił, przy spieszy łem. Mijały sekundy. My śliwy by ł coraz bliżej. Kiedy przelaty wałem nad Tęczowy m Mostem, czułem go tuż za sobą.
Ale Stary zrobił to, o co prosiłem; sokolim wzrokiem widziałem sterty drewna pod obwarowaniami, beczki pełne trocin polany ch olejem, gotowe do podpalenia. Pod sokolą opończą cały dy gotałem ze zmęczenia. Stuliłem skrzy dła i runąłem na mury … – Podpalajcie! Podpalajcie! – wrzasnąłem, przelatując nad nimi. Zamiast z wdziękiem, runąłem na ziemię z łoskotem, przeturlałem się na bok i zrzuciłem sokolą opończę. Idun, nadal jako orzech, potoczy ła się po kocich łbach. Uwolniłem ją za pomocą zaklęcia, a potem padłem jak długi na ziemię – straciłem całą magię. Gdy by mój plan zawiódł, by łoby już po mnie – leżałem całkowicie bezbronny. Ale oczy wiście nie zawiódł. Płomienie strzelały w niebo. Suche drewno polane oliwą rozpaliło się bły skawicznie. Thiassi, który leciał tuż za mną, znalazł się nie nad fortecą, ale nad morzem ognia. Zajął się naty chmiast, stracił równowagę i runął na ziemię. Tam go dobili – starzy i zniedołężniali, zatłukli go kijami i kamieniami – i tak się skończy ła historia Thiassiego. Największy my śliwy wszech czasów upieczony jak kurczę na rożnie i zatłuczony przez grupę emery tów. O bogowie, pomy ślałem, ależ jestem dobry. Wstałem, ciągle roztrzęsiony, i skłoniłem się nisko. – Bardzo dziękuję, panie i panowie. Podajemy przekąski. Proszę ustawić się w kolejce i nie pchać… Idun rozdawała jabłka.
LEKCJA TRZECIA
Stopy Śmiech rozbraja najtwardszych. Lokabrenna
N
IEDŁUGO TRWAŁO, zanim
wieść
o śmierci Thiassiego dotarła
do Midgardu.
Niewy kluczone, że miałem coś z ty m wspólnego; w końcu rzadko się zdarza, by niżej podpisany okazał się bohaterem. Wdzięczność wrogów sprawiała, że zemsta wy dawała się jeszcze słodsza; Bragi układał o mnie pieśni, które ludzie śpiewali w gospodach i zajazdach. Wkrótce już wszy scy wiedzieli, jak to Loki zwabił Łowcę w pułapkę na haniebną śmierć. Ani się obejrzałem, stałem się sławny, a moje imię by ło na ustach wszy stkich. Kobiety mnie uwielbiały – choć przy znam, że powinienem zachować pewien umiar. Ty mczasem zapomniałem, że Thiassi miał córkę Skadi. Zapewne usły szała, co się stało, bo mniej więcej trzy miesiące później stanęła u wrót Asgardu, uzbrojona po zęby, gotowa do walki. Żądała rekompensaty za śmierć ojca i groziła bogom wojną. Muszę przy znać, że miała trochę racji. Gdy by Thiassi poległ w bitwie – to co innego – by łby to koniec godny niedoszłego boga. Ale zarżnięty i upieczony jak kurczak – no cóż. Oczy wiście na nic innego nie zasługiwał po ty m, jak mnie potraktował, ale olbrzy mi lodu to dumny ród i chy ba bardzo ich to zabolało. Ody n oczy wiście mógł kazać jej iść do diabła, ale nie chciał wojny z olbrzy mami. Sprzy mierzeńcy na Północy by li o wiele więcej warci niż kolejni wrogowie. Tak więc zaprosił ją do stołu, żeby porozmawiać i może znaleźć jakiś kompromis. Nie zaczęło się najlepiej. Skadi by ła, jakby to powiedzieć, mało przy stępna. Jedna z ty ch posągowy ch blondy nek; krótkie włosy, Isa – runa lodu – na ramieniu. Przy by ła otulona futrami, na rakietach śnieżny ch, z pejczem runiczny m w dłoni. Powstał z setek spleciony ch nitek magii, wzmocniony ch najokrutniejszy mi runami, które wiły się i sy czały w jej dłoni jak wąż. Nigdy nie przepadałem za wężami, ten pejcz więc nie nastawił mnie do niej przy chy lnie. Tak samo jak fakt, że naty chmiast zażądała mojej śmierci. – Ale dlaczego ja? – zaprotestowałem. Skadi spojrzała na mnie lodowato. Jej pejcz wił się i sy czał. – Wiem, kim jesteś – powiedziała. – Loki, bóg oszustwa. Wszy scy mówią, że to zaplanowałeś. Zwabiłeś mojego ojca w pułapkę, a potem zbezcześciłeś jego pamięć. – Niezupełnie – zauważy łem. – Czy żby ? Nie by łeś taki skromny, kiedy chwaliłeś się w cały m Midgardzie. – Wiesz, co to jest licentia poetica? – żachnąłem się. – Bragi ciągle z niej korzy sta. Ody n się uśmiechnął. – Och, Łowczy ni – zaczął. – Nie powinnaś się zniżać do słuchania plotek. Zostań tu z nami,
odpocznij, napij się miodu, i razem uradzimy, co zrobić w tej sy tuacji. Skadi ły pnęła na mnie z ukosa. Jej runowy pejcz skrzy ł się jak bły skawica. Przy jęła jednak puchar miodu, a gdy zasiedliśmy do stołu, sama zjadła sześć cały ch karpi i pół beczki solony ch śledzi. Najwy raźniej żałoba nie odebrała jej apety tu, choć przez cały posiłek nie uśmiechnęła się ani razu. Mimo to wy dawało mi się, że odrobinę zmiękła. Stary posadził ją koło siebie, obok Thora i Baldera, i okazy wał jej szacunek na każdy m kroku. Balder, jak wiadomo, by ł bardzo popularny – wy sportowany, piękny, miał więcej zębów niż rozumu. Kobietom podobały się jego niesforne włosy, mężczy znom – jego sportowe sukcesy, ale nie stanowił większego zagrożenia. Osobiście nigdy się do niego nie przekonałem, ale i ja musiałem przy znać, że świetnie sobie poradził ze Skadi. Wy chy liła z pół beczułki miodu, i to po karpiach i śledziach. Pomy ślałem, że jeśli to jej nie zmiękczy, to sprawa jest beznadziejna. Kobiety wnosiły desery – placki miodowe, suszone figi, kosze świeży ch owoców, a Bragi stroił lutnię, szy kując się do wieczornej porcji rozry wki, gdy Ody n spojrzał na Skadi i zaczął: – Bardzo mi przy kro z powodu śmierci twojego ojca. Chciałby m ci to jakoś wy nagrodzić. Wzięła z półmiska garść fig i mruknęła: – Nic, co mi zaproponujesz, nie przy wróci mu ży cia. Nie zmaże hańby jego śmierci. Stary się uśmiechnął. – Doświadczenie nauczy ło mnie, że złoto zmazuje wszelkie hańby, oczy wiście w odpowiedniej ilości. – Wy dawało mi się, że przy ty ch słowach spojrzał na Freję, ale może to ty lko gra świateł. Skadi pokręciła głową. – Złoto? Teraz to ja jestem panią skarbów mego ojca. I jego pustego zamku. Złoto nie zapewni mi towarzy stwa, nie sprawi, że będę się śmiała jak one. – Tęsknie spojrzała na siedzące za stołem boginie, rozbawione, piękne, swobodne. Ody n się zamy ślił. – Więc czego chcesz? Skadi z ukosa zerknęła na Baldera. – By ć może, gdy by m miała męża, na nowo nauczy łaby m się śmiać. Balder poruszy ł się niespokojnie. – Męża? Naprawdę? – Tak. Gdy by m mogła wy brać jednego z Asów – ciągnęła Skadi. Ody n rozważał to przez chwilę. Skadi znowu zerknęła na Baldera. Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy złoty chłopiec poruszy ł się niespokojnie. – No to jak? – zapy tała Skadi. – Umowa stoi? Stary skinął głową. – Tak. O ile to położy kres przemocy … Oczy Skadi rozbły sły. – Tak. A więc wy bieram… – Zaraz wy bierzesz – zapewnił Ody n. – Ale pod jedny m warunkiem. Nasi kawalerowie staną za parawanem, spod którego widoczne będą ty lko ich stopy. I wtedy wy bierzesz sobie męża po
stopach. Umowa stoi? Spojrzałem na niego. Po stopach? Serio? Co to za nowa perwersja? Jednak Skadi twierdząco skinęła głową. – Niech tak będzie. Pewnie w tej chwili my ślała, ile można o kimś powiedzieć, patrząc na jego stopy. A może wcale nie my ślała. Już nieraz widziałem ten wy raz twarzy – to głupkowate rozmarzenie. O tak, Skadi straciła głowę dla Baldera, to pewne. Zadurzy ła się po uszy. Szczerze mówiąc, troszeczkę mnie zawiodła – po córce Thiassiego spodziewałem się czegoś więcej. I choć porzuciłem już my śl o przy mierzu z olbrzy mami lodu, ich rozejm z Asami skomplikowałby wszy stko jeszcze bardziej. Musiałem to przy znać Staremu – bardzo spry tne zagranie. I ty m sposobem po uczcie wszy scy stanęliśmy za parawanem, spod którego wy stawały jedy nie nasze gołe stopy. Bragi brzdąkał na lutni, a Skadi szła powoli wzdłuż parawanu, usiłując odgadnąć, które stopy należą do Baldera. W końcu podjęła decy zję. – Wy bieram tego – oznajmiła, wskazując czy jeś nogi. Oby nie mnie, pomy ślałem. Błagam. – Na pewno? – zapy tał Ody n. Skadi skinęła głową. Lód w jej spojrzeniu zdawał się topnieć, gdy usuwano parawan. A potem stanęła oko w oko z… nie z Balderem, jak na to liczy ła, ty lko z Njördem, Ry bakiem, który, jak wszy scy ludzie morza, miał białe, czy ste stopy. – Ale my ślałam… Roześmiałem się. U mego boku przy stojniaczek odetchnął z taką samą ulgą jak ja. Bogowie widzieli jej niezadowolenie. Uśmiechnęli się. – Przy kro mi – mruknął Ody n. – Ale taka by ła umowa. Wy brałaś Njörda. Bądź dla niego dobra. Skadi poczerwieniała. – To ma by ć żart? Jak widzisz, ja się nie śmieję – rzuciła i sięgnęła po ten swój pejcz. Węże zasy czały groźnie. – Powiedziałam, że chcę się znowu śmiać – dodała. – I obiecałeś mi śmiech. A teraz albo który ś z was mnie rozbawi, albo zadowolę się czy m inny m: walką wręcz, tu i teraz, z każdy m po kolei albo wszy stkimi naraz, obojętnie. Są chętni? Ody n spojrzał na mnie. – Loki? – Co, że ja? Że ja mam z nią walczy ć? – Skądże, idioto. Masz ją rozbawić. Nieliche wy zwanie, trzeba przy znać. Albo się ma poczucie humoru, albo nie. A z tego, co widziałem do tej pory, w przy padku Skadi chodzi raczej o to drugie. Jednak śmiech rozbroi każdego, a poza ty m zrobiłby m wszy stko, by le nie mierzy ć się z ty m makabry czny m pejczem. Tak więc poszedłem po rozum do głowy i przy gotowałem się do wy stępu na ży wo. Nieco dalej, przy drewniany m słupie, stała biała kózka. Domy śliłem się, że przy prowadziła ją Idun – bardzo gustowała w kozim mleku i rzadko kiedy piła coś mocniejszego. Odwiązałem rzemień i pociągnąłem zwierzę za sobą.
– Może mleczka? Thor uśmiechnął się pod nosem, ale Skadi siedziała z nieruchomą twarzą. Domy ślałem się, że to będzie dość wy magająca publiczność. Zrobiłem niewinną minę. – Pani, to by ło tak – zacząłem. – Szedłem z kozą na targ… Szarpnąłem za rzemień. Zwierzę szarpnęło w drugą stronę. – Widzisz, pani, jak to jest? – zwróciłem się do niej. – Ty powa koza. Nigdy nie robi tego, co się jej każe. A do tego miałem też koszy k owoców i plonów z mego gospodarstwa… – Wziąłem ze stołu kosz i pokazałem, na czy m polega problem. Ilekroć koszy k znalazł się w zasięgu koziego py ska, ty lekroć zwierzak sięgał po owoce. By ła to energiczna, młoda kózka, dlatego nie mogłem jej okiełznać. Spojrzałem na Skadi. Nadal się nie uśmiechała. – Muszę przy wiązać tę kozę… ale do czego? – Udawałem, że się rozglądam. – Przy dałby mi się jakiś, hm… kijek, o, mniej więcej taki… – Rozsunąłem kciuk i palec wskazujący na mniej więcej dwanaście centy metrów. Thor, który nigdy nie sły nął z finezji, zarechotał. Udawałem zagubienie. – Ale gdzie go znaleźć? – Obmacy wałem metody cznie kieszenie, pas… Zawahałem się. Opuściłem ręce odrobinę niżej. Wokół mnie śmiech oczekiwania. Mówiłem dalej. – W takim razie… przy wiązałem kózkę do tego, co… hm… udało mi się znaleźć! – Zademonstrowałem, co miałem na my śli. Kózka szarpnęła. – Au! Ogromna twarz Thora poczerwieniała z radości. – A dajże już spokój! – burknąłem do kozy i szarpnąłem za sznurek. Z koszy ka wy sy pały się owoce. Kózka pobiegła w tamtą stronę, ciągnąc mnie za sobą. – Au! – Z koszy ka sy pały się kolejne owoce. – Moje śliweczki! Moje śliweczki! Moje jajeczka! Teraz już chichotały wszy stkie bóstwa. Zawtórowała im nawet lodowata Skadi. Okazuje się, że jedy ne, co mogło ją rozbawić, to widok niżej podpisanego przy wiązanego za jajka do małej kozy. Od tego czasu jeszcze ty lko raz widziałem, jak się śmieje. Jak się okaże, w tragiczny ch okolicznościach, w każdy m razie tragiczny ch dla uniżonego narratora. Ale to osobna historia, na inny, chłodniejszy, pochmurniejszy dzień. I ty m sposobem Łowczy ni dołączy ła do naszy ch szeregów – choć, jak się okazało, nie na długo. Tęskniła za śniegami dalekiej Północy, za wy ciem wilków, za lodowaty m pustkowiem. A Njörd, choć naprawdę chciał, by to małżeństwo przetrwało, przekonał się, że nie potrafi na stałe mieszkać z dala od Asgardu i swego dworu z oknami wy chodzący mi na morze, bez krzy ku mew, szumu fal i chłodu lekkiej bry zy. Tak więc zgodzili się na separację, a Skadi by ła w Asgardzie zawsze mile widziana. Czasami nas odwiedzała, wtedy zjawiała się pod postacią zwierzęcia, jako orzeł, biała wilczy ca albo śnieżna pantera o lodowato błękitny ch oczach. Nie żałowałem, że odchodzi. Moje wy głupy raz ocaliły mi skórę, ale w jej oczach czaiła się groźba. Podejrzewałem, że wciąż ży wi do mnie urazę i doszedłem do wniosku, że im dalej będę od niej – i jej magicznego pejcza – ty m dla mnie lepiej.
Oczy wiście się okazało, że miałem rację – ale o ty m później. Na razie niech nam wy starczy, że choć śmiech to najlepsze lekarstwo, niektórzy są nieuleczalnie chorzy. Jak Skadi albo lord Surt. W Chaosie nie ma radości, poza rozpaczliwy m śmiechem nieszczęśników uwięziony ch w Czarnej Fortecy Surta. To jednak lekcja, którą dopiero miałem dostać. Oczy wiście im więcej czasu spędzałem w świecie śmiechu, nienawiści i zemsty, ty m mniejsze stawały się moje szanse, by wrócić do pierwotnego stanu łaski…
LEKCJA CZWARTA
Miłość Miłość jest nudna, a zakochani jeszcze bardziej. Lokabrenna
M
OŻNA BY POMYŚLEĆ, że po ostatnich wy darzeniach bogowie Asgardu okażą więcej
rozsądku w sprawach sercowy ch, ale tamtego roku miłość wisiała w powietrzu, może za sprawą powrotu Idun. Nagle wy dawało się, że wszy stkie bóstwa my ślą ty lko o ślubie. Oczy wiście, jeśli o mnie chodzi, nie ma sprawy. Małżeństwo oznacza niezgodę, a niezgoda to moja druga natura. O wiele łatwiej jest skłócić małżeństwo niż szczęśliwszy ch singli. Weźmy Freja na ten przy kład. Po ty m, jak obdarowałem go hojnie ty m, co zdoby łem u krasnoludów – ry zy kując głowę, pozwolę sobie przy pomnieć, liczy łem na chociaż słowa podziękowania. Ale gdzie tam – przy jął dary jako coś, co mu się należało. Dlatego doszedłem o wniosku, że może należy mu się też lekcja wdzięczności. Siedziałem więc cicho i starałem się przeczekać nagłą sławę. Fajnie jest by ć znany m, stwierdziłem, ale moja reputacja powoli zaczy nała mi przeszkadzać. Fortele i sztuczki najlepiej udają się w tajemnicy, a nowy, popularny bóg oszustwa nigdzie nie mógł się ruszy ć, żeby nie zwrócić na siebie uwagi. Najgorsi by li ludzie z Midgardu, pokazy wali mnie sobie palcami, prosili, żeby m opowiadał dowcipy, chcieli, żeby m się podpisy wał na amuletach, mieczach, kamieniach. Przekonałem się, że jedy ny m sposobem, by tego uniknąć, jest przebranie – pelery na, kapelusz, inne wcielenie, co nie dość, że męczy ło, to jeszcze komplikowało szukanie wrogów Generała. Zresztą lista moich osobisty ch wrogów rosła z dnia na dzień. Olbrzy mi lodu nadal obwiniali mnie o śmierć Thiassiego. Z ich strony nie mogłem liczy ć na nic – ani na pomoc, ani na litość, gdy by mnie schwy tali. To samo doty czy ło olbrzy mów skał i Robali – że o Chaosie nie wspomnę. Postanowiłem wstrzy mać się z podróżami, póki moja sława nie przy cichnie, i skupić się na prostszy m zadaniu, czy li powolny m, żmudny m kompromitowaniu bogów, każdego po kolei. Miałem już kilka sukcesów na koncie, ale zamiast obmy ślać długoterminowy plan, czekałem na sprzy jającą okazję, i między inny mi dlatego by łem tak dalekowzroczny. Czerpiąc ze świeżo zdoby tej wiedzy o słabościach i uczuciach, doszedłem do wniosku, że co prawda chciwość, strach i zazdrość to potężne moty watory, ale jest coś jeszcze silniejszego. Miłość. Jeśli o mnie chodzi, nie do końca to rozumiałem. Ze wszy stkich uczuć, który ch doznałem podczas cielesnej egzy stencji, to wy dawało mi się najbardziej bezsensowne, bolesne i skomplikowane. Najważniejsze jest dawanie; branie tu nie wy starczy. Do tego dochodzą te wszy stkie bzdury : poezja, kwiaty, dźwięki lutni, plus pocałunki i pieszczoty (całe mnóstwo), ubieranie się w podobne stroje, ciągłe gadanie o obiekcie uczuć, i ogólnie utrata rozumu. Z tego, co widziałem, miłość ogłupia i osłabia. Balder, który wy glądał na wiecznie zakochanego, zapewniał z poczuciem wy ższości, że to jedna z największy ch przy jemności w ży ciu. Zakładam, że nigdy nie doświadczy ł zemsty, seksu w trójkącie ani owocowego placka Sigy n. No, ale wracajmy do mojej opowieści, aroganckiego Freja i tego, jak dzięki miłości spowodowałem jego upadek.
Jak wiadomo, Ody n mógł zajrzeć w każdy zakątek wszy stkich Dziewięciu Światów; drogo zapłacił za tę moc i nie chciał się nią z nikim dzielić. Dlatego to on zasiadał na tronie Asgardu; tam też trzy mał głowę Mimira, zachowaną dzięki magii, cieszy ł się samotnością, dumał i snuł plany. Frej nie miał tam czego szukać. I pewnie sam w ży ciu nie wpadłby na ten pomy sł, gdy by nie moje słowa. Ale w powietrzu wisiała miłość – Idun i Bragi znowu by li razem – na widok ich szczęścia aż zbierało się na mdłości. Do tego Balder niedawno ożenił się z Nanną, głupią jak but dziewką o cielęcy ch oczach, która miała go za geniusza i czciła ziemię, po której stąpał – podejrzewam, że randka w ciemno ze Skadi zmobilizowała go do szukania żony. A Frej by ł znudzony (a także napalony i niespokojny ) i doskwierała mu samotność. Liczba wolny ch bogiń w Asgardzie malała, a jeśli odjąć jego siostrę i kuzy nki z rodu Wanów, naprawdę miał niewielki wy bór. I tu na scenę wkracza niżej podpisany ze współczuciem i sugestią, że Ody n się nakręca, podglądając kobiety we wszy stkich Dziewięciu Światach. – Z tego tronu widać wszy stko – zapewniłem nad dzbanem miodu. – No wiesz, jak się rozbierają, kąpią, wszy stko. Nic dziwnego, że Stary ty le tam przesiaduje. To spełnienie marzeń starego zbereźnika. – Tak? – sapnął Frej. – Obrzy dliwe. Rozbierające się kobiety, w kąpieli, powiadasz? Skandal. Nie mieści mi się to w głowie, szczerze mówiąc. – Mnie też – odparłem z uśmiechem. W milczeniu dopiliśmy miód. Kilka dni później spotkałem Freja w jedny m z ogrodów. Bardziej ponury niż zwy kle słuchał, jak Bragi brzdąka na lutni. – Coś nie tak? – zapy tałem. – Wszy stko. Cóż, tak naprawdę ty lko jedno sprawia, że człowiekowi chce się słuchać lutni. Okazało się, że Frej zakradł się na tron Ody na i stamtąd wy patrzy ł kobietę swoich marzeń. Obserwował ją, widział, jak się rozbiera, i teraz zakochał się na zabój. Nieważne. Miłość jest nudna, a zakochani jeszcze bardziej… Musiałem udawać, że słucham z zainteresowaniem, gdy Frej bez końca ględził o tej dziewczy nie, jej urodzie, promiennej jak gwiazdy, o jej śmiechu jak słowiczy trel i inny ch dość niesmaczny ch szczegółach, aż w końcu wy znał, że umrze, jeśli jej nie pozna. Starałem się zachować powagę: – Dlaczego więc po nią nie pojedziesz? – To nie takie proste – odparł. – Jeśli powiem Ody nowi, zaraz zapy ta, jak ją znalazłem. I jest jeszcze coś… – Tak? – zdziwiłem się. – Jej ojciec jest olbrzy mem skał. To krewny … – Niech zgadnę. Budowniczego, który wzniósł mury Asgardu. O rany. – Udałem troskę. – Czy li na jego błogosławieństwo nie masz co liczy ć. – Muszę ją mieć – sapnął Frej. – Umrę, jeśli jej nie dostanę. No, to już lekka przesada. Nikt nie umiera z pożądania. Niemniej stał się głęboko nieszczęśliwy, co oczy wiście sprawiło mi wielką przy jemność.
– Zobaczę, co da się zrobić – powiedziałem i odszedłem, żeby pobawić się w swata. Najpierw udałem się do ojca. Nazy wał się Gy mir. By ł tak włochaty i paskudny, jak ty lko można sobie wy obrazić. Córka imieniem Gerda wrodziła się chy ba w matkę – piękna, pachnąca i gładka wszędzie tam, gdzie trzeba. Zjawiłem się w przebraniu, ze sztuczną brodą. Przedstawiłem się jako Skirnir, sługa Freja, i zdradziłem prostakowi, że bóg oszalał z miłości. W pierwszej chwili poradził mi, żeby m wy konał niemożliwy z natury akt seksualny, ale po namy śle doszedł do wniosku, że bardziej mu się opłaca rozważy ć moją propozy cję. Jak powiedziałem, Frej by ł idealny m celem, gotów oddać wszy stko za spełnienie zachcianki. Podsunąłem Gy mirowi logiczny wniosek – może na ty m sporo ugrać. Jeśli odmówi, obaj wiedzieliśmy, że Frej i tak weźmie dziewczy nę siłą, a wtedy ojciec straci wszy stko – i córkę, i szansę na rekompensatę. – A teraz możesz zażądać, czego ty lko chcesz – podjudzałem. – No, dalej, mów. Niektórzy nie mają za grosz polotu. Kiedy mówię: czego ty lko chcesz, liczę, że usły szę coś więcej niż worek złota, stado owiec czy zapas gnoju do końca ży cia. No, ale po olbrzy mach skał trudno oczekiwać wy rafinowania i domy ślałem się już, że będę musiał nim trochę pokierować. Najpierw opowiedziałem mu o Freju, przy wódcy Wanów. Podkreślałem jego urodę, gustowną zbroję, jego bogactwa i skarby. Opowiadałem o okręcie, Skidbladnirze, który składa się jak zabawka i zmienia w kompas, o złoty m dziku Gullinbursti, o runiczny m mieczu, który specjalnie dla niego powstał w zamierzchły ch czasach, podczas wojny Asów z Wanami. Koncentrowałem się właśnie na mieczu, zachwy całem się sny cerskim kunsztem, opisy wałem runy mieniące się na całej długości, od ostrza po rękojeść. O tak, ten miecz, sy mbol jego potęgi, jego męskości, jego władzy … – Podaj cenę, każdą cenę – zwróciłem się do ojca Gerdy. – Nie bój się żądać wiele. Córka jest cenniejsza niż złoto. Niż by dło. Niż rubiny. Gy mir ściągnął brwi. – Dobrze więc – zaczął. – Za Gerdę żądam miecza Freja. Pod warunkiem że sama go zechce. Bo jeśli nie… – wzruszy ł ramionami. – Uprzedzam, moja córka jest zazwy czaj bardzo uparta. Ukry łem uśmiech. – Panie, twardy z ciebie negocjator – odparłem. – Ale Frej mówił, że zapłaci każdą cenę. Teraz muszę jeszcze przekonać dziewczy nę, pomy ślałem. Nie powinno by ć szczególnie trudno. Trochę pochlebstw i komplementów, czułe słówka, odrobina poezji… Zastałem ją w wielkiej sali. Zarozumiała blondy nka – szczerze mówiąc, dokładnie w ty pie Freja. Niebieskie oczy, mleczna cera, nogi do samej ziemi. I ta mina, której faceci jego pokroju nie potrafią się oprzeć; mina, która mówiła: na kolana, śmieciu, sam wiesz, że jestem tego warta. Starałem się bardzo, nie powiem. Lutnie, kwiaty, perfumy, cały pakiet. I nic. Gerda wy dawała się odporna na wszy stko. Nic na nią nie działało. Ani złoto, ani prezenty, ani nawet złote jabłka młodości. Pozostawała nieugięta. Zaczy nałem podejrzewać, że gdzieś kiedy ś widziała Freja i po prostu nie przy padł jej do gustu. Cóż, mogłem to zrozumieć, ale obiecałem mu, że zdobędę Gerdę dla niego, a poza ty m cały czas miałem na oku własny plan. Wróciłem więc do Asgardu i oznajmiłem, że dziewczy na jest już prakty cznie jego, została ty lko papierkowa robota. – Papierkowa robota? – powtórzy ł, uczy ł się akurat grać na lutni i nie najlepiej mu to wy chodziło.
– No wiesz, formalności – wy jaśniłem. – Facet musi sprawdzić referencje, zanim odda ci córkę. A poza ty m żąda bardzo wy sokiej ceny. – Och, zapłać mu i miejmy to już z głowy – odparł. – Oszaleję tu! Wzruszy łem ramionami. – Dobra, to twoja decy zja. Ale chciałem wy raźnie zaznaczy ć, że kiedy to wszy stko wy jdzie na jaw i Ody n się dowie, a wiesz, że się dowie, masz pamiętać, że sam z własnej woli oddałeś miecz runiczny przy szłemu teściowi. I że ja się temu sprzeciwiałem. – Nieważne – burknął Frej. – To w końcu mój miecz, nie? Ody n nie ma tu nic do gadania. Rozumiecie teraz, o co mi chodzi? Miłość osłabia. Ten miecz, pokry ty runami, by ł bezcenny. Majsterszty k run i magii, mógłby się równać z włócznią Ody na, jeśli chodzi o moc, i z młotem Thora, jeśli chodzi o precy zję. Fakt, iż Frej nawet nie mrugnął, gdy powiedziałem, że Gy mir go zażądał, najlepiej dowodził, jak bardzo miłość zawróciła mu w głowie. – Dobrze, pod warunkiem że nikt nie będzie miał mi tego za złe – zastrzegłem. – Wiesz, jacy są ludzie. Frej zby ł mnie zniecierpliwiony m machnięciem ręki. – Co, uważasz mnie za małe dziecko? – żachnął się. – Sam podejmuję decy zje. A teraz idź już, weź ten miecz i nie wracaj bez Gerdy. No i jakie miałem wy jście? Postanowił. Złoży ł obietnicę. Nikt nie mógł mieć nawet cienia wątpliwości, że zrobiłem, co w mojej mocy, by wy bić mu z głowy nieprzemy ślaną decy zję, która miała się okazać katastrofalna w skutkach zarówno dla pozostały ch bogów, jak i dla samego Freja. Miecz stanowił ich ubezpieczenie na ży cie, gdy nadejdzie zmierzch bogów, a nie wątpiłem, że wcześniej czy później nadejdzie. Frej i spółka mieli się przekonać, że lutnią nie da się porządnie lutnąć. To jednak by ła kwestia przy szłości. Ty mczasem miałem jedy nie dostarczy ć miecz i zdoby ć dziewczy nę dla Freja. Zdoby ć dziewczy nę? Ale chy ba nie zgodnie z zasadami fair play ; jak to ja, planowałem zagrać po mojemu. Jest wiele sposobów, by obedrzeć ze skóry kota, udusić węża czy zdoby ć kobietę; nawet dziewczy na równie oporna jak Gerda nie zdoła się oprzeć mojej przekonującej gadce. Kiedy zawiodło pochlebstwo, poezja i biżuteria, sięgnąłem po zestaw gróźb; straszy łem wizją ponurej przy szłości, malowałem słowami wizję Gerdy, samotnej, opuszczonej przez wszy stkich po ty m, jak odrzuciła Freja, coraz starszej, złej na siebie, że przepuściła taką okazję. Przy pominałem, że śmierć trwa długo, że na jej martwy m ciele będą tańczy ć robaki, a jej towarzy sze będą się śmiać, że umarła dziewicą. Później skupiłem się na uprzedzeniach, które nie pozwalały jej dostrzec zalet Freja. Opowiadałem o plemionach zwaśniony ch przez wojnę; o cudzie miłości od pierwszego wejrzenia, o ty m, że pośród wszy stkich dziewcząt we wszy stkich jaskiniach wszy stkich gór Midgardu wy brał właśnie ją. To chy ba coś znaczy ? Kiedy stało się jasne, że nie, nic a nic, rozpocząłem rozpaczliwy, dramaty czny opis dworu Freja w Asgardzie, dworu pełnego piękny ch ogrodów, ży wopłotów, sal balowy ch i szemrzący ch fontann. – Naprawdę? – sapnęła Gerda. – Ży wopłoty ? Zadziwiające, że nawet najbardziej oporną kobietę przekona wizja starannie przy strzy żony ch krzaków.
– O tak – zapewniłem. – I do tego ogród różany, trawnik, oranżeria, rzeźby ogrodowe, oczko wodne i wielka szkółka roślin. Zostaniesz panią najwspanialszego dworu w Dziewięciu Światach, a twoi przy jaciele zzielenieją z zazdrości. I tak Gerda i Frej zostali małżeństwem, a Gy mir zy skał miecz runiczny. Żniwiarz nie by ł taki zachwy cony, kiedy opadła pierwsza euforia i zdał sobie sprawę, że jego największy skarb trafił w ręce olbrzy mów skał, ale wtedy nic już nie można by ło poradzić. „Ślub szy bki, rozpacz długa”, jak mawiają staruchy w Midgardzie, a kto jak kto, ale one coś o ty m wiedzą. Tajemnicą poliszy nela jest fakt, że staruchy tak naprawdę rządzą światem. Ody n, ma się rozumieć, by ł wściekły. Ale nawet on nie mógł obwiniać mnie o to, co się stało. Coraz więcej czasu spędzał sam, w towarzy stwie kruków i głowy Mimira. Nieraz sły szałem, jak coś mówił, głośno, nerwowo, ale czy przemawiał do siebie, czy dy skutował z krukami czy z Mimirem – nie mam pojęcia. Jeśli zaś chodzi o mnie, udało mi się dokonać kolejnego aktu sabotażu i by łem z siebie bardzo zadowolony, póki nie wy szła ta sprawa z młotem, która i na mnie spadła jak grom z jasnego nieba…
LEKCJA PIĄTA
Małżeństwo Nie bez powodu nazywają to węzłem małżeńskim. Lokabrenna
N
O WŁAŚNIE. Mogłem przy puszczać, że Ody n, jeśli nawet nie ukarze mnie za tę aferę
z mieczem Żniwiarza, to znajdzie jakiś sposób, by przy najmniej na pewien czas podciąć mi skrzy dła. Ty m razem cios zadała Frigg, jego żona, Czarodziejka, która po zaślubinach Freja i Gerdy skupiła na mnie swoje zapędy swatki. – Loki jest trochę nieokrzesany – orzekła. – Potrzeba mu dobrej kobiety u boku. W pierwszej chwili nie wy czułem niebezpieczeństwa, nie przewidziałem fatalny ch w skutkach konsekwencji. Dopiero kiedy Generał ogłosił, że wy brał mi żonę, zorientowałem się, w co się wpakowałem i jak trudno będzie mi teraz zrobić cokolwiek, nie budząc podejrzliwości mojej świeżo upieczonej czujnej małżonki… Została nią Sigy n, ma się rozumieć. Od samego początku miała na mnie oko. Co więcej, zwierzy ła się Frigg, która z kolei szepnęła słówko Ody nowi. W rezultacie powstał jeden z ty ch kobiecy ch spisków, wobec który ch mężczy źni są bezradni. A ja znalazłem się w oku cy klonu, bezbronny, atakowany ze wszy stkich stron. Oczy wiście protestowałem, ale zło już się wy darzy ło, a Stary dał mi bardzo jasno do zrozumienia, że jego hojny dar absolutnie nie podlega zwrotowi. Frigg nie posiadała się z radości. Wy dawało jej się, że ogień został okiełznany – dzięki miłości. Sigy n także by ła szczęśliwa i już szy kowała się na domową idy llę. Freja nie piała z zachwy tu – traciła ulubioną dwórkę, najpospolitszą, którą lubiła mieć przy sobie, bo przy niej wy dawała się jeszcze piękniejsza. A niżej podpisany doznał szoku, zaskoczony tempem swego upadku, usiłując pojąć, jak właściwie do tego doszło i jakim cudem mógłby się z tego jeszcze wy kręcić. Po pierwsze, do tej pory nie miałem pojęcia, że kobiety ty le ze sobą rozmawiają. Wszy stkie moje upodobania, opinie, gusta stały się publiczną tajemnicą, gdy żona opowiadała o nich przy jaciółkom. Czy przemawia przeze mnie niewdzięczność? By ć może. Ale Frigg, zazwy czaj tak mądra, ty m razem wy kazała się całkowity m nierozumieniem mego charakteru i moich potrzeb. Po miesiącu z Sigy n w jej mały m domku w Asgardzie, wśród jej haftów i róż, po miesiącu jej domowy ch placków, jej wy wodów na każdy możliwy temat, po miesiącu wspólny ch nocy (z Sigy n starannie opatuloną w różne flanele i barchany i przy zgaszony ch światłach, ma się rozumieć) doszedłem do wniosku, że od początku miałem rację, a Frigg by ła w błędzie – potrzebowałem miłości złej kobiety. Wy brałem się więc na poszukiwanie, a żonie powiedziałem, że muszę mieć więcej przestrzeni; że to nie jej wina, ty lko moja, że muszę odnaleźć samego siebie. Jako sokół poleciałem daleko, do
Żelaznego Lasu, który rozciąga się na przestrzeni setek kilometrów, od równiny Idy po Morze. Żelazny Las to doskonała kry jówka. Ciemny jak noc, pełen drapieżników i demonów. Większość z nich miała w sobie magię czy to ukradzioną Chaosowi, zdoby tą w inny ch światach, czy sprowadzoną za sprawą Snu. Przez Las pły nęła rzeka Gunnthrà, w której aż się roiło od węży i inny ch stworów. To niebezpieczna kraina, ale zarazem najbliższa Chaosowi i z ulgą się tam schroniłem. Nie kierowały mną pobudki romansowe. Kiedy przeby wałem wśród olbrzy mów skał, obiły mi się o uszy plotki, że Gullveig-Heid, zbuntowana wiedźma Wanów, rozbiła obozowisko w Żelazny m Lesie, planując zaatakować Asgard. Pomy ślałem sobie, że gdy by udało mi się z nią skontaktować, mogliby śmy połączy ć siły, ale Żelazny Las to wielka kraina, pełna magii. Gullveig, o ile w ogóle tu przeby wała, ukry ła się tak starannie, że nie udało mi się wpaść na jej ślad. Za to spotkałem kogoś innego. Angrbodę, Wiedźmę z Żelaznego Lasu. Szalona, niebezpieczna i zła, mieszkała w środku lasu, jedną nogą w Chaosie, jedną poza nim. Podobnie jak ja opuściła pierwotny Ogień, żeby poznać rodzące się światy ; jak ja rozkoszowała się nowy mi doznaniami i jak wszy stkie demony by ła bardzo ponętna. Ciemnoskóra, długowłosa, o oczach płonący ch jak węgle, z pierścieniem na każdy m palcu, tak pełna pożądania, tak ociekająca seksualną energią, której nie wiedziałem, że pragnę, póki to pragnienie nie zostało zaspokojone. Spędziliśmy razem wiele nocy, w ludzkiej postaci i jako różne zwierzęta. Uganialiśmy się po Żelazny m Lesie, polując, niszcząc, siejąc Chaos, aż dopadło mnie zmęczenie. Angie gustowała w przemocy i cały by łem obolały. Nie żeby m się uskarżał, ale musiałem trochę odsapnąć. Tak więc wróciłem do Sigy n, do jej smakoły ków, jej miłości do brzdąkania Bragiego, jej ciągłego zainteresowania i dziwnej słabości do zwierząt – bardzo denerwująca cecha, oznaczająca, że często otaczały ją małe leśne ży jątka – ptaki, szopy, wiewiórki i inne – piszcząc i hałasując. – Ależ kochanie, bądź dobry dla moich mały ch przy jaciół – prosiła, gdy zrzucałem my sz wspinającą się po kotarze. – Kto wie, kiedy ś pomoc tej my szki może ci się bardzo przy dać. No właśnie, zanim zarzucicie mi niewierność, zrozumcie, że taka by ła Sigy n. I wy dawało mi się, że koniec końców, z pomocą Angie, poradziłem sobie całkiem nieźle. Większość czasu spędzałem w Asgardzie, a gdy ciepło domowego ogniska mnie dławiło, uciekałem do kochanki, do Żelaznego Lasu. Oczy wiście sły szałem o monogamii, ale podobnie jak poezję, ból i lutnię uważałem ją za pozbawioną sensu. Sigy n w sumie dość dobrze znosiła moje skoki w bok. Oczy wiście wiecznie narzekała do przy jaciółek na mój nienasy cony apety t, ale chy ba w gruncie rzeczy wcale jej to nie dziwiło. W jej świecie mężczy źni często zdradzają, ale zawsze wracają do wierny ch żon, które na dowód swej wielkoduszności pieką ciasta, opatrują rany, ścierają pot z rozpalony ch czół. Zemściła się później ciągły mi bólami głowy, złośliwy mi komentarzami i tą całą sprawą z wężem – tak, dojdę do tego, nie liczcie, że was to ominie. Och, Ody n dobrze wiedział, co robi, kiedy ją za mnie wy dawał. Wtedy jednak by łem z siebie bardzo zadowolony. Wy dawało mi się, że zdołałem połączy ć dwie sprzeczne strony mojej natury. Tolerowałem Sigy n, rozkoszowałem się Angrbodą i wmawiałem sobie, że nasz romans w Żelazny m Lesie jest wy razem ukry tego buntu wobec Starego. Tak, wiem, straciłem pasję. Może właśnie o to chodziło Ody nowi. Może chciał, żeby m przestał psocić, żeby m nie miał na to siły, wy czerpany seksualny mi wy czy nami. Ale choć na początku między mną a Angrbodą układało się wręcz cudownie, nasze, hm… igraszki miały nieuniknione konsekwencje. Demony często rodzą… no cóż, powiedzmy,
niety powe potomstwo, co w przy padku Angie sprawdziło się wy jątkowo. Podczas dwunastu miesięcy naszego związku urodziła mi troje dzieci – ślicznego wilkołaczka imieniem Fenris, nieumarłą dziewuszkę Hel i Jormunganda, giganty cznego węża, który okazał się kroplą przepełniającą czarę gory czy. No dobra, przy znaję. Nie znoszę węży, ale ona lubiła prowokować. Kłóciliśmy się – to znaczy, ona się kłóciła. Twierdziła, że muszę w końcu ponieść odpowiedzialność za swoje czy ny ; zarzucała mi, że boję się prawdziwej bliskości, że czuje się wy korzy stana i oszukana, i w końcu wy krzy czała mi w twarz, że mam wracać do żony, od której i tak nigdy nie odejdę i z którą ży czy ła mi długich, szczęśliwy ch lat. Tak więc na dobre wróciłem do Asgardu, mniej więcej zadowolony. Decy zję, co zrobić z Fenkiem, Helką i Jormungandem, zostawiłem Ody nowi. Tak naprawdę z wężem poszło najłatwiej. Zanim cokolwiek zdecy dowaliśmy, urósł tak bardzo, że mieścił się już ty lko w morzu, tam więc go wrzuciliśmy, żeby sobie siedział w morskim szlamie i zabijał czas, pożerając ry by. Został Wężem Świata, oplatając ciałem cały Midgard, pożerając własny ogon, czekając na Ragnarok. Co do Helki, kiedy dorosła, wszy scy bardzo chcieli się jej pozby ć. Nie dlatego, że by ła zła, ty lko niezby t towarzy ska. Wy starczy ły jej dwie minuty, by wy płoszy ć wszy stkich wokół; prawie się nie odzy wała, gdziekolwiek szła, towarzy szy ł jej smutek; kładła imprezy jak wicher namioty. Mimo to, póki by ła mała, Ody n tolerował jej obecność ze względu na mnie. Ale gdy zaczęła dorastać, spadły na nią dwa utrapienia – koszmarny trądzik i szczenięce zadurzenie w dy żurny m kochasiu Asgardu, czy li Piękny m Balderze. W końcu stało się to tak krępujące, że Stary podjął decy zję – dał Hel własne królestwo, Krainę Zmarły ch nad rzeką Sen, i odprawił ją radośnie. Zupełnie słusznie, zważy wszy, że jej brat już od dawna niepodzielnie rządził w Morzu. Jeśli chodzi o Fenrisa, przez kolejne piętnaście lat hasał po Żelazny m Lesie, siejąc postrach wśród mały ch zwierząt. Później, oczy wiście, trzeba będzie coś z nim zrobić, na razie jednak wy dawał się nieszkodliwy i nie warto zawracać sobie nim głowy. Ale Hel by ła mądra i należało sensownie załatwić sprawę. Ody n rozmawiał z nią tak, jakby powierzał jej zadanie wielkiej wagi, dał jej nawet – Naudr, runę więzów – a wraz z nią niemal nieograniczoną władzę, ale ty lko w jej królestwie. Stary planował jak najdłużej unikać śmierci, ale już wtedy, w pełni sił, szukał ewentualny ch sprzy mierzeńców, licząc, że kiedy nadejdzie nieuniknione, uda mu się coś wy my ślić. Co do Angrbody – no cóż. Każde z nas poszło własną drogą. Miałem nadzieję, że nie ży wi do mnie urazy, choć z Angie nigdy nic nie wiadomo. Sigy n, jak zawsze, powitała mnie z otwarty mi ramionami, ale biorąc pod uwagę jej barchany, zwierzaki, gotowanie, narzekania, lutnie, świece zapachowe, potpourri i czułości – oszalałby m, gdy by m tam został, szy bko więc dałem nogę z domowy ch pieleszy i wróciłem na stare śmiecie, do Asgardu. Nie, nie porzuciłem jej – Frigg nigdy by mi na to nie pozwoliła – ale udało mi się ją przekonać, że muszę mieć więcej czasu dla siebie. Zresztą wtedy i tak by ła już w ciąży i całą jej energię pochłaniało robienie na drutach czapeczek i ubranek. Stwierdziłem, że to idealna okazja, żeby się dy skretnie ulotnić. A później już ciągle zajmowała się chłopcami. No właśnie, chłopcy – bliźniacy. Vali i Narvi, z moimi zielony mi oczami i temperamentem. Mieli, jak sądziła Sigy n, uczy nić ze mnie odpowiedzialnego ojca. Stało się wręcz przeciwnie i koniec końców przez najbliższe lata korzy stałem z każdej okazji, żeby przeby wać jak najdalej od kochającej rodzinki. Cóż mogę powiedzieć? Taki już mam charakter. Zresztą na kim miałem się wzorować? Ojciec, wiecznie nieobecny w Chaosie, matka nieobecna w światach… Kiepski początek ży cia. Mimo to,
gdy by m wtedy postąpił inaczej… Nie, żale są dla słabeuszy. Co się stało, to się nie odstanie, nie ma sensu dumać, co by by ło gdy by. Czy ż koniec końców za to nie zapłaciłem? Może nawet sobie na to zasłuży łem. Może tak jest dobrze… Ale dość o ty m. Nietrudno się mądrzy ć po zmierzchu bogów. Czarna Forteca Krainy Zmarły ch pęka w szwach od takich mądrości. Ty m oto sposobem ojcostwo mnie ominęło, nie zostawiając żadny ch śladów ani wspomnień. I nawet jeśli zdarzały się chwile, gdy się zastanawiałem, jakie to uczucie bawić się z sy nami, uczy ć ich latać, zmieniać postać i wielu inny ch niezbędny ch ży ciowy ch umiejętności, jak oszustwo, kłamstwo i zdrada, rozsądnie zachowałem te tęsknoty dla siebie. Mimo to czułem, że coś się zmieniło. Coś we mnie drgnęło. Drut wokół mego serca jakby nieco zelżał. Mijały ty godnie, ba, miesiące, a ja w ogóle nie my ślałem o zemście. Pewnego dnia, wracając do Asgardu pod postacią jastrzębia, zobaczy łem chłopców, wtedy siedmio- albo ośmioletnich, na murach twierdzy i przez chwilę czułem… Tak, przez chwilę by łem niemal szczęśliwy. Powinienem zauważy ć, że coś jest nie tak. Spójrzmy prawdzie w oczy : to nie jest naturalne. Ale po latach wy siłków Ody n w końcu osiągnął swój cel. Złamał mnie. Nie, to nie by ła miłość, skądże, ale swoiste zadowolenie. Nagle przestałem już by ć sam. Nagle kogoś miałem. I nagle koniec światów mógłby wcale nie nadchodzić. Patrzy łem na sy nów i my ślałem: może właśnie za ty m tęskniłem. Może jednak właśnie tu jest moje miejsce…
LEKCJA SZÓSTA
Druhny Coś pożyczonego, coś niebieskiego. Lokabrenna
P
O TYM NADSZEDŁ OKRES WZGLĘDNEGO SPOKOJU. Nie, nie zwolniłem tempa, ale
nadeszło lato. Wszy scy poc zuliśmy na sobie promienie słońca. Rośliśmy w si-łę; czcił nas cały Midgard. Dostawaliśmy wszy stko, czego ty lko zapragnęliśmy : złoto, broń, wino, kobiety. Największą popularnością cieszy li się Ody n i Thor, i oczy wiście złoty chłopiec, choć i niżej podpisany załapał się na parę pieśni i ofiar. Olbrzy mi lodu i skał przestali walczy ć, Frej by ł ciągle zakochany, Skadi włóczy ła się hen na Północy, a zatem nic nie psuło pogodnej atmosfery. Jednak coś musiało się stać, ktoś musiał coś zrobić. Straciliśmy czujność. Podejrzliwość i przetrwanie to bliźnięta; gdy tracisz jedno, drugie zaraz idzie w jego ślady. Pewnego ranka po nocny m pijaństwie Thor obudził się w sali biesiadnej i zobaczy ł, że zniknął jego młot. Przez pewien czas się łudził, że sprzątnęła go Sif, potem, że ktoś z nas schował go dla żartu, ale kiedy wszy scy się wy parli i w końcu oskarżono niżej podpisanego o jego kradzież, stało się jasne, że mamy problem. – Niby po co mi twój młot? – zdziwiłem się. Thor wzruszy ł ramionami. – Sam nie wiem. My ślałem… – Już ty lepiej nie my śl – mruknąłem i posłuży łem się Bjarkán, runą prawdziwego wzroku. Dzięki niej dostrzegłem ukry tą aurę, którą poznałem od razu. – To znak Thry ma, jednego z przy wódców olbrzy mów lodu. Pewnie jakoś tu trafił, lubi przy bierać postać orła, i wy kradł ci go, gdy spałeś. – Spojrzałem na Heimdalla. – A ty gdzie by łeś? Znowu pijany ? Doprawdy, ochrona w ty m dworze… – Uważaj, co mówisz – sy knął Heimdall. – Bo skrócę cię o głowę. Znacząco uniosłem brew. – Ależ proszę bardzo, ty lko się pospiesz, bo już wkrótce nie będziesz miał ku temu okazji. Kiedy ty lko rozejdzie się wieść, że Thor stracił swój młot, ruszą na nas wszy scy, każdy przeciwnik uzna, że może się z nami mierzy ć. Zapadła cisza. Powoli do nich docierało, że mam rację. Spojrzałem na Freję. – Daj mi sokolą opończę. Skinęła głową. Nawet ona zdawała sobie sprawę, co się stanie, jeśli nie odzy skamy Mjølnira. Nie chodziło ty lko o młot, ale o wiary godność. Imperium Ody na powstało na blefie i założeniu, że nikt nie waży się zaatakować, ale nasi wrogowie by li jak wilki krążące wokół ogniska – daleko, ale niech ty lko zwęszą krew, zaatakują, ani się obejrzy my. Ody n patrzy ł, jak zarzucam pelery nę.
– Porozmawiaj z ty m Thry mem – powiedział. – Dowiedz się, czego chce. I jeszcze jedno… uważaj, Loki. Zaskoczy ł mnie. Po raz pierwszy Stary wy kazał troskę o moje bezpieczeństwo. Pewnie wiedział, że będę im potrzebny, żeby odzy skać młot. Przy znaję, że trochę mi to pochlebiało; Ody n mi ufał, a bardzo chciałem pokazać mu, co potrafię. Tak więc poleciałem na Północ i zastałem Thry ma na jego dworze, gdzie plótł obroże dla psów i wy dawał się bardzo z siebie zadowolony. Sfrunąłem niżej i przy siadłem na gałęzi, poza zasięgiem jego rąk. – Loki – zagaił i wy szczerzy ł zęby. – Jaki ty dzisiaj radosny, jak ptaszek. Co tam u Asów? I Wanów? – Kiepsko – wy znałem. – Odkąd ukradłeś młot Thora… Thry m uśmiechnął się szeroko. – Czy żby ? – zapy tał. – Och, Thry m, miałem o tobie lepsze zdanie – rzuciłem. – Naprawdę chcesz rozpętać wojnę we wszy stkich Dziewięciu Światach. I wszy stko z powodu jednego młota? Wiesz, że nie ty lko Asgard będzie miał problem. To, co zrobiłeś, zakłóci równowagę między Ładem a Chaosem. I ani się obejrzy sz, jak lord Surt zapuka do twoich drzwi. Oddaj więc Thorowi jego młot i wszy scy zajmiemy się swoimi sprawami. Co ty na to? Znowu się uśmiechnął. – Nie chcę młota. – No dobrze. Więc czego chcesz? – Jestem zakochany – wy znał. Zakląłem. – O bogowie! I ty też? – Ukry łem młot w Świecie Podziemny m. Nigdy go nie znajdziesz na czas – zapewnił. – Ale możesz go odzy skać. Gdy ty lko dostanę za żonę boginię pożądania. Masz na to dziewięć dni. Freja! O bogowie! Mogłem się tego spodziewać. Same kłopoty z tą babą. Jak najszy bciej wróciłem więc do Asgardu – czas grał tu kluczową rolę – i zastałem zniecierpliwionego Pana Burz na jego dworze. Ściągnąłem ptasią opończę Frei, słaniając się na nogach ze zmęczenia. – No i? – zapy tał. – No i najpierw by m się czegoś napił. Wiesz, od kilku dni by łem w locie. Thor chwy cił mnie za gardło. – No i? – No i rozmawiałem z Thry mem – odparłem. – Bardzo chętnie odda ci młot, pod warunkiem że w zamian dostanie Freję za żonę. Thor zastanawiał się mniej więcej trzy sekundy, a potem rzekł: – Dobra. Chodźmy do niej. Zwołaliśmy posiedzenie wszy stkich bóstw w zamku Ody na. – Mam wieści, dobre i trochę mniej dobre – zacząłem. – Dobra wieść jest taka, że udało mi się
przekonać Thry ma, żeby oddał Thorowi jego młot. Nieco gorsza wiadomość jest taka, że… – Posłałem Frei promienny uśmiech. – Ty lko proszę, zanim obrzucisz mnie stekiem przekleństw… – Lepiej nie mów tego, co zamierzasz – wy cedziła bogini pożądania przez zęby. – Och, proszę cię – żachnąłem się. – Nie bądź niesprawiedliwa. Thry m to w gruncie rzeczy porządny facet. Król, nie zapominaj. Przecież nikt nie chce cię wy dać za zwy kłego chłopa. Pomy śl ty lko. By łaby ś królową olbrzy mów lodu. Miałaby ś bry lantowy diadem i suknię z gronostajów. Ły pnęła na mnie spod oka. – Nie. Wolę wojnę. – Z jaką bronią? Jakby ś zapomniała, przy pominam, że Thry m ma Mjølnira. – Nic mnie to nie obchodzi. Nie wy jdę za niego. Olbrzy mi lodu są brzy dcy, nieokrzesani i cuchną ry bami. – A co w ty m złego? – zdziwił się Njörd. Freja spojrzała błagalnie na Ody na. – Nie chcesz chy ba, żeby m to zrobiła – jęknęła i zatrzepotała rzęsami. Ale od afery z naszy jnikiem Stary miał wobec niej dużo mniej cierpliwości. Zazwy czaj nie okazy wał gniewu, jednak znałem go na ty le, że czy tałem w nim jak w księdze. – Ten młot jest nam niezbędny, Frejo – stwierdził. – A ja nie? – Zaczęła płakać, jak zawsze, gdy coś szło nie po jej my śli. Jednak ty m razem nikt się ty m specjalnie nie przejął. Otarła łzy. – Rozumiem. Chcecie mnie przehandlować jak dziwkę. Zasłoniłem usta dłonią, ale zdąży ła dostrzec mój uśmiech. Ody n z wy sokości tronu odszukał mój wzrok. Wiedziałem, co sobie pomy ślał – podobnie jak Freja. Dy gotała ze złości. Zmieniła postać, przerodziła się w przerażające ucieleśnienie wszechogarniającego pożądania, w trakcie tej przemiany złoty naszy jnik pękł, łańcuszki i klejnoty rozsy pały się na ziemię u podnóży Ody nowego tronu. – To dopiero kuszące – mruknąłem i znowu się uśmiechnąłem. Freja krzy knęła rozpaczliwie. – Nienawidzę was wszy stkich! – krzy knęła i wy biegła. – Zakładam, że to znaczy : nie – stwierdziłem. Bogowie wy mienili niespokojne spojrzenia. – Nadal musimy coś zrobić – ciągnąłem. – Król olbrzy mów lodu w swojej twierdzy, w otoczeniu swoich ludzi, zbrojny w runy i lokalną magię, o młocie Thora nie wspomnę… – zawiesiłem głos, żeby to wszy stko w pełni do nich dotarło. – Thry m szuka żony. Nie mamy wy jścia. Musimy mu ją dać. Zapadła cisza. Wszy scy mieli posępne miny. W końcu odezwał się Frej: – Freja za niego nie wy jdzie. – Doskonale ją rozumiem – zapewniłem. – Ale musimy mu kogoś dać. A w sukni ślubnej i welonie, obwieszona klejnotami, każda panna młoda wy gląda tak samo. – Chcesz go oszukać? – żachnął się Heimdall. – Kiedy ty lko zorientuje się, że to podstęp, poderżnie gardło oblubienicy.
– Nie, jeśli ona zrobi to pierwsza – zauważy łem. – Wszy stko zależy od tego, kogo wy ślemy. Teraz już wszy scy na mnie patrzy li. Uśmiechnąłem się ponownie i spojrzałem na Thora. – Chy ba nie my ślisz o ty m, co ja – warknął. – My ślę o długiej do ziemi kreacji z tafty pod śnieżnobiałą gronostajową pelery ną. Szeroka spódnica, żeby ś ładnie koły sał biodrami. I włosy ukry te pod słodkim czepeczkiem… – Nie ma mowy – sy knął. Puściłem jego słowa mimo uszu. – Powiększy my naszy jnik Frei – ciągnąłem. – To jej atry but i Thry m na pewno będzie się spodziewał, że go zobaczy. A twarz schowamy ci pod welonem. Ty m sposobem dostaniemy się do środka, nie budząc żadny ch podejrzeń. A kiedy oblubieniec przy niesie młot… Ody n uśmiechał się szeroko. – To się może udać. – Nie ma mowy – powtórzy ł Thor. – Zostanę twoją dwórką – zaproponowałem. – Nie martw się, nie odbiję ci narzeczonego. I tak ty będziesz piękną panną młodą. Thor warknął. – A nocą poślubną się nie przejmuj. Thry m na pewno będzie bardzo delikatny. Powiem mu, że to twój pierwszy raz i… Gdy by mnie trafił, zostałaby ze mnie mokra plama, ale na szczęście odskoczy łem i z daleka uśmiechałem się złośliwie. – Nie mamy wy boru – powtórzy łem. – Albo to, albo pożegnaj się z Mjølnirem. Więc jak? Wszy scy przy znali mi rację. I ty m sposobem osiem dni później Pan Burz wy ruszy ł w podróż do krainy Północy, wy strojony w jedną z sukni Frei, w jej naszy jniku, cały naperfumowany, wy woskowany, wy pielęgnowany, z żądzą mordu na twarzy (na szczęście okry tej welonem), w towarzy stwie niżej podpisanego. Jego ry dwan zostawiał za sobą smugi spalenizny i głębokie koleiny, widoczne z odległości wielu kilometrów. Oczy wiście Thor zawsze tak podróżował, choć co uważniejszy obserwator mógłby uznać, że to zby t agresy wny sposób powożenia jak na damę w przededniu zaślubin. Udało mi się zamaskować aurę, która w inny m wy padku zdradziłaby go jasnoczerwoną smugą magii, widoczną z Idy aż hen, na Północy, nic jednak nie mogłem poradzić na stłuczki po drodze i zgrzy tanie zębów dobiegające spod welonu. Gdy ty lko przy by liśmy na miejsce, wy jaśniłem naszemu gospodarzowi: – Lordzie Thry m, Freja nie mogła się już doczekać. Zresztą my, kobiety na ry dwanach… – Uśmiechnąłem się uwodzicielsko spod woalki. Lepsza ze mnie kobieta niż z Thora, poza ty m, nie mając zarostu, nie musiałem ukry wać się za welonem. W każdy m razie olbrzy m wy dawał się zadowolony. Pogłaskał mnie pod brodą i stwierdził: – Jeśli pani jest choć w połowie tak piękna jak jej dwórka, los się do mnie uśmiechnął. Zachichotałem. – Ależ panie! A potem, unikając lepkich łapsk Thry ma, wprowadziłem fałszy wą oblubienicę do sali biesiadnej. Wszy stko by ło przy gotowane do uczty. Na stołach piętrzy ły się smakoły ki – połcie
mięsa, płaty łososia, placki, ciasta, kandy zowane owoce. Niezliczone świece rzucały na wszy stko odświętny blask. I miód, mnóstwo miodu, jak dla całej armii opojów. Sły szałem, że Thor mamrocze coś pod nosem, i sy knąłem gniewnie: – Cicho bądź. Gadanie zostaw mnie. Słudzy poprowadzili nas do stołu. Zasiedliśmy po jego lewej stronie. Udało mi się dy skretnie odciągnąć Thora od miejsc wojowników i usadzić między kobietami. Thry m by ł blisko, ale nie na ty le, żeby mógł sobie pozwolić na macanko. Facet nie mógł utrzy mać rąk przy sobie, to fakt, a nie chciałem, żeby Thor wpadł w szał – przy najmniej póki nie odzy skamy młota, bo wtedy niech sobie szaleje do woli. – Zjedz coś, pani – sy knąłem, szturchając go w żebra. A po chwili rzuciłem do Thry ma: – Jest trochę nieśmiała. Kiedy sobie podje, na pewno się rozluźni. Cóż, nasz Thor zawsze miał, jak by to powiedzieć, zdrowy apety t. Ty m razem przeszedł samego siebie – zżarł całego pieczonego wołu, osiem łososi i wszy stkie smakoły ki po kobiecej stronie stołu – ciastka, placki, kandy zowane owoce. Usiłowałem go ostrzec, ale lepiej nie stawać między Thorem a jego posiłkiem. A po obżarstwie przy stawił się do miodu i opróżnił trzy wielkie rogi, zanim w końcu przemówiłem mu do rozumu. Thry m obserwował go ze zdumieniem. – Ma apety t, co? Jakim cudem przy ty m nie ty je? Zachichotałem, zatrzepotałem rzęsami. – Och, panie, przecież moja pani nie jadła, nie piła, odkąd zaszczy ciłeś ją swoimi oświadczy nami. Pości od ośmiu dni, tak bardzo się martwiła, że nie dopnie się w sukni ślubnej. Thry m uśmiechnął się radośnie. – Coś takiego – sapnął. – Jak dla mnie nie musi pościć. Im większa poduszka… no, nie pesz się… – rzucił się na fałszy wą Freję i udało mu się zerknąć pod welon. Najwy raźniej to, co zobaczy ł, wzbudziło jego niepokój. – Jej oczy … – wy krztusił. – No, co? – Poklepałem go po ramieniu i uśmiechnąłem się szeroko. – Są takie… rozpalone! Jak żar! – Och, bo też moja pani od ośmiu dni nie zmruży ła oka – wy jaśniłem. – Tak bardzo czeka na noc poślubną, na noc poślubną u twego boku, panie. – Och – sapnął Thry m. Uśmiechnąłem się. – Wiele o tobie sły szała, panie – zapewniłem. – O twojej sile, urodzie, o ty m, jaki jesteś, hm… wielki… – Naprawdę? – dziwił się olbrzy m. – Naprawdę – szepnąłem. – Popatrz ty lko, jak nawet w tej chwili na ciebie patrzy. Dosłownie skręca ją z niecierpliwości. – Dawajcie tu młot! – ry knął. – Chcę ją poślubić, i to naty chmiast! Chwilę trwało, zanim słudzy przy nieśli młot do sali jadalnej. Thor ty mczasem czekał niecierpliwie, a siostra Thry ma, która przez całą wieczerzę obserwowała fałszy wą pannę młodą, usiadła koło nas, wpatrzona w pierścienie na palcach Thora. Należały, ma się rozumieć, do Frei
i, ma się rozumieć, by ły bardzo piękne. – Przy da ci się przy jazna dusza na ty m dworze – szepnęła. – Daj mi te pierścienie, a wszy stkiego cię nauczę. Gromowładny milczał, ale widziałem, że jest już u kresu wy trzy małości. Odsunąłem siostrę i spławiłem obietnicą ty lu pierścieni, ile ty lko zapragnie – ale po weselu. – Zostawmy Freję w spokoju – powiedziałem, rzucając znaczące spojrzenie na Thora. – Jest nieśmiała i zdenerwowana, rozumiecie. Uszanujmy jej skromność. W końcu wniesiono młot, robiąc przy ty m całą masę ceregieli. Mowy, toasty … niemal czułem rosnące zdenerwowanie Thora i wiedziałem, że zaraz wy buchnie. – A teraz – oznajmił Thry m, bardzo już pijany – musimy przy znać, że Freja dokonała właściwego wy boru. Mjølnir to potężna broń, ale chy ba wszy sc y wiemy, że istnieje coś jeszcze potężniejszego. I wy daje mi się, że Freja już bardzo chce tego zakosztować. – Zatoczy ł się w stronę fałszy wej panny młodej, mrugnął znacząco i złoży ł jej młot na kolanach. Thor zareagował naty chmiast. Wstał, porwał broń, zrzucił z siebie przebranie. W swojej prawdziwej postaci by ł imponujący : zjeżona ruda broda, pierś wy pchnięta do przodu, oczy płonące gniewem. Na wszelki wy padek trzy małem się z daleka; to jedy ne, co można zrobić, gdy Pan Burz wpada w szał. Biły gromy, jaśniały bły skawice, młot ty lko wirował morderczo w jego dłoniach. Coś poży czonego, coś niebieskiego… cóż, młot poży czy li, a radosną różnorodność wkrótce zasnuje błękitna mgiełka… Pięć minut później w dworze Thry ma piętrzy ły się zwłoki. Trzeba Thorowi przy znać, że by ł w ty m naprawdę dobry – niezby t by stry, ale za to prawdziwa dwunożna maszy na do zabijania. Mężczy źni, kobiety, słudzy, psy – Mjølnir nikogo nie oszczędzał. A potem, gdy morderczy szał opadł, razem wróciliśmy do Asgardu. Milczeliśmy, póki forteca nie znalazła się w zasięgu naszego wzroku. Freja już tam na nas czekała. Thor oddał jej naszy jnik. Bragi trzy mał lutnię. – Jaki jest ten Thry m? – zapy tał. – Martwy – odparł Thor. – A teściowie? – Martwi – powtórzy ł Thor. – Domy ślam się więc, że odzy skałeś swój młot. Wy jdzie z tego piękna ballada – zauważy ł. – Albo pieśń pochwalna. A może wolałby ś chorał, taki bardziej wiesz, klasy czny ? Thor odwrócił się do Bragiego, wy ciągnął wielką rękę i wy rwał mu lutnię. – Jeśli jeszcze raz usły szę o ty m choćby słowo – zaczął cicho – jedną zwrotkę, ry mowankę, choćby limery k… – urwał, cisnął lutnię na ziemię. Rozległ się głuchy odgłos pękającego drewna. – Właściwie – dodał Thor – powiesz jeszcze słówko, a zawieszę cię na Tęczowy m Moście i zagram na twoich bebechach jak na gitarze. Jasne? Bragi wy trzeszczy ł oczy i bez słowa skinął głową. By ł to ostatni raz, gdy ktokolwiek wspomniał o tej sprawie.
LEKCJA SIÓDMA
Sława Zabijanie fanów – kiepski sposób na poprawę wizerunku. Lokabrenna
P
O TYM WSZYSTKIM, ZUPEŁNIE NIEOCZEKIWANIE, niżej podpisany stał się prawie sławny. Zawsze otaczała mnie niesława, ale teraz moja chwała niosła się po cały m Midgardzie jak ogień po lesie. Ludzie po prostu uwielbiali tę historię – Thor w sukni ślubnej i niżej podpisany w stroju druhny – i choć Bragi miał wy raźny zakaz rozpowszechniania tej opowieści, cieszy ła się ona wielkim powodzeniem. Gromowładny zawsze budził sy mpatię. Wielki, umięśniony, dobroduszny, o inteligencji przeciętnego labradora, by ł idealny m obiektem uwielbienia, a zarazem nie wpędzał w kompleksy. Co innego ja – zero mięśni, za to nie lada łeb na karku, i dlatego mieszkańcy Midgardu nie do końca mi ufali. Ale po Thry mie wszy stko się zmieniło. Teraz tworzy liśmy zespół. Ludzie zatrzy my wali nas na ulicy i prosili, by śmy im to wszy stko opowiedzieli własny mi słowami. Nagle się okazało, że jego mięśnie i mój umy sł to idealne połączenie i muszę przy znać, że czułem presję, żeby powtórzy ć nasz ostatni sukces. Nie, wcale nie zapomniałem, że ży wię do bogów urazę, ale popularność by ła dla mnie czy mś nowy m i mimo wszy stkich oporów bardzo mi się spodobała. Nadal ich nie znosiłem, jednak teraz niejako i ja lśniłem odbity m blaskiem; nieoczekiwany urok roli celebry ty. Drzwi, zazwy czaj zamknięte na cztery spusty, nagle stały przede mną otworem. Nieznajomi obsy py wali mnie prezentami. Kobiety same pchały mi się do łóżka – za wiedzą i zgodą mężów. Nagle uchodziło mi na sucho mnóstwo grzechów, które wcześniej spotkały by się z powszechny m potępieniem: pijaństwo, oszustwo, kradzieże, chuligaństwo, głupie figle – gdy ty lko wy chodziło na jaw, kto by ł sprawcą, ludzie ty lko kiwali głowami i mówili ze śmiechem: no tak, to cały Loki. I zachowy wali się, jakby im pochlebiało, że sobie z nich zadrwiłem. Ta nieoczekiwana akceptacja objęła też cały Asgard. Nagle i tam zaczęto tolerować moje wy bry ki. Wy woły wały uśmiech, a nie oburzenie. Thor, ry cząc ze śmiechu i rubasznie klepiąc mnie po plecach, opowiadał historię o włosach Sif, jakby od samego początku uważał ją za dobry dowcip. Bragi przerobił balladę o Idun i jej jabłkach tak, że wy stępowałem w niej jako ofiara, a nie zdrajca. Nawet romans z Angie i niefortunne potomstwo ty lko podkreślały moją sławę jako niespoży tego kochanka. A ty mczasem moi dwaj sy nowie z Sigy n rośli jak na drożdżach. By li podobni do ojca jak dwie krople wody – mieli moje rude włosy i dziwne oczy. Nie żeby z tego powodu budził się we mnie insty nkt ojcowski. Ale Sigy n by ła szczęśliwa, a to wy chodziło mi na dobre i podnosiło mój status w oczach bogów. Heimdall jednak nigdy mnie nie polubił, a Skadi, która nadal co jakiś czas zjeżdżała do Asgardu na dwa–trzy dni, po czy m wy ruszała na kolejne łowy w swojej dziczy, czasami mierzy ła mnie chłodny m spojrzeniem ty ch swoich niebieskich oczu i wy czuwałem, że się zastanawia, jaką
właściwie rolę odegrałem w śmierci jej ojca. Może i jeden raz doprowadziłem ją do śmiechu, ale nadal by ła oschła, zimna jak góra lodowa, zabójcza jak orka, dlatego przy Skadi starałem się nie przechwalać nagłą popularnością. Moja popularność chy ba wcale nie zaskoczy ła Ody na. Stary wiedział już co nieco o sławie; o ty m, jaka jest ulotna i nietrwała. Może nawet mu odpowiadało, że oszołomił mnie jej blichtr. Szczerze mówiąc, kiedy patrzę na to z perspekty wy czasu, zastanawiam się, czy to nie Ody n we własnej osobie rozpowszechniał opowieści o moich dokonaniach. Jego kruki Hugin i Munin co rano wy ruszały w światy w poszukiwaniu wieści. Stary zaś siedział sam, nie licząc głowy Mimira. Szkoda może, że już wtedy nie zastanowiło mnie, co też ta głowa mu szepcze, dlaczego nagle tak bardzo zainteresowały go plotki i bajdy, ale ten nowy narkoty k – sława – tak mnie upajał, że, przy znaję, przestałem trzy mać rękę na pulsie. Thry m stał się moją szansą; dzięki niemu wszedłem do pierwszej ligi. I sam zacząłem wierzy ć w tworzący się mit: że zasługuję na specjalne traktowanie, że stoję ponad prawem. Duma, ta najbardziej boska z wad, złapała mnie za kark. By łem cudownie nieświadomy upadku, który mi szy kowała… Zdarzy ł się, gdy objeżdżaliśmy z Thorem Midgard. Objazd, jak się przekonałem, to niezbędny element, jeśli chce się podtrzy mać zainteresowanie fanów. Gromowładny zawsze lubił podróżować, a ja najlepiej czułem się z dala od żony. Wy ruszy liśmy z Asgardu jego ry dwanem, minęliśmy Żelazny Las i udaliśmy się na wschód, obserwując, czy nic się nie dzieje wśród olbrzy mów skał. Zajrzeliśmy na Północ, żeby się upewnić, że olbrzy mi lodu nadal siedzą cicho. A potem w przebraniu wy braliśmy się w głąb Midgardu, ciekawi, co też ludzie o nas opowiadają, gotowi podsunąć im kilka nowy ch history jek. Pierwszej nocy Thor się uparł, żeby śmy zakosztowali zwy kłej gościnności. Wbił sobie do głowy, że musimy zapukać do czy ichś drzwi w ludzkiej postaci, żeby się przekonać, jakim poparciem cieszy my się wśród zwy kły ch ludzi. Ja tam wolałby m przy zwoity zajazd z obfitą strawą i porządny m łożem – nie pogardziłby m też dziewkami do rozgrzania. Ale Thor nie chciał nawet o ty m sły szeć i w końcu wy brał skromniutką, pokry tą strzechą chatkę na skraju rozlewiska. Wy glądała fatalnie, co otwarcie mu powiedziałem. – Co komu po sławie, skoro nie można nocować w najwspanialszy ch dworach? – Och, proszę cię – mruknął. – Ci rolnicy to sól ziemi Dziewięciu Światów. A poza ty m wy obraź sobie, co zrobią, kiedy się dowiedzą, kim jesteśmy. Latami będą sobie o ty m opowiadać. I ty m sposobem zapukaliśmy do skromny ch drzwi i poprosiliśmy o ły żkę strawy, którą gotowała gospody ni. Tandetny kicz, wiem, ale Pan Burz by ł panem sy tuacji, a jego zdaniem tak właśnie postępują bogowie. Przedstawiliśmy się jako Artur i Szczęściarz – Thor zawsze mrugał jak oszalały, gdy podawaliśmy te imiona, przy puszczałem więc, że zostaniemy rozpoznani, zanim posiłek dobiegnie końca. Jak się okazało, nie miałem racji. To by li prości ludzie i nie zorientowali się, z kim mają do czy nienia. Niecierpliwiłem się coraz bardziej, ale Thor ty lko mnie szturchał i mrugał znacząco, a kiedy zapadła noc, pogodziłem się, że spędzimy ją w tej chacie, i starałem się jak najlepiej wy korzy stać to, co miałem do dy spozy cji. Na bardzo skromny posiłek dostaliśmy duszone warzy wa. Za posłania służy ły wszy stkim słomiane sienniki. Ale rodzina by ła bardzo miła – rodzice w średnim wieku, nastoletni sy n Thialfi i ładniutka córka Roskva. Thor wpadł na jeden ze swoich genialny ch pomy słów – zaproponował, że da im mięso, którego na wieczerzy zabrakło. Prowadził ze sobą kilka kóz, które zgarnął gdzieś po drodze. Upojony własną szczodrością
podarował je rodzinie, ale zaznaczy ł, że nie wolno im rozłupy wać kości – taki sprawdzian posłuszeństwa, powiedzmy. Thor miał obsesję na punkcie szacunku. Cóż, można sobie na to pozwolić, kiedy waży się sto pięćdziesiąt kilogramów. Nasi gospodarze by li wzruszeni darem. Rodziców zamurowało z wrażenia, za to dzieci zasy py wały nas py taniami. Skąd przy by wamy ? Czy jesteśmy bogaci? Czy widzieliśmy morze? Thialfi, chłopiec, wy py ty wał głównie Thora, za to dziewczy nka Roskva co chwila zerkała na mnie zza zasłony rzęs. Wszy scy bawili się świetnie, o ile ktoś gustuje w takich imprezach: pojedliśmy, pospaliśmy, a rano Gromowładny zebrał wszy stkie pozostałości z wczorajszej uczty i szy kował się do śniadania z chleba i szpiku. Kiedy jednak dokładnie obejrzał porzucone kości, zobaczy ł, że jedną ktoś rozłupał – a zatem nie usłuchał jego rozkazu. – Czego wam zabroniłem? – zapy tał, ukazując się im w swojej prawdziwej postaci. Thialfi szeroko otworzy ł oczy. – O rany. O rany. Ty jesteś Thor – stwierdził. – Wiem o ty m – pry chnął Gromowładny. – Wiedziałem. Wiedziałem! – krzy knął chłopiec. – Thor, ten Thor! Pan Burz! Bóg gromów! – Tak – burknął Thor. – O ile sobie przy pominam… – O rany – ciągnął Thialfi. – Uwielbiam cię. A ten numer, kiedy przebrałeś się za pannę młodą i… – Nie o ty m! – sy knęła Roskva. – No dobra. Albo wtedy, kiedy uratowałeś Idun, wy rwałeś ją z łap olbrzy mów lodu i… – To akurat by łem ja – zauważy łem. Dziewczy na szeroko otworzy ła sarnie oczy. – O bogowie, ty jesteś Loki – wy krztusiła. – Mój ukochany bóg Asgardu. Thialfi, ty durniu, to jest Loki. Loki, bóg ognia i oszustwa, we własnej osobie. Thor i Loki, w naszy m domu, a my o niczy m nie mieliśmy pojęcia! – Nieważne – burknął Thor, ciągle wściekły. – Zlekceważy liście mój rozkaz. Zapłacicie za to ży ciem. Zauważy łem dy skretnie, że zabijanie fanów nie poprawi mu wizerunku publicznego. Cała rodzina już gięła się w ukłonach, kajała i cieszy ła, jakby nigdy wcześniej nie widzieli boga. Ja, szczerze mówiąc, czułem niesmak, ale na Thora podziałało to zupełnie inaczej. – No dobrze, daruję wam. Thialfi i Roskva nie posiadali się ze szczęścia. Dziewczy na wy ciągnęła skądś mały różowy notesik oraz kawałek węgla i prosiła, żeby m się wpisał. Chłopak chciał obmacać ramiona Thora, żeby się przekonać, czy jego muskuły są tak potężne, na jakie wglądają. – Jak zostaje się bogiem? – zapy tał ojciec. – Można się tego nauczy ć? A może trzeba się z ty m urodzić? Bo sy n w kółko powtarza, że chciałby kiedy ś zostać bogiem, ale nie wiem, czy to dobry wy bór. Nie wiem, czy gospodarstwo jednak nie jest lepsze. Thor zapewnił, że boskość ma swoje zalety. – To jak, musiałeś się tego uczy ć czy ktoś cię zrekrutował? – dopy ty wał się Thialfi. Gromowładny odparł, że jedno i drugie po trochu.
– Skąd bierzesz, panie, te wszy stkie pomy sły ? – Matka zwróciła się do mnie. – I te twoje genialne plany ! Nie mam pojęcia, jak udaje ci się to wszy stko wy my ślić! Tak same z siebie przy chodzą ci do głowy ? Uśmiechnąłem się i odparłem, że tak, same z siebie. Rodzice by li pod wielkim wrażeniem. – Roskva jest by stra jak na dziewczy nkę – oznajmiła matka z dumą w głosie. – Ma mnóstwo pomy słów, sama nie wiem, skąd je wszy stkie bierze. A mój Thialfi, o, jest szy bki jak wiatr. Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak szy bko biegał. Nie uważacie, że mają ten, no, wiecie… potencjał? Widziałem, do czego zmierzają, i już miałem na końcu języ ka uwagę, że brak nam czasu, by pielęgnować młode talenty, gdy zobaczy łem minę Thora i zakląłem w duszy. Rzadko się zdarza, że Gromowładny na coś wpadnie; jeszcze rzadziej jest to dobry pomy sł, ale kiedy już wbije sobie coś do głowy, trudno mu to z niej wy bić. A Thor wpadł na jakiś pomy sł; widziałem to po blasku w jego oczach, rumieńcu na twarzy i zjeżonej brodzie. – Nawet o ty m nie my śl – mruknąłem. – Daj spokój, Loki. Są takie fajne. Chciałby m je zatrzy mać. – Nie ma mowy – uparłem się. – Co niby z nimi zrobisz? – Thialfi mógłby nosić za mną broń – zauważy ł. – A Roskva mogłaby nam gotować i sprzątać. Zgódź się, Loki. To ty lko dzieci. I światów poza nami nie widzą. Przy pomniałem mu, że jego ostatni podopieczni skończy li jako pieczeń. Zby ł mnie głośny m śmiechem. – Cały Loki – stwierdził. – Uwierz mi, będzie super. I ty m sposobem zdoby liśmy dwoje wy znawców. Thialfi by ł wielkim fanem Thora, Roskva – niżej podpisanego. Ale z perspekty wy czasu stwierdzam, że popełniliśmy błąd, zabierając tę dwójkę w nieznane. Fani są równie niestali jak sława, a jeśli dopuścić ich zby t blisko, ry zy kujemy, że obnaży my naszą słabość – najpierw wy znawcom, później wrogom. A potem można już ty lko runąć.
LEKCJA ÓSMA
Słońce Północy Tam, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, wszystko jest możliwe. Lokabrenna
N
A RAZIE WĘDROWALIŚMY PRZEZ PUSTKOWIA i bezdroża. Znad bagien nadciągała mgła. Choć o tej porze roku na Północy słońce właściwie nie znika z nieboskłonu, by ło zimno, ponuro i nieprzy jemnie. Nagle zatęskniłem za domowy m ogniskiem i kuchnią Sigy n, ale Thor za wszelką cenę chciał zaimponować naszy m nowy m towarzy szom; zresztą mnie także nie uśmiechała się my śl o powrocie, zanim nie pokażemy im, na co nas stać. I tak we czwórkę pokonaliśmy ostatni łańcuch lodowców i doszliśmy nad cieśninę, za którą wznosiły się w niebo potężne góry. To Utgard – Najdalsza Północ. Sły szeliśmy o tej krainie, choć o ile wiedzieliśmy, nawet Ody n nie zapuścił się tak daleko. Mówiło się, że przez sześć miesięcy w roku słońce znika za hory zontem, wszy stko skuwa mróz, a na granatowy m niebie tańczą zorze polarne. Lato trwało krótko, zaledwie trzy miesiące, ale wtedy władzę przejmował Chaos; słońce nigdy nie zachodziło, roślinność szalała i jeśli wierzy ć legendom, wszy stko by ło możliwe. Ja tam wolałem trzy mać się od tego miejsca z daleka, ale Thialfi i Roskva nie odry wali od nas oczu, wpatrzeni jak w gwiazdy, a ich uwielbienie – ich miłość – ciąży ła nam jak jarzmo. Chy ba obu nas trochę poniosło – nie wiem, jak inaczej mógłby m to wy tłumaczy ć. Upajaliśmy się sławą; woleliśmy ponieść idioty czne ry zy ko, niż zawieść oczekiwania wy znawców. Na brzegu znaleźliśmy starą łódź, wy płowiałą jak kości, ale całą. Postanowiliśmy zostawić na lądzie ry dwan Thora i przeprawić się do krainy zorzy polarnej. W zatoce właściwie nie by ło kry. Pokonaliśmy ją w niecałe dwadzieścia cztery godziny i wy lądowaliśmy na rozległej białej plaży, gdzie pod nogami trzeszczały nam kawałki drewna i kości dawno padły ch zwierząt. Wy ciągnęliśmy łódź na brzeg, daleko poza zasięg fal przy pły wu, zabraliśmy bagaże i ruszy liśmy w głąb lądu. Góry wy dawały się równie odległe jak po tamtej stronie cieśniny, większość lądu porastał las – ciemny, gęsty, pachnący ży wicą, pełen zwierząt i roślin, jakich żadne z nas nigdy nie widziało. Tutejsze drzewa wy sokością niemal dorówny wały Yggdrasilowi; na ich pniach uwijały się czarne wiewiórki, a między nimi rosły grzy by wy sokości dorosłego mężczy zny. By ło to dziwne, niepokojące miejsce, im dalej brnęliśmy w las, ty m większy odczuwałem niepokój. Coś nas obserwowało z ukry cia. Czułem to insty nktownie. – Boisz się wilków? – zapy tał Thor i parsknął śmiechem. – A to dobre: ojciec wilków trzęsie portkami na my śl o krewniakach. Zauważy łem, że fakt, iż jestem ojcem Fenrisa, nie przeszkodziłby mu schrupać mnie ze smakiem, gdy by ty lko naszła go ochota. Zresztą skoro w tej krainie grzy by osiągają takie rozmiary, strach pomy śleć, jak wy glądałby tu wilk – że już o wężu nie wspomnę. – Wężu? – wtrącił się Thialfi. – My ślisz, że są tu węże?
Wzruszy łem ramionami. – Któż to wie? Możliwe. Chłopiec się wzdry gnął. – Nie znoszę węży. Zwłaszcza takich zielony ch, które kry ją się wśród trzcin, i takich brązowy ch, wy grzewający ch się przy ścieżce, niemal niewidoczny ch, i jeszcze ty ch wielkich, zwieszający ch się z drzew… I wtedy do mnie dotarło, że prawdopodobnie trafił mi się towarzy sz podróży jeszcze bardziej iry tujący niż Honir. Rozważałem, czy nie zamknąć mu ust runą Naudr, ale by ł wielkim fanem Thora, obawiałem się więc, że Gromowładny się wkurzy, że uciszy łem jego wielbiciela. Tak więc brnęliśmy przez las, ja coraz bardziej zdenerwowany, Thialfi z zapałem rozprawiający o wężach. Nagle zaczął padać taki monotonny, drobny deszcz, który może ciągnąć się w nieskończoność. Woda spły wała nam po plecach, wy pełniała las zapachem gnijącego drewna i mokrej ziemi. By łem już głodny, ale nigdzie nie widzieliśmy dzikich zwierząt, a na razie jeszcze nie miałem ochoty na wiewiórki. – Jestem zmęczona – jęknęła Roskva. Z jej spojrzenia wy czy tałem, że liczy ła na moją pomoc. – Czy nie czas rozbić obozowisko? Rozejrzałem się dokoła i nagle zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, jak długo już idziemy. Nadal by ło jasno, ale o tej porze roku słońce niemal nigdy nie zachodzi, a wy dawało mi się, że jest już dosy ć późno. Nie podobała mi się perspekty wa noclegu w ty m lesie, ale nie mieliśmy wy boru. Jak okiem sięgnąć nie widzieliśmy żadnego schronienia, żadnego domu, nawet leśnego szałasu. Wędrowaliśmy wąską ścieżką, aż w końcu doszliśmy do polany, na której stał budy nek. Dziwna, bezkształtna budowla; nie dwór, ale i nie chata, bez okien i drzwi, za to z otworem od ziemi niemal po sklepienie. By ł jednak dość spory i choć nie wy glądał (ani nie pachniał) najlepiej, przy najmniej mógł nam zapewnić schronienie na noc. – Przenocujmy tu dzisiaj – zaproponowałem. – To chy ba opuszczony budy nek. Dzieci spojrzały na mnie z powątpiewaniem. Może spodziewały się, że bogowie wy my ślą coś lepszego. My jednak mieliśmy za sobą wielogodzinny marsz. By łem zmęczony i zmarznięty. Jaskinia, budy nek, cokolwiek – zapewni nam schronienie i do rana osłoni przed deszczem. Położy liśmy się więc, udało się nam przespać jakąś godzinkę, zanim nie obudził nas łoskot, a po nim – złowrogi pomruk, a potem ziemia zakoły sała się jak łódź podczas sztormu… – Trzęsienie ziemi! – krzy knął Thor. – Super – mruknąłem. Thialfi i Roskva przy warli do siebie, bladzi i przerażeni. Rzuciłem się do wy jścia, podświadomie oczekując skalnej lawiny, ale huk zaraz ucichł, podobnie jak drżenie. Po chwili wrócił spokój. Jeśli to trzęsienie ziemi, już się skończy ło. Na dworze nadal lał deszcz. Rozważaliśmy, czy nie wy jść na zewnątrz. Kolejne trzęsienie mogłoby zatarasować nam wy jście z tej dziwnej budowli. Z drugiej strony perspekty wa noclegu w lesie wy dawała się mało kusząca. – Nie wy daje mi się, żeby śmy na zewnątrz by li bezpieczniejsi niż tutaj – zauważy ł Thor. – W lesie mogą czaić się wilki albo coś gorszego. Moim zdaniem zostańmy w środku. Wewnątrz przy najmniej łatwiej się bronić, kiedy coś nas zaatakuje. Sły szałem, że w ty ch okolicach trafiają
się potwory. – Teraz mi to mówisz? – mruknąłem. Tak więc wy cofaliśmy się w głąb jaskini, gdzie w półmroku znaleźliśmy boczne pomieszczenie. By ło w nim cieplej i bezpieczniej, gdy by doszło do walki. Zasnęliśmy, ale nie spałem zby t dobrze; dwukrotnie budziły mnie odgłosy – jakby stłumione huki. By ć może to Thor puszczał bąki przez sen, choć w głębi duszy w to wątpiłem. Naciągnąłem opończę na głowę i usiłowałem nie zwracać uwagi na dziwne odgłosy, jednak cztery godziny później to właśnie ja podkradłem się do wejścia, żeby sprawdzić, co się właściwie dzieje. Pierwsze, co zobaczy łem, to stopy wielkie jak stodoła. Okazało się, że należą do śpiącego olbrzy ma, który chrapał na całe gardło. Powiedziałem Thorowi: – To wiele tłumaczy. Te odgłosy to nie trzęsienie ziemi. Najwy raźniej nie ty lko ty puszczasz bąki przez sen i chrapiesz jak wieprz. Wy szedł na zewnątrz, żeby to zobaczy ć na własne oczy. Towarzy szy łem mu – w bezpiecznej odległości. Kiedy Thor się zbliżał, olbrzy m otworzy ł jedno oko (wielkie jak drzwi do stodoły i szare jak głaz) i stwierdził: – Witaj, malutki. – Ktoś ty ? – zapy tał Gromowładny, któremu najwy raźniej nie w smak by ło, że ktoś zwraca się do niego per „malutki”. – Skry mir – odparł olbrzy m głosem głębokim jak ocean. Przy jrzał się nam uważniej. – Jeśli się nie my lę, ty jesteś Asa-Thor. A to Loki, bóg oszustwa. Przy znałem mu rację. Uśmiechnął się. – Sły szałem różne opowieści – mruknął. – Ale my ślałem, że jesteś trochę większy. Nie widzieliście przy padkiem mojej rękawicy ? – Wy prostował się i rozejrzał dokoła. – O, jest! I wtedy zrozumiałem; to właśnie w niej spędziliśmy noc! Giganty czna skórzana rękawica jednopalczasta – to miejsce na kciuk stanowiło mniejszą jaskinię, w której przenocowaliśmy. To też tłumaczy ło intensy wny zapach kóz i dziwny materiał ścian – nie by ł to ani kamień, ani drewno, ani żaden inny znany mi budulec. Thialfi i Roskva wy szli na dwór i bojaźliwie przy glądali się Skry mirowi, on ty mczasem założy ł rękawicę, zarzucił plecak i wstał, gotów do drogi. Nagle jednak coś przy szło mu do głowy. – Jeśli chcecie poznać moich krewniaków, nasza twierdza jest niedaleko stąd. W Utgardzie. Pokażę wam drogę. Zastanawialiśmy się przez chwilę. Jak już mówiłem, o Utgardzie wiele się sły szało. Docierały do nas plotki o fortecy wbitej głęboko w wieczną zmarzlinę, mogącej równać się z Asgardem, gdzie zasiada mistrz magii i run. Jednak nikt nigdy nie zapuścił się wy starczająco daleko na Północ, by potwierdzić te pogłoski, choć jeśli by ło w nich choćby ziarno prawdy, nie powinniśmy zapuszczać się tam ty lko we dwóch. Ale Thialfi i Roskva nie odry wali od nas oczu i… cóż, co mam powiedzieć? – Dobrze – mruknął Thor.
– Pójdę z wami tak daleko, jak będę mógł – obiecał Skry mir. – Sam na razie nie wracam do Utgardu, ale podprowadzę was do bram miasta. Chodźcie ze mną, poniosę wasze bagaże. Tak więc oddaliśmy mu nasze plecaki, a w nich – resztki zapasów i suche ubrania, po czy m ruszy liśmy w drogę – za Skry mirem. To znaczy usiłowaliśmy dotrzy mać mu kroku, ale olbrzy m przemieszczał się tak szy bko, że zaraz zostaliśmy w ty le. Nawet Thialfi, młody i pełen energii, ty lko biegiem mógł go dogonić i on też wkrótce opadł z sił. Jednak nietrudno by ło mieć Skry mira na oku – zostawił za sobą szlak połamany ch drzew. Szliśmy za nim, z każdą godziną coraz głodniejsi i bardziej ziry towani, aż w końcu dogoniliśmy go w kępie wiekowy ch dębów, gdzie siedział na posłaniu i właśnie kończy ł giganty czną kolację. Thor podszedł do niego z gniewną miną. Skry mir uśmiechnął się szeroko. – A, tutaj jesteś, Asa-Thor – sapnął. – Właśnie miałem się położy ć. Padam z nóg po cały m dniu na dworze. – A kolacja? – burknął Gromowładny. – Ależ proszę bardzo – zawołał Skry mir. – Jedzenie jest w moim chlebaku. Ja idę spać. – Otulił się kocem i wkrótce chrapał głośno jak grzmot. Ale supła na trokach plecaka nie dało się łatwo rozwiązać. Thor mocował się na darmo, zanim zwrócił się do niżej podpisanego. – Weź, ty spróbuj. Dobry w ty m jesteś. Ale ja też nie mogłem sobie poradzić. Sznurki by ły zby t śliskie, zby t mocno związane. Poprosiłem o pomoc Thalifego i Roskvę, licząc, że ich małe paluszki załatwią sprawę, ale i im nie udało się otworzy ć chlebaka. – Skry mir zrobił to celowo – sapnął Thor. – Upokarza nas od samego początku. Ciągle nam udowadnia, jacy jesteśmy mali. Wzruszy łem ramionami. – To nic trudnego dla gościa wielkości sporej góry. Gromowładny chwy cił za młot. – Im większa wy sokość, ty m dramaty czniejszy upadek – oznajmił i opuścił Mjølnira na głowę Skry mira. Olbrzy m się obudził. – Co to? – zapy tał. – Czy żby liść spadł mi na głowę? – Poruszy ł się i przewrócił na drugi bok. – Thor, to ty ? Zjadłeś już kolację? Gromowładny by ł tak zaskoczony, że ty lko szeroko otworzy ł usta i gapił się na niego pusty m wzrokiem. – No to śpij dalej – poradził Skry mir. – Rano pogadamy. Dwie minuty później spał jak kamień i chrapał jak stado świń. A my wy mieniliśmy znaczące spojrzenia, wzruszy liśmy ramionami i szy kowaliśmy się do snu z pusty mi brzuchami. Co okazało się trudniejsze, niż mi się zdawało. Nawet tu, pod drzewami, to dziwne światło budziło niepokój. Środek nocy, a słońce wciąż czerwono mieniło się między gałęziami. Nie mogłem zasnąć, zwłaszcza że Thorowi burczało w brzuchu niemal tak głośno, jak chrapało się Skry mirowi. Umierałem z głodu, a mimo to wiedziałem, że nie poproszę olbrzy ma o pomoc w rozsupłaniu plecaka. Po pierwsze, Gromowładny rozerwałby mnie na strzępy, a potem
popełniłby samobójstwo ze wsty du. Po drugie, by li z nami Thialfi i Roskva i oczekiwali od nas czegoś więcej. I tak leżałem, głodny, niespokojny, i głowiłem się, co ja tu właściwie robię, skoro w Asgardzie mam żonę. Tak, aż tak nisko upadłem. Niemal zatęskniłem za Sigy n. W końcu Thor usiadł. Widziałem, że coś kombinuje, ale przebiegłość nie jest jego mocną stroną. Spod zmrużony ch powiek obserwowałem, jak podchodzi do Skry mira. Miał z sobą młot i wiedziałem, że to nie przelewki. Nieudany zamach na olbrzy ma – i to na oczach wielkich fanów – pewnie nie dawał mu spokoju. Po raz kolejny zamachnął się i uderzy ł z całej siły … Skry mir się obudził. – Co jest? – zapy tał. – Chy ba gałązka spadła mi na głowę. Czy to ty, Asa-Thor? Czemu nie śpisz? Czy to już ranek? Thor wy raźnie tracił rezon. – To nic takiego – burknął. – Śpij dalej. Olbrzy m odwrócił się na drugi bok i wkrótce smacznie chrapał. Ty m razem Gromowładny odczekał dłużej, ale wiedziałem, że nie śpi. Thor nie potrafi ukry ć agresji, a gniewne pomruki, zgrzy tanie zębami, burczenie w brzuchu i zwierzęce odgłosy zdradzały jego frustrację. W końcu wstał, porwał młot, podszedł do Skry mira i wy mierzy ł mu taki cios między oczy, że oszołomione ptaki spadały z drzew, łamały się drzewa, a ziemia zadrżała. Olbrzy m usiadł. – Czy już ranek? – zapy tał. Thor by ł wy raźnie poruszony. – Chy ba na drzewie jest ptasie gniazdo – mruknął Skry mir i wstał. – Dałby m sobie rękę uciąć, że coś spadło mi na głowę. Ale co tam, to drobiazg. Fajnie, że już nie śpicie. Czas w drogę. Jedliście już śniadanie? Thor warknął ty lko niezrozumiale. – No, to idziemy. Do mojego domu już niedaleko. Ale słowo ostrzeżenia. Moi pobraty mcy nie nawy kli do obcy ch i nie lubią arogancji. Może w Asgardzie wy, bogowie, jesteście pępkiem świata, ale tu, w świecie zewnętrzny m, jesteście ty lko mały mi uzurpatorami. Utgard-Loki i jego wojownicy nie mają głowy do takich bzdur. – Utgard-Loki? – powtórzy łem ze zdumieniem. – Król tej krainy. A co? My ślałeś, że jesteś jedy ny m Spry ciarzem we wszy stkich światach? A potem wstał i szy kował się do drogi. Po uprzednim dobry m humorze nie by ło śladu. Tego ranka wy dawał się zaskakująco opry skliwy. – Idę w góry, na północ – oznajmił. – Na waszy m miejscu wróciłby m do domu. Nie bardzo was widzę wśród mieszkańców Utgardu. Ale jeśli nalegacie, proszę bardzo. Miasto jest na wschodzie, nie dalej jak dzień drogi stąd. – Zarzucił sobie plecak na ramię (oczy wiście z naszy m doby tkiem) i ruszy ł przez las naburmuszony, bez słowa pożegnania. – O rany, już za nim tęsknię – mruknąłem. – Po prostu marzę o poznaniu jego krewniaków. – Odwróciłem się w stronę, z której przy szliśmy. – Do rana powinniśmy wrócić nad cieśninę. – Co? Zawracamy ? – Thialfi spojrzał na Thora. – Po ty m jak cię upokorzy ł? Roskva milczała, ale widać by ło, że trzy ma stronę brata.
Usiłowałem im wy jaśnić, że odwaga to nie to samo co głupota. Miasto, pełne olbrzy mów pokroju Skry mira, odporny ch na ciosy młota, we władzy króla, według którego bogowie to słodcy malutcy uzurpatorzy, należało według mnie omijać szerokim łukiem. Ale Thor przeszy ł mnie wzrokiem. – Idziemy do miasta – zdecy dował. – Chcę poznać tego ich króla. A ty idziesz ze mną. – Tak? – Tak. I tak ruszy liśmy na wschód, do Utgardu, na spotkanie naszej klęski.
LEKCJA DZIEWIĄTA
Świat Zewnętrzny Im większa wysokość, tym większy upadek? Ciekawe, co góry na to. Lokabrenna
W
POŁUDNIE WYSZLIŚMY Z LASU pod ty m dziwnie jasny m niebem, dotarliśmy do przełęczy, poniżej której rozciągały się trzy dziwne doliny, równe jak brakujące zęby, choć jedna by ła wy raźnie głębsza. Za nimi znajdowały się równina i forteca, o której mówił Skry mir – Utgard, największa twierdza, jaką kiedy kolwiek widzieliśmy, której mury mogły się równać z forty fikacjami Asgardu. Podeszliśmy bliżej i zastukaliśmy w wielkie żelazne wrota. Bez odzewu. – Wiesz, jednak spodziewałem się cieplejszego powitania – mruknął Thor. – Czego niby ? Tłustego cielca? – zażartowałem. – Swoją drogą, pieczona wołowina by łaby całkiem, całkiem… Thialfi i Roskva przy glądali mi się wielkimi oczami. – My ślicie, że damy radę tam wejść? – zapy tał chłopiec. Przez wielkie kraty zajrzeliśmy do środka; wieże Utgardu przy prawiły nas o zawrót głowy. Thor pięściami walił w bramę, krzy czał, żeby ktoś nam otworzy ł, szarpał za pręty – na nic. Nikt nas nie sły szał, wrota trwały nieruchomo jak gdy by nigdy nic. – Siłą nie damy rady – zauważy łem. – Ale rozmiar to nie wszy stko. – Przecisnąłem się między żelazny mi sztachetami i poradziłem pozostały m, by poszli w moje ślady. Dzieci usłuchały, ale Thor, potężniejszy i szerszy w barach, musiał najpierw rozsunąć rękami pręty, zanim się między nimi zmieścił. Od razu skierował się do najokazalszego domostwa, dworu wzniesionego z surowo ciosanego białego kamienia, o drzwiach z cały ch pni dębowy ch z okuciami z żelaza. Stały otworem; zajrzeliśmy do środka i zobaczy liśmy mnóstwo olbrzy mów, płci obojga, w różny m wieku. Siedzieli przy giganty czny ch stołach, rozwalali się na ławach, pili i świętowali. Pod ścianami stały ich tarcze, a w ich wy polerowany ch powierzchniach odbijały się światła ty sięcy świec. Jeden olbrzy m siedział u szczy tu stołu na krześle wy ższy m niż pozostałe. – To na pewno Utgard-Loki – stwierdziłem. Weszliśmy do środka. Chwilę trwało, zanim nas zauważy li. Najpierw zaczęli się uśmiechać, potem – śmiać. Thor gniewnie zacisnął zęby. – Co was tak bawi? – burknął. Rechotali coraz głośniej. Gromowładny zagry zł usta i nie zwracając na nich uwagi, parł w kierunku króla. – Witaj, Utgard-Loki – zacząłem. – Wiem, kim jesteście – odezwał się. – W naszy m świecie wieści szy bko się rozchodzą. Ty to
zapewne Thor, Pan Burz. Wiesz, my ślałem, że jesteś większy. Gromowładny zabulgotał coś niezrozumiale. – Choć oczy wiście wielkość to nie wszy stko – ciągnął król. – Może posiadasz zdolności, o który ch nie mamy pojęcia. Zazwy czaj nie wpuszczamy tu by le kogo, chy ba że jest w czy mś dobry. Jakie macie talenty ? Pokażcie nam! Wtedy już skręcało mnie z głodu. Skry mir odebrał większość naszy ch zapasów, a po drodze nie znaleźliśmy nic, nie licząc garści jagód. Nagle zdałem sobie sprawę, że ostatni porządny posiłek, jaki jadłem, to by ł tamten gulasz z koźliny przed kilkoma dniami. – No dobrze – mruknąłem. – Ja coś potrafię. Idę o zakład, że jem szy bciej niż wy. Król olbrzy mów przy jrzał mi się badawczo. – Tak sądzisz? – Cóż, zawsze mogę spróbować. Wy kombinowałem, że ty m sposobem przy najmniej dostanę coś do jedzenia. Tak więc olbrzy mi wnieśli wielki półmisek piec zonego mięsiwa i ustawili na stole. Pachniało tak smakowicie, że z trudem się powstrzy małem, by nie rzucić się na nie od razu. – Logi! – zawołał król do pobraty mca w rogu sali. – Może ty spróbujesz? Spojrzałem na niego i przez chwilę wy dawało mi się, że skądś go znam. Może to by ło coś w jego aurze, jakby mgnienie Chaosu. Wzruszy łem ramionami. I co z tego, pomy ślałem. Nie taki znowu wielki. Na pewno dam mu radę. Utgard-Loki posadził nas naprzeciwko siebie, po obu stronach stołu. Mieliśmy jeść prosto z półmiska, najszy bciej, jak to możliwe, a kiedy skończy nam się mięso, okaże się, który pożarł więcej. Cóż, zaczęło się nieźle. Thialfi i Roskva mnie dopingowali. Pochy liłem głowę i jadłem najszy bciej, jak umiałem. Nie przy pominam sobie, by m kiedy ś by ł równie głodny, a Logi, czy jak mu tam, chy ba odży wiał się regularnie. Podniosłem głowę, dopiero gdy skończy liśmy, i przez chwilę wy dawało się, że mamy remis. Wtedy jednak Utgard-Loki zauważy ł, że owszem, zjadłem całe mięso, ale jego Logi pożarł też kości – i półmisek też. – Brawa za odwagę, frajerze – burknął Logi i opadł z powrotem na stół. Thialfi i Roskva zwiesili smętnie głowy. Zerknąłem na Utgard-Lokiego z ukosa. Nie podobał mi się ten facet, i to ani trochę. I nie chodziło ty lko o jego sposób by cia czy o to, że nosił jedno z moich imion. Widziałem w nim coś dziwnego, coś w jego aurze. Usiłowałem posłuży ć się runą Bjarkán, prawdziwy m wzrokiem, ale sala tak lśniła od odbić wy polerowany ch olbrzy mich tarcz, że niczego nie mogłem by ć pewny. Poza jedny m – facet by ł przebiegły. Przebiegły i chy ba niebezpieczny. Spojrzał na Thialfiego. – Wy glądasz na jednego ze zwy kły ch ludzi – stwierdził. – Czy potrafisz coś, co mnie rozbawi? – Szy bko biegam – odparł chłopiec. – U nas w domu jestem najszy bszy. Utgard-Loki skrzy wił się z powątpiewaniem. – No dobra – mruknął w końcu. – Wy ścig! Będziesz się ścigał z Hugim. – Skinął na jednego
z młodszy ch olbrzy mów, którzy obserwowali nas z daleka. – Chodźmy na dwór, zobaczy my, który okaże się szy bszy. Za dworem rozciągał się długi pas murawy. – Tutaj odby wają się zawody – oznajmił król. – Zobaczy my, co potrafi ten młodzieniec. Wy ścig składał się z trzech etapów. W pierwszy m Thialfi wy startował świetnie, ale Hugi by ł na mecie o ty le wcześniej, że zdąży ł zawrócić i go powitać. – Nieźle – przy znał Utgard-Loki. – Skoro już widziałeś, jak biega nasz Hugi, może za drugim razem bardziej się przy łoży sz. Ty m razem chłopak pobiegł jeszcze lepiej. Widziałem wy siłek na jego twarzy ; stopy niemal nie doty kały ziemi. Ale i tak olbrzy m by ł szy bszy ; machał do Thialfiego, gdy ten dobiegał do mety. Utgard-Loki się uśmiechnął. – Nieźle jak na malucha z Midgardu. Ale ty m razem musisz naprawdę wy kazać się nie lada umiejętnościami, żeby równać się z Hugim. Chłopiec szy kował się do trzeciego wy ścigu. Ty m razem, o ile to w ogóle możliwe, pobiegł jeszcze szy bciej. Ale i tak przeciwnik by ł od niego lepszy, przemknął jak bły skawica i dopadł mety na długo przed Thialfim. – Godna podziwu determinacja – zauważy ł Hugi – ale chy ba wszy scy wiemy, kto zwy cięży ł. Thor, który obserwował to wszy stko, zaciskając zęby, podszedł do tutejszego króla. Lepiej niż pozostali dostrzegałem sy mptomy : Pan Burz tracił cierpliwość. – O, to ty, Asa-Thor – odezwał się Utgard-Loki. – Czy i ty masz talent, który m chciałby ś się pochwalić? Sły szałem różne opowieści, ale po ty m, co widziałem do tej pory, jestem gotów je między bajki włoży ć. To nie sztuka imponować ludziom czczą gadaniną. Co innego zmierzy ć się z prawdziwy mi mężczy znami… – Z łatwością przepiję was wszy stkich – warknął Thor. Król olbrzy mów znacząco uniósł brew. – Konkurs opilstwa? Czy żby ? – żachnął się. – Ale uprzedzam cię, tu w Utgardzie nie wy lewamy za kołnierz. Kiedy nadchodzi zima i zapada ciemność, niewiele jest do roboty … – Dawajcie! – wrzasnął Thor. – Zaraz zobaczy sz. W Asgardzie nikt nie może się ze mną równać, nawet sam Wszechojciec uznaje moją wy ższość. – Dobra – zgodził się Utgard-Loki. Poszliśmy za nim do sali biesiadnej, gdzie służący przy niósł do stołu bardzo wy my ślny zakrzy wiony róg. – Moi ludzie piją z tego ry tualnego naczy nia. Najlepsi zawodnicy opróżniają go jedny m haustem, reszcie wy starczają zazwy czaj dwa. Zobaczmy, jak ty sobie poradzisz, malutki Thorze. Gromowładny poczerwieniał na twarzy. Nie przy wy kł do kpin, a żarty z jego rozmiarów nie mogły skończy ć się dobrze. Spojrzałem na róg. Bardzo długi, tak, ale Utgard-Loki chy ba nie wiedział, ile Thor potrafi wy pić. Pomy ślałem, że ty m razem chy ba jednak nie docenił bogów. Pan Burz zaczerpnął tchu i uniósł naczy nie do ust. A potem zaczął pić wielkimi ły kami. Pły n pachniał, według mnie, jak piwo; słabe, lekko słonawe. By łem pewien, że z czy m jak z czy m, ale z takim napitkiem Gromowładny poradzi sobie bez trudu. Ale kiedy w końcu oderwał się od rogu i dy sząc ciężko, zajrzał do środka, poziom pły nu niemal się nie zmienił. – Nic nie szkodzi – zapewnił król olbrzy mów. – Jest jeszcze dość napoju jak dla takiego malca
jak ty. Spróbuj jeszcze raz. Chy ba dasz radę. Tutaj nawet kobiety i dzieci osuszają róg przy trzeciej próbie. Thor nic nie powiedział, bo znowu pił. Wy czuwałem jego wściekłość. Widziałem napięte mięśnie jego szy i. Pił i pił, aż poczerwieniał na twarzy … A kiedy w końcu odsunął róg od ust, wy dawało się, że piwa uby ło najwy żej na dwa centy metry. Gromowładny potrząsnął głową jak rozdrażniony pies. – Cóż, jeśli to wszy stko, na co stać Asgard… – mruknął Utgard-Loki z uśmiechem. – Aż dziw, że tak długo zdołaliście się utrzy mać. Wasi wrogowie są chy ba bardzo naiwni, wierząc we wszy stko, co sły szą o twojej mocy i potędze. – Moja moc? – ry knął Thor. – Proszę bardzo, sprawdź ją. Jakie tu macie ciężary ? Król by ł wy raźnie rozbawiony. – Chy ba nie powinienem dopuścić, żeby ś się znowu skompromitował, ale nasi młodzieńcy mają zabawę o nazwie „podnieś kotka”. Może spróbujesz. W inny ch okolicznościach nie proponowałby m tego osobie twojej postury … – uśmiechnął się pod nosem – ale może nas zaskoczy sz. Zacmokał i spod stołu wy sunął się kot. Bardzo duży czarny kot o senny ch żółty ch ślepiach. – I co ja mam z nim zrobić? – zdziwił się Thor. – Jak to co? Podnieść z podłogi, ma się rozumieć. Ty lko sobie czegoś nie naciągnij; to duży kot, a ty jesteś jakiś cherlawy. Gromowładny warknął gniewnie, zaparł się i chwy cił zwierzę dwiema rękami. I szarpnął – ale kot ty lko wy pręży ł grzbiet i zamruczał, nie odry wając łapek od posadzki. Thor poprawił uchwy t, ale zwierzę zdawało się nie mieć kości, wiło się i wierciło. Thor nadal nie mógł go podnieść. W końcu objął je ramionami i szarpnął z całej siły, jego ręce zdawały się wy ciągać, wy dłużać… Kot przestał mruczeć i oderwał od posadzki jedną łapkę. Rozległy się upokarzające oklaski gigantów. Thialfi ukry ł twarz w dłoniach. Pan Burz z gniewem zwrócił się do króla. – Walcz ze mną – zaproponował. – Bez żadny ch sztuczek, kotów, gierek. Walcz ze mną. – Ale że ja? – zdziwił się Utgard-Loki. – Och, proszę cię. My ślałem, że nauczy łeś się odrobiny pokory. Nikt na ty m dworze nie zechce walczy ć z kimś tak mały m jak ty. To nie fair i świadczy łoby o nas bardzo źle, gdy by śmy choćby nawet spróbowali. – Boisz się mnie – stwierdził Thor. – Ależ skąd – zapewnił król olbrzy mów. – Ale mógłby m zrobić ci krzy wdę. Wiesz co? Moja niania lubi się czasem posiłować. Jest twardsza niż na to wy gląda i przy wy kła do zapasów z dziećmi. – Podniósł głos. – Elli! Chodź tutaj! Do sali weszła bardzo stara kobieta. Siwiuteńka, zgięta wpół; spomiędzy zmarszczek świeciły by stre oczka. Thor tak bardzo zaciskał zęby, że sam widok sprawiał mi ból. Ale staruszka zarechotała głośno na wieść, że ma walczy ć. – Świetnie! – zawołała i odrzuciła kostur. – Od śmierci męża nie by łam tak blisko mężczy zny. Pokaż, co masz w sobie, chłopczy ku! – Z ty mi słowami rzuciła się na Pana Burz. – A ja? – sy knęła Roskva, która obserwowała to wszy stko z ży wy m zainteresowaniem. – Czemu ja nie mogę konkurować?
– Nie wy głupiaj się – wy sapał ciągle zdy szany Thialfi. – Kobiety mają siedzieć i patrzeć, ewentualnie podawać braciom miód. Roskva z całej siły kopnęła go w piszczel. – Au! Uśmiechnąłem się po raz pierwszy tego dnia. Ty mczasem Thor i Ellie walczy li na poważnie. Początkowo Gromowładny się powstrzy my wał, nie chcąc skrzy wdzić staruszki, ale szy bko zdał sobie sprawę, że jest silniejsza, niż na to wy gląda. Elli wcale nie by ła słaba; a gdy usiłował powalić ją na ziemię, twardo trzy mała się na nogach, śmiała się w głos i wbijała mu kościste palce w co wrażliwsze części ciała, aż biedak musiał przejść do obrony, żeby to ona go nie położy ła. Nagle staruszka obróciła się i wy kręciła mu rękę do ty łu. Thor się uwolnił, ale stracił równowagę i przy klęknął na jedno kolano. Olbrzy mi ry czeli try umfalnie. Gromowładny poczerwieniał. Thialfi spojrzał na Roskvę. Czułem ich rozczarowanie. Ta straszna chwila, gdy bóg okazuje się ty lko człowiekiem – koszmar. Mnie także skalała klęska; w oczach naszy ch młody ch przy jaciół nie by liśmy bogami, ty lko pokonany mi, poślednimi herosami. Niech to szlag, ależ zabolało. Powoli do mnie docierało, że sława to nie ty lko gorące dziewczy ny i darmowe piwo. To także klątwa oczekiwań – i gory cz niespełnienia pokładany ch nadziei. Może dlatego zawsze tak niechętnie odnosiłem się do ojcostwa; może insty nktownie wiedziałem, jak bardzo zabolałoby rozczarowanie, gdy by m zobaczy ł je w oczach moich sy nów. – Dość tego – orzekł Utgard-Loki. – Wy stawiliśmy naszy ch gości na różne próby. Teraz nadszedł czas odpoczy nku. Późno już. Wszy scy jesteśmy zmęczeni. Przez resztę wieczoru jedliśmy, piliśmy i słuchaliśmy muzy ki w wy konaniu sług tutejszego króla. W Utgardzie, na szczęście, nie grano na lutniach, ty lko na gitarach, na który ch grajkowie wy czarowy wali długie, smętne melodie. Upojony zwy cięstwem Utgard-Loki by ł równie wielkoduszny, jak przedtem prostacki: dostaliśmy najlepsze kąski mięsiwa, najlepsze miejsca za stołem. Nie mogliśmy się ty m jednak należy cie cieszy ć – Thora i mnie zżerał wsty d, Thialfi i Roskva przeży li wielki zawód – ale król olbrzy mów robił, co w jego mocy, by le jak najbardziej uprzy jemnić nam poby t w swoim mieście. Spaliśmy na miękkich łożach pod gruby mi futrami, a rano, gdy wstaliśmy, gospodarz już na nas czekał. Po raz kolejny nas karmił i poił, choć jego poddani jeszcze spali w sali biesiadnej, a potem nas odprowadził do bramy i dalej, na przełęcz. – Tu się pożegnamy – oznajmił, zatrzy mał się i w końcu na nas spojrzał. Do tej pory żadne z nas nie by ło specjalnie rozmowne. Thor nadal nie pogodził się z porażką, Roskva się dąsała, bo jej nikt nie zaproponował walki o nasz honor, a Thialfi ciągle uty kał po wy ścigu. Powiedzmy sobie szczerze, wszy stkich nas upokorzono i chcieliśmy o ty m jak najszy bciej zapomnieć. – I co powiecie o moim mieście? – zapy tał Utgard-Loki z uśmiechem. – Jak my ślicie, jakie wrażenie zrobiliście na mnie i moich poddany ch? Thor posępnie pokręcił głową. – Chy ba wszy scy wiemy, że delikatnie mówiąc, nie popisaliśmy się – odparł. Utgard-Loki uśmiechnął się znowu.
– Powiem tak – zaczął. – Gdy by m wiedział, jaki z ciebie siłacz, Asa-Thor, jak wielka jest moc bogów Asgardu w porównaniu z moim ludem, nie dopuściłby m was nawet na sto sześćdziesiąt kilometrów od miasta. Wiecie, że by liście o krok od śmierci? – Nie rozumiem – wy mamrotał skonfundowany Thor. Ale ja zaczy nałem się domy ślać. Miasto wy pełniała moc. W sali biesiadnej aż roiło się od run; by ło ich zby t wiele, by m zdołał wszy stkie nazwać. Gra pozorów, pomy ślałem, możliwa dzięki magii. A król olbrzy mów? Oszust, jeśli wierzy ć Skry mirowi; oszust, zdolny wy kiwać samego boga oszustwa. – A ja tak – odparłem. – Skry mir to ty, prawda? Utgard-Loki się uśmiechnął. – Tak jest, Skry mir to ja. Widziałem was z daleka i chciałem się dowiedzieć, co wy za jedni, i czy możecie nam jakoś zagrozić. Pamiętacie mój chlebak z waszy mi zapasami? Posłuży łem się Naudr, runą wiążącą, nic dziwnego, że nie mogliście go otworzy ć. A później, kiedy Thor usiłował rozwalić mi czaszkę ty m swoim młotkiem, fajna zabawka, tak swoją drogą, ale koniec końców liczy się to, co jesteś w stanie nim zrobić, jemu się ty lko wy dawało, że mnie atakuje, w rzeczy wistości walił w przełęcz, tę z trzema prostokątny mi dolinami. Te doliny to ślady jego młota. Thor nigdy nie sły nął z by strości umy słu. Przez chwilę analizował słowa olbrzy ma, by w końcu zapy tać: – A później? – Logi, mój człowiek, który pokonał Lokiego przy stole – Utgard-Loki puścił do mnie oko – to ogień w czy stej postaci i dlatego wy dawał ci się znajomy, i dlatego też strawił nie ty lko jedzenie, ale i półmisek. A Thialfi, który biegał tak szy bko, że nie wierzy łem własny m oczom, ścigał się z Hugim, My ślą. A ty, Asa-Thor… – Ponownie zwrócił się do Thora, który podejrzanie poczerwieniał na twarzy. – Róg, z którego tak dzielnie piłeś, by ł połączony z morzem; kiedy wrócisz na plażę, zobaczy sz, jak bardzo cofnęły się wody. Kot to sam Jormungand, wąż, który swoim ciałem oplata ziemię i pożera własny ogon, a ty podniosłeś go tak wy soko, że niemal wy wlokłeś go z morza. A jeśli chodzi o moją nianię Ellie… – Utgard-Loki pokręcił głową. – To by ła Starość ucieleśniona, a nawet ona zdołała jedy nie rzucić cię na jedno kolano. – Umilkł i po kolei wodził po nas wzrokiem. – I dlatego teraz się pożegnamy – oznajmił. – Już nigdy nie zobaczy cie ani mnie, ani mojego miasta. Magia skry je nas po wsze czasy. Możecie nas szukać do woli, a i tak nie znajdziecie. Złóżmy to na karb doświadczenia, dobrze? Ży j i daj ży ć inny m, zawsze to powtarzam. Sły sząc te słowa, Thor zrobił się fioletowy na twarzy. Chwy cił Mjølnira, zamierzy ł się do ciosu, ale zanim młot opadł, oszust Utgardu zmienił postać i zniknął. Pozostał po nim ty lko lekki swąd spalenizny i aura, wbita mocno w ziemię. Odwróciliśmy się w stronę Utgardu, ale tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się lśniące miasto o imponujący ch murach i wieżach – teraz widniała jedy nie trawiasta równina i pustka, jak okiem sięgnąć. – O rany – sapnął Thialfi. – Po prostu… o rany. Niech no ty lko ludzie o ty m usły szą. Spojrzałem na niego. – Na twoim miejscu trzy małby m języ k za zębami. – To jeszcze nie koniec – wy cedził Thor. Wzruszy łem ramionami. Ależ owszem, i on także o ty m wiedział.
– Spójrzmy prawdzie w oczy – stwierdziłem. – Wy kiwał nas. Im bardziej będziemy to wałkować, ty m większy m echem rozniesie się po Midgardzie. Wracajmy do domu, a jakby ktoś py tał, nigdy nas tu nie by ło. I tak wróciliśmy do Asgardu, jak gdy by nigdy nic. Odstawiliśmy Thialfiego i Roskvę do domu. Obaj mieliśmy już dość sławy, aplauzu i oczekiwań fanów, wracaliśmy więc boczny mi drogami, w ludzkiej postaci, nie zwracając na siebie uwagi. Żaden z nas ani słowem nie zająknął się o tej wy prawie do kraju nocnego słońca. Choć czasami, kiedy patrzy łem na Ody na, zastanawiałem się, czy jednak nie wie więcej, niż daje po sobie poznać. Mimo to opowieść ta rozeszła się po cały m Midgardzie, ciesząc się nawet większą popularnością niż historia ślubu Thora i Thry ma. Już wkrótce wszy scy sły szeli o ty m, jak boski oszust dał się pokonać własną bronią. Jedni śmiali się złośliwie, inni ze współczuciem, a jeszcze inni brali moją porażkę do serca, jakby m celowo sprawił im zawód. Thor wy szedł z tego obronną ręką, tak mi się przy najmniej wy daje. Przecież inteligencja nie by ła jego mocną stroną. Ale ja nigdy tak naprawdę nie doszedłem do siebie. Okazało się, że jestem omy lny – a to kiepska cecha u boga – i niechętny podziw, który sobie zdoby łem, rozpły nął się zdecy dowanie za szy bko. Oczy wiście to wszy stko wina Thora. To on obstawał, żeby zabrać Thialfiego i Roskvę. To on chciał przeprawić się do krainy wiecznego dnia. To on wreszcie zdecy dował, że udamy się do Utgardu. A teraz, tak po prostu, bańka my dlana pry sła. Ulotne zadowolenie rozpły nęło się jak dy m. Moja sława ponownie zmieniła się w niesławę. Na sercu znów poczułem bolesny ucisk drutu, a ilekroć patrzy łem na moich bliźniaków, ty lekroć widziałem ich zawód. I to by ło najgorsze. Rozczarowanie w ich oczach. I dlatego z czasem coraz bardziej mi doskwierały skalane usta, skalana dusza, skalana reputacja. Słowa zawsze stanowiły moją broń. Teraz słowa mnie zdradziły. Za dużo czasu spędzałem w postaci jastrzębia, za mało spałem, za dużo piłem. I przez cały ten czas miałem w uszach dwa słówka, które wirowały mi w głowie jak kruki Ody na. Dwa słowa, jeden cel: Dopaść Thora.
LEKCJA DZIESIĄTA
Pióra Wróbel w garści oznacza jedynie łajno na palcach. Lokabrenna
Ż
E ŁATWO NIE BĘDZIE, wiedziałem od razu. Prakty cznie niezniszczalny, nawet bez Mjölnira,
bez ognioodporny ch rękawic, bez pasa mocy Thor by ł trudny m przeciwnikiem. Nie żeby m chciał posłuży ć się siłą. Jedy ną słabością Thora wy dawała się ufność i ją właśnie postanowiłem wy korzy stać. Po pierwsze, musiałem zastawić pułapkę, w którą mógłby m go zwabić. To okazało się trudniejsze, niż przy puszczałem. Nie dlatego, że nie miał wrogów – przeciwnie, we wszy stkich światach aż roiło się od ty ch, którzy ży wili do niego urazę – ale dlatego, że nikt nie wierzy ł, że mógłby m go zdradzić. Nasza sława przy czy niła się także do powstania idioty czny ch plotek o łączącej nas przy jaźni, a to w połączeniu z moją reputacją króla forteli i oszustwa oznaczało, że każdy, do kogo się zwracałem, od razu (bardzo niesłusznie zresztą) zakładał, że nie można mi zaufać. Nie, gra w otwarte karty odpadała z góry. Musiałem wy kazać się spry tem i finezją. Sprawić, że ofiara uzna mój pomy sł za swój. Czy li niezły przekręt. Tak więc pod postacią sokoła udałem się do olbrzy mów lodu. Zjawiłem się tu po raz pierwszy od śmierci Thry ma, a moim celem by ł jego następca, ponury, brutalny Geirrod. Sły szałem o nim, wiedziałem, że jest ambitny i by stry, że lubi polowania z sokołami i że w niety powy sposób chwy tał ptaki, które chciał wy szkolić. Sły szałem też, że nienawidzi Thora, który zabił jego krewniaka, i dlatego idealnie pasował do planu, który uknułem. Jednak po śmierci Thiassiego i Thry ma żaden przy wódca olbrzy mów lodu nie odważy łby się zawrzeć ze mną układu. Nie, musiałem jakoś inaczej podejść Geirroda, pozwolić, by mu się wy dawało, że to on ma mnie w garści. Niezby t kusząca perspekty wa, fakt, ale żeby wy grać, trzeba czasem ostro zagrać. Tak więc poleciałem do obozu olbrzy ma, gdzie osobiście trenował sokoły, usiadłem na pobliskiej gałęzi i pozwoliłem, by sprawy potoczy ły się swoim torem. Pułapka by ła prosta, ale skuteczna. Na gałęziach drzewa, na który m przy cupnąłem, my śliwy rozlał swego rodzaju klej. Gdy chciałem odlecieć, okazało się, że przy warłem do gałęzi, a zanim zdąży łem zareagować, wy lądowałem w klatce. Co za upokorzenie. Oczy wiście przez całe to żałosne zajście pozostałem w postaci sokoła, szarpałem się, dziobałem i tłukłem skrzy dłami. By stre oczy Geirroda rozbły sły, gdy na mnie spojrzał. – O tak, ten ma ikrę. Sam będę go szkolił. Założę mu kaptur, będę karmił ochłapami i wy hoduję sobie doskonałego my śliwego. Ły pnąłem na niego gniewnie. Wy dawał się świetnie bawić. Nie podobało mi się, że tkwię w klatce, że zakłada mi kaptur, ale Geirroda otaczała magia i wiedziałem, że bły skawicznie mnie
rozpozna. Krzy knął coś przez ramię. Podeszły do niego dwie nijakie dziewczy ny Gjalp i Greip i we trójkę wpatry wali się w niżej podpisanego. – W ty m sokole jest coś dziwnego – stwierdził Geir rod. – Popatrzcie na jego oczy. Zamknąłem ślepia i udawałem, że śpię. – Ktoś ty ? – zapy tał. – Zdradź swoje imię. Oczy wiście ani mi się śniło to robić. Posłuży ł się wtedy zaklęciem – rzecz nazwana – pokonana – i gdy by m by ł zwy czajny m ptakiem, potwierdziłoby moją niewinność. Jednak fakt, że udało mi się ukry ć przed nim imię, mu wy starczał. Tak więc znowu otworzy ł klatkę i z całej siły ścisnął mnie za gardło. Usiłowałem się wy rwać, ale Geir rod umiał obchodzić się z sokołami. – Widzę, że nie jesteś zwy kły m ptakiem – powiedział. – Zdradź swoje imię, bo pożałujesz. Przy puszczam, że pożałowałby m o wiele bardziej, gdy by się dowiedział, że go wrabiam. Udawałem więc durnia i milczałem. – Dobrze więc – warknął. – Poczekam. Ciekawe, co powiesz po ty godniu. – Uniósł wieko masy wnej, okutej żelazem skrzy ni, wrzucił mnie do środka i zatrzasnąwszy je, zostawił mnie w dusznej ciemności. Nie by ły to chwile chwały niżej podpisanego. Olbrzy m zamknął skrzy nię na kłódkę. Głodny i przerażony, nie mogłem się przeobrazić, miałem w sobie za mało magii, zresztą oszczędzałem ją, żeby ukry ć aurę przed moim dręczy cielem. Czekałem, aż mnie wy puści, aż zrozumiałem, że Geirrod nie żartował – naprawdę uwięził mnie na ty dzień, bez powietrza i jedzenia, chy ba że go posłucham. To by ło jak powtórka z Thassiego, ty le że ty m razem sam się w to wpakowałem. Znajdowałem się tam, gdzie chciałem, choć po kilku dniach zacząłem się zastanawiać, czy jednak na pewno dobrze zrobiłem. Oczy wiście Geirrod musiał uwierzy ć, że mnie złamał; problem w ty m, że nie wiedziałem, czy to wy trzy mam. Mijały kolejne dni. By łem głodny i spragniony, aż wreszcie, po siedmiu dobach, Geirrod uniósł wieko i znowu złapał mnie za gardło. – No i jak? Ukażesz mi się wreszcie? Rozpaczliwie chwy tałem powietrze. Smakowało cudownie, przeraziło mnie jednak, jak bardzo osłabłem przez te siedem dni. Jeszcze trochę, a całkiem opadnę z sił. A mimo to kurczowo trwałem w postaci sokoła; wiedziałem, że skoro mnie podejrzewał, i tak będę bezradny, zdany na jego łaskę i niełaskę. – No, jak sam chcesz. Jeszcze ty dzień – powiedział i znowu opuścił wieko. Szczerze mówiąc, nie najlepiej sobie radzę w zamknięciu. Niżej podpisany to wolny duch, niestworzony po to, by tkwić za kratami. I znowu ociekałem potem, cierpiałem z głodu, nasłuchiwałem stłumiony ch odgłosów na zewnątrz. Siedem dni później mój dręczy ciel ponownie uniósł wieko obitej żelazem skrzy ni. – No i co powiesz? – zapy tał. Zamrugałem, oślepiony nagły m blaskiem, i gorączkowo nabrałem powietrza. By łem już bardzo słaby. Skręcałem się z głodu i pragnienia, miałem połamane, zakurzone pióra. – Liczę do trzech – uprzedził Geirrod. – A potem czeka cię kolejny ty dzień w skrzy ni. Raz.
Dwa… – Litości – wy sapałem, przy jmując prawdziwą postać. Nie musiałem niczego udawać; znajdowałem się w naprawdę kiepskim stanie. Nagi, wy głodzony, na kolanach, z gardłem tak wy schnięty m, że z trudem wy doby łem z siebie głos. – Litości, błagam – powtórzy łem. Geirrod wy bałuszy ł ciemne oczy. – Znam cię – stwierdził powoli. – Ty ś jest ten spry ciarz Loki. Chciałem wstać – daremnie. O zmianie postaci nie by ło mowy. – Nie chcesz mnie – poinformowałem go. – Jestem niewiele wart. Spójrz ty lko. Nikt nie da ci za mnie okupu, nikt nawet nie zauważy mojego zniknięcia. Wy puść mnie, a dopilnuję, by ś otrzy mał sowitą zapłatę. Dam ci wszy stko, czego zapragniesz. Geirrod się zamy ślił. – Wszy stko? – Wszy stko, przy sięgam. Pieniądze, kobiety, władzę, zemstę… Powiedz ty lko, czego pragniesz. Geirrod my ślał coraz intensy wniej. – Zemsta, powiadasz? – Tak jest. – Uśmiechnąłem się pod nosem. – Masz moje słowo. – Dobrze – burknął. – Niech będzie zemsta. Sprowadź mi tu Thora. Bez tego młota, Mjølnira. Spojrzałam na niego ze strachem, choć w głębi duszy uśmiechałem się od ucha do ucha. – Ale Thor to mój przy jaciel. – Dałeś słowo – przy pomniał Geirrod. – Wiem, wiem, ale czy to musi by ć akurat on? – To Thor zabił Hrugnira, mego pobraty mca. Chcę, żeby zapłacił. Najwy ższą cenę. Cenę krwi. Tak, wiem, jestem aż za dobry. Olbrzy m połknął przy nętę, a ja zapewniłem sobie alibi, gdy by więc coś poszło nie tak i sprawa wy szła na jaw, Geirrod i jego córki przy sięgną, że zgodziłem się z powodu tortur. I tak dobiliśmy targu – miałem sprowadzić Thora, nieuzbrojonego, niczego niepodejrzewającego. Wtedy Gjalp i Greip zajęły się mną – nakarmiły, dały przy odziewek, przy gotowały posłanie. A rano, obolały i lekko zeszty wniały, ale z promienny m uśmiechem w duszy, odleciałem do Asgardu. Wcale nie tak trudno by ło namówić Thora, żeby mi towarzy szy ł. Zaproponowałem wy pad do znajomego olbrzy ma lodu, Geirroda, ojca dwóch piękny ch córek. Panowało lato, a to oznaczało obfite łowy, rzeki pełne ry b i zero śniegów w dolinach. Oczy wiście Sif nie przy padnie to do gustu, przy znałem, ale gdy by zostawił w domu swój młot i wy ruszy ł bez ry dwanu, to ona nawet się nie zorientuje, że nas nie ma. Na moją korzy ść przemawiał fakt, że Sif ciągle się na niego boczy ła za romansik na boku, w który wdał się z Jarnsaxą, wojowniczką z gór. Niby nie znosił ludzi gór, ale miał słabość do ich kobiet – szczupły ch, ciemnowłosy ch, silny ch i temperamentny ch (co może tłumaczy ć fakt, że przez lata narobił sobie ty lu wrogów). A Sif, która nie potrafiła utrzy mać języ ka za zębami, nigdy nie omieszkała skomentować jego zdrad. Tak więc ogłosiliśmy w Asgardzie, że wy bieramy się na ry by i przemknęliśmy się przez Bifrost, Pan Burz z winą wy pisaną na twarzy, ja – z sumieniem czy sty m jak u niemowlęcia.
I właściwie dlaczego miałoby by ć inaczej? Przecież gdy by Thor dochował wierności małżeńskiej, mój plan nie miałby szans powodzenia. I dlatego, tłumaczy łem sobie, jeśli podczas naszej eskapady Gromowładny ucierpi, wina będzie wy łącznie po jego stronie, nie mojej. Spotka go sprawiedliwość, którą mężczy źni jego pokroju zazwy czaj lekceważą, i dlatego wtedy o niej nie wspominałem (później zresztą też nie). Heimdall jak zwy kle odprowadzał nas wzrokiem. Oczy wiście wolałby m, żeby nas nie widział, ale przed by strookim Strażnikiem nic się nie ukry je. Udaliśmy się do Midgardu, cały czas podróżując główny mi gościńcami, wkroczy liśmy do królestwa olbrzy mów skał. Zbliżaliśmy się już do szczy tów przy północnej granicy, gdy na chwilę odpoczy nku zatrzy maliśmy się na górskiej przełęczy, gdzie, tak się złoży ło, mieszkała stara przy jaciółka Ody na. Miała na imię Grid, ży ła sama w małej chatce wy soko w górach. By ła takim klasy czny m sportowy m ty pem: polowała, chodziła na ry by, nosiła krótkie włosy i wy godne buty. W jedzeniu i piciu prawie nie ustępowała Thorowi, a pas siły, który dostała w prezencie od Starego, oznaczał, że w zapasach z niedźwiedziem kładła misia na łopatki. Miała też rękawice, żaroodporne, pokry te runami i zadziwiająco podobne do ty ch, które Thor, za moją namową, zostawił w Asgardzie. Spotkanie z nią to istny pech. Właściwie można by pomy śleć, że Stary, widząc, jak Thor i niżej podpisany wy my kają się z Asgardu, wy słał ją, żeby czuwała nad jego sy nem i dopilnowała, by nie wpakował się w żadne tarapaty. Czy żby Ody n jednak mnie podejrzewał? Ta my śl by najmniej nie dodawała mi odwagi. Jednak by ło już za późno na zmianę planów. Tak więc przy jęliśmy jej gościnę i poszliśmy z nią do jej chatki na skraju sosnowego lasu. A tam nakarmiła nas świeżo złowiony mi ry bami i ułoży ła do snu przy palenisku. Ugościła piwem i nalewką na miodzie, ja jednak nie miałem nastroju do picia. Coś mi tu nie pasowało. Sły szałem dzwonki alarmowe, a gdy w końcu zasnąłem, zapadłem w pły tki, męczący sen, z którego niedługo później wy trącił mnie cichy szept. Zamknąłem oczy i nasłuchiwałem. Grid i Thor nadal nie spali. Mój niepokój rósł; zdawało mi się, że padło w rozmowie imię Geirroda, czułem, że ta eskapada może się dla mnie kiepsko skończy ć. Nadal udawałem, że śpię, a kilka minut później podszedł do mnie Gromowładny i stał długo. Cały czas udawałem, że śpię, aż usły szałem, jak kładzie się na swoim posłaniu i chrapie głośno. Rano wy ruszy liśmy w dalszą drogę. Obserwowałem go bacznie, ciekaw, ile wie. Z niezadowoleniem patrzy łem, jak Grid poży cza mu pas mocy i żelazne rękawice. Chciałem zapy tać dlaczego, ale nie wiedziałem, jak zagaić, nie budząc podejrzeń. Nad wąwozem, przez który szliśmy, dostrzegłem dwa kruki – czy żby Munin i Hugin? – i zastanawiałem się, po raz kolejny, czy Ody n nas szpieguje. Ale dlaczego? Cóż – nie dotarł na szczy t, grając czy sto i uczciwie. Wy brał mnie, wiedząc, jaki jestem, i choć do tej pory dotrzy mał obietnicy przy jaźni i protekcji, nigdy do końca mi nie ufał. Tak naprawdę Stary nie ufał nikomu – nawet Thorowi, rodzonemu sy nowi – co, z perspekty wy czasu, tłumaczy, dlaczego wszy stko potoczy ło się tak, a nie inaczej. Jednak te ptaki nie dawały mi spokoju. Zresztą wiedziałem, że teraz już na pewno Geirrod i jego córki obserwują z daleka nasze nadejście, a kiedy zobaczą kruki albo zaczną coś podejrzewać, czekało mnie bardzo dużo bólu. Udaliśmy się dalej na północ, poza przełęcz Hindarfell, i w końcu dotarliśmy do brzegów rzeki
Vimur. By ła w ty m miejscu bardzo szeroka i by stra, wezbrana po wielu deszczowy ch miesiącach. Sprawę komplikowały skały i głazy, a na dodatek na przeciwległy m brzegu stała Gjalp, córka Geirroda z twarzą jak zakalec, i rzucała zaklęcie Logr, tak że rzeka wezbrała jeszcze bardziej, niosła błoto i żwir i lada chwila miała nas porwać ze sobą. Niech to szlag. Pewnie ich uprzedziły te cholerne kruki. Zawsze wiedziałem, że Geirrod jest śliski. Zamiast realizować ustalony plan, wolał pozby ć się nas obu jeszcze w drodze. Rzeka ciągle wzbierała – Gjalp ciągle rzucała zaklęcia – i czułem, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. – Loki, co to za baba? – zawołał Thor, przekrzy kując huk wody. – Znasz ją? Na wszelki wy padek przemilczałem, że baba na przeciwległy m brzegu to jedna z nadobny ch piękności, które mu obiecałem, ty lko z całej siły uwiesiłem się jego pasa, gdy wzbierająca woda porwała nas ze sobą. Gjalp się śmiała, patrząc, jak ży wioł miota nami, ciska na skały i korzenie. Thor chwy cił się martwego pnia, po czy m udało mu się wy ciągnąć nas na przeciwległy brzeg. Gjalp czmy chnęła, klnąc pod nosem, a my, mokrzy, zmarznięci i brudni, poczłapaliśmy w stronę dworu olbrzy ma. – A ten cały Geirrod – zaczął Thor. – Dobrze go znasz? – Nie najlepiej – odparłem ostrożnie. – Ale kiedy ostatnio by łem w tamty ch okolicach, bardzo pięknie mnie ugościł. – Naprawdę? – Naprawdę. Dwa ty godnie absolutnego lenistwa. A nalegał, żeby m został jeszcze dłużej. To go chy ba przekonało. Pod wieczór by liśmy już niedaleko dworu Geirroda. Miałem się na baczności, na razie jednak nic się nie działo. Ty lko służący powitał nas i zaprowadził do wy znaczonej kwatery. W zimie olbrzy mi lodu budują domostwa właśnie z lodu; w lecie przenoszą się do namiotów ze zwierzęcy ch skór, rozpięty ch na drewniany ch żerdziach, choć Geirrod miał też spory dwór nad rzeką. W obszerny m namiocie czekały na nas krzesło, lampa i dwa posłania ze skór łosi i jeleni. Poszedłem obmy ć się w strumieniu, Thor ty mczasem usiadł i zaraz zasnął. Wróciłem dziesięć minut później i zobaczy łem, że córki Geirroda usiłowały zastawić pułapkę na śpiącego. Jedna owinęła mu szy ję cieniutką garotą, druga go trzy mała, gdy siostra pozbawiała go ży cia. Błąd, dziewczy nki, duży błąd. Trzeba by ło zdać się na Lokiego. Wiecie, czego pod żadny m pozorem nie można robić w obecności Thora? (Poza majstrowaniem przy włosach jego żony Sif, ma się rozumieć)? Zakłócać mu drzemki. Kiedy wszedłem, usiadł gwałtownie i chwy cił je, po jednej w każdej dłoni. Gjalp i Greip krakały jak kruki, usiłując się przeobrazić, ale poży czone rękawice Grid im na to nie pozwalały i biedaczki mogły się ty lko bezradnie szarpać i miotać. Postawiłem na luz. – O, widzę, że już znasz Gjalp i Greip – zagaiłem. – Co to miało by ć? – ry knął Gromowładny. – Te potwory chciały mnie udusić! Bły skawicznie pozby łem się drutu. – Thor, niezby t to ry cerskie, zwłaszcza kiedy urocze córki naszego szanownego gospodarza chciały zrobić ci masaż relaksacy jny za pomocą trady cy jnego… hm… drutu masującego, z którego sły ną olbrzy mi lodu. Gromowładny się żachnął.
– Urocze córki? Fakt, przy znaję, to by ło bardzo naciągane. Podkreśliłem jednak, że Greip, choć z twarzą jak zakalec, miała jednak świetną figurę, a co do włosów; cóż, niektórzy lubią owłosione kobiety. Thor uważniej przy jrzał się Gjalp. – Ej, czy to nie ta baba, która wcześniej chciała nas utopić? – zapy tał sceniczny m szeptem. – Nie sądzę – odparłem. – Ta jest o wiele brzy dsza. – A po chwili do obu ślicznotek: – Może najpierw przy witamy się z waszy m ojcem, zanim okaże nam dalsze dowody swej gościnności? Na pewno już bardzo chce nas powitać. Ły pnąłem na Thora, który niechętnie puścił dwie paskudy i stał z nieco zagubioną miną, jakby zaskoczy ła go własna siła. Zapewne pas Grid pomagał, ale i bez niego Thor zazwy czaj nie zdawał sobie sprawy, jaki jest potężny. Wy starczy ło, żeby m popatrzy ł na jego ręce w żelazny ch rękawicach, by m poczuł lekki niepokój, i już miałem zaproponować, żeby śmy jednak się stąd wy nieśli, gdy wrócił sługa Geirroda i zapowiedział, że jego pan już czeka. – Czeka? – powtórzy łem. – O tak – zapewnił sługa. – Pomy ślał, że może zechciałby ś, panie, rozerwać się nieco przed wieczerzą. – Wieczerzą? – powtórzy ł Thor. – Rozerwać? – podchwy ciłem. Przemknęło mi przez my śl, że rozry wka według Geirroda zapewne bardzo się różni od tego, jak ja ją rozumiem. Ale Thor, w którego uszach słowo wieczerza brzmiało jak róg bojowy, rzucił się do drzwi, zanim zdąży łem cokolwiek powiedzieć. Poszedłem za nimi – cóż innego mogłem zrobić? Weszliśmy do środka, gdzie zamiast zwy kłego kominka, czekał na nas rząd palenisk usy tuowany ch wzdłuż ścian wielkiej sali. W środku by ło gorąco jak w piekle, wszy stko spowijała zdradziecka, czerwona łuna. Mnie tam to się podobało, ale Thor niespokojnie mruży ł oczy od dy mu. Gdzieś w głębi sali dostrzegłem Geirroda; trzy mał kowalskie szczy pce, a gdy weszliśmy, wy jął coś z paleniska i z całej siły cisnął w naszą stronę. By ła to wielka żelazna kula, rozgrzana do czerwoności. Szy bko przeobraziłem się w ogień. Thor jednak schwy tał kulę w rękawice i odrzucił z przerażającą siłą. Trafił olbrzy ma w brzuch, ale tam kula się nie zatrzy mała, pogruchotała mu żebra i uderzy ła w ty lną ścianę, obracając ją w proch. Jeśli to ty lko gra, niewątpliwie zwy cięży ła druży na Asów, ale znacie Thora; kiedy już wpadnie w szał, nie sposób go zatrzy mać. Obrócił dwór Geirroda w py ł, a wśród rumowiska poniewierały się szczątki ciał. Potem wy szedł na zewnątrz i dalej siał zniszczenie, a gdy najgorsze minęło, widziałem, jak, skąpany we krwi, rozgląda się wokół z głupią miną – zapewne pamiętał moje opowieści o zielony ch łąkach, błękitny m niebie i gospodarzu z dwiema śliczny mi córkami. Wolałem nie czekać, aż zaczniemy porówny wać nasze wersje. Przeobraziłem się w sokoła i wróciłem do Asgardu, powtarzając sobie, że muszę sporo odczekać, zanim znowu wejdę Thorowi w drogę. Rozzłoszczony, stawał się przerażający, ale rzadko długo chował urazę. Za jakiś ty dzień czy dwa szczegóły naszej wy prawy umkną mu z pamięci i wtedy będę znowu bezpieczny. Co innego olbrzy mi lodu. Wiedziałem, że karą za mój udział w ty ch wy darzeniach, choć przecież niezby t wielki, będzie zakaz wstępu do tego zakątka Midgardu. Powoli kończy ły mi się
opcje – miejsca, w który ch, w razie czego, mógłby m się schronić. A coś w powietrzu mówiło, że czas nadchodzi…
LEKCJA JEDENASTA
Okup Krew nie woda, ale złoto… złoto załatwi wszystko. Lokabrenna
W
SPOMINAŁEM, ŻE ŚWIATY kończy ły się już wcześniej. To oczy wiście nie do końca prawda. Światy nigdy tak naprawdę się nie kończą – znikają jedy nie ludy, które je sobie podporządkowały. Ład i Chaos nigdy nie przeminą, ale równowaga między nimi jest chwiejna i właśnie dlatego Stary nigdy dobrze nie sy piał, nigdy nie tracił czujności. Na razie szło nam całkiem nieźle. Dziesiątki bezpieczny ch lat, podczas który ch zdarzały się jedy nie sporady czne ataki olbrzy mów lodu i skał, który m nadal marzy ł się tron Ody na. GullveigHeid zapadła się pod ziemię; Chaos zdawał się spać. Ład by ł górą, nad naszy mi głowami rozciągało się jedy nie błękitne niebo. Oczy wiście właśnie w takich chwilach Generał czuł się najbardziej zagrożony. Stary stał się niezły m dziwakiem, wciąż podejrzewał wszy stkich o najgorsze insty nkty, wiecznie węszy ł podstęp, zawsze czujny, zawsze skry ty. Kiedy wróciłem z wy prawy z Thorem, okazało się, że przez cały ten czas Ody n siedział wy soko na tronie, w ty m swoim bocianim gnieździe, i rozmawiał ty lko z krukami i głową Mimira, otuloną siecią run. Skąd ta fascy nacja obciętą głową? Cóż, powrót z Krainy Umarły ch poszerza hory zonty. Czasami oznacza dar przewidy wania przy szłości – choć pamiętacie, co mówiłem: nie ufaj wy roczni. Jednak głowa Mimira, co zresztą zrozumiałe, miała Staremu za złe powrót do ży cia i wegetację w lodowaty m strumieniu, z tego powodu, choć Ody n by ł w stanie zmusić ją do mówienia, rzadko odzy wała się z własnej woli. Dlatego Generał spędzał z nią ty le czasu, szeptał schy lony nad sekretny m źródłem, kreślił runy na wodzie, wpatry wał się w mrok… Nikt nie wie, kiedy wy rocznia wy głosiła pierwszą przepowiednię. Stary zmusił ją do mówienia czy Mimir odezwał się z własnej woli? Dzisiaj nikt już nie jest niczego pewien, oczy wiście poza Generałem we własnej osobie i głową Mimira, o ile jeszcze istnieje. Jednak te trzy dzieści sześć zwrotek zmieniło nasz świat; zaćmiło nasze Słońce i Księży c, wy słało kruki Ody na daleko, do najgłębszy ch korzeni i najwy ższy ch konarów Jesionu Yggdrasil w poszukiwaniu… czego właściwie? Zrozumienia? Odkupienia? Śmierci? Jeśli o mnie chodzi, nie ma problemu. Bogom od dawna powodziło się zby t dobrze. Jednak także moja pozy cja stawała się wy raźnie zagrożona, a by najmniej nie spieszy ło mi się w zaświaty, czy to z rąk Asów, czy za sprawą Chaosu. Jeśli Wszechojciec naprawdę mnie szpiegował (a by łem o ty m coraz bardziej przekonany ), chciałem wiedzieć, dlaczego to robi. O co mnie podejrzewał? I tak, skoro nie udało mi się załatwić Thora, zabrałem się do Ody na. Wy my śliłem sobie, że gdy by udało mi się go namówić, żeby na jakiś czas opuścił Asgard, mógłby m wy badać,
dlaczego coraz bardziej się ode mnie oddala. Zawsze lubił nasze wspólne wy prawy, zaproponowałem więc wy pad do doliny w głąb kraju na polowanie i ry by. Zaprosiłem też Honira – choć wkurzający, jako jedy ny spośród bóstw nie ży wił do mnie specjalnej urazy. Zresztą w dawny ch dobry ch czasach nieraz wy puszczaliśmy się razem na łowy i liczy łem, że kierowany nostalgią Ody n coś chlapnie – albo nawet zechce mi się zwierzy ć. Ku memu wielkiemu zdumieniu Stary przy znał, że kilka dni z dala od domu dobrze mu zrobi. Wy glądał na zmęczonego, a długie włosy pod kapeluszem wy dawały się jakoś bardziej siwe. A jednocześnie chy ba się cieszy ł, że opuszcza Asgard; że wkłada najstarsze, najbardziej znoszone odzienie, że zarzuca na ramię wiekowy chlebak, udaje, że jest zwy kły m wędrowcem, sprzedający m swoje towary wszędzie, nawet na Krańcu Świata. Może właśnie tego potrzebował, dumałem, złudzenia normalności. Ale taką cenę płaci się za boskość – zapominasz, jak by ć człowiekiem. Tak więc przekroczy liśmy Tęczowy Most i wy ruszy liśmy w drogę – ja jeszcze na pożegnanie radośnie pomachałem Heimdallowi, który obserwował mnie z zaciśnięty mi ustami, takim wzrokiem, że gdy by spojrzenie mogło zabijać, no cóż, może nie skończy łby m w grobie, ale na pewno by łby m nieźle poobijany. Zmierzaliśmy pieszo na północ, na nasze stare tereny łowieckie, gdzie lato w pełni ty lko czekało na żeńców, a zwierzy na niemal tłoczy ła się w lasach. Doszliśmy do rzeki Strond, wijącej się między górami, i mijając kolejne wodospady, dotarliśmy do cienistego lasu. Podróżowaliśmy jako trzej wędrowcy, nieuzbrojeni, bez żadny ch oznak boskości. Przy znaję, że stanowiło to miłą odmianę od Asgardu, polity ki, napięć i intry g, nic, ty lko polować z procą i garścią kamieni, spać na kocu pod rozgwieżdżony m niebem, udawać, że jest się kimś inny m, kimś mały m i nieważny m. A jednak odgry waliśmy ty lko nasze role i wiedzieliśmy o ty m obaj, i Ody n, i ja. To by ł spektakl, pokaz, jak wszy stko mogłoby wy glądać, gdy by śmy obaj potrafili sobie zaufać. I tak polowaliśmy, śpiewaliśmy, żartowaliśmy i snuliśmy starannie ocenzurowane wspomnienia stary ch dobry ch czasów, a jednocześnie obserwowaliśmy się bacznie i zastanawialiśmy, kiedy padnie cios. Szliśmy w dół rzeki. Nadciągał wieczór, kiedy udało mi się upolować kolację – jedny m strzałem z procy ubiłem dorodną wy drę, która siedziała na brzegu rzeki i zajadała świeżego łososia. Podniosłem i wy drę, i łososia (oba zwierzęta niemal tej samej wielkości) i wróciłem do pozostały ch. Zaproponowałem, żeby śmy rozbili obozowisko na noc. – Mam lepszy pomy sł – zaproponował Stary. – Trochę dalej jest mała chata. Może udzielą nam gościny w zamian za mięso i ry bę. Cały Ody n. Nie py tajcie dlaczego; po prostu lubił zwy kły ch ludzi. Korzy stał z każdej okazji, każdego pretekstu, żeby poby ć w ich towarzy stwie. Spojrzałem na ry bę i mięso i wzruszy łem ramionami. – Dobrze. Zobaczy my, co oni na to. Zapukaliśmy do drzwi wiejskiej chatki. Chłop, zwał się Hreidmar, owszem, przy jął nas ciepło, póki nie zobaczy ł martwej wy dry. Jego oczy nagle stały się lodowato zimne. Wszedł do domu bez słowa. – Co go ugry zło? – mruknąłem. Ody n wzruszy ł ramionami. – Nie wiem, ale zaraz się dowiemy – odparł.
W ślad za Hreidmarem weszliśmy do chaty. Jego dwaj sy nowie Fafnir i Regin, siedzący przy ognisku, okazali się równie opry skliwi jak ojciec. Prawie się nie odzy wali, kiedy sadowiliśmy się przy palenisku, ty lko ły pali na nas wrogo. Niespecjalnie mi się to podobało i gdy by Stary nie nalegał, że-by spędzić tu noc, wolałby m chy ba zary zy kować nocleg pod goły m niebem. Jednak Ody n i Honir najwy raźniej nie zorientowali się, że nie jesteśmy tu mile widziani. W końcu zabrałem się do kolacji – nikt inny się nie kwapił, żeby coś przy gotować. Nasi gospodarze by li chy ba wegetarianami, bo nie tknęli ry by i nawet nie spojrzeli na mięso, co skwitowałem w my ślach stwierdzeniem, że ich strata, więcej dla nas, a potem ułoży łem sobie posłanie przy ogniu. Ody n i Honir zrobili to samo i zapadliśmy w głęboki sen. Cztery godziny później obudził mnie cios w twarz. Wszy scy trzej by liśmy skrępowani, a Hreidmar i jego dwaj sy nowie obserwowali nas czujnie. – Co jest? – burknął Ody n. Chciałem zmienić się w Ogień, ale się okazało, że oprócz zwy kły ch więzów krępują mnie też runy. Najwy raźniej chłop i jego sy nowie nie by li tacy zwy czajni, jak nam się wy dawało na pierwszy rzut oka; szkoda że nie przy jrzeliśmy się ich aurze, zanim zdecy dowaliśmy się tu przenocować. Hreidmar wy szczerzy ł pożółkłe zęby. – Który z was zabił mojego sy na? – warknął. – Twojego sy na? Nikogo nie… Pomachał skórą wy dry. – Ojej – bąknąłem. – To by ł twój sy n? – Tak, to on – odparł Hreidmar. – Bardzo lubił polować za dnia i często przy bierał tę postać. Wieczorami przy nosił zdoby cz do domu i dzielił się nią z ojcem i braćmi. No cóż, co mogę powiedzieć. Kto, na miłość boską, w sezonie my śliwskim włóczy się po lesie w postaci zwierzaka? I dlaczego łowić jako wy dra, skoro siecią schwy ta się więcej łososi? Nie, ten koleś chy ba nie miał zby t wiele oleju w głowie. Chciałem powiedzieć to na głos, ale spojrzałem na minę Hreidmara i ugry złem się w języ k. – Naprawdę bardzo mi przy kro – powiedziałem ty lko. – Rozumiesz chy ba, że nie miałem pojęcia, kim jest. Przecież gdy by tak by ło, nie przy szliby śmy tutaj. Hreidmar wy ciągnął nóż z pochwy. – Gadaj zdrów, jemu to ży cia nie przy wróci. A teraz zapłacisz za to, co zrobiłeś. Najwy ższą cenę. Cenę krwi. Cena krwi. Znowu? – Koniecznie musi by ć krew? – jęknąłem. – Czego chcesz? Dam ci wszy stko, czego zapragniesz, i jeszcze więcej. Hreidmar zmruży ł oczy. – Okup? – sapnął. – Uprzedzam, nie zadowolę się by le czy m. – Co ty lko zechcesz, przy sięgam. Hreidmar naradzał się z sy nami. W końcu ponownie zabrał głos. – Dobrze, niech tak będzie – powiedział. – Jeśli przy niesiesz mi ty le czerwonego złota, że
wy pełni skórę wy dry i zakry je ją całą, pozwolę wam odejść, tobie i twoim przy jaciołom. W przeciwny m razie… – Przesunął kciukiem po ostrzu noża i się uśmiechnął. Rozległ się nieprzy jemny dźwięk. – Rozumiem – mruknąłem. – Wy puść mnie zatem, a moich przy jaciół zatrzy maj jako zakładników. Honir wy dawał się mocno zaniepokojony, z twarzy Starego natomiast niczego nie dało się wy czy tać. Pewnie rozważał, jakie jest prawdopodobieństwo, że chcę ty lko ocalić własną skórę i zostawić ich na pastwę losu. Spojrzałem na niego. – Możesz mi zaufać – zapewniłem. – Wrócę najszy bciej, jak to możliwe. – A gdy Hreidmar zdjął zaklęcie runiczne, przeobraziłem się w sokoła i odleciałem, żeby szukać złota na okup za ży cie. Tak, wiem, co sobie my ślicie. Po co w ogóle zawracać sobie głowę okupem? Miałem przecież okazję, żeby załatwić Ody na, zadać cios w samo serce Asgardu, napawać się zemstą, o której od tak dawna marzy łem… Chwileczkę. Jedną chwileczkę. Wszy stko po kolei. Gdy by Hreidmar zabił Starego, dowiedziały by się o ty m wszy stkie światy. Thor oczy wiście naty chmiast by go pomścił, ale nie dałoby się ukry ć mojej odpowiedzialności za tę śmierć. Wszy scy bogowie zwróciliby się przeciwko mnie. Ścigaliby mnie wszędzie. Nigdy nie daliby mi spokoju. Zabiliby moich sy nków ty lko po to, żeby mieć pewność, że żaden nie będzie knuć zemsty, gdy dorośnie. A gdy by mnie dopadli – co bez wątpienia nastąpiłoby wcześniej czy później – torturowaliby mnie aż do śmierci, to równie pewne jak to, że węże są oślizgłe. Teraz więc rozumiecie, dlaczego postąpiłem tak, a nie inaczej. Mimo całej urazy, którą ży wiłem do Starego, nadal by ł moim największy m obrońcą. Bez niego nie miałem nikogo, wy leciałby m z Asgardu szy bciej niż śmierdzące odpadki. O nie, musiałem mieć Ody na po swojej stronie. Chciałem zaskarbić sobie jego wdzięczność. A czy ż jest na to lepszy sposób, niż ocalić mu ży cie, przy okazji ry zy kując własne? Gdy by m wcześniej wiedział, jak potężne runy posiada Hreidmar, by ć może nie spieszy łby m się tak bardzo do jego chaty. Ale sły szałem o nim co nieco, także i to, że jest bardzo chciwy złota, i miałem pewność, że cenny kruszec ukoi ból po stracie sy na. Tak, przy znaję, zaplanowałem to wszy stko. Chciałem, żeby Ody n miał wobec mnie dług wdzięczności. Mimo całej swojej inteligencji wy dawał się bardzo przewidy walny – Stary i jego sy mpatia do ludzi, jego skłonność do ty ch ciasny ch dolin i lasów. Każdy ma słabości – jego piętą achillesową by ł senty mentalizm i niżej podpisanemu bardzo szy bko udało się zwabić go w upatrzone miejsce, jednocześnie sprawiając wrażenie, że to jego pomy sł. Potem już poszło jak z płatka. Kilka kamieni może zdziałać o wiele więcej, niż się wam wy daje. Wy dra, człowiek… nawet cy tadela pada wskutek celnego rzutu kamieniem. Musiałem teraz ty lko zdoby ć dość czerwonego złota, by zapłacić okup za przy jaciół, i zmażę swoje grzechy. Py tanie, gdzie znajdę złoto. W pierwszej chwili pomy ślałem o Świecie Podziemny m. Krasnoludy zawsze miały ogromne zapasy złota, ty m razem jednak coś mi mówiło, że Ivaldi i sy nowie mogą odmówić pomocy. Zamiast tego wy ruszy łem więc nad morze, do ukry tego wśród jaskiń dworu Aegira, boga burz, i jego żony Ran. Stanąłem w progu, przemoknięty do suchej nitki i nagusieńki. Nie żeby im to szczególnie przeszkadzało; w Świecie Podwodny m mało kto zawracał sobie głowę ety kietą. Ran by ła boginią
topielców; wraz z Aegirem rządziła głębinami, podczas gdy Njörd, bóg morza, panował nad falami i dbał o bezpieczeństwo ry baków. Dwór Aegira wy dawał się ogromny, oświetlony podwodny m światłem, ociekający wodą. Na ścianach lśniły podmorskie klejnoty i masa perłowa. Ran zasiadała na tronie zrobiony m z jednej wielkiej muszli, blada jak morska piana, świdrowała mnie oczami jak ostry gi. Podszedłem do tronu i skłoniłem się nisko. – Stary ma kłopoty – powiedziałem – a ja pewien plan, ale musisz mi pomóc. Czy poży czy sz mi swoją sieć? Sieć by ła jej największy m skarbem. Utkana z magii nie do zerwania, służy ła Ran do chwy tania żeglarzy, którzy zapuścili się za głęboko. Podała mi ją niechętnie. – Co będziesz łowił? – zapy tała. – Złoto. Z siecią w dłoni pożegnałem się i rozejrzałem po głębinach. Znalazłem się w wielkiej jaskini, w której pionowy szy b prowadził z powrotem na górę. Zarzuciłem sieć. Tak się składa, że wiedziałem, iż krasnoludy mają krewny ch w cały m Świecie Podziemny m, a jeden z nich, Andvari, bardzo lubił szukać skarbów i złota na dnie morskim. Dzięki runicznej sieci Ran szy bko go wy czułem, schwy tałem i wy ciągnąłem. By ł zdany na moją łaskę. Oczy wiście zdąży ł zmienić postać. Dzięki runie Bjarkán widziałem, że w moją sieć złapał się ogromny szczupak, szarpał się, szamotał i szczerzy ł zęby. Wy powiedziałem proste zaklęcie – rzecz nazwana – pokonana – i posługując się jego prawdziwy m imieniem, zmusiłem, by przy brał prawdziwą postać. Chwilę później na ziemi siedział człowieczek i jęczał żałośnie, oplątany siecią. – Co tu robisz? Czego chcesz? Wy glądał na dotkniętego i przerażonego zarazem. Nie zdziwiło mnie to; lud Andvariego by ł o wiele mniej agresy wny niż krewni Ivaldiego. Drobniejsi, przy pominali gobliny, od który ch zaroiło się w głębinach i Świecie Podziemny m, gdy wojna zimowa dobiegła końca. – Daj mi złoto – zażądałem. – Tak, wiem, że je tu ukry wasz. Czerwone złoto, całe mnóstwo, bo inaczej skręcę ci kark. Trochę to trwało, ale dzięki mojej sile przekony wania, a także sieci Ran udało mi się go namówić. Pociągając nosem, zaprowadził mnie do ukry tej kuźni. Upchałem jego zapasy czerwonego złota w skórzane sakwy, a kiedy skończy łem, w komnacie nie została ani odrobina złota, nie licząc pierścienia na palcu Andvariego. Widziałem, że usiłuje go przede mną ukry ć. – To też. Oddawaj – poleciłem. Andvari szlochał i jęczał, ale nie przy jmowałem odmowy. Pierścień trafił na stertę złota. – Jest przeklęty – wy mamrotał Andvari ponuro. – Niedługo będziesz się cieszy ł kradziony m skarbem. Pech będzie ci towarzy szy ł na każdy m kroku. Uśmiechnąłem się szeroko. – Ty m lepiej – zapewniłem. – Zwłaszcza że wcale nie chcę zachować go dla siebie. – Z ty mi słowami dźwignąłem sakwy złota i piechotą wy ruszy łem w drogę powrotną, na ląd. – Nie spieszy ło ci się – zauważy ł Ody n, gdy wróciłem do Hreidmara. Jeńcy nadal by li
skrępowani; wy glądali na głodny ch i zmęczony ch. Powstanie wspaniała opowieść, pomy ślałem; wiedziałem, że Honir nie utrzy ma języ ka za zębami, do tego jeszcze Ran, która wy papla wszy stko Aegirowi i znajomy m; jak to Loki dzielnie wrócił do jaskini wilka na ratunek przy jaciołom… Uśmiechnąłem się. – Nadciąga odsiecz, panowie. Chy ba przy znacie, że to godne zadośćuczy nienie za śmierć sy na. Hreidmar rozwiązał więźniów, a jego sy nowie liczy li złoto. Wy py chali nim skórę wy dry, a kiedy się już napełniła, sy pali na wierzch. Ody n obserwował ich w milczeniu i rozcierał obolałe nadgarstki. Domy ślam się, że by ł równie zły jak ja na my śl, że go schwy tano i upokorzono, ale nic nie mówił, ty lko ły pał jedny m okiem. W końcu spod sterty złota nie wy stawał ani kawałek skóry wy dry, poza jedny m wąsem… – To całe złoto – powiedział Ody n. – Zadowolę się więc krwią – zapewnił Hreidmar i po raz kolejny chwy cił za szty let. – Chwileczkę! Masz! – Zdjąłem pierścień, który dostałem od Andvariego. Oczy wiście liczy łem, że uda mi się podsunąć go Staremu, ale kiedy Ogień ciśnie, potrzeba matką wy nalazków. – My ślisz, że to wy starczy ? – Pochy liłem się i przy kry łem wąs pierścieniem z krwistoczerwonego złota. – Prawie – mruknął Ody n. Uśmiechnąłem się do niego. – Zwątpiłeś we mnie? – Nie. Ani na chwilę. I tak, mimo wy raźniej niechęci, nasz oporny gospodarz musiał nas wy puścić, całą trójkę. Zanim przekroczy łem próg, spojrzałem na niego. – A tak na marginesie, na pierścieniu, który odebrałem Andvariemu, ciąży jego klątwa. Miłej zabawy ży czę. Dobrze ci tak za to, że porwałeś mego brata dla okupu. Stary zerknął na mnie z ukosa. – Z tobą nie sposób się nudzić, co? – mruknął. Wzruszy łem ramionami. – Zapamiętaj, że uratowałem ci ży cie. Wiesz, że możesz na mnie polegać. Uśmiechnął się. – Wiem. I przez jedną chwilę prawie uwierzy łem, że żaden z nas nie kłamał. Zabawne, jak takie sy tuacje odbijają się czkawką, wracają jak wściekłe psy, które kiedy ś, w przy pły wie litości, nakarmiliśmy. Choć wtedy tego jeszcze nie wiedzieliśmy, nasze lato dobiegało końca. Nadciągała jesień, cienie by ły coraz dłuższe, słońce chy liło się ku zachodowi. Jego różowe światło jest zdradzieckie; oświetla otaczające cię twarze, sprawiając, że wy dają się przy jazne. A to nieprawda. Za dziesięć minut słońce zajdzie i skończy się litość…
KSIĘGA TRZECIA
Zachód Słońca Widzę wasz los, synowie ziemi. Słyszę wojenne surmy. Odyna ludu nic nie odmieni, Choć już czekają urny. Przepowiednia wy roczni
Więcej na: www.ebook4all.pl
LEKCJA PIERWSZA
Śmierć Martwi wiedzą wszystko. I mają to w nosie. Lokabrenna
I
NAGLE, TAK PO PROSTU, by ło po wszy stkim. Złoty wiek bogów przeminął, zdmuchnięty
jak kwiat jabłoni na wietrze. Nie twierdzę, że wiem wiele o miłości, ale tak właśnie kończą się wielkie romanse; nie żarem namiętności, lecz milczeniem pełny m żalu. Tak właśnie zakończy ło się nasze braterstwo z Ody nem; nie awanturą i walką (choć i bez tego się później nie obejdzie), ale uprzejmie, wśród kłamstw, uśmiechów i wzajemny ch zapewnień o lojalności. Nigdy mi nie zdradził, jak się dowiedział. Ale Stary przecież wiedział wszy stko o wszy stkich moich grzeszkach: o ty m, jak chciałem wrobić Thora, jak pozbawiłem Freja miecza runicznego. Gdy by m nie oddał pierścienia Andvariego, mógłby m przy puszczać, że szczęście mnie opuściło wskutek klątwy Robala, ale przecież pierścień trafił w ręce Hreidmara jako zapłata za śmierć jego sy na. Nie, to by ło coś innego, coś bardziej niepokojącego. Widziałem rozczarowanie Starego, jego ból, gdy na mnie patrzy ł, choć nigdy nie pisnął ani słowa – ani do mnie, ani do inny ch bogów. Wolałby m chy ba, gdy by mnie po prostu ukarał, bo z ty m uporałby m się prędzej. Świat zbudowany w Ładzie ma swoje zasady, o czy m sam się przekonałem, a łamanie ich powoduje konsekwencje. Mieszkałem w świecie Ody na dość długo, by to rozumieć, jeśli nawet nie do końca akceptowałem same założenia. Jednak Stary miał inny plan. I to budziło mój niepokój. Nie zrozumcie mnie źle. Niczego nie żałowałem. Jego senty mentalne skłonności nie sprawiły, że upadłem aż tak nisko. I nie wierzcie przy padkiem w te bzdury, że naprawdę mi na nim zależało, że nasza tragiczna przy jaźń przerodziła się w emocjonalną szamotaninę trwającą całe wieki. Uwierzcie mi na słowo, to nie tak, jasne? Ale czułem się niepewnie. Domy ślałem się, że młot opadnie lada chwila, a ja nie miałem dokąd uciekać. Musiałem wiedzieć, co chodzi Staremu po głowie. Musiałem wiedzieć, co planuje. Dlatego też spojrzałem w niebo, żeby znaleźć natchnienie – i jego kruki Hugina i Munina. Oczy wiście nie by ły to zwy kłe ptaki. Kruki Ody na niosły jego my śli, dokądkolwiek zapragnął, roznosiły je po wszy stkich Dziewięciu Światach. Stanowiły część jego mocy ; ucieleśnienie jego my śli i pamięci. Mając ich do pomocy, widział wszy stko. To jednak oznaczało, że nigdy nie odpoczy wał. Jeśli ktoś kiedy ś my ślał za dużo, to właśnie Stary, wiecznie czujny, wiecznie przeczesujący światy wzrokiem w poszukiwaniu najmniejszego zagrożenia. To go oddalało od reszty Asów. Jemu to odpowiadało, ja jednak wiedziałem, że cierpi też z tego powodu. Władza odbiła się na
nim boleśnie, wiedza również dawała mu się we znaki. Pragnął wiedzy doskonałej, ale wtedy umierają złudzenia, w ty m tak pozornie prawdziwe, jak przy jaźń, miłość i lojalność. Pomy ślcie o ty m przez chwilę. Jak można liczy ć na przy jaciół, wiedząc, że szpiegują każdy twój ruch? Jak można się cieszy ć teraźniejszością, wiedząc, co przy niesie przy szłość? I najważniejsze, jak można kochać, wiedząc, że śmierć już czy ha? A do śmierci dotarłem najpierw. Czy raczej do Królestwa Śmierci. Rzadko tam zaglądałem, choć osobiście spłodziłem panią tej krainy. Czułem, że w ty m otoczeniu moje talenty nie zostaną w pełni wy korzy stane. Tam jednak wiódł trop kruków i tam odnalazłem ich ślad – przez Las Żelazny, pod ziemią, pieszo przez Świat Podziemny, gdy ż nie chciałem paść ofiarą ich sztuczek, aż w końcu, wiele dni później, stanąłem na zakurzonej równinie. Nie by ł to by najmniej mój ukochany zakątek Dziewięciu Światów. Królestwo Hel jest zimne i ponure. Nie obowiązują tu ty powe dla inny ch krain ograniczenia rozmiaru, skali, geografii, dlatego jej państwo rozciąga się na wszy stkie strony – bezbarwna równina piachu i kości pod bury m niebem. Nic tu nie rośnie, nic nie ży je – sama Hel jest przecież w połowie trupem – a trafiają tu martwi, przeklęci albo zwy czajnie zrozpaczeni. Powtarzałem sobie, że córka na pewno mnie przy jmie – ale to w końcu jej królestwo. Gdy by zechciała, mogłaby kazać mi czekać ty godniami, miesiącami, aż pochłonie mnie pusty nia i sam stanę się jedny m z umarły ch, py łem na wietrze, hulający m bez przerwy pod tutejszy m dziwny m, podziemny m niebem. Hel czekała na mnie, kreśląc koła na piasku. Urosła, odkąd ją ostatnio widziałem, choć niestety nie wy ładniała. Zawsze by ła humorzasta i zamknięta w sobie, nawet jako dziecko, a teraz ły pała na mnie z ukosa jedny m ży wy m okiem (drugie, martwe, zasłaniał kosmy k biały ch włosów). – A niech mnie, szanowny tatuńcio we własnej osobie – pry chnęła. – Coś takiego. Usiadłem koło niej na kamieniu. Wokół nas gorący suchy wiatr unosił dusze umarły ch, tchnął w nie coś na kształt zary su świadomości. Czułem, że je przy ciągam; wabiło je ciepło ży cia. Niezby t przy jemne uczucie. Postanowiłem najdłużej, jak to możliwe, unikać śmierci. – Pomy ślałem, że wpadnę się przy witać – mruknąłem. – Co tam sły chać? Hel znacząco uniosła brew. – No? – No… tato! Widzisz, jak tu jest. Co mam ci powiedzieć? – Jest tu… ciekawie. Żachnęła się pogardliwie. – Tak uważasz? Ciekawie? Siedzę tu cały mi dniami, otoczona samy mi umarlakami. To twoim zdaniem ciekawe? – Cóż, to praca – zauważy łem. – Nie musi by ć ekscy tująca. W każdy m razie nie na początku. – Chcesz powiedzieć, że później będzie lepiej? Wzruszy łem ramionami. – No właśnie – mruknęła. – Dobra, czego chcesz? – No wiesz? – oburzy łem się. – Skąd pomy sł, że czegoś chcę? Może po prostu przy szedłem odwiedzić córkę? – Po raz pierwszy – odparła. – Ptaki Starego by ły tu zaledwie kilka godzin temu. Pewnie chciałby ś wiedzieć dlaczego.
Uśmiechnąłem się. – Cóż, przy szło mi to do głowy. Odwróciła się tak, że teraz widziałem martwą stronę jej twarzy. Oko, bły szczące w biały m oczodole, tętniło makabry czny m ży ciem. Pas, upleciony z run, na jej wąskiej talii budził nieprzy jemne skojarzenia z runiczny m pejczem Skadi. – Żaden z was nie jest odporny na śmierć – powiedziała ty m swoim szorstkim głosem. – Stary wie o ty m aż za dobrze. Herosi, złoczy ńcy, nawet bogowie: pewnego dnia wszy scy umrzecie. Nawet Ody n – dodała, przesuwając sznur między palcami. – Pewnego dnia śmierć zabierze i jego, i nie zostanie po nim nic, ani po Asgardzie, ani po tobie. – Zabrzmiało to zby t makabry cznie jak na mój gust i nie omieszkałem jej tego wy tknąć. Hel uśmiechnęła się ty m swoim krzy wy m uśm iechem. – Baldera dręczą sny – powiedziała. – Jakie sny ? – O mnie. – Och. – Zaczy nałem rozumieć. Hel straciła głowę dla Baldera, odkąd zobaczy ła go po raz pierwszy. Balder Piękny, Balder Dzielny, złoty chłopiec Asgardu. Cóż, o gustach się nie dy skutuje, ale faktem jest, że istniały kobiety, które nie mogły mu się oprzeć, weźmy choćby Skadi i Hel. Jednak Skadi już dawno pogodziła się z ty m, że nigdy go nie dostanie, córka natomiast ciągle liczy ła, że pewnego dnia Balder stanie u jej boku. – Czy li złoty chłopiec ma koszmary ? – Uśmiechnąłem się, zobaczy wszy jej minę. – Zawsze by ł wrażliwy. Ale nie mam pojęcia, co to ma wspólnego z Ody nem… – Frigg też ma sny – wy jaśniła. – Zapowiadające śmierć Baldera. Chce wiedzieć, jak go uchronić. I dlatego Ody n przy słał ptaki. – I? Spojrzała na mnie martwy m okiem. – Stary sprawił, że jestem, kim jestem – odparła. – Dał mi Królestwo Śmierci. Bardzo poważnie traktuję te obowiązki i nie mogę robić żadny ch wy jątków, choćby m nawet chciała – odparła z cieniem uśmiechu, upiorny m na wpółmartwej twarzy. – Niby dlaczego Balder miałby umrzeć? – zdziwiłem się. – Nie walczy, nie uprawia niebezpieczny ch sportów, właściwie prawie nigdy nie opuszcza Asgardu. Ry zy kuje jedy nie, że udławi się samozadowoleniem. Skąd więc ten niepokój? Hel wzruszy ła ramionami. – Nie wiem. Oczy wiście Śmierć i Sen sąsiadują ze sobą, przeplatają się i dlatego często w snach widzimy umarły ch. Oni nas także, śnią o nas w swoich blady ch wizjach, i czasami nam coś mówią; uchy lają rąbka tajemnicy. Hel znowu ry sowała coś na piasku. Już nie kółko, lecz serce, że spleciony m runami Hagall – Hel i Bjarkán – Balder. Szczerze mówiąc, niedobrze mi się zrobiło na ten widok, ale zrobiłem współczującą minę. – Jak bardzo go pragniesz? – zapy tałem. Podniosła głowę.
– Zrobiłaby m wszy stko. – Wszy stko? I znowu to martwe oko. – Wszy stko – zapewniła moja córka. – Dobrze. – Uśmiechnąłem się. – Jeśli ty lko nadarzy się okazja, pomogę ci. Ale ani słowa, nikomu. I będziesz mi winna przy sługę. Jasne? Podała mi ży wą rękę. – Jasne. I w ten sposób królowa zmarły ch by ła mi winna przy sługę. Nie wiedziałem, kiedy się o nią upomnę, ale czułem, że nadciąga zmiana, i jak wiewiórka Ratatosk chciałem zadbać o zapasy na zimę. Prędzej czy później wszy stko umiera, to jasne. Gdy by udało mi się rozegrać to tak, żeby by ło jednak później… No cóż. Czy ż nie to właśnie zrobił Ody n, tworząc świat ze szczątków Ymira? Czy ż nie to właśnie robią wszy scy bogowie, każdy na swój sposób, żeby ty lko przetrwać?
LEKCJA DRUGA
Oszustwo No niech wam będzie. Taka już moja natura. Lokabrenna
N
ASTĘPNIE PTAKI ODYNA UDAŁY SIĘ do Żelaznego Lasu, gdzie drugie z moich
koszmarny ch dzieci siało zamęt i zniszczenie w leśnej głuszy. Nie widziałem wilka Fenrisa, odkąd rozstałem się z jego matką w, hm, niezby t przy jazny ch nastrojach. Nie by ł już szczenięciem, zdąży ł dorosnąć i dojrzeć. Choć, podobnie jak ja, potrafił przy bierać ludzką postać, wolał ciało wilka i dlatego Ody n wy słał kruki – żeby przekonać się, jak poważne stanowi zagrożenie. W ogóle nie zawracałby m sobie ty m głowy (niespecjalnie przejmowałem się potomstwem z Angie), gdy by Ody n się z ty m tak nie kry ł – działał za moimi plecami, nie pisnął mi o ty m ani słowa. A teraz, gdy kruki przy niosły wieści o poczy naniach mojego sy nalka w Żelazny m Lesie, Stary orzekł, że wilk stanowi zagrożenie i że trzeba go unieszkodliwić. – Unieszkodliwić? – powtórzy łem. – Tak jak Jormunganda? Czy może masz na my śli jakieś trwalsze rozwiązanie? Z twarzy Ody na nie dało się niczego wy czy tać. Brnąłem dalej: – No bo jak to? Po tak długim czasie mój sy n nagle stanowi zagrożenie? Dla kogo? Od kiedy robi coś innego niż hasanie po Żelazny m Lesie, gdzie, no dobrze, może i terrory zuje wiewiórki, ale ty ch akurat we wszy stkich światach nigdy nie brakowało… Żaden z nas nie zająknął się słowem o snach Baldera, ale związek by ł oczy wisty ; Balder jest maminsy nkiem, rozpuszczony m, wy chuchany m. Dlatego wy czuwałem wpły w jego matki, gdy Ody n przedstawiał swoje żądania: – Muszę zobaczy ć tego wilka – powiedział. – Muszę wiedzieć, po czy jej stoi stronie. – Mierzy ł mnie lodowaty m spojrzeniem. – Kapitanie, mam nadzieję, że nie będziesz mi w ty m przeszkadzał. – Ja? Przeszkadzał? Skądże. Ale wolałby m, żeby ś mi powiedział, o co w ty m wszy stkim chodzi. – Później – zby ł mnie. – Na razie sprowadź mi wilka. I ty m sposobem obiecałem, że sprowadzę sy na do Asgardu. Wy my śliłem sobie, że jeśli pomogę Ody nowi, to on mi zaufa – a jeśli sprawy potoczą się źle, będę miał sojusznika w swoim narożniku. Poza ty m od lat nie widziałem Fenrisa i podobnie jak Stary, chciałem się przekonać, jak bardzo jest silny i czy w ogóle mogę liczy ć na lojalność wilka i jego matki. Tak więc wy brałem się do Żelaznego Lasu pod postacią jastrzębia. Zastałem oboje na miejscu – Angrboda czekała na mnie, jak zawsze ponętna, z Fenrisem w wilczej postaci u boku. W jego wy padku o ponętności nie mogło by ć mowy.
– Wiedziałam, że się zjawisz – zaczęła, gdy odzy skałem zwy kłą postać. – Ty i Stary jesteście nierozłączni. Kiedy zjawiły się tu te jego ptaki, wiedziałam, że i ty nie każesz na siebie długo czekać. To nie fair. Jej także, podobnie jak Hel, przy pomniałem, że nie potrzebuję żadny ch pretekstów, żeby odwiedzić najbliższy ch. – Czy tak trudno uwierzy ć, że po prostu chciałem was zobaczy ć? – zapy tałem. – Wiesz przecież, że jesteś miłością mego ży cia. A kochany mały Fenio… – Fenris warknął. – Jak mógłby m was nie odwiedzić? Angie uniosła brew, przebitą szmaragdowy m kolczy kiem. – Nie wciskaj mi takich bredni. Po piętnastu latach budzą się w tobie ojcowskie uczucia? – Zmierzy ła mnie gniewny m spojrzeniem. – Czego naprawdę chcesz? – Cóż, poza sprawami oczy wisty mi… – Spojrzałem na swoją nagość. – Coś do ubrania. Chy ba że, no wiesz… Angie się żachnęła. – Nie przy dzieciach, mój drogi. Znowu zerknąłem na Fenrisa. Zapamiętałem go jako uroczego – na swój sposób, przy znaję – szczeniaczka, ale teraz wy glądał groźnie i wrogo. No, ale nastoletnie wilkołaki nie są zby t pociągające – zarośnięte, niedomy te, burkliwe. Właściwie bardzo podobne do ludzkich, choć ten ostatni zazwy czaj nie ury wa ci ży wcem głowy i dla rozry wki nie wsadza ci jej… No, wiecie. – Czy m się interesujesz? – zapy tałem z udawany m entuzjazmem. Fenris znowu warknął i wy szczerzy ł kły. Dużo kłów, i chuchnął cuchnący m oddechem. – Pożeraniem – odparła Angie. – Chociaż właściwie też zabijaniem. – Nie może mówić sam za siebie? – zdziwiłem się. Uśmiechnęła się czule do wilczka. – Wiesz, jacy oni są w ty m wieku. Feniu, bądź grzeczny i przy witaj się z tatą. Wilkołak obojętnie wzruszy ł ramionami i przy brał ludzką postać – zmienił się w naburmuszonego młodzieńca z trądzikiem szalejący m na twarzy i grubą warstwą sierści na dłoniach. Na odległość cuchnął testosteronem i przetłuszczony mi włosami. – A co mi tam – burknął. – Cześć, tato. Uśmiechnąłem się z trudem. – Tak już lepiej – zapewniłem. – Musimy doprowadzić cię do porządku. Jeśli masz dostać to, co ci się należy, jak twój brat i siostra, musimy udowodnić bogom, że nie jesteś ty lko nadęty m nastolatkiem, prawda? – Jak to: co mi się należy ? – W żółty ch ślepiach bły snęła podejrzliwość. Od razu widać, że nie by ł głupi; mało apety czny, tak, ale widziałem inteligencję w jego spojrzeniu. W tej chwili sam nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle, uśmiechnąłem się więc ty lko promiennie i zacząłem wy kład: – No wiesz, Jormungand dostał morze – zauważy łem. – A Hel świat umarły ch. Żeby by ło sprawiedliwie, ty też powinieneś dostać swoją działkę, ale najpierw musisz stanąć przed Ody nem, żeby sam zdecy dował, co ci dać. – Żelazny Las – odparł Fenris bez chwili wahania.
– Cóż, to na pewno ciekawa propozy cja – przy znałem. – Ale nie brałeś pod uwagę… – Żelazny Las – powtórzy ł Fenris. – Rozumiem. Interesuje cię jedy nie Żelazny Las – mruknąłem z uśmiechem, zerkając na Angie. – Chy ba coś da się zrobić. Najpierw jednak musisz udać się ze mną do Asgardu i złoży ć przy sięgę na wierność. – Co? – żachnął się. – Wilki niczego nie składają. Wilki ty lko włóczą się po lesie i… no… pożerają wszy stko na swojej drodze. – Cóż, teraz będzie inaczej. Masz ładnie wy glądać. Nie pokażę się z tobą w Asgardzie, gdy wy glądasz jak pachołek trolla jaskiniowego. Najpierw strzy żenie, a potem… może jakieś ciuchy ? Nie by ło łatwo, o nie, ale koniec końców, przy wsparciu kochającej mamuśki, udało mi się sprawić, że wy glądał… cóż, może nie idealnie, ale mniej więcej jak człowiek. Nie liczy łem, że wzbudzi sy mpatię bóstw, ale miałem nadzieję, że kiedy go poznają, przekonają się, że nie jest potworem, za którego go mieli, i może trochę młodemu odpuszczą. Nic z tego, niestety. Szczerze mówiąc, Fenio przechodził akurat fazę młodzieńczego buntu, która charaktery zuje się py skowaniem, smrodem, przekleństwami, głośną muzy ką w środku nocy i obcesowy m traktowaniem wszy stkich przedstawicielek płci przeciwnej. Nawet Idun, która jak ty lko zjawiliśmy się w Asgardzie, zaraz orzekła, że Fenris jest słodki, narzekała na jego ciągłe eroty czne aluzje pod adresem jej i jej dwórek. Jednak miarka się przebrała po niefortunny m żarciku (wy mierzony m akurat w Baldera). Insty nkt macierzy ński Frigg w końcu doszedł do głosu. Pobiegła prosto do Ody na i zażądała, by coś zrobił z ty m wilkiem. To nie by ło nic wielkiego, naprawdę. Młodzieńczy kawał, w który m główne role odegrali: obiad złotego chłopca, garstka skorków i wy kręcanie ręki, ale Frigg potraktowała sprawę bardzo poważnie, orzekła, że jej sy n padł ofiarą napaści i jeśli Ody n czegoś z ty m nie zrobi, zwróci się do Thora. W tej sy tuacji Generał nie miał wy boru. Wilkołak posunął się za daleko. Gdy by Stary przy szedł z ty m do mnie, zrozumiałby m. Ale nie, nic nie mówił, nic nie robił, póki nie zniknąłem ze sceny. Dopiero wtedy, razem z Thorem, Ty rem i pozostały mi, wkroczy ł do akcji. Mogłem się domy ślać, że coś knuje. Ruty nowa kontrola u olbrzy mów lodu, tłumaczy ł; sły chać plotki o nowy m wodzu, który może stanowić zagrożenie. Wrzało także wśród olbrzy mów skał; gromadzili się u podnóży gór; może mógłby m się dowiedzieć, co sprowadza ich w doliny. Dalej, coraz częściej sły chać, że Jormungand zatapia statki na Krańcach Świata, mówi się też, że Gullveig-Heid wskrzesza zmarły ch w Żelazny m Lesie. Cała lista zadań, które miały mnie przez co najmniej ty dzień trzy mać z dala od Asgardu. I pomy śleć, że wtedy uznałem to za upragnioną chwilę oddechu od wy czerpującego ojcostwa. A ty mczasem podczas mojej nieobecności bogowie szy kowali zamach na Fenrisa. Najpierw Ody n udał się do krasnoludów i poprosił sy nów Ivaldiego o magiczne łańcuchy. Później wy prawili przy jęcie na cześć Fenia, a kiedy już go spoili, Stary zaproponował zawody, mające wy kazać, kto jest najsilniejszy. Fenio, młody i bezczelny, oczy wiście nie miał powodów, by zwęszy ć spisek. Alkohol, muzy ka, skąpo odziane służące – to wy starczy ło, by uśpić jego czujność. Bez trudu uporał się z dwoma gruby mi łańcuchami wy kuty mi przez Robale, co wy wołało fałszy we zachwy ty bóstw, i został już ty lko ostatni – zwodniczo cienki, wy kuty osobiście przez legendarnego Dvalina, pokry ty liczny mi
runami i zaklęciami, właściwie nie do zerwania. Gdy by m miał coś do powiedzenia, szepnąłby m bogom, że mój sy n, choć dziki i nieokrzesany, nie by ł przecież głupi. Wy ostrzone zmy sły podpowiadały mu, że coś tu jest nie tak i zanim zmierzy ł się z trzecim łańcuchem, poprosił Ody na o dowód dobrej woli. – Jaki znowu dowód? – zapy tał Stary. – Jeden z bogów wsadzi mi rękę w paszczę – zaproponował wilk z szerokim uśmiechem. – Ty m sposobem zapewnię sobie kartę przetargową, gdy by coś poszło nie tak. Bogowie wy mienili spojrzenia. W końcu wstał Ty r Odważny. Odważny by ł, fakt, ale oleju w głowie nie miał za grosz. – Ja to zrobię – zaproponował i wsunął prawicę w wilczy py sk. Gdy by m tam by ł, nie doszłoby do tego wszy stkiego, to jasne, ale nie, uważali się za takich mądry ch – my śleli, że sami sobie poradzą. Dlatego gdy zaatakowała runa Naudr, zaatakował też Fenio, a Ty r stracił rękę. Ody n niczego nie żałował. Brał ry zy ko pod uwagę, a bezpieczeństwo Asgardu by ło ważniejsze niż wszy stko inne. Ty r dostał magiczną dłoń, utkaną z run i magii, którą siłą my śli mógł przy wołać w potrzebie, a nawet w ferworze walki. Przez resztę czasu uczy ł się radzić sobie jedną ręką i znosić grubiańskie żarty. Nigdy dużo nie mówił, nie dowiedzieliśmy się więc, co tak naprawdę sądził o decy zji Ody na. Ja jednak my ślę sobie, że nawet Ty r Odważny czasami kwestionował sens swego poświęcenia, gdy w bezsenne noce kikut swędział go jak oszalały i nie dawał spać. Wilka uwięzili w Świecie Podziemny m, w jaskini głęboko w ziemi. Kiedy wróciłem, okazało się, że wszy stkie bóstwa to mnie obwiniają o tę katastrofę, szepczą między sobą, że to ja sprowadziłem Fenia do Asgardu, a na głos witali mnie oschle, chłodny m spojrzeniem, z jawną wrogością. – Jak to? Nie dostanę nawet drinka? – zapy tałem, zmęczony dwunastogodzinny m lotem. – Patrzcie, kto wrócił – sy knął Heimdall. – Co, spłodziłeś może jakieś nowe potwory ? W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na jego słowa, ale kiedy Frej odwrócił się do mnie plecami, Bragi cisnął puchar na ziemię, Thor ry knął na mój widok, a Skadi, która akurat przeby wała w Asgardzie z rzadką wizy tą, dotknęła swego bicza i się uśmiechnęła, wiedziałem, że coś się stało. – Gdzie Ody n? – zapy tałem. – U siebie. Nie chce, żeby mu przeszkadzać – odparła Frigg. Na jej twarzy, zazwy czaj szczerej i ufnej, malowały się sprzeczne uczucia. Nawet Sigy n, która zazwy czaj witała mnie z otwarty mi ramionami, wy dawała się jakaś odległa. – Trzeba by ło to zrobić – powiedziała, kiedy do niej poszedłem (wy głodniały po długiej podróży, z nadzieją na blachę owocowy ch placków). – Ten twój sy nalek w wilczej skórze miał bardzo zły wpły w na naszy ch chłopców. To akurat fakt, musiałem przy znać. Vali i Narvi, w wieku zbliżony m do Fenia, chodzili za nim krok w krok. By ć może zadziałał urok buntownika albo jego opowieści o Żelazny m Lesie, w każdy m razie zauważy łem, że zaczęli go naśladować; zapuścili włosy, aż opadały im na oczy, i ćwiczy li wilcze spojrzenie. – Och, szy bko im to przejdzie – uspokoiła mnie Sigy n i w końcu opowiedziała, jak to wilk został uwiązany na łańcuchu, ze względu na dobro wszy stkich mieszkańców Asgardu. – A tobie też
poprawi się humor, kiedy zjesz mój placek z owocami – dodała z uśmiechem. Nagle jednak nie by łem już głodny. Drut zaciskał się boleśnie na moich wnętrznościach. Załatwili wszy stko za moimi plecami; widzicie, to zabolało najbardziej. Uznali, że nie można mi zaufać i wy słali mnie z idioty czną misją, a potem, kiedy ich plan spalił na panewce, mają pretensje. – Spokojnie, skarbie, nie wściekaj się. Wiesz, że ta cała Angie nie by ła dla ciebie odpowiednia. Ostatnie, czego nam trzeba, to wilkołak w domu, ży wy dowód na to, co zrobiłeś żonie i prawdziwej rodzinie. Moja prawdziwa rodzina. To chy ba żart. Opowieści Thora o wy prawie do Utgardu sprawiły, że sy nowie mieli mnie za jednego wielkiego nieudacznika. Sprawa Fenia przepełniła czarę. W ich oczach stałem się zły m facetem: częścią opresy jnego patriarchalnego sy stemu, niezdolnego rozumieć zbuntowanego nastolatka. Zobaczy łem to wy raźnie, gdy poszedłem się z nimi przy witać. Urośli, odkąd ich ostatnio widziałem, i choć oczy wiście żaden (po mnie to mieli) nie by ł równie niezdarny i nieokrzesany jak Fenio, udało im się przejąć nawy ki przy rodniego brata: te miny, ta postawa, te pochrząkiwania, ta milcząca pogarda. – Jak tam? Narvi, starszy, silniejszy bliźniak, ły pał na mnie zza długiej grzy wki. Miał moje oczy i włosy ; on także uosabiał butę i szaleństwo – jakby m patrzy ł na siebie, gdy zjawiłem się w światach prosto z Chaosu. Vali, łagodniejszy, spokojniejszy z braci, może powiedziałby coś, gdy by śmy by li sami, ale w obecności Narviego ty lko zwiesił głowę, zawsty dzony. – Ani słowa powitania? – dopy ty wałem. Starszy wzruszy ł ramionami. – Cześć, tato. – Sły szałem o Fenrisie. – I co z tego. – Nie miałem pojęcia, co się dzieje – zapewniłem. – Ody n o niczy m mi nie powiedział. Za późno zdałem sobie sprawę, że fakt, iż Stary mnie wy kiwał, wcale nie poprawi mego wizerunku w oczach sy nów. Mój głos brzmiał przepraszająco i to rozsierdziło mnie jeszcze bardziej. Skąd właściwie ta potrzeba, by się przed nimi tłumaczy ć? Właściwie od kiedy mnie obchodzi, co sobie o mnie my ślą? Narvi znowu wzruszy ł ramionami. – No i co? Vali zerknął na mnie nieśmiało. – I co zrobisz? – zapy tał. Zamy śliłem się. – Nie wiem. Właściwie nie mogłem nic zrobić, poza uwolnieniem Fenia osobiście, co, zakładając, że by mi się udało, by najmniej nie podniosłoby moich notowań w Asgardzie. Narvi też już to zrozumiał.
– On nic nie powie, durniu – warknął. – Po co, żeby zdenerwować Starego? Cóż, racja, pomy ślałem. Straciłem jedy nego sprzy mierzeńca, na którego mogłem liczy ć, gdy by sprawy w Asgardzie wy mknęły się spod kontroli. Nawet Thor by się zawahał, zanim podniósłby rękę na kogoś z wilkołakiem u boku. – Nie my śl ty lko, że się go boję – podkreśliłem. – Ale czasami lepiej przeczekać. Nie pomogę Fenrisowi, gdy skończę w łańcuchach obok niego. Narvi znowu na mnie spojrzał. Znacie ten wzrok – to spojrzenie, które zdaje się mówić: gadaj, co chcesz, stary, ale i tak wiem swoje. O tak, dobrze znałem to spojrzenie. Zapewne nieraz malowało się i w moich oczach. Dlatego ze wszy stkich ludzkich doświadczeń ojcostwo jest najgorsze, najbardziej bezsensowne, bo jaki ma sens, jeśli dzieci nie chcą się uczy ć na twoich błędach? I tak wróciłem do dawnej roli – chłopca do bicia dla całego Asgardu. Cokolwiek się stało, mnie o to obwiniano, poczy nając od tego, że Ty r stracił dłoń, kończąc na nieudany ch pieśniach Bragiego. Moja wina: że Sigy n nie wy rosło ciasto, że olbrzy mi lodu znowu gromadzili się w Żelazny m Lesie. By łem fałszy wą nutą w sy mfonii, karaluchem na torcie weselny m, niedźwiedziem w spiżarni, ły żką dziegciu w beczce miodu. Nigdy nie pasowałem do Asgardu, ale nigdy też nie zdawałem sobie do końca sprawy, jak bardzo inne bóstwa mnie nie lubiły, nie znosiły, jak bardzo chciały się mnie pozby ć. Nawet moi sy nowie. Nawet Ody n. Tak, Ody n. Teraz, gdy już dostał ode mnie to, czego chciał, Stary w końcu przestał udawać. Odnosił się do mnie z coraz większy m chłodem; jego ptaszy ska prawie nie spuszczały mnie z oczu. Dziwiło mnie to i bolało, zwłaszcza że Ody n nadal nie wspominał o Balderze i proroczy ch snach. Zastanawiałem się, czy nie chodzi o coś więcej niż ty lko o mnie. Przede wszy stkim jednak zastanawiałem się, kiedy w końcu który ś z nich podsunie mu pomy sł, że światy będą bezpieczniejszy m miejscem, jeśli i mnie zakuje się w łańcuchy …
LEKCJA TRZECIA
Placek Większość problemów tego świata rozwiąże placek. Lokabrenna
P
ÓŹNIEJ SPRAWY POTOCZYŁY SIĘ BŁYSKAWICZNIE. Choć Fenio zszedł ze sceny,
obawa Frigg o Baldera prawie przerodziła się w obsesję. Gdy by złoty chłopiec kichnął, biedaczka oszalałaby ze strachu. Bezustannie wy patry wała niebezpieczeństwa, szukała obluzowany ch kamieni na tarasie, na wy padek gdy by Balder potknął się o jeden z nich, pieliła ogrody, jakby obawiała się, że Balder nagle rzuci się na trujące rośliny, zerkała niespokojnie na sprzęt sportowy, robiła na drutach ciepłe szale, żeby się nie przeziębił. Sprawdzała wszy stko we wszy stkich Dziewięciu Światach, wy szukiwała potencjalne zagrożenia i na każdy m stworzeniu – niedźwiedziu, pszczole i sośnie – wy muszała obietnicę, przy sięgę na jego imię, że nie zrobią krzy wdy jej złotemu chłopcu. – Dlaczego? – zapy tałem. – Co ci to da? Czego tak bardzo się obawiasz? Pani Zaklęć ty lko pokręciła głową. – Nie wiem. Ale zawisł nad nami cień. Nie ty lko w snach Baldera, nie ty lko w moich, nie ty lko w przepowiedni, ale też… – Jakiej znowu przepowiedni? – zainteresowałem się. Odwróciła głowę. – To nic takiego – mruknęła. Ale kiedy kobieta mówi: „to nic takiego”, od razu wiadomo, że jednak coś jest na rzeczy. Wy rocznią jest głowa Mimira. Czy żby coś przepowiedziała? A jeśli tak, dlaczego Ody n to przede mną zataił, a zdradził Frigg? Pomy ślałem o ty m, jak załatwili sprawę wilka, i postanowiłem bacznie się temu przy jrzeć. Najwy raźniej za zachowaniem Ody na kry ło się coś więcej niż kilka nocny ch koszmarów Baldera. Gdy by m jednak znowu opuścił Asgard, jeszcze bardziej osłabiłby m swoją pozy cję. Tak więc zdecy dowałem się na inne rozwiązanie. Mając w pamięci słowa Sigy n, że większość problemów tego świata rozwiąże placek, ukroiłem kawałek jej dzieła i stanąłem na Tęczowy m Moście. Hugin i Munin, jak wszy scy ich pobraty mcy, przepadały za słodkimi, lepkimi smakoły kami. Kilka kawałków ciasta i odrobina cierpliwości zdziała więcej niż tułanie się po wszy stkich światach, stwierdziłem. I rzeczy wiście, już wkrótce ptaszy ska przy siadły na moście. Większy – chy ba Hunin – patrzy ł na mnie wy czekująco. – Gdzie by liście? – zapy tałem. – Kra, kra, kra – odparł Hugin i spojrzał na mnie, trzepocząc skrzy dłami.
– Placek – wy sapał Munin, mniejszy z kruków, z jedny m biały m piórkiem na głowie. Mówił wy raźniej niż brat. Jego ślepia poły skiwały złoto. – Wszy stko w swoim czasie – mruknąłem. – Najpierw mi powiedzcie, gdzie was wy sy łał. – Ygg… dra… sil… kra. – Większy ptak wskoczy ł mi na bark. – Kra. Ciasto – zawtórował mu mniejszy. Podałem mu kawałek placka Sigy n, jak dla mnie nieco zby t ciężkiego, za to nafaszerowanego rodzy nkami i miodem. – Co z Yggdrasilem? – podchwy ciłem. – Skąd to nagłe zainteresowanie? – Przepowiednia – odparł Munin. – Kra. – Przepowiednia? Co za przepowiednia? – Placek. – Kruk nie dawał za wy graną. – Powiedz mi o przepowiedni! – Cofnąłem rękę z plackiem. – Wtedy dam wam ty le ciasta, ile ty lko chcecie. – Kra. Placek! – zażądał Hugin. Munin udziobał go w skrzy dło. Kruki walczy ły przez chwilę, wściekle szarpiąc się za pióra i kracząc zawzięcie. W końcu mniejszy odskoczy ł i przy cupnął mi na ramieniu. – No, tak lepiej – mruknąłem. – Mów w końcu, co wiesz. Munin zakrakał kilka razy. Wy glądało, że chce coś powiedzieć, ale bliskość ciasta i świdrujące spojrzenie brata sprawiały, że nie by ł w stanie się skoncentrować. – Jest. Jesion. Wielki – wy krztusił. – Ygg… y ggdrasil go zowią… – Tak, wiem, jak się nazy wa, dzięki – mruknąłem. – I co z nim? Hugin dziobnął kawałek placka w mojej dłoni. Rzuciłem ciasto na poręcz balkonu. Oba ptaszy ska rzuciły się na smakoły k, trzepocząc skrzy dłami. – Przepowiednia! – upomniałem się. – Placek! Ży w! – powiedział Hunin z pełny m dziobem. – Jeft jefion wielki nify m świat, frży w pofadach! – poprawił Munin, przeły kając z trudem. – Yggdrasil? Drży w posadach? Co to ma znaczy ć? – Placek! – Na miłość bogów! Ale wtedy już skończy ło mi się ciasto i ptaki straciły zainteresowanie. Zebrały resztki okruchów i rodzy nek i odleciały, krzy cząc głośno, w kierunku dworu Ody na. A ja zostałem z gonitwą my śli. Drżenie Jesionu Świata to drżenie samy ch światów. Zresztą nawet jeśli nie chodzi o samo drzewo, informacja o ty m, że coś mu zagraża, to niezby t dobra wiadomość dla niżej podpisanego. Czy właśnie to oznaczała przepowiednia Mimira? Jesion, Yggdrasil drży w posadach. Czy to dlatego Wszechojciec tak bardzo się niepokoi? Cóż, pomy ślałem sobie, wkrótce się dowiem. Heimdall na pewno widział, jak karmiłem ptaki na Tęczowy m Moście, a znając jego skłonność do obserwowania mnie i plotkowania na mój temat, na pewno zaraz przekaże to komu trzeba. W ataku szału Ody n może powiedzieć więcej niż w inny ch okolicznościach. Do tego czasu musiałem ty lko siedzieć cicho i udawać niewiniątko, czekając, aż rozpęta się burza.
Cóż, co do jednego się nie my liłem. Wszechojciec rzeczy wiście by ł wściekły. Ledwie się dowiedział, co zrobiłem, ściągnął mnie przed swoje oblicze. Niczego mi nie darował, zaliczy łem cały wachlarz: bły skawice, potrząsanie włócznią, bły sk w oku, no wszy stko, mówię wam. – Szpiegujesz mnie, co? – huknął. – Chcesz się wedrzeć do mojego umy słu? Spróbuj jeszcze raz, a brat czy nie brat, stłukę cię tak, że nawet słońce cię nie pozna. Nie poproszę o pomoc Thora czy Heimdalla, sam się ty m zajmę. Długo tego nie zapomnisz. Jasno się wy raziłem? – Przejrzy ście jak studnia Mimira – zapewniłem, choć nie by ła to odpowiednia chwila na dowcipne riposty. Ły pnął na mnie jedy ny m niebieskim okiem. – Nie żartuję, Oszuście. Co sły szałeś? – Nic, w każdy m razie nic ważnego – odparłem. – Ty lko jakieś brednie o drzewach. – O drzewach. – No, o Yggdrasilu. Ody n zmruży ł niebieskie oko, aż przy pominało ostrze brzy twy wbite w policzek. – Coś się szy kuje, prawda? – domy śliłem się. – Czy wy rocznia przemówiła? Uśmiechnął się, ale nie by ł to przy jemny uśmiech. – Nie zawracaj sobie głowy wy rocznią. Wiedza nie daje szczęścia. A o Drzewie Świata zapomnij. To, że gubi liście, jeszcze o niczy m nie świadczy. Liście? O bogowie, nie znosiłem, kiedy coś przede mną ukry wał. Przy pomniało mi się, co mówiły ptaki. Jesion Yggdrasil trzęsie się w posadach. Cóż, to tłumaczy łoby opadające liście. Z drugiej strony, podchodząc do sprawy metafory cznie, liście Yggdrasila to my. Bardzo mi się to nie spodobało. – No dobra – mruknąłem. – Koniec py tań. (Bo w gruncie rzeczy odpowiedział mi na wszy stkie). Wtedy chy ba się trochę rozluźnił. Przy brał normalną postać, znowu by ł stary i siwy. – Chy ba jesteś zmęczony – zauważy łem. – Ostatnio kiepsko sy piam. – Gdy by ś kiedy ś chciał pogadać… – zacząłem. Znowu ły pnął na mnie groźnie. – Dobrze, już dobrze – mruknąłem. – Rozumiem. – Mam nadzieję – burknął.
LEKCJA CZWARTA
Przeznaczenie Zbyt często spotykamy przeznaczenie, usiłując przed im uciec. Lokabrenna
N
O CÓŻ, PRÓBOWAŁEM. Naprawdę próbowałem. Ale nie mogłem się uspokoić. Cała ta gadka o Yggdrasilu, o wy roczni, o proroczy ch snach… To wszy stko budziło mój lęk. Musiałem wiedzieć. I tak, pewnej nocy, gdy czułem, że zaraz eksploduję z napięcia, udałem się do tajemnego źródła, w który m Ody n trzy mał to, co zostało z głowy Mimira, i spojrzałem w głąb. Tak, wiem, że to niebezpieczne. Ale by łem w trudnej sy tuacji. Chłód Asów, nieufność Ody na. Jeszcze nigdy tak bardzo nie potrzebowałem przy jaciela. Zamiast tego trafił mi się Zaklinacz. Głowa Mimira spoglądała na mnie z koły ski uplecionej z run. Wy glądała makabry cznie, muszę przy znać. Z upły wem lat zmieniła się w kamień, ale twarz nadal wy rażała rozbawienie i lekką pogardę. – Ha! Wiedziałem, że przy jdziesz – stwierdził. – Naprawdę? – Oczy wiście. W końcu jestem wy rocznią. Skrzy wiłem się, patrząc na zanurzoną głowę. Sły szałem o nim, ale nigdy nie poznałem Mimira za ży cia. Teraz przemknęło mi przez my śl, że w pierwotnej postaci przy padłby mi do gustu równie mało, jak teraz. Przy glądał mi się z dezaprobatą. – A więc to ty jesteś bogiem oszustwa – stwierdził w końcu. – Wiedziałem, że wcześniej czy później tu trafisz. Oczy wiście, jeśli Ody n się o ty m dowie, już po tobie. Przegoni cię po cały m Asgardzie, a potem dla zabawy zrzuci cię z Tęczowego Mostu. – Jeśli mu powiesz – dokończy łem z uśmiechem. – Zrobisz to? Spoważniał. – A niby dlaczego miałby m tego nie zrobić? – Bo go nienawidzisz – odparłem. – Bo od samego początku cię wy korzy sty wał, bo cię okłamał, tak samo jak mnie. I dlatego, że chcesz mi coś powiedzieć. – A chcę? – A nie chcesz? – Uśmiechnąłem się znowu. Głowa Mimira jakby pojaśniała. – Wiedza to groźna broń, Oszuście – zauważy ł. – Naprawdę chcesz wiedzieć, co ci przy niesie los?
– Wolę by ć przy gotowany – mruknąłem. – A teraz mów, obaj wiemy, że tego chcesz. Ty m sposobem i ja poznałem przepowiednię wy roczni. Nie żeby koniec końców szczególnie mi to pomogło; przepowiednie są z zasady niepełne, a wy rocznie mają zwy czaj mówić coś, co w pełni zrozumiesz, dopiero gdy najgorsze już się stało. Oczy wiście dzisiaj wszy scy już o ty m wiedzą – o Ragnarok, zmierzchu bogów i ty m, co działo się później. Wszy scy wiedzą o ty m od tak dawna, że właściwie trudno mi sobie przy pomnieć, co czułem, sły sząc te słowa po raz pierwszy ; opowieść o straszliwej wojnie, która skończy się upadkiem bogów i ich cy tadeli, która napisze ich historię inny mi, nowy mi runami. Nadciąga walka wielka. Nadciąga Świat Podziemi. Nadciąga Smok, Pan Mroku, Co światy spowije cieniem. Smok, Pan Mroku. Surt. O cholera. Skoncentrowany na najbliższej przy szłości, nie zrozumiałem, o co chodzi. Surt to Chaos, czy li Ragnarok, kres Ładu. To dlatego Yggdrasil gubił liście; tak się dzieje, gdy zmieniają się pory roku. Wmawiałem wam, że to ty lko taka metafora, ale wiedziałem: nadchodził kres świata Ody na. Zostanie ty lko Chaos, z którego pewnego dnia wy łoni się nowy Ład… Jasne, bardzo to wszy stko poety ckie, ale jako zdrajca Chaosu domy ślałem się mniej więcej, co mnie czeka z rąk Surta, i nie by ło to by najmniej miłosierdzie. Jeśli chodzi o bogów, wy glądało na to, że postawiłem na złego konia. Co teraz? Uciekać? Liczy ć, że wy jdę cało z rzezi? – Co ze mną? – Cierpliwości – uspokoił mnie Mimir. – Najlepsze dopiero nadchodzi. – A będzie jeszcze coś lepszego? – O, tak. I kiedy tak słuchałem w ciszy szmeru źródła Mimira, czułem, jak chłód pełznie mi wzdłuż pleców. I zrozumiałem, że to strach – strach, którego nigdy wcześniej nie doświadczy łem. – Ody n to zrobi? I to mnie? – Nie wierzy łem własny m uszom. – O, tak – usły szałem. – Naprawdę w to wątpisz? Już nieraz tak postępował. Może i poczuje wy rzuty sumienia, jednak to nie powstrzy ma go, nie wtedy, gdy potrzebuje kozła ofiarnego. Spójrzmy prawdzie w oczy, Oszuście, jesteś sam jak palec. Stary nigdy nie by ł twoim przy jacielem, moim zresztą także nie. A pozostali… – Mimir pojaśniał, zupełnie jakby się śmiał. – Sam wiesz, co o tobie my ślą. Nie znoszą cię i tobą gardzą. Wy starczy słowo Ody na, a rzucą się na ciebie jak stado wilków. Przy pomnij sobie, co zrobili z Fenrisem. Jak załatwili Jormunganda. Sam wiesz, że to ty lko kwestia czasu, zanim i ciebie oficjalnie uznają za osobę niepożądaną. – Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? – Wy rocznie nie kłamią – odparł. – W takim razie co możemy zrobić, żeby temu zapobiec? Pojaśniał jeszcze bardziej. – Nic.
– Ale chy ba… – Nic – powtórzy ł z naciskiem. – Sam sły szałeś. Posłuchaj, Loki, to jest przeznaczenie. Wiem, że to trudne, ale często dopada cię, nawet gdy się przed nim kry jesz. Czasami staje ci na drodze, gdy przed nim uciekasz. – Czy to też przepowiednia? – żachnąłem się. – A jak ci się wy daje? – odparła głowa Mimira. Tak więc wróciłem do łóżka, choć nadal nie mogłem zasnąć. Powtarzałem sobie, że nie wierzę w przeznaczenie, w przepowiednie, w sny, ale słowa wy roczni nie dawały mi spokoju. Czy ominie mnie zemsta Surta? Czy uda mi się czmy chnąć przed zmierzchem bogów? Czy jakimś cudem wy karaskam się z tarapatów i uniknę zdrady Starego? W końcu zapadłem w niespokojny sen, pełny węży. Wiecie, że nie znoszę węży. A rano zabrałem się do roboty, zbierając pilnie wszelkie strzępy informacji. Orzechy na zimę, jak wiewiórka Ratatosk. Właśnie tak. Zawsze lepiej przy gotować się na dni ostatnie, które jeśli wierzy ć Mimirowi, zbliżały się nieubłaganie. Nie żeby na razie coś je zapowiadało, skądże. Jesień Asgardu mieniła się złotem. W Midgardzie panował pokój; olbrzy mi lodu i skał siedzieli cicho. Żadny ch wrogów, żadny ch rebeliantów; od pół roku w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od Asgardu nie zjawił się żaden zbuntowany Wan, aż Thor tracił refleks i figurę z braku prakty ki. Nic (poza dy stansem Ody na i matczy ną nadopiekuńczością Frigg) nie sugerowało, że na coś się zanosi. Ale zanosiło się, wiedziałem to. I ten fakt, ta wiedza, zmieniały wszy stko. Mimir miał rację. Wiedza jest niebezpieczna. Mogłem my śleć jedy nie o ty m, co usły szałem od wy roczni, o ty m, o czy m teraz chciałem zapomnieć. Czy to właśnie czuł Stary ? Czy dlatego zawsze by ł sam? Prawdopodobnie, i gdy by m ty lko mu zaufał, gdy by m się mu zwierzy ł… Jak w ogóle mogłem o ty m my śleć, wiedząc, co teraz wiem? Nie, musiałem znaleźć sposob na obejście przepowiedni, a przy najmniej na uniknięcie mego losu. Ale Mimir powiedział, że to bez sensu, sam to sły szałem. A gdy by m nie sły szał? Czy wtedy dałoby się zmienić przeznaczenie? Głowa mnie bolała od ty ch rozmy ślań; zakładałem, że właśnie o to chodziło Mimirowi. Ty lko że… Właściwie co wy rocznia miała przeciwko niżej podpisanemu? Dlaczego akurat ja stanowiłem tak istotny element zemsty Mimira na bogach? Przecież kiedy Ody n wy sy łał go do Wanów na przeszpiegi, jeszcze nawet nie pojawiłem się w Asgardzie. A zatem ze wszy stkich możliwy ch bóstw ja powinienem budzić w nim najmniejszą niechęć. Dopiero później zrozumiałem, że wcale nie chodziło o mnie; by łem bratem krwi Ody na. Staremu na mnie zależało; potrzebował mnie i dlatego Mimir wrobił nie kogo innego, ty lko niżej podpisanego. Tak jest, wrobił mnie, i ty m samy m udzielił mi najważniejszej lekcji w cały m moim ży ciu. Nie wierz nikomu: przy jacielowi, nieznajomemu, kochance, bratu, żonie. Przede wszy stkim jednak, ponad wszy stko, nie wierz wy roczni.
LEKCJA PIĄTA
Imiona Rzecz nazwana – pokonana. Lokabrenna
T
YLKO GŁUPIEC ALBO PIJAK MOŻE TWIERDZIĆ, że imię nie ma mocy. Wszy stkie
słowa mają moc, to jasne, ale imiona mają moc największą, i dlatego bogowie mają ich tak wiele. Nadając czemuś imię, zy skujesz władzę, o czy m przekonałem się już pierwszego dnia, gdy Ody n wezwał mnie z Chaosu. By łem wtedy Ogniem wcielony m, wolny m, nieskażony m. Stałem się Oszustem, Żarem, jego stworzeniem, nazwany m i pokonany m. Ale już nie. Już nie. To, co usły szałem od wy roczni, sprawiło, że spojrzałem na wszy stko z innej strony. Stałem się nerwowy, podejrzliwy. Straciłem uprzedni opty mizm. Najwy ższy czas, stwierdziłem, zacząć wy korzy sty wać zapasy, które tak zapobiegliwie gromadziłem: te strzępki informacji, te przy sługi, te fragmenty zbroi, które uchronią mnie, gdy nadejdzie Ragnarok. Najważniejsza oczy wiście by ła wdzięczność Hel, na którą mogłem liczy ć, jeśli jakimś cudem uda mi się pchnąć Baldera w jej kochające ramiona. I dlatego, w ptasiej postaci, wy ruszy łem za Frigg, gdy nazy wała i ujarzmiała wszy stkie ży we istoty we wszy stkich Dziewięciu Światach, wszy stko, co mogło zagrozić jej sy nowi. Skały, drzewa, dzikie zwierzęta; wy glądało na to, że przerażone serce matki wszędzie widziało niebezpieczeństwo, w każdy m zakątku, każdy m zakamarku. Cóż, nie serce mojej matki, to pewne. Ale Frigg nie spocznie, póki wszy stko, dosłownie wszy stko, co mogłoby zagrozić jej dziecku, nie złoży broni. – Nadaję ci imię Dąb, sy n Żołędzi, i nakazuję tobie i twoim potomny m wieczne posłuszeństwo. – Nadaję ci imię Żelazo, sy n Ziemi, i nakazuję tobie i twoim potomny m wieczne posłuszeństwo. – Nadaję ci imię Wilk, sy n Wilka, i nakazuję tobie i twoim potomny m wieczne posłuszeństwo. I tak przez cały świat zwierząt, roślin, minerałów. Najdłuższa koły sanka w historii Dziewięciu Światów, hy mn matczy nej miłości, tak wzruszający, że niemal zmiękło mi serce. Niemal, jak powiedziałem. Bo ja nie mam serca, przy najmniej jeśli wierzy ć historii, w której zapisałem się pod liczny mi imionami – Ojciec Kłamstwa między inny mi, jakby Stary nie łgał na długo przed ty m, zanim stałem się iskrą w oku tego, który powołał mnie do ży cia. No, ale tak to już by wa z historią. Jest niesprawiedliwa, zwy kle nieprawdziwa i najczęściej spisana przez takich, który ch wcale jej nie tworzy li. – Nadaję ci imię Osa, córa Powietrza, i nakazuję tobie i twoim potomny m wieczne posłuszeństwo. – Nadaję ci imię Ropucha, córa Jeziora, i nakazuję tobie i twoim potomny m wieczne
posłuszeństwo. – Nadaję ci imię Rosa, córa Deszczu, i nakazuję tobie i twoim potomny m wieczne posłuszeństwo. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Słowa to kamy ki, z który ch tworzy się światy ; słowa, runy i nazwy. A pewna nazwa, którą usły szałem z ust wy roczni, miała szczególne znaczenie w mojej sy tuacji, nazwa, która, w odpowiednich rękach, miała dość mocy, by pokonać niepokonanego. Ty godniami, miesiącami we wcieleniu sokoła obserwowałem Frigg. Zmęczenie coraz bardziej dawało się jej we znaki. Zawodziła ją pamięć. A mała, niepozorna roślinka w jej dłoni, taka biedna, bezbronna, na wpół zwiędnięta. – Nadaję ci imię… Co to? Czy żby to by ła… Jemioła?! Usiłowałem sobie przy pomnieć, co dokładnie na ten temat powiedziała wy rocznia. Widzę jemioły pędów moc Dzierżoną w ślepca dłoni. Trucizna dzień zamieni w noc Przed śmiercią nic nie chroni. Początkowo my ślałem, że ta zwrotka to jedna wielka przenośnia, w końcu w jemiole nie ma niczego groźnego, a ten ślepiec to na pewno jakiś sy mbol. Ale kiedy zobaczy łem Frigg, usiłującą przy pomnieć sobie, co to za roślina, wpadłem na pewien pomy sł. Przy brałem postać biednej starej wieśniaczki, starannie ukry łem swoją aurę i powoli, pieszo, zbliżałem się do bogini. Uśmiechnąłem się bezzębny mi ustami. – Co robisz, córko? – zapy tałem. Frigg wy jaśniła. – Chcesz nazwać i podporządkować sobie wszy stko? Czeka cię sporo pracy – mruknąłem. – Choć pewnie są rzeczy, które mu nie zagrożą. Na przy kład ta zwiędła gałązka… – Wskazałem jemiołę. – Co niby można ty m zrobić? Zresztą nie wiem w ogóle, czy to ma jakąś nazwę. – Z ty mi słowami poczłapałem dalej, a Frigg została z jemiołą. Odprowadzała mnie spojrzeniem spod ściągnięty ch brwi. W ty m momencie spomiędzy głazów wy pełzła żmija. Frigg naty chmiast upuściła jemiołę – wiedząc, że żmija jest jadowita, wy szeptała swoje zaklęcie: – Nadaję ci imię Żmija, córa Piasku… Na to właśnie czekałem, moi drodzy ; na najmniejszy błąd, który dał mi to, czego potrzebowałem. Odczekałem, aż Frigg się odwróci, ponownie zmieniłem się w sokoła i wróciłem do Asgardu z gałązką jemioły w szponach. Jeśli wszy stko poszłoby zgodnie z planem, ta mała, niepozorna roślinka gwarantowała mi powrót z krainy Hel. Odwrotnie niż w przy padku Baldera. W domowy m zaciszu przy glądałem się gałązce jemioły. Bardzo niepozorna, fakt. Ale przy odrobinie wy siłku będzie z niej niezła broń. Wy suszy łem ją, wzmocniłem Ogniem. Prawie żadny ch run; nie chciałem, żeby na mnie wskazy wały, wy ostrzy łem nimi ty lko jej czubek. A potem przy mocowałem ją do strzałki i czekałem na okazję.
Minęło wiele miesięcy, zanim Frigg wróciła z podróży przez Dziewięć Światów. W ty m czasie zdąży ła nazwać i ujarzmić wszy stko, co stanęło jej na drodze; owady i metale, ptaki i zwierzęta, kamienie, gobliny, trolle i demony. Ślubowali jej olbrzy mi skał i lodu, i wszy scy mieszkańcy Midgardu. To dowodziło tej przedziwnej słabości, którą wszy scy ży wili wobec złotego chłopca – nawet nasi wrogowie przy sięgli, że z ich ręki nie spotka go krzy wda. Zostali więc sami bogowie. Oczy wiście Frigg zwróciła się ty lko do niżej podpisanego. Pozostali znajdowali się poza kręgiem podejrzany ch, co jasno dała mi do zrozumienia, usiłując, daremnie, wy musić na mnie ślubowanie. – Niby dlaczego mam przy sięgać? – dziwiłem się. – Thor nie musi. – Thor to brat Baldera – odparła. – I co z tego? Czy przez to jest mniej niebezpieczny ? Frigg westchnęła. – Nie sądzę, by stanowił zagrożenie. – W przeciwieństwie do mnie, tak? Doprawdy, pani, sprawiłaś mi przy krość. Twierdzisz zatem, że mi nie ufasz. Zrobiła zatroskaną minę. – Wiesz, Loki, ufaliby śmy ci o wiele bardziej, gdy by ś dał nam dowód dobrej woli. Na przy kład ślubując posłuszeństwo Balderowi. – Jasne, bo fakt, że ślubowałem wierność Ody nowi, ty le dla was znaczy, co? – żachnąłem się. – Bez żadnego powodu mnie nienawidzicie i mną pogardzacie, prawda? A jeśli odmówię? Co wtedy ? Posłuży sz się moim prawdziwy m imieniem? Powodzenia, pani. Mam ich mnóstwo. Zapewne nie znasz wszy stkich, a ja ci ich nie zdradzę. I polały się łzy. – Loki, bardzo cię proszę… – Sprowadź więc pozostały ch i wy muś na nich tę samą przy sięgę – zaproponowałem. – Niech zdradzą ci swoje imiona. Zobaczy my, jak im się to spodoba. Może wtedy zrobię to, o co prosisz. Odeszła z niczy m, za to wściekła. To jasne, że ich o to nie poprosi. Już widziałem minę Heimdalla, Thora, Freja czy Ody na – gdy żąda tak upokarzającego dowodu lojalności. Poszła do Starego na skargę, ale brat krwi stanął po mojej stronie. – Loki jest jedny m z nas – powiedział. – Nie możesz traktować go jak wy rzutka. Zdaję sobie sprawę, że by wa niesforny, ale… – Niesforny ? To Ogień wcielony. – Wiem o ty m. Ale bardzo się nam przy służy ł. – Mógłby ś wy musić na nim tę przy sięgę – zauważy ła. – Nie. – Ale przepowiednia… – Nie, powiedziałem. Aż w końcu Czarodziejka uległa. Wróciła do domu i wy dała ucztę na cześć Baldera, z mnóstwem jadła i wina oraz turniejem zręczności. Mnie oczy wiście nie zaproszono; odmawiając przy sięgi, sam się skazałem na status persona non grata. Ody n też nie przy szedł; pewnie po prostu nie by ł ty pem imprezowicza. Ale zjawili się właściwie wszy scy inni, żeby
uczcić, jak im się zdawało, niezwy ciężonego złotego chłopca. Nie wy lewali za kołnierz i już wkrótce zapragnęli na własne oczy zobaczy ć, jak działają środki zapobiegawcze troskliwej Frigg. Balder kry gował się przez chwilę, ale potem wskoczy ł na krzesło – bez koszuli, oczy wiście, żeby wy wołać niewieście westchnienia, i uśmiechał się coraz szerzej, w miarę jak kolejni bogowie ciskali w niego kamieniami, nożami, mieczami i włóczniami, ale ani jeden przedmiot nawet go nie drasnął. Niektóre po prostu odbijały się od jego skóry, inne znikały jak bańki my dlane w zderzeniu z runą. Nawet Mjølnir, którego Frigg zdołała poskromić, odmówił współpracy. Bogowie śmiali się głośno. Szczerze mówiąc, by ło to obrzy dliwe. Niemniej jednak w cały m ty m rozgardiaszu jakoś udało mi się wślizgnąć do środka. Teraz stałem w cieniu, obserwowałem wszy stko i czekałem na okazję, żeby się włączy ć. Mówiąc szczerze, nic nie miałem do Baldera. Nic poza ty m, że by ł piękny, zarozumiały, lubiany i cieszy ł się zadziwiający m powodzeniem u kobiet, ale nic więcej, naprawdę. Ale by ł także najmłodszy m sy nem Ody na, a po krótkiej pogawędce z Mimirem darzy łem mego brata i przy jaciela coraz większą niechęcią. Do tego nie należy zapominać, że Hel chciała Baldera, a zaspokojenie jej pragnień mogło się okazać wielce korzy stne dla niżej podpisanego. Wiedziałem nawet, co należy w ty m celu zrobić. Problem polegał ty lko na ty m, jak tego dokonać. Nie no, nie patrzcie na mnie takim wzrokiem. My ślałem, że zrozumiecie. Walczy łem o ży cie, sam przeciwko wszy stkim bogom Asgardu. Przepowiednia wy jawiła mi, jaki los mnie czekał, a ty lko zabijając przy stojniaczka, mogłem go uniknąć. Co miałem robić? Z jednej strony – Balder, który, powiedzmy sobie szczerze, miał wszy stko. Z drugiej – niżej podpisany, który miał wy łącznie swój spry t. Trudno tu mówić o sprawiedliwej rozgry wce, choć wiedziałem, że jeśli rozstrzy gnie się na moją korzy ść, złoty chłopiec zgarnie całą sy mpatię. Nie by łem wcale pewien, czy zwy ciężę, ale musiałem spróbować. Prawda? Impreza się rozkręcała, nawet boginie się oży wiły i wy bierały, czy m by tu rzucić w Baldera. Szczególny m powodzeniem cieszy ły się owoce, ale wszy stkie bez wy jątku najwy żej lekko się do niego lepiły. Niektóre w związku z ty m chciały zlizy wać z niego słodką masę, do tego jednak nie dopuszczała Nanna, jego żona, która przy wy kła do napalony ch fanek. Na uboczu z ponurą miną siedział ktoś jeszcze – niewidomy brat złotego chłopca, Hoder. Wcale mu się nie dziwiłem. Balder by ł bogiem wiosny, on – zimy, nigdy nie cieszy ł się sy mpatią pozostały ch. I nawet Frigg, taka dumna z Baldera, nie potrafiła ukry ć rozczarowania drugim nieudany m, ślepy m sy nem. Podszedłem bliżej, choć cały czas przezornie trzy małem się w cieniu. Hoder wy czuł, że jestem koło niego, i odwrócił w moją stronę niewidzące oczy. Nikt inny mnie nie dostrzegł, nikt też nie zwracał uwagi na Hodera, oszołomionego śmiechem i hałasem. Nikt nie raczy ł powiedzieć mu, co się właściwie dzieje. – Jak tam? – zagaiłem. – Zapomnieli o tobie, co? Pewnie chciałby ś w takiej chwili rzucić pomidorem w przy stojniaka, co? Uśmiechnął się pod nosem. – No, może – przy znał. – Nie ma sprawy – zapewniłem. – Trzy maj, weź tę strzałkę. Powiem ci, w którą stronę rzucić. O… Teraz! Z ty mi słowami podałem mu strzałkę z gałązki jemioły. Patrzy łem, jak celuje, bierze zamach i…
Pac! Bogowie zamilkli. – Trafiłem go? – dopy ty wał Hoder, kręcąc głową na wszy stkie strony. – Ej, gdzie się wszy scy podziali? W rzeczy wistości ulotnił się jedy nie niżej podpisany, który ocenił sy tuację i rozsądnie zszedł ze sceny. Bo jemiołowa strzałka osiągnęła cel. Balder runął jak długi. Zapadła cisza. W pierwszej chwili uznali, że ty lko udaje, a gdy w końcu zdali sobie sprawę, co się dzieje, by ło już za późno, żeby go ratować. Umarł tam, w ramionach Nanny, a Thor, który nigdy nie bły szczał inteligencją, ry knął: – Ej, słuchajcie, spróbujmy inaczej! Skoczę po rękawice bokserskie! Okazało się, że strzałka przebiła płuco i Balder nie ży ł już, kiedy padał na ziemię. Jeśli chodzi o Hodera, biedak nie zdąży ł się dowiedzieć, co się stało. Ledwie bogowie się zorientowali, kto rzucił nieszczęsną strzałkę, napadli na niego jak wilki. Sam nie widziałem, czy m to się skończy ło, ale domy ślam się, że nie wy glądało to najlepiej. Ty m lepiej, że zdąży łem się dy skretnie ewakuować. Nikt nie widział, jak wchodziłem, nikt nie widział, jak znikam, a jedy ny świadek został właśnie skutecznie unieszkodliwiony. Bez względu na nieprzewidziane konsekwencje mojego żarciku, najważniejsze, że miałem czy ste ręce, a córka by ła mi winna przy sługę. Oczy wiście śmierć Baldera wy wołała nie lada zamieszanie. Wszy scy czuli się także winni, że w przy pły wie bezsensownego gniewu zamordowali niewinnego ślepca. Kiepski PR dla bogów Asgardu – a już ja zadbałem, by wieść o ty m trafiła, gdzie trzeba. Wy prawili Balderowi uroczy sty pogrzeb, na który, ma się rozumieć, nie poszedłem. Nanna, jego żona, umarła z rozpaczy i spłonęła na stosie pogrzebowy m. Także Hoderowi, zrehabilitowanemu po śmierci, urządzili godny pochówek. Ty lko Ody n izolował się coraz bardziej, rozmawiał już ty lko z głową Mimira i swy mi krukami, oczy wiście. Jeśli o mnie chodzi – cóż, okazało się, że to wszy stko wcale nie sprawiło mi takiej saty sfakcji, jakiej się spodziewałem. Nie do końca wierzy łem w przepowiednię wy roczni – a jednak złoty chłopiec zginął dokładnie tak, jak Mimir to przewidział. Zacząłem oczy wiście rozmy ślać o wszy stkim, co od niego usły szałem, i o prawdopodobieństwie, że i inne przepowiednie się sprawdzą. My ślałem także o makabry cznej śmierci Hodera, o której Mimir nie wspominał, ale którą ja mogłem przewidzieć. Wbrew wszy stkiemu uważałem się jednak trochę za nią odpowiedzialny. A teraz czułem się jak w pułapce; już nie by łem panem własnego losu. Może my wszy scy staliśmy się ty lko pionkami Mimira, figurkami na jego szachownicy. Czy gdy by m nie usły szał przepowiedni, i tak zadałby m sobie ty le trudu, żeby zabić Baldera? Zapewne nie. Szczerze mówiąc, pewnie nawet nie przy szłoby mi to na my śl, gdy by m nie wiedział, jakie plany Stary ma w stosunku do mnie. A Ody n – fakt, że mi nie ufał, też miał źródło w przepowiedni wy roczni. Do tamtego czasu nigdy nie my ślałem, żeby go zdradzić. By łem niewinny (no, prawie), póki nie omotała mnie ta sieć kłamstw. A teraz… Cóż, teraz nie miałem wy boru. Została mi już ty lko jedna droga. Wy znanie grzechów nic tu nie pomoże. Mogłem jedy nie brnąć przed siebie i liczy ć, że córka okaże się wdzięczna i pomoże mi uniknąć przeznaczenia.
LEKCJA SZÓSTA
Łzy Cóż mnie obchodzi Balder? Nie spodziewacie się chyba, Że zapłaczę nad tym, Który nade mną nie uroniłby jednej łzy. Lokabrenna
P
IERWSZE, CO ZROBIŁA CZARODZIEJKA, to naty chmiast udała się do Świata Podziemnego, żeby domagać się powrotu sy na. Hel, zgodnie z przewidy waniami, się sprzeciwiła. Moja córka dostała to, czego chciała, choć – jak to ona – wcale nie by ła zadowolona. Po śmierci Balder stał się uległy, ale i nudny. Iskra zniknęła bez śladu. Hel szy bko się znudziła. W swoim królestwie py łu i kości stworzy ła prawdziwy dwór umarły ch, wy stroiła ich, kazała tańczy ć, a i tak zwy cięstwo nie dawało jej radości. Balder siedział u jej boku, nieczuły po śmierci tak samo, jak za ży cia. – Więc mi go oddaj – błagała Frigg. Ale moja córka by ła uparta. Wy chodziła z założenia, że jeśli Balder zostanie z nią, przy najmniej żadna inna go nie dostanie, a z czasem może uda jej się znaleźć sposób, by ją pokochał. Czarodziejka błagała i szlochała, groziła i kusiła. Krzy czała, że ty lko serce Hel nie pękło na wieść o śmierci Baldera. – Opłakuje go wszy stkie Dziewięć Światów – tłumaczy ła. – Ale ty … ty jesteś równie bez serca, jak twój ojciec. Hel ły pnęła na nią martwy m okiem. – To chy ba spora przesada – mruknęła. – Ale jeśli przekonasz mnie, że to prawda, zmienię zdanie. Wolałem się nie zastanawiać nad szansami Frigg. Historia pełna jest opowieści o ludziach, którzy usiłowali wskrzesić zmarły ch i który ch wy siłki kończą się fiaskiem. Teraz także zaczęło się obiecująco. Frigg wy ruszy ła w drogę, żeby udowodnić, że nie przesadzała. – Opłakujcie Baldera! – rzuciła hasło. – Opłakujcie Baldera! – Chwała ży ciu! Hasła rozprzestrzeniały się jak ogień. Opowieść Frigg wy cisnęłaby łzy z kamienia. I tak też się działo w Midgardzie. Na jej rozkaz wszy scy pogrąży li się w żałobie; wszy scy opłakiwali jej sy na. Na jego cześć ozdabiano drzewa kwiatami, kobiety rwały na sobie szaty, mężczy źni zwieszali głowy, zwierzęta zawodziły, a ptaki śpiewały żałośnie. To by ła histeria; nawet ci, którzy nigdy go nie widzieli, szaleli z rozpaczy na wieść o jego
śmierci, pisano żałobne pieśni, nieznajomi łączy li się w bólu. Ale każda akcja wy wołuje reakcję. W chwili największego try umfu, gdy wszy stkie światy opłakiwały Baldera, Frigg spotkała samotną staruchę, która mieszkała w małej chatce w środku lasu. – Opłakuj! Opłakuj Baldera! – zaszlochała. Starucha spojrzała na nią z ukosa. – Kogo? – Baldera. Baldera Pięknego. Wy brańca ludów. Mego sy na. – Bardzo mi przy kro – mruknęła starucha. Cały czas miała suche oczy. – Ale właściwie dlaczego miałaby m go opłakiwać? – Bo wszy scy razem, zjednoczeni w rozpaczy, pokonamy śmierć – wy jaśniła Frigg. – Co to znaczy ? Że nie umrę? – zainteresowała się starucha. – Nie. Ale by ć może mój sy n oży je. – Przy kro mi, ale to moim zdaniem trochę niesprawiedliwe. Dlaczego śmierć Baldera jest ważniejsza niż moja? Dlatego, że by ł przy stojny, a ja brzy dka? Dlatego, że by ł młody, a ja stara? Wiesz, ja też cenię sobie ży cie równie wy soko jak ów Balder. – Nie rozumiesz… – zaczęła Frigg. Stara uśmiechnęła się pod nosem. – Moja droga, tego nikt nie rozumie. Każdy z nas dostaje jedno ży cie i już. Wracaj do domu. Opłakuj sy na. Ale nie licz, że i ja po nim zapłaczę, skoro on nie uroniłby nade mną ani jednej łzy. Frigg podejrzliwie zmruży ła oczy. – Coś ty za jedna? – Dotknęła palcem runy Bjarkán. Starucha wzruszy ła ramionami. – Jestem nikim. – Kłamiesz. Widzę aurę. Uśmiechnąłem się w ciele staruchy. – Błagam, zaklinam cię na wszelkich bogów – jęknęła. – Jeśli o mnie chodzi, bogowie mogą się wy pchać – usły szała ode mnie. – Idź już, daj mi spokój. – Z ty mi słowami zatrzasnąłem jej drzwi przed nosem i pogratulowałem sobie dobrze wy konanego zadania. I tak już zostało – Balder nie oży ł, Hel dostała, co chciała, a ja miałem kartę przetargową, która później, za jakieś trzy sta lat, miała mi przy nieść nieoczekiwaną nagrodę. Jednak to wszy stko dopiero nadejdzie, a ty mczasem miałem inne problemy na głowie – na przy kład koniec świata i zbliżającą się własną śmierć…
LEKCJA SIÓDMA
Imiona II Choćbyście mi połamali wszystkie kości… Lokabrenna
P
O MOIM OSTATNIM WYBRYKU pewnie my śleliście, że trochę odpuszczę. Że może
zapadnę się pod ziemię. Poszukam sobie nowego hobby. Ale w powietrzu coś wisiało; powiew rewolucji, zapach dy mu. Nadciągała wojna. A ja chciałem walczy ć. No i co z tego? Taka już moja natura. Nie by ło mi ani odrobinę żal Baldera. W ogóle słowo żal właściwie nie figuruje w moim słowniku. Z drugiej strony, nie sprawiło mi to takiej frajdy, jak można by się spodziewać. Stawałem się coraz bardziej niespokojny. Nie mogłem spać. Chodziłem rozdrażniony. Zby t wiele czasu spędzałem w ptasiej postaci, chcąc zwalczy ć narastające poczucie uwięzienia. Nocami dręczy ły mnie koszmary, w który ch skrępowany, oślepiony, leżałem nago, a jadowite węże pełzały po moim ciele. Nie, to nie by ły wy rzuty sumienia, ale nagle znikła cała radość ży cia. Kłąb drutu w moim sercu rozrósł się do giganty czny ch rozmiarów. Jedzenie straciło smak, sen nie niósł odpoczy nku, po winie ty lko bolała głowa. Groźba przepowiedni Mimira zawisła nade mną jak miecz. Nie mogłem z nikim rozmawiać, czułem się straszliwie osamotniony. Sy tuacji nie poprawiało dławiące współczucie Sigy n. – Biedaczku, bardzo źle wy glądasz – stwierdziła, zobaczy wszy mnie po kolejnej nieprzespanej nocy. – Co ty znowu wy prawiasz? No chodź, przy gotuję ci py szną kolację. Chłopcy ucieszą się na twój widok… – I tak dalej, i tak dalej. Odkąd Fenio zniknął, sy nowie bardzo się ode mnie oddalili. Niemal nie odzy wali się ani do mnie, ani do Sigy n. Cały mi dniami sterczeli na murach obronny ch Asgardu, rzucali kamieniami na równinę i drażnili się z Sol, gdy słoneczny m ry dwanem mknęła przez niebo. Jeśli chodzi o bogów – od śmierci Baldera stali się co najmniej oziębli. Częściowo by ła to robota Frigg – Czarodziejce, choć nie miała żadny ch dowodów, że maczałem palce w ty m, co się stało, jakimś cudem udało się wzbudzić wszędzie podejrzenia, wskutek czego wszy scy (poza Sigy n, ma się rozumieć) odnosili się do mnie nieufnie. Wy ciągali wszelkie żale i urazy, które do mnie ży wili: Sif – że obciąłem jej włosy, Bragi – że porwałem Idun, Freja – całą aferę ze złoty m naszy jnikiem i sy nami Ivaldiego, Thor – wszy stkie drwiny. Nikt nie pamiętał, że wielokroć ocaliłem ich przed wrogiem. Sąd doraźny skazał mnie jednogłośnie. Nikt ze mną nie rozmawiał. Nikt nawet na mnie nie patrzy ł. To bolało – naprawdę, nie śmiejcie się – choć przecież by łem winny. Nie wiedzieli tego na pewno – ty lko się domy ślali. Jakby m ty lko ja miał coś na sumieniu. Jakby m stał się nieczy sty. Złościłem się na samą my śl o ty m. Pewnej upalnej nocy, gdy wy piłem trochę za dużo w mojej obskurnej kwaterze, usły szałem dźwięki muzy ki z podwodnego dworu kilka pięter niżej. Sądząc po odgłosach, świętowali, poszedłem więc się rozejrzeć, co się tam dzieje.
Zastałem wszy stkich bogów. Asowie i Wanowie, chłopcy i dziewczęta, Aegir i Ran, jego ry bia żona, zjawił się nawet Stary we własnej osobie. Sączy ł miód z wielkiego rogu i wy dawał się niemal zadowolony. By ć może wtargnięcie na imprezę nie by ło rozsądny m posunięciem. Miałem jednak za sobą ciężkie chwile: bezsenność, upór Sigy n, odwiedziny u Hel, przepowiednię – że już nie wspomnę o śmierci Baldera, jego żony i morderstwie Hodera. Proszę o odrobinę współczucia. Zrozumiecie, trochę mi odbiło. Otworzy łem drzwi i powiedziałem do zebrany ch: – Jak to, świętujecie beze mnie? Ody n, napijmy się! Bragi, pochy lony nad lutnią, podniósł głowę. – Ty chy ba już trochę za dużo wy piłeś. Dużo za dużo, jeśli mam by ć szczery. – Nie musisz – burknąłem. – Rozmawiam z moim bratem Ody nem. Ody nem, który na krew przy sięgał, że się nie napije, jeśli w moim kielichu będzie pusto, No, ale przy sięgi znaczą ty le, co okruchy, prawda? Składa się je po to, żeby je łamać. A skoro o okruchach mowa… – Wziąłem kawałek placka z czy jegoś talerza. – Niezły – stwierdziłem z pełny mi ustami. – Choć trochę za tłusty. Ody n mierzy ł mnie nieprzenikniony m wzrokiem. – Wejdź, Loki. Jesteś tu mile widziany. – Mile widziany ? Nie sądzę – żachnąłem się. – Spójrzmy prawdzie w oczy, jestem tu równie mile widziany jak łajno na bucie. I nie ma sprawy, bo i tak was wszy stkich nienawidzę. Zwłaszcza ciebie. – Spojrzałem na Bragiego. – Bo poza ty m, że urządzasz przy jęcie, na które mnie nie zapraszasz, jesteś beznadziejny m poetą, fatalny m muzy kiem i za grosz nie masz słuchu. Bragi wy glądał, jakby chciał mi przy łoży ć swoją lutnią. Poradziłem, żeby śmiało, zaatakował, lepsze to, niż żeby na niej grał. Potem zwróciłem się do pozostały ch, wpatrzony ch we mnie z szeroko otwarty mi ustami; pewnie się głowili, gdzie się podział Oszust pochlebca, którego, jak im się zdawało, dobrze znali. Idun chciała złapać mnie za rękę. – Co się stało? Roześmiałem się głośno. – Co się stało? – powtórzy łem. – Jak miło, że py tasz. Miło albo głupio, jedno z dwojga, choć w twoim wy padku nie ma większej różnicy. Teraz z szeregu wy stąpiła Freja. – Przestań! – krzy knęła. – Jesteś paskudny ! Thor, zrób coś z ty m! – No jasne – mruknąłem. – Niech ktoś inny to za ciebie załatwi. Najlepiej ktoś na ty le głupi, że nawet się nie zorientuje, że go wy korzy stujesz. Thor to świetny wy bór, rozumie proste polecenia, oczy wiśc ie jeśli go uprzednio dobrze nakarmisz… – W ty m momencie Thor ry knął gardłowo, a ja skorzy stałem z okazji i położy łem mu na talerzu na wpół zjedzony kawałek placka. – A może poprosisz Ody na? Oczy wiście o ile uda mu się zapomnieć, że oddałaś się Robalom, i to za naszy jnik… Ojej, miałem tego nie mówić? – Wy szczerzy łem zęby we wredny m uśmiechu. – Wiesz, to ten Chaos w moich ży łach. Czasami każe mi robić takie rzeczy. Ty, Frejo, chy ba coś o ty m wiesz. Freja przy brała postać wiedźmy. Wy szczerzy ła upiorną twarz kościotrupa.
– Złość piękności szkodzi – zauważy łem. – Marszczy sz się, kochaniutka. Lepiej nie pij ty le piwa wieczorami, bo wiesz, że od tego puszczasz w łóżku bąki. Niektórzy może na to lecą, ale szczerze mówiąc, jest to po prostu obrzy dliwe. Wiem, wiem. Poniosło mnie. Nie panowałem nad sobą i to chy ba część problemu. Ktoś powinien by ł się mną zająć, ktoś powinien by ł mnie powstrzy mać. Thor próbował. – Jeśli chcesz walczy ć, nie zaczepiaj kobiet. Spróbuj z mężczy zną. – Jak ty u Thry ma? Przebrany za babę? Thor zrobił krok do przodu. – Albo na uczcie Utgard-Lokiego, gdy powaliła cię starucha? Rzucił się na mnie. Odskoczy łem i chwy ciłem puchar wina. – Coś ty taki wolny, Thor? – zakpiłem. – Chociaż, zważy wszy, ile jesz, to w sumie nic dziwnego. Powinieneś więcej ćwiczy ć. Albo jeszcze lepiej, poży cz gorset od Sif i… – Ty draniu! Nie noszę gorsetów! – wrzasnęła Sif, na co zareagowałem śmiechem. A gdy już zacząłem, nie mogłem przestać. Obszedłem cały boski krąg i każdemu powiedziałem, co o nim my ślę. Mieszkańcy Midgardu nazwali to flyting – ry tualne wy zy wanie i obrażanie, i stało się to ich trady cją. Mój kolejny wkład w rozwój ludzkości. Gniew jest oczy szczający, leczniczy, zwłaszcza w chwilach stresu, choć teraz mi się wy daje, że wtedy powinienem to jednak lepiej przemy śleć. Najwy raźniej wino uderzy ło mi do głowy i wy garnąłem im wszy stko bez ogródek: Frejowi, że by ł durniem, oddając miecz runiczny za dziewczy nę; Sif, że ty je, Njördowi – że cuchnie ry bami. Poinformowałem Thora, że jego kochanka Jarnsaxa jest w ciąży z bliźniakami, Frigg – że Ody n znowu ma romans na boku. By ć może bąknąłem Ty rowi coś o ty m, jak tracił dłoń, a Heimdalla, to pamiętam, nazwałem wy pindrzony m dupkiem. Chy ba natomiast przesadziłem, informując Skadi, że jej ojciec piszczał jak kurczak, gdy piekł się w płomieniach, i py tając Czarodziejkę, czy złoty chłopiec nadal nie ży je. Po ty ch słowach zapadła cisza. Może rzeczy wiście posunąłem się za daleko. Thor uniósł młot i wy celował w niżej podpisanego. – Nie – powiedział cicho Ody n. – Wy rządzę nam wszy stkim przy sługę – upierał się Gromowładny. – Proszę bardzo – wtrąciłem się. – Dalej. Jestem nieuzbrojony, przewy ższacie mnie liczebnie. Czy li tak jak lubicie, co? Czy naprawdę muszę jeszcze by ć ślepy ? Na wspomnienie Hodera większość się speszy ła. – No cóż – odwróciłem się na pięcie. – Choć serce mi pęka, czas na mnie, zwłaszcza że to bardzo kiepska impreza. Z ty mi słowami wy szedłem z dworu Asów, a gdy ty lko ustąpił ból głowy – czy li o wiele później – przy brałem postać jastrzębia i wy ruszy łem w góry. Może to zby tnia przezorność, ale czułem, że niżej podpisany wy czerpał cierpliwość gospodarzy.
LEKCJA ÓSMA
Sąd Najpierw uciekać, potem pertraktować. Lokabrenna
N
O I OKAZAŁO SIĘ, ŻE INSTYNKT znowu mnie nie zawiódł. Zanim wino wy wietrzało im
z głowy, wszy scy w Asgardzie zdąży li jednoznacznie uznać niżej podpisanego za winnego nie ty lko śmierci Baldera, ale i wszelkich możliwy ch przestępstw. Po raz kolejny wszy scy wspominali doznane ode mnie krzy wdy – oczy wiście poza Sigy n, która nigdy nie mogła uwierzy ć w choćby jedno złe słowo pod moim adresem, i Idun, która nie wierzy ła w złe słowo pod czy imkolwiek adresem. Za to reszta nadrabiała to z nawiązką. Zwłaszcza Skadi ziała nienawiścią, naty chmiast domagała się mojej krwi, a Heimdall radośnie przy pomniał, że nigdy mi nie ufał i że gdy by słuchali go od początku, nigdy nie przekroczy łby m progów Asgardu. W końcu wy czuł słabość i zaatakował Starego bezpośrednio. – Co zrobisz? – zapy tał. – Loki wy powiedział wojnę nam wszy stkim. Będziesz czekał, aż na czele Chaosu uderzy na Asgard, czy w końcu przy znasz, że popełniłeś błąd, sprowadzając go tutaj? Ody n ry knął gardłowo. Tak sobie to przy najmniej wy obrażam. Oczy wiście mnie przy ty m nie by ło, ale dowiedziałem się dużo z ury wków późniejszy ch rozmów. Poza ty m znałem Starego lepiej, niż mu się wy dawało, i wiedziałem, że wcześniej czy później będzie musiał opowiedzieć się po jednej ze stron. Nie będzie nagrody za odgadnięcie, po czy jej stronie się opowiedział. Nie żeby m miał mu to za złe – w każdy m razie nie bardzo. Gdy by mnie nie potępił, pozostali zwróciliby się przeciwko niemu. Zresztą już mnie nie potrzebował – chy ba że właśnie jako wspólny obiekt nienawiści. Wtedy zrozumiałem, że Staremu o wiele bardziej zależało na Ładzie niż na Chaosie. I tak zaczęło się polowanie. Oczy wiście wiedziałem, co się stanie, jeśli mnie dorwą. Miałem do dy spozy cji Dziewięć Światów, żeby się w nich ukry ć, i runy do pomocy. Ale ich by ło wielu, a ja sam, poza ty m Ody n miał kruki, wojsko, szpiegów i wy rocznię. Przeczesy wali Dziewięć Światów w poszukiwaniu mojej aury. Wy kurzy li mnie z Żelaznego Lasu, zagnali na północne rubieże; w świecie zewnętrzny m zgubili mój ślad, ale odnaleźli go w górach. Ciągle się przemieszczałem, a ilekroć to by ło możliwe, ty lekroć zmieniałem postać. W końcu znalazłem miejsce, w który m poczułem się w miarę bezpiecznie. Ukry łem się tam, licząc, że przeczekam, aż wy pali się ich najgorszy gniew. Ale bogowie by li nieugięci. Najpierw przedstawili mi ultimatum, wy pisane magiczny m runiczny m pismem na niebie: „Poddaj się. Nadal mamy chłopców”. Uśmiechnąłem się pod nosem w kry jówce. Naprawdę sądzili, że nabiorę się na tak pry mity wny numer? Przecież wiedzieli, że żaden ze mnie Ojciec Roku. Chłopcy jeszcze nawet
porządnie nie dorośli. Owszem, Ody n by wa okrutny, ale czy naprawdę zabiłby moich sy nów ty lko dlatego, że w ich ży łach pły nie moja krew? Tak, to pułapka. Nie dam się w nią złapać. Potem zjawiły się kruki. Te po trzy kroć przeklęte ptaszy ska, które odnalazły mnie ukry tego w jaskini pośród gór Hindarfell. Kołowały nade mną, a potem przy cupnęły na pobliskiej skale. Rozważałem, czy nie potraktować ich magią, ale chroniła ich moc Ody na i podejrzewałem, że nawet najsilniejszy cios nie osmaliłby nawet ich piór. Tak więc wy szedłem im na spotkanie, upewniwszy się, że są same. – Czego chcecie? Większy ptak zakrakał. Mniejszy zdawał się szukać odpowiednich słów i nerwowo dziobał towarzy sza. – Placek – wy krztusił w końcu, ły piąc z nadzieją w złoty m ślepiu. – Nie ma mowy – burknąłem. – Czego chce Stary ? Mniejszy, Munin, zatrzepotał skrzy dłami. – Kra, kra. Wra-kra-caj. – Jak to, i miałby m to wszy stko porzucić? – Zatoczy łem ruch ręką. – Nie, dzięki, jednak zostanę tutaj. – Kra. – Munin znowu zatrzepotał skrzy dłami. Hugin mu zawtórował, dziobiąc skałę pod nogami. – Loki. Dwa. Kra. W Asgardzie – wy dusił z siebie Munin, który najwy raźniej miał kłopoty z dłuższy mi wy razami. – Dwóch sy nów. Tak. – Powoli traciłem cierpliwość. – I jeśli Stary my śli, że oddam się w jego ręce ty lko dlatego, że wziął ich jako zakładników… – Kra! Kra! – wy sapał Hugin i znowu zabrał się do dziobania skały. Dziobał równomiernie, starannie, mniej więcej co sekundę. Pac. Pac. Dwie sekundy. Pac. Trzy sekundy. Odmierzał czas. Niespokojnie spojrzałem na Munina. – Co on wy prawia? Co to ma znaczy ć? – Sześć… dziesięć… Sekund. – Sześćdziesiąt? Sześćdziesiąt sekund? – domy śliłem się. – Sześćdziesiąt sekund? Ale do czego? Jednak już wiedziałem. Ptaki nie najlepiej posługiwały się ludzką mową, ale przecież dobrze znałem Ody na. Nie wolno zapominać, że Stary by ł równie bezwzględny jak ja. Chciał uderzy ć tam, gdzie zaboli. Hugin nadal odliczał. Dwadzieścia sekund. Dwadzieścia pięć. – Poczekaj. – Nagle oblał mnie zimny pot. – Wracaj – zakrakał Munin. Trzy dzieści sekund. Pac. Pac. Każde uderzenie dziobem by ło jak cios młotem. Wiedziałem, że Stary obserwuje mnie ich oczami, usiłuje odgadnąć, co my ślę, kombinuje, jak mnie przechy trzy ć.
– Nie dam się na to nabrać – wy krztusiłem. – Vali i Narvi i tak nic dla mnie nie znaczą. Pac. Czterdzieści sekund. Pac. – Wiesz, że nie masz na mnie żadnego haka – tłumaczy łem z szerokim, sztuczny m uśmiechem. – Chłopcy to dzieci Sigy n, nie moje. Nic się nie zmieni, kiedy ich zabijesz. Proszę bardzo, bracie. Dalej. Skróć ich mękę. To ty masz sumienie, nie ja. Więc jak? Szczęściarz z ciebie? Ależ świetna zabawa… – W tej chwili oba ptaki poderwały się do lotu i z trzepotem skrzy deł wzbiły się w lodowato niebieskie niebo. A w ty m samy m momencie, hen, w inny m świecie… Nie py tajcie, skąd wiedziałem. Po prostu wiedziałem. Bo rzecz w ty m, że skaził mnie uczuciami. W czy stej formie, jako część Chaosu, nie przejmowałby m się ani przez chwilę, ile moich dzieci pozabijał. Ale tu by łem osłabiony, osamotniony, targany wy rzutami sumienia, czułem strach i żal, głód, zimno, niepokój – emocje, który ch nie znałem w swojej prawdziwej postaci. A Stary to wszy stko wiedział, ma się rozumieć. To on mnie skorumpował. Umiał do mnie dotrzeć i my ślał, że w ten sposób skłoni mnie do wy jścia z ukry cia. Na co właściwie liczy li? Że wrócę skruszony do Asgardu, żeby mogli mnie ubić w locie? Że wy powiem im wojnę? Zażądam zadośćuczy nienia? Tak postąpiłby wojownik. Ty m sposobem może zaskarbiłby m sobie ich szacunek, kierując się ich chory m kodeksem honorowy m. Ale nie, na to by ło już za późno. Ody n się zemścił. Czy spodziewałem się, że to zrobi? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Zawsze wiedziałem, że jest do tego zdolny, ale żeby zrobić to mnie? I tak zostałem w ukry ciu, z Hindarfell podziemiami wędrowałem dalej. Asowie szukali mnie wszędzie; Skadi przeczesała Północ, Ran zarzucała sieć w oceanach, Njörd sprawdzał rzeki. Sol i Mani, Słońce i Księży c, wy patry wali mnie z nieba; krasnoludy szukały mnie pod ziemią, wszy scy ty lko czekali na choćby ślad mojej magii. Zwłaszcza Frigg nie dawała za wy graną. Tak jak po śmierci Baldera zaklinała każdy kamień i każdą roślinę, prosząc o żałobę po sy nu, tak teraz rozpętała szeroko zakrojone poszukiwania niżej podpisanego. Niektórzy przebąkiwali coś o nagrodzie, ale większość najzwy czajniej w świecie chciała pomóc. Wiedziałem, że nie cieszę się zby tnią sy mpatią, ale zaskoczy ła mnie nienawiść do mojej skromnej osoby, i w miarę jak poszukiwania zataczały coraz szerszy krąg, coraz bardziej zapadałem się w sobie. Szczerze mówiąc, bałem się. Wszy scy by li przeciwko mnie. Zaszy łem się na północny ch rubieżach, w dolinie rzeki Strond, na wzgórzu, z którego miałem rozległy widok. Pod wzgórzem znajdowały się wrota do Świata Podziemnego i dalej; stanowiło to swego rodzaju skrzy żowanie dróg, skąd mogłem uciekać w dowolny m kierunku. Miesiącami ukry wałem się jak zbieg, gasiłem aurę, oszczędzałem magię. Zbudowałem chatkę z drewna i torfu, ży wiłem się ry bami złowiony mi w rzece. Nadciągała zima. By ło coraz zimniej. Nocami bałem się spać z obawy, że wy tropią mnie za sprawą Snu. Mówiąc krótko, prowadziłem żałosną egzy stencję, czego mi oczy wiście ży czy li, ale to im nie wy starczy ło. Chcieli, żeby m cierpiał jeszcze bardziej. Nie wiem, jak w końcu mnie znaleźli – może przez Sen – czasami musiałem sy piać. W każdy m razie przy szli, otoczy li mnie w kry jówce jak wilki ofiarę. Zby t późno dostrzegłem ich aury, zaciskającą się runiczną sieć światła. Dziewiątka stary ch
znajomy ch: Heimdall pod postacią sokoła, Skadi jako biała wilczy ca, z pejczem w zębach; Thor z Mjølnirem w dłoni na swoim ry dwanie; Njörd w łodzi na strumieniu, Frej na złoty m dziku, Freja w sokolej pelery nie, Idun i Bragi konno, i oczy wiście Stary w prawdziwej postaci, na Sleipnirze, z włócznią w dłoni, znaczący niebo swoją barwą jak sztandarem. Nie miałem już dokąd uciekać. Przy brałem postać ry by i wskoczy łem do wody. Rzeka by ła głęboka – może uda mi się ukry ć na kamienisty m dnie. Ale rzeki to królestwo Njörda i pewnie jakimś sposobem wy patrzy ł wśród fal moją aurę. Sięgnął po sieć, którą nosił u pasa, zarzucił… obciążona siatka opadła na mnie jak przeznaczenie. Nie będę was zanudzał szczegółami. Powiedzmy ty lko, że walczy łem ze wszy stkich sił, ale nie na wiele się to zdało. Sieć wzmacniały runy wiążące, bardzo podobne do ty ch ze sznura Hel. Później dowiedziałem się, że ona sama pomagała przy jej pleceniu – może liczy ła, że w ten sposób ponownie wkradnie się w ich łaski. A może jej żal do mnie by ł większy niż niechęć do nich. W każdy m razie sieć trzy mała; nawet gdy zmieniłem się w Ogień, nie zdołałem się uwolnić. Koniec końców wy ciągnęli mnie na brzeg, nagiego, przemarzniętego i przemoczonego. – Mamy cię! – sy knął Heimdall try umfalnie. Odwróciłem głowę bez słowa. Nie będę błagał o litość; i tak nic ty m nie wskóram, a nie chciałem dać złociutkiemu tej saty sfakcji. Wy prostowałem się więc i zrobiłem beztroską minę. – Moim zdaniem zabijmy go już teraz – stwierdził Thor. – Zanim znowu nam zwieje. – Nie zwieje. – Skadi uśmiechnęła się lodowato. – Nie spieszmy się. Napawajmy się zwy cięstwem. – Tak jest – włączy ł się Heimdall. – Zasługuje na specjalne traktowanie. Zresztą Frigg chciałaby by ć przy jego egzekucji. Pozostali przy znali im rację. Bragi potrzebował czasu, żeby skomponować pieśń na wielki dzień; Freja zamierzała wy stąpić w specjalnej sukni, a wszy scy bez wy jątku chcieli ze szczegółami ustalić sposób, w jaki mnie zgładzą. Milczeli ty lko Idun i Stary. Ody n stał na uboczu, z dłonią na uździe Sleipnira. Idun natomiast podeszła do mnie i usiadła obok; poczułem zapach kwiatów i zobaczy łem, że pobliskie krzewy obsy pały się kwieciem. I zrobiło się odrobinę cieplej. Spojrzała na Ody na i stwierdziła: – Nie możesz. Heimdall uśmiechnął się krzy wo. – Niby dlaczego nie? – Bo by ł jedny m z nas – odparła. To akurat bzdura od początku do końca, pomy ślałem. Nigdy nie by łem jedny m z was. Na głos powiedziałem ty lko: – Proszę bardzo, zabijcie mnie. Ty lko niech Bragi nie gra na tej cholernej lutni. Idun zerknęła na Ody na. – Dałeś słowo. Wiesz, co to znaczy. – Ja niczego nie dawałam – zauważy ła Skadi. – Pozostali też nie. Heimdall skinął głową.
– On musi umrzeć. Jest zby t niebezpieczny, żeby ży ć. Sły szeliście, co powiedziała wy rocznia. Kiedy nadejdzie czas, sprzeda nas Surtowi w zamian za to swoje marne ży cie. A zatem Ody n uchy lił rąbka tajemnicy przed złociutkim? W sumie nie powinno mnie to dziwić. Pewnie Stary omawiał przepowiednię ze wszy stkimi po kolei, poza mną, debatowali nad znaczeniem poszczególny ch zwrotek, osuszając kolejne beczułki wina. Wniosek: zdrajca Loki najpierw zaatakował bogów w najgorszy możliwy, podstępny sposób, a później odda ich Surtowi w zamian za przebaczenie. Chciałby m. W ty m momencie mógłby m powiedzieć, że Surt nie bawi się w takie rzeczy. Wy miany, pertraktacje, rozejmy, ugody – Chaos nie przestrzega zasad. A zdrajców traktuje tak samo, jak wszy stkich inny ch. Morze nie widzi różnicy miedzy pojedy nczy mi ziarnkami piasku. Zalewa wszy stko i nic nie zdoła go powstrzy mać… Ody n jednak pogrąży ł się w my ślach. Słowa, podobnie jak nazwy, mają wielką moc. Raz danego nie można cofnąć bez poważny ch konsekwencji. Zresztą obaj sły szeliśmy przepowiednię, choć Stary nie miał pojęcia, że też sobie uciąłem pogawędkę z głową Mimira. Obaj już wiedzieliśmy, co mnie spotka. Żaden z nas tego nie chciał, ale to i tak nie miało znaczenia. Spojrzałem na starego i zacy towałem słowa wy roczni: Ze wschodu sunie ognista łódź, Za sterem Loki panem. Zmarli wstają, przeklęty ch tłum Mknie za Chaosu ry dwanem. – Brzmi znajomo, braciszku? – zapy tałem. Wy raz jego twarzy by ł niemal wart tego całego zamieszania. – Gdzie to sły szałeś? – A jak my ślisz? Westchnął. – Rozmawiałeś z wy rocznią. – Cóż, ty najwy raźniej nie chciałeś mi o ty m powiedzieć. Musiałem dowiedzieć się jakoś inaczej. – Ile wiesz? Wzruszy łem ramionami. – Dość, żeby żałować, że wiem cokolwiek. Ody n westchnął po raz drugi. Czy nam się podoba, czy nie, słowa wy roczni wpły nęły na nas obu. Obaj sły szeliśmy przepowiednie – a tego już nie sposób cofnąć. Buntowanie się przeciw niej by łoby równie bezsensowne, jak próba jej wy pełnienia – bo i jedno, i drugie napędzałaby właśnie przepowiednia. Jak powiedziała głowa Mimira, często spoty kasz przeznaczenie, gdy przed nim uciekasz. A zatem bez względu na to, co zrobi Stary, zatańczy tak, jak mu wy rocznia zagra. Spojrzał na pozostały ch bogów. – Nie możemy go zabić – powiedział. – Ale musimy go poskromić. – Ja to zrobię. – Skadi dotknęła swego pejcza. – Nie ma to jak poskromiony umarły.
– Nie. – Ody n energicznie pokręcił głową. Skadi pry chnęła pod nosem. – A co wy my śliłeś? – zainteresował się Thor. – Uwięzimy go – odparł Ody n. – Póki nie dowiemy się, co dokładnie oznacza przepowiednia, nie możemy pozwolić mu odejść. Musimy go ukry ć w bezpieczny m miejscu i… Wpadłem mu w słowo. – Wiem! – krzy knąłem i po raz drugi zacy towałem wy rocznię: Pod dworem więzień skuty trwa, Gdzie rzek sieć skłębiona. Jak Loki wy gląda postać ta. U boku jego – żona. Ody n ły pnął na mnie spode łba. – Widzę, że jesteś dobrze poinformowany – burknął. Uśmiechnąłem się lekko. – Podobnie jak ty, wolę by ć przy gotowany.
LEKCJA DZIEWIĄTA
Jad Wspominałem już, że nienawidzę węży? Lokabrenna
I
TAK OTO UNIŻONY SŁUGA, coraz bardziej uniżony w miarę jak rozwija się ta ponura
opowieść, trafił do Świata Podziemnego, pod Kocioł Rzek. Tam, u źródeł rzeki Sen, na skraju Chaosu, na rubieżach świadomości. Tam Sen bije w najczy stszej formie; ży wiołowy, ulotny. I właśnie tam, głęboko pod ziemią, nad kamienny m szy bem, z którego cuchnące opary siarki buchały prosto na kamienie, tworzące wy jątkowo niewy godny szezlong, przy kuto mnie do skał runami, które uniemożliwiały mi zmianę postaci. Ody n osobiście sprawdził więzy. Nie do zerwania. Przeszy ł mnie spojrzeniem jedy nego oka i powiedział: – Przy kro mi, że tak to się skończy ło. – Kiedy się uwolnię, bracie, wpadnę z wizy tą – mruknąłem. – Przy najmniej ty le mogę dla ciebie zrobić, chy ba przy znasz. Po ty m wszy stkim, co ty zrobiłeś dla mnie. Heimdall uśmiechnął się szeroko, a jego złote zęby rozjaśniły jaskinię jak świąteczne lampki. Obiecałem sobie, że jeśli Mimir jednak miał rację i naprawdę zmierzę się ze złociutkim w bitwie, pozbieram te jego zębiska i zrobię sobie z nich naszy jnik. – Będziesz tu gnił do końca światów – oznajmił. Zakląłem pod nosem. Ale w pewny m sensie miał rację. Rzecz w ty m, że koniec światów by ł bliżej, niż im się zdawało. Jeden po drugim podchodzili moi dawni przy jaciele. Bragi zagrał mi madry gał. Idun pocałowała w czoło. Freja spojrzała na mnie z ukosa i sy knęła, że mam to, na co zasłuży łem. Frej i Njörd ty lko pokręcili głowami. Ty r poklepał mnie jedy ną dłonią. Thor zrobił się wy raźnie nieswój – i dobrze, zważy wszy to wszy stko, co dla niego zrobiłem – i mruknął: – Przy kro mi. Posunąłeś się za daleko. Super. Fantasty czne epitafium. Na końcu została już ty lko Skadi. Stała spokojnie, wpatrując się we mnie intensy wnie. Podczas pościgu zapuściła włosy. Jasne jak morska piana, okalały jej twarz, zdradziecko niewinną jak wy głodzona łasica. Stała tak długo, że zacząłem się niepokoić. Czego chciała? Pozostali już wy szli. Czy żby jednak zamierzała spełnić groźbę i zabić mnie teraz, bezbronnego? Chy ba wy czuła mój niepokój. Uśmiechnęła się. – Jesteśmy o krok od perfekcji – stwierdziła. Nie podobało mi się to. A jeszcze bardziej to coś, co miała w dłoni. Trzy mała to poza
zasięgiem mojego wzroku, ale teraz koszmarnie powoli podniosła rękę. – Przy niosłam ci coś – powiedziała. – Węża? Wolałby m wino – odciąłem się. – No, ale liczy się gest. I znowu ten uśmiech. Przeszy ł mnie dreszcz, od nasady włosów przepły nął przez całe ciało. – To nie jest zwy kły wąż – wy jaśniła. – To kobra plująca. Pluje jadem na przeciwnika. Jad nie działa na skórę, ale jeśli dostanie się do oczu, sprawia piekielny ból. Coraz mniej podobał mi się kierunek, w który m zmierzaliśmy. – O co ci chodzi? – wy krztusiłem. Uśmiechnęła się ponownie. – Spodoba ci się – zapewniła. – Umieszczę ją o, tutaj. – Wskazała skalną półkę na wy sokości mojej twarzy. – Nie ruszaj się, dobrze ci radzę. By wa nerwowa. – Posłuchaj, Skadi – zacząłem, ale zaraz zrozumiałem, że moje błagania ty lko sprawią jej przy jemność, nie skłonią natomiast do zmiany zdania. Nie, milcząc, chociaż trochę psułem jej zabawę. Zacisnąłem więc usta i milczałem. Starałem się nie patrzeć na kobrę. Są dwa rodzaje węży – paskudnie leniwe i przerażająco szy bkie. Ta by ła szy bka. Miotała się i sy czała w dłoni Skadi, gdy ta mocowała ją do skały. Liczy łem, że może ją ukąsi, ale nie. Pewnie wiedziała insty nktownie, że to skończy łoby się dla niej fatalnie. Spojrzałem na kobrę. Znajdowała się dokładnie nad moją głową. Widziałem, jak na mnie patrzy, cała spięta, naprężona do ataku. Szczęki poruszały się nienawistnie. Wy dawała się dość głupia i wredna, by przy pisać mi winę za swoje opłakane położenie. Leżałem nieruchomo, starałem się nie oddy chać. Domy ślałem się, że by le ruch, by le odgłos może spowodować atak. Skadi podniosła garść kamy czków. Cisnęła nimi w skałę tuż nad rozjuszony m wężem. – Będziecie się razem świetnie bawić. Wąż poruszał się tak szy bko, że nie zdąży łem zareagować. Poczułem na twarzy wilgotną mgiełkę jadu. Przez chwilę nie czułem nic. A potem ból. Zacząłem krzy czeć. Ból długo nie ustępował. Oślepiał, palił, zapierał dech w piersiach; rzucałem się, szarpałem i miotałem w okowach. Podobnie jak wąż, cały czas plując jadem. Wszy stko spowiła czerwona mgła cierpienia. Gdy by nie okowy przy kuwające mnie do skały, chy ba wy drapałby m sobie oczy. Nie, nawet sobie tego nie wy obrażajcie, wy starczy, że pomy ślicie o niżej podpisany m. No dobra, nie wszy stko, co robiłem, by ło moralnie nieskazitelne, ale coś takiego? Naprawdę? Kiedy czerwona kurty na opadła i znowu mogłem mówić, zmieniłem zdanie co do błagania. Po mojej dumie nie został nawet ślad; po wsty dzie też nie. – Błagam! Zabierz to! Błagam! Ale to nie pomogło. Nie pomogło też zaklinanie Ody na ani próby odwrócenia głowy, wy ginanie się tak, żeby jak najbardziej odsunąć się od węża. Wy starczy ło, by m drgnął, podniósł
głos, a kobra atakowała, a ledwie zaatakowała, krzy czałem i się miotałem… – Błagam! Litości! Nie! Moje oczy ! Za plecami sły szałem niknący w oddali śmiech Skadi.
LEKCJA DZIESIĄTA
Kara Kara jest daremna. Nie powstrzyma przestępcy, nie zmaże przeszłości, nie zmusi winnego do żalu. Kara to tylko marnowanie czasu i niepotrzebne cierpienie. Lokabrenna
P
OMYŚLCIE TYLKO O MĘKACH, które przechodził niżej podpisany. Przy kuty do skały w podziemiach, oślepiony, dręczony bólem. Nie mam pojęcia, ile minęło czasu – czas pły nie inaczej tak blisko Snu, a kilka chwil na jawie ciągnie się jak cała wieczność. Ale i ból jest krainą, w której czas płata nam figle i niewy kluczone, że minęły godziny, dni, albo i ty godnie, zanim zdałem sobie sprawę, że ktoś w milczeniu trwa przy moim boku. W pierwszej chwili my ślałem, że to Skadi, że wróciła, by dalej się nade mną znęcać. A potem się modliłem, żeby to by ła Skadi, żeby to wszy stko wreszcie się skończy ło. Jeszcze później dotarło do mnie, że minęło już trochę czasu od ostatniego ataku węża i że ogień w oczach trochę zelżał. Nadal nic nie widziałem, dostrzegłem jedy nie smugę światła w ciemności. – Kto tam? – zawołałem. Cisza. Sły szałem, jak wąż miota się na skalnej półce nad moją głową, cichy oddech kogoś bardzo blisko. – Pomóż mi się uwolnić, błagam cię. Jakaś cząstka mnie chy ba ciągle łudziła się, że to Ody n, że przy by ł mi na ratunek po ty m, jak oficjalnie mnie ukarał. Zaschło mi w ustach, gdy mówiłem: – Błagam cię, bracie. Przy sięgam, już nigdy ci się nie sprzeciwię. Powiem ci, jak pokonać Surta. Wiem, jak to zrobić. Ody nie, błagam… – To ja – usły szałem. – Sigy n? Z trudem udało mi się unieść powieki. Oczy nadal paliły ży wy m ogniem, ale teraz widziałem koło siebie niewy raźną postać. Zdawała się trzy mać coś pomiędzy mną a wężem. W miarę jak wy ostrzał mi się wzrok, zobaczy łem, że to wielka szklana misa, w której Sigy n wy rabiała ciasto na swoje wy pieki. Po jej ściankach spły wał jad. – Ty lko to miałam pod ręką – wy jaśniła, patrząc na mnie czule. – Ten głuptasek węży k my śli, że dopadnie cię nawet przez szkło. Paskuda z niego, co? Paskudny, niedobry węży k. Węży k, czego można się by ło spodziewać, zasy czał wściekle. Sigy n paplała dalej: – Moje biedactwo. Pewnie strasznie ci niewy godnie. Ale nie martw się, jestem przy tobie.
Postaraj się nie ruszać. Od tego będzie jeszcze bardziej bolało, wiesz. Z oczu nadal ciekły mi łzy – bólu, jak sądziłem, ale może też wdzięczności. Przez moment poczułem euforię na my śl o uwolnieniu. – Och, Sig – zacząłem. – Tak się cieszę, że tu jesteś. By łem okropny m mężem, ale to się zmieni, przy sięgam. Ty lko pomóż mi się uwolnić i… – Och, Loki. Jesteś taki słodki i wiesz, co? Nawet ci wierzę. Ale nie mogę cię uwolnić. – Słucham? – Cóż, kochany, nie trafiłeś tu bez powodu, prawda? Przestępca musi ponieść karę. Jeśli cię wy puszczę, zawiodę Ody na i wszy stkich pozostały ch. Po raz pierwszy w ży ciu nie wiedziałem, co powiedzieć. – Słucham? – powtórzy łem. Sigy n się uśmiechnęła. Przez łzy widziałem jej twarz: czułą, kochającą, nieruchomą. – No, przecież zabiłeś Baldera – zauważy ła. – I dlatego Ody n zamordował naszy ch chłopców. W pewny m sensie to twoja wina. Wpadłem w panikę. – Nie, Sigy n, to nieprawda! Nie. Wy puść mnie! – Nie ruszaj się, bo przewrócisz miskę. Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. Widziałem w niej spokój – i czy ste szaleństwo. Czy żby śmierć chłopców tak na nią podziałała? A może zawsze w głębi duszy tego chciała – miała mnie ty lko dla siebie, bezradnego, zdanego na jej łaskę? – Przy niosłam ciasto na później – oznajmiła. – Jeśli chcesz, ukroję ci kawałek. – Ciasto? – wy chry piałem. – Przy niosłaś ciasto? – Ciasto zawsze poprawia mi humor – wy jaśniła. – Wiśniowo-migdałowe. Twoje ulubione. – Błagam cię! Musisz mnie wy puścić! – Nie muszę i tego nie zrobię. – Zacisnęła usta. – A teraz już mnie nie denerwuj, bo będę musiała iść na spacer, żeby się uspokoić, a kiedy sobie pójdę, kto potrzy ma miskę między tobą a węży kiem? Spojrzałem na misę. Szkło kary katuralnie wy olbrzy miało wężowe szczęki. Kobra odwzajemniła spojrzenie; miała szaleństwo w ślepiach. Widać by ło, że ty lko czeka na okazję, aż Sigy n odstawi misę, już w jednej czwartej pełną jadu. Ile czasu upły nie, zanim będzie musiała wy lać jad, zastanawiałem się. Ile czasu, zanim wąż skorzy sta z okazji i zaatakuje? Ile mam czasu, zanim znowu będę wy ł z bólu? Kara jest daremna. Nie powstrzy ma przestępcy, nie zmieni przeszłości, nie zmusi winnego do żalu. Kara to ty lko marnowanie czasu i niepotrzebne cierpienie. Może właśnie dlatego stanowi podstawę tak wielu religii. Przy pomniała mi się przepowiednia wy roczni. Jak Loki wy gląda postać ta. U boku jego – żona. O bogowie. A ja my ślałem, że wąż to problem. Ale czekać na koniec światów przy akompaniamencie paplaniny Sigy n, jedząc jej cholerne placki owocowe i patrząc na kobrę przez
powiększające oko szklanej misy … Chwy ciłem się ostatniej deski ratunku. – Błagam cię, Sig. Kocham cię – szepnąłem. Tak bardzo by łem żałosny. Tak bardzo się nad sobą użalałem. Tak nisko upadłem, że wy znałem miłość własnej żonie… Uśmiechnęła się znowu. – Och, kochany – powiedziała, a ja już wiedziałem, że przegrałem. Ba, te słowa przy pieczętowały mój los; znalazłem się tam, gdzie chciała – bezradny, zrozpaczony i obolały, i całkowicie zdany na nią. Spojrzała na mnie przez łzy i czule odparła: – Och, Loki, ja ciebie też kocham. I zaraz się tobą zajmę.
LEKCJA JEDENASTA
Ucieczka Zawsze czytaj drobny druk. Lokabrenna
N
ADESZŁY CIĘŻKIE, STRASZNE CZASY. W pół na jawie, w pół we śnie, nie mam pojęcia,
ile to trwało, wiem jedy nie, że dla mnie by ła to cała wieczność nudy, przery wanej falami krótkiego, ale koszmarnego cierpienia. Trzeba przy znać, że Sigy n przechodziła samą siebie. Choć już całkiem oszalała, głucha na moje błagania i czułe słówka, robiła, co w jej mocy, by mi ulży ć. Niestrudzenie zbierała jad węży ka do misy. Co jakiś czas musiała go wy lać i wtedy podstępna kobra atakowała. A także, kiedy Sigy n mnie poiła, bo co jakiś czas musiałem się napić, kiedy usiłowała mnie nakarmić albo kiedy szła upudrować sobie nosek. Wskutek tego wiecznie cierpiałem głód, pragnienie albo ból, albo wszy stko naraz. Sigy n by ła energiczna i skuteczna. Przemawiała do mnie jak niańka do rozbry kanego dziecka. I do mnie, i do węża mówiła ty m samy m tonem, karciła nas za brzy dkie zachowanie i wy głaszała umoralniające gadki. Później z kolei użalała się płaczliwie nad moim losem, choć oczy wiście uparcie nie chciała mnie uwolnić. Coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że mimo ciągłego narzekania w gruncie rzeczy by ła szczęśliwa. W końcu miała mnie dla siebie i nie zamierzała tego zmienić. Upły wał czas. Nie wiem, ile czasu. Nauczy łem się drzemać między falami tortur. Nie przy szedł nikt więcej. Straciłem już nadzieję, że zjawi się Ody n i mnie uwolni, choć przy najmniej częściowo odpowiadał za ulgę w mojej męce. Sigy n wy znała, że to Stary powiedział jej, gdzie mnie znajdzie, i zezwolił pomóc mi tak, jak uzna za stosowne. To jednak ty lko wszy stko pogarszało; świadomość, że Ody n, który sam mnie w to wpakował, teraz się o mnie martwił… A może dręczy ły go wy rzuty sumienia? Za mało, za późno. Czy żby spodziewał się, że mu podziękuję? Cóż, teraz czułem do niego wy łącznie nienawiść, do niego i pozostały ch bogów. Kiedy odzy skam wolność – a przy siągłem sobie, że wcześniej czy później to nastąpi – zapłacą mi za to, co zrobili. Odnajdę głowę Mimira i kopnę ją na skraj świata, a potem ukry ję głęboko pod ziemią, tak jak Asowie ukry li mnie. Cóż, zawsze można sobie pomarzy ć. Marzenia i sny dodawały mi wtedy sił, ilekroć nie dręczy ł mnie ból. Sen by ł przecież tak blisko… niemal na wy ciągnięcie ręki. Sły szałem go przez skały, na który ch leżałem; szumiał pod spodem, niósł dziwaczne wizje wy żej, na świat… Pożegnalny prezent od Skadi miał załatwić dwie sprawy. Oczy wiście chodziło o to, żeby m cierpiał. Ale zależało im też na czy mś inny m – żeby m nie miał czasu planować ucieczki. Kiedy oczy płoną ci ży wy m ogniem, nie sposób się skoncentrować, my ślisz ty lko o ty m, żeby ból ustąpił. Ale podczas długich przerw, gdy Sigy n zbierała jad, odzy skałem jasność umy słu i zacząłem kombinować. Przede wszy stkim analizowałem w my ślach przepowiednię, zwłaszcza fragmenty doty czące niżej podpisanego.
Pod dworem więzień skuty trwa, Gdzie rzek sieć skłębiona. Jak Loki wy gląda postać ta. U boku jego – żona. W pierwszej chwili my ślałem, że wzmianka o Sigy n oznacza, że jako jedy na pozostanie lojalna w stosunku do mnie, z czasem jednak zrozumiałem, że trzeba to brać dosłownie – by łem na nią skazany aż do końca światów. Na nic innego nie mogłem liczy ć. Cały czas analizowałem ten fragment, szukałem kruczków prawny ch, wpatry wałem się w przy pisy. Pod dworem więzień skuty trwa, Gdzie rzek sieć skłębiona. Jak Loki wy gląda postać ta. Wy gląda jak Loki. Wy gląda jak Loki. Ten fragment nie dawał mi spokoju. Dlaczego taki dobór słów, zastanawiałem się. Ze względu na metrum wiersza? Czy może z innego, nieznanego mi powodu? Jaki Loki wy gląda postać ta. Cierpiałem. Wrzeszczałem. Jaki Loki wy gląda postać ta. Spałem. Śniłem.
LEKCJA DWUNASTA
Sen O czym marzy niewolnik? O byciu panem. Lokabrenna
S
EN TO RZEKA PŁYNĄCA PRZEZ DZIEWIĘĆ ŚWIATÓW, także przez Śmierć i Potępienie. Nawet potępieni śnią – właściwie jest to część ich udręki. Uciec, choćby na chwilę, zapomnieć o rzeczy wistości, unosić się, by zaraz wrócić do swojego świata, uwięzieni jak ry ba na wędce… Tak. W pewny m sensie to jeszcze gorsze, niż w ogóle nie doznać ulgi. Ta sekunda po przebudzeniu, gdy wszy stko jeszcze wy daje się możliwe, także i to, że minione dni – albo ty godnie czy miesiące – to ty lko sen… I wtedy prawda trafia jak obuchem między oczy. To jest rzeczy wistość. Tu i teraz. A sny są ulotne. W takim wy padku można niemal zrozumieć, że starasz się w ogóle nie śnić, nie chcesz dławić się drutem nadziei, który boleśnie rozry wa ci gardło. Ja jednak miałem pomy sł. Nie plan – jeszcze nie. Nie do końca. Ale nie straciłem nadziei na ucieczkę. Zainspirowały mnie słowa wy roczni. Wy gląda jak Loki. Nie: to Loki, ty lko: wy gląda jak Loki. Co sugerowało, że prawdziwy Loki jest w ty m czasie gdzie indziej. By łoby wspaniale, powtarzałem sobie. Oby ty lko się udało. Ty lko jak mógłby m jednocześnie by ć gdzie indziej i sprawiać wrażenie, że jestem tutaj? Sen, oto jedy na odpowiedź. Gdy by udało mi się uciec rzeką Sen, zostawiając przy skale postać fizy czną, może znowu będę wolny. Wolny i zdolny dołączy ć do Chaosu; wolny od zemsty Ody na. Oczy wiście wiązało się to ze spory m ry zy kiem. Sen to groźny ży wioł, poddany potężny m siłom. U źródła by wał zabójczy ; rzeka pełna rozszalały ch tworów, zdolny ch zniszczy ć każdy umy sł. Z drugiej strony śnią wszy scy i gdy by m zdołał połączy ć się z umy słem śniącego, by ć może udałoby mi się coś pozornie niemożliwego – by ć w dwóch miejscach jednocześnie. Tak, wiem. By łem naiwny. Ale też zdesperowany. Gotów zary zy kować zdrowie, ży cie, by le się stąd wy dostać. Tak więc uczy łem się śnić, nie po to, żeby zabić czas, ale uparcie, z wy siłkiem, jak skazaniec wy dłubuje zaprawę ze ściany celi ły żką w nadziei, że pewnego dnia uda mu się tędy uciec. Istnieją dwa rodzaje snu. Takie, które pochłaniają cię bez reszty, i sny świadome, w który ch zdajesz sobie sprawę, że tkwisz między światami, wiesz, że wędrujesz. Interesowały mnie te drugie. Takie śnienie wy magało doświadczenia, zwłaszcza że cały czas ry zy kowałem, że natknę się na jednego z mieszkańców ty ch głębin, na stworzenie, które ty lko czekało na nierozważnego śniącego, by go pochłonąć, cały umy sł i duszę, aż jego ciało umrze na jawie. Rzadko się to przy trafia w Midgardzie, ale ja znajdowałem się tak blisko źródeł Snu, że mogło mnie to spotkać. Uważałem jednak, że warto zary zy kować. Wszy stko, by le ty lko wy rwać się z tej skały, uciec od Sigy n i węży ka.
Tak więc zacząłem „przy gotowy wać swoją ły żkę”. O bogowie, jakież to by ło monotonne. Bez nocy i dni, to jasne. Spałem, kiedy mogłem – czy li rzadko. A jednak krok po kroku poznawałem uroki i niebezpieczeństwa tej rzeki, jej wy sp efemery d, niektóry ch malutkich jak bańki my dlane, inny ch wielkich jak całe konty nenty. Badałem te wy spy, unikałem zagrożeń, doty kałem umy słów śniący ch. Krok po kroku ograniczałem zakres poszukiwań, wciąż czekając na odpowiedniego kandy data. Musiał to by ć silny umy sł, choć nie na ty le, by mi się oparł lub starał się mnie pokonać. Umy sł otwarty, twórczy, nieskrępowany nakazami moralności. Próbowałem wielu i każdy okazy wał się niedobry z jakichś przy czy n, aż w końcu, po wiekach poszukiwań, znalazłem umy sł idealny – czy raczej śniący znalazł mnie. Silny umy sł z bujną wy obraźnią, pełen znajomy ch krajobrazów. Pokrewna dusza, my ślałem, obserwując scenariusze, które niemal rozpoznawałem. Niektóre by ły spokojne – kojące sny na wpół zapomniany ch doznań. O cudownie chłodnej wodzie, o dłoniach na twarzy, o lnianej pościeli, o rozłoży sty ch drzewach i cudowny ch zapachach ży znej ziemi i roślin. Uwięziony w podziemiu, ledwie mogący oddy chać, wiecznie obolały, głodny, spragniony i senny, widziałem w nich ogniwo łączące mnie z inny m, lepszy m światem i witałem je z otwarty mi ramionami. Jednak w miarę upły wu czasu w snach pojawiało się coraz więcej przemocy. Buchająca z Chaosu lawa, zalewająca światy, niszcząca wszy stko na swojej drodze. Płatek popiołu, padający z paleniska. Sny o ogniu, dy mie, abstrakcy jne wizje Chaosu. Płonące budy nki i fortece walące się w gruzy o zmierzchu; wojny ludzi, Robali, olbrzy mów skał i lodu, wojny bogów… Początkowo sny wy dawały mi się wręcz za idealne. Przemoc, tak bliska mojej naturze; bałem się, że to pułapka. Wchodziłem więc ostrożnie, omijałem niektóre sny, czasami dorzucałem parę szczegółów od siebie, ciekaw, czy śniący połknie przy nętę. Mówię: śniący. Nie zawsze można zidenty fikować, kto śni. Sen to skomplikowany twór, równie trudny do zrozumienia i interpretacji, jak przepowiednia. Niełatwo jest ustalić tożsamość śniącego, który może pojawiać się w wielu różny ch postaciach. Ja sam wkraczałem w sen raz jako jastrząb, raz jako kot, później – jako żaba albo pająk. Początkowo pilnowałem, żeby nie poruszać się zby t szy bko, żeby badać senne krajobrazy, nie usiłując jednocześnie skontaktować się ze śniący m, żeby zmusić go, by zdradził swoją tożsamość. Przy znaję, by ło to frustrujące. Wiedziałem jednak, że muszę wy kazać się cierpliwością. Znalazłem sobie doskonały umy sł – by stry, chłonny, z bujną wy obraźnią i odpowiednią dozą tłumionej agresji, pasowaliśmy do siebie idealnie. Nie chciałem spłoszy ć go (albo jej) przesadną gorliwością. Zdąży łem się już dużo o nim (albo o niej) dowiedzieć; znałem jego my śli i uczucia, jego inteligencję, jego wy obraźnię, właściwie wszy stko poza tożsamością. Aż pewnej nocy stałem się kimś więcej niż ty lko obserwatorem. W końcu nawiązałem więź wy kraczającą poza podświadomość. Choć starałem się ukry ć, dostrzeżono mnie. W ty m dziwnie kojący m śnie widziałem długą, pustą plażę latem, drzewa rosnące niemal przy samej wodzie, czułem zapach kwiatów i dojrzały ch owoców. Na skraju plaży mała dziewczy nka z zapałem wznosiła zamek z piasku. Czy żby to by ł jej sen, zastanawiałem się. Podszedłem bliżej. Przy brałem postać małego rudowłosego chłopca – bardzo prakty czną, jak się zdąży łem przekonać, i przy jemnie niegroźną. Dziewczy nka wy dawała się całkowicie pochłonięta pracą; podszedłem jeszcze bliżej, cały czas jednak trzy mając się granic snu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ale ona i tak mnie
zobaczy ła. Miała dziwnie przenikliwe spojrzenie, a kiedy chciałem zmienić postać, żeby wtopić się w tło, okazało się, że nie jestem w stanie tego zrobić. Znalazłem się w pułapce. Dziewczy nka spojrzała na mnie. – Kim jesteś? – zapy tała. – Nikim. Niczy m. – Nieprawda. Już cię widziałam. Powiesz mi, jak się nazy wasz? Musi śnić, powtarzałem sobie. A jednak, podobnie jak ja, by ła świadoma, kontrolowała świat swoich wizji – a ty m samy m niżej podpisanego, uwięzionego na wy sepce snu, która w każdej chwili mogła rozpły nąć się w nicość, wy starczy ło, by śniący postanowił się obudzić… By ć może, mimo wszelkich starań, jednak okazałem się nie dość przewidujący i czujny. Za bardzo polegałem na kamuflażu, uwierzy łem, że nic mi nie grozi. I tak znalazłem się między snem a jawą, nie mogąc zmienić postaci, zdany na łaskę mrocznej inteligencji, o której ty le my ślałem, a która mogła by ć wieloma osobami, ale na pewno nie małą dziewczy nką. – Kim jesteś? – zapy tałem, żeby zy skać na czasie. – Heidi – przedstawiła się. – Widziałeś mój zamek z piasku? Spojrzałem dalej, na plażę. Słońce już zachodziło i nagle wszy stko przy brało złowrogie barwy. Teraz zamek wy dawał się jeszcze większy. Nagle uderzy ło mnie, jak bardzo przy pomina Asgard. Przy jrzałem się uważnie. Rzeczy wiście: tu jest dwór Ody na, mury obronne, wieży czki, mosty, baszty i bramy. Dom mój i Sigy n, ogród Idun, buduar Frei, Tęczowy Most – wszy stko wzniesione z piasku. Nagle zaczął się przy pły w. Wiatr, do niedawna pachnący, niósł zapach błota i wodorostów. W blasku zachodzącego słońca fale pieniły się krwawo. Po raz kolejny usiłowałem zmienić postać tu, we śnie. Stopniowo ogarniało mnie złe przeczucie; krwawe światło, nagły przy pły w, podniebna cy tadela wzniesiona z piasku. I znowu nie mogłem zmienić postaci. Przegry wałem pojedy nek na siłę woli z ty m, który to śnił. Spojrzałem w niebo. Purpurowe fale sięgały już piaskowy ch murów. Most runął niemal od razu; baszty pewnie wy trzy mają dłużej. – Teraz zacznie się moja ulubiona część – oznajmiła Heidi radośnie. – Patrz, jak się wali! Nie uważasz, że to wspaniałe? Tak patrzeć, jak morze go odbiera, ziarenko po ziarenku, aż nie zostaje już nic? W milczeniu skinąłem głową. Nie wiem, kim by ła, ale miała rację. – Oczy wiście nic nie ma prawa trwać wiecznie – ciągnęła senny m głosem. – Ład i Chaos mają przy pły wy i odpły wy. Nie ma sensu stawiać im oporu. – Spojrzała na mnie. – Wiem, kim jesteś. Ty ś jest Loki, Oszust. Skinąłem głową. – Tak jest. A ty to Heid, znana też jako Gullveig. Wiedźma. Pani Run. Przebiegła, zachłanna, mściwa. Tak na marginesie, jestem twoim wielkim fanem, to moje ulubione cechy. Uśmiechnęła się łobuzersko. Postać małej dziewczy nki kry ła jej niepokojącą złożoność. Ale i, powiedzmy sobie szczerze, kuszącą, jak kuszące by wają jedy nie demony. – Ja też sporo o tobie sły szałam – zapewniła. – By stry, bezwzględny, egoisty czny, narcy sty czny, nielojalny …
Wzruszy łem ramionami. Trafiła w sedno, pomy ślałem. – Zawsze chciałem cię poznać – powiedziałem. – Ale niełatwo cię znaleźć. Uśmiechnęła się. – Czekałam na odpowiedni moment. Ciekawe. – Dlaczego? – zainteresowałem się. – Chciałam zaproponować ci umowę. Umowę. Można by pomy śleć, że wtedy już powinienem mieć dość rozumu, by zawsze czy tać to, co w umowie zapisano mały m drukiem. Ale po bliżej nieokreślony m czasie, który spędziłem przy kuty do skały w Świecie Podziemny m, nie mogłem się targować. Przy pomniała mi się przepowiednia wy roczni. – Ta umowa… – zacząłem. – Czy zgodnie z nią uwolnisz mnie i postawisz na czele floty, a potem zrobisz z Asgardem to, co przed chwilą przy pły w zrobił z zamkiem z piasku? – Mniej więcej – odparła. – Wchodzę w to – zdecy dowałem.
KSIĘGA CZWARTA
Zmierzch Wycie wilka niesie mrok. Łańcuchów pękają okowy. Nad światy nadciąga Ragnarok, Co Chaosu zacznie wiek nowy. Przepowiednia wy roczni
LEKCJA PIERWSZA
Heidi A tak na poważnie – pamiętacie, co mówiłem w Księdze pierwszej, żeby nikomu nie ufać? No właśnie. Lokabrenna
T
YM SPOSOBEM ZNOWU ZMIENIŁEM SOJUSZNIKÓW. Ale co miałem robić? Stary mnie porzucił. Światy szczuły mnie swoimi psami. A ona, Gullveig-Heid, Czarownica, proponowała zemstę i powrót na należne mi miejsce w Chaosie. Ty lko idiota by odmówił. Każdy przy jąłby jej warunki. Heidi by ła potężna i spragniona zemsty, zwłaszcza na Wanach, którzy ją zdradzili i przeszli na stronę Ody na. Formalnie należałem do obozu wroga, ale liczy łem, że fakt, iż wy gnano mnie z Asgardu, rozgrzeszy mnie w jej oczach. Poza ty m oszołomiła mnie. Oto ona, legendarna Gullveig-Heid, pierwsza Pani Run, w której poszukiwaniu bezskutecznie przeczesy wałem światy, odkąd Ody n podstępem skłonił mnie do porzucenia Chaosu. Przede wszy stkim chciałem, żeby uwolniła moje wcielenie, cierpiące obecnie męki nad rzeką Sen. Zaakceptowałem więc umowę na jej warunkach i nie wczy ty wałem się w drobny druk. Teraz, budząc się ze snu, w który m mnie zwerbowała, odczułem taką ulgę, widząc, że jestem wolny, że nie ma już węży ka, szklanej misy, kamiennego szezlonga i runiczny ch oków, że nawet nie przy szło mi do głowy zapy tać o szczegóły – na przy kład co właściwie stało się z Sigy n i niby w jaki sposób mam wrócić na ogniste łono Chaosu. Okazało się, że wcale nie by ło tego w planach, ale pewnie się już domy śliliście. Jedni już mnie wy korzy stali i zdradzili; wkrótce miało się okazać, że moi nowi demoniczni przy jaciele mają te same zamiary. Na swoją obronę muszę wy znać, że doświadczałem nowy ch wspaniały ch przy jemności, które chwilowo stępiły moją podejrzliwość. Oszałamiająca wdzięczność, ulga, wolność; rozkosz przetarcia oczu, błogość picia wody bez jednoczesnego jadu w oczach, ponowne odkry wanie rozkoszy jedzenia (choć ciastek chy ba nie tknę już nigdy ), zadziwiające szczęście kąpieli – najpierw w zimnej, potem w ciepłej wodzie, z uży ciem najróżniejszy ch my deł, olejków i inny ch przy borów toaletowy ch. No i Heidi – kusząca, uwodzicielska, jak każdy demon zdolna przy jąć taką postać, jakiej akurat ona – albo ja – pożądaliśmy. Złota od stóp do głów, z pierścieniem na każdy m palcu, o przenikliwy m spojrzeniu i włosach jak wodospady i tęcze. Cała pokry ta tatuażami runiczny mi, od czubków palców po podbicie stóp, zwinna, szczupła, dzika, wy uzdana i, podobnie jak Angie z Żelaznego Lasu, z dziwną słabością do rudowłosy ch mężczy zn. No dobra, moja wina. Wy korzy stałem to. Niezby t rozsądny krok, przy znaję, zwłaszcza po ty m, co by ło z Angie, ale spędziłem ty le czasu pod ziemią, że nie mogłem sobie odmówić takiej przy jemności. Seks demoniczny to rozkosz, której od dawna nie zaznałem, i teraz odkry wałem ją na nowo. A ty mczasem Ład i Chaos szy kowały się do wojny. My jednak ogrzewaliśmy zimowe noce ogniem namiętności.
Ty mczasem tam, na skalnej półce w Świecie Podziemny m, zastępca, zjawa ulepiona z run i magii, cierpiał męki zamiast mnie – na wszelki wy padek, gdy by Skadi albo ktoś inny zechciał sprawdzić, co u mnie sły chać. Mój sobowtór nie by ł ży wy, nie w zwy kły m znaczeniu tego słowa. Składał się po prostu z my śli i obrazów, które Heidi wy brała podczas mego uwięzienia i nadała im formę – co nie jest trudne tak blisko Snu – żeby zmy lić wzrok obserwującego. Oczy wiście dokładniejsze badanie zdradziłoby oszustwo, ale wkrótce to i tak straci znaczenie. Nadciągała wojna i Asowie będą mieli większe zmartwienia niż niżej podpisany. Plan składał się z trzech etapów. Pierwszy : przy gotowania. Drugi: zniewolenie. Trzeci: starcie. Jasno i prosto. Etap pierwszy (raczej nużący ) właściwie dobiegał końca, co oznaczało, że kiedy dołączy łem do Gullveig, miała się zacząć prawdziwa zabawa. I zaczęła się na dobre – Ogień, wolny, dziki, rozszalały jak nigdy. Rozbiliśmy z Heidi obozowisko na skraju Żelaznego Lasu, skąd, niezauważeni przez mieszkańców Asgardu, mogliśmy obserwować Tęczowy Most. By ło to bezpieczne schronienie: mnóstwo dzikiej zwierzy ny, a rzeka Gunnthrà, pły nąca przez las prosto do Świata Podziemnego, stanowiła gościniec, który m przy by wały do nas najróżniejsze istoty, wkraczające do światów za sprawą rzeki Sen. Właśnie stamtąd miała nadciągnąć nasza armia, przy wołana zaklęciami Heidi. Wzy wała najróżniejsze istoty, zrodzone z lęków, koszmarów i łez ludzi. Bo widzicie, ród ludzki stał się zbiornikiem mocy. Podczas gdy bogowie niczego nie podejrzewali i widzieli w nich jedy nie wierny ch fanów, mieszkańcy Midgardu mieli niesamowitą wy obraźnię, potrafili tworzy ć niewiary godnie skomplikowane, niewiary godnie trwałe wizje i sny – a czarownica zmieniała je w najpotężniejszą armię, jaką światy kiedy kolwiek widziały. Ty m właśnie zajmowała się przez te wszy stkie lata, gdy jej poszukiwałem. Ży jąc pół na jawie, pół we śnie, umiała poruszać się w mętny ch wodach tej rzeki, uwodzić je siłą umy słu, przemy kać się przez kaskady, które zgniotły by mniej doświadczoną istotę. Gullveig-Heid by ła największą manipulatorką snów, jaką widziały światy, i właśnie za sprawą snu chciała doprowadzić do upadku ty ch światów. Ja oczy wiście miałem kluczową rolę do odegrania. Wiedziałem, jak wy glądają zabezpieczenia Asgardu. Spędziłem z bogami ty le czasu, że znałem ich wszy stkie słabości, także strategiczne. Wiedziałem na przy kład, że jeśli dołączy my do naszej armii pewne istoty (na przy kład Węża Świata albo wilkołaka Fenrisa), niektórzy mieszkańcy Asgardu rzucą wszy stko, zostawią choćby najważniejsze stanowisko, żeby zmierzy ć się z wrogiem tam, gdzie tego zapragniemy. Czas grał istotną rolę. Pod ty m względem mieliśmy przewagę – mogliśmy wy brać, kiedy zacznie się wojna i jak się potoczy. Och, planowała to od lat. Wy dawało mi się, że moje marzenia o zemście by ły wielkie, ale w porównaniu z ty m, co knuła Gullveig, wy dawały się ty lko snami drzemiącego kotka. Ona wy my śliła wszy stko: w ciągu lat odwiedzała krainy olbrzy mów lodu i skał, manipulowała ich przy wódcami, sączy ła w nich nienawiść, tak że teraz by li niemal gotowi do ataku. By wała w snach szaleńców i morderców, nieszczęśliwy ch i zagubiony ch. Teraz wszy scy gromadzili się w Żelazny m Lesie – olbrzy mi, mieszkańcy podziemi, wilkołaki i czarownice, skundlone demony, wszy scy, w który ch ży łach pły nął ogień Chaosu, przy by wali z państewek, które tworzy li podczas rządów Ładu, a niczego niepodejrzewający ludzie, ukochani wy znawcy Ody na, gromadzili swoje wojska na równinach. Działali kierowani insty nktem jak rój dzikich pszczół, gromadzili się jakby wezwani przez nową, chciwą królową… Oczy wiście, że by łem oszołomiony. Któż by nie by ł? Złota królowa, a ja – król. Oczy wiście w ulu króla nie ma, ale wtedy nie do końca kierowałem się logiką. Heidi obsy py wała mnie
komplementami, czciła swoim ciałem, rozpieszczała prezentami, postawiła za sterami ognistego okrętu, który miał pożeglować – nie przez Morze, ale przez Sen, Śmierć i Potępienie. Ten ognisty okręt… By ł piękny. Smukły jak miecz i równie zabójczy, przecinał wszy stko – powietrze, wodę, kamień. Żagiel jak Ogień, niezmordowana załoga szkieletów. (To nie przenośnia – dowodziłem prawdziwy mi kościotrupami, oży wiony mi runą Naudr). A kiedy mi się znudził, wy starczy ło go złoży ć jak scy zory k, schować i zabrać, dokąd ty lko chciałem się udać. Mogłem go też zacumować na rzece Sen, gdzie czekał cierpliwie, aż go przy wołam. Jeśli chodzi o resztę mojej floty – nie by ły to statki w normalny m tego słowa znaczeniu. Służy ły do transportu mojej armii – przy padkowego zbioru zbuntowany ch demonów, mieszańców różnej maści, nieumarły ch i tworów snu. Heidi wezwała ich i przekazała pod moją komendę. Wszy scy bez wy jątku zwracali się do mnie per generale i czcili jak boga, gdy igrałem z Heidi, objadałem się dziczy zną i czekałem na Ragnarok i koniec wszy stkiego. Nadciąga walka wielka. Nadciąga Świat Podziemi. Nadciąga Smok, Pan Mroku… By ł to jedy ny fragment, który budził mój niepokój. Pan Mroku – znany też jako lord Surt – w końcu przy biera postać fizy czną i wkracza do światów, by je oczy ścić, uwolnić od natrętnego intruza – ży cia. Niezby t radosna my śl. Tłumaczenia Heidi, że kiedy przy jdzie co do czego, doceni naszą rolę w try umfie Chaosu i zabierze nas z powrotem do pierwotnego Ognia, brzmiały sensownie – przy najmniej w jej obecności. Ilekroć zostawałem sam, ty lekroć rzedła mi mina. Właściwie nie wiedziałem nawet, czy naprawdę chcę na stałe wrócić do pierwotnej formy istnienia. W ty m dziwny m, skomplikowany m świecie doznałem ty lu przy jemny ch wrażeń. Dotarło do mnie, że najwięcej radości sprawiało mi drażnienie się z Ładem, łamanie zasad – a jak miałby m to robić, gdy Ładu nie będzie? Oczy wiście zakładając, że uda mi się wrócić do sedna Chaosu, że nawet tak bardzo odmieniony przeży ję w takim środowisku… Czy naprawdę tego chciałem? Teraz? Kiedy kolwiek? A zresztą, niech piekło pochłonie przy szłość. Upajałem się teraźniejszością. To by ło ży cie: wino, kobiety, odpowiedni pojazd i szansa, by zagrać bogom na nosie. Wojna wisiała w powietrzu jak wiosna, czułem, jak Chaos we mnie budzi się do ży cia. A jeśli Surt tu zmierza? Jedzmy, pijmy, bawmy się, my ślałem, kto wie, co przy niesie jutro? Proszę bardzo, uznajcie, że chowałem głowę w piasek. Ale przy najmniej w końcu dobrze się bawiłem. Po raz pierwszy naprawdę stałem się bogiem i może, ty lko może, to zawróciło mi w głowie. Ale czy rzeczy wiście winicie mnie za to po ty m wszy stkim, przez co przeszedłem? By łem w swoim ży wiole, miałem ognisty statek, Gullveig-Heid, armię fanaty czny ch wy znawców, półkrwi demonów. Czegóż jeszcze mógłby m pragnąć? Co mogło pójść nie tak?
LEKCJA DRUGA
Angie Jedna kobieta to kłopot; dwie – chaos. Lokabrenna
W
EDŁUG
PRZEPOWIEDNI
wszy stko
rozegra
się
w
zaledwie
kilku
zwrotkach.
W rzeczy wistości minęło kilka miesięcy, zanim nasze wojska starły się z armią Asgardu. W ty m czasie Generał zabary kadował się w fortecy, konferował z głową Mimira i urządzał niekończące się narady. Ty mczasem moi nowi sprzy mierzeńcy przy gotowy wali inwazję na Midgard i jego ujarzmienie; krok po kroku. Pierwsza zapowiedź kłopotów pojawiła się mniej więcej miesiąc przed ostateczną batalią. Ty siące ognisty ch statków czekało na sy gnał do ataku przez Sen. Na północ od Żelaznego Lasu olbrzy mi lodu w namiotach z jeleniej skóry by li na każde nasze skinienie, na wschodzie, w labiry ncie wapienny ch jaskiń u stóp gór, kry li się olbrzy mi skał. Jednocześnie gromadzili się ludzie – grupki wojowników, początkowo liczące najwy żej kilkuset mężów, uzbrojony ch w miecze, topory i tarcze, czasami zaś ty lko w narzędzia rolnicze. Zmierzali na południowy zachód. Doszło do kilku starć i ty le. Ludzie nadal by li zdezorientowani. Plotki o nadciągającej wojnie, złowieszcze znaki, senne koszmary, nagłe zgony, klucze ptaków na niebie – to wszy tko źle wróży ło ludzkości i Midgardowi. Krąży ły plotki, że Angrboda ukry wa się gdzieś w Żelazny m Lesie, że stoi na czele stada wilkołaków, które atakują ludzi, gromadzący ch się na skraju lasu. Nie interesowałem się ty mi pogłoskami. Angie za mną nie przepadała, nie po ty m, jak bogowie potraktowali Fenia, i nie spieszy ło mi się, by przedstawić ją Heidi. I dlatego, gdy niezapowiedziana zjawiła się pewnej nocy i zażądała spotkania, poczułem dreszcz niepokoju. Siedziałem w swoim namiocie; większy m niż dwór Ody na, pokry ty m runami Ognia, pełny m jedwabiów i gobelinów, wy łożony m wilczy mi skórami. Wsłuchany w odgłosy nocy, otwierałem gąsior wina, gdy weszła, bardzo wojownicza, a za nią dreptał udręczony demon, strażnik, którego postawiłem przy wejściu po to, żeby zapobiec takim sy tuacjom. – Przepraszam, generale, ona… – zaczął. – Domy ślam się – mruknąłem. Kiedy wiedźma z Żelaznego Lasu zapragnie złoży ć ci wizy tę, biada każdemu, kto każe jej czekać. Odesłałem go skinieniem. – Angie! Kobieta mego ży cia! – zawołałem. Wiedźma z Żelaznego Lasu zawsze chętnie przy bierała postać młodej, niewinnej dziewczy ny, która różniła się całkowicie od jej prawdziwej natury, zepsutej do szpiku kości. Dzisiaj zjawiła się jako szesnastolatka, o wielkich ciemny ch oczach, podkreślony ch grubą kreską, z dredami przeplatany mi srebrną nicią, ubrana w obcisłą czarną skórę. Ale większość szesnastolatek nie nosi u boku pary obosieczny ch mieczy, zakrzy wiony ch słodko jak uśmiech dziecka i niemal ostentacy jnie ostry ch – no, ale Angie nigdy nie by ła taka jak inni.
– Czy to moje urodziny ? – mruknąłem. Puściła moje słowa mimo uszu. Ciekawie rozglądała się po kwaterze. Na widok jedwabny ch draperii, haftowany ch poduch, świec, futer, jedzenia i picia uniosła przekłutą brew. – Nieźle się urządziłeś – stwierdziła i usiadła na pufie. – To wszy stko i perspekty wa rzezi. Pewnie jesteś w siódmy m niebie. Uśmiechnąłem się. – A co w ty m złego? Przeży łem wiek bólu, niewy gody, upokorzenia, tłumionego pożądania. Pomy ślałem sobie, że może czas na coś milszego, zanim światy się zakończą. – A co wtedy ? – zapy tała. – My ślisz, że po ty m wszy stkim, co zrobiłeś, Chaos powita cię z otwarty mi ramionami? Tu mnie miała, to fakt. We śnie jest specjalna komnata dla zbuntowany ch demonów i nie spieszy ło mi się by najmniej, by ją zwiedzić. – Może tak, może nie – mruknąłem. – W każdy m razie nie zamierzam umrzeć. Co więcej, wiem z pewnego źródła, że to ja pogrążę Asgard. – Z pewnego źródła? Czy li od wy roczni – domy śliła się z krzy wy m uśmiechem. – Która do tej pory okazała się nieomy lna – zauważy łem. – Ale nie powiedziała ci wszy stkiego. – Nalała sobie wina. – Podobnie jak twoja nowa przy jaciółka, szanowna Gullveig-Heid. No właśnie. Wiedziałem, że na ty m się skończy. – Zazdrosna? – zapy tałem. – Nigdy w ży ciu. – Obruszy ła się Angie. – Mam na ciebie oko ze względu na dzieci. À propos dzieci: doprawdy, świetnie się spisałeś w roli ojca, nie ma co. Dałam ci Fenia na weekend i proszę, ani się obejrzałam, biedak siedzi pod ziemią, zakuty w kajdany, cuchnący alkoholem, i czeka na koniec świata. – Och. To. – Tak, to. Gdy by ś wszy stkiego nie schrzanił, nie prowadziliby śmy tej rozmowy, a ja nie przy łączy łaby m się do najbardziej podstępnej blondy ny w cały m Pandemonium. – Dołączy łaś do Heidi? – zapy tałem. Widziałem w ty m pewne korzy ści. Angie to matka Hel, a zatem ktoś, z kim trzeba się liczy ć. Ale dlaczego się na to zgodziła? – Och. Fenris. – Wszy stkie kawałki układanki trafiły na miejsce. – Heidi obiecała go uwolnić, tak? W zamian za twoją przy sięgę? Pociągnęła nosem. – Nie miałam wy jścia. To mój sy n. Zresztą ciebie uwolniła, prawda? – Tak. – To miło. Czego chce? – Och, wiesz, tego, co zawsze. Obalić bogów, przejąć władzę nad światami, zemścić się krwawo. W gruncie rzeczy to jedy na kobieta, której ambicje tak bardzo pokry wają się z moimi, poza tobą, moja droga. – Inny mi słowy, filantropka – mruknęła Angie. – Cóż, nie posuwałby m się aż tak daleko. Ale by ła wobec mnie w porządku. – Nie dała ci żadny ch podstaw, by ś jej nie wierzy ł?
– Właściwie nie – stwierdziłem. – Może nawet ta szczerość to jedy na skaza w kobiecie pod inny mi względami idealnej. Angie pociągnęła nosem. – A co z twoją żoną? – Z moją żoną? No właśnie, co z nią? Dobre py tanie, pomy ślałem. Właściwie teraz po raz pierwszy od wielu miesięcy pomy ślałem o Sigy n. Wiem, jak to wy gląda, ale przecież nigdy nie udawałem, że jestem mężem idealny m czy coś takiego. Zresztą kiedy jesteś królem światów, wiesz, że nadchodzą dni ostatnie, a otaczają cię pochlebcy i chętne kobiety, nie my ślisz o żonie we flanelowej koszuli nocnej, z plackiem w ręku. Teraz jednak, gdy Angie zadała to py tanie, uświadomiłem sobie, że nawet nie zapy tałem, co właściwie stało się z szanowną małżonką po ty m, jak uciekłem ze Świata Podziemnego. Dlaczego nie pospieszy ła za mną do Żelaznego Lasu, kusząc domową szarlotką? – Załatwili ją – poinformowała Angie. – Co? – No wiesz, twoja nowa przy jaciółka nie chciała, żeby Sigy n wy paplała wszy stko w domu. Rozsądniej i skuteczniej by ło po prostu usunąć ją z drogi. – Spojrzała na mnie. – Wszy stko w porządku? Jakoś dziwnie wy glądasz. – Nic mi nie jest – zapewniłem. Naprawdę – po prostu to wszy stko bardzo mnie zaskoczy ło. My śl, że Sigy n nie ży je – słodka, niegroźna Sigy n; szalona, bez wątpienia, jej słabość do zwierząt futerkowy ch i skłonność do dziecinnej paplaniny, podobnie jak jej placki owocowe, by ły właściwie niestrawne. Ale my śl, że Heidi skazała ją na śmierć bez chwili wahania, nie racząc nawet poinformować niżej podpisanego… – Na pewno nic ci nie jest? – zaniepokoiła się Angie. – Bo przez moment wy dawało mi się, że poczułeś się za to odpowiedzialny. Bzdura, powiedziałem sobie. Przecież planowaliśmy koniec światów, Ragnarok, zmierzch ulubieńców. Co niby miało się stać po upadku Asgardu? Że niby ci, którzy przeży ją, pogodzą się nad filiżanką herbatki i kawałkiem ciasta? Oczy wiste, że bogowie zginą. Przy odrobinie szczęścia nie będę jedny m z nich. Ale żeby w takiej chwili ulegać senty mentom? Bardzo nie na miejscu. A jeśli chodzi o odpowiedzialność… – Nie możesz mieć placka, nie rozbijając jajek – zauważy łem. – To znaczy, nie możesz… – Co? – żachnęła się. Nie dawałem za wy graną. – Skutki uboczne, rozumiesz? Niewinne ofiary, nazwij to, jak chcesz, wszy stko mi jedno. W każdy m razie to nie by ła moja wina. – To się rozumie samo przez się – mruknęła. – Więc czemu mi to mówisz? – zdziwiłem się. Uśmiechnęła się ty m swoim dziewczęcy m uśmiechem. – Pewnie ci się wy daje, że Gullveig cię potrzebuje – zauważy ła. – Ale kiedy przestaniesz by ć uży teczny, wy lądujesz na stosie jak pozostali. Nie obchodzi mnie, czy mi wierzy sz, czy nie. Mówię ty lko, żeby ś zachował czujność. Umilkła, a ja analizowałem jej słowa. Może rzeczy wiście miała rację, stwierdziłem. Może nie
by łem wy starczająco ostrożny w tej całej sprawie z Heidi. Może pozwoliłem, by zaślepiła mnie hedonisty czna pogoń za przy jemnościami i pragnienie zemsty. Bo tak właściwie co o niej wiedziałem? I co ona wiedziała o wy roczni? I jaką umowę, jeśli w ogóle, zawarła z Chaosem? Przy pomniałem sobie przepowiednię. Nie na wiele się to zdało. Imię Heidi nie padało, choć przy pomniałem sobie tę zwrotkę: W Żelazny m Lesie coś budzi się, To wiedźma podnosi głowę; Wilk Fenris ostrzy zęby swe, Na łowy wszy stko gotowe. Początkowo, sły sząc wers o Feniu, my ślałem, że chodzi tu o Angie, teraz jednak zacząłem się zastanawiać, czy to nie Heidi? A jeśli tak, na co czekała? Oczy wiście nie znałem odpowiedzi. Miałem do dy spozy cji ty lko treść przepowiedni i podejrzenia Angie – za który mi równie dobrze mogły kry ć się zazdrość i zwy kła złośliwość, któż to wie? Tak więc nic się nie zmieniło. Powtarzałem sobie, że kiedy wy czuję, że coś jest nie tak, zawsze zdążę się wy cofać. Ale teraz, kiedy zorientowałem się, że, po raz kolejny, zostałem wy kiwany, miałem już ty lko jedno wy jście – biec płonący m mostem na spotkanie tego, co zgotował mi los…
LEKCJA TRZECIA
Ciemność To straszny świat, w którym bóg bogu wilkiem. Lokabrenna
P
ODCZAS WOJNY nikt nie my śli logicznie. Dopiero czas pozwala spojrzeć obiekty wnie. Może dlatego tak długo trwało, zanim się zorientowałem, co się właściwie działo: że zdradziła nas głowa Mimira, że mnie zdradziła Gullveig. No i rola lorda Surta, ma się rozumieć; rozkoły sane jak topór kata wahadło Chaosu opada, by zżąć nas jak łan zbóż. Och, to by ło niesamowite. Poruszające. Rzeki krwi, rzeki noży, imponujący pokaz odwagi i poświęc enia. Wy rocznia opisuje to tak: Powódź trzech rzek kraj bogów czeka. Wy roczni nic nie zmieni. Ze wschodu pły nie mieczy rzeka z północy – lodu, z południa – płomieni. I rzeczy wiście wy glądało to prawie dokładnie tak. Olbrzy mi lodu i skał czekali na północy i wschodzie Idy ; mieli w sumie ty lko odwracać uwagę, bo naprawdę ważne sprawy działy się w Świecie Snu i na Południu, w Żelazny m Lesie, chroniony m przed niepożądany m wzrokiem runami Heidi. Ty mczasem ludzie dalej się gromadzili. Niektórzy przy by wali z daleka, czy to morzem, na statkach, czy lądem, konno. Brak organizacji nadrabiali liczebnością, jak mrówki kręcili się na obrzeżach Żelaznego Lasu, rozbijali obozowiska, rozpalali ogniska i niespokojnie zerkali w niebo. Na razie zostawiliśmy ich w spokoju. Polowaliśmy na grubszą zwierzy nę. Plan Gullveig by ł misterny, wszy stko miało swój dokładnie wy znaczony czas. W ciągu miniony ch miesięcy jej słudzy rozeszli się po wszy stkich światach i czekali na rozkazy ; gdy da znak, zaczniemy działać. Zaczęło się od mojego uwolnienia, przy mierza z Angie i wy puszczenia z podziemi wilkołaka Fenrisa, który uczcił dorosłość, odnajdując dawny ch kumpli, piekielne wilki Skol i Haiti, i razem z nimi kombinował, jak ściągnąć na ziemię ry dwany Słońca i Księży ca, by światy spowił mrok… To by ł pierwszy cios. Ciemność – odwieczny sprzy mierzeniec spiskowców, matka strachu i koszmarów. Rozpętało się istne szaleństwo; Wielki Wąż wy skoczy ł na brzeg, po równinach szalały piekielne wilki, a hordy z Zaświatów na rozkaz Heidi wy łaniały się z Chaosu i atakowały Midgard. Niektórzy napadali we śnie, zsy łali na ludzi obłęd i nienawiść. Reszta toczy ła się swoim torem, jak zawsze w czasach kry zy su. Rozpadały się społeczności, rodziny zwracały się przeciwko sobie, oportuniści bogacili się kosztem bliźnich. Ilekroć coś jest nie tak, ty lekroć ludzie obwiniają Chaos, ale w rzeczy wistości Chaos wcale nie musi wkraczać do akcji. Jeśli chodzi o przemoc, ludzie
doskonale radzą sobie sami. Najgorsze zbrodnie – morderstwa, gwałty, ofiary z dzieci – robili to sami, choć oskarżali o to ciemne niebo. A przecież mrok już by ł, by ł w ich sercach. No i oczy wiście obwiniali bogów. To podobało mi się najbardziej; fakt, że ludzie, którzy do tej pory otaczali Ody na i jego bandę taką głupią, bezmy ślną czcią, wobec dni ostatnich zwrócili się przeciw nim; burzy li świąty nie, obalali posągi, ścinali święte drzewa, przeklinali Starego i jego dzieła oraz szukali pociechy w każdej podsuwanej im bzdurze. Wiadomo, że efekt końcowy nie by ł zby t korzy stny dla niżej podpisanego. Ale w ty ch oszalały ch dniach, gdy bóg bogu wilkiem, należało iść z duchem postępu. A kiedy jest źle, kiedy nadciąga mrok, wszy scy zawsze garną się do ognia. Ten ży wioł nigdy nie wy chodzi z mody. W czasach wojny i strachu to ogień nas zbliża, to przy ogniu siedzimy, ponieważ daje nam ciepło i bezpieczeństwo. I rzeczy wiście, wielu ludzi odwróciło się od bogów Asgardu i zaczęło czcić mnie. Palili księgi, żeby się ogrzać, ogniem chronili się przed nocą. Po raz kolejny dostałem nowe imię – Loki Niosący Światło – i w końcu cieszy łem się szacunkiem. Wy soko, w Asgardzie, Generał obserwował upadek Midgardu. Jego ptaszy ska zawsze by ły w pobliżu, miały na wszy stko oko, informowały go na bieżąco. Choć zabrakło Słońca i Księży ca, wiedziałem, że mnie widzi. Z bezpiecznej odległości na my śl o nim uśmiechałem się pod nosem. Aż pewnej nocy … Cóż, oczy wiście równie dobrze mógł to by ć dzień, ale wtedy to nie grało roli. W każdy m razie zjawili się przed moim namiotem w ludzkiej postaci, nie jako kruki; duch i umy sł Ody na; w końcu chcieli się układać. W ciągu miniony ch lat zaledwie kilka razy widziałem je w ludzkiej postaci. Posłańcy Starego zazwy czaj objawiali się jako ptaki, i nawet teraz mieli w sobie więcej z kruków niż z ludzi; ciemnowłosi, złotoocy, krakali, ilekroć coś ich poruszy ło. Hugin by ł mężczy zną, Munin kobietą; poza ty m i siwy m pasmem w jej włosach mogliby uchodzić za bliźniaków. Oboje nosili mnóstwo biżuterii: bransoletki dźwięczące przy każdy m kroku, a na długich, ciemny ch palcach pierścienie w kształcie ptasich czaszek. Hugin więcej mówił, Munin czujnie rozglądała się dokoła. Oboje się denerwowali i nic dziwnego – w Żelazny m Lesie wszędzie czy hało na nich niebezpieczeństwo, teraz, gdy Fenris by ł wolny, a w pobliżu czekała moja armia półkrwi demonów i olbrzy mów ognia. Domy śliłem się jednak, że przy by li porozmawiać i choć nie miałem zamiaru odpuścić Staremu, tak jak on mi nie odpuścił, za żadne skarby światów nie darowałby m sobie takiej okazji. Posłałem im promienny uśmiech. – Zapraszam do środka. Weszli za mną do namiotu i przy siedli na poduszkach. Na stole stała patera z kandy zowany mi owocami. Munin zakrakała i zabrała się do kawałka gruszki, uporała się z nim zwinnie, jedząc szy bko, nerwowo. – Czemu zawdzięczam ten zaszczy t? – zapy tałem. – Staremu doskwiera samotność? A może dręczą go wy rzuty sumienia, że zostawił brata na pastwę losu? Jeśli tak, czemu nie przy by ł osobiście? – Mówimy w jego imieniu – odezwał się Hugin ochry ple. – Nasze słowa są jego słowami. Munin zakrakała twierdząco i wzięła pomarańczę. – Chce ci powiedzieć, że jeszcze nie jest za późno. Nadal możemy odwrócić bieg wy darzeń. – Odwrócić? Niby czemu? – zdziwiłem się.
– Bo chcesz przeży ć – odparł. – A to możliwe ty lko pod warunkiem, że przeciwstawisz się wy roczni. Nie mogłem się nie roześmiać. – Mówiąc krótko, Ody n chce, żeby m wrócił? – Owszem. Ale stawia warunki. – Co? – Śmiałem się coraz głośniej. – Warunki? Czy on już zupełnie oślepł? To są rzeki ognia, lodu i stali. A on my śli, że powie jedno słowo, a wrócę do niego na kolanach… – On my śli, że wy rocznia to wszy stko zaplanowała. Że Gullveig zawarła z Mimirem układ, gdy przeby wał wśród Wanów. Układ, w który m obiecała mu zemstę nad Asami. – Bardzo to zręczne – przy znałem. – Ale skąd niby miała wiedzieć, że pewnego dnia Mimir zechce się zemścić? Kiedy przy by ł do Wanów, wszy stko wy glądało cacy. Nie miał podstaw, by sądzić, że ukochany bratanek planował złoży ć go na ołtarzu swojej ambicji. – Ona jest widzącą – zauważy ł Hugin. – Może zobaczy ła przy szłość. Hm. Zadziwiająco podobne do tego, co sugerowała Angie. Wzruszy łem ramionami. – Nie ufaj wy roczni. To moim zdaniem niczego nie dowodzi. – Ody n mówi, że Gullveig posługuje się tobą, żeby dotrzeć do niego. I że kiedy nadejdzie Surt, ty będziesz jej kartą przetargową za miejsce u boku Chaosu. Uśmiechnąłem się. – Ty lko na ty le go stać? Najwy raźniej Stary jest zdesperowany. Na jego miejscu zająłby m się raczej planowaniem pogrzebu. Zakładając oczy wiście, że kiedy z nim skończy my, będzie co grzebać. Hugin pokręcił ciemną głową. – Popełniasz błąd – oznajmił. – Surt nigdy nie przy jmie cię z powrotem. Za to Stary – tak, jeśli teraz mu pomożesz. Jeszcze nie jest za późno. Uśmiechnąłem się znowu. – Rozumiem, liczy cie, że umrę ze śmiechu. Niezła próba, Ody nie. I wiesz co? Ty m razem to nie twoja paranoja. Naprawdę wszy scy ostrzą sobie na ciebie kły. A gdy w końcu runiesz z tej twierdzy, wiesz, co usły szy sz, mknąc w dół? Mój śmiech. Kra, zakrakała posępnie Munin i wbiła zęby w ananas. – Czy ona się w ogóle nie odzy wa? – zdziwiłem się. – Rzadko – przy znał Hugin. – Ale jeśli już, warto jej słuchać. A też powiedziała, że jedy ny m sposobem, by powstrzy mać koniec światów, jest zwalczanie Chaosu Chaosem, a to oznacza walkę wolnej woli z przeznaczeniem. Jeśli uwierzy my wy roczni, wolna wola jest ty lko złudzeniem i wszy stko, co zrobimy, zostało zapisane w runach powstały ch u zarania czasu. Ale jeśli weźmiemy sprawy w swoje ręce, napiszemy własne runy, stworzy my własną rzeczy wistość. – Powiedziała to wszy stko w jedny m kra? – zdziwiłem się. – Mniej więcej – odparł Hugin. – Cóż, dzięki za propozy cję – mruknąłem. – Ale zby t dobrze się teraz bawię. Przekaż mu, że zobaczy my się podczas Ragnarok. I niech wy patruje wilkołaków.
Kiedy kruki odleciały, otworzy łem butelkę wina i się upiłem. Pieprzy ć Starego. Pieprzy ć ich wszy stkich. Bo oczy wiście dał mi do my ślenia, mimo tego wszy stkiego, czego przez niego doświadczy łem. Ostrzeżenia Angie puściłem mimo uszu, ale teraz powróciły. I nagle wszy stko zaczęło układać się w logiczną całość. To, że Gullveig współpracowała z wy rocznią – by ć może nawet z Chaosem – od samego początku; że posłuży ła się głową Mimira, by manipulować Ody nem, by mnie ściągnąć, by sprowadzić zmierzch bogów. Oraz to, że planowała oddać mnie Surtowi, razem z pozostały mi bogami, gdy ty lko nie będę jej dłużej potrzebny. Niekończący się cy kl zdrad, który zaczy nał się i kończy ł na Gullveig-Heid. Gullveig, która pierwsza przy szła do Asgardu, by zademonstrować swoje magiczne talenty ; która wzbudziła zazdrość Ody na i spowodowała śmierć Mimira, która później wy słała jego głowę do Asgardu, wiedząc, że wraz z głową przekazuje mu całą wiedzę, dzięki której Ody n własnoręcznie zasieje ziarna swego upadku. Czy zaplanowała to wszy stko od początku? Czy Chaos ją do tego namówił? Czy to wszy stko by ło częścią większego planu, planu, według którego Chaos od zarania kontrolował sy tuację? To koszmarne uczucie, że dałem się nabrać, ta zby t późna świadomość, gdy wszy stkie kawałki układanki trafiają na właściwe miejsce akurat wtedy, gdy dociera do ciebie, że nie ma już odwrotu… Jest jakieś słowo na to, prawda? Jeśli nie, zaraz je wy my ślę. Naiwność. O tak, to właśnie jest naiwność. Swoją drogą, kim właściwie by ła ta cała Gullveig? Żaden z Wanów nie przy pominał sobie, kiedy zjawiła się po raz pierwszy. By ła jedną z nich, czy może kimś zupełnie inny m, starszą istotą z innego świata? Kochanką jest płomienia, Widzenia też ma dar, Gullveig-Heid, co zemsty Trzy krotny przeży ła żar. No i proszę, by ła tam w pełnej krasie w przepowiedni, którą Mimir wy głosił Ody nowi. Wcześniej nie zwróciłem uwagi na ten fragment, koncentrowałem się na przy szłości, a nie na ty m, co już się zdarzy ło. Pojawiła się w tej zwrotce: kochanka płomienia, spragniona zemsty – ty lko na kim? Na Ody nie? Bogach? A może chciała pomścić przestępstwo, które dopiero się wy darzy ? Przestępstwo, które wy woła jej przy szłe działanie? Głowa mnie bolała od ty ch rozmy ślań. Ale czy możliwe, że w ty m wszy stkim chodziło ty lko o to, żeby Gullveig wy wabiła mnie z Chaosu, by za sprawą mojej zdrady pokonała bogów, a potem zajęła moje miejsce u boku lorda Surta jako Płonąca Ambicja, której siła zniszczenia przewy ższa nawet Ogień? O bogowie. Czy to możliwe? Cóż… O tak, to bardzo możliwe. I w rzeczy wistości bardzo piękne. A jednak nie mogłem zdoby ć się na to, by wrócić do Starego. Nazwijcie to dumą – która nigdy nie wy szła mi na dobre. Nawet jeśli to oznaczało, że godzę się na warunki wy roczni, że gram kartami rozdany mi prze Heidi, ba, nawet że zginę podczas walki – trudno. By łem gotów. Wolałem to, niż przy znać Ody nowi rację. Tak więc upiłem się do nieprzy tomności i obudziłem ze straszliwy m kacem – ty lko po to, by dowiedzieć się, że Heidi w końcu dała znak, by wy prowadzić nasze wojska z Żelaznego Lasu na
równinę Ida.
LEKCJA CZWARTA
Ida Kiedy sprawy się komplikują, szukaj swego banału. Lokabrenna
R
OZBILIŚMY OBÓZ NA RÓWNINIE i czekaliśmy przez dziewięć dni. By ło zimno; brak słońca oznaczał surową, mroźną zimę. Ziemię skuł mróz, wokół hulały lodowate wichry, w zamieci śnieg mieszał się z czarny m dy mem i popiołem. Nad naszy mi głowami królował Asgard, spowity blaskiem zorzy polarnej i run, z łukiem Bif-rostu, Tęczowego Mostu. By ło mi niemal żal, że mieliśmy go zniszczy ć. Ostatnia oaza piękna w ginący m, ponury m świecie. Ale za późno na żale. Opowiedzieliśmy się po określony ch stronach, kości zostały rzucone, przekroczy liśmy Gunnthrà; nazwijcie to, jak chcecie. Zaczęła się ostatnia faza planu Gullveig; ostateczne starcie. Olbrzy mi lodu stali na północy, olbrzy mi skał na wschodzie. Na zachodzie trwali ludzie – czy raczej to, co z nich zostało po fazie drugiej – wy męczeni, głodni, przerażeni, ale uparcie trwający przy swoich bóstwach. Od południa, od strony Żelaznego Lasu, nadciągała ostatnia część naszej armii: liczące dziesięć ty sięcy zastępy rozlewały się na równinie, rzucając Asgardowi ostatnie wy zwanie. Demony i trolle, wilkołaki i wiedźmy, gobliny, stwory z senny ch koszmarów, ludzkie potwory i nieumarli. Miałem swój ognisty okręt, swoją flotę, by przemieszczać się między światami, swoją załogę kościotrupów. Nawet wiedząc, że Gullveig mnie zdradzi, że światy runą w przepaść, że najlepsze, na co mogę liczy ć, to nieświadomość wieczności – by łem gotów, by zginąć w wielkim sty lu. Heidi została w Żelazny m Lesie, by nadzorować przepły w wojsk ze Snu i inny ch światów. Ja ty mczasem dy gotałem z zimna na równinie, otoczony koncentry czny mi kręgami ognisk, pochodni i palenisk. Dołączy ł do mnie Fenris w wilczej postaci, małomówny jak zwy kle, ale podniecony nadciągającą bitwą. Towarzy szy li mu dwaj przy jaciele, Skol i Haiti. Biegali w kółko we trójkę, ścigali cienie, rzucali się na zwierzy nę, siali grozę. Kiepskie towarzy stwo dla niżej podpisanego, którego powoli ogarniał niepokój. Dość już czekałem. Chciałem walczy ć. Nie znosiłem tak trwać bezczy nnie, bez końca omawiając strategię. Marzy ła mi się czy stość rzezi. Chciałem pewności. Czy to takie straszne? Podniosłem głowę i zobaczy łem kruki Ody na na tle murów. Od nieudanej wizy ty nie próbowały nawiązać ze mną kontaktu. Przy łapałem się na ty m, że mam o to do niego żal, jakby Stary zdradził mnie po raz drugi. My ślałem intensy wnie. Gdy by naprawdę chciał, żeby m wrócił do domu, do Asgardu, przy szedłby sam, zamiast wy sy łać te durne ptaki, prawda? A skoro one mnie nie przekonały, dlaczego tak szy bko się poddał? Niech go szlag, pomy ślałem i sięgnąłem po kolejny gąsior z topniejący ch zapasów wina. Nie by ło po co oszczędzać – i tak za niecałe dziewięć dni nastąpi koniec światów. Równie dobrze można zejść ze sceny w wielkim sty lu.
Dziesięć godzin później, skacowany, rozczulałem się nad sobą i żałowałem swojej decy zji. Może i jestem królem światów, ale torsje i tępy ból głowy nie należały do doznań, za który mi tęskniłem w postaci cielesnej. Nagle gorąco zatęskniłem za istnieniem poza ciałem i zapragnąłem jakimś cudem wrócić do Chaosu, bezimienny, niewinny. Na to nie by ło szans. Zostałem naznaczony. Mogłem jedy nie liczy ć, że uda mi się pokonać jak najwięcej wrogów – wśród nich także głowę Mimira – zanim sam sczeznę w płomieniach. Jeśli chodzi o Heidi, obiecałem sobie, że nie dam jej okazji cisnąć mnie Surtowi do nóg – i wtedy może nawet umrę szczęśliwy. Miałem pewien plan – niedoskonały, ale wtedy nic innego nie przy chodziło mi do głowy – i gdy by się udał, może, ale ty lko może… Ale za daleko wy biegam w przy szłość. To wy darzy ło się dziewięć dni później. Wy szedłem z namiotu, minąłem krąg ognisk i udałem się na skraj równiny, tam gdzie lodowate wichry smagały zmarzniętą ziemię, a hałdy śniegu zalegały wszędzie. Marzłem nawet otulony futrem. Drętwiały mi stopy, grabiały dłonie, czułem ból w płucach, ilekroć nabierałem tchu. Na równinie widziałem swoje wojsko; hordy przerażający ch stworzeń, legion nieumarły ch, węże, trolle i wilkołaki, statki i okręty ciemnego ognia. Nade mną – Asgard. Dumny, skazany na zagładę, rozjaśniający kolorami nocne niebo. Ciekawe, czy w tej chwili Stary obserwował mnie z tego swojego tronu. Zatrzy małem się i nagle zatęskniłem za widokiem gwiazd, ale światła cy tadeli i ogniska na równinie Idy sprawiały, że by ły właściwie niewidoczne. Poza jedną. Poza moją – Psią Gwiazdą, świecącą na nocny m niebie. I wtedy, kiedy patrzy łem, z równiny wzniósł się słup dy mu i ją zasłonił. Ciemność wzy wała i musiałem jej usłuchać. Nazwijcie to przeznaczeniem, jeśli chcecie, uznajcie to za determinizm, ale mój los został zapisany runami na kamieniu, choć wiedziałem, że prowadzi w mrok. Jeszcze zanim wy słał do mnie swoje ptaszy ska, Stary wiedział, że się nie ugnę, podobnie jak i on trwał w swoim uporze. Asowie upadną. Upadnie Asgard, upadną Wanowie, a ja… No cóż. Nie ja ponosiłem za to odpowiedzialność. By łem ofiarą tego wszy stkiego, tak samo jak pozostali. Gdy by bogowie mi ufali, gdy by Ody n przełknął dumę, gdy by m nie wy słuchał tej po trzy kroć przeklętej przepowiedni wy roczni… Wiedziałem, że Stary obserwuje mnie ze swojej wieży. Pokazałem mu środkowy palec. Niech go szlag. Niech szlag trafi ich wszy stkich. Mogłem temu zapobiec i on o ty m wiedział. A mimo to duma nie pozwoliła mu prosić mnie o pomoc; zamiast tego wy słał te cholerne ptaszy ska z ultimatum, z jego warunkami, choć to on potrzebował mnie rozpaczliwie. A więc dobrze. Niech ginie. Niech uparty staruch sczeźnie. Nie zapłaczę po nim. Niech ginie i niech w ty ch ostatnich, rozpaczliwy ch chwilach żałuje, płacze, niech wie, że do upadku przy czy niła się jego własna kolosalna duma. Zmusił mnie do tego, powtarzałem sobie. Czy ż nie? Czy ż nie?
LEKCJA PIĄTA
Wyrównane rachunki Tyle jeśli chodzi o wolną wolę. Lokabrenna
Z
AATAKOWALIŚMY DZIEWIĄTEGO DNIA. Dziewiątka to doskonała liczba. Dziewięć
Światów, dziewięć dni, dziewięć nocy do końca światów. Jest w ty m swoista poezja. Dziewięć dni, dziewięć nocy. Dziewiątego dnia wszy scy zginą. Wszy scy ważni, ma się rozumieć. Tego dnia słońce oczy wiście nie pojawiło się na niebie, jednak zgodnie z trady cją zaatakowaliśmy mniej więcej o świcie. Olbrzy mi ruszy li na Asgard z północy i wschodu, a reszta naszy ch wojsk przy stąpiła do ostatecznej poty czki z ludźmi. Ty mczasem podwładni Heidi runęli z Żelaznego Lasu na Tęczowy Most. Ja, pod postacią Ognia, za sterami swego statku, prowadziłem flotę przez równinę, niszcząc wszy stko po drodze. W końcu wiedziałem, co robić. By łem w swoim ży wiole. Rozjaśniłem ciemność cudowny mi czerwonozłoty mi śmiercionośny mi wy buchami, niszczy łem drewno, kości, ciało, z rozkoszą mierzy łem się ze stalą. Wy starczy ła godzina, by śnieżna równina Idy zmieniła się w pole ognia, a na Tęczowy m Moście zaroiło się od postaci. Wilki wy ły, czarownice latały, potwory wy nurzały się ze snu i przy bierały postać lęków ty ch, z który mi walczy ły. Przewy ższaliśmy bogów liczebnie, dziesięć ty sięcy do jednego. Tu olbrzy mi lodu, tam skał, pośrodku – Ogień. A na Tęczowy m Moście nasi wojownicy, wy krzy kujący swój gniew w stronę oblężony ch wrogów; wilk Fenris, Jormungand pełznący powoli, i koszmarne stwory z dna rzeki Sen. Powietrze gęstniało od dy mu i popiołu, równina Idy spły wała krwią. Oczy wiście pod postacią Ognia nie sły szałem, jak krew szumi w ży łach, nie czułem smrodu rzezi ani słonego smaku potu na ustach, nie widziałem milionów koszmarów mknący ch w stronę Tęczowego Mostu, nie doświadczałem strachu, który jak uwięzione zwierzę chciał się wy dostać z duszy, nie sły szałem odgłosu walki, wy cia ty siąca wichrów… Ale doznałem rzezi, delirium, radości – i swoistej czy stości. Już od tak dawna nie zaznałem rozkoszy wszechogarniającego zniszczenia, bez wy rzutów sumienia, bez strachu, poczucia winy i inny ch uczuć, który mi skaził mnie Ody n. Po raz pierwszy od wieków by łem wolny i chciałem się ty m nacieszy ć. Skierowałem ognisty statek na Most. Spowijał równinę krwawą łuną, przenikał przez światy, między Śmierć, Sen i dalej, wbijał się w nie jak brzy twa, wy pełniał powietrze odłamkami Chaosu. Od Asgardu dzielił nas jedy nie Tęczowy Most, spowity światłami zorzy, lśniący jak cała wieczność. A teraz ktoś tam stał. Ody n w prawdziwej postaci, z włócznią w dłoni, otoczony aurą barw. Sleipnir u jego boku przebierał ośmioma nogami, sięgał nimi nieba jak monstrualny pająk;
płomienna łuna unosiła się nad Generałem jak korona. Musiałem przy znać, że w tej chwili Stary miał w sobie majestat, szlachetność i melancholię. Ten widok prawie chwy cił mnie za serce – ty le że go nie miałem. Przy brałem ludzką postać, by w pełni rozkoszować się ty m, co zaraz miało się rozegrać na moich oczach. Odgłosy walki ucichły. Oczy wszy stkich skierowały się na Tęczowy Most. Ody n sam do walki staje w twarz Z Fenrisem w wilczej skórze. I bóg przegry wa; trudny czas… Przepowiednia by ła przejrzy sta jak studnia Mimira, a i tak nie wierzy łem. Stary miał mnóstwo czasu, by doszukać się kruczków i wczy tać w drobny druk, by zapewnić sobie miękkie lądowanie. Znałem go. Nie podda się bez walki i choć Fenris by ł potężny, jakaś cząstka mnie liczy ła – obawiała się – że Ody n po raz kolejny nas wszy stkich przechy trzy. Za moimi plecami zapadła niesamowita cisza, hordy Chaosu czekały. Obserwowałem go z dziobu mego statku, nagi, w ludzkiej postaci. Teraz czułem żar na plecach, chłód w powietrzu, dy m w płucach. Poczułem przy pły w emocji: try umf, podziw… Nadzieję? Spojrzał na mnie z góry, z żarem w jedny m oku, uniósł włócznię i cisnął w statek. Celował we mnie? Któż to może wiedzieć? Jeśli tak, spudłował. Widziałem, jak się do mnie zbliża, zakląłem, ponownie przy brałem postać Ognia. Włócznia o rękojeści pokry tej runami przemknęła przez statek i wbiła się w ziemię, wzbijając snopy magii i iskier. Ody n zrobił kolejny krok do przodu i powoli wy doby ł miecz. – Fenris? Gotów? – zapy tałem. Szeregi zafalowały i po chwili wy sunął się wilk Fenris. Fenris Pożeracz; dziesięć metrów od py ska do ogona, kły jak męskie ramię, nieustraszony jak sam głód wcielony. Przez chwilę Stary i wilk w milczeniu mierzy li się wzrokiem. Ponownie przy brałem ludzką postać, żeby to obserwować; czułem, jak włosy na karku stają mi dęba. Zza moich pleców patrzy ł na nich cały Chaos; nawet konający patrzy li. I wtedy … Zderzy li się jak ostrza mieczy ; ich olbrzy mie cienie tańczy ły na tle zorzy polarnej. Nisko na równinie wilki wy ły jedny m przerażający m głosem. Wy soko nad nimi ośmionogi Sleipnir rzucał runiczny blask. Walczy li. Moi starzy znajomi obserwowali ten pojedy nek z obwarowań Asgardu; zdradzały ich aury na niebie – niebieskie, czerwone, złote. Moi dawni towarzy sze: Thor, Frej, Ty r, Njörd, Honir, Aegir, Heimdall. Wszy scy patrzy li w milczeniu, jak Wszechojciec toczy bój z Fenrisem z gorzką desperacją przegranego, który ma świadomość swojej klęski. Nie by ła to elegancka walka. Stary miał magię, runy i upór. Wilk – przebiegłość i siłę oraz ochronę matki. Obaj by li zakrwawieni i ranni; ich oddechy zasnuwały nocne powietrze; poniżej równinę Idy znaczy ły smugi pożarów i rozsy pane, zniszczone runy. Koniec końców jednak Stary nie mógł się mierzy ć z brutalny m spry tem i siłą wilka. Krwawiąc z niezliczony ch ran, osunął się na kolana, a przeciwnik jedny m ruchem szczęk rozszarpał mu gardło. Lecz gdy Fenris otwierał paszczę, by zawy ć try umfalnie, ktoś jeszcze wszedł na Tęczowy
Most. Thor z Mjølnirem w dłoni. Jego energiczny krok wprawiał Bif-rost w drżenie i powodował, że z murów Asgardu osuwały się głazy. Rozjuszony, zaatakował Fenrisa, rzucił się na niego i obaj runęli na morze walczący ch, którzy odskoczy li od nich jak stado przestraszony ch wron. Tęczowy Most się walił. Thor w swoim prawdziwy m wcieleniu by ł zby t potężny, by delikatna budowla, która już ucierpiała podczas ataku, utrzy mała jego ciężar. Ty siące run tworzący ch most rozpły wało się w zady miony m powietrzu. Wkrótce zniknie, bogowie znajdą się w pułapce, a wróg będzie miał wolną drogę. Ty mczasem jednak Gromowładny i wilk walczy li na ziemi. Thor, w pierwszej chwili oszołomiony upadkiem, stracił kontrolę nad sy tuacją, dlatego liczy łem, że mój sy n go załatwi. On jednak zaraz chwy cił swój młot i walka rozgorzała na dobre. Gromowładny nigdy nie sły nął z celności, ale nadrabiał to siłą. Młot ty lko wirował mu w dłoni; wilk odskoczy ł, szczerząc wielkie kły. Przez pewien czas krąży li wokół siebie; Fenris unikał ciosów Mjølnira, Thor uskakiwał przed jego kłami. Potężny młot raz po raz uderzał w ziemię, gdziekolwiek padł jego cios, powstawały nowe kratery ognia. Zmieniał ciało w popiół, stal w okruchy, kości w py ł. Gdziekolwiek uderzy ł, siał zniszczenie; nawet skały zmieniały się w szkło. Aż w końcu trafił, miażdżąc kręgosłup mojego potwornego sy na, który zdy chał tam, na polu bitwy, warcząc z nienawiści. Kolejny punkt dla wy roczni. Ty mczasem Thor zmierzał przez równinę w stronę mego statku. Jego młot siał spustoszenie w naszy ch szeregach, kosił je jak łany kukury dzy. Już z daleka sły szałem jego głos: – Loki! Ty jesteś następny ! Nie dotarł do mnie jednak. Jormungand, mój drugi sy n, dostrzegł, że nadchodzi. Giganty czny wąż pełzł po równinie, strasząc wszy stkich cuchnący m oddechem i szczerząc obrzy dliwe kły ociekające jadem. Thor go zobaczy ł, odwrócił się, by walczy ć, ale do tego czasu giganty czny wąż zdąży ł go już niemal w połowie pożreć, wchłonąć w nieziemskiej wielkości paszczę, jakby by ł co najwy żej pestką. Mruknąłem: Moja krew czy coś podobnego. Jednak Thor miał Mjølnira, a Jormungand ty lko ogromne cielsko i olbrzy mie szczęki. Potężny młot uderzy ł trzy krotnie, jeszcze gdy Gromowładny tkwił w koszmarnej gardzieli, zalewany jadem. Jormungand konwulsy jnie przeły kał ślinę. Thor rozpaczliwie walczy ł o ży cie. I nagle na moich oczach Gromowładny wy zwolił się ze szczęk węża, a Jormungand ostatnim ruchem zdy chającego cielska roztrzaskał skutą mrozem równinę, aż zmieniła się w błotniste bagno, w który m przepadł Wielki Wąż. Z murów Asgardu rozległy się okrzy ki try umfu, ale radość trwała krótko. Thor zrobił dziewięć kroków od miejsca, w który m Jormungand wy dał ostatnie tchnienie. Pokonany jego jadem, Gromowładny osunął się na ziemię i skonał, dokładnie tak, jak to przepowiedziała wy rocznia. Ty le, jeśli chodzi o wolną wolę, pomy ślałem sobie. A potem rozpętało się piekło.
LEKCJA SZÓSTA
Wyrównane rachunki II Niby co najgorszego mogłoby się stać? Lokabrenna
G
DY DWAJ NAJWIĘKSI HEROSI POLEGLI, Asowie i Wanowie nie my śleli już o żadnej
strategii. Walczy li tam, gdzie stali, na murach Asgardu, pokonani liczebnością wrogów. Nasze oddziały już przedarły się przez Tęczowy Most, już niszczy ły ty siące run, chroniące Asgard. Ptaki, skrzy dlate węże, smoki atakowały z nieba; inni nacierali od strony Idy, jeszcze inni – bezpośrednio ze Snu. Bif-rost miał zaraz runąć, szkliste odłamki jak deszcz spadały na pole bitwy. Moja flota ognia czekała na sy gnał, jaśniała na tle nieba, pochłaniała wszy stko, co znalazło się w jej zasięgu. Straciłem orientację w terenie; w obłokach dy mu i słupach ognia widziałem moich dawny ch towarzy szy i ich cienie, wielkie na tle nieba. Freja jako wiedźma z wrodzoną wściekłością siekąca hordy najeźdźców, Ty r, z magiczną rękawicą zamiast utraconej dłoni, wy machujący runiczny m mieczem, Frej, który oddałby wszy stko za miecz, który tak lekkomy ślnie podarował, ciskał runy na Idę, Sif jako wojowniczka, niemal równie przerażająca jak sam Thor, spragniona zemsty i krwi. By li dobrzy, muszę to przy znać. Przy mojej pomocy może nawet przetrwaliby rzeź. I to chy ba bolało najbardziej; świadomość, że dzięki mnie pokonaliby śmy wy rocznię. Utrzy maliby śmy Asgard. Odnieśliby śmy zwy cięstwo. I tam, w szale bojowy m, mając ogień po lewej i lód po prawej, niżej podpisany przeży ł nagłe oświecenie. Spojrzałem w górę na nasze mury, powoli zdoby wane przez najeźdźców, na Bif-rost, uginający się pod ciężarem wroga. Jako Ogień zszedłem z mego pokładu, pokonałem równinę i wskoczy łem na Tęczowy Most. Tam odzy skałem ludzką postać, spowity jedy nie magią i dy mem, chcąc zmierzy ć się z wrogiem w tej postaci, w jakiej znał mnie najlepiej. Dlaczego porzuciłem swoją flotę, zapy tacie? Cóż, wiedziałem, co będzie dalej. Bif-rost by ł ostatnim ogniwem spajający m światy. Gullveig otworzy ła wrota Snu i Śmierci. Zostawało jeszcze ty lko jedno królestwo – Pandemonium, a to oznaczało, że musiałem załatwić swoje sprawy szy bko, jeśli w ogóle chciałem wy równać rachunki. I tak pokonałem Tęczowy Most jako Loki, bóg oszust. Ostatnie lśniące runy pękały w słońcu jak bańki my dlane. By łem nieuzbrojony, nie licząc magii; broń nigdy mnie specjalnie nie interesowała, zresztą nie szedłem walczy ć. W Asgardzie czekał na mnie jeszcze jeden wróg, który nie stanął do boju, i to nie bez powodu. Formalnie biorąc, już nie ży ł, to mi jednak nie przeszkodzi, powtarzałem sobie, zabić go jeszcze bardziej. Wy rocznia. Po trzy kroć przeklęta. Winę za to wszy stko ponosiła głowa Mimira. Ona i jej przepowiednie. Dlaczego w ogóle ich słuchaliśmy ? Cóż, obiecałem sobie, że jeśli mi się uda, nikt więcej nie popełni tego błędu. Zakopię ją tak głęboko, że nawet smok w korzeniach Yggdrasilu jej nie usły szy. I dlatego zeskoczy łem
z niknącego mostu, osłoniłem się runą Bjarkán, minąłem oddział koszmarów senny ch, wbiegłem na mury, uchy liłem się przed kilkoma ciosami i znowu znalazłem się w Asgardzie, na dworze Ody na, który zaraz miał lec w gruzach. Wszedłem do środka. Pusto. Tron Generała, obalony, roztrzaskany. Ale studnia Mimira by ła nietknięta, najeźdźcy jeszcze nie poznali prawdziwej natury wroga. Wy rocznia czekała na mnie w ciemnej wodzie, spokojna, pozornie martwa, pozornie niegroźna, promieniała saty sfakcją. Stanąłem nagi, umazany sadzą, zajrzałem do studni i wy łowiłem głowę Mimira. Odsunąłem na odległość ramienia. – Ty draniu – wy sy czałem. – Ty bezcielesny, skamieniały draniu. Ty le, jeśli chodzi o twoją przepowiednię. Wy dawał się bardziej zadowolony z siebie niż zwy kle. – Ej, nie zabija się posłańca – zauważy ł. – Mówię, co muszę. Reszta zależy od was. Ły pnąłem gniewnie. – Nie wciskaj mi kitu. Wszy stko zrozumiałem. Wiem, że Heidi to uknuła. Razem to wy my śliliście. Rozpromienił się. – Spry ciarz z ciebie. Wiedziałem, że w końcu zrozumiesz. – Zobaczy my, czy i ty zrozumiesz – warknąłem, wziąłem głowę pod pachę i wy szedłem na zewnątrz, na mury. – Dokąd idziesz? – zapy tał. – Ukry ję cię tak głęboko, że nawet Robale cię nie usły szą. – Dlaczego? – Wy dawało mi się, że głos mu zadrżał. Roześmiałem się. – Nie żartuj. Wiem, że umrę, ale jeśli mam zginąć, chcę wiedzieć, że jesteś tam, gdzie twoje miejsce. – Że niby u Hel? – Mimir uśmiechnął się złośliwie. – Proszę bardzo, wy ślij mnie tam. Czekam na to od niepamiętny ch czasów. A może my ślisz, że podobało mi się tutaj? By łem zdany na łaskę Ody na, wiedziałem, że się mną posłuży ł, dwukrotnie, i nic nie mogłem na to poradzić. Teraz to ja się uśmiechałem. – Nie, nie wy ślę cię do Hel, jej królestwo jest zby t blisko Chaosu, a Chaos zby t blisko Heidi, której ufam mniej więcej tak samo, jak głodnej foce w pobliżu beczki ry b. Nie, staruchu, już ja zadbam o to, by ś tu jeszcze długo został. – Jak to? – zapy tał ostro. – Zobaczy sz – zapewniłem. Rzucanie run zawsze dobrze mi wy chodziło, a ty m razem działałem jeszcze szy bciej. Od wschodu nadciągała ciemna chmura, czarniejsza niż noc, i jeśli to by ło to, co podejrzewałem, miałem już bardzo mało czasu. Rzucałem runy szy bko, jedna za drugą, i kiedy skończy łem, uplotłem z nich sieć, którą ciasno otuliłem zwapniałą głowę. A potem stanąłem na murach Asgardu i wy celowałem w dół, setki merów pod nami, tam, gdzie po raz ostatni widziałem Jormunganda. – Chwileczkę – sapnął Mimir. – Porozmawiajmy.
– O czy m? – O Gullveig-Heid. Powiem ci wszy stko. Wiem… I wtedy, akurat wtedy, Heimdall mnie zaatakował, uderzy ł w plecy Hagall, runą lodu, aż zsunąłem się z wieży czki na most. Głowa Mimira potoczy ła się, spadała w dół, odbijając o mury, a ja leżałem jak długi przed złociutkim, uzbrojony m po same zęby, w najlepszej zbroi. – Nie wiedziałeś, że mamy imprezę? – burknąłem. – Mogłeś się bardziej postarać. Heimdall bły snął złoty mi zębami. – Wstawaj, śmieciu. Od dawna na to czekałem. Uśmiechnąłem się. – Zawsze wiedziałem, że jesteś tchórzem. Chmura ze wschodu nadciągała szy bko. My ślałem, że będę miał trochę więcej czasu; czasu, żeby, by ć może, wy razić swoje zdanie – na przy kład skoczy ć na pole bitwy i wy krzy czeć swoją pogardę dla wszy stkiego i wszy stkich. No, ale jeśli już miałem umrzeć w płomieniach, lepszego towarzy stwa nie mogłem sobie wy marzy ć. Przy brałem postać Ognia i zaatakowałem Heimdalla. Walczy liśmy, ja ogniem i płomieniami – on runami, które miały mnie unieruchomić. Oczy wiście nie miałem nawet najmniejszy ch szans. Strażnik by ł silniejszy i osłonięty zbroją, wiedziałem, że wcześniej czy później szala zwy cięstwa przechy li się na jego korzy ść. I kiedy już mi się wy dawało, że go miałem, już widziałem jego pociemniałą twarz, czułem, że jego magia słabnie – złociutki za pomocą runy Isa unieruchomił mnie, sprawił, że znowu przy brałem ludzką postać. Na chwilę czas stanął w miejscu. Czułem w płucach powietrze, w nozdrzach – smród spalenizny, sły szałem oddech Strażnika i widziałem… czy żby na niebie jaśniała gwiazda? Moja gwiazda? Spojrzałem na wschód i zobaczy łem fragment olbrzy miego skrzy dła wy łaniający się z chmury cienia. A potem Heimdall spojrzał mi prosto w oczy i zeskoczy ł z murów, ciągnąc mnie za sobą, przez rozpalone powietrze, na pole bitwy. Uśmiechnąłem się. Bogowie, ależ by ł przewidy walny. Wiedziałem, że podąży za mną, żeby za wszelką cenę wy równać rachunki. Wiedziałem, że poświęci się ze względu na mnie. I teraz ciągnął mnie za sobą. Miał ponurą saty sfakcję, że w chwili, gdy zbliżał się koniec, jeśli umrze, to zabierze mnie ze sobą. Nie by ło czasu na walkę. Zresztą runa Isa nie pozwoliłaby mi uciec. Mogłem ty lko patrzeć, jak ziemia zbliża się z przerażającą szy bkością, bardzo twarda, usiana ogniskami. I co niby może mi się stać, pomy ślałem. Przecież Hel jest mi winna przy sługę. A potem coś przeleciało nad Idą, jak olbrzy mi ptak, i wszy stko zniknęło, ziemia i niebo, i chłód odległy ch gwiazd spowił wszy stko ciszą. Nadciąga walka wielka. Nadciąga świat podziemi. Nadciąga Smok, Pan Mroku Co światy spowije cieniem. W tej samej chwili poczułem, jak coś we mnie pęka, jakby mała kosteczka. Nigdy wcześniej
nie czułem czegoś takiego, a jednak wiedziałem, co to oznacza. Mówi się, że insty nktownie wiesz, kiedy złamiesz kość, i tak samo wiedziałem, że to, co czułem, to runa Kaen, z której ucieka resztka magii, odebrana potężny m ciosem. Wiedziałem, że śmiercią nie muszę się przejmować. Nie, mój problem by ł o wiele poważniejszy. Ta chmura – to skrzy dło mroku – to Surt w pierwotnej postaci. Surt Niszczy ciel, Chaos wcielony, Pan Zaświatów, wdzierający się przez Sen… – O cholera – mruknąłem. A potem zapadł mrok. O cholera. Jak na ostatnie słowa, niegodne zapamiętania. Ale kiedy zapadała lodowata ciemność, jak przez mgłę sły szałem przy sobie głos, cichy jak szum morza w muszli, a potem mrok mnie dopadł, pochłonął ciało, umy sł i to, co uchodzi za duszę.
EPILOG Zawsze szukaj jasnej strony. A jeśli jej nie ma? Szukaj dalej. Lokabrenna
W
SZYSCY UZNALI, ŻE NIE ŻYJĘ.
Cóż, formalnie biorąc, rzeczy wiście nie ży łem – ale Sen to rzeka, która przepły wa przez wszy stkie dziewięć światów. Po try umfie Chaosu na dobre rozdzielono mnie z formą cielesną i trafiłem, w formie duchowej, nie do Hel, na co liczy łem – przecież Hel przy sięgła mi pomóc, a takich słów nie rzuca się na wiatr – ale do samy ch Zaświatów, do przedsionka Chaosu. Tam króluje Sen w najciemniejszej postaci, tam każdy koszmar dzieje się na jawie. Chaos nie wy bacza ty m, którzy mu się sprzeciwiają, a ty m bardziej ty m, którzy zdradzają – a ja zrobiłem i jedno, i drugie. Nie będę was zanudzał szczegółami, dość, że nie by ło to przy jemne. Cela zbudowana została z moich najbardziej skry wany ch lęków, a na straży stał demon wy brany specjalnie po to, by mnie złamać. Wąż, ma się rozumieć. To zawsze musi by ć wąż. Nie najlepiej wspominam te chwile. Ale nie by łem tam sam. Ci, którzy polegli, zanim zjawił się Surt, trafili prosto do Hel, ale gdy opadło czarne skrzy dło i rozpętało się Pandemonium, ci z bogów, którzy przeży li, podobnie jak ja trafili w Zaświaty. Resztę pochłonęły Mrok, Sen, Hel, Pandemonium. Gullveig-Heid zajęła moje miejsce u boku Surta, który dał jej nową postać. Stała się teraz Ambicją, bardziej bezlitosną niż Ogień. Cóż, zasłuży ła na to, przy znaję. Właściwie spodziewałem się, że mnie odwiedzi w więzieniu, żeby się chwalić albo żeby mnie żałować – ale nie przy szła. Tak, wiem. Ponure zakończenie, ale wiedzieliście przecież, że do tego dojdzie. Wszy scy umierają, znikają, rozpły wają się w nicości. Powiedzmy sobie szczerze: tak kończą się wszy stkie opowieści. Nie ma wiecznego happy endu, a już zwłaszcza dla bogów, którzy, przy odrobinie szczęścia, trochę sobie porządzą światem, zanim nadejdą następni. Jeśli chodzi o Asgard, on także znalazł się pod mroczny m skrzy dłem Surta, runął na równinę Idy, a odłamki run posy pały się aż na krańce świata. A ludzie? Skutek uboczny, niestety. Kiedy walczy sz na mrowisku, trudno nie zdeptać mrówek. A potem, kiedy nadszedł Mrok… No cóż. Resztę załatwiła zima. Zima, która trwała sto lat, tak przy najmniej twierdzą nowi history cy. Przy niosła nowy ch bogów, nowy wiek ładu i oświecenia. Ale za daleko wy biegam my ślami naprzód. Światy, jakie znaliśmy, dobiegły końca. Ale światy kończy ły się już przedtem, niejednokrotnie, i zawsze się odradzały. Nic nie trwa wiecznie, historia przędzie swoją nić, przery wa ją, znowu przędzie, i wszy stko wiruje jak dziecięcy bączek, wraca do początku. Wy rocznia o ty m wiedziała. I to właśnie zapowiadały ostatnie zwrotki: nowy świat,
który zrodzi się na gruzach starego. Oczy wiście dla nas nie będzie w nim miejsca. Nasz czas minął; to jasne. A jednak… I znów Asgardu murów biel Przy kuwa wszy stkie oczy. Lecz milknę już i trwam we śnie, Aż koło czas zatoczy. Widzicie to, co ja? To taka zajawka wy roczni, zwiastun. Haczy k na końcu opowieści, sugerujący ciąg dalszy. Tego nie chciałem kwestionować. Moja historia musiała toczy ć się dalej. Najlepiej tak, że zmartwy chwstaję, odzy skuję magię, ratuję światy, odbudowuję Asgard i wszy scy witają mnie jak bohatera i zdoby wcę. Trochę naciągane, wiem. Ale w oceanie utracony ch marzeń co miałem robić? Chwy tałem się brzy twy. I nowe plony, i nowy czar Czekają na dzieci Ody na. Wróci upadły, ojciec zaś Jest wolny za sprawą sy na. Nowe plony ? Nowy czar? Wróci upadły ? Bardzo mnie to interesowało. Mimir zapewne mówił prawdę, choć nie zawsze jednoznacznie. Przy szło mi na my śl, że gdy by rzeczy wiście chciał nas ostrzec, kiedy snuł swoje proroctwa, mówiłby prozą, nie wierszem. Może w tej przepowiedni kry je się coś, czego mieliśmy nie dostrzec. Jeśli istnieje choćby cień nadziei… Nadzieja, niosąca ulgę w cierpieniu, by zaraz ją odebrać i jeszcze spotęgować męki tego, który ośmielił się uwierzy ć. Nienawidziłem jej. A jednak – nie pozwalałem jej odejść. Zawsze by łem opty mistą, a te ostatnie strofy przemawiały do mnie z wy jątkową siłą. Oczy wiście sztuczka polegała na ty m, że w przepowiedni wszy scy dostrzegli to, co chcieli zobaczy ć. Zakładali, że jej słowa doty czą właśnie jego. Niewy kluczone, że Mimir dodał ostatnie wersy ty lko po to, żeby dręczy ć niżej podpisanego, dając mi nadzieję na ucieczkę po to, by m ją tracił, ilekroć wy dawało mi się, że jestem już blisko. No dobrze, ale czy miałem inne wy jście? Ostatnia część przepowiedni nadal jest niejasna. A gdy by udało mi się jakimś sposobem odczy tać ją na moją korzy ść, może wtedy tak się stanie. Zapomnijcie o wersji oficjalnej. Ewangelia według Lokiego nie dopełni się, póki jest jeszcze choćby cień nadziei. Tak więc trwałem w ciemności, śniłem i powtarzałem sobie: Niech stanie się jasność. Niech stanie się jasność. Niech stanie się…
PRZEPOWIEDNIA WYROCZNI Opowieść mą przedstawiam wam Najszczerzej, jak potrafię. Z wielkiego drzewa powstał świat I osiem na dodatek. I nastał wtedy pierwszy wiek, Ymira czas epoki. Nie by ło mórz, nie by ło ziem, Świat by ł spowity mrokiem. Aż Buri spłodził sy nów swy ch I przy szedł czas tworzenia: Z Chaosu Ład, z ciemności blask, Ze śmierci – ży cia tchnienia. A potem Asów-bogów trud, Co państwo budowali, Każdy miał dwór, każdy miał tron, Każdy się wiedzą chwalił. Igrał z człowiekiem niejeden bóg, I zmieniał los człowieczy. Bogów zaś los niezmienny jest, Spisany od przedwieczy. Jesion, olcha – drewna moc, Tak się narodził człowiek. Ktoś tchnął duszę, ktoś dał języ k, Ktoś też dał mu ogień. Kochanką jest płomienia, Widzenia też ma dar, Gullveig-Heid, co zemsty Trzy krotny przeży ła żar. Wojny nadchodzi mroczny czas Asów z Wanów plemieniem,
co Gullveig noszą znak I pomścić chcą jej cierpienie. Ody n potrząsa włócznią swą I wojna wnet szaleje. Asgardu murów nie ma już. Lud Ognia try umfuje. Wiedźma rzuciła czarów moc, Asów się rada rozpocznie, By łamać święty ch umów moc. Tak powiedziała wy rocznia. I widzę więcej. Heimdalla róg Pod święty m leży drzewem. W studni Mimira ojca wzrok Spoczął. Czy sły szy sz mnie, nie wiem. Widzę wasz los, sy nowie ziemi. Sły szę wojenne surmy. Ody na ludu nic nie odmieni, Choć już czekają urny. Widzę jemioły pędów moc, Dzierżoną w ślepca dłoni. Trucizna dzień zamieni w noc Przed śmiercią nic nie chroni. Mówię, co widzę. Żałobny stos Smugą zasnuwa niebo… Frigg zapłakana, gdy jej sy n U boku Hel trwa niemo. Pod dworem więzień skuty trwa, Gdzie rzek sieć skłębiona. Jak Loki wy gląda postać ta. U boku jego – żona. Powódź trzech rzek kraj bogów czeka. Wy roczni nic nie zmieni. Ze wschodu pły nie mieczy rzeka,
Z północy – lodu, z południa – płomieni. I widzę, jak ze śmierci bram Pełzną piekielne sfory. Zaświaty, gdzie przeklęty ch tłum Czeka na sądu pory. W Żelazny m Lesie coś budzi się, To wiedźma podnosi głowę; Wilk Fenris ostrzy zęby swe, Na łowy wszy stko gotowe. Nad światy już nadciąga mrok, Zły ch wichrów szaleją moce, Próżnia zajmuje miejsce świata; Czy wie o ty m Wszechojciec? I złoty kogut śpiewa pieśń, Co Asów wzy wa do boju. W milczący m piekle czerwony kur Kracze ponuro z popiołu. Wy cie wilka niesie mrok. Łańcuchów pękają okowy. Nad światy nadciąga Ragnarok, Co Chaosu zacznie wiek nowy. Nadciąga miecza i ognia czas, Brat rękę podnosi na brata; Wilki opuszczą Żelazny Las, Słońce pokona wataha. Yggdrasil, Jesion wiecznie ży w, Nagle zadrży w posadach. Strażnik wnet zadmie w złoty róg, Ody n wy rocznię bada. W piekielny ch wrotach wy je wilk, Lokiego sy n już wolny. Pada Yggradsil, a Wielki Wąż Już gotów jest do wojny.
Ze wschodu sunie ognista łódź, Za sterem Loki panem. Zmarli wstają, przeklęty ch tłum Mknie za Chaosu ry dwanem. Nadciąga walka wielka. Nadciąga Świat Podziemi. Nadciąga Smok, Pan Mroku, Co światy spowije cieniem. Co z rodu Ognia dzieje się? Jak bogów przędą się losy ? Nadszedł ich zmierzch, Chaosu czas, Dzień niknie w mroku nocy. Ogień z południa, z północy lód, Na niebie bły skawice. Piekło otwarte i drżą góry, Zlatują się czarownice. Ody n sam do walki staje w twarz, Z Fenrisem w wilczej skórze. I bóg przegry wa; trudny czas, Lecz Thor go pomścić może. I teraz wąż, co oplótł świat, Chce atakować Thora. I bóg zwy cięża, lecz rad nierad, Sam wpada w py sk potwora. I znów u piekieł bram Stają Asgardu herosi. Wojna trwa, ginie świat, A śmierć try umf swój głosi. I widzę, jak z otchłani wód świat nowy się wy łania. Pełno w nim gór i pełno rzek, Po lesie biega łania. Tam gdzie bitewny huczał zgiełk,
Nowe nadchodzą światy. W ruinach Asgardu nowy lud Za nic ma złote dukaty. I nowe plony, i nowy czar Czeka na dzieci Ody na. Wróci upadły, ojciec zaś Jest wolny za sprawą sy na. I znów Asgardu murów biel Przy kuwa wszy stkie oczy. Lecz milknę już i trwam we śnie, Aż koło czas zatoczy.
PODZIĘKOWANIA Serdecznie dziękuję wszy stkim, którzy sprawili, że ta książka trafiła z Królestwa Snów na Wasze półki i czy tniki. Jon Wood z Orion Books otrzy muje runę wy trwałości, śmiechu i entuzjazmu. Gillian Redf earn z Gollancz – runę energii i wy obraźni. Jenn McMenemy – runę powodzenia (która, tak się składa, jest także runą czekolady ), a Jemima Forrester – runę informacji. Runę talentu plasty cznego otrzy muje Andreas Preis, runę załatwiania ważny ch spraw – Sophie Calder. W ręce Anne Riley trafia runa utrzy my wania się na powierzchni w zalewie biurokracji. Becca Marovolo otrzy ma runę wiary we własne siły, choćby zwątpili w nas wszy scy inni. Dla Marka Richardsa mam runę porządku. Peter Robinson dostanie runę panowania nad światami, gdy wszy scy inni smacznie śpią, a Kevin i Anouchka – runy meksy kańskiego jedzenia, serdeczny ch uścisków, gorącej herbaty i poczucia, że wiesz, gdzie jest twoje miejsce. Potrzeba dziewięciu światów, by powstała książka, tak to przy najmniej wy gląda zza mojego biurka. Redaktorzy, korektorzy, graficy, zespoły sprzedaży i marketingu, przedstawiciele handlowi, księgarze, projektanci stron www. I oczy wiście czy telnicy, uży tkownicy Twittera, bloggerzy, marzy ciele, fani – i wszy scy, którzy otwierają drzwi i wkraczają do tworzony ch przez nas światów. Nie możemy bez siebie istnieć. Ostatnia runa jest dla Was. Wiecie, co to jest. Korzy stajcie z niej z rozwagą.
Wy dawnictwo Akurat imprint MUZA SA ul. Marszałkowska 8 00-590 Warszawa tel. 22 6211775 e-mail:
[email protected] Dział zamówień: 22 6286360 Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., By dgoszcz