Katarzyna GubałaFaceci z sieciJoannie, tej małej i tej dużej Prolog Pan Prąd: Witaj : ) Szarlotka: Hej, Maćku! Pogadamy jutro, bo piszę na zlecenie op...
14 downloads
28 Views
2MB Size
Katarzyna Gubała Faceci z sieci
Joannie, tej małej i tej dużej
Prolog Pan Prąd: Witaj : ) Szarlotka: Hej, Maćku! Pogadamy jutro, bo piszę na zlecenie opowiadanie i nie chcę się odrywać od pracy... Pan Prąd: Rozumiem, nie chce ci się dla mnie przerwać pisania o... Jak to mówiłaś: „Kobiecym różowym kwiecie pokrytym rosą”? Szarlotka: Tym razem nie piszę tekstu poradniczego o kobiecych łechtaczkach i orgazmach. Mam akurat zamówienie na opowiadanie w stylu oral erotic dla kobiet… więc się wczuwam... Pan Prąd: Piszesz piórem? Szarlotka: Żartujesz sobie? Piszę na komputerze, no ale żeby zaspokoić twoją ciekawość, to… używam również myszki… Pan Prąd: Mhhmm… Ja się tylko zastanawiałem, w jaki sposób się wczuwasz... : ) Szarlotka: Używając wyobraźni oczywiście, matołku… Moje zadanie polega właściwie tylko na opisaniu tego, co czuje kobieta, kiedy przeżywa najlepszy seks oralny w życiu... Poza tym to oral, ale ze strony pana w stosunku do pani, więc jakby nic trudnego do wczucia się dla mnie. Pan Prąd: Tzn. , że niby jak? Szarlotka: No jak to jak? ! To proste. Wyobraź sobie, że chcesz sprawić, by twojej ukochanej kobiecie było najlepiej na świecie... I potrafisz to zrobić… językiem!
Pan Prąd: Językiem opuścić klapę od sedesu? ? ? Bez sensu... O ile pamiętam z własnego doświadczenia, to każda kobieta właśnie tego pragnie… Szarlotka: Uwielbiam twoje poczucie humoru! Pan Prąd: Tylko to we mnie uwielbiasz? Szarlotka: Masz wiele zalet, ale wybacz, kochany, chyba seks oralny w twoim wykonaniu, nawet żartobliwym, nie bardzo by mi się spodobał... A przynajmniej byłby kiepską inspiracją do opowiadania... No chyba że to jakaś wielka poza, a tak naprawdę właśnie rozmawiam przez internet z najlepszym kochankiem świata, który zna potrzeby wszystkich kobiet... Pan Prąd: Uff! Wreszcie to zrozumiałaś! Teraz już nie mam nic do ukrycia! Za to może znajdzie się coś do pokrycia…? Dialog powyżej to tylko próbka tego, jak spędzałam czas przez ostatnie miesiące. Większość mojego niezwykle cennego czasu pochłaniała korespondencja z nieznajomymi mężczyznami. Na drugim miejscu pod względem zajęć była jazda na rowerze. A gdzieś na końcu czaiła się moja praca – redaktorki i autorki opowiadań w redakcji miesięcznika z historiami o miłości „Porywy Serca” w ogólnopolskim wydawnictwie. Owszem, zlecenia miałam różne, ale głównie specjalizuję się w opowiadaniach erotycznych i miłosnych. Prowadzę też stronę internetową www. porywyserca. pl. Jestem tak zwanym ghostwriterem1 od opowiadań. Podszywam się pod różne Kazie, Marie czy Helenki lat ileś tam, zwykle pielęgniarki, nauczycielki lub po prostu matki, żony i kochanki z Warszawy, Koszalina czy Szczecina. Piszę opowiadania na kształt listu ze zwierzeniami, jaki taka czytelniczka mogłaby przysłać do „Porywów Serca”, a czego nie robi, bo się wstydzi, bo ma inne cele, nie umie pięknie pisać, ma to gdzieś... I potem te wynurzenia moja redakcja publikuje, podpisując fikcyjnym imieniem, wiekiem, zawodem, miejscem pochodzenia. Jednak moim nadrzędnym celem w życiu jest znalezienie mężczyzny w sieci. I o tym będzie ta historia. Jak niełatwo
znaleźć ideał w sieci. A że go znaleźć można – dowodem jest właśnie ta książka. Spora część mojego dorosłego życia „we dwoje” polegała na tym, jak: Przetrwać z nieudacznikiem. Naprawić go tak, aby stał się kimś lepszym, kimś, kogo w nim na początku widziałam (a co oczywiście było wytworem mojej niezdrowej wyobraźni). Jak rzucić go w taki sposób, żeby narobić jak najmniej bałaganu. Jak posprzątać cały ten bałagan, gdy życiowego nieudacznika rzuciłam już naprawdę i (tym razem) konsekwentnie. Ostatecznie zawsze przegrywałam, ale co ciekawe – nie potrafiłam z tych porażek wyciągnąć mądrych wniosków. Kiedy wreszcie definitywnie wyprowadziłam się od mojego ostatniego faceta, nazwijmy go umownie Pan-porażka-życiowa-numerdwanaście, i otrząsnęłam się ze świadomości, że przeżyłam trzy lata pod jednym dachem z „zabawnym i uwielbianym przez wszystkich nieporadnym życiowo alkoholikiem”, zdecydowałam się wziąć sprawy w swoje ręce. Miałam dwadzieścia osiem lat i postanowiłam znaleźć przez internet „męża idealnego na resztę życia”. Byli życiowi partnerzy Czy istnieją mądrzy, oczytani, mili, nawet nieprzesadnie przystojni, acz z poczuciem humoru faceci? To pytanie zadawałam sobie od kilku miesięcy. Wierzyłam, że nadejdzie taki dzień, w którym spotkam kogoś na swoją miarę. Poprzedni moi „życiowi partnerzy” w ogromnej większości nie zasługiwali na miano „życiowi” (bo byli kompletnie niesamodzielni, zdziecinniali, zbyt stuknięci lub nadmiernie niedorozwinięci uczuciowo). Do określenia ich „partnerami” też bym się nie przychylała, po tym, jak za nich prałam, gotowałam, sprzątałam, płaciłam rachunki, spłacałam finansowe zobowiązania czy naprawiałam cieknące krany! Raz nawet z braku wyegzekwowanego z mojej strony partnerstwa wymieniłam w jednym z pokoi drzwi wraz z ościeżnicami! Zatem ci domniemani „partnerzy” okazywali się zwykle wielką porażką. „Jeden gorszy od drugiego”, podsumowała któregoś dnia
moja mama (a ja, zbytnio unosząc się honorem, tylko przez sekundę pochyliłam się nad tą myślą). Po latach nie mogę jednak zaprzeczyć – coś w tym stwierdzeniu było! Jeden był spokojny, ale sporo pił. Drugi wcale nie pił, ale wciąż miał pretensje. Trzeciemu bieliznę prała matka, a czwarty chciał tylko jeździć ze mną na rowerze. „Na seks przyjdzie jeszcze czas”, mawiał do momentu, aż go porzuciłam dla piątego, który za to za seksem przepadał, ale niekoniecznie w układach monogamicznodualistycznych… Szósty chętnie mnie pocieszał, a gdy już doszłam do siebie, to okazało się, że właściwie nie miałby nic przeciwko wspólnemu zakupowi mieszkania (niestety wyłącznie z mojej wypłaty i przy jego wspaniałomyślnej gotowości do meldunku w nowym lokum). Kim jestem? I tak to po dwóch latach samotności – oto jestem. Ja – Karolina. Szarlotka. Kobieta sama i troszkę samotna. Niby szumnie nazywająca się singielką, ale w głębi duszy szukająca tej drugiej połówki… czegokolwiek (jabłka, pomarańczy, łóżka). Od wielu lat pracuję jako dziennikarz, redaktor, redaktor naczelny, ghostwriter i autor tekstów poradniczych maści wszelakiej. Głównie piszę w wersji wydawanej na papierze, ale prowadzę też stronę www. porywyserca. pl. I mam takie bardzo, ale to bardzo malutkie marzenie – chciałabym mieć męża. Dobrego. Mądrego. Kochanego. Mojego. Już dawno uznałam, że w moim wieku, przy moim wyglądzie i szczęściu znalezienie porządnego mężczyzny w realnym świecie graniczy z cudem. Jak się ma więcej niż dwadzieścia kilka lat lub nawet trzydzieści albo czterdzieści, to potencjalni porządni partnerzy istnieją tylko w legendach przekazywanych sobie z ust do ust na sabatach czarownic. Jak szukać męża Pamiętam, jak kiedyś z Królową, czyli ówczesną redaktor naczelną „Porywów Serca”, śmiałyśmy się z napisanego przez koleżankę opowiadania o samotnej kobiecie. Było ono tak nierealne, że nigdy nie zostało wydrukowane! Historia mówiła o zdesperowanej dziewczynie, która uparła się znaleźć miłość swojego życia. A w jaki sposób? To było najzabawniejsze. Otóż kiedy tylko widziała w
tramwaju lub autobusie przystojnego faceta, upuszczała pod jego nogi bilet. Miała taką fiksację, że ten, który go podniesie, będzie miłością jej życia. Pamiętam, że z Królową zaśmiewałyśmy się do łez z naiwności tej historyjki. Ile trzeba mieć wyobraźni i jaki umysł, żeby wierzyć w takie spotkanie w tramwaju? Wniosek numer jeden nasuwa się sam – chłopak jest biedny, bo korzysta z komunikacji miejskiej. Ergo – nie ma auta! Nie ma auta, zatem (wniosek numer dwa) – zarabia niewiele. A w wieku „trzydzieści plus” dobrze byłoby mieć coś swojego, choćby auto. A jak nie ma auta, to i mieszkania własnego mu brak (wniosek numer trzy). Wynik – dziewczyna, nawet jeśli pozna miłość życia w tramwaju, to i tak będzie klepać biedę przez lata. Zakładamy bowiem, że u niej też z kasą krucho (jeździ tramwajem, zatem nie ma auta, pewnie nie ma też mieszkania itd. ). Wiedziałam, że w moim przypadku znalezienie faceta na numer z upuszczanym biletem nie przejdzie. Po pierwsze, ja zwykle w tramwaju czytam książki. Jeślibym się skupiała na ciągłym rzucaniu biletu, to moja wiedza o świecie diametralnie by się skurczyła. Po drugie i najważniejsze, metoda z biletem jest szczególną porażką w okresie jesienno-zimowo-wiosennym (czyli przez trzy czwarte roku w Polsce), kiedy na dworze leje deszcz lub pada śnieg. Wtedy upuszczasz bilet na zabłoconą podłogę. I po bilecie (chyba że ci się przystojny kontroler trafi, ale to już historia na inne opowiadanie). A może rzucać facetowi pod nogi bilet zalaminowany! Genialne! Masz zwykły bilet w kieszeni (prawdziwy i skasowany) a w portfelu zawsze jeden egzemplarz zalaminowany. Taka przynęta. I tę przynętę rzucasz w tramwajowe błocko. I tak do skutku… Tylko z zalaminowanym biletem już nie jest tak romantycznie, przyznacie. Gdzie szukać Nigdy nie podjęłam nawet próby poszukania miłości przez upuszczany w błoto bilet. Zamiast tego postawiłam na mojego czarnego konia – internet. Miałam niejasne przeczucie, że to w nim ukrywają się te wszystkie typy, których nie znajdziesz w knajpce, kawiarni, na koncercie, w bibliotece czy… tramwaju! Potrzeba czasu
Niejasno wierzyłam (a teraz już wierzę święcie) w to, że znalezienie w sieci drugiej połówki jest możliwe. Niestety wymaga to od poszukiwaczki dużo czasu, nie tylko w dzień, ale także w nocy, w weekendy i wakacje. Szukanie mężczyzny w sieci to nie praca na etat. To praca na trzy etaty, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu! Oto fakt najważniejszy. Bez tej świadomości dalsze poszukiwanie nie ma sensu. Jeśli jesteś pracoholiczką, masz ścisłe grono przyjaciół, z którymi ciągle spędzasz czas, lub bardzo absorbującą rodzinę, to internet nie jest dla ciebie. Tutaj trzeba czasu i cierpliwości. Ciągła korespondencja z mężczyznami to nie fraszka. Sporo wolnych chwil wymaga zapoznanie się oraz chodzenie na randki. Zdarzają się weekendowe wyjazdy lub dalsze, nawet wakacyjne wycieczki. Czy jesteś na to gotowa? Kluczowe pytania, czyli efekt szklanej kulki Czy masz samozaparcie? Czy jesteś konsekwentna? Czy umiesz pisać? Czy umiesz czytać? (chyba raczej tak, bo przecież czytasz ten tekst! ). Czy jesteś na tyle zdeterminowana, a nie zdesperowana, żeby poświęcić swój cenny czas dla grupy mężczyzn, którzy w większości przypadków nie są tego warci? Jeśli podobnie jak ja jesteś samotną kobietą w kwiecie jakiekolwiek wieku, to… co masz do stracenia? Ile spraw masz do załatwienia w życiu, żeby odpuścić świadome poszukiwanie tego jedynego? Ile prań musisz zrobić? Ile razy odkurzyć mieszkanie? Ile sezonów Gotowych na wszystko czy Doktora House’a obejrzeć w samotności? Ile jeszcze razy chcesz się upić na ulubionym babskim filmie i wypłakać na ramieniu najlepszej przyjaciółki? Jeśli na którekolwiek z pytań odpowiedziałaś twierdząco, to witaj na pokładzie! Ja, rozpatrując swoje beznadziejne położenie, upiłam się co najmniej kilka razy na Kiedy Harry poznał Sally, nim zrozumiałam, że czas wziąć sprawy w swoje ręce. Nikt za mnie tego nie zrobi, a mój świat właśnie skurczył się do rozmiaru dekoracyjnej szklanej kulki ze sztucznym śniegiem. Ile razy nią potrząsnę, tyle razy plastikowe postacie zamknięte w środku zostają na swoim miejscu. Z każdym rokiem woda w szklanej kuli wysycha, śnieg coraz mniej się błyszczy, a ludzikom płowieją ubranka. Kiedy to zrozumiałam, postanowiłam zacząć znów żyć we dwoje. Postanowiłam znaleźć męża.
Pierwszy krok – zrozumienie problemu, czyli efekt wanny Pewnego piątku było mi bardzo smutno. Wróciłam do domu. Czekał na mnie kot. Kiedy jednak dostał jedzenie do miski, stracił zainteresowanie mną. Telefon milczał jak zaklęty. Żaden znajomy nie zadzwonił, nikt z przyjaciół nie uwzględnił mnie w swoich weekendowych wyprawach. Ile to już razy planowałam takie piątki we własnym towarzystwie? Gorąca kąpiel po pracy z olejkiem cedrowym lub lawendowym. A wannę miałam imponującą… Bez problemu mieściły się w niej dwie osoby! Zresztą ogromna wanna była największą zaletą mojego mikroskopijnego mieszkanka. Tego piątku nalałam sobie lampkę węgierskiego pinot noir z piwnic Teleki 2. Potem napuściłam wody do wanny. Kilka kropli lawendowego olejku, parę świeczek. Kolejny kieliszek pinot noir. Patrzyłam na zapalone świeczki, wdychałam zapach lawendy (podobno działa antydepresyjnie! ) i smakowałam wino. I wtedy się rozpłakałam. Leżałam w wielkiej dwuosobowej wannie kompletnie sama (nie licząc lampki wina). Choć dotąd mi to nie przeszkadzało, tego wieczoru było to uczucie przerażające. Nagle zrozumiałam, że jestem samiuteńka. A gdybym w tym momencie umarła na zawał, wylew czy inny udar? – pomyślałam. Policjanci, którzy znaleźliby moje napęczniałe od wody ciało, zaśmiewaliby się pewnie do łez. Że taka samotna baba w wannie! Nikt jej nie chciał, to z tego romantyzmu po prostu umarła. A nos z nudów (lub głodu) pewnie odgryzł jej kot, gdy tak leżała parę dni! Pomijając fakt, że wyglądałabym niezmiernie niekorzystnie (napuchnięty trup z tymi wszystkimi dodatkowymi fałdami, nie licząc cellulitu), i tak wstydziłabym się tej scenerii. Baba sama w wannie. Świeczki i wino. Namiastka romantyczności w samotności. Rozpłakałam się. Łkałam nad sobą i swoją projekcją nieestetycznego trupa. Nad brakiem partnera i samotnością w zimnym łóżku. Nad egoizmem mojego własnego kota. Co ze mną jest nie tak? Gdzie tkwi błąd? Dlaczego wszystkie moje koleżanki kogoś mają, a ja wciąż sama? – zastanawiałam się, kompletnie pomijając fakt, że spora część (jeśli nie większość) moich zajętych koleżanek jest cholernie nieszczęśliwa w życiu ze swoimi facetami i niejednokrotnie zazdrościły mi wolności singla. A jednak gdy leżałam samotnie, nago w dwuosobowej wannie, jakoś nie docierało do mnie, jak ogromne mam szczęście… Płakałam szczerze nad samą sobą. Było mi siebie
żal. Sama, pijana i smutna baba. Wstyd i żal. Żal i wstyd. Płakałam tak długo, aż zaczęły mi się trząść z zimna dłonie. I wtedy przyszła myśl: Co ja tutaj jeszcze robię? Dlaczego NIC nie robię? Przecież jeśli będę leżeć w wannie i ryczeć, to nic w moim życiu się nie zmieni (no, poza tym, że mogę dostać zawału i umrzeć). Ale w ten sposób nie znajdę faceta. A ja go przecież tak bardzo pragnę. Poszukiwanie typu, czyli kim ma być mąż Wyszłam z wanny. Zimna woda, w której spędziłam tak dużo czasu, nie tylko wyżłobiła zmarszczki na moich palcach, ale też mnie otrzeźwiła. Wytarłam ciało ręcznikiem, usiadłam na łóżku i wyjęłam notes. Musiałam zastanowić się, jakiego typu mężczyzny pragnę i jakiego męża chcę mieć. Z kim chcę być? Wiedziałam, że z nikim w typie poprzednich „partnerów”. No więc z kim? Siedziałam i rozmawiałam ze sobą na głos. Tylko w ten sposób mogłam zrozumieć wszystkie swoje myśli. To, co niewypowiedziane, nie istnieje. Kot patrzył na mnie z lekkim przerażeniem. Oto, co powiedziałam wtedy o wyobrażeniu własnego męża: @ Nie wierzę w ludzi idealnych. Nie wierzę w mężczyzn, którzy są wszystkim. Jeśli facet byłby idealny, od razu wyszłyby przy nim wszystkie moje wady! Zatem stawiam na nieidealnego, ale… No właśnie. @ Mam własne mieszkanie. Chciałabym, żeby i on miał swoje. Chyba nie szanowałabym mężczyzny, który w podobnym do mnie wieku dorobił się mniej niż ja. A ja przecież nie mam ani bogatych rodziców, ani bardzo dobrze płatnej pracy. Ot, przeciętniaczka. Ale z własnym dachem nad głową. I byłoby fajnie, gdyby ten dach miał także mój wybrany. @ Wiek zbliżony do mojego (trzydzieści lat). Za stary odpada. Jeśli mężczyzna około czterdziestki nie ma za sobą stałego związku, to coś z nim jest nie tak. A jeśli ma, to raczej jest rozwodnikiem ze zobowiązaniami (patrz: dzieci, była żona, byli teściowie, były pies itd. ). @ Ślub. Zakładam, że znajomość z mężczyzną z sieci zakończy się ślubem (a przynajmniej powinna). A żeby był ślub, to nie może być rozwodu, zauważyłam błyskotliwie, spoglądając na znudzonego kota. @ Kandydat powinien być bezdzietny. Nie zniosłabym psychicznie dzieci z poprzedniego związku. Jestem zbyt mało dojrzała emocjonalnie, by zaakceptować fakt, że ukochany już z kimś przedłużył gatunek! To mój warunek. Jestem za dużą egoistką, by nie być zazdrosna o miłość, której owoce
spędzałyby z nami co drugi weekend w miesiącu, naprzemiennie święta i miesiąc wakacji. Nie mam nic przeciwko dzieciom, ale skoro nie byłyby nasze wspólne, to oznaczałoby, że musiałabym się nauczyć je kochać, wychowywać i dzielić się z nimi ich ojcem i być może ojcem kolejnych dzieci (tym razem wspólnych). @ Dzieci. Chcę mieć (choć ich wizja jest dla mnie w tej chwili mglista, jak wieczór na bagnach w okolicach Augustowa). Uważam, że na tykający biologiczny zegar przyjdzie czas. Na razie deklaruję chęć posiadania. @ Wygląd? Dowolny, byleby mężczyzna nie był wyjątkowo szpetny. @ Mózg. Najważniejsze, żeby był inteligentny. Odkąd pamiętam, zakochiwałam się w męskich mózgach. Nie ma nic piękniejszego na świecie niż mądry mężczyzna. Jeśli posiada tę wyjątkową cechę, reszta ma już mniejsze znaczenie. Przecież za parę lat oboje się zestarzejemy. Jeśli dane mi będzie znaleźć mężczyznę mądrego, jego mózg się nie zestarzeje. I to będzie najpiękniejsze. Tego właśnie pragnę, powiedziałam do kota. Zdawałam sobie jednocześnie sprawę, że o tę cechę charakteru będzie najtrudniej. Warto jednak szukać…@ Poczucie humoru. Niezbędne wyposażenie każdego amanta. @ Papierosy. Potencjalny kandydat nie powinien palić. Sama jestem w tej materii neofitką i nie zdzierżę zapachu papierosów w domu. @ Alkohol. Tylko w małych ilościach (zdaję sobie sprawę, jak to brzmi w ustach kobiety, która jeszcze godzinę temu pijana wyła w wannie za samcem! ). Wiem tylko, że jeśli znajdę miłego, szczerego i godnego zaufania mężczyznę, to z nim właśnie będę w tej wannie, a nie z węgierskim pinot noir (to chyba oczywiste). Poza tym dość już w swoim życiu nawracałam pijaków jako Matka Teresa. Czas na stroniących od alkoholu. Do dzisiaj wkurzam się, gdy ktoś na miejsce spotkania „mężczyzny życia” poleca mi knajpę, bar lub dyskotekę. Jeśli facet przesiaduje w takim lokalu, to na pewno pije i pali, czyli nie jest w moim typie, a już na pewno nie w typie mężczyzny, którego postanowiłam poznać i zostać z nim do końca życia. @ Rozrywki? Umiarkowanie. Zamiast bywalca dyskotek wolałabym mola książkowego. Zamiast otłuszczonego fana gier komputerowych wybieram aktywnego amatora sportu. Nie musi być wysportowany, ale powinien regularnie się ruszać. Nie jestem zwolenniczką nocnego życia w mieście, więc nazbyt rozrywkowy typ mnie nie uszczęśliwi. Co innego mężczyzna z inteligentnym błyskiem w oku. Z takim
spędziłabym noc z radością… Niekoniecznie w mieście. Czy o czymś zapomniałam? @ Kolor oczu, włosów, kształt uszu, krój spodni – nieistotny. @ Podobnie znaki zodiaku są dla mnie wtórną sprawą. Szczególnie po tym, jak przez dwa lata pisałam na zamówienie horoskopy dla pewnej firmy, która rozsyłała te moje „gwiezdne wypociny” SMS-ami do ludzi. Znajomi wciąż się ze mnie śmiali, bo zawsze ich pytałam: „Czy w tym tygodniu chcesz pieniędzy, czy seksu? Obu rzeczy nie można mieć naraz, bo SMS ma tylko 160 znaków i zwykle kilka wróżb naraz się nie mieści”. I chociaż sobie wciąż życzyłam miłości, to jakoś nic z tego… Pewnie do dzisiaj niektóre kobiety spod znaku Byka dziwią się, że tydzień po tygodniu dostawały SMS-y z przepowiednią miłosną, a nie było w nich ani słowa o seksie, pieniądzach czy przyjaciołach. Taki los – autorka SMS-owych wróżb potrzebowała miłości! Powyższą listę każdy może stworzyć na swój sposób. Konieczne jest ustalenie priorytetów w poszukiwaniu partnera i cech nadrzędnych charakteru. Tylko sprecyzowany profil jest w stanie zaspokoić nasze potrzeby w późniejszych poszukiwaniach. Bezpieczeństwo @ Na początek nawet prawdziwe imię nie jest wskazane. Z doświadczenia wiem, że kompletnie bez sensu jest też dołączanie swojego zdjęcia. Jeśli dla ciebie wygląd ma mniejsze znaczenie niż mózg, to prezentacja foto niewiele w tej materii zmieni. @ Jestem za ochroną prywatności, także tej internetowej (w dobie Facebooka brzmi to jak herezja! ). Niemniej takie mam zdanie i w tej kwestii go nie zmienię. Najlepiej nie spowiadać się w internecie z tego, czy ma się samodzielne mieszkanie, samochód, gdzie się pracuje. @ Nie zgodzę się na wysyłanie zdjęć jakiemukolwiek mężczyźnie w sieci. Co to zmieni? Nie chcę później oglądać swoich fotek z dorobionym w Photoshopie nosem czy uszami (w najlepszym razie). Zresztą jaką mam gwarancję, że były ukochany nie użyje mojego zdjęcia w bliżej mi nieznanych celach? Na portalach randkowych czy społecznościowych wszyscy i tak zamieszczają swoje najlepsze zdjęcia typu „ja na wypasionych wakacjach”, „prężę tors przed moją maszyną”, „całuję Sfinksa”, „widziałam Wielki Kanion”, „ten motor to jeden z wielu w mojej kolekcji” czy „mam najmodniejsze ubranko tego sezonu”. Najgorsze są zdjęcia typu „znam świetnie triki w
Photoshopie i nie zawaham się go użyć”. Od razu można wysnuć wniosek, że taki facet jest grafikiem bądź informatykiem, genialnie posługującym się elektronicznymi narzędziami. Zwykle jednak okazuje się, że rzeczywistość jest okrutna i nawet starannie usunięte pryszcze lub dorysowana grzywka na zakolach szybko wychodzi na jaw podczas realnego spotkania. A wtedy obciach grafika murowany! Dlatego nie polecam umieszczania zdjęć na własnym profilu randkowym, a już na pewno nie takich z najlepszych wakacji sprzed pięciu lat. @ Jeszcze kilka słów o foto. Na portalach randkowych jest spora presja umieszczania swojego zdjęcia. Nawet sortowanie kandydatów można ustawić według załączonych fotografii. Czy opłaca się mieć profil z foto? Można dostać ciut więcej ofert. Tylko czy twój wizerunek jest tego wart? @ Telefon komórkowy na kartę to podstawa. Warto go mieć szczególnie w momentach, gdy potencjalny kochanek okaże się świrem i jedyne, czego zapragniesz, to by więcej do ciebie nie dzwonił. Wtedy wystarczy wyjąć kartę i kupić kolejną z nowym numerem. Proste i skuteczne. @ Osobny adres e-mailowy. Załóż nowe konto, którego będziesz używać tylko i wyłącznie do korespondencji z amantami. Dzięki temu nie zostaniesz namierzona po adresie e-mailowym, na przykład w pracy, przez nadgorliwego wielbiciela. @ Staraj się jak najdłużej ukrywać szczegóły, po których można by cię łatwo rozpoznać i odnaleźć: miejsce pracy, miejsce zamieszkania, marka samochodu, imiona rodziny czy znajomych, rodzaj ukończonych studiów czy nazwa szkoły. Potencjalni szaleńcy w sieci rzeczywiście istnieją i naprawdę nie trzeba bardzo się wysilać, by ich spotkać! @ Choć to oczywiste, chcę to koniecznie napisać – umawiaj się tylko i wyłącznie w miejscach publicznych. Żadne miejskie parki, zapomniane przez ludzi skwery, romantyczne plaże czy pomosty nad jeziorem nie wchodzą w grę. Wystarczy chwila nieuwagi i milutki przystojniak może zamienić twoją randkę życia w tragiczne w skutkach przeżycie. @ Jeśli spotkałaś się w miejscu publicznym (brawa za rozsądek), to i tak nie trać czujności. Nie daj się (pod pozorem romantycznego spaceru przy zachodzie słońca) zaciągnąć w przysłowiowe krzaki, ciemne uliczki, ciasne zaułki czy inne miejsca, w których możesz stać się ofiarą przemocy. Jeśli mężczyzna okaże się godny zaufania, to romantyczne chwile będziesz mogła z nim przeżywać jeszcze nie raz. @ Nie ufaj nikomu, kogo nie znasz. Co najmniej przez kilka randek. @ Nie idź po randce do niego
do domu. Ani po pierwszej, ani po drugiej. I nawet jak bardzo chcesz, nie idź też po trzeciej… @ Słuchaj swoich zmysłów i swojego instynktu. Jeśli czujesz, że coś jest nie tak, to od razu wiej. Dobrze byłoby, żebyś na pierwszą randkę włożyła wygodne buty. Przydadzą się podczas ucieczki…@ Po randce raczej nie pozwól, aby odwiózł cię autem. Nawet w samochodzie możesz stać się potencjalną ofiarą. Jaki masz wpływ na to, czy „wymarzony mężczyzna” nie wywiezie cię hen za góry i lasy i nie zrobi tego, czego byś nie chciała? @ Przez pierwsze kilka randek nie pozwalaj się odprowadzać do domu, a tym bardziej pod drzwi własnego mieszkania. Szczególnie jeśli jedynym twoim obrońcą w przypadku ataku byłby twój własny tłusty i ospały koteczek, którego interesujesz tylko wtedy, gdy potrzebna mu jest do szczęścia pełna micha karmy. Tworzenie profilu Niestety świat bywa okrutny i żeby kogoś poznać, najpierw trzeba się przedstawić. Opisywanie siebie chyba zawsze sprawia ludziom wiele trudności. Bo jak to napisać? Obiektywnie? Nie da się. W superlatywach? Szybko wyjdzie szydło z worka. Skromnie? Nikt w nasz profil nie kliknie myszką. Ja postawiłam na poczucie humoru i dystans. Szczerość i prawda jest najważniejsza (to, czy chcemy mieć dzieci z potencjalnym delikwentem, może się okazać fundamentalną sprawą). Takich informacji, opisując siebie, nie należy zatajać. Zauważyłam, że niscy mężczyźni zawyżają swój wzrost. Co jest karygodne! Kobiety zaś zwykle zaniżają wagę… Co jest w pewnym sensie wytłumaczalne… (poza tym nikogo nie powinno interesować, ile ważę i czy mam zamiar schudnąć, czy też nie! ). Warto także potencjalnego amanta zaintrygować. Na pewnym rozwijającym kursie doskonalenia personalnego radzili mi, aby pisać o konkretach. Mało zachęcająco brzmi: „interesuję się książkami”, ale już dużo lepiej: „uwielbiam Tolkienowską fantastykę i zaczytuję się nią godzinami”. Podobnie warto opisać swoje zamiłowania muzyczne czy cechy charakteru. Bez sensu jest wyrażenie: „szukam miłego faceta”. Bo kto to niby jest? Gdyby zrobić sondę uliczną, to każdy zapytany w ankiecie mężczyzna uzna się za miłego (nawet jeśli jest wrednym skurczybykiem! ). Bycie miłym to żadna cecha charakteru. Podobnie jest z poczuciem humoru – nie wiedzieć czemu wszyscy twierdzą, że
je mają. Tylko dlaczego po ulicach chodzi tylu smutnych ludzi? Ale już zmysłowość, odwaga, pewność siebie, asertywność czy szczęście są unikatowe. I tak, krok po kroku, powstał mój randkowy profil w internecie. Jeśli szukacie miłości życia, to po lekturze zachęcam także do stworzenia własnego! Typ: konsekwentna poszukiwaczka męża Pseudo: Szarlotka Kilka słów o mnie: Jestem słodka, gdy zechcę, gorzka, gdy mnie ktoś zmusza. Porozmawiasz ze mną o prawie każdym filmie, odkryję przed tobą tajemniczy świat Węgier. Jeśli masz poczucie humoru i szukasz kogoś nieprzeciętnego – to dobrze trafiłeś. Aktualny stan: wolny Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 29 lat Płeć: kobieta Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć Wzrost: 169 cm Kolor włosów: rude Kolor oczu: niebieskie Znak zodiaku: Byk Nauka: ukończyłam studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: nie palę Zainteresowania: jazda na rowerze to dla mnie sposób na odprężenie. Podobnie książki, filmy, podróże, szeroko pojęta tematyka science fiction i fantasy. Przynajmniej raz w roku odwiedzam Węgry, bo kocham ten kraj. Dobrze się czuję w tematach historii II wojny światowej i średniowiecznych warowni. Wizja partnera: Szukam mężczyzny z poczuciem własnej wartości. Kogoś, kto chce pozostać na dłużej i tworzyć ze mną nowy świat. Ważne, byś miał rozum w głowie i płomień w sercu. No i tak „wyprofilowana” zaczęłam szukać męża. Typ: szukam przyjaciółki, a ty jesteś dla mnie idealna Imię: Maciek
Pseudo: Pan Prąd Kilka słów o mnie: Jestem sympatyczny i kulturalny, choć nie wiem, czy w dzisiejszych czasach to zalety? Nie staram się być kimś innym, niż jestem w rzeczywistości. Najlepiej wypadam przy bliższym poznaniu. Choć zdania na ten temat są od lat podzielone. Aktualny stan: brak danych Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 33 lata Płeć: mężczyzna Wzrost: 178 cm Kolor włosów: czarne Kolor oczu: czarne Znak zodiaku: Skorpion Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: nie palę Zainteresowania: sport (jazda konna, rolki, łyżwy, narty, sanki, a nawet szachy), filmy dokumentalne, reportaże, fotografia, podróże, Rosja, Daleki Wschód, Afryka, Australia Wizja partnerki: Ważne, żeby była pod ręką wtedy, kiedy jest potrzebna! Chociaż nasza znajomość zaczęła się zwyczajnie, to Maciek okazał się nadzwyczajnym facetem. Pracował jako inżynier nadzorujący montaż i uruchamianie linii produkcyjnych w nowych zakładach jednego z międzynarodowych koncernów. Szkolił także w Europie Środkowej i Wschodniej w każdej podległej mu fabryce działy utrzymania ruchu. To on zwykle projektował w danym zakładzie linie produkcyjne, a później przyjeżdżał kontrolować postępy prac. Kiedy już wszystko było gotowe, odpalał maszyny i podłączał fabrykę do prądu. Z racji wykonywanego zawodu oraz tego, że jako pierwszy przecinał wstęgę i uruchamiał formalnie zakład, otrzymał ode mnie przydomek „Pan Prąd”. Był jednym z pierwszych mężczyzn poznanych przeze mnie przez internet. Wtedy jeszcze niewiele wiedziałam o męskich typach występujących w randkowych serwisach i o tym, że on był najbardziej charakterystycznym reprezentantem kategorii „Szukam przyjaciółki, a ty jesteś dla mnie idealna”.
Nawiązaliśmy ze sobą internetowy kontakt w momencie, kiedy on szkolił dział utrzymania ruchu w jednej z fabryk na północy Polski. Siedział tam już od tygodnia i jak sam szczerze wyznał, „baaardzo mu się nudziło”. Pan Prąd: Moja praca wymaga myślenia, czasami bardzo intensywnego. To mi się w niej bardzo podoba. Choć są także baaardzo monotonne momenty. Często wymaga wyjazdów. To mi się w niej podoba, bo nie siedzę na tyłku w biurze, tylko się przemieszczam. Czasami jednak takie wyjazdy są baaardzo męczące. I praca też bywa czasami męcząca. Na przykład dzisiaj. Wszyscy już od dawna rozpoczęli świętowanie weekendu, a ja posiedzę tu, pod Gdańskiem, co najmniej do północy. Szarlotka: Czyli bezrobocie w województwie pomorskim, o którym mówią w mediach, to twoja zasługa. Pan Prąd: Nie potwierdzam i nie zaprzeczam. A tak poważnie, to ja tutaj mam po prostu do wyregulowania jednego takiego kolosa. Mam nadzieję, że ręka mi się nie omsknie, bo pracę straci cały powiat i okoliczne wioski. Szarlotka: No to widać, że z ciebie fachowiec i do tego jeszcze z sercem na dłoni. Nie dość, że dajesz ludziom nadzieję, to jeszcze na chleb im dzięki tobie starczy! Prawdziwy z ciebie cudotwórca! Pan Prąd: No ba! Jestem wspaniałomyślny! Przez wiele dni nasze rozmowy sprowadzały się do poznawania siebie nawzajem. Pan Prąd: Znasz język węgierski? Jestem pod wrażeniem! Szarlotka: To za dużo powiedziane, że znam. Po prostu dogaduję się troszeczkę. On ma szyk przestawny, a ja tego nie potrafię, więc zamiast mówić: „Kali mieć, Kali chcieć”, mówię: „Mieć Kali, chcieć Kali”. Z pisaniem idzie mi dużo gorzej. Mimo to uwielbiam ten kraj i gdybym tylko mogła, to tam właśnie bym zamieszkała. Węgrzy mają mentalność podobną do polskiej: lubią wspólnie spędzać czas, czegoś się napić, pogadać. Są bardzo
przyjacielscy wobec Polaków. Przekonałam się o tym wielokrotnie. Kiedyś napisałam nawet taki artykuł: Oni nam oddali Stefana Batorego, a my im Józefa Bema, czyli gorące przyjaźnie polskowęgierskie. A tobie sercem najbliżej do jakiego kraju? Pan Prąd: Od pewnego czasu bardzo lubię Białoruś. Najpierw bywałem tam zawodowo, a potem już czysto prywatnie. Znam paru ludzi, którzy nie lubili Białorusinów przed wyjazdem i nie lubią do tej pory. Ja sam przekonałem się do nich dopiero po pewnym czasie… A może to oni się do mnie przekonali i zaczęli mnie inaczej traktować? Wydaje mi się, że by ci się tam spodobało. Jakie masz plany na długi weekend majowy? Wyjeżdżasz gdzieś z Wrocławia? Szarlotka: Chciałam pojechać na Węgry – tradycyjnie. Niestety mój kolega rozmyślił się, a właściwie zmusiło go do tego życia. Postanowił ratować własne małżeństwo. A że to mój naprawdę dobry przyjaciel, to mu wybaczam wystawienie mnie do wiatru w ostatniej chwili. Pojadę więc najprawdopodobniej w Góry Sowie. Pan Prąd: Nasuwa mi się jedno pytanie: Czy ten kolega ratuje teraz swoje małżeństwo, bo wcześniej jeździł na Węgry z tobą, a nie z własną żoną? Szarlotka: Małżeństwo kolegi rozpada się, owszem, przez kochankę, ale nie byłam nią ja. Znamy się tyle lat, że ktoś mógłby nasz związek uznać za kazirodczy, hi, hi, hi! Pan Prąd: Uff, to mi ulżyło, bo myślałem, że ty niegrzeczna jesteś kobieta… Ja planów na długi weekend nie mam. Może znajomi się zlitują i zabiorą mnie w Beskidy. Nim to jednak nastąpi, muszę skoczyć do Krakowa i popracować w jednym zakładzie produkcyjnym kilka dni. Co będziesz robić w tych Sowich Górach? Szarlotka: Dlaczego piszesz, że znajomi się zlitują? Pewnie fajny z ciebie chłop i niejedna panna chętnie by cię zaprosiła na wspólny wyjazd. Tylko się na przykład wstydzi… W góry mam jechać z ekipą znajomych. Na razie nie powiedziałam zdecydowanego „tak” i kokietuję ich, bo wiem, że jak przyjdzie co do czego, to całą wyprawę
będę organizować ja. Noclegi, atrakcje, propozycje tras i wszelkie rezerwacje zawsze ostatecznie spadają na moją głowę. Chyba jestem społecznikiem jakimś… Mam w tym czasie urodziny i wolałabym, żeby to mnie obsługiwano i mi dogadzano, a nie żebym to ja za przewodnika i służącego robiła. Pan Prąd: A ja zaraz się pakuję i jadę do Krakowa. Mam nadzieję, mimo pracy, trochę tam odpocząć i odstresować się. Wiem, że będziesz tęskniła, ale bądź dzielna. Obiecuję, że wrócę. : ) Dam znać po długim weekendzie. Baw się dobrze! Życzę ci już teraz mnóstwa szczęścia i miłości. Sto lat! Świętuj swoje urodziny godnie i nie daj się wykorzystywać byle komu… Uściskam cię po powrocie. A więc z Panem Prądem zawsze było właśnie tak! Najpierw ze sobą długo rozmawialiśmy, było miło, a potem nagle pstryk! I on gdzieś wyjeżdżał. Po kilku tygodniach korespondencji miałam nadzieję na wspólne spotkanie. On tymczasem znów wyjeżdżał ratować świat od jakiejś awarii. Nie pozostawało mi nic innego, jak pojechać ze znajomymi w Góry Sowie. Przyznam, że liczyłam choćby na krótkie spotkanie z Maćkiem. Przecież mogliśmy na długi weekend zostać we Wrocławiu i na przykład lepiej się poznać. On jednak wybrał Beskidy i pracę, a ja… Góry Sowie. Napisałam do niego zaraz po powrocie. Szarlotka: No i jak tam, Maćku, po długim weekendzie? Jeśli chodzi o mnie, mógłby być jeszcze dłuższy. Zorganizowałam sobie i znajomym tydzień wolnego pod hasłem „Druga wojna światowa na Dolnym Śląsku”. Znam te tereny jak własną kieszeń, więc łatwo było mi zaplanować taką wyprawę dla reszty ekipy. Odwiedziliśmy pałac w Jedlince. To tam miała siedzibę główną organizacja Todt zarządzająca budową podziemnego miasta, kompleksu Riese. Najprawdopodobniej z kwaterą główną Hitlera w podziemiach zamku Książ. Hitlerowcy do budowy tego potężnego obiektu wykorzystywali jeńców z obozu koncentracyjnego w GrossRosen. Minister uzbrojenia Albert Speer pisał podobno do Hitlera, że przy budowie pracuje około 28 tysięcy więźniów! Dasz wiarę? ! Odwiedziliśmy sztolnie walimskie. Zwiedzaliśmy system podziemnych korytarzy. Potem pojechaliśmy do kompleksu Osówka w Sierpnicy. To
tam zbudowano betonowe hale, które miały stać się przypuszczalnie pomieszczeniami fabryki rakiet V1 i V2. Niestety trafiliśmy na sepleniącego przewodnika. Nie dość, że miał wadę wymowy, to jeszcze w kółko mówił „skrydka Hitlera”, co mnie doprowadzało do białej gorączki. W ramach rozrywki i rozładowania napięcia po „przewodniku idiocie” odwiedziliśmy pobliskie łowisko pstrągów. Dostaliśmy po bambusowym kijku, sznurku i haczyku. Zawiązałam na końcu kijka sznurek. Na drugim końcu doczepiłam haczyk. Podszedł właściciel i ze stojącego obok pudełka wyjął wijącą się dżdżownicę. – Nabije pani sama czy ja mam to zrobić? – zapytał spokojnie. – Bleee, pan – stwierdziłam, spoglądając na biednego robaczka. Pan sprawnie wbił ostry haczyk we wnętrzności dżdżownicy i z uśmiechem na ustach podał mi bambusowy kijek. Zarzuciłam. Po minucie wyciągnęłam tłustego pstrąga. Pan upiekł mi go na ruszcie z płatkami migdałowymi. Miodzio! Szkoda mi tylko tej dżdżownicy było…A jak tam u ciebie? Pan Prąd: Byłem nad zalewem i w górkach. Miałem wielkie plany, ale pogoda okazała się kiepska. Widocznie byłem za mało grzeczny. Jeździłem na rowerze, a potem… ledwie mogłem chodzić, bo mnie tak cztery litery bolały. Niestety nie spotkałem żadnej zbłąkanej duszy, która by się nade mną zlitowała i choć masażyk mały zrobiła. Samotnie dogorywałem zatem na łożu boleści… A jak się udały urodziny? Szarlotka: Urodziny? Fantastyczne! Po grillu na świeżym powietrzu, szampanie i delikatnych drinkach wróciliśmy do hotelu. Akurat w tym czasie w głównej sali był zjazd przewodników turystycznych – chyba z całej Polski. Część nawet była ubrana w te swoje czerwone bluzy polarowe i miała odznaki na piersi! Panowie i panie dobrze po czterdziestce. Usiadłam z grupką znajomych przy stoliku, by skromnie dokończyć świętowanie urodzin. Przewodnicy mieli zamówionego didżeja, ale facet był koszmarny. Puszczał jakiś dyskotekowy łomot, prawie techno! Państwo siedzieli grzecznie przy stolikach i konwersowali, bo jak przy takiej łupance się bawić? Wpadłam wtedy na pomysł. Przyniosłam z pokoju płyty, które zabrałam na wyjazd. Wytłumaczyłam didżejowi, że przez kilka lat pracowałam w radiu z gatunku „złote przeboje” i właśnie taką muzę mam ze sobą. Powiedziałam, że mam dzisiaj
urodziny i co on na to, żeby w ramach mojego święta puścił mi jeden z ulubionych utworów – Już nie ma dzikich plaż Ireny Santor. Pan popatrzył na pusty parkiet i zrozumiał, że ma niewiele do stracenia. W końcu nikt się nie bawił, więc bardziej już nie mógł zepsuć imprezy. – Ten utwór dedykuję naszej dzisiejszej jubilatce. Sto lat! – zapowiedział przez mikrofon i wszyscy usłyszeli: Puste plaże Juraty, zasnęły kosze już Tylko facet zawiany, podpiera nosem słup. Szarą płachtę gazety, unosi w górę wiatr Dzisiaj nikt nie odczyta, co nam donosił świat… Gdybyś widział, jak się wszyscy poderwali do tańca. To były sekundy. Przewodnicy i przewodniczki powolutku wirowali w rytmie usypiającego głosu Irenki. Potem odśpiewano mi Sto lat i… zostałam królową parkietu! Każdy z panów przewodników chciał ze mną zatańczyć. Mam nadzieję, że nie tylko z wdzięczności, że uratowałam im imprezę. Sala szalała i ja też. Bawiliśmy się przy piosenkach Anny Jantar, Abby, Beatlesów, Bee Gees, Krzysia Krawczyka. Do trzeciej nad ranem tańczyłam z panami w wieku moich rodziców. Już nawet nie potrzebowałam szampana, by bawić się jak nigdy dotąd. Pan Prąd: No jestem pod wrażeniem. Potrafisz każdą imprezę zamienić w bal! Wspaniale. W tym miejscu moje skromne życzenia stu lat brzmią niczym echo. Na szczęście mam tę satysfakcję, że jestem o wiele młodszy od twoich partnerów z urodzinowej imprezki i jakby przyszło co do czego, to z palcem w nosie wygrałbym z nimi w każdej dyscyplinie. No może poza konkursem wiedzy o turystycznych szlakach naszego pięknego kraju… Chyba żebym się bardzo postarał… Szarlotka: Zaprojektowałeś w tym tygodniu jakąś fabrykę? Pan Prąd: Nie, ale w przyszłym miesiącu mam w planach dwie! Niech się ludziska cieszą z nowej pracy! Przez kolejne dni nasze rozmowy sprowadzały się do wymiany zdań w formie czysto koleżeńskiej. Nie było między nami poważnych rozmów dotyczących intymnych spraw. „Tyle interesujących i godnych opisania przygód działo się każdego dnia w naszym życiu, że kto by zawracał sobie głowę życiem wewnętrznym”, żartowałam. Maciek w listach był zabawny, pewny siebie i pełen uroku. Zastanawiałam się, co tak naprawdę sprowadzało go na portal randkowy. W swoim profilu nie wpisał, czy szuka miłości, czy
przyjaźni. Nie zaznaczył też, czy dąży do małżeństwa. Ba, on nawet nie wpisał, czy szuka kobiety, czy mężczyzny! Na razie nie będę się tym przejmować. Zacznę się temu bliżej przyglądać, kiedy nadejdzie odpowiedni czas, uznałam. Mimo niesprecyzowanych celów matrymonialnych przynajmniej co drugi dzień pisaliśmy z Panem Prądem do siebie e-maile z informacjami, co u nas słychać, co nas zajmuje, porusza, bawi, a także smuci. Szarlotka: Całą sobotę spędziłam na studiowaniu tras taborów husyckich na dolnośląskich mapach. Opłaciło się. Mam już opracowany plan rowerowej wycieczki dla siebie i kumpli śladami zwolenników Jana Husa. Zacznę od Lwówka Śląskiego! A potem zabrałam się do renowacji starej ramy. Podkleiłam drewniane elementy, pociągnęłam troszkę złotolem. Dostałam ją od znajomych, żeby sobie oprawić przedwojenną mapę Pogórza Sudeckiego. W tym czasie pękła mi szyba. Tak to jest, jak brakuje w domu męskiej ręki. No i się z tej bezsilności rozpłakałam. Pewnie za taką szybę zapłacę u szklarza tyle, co za tę starą ramę… Są dni, kiedy wydaje mi się, że jestem w stanie zrobić wszystko sama, a za chwilę okazuje się, że bez mężczyzny ani rusz! Potem nie umiałam wywiercić porządnego otworu na kołek rozporowy w ścianie. Cholera, poryłam tynk wiertarką, bo użyłam wierteł do drewna zamiast udarowych! Ostatecznie poddałam się i zawiesiłam obrazek na sznurku przywiązanym do półki z książkami. Prawdziwie kobieca porażka! Jako płeć piękna poniosłam w ten weekend zasłużoną klęskę w dziedzinie techniki. Teraz powinna zabrzmieć melodyjka z czeskiej bajki Sąsiedzi… Pan Prąd: Pięści mi się zaciskają, kiedy czytam twój list. Chętnie pomógłbym ci trochę powiercić, ale… sam się na tym średnio znam. Wolę zapłacić ekipie fachowców. Zresztą i tak podziwiam cię za zapał w tym wieszaniu, oprawianiu, studiowaniu. Masz tyle energii, że niejedna elektrownia mogłaby ci pozazdrościć. Ba, ja sam ci zazdroszczę. Ze mnie od kilku dni powietrze ucieka bokami. Siedzę tu, w Krakowie, i próbuję stworzyć rozsądny plan działania w tutejszym oddziale. Mój poprzednik naprawił linię produkcyjną na gumkę recepturkę, plastelinę i taśmę klejącą. Teraz muszę to wszystko odkręcić, a właściwie dokręcić… W każdym razie pozdrawiam z grodu Kraka moją dzielną korespondentkę!
Maciek był w ciągłych rozjazdach. Informacje przychodziły z najróżniejszych zakątków nie tylko Polski, ale też Europy. Zastanawiałam się, jak wygląda, jakie ma włosy, głos, kolor oczu. Czy jest przystojny? Jednocześnie elokwencja, którą się wykazywał, i ogromne poczucie humoru dawały mi podstawy, by sądzić, że raczej wszystko z nim w porządku. Pan Prąd: Witaj! Właśnie wróciłem z Ukrainy. Wpadłem na weekend do Wrocławia, ale już w poniedziałek wyjechałem do Zamościa. Opowiem ci o swoim sobotnim spotkaniu klasowym. Przyszło kilkanaście osób, co i tak było nie lada frekwencją. Spotkanie mieliśmy w ogródku piwnym na rynku. Czekając na spóźnialskich, urządziliśmy konkurs pod tytułem „Kto się najbardziej zmienił, ten stawia wszystkim piwo”. Co pewien czas, widząc ruch przy wejściu, spoglądaliśmy, któż to nowy się pojawił. Anka, Ewka, potem Waldek. W pewnej chwili znów wszedł ktoś nowy… Eee, nie, to obcy facet. Ale tuż za nim grupka znajomych twarzy. Mózgi ponownie musiały się trochę wysilić: Ala, Paweł, Krystian… i jeszcze ktoś… Niby znajomy, ale kto to może być? Powiedział „cześć”. Głos kojarzymy… Bartek? No niemożliwe! Bezapelacyjnie Bartek wygrywa konkurs i stawia wszystkim piwo. Jak można było się tak zmienić? Hmm… Ostatecznie jednak Bartek nie stawiał wszystkim piwa… Wygrał „ten obcy facet, który wchodził po Waldku”. Długo nie wierzyliśmy, że koleś z brodą i brzuchem wielkości opony od TIR-a to Irek! Szarlotka: Fajnie! A ja idę już spać. Całus w nos! Pan Prąd: Yyy… Kiedyś był całus w czoło, a teraz w nos. Poczekam trochę, to może zejdziesz jeszcze niżej! Maciek z każdym dniem okazywał się naprawdę interesującym typem. Był niewątpliwie inteligentny i miał rozbrajające poczucie humoru. Pan Prąd: Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka! Szarlotka: Załapałeś się w ostatniej chwili. Za 11 minut wybije północ i już będzie 2 czerwca! Pan Prąd: Wiesz, co mógłbym ci zrobić w 11 minut?
Szarlotka: Pewnie, że wiem, ale dla mnie to za szybko. A gra wstępna? Pan Prąd: Ech, a niektórym wystarczy rozpięcie rozporka! Pisał do mnie obszerne e-maile z miejscowości, gdzie zwykle przywracał prąd maluczkim. Pan Prąd: Hej! Mało brakowało, a poprzedni list byłby moim ostatnim listem do ciebie. Ale po kolei. Dzisiaj od samego rana miałem być w Katowicach (i jestem). Wyliczyłem sobie, że aby być tu na określoną godzinę, uwzględniając czas potrzebny na mycie, śniadanie, ładowanie tobołów do samochodu, dojazd itd. , musiałbym wstać o 4: 15. O tej godzinie to ja się wielokrotnie kładłem spać, ale nigdy jeszcze nie wstawałem. Postanowiłem zatem wyjechać wczoraj późnym wieczorem i być w Katowicach po północy. Przespać się normalnie (w miarę) i dojechać spokojnie do pracy. Tak też zrobiłem. Wyjazd z Wrocławia trochę się przesunął i koniec końców w katowickim hotelu byłem o 2. 30. Po drodze zauważyłem plakaty, że właśnie się odbywają targi motoryzacyjne – trwają do niedzieli w godzinach 9–17. Cholera, dokładnie w takich godzinach, w jakich pracuję, czyli nie będę mógł na nie pójść. Dzisiaj rano wstałem wcześnie, raczej słabo wyspany. Prysznic niewiele mi pomógł. Jeszcze się nie obudziłem. Wziąłem żelazko turystyczne, żeby wyprasować koszule, które niezbyt dobrze zniosły podróż. Wsadzając kabel do żelazka, zauważyłem, że wtyczka się rozkręciła i wewnętrzne blaszki się poprzekrzywiały. Chciałem je wyprostować. Wziąłem blaszkę w palce i… to mogła być ostatnia czynność w moim życiu. Z tego niewyspania zapomniałem, że drugi koniec kabla był w gniazdku. W tej samej chwili oślepił mnie nagły błysk i usłyszałem wielki huk (wilgotna skóra po wyjściu spod prysznica jednak całkiem nieźle przewodzi prąd : -). Ból w ręce czułem jeszcze po śniadaniu… Podobno saper myli się tylko raz, a elektryk? Nie wiedziałem, że to tak boli. Całe szczęście, że jakoś udało mi się tę blaszkę wypuścić z rąk. Ostatecznie włożyłem koszulę najmniej pogniecioną. A w pracy – zaczęliśmy od narady z jednym z dyrektorów. Zapytał, co ja na to, gdybym zaplanowane na dzisiaj prace przeniósł na jutro, a jutrzejsze na dzisiaj. Ja na to, że zmiana harmonogramu nie jest możliwa. A
gdyby on się uparł i zmienił mi jednak ten harmonogram, to co ja bym wtedy zrobił? – zapytał. Odpowiedziałem, że trwają targi motoryzacyjne, więc wtedy bym się na nie wybrał. Dobra, kończę już tego e-maila, bo… pędzę na targi : ) Miłego dnia. Często kokietowaliśmy się w naszej korespondencji stwierdzeniami typu „tęskniłam”, „tęskniłem”, „brakuje mi ciebie”. Właściwie nie były to zwroty na wyrost. Pan Prąd był w moim życiu obecny i prawie „namacalny”. E-maile przychodziły regularnie, a on interesował się tym, co u mnie słychać. A że dotąd nigdy się nie widzieliśmy… Nikt nie jest doskonały! Pan Prąd: Wróciłem z Białorusi. Pewnie rzęsiście roniłaś łzy za mną, no nie? Trochę się nie odzywałem, ale tam z internetem krucho. Teraz już jestem do dyspozycji. A co robiłem? Oprócz pracy chodziłem po puszczy, po wsiach i miasteczkach. Przyglądałem się miejscowym, a oni mnie. Wspaniale też odpocząłem przy okazji. Tam życie biegnie inaczej. Jadłem regionalne specjały, a jak musiałem, to maszerowałem do zakładu coś tam dokręcić i znów wracałem na pyszności do Restaurana na rynku. Zostałem poczęstowany nawet bimbrem z chleba! Problem miałem tylko w drodze powrotnej do Polski. Ogromna kolejka na jakieś 8 godzin czekania. Na szczęście okazało się, że jestem wspaniałym czarodziejem! Wyobraź sobie, że mój okres czekania magicznie skrócił się do zaledwie godziny, gdy machnąłem przez szybę celnikowi dwudziestodolarowym banknotem. W dzisiejszych czasach magikom to nawet różdżek nie trzeba, by czas przyspieszył… Byliśmy dwojgiem samotnych ludzi, którzy dzięki elektronice nie czują się tak bardzo sami. Zresztą zapytałam o to kiedyś Pana Prąda. Szarlotka: Z tej samotności od tygodnia miałam niezłą chandrę. W sobotę chciałam ją zabić i pojeździć na rowerze, ale był taki wiatr, że głowę urywało. Zachowałam się więc jak klasyczna kobieta i w ramach poprawy humoru kupiłam sobie buty! Stwierdziłam, że każdy powinien mieć swój Dzień Dziecka, a samotni to przynajmniej raz w miesiącu! Zresztą staram się co jakiś czas dawać sobie miłe prezenty. Nie ma kto tego robić, więc żeby nie zdziczeć i trochę się pocieszyć, czasami sprawiam sobie drobne przyjemności. W najgorszych
momentach siadam na rower i pedałuję kilkadziesiąt kilometrów przed siebie. Gdy już jestem padnięta, to się zatrzymuję. No i wtedy mam problem, bo trzeba, będąc takim zziajanym, wrócić do domu! Po takim rajdzie to tylko szybki prysznic i łóżeczko. Od razu przechodzą mi głupoty …Nie męczy cię samotność? Pan Prąd: Bycie singlem czasami ma drobne wady, ale przecież nie może być w kółko tak wspaniale, no nie? A tak poważnie… Co robię, gdy czuję się samotny? Mój testosteron powinien się teraz maksymalnie napiąć, a ja bym ci wtedy odpisał, że idę na siłownię, aby przerzucić 5 ton. No niestety tak nie jest. Kilkadziesiąt kilometrów na rowerze? Nie dałbym rady. Zresztą mam kolarzówkę, która nie nadaje się na wrocławskie drogi. A może tak się tylko tłumaczę, żeby nią nie jeździć? W trudnych momentach uwielbiam jeździć konno. Minimum wysiłku, a maksimum relaksu. Kiedy dosiadam rączej klaczy, od razu włącza mi się tryb macho i czuję się zdobywcą świata. No i wtedy już nie jestem sam… Przyjemnie było mieć świadomość, że gdzieś po drugiej stronie światłowodu jest ktoś, kto chce przeczytać mój list, kto czeka na wieści ode mnie, komu choć trochę na mnie zależy. Odnosiłam wrażenie, że Maciek myślał podobnie o mnie. Oswajał się ze mną i coraz bardziej zaprzyjaźniał. Pan Prąd: Pozdrawiam ze stolicy Litwy – Wilna. Zapowiada się pracowity i ciekawy tydzień. Miłego dnia! Szarlotka: No to jak siedzisz teraz w stolicy, to pewnie czeka cię nie lada rozrywka! A do tego piękne kobiety, nocne rajdy po lokalach, kasyna… Pan Prąd: Hahahaha! Niestety tutaj tak nie jest, ale podoba mi się twój tok myślenia! Ze względu na jego liczne wyjazdy i moje plany towarzyskie trudno było nam się umówić na spotkanie w realu. Zresztą przez wiele tygodni żadne z nas nie podjęło tego tematu. Po prostu ze sobą korespondowaliśmy. Wreszcie jednak nastąpił ten moment.
Pan Prąd: Jak ci się udał wypad w Karkonosze ze znajomymi? Pogoda raczej średnia była… Słuchaj, czy żeby cię gdzieś wyciągnąć, trzeba być twoim znajomym? Jeżeli tak, to czy ja już nim jestem? Szarlotka: Myślę, że po tylu tygodniach wspólnego pisania mogę cię określić mianem „mojego znajomego”. Jeśli tylko masz ochotę gdzieś mnie wyciągnąć, to dlaczego nie? Może wreszcie osobiście opowiesz mi o Białorusi, a ja ci o Węgrzech. Umówiliśmy się na placu Solnym i od razu dla rozluźnienia atmosfery poszliśmy na lody do pobliskiej wyśmienitej cukierni. Maciek, jak się okazało, jadł wyłącznie czekoladowe. Taki był na tym punkcie zafiksowany, że innych w ogóle nie próbował. Ja wręcz przeciwnie: porzeczkowe, wiśniowe, jeżynowe… Spacerowaliśmy z wafelkami w dłoni po mieście i rozmawialiśmy. Pan Prąd narzekał na ciągłe wyjazdy. Wspominał, że chętnie by zmienił pracę, bo nawet nie jest w stanie spotykać się regularnie z jakąś kobietą. – Tylko tak narzekasz – zażartowałam. – A naprawdę masz dziewczynę w każdym mieście, gdzie jest większy oddział koncernu, no nie? Jak marynarz… – Jasne, i każdej obiecuję miłość do grobowej deski! – Kto cię tam wie… – śmiałam się. Jednak współczułam mu w tej sytuacji. Ciągłe wyjazdy mogły być nie lada problemem. Byłyby także dla nas obojga, gdybyśmy kiedyś zostali parą. W tej chwili jednak nią nie byliśmy, więc nie było sensu sobie tym zaprzątać głowy. Maciek okazał się, podobnie jak w wirtualnym świecie, inteligentnym facetem z poczuciem humoru. Był do tego bardzo przystojny. Miał urodę południowca. Trenował wschodnie sztuki walki, jeździł konno, uwielbiał rolki, narty i łyżwy. Miał wysportowaną sylwetkę. Bicepsy przyjemnie prężyły się pod opiętym podkoszulkiem, a pośladki wręcz zachęcały do podziwiania. Wprawdzie gdybym włożyła szpilki, to bylibyśmy tego samego wzrostu, ale… ja butów na obcasie raczej nie nosiłam, więc problem był akademicki! Miałam wrażenie, że w swoim profilu lekko zawyżył swój wzrost. Jednak kilka centymetrów nie grało roli. Szczególnie jeśli nadrabiał wielkością w innych sprawach… – pomyślałam
szelmowsko, gdy Maciek pochłaniał porcję lodów i prezentował się w tym niezwykle ponętnie. Spędziłam w jego towarzystwie miłe popołudnie, rozprawiając o naszych ulubionych krajach. No tak, brakowało tylko na koniec pocałunku w policzek, a randkę uznałabym za baaardzo udaną. Nic na siłę, myślałam przed snem. To początek naprawdę fajnej przyjaźni, westchnęłam, cytując bohatera Casablanki3. Dwa dni później pożaliłam się Maćkowi, że nie mam jeszcze pomysłu na urlop, a zaczynam go w przyszłą sobotę. Szarlotka: W Polsce pogoda na ten tydzień ma być niespecjalna. Rozważałam wyjazd nad morze, ale w deszczu to żadna frajda. Pozostają Węgry, tylko muszę szybko planować. Może uda mi się jeszcze namówić jakichś znajomych na wyprawę. Pan Prąd: Sobota już za kilka dni. To może mnie namów? Szarlotka: Ciebie? Przecież znamy się od 3 dni! Pan Prąd: Nie licząc tych kilkunastu tygodni, kiedy opowiedziałem ci połowę swojego życia, to tak – znamy się 3 dni! Szarlotka: Poważnie? Pojechałbyś ze mną na Węgry? Pan Prąd: Niech stracę… To taki żart. Poważnie, chętnie wyjadę na kilka dni i odpocznę przed kolejnym zleceniem. I tak oto spontanicznie umówiliśmy się na wspólny wyjazd. Nie mogłam w to uwierzyć. Najpierw do siebie tak długo pisaliśmy i nic się nie działo, a tu nagle taki przeskok. Jedna randka i… zamiast drugiej wspólny tydzień. Trochę się tego bałam, nie ukrywam. W końcu mimo tych wszystkich żartów nie znaliśmy się zbyt dobrze. W realnym życiu zjedliśmy ze sobą tylko po trzy gałki lodów! Kiedy ogłosiłam w redakcji tę rewelację, dziewczyny łapały się za głowę. – Może to jakiś gwałciciel? – zastanawiała się Ewelina. – Może cię wywiezie z kraju, zamorduje, potnie na kawałki i wrzuci do Dunaju? – sugerowała Dagmara, fanka horrorów.
– Jasne, a może tuż za polską granicą obejmie mnie, spojrzy głęboko w oczy i wyzna miłość! Takiego scenariusza nie zakładacie? – irytowałam się. – Już widzę, jak on się w tobie zakocha! – prychnęła Ewelina. – Ech, ja tam bym nie ufała inżynierom, którzy mogą mieć dziewczynę w każdym porcie… – W każdym porcie inżynier może sobie co najwyżej włożyć USB! – zaśmiałam się. Koniec końców i tak trudno byłoby mi się wykręcić z tego wyjazdu. Przecież Maciek wziął już urlop i nawet zakupił mapę Europy! „Znaczy zainwestował we mnie”, ironizowałam. Tak naprawdę chyba chciałam z nim pojechać na te kilka dni. Byłam samotna, on też. Nie byłam z nikim na poważnie od ponad dwóch lat. Przyjemnie byłoby znów kogoś „mieć”. Poza tym sporo już o sobie wiedzieliśmy, a wirtualnie to właściwie znaliśmy się jak łyse konie. Maciek nie wyglądał na gwałciciela czy mordercę. Wręcz przeciwnie. Tylko jak wygląda prawdziwy morderca? Może właśnie jest przystojny, ma oliwkową cerę i świetnie wyrzeźbione bicepsy? – rozmyślałam. Nie, morderca nie może jeść wyłącznie czekoladowych lodów i świetnie jeździć na nartach. To kompletnie nie w stylu mordercy… A chyba się na tym znałam, bo trochę horrorów i thrillerów w swoim życiu obejrzałam! Na wszelki wypadek zapakowałam do torebki gaz. Do plecaka dorzuciłam nóż sprężynowy, który dostałam kiedyś od ojca na dalekie trasy rowerowe po lasach i bezdrożach. Ale jak przyjdzie co do czego, to i tak pewnie będę bezbronna. Cóż, przynajmniej będę miała poczucie, że zrobiłam WSZYSTKO, co w mojej mocy, żeby się obronić przed przystojnym gwałcicielem… Trzy dni szybko upłynęły na planowaniu trasy, ustalaniu szczegółów związanych z noclegami i atrakcjami. Stanęło na tym, że zabiorę Maćka na Wielką Nizinę Węgierską. Trochę popluskamy się w termach, trochę pozwiedzamy. Naszym pierwszym celem był Debreczyn i targi koni. Pomyślałam, że skoro on jeździ konno, to doceni taką atrakcję. – Wiesz, ja tak naprawdę nigdy nie byłem w Budapeszcie – wyznał. – Pomyślałem, że skoro już będziemy na Węgrzech, to i do
stolicy warto wdepnąć. Podobno to jedno z piękniejszych miast nie tylko Europy, ale i świata. − Rzeczywiście potrafi zachwycić swoim eklektycznym ogromem. Na szczęście trafiłeś na bywalczynię tego miejsca, więc mogę ci pokazać to i owo. W dniu wyjazdu byłam jednak zdenerwowana. Zastanawiałam się, jak to będzie. Czy po powrocie zostaniemy parą? A może już na wyjeździe? Czy będziemy się całować? No i czy w ogóle zaiskrzy? Maciek przyjechał po mnie punktualnie i wyruszyliśmy na podbój Węgier. W związku z wielokrotnymi wyjazdami do tego kraju miałam pewną tradycję. Postanowiłam z nią zapoznać także mojego dzielnego kierowcę. Otóż zawsze po przekroczeniu granicy puszczałam Dziewczynę o perłowych włosach zespołu Omega. To kwintesencja tego kraju i najbardziej znany węgierski utwór na świecie! – Gyöngyhajú lány – śpiewałam na głos. Maciek śmiał się zaskoczony moją spontanicznością. Potem zatrzymaliśmy się na trasie do Budapesztu w miejscowości Tatabànya. Z parkingu wskazałam palcem wielki pomnik turula spoglądającego ze skały na autostradę i miasteczko. – A cóż to za ptaszysko? – zdziwił się. – A to jest taka ciekawostka. To mityczny ptak. Ni orzeł, ni kruk, ni sokół. To on przyprowadził węgierskich praojców, czyli Arpadów, na te ziemie. Jest dla nich symbolem wolności i ojczyzny. – Poważnie? – zapytał. – Nie wiedziałem, że taki gatunek istnieje. – Bo nie istnieje! Węgrzy go wymyślili. Jest mityczny, jak feniks czy jednorożec. Ten tutaj to replika turula stojącego na wzgórzu zamkowym w Budzie. Teraz już spokojnie mogliśmy pędzić do Budapesztu. Na miejscu, jak to w stolicy, trudno było zaparkować. Udało nam się dopiero za centrum handlowym Mamut w Budzie. Przeszliśmy wąskimi uliczkami w dół wzgórza do miejsca, które koniecznie chciałam Maćkowi pokazać. Postanowiłam wykorzystać okazję, że jesteśmy w kraju, który znam jak własną kieszeń, i błyszczeć przy każdej nadarzającej okazji. Wskazałam ręką na pomnik. – Przemyśl – przeczytał wielki napis na postumencie. – Ale skąd? – Był wyraźnie zadziwiony polskim słowem.
– To pomnik upamiętniający węgierskich obrońców twierdzy przemyskiej podczas pierwszej wojny światowej. Lew depczący rosyjską flagę. Przemyśl był wtedy bramą Węgier. Tuż za rogiem była kiedyś Polska! – Nie wiedziałem o tym. – Budapeszt jest naszpikowany polskimi akcentami. Tu zaraz obok jest ulica Józefa Bema – tego samego, który dawno temu w Polsce widniał na dziesięciozłotowym banknocie. Ba, niedaleko mostu Małgorzaty jest też stare kino, które nazywa się Bem! To ich wielki bohater narodowy. Gdyby nie Józef, trudno orzec, jak przebiegłaby na Węgrzech Wiosna Ludów. Był naczelnym wodzem powstania węgierskiego. Uwierzyłbyś? – Niesamowity musiał być – westchnął. – Jeszcze jak. James Bond mógłby mu trzewiki polerować! Bem był najpierw związany z artylerią i robił doświadczenia z racami. Jedna podobno wybuchła i opaliła mu twarz. Napisał o tych racach nawet książkę. Był wolnomularzem i za to został przez Rosjan uwięziony. Po uwolnieniu podjął się dobrowolnie przebudowy klasztoru Karmelitanek we Lwowie. W powstaniu listopadowym okazał się niesamowitym dowódcą. Po obronie Warszawy został generałem. Kiedy losy Polski zostały przesądzone, założył w Paryżu Towarzystwo Literackie. – Skąd on się na tym wszystkim znał? Architektura, budownictwo, pirotechnika, literatura, armaty, taktyka wojskowa? – zastanawiał się Maciek. – Chyba wszystko dlatego, że nie musiał mieć uprawnień na papierze i dzięki temu nic go nie ograniczało. W dzisiejszych czasach nie starczyłoby mu połowy życia, żeby wypełnić dzienniczek praktyk na budowie! – Zapewne masz rację. Podczas Wiosny Ludów bronił najpierw Wiednia, a potem Siedmiogrodu. To wtedy został naczelnym wodzem armii węgierskiej. Po upadku rewolucji losy zaniosły go aż do Turcji. Tam zmienił imię na Murad Pasza, przeszedł na islam i dalej walczył. Tym razem za turecką ojczyznę. I kto by mu uwierzył, że dwadzieścia lat wcześniej został zdymisjonowany ze względu na słaby stan zdrowia! – Ale koleś! – No, prawdziwy bohater, a nie jakiś tam celebryta! Jest taka anegdota, że kiedy podczas bitwy pod Siedmiogrodem zobaczył
Austriaków, to się strasznie wkurzył, bo chcieli zająć „jego” armaty. Samotnie zaszarżował na nich konno, krzycząc: „Spieprzajcie psy, to są moje działa! ”4. Austriacy tak się zdziwili, że zaledwie jeden koleś na nich naciera, że się cofnęli i strzelali tylko na oślep. Jakaś zabłąkana kula trafiła Bema w dłoń, a ponieważ nie chciał iść do szpitala i tracić podczas bitwy cennego czasu, odciął palec nożyczkami! Wyobrażasz to sobie? – opowiadałam z przejęciem, ciesząc się, że robię na Maćku coraz większe wrażenie. – Przy nim Chuck Norris to nędzna imitacja wojownika… – zaśmiał się. Spacerowaliśmy teraz głównie po Peszcie. Idąc Andrássy útca, doszliśmy do placu Bohaterów. Potem odwiedziliśmy zamek i pomnik węgierskiego Galla Anonima. Mroczny zakapturzony mężczyzna na posągu przypominał śmierciożercę z Harry’ego Pottera. Kiedy mieliśmy już dość zwiedzania, skierowaliśmy się na Wyspę Małgorzaty. To taki budapeszteński ogromny park, na którego terenie znajduje się zoo, termy, ruiny średniowiecznego kościoła, trasy do joggingu, ścieżki rowerowe, korty tenisowe, restauracje, kafejki i mnóstwo trawników. Zmęczeni po kilku godzinach wróciliśmy do auta. Niestety czekała nas niemiła niespodzianka. Podejrzewałam, że papierek o dziwnej nazwie megbízás był mandatem za złe parkowanie. Oprócz ogromnej kwoty osiemdziesięciu tysięcy forintów nie byliśmy w stanie zrozumieć niczego więcej. – Może to tylko ulotka zapraszająca nas na wyprzedaż, na przykład mebli – zasugerowałam niepewnie, ale po minie Maćka widziałam, że nie było mu do śmiechu. – Jasne, albo ktoś proponuje nam sprzedaż mieszkania – ironizował. – Nie ma co, trudno z tego świstka wywnioskować, o co im chodzi. Może po prostu… zwiewajmy? – zasugerowałam. – Dobra, ale jak nas złapią, to powiem, że ucieczka była twoim pomysłem i że mnie do tego zmusiłaś – zażartował. – Użyłam wdzięków? – Nie, ciętego języka! – I kto to mówi? ! – powiedziałam przekornie. – Lepiej rozglądaj się uważnie, czy nie ma w pobliżu jakiegoś auta z napisem rendőrség. – A cóż to znowu?
– Policja. Węgrzy nawet takiego uniwersalnego słowa jak policja, police, polizia czy polizei nie mają. U nich musi być oryginalnie. Taki język i taki kraj. Wsiadaj lepiej do auta, póki jesteśmy wolni – stwierdziłam. Potem jeszcze długo spieraliśmy się o to, kto ewentualnie zapłaci mandat i dlaczego. Kiedy jednak dojechaliśmy na kemping, byliśmy padnięci. Po szybkiej wymianie formalności w języku angielskim zajęliśmy swoje łóżka w drewnianym domku. Błyskawiczny prysznic i… nim zdążyłam pomarzyć o pocałunku na dobranoc, już smacznie spałam. Następnego dnia czekała nas długa podróż przez Wielką Nizinę Węgierską. Po drodze zaliczyliśmy kilka turystycznych atrakcji. Między innymi muzeum pasterskie i dziewięcioprzęsłowy most żelazny stojący w szczerym polu. Potem wstąpiliśmy do czardy – węgierskiej restauracji stojącej w samym sercu puszty, czyli Hortobágy. Zamówiliśmy zupę gulaszową i wspaniałe naleśniki z purée z kasztanów, po których nie mieliśmy siły się ruszyć. Restauracja była zabytkowa, jedna z pięciu istniejących na Węgrzech oryginalnych karczm ludowych z kaflowymi piecami, pobielonymi murami i wiszącymi na ścianach porożami bydła hodowlanego. Gawędziliśmy miło z Panem Prądem, czasami słownie sobie dokuczaliśmy, ale poza tym nic się nie działo. Żadnych kokieteryjnych gestów, zagubionego dotyku dłoni, rozmarzonego spojrzenia, zalotnego uśmiechu. Nic. Na razie nic, pocieszałam się. Mimo to w atmosferze ogólnego rozbawienia wjechaliśmy do Debreczyna. Była północ. Zdecydowanie za późno. Zaczęliśmy szukać drogowskazów do wybranego przez nas kempingu. – Byłam pewna, że to na tej ulicy. Tak napisali w przewodniku – tłumaczyłam się. – Trzeba kogoś zapytać o drogę – rzucił Maciek. – Możemy spróbować, ale ostrzegam, ja wiem tylko, jak jest po węgiersku w prawo – jobb, w lewo – już nie wiem… – No masz ci los, przewodniczka mi się trafiła! – jęknął. – Tutaj jest postój taksówek. Taksówkarz będzie wiedział, jak dotrzeć na nasz kemping. Hmm, może wiedział, ale… nam nie powiedział. To znaczy powiedział, tyle że po węgiersku. Mocno gestykulował i coś wykrzykiwał, gdy uparcie powtarzaliśmy „Camping Lovas”.
Wreszcie jakoś na migi, po angielsku i po niemiecku zrozumieliśmy, że polecany w przewodniku kemping już nie istnieje lub/i został zamknięty, lub/i zbankrutował, lub/i właścicielowi poderżnięto gardło albo, co gorsza, przejął go urząd skarbowy. Taksówkarz wskazującym palcem w charakterystyczny sposób pokazywał na podcięte gardło, a przy tym wystawiał język. Cokolwiek chciał nam powiedzieć, oznaczało to dla nas jedno – zapomnijmy o Camping Lovas. – A może Camping Béke? – wyczytałam z przewodnika. – Nem camping, nem – powtarzał taksówkarz, po czym zaczął wymownie się żegnać. – Inny kemping? Gdzie? Where? Wo? Hol van? – dopytywałam się w znanych mi cywilizowanych językach. Węgier pokiwał głową i dał nam wizytówkę Camping Múzeum Tanya. Zrozumiałam tyle, że to jednocześnie muzeum i ranczo. Na kartoniku dookoła były narysowane konie oraz mapka dojazdu. Węgier cały czas podniecony gestykulował i coś mówił. – Pokazywał prosto i co jakiś czas słyszałam słowo jobb, czyli w prawo – powiedziałam tuż po tym, jak dziękując wylewnie za pomoc, wsiedliśmy do auta. – No wspaniale, tylko ile skrętów jobb było w kontrze do lewej strony? – denerwował się Maciek. – Słuchaj, oboje jesteśmy zmęczeni i senni. Jest po północy i chętnie przyłożylibyśmy głowę do poduszki. Jedźmy tam, gdzie nam wskazał taksówkarz, i po prostu połóżmy się spać. Przystał na to i już po kwadransie byliśmy pod bramą z wielkim napisem „Camping Múzeum Tanya”. Dookoła żywej duszy, bo znajdowaliśmy się na przedmieściach Debreczyna. Swoim przyjazdem zbudziliśmy zaspanego stróża. Miejsce było słabo oświetlone, ale świetnie utrzymane. Po ogrodzeniach, stajniach i zabudowaniach przypominających stodoły wnioskowałam, że koni tutaj mieli pod dostatkiem. Przeszliśmy przez nieoświetlony plac do domków kempingowych położonych na tyłach obiektu. Wszędzie po drodze leżały kamienne głazy. Jakieś dziwne te kamienie, pomyślałam. Domki były nowe, pachniały jeszcze heblowanymi deskami. W środku czysta pościel. Dookoła żywej duszy, bo najprawdopodobniej nikt tu w połowie tygodnia nie przyjeżdżał. Dostaliśmy
czteroosobowy domek z piętrowymi łóżkami. Oboje wybraliśmy dolne miejsca obok siebie. – Zapytaj, czy jutro są te słynne targi koni w Debreczynie – przypomniał Maciek. Wyciągnęłam przewodnik zaznaczony na opisie targów i wskazałam stróżowi węgierskie słowo lóvásár. – Péntek? – dopytywałam się, czy w piątek, który już trwał, bo była pierwsza w nocy. – Nem, nem – odrzekł stróż, po czym padło wiele niezrozumiałych słów wypowiedzianych z ogromną ekspresją. – Nie? Ale tu napisali, że dzisiaj. O której dzisiaj? – zapytałam, pokazując wymownie na zegarek. – Négy órakor. – O czwartej? ! Tak wcześnie? ! Stróż mówi, że targ koński zaczyna się dzisiaj o czwartej, czyli za trzy godziny – zwróciłam się do Pana Prąda. – To co robimy? Zdecydowaliśmy się na szybki prysznic i trzy godziny snu. Nie musieliśmy być dokładnie o czwartej, ale też nie mogliśmy przegapić końskiego targu w Debreczynie. Przecież po to tutaj przyjechaliśmy! Wzięliśmy ręczniki i szybko poszliśmy przez ciemny plac do pomieszczenia, na którego drzwiach widniał rysunek prysznica. Był to niewysoki barak z czterema kabinami. O zgrozo, bez zasłonek! – No ładnie – jęknął Maciek. – Nie będziemy teraz czekać, aż się któreś z nas umyje, bo jest późno. – Czyli co? Myjemy się oboje? – Spojrzałam zaniepokojona. – Na to wygląda. Ustalmy po dżentelmeńsku, że nie podglądamy i pod prysznic – zaordynował. – Tylko bez oszukiwania! – Popatrzył na mnie trochę figlarnie. – Obiecuję – skłamałam z przemiłym uśmiechem na ustach. Czułam się mocno skrępowana tą sytuacją. Myśl, że kiedyś zrzucimy ubrania w swoim towarzystwie, nie była mi obca. Ale nie tak zaraz drugiej nocy pod prysznicem! I to bez żadnej gry wstępnej! Ech, jak pech, to pech, westchnęłam, rozbierając się. Oczywiście starałam się nie podglądać, ale nie było łatwo… bez tych zasłonek… Chociaż tyle z tego pożytku, że teraz nie kupimy kota w worku i jedno drugie zobaczy przed ewentualną konsumpcją… której zresztą nie wykluczałam… za jakiś czas… Pan Prąd był do mnie odwrócony plecami. Miałam wrażenie, że nie podglądał, ale…
Zimna woda lejąca się strumieniem nie pozwoliła na dłuższą kontemplację jego ciała. A szkoda. Warto było choć rzucić okiem na szerokie ramiona, umięśnione bicepsy, opalone plecy i… pośladki jak ze stali! Minęła zaledwie chwila i już trzeba było wychodzić. Ręcznik, mycie zębów i… marsz do domku. Nie mogłam zmrużyć oka. Męskie ciało na wyciągnięcie ręki, a tu trzeba się wyspać przed targami koni. Jakbyśmy zaraz mieli jakiegoś konia kupić? ! – Wbijałam zęby w kołdrę, nim zasnęłam na dobre. Obudził mnie śpiew ptaków. Był ciepły poranek. Spojrzałam na zegarek. Dziesiąta! – Wstawaj, zaspaliśmy! – zaczęłam budzić Maćka. – O kurde! Jak to? Okazało się, że ze zmęczenia żadne z nas nie pamiętało, by ustawić budzik w komórce. – I po targach – westchnął smutno. – A miałem taką nadzieję zobaczyć te wszystkie piękne konie. – Pozostaje nam zwiedzanie Debreczyna. Ale to naprawdę bardzo ładne miasto – powiedziałam na pocieszenie, widząc minę Pana Prąda. Wyszliśmy z marsowymi minami przed domek. Naszym oczom ukazał się niesamowity widok. W zagrodzie na środku placu pasło się pół tuzina przepięknych rasowych koni. Wszystkie eleganckie, błyszczące, jak na targu… – No i proszę, chciałeś konie, to masz. Wszystko dla ciebie – śmiałam się, widząc zdziwiona minę Maćka. Nieco jeszcze zaspani, w piżamach i kapciach, podeszliśmy do zwierząt. Jedna klacz zarżała w naszym kierunku przyjaźnie. Reszta koni podeszła do nas ufnie. – O rany, popatrz! – wykrzyknął podekscytowany, pokazując na coś ręką. Spojrzałam we wskazanym kierunku. Dookoła nas leżały… pomniki Lenina i Stalina. Ogromne, betonowe kolosy! Wszystkie przewrócone, bez cokołów. Porozrzucane to tu, to tam. – Czuję się jak na Wyspie Wielkanocnej – stwierdził Maciek. – Tylko takiej w wersji komunistycznej. Okazało się, że właściciel kempingu oprócz końskiego rancza ma też muzeum komunistycznych bohaterów – stąd napis na wizytówce od taksówkarza. Pomniki, które miały zostać zniszczone,
tutaj prezentowały się niezwykle malowniczo. Pośród koni i wiejskich zabudowań wyglądały jak przybysze z kosmosu. Niestety po śniadaniu musieliśmy opuścić kemping, jeśli chcieliśmy zwiedzić miasto przed wyjazdem. Rozdaliśmy koniom wczorajsze kanapki przygotowane na podróż i ruszyliśmy w drogę. Debreczyn, jak zapowiadała autorka przewodnika, objawił nam się jako wypełnione zabytkowymi kamienicami i ukwieconymi skwerami zadbane miasteczko. Zwiedziliśmy kalwiński zbór, ratusz i kalwińskie kolegium. Na rynku zjedliśmy pyszne lody. Maciek oczywiście czekoladowe! Po południu ruszyliśmy na pusztę w kierunku miejsca naszego stacjonarnego wypoczynku Hajdúszoboszló. Na obszarze trzydziestu hektarów zbudowano potężny kompleks termalny z basenami, sadzawkami i sztuczną falą. W części zabudowanej stworzono pałac wodny z dodatkowymi atrakcjami typu sauny, zjeżdżalnie, masaże wodne i pomieszczenia relaksacyjne. Kilkanaście basenów w pełni zaspokajało naszą chęć wypoczynku. – Jeśli jednak z jakiegoś powodu by nam się tam znudziło, to w sąsiedztwie Węgrzy wybudowali dodatkowo aquapark pod gołym niebem – objaśniałam Maćkowi. – Po co im to? – dziwił się. – Bo kompleks termalny z wodą leczniczą jest do wypoczynku, a zjeżdżalnie są do rozrywki – tłumaczyłam. – Wkurza mnie, że większość Polaków nie jest w stanie tego zrozumieć i w termach skaczą na główkę, krzyczą i rozchlapują wodę. Od tego jest aquapark. Ale nasi kochani rodacy nie rozróżniają tych dwóch miejsc – wyjaśniałam. – Węgrzy, Niemcy, Austriacy czy Czesi w basenach leczniczych zachowują się jak należy, odpoczywają. Jeśli ktoś pryska wodą na prawo i lewo, to na pewno jest Polakiem! – Dzięki, że mnie uprzedziłaś – odparł Maciek. – Już planowałem podtapiać cię z okrzykiem radości na ustach w najbliższym napotkanym basenie, a tak kicha… – A tak sobie po prostu wypoczniesz, zamiast uprawiać końskie zaloty – stwierdziłam rozbawiona jego zawiedzioną miną. Rozbiliśmy namiot na kempingu w Hajdúszoboszló. Było dość chłodno jak na czerwiec, ale nie znaliśmy żadnego innego adresu kwater noclegowych. Tego dnia do snu na piżamy włożyliśmy grube dresy i wcisnęliśmy się w śpiwory.
– Dobranoc. Śpij dobrze – powiedział Maciek. – Ty też – odpowiedziałam ze smutkiem w głosie. Niestety każdej nocy spaliśmy w oddzielnych śpiworach. Wszystko ze względu na chłodne poranki, mimo dość wysokich temperatur w ciągu dnia. Przecież nie była to jeszcze pełnia lata. W dzień zaś pluskaliśmy się w basenach termalnych lub zwiedzaliśmy okoliczne zabytki i atrakcje Wielkiej Niziny Węgierskiej. Przez kolejne trzy dni bardzo się z Panem Prądem zbliżyliśmy. Poznawaliśmy siebie i swoje upodobania. Czuliśmy się w swoim towarzystwie naprawdę swobodnie. Opowiadaliśmy sobie o przygodach z dzieciństwa, wygłupach z podstawówki i dzieliliśmy się wrażeniami z egzotycznych wypraw. Wciąż roześmiani, zgodni, pełni dobrego humoru. – Było super, ale kompletnie nie zaiskrzyło – relacjonowałam po powrocie Monice, mojej przyjaciółce. – Jak to nie zaiskrzyło, skoro facet mądry, przystojny, pełen ciepła i z poczuciem humoru? – dziwiła się. – No tak po prostu. Spaliśmy obok siebie, kąpaliśmy się nago pod wspólnym prysznicem, smarowaliśmy swoje półnagie ciała olejkiem do opalania na plaży i NIC. Może to przez te barchanowe piżamy i dresy w chłodne noce albo po prostu zabrakło… magii – podsumowałam. – Magii? – powtórzyła. – No tak. Czasami do udanego związku nie wystarczy dwoje mądrych, zdrowych i chętnych ludzi. Muszą być jeszcze fluidy i magia. Taką mam teorię. Musi być to coś! – Może jeszcze zaiskrzy? – nie traciła nadziei. – Może. Nie zarzekam się. Tymczasem znalazłam naprawdę fajnego kumpla w osobie Maćka. Zobaczymy, co pokaże życie. Może do zakochania potrzebujemy rozebrać się z dresów? – westchnęłam. – Ale wy już byliście rozebrani pod prysznicem – jęknęła. – Tylko że woda wtedy była za zimna, podobnie jak zimno było pod namiotem. Albo następnym razem pojedziemy do ciepłych krajów i wybuchnie między nami gorący romans, albo… sama nie wiem. Ostatecznie postanowiłam nie skreślać Pana Prąda z listy potencjalnych kandydatów do mojej ręki. Nadal z nim zawzięcie korespondowałam, komentując z radością otaczającą mnie
rzeczywistość. Wolałam poczekać na rozwój wypadków i… mimo wszystko szukać dalej. Nie wykluczałam Maćka, ale też nie liczyłam na wybuch wielkiej miłości. Żal mi wprawdzie było tych naprężonych bicepsów i stalowych pośladków, ale… Po zawężeniu kryteriów wyboru do „niepalącego, bezdzietnego trzydziestokilkulatka z Wrocławia, który szuka kobiety w celach matrymonialnych” w sieci czekało na mnie jeszcze ponad stu potencjalnych kandydatów na idealnego męża. Oda do Maćkowej przegrody nosowej Pan Prąd: Dziś mam urodziny, a ty mi prezentu nie dałaś i życzeń nie złożyłaś! Szarlotka: Skoro jesteś teraz w Krakowie, a ja we Wrocławiu, to może sklecę jakiś tekst na poczekaniu? Pan Prąd: Słucham zatem. Szarlotka: Wymień część swojego ciała, o której chciałbyś przeczytać, a napiszę o niej w sposób, który nawet ciebie samego podnieci! Co ty na taki zdalny prezent? Pan Prąd: To może moja przegroda nosowa, z którą niedługo się rozstaję? Operacja za 5 dni. Szarlotka: Potrzebowałam chwili, a oto efekt: Przegroda stała sobie samotna i każdego miała... dosłownie głęboko w nosie... Było jej wszystko jedno, kto i kiedy do tego nosa wchodzi i z niego wychodzi. Aż znalazł się pewien zuchwały chirurg, który postanowił utrzeć jej nosa... W swoim niecnym planie najpierw ją znieczulił... aż ta poczuła błogość. Jej dłonie stały się wilgotne, nogi giętkie. Ułożyła się miękko, westchnęła delikatnie. Poczuła pierwszy dreszcz... Prąd wstrząsnął całym jej ciałem... Zaczęła ją zalewać fala gorąca. Mogła tylko spoglądać na chirurga jak przez mgłę, gdy przeszywał jej ciało raz za razem. Wygięła się wpół, uniosła biodra. Poddała się temu rozkosznemu dotykowi... Chirurg ciął i przeszywał wręcz szaleńczo. Jeszcze tylko jeden ruch i jeszcze, i ostatni… Zatrzymał się w połowie, wzdychając zmęczony. Przegroda nosowa była cała zakrwawiona, ale
po raz pierwszy w życiu szczęśliwa. Wydała ostatnie tchnienie. I wtedy Maciek uśmiechnął się grzesznie do swojej twarzy w lustrze... Czuł się jak młody Bóg! Jak heros, jak ktoś, kto jest w stanie teraz zrobić wszystko... To była Oda do Maćkowej przegrody nosowej... Przepraszam, że tak na szybko... Sto lat! ! ! Pan Prąd: Hahahaha : ) Jesteś niesamowita : ) Dzięki za tę odę. Wydrukuję ją sobie i wezmę do szpitala... Polecam ci również inne swoje członki... Typ: niewinny inteligent Imię: Daniel Pseudo: Daniello80 Kilka słów o mnie: Przeciętny gość. Optymista z poczuciem humoru. Marzę o rodzinie, dzieciach i oczywiście żonie, która byłaby ze mną szczęśliwa. Może nie jestem supermanem, ale to mnie nie dyskwalifikuje jako mężczyzny. Aktualny stan: wolny i szukam miłości Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 31 lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć Wzrost: 182 cm Kolor włosów: brunet Kolor oczu: zielone Znak zodiaku: Wodnik Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję sporadycznie Papierosy: nie palę Zainteresowania: książki, filmy, cybernetyka, automatyka, samochody, muzyka Wizja partnerki: Chciałbym, byś była tolerancyjna i wyrozumiała. Byś potrafiła wierzyć w nas i naszą wspólną przyszłość. Nieważne, jak wyglądasz, czy masz krótkie, czy długie włosy, jaki masz kolor oczu. To szczegóły. Ważne, byś miała duszę i byś jej
oczami na mnie spojrzała. Potrzebuję ciepła, które mogę także odwzajemnić. Daniello80: Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? W magnetyzm w oczach, w tę jedną chwilę, kiedy świat przestaje gdzieś biec i zatrzymuje się? Czy wierzysz w spotkanie dwojga ludzi, które na zawsze odmienia ich życie? Gorąco wierzę, że gdzieś na końcu światłowodu czeka na mnie prawdziwa kobieta, ta jedyna, ukochana, cudowna. Marzę o jej radosnym uśmiechu, o miłym słowie. Dotąd nie spotkałem tej jedynej, ale jestem tutaj i szukam. Tym razem pukam do ciebie. Daniel Szarlotka: Witaj, Danielu. Muszę cię rozczarować, ale nie bardzo wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Nawet jeśli się zdarza, to potem następuje szara rzeczywistość. Wprawdzie daleko mi do pesymistycznych wizji, ale jednak nie wierzę w magnetyzm spojrzeń. Uważam, że dwoje ludzi powinno się poznać lepiej, wiedzieć o sobie więcej. Wtedy dopiero są w stanie coś razem zbudować. Nie zostałam dotąd powalona miłosnym gromem z jasnego nieba. Raczej starałam się, aby każdy związek był oparty na wzajemnym szacunku, ciężkiej pracy i wspólnym wysiłku, z którego z czasem rodziło się coś, co można było potem nazywać miłością. Nim jednak ona nastąpiła, zwykle poprzedzał ją okres zalotów, randek, wspólnych chwil, wyjazdów. Sprawdzanie siebie nawzajem, poznawanie własnych upodobań i dopasowywanie się – to jest to, co pojawia się po tym, jak dwoje ludzi spojrzy sobie głęboko w oczy. Rozczarowany? Daniello80: Nie. Myślę podobnie. Chciałem sprowokować cię do dyskusji. Większość kobiet na portalu randkowym twierdzi, że wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia. Czasami mam wrażenie, że mam zbyt wiele wad i niedoskonałości, by jakaś kobieta ot tak zakochała się we mnie w jednej sekundzie. Może dlatego boję się tych dam, które już w pierwszych słowach oczekują księcia z bajki. Pogodziłem się z tym, że ja nim nie będę. Dlatego unikam dziewczyn bujających w obłokach. Mój realizm i życiowe spojrzenie na świat nigdy nie będą pasowały do ich wyobrażeń. Napisz mi, jakiego mężczyzny szukasz albo przynajmniej, co tutaj robisz?
Szarlotka: Jakiś czas temu w związkach damsko-męskich zrobiłam sobie dłuższą przerwę. To znaczy postanowiłam wreszcie uporządkować swoje życie, co się objawiło m. in. : @ wyprowadzką od byłego,@ zrobieniem prawa jazdy,@ kupnem własnego mieszkania. Poznałam swoje słabości i dobre strony. Pracowałam nad sobą, dojrzewałam do pewnych decyzji i spraw. Żeby stworzyć z kimś udany związek, najpierw trzeba poznać dobrze samego siebie. Dzięki temu mogę łatwiej mówić o swoich potrzebach drugiej stronie. Wiem także, co jestem w stanie dać w zamian. Nadszedł czas, gdy stwierdziłam, że jestem gotowa do miłości. Dorosłam do tego. Uznałam, że mogłabym poznać jakiegoś miłego mężczyznę (bo jednak we dwoje raźniej, hihihi). Niestety okazało się, że choć mam dość duże grono znajomych, to nie ma wśród nich osób wolnego stanu lub zainteresowanych stworzeniem ze mną związku. W pracy na piętrze mam same kobiety, więc stwierdziłam, że internet nie jest zły... no i właśnie z tobą piszę. Daniello80: Mój poprzedni związek skończył się, nim tak naprawdę miał szansę się zacząć. Było dramatycznie, ale wreszcie sobie z tym poradziłem. Teraz jesteśmy przyjaciółmi i to w tej chwili mi pasuje. Nie chcę żyć przeszłością, tylko tym, co tu i teraz. Podoba mi się twoja szczerość. Obiecuję się odwdzięczyć. Szarlotka: Patrząc wstecz, wydaje mi się, że w kontaktach z mężczyznami jestem dość naiwna. Zawsze wierzę, że jeśli ja jestem w stanie dać z siebie wiele i sporo poświęcić, to druga strona powinna przynajmniej w połowie również tak zrobić. Niestety nie zawsze się to udawało... Daniello80: Wzajemne zrozumienie w związku to podstawa. Wiem coś o tym. Trochę więcej o mnie: Pracuję jako programista w światowym koncernie informatycznym. Wymyślam całymi dniami, jak powinny wyglądać algorytmy do skomplikowanych programów. Jestem tylko malutkim trybikiem w wielkiej maszynie. Odpowiadam za pewien odcinek programu. Nawet nie ja to potem sklejam i nie ja sprawdzam, czy działa. W sumie chyba nawet lubię to, co robię. A ty?
Szarlotka: Obecnie wyżywam się literacko w pewnym wydawnictwie – piszę opowiadania romantyczne, miłosne lub erotyczne i przynajmniej mam gwarancję, że się dobrze skończą. Co do pracy, to znalazłam się na takim etapie, że jest mi raczej wygodnie. Zmierzałam do tego długo i wreszcie to mam. Wcześniej przez wiele lata byłam najpierw reporterem radiowym, wydawcą, a potem dziennikarzem w gazecie. W życiu jestem dość twardą babką, ale codzienne bieganie po mieście z mikrofonem czy dyktafonem jest ciężkim kawałkiem chleba! Do tego nigdy nie mogłam nosić butów na wysokim obcasie, bo nie wiadomo było, gdzie w ciągu dnia będę i ile będzie kilometrów do przejścia... A teraz mam piękny widok z okna, spokojną pracę i czuję się w miarę spełniona. Wprawdzie mam kolejne zawodowe plany i nowe wyzwania, ale na razie ich nie zapeszam. Co do twojego byłego związku, to masz rację, że jeśli coś się kończy, to nigdy się nie zaczęło... Chociaż z drugiej strony zgodzę się też z Andrzejem Sapkowskim, że coś się kończy, a coś zaczyna... Daniello80: Staram się nigdy niczego nie żałować, więc oczywiście zapamiętuję tylko te miłe chwile, bo to one sprawiają, że się uśmiecham w duchu. Miłość nigdy nie jest łatwa, najczęściej jest bardzo pogmatwana i można by na podstawie rozlicznych przypadków znajomych niejeden film i niejedną książkę stworzyć. Ale to chyba też w niej jest piękne – nieprzewidywalność. Nigdy nie wiesz, co zrobi druga strona, nie jesteś w stanie przewidzieć tego, co dzieje się w jej głowie (sercu? ), więc zwykle ufam bezgranicznie, bo tylko tyle mogę zrobić. No i albo warto było, albo nie. Szarlotka: Wszystkie krzywdy i wojny świata przez wieki podyktowane były albo miłością, albo pieniędzmi, więc tak też jest w przypadku każdego zwykłego człowieka. Albo atakujemy z powodu namiętności, albo dostajemy po głowie za pieniądze... (hihihi), ale mi się tutaj filozofia posypała, no w każdym razie głęboko w to wierzę. Daniello80: Uważam, że w związku ważne jest zaufanie i szczerość (w moim przypadku często do bólu), inaczej nie potrafię. Jeśli mnie coś rusza lub niepokoi, to wolę o tym otwarcie powiedzieć, niż załapywać jakieś bezpodstawne schizy. O czym piszesz te opowiadania?
Szarlotka: Specjalizuję się w tematyce miłosnej, historycznej i erotycznej (te ostatnie wychodzą mi najlepiej). Jak to stwierdziła moja szefowa – u nas w redakcji każdy pisze o tym, na czym się zna najlepiej, hihihi. Więc ona pisze o konfliktach małżeńskich, trudach wychowania dzieci, problemach z teściami, a ja... erotyki. Wczoraj natomiast pisałam tekst poradniczy o tym, jakie pozycje w łóżku najbardziej lubią panowie. Daniello80: Napisz też do mnie o tym. Chętnie się dowiem, co powinienem lubić jako facet : ) Szarlotka: Może cię zdziwi ta odpowiedź, ale opisywałam pięć najklasyczniejszych pozycji w seksie, które jednocześnie są ulubionymi przez mężczyzn. Bo jak dowodzą badania – panowie (podobnie jak kobiety) podświadomie wybierają taki układ ciał, by zbyt mocno się nie spocić. Nie wynika to z niczego odkrywczego, po prostu każdy lubi szczytować w określony sposób, i to jak najszybciej. W przypadku mężczyzn zależy to od – mimo wszystko – długości penisa i emocjonalnego podejścia do partnerki. Naukowcy uparcie dowodzą, że im bardziej się kogoś kocha, tym seks jest frywolniejszy, bardziej eksperymentalny, ale także pełen czułości, bliskości, nastawiony na wzajemność we współodczuwaniu. Jeśli się kogoś tylko pożąda, seks jest szybki, intensywny i nastawiony wyłącznie na spełnienie partnera (czasami można nawet zapomnieć o partnerce) )-: Męski instynkt wtedy działa na najwyższych obrotach – byleby doszło do kopulacji i pozostawienia materiału genetycznego. Przyjemność drugiej strony nie jest ważna. Daniello80: Jest w tym sporo prawdy, choć dotąd nie dane było mi przetestować tej teorii. Uważam, że kobiety są bombardowane informacjami o tym, jak im POWINNO być dobrze i co fantastycznego powinien im zrobić kochanek. Wbija im się do głowy, że jeśli facet nie wie, co to „punkt Gie”, to nie ma sensu się nawet z nim całować. Mężczyźni zaczynają więc tracić pewność co do swojej atrakcyjności, bo po prostu dostają często doła, a przynajmniej mają jakieś czarne myśli w tej kwestii. No i mamy zamknięty krąg – ona chce wszystkiego, on już nie chce, bo się boi, że pewnie nie umie. PARANOJA.
Szarlotka: Problem polega na tym, że edukacja w temacie, co kobieta powinna dostać od faceta, nie idzie w parze z edukowaniem jej w kierunku dawania rozkoszy mężczyźnie, no i klops. Panie chcą wszystkiego za minimalną cenę... A ja się wczoraj starałam podpowiedzieć im, jak może być dobrze nawet z facetem, który nie do końca przejmuje się jej potrzebami. Bo to, że on lubi po misjonarsku, to jeszcze nie koniec świata. Szczególnie jeśli ona nie ma od lat orgazmu w tej pozycji i raczej myśli o malowaniu paznokci, niż skupia się na jego ruchach w sobie (tych samych zresztą od wielu lat). A przecież wystarczy, żeby zarzuciła mu nogi na ramiona! I już może być piękniej (szczególnie jeśli pan nie ma imponującego rozmiaru! ). Pozycja „na pagonach” zdziała w tym wypadku cuda! Nie wyważam otwartych drzwi, jedynie przypominam czytelniczkom, że warto spróbować inaczej. Nawet w wieku 50 lat można znaleźć swój „punkt Gie” w pozycji misjonarskiej! Wystarczy zgiąć nogi w kolanach, a kochanek powinien na nich oprzeć łokcie! Jeśli przynajmniej jedna nasza czytelniczka dzięki temu zobaczy różowe słonie – to było warto! Daniello80: Wow! Czytam to, co napisałaś, i jestem pod wrażeniem. Rzeczywiście wszystkim nam przydałaby się edukacja seksualna… Masz ogromną wiedzę w tej dziedzinie. W przeciwieństwie do mnie… Szarlotka: Dlaczego twierdzisz, że nie masz takiej wiedzy o seksie? A kto ją ma? Czy może o tym mówić ktoś, kto był z trzema osobami, czy może dopiero po 10 partnerach? To nie ma znaczenia. Uważam, że można być seksualnie doświadczoną osobą, będąc przez całe życie z jednym partnerem. Fakt natomiast jest taki, że umiem mówić i pisać o seksie. Taki zawód i takie predyspozycje. Nie wstydzę się mówić o seksie i nie mam problemu z poruszaniem takich tematów. Zauważyłam jednak, że mężczyźni, którzy dopiero mnie poznają, nie zawsze są tym zachwyceni... Trochę przeszkadza im moja otwartość i chęć rozmowy na każdy temat, nawet ten związany z cielesnym tabu. Tak zostałam jednak wychowana. Dla przykładu – mój kolega uważa, że z żoną można się kochać tylko w klasycznej pozycji. Inne układy ciała uwłaczają kobiecie, którą poślubił. Jak w filmie Depresja gangstera, w którym De Niro mówi: „Żona nigdy nie zrobiłaby mi
laski, przecież ona tymi ustami całuje moje dzieci na dobranoc! ! ! ”. Tak więc i tacy faceci się w życiu zdarzają, a przecież seks jest fajny i jeśli w tej kwestii zaczynają się problemy, to szybko i dość mocno przekładają się potem na wspólne życie... (no w każdym razie ja tak uważam). Faceci najczęściej chcieliby z jednej strony damy lub nawet Matki Polki, a z drugiej – dzikiej rozpustnicy w łóżku, a tak się nie da. Nie jestem lalką i daleko mi do takiego wzorca. Stąd doszłam do wniosku, że mnie można tylko kochać albo nienawidzić. Nie ma nic pośrodku! Piszę ci to, żebyś wiedział, jak jest. Żeby na przykład rozczarowanie przy bliższym spotkaniu było łagodniejsze... hihihi. Daniello80: Dzięki za ostrzeżenie. Będę pamiętał! Ja za to do każdego obiektu ewentualnych westchnień podchodzę z wielką euforią (a potem najczęściej ktoś lub coś podcina mi skrzydła). Zdarzyła mi się też sytuacja, gdy ta euforia trwała dłużej i przerodziła się w przyjaźń. Napisałem ci o moim braku doświadczenia w tych sprawach, bo go nie mam. Nie poskładało się, choć chęci były. Być może nie trafiłem na taką, która by mnie zechciała… Nadal szukam jednak tej jedynej! Szarlotka: Myślę, że w kwestii doświadczenia jesteś w stanie wszystko nadrobić w ciągu paru chwil, jeśli zrozumiesz, że to ta i żadna inna. Wtedy nie liczy się nic, tylko miłość i pożądanie. Gdy oddasz siebie bezgranicznie, nikt się nawet nie zastanowi nad czymś takim jak doświadczenie, bo to nie będzie się liczyło. Czasami wystarczy jedno słowo lub jeden gest wykonany szczerze, a zapala się żar uczuć. Pozostaje potem tylko kwestia, czy warto podsycać to uczucie dalej i walczyć o nie. Jeśli tak, wtedy życie nabiera głębszego sensu i powolutku rodzi się związek dwojga ludzi. Odtąd można mówić o wspólnym byciu i tworzeniu czegoś we dwoje. Daniello80: Pięknie o tym piszesz. Marzy mi się, by znaleźć kobietę, która chciałaby ze mną tworzyć właśnie to, co opisałaś – związek lub jeszcze dalej idąc – rodzinę. Liczę, że istnieje choć jedna taka pani. Niestety jak na razie jest to towar deficytowy. Albo ja mam wygórowane wymagania, albo nie wzbudzam w kobietach tej iskry pożądania. Poniekąd to moja wina i mógłbym się za siebie bardziej
wziąć, stać się atrakcyjniejszy. Tylko że ja wciąż liczę na cud spotkania takiej, która pokocha mnie takim, jaki jestem. Szarlotka: Odpowiem ci przypowieścią: Miałam kiedyś kolegę, który był w stanie wytrzymać z jedną kobietą najdłużej miesiąc. A potem zaczynał się dusić i odpuszczał. Fakt, że i znajdował dziwne, moim skromnym zdaniem, szukał w dziwnych miejscach i dziwne osobniczki, ale nie wtrącałam się. Przez wiele lat borykał się z tym problemem. Niby wciąż miał jakąś pannę, ale zawsze był sam. Gdy kobieta zaczynała się angażować, on wynajdywał w niej przeróżne wady i zrywał z nią (poniekąd większość jego uwag była trafna, tylko że każdy ma wady). Tłumaczyłam mu, że jeśli dobiera panie serca według na przykład wielkości biustu lub podobieństwa do własnej matki, to trop jest kiepski. Aż go dopadło. Jak grom z jasnego nieba. Znalazł niesamowitą kobietę, równie pokręconą i chimeryczną jak on, ale taką, która go zafascynowała całą sobą, a nie tylko jakimś detalem (patrz o biustach powyżej). Od roku są po ślubie i nic nie wskazuje na to, żeby kumpel chciał się odkochać. A zatem można trafić tak, by się w życiu poskładało. Daniello80: Niby wszystko to, co piszesz, jest prawdą, ale… Często boję się właśnie zranienia, tej zmiany, tego, że się nie spodobam, że będę musiał zaczynać od nowa. Te same rozmowy, te same uśmiechy, miłe gesty, a potem znów rozczarowanie. Czasami jestem tym zmęczony i odechciewa mi się szukać partnerki. Ostatnio odechciało mi się na bardzo długo. Po prostu bałem się odrzucenia. Chętnie bym się z tobą spotkał, ale znów boję się braku akceptacji, tego drwiącego spojrzenia, tego wymuszonego uśmiechu. Chyba boję się kobiet, bo zbyt często mnie raniły… Szarlotka: Nie sądzę, żebym się tobą rozczarowała, bo najczęściej biorę ludzi takimi, jacy są. Chyba że masz dwie głowy lub... jesteś psem, hihihi. Przyznam szczerze, że coraz bardziej mnie intrygujesz. Już dawno nie prowadziłam tak miłych i przede wszystkim życiowych konwersacji w sieci. Zazwyczaj szybko się okazywało, że facet, który pisze w profilu „lubię dobre kino”, nie ma o nim zielonego pojęcia i jedyne, co potrafi, to odróżnić Jackie Chana od Johna Travolty, a na pytanie, co sądzi o Kontrolerach, odpowiada, że
kanarów nie cierpi, bo go kiedyś złapali! Może wbrew temu wszystkiemu, co napisałeś, po prostu zbierzesz się na odwagę i spotkasz ze mną. Co ci zależy? Najwyżej nie przypadniemy sobie do gustu i będzie po kłopocie. Żal pozostanie tylko po miłej korespondencji. Sobota po południu na wrocławskim Rynku ci pasuje? Daniel zgodził się i tym oto sposobem miałam w planach kolejną randkę z sieci. Do tej pory umówiłam się już z kilkoma panami z internetu i za każdym razem okazywało się to porażką. Był już pracoholik, a także niezdecydowany flegmatyk i prawdopodobnie lekoman nastawiony tylko na siebie. Spotkałam eleganta, fleję i cwaniaka. Był także neurotyczny hipochondryk i miłośnik siłowni wcinający chemiczne papki zamiast prawdziwych posiłków. A ja chciałam poznać kogoś, kto ma podobne do mnie zainteresowania, kto chciałby ze mną przenosić góry, razem spędzać czas, cieszyć się z drobnych przyjemności, a potem... po prostu przytulić się i pójść spać lub wręcz przeciwnie – dawać sobie nawzajem rozkosz. Gdzie są tacy faceci? Wiedziałam, że jeśli nie będę szukać, to nie znajdę. Niestety po tylu porażkach randkowych tej też się obawiałam. Daniel w pierwszym kontakcie wydawał się miłym i ciepłym facetem, choć trochę niezdecydowanym, wycofanym i zakompleksionym. Tylko że kompleksy łatwo wyleczyć za pomocą fajnej babki u swego boku, czyli chociażby mnie! Na naszą pierwszą randkę szłam zdenerwowana, ale nie było we mnie tego przejęcia, które miałam przy poprzednich mężczyznach poznanych w sieci. Czyżbym wpadała w rutynę? Chyba jeszcze nie. Umówionego dnia na Rynku bardzo szybko rozpoznałam Daniela. Miał ze sobą ogromny bukiet czerwonych róż. No trochę przesadził z jego wielkością, ale… nie narzekałam. Mogłam nic nie dostać! A sam Daniel? Rzeczywiście facet wyglądał jak lekko zaniedbany informatyk. Strój w porządku. Jednak spora nadwaga, zdecydowanie więcej niż dziesięć kilo. Wystający podtatusiały brzuszek, zakola, mocne okulary w niezbyt dobranych oprawkach. Za to miał jedną wielką zaletę – bardzo sympatyczną twarz faceta, który nie skrzywdziłby nawet muchy. Ot, taki miś… – Witaj – uśmiechnął się i wręczył mi bukiet. – Wyglądasz fantastycznie!
Podszedł krok bliżej i wtedy to zauważyłam. On kulał. Upewniłam się co do tego, gdy zaczęliśmy iść w stronę restauracji. Najwidoczniej miał coś z biodrami albo po prostu jedną nogę krótszą. Teraz rozumiem, skąd się brały jego obawy dotyczące braku akceptacji. Kulał na tyle znacząco, że wykluczyłam kontuzję kolana czy inne drobne urazy. Nie chciałam jednak na wstępie poruszać tego tematu, bo oboje byliśmy trochę speszeni. Zamówiliśmy jedzenie i zaczęliśmy rozmowę o interesujących nas książkach, a potem o filmach, które nas ostatnio zaintrygowały. Wreszcie zeszliśmy na tematy ogólne, życiowe, uczuciowe i beztroskie. W miarę upływu czasu rozmawialiśmy ze sobą coraz śmielej i swobodniej. Było sympatycznie, choć kwestia utykania nie dawała mi spokoju. – Strasznie się bałem tego naszego spotkania – wyznał wreszcie Daniel. – Dla większości kobiet pierwsze wrażenie jest najważniejsze, a ja… No chyba już zauważyłaś, że kuleję. To może być odstręczające. To jedyna rzecz, którą przed tobą zataiłem. Wiem jednak ze smutnego doświadczenia, że jeśli piszę o swoim kalectwie wprost, to kobieta momentalnie przestaje ze mną korespondować. Za każdym razem gdy się do tego przyznałem, kontakt się urywał. Dlatego przestałem o tym informować. Uznałem, że przynajmniej będę miał szansę podczas spotkania w cztery oczy. Teraz tak szybko nie uciekają. Zresztą i tak nie mógłbym ich dogonić. Ty, jak na razie, nie uciekłaś… – Uśmiechnął się, choć w jego głosie dało się wyczuć lekki niepokój. – Nie, choć rozważałam takie rozwiązanie… Kiedy jednak zobaczyłam ten bukiet kwiatów, to mnie przekonało – zażartowałam, chociaż nie miałam do końca pewności, czy aby nie jest to drażliwy temat. Na szczęście Daniel się roześmiał. – Jestem cwaniak i dlatego wiem, że bukiet róż skutecznie zmiękcza kobiety. – No to poznałam szczerego cwaniaka. Super. A tak poważnie, to dlaczego utykasz? – Urodziłem się jako wcześniak. Do tego bliźniak. Ja miałem szczęście i „tylko” źle wykształcone stawy biodrowe. Mój brat był mniej „doskonały” ode mnie. Umarł miesiąc po narodzinach. Przez wiele lat przechodziłem rehabilitację. Teraz sobie świetnie radzę, choć
były takie momenty, kiedy lekarze nie dawali mi szans na samodzielne spacery. – Przykro mi z powodu brata. Wygląda na to, że jesteś niezwykle dzielnym facetem – powiedziałam. – Dzięki. – Chyba się zarumienił. – Mam grupę inwalidzką i rentę. Mógłbym nic nie robić, ale powoli skończyłem szkołę, potem studia, zrobiłem prawo jazdy. Staram się – to moje życiowe motto. Przykro mi, że cię rozczarowałem. Do tego przytyłem i mam problemy, żeby przejść na dietę. Chcę się wziąć za siebie, ale nie wiem jak. Musiałbym w sobie tak wiele zmieniać, a nie wiem, czy mam siłę. Pewnie spodziewałaś się jakiegoś przystojniaka, a tutaj taki kaleka. – Daj spokój – zaśmiałam się. – Byłam i nadal jestem tobą mile zaskoczona. Już dawno tak dobrze mi się nie rozmawiało z facetem. Już dawno kino nie było takim ciekawym tematem, a wszystkie książki warte przeczytania. Rozbroiły mnie kwiaty i twój niesamowity uśmiech. Może to w dzisiejszych czasach nienormalne, ale szukam kogoś, kto będzie mnie kochał, szanował i przeżywał wszystkie dobre i złe chwile wspólnie (zabrzmiało jak z matrymonialnego anonsu). Nie interesują mnie faceci w swoich wypasionych autach, z portfelem pełnym kart kredytowych, nastawieni tylko na zyski swojej firmy. Egoizm to najgorsza rzecz, jaka może spotkać kogoś, kto ma serce i lubi dawać z siebie wszystko. W taki sposób można poświęcić życie, a druga strona nawet tego nie zauważy... Po tym moim wyznaniu Daniel już nie wracał do tematu swojego utykania, męskości czy kompleksów. Reszta wieczoru upłynęła nam na miłych pogawędkach. Kiedy wróciłam do domu, miałam jednak lekki mętlik w głowie. Facet był miły, kochany, ciepły i inteligentny. Typ misiowaty. Owszem, utykał na jedną nogę, ale nie było to coś, co go specjalnie dyskwalifikowało. Co prawda, byłam wkurzona, że mi o tym wcześniej nie napisał, ale… No właśnie, czy wtedy bym w ogóle rozważała umówienie się z nim? Chyba nie. A tak spotkaliśmy się i było w porządku. Nie miałam pojęcia, czy utykanie w przypadku faceta to jakiś problem. Znałam kiedyś dziewczynę, która zakochała się w facecie jeżdżącym na wózku inwalidzkim. Bardzo się kochali. Ona poza nim świata nie widziała. Pewnego razu przyprowadziła go na firmową imprezę dla pracowników i ich rodzin. Przetańczyli razem
pół wieczoru. Ona siedziała na jego kolanach, a on tym swoim wózkiem kręcił piruety po parkiecie. Wyglądali bosko. Skoro oni mogli być szczęśliwi na wózku, to ja mogłabym być szczęśliwa z facetem, który ma grupę inwalidzką. Jeśli oczywiście bym się w nim zakochała… Bardziej jednak niepokoiła mnie inna kwestia. Daniel był ogromnie zakompleksionym facetem. Sporo mówił o swoich dolegliwościach i stanie zdrowia. Rozumiem, że nie chciał niczego przede mną ukrywać, ale z drugiej strony… Zastanawiałam się, na ile jest leniwy, a na ile nie do końca „sprawny” w zwykłym życiu. Mówił wprawdzie o tym, że chciałby schudnąć, ale nic z tym nie robił. Opowiadał, że jest trochę nieszczęśliwy w pracy, ale nowej nie szukał. Chciał zmienić pewne swoje cechy charakteru, ale na razie nie miał planu, jak to zrobić. Miałam nadzieję, że było to tylko pierwsze wrażenie. Bardziej od kalectwa nie potrafiłabym znieść bierności lub lenistwa. Następnego dnia napisał do mnie. Daniello80: Pewnie szukasz sprawnego faceta, a ja do takich nie należę. Jesteś superbabką i pewnie szukasz superfaceta, a nie jakiegoś kuśtyka. Na to moje utykanie zwracają uwagę wszystkie kobiety. Ja po prostu przez to czasami mam wrażenie, że jestem imitacją mężczyzny. Szarlotka: Myślę, że po pierwszej randce załapywanie takiego doła jest niedopuszczalne. Wszystko jest do nauczenia, wyćwiczenia, zrobienia. Jeśli ja się nauczyłam posługiwać udarową wiertarką, to i ty pewnie po kilku próbach jesteś w stanie schudnąć czy zmienić w sobie wiele. Ale żebyśmy mieli jasność, to napiszę ci jeszcze raz dobitnie: Od wielu lat szukam mężczyzny, z którym będę chciała żyć. Tak po prostu. Z tego co na razie zaobserwowałam, spełniasz wstępne kryteria: 1. jesteś mężczyzną 2. dałeś mi kwiaty 3. masz poczucie humoru 4. szanujesz mnie (to właściwie powinno być na pierwszym miejscu, ale nie byłoby wtedy zabawnie) 5. lubisz kino 6. jesteś inteligentny 7. nie jesteś egoistą 8. bije od ciebie jakieś cholerne ciepło 9. pięknie się uśmiechasz 10. dobrze się przy tobie czuję Nie szukam bogatego czy biednego, bruneta czy blondyna, wysokiego czy niskiego. Po prostu dobrego człowieka, który pasowałby do mnie tak, jak ja do niego. Znam siebie, wiem, że jestem dobra, czasami wręcz za bardzo.
Dlatego szukam kogoś, kto mnie nie skrzywdzi, nie wykorzysta z powodu jakiegoś wyższego ego. Owszem, mam czasami trudny charakter, umiem postawić na swoim i uparcie dążyć do celu. Ale kieruję się w życiu uczuciami i sercem, więc to, jaki jesteś, na razie w zupełności mi wystarczy, żeby uśmiechać się do monitora komputerowego. Sprawiłeś to jednym uśmiechem i jednym bukietem. Czego więcej w tej chwili mam chcieć? Jeśli obydwoje damy z siebie wszystko, to może już niczego więcej nie będziemy potrzebować, a chyba o to nam chodzi? Daniello80: Dziękuję za tak obszerne wyjaśnienia. Zajęłaś mój procesor w stu procentach! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! Dlatego tak się dopytuję o twoje zdanie na mój temat. Z natury jestem nieśmiały, więc zawsze obawiam się kompromitacji, wyśmiania, naznaczenia. Dziękuję za zaufanie, którym mnie obdarzyłaś. Postaram się go nie zawieść. Kolejne tygodnie upływały nam na wspólnych spotkaniach bądź rozmowach w sieci. Daniel był sympatycznym facetem, który uwielbiał mnie ponad wszystko. Miałam wrażenie, że zakochał się we mnie po pierwszej randce, ale na razie o tym nie wspominał. Ze mną było trochę gorzej, ale uznałam, że mamy czas i zobaczymy, jak się sprawy ułożą. Szczególnie dużo rozmawialiśmy o swoim zapatrywaniu się na rodzinę, jaki powinien być jej kształt, jakie priorytety. Nie uniknęliśmy także tematu związanego z dziećmi. Daniel mieszkał w tej chwili z matką, ale marzył o własnym mieszkaniu i gromadce dzieci. Dopytywał się też o moje preferencje w tej kwestii. Szarlotka: Ot i temat wymyśliłeś! Z moich obserwacji wynika, że ponad 98 procent moich koleżanek chce mieć dzieci lub je aktualnie posiada (czasami w postaci własnego mężczyzny, ale to osobna sprawa). A ja? Pewnie, że chciałabym mieć kiedyś dziecko. Raczej jedno niż stado, no ale zawsze to już jakaś podstawa do kompromisu! Nie mam na to terminu, zegar biologiczny raczej mi jeszcze nie tyka, więc w bliżej nieokreślonej przyszłości fajnie byłoby mieć coś małego i oślinionego, hihihi. Do dzieci jednak na razie podchodzę z rezerwą. Daniello80: Dzieci, dzieci. Ciężka sprawa, ale potem jest KUPA radości. Chciałbym mieć co najmniej trójeczkę. Żeby ich gwar było
słychać w całym mieszkaniu. Ich piskliwe głosiki wołałyby za mną „tato”, a ja dumny nosiłbym je na rękach albo na barana. Mimo że byłem z bliźniaczej ciąży, wychowałem się jako jedynak. Ojciec zostawił nas, zanim skończyłem rok, i odtąd byliśmy tylko we dwoje z mamą. W naszym domu zawsze było i nadal jest cicho. Żałuję, że nie mam rodzeństwa, ale chętnie to nadrobię, zostając ojcem. Przepraszam, że tak otwarcie ci o tym piszę, ale to dla mnie sprawa priorytetowa. Tak bardzo lubię dzieci, że nie wyobrażam sobie bez nich życia. Szarlotka: Przepraszam, że będę tutaj przynudzać, ale posiadanie dziecka to cholerna odpowiedzialność. Jeśli mnie nie będzie stać na dziecko, to nie pozwolę sobie na nie. Wydawać na świat szkraba, nie mając na jego utrzymanie, to w dzisiejszych czasach utrudniać mu życie na starcie! Większe mieszkanie, dobra praca, mążojciec (kolejność dowolna) to podstawa, żebym zdecydowała się na dziecko. Wiedziałam, że w kwestii dzieci nasze poglądy znacznie się różniły. Daniel chciał ich mieć gromadkę i było mu wszystko jedno, za co je utrzyma, ja natomiast chciałam mieć jedno, i to dopiero wtedy, gdy będzie mnie stać, by zapewnić mu godne życie. Odsunęłam jednak na razie ten problem. Uznałam, że można się jeszcze dogadać. Uderzyła mnie jednak jego niefrasobliwość. W tej chwili mieszkał z matką i miał niezbyt dobrze płatną pracę, a mimo to myślał o trójce dzieci. I co? Zamieszkałby z nimi u mamy? Cóż, każdy może marzyć, a rzeczywistość i tak weryfikuje nasze wspaniałe plany. *** Choć spotykaliśmy się już prawie cztery miesiące, to jednak Daniel zachowywał się wobec mnie, oględnie mówiąc, dość powściągliwie. To znaczy odważył się złapać mnie za rękę, pocałować przelotem i tyle… Nie przytulaliśmy się, nie kochaliśmy. On chyba też czuł się z tym nieswojo, bo któregoś dnia napisał: Daniello80: W kontaktach damsko-męskich jestem trochę dziki. Kiedy siedzę obok ciebie, chciałbym nie tylko złapać cię za rękę, ale
też położyć głowę na twoim ramieniu, pocałować cię, wziąć w ramiona, ale... No właśnie, mam jakąś wewnętrzną barierę. Stąd między innymi zrodził mi się w głowie pomysł wspólnego wyjazdu. Gdy nie będziemy w biegu, nie będziemy zmotoryzowani i nie będziemy mieć tysiąca problemów, to pewnie wreszcie się wyluzuję. Po spędzonym z tobą wieczorze siedzę w domu i wkurzam się na siebie, że mogłem cię chociaż namiętnie pocałować na do widzenia, ale się nie odważyłem. Wiem jedno – nic straconego, bo jak już się odważę, to nie skończę... Szarlotka: Trzymam za słowo. Aż tak bardzo mi się nie spieszy, ale może rzeczywiście udałoby się nam „posunąć akcję do przodu” na wspólnym wyjeździe. Mam sporo urlopu, ale brak mi w tej chwili pomysłu. Może zaproponujesz jakiś termin i spróbujemy się gdzieś wybrać. Ze względu na specyfikę pracy w miesięczniku będę musiała dostosować urlop do zgrywania gazety i oddania jej do drukarni, ale to już najmniejszy problem. Daniel zaproponował wkrótce wspólny wyjazd nad jezioro. Mieliśmy dużo pływać, spacerować, rozmawiać i po prostu poznać się bliżej. Dla mnie ten wyjazd też oznaczał zacieśnienie kontaktów. Dotąd przecież wpadał do mnie do domu po południu i wieczorem wracał do siebie. Nigdy nie został na noc ani tym bardziej na weekend. Tłumaczył mi, że nie chce niepokoić swojej matki. Podobno od czasu kiedy odszedł ojciec, wciąż bała się samotności. Nie bardzo sobie wyobrażałam, żeby taka sytuacja trwała wiecznie, ale na razie nie był to główny problem. Wspólny wyjazd mógł oznaczać, że wreszcie będziemy się całować, przytulać i… może coś więcej. Tego właśnie chciałam spróbować. Stanęło na wynajęciu domku letniskowego nad jeziorem w ośrodku wczasowym zaszytym w leśnej głuszy. Po wielu ciężkich tygodniach w pracy uznałam to za świetny pomysł. Domek, jezioro, przyroda i my we dwoje. Okoliczności wydawały się idealne do bliższego poznania się. Rano w dniu wyjazdu czułam dreszcz emocji. Taka wyprawa, wspólne wakacje, ja z Danielem. Droga upłynęła nam na rozmowach, humory dopisywały. Miny trochę nam zrzedły na miejscu. Ośrodek wczasowy dobrze pamiętał czasy Peerelu. Domki z dykty, stołówka i
sala dansingowa w jednym, świetlica z telewizorem i stołem do pingponga. Na szczęście wszędzie, jak okiem sięgnąć, rosły pachnące sosny i świerki, jezioro było za siatką ogrodzeniową, a w domku czekała wykrochmalona pościel. Warunki były akceptowalne. Mieliśmy domek tylko dla siebie, wykupione trzy posiłki dziennie i rower wodny do wyłącznej dyspozycji. Zapowiadał się naprawdę fajny wypoczynek. Uważałam, że podczas tego pobytu powinniśmy z Danielem skonsumować nasz związek. Spotykaliśmy się przecież już kilkanaście tygodni i nadal ograniczaliśmy się do niewinnych pocałunków i trzymania za rękę. Fakt, nie lubiłam mężczyzn, którzy rzucają się na kobietę na pierwszej randce i wciąż tylko namawiają na seks, ale tak „bez niczego” przez cztery miesiące? Umówmy się − to trochę długo. Rozumiem hasło „nie spieszmy się”, ale ja wreszcie chciałam się „pospieszyć”. To powściągliwe zachowanie Daniela tłumaczyłam brakiem większego doświadczenia z kobietami i pewnie jakimiś w związku z tym kompleksami. Nie miałam ochoty odgrywać wielkiej i doświadczonej nauczycielki wychowania seksualnego, z drugiej strony uważałam, że od czegoś trzeba zacząć. Daniel był przeuroczy, błyskotliwy podczas rozmowy i taki rozbrajający w swoich drobnych przypadłościach. Jeśli mielibyśmy coś tworzyć na poważnie, to na pewno nie byłoby to białe małżeństwo. Postanowiłam przełamać swoją kobiecą dumę (w końcu to ja byłam zawsze pożądana i zdobywana) i spróbować z Danielem rozkoszy w alkowie na własne życzenie. W domku na szczęście mieliśmy dość duże dwuosobowe łóżko, wygodny materac, a obok sypialni − łazienkę. Będzie dobrze, ta myśl towarzyszyła mi pierwszego dnia pobytu. Wieczorem byliśmy jednak zmęczeni po podróży i położyliśmy się grzecznie spać. Drugiego dnia sporo spacerowaliśmy. Pogoda była kiepska, więc się nie kąpaliśmy, ale chętnie pochodziliśmy sobie dookoła jeziora. − Może wreszcie tutaj schudnę. − Daniel ochoczo reagował na każdą propozycję ruchu na świeżym powietrzu. Podczas tego długiego spaceru dopytywałam się troskliwie, czy wszystko w porządku, ale Daniel nie narzekał. Ja po prostu nie wiedziałam, czy przy takim utykaniu intensywny spacer nie jest zbyt obciążający. Zapewniał mnie, że nie. Jednak wieczorem okazało się, że jest padnięty. Choć nie chciał się od razu przyznać, to dłuższe
spacery mocno go męczyły. Tego wieczoru ledwie przyłożył głowę do poduszki, a już usnął skonany. Swoją drogą zastanawiałam się, jak ma zamiar schudnąć, skoro po takim dreptaniu jest ledwie żywy. Może nadrobi pływaniem, myślałam, zasypiając. Trzeciego wieczoru do późna oglądaliśmy film w nocnym kinie w świetlicy. Wprawdzie moglibyśmy w tym czasie przytulać się w domku, ale jakoś nie było chętnego, by mnie do tego łóżka zaciągnął. Zasnęłam nieco zirytowana, a już na pewno rozczarowana. Jedwabna nocna koszulka kupiona na tę okazję na razie tylko zwiewnie na mnie powiewała. Nie było okazji, by powiewała na krześle zrzucona w namiętnym szale dwojga napalonych ciał… Czwartego dnia Daniel ograniczył się do pocałunków i delikatnego dotyku przed snem. − Nigdzie nam się nie spieszy. − Udawałam, że wcale mnie nie denerwuje taka powściągliwość z jego strony i że do takiego braku zainteresowania seksem ze strony mężczyzny po prostu jestem przyzwyczajona! Piątego dnia postanowiłam „posunąć akcję” o krok dalej. Po wstępnych pocałunkach zaczęłam zdejmować swoją jedwabną koszulkę. Daniel wpatrywał się w moje ciało jak zauroczony. Najpierw opadło prawe ramiączko, odsłaniając pierś. Potem wzięłam dłoń Daniela i jego palcem wskazującym zaczęłam wodzić po moim ramieniu. Wtedy powoli opadło drugie ramiączko, odsłaniając cały biust. Ręka Daniela zawisła na moment w powietrzu, by już po chwili palec wskazujący przejechał delikatnie po moim sutku. Usłyszałam westchnienie. Przez sekundę pomyślałam, że to jęk zachwytu nad moim ciałem wyrwał się z jego ust. Było to jednak stęknięcie… kończące ten wieczór! ! ! − Mam drobne problemy techniczne. − Daniel speszony usiadł na łóżku i naciągnął kołdrę na wilgotne spodnie od piżamy. − Mamy czas − powtórzyłam jak mantrę, chociaż byłam wściekła i rozczarowana tym, co się przed chwilą stało. To nawet nie był przedwczesny wytrysk! Chłopak kompletnie nie panował nad swoim sprzętem… Niestety te „drobne problemy techniczne” ostudziły moje seksualne zapędy na kilka dni. Co się odwlecze, to nie uciecze, przekonywałam się naiwnie.
Następnego dnia, kiedy leżeliśmy na kocu nad jeziorem, Daniel opowiedział mi historię swojej „nieszczęśliwej miłości, która na lata odstręczyła go od kobiet”. − Kochałem długo, ale była to miłość niespełniona − wyznał. − Ona była naszą sąsiadką. Miała troje dzieci i męża, który ciągle ją bił. Często uciekała przed nim z maluchami do nas. Moja mama zawsze chętnie jej pomagała. Kiedy było trzeba, opiekowała się jej dziećmi. Przez lata wyżalała się mojej mamie, z czasem zaczęła się żalić także mnie. Była ode mnie dużo starsza i baaardzo ładna. Nie przeszkadzało mi, że czasami miała posiniaczoną buzię. Dla mnie zawsze była piękna. Często zdarzało się, że ze strachu przed mężem zostawała u nas na noc. Czasami sypiała w pokoju z dziećmi, a czasami… rozmawiała ze mną długo w kuchni. Wciąż powtarzała, że „lepiej byłoby dla wszystkich, żebym umarła”. Nawet nie wiem, kiedy po raz pierwszy ją pocałowałem. Pamiętam, że chciałem ją jakoś przekonać, że jest wiele warta, piękna i mądra. Nie sprzeciwiała się moim zalotom. Zakochałem się. Wielokrotnie wyznawałem jej miłość, zapewniałem, że kiedyś razem uciekniemy, że adoptuję jej dzieci. Wybudujemy domek gdzieś pod lasem i będziemy szczęśliwi. Wierzyłem, że i ona mnie kocha. Byłem nawet gotów zabić jej męża, gdyby nadarzyła się okazja. Po jednej z awantur złożyła pozew o separację. Mama pozwoliła jej u nas zamieszkać na jakiś czas. Wtedy miałem ją tylko dla siebie. Mogłem wciąż na nią patrzeć, słuchać, dotykać jej dłoni. Wreszcie kiedyś odważyłem się przyjść do jej pokoju, gdy dzieci nie było w domu. Była chyba wstawiona, bo na szafce stała prawie pusta butelka po winie. Nie interesowało mnie to. Utyskiwała na swój los, na przyszłość, więc jak zwykle zacząłem ją całować po rękach i po twarzy. Tak ją zawsze pocieszałem. Dotąd tylko na tyle mi pozwalała. Wreszcie zdobyłem się na odwagę, by się z nią kochać. Myślałem, że po tych wszystkich rozmowach i czułościach nie odrzuci mnie. Będzie ze mną… już na zawsze. Wtedy mnie wyśmiała. Pamiętam, jak stałem przed nią z opuszczonymi spodniami, a ona krzyczała na mnie. Śmiała się z mojej naiwności, wyszydzała moją miłość, męskość, kalectwo. W kółko powtarzała, że jestem upośledzonym gówniarzem i nigdy nie będę prawdziwym mężczyzną. Kilka dni później wróciła do męża. Wielokrotnie potem słyszałem awantury, ale ona do nas już nigdy więcej nie przyszła z
dziećmi. Może chroniła się u innych sąsiadów, a może nie. Na ulicy odpowiadała mi tylko chłodno „dzień dobry”. − Odtąd nie miałeś żadnej kobiety? − spytałam wprost. − Nie. − Pokiwał smutno głową. − Kiedy więc pisałeś mi, że nie masz doświadczenia, to miałeś na myśli, że nie masz go w ogóle? Zero? A nie, że masz go mało, czy tak? − Powoli docierała do mnie prawda. − Tak. Jestem prawiczkiem. Myślałem, że zrozumiałaś i że ci to nie przeszkadza. − Miał cichy i smutny głos. − Eee… właściwie to nie przeszkadza − przyznałam, choć nie było to do końca zgodne z prawdą. − To nie problem − znów skłamałam. − Jakoś to będzie, nie przejmuj się. − Poklepałam go po ramieniu. Tej nocy nie mogłam zasnąć. Zastanawiałam się, co dalej. Teraz już wiedziałam, dlaczego Daniel był taki nieśmiały, wiedziałam o jego kompleksach i trudnej seksualnej przeszłości. Tylko co dalej? Czy warto było w to brnąć? Dotąd nie mogłam zrozumieć, w czym tkwił problem, a teraz już wiedziałam. Pojechałam na wakacje z prawiczkiem. Ot i cały ambaras. Jednak oprócz tego było fajnie. Dobrze się bawiłam, miło spędzałam czas. Uznałam, że czas pokaże, co dalej. Nadal miałam problemy z aktywizacją Daniela. Okazało się, że ani spacery, ani pływanie na dłuższą metę nie wchodziły w grę. On wprawdzie zapewniał, że świetnie da sobie radę, ale męczył się szybko przy każdym wysiłku. Daniel czuł, że trochę nawalił podczas ostatniego spotkania w łóżku, i pewnie dlatego nie naciskał na powtórkę z przytulanek. Przez kolejne dni chodziliśmy grzecznie spać o dwudziestej trzeciej i wstawaliśmy o ósmej. W wysypianiu się „za wszystkie czasy” osiągnęliśmy mistrzostwo. Czas jednak nieubłaganie płynął i trzeba było działać. Pomyślałam, że poprzednia szybka reakcja na moją nagość mogła być rzeczywiście tylko przypadkiem. W każdym razie warto było spróbować ponownie i niczego nie przesądzać. W sąsiednim ośrodku w weekend organizowano dyskotekę. Pomyślałam, że moglibyśmy tam pójść. Daniel nie był tym pomysłem zachwycony, ale też nie stawiał zdecydowanego oporu. Najpierw drink lub dwa dla mnie na odwagę, a dla niego sok, zacierałam ręce na samą myśl. Potem jakieś
tańce przytulańce i… powrót do domku w romantycznym uścisku, snułam wizje kolejnej próby naszego zbliżenia. Tego wieczoru echo niosło po jeziorze najnowszy letni przebój z dyskoteki. Przyszliśmy w samą porę. Tłum miejscowych wypełniał szczelnie parkiet. Dziewczyny z ostrym makijażem przytulały się do chłopców obejmujących je zachłannie w pasie. Niektórzy łypali na nas podejrzliwie. Miałam tylko nadzieję, że nikt nas nie zaczepi, bo to ja najpewniej bym się biła, a nie Daniel. W starciu z tymi „królami wiejskiej potańcówki” mój towarzysz stał na z góry przegranej pozycji. Nawet nie byłby w stanie uciec. Mimo obaw zdecydowałam się zamówić drinka przy barze. Rozmawialiśmy, przekrzykując łomot z głośników. Daniel gładził moją dłoń. Jak zwykle była drżąca, spocona i dlatego lekko nieprzyjemna w dotyku. Czy ja się kiedyś do tych wilgotnych rąk przyzwyczaję? – zastanawiałam się. Wreszcie z głośników popłynęła jakaś pościelówa. Wszystkie pary ruszyły na parkiet. − Chodź, zatańczymy − zaproponowałam. − Ale ja nie umiem tańczyć. Wiesz, z moim biodrem… Nigdy nie było okazji… − Daniel patrzył na mnie smutno. − Daj spokój, to proste. Zawsze musi być ten pierwszy raz. − Spojrzałam na niego dwuznacznie i uśmiechnęłam się. Jeszcze chwilę się wahał, ale wreszcie z oporami ruszył na parkiet. Właściwie było mi przykro, że jeszcze nigdy nie tańczył z żadną kobietą. Wystarczyło spróbować. Dlaczego dotąd mu się to nie udawało? Czyżby nie miał kompletnie doświadczenia w kontaktach z kobietami? Czy ta podstarzała sąsiadka to jedyna kobieta, z jaką miał do czynienia? Czy on żył dotychczas na jakiejś innej planecie, bez kobiet? – zastanawiałam się. Na parkiecie przytuliliśmy się do siebie mocno. Przywarłam biodrami do niego. Starałam się dzięki swoim ruchom nadać nam obojgu rytm zgodny z melodią. − Wystarczy, że dopasujesz się do mojego rytmu. Wczuj się. To nic trudnego – wyszeptałam, obejmując go mocniej. Szło nam nawet nieźle. Po prostu przysuwaliśmy wolno nogę do nogi w jednym kierunku. Szuraliśmy butami po parkiecie, a rytm nie miał najmniejszego znaczenia. Danielowi najwidoczniej wolne tańce się spodobały. Zresztą mocny uścisk i moje ocieranie się biodrami też chyba przypadły mu do gustu, bo wyczuwałam jego podniecenie…
Naprężona męskość z każdą minutą mocniej napierała na moje udo. Wtulona w jego ramiona uznałam to za urocze. Pożądał mnie. Nawet w tańcu. Delikatnie przesuwałam biodrami w prawo i w lewo. Pocałował mnie. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Po chwili już całowaliśmy się zapamiętale w rytmie kolejnej wolnej melodii. Jego ręce błądziły po moich plecach, palce dotykały karku, zatapiały się we włosach. − Jesteś taka piękna. Szaleję na twoim punkcie − wyszeptał. − Dobrze mi − wymruczałam. − Mógłbym cię schrupać. Mam na ciebie taką ochotę − wyznał ochrypłym głosem, a ja w duchu uśmiechnęłam się na myśl o tym, co miłego czeka mnie w domku po powrocie. Ile gorących pocałunków, ile przyjemnych ugryzień w kark, ile namiętnych dotyków dłoni na moich udach… W tle słyszałam kolejny romantyczny szlagier sprzed lat. Nasze ciała przesuwały się wolno po parkiecie w zwartym uścisku. Biodra coraz mocniej napierały na siebie, podobnie jak wargi, języki, dłonie. Nagle Daniel oderwał swoje usta od moich. Popatrzył mi głęboko w oczy. Wzrok miał zamglony, rozmarzony. Uśmiechnął się i westchnął. Odpowiedziałam mu uśmiechem, a wtedy on, patrząc na mnie, jęknął cichutko… − Przepraszam, ale jesteś taka podniecająca i… tak się o mnie ocierałaś… − Miał drżący głos, a ja próbowałam pojąć, za co przeprasza. Wreszcie skojarzyłam. Jego erekcja, moje biodra, jego naprężony członek… Ocieranie. Poczułam się zniesmaczona. Jakbym była na dyskotece w gimnazjum. Tylko że Daniel miał ponad trzydzieści lat i już dawno przestał być nastolatkiem. Nie wiedziałam, jak się zachować i co powiedzieć. Sytuacja była dla mnie kompletnie nowa i zaskakująca. Nawet w liceum żaden chłopak nie doznał przy mnie spełnienia… w spodniach. − Chyba ci mokro, co? − zapytałam bez sensu. − Chodźmy już do domu. − Zawstydzony spuścił głowę. Do ośrodka wracaliśmy w milczeniu. Nie potrafiłam beztrosko konwersować z facetem, który zasłaniał kurtką mokrą plamę na swym kroczu… Nie umiałam się w tej sytuacji zachować. Rozumiałam, że facetowi zdarza się przedwczesny wytrysk, że partner szybciej
kończy, ale tak na dyskotece… w spodnie… Już od dawna nie byłam nastolatką i zapomniałam, jak to jest. Tyle że nawet wtedy takie sytuacje mi się nie zdarzały. Kurde, w co ja się wpakowałam? – zastanawiałam się. Fakt, jadąc z Danielem na urlop, liczyłam na seks. Myślałam, że to będzie łatwa sprawa. Oboje wyluzowani, bez stresów, problemów w pracy. Dobrze będzie. Teraz jednak tak nie myślałam. Nie mam ochoty być nauczycielką seksu kompletnie niedoświadczonego trzydziestolatka, który nie potrafi powstrzymać się przed wytryskiem! – myślałam zdenerwowana. Czułam się fatalnie. Z marsowymi minami poszliśmy spać. Następnego dnia Daniel próbował nadrobić dyskotekową wpadkę. Przez cały dzień powtarzał, jaka jestem piękna, mądra, jak mnie pożąda. Mnie niestety robiło się nieprzyjemnie na samą myśl, że mielibyśmy znów próbować łóżkowych przyjemności. Nie było we mnie tyle empatii, bym za wszelką cenę pomogła Danielowi w seksualnej inicjacji. Wieczorem pytał się o mój nastrój, czy mam ochotę się przytulić. Wyłgałam się migreną. Pamięć o jego mokrych spodniach była zbyt świeża, bym ochoczo rzuciła się na niego i starała się wyluzować. Przez kolejne dni wymyślałam wymówki, żeby tylko nie doszło między nami do namiętności. Czułam niesmak. Jednak trudno mi się było pogodzić z myślą, że dotąd nie skonsumowaliśmy tego związku. Wciąż gryzłam się z myślą, że wyjazd, który zapowiadał się tak atrakcyjnie, zmierza ku katastrofie. Daniel któregoś dnia, gdy leżeliśmy na plaży, zebrał się na odwagę i opowiedział mi o swojej matce. Ojciec odszedł od nich jakieś pół roku po śmierci jego brata bliźniaka. Podobno nie był w stanie znieść tego psychicznie. W ten sposób zostawił swoją żonę z niepełnosprawnym dzieckiem. Daniel był mocno schorowany, wymagał rehabilitacji. Na szczęście jego matka była pielęgniarką. Umiała się nim zająć. Zaczęła robić dodatkowe kursy i szkolenia: dla masażystów, dla rehabilitantów. Ćwiczyła z nim codziennie, a efektem jej poświęcenia i pracy jest on sam. − Mogę chodzić. To zawdzięczam mamie − wyznał smutno. Podziwiałam kobietę, o której opowiadał z taką pasją i miłością. Sama z małym i chorym dzieckiem. Nie poddała się. Poświęciła się dla niego. Sprawiła, że stał się pełnosprawnym człowiekiem. No może prawie pełnosprawnym, ale jednak…
Po „dyskotekowej przygodzie” znów nastały między nami braterskie dni pełne rozmów, czytania książek i spacerów po plaży. Nie mieściło mi się w głowie, jak taki inteligentny i błyskotliwy facet ma problemy ze sobą i z seksem. Kompletnie nie wiedziałam, jak mu pomóc. Ba, ja nawet nie wiedziałam, czy chcę mu pomóc! Daniel wprawdzie był trochę nieporadny, miał czasami dość oryginalne poglądy na życie, ale ogólnie był interesującym facetem. Próbowałam rozmawiać z nim o jego „trudnościach”, ale jemu ciężko było się otworzyć. O wiele lepiej szły mu wynurzenia w e-mailach niż twarzą w twarz. − Może się zbyt denerwujesz albo masz jakieś wygórowane oczekiwania wobec siebie? A może powinieneś trochę potrenować? − dopytywałam się. − Potrenować? − zdziwił się. − No wiesz. Samemu... Masturbując się... Jest wiele, że tak powiem, manualnych ćwiczeń, dzięki którym mężczyzna może łatwiej zapanować nad wytryskiem. Są różne metody. Czytałam kiedyś o tym. Warto spróbować, bo może to tylko kwestia wprawy, wiesz… − Zawiesiłam głos. − Liczyłem, że ty mi „jakoś” pomożesz − wyznał. − Masz doświadczenie, wiedzę. Zresztą jak tak dalej pójdzie, to kobietą mojego życia zostanie moja własna matka… − Ale ja nie sprawię, żebyś mógł trzymać swoje orgazmy na wodzy. Nie mam aż takich możliwości czy doświadczenia. Trudno nam będzie coś z tym zrobić, jeśli ty sam nad tym nie popracujesz, a to wymaga czasu… − Ponownie zawiesiłam głos. − Przecież mogłabyś coś zrobić. − Ale co? – Nie do końca rozumiałam. − No nie wiem. Coś. Tyle pisałaś o seksie. Na pewno umiesz. − Spojrzał na mnie smutno. − Są rzeczy, do których należy dojść samemu − stwierdziłam. − Mogłabyś mi pokazać to wszystko, o czym pisałaś. Te wszystkie pozycje w łóżku, które tak polecałaś. Nauczyłbym się ich. − Był dziwnie ochoczy. − Stworzyłabyś sobie kochanka doskonałego. Kochałbym się z tobą tak, jak byś tylko chciała − argumentował. − Ale do tego trzeba sporo czasu, doświadczenia, wiedzy. − Nie podzielałam jego entuzjazmu. − To ja się będę bardziej starał. Dla ciebie.
− Ważne, byś chciał to zrobić dla siebie − ucięłam tę rozmowę, bo miałam wrażenie, że zmierza donikąd. Dalszy pobyt niby upływał nam w miłej atmosferze, ale niestety była to tylko fasada. Jeśli wcześniej łudziłam się, że coś z tego naszego wyjazdu będzie, teraz już rozumiałam, że to była kompletna porażka. Nie umiałam sprawić, by chłopak nie wytryskiwał w minutę. A nawet jeślibym umiała… Powoli zaczęłam zastanawiać się nad sensem bycia z nim. Daniel miał sporą nadwagę. To sprawiało, że często był niemrawy, niezręczny, spocony, a po kwadransie także zmęczony. Być może stąd brały się też jego problemy. Wprawdzie wciąż opowiadał o tym, że chciałby schudnąć, ale nic z tym nie robił. Na stołówce zawsze brał dokładkę zupy, jadł kilka kromek chleba na śniadanie i nie żałował sobie ani tłuszczu, ani cukru, ani ziemniaków. Kiedy z nim o tym rozmawiałam, wciąż tylko powtarzał, że musi się „wreszcie” za siebie wziąć. Nie podawał jednak żadnego konkretnego terminu. Poza tym nadwaga kompletnie nie pomagała w trudnościach seksualnych. W ogóle otyłość źle wpływa na męskie możliwości w alkowie. A właściwie, jak by ten nasz seks miał wyglądać? – zaczęłam się nad tym zastanawiać. Czy ja tak naprawdę tego chcę? Nie czuję do niego ani wielkiej miłości, ani pożądania. To, że dobrze mi się z nim rozmawia, to za mało, by wskrzesić w moim sercu głębsze uczucia. To prawda, że facet jest inteligentny i oczytany, ale czy to wystarczy, by tworzyć coś we dwoje? Czy przypadkiem nie chcę sobie na siłę udowodnić, że mogłabym być szczęśliwa z nim, gdybym się bardziej postarała? Zadziwiało mnie, w jaki sposób Daniel chciał utrzymać rodzinę oraz dom z bardzo marnej pensji i przy braku jakichkolwiek oszczędności. Jak chciał schudnąć bez wysiłku? Jak chciał mieć dziewczynę, a potem żonę, skoro nie był w stanie zostawić swojej matki na dłużej niż kilka dni? Może on po prostu jest dużym dzieckiem? Marzycielem, który nie jest w stanie realnie spojrzeć na świat. Może przy nadopiekuńczej matce nigdy nie dorósł? Snuje tylko te swoje wielkie marzenia o tym, jak kiedyś będzie dorosły… Powoli zaczęłam dochodzić do wniosku, że jednak kompletnie do siebie nie pasujemy. To wszystko zaczęło mnie przerastać. Nawet nie chodziło o problemy z biodrami czy inwalidztwo. To byłam w stanie w pełni zaakceptować. Denerwowała mnie jego naiwna, wręcz dziecięca wizja świata i przyszłości we dwoje.
Do końca urlopu zostało niewiele czasu. Postanowiłam poważnie z nim porozmawiać zaraz po naszym powrocie. O wszystkim przesądził przedostatni dzień naszego pobytu. Tego ranka wypożyczyliśmy rowery i wybraliśmy się na przejażdżkę. Daniel koniecznie chciał mi udowodnić, że świetnie jeździ. Próbowałam mu wytłumaczyć, że nie musi mi nic udowadniać. Wiedział, że uwielbiam jeździć na rowerze i robię dalekie wyprawy, więc postanowił mi pokazać, że i on da radę. Nie powinnam mu wtedy na to pozwolić. Równym tempem jechaliśmy zaledwie około dwóch kilometrów. Potem Daniel zaczął zwalniać. − Może już wrócimy? – zaproponowałam, gdy przejechaliśmy pięć kilometrów. − Nie, jest świetnie. Muszę tylko wyczuć te przerzutki. W moim poprzednim rowerze nie było ich aż tyle – sapał, zaciskając dłonie na kierownicy. − Jak chcesz, możesz ich wszystkich używać, ale ja zwykle po prostu staję na pedały i jadę do przodu. Używam może trzech. Reszta to para w łydkach. − Zaśmiałam się i spojrzałam na Daniela. Z wysiłku był czerwony jak burak. Wtedy zrozumiałam, że czas najwyższy wracać. Tego dnia przejechaliśmy około dwunastu kilometrów. Do pracy miałam w tę i z powrotem jakieś szesnaście. Codziennie jeździłam do pracy na rowerze. Dla mnie te dwanaście kilometrów to była bułka z masłem. Dla Daniela – ogromny wysiłek. Pokazywał mi pęcherze na dłoniach. Zresztą podobno wszędzie się poobcierał. Kiedy poszedł pod prysznic „lizać swoje rany”, miałam pewność, że to absolutnie nie jest facet dla mnie. I wtedy usłyszałam, jak mnie woła z łazienki: − Mogłabyś przynieść mi ręcznik! Zostawiłem wczoraj na oparciu krzesła! − Już podaję! − odkrzyknęłam. Po chwili zapukałam do drzwi łazienki. Daniel otworzył mi z uśmiechem na ustach. Wyciągnął rękę po ręcznik. Był nagi i… cały biały. Drobinki jakiegoś proszku oblepiały jego uda i niewielkie klejnoty. Wyglądało to… obrzydliwie. − Co ci się stało? − zapytałam. − Obsypałeś sobie siusiaka mąką pod tym prysznicem? − próbowałam zażartować. − Zasypałem talkiem. Mam straszne obtarcia od tego roweru. O tu i tu… − Wziął swoją zwiotczałą męskość w rękę i zaczął
pokazywać. − Przez tą nadwagę wciąż się gdzieś obcieram, zwykle na udach albo przy jądrach. Mama mi zasypuje to talkiem. Mówi, że najlepiej działa. Dobrze wysusza. Teraz sam sobie zasypałem, ale nie tak dokładnie jak ona… − Mama zasypuje ci fiutka talkiem? − Byłam tak zszokowana, że ledwie mogłam wydusić z siebie to pytanie. − Czasami… − Patrzył smutno na swoje przyrodzenie i kompletnie nie rozumiał, czemu się dziwię. Miał taką minę, jakby dla niego było oczywiste, że matka wykonuje tę czynność swojemu trzydziestoletniemu synowi! − To chore, wiesz – stwierdziłam i wyszłam. Miałam ochotę krzyczeć. Gdzie ja miałam oczy? Ten facet był nieźle pokręcony. Miał problemy z wytryskiem, a obtartego penisa pielęgnowała mu matka! Wyszłam z domku i poszłam nad jezioro. Zaczęłam spacerować wzdłuż plaży. To wszystko nie mieściło mi się w głowie. Przecież poznałam normalnego faceta, inteligentnego, z poczuciem humoru. Czy wystarczyło z nim pojechać na wakacje, żeby się przekonać, że kompletnie do siebie nie pasujemy? Absolutnie nie akceptowałam tego, że jego matka dotyka go w tak intymnych miejscach. Nie byłam w stanie zrozumieć, dlaczego on − trzydziestoletni facet − jej na to pozwala! − Kocham cię i będę kochał już zawsze − Daniel wyznał mi miłość, kiedy wróciłam do domku. − Będę cię szanował, ufał, będę ci wierny. Będziemy mieli tyle dzieci, ile zechcesz. I wspaniałą rodzinę, o jakiej zawsze marzyłem. − Próbował mnie przytulić. Uśmiechnęłam się smutno. Jego naiwność była dla mnie niezrozumiała. Nie był w stanie kochać się z kobietą, a mówił o zakładaniu rodziny, dzieciach. Wciąż marzył o wspaniałej przyszłości we dwoje. Ja niestety marzyłam już tylko o tym, by ten wyjazd dobiegł końca. Daniel przez resztę wieczoru próbował jeszcze ze mną rozmawiać o swoich życiowych planach. Potem nawet namawiał mnie, żebyśmy spróbowali się kochać. − Będę się pilnował − zapewniał. Nie miałam ochoty ani słuchać tych jego fantazji, ani tym bardziej próbować czegokolwiek.
− Jutro przed nami długa droga. Musimy się wyspać − skwitowałam, jakbyśmy dotąd się nie wysypiali… Było mi już wszystko jedno. Bylebym się tylko znalazła we własnym mieszkaniu. Sama. Dwa dni po powrocie napisałam do niego e-mail: Szarlotka: Sporo myślałam o naszym urlopie. O tym, co się zdarzyło, a tym bardziej o tym, do czego nie doszło... O różnicach w pojmowaniu świata i poglądach na wiele spraw. Po tym wyjeździe straciłam ducha walki i chęci na tworzenie czegoś na siłę. Nie chcę się zmuszać do czegokolwiek. Nie chcę być twoją nauczycielką seksu. Żyjemy w dwóch różnych światach i nie będziemy w stanie ich połączyć − co pokazał ten urlop. Proponuje zatem proste rozwiązanie: Wtorek, środa, czwartek − jak ci będzie pasowało − spotkajmy się o 17 i wymieńmy rzeczami, które należą do drugiej strony: ja mam twoją książkę, ty moje filmy... Rozstańmy się w przyjaźni, uznając, że do siebie nie pasujemy. Daniel niestety nie chciał zaakceptować naszego rozstania. Może po prostu nie zauważyłam, jak bardzo się zaangażował. Zaczął wysyłać mi błagalne e-maile, zasypywał skrzynkę pocztową wyznaniami miłosnymi, słał kilkanaście SMS-ów dziennie. Kompletnie nie był w stanie zrozumieć, że tak naprawdę ten związek skończył się, nim się na dobre zaczął. Jego nieskonsumowanie uważałam za fundamentalną przeszkodę w dalszym byciu razem. Zresztą z powodu tego typu problemów nawet unieważnia się ślub kościelny! Próbowałam mu to oględnie wytłumaczyć. On nie chciał tego zrozumieć. Wciąż tylko pisał o tym, jak będzie się starał, ćwiczył i trenował swoje wytryski… Było mi przykro. Wreszcie się wzięłam na sposób i przestałam odpisywać na jego e-maile. Na tydzień wyjęłam z komórki kartę. Podziałało. Jeszcze przez jakiś miesiąc dawał o sobie znać, ale coraz rzadziej. W ostatnim e-mailu napisał: Daniello80: Mam do ciebie żal, kochana. Obiecywałaś mi seksualne złote góry. Po tym wszystkim bardzo się na tobie zawiodłem. Nie żywię jednak urazy i nadal będę o tobie ciepło myślał. Jeśli jednak w ciągu tego roku zmienisz zdanie i postanowisz do mnie wrócić, to wszystko ci wybaczę. Pamiętaj, razem moglibyśmy stworzyć naprawdę kochającą się rodzinę.
I tę wiadomość pozostawiłam bez odpowiedzi. Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: niewinny inteligent Jak to się stało, że się wpakowałam w tę znajomość? Przecież obiecywałam sobie solennie na początku randkowania − żadnych maminsynków, świrów i innych typów z problemami. Kiedy zastanawiam się nad tą znajomością, za każdym razem dochodzę do jednego wniosku − byłam ślepa. Przecież on od początku dawał mi sygnały, że seks dla niego to jakaś odległa galaktyka, do której jeszcze nie doleciał. Może te komunikaty do mnie nie docierały? A może nie mieściło mi się w głowie, że trzydziestoletni mężczyzna po studiach, informatyk, z prawem jazdy i znajomością języków obcych będzie kompletnie zielony w łóżkowych sprawach. A ja mu pisałam o pozycjach, kobiecych przyjemnościach w alkowie i w ogóle o tym, jak fajnie jest się kochać. Tylko że to były porady pisane do kobiecego poradnika, a nie dla inteligentnego prawiczka, któremu mama zasypuje pudrem otarcia na jądrach! No właśnie − jak pomóc męskiemu wydaniu dziewicy z przedwczesnym wytryskiem, którego rakieta startuje, nim ktoś w ogóle odpali silniki? Do dzisiaj uważam, że najlepszy byłby w tym przypadku seksuolog. Męski organ i jego funkcjonowanie to delikatna materia i tu trzeba specjalisty, a nie domorosłej redaktorki od spraw sercowych. Uznałam, że świata nie zbawię. Problem stałby się poważniejszy, gdybym się zakochała. Wtedy uważałabym, że takie sprawy należałoby rozwiązać wspólnie. Na szczęście strzała Erosa ominęła mnie szerokim łukiem i moje serce pozostało niewzruszone na problemy Daniela z umieszczeniem nasienia w jakimś innym miejscu niż jego własne spodnie… Jego problem nie tkwił nawet w dziewictwie, tylko w zaburzeniach wytrysku. A tu niestety nie widziałam dla siebie pola do popisu. Doszłam do wniosku, że dwoje ludzi może być kompletnie niedopasowanych seksualnie. Mają różne temperamenty, a co za tym idzie − potrzeby i doświadczenia. Zwykle potrafią znaleźć kompromis. Czasami jednak różnice seksualne są tak duże, że trudności nie da się pokonać. Seks jest jedną z części składowych związku. Ba, jest jego barometrem. Po tym, jak często lub w jaki sposób para uprawia seks,
można wywnioskować, jakie relacje ich łączą. Szczególnie te na poziomie emocjonalnym. Wcale nie obowiązuje tutaj zasada: więcej seksu to więcej miłości! Więcej jest wtedy tylko pożądania. Warto w związku znaleźć równowagę pomiędzy strefą intymną a sferą emocjonalną, życiową. Każda para ten balans będzie miała usytuowany inaczej. Nie jest powiedziane, że związek tych, którzy kochają się trzy razy w tygodniu, jest lepszy od związku pary, która spotyka się w alkowie raz w miesiącu! Seks to układ między dwojgiem ludzi − indywidualny pakt z bardzo intymnymi szczegółami. Na jego treść ma wpływ wiele czynników. Najważniejsze jednak jest to, by ten układ odpowiadał i zaspokajał w pełni potrzeby obojga partnerów. By taki stan wypracować, potrzeba niekiedy lat. Wtedy mówimy o docieraniu się w związku. Nim para znajdzie swoje ulubione pozycje, pozna wyjątkowe zachcianki i je zaspokoi, może upłynąć wiele czasu. Tylko we dwoje, i to za obopólnym zaangażowaniem, parę może połączyć wyjątkowa namiętność, która będzie dodawać energii związkowi. Seks nie jest jego sednem, za to na pewno go uskrzydla! Jeśli jednak z jakiegoś powodu już na początku tworzenia wspólnoty zbliżenia okazują się problemem (lub w ogóle do nich nie dochodzi), to warto się nad taką relacją zastanowić. Czy jest szansa na poprawę tego stanu? Czy mogę coś z tym zrobić? Czy chcę nad tym pracować? Dopiero szczera rozmowa, najpierw z samym sobą, a potem z partnerem, da nam odpowiedź. Czy takim problemom chcę stawić czoło, czy może mnie one przerastają? A może chcę po prostu poszukać w internecie kogoś innego? Często już sama rozmowa z partnerem bywa krępująca. Bo jak tu zgrabnie nazwać intymne części ciała? Mimo to warto próbować − otwarta rozmowa o problemach w alkowie to już połowa sukcesu. Druga połowa to niejednokrotnie ciężka praca. Tak, tak, praca! Bo seks bardzo często nie udaje się ot tak sobie. Zwykle wiąże się z różnymi próbami lub długimi poszukiwaniami. Mogą one być zwieńczone sukcesem lub okupione stresem i ciągłą porażką. Jeśli napotkane problemy w alkowie są dla nas zbyt trudne, to może warto sobie odpuścić? Szczególnie gdy pojawiają się już na początku znajomości. W przypadku randek w sieci sprawa jest o tyle łatwa, że dość szybko można zakończyć znajomość i poszukać kolejnej. Nie zbawimy całego świata, nie naprawimy każdego
napotkanego na naszej drodze mężczyzny. Jeśli chcemy stworzyć satysfakcjonujący nas związek, to poszukajmy odpowiedniego kandydata na miarę swoich pragnień, także tych seksualnych. Warto znaleźć kogoś, kto będzie w stanie zaspokoić nasze potrzeby. Warto pamiętać, że internet w swej istocie bywa często egoistyczny i nastawiony na konsumpcję. Jeśli będziemy na portalu randkowym altruistami, to możemy skończyć w ramionach pierwszego lepszego mężczyzny, który wyzna nam miłość. A tu przecież nie chodzi o to, by być z pierwszym lepszym, ale z tym, który będzie nam odpowiadał zarówno w sferze emocjonalnej, mentalnej i intelektualnej, jak i seksualnie oraz fizycznie. Tych kryteriów każdy ma przecież kilka. I tylko ich rzetelne zaspokojenie sprawi, że osoba, którą poznamy przez internet, stanie się miłością naszego życia. Warto zebrać się na odwagę, by przyznać się przed samym sobą do odrobiny egoizmu i znaleźć w sobie tyle siły i wiary, by szukać miłości aż do skutku. Efekty tych poszukiwań nie powinny nas rozczarowywać, tylko w pełni satysfakcjonować! Historia mrożąca krew w moich żyłach Pan Prąd: Witaj! Ty pewnie sobie właśnie gdzieś pedałujesz, a ja leżę tutaj po operacji przegrody nosowej. Szpital to dziwne miejsce... Szedłem szerokim korytarzem. Kamienna posadzka, seledynowe lamperie, wielkie drzwi pomalowane na biało farbą olejną, a szeroki pas od klamki w dół na brązowo. Czytałem napisy wiszące na drzwiach, które mijałem: „kuchnia”, „pralnia”, „sterylizacja”, „izba przyjęć”... Przed sterylizacją siedziało dwóch młodych chłopaków... Biedaki. Okropność, żeby w tym wieku pozbawiać ich... brrrrr! Ruszyłem dalej, nie oglądając się nawet. Jak przeszedłem już izbę przyjęć i przebieralnię, to trafiłem na oddział. Zameldowałem się przed dyżurką pielęgniarek. Było ich tam z pięć i wcale nie wyglądały tak jak na filmach : ( Z tego, co dobiegło do moich uszu, wywnioskowałem, że rozwiązywały skomplikowane zadanie matematyczne, coś w stylu: jak przywiązać jedenastu Indian do dziesięciu pali. Usłyszałem wyrwane z kontekstu: − To jak ktoś jeszcze przyjdzie, to położymy go na korytarzu. O jasna cholera, nieźle! Zastanawiałem się, czy tym kimś będę właśnie ja. Potem panie pielęgniarki jeszcze raz, komisyjnie, policzyły łóżka i pacjentów.
Ponowne liczenie pomogło − okazało się, że na szczęście to łóżek jest więcej : ) Jednak ta istotna zmiana nie ułatwiła im rozwiązania zadania. Wzięły kolorowe flamastry, tablicę, rozrysowały łóżka i w końcu się jakoś uporały. Dostałem swoje łóżko : )Na sali, zaraz na przywitanie „zaserwowano” mi taką scenkę: Facetowi leżącemu pod oknem skończyła się kroplówka, więc wstał, zdjął pustą butelkę z wieszaka, wziął pod pachę i poszedł do pielęgniarek po nową. Po pewnym czasie wrócił z pełną i się do niej podłączył. Po paru chwilach jego sąsiad z łóżka obok − dobrze zbudowany łysy mężczyzna − zaczął krzyczeć na całe gardło: − Panie, co pan robisz? ! Powietrze sobie pan w żyły ładujesz! ! ! − A bo ja chciałem przeczytać, co to za lekarstwo − odpowiedział tamten. Patrzę na faceta, a on stoi przed wieszakiem i trzyma butelkę do kroplówki w rękach. Trzyma ją odwrotnie, niż przewiduje instrukcja. I tu wyjaśnienie − etykietki na kroplówkach są przyklejane tak, jak na innych butelkach. Kiedy się butelkę powiesi, to etykietka jest do góry nogami. A że literki się wtedy niewygodnie czyta, to ten spod okna odwrócił butelkę. W efekcie wężyk do kroplówki nie był zanurzony w cieczy i zasysał powietrze. − Zakręć pan tą kroplówkę natychmiast! − wydzierał się dalej łysy. − I biegiem do pielęgniarek, bo się pan załatwisz na amen! No to ten spod okna zakręcił zaworek, butelkę pod pachę i biegiem do pielęgniarek. Na korytarzu natknął się na jakąś inną przedstawicielkę służby zdrowia, od której odebrał niezły opiernicz, że biega z kroplówką po korytarzu… No i że może kogoś tą kroplówką uszkodzić! Oj, różne tu się historie dzieją... Idę wymienić sobie kroplówkę : ) Maciek Typ: niedoskonały podglądacz Imię: Norbert Pseudo: Warrior2000 Kilka słów o mnie: Nie będę o sobie dużo pisał − można oblukać fotki i mieć pojęcie. Aktualny stan: wolny i szukam miłości Miejsce zamieszkania: Lubań (dolnośląskie) Wiek: 30
Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć Wzrost: 185 cm Kolor włosów: brunet Kolor oczu: piwne Znak zodiaku: Ryby Nauka: wykształcenie średnie Alkohol: lubię czasami wypić Papierosy: nie palę Zainteresowania: sport i kobiety Wizja partnerki: ładna, skromna i dobra W swoim profilu napisał niewiele. Lubił sport, kobiety i miał trzydzieści lat. Albo był oszczędny w słowach, albo… Warrior2000: Czejść! Mam na imie Norbert i jeste żołnieszem stacjonujoncym w Iraku. Szukam dziewczyny do pogadania i na dłórzyej tesz. Mi zostało jeszcze 7 miesiency kontraktu a potem wracam jak znajde fajnom babke. Chciałbym się orzenić i mieć dzieci. Tera jeste na wojnie ale wruce. A ty? „A ja nie jestem na wojnie, więc nie wrócę…”, chciałam odpisać w przypływie rozbawienia. Na pierwszy rzut oka było widać, że chłopak miał poważne problemy z ortografią. Jednak rozbroiła mnie jego szczerość i prostota. Pisze prosto z mostu, że szuka żony. Przynajmniej konkret, zaśmiałam się w duchu i mimo tych wszystkich rażących błędów postanowiłam mu odpisać. Szarlotka: Witaj, Norbercie! Piszesz do mnie z bardzo egzotycznego kraju. Nigdy w Iraku nie byłam, ale podejrzewam, że przypomina inne kraje arabskie, które odwiedzałam podczas podróży. Pewnie wszędzie jak okiem sięgnąć pustynie, ludzie twardzi, a życie bardzo ciężkie. Kiedyś byłam w kompletnie nieturystycznej wiosce beduińskiej w okolicach Synaju. Dookoła spalone słońcem krajobrazy, a przy oazie kilkadziesiąt skleconych naprędce domów. Zbudowano je z blachy falistej i wielbłądzich odchodów. Uwierzysz? Czy ty też masz takie widoki z okna? Warrior2000: Nie mogem o tym pisać, bo to tajemnica. Nie podajemy naszych pozycji cywilom. Nawet po widoku z okna morzna
potem byłoby nas znajść a to tajna misja jest. Nie napisałaś czy chcesz dzieci? Bo ja bardzo chce i jak ty nie chcesz to napisz mi prosze czy chcesz. Szarlotka: Przepraszam, tak tylko zapytałam o ten widok z okna. Co do dzieci, to tak, chcę mieć. Jest to zresztą zaznaczone w moim profilu randkowym! Wystarczy go przeczytać : -0 To, o czym chcesz ze mną pisać, żołnierzu, przez te miesiące rozłąki? Jaki masz stopień wojskowy? Czy to też jest tajemnica? Warrior2000: Mogę pisać o wsyztskim tylko nie o tajemnicach. Sory, bo ja dyslektyk jeste, ale mi to nie przeszkadza w pracy. Pisać chce z nuduf. Tu nie mamy durzo rozrywek, nie ma dziewczyn fajnych tesz. Mamy tu taki jeden dom jakby publiczny, ale przepustki do strefy cywilnej mamy rzatko. Opisz jak wyglądasz. I najlepiej ze szczegułami. Lubie kobiece ciało i ty tesz piekna pewnie jesteś. To napisz mi jaka. Poczytem se. I wyślij fotki do oblukania! Teraz już zrozumiałam, po co mu mój opis. Zresztą nie byłam w stanie znieść błędów, które popełniał. Wprawne oko polonistki cierpiało katusze, widząc te wszystkie literówki i ortografy. Nawet autokorekta w Wordzie nie wyrabiała przy takim nawale błędów. Poza tym poziom intelektualny tego faceta był poniżej krytyki. Można być dyslektykiem i dysortografem, ale jego konstrukcja zdań sprowadzała go do poziomu ucznia drugiej klasy podstawówki… A do tego amator burdeli śliniący się do tandetnych opisów kobiecego ciała. Czy oni im tam, na tej wojnie, pozwalają się łajdaczyć po domach publicznych? – przyszło mi do głowy. Postanowiłam mu napisać oględnie, że nie jestem zainteresowana związkiem na odległość. Po co ranić serce polskiego bohatera pomówieniami o niewielki iloraz inteligencji… Szarlotka: Po co ci mój opis? A tym bardziej ciała? Będziesz go czytał wieczorami, jak pogaszą światła w koszarach? Albo oglądał moje zdjęcia z kolegami? Niestety nie będę z tobą dalej korespondować, bo szukam chłopaka stacjonującego gdzieś bliżej Polski i Wrocławia, żołnierzu. Pozdrawiam.
Warrior2000: Nie odmawiaj mi. Ja wruce. Jeste z Lubania to mukbym po powrocie albo się przenieść do jednostki we Wrocławiu rzebysmy się widywali częściej. Opisz mi swoje ciało i daj foty. Szarlotka: Przykro mi. Do widzenia. Warrior2000: Nie podobam ci sie? Pszecierz wruce. Wtedy wszystko nadrobimy. Mogę meić dzieci i chce. Opisz siebie. Przez jedną jedyną sekundę myślałam, że ta znajomość będzie zabawna, ale niestety poziom inteligencji tego faceta był poniżej mojej normy. Poza tym żołnierz, który z nudów na przepustce odwiedza dom publiczny, to już kompletnie nie moja liga. Mimo kilku późniejszych zaczepek nie odpowiadałam. Wreszcie przestał pisać. Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: niedoskonały podglądacz Zdarza się, że w tak trudnej materii jak korespondencja elektroniczna nie każdy jest orłem. Przeszkadzały mi w Norbercie błędy składniowe i ortograficzne, ale wiele osób może nie mieć z tym problemu. Uważam jednak, że dysleksja nie zwalnia nikogo z dbałości o zapis czy stosowanie grzecznościowych zwrotów typu: proszę, dziękuję, przepraszam. Niezależnie od dysfunkcji językowych. Poza tym wysyłanie przypadkowemu rozmówcy swojego zdjęcia nie jest rozsądne. Można to zrobić, gdy obie strony już się trochę poznały, kiedy już choć trochę sobie ufają. W przeciwnym wypadku może to okazać się katastrofalne w skutkach. Nie mamy gwarancji, czy ta osoba nie przerobi naszych zdjęć w Photoshopie, nie przekaże ich innym. Zdjęcia to w końcu nasz wizerunek i powinniśmy o niego dbać. Warto już na początku rozważyć scenariusz, kiedy zrywamy znajomość z naszym rozmówcą. Jeśli takie posunięcie mu się nie spodoba, dzięki posiadaniu naszego zdjęcia może w złości przyprawić nam niejedną „gębę”. Skoro nie tak łatwo podajemy w sieci obcym osobom swoje nazwisko, to tym bardziej nie powinniśmy ujawniać swojej twarzy. Być może w dobie Naszej Klasy czy Facebooka te poglądy trącą myszką, ale uważam, że twarz to jedna z rzeczy, które możemy ujawnić podczas elektronicznej korespondencji na samym końcu.
Jeśli spotykasz mężczyznę pokroju Norberta i nie odpowiada ci ta znajomość, to najlepiej błyskawicznie ją zakończ. Po co marnować czas na korespondencję z kimś, kto nie jest tym najważniejszym? Im szybciej przestaniecie ze sobą pisać, tym szybciej znajdziesz właściwego kandydata do swojej ręki. Rozważania cerkiewne Pan Prąd: Hej! Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! : )Wróciłem wczoraj po południu z Rosji. Tęskniłaś tak jak ja? : ) Odpoczęłaś trochę? Ja w planach nie miałem odpoczynku, ale pogoda zupełnie nie zachęcała do większych wypadów, więc wypocząłem : )W drodze powrotnej, jeszcze przed granicą w Brześciu, poszedłem do cerkwi. Cerkiew zawsze robi na mnie wrażenie, a ta w Brześciu jest inna niż te, które do tej pory widziałem. Jest dwupiętrowa. Są tam dwa pomieszczenia, jedno dokładnie nad drugim. Nie mam pojęcia, czym się różnią i czy są jakieś reguły określające, które kiedy „pracuje”. Dolna jest niższa i ciemniejsza. Górna jest dużo wyższa i jaśniejsza, ściany są pomalowane na biało. Tym samym jest jakby bardziej przestronna. Bez problemu mieszczą się tam choinki. Tym razem użytkowana była dolna. Kiedy wszedłem, była już pełna ludzi. Wszystkie panie z głowami okrytymi chustami. Obyczaj nakazuje też, aby kobiety były w sukniach. To jednak nie jest już tak bardzo przestrzegane. Przynajmniej w miastach. Cerkiew zbudowana jest na planie koła. Na ścianach wokół wiszą ikony. Przed każdym obrazem stoi specjalny stolik z blatem naszpikowanym jakby maleńkimi kieliszeczkami, w których umieszcza się świece. Kupuje się je w małym kiosku, który jest tuż przy wejściu, ale wewnątrz świątyni. Można tam nabyć świeczniki, śpiewniki, książeczki do nabożeństwa, olejki, wisiorki, ikony małe i duże, medaliki, figurki świętych, chusty na głowę, płyty CD ze świętymi pieśniami oraz inne dewocjonalia. Świeczki są sprzedawane w paru rozmiarach − najkrótsza kosztuje 500 rubli, a najdłuższa coś około 2000, czyli powiedzmy 3,20 zł. Wierni umieszczają świece przed wybranymi ikonami jako ofiarę, a tym samym i prośbę do ikony... Tak, do ikony, a nie do świętego na niej przedstawionego − proszą o zdrowie, spokój, powodzenie w szkole, w miłości i tak dalej. Ja w swojej intencji zawsze zapalam jedną. W ten sposób został rozwiązany krępujący problem zbierania na tacę. Pomarszczone staruszki krzątały się przy tych stolikach.
Zbierały wypalone świece, zapalały te, które zgasły, sprzątały rozlany wosk. Poprawiały kwiaty i pilnowały porządku w świątyni. Nie miały żadnych oporów, żeby w razie potrzeby głośno kogoś objechać za nieodpowiednie zachowanie, według nich oczywiście. Parę razy byłem tego świadkiem. Sam nawet kiedyś... ale nie ma się czym chwalić. Po dosłownie paru minutach zaczęła się służba, czyli po naszemu msza. Półmrok panujący w świątyni rozświetlony był złotą łuną pochodzącą od ogromnej liczby wspomnianych już cieniutkich świec ustawionych przed ikonami świętych. Wszechobecny zapach kadzideł, śpiewy chóru żeńskiego przeplatane słowami modlącego się w języku staroruskim batiuszki tworzyły niesamowity klimat. Batiuszka ubrany był w piękny, świąteczny − zapewne złoty, bogato zdobiony strój. Na głowie miał złotą czapkę przyozdobioną szlachetnymi kamieniami. Jego długie włosy zasłaniał wysoko postawiony z tyłu kołnierz. Właściwie to nie był kołnierz, tylko podniesiona do wysokości głowy tylna część szaty. Gdy wypowiadał słowa modlitwy, jego długa, siwa broda delikatnie łaskotała stronice trzymanego przez niego Pisma Świętego. Prawosławne Boże Narodzenie to też jedna z niewielu okazji, żeby zobaczyć otwarte carskie wrota. Potem już tylko brutalne zetknięcie z rzeczywistością na granicy i oto jestem w domu. Może jakieś spotkanie ze starym znajomym? Pozdrowionka Maciek Szarlotka: Hmm... Nawet nie wiem, od czego zacząć. Wzruszyłeś mnie swoim listem. Tak dokładnie opisałeś szczegóły, że ujrzałam wszystko oczami wyobraźni i mogłabym tam być. Dziękuję. Czy tęskniłam za tobą? Wiesz, że tęsknię, bo cię bardzo lubię, a wtedy za ludźmi się tęskni... Nie umiem o takich rzeczach rozmawiać emailowo, a i na żywo jakoś odwagi mi brak, więc napiszę tak: Szkoda, że nie mogliśmy spędzić tego sylwestra lub Nowego Roku, będąc w tym samym miejscu lub choćby w tym samym kraju. Na tym jednak polega życie… Dlatego cieszę się bardzo, że już wróciłeś, no i czekam na jakieś spotkanie przy dobrej herbacie − najlepiej z różaną konfiturą. Typ: życiowy koneser
Imię: Maksymilian Pseudo: Maxxymalista Kilka słów o mnie: Lubię badać i doświadczać zmysłowo życia. W sensie empirycznym odbieram rzeczywistość i przekładam ją na język poznawczy zwykłego człowieka. Doświadczanie zmysłowe świata jest moim głównym zajęciem poza godzinami pracy. Aktualny stan: wolny Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 40lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam Wzrost: 188 cm Kolor włosów: brunet Kolor oczu: niebieskie Znak zodiaku: Strzelec Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: nie palę Zainteresowania: kognitywistyka, antropologia, archeologia Wizja partnerki: Szukam kobiety, która dostarczyłaby mi wzajemności w poznaniu zarówno bliskości, jak i codzienności. Dopuszczam stały związek. Maxxymalista: Witaj, Szarlotko. Twój nick natchnął mnie, by skreślić w celach badawczych kilka słów. W dzisiejszym postindustrialnym świecie trudno już o takie skojarzenia. Szarlotka wbrew pozorom nie kojarzy mi się ze smakiem, a z zapachem. Samo słowo najczęściej przywołuje u mnie skojarzenia czysto sensoryczne. Kiedy zamknę oczy i wypowiem je na głos, momentalnie w mojej głowie pojawiają się obrazy pełne zapachów. Najpierw jest to zapach ziemi − klepiska w chacie, potem zapach rosołu − to kura została pozbawiona życia, a z emaliowanego garnka na piecu rozchodzi się zapach obiadowej zupy. Do tego dochodzi aromat palonego drewna pod kuchnią i wreszcie pojawia się ona − niezapomniana babcina szarlotka. Na białym talerzu i białym obrusie (świeżo wykrochmalonym) żółci się, nęcąc moje młodociane nozdrza. Tak, przywołałaś piękny zapach w mojej głowie. Choćbyś miała się zaraz
ulotnić, warto było przez chwilę, dzięki tobie, zamknąć oczy i przenieść się w odległe światy. Maksymilian Szarlotka: Witaj, Maksymilianie. Zmysłowy ten początek. W swoim opisie zresztą o zmysłach wspominasz sporo. Skąd u ciebie takie zainteresowania? Który zmysł jest ci najbliższy? Chętnie opowiem ci o swoich doznaniach. Pewnie są zgoła odmienne od męskich, choć płeć nie zawsze ma w tej materii znaczenie. Maxxymalista: Z wykształcenia jestem antropologiem, z zawodu archeologiem, a z zamiłowania kognitywistą − choć ten opis bardzo zawęża to, czym się zajmuję. Mam już swoje lata i nie jestem młodzikiem, który tylko szuka ekstremalnych doznań. Te w większości mam już za sobą. Obecnie jestem na etapie zdobywania wiedzy, która w niedalekiej przyszłości może stanie się moim dodatkowym zawodem. Sensualność w antropologii jest nową dziedziną i godną eksploracji. Nie będę jednak przynudzał, bo nie po to się tutaj spotykamy. Nie mam jednak ulubionego zmysłu. Wszystkie mnie fascynują w swojej polisensoryczności. Dlatego postanowiłem na początek sprowokować rozmowę o dotyku − to bliskie odczucie mojej płci. Choć przez wieki dotyk zarezerwowany był dla kobiet, jako że to one dotykały dzieci, sprzętów kuchennych, sprzątały, prasowały, gotowały. Dla mężczyzn w dawnych wiekach ważniejszy był zmysł wzroku, którym to opisywali rzeczywistość. Mężczyźni z założenia i w swej istocie stworzeni byli do wyższych celów (to tylko nurt filozoficzny, a nie moje prywatne zdanie, od którego odżegnuję się kategorycznie). Kobieta przez lata mogła być przez nas dotykana, ale jej jako pierwszej dotykać mężczyznę wzbraniano. Ot, pokręcona logika. Szarlotka: Zgodzę się z tobą. Jest w dotyku pewna tajemnica. Szczególnie w dzisiejszych czasach. Dotyk kojarzy mi się z bliskością, z dwojgiem ludzi. Taki codzienny dotyk ma obecnie mniejsze znaczenie. Ludzie go rzadko zauważają. Po prostu w pędzie wykonują jakieś prace, czynności. Zabiegani zapominają o swoich odczuciach. Mam zresztą wrażenie, że bardziej zmierzają do tego, by stępiać pewne zmysły (na przykład przesiadując przed telewizorem), niż
potęgować doznania − to domena ludzi młodych. W dotyku przez wieki była jakaś grzeszność, za nim kryła się tajemnica. Myślę, że wychowanie w kulturze chrześcijańskiej daje nam takie, a nie inne podejście do tego zmysłu. Dotyk jest tematem tabu i rozmowa o nim bywa niezwykle trudna, a jeśli połączyć ją z rozważaniami o cielesności, to już w ogóle na twarzach wielu ludzi występuje rumieniec. Maxxymalista: W wielu sprawach przyznaję ci rację. Dotyk − według niektórych filozofów − uważany jest za zmysł podstawowy. Dla innych jest zmysłem najniższym. Dla mnie − niezwykle ważnym. To z niego wypływają inne doznania. Cała moja życiowa przestrzeń wiąże się z dotykiem. Kiedy rano wstaję, dotyk jest pierwszym doznaniem, jakie czuję. Umiejscawia mnie w rzeczywistości, w przestrzeni mojej sypialni. Potem, w ciągu dnia, wciąż dotykam. Przecież to niezwykle ważne − jaka jest faktura kierownicy mojego samochodu. Im będzie ona dla mnie przyjemniejsza, tym lepiej będzie mi się prowadziło auto. Od tego, jak miękka jest moja klawiatura komputera, zależy, ile czasu będę spędzał, korespondując z tobą. Do tego wygodne krzesło podświadomie zmobilizuje mnie do milszych słów. W konsekwencji dzień znów kończę dotykiem. Najpierw są to krople wody spływające po moim ciele pod prysznicem. W zależności od tego, jaki miałem dzień − ciężki czy też nie − takie ustawiam natężenie strumienia. Decyduję o tym, czy woda ma mnie odprężyć swym ciepłem, czy obudzić swym chłodem. A na koniec pościel, która jako ostatnia dotyka mojego nagiego ciała. Dotyk jest ostatnim doznaniem, które czuję, gdy zamykam oczy. Otulam się kołdrą, wtulam w poduszkę i zapadam w niebyt. To właśnie dotyk jest moją sensoryczną specjalizacją każdego dnia. Szarlotka: Nie potrzebujesz dotyku bliskiej osoby? Tego zmysłowego, namiętnego lub leniwego, ale jednak dotyku bliskiej osoby, na przykład zakochanej w tobie kobiety? Maxxymalista: Jeśli jest mi już bardzo źle, samotność ogarnia mą duszę i mrozi ją przenikliwym chłodem, wtedy idę do sklepu z wykładzinami albo tekstyliami. Dłońmi dotykam materiałów. Zawsze znajdę taki, który przypomina dotyk kobiecego ciała. To mój sposób
na samotność. Oswoiłem ją właśnie dotykiem. Mam bardzo wrażliwe opuszki palców, niczym pianista. Potrafię czuć nimi intensywniej niż niejeden człowiek. Dotyk pomaga mi uspokoić umysł i wyciszyć ciało. A jakie twoje doznania są najważniejsze? Które zmysły? Napisz proszę więcej o sobie. Szarlotka: O każdym mogłabym wspomnieć słów kilka, ale skupię się na tym, co w tej chwili. A w tej chwili lubię mówić i słuchać. Te dwie czynności kiedyś połączyłam w jedno − pracę w radiu. Moje dźwięki w głowie są zatem wymieszane, są strumieniem mainstreamu z pominięciem papki dla mas. Uwielbiałam grzebać w płytach, wyciągać na światło dzienne czwarte czy piąte wersje z singli. One brzmiały najlepiej, choć niekomercyjnie. Osobiście twierdzę, że mam pierwszy stopień słuchu − słyszę, jak grają. Pewnie nie wygrałabym w teleturnieju Jaka to melodia, ale chętnie zamykam oczy, gdy znajome takty zaczynają pobrzmiewać tuż za moim uchem. Wtedy widzę ludzi, obrazy, ich przygody, mój świat i mój uśmiech lub smutek. Nie umiem na niczym grać − choć mam w domu piękną trąbkę w futerale, nie umiem śpiewać, a robię to przy byle okazji, nie znam się na nutach − ale muzyka mnie zachwyca każdego dnia. Teraz już nie pracuję w radiu. Zmieniły się czasy i prowadzący nie ma możliwości grania tego, co lubi. Ponadto trzeba by mieć autorską audycję, a takie już tylko w Trójce się zdarzają. Pracuję jako redaktor w wydawnictwie i słowo jest teraz treścią mojego życia. Maxxymalista: Piękne te twoje opisy dźwięków, szczere. W dzisiejszych czasach to bardzo rzadkie zjawisko. Zwykle w sieci ludzie puszą się i kreują na fascynujących. A z tego, co czytam, choć brak ci słuchu, potrafisz to opisać w taki sposób, że można się z tobą zachwycać każdym dźwiękiem. Chętnie poszukałbym z tobą tych najpiękniejszych. Czy masz jakieś ulubione? Czy są melodie, które cię poruszają? Szarlotka: Jest taki wykonawca, który swoim głosem potrafi zmienić każdy mój nastrój. Obok niego nie przechodzę obojętnie. Słucham go tylko w wyjątkowych momentach, by nie sprawiać sobie bólu. Byłam niedawno na jego koncercie i cały przepłakałam. To Antony Hegarty z zespołu Antony and the Johnsons. Jego niesamowity
głos wdzierał się brutalnie w moją duszę. Chcesz wiedzieć, jak to jest przeżyć wieczór z Antonym? Co czuję, gdy dźwięki ogarniają moje zmysły, drażnią je i sprawiają, że świat już nie istnieje? Oto opis: Gdy słyszałam głos Antony’ego, czułam się tak, jakby ktoś właśnie złamał mi serce. Jakby wykonywał nieskończenie wiele wariacji Love Me Tender Elvisa. Jakby Elvis śpiewał ten swój cholernie oklepany kawałek w niezwykle oryginalny sposób raz po raz, minutę, kwadrans, pół godziny, dzień, wieczność. Antony śpiewa tak, jakby to był ostatni dzień jego życia. Jakby śpiewał godzinę przed śmiercią. Nieważne − twoją czy jego. Jakby skrzypce mogły uratować każdego Żyda z Holokaustu, jakby fortepian wyzwalał narody. Każde uderzenie dłonią w klawisze to kropla tocząca się po oknie, z którego widać tylko wypalone po wojnach ziemie. Zgliszcza i pył… Maxxymalista: W tym, co piszesz, jest niesamowita wrażliwość. Nieczęsto zdarzają się takie kobiety jak ty. Wyczuwam też w tobie ogromną samotność. Sposób, w jaki piszesz, w jaki postrzegasz świat, sprawia, że chciałbym cię bliżej poznać, zrozumieć, dotknąć (oczywiście z czasem i gdy na to pozwolisz). Czy zamiast pisać tutaj o zmysłach, moglibyśmy się spotkać i nimi zająć? Odmienić samotne chwile w eksperyment współodczuwania we dwoje. To, co napisałaś dotąd, utwierdza mnie w przekonaniu, że jesteś wyjątkowa, podobnie jak ja. Razem moglibyśmy wzmocnić swą sensoryczność. Czy miałabyś ochotę na spotkanie w realu? Szarlotka: Myślę, że to dobry pomysł. Poznalibyśmy się bliżej i dowiedzieli o sobie kolejnych niecodziennych rzeczy. Jestem otwarta na czas i miejsce. Maxxymalista: Wiem, że jak to teraz przeczytasz, to pomyślisz sobie o mnie − szaleniec. Ja jednak bardzo chciałbym ci pokazać, jak nad zmysłami można panować i jak je wzmacniać. Masz ogromny potencjał, dlatego na początek naszej randki chciałbym cię zaprosić do sklepu z dywanami… Tak, tak, dobrze przeczytałaś : ) Później oczywiście zapewniam pyszną kolację. Chciałbym ci pokazać, co czuję, jak postrzegam samotność. Moja sensoryczność jest wyjątkowa, ale może stać się także twoim udziałem. Czy zgodzisz się na okiełznywanie samotności w sklepie z dywanami? Chcę, byś poczuła
to, co ja, ale także chcę się dowiedzieć, czy jesteś podobna do mnie. Z góry piszę, że nie jestem żadnym dewiantem, po prostu chciałbym ci sprawić przyjemność i pokazać, jak łatwo przestać czuć się samotnie, będąc samemu. Co ty na to? Zwieńczeniem wieczoru będzie kolacja w najlepszej restauracji. No i czar prysł. Jak już trafię na faceta, który dobrze pisze i jest inteligentny, to się okazuje, że lekko psychiczny. Randka w sklepie z dywanami? ! Też pomysł, myślałam oburzona. Postanowiłam jednak dopytać się o szczegóły. Szarlotka: Co będziemy robić w sklepie z dywanami? Wybacz pytanie, ale przychodzą mi dziwne odpowiedzi… Maxxymalista: Umówimy się tam w biały dzień. Dookoła będą inni ludzie, obsługa. Po prostu pokażę ci, jak wspaniałe w dotyku są materiały. Twoim zadaniem będzie je dotykać. I tyle. To będzie przyjemna lekcja. Szarlotka: I nie zabijesz mnie tam lub nie zgwałcisz? Wiem, wiem, to było głupie pytanie, ale nim się zastanowiłam, już je zadałam. Maxxymalista: Pośród tych wszystkich ludzi? Zdecydowanie nie, ale jeśli omdlejesz z doznawanych przyjemności, to już nie będzie moja wina. Chciałbym po prostu, żebyś poczuła, jak niesamowite mogą być pewne zmysłowe przeżycia, jak intensywne. Szukam kobiety, która dotrzymałaby mi kroku w tych sensualnych eksperymentach, a czuję, że jesteś potencjalną kandydatką. Chociaż pomysł wydawał się absurdalny, pomyślałam, że właściwie to nic mi nie grozi. Po prostu kolejne życiowe doświadczenie. Może facet nie ma nic złego na myśli. Może po prostu ma taki styl podrywu. Najpierw hop do dywanów, a potem kolacyjka i hop do łóżka. A może robi to na podłodze, na miękkiej wykładzinie…? Postanowiłam zostawić domysły i rzucić się na głęboką wodę. Może facet jest po prostu świetny. Warto spróbować. Każdy ma przecież jakiegoś bzika. Ja na przykład jeżdżę do upadłego na rowerze. On za to dotyka dywanów i chce, by dotykała je jego
partnerka… Może być z tego niezła zabawa. Nie pozostało mi nic innego, jak się zgodzić. Dogadaliśmy szczegóły poniedziałkowego spotkania. Umówiliśmy się w ogromnym sieciowym sklepie z wykładzinami w jednym z wrocławskich centrów handlowych. Przez kolejne dwa dni jeszcze ze sobą rozmawialiśmy o zmysłach i drobiazgach, ale ja właściwie myślałam tylko o naszym realnym spotkaniu. Najwięcej domysłów snułam w dniu randki. Od rana byłam zdenerwowana. To tylko eksperyment, tłumaczyłam sobie. Nie można być tak nudnym w kontaktach damsko-męskich. Czasy się zmieniły. Teraz już nie wystarczy kwiatek i herbatka. Są sporty ekstremalne, to i mogą być randki ekstremalne. Wszystkie moje koleżanki robią coś szalonego. Mogę i ja spróbować. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie bałam. Za każdym razem, gdy miałam ochotę zrezygnować, przychodziła mi jedna myśl do głowy: To miejsce publiczne. Będzie dużo ludzi − klienci, obsługa. Co mi się może stać? W najgorszym wypadku zawołam sprzedawcę. I z taką myślą maszerowałam wieczorem do marketu dywanowego. Sklep był ogromny. Miał dwa piętra i ruchome schody. Stanęłam obok obrotowych drzwi. Rozejrzałam się. I wtedy podszedł do mnie ON − Maksymilian. Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, czarny płaszcz, czarne spodnie i buty. A do tego… kapelusz! Najprawdziwszy w świecie kapelusz z szerokim rondem. Bliżej mu było w nim do Zorro niż do przedwojennego amanta. Wyglądał bosko, a ja myślałam, że z wrażenia zemdleję. Podeszłam dwa kroki bliżej. Krótko ścięte włosy, czarne oprawki idealnie dopasowane. Już dawno żaden facet nie zrobił na mnie takiego wrażenia. − To ja jestem Szarlotka. − Zdenerwowana podałam mu rękę. − Maks. − Uśmiechnął się, odsłaniając rząd białych, równych zębów. − Wyglądasz olśniewająco. Wyobrażałem sobie ciebie jako niebanalną kobietę, ale rzeczywistość jest o niebo lepsza. − Dziękuję. − Zarumieniłam się jak gimnazjalistka. Cała moja odwaga i samozaparcie gdzieś uleciały. Kolana miałam jak z waty. Stał przede mną nieziemski przystojniak, a ja na tę randkę nawet nie włożyłam butów na obcasie. Uznałam, że jeśli to jakiś wariat lub dewiant, łatwiej ucieknę w sandałkach niż w szpilkach.
Trzeba było wziąć szpilki do torebki, pomyślałam. Szczerze mówiąc, miałam tylko jedną parę butów na wysokim obcasie, która i tak mnie nieziemsko obcierała. Byłyby jednak bardziej odpowiednie przy stroju Maksymiliana. − Długo się nad tym zastanawiałam i doszłam do wniosku, że chcę spróbować podotykać z tobą tych dywanów − wyznałam uczciwe. − Dziękuję, że będę miał ten zaszczyt, by cię oprowadzić po moich doznaniach i zapoczątkować naszą wspólną drogę właśnie w tak niebanalny sposób. Będzie dobrze. Cały czas będę przy tobie. − Podszedł i objął mnie delikatnie. Było w tym tyle ciepła, jakiejś niewymuszonej troski. Jakby mu bardzo zależało na znalezieniu odpowiedniej kobiety. Gdybym to ja mogła nią być, westchnęłam i wtuliłam się w ten czarny prochowiec przesiąknięty perfumami o zapachu piżma, cygar, drzewa sandałowego i… wielkiej tajemnicy. Wciągnęłam głęboko w płuca ten aromat i uśmiechnęłam się. − Do dzieła − powiedziałam. Byłam pewna, że dla tego faceta mogłabym spróbować wielu nowych doznań. W duchu pomyślałam, że w tym zapachu jego perfum mogłabym się kąpać codziennie. Niesamowity facet mi się trafił i nie zamierzałam tego zepsuć… Maksymilian złapał mnie za rękę i pociągnął ku obrotowym drzwiom. Schodami wjechaliśmy na drugie piętro. O tej porze, w poniedziałek wieczorem, było tutaj niewielu ludzi. Maks rozpiął płaszcz. Na szyi miał jedwabny szalik. − Żeby eksperyment się udał, musisz mieć zawiązane oczy − powiedział łagodnie. Tylko przez sekundę miałam obawy. Wiedziałam, że gdzie jak gdzie, ale w markecie będę bezpieczna. Wciągnęłam jeszcze raz intensywny zapach jego perfum. Wiedziałam, że dla takiego faceta mogłabym wiele. − Dobrze, zgadzam się. To twój eksperyment. Jeśli jednak poczuję się niepewnie lub nieswojo, ostrzegam, że zdejmę przepaskę − zaznaczyłam. − Nie ma problemu. Akceptuję warunek − odrzekł i zaczął mi zasłaniać oczy szalikiem. Widziałam tylko przebijające się przez cienki materiał światło jarzeniówek. Dookoła było jasno. Ja jednak nie
widziałam żadnych kształtów. Maks lekko objął mnie ramieniem i podprowadził, jak się domyśliłam, do jednego z regałów. − Podaj mi rękę, a teraz włóż ją tutaj. Co czujesz? Próbki wykładzin przycięte w półkola wystawały z półek. Przylegały do siebie. Może były ułożone kolorystycznie? Nie miałam pojęcia. Czułam zapach jego perfum i waniliową nutę swoich. Słyszałam jego i swój oddech. Słuch powoli się wyostrzał. Nagle, w jednej sekundzie, świat dookoła przestał istnieć. Rzeczywiście, kiedy wyłączymy zmysł wzroku, inne zmysły się wzmacniają. Słyszałam dookoła ludzi. Byli gdzieś daleko. Ja zaś najwięcej wrażeń odbierałam dłonią, która przesuwała się po wykładzinach. Delikatnie dotykałam opuszkami palców materiału. Jego faktura łaskotała mnie, ale też drażniła. − Czuję szorstki plastik. Ten egzemplarz na dłuższą metę nie byłby przyjemny pod stopami − zauważyłam i przeniosłam rękę na inną półkę. − Te wykładziny są bardziej miękkie, mają delikatne gruzełki. Jakby ktoś masował moją rękę. Mają bardziej skomplikowaną fakturę. − Przesunęłam dłonią i czułam ciepło, jakie się po niej rozchodzi. − A te? − usłyszałam głos Maksa i jednocześnie poczułam, jak przesuwa moją dłoń w lewo. − Te są puszyste, jak sierść mojego kota − wyznałam szczerze. − Mogłabym w nieskończoność zanurzać w nich palce. Brakuje mi tylko mruczenia, bym pomyślała, że to prawdziwe zwierzę leży teraz pod moimi dłońmi. − Przesuwałam ręką powoli wzdłuż materii i tylko czekałam na charakterystyczne kocie pomruki zadowolenia. Przeszliśmy parę kroków dalej. Znów dotknęłam ręką materiału. Potem drugą. − Tu wyczuwam gładkość i delikatność. Jakbym przejechała dłonią po czyjejś skórze. Szkoda tylko, że materiał nie jest cieplejszy… − Dotyk dywanów mnie uspokaja, oswaja, czasami otula i zachwyca − usłyszałam zniewalający głos Maksa tuż przy swoim uchu. Czułam, że z tej bliskości się rumienię. − Teraz trochę zaczynam rozumieć, o czym mi pisałeś. Znalazłam taki, w który mogłabym się wtulać − powiedziałam. Rzeczywiście tkanina, której dotykałam, miała niesłychanie przyjemną fakturę. Miękką, bawełnianą.
Im dłużej przebywaliśmy w sklepie, tym ja czułam się spokojniejsza, wręcz zrelaksowana. Kompletnie nie przeszkadzało mi, że chodzę z zawiązanymi oczami po sklepie z obcym facetem. Na dłoniach czułam delikatne mrowienie i ciepło. To były naprawdę przyjemne doznania. Nadal jednak nie mieściło mi się w głowie, że przy moim boku stoi przystojniak, a ja na jego prośbę macam wykładziny! − Spróbuj teraz usiąść na tej stercie dywanów. − Maks podprowadził mnie do ułożonego stosu, który poczułam pod rękoma. − Jak usiądę, to niewiele poczuję − zauważyłam. − Wystarczy, że lekko podciągniesz sukienkę. Fakturę poczujesz udami. To nowe doznanie. W jego głosie był spokój. Żadnego napięcia czy nutki perwersji. Usiadłam i momentalnie wstałam. − Tego dywanu nie chciałabym mieć w domu. Jest chłodny i zbity. Szorstki i plastikowy − wyrzuciłam jednym tchem. − A ten? − Maks najwidoczniej odgarnął kilka dywanów ze sterty. Usiadłam powoli i… zatopiłam się w miękkim aksamicie. − Ten w dotyku jest jak sztruks. Taki ciepły. Idealny jako narzuta na łóżko w zimowe wieczory. Powinien być w kolorze wina − stwierdziłam, choć kompletnie nie widziałam kolorów. To niesamowite, ale z zamkniętymi oczami mogłam je czuć albo przynajmniej je sobie wyobrażać. − Z kolorem niewiele się pomyliłaś. Bordo − powiedział. − Wstań, muszę zmienić wystrój. − Już po chwili usłyszałam, jak przerzuca kolejne chodniki. Usiadłam na czymś, co miało fakturę baraniej skóry. Było przyjemne w dotyku. Długie włosie głaskało moją skórę na udach. − Czuję się, jakbym siedziała na owcy albo na wielbłądzie − stwierdziłam. − Taki dywan mogłabym mieć w salonie. Leżałabym na nim i oglądała filmy. Cudownie pieści i otula moją skórę. Zdecydowanie ten kupuję – zażartowałam. − Nie mów tak głośno, bo jeden sprzedawca już od dłuższego czasu nam się przygląda − Maks szepnął mi do ucha konspiracyjnie. − Jest na tyle zbity z tropu przepaską na twoich oczach, że nie może się zdecydować, czy podejść. Lepiej, żeby nas zostawił w spokoju. A ten chodnik po prostu kupię ci na pamiątkę naszego eksperymentu −
powiedział i rozwiązał mi oczy. Oślepiło mnie światło, a już w następnej sekundzie oszołomiło to, co powiedział. − Nie, dziękuję. Na pierwszej randce nie przyjmuję prezentów od adoratorów. Dopiero na trzeciej − zażartowałam, choć byłam nieco speszona jego oryginalną propozycją. − I jak mój egzamin z leczenia samotności? Zdałam? − Ty mi powiedz. Jak się czułaś? − Patrzył głęboko w moje oczy. − Niesamowicie. Sprawiłeś, że teraz z radością będę chodzić do sklepów tekstylnych. Wcześniej nie miałam tam czego szukać. Teraz będę je odwiedzać w poszukiwaniu dotyku, gdy będzie mi źle. Dziękuję − wyznałam. − Nie ma za co. Samotność potrafi czasami zainspirować człowieka do niebanalnych rozwiązań − uśmiechnął się. Po tak oryginalnym początku w sklepie z dywanami Maks zaproponował kolację. − Pojedziemy do centrum autem. Parkuję tu, w kolejnej alejce. − Wskazał ręką. W głowie mi szumiało od wrażeń, od tego, co jeszcze przed chwilą się działo. Czułam mrowienie na całym ciele. Maks otworzył mi drzwi do sportowego modelu jakiegoś drogiego auta z niskim zawieszeniem. Samochód pasował do niego. Był równie pretensjonalny. W środku jasne, skórzane fotele, kierownica obciągnięta cielęcą skórą, obok na desce rozdzielczej leżały rękawiczki do jazdy autem. Maks zdjął płaszcz i rzucił nonszalancko na mikroskopijne tylne siedzenie. Włożył rękawiczki i… odjechaliśmy z piskiem opon. Byłam pod wrażeniem. W końcu żaden z moich byłych facetów nie miał rękawiczek do prowadzenia auta! Zresztą nawet nie wszystkich było stać na auto… Maks zabrał mnie do restauracji jednego z najdroższych wrocławskich hoteli. Pięć gwiazdek i wielka renoma. Już drożej się nie da. Mam nadzieję, że to nie ja zapłacę rachunek, pomyślałam. Ceny w menu przyprawiały o zawrót głowy. Zamówiłam sałatkę z łososiem, a na deser suflet malinowy na pierzynce z białej czekolady i musującego wina. Wszystko pięknie podane. Kelnerzy w garniturach zapiętych na ostatni guzik prężyli się przed nami i dopytywali co chwilę, czy nam smakuje. Jasne! A co miało nie smakować? Za taką
cenę? ! Odnosiłam wrażenie, że panowie z obsługi znają Maksa, bo rozmawiali z nim odrobinę familiarnie. Oczywiście jak na takie sztywne miejsce... − Nigdy tu nie byłam, chociaż ten hotel ma wspaniałą historię. Mieszkał tu nawet Pablo Picasso. Z balkonu tego budynku śpiewał Jan Kiepura − zagaiłam rozmowę o miejscu, do którego zaprosił mnie Maks. Skoro pisał, że z zawodu jest archeologiem, to może doceni moją wiedzę. Dość szybko jednak z wątków historycznych o lokalu przeszliśmy do rozmów o pracy Maksa. Z wykształcenia był antropologiem, pracował jako archeolog, ale już od lat nie zajmował się wykopaliskami osobiście. Założył świetnie prosperującą firmę i teraz to inni kopali w ziemi i odkrywali ciekawostki. Obecnie jego praca ograniczała się do bankietów lub suto zakrapianych kolacji z władzami miast bądź gmin. Dzięki temu załatwiał drogie pozwolenia na wykopaliska i zlecenia na roboty. Czasami, jak twierdził, współpracował z mediami, by robić szum wokół jakiegoś znaleziska. Jego firma była podobno bardzo dobrze znana zarówno we Wrocławiu, jak i Warszawie czy Krakowie. On dzięki odpowiedniemu „ustawieniu się” szybko doszedł do dużych pieniędzy. − Teraz szukam kobiety, która mogłaby ze mną być na zasadach wzajemnej wymiany myśli, doświadczeń i emocji. Nie wykluczam stałego związku, ale to w moim przypadku musi być coś wielkiego − wyjaśniał. − Kobieta, która mnie oczaruje, zasłuży na moje uznanie. Tylko z taką, która mnie zafascynuje, mógłbym spędzić życie. Musi mieć niebanalny rozum i emocjonalną inteligencję. Trochę nie podobało mi się jego określenie „zasłuży”. Bo nie uważałam, bym musiała jakiemukolwiek facetowi służyć, by zdobyć miejsce u jego boku! Kiedy wyraziłam swoją opinię na ten temat, Maks zaczął się tłumaczyć: − To tylko takie moje gadanie. Ja po prostu szukam partnerki godnej mojego i jej życia. Dalej skupił się na opowieściach ze swojej pracy i na tym, co go zajmuje poza nią, czyli zmysłach. Okazało się, że sensoryczność to jego wielki konik. Mógł opowiadać godzinami o tym, jak zmysły wpływają na nasze życie i postrzeganie świata oraz innych. Twierdził, że wykorzystuje swoją wiedzę o zmysłach podczas negocjacji
kontraktów. Uważał, że komu jak komu, ale tak świetnej kobiecie jak ja może zdradzić swoje sekrety. Pochlebiało mi to. − To taka lekka manipulacja podświadomości − zauważyłam. − Kompletnie niewinna − zaśmiał się. − Moi rozmówcy zwykle nie orientują się, więc wszyscy są szczęśliwi. Drogi prezent to preludium dla wzroku, wystawna kolacja − uczta dla podniebienia, do tego odpowiedni zapach, piękne hostessy czy kelnerki, czasami wyjście do lokali dla mężczyzn… To tylko zmysłowe słabostki, które pomagają mi w pracy… − Jak mówisz do lokali dla mężczyzn, to co masz na myśli? − spytałam wprost. − Do burdeli? − No wiesz! − oburzył się. − Mówię raczej o lokalu ze striptizem. I to na poziomie! Jeśli jednak zmysł wzroku pobudził zmysł dotyku i kontrahent chce skorzystać z okazji i przytulić jakąś dziewczynkę, to przecież mu nie zabronię! Dzięki temu potem mam na niego haka, a on „odwdzięcza się” zleceniem. − Jesteś adwokatem diabła − uznałam. − Nie, po prostu lubię zaspokajać potrzeby swoje i innych, szczególnie potencjalnych klientów. Nie potrzebuję płacić za seks, żeby nasycić swoje zmysły, ale niektórzy to robią. Zastanawiałam się, czy ta restauracja, ta wystawna kolacja, perfumy i ubiór też miały zrobić na mnie takie wrażenie, jak na jego „potencjalnych” kontrahentach. Na pewno lokal i jego obsługa onieśmielały mnie. Nie miałam przecież na sobie drogiej kreacji, a tylko sukienkę z sieciówki. Moje buty były przede wszystkim wygodne i daleko im było do wysokich szpilek. Wprawdzie używałam drogich kosmetyków, ale to za mało, bym czuła się swobodnie w pięciogwiazdkowym hotelu. Szczególnie gdy do deseru wybierałam jedną spośród trzech rozmiarów srebrnych łyżeczek… Mimo to musiałam szczerze przyznać sama przed sobą − wszystko dookoła robiło na mnie wrażenie. Właściwie byłam oczarowana Maksem. Tym, jaki był przystojny w garniturze, jak pachniał, w jaki sposób mówił, jak jadł. Rzeczywiście, wszystkie zmysły poza dotykiem brały udział w tym festiwalu próżności. Wpatrywałam się w niego z zachwytem, gdy tak opowiadał o sobie. − Smakuje ci deser? − Z zamyślenia wyrwało mnie jego pytanie. Nim zdążyłam odpowiedzieć, Maks kontynuował. − Uwielbiam jeść, szczególnie słodycze. Mają w sobie tyle grzeszności. To, co robią z
moim podniebieniem, jest niesamowite. Przepadam szczególnie za cytrynowym sorbetem, lekko kwaskowym. W połączeniu ze słodyczą mlecznych kleksów, którymi zwykle dekorują tutaj talerze, to prawdziwa poezja. Podczas wieczoru opowiadał mi o smakach, które lubił, i jak one na niego działały. Marzył o tym, by związać się z kobietą nie tylko inteligentną, ale także taką, która umiałaby dobrze gotować. − To mógłby być związek idealny. Jej zdolności kulinarne i moje podniebienie. − Zaśmiał się. − A ty gotujesz? − zapytał. − Bo ja nie jestem mistrzem. Znam za to kilka niezłych firm cateringowych i jedną starszą panią, która piecze dla mnie ciasta. Smakują wybornie. Same naturalne składniki, nic z proszku czy z paczki. Pieczesz ciasta? − Maks po raz kolejny rzucił pytanie, na które nie zdążyłam odpowiedzieć. − Wiesz, masz niezwykły dar pisania i mówienia − zauważył, mimo iż od godziny tylko wpatrywałam się w niego z zachwytem, a i on sam nie dał mi dojść do głosu. − Te słowa, które do mnie pisałaś, były magiczne. Tyle w nich namiętności, pasji. Lubię ludzi, którzy potrafią wyrażać emocje. Chciałbym znaleźć kobietę z pasją, z tą energią i iskrą w oku, kobietę, która będzie miała chęć na eksperymenty parazmysłowe. Lubisz podróżować? − Znów uśmiech w moją stronę. − Bo ja uwielbiam. Przemieszczanie się, bycie w ruchu to coś, co mnie intryguje i pobudza. Lubię, gdy coś się dzieje, lubię zaskakujące sytuacje. Ten dreszczyk emocji mogę znaleźć w podróżach po świecie. Obserwuję wtedy wszystko dookoła. Smakuję kuchni innych kultur, poznaję obce obyczaje. To takie egzotyczne, podniecające. Mogę wtedy badać ten inny świat. Dotykać go i pojmować wszystkimi zmysłami. Im bardziej oryginalne doznania, tym wspanialej. Patrzyłam na mężczyznę z mojej randki właściwie w milczeniu. Każde z pytań skierowanych do mnie było tylko pretekstem do jego wypowiedzi. Nie przeszkadzało mi to. Mogłabym go jeszcze długo słuchać. Wciągać w nozdrza zapach jego perfum. Miał coś takiego w twarzy, co nie pozwalało mi od niej oderwać oczu. Jakiś smutek, samotność, ale też powagę, elegancję. Kiedy w chwilowym zamyśleniu gładził palcami swoją kształtną szczękę, miałam ochotę go pocałować. Zdawał się koneserem życia. Kimś, kto ma pieniądze, pozycję, mieszkanie, samochód, firmę. Do szczęścia brakowało mu tylko tej wymarzonej partnerki, która ugotuje mu pyszny obiad,
upiecze pachnące ciasto, zachwyci go rozmową i stanie się towarzyszką w dalekiej podróży. Potrzebował kobiety, która wszystkimi zmysłami będzie doświadczać z nim świata. Brakuje mu mnie, pomyślałam, gdy Maks płacił słony rachunek za tę wykwintną kolację. Zrozumiałam w tym momencie, że potrafiłabym dostarczyć mu wrażeń, których poszukuje. Z moją nietuzinkową wyobraźnią i charyzmą oraz jego gustem moglibyśmy odkrywać na nowo świat. Byłam pełna energii, chęci i otwarta na nowe doznania. Przez jedną ulotną chwilę czułam, że to mógłby być ten „wymarzony” facet, którego tak intensywnie poszukiwałam w życiu. Od samego myślenia o tym zakręciło mi się w głowie. Po randce Maks odwiózł mnie do domu. Pędziliśmy przez miasto jego sportową maszyną, znacznie przekraczając przepisową prędkość. Zatopiłam się w kubełkowym fotelu i zastanawiałam, czy to możliwe, że spotkałam wymarzonego faceta? Chyba tak, skoro zmysły są dla mnie równie ważnym życiowym elementem, jak dla niego. Wprawdzie wieczór minął nam na opowieściach głównie dotyczących Maksa, ale uznałam, że chciał mi zaimponować. Puszył się niczym kogut na płocie. Może miał taki sposób bycia? Byłam w stanie to zaakceptować. W końcu to ja zawsze na randkach opowiadałam, czym się zajmuję, a większość mężczyzn słuchała. Ten typ był bardziej wygadany ode mnie. Będą z tego intensywne rozmowy po blady świt, rozmarzyłam się. No i do tego ten jego kapelusz i płaszcz. Jak Humphrey Bogart w Casablance. Powiedzieliśmy sobie ciepłe dobranoc i on z piskiem opon odjechał spod mojego bloku. Wyobrażałam sobie, że życie przy nim mogłoby być naprawdę ekscytujące. Przez kolejne kilka dni Maks zasypywał mnie e-mailami pełnymi komplementów i zachwytów nad moją osobowością, zmysłowością i poczuciem humoru. W swoich długich wywodach opisywał mi także teorie związane z sensorycznością i przeróżne koncepcje kognitywne. Niewiele z tego rozumiałam, ale on najprawdopodobniej postanowił mnie mimo wszystko wprowadzić w swój bogaty świat doznań. Większość trudnych zagadnień i tak doczytywałam w internecie. Po kilku dniach uznałam, że te nauki o zmysłach to oczywiście piękne słowa w teorii, ale tutaj potrzeba także praktyki. Zaproponowałam więc kolejną oryginalną randkę. Tym razem w
plenerze. Zbliżała się noc, kiedy miał spaść deszcz meteorytów zwanych perseidami. Uznałam, że będą dla zmysłu wzroku pięknym przedstawieniem. − Plener w sobotę? − Maks był lekko zdziwiony, gdy zaproponowałam mu przez telefon wspaniałą randkę. − A co będziemy robić? − Liczyć spadające gwiazdy i wypowiadać życzenia, a potem coś zjemy, bo przygotuję pyszne jedzenie na nocny piknik. To będzie uczta dla naszych podniebień. A potem… albo jedzenie pobudzi nas do rozmowy, albo do dotyku… − zawiesiłam znacząco głos. Miałam nadzieję na jakieś miłe przytulanie, pocałunki i… zobaczymy, co jeszcze. − Co ty na to? − Wszystko wspaniale, tylko dlaczego w plenerze. Nie możemy z tarasu popatrzeć na gwiazdy i zjeść kolację przy stole jak ludzie? − Nie krył rozczarowania. − Zobaczysz, będzie fajnie. Przecież mówiłeś, że jesteś otwarty na nowe doznania! − przypomniałam mu. − Ale ja w swojej garderobie nawet nie mam odpowiedniego stroju na takie okazje! Wyrosłem z takich przygód. − Żartujesz? Wystarczy T-shirt i dżinsy. Będzie ciepło. Nie zapowiadają deszczu. Ewentualnie możesz wziąć kurtkę lub sweter i tyle. A, no i wygodne buty, bo trzeba będzie się wdrapać na jedną górkę − wyznałam. − Wdrapać? Jestem w takim wieku, że niekoniecznie mam ochotę osiągać jakieś „górki” − słyszałam irytację w jego głosie. − Nie przesadzaj, to niewielkie miejskie wzgórze. Poza tym taka wspinaczka pobudzi inne zmysły, szczególnie smaku, do uczty, którą przygotuję − przekonywałam. Jeszcze dłuższą chwilę musiałam zachwalać mu swój pomysł na tę oryginalną randkę, nim się zgodził. Byłam taka podniecona perspektywą spędzenia wspólnej nocy podczas deszczu perseidów, że nie zauważyłam, iż Maks do całego pomysłu odnosił się dość sceptycznie. Dla mnie to miała być wymarzona randka. Wyobrażałam sobie, jak karmimy się nawzajem truskawkami, pijemy wykwintnego szampana i zabawiamy się subtelną rozmową. W finale wieczoru oczywiście całujemy się na wzgórzu, a nad naszymi głowami spadają
gwiazdy. Wypowiadamy wspólne życzenie − życia w miłości aż po kres naszych dni. Jak w najpiękniejszym filmie… Maks przyjechał po mnie około dwudziestej. Do tego czasu zdążyłam już upiec ciasto francuskie i przygotować niezbędne rzeczy. Ledwie wcisnęłam ciężką torbę pełną wiktuałów na tylne siedzenie jego sportowego autka. Pierwsza drobna rysa tego wieczoru pojawiła się w momencie, gdy uzmysłowiłam sobie, że Maks nie wysiadł z samochodu, by mi pomóc zapakować moją piknikową torbę. Odsunęłam tę myśl. Szybko przyjechaliśmy pod Wzgórze Andersa. Wysiadłam z auta i wtedy moim oczom ukazał się Maks w całej okazałości! Spodziewałam się eleganta z pięciogwiazdkowego hotelu. Tymczasem stał przede mną zupełnie inny facet. To znaczy miał tę samą twarz i ciało, ale był ubrany… fatalnie. Miał na sobie rozpadające się półbuty, wyciągnięte spodnie od dresu, koszulkę i coś jeszcze… To COŚ było najgorsze. Pikowana kamizelka w granatowym kolorze. Wyglądał jak w peerelowskiej kufajce bez rękawów. Jakby miał zaraz wydoić krowę, to była pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy na jego widok. Odniosłam wrażenie, że w tej pikowanej kamizelce nawet zakola na czole miał większe. Podstarzały rolnik spod Pcimia! Koszmar! − Wybacz strój, ale uprzedzałem cię, że nie mam w swojej garderobie ubrania na takie ekstremalne okazje. − Wzruszył lekko ramionami. Jak kogoś stać na elegancką garderobę, to i na sportowy strój też, pomyślałam złośliwie, ale zamiast tego zapytałam łagodnie: − Masz w szafie same garnitury? Mogłeś wyskoczyć do jakiegoś sklepu na zakupy… − Tracić pieniądze na jednorazowe szmatki? Ostrzegałaś, że mogę się pobrudzić, więc wybrałem swoje stare ciuchy, jeszcze z czasów studiów. Zapaliła mi się druga ostrzegawcza lampka. Może facet jest sknerą? A może po prostu tak się wyluzował w moim towarzystwie, że na drugą randkę ubrał się jak do orania pola? Szybko stłumiłam domysły. − Uprawiasz jakiś sport? – wypaliłam, zabierając torbę piknikową i starając się, by ton mojego głosu był jak najbardziej obojętny.
− Na szczęście czasy, kiedy musiałem się bezsensownie pocić na wuefie z gromadą pryszczatych chłopców, mam już za sobą. Teraz jestem dorosły… − uśmiechnął się zadowolony. Fakt, że ruch go nie pociągał, był sporym minusem. Na razie nie chciałam tego analizować. − Chodźmy, bo gwiazdy zaczną spadać bez nas − rzuciłam dziarsko. Dosyć już miałam rozmyślań. Czas zacząć działać. Realizować „randkę życia”, jak ją podświadomie przez ostatnie dni zaczęłam nazywać. Nawet jeśli partner wygląda jak wieśniak, pomyślałam. Ja miałam na sobie letnią sukienkę i sweterek zarzucony na ramiona. Do tego makijaż, rozpuszczone włosy. Starałam się wyglądać dzisiaj zalotnie. To tylko ciuchy, uznałam ostatecznie. Wzięłam torbę z ciężkim prowiantem i zaczęłam się wdrapywać na górkę. Do przejścia było kilkadziesiąt metrów, ale bardzo stromych. Nie liczyłam, że przy takim nastawieniu Maks się zmityguje i zaoferuje mi pomoc przy wnoszeniu toreb. Zaimponowanie takiemu mężczyźnie wymaga poświęceń, stwierdziłam. Już na szczycie zaczęłam wypakowywać niezbędne rzeczy. Chwilę potem wdrapał się zasapany Maks. Po jego minie wnosiłam, że był wkurzony. Po brunatnej plamie na kolanie, że zaliczył glebę. Dyszał, a jego oczy krzesały iskry ze zdenerwowania. − Aleś miejsce wybrała? ! To już park w dzisiejszych czasach nie jest dość romantyczny − rzucił burkliwie. − Jest, ale tutaj będziemy bliżej nieba − odparłam radośnie. Rozłożyłam koc, a na nim składniki naszej uczty. Bardzo się starałam, aby wszystko było idealne. W domu upiekłam ciasto francuskie do karpatki. Postanowiłam ją podać w „wersji piknikowej”. Tak, aby móc rozsmakowywać się według uznania. W jednym pojemniku miałam krem budyniowy, w drugim umyte i pokrojone na ćwiartki truskawki, a w trzecim bitą śmietanę. Wystarczyło kawałek ciasta posmarować samemu kremem, ułożyć na tym truskawki i udekorować bitą śmietaną. W zależności od upodobań można było sobie nałożyć więcej owoców bądź kremu. Z torby termoizolacyjnej wyciągnęłam schłodzonego szampana Moët & Chandon Brut Impérial i kieliszki. Na ten trunek wydałam fortunę. Pomyślałam, że będzie miłym rewanżem po kolacji w
pięciogwiazdkowym hotelu. Kto jak kto, ale Maks powinien docenić wyjątkowość tego szampana, pomyślałam i spojrzałam na mojego towarzysza. Obok mnie na kocu siedział przeciętnej urody facet w kufajkowym bezrękawniku i z naburmuszoną miną. Wyglądał jak wkurzona sierota. Gdzie ten intelektualista sprzed tygodnia? Gdzie kapelusz, płaszcz i maniery? – zastanawiałam się. Nagle usłyszałam głuche plaśnięcie, potem drugie. To Maks z całej siły uderzył dłonią w swój kark, zabijając komara. − Pieprzone robactwo − burknął pod nosem. − Za nasze zdrowie. − Niezrażona uwagą podałam mu kieliszek. − Wypij, spójrz w niebo na spadające gwiazdy i wypowiedz życzenie − zaszczebiotałam. − Życzenie mogę powiedzieć już teraz, bez alkoholu − odrzekł mrukliwie. − Mniej komarów, proszę. − Spojrzał na mnie z wyrzutem, jakbym to ja była winna temu, że lęgną się każdego roku i kąsają boleśnie. − Daj spokój, to tylko komary − uśmiechnęłam się i zapatrzyłam w niebo. Było piękne. Deszcz perseidów robił na mnie niesamowite wrażenie. Przez bezchmurne niebo przeleciała złota smuga. To meteoryt przeciął nieboskłon. Nie trzeba było długo czekać, by kolejne światełko zamigotało nad naszymi głowami i spadło efektownie. Z zachwytu zaparło mi dech w piersiach. Wciągnęłam głęboko powietrze w płuca i… zakrztusiłam się! Czar prysł, a nozdrza wypełnił obrzydliwie mdlący zapach. To Maks opryskiwał się sprayem na komary. Cuchnął na odległość. W połączeniu z potem po wspinaniu się na wzgórze pachniało obrzydliwie. Szczególnie gdy powietrze zmieszało się dodatkowo z przyciężkawym zapachem perfum Maksa. Zrobiło mi się niedobrze. − Nie pryskaj tak mocno, bo ciasto przesiąknie tym paskudztwem, a tak się starałam, by było pachnące − poprosiłam. − Może dzięki temu nie tkną go komary − odwarknął. − Hej, a ty jakiś zły jesteś czy o co ci chodzi? − nie wytrzymałam. − Postarałam się. Zadbałam o oprawę tego spotkania na niebie i ziemi. Mamy piękny widok, superjedzenie i drogiego szampana, a ty masz focha jak jakaś panna − wyrzuciłam z siebie jednym tchem.
− W tej chwili cała moja sensoryka skupiona jest na bzyczeniu komarów. Ugryzło mnie już chyba ze dwadzieścia − zaskamlał. − Strasznie swędzi. W ogóle jest tu pełno robactwa. Do tego pośliznąłem się, wdrapując się tutaj, i pewnie powtórzę ten wyczyn, schodząc. Wymyśliłaś sobie głupią randkę na świeżym powietrzu i do tego zafundowałaś mi jakieś barbarzyństwo! Jestem człowiekiem cywilizowanym, a nie neandertalczykiem, którego zjada robactwo! − Wiesz co, myślę, że to rzeczywiście nie twoja bajka − powiedziałam smutno. − Myślisz, że jak wrzucisz jakąś słodką breję do plastikowych pudełek i zjesz to palcami, to będzie szczyt romantyzmu? To nie zmysłowość, a prymitywizm. Pragnę z kobietą odkrywać paralelność zmysłów, multiplikować doznania w sposób czysty i kreatywny. Chcę filozoficznego dyskursu, a nie błota i komarów! − wykrzykiwał do mnie te wszystkie swoje mądre i niezrozumiałe słowa. − Tak, a macanie dywanów w markecie jest megaromantyczne – burknęłam obrażona. Było mi przykro. Chciałam przeżyć najpiękniejszą randkę życia, a poczułam największą porażkę. Tak bardzo się starałam, by było miło i przyjemnie. − Może chociaż spróbujesz karpatki? Sama piekłam. − Uśmiechnęłam się, mimo że w gardle czułam dławiącą gulę. − Zjedz sobie sama. − Maks złapał garść truskawek i ze złością wdusił je w budyniowy krem. − Mam cię gdzieś. − Wstał ostentacyjnie i zaczął zbierać się do odejścia. − Trafiła mi się wariatka, co chce gwiazdy oglądać! − sarkał. − Jesteś nadętym bufonem ze wsi − rzuciłam zdenerwowana. Patrzyłam na łysiejącego faceta koło czterdziestki, w kufajce bez rękawów, w brudnych spodniach od dresu. Czułam, jak śmierdzi sprayem na komary i potem. Słyszałam, jak marudzi i utyskuje. Wszystkie moje zmysły, łącznie z szóstym, mówiły mi: Niech ten gość spada! Po chwili na górce zostałam sama. Łapczywie pociągnęłam łyk moëta. Smakował wybornie. Jak dotąd najdroższy szampan w moim życiu. Żal, żeby się zmarnował przez takiego bubka, uznałam. Wzięłam do ręki kawałek ciasta francuskiego. Posmarowałam obficie budyniem. Gotowana laska wanilii pozostawiła w nim wspaniały aromat. Nałożyłam na karpatkę kilka truskawek i dołożyłam grubą
warstwę bitej śmietany. Po czubatej łyżeczce na każdą ćwiartkę owocu. Zatopiłam usta w mojej własnoręcznie skomponowanej karpatce. Była niesamowicie słodka, z nutą wanilii, śmietanki, lekko kwaśna od truskawek, chrupiąca od samodzielnie wypieczonego ciasta. Idealna. Bardzo mi smakowała. W nosie mam jego sensoryczność multiplikalną. Ta karpatka to po prostu niebo w gębie, pomyślałam i uśmiechnęłam się do siebie. Pociągnęłam łyk szampana wprost z butelki i położyłam się wygodnie na kocu. Spojrzałam na spadające gwiazdy i pomyślałam życzenie. Brzmiało inaczej niż to, które zaplanowałam na początku wieczoru. A potem przy kolejnej gwiazdce pomyślałam jeszcze jedno i jeszcze… − Tak − westchnęłam. − Tym razem się spełni. − Uśmiechnęłam się sama do siebie. Do domu wróciłam nocnym autobusem. Lekko pijana, ale za to szczęśliwa jak mało kto. Wiedziałam, że tego wieczoru wszystkie moje zmysły doznały przyjemności, którą zafundowałam sobie sama. Dopisek pierwszy Jak było do przewidzenia, Maks po tej randce nawet do mnie nie zadzwonił. Pewnie do dziś liże rany po ukąszeniach komarów. Dopisek drugi Spotkałam Maksa rok później po koncercie Diany Krall. Właśnie odbierał z szatni swój płaszcz (oczywiście czarny). Obok niego stała wystrzałowa blondynka w wieku około dwudziestu lat. Oprócz tego, że była rzeczywiście „zmysłowa”, ze zmysłami i całą tą jego przemądrzałą sensoryką niewiele miała wspólnego. Na jej twarzy malowało się ogromne znudzenie (choć ledwie widoczne pod grubą szpachlą makijażu). Miała długie tipsy i bardzo wysokie szpilki. On włożył swój kapelusz (który kiedyś zrobił na mnie takie wrażenie). Podał jej ramię. Odeszli w siną dal, mijając mnie obojętnie. A ja? Uśmiechnęłam się do siebie w duchu, bo znów zobaczyłam oczami wyobraźni ten jego pikowany bezrękawnik, stary dres i… wyraz twarzy rozwydrzonego dzieciaka, który nie ma zamiaru się spocić. Byłam przekonana, że platynowa blondynka u jego boku również nie miała zamiaru się pocić. No chyba że w jednym celu… Ucieszyłam się, że piknik rok temu zakończył się fiaskiem. Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: życiowy koneser
Jeśli nie jesteś bogatą damą, która pomiędzy grą w golfa a wizytą u swojego stylisty paznokci skupuje z nudów w Nowym Jorku dzieła sztuki, to nie masz u niego szans. Będąc sobą, nie zadowolisz go nigdy! On zawsze będzie szukał nowych doznań. Będzie go stać, by płacić za kolejne wymyślone emocje. Może się okazać, że ma oryginalne hobby − nurkuje w jaskiniach Ameryki Południowej, wspina się w Himalajach lub uprawia kitesurfing w okolicach wysp Bahama. Na pewno ma pasję, która cię zaskoczy i na którą stać w Polsce niewielu (to jeden z głównych powodów, dlaczego się nią zainteresował). Nigdy mu nie dorównasz. On jest po to, by robić wrażenie na innych i pokazywać swój status. Ten typ może też mieć kilka samochodów (na każdy dzień tygodnia lub pod kolor mokasynów). Jedno jest pewne – nigdy nie da ci poprowadzić swego auta (bo jest jego i mogłabyś zepsuć). Tak naprawdę życiowy koneser to samotnik. Jest jak drapieżnik zdobywający kolejną ofiarę. Lubi zaczajać się na swoje zdobycze. Imponować im luksusem i onieśmielać filozofią. Kiedy ofiara wykazuje zainteresowanie niezgodne z jego oczekiwaniem uwielbienia i hołdem dla jego nadzwyczajnej inteligencji lub bogactwa, zabawa przestaje mieć sens. Bo jemu nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go… Możesz się bardzo starać, by dorównać mu poziomem inteligencji, atrakcyjności, bogactwa, przeżytych przygód… Nie oszukujmy się jednak, złotko, ten typ to egoistyczny snob i tylko jeśli masz w garderobie więcej butów od Louboutina niż on w szufladzie zegarków Patek Philippe, to możesz do niego startować w konkury! Ten typ zwykle ma służbę, a przynajmniej kogoś do sprzątania, prasowania koszul, może nawet ogrodnika drzewek bonsai lub stylistę swojego psa. Uważaj, bo jeśli nie będziesz zbyt asertywna, to staniesz się jedną z obsługujących go osób! Mimo że na co dzień jest prezesem jakiejś spółki, konsorcjum, holdingu czy innej wielkiej korporacji, to ludzi niezbyt szanuje. Może się okazać, że majątek uzyskał w niezbyt uczciwy sposób i stąd zwykle innych ocenia swoją miarą. Choć się kreuje na eleganta z dobrym gustem, to tak naprawdę prędzej czy później znajdziesz na podłodze (zwykle w jego własnej sypialni) słomę, którą będzie gubił ze swoich bardzo drogich kapci. Jeśli cię odrzuci, nie przejmuj się. Najprawdopodobniej to najbardziej bezinteresowna rzecz, jaką mógł dla ciebie zrobić. Po
prostu żadna nie byłaby dla niego dość dobra (no może z tytułem szlacheckim, ale takich panien w naszym kraju jest jak na lekarstwo). W końcu nic tak nie podnosi statusu byłego cinkciarza czy handlarza jak szlachectwo, które ma się we krwi, a nie za pieniądze… Zatem jeśli przed nazwiskiem nie masz „von” lub twoja rodzina nie posiada skromnych pałacyków (château) rozrzuconych nonszalancko po całej Europie, to u tego życiowego konesera nie miałaś najmniejszych szans! Szybka karpatka pod gwiazdami Przepis Karoliny Składniki • ciasto francuskie (najlepiej od Bliklego, bo ma niesamowicie maślany smak i jest bez konserwantów oraz sztucznych dodatków) • truskawki (nie muszą być najładniejsze czy największe, ważne, by były soczyste i lekko kwaskowe) • laska wanilii • pół litra mleka • pół litra schłodzonej śmietanki kremówki (koniecznie 36%) • 120 g cukru • łyżeczka cukru pudru • 3 łyżki mąki ziemniaczanej • 200 g masła Ponadto • 3 ozdobne miseczki • papier do pieczenia Przygotowanie
Rozmrozić ciasto francuskie, aby miało konsystencję plasteliny. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia i wysmarować masłem. Układać kawałki ciasta francuskiego (wcześniej warto je pokroić w paski, prostokąty lub wykrawać koła − w zależności od upodobań). Piec około 20 minut w temperaturze 200°C. Warto obserwować przez ostatnie 5 minut, czy się równomiernie rumieni. Połowę mleka zagotować z cukrem. Drugą połowę wymieszać dokładnie z mąką ziemniaczaną. Wlać do gotującego się mleka. Dorzucić laskę wanilii i pokrojone na kawałki masło. Najlepiej, by były jak najmniejsze. Budyniowy krem szybko się ścina i mogą w nim pozostać maślane grudki, jeśli nie będziemy szybko mieszać. Gdy krem jest już gęsty, warto wyjąć laskę wanilii. Można przekroić ją w poprzek i ostrym nożem wydrapać ziarenka. Dla wzmocnienia smaku warto je dorzucić do budyniu i ponownie wymieszać. Przełożyć do miseczki i poczekać, aż ostygnie. Schłodzoną wcześniej śmietankę ubić mikserem z łyżeczką cukru pudru na sztywną pianę. Przełożyć do miseczki. Truskawki obrać z szypułek i opłukać. Pokroić w ćwiartki i wysypać na miseczkę. Teraz mamy do dyspozycji upieczone ciasto francuskie oraz trzy miseczki: z bitą śmietaną, waniliowym budyniem i truskawkami. To, w jakiej kolejności ułożymy składniki na cieście, zależy tylko i wyłącznie od naszej inwencji i wyobraźni. W wersji romantycznej podawać ze schłodzonym szampanem. W wersji rodzinnej − z zimną lemoniadą. Przygoda z Krakowa Pan Prąd: Hej! Już mam dosyć Krakowa. Już chcę do domu... I na dodatek przyszło mi tu siedzieć przez weekend. W czwartek, idąc przez Rynek, dostałem od jakiejś pani z pomarańczowymi włosami zaproszenie do iXa − nic niemówiąca mi nazwa jakiegoś klubu muzycznego. Zaproszenie ważne tylko do piątku. Iść czy nie iść? Oto jest pytanie. Jako że miałem wczoraj iXa po drodze, to myślę sobie − wstąpię i zobaczę. Przed wejściem do lokalu, na krzesełkach, schodach i kwietnikach, siedziało stadko facetów w czarnych koszulkach. Niestety nie byli to Men in black. Krótkie rękawki koszulek z trudem opinały ich bicepsy, a kołnierzyki ciasno przylegały do karków. Pewnie jakby ich tak razem zebrać, to ich dzienna
produkcja testosteronu wystarczyłaby mi na rok : ) Na koszulkach mieli napis „OCHRONA”. O szlag, jak ten klub wymagał takiej ochrony, to już mi się nie podoba. No nic − pokazałem zaproszenie od pani z pomarańczowymi włosami i... nie, nie − jeszcze nie wchodzę. Przedtem rewizja plecaczka! Coraz mniej zaczynam lubić ten klub… Dobra, wszedłem. Idę korytarzem, mijam szatnię... Z szatni wylatuje jakiś szczyl i mówi, żebym skorzystał z szatni. − A po co, koszulkę mam zostawić? − zdziwiłem się lekko. − Nie, plecaczek. Co wyście się, kurde, mojego plecaka uczepili? – pomyślałem i przewróciłem oczami. − Już miałem sprawdzany przed wejściem − powiedziałem. − To nic, nie wolno panu z nim wejść. − Dlaczego? − Naprawdę nie rozumiałem. − Z plecakiem pan nie wejdzie. − On raczej też nie rozumiał, ale chyba się zaciął, bo powtarzał w kółko to samo. Zapewne szef go tak nauczył. Choć nie wierzyłem w powodzenie akcji, to jeszcze raz postanowiłem spróbować dotrzeć do jego rozumu. Tłumaczę, że mam tam portfel, telefon, radio samochodowe i aparat i nie widzę powodu, żebym miał się z tym rozstawać (czytaj: zostawiać w jakiejś podejrzanej szatni w podejrzanym klubie). − Z plecakiem pan nie wejdzie. Już się zacząłem z tego śmiać. Ciekawe, czy gdyby go stuknąć, toby się przestał zacinać? Gdyby nie to, że istniało duże prawdopodobieństwo, że ten testosteron zapakowany w czarne koszulki to jego kumple, tobym spróbował. Zamiast tego powiedziałem: − Proszę przyprowadzić swojego kierownika. − Nie ma go teraz − odpowiedział. − To ja wchodzę. I wszedłem. Coś jeszcze za mną krzyczał, ale go nie słuchałem. Generalnie klubik urządzony fajnie. Ale jego zawartość współgrała doskonale z klimatem stworzonym już przed szatnią. Ogłuszyła mnie muzyka (muzyka to trochę za dużo powiedziane) i oślepiło błyskające fioletowe światło. Może coś zjem? – pomyślałem. Niestety chyba najpożywniejszą rzeczą, jaką tam można było zjeść, były chipsy. Za to zawartości półek znajdujących się w trzech barach mógłby pozazdrościć niejeden monopolowy. Wyszedłem. Idę do rynku. Tuż za rogiem, z knajpeczki, obok której przechodziłem, dobiegła do moich uszu muzyka. Bonnie Tyler. Lubię ją, uznałem. W knajpeczce właśnie odbywał się minikoncert. Usiadłem przy ostatnim wolnym stoliku, zamówiłem lody czekoladowe i wsłuchałem się. Dwóch gitarzystów − jeden mały i łysy, a drugi duży, z długimi włosami spiętymi w kucyk. Niesamowicie wymiatali. I (jak się później dowiedziałem) Kasia.
Kasia rewelacyjnie śpiewała. Wysłuchałem piosenek Lennona, Ewy Bem, Tiny Turner i wielu innych... Rewelacyjne aranżacje, świetne wykonanie. Czasami aż przechodziły mnie dreszcze, czasami się uśmiechałem, a raz prawie wycisnęli ze mnie łzy (dobrze, że światło było przytłumione). To byli zawodowcy. Wyszedłem dopiero przed pierwszą w nocy. Maciek Typ: milczący Imię: Darek Pseudo: Darreczek Kilka słów o mnie: Od lat jestem związany z budownictwem. Fascynuje mnie architektura i krajobraz. Potrafię godzinami wpatrywać się w horyzont, snując wizje tego, jak mógłbym go zmienić swoimi architektonicznymi projektami. Oprócz pracy mam też wiele innych zainteresowań. Jak się do mnie odezwiesz, to na pewno się nimi z tobą podzielę. Aktualny stan: wolny Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 31 lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć Wzrost: 175 cm Kolor włosów: szatyn Kolor oczu: szare Znak zodiaku: Koziorożec Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: nie palę Zainteresowania: budownictwo, architektura, modelarstwo, geologia, literatura Wizja partnerki: Szukam kobiety, z którą mógłbym w szczęściu i w zdrowiu spędzić resztę życia. Darreczek: Masz bardzo słodki pseudonim. Jeśli do tego umiesz gotować i piec ciasta, to zakocham się w tobie od razu.
Szarlotka: Jasne, że umiem piec ciasta! A nawet gdybym nie umiała, to od razu bym skłamała, żeby taki fajny facet jak ty spełnił swoją groźbę i się we mnie zakochał. Zresztą może to nie byłoby kłamstwo. Bo jeśli warunkiem miłości mają być wykwintne słodkości, to jestem w stanie zapisać się prędziutko na kurs rękodzielniczego wyrabiania belgijskich czekoladek metodą francuską według starej receptury walońskiej. Darreczek: Ha, ha! Coś czuję, że przy tobie spróbowałbym niejednego słodkiego specjału. Ja sam do wyrobów kulinarnych nie mam zamiłowania. Zwykle tworzę konstrukcje o wiele większe niż piaskowa babka. Często całe budynki z piaskowca albo nawet betonowe osiedla. Za łakocie jednak dam się pokroić. Szukam kobiety, która w tej materii byłaby w stanie mnie zaspokoić… Szarlotka: Yyyy… Czy ja potrafię zaspokoić mężczyznę takiego jak ty? Szczerze mówiąc – nie wiem. Mogę się starać, ale z góry uprzedzam, że nie jestem typową gospodynią domową. Lubię spędzać czas w kuchni, ale zdarza mi się coś przypalić lub przesolić. Wychodzą mi za to pyszne drożdżowe bułeczki nadziewane żurawiną. W sam raz na śniadanie. Z masłem i zbożową kawą – palce lizać! Darreczek: Hmm… Pycha. Chętnie zjadłbym z tobą takie pyszne śniadanie. Wiem, że jak mężczyzna proponuje kobiecie śniadanie, to oznacza, że ma także ochotę ją lepiej poznać nocą i trochę z nią zgrzeszyć… Ale w tym przypadku chodzi tylko i wyłącznie o mój grzech łakomstwa. Szarlotka: Nie ma sprawy. W takim razie jestem gotowa cię zaspokoić w tej materii. Śniadanie ze słodkimi bułeczkami własnego wypieku masz gwarantowane. I to bez żadnego podtekstu erotycznego. Uff… Dobrze, że sobie to już na początku wyjaśniliśmy, bo pewnie liczyłabym na coś przed tym śniadaniem, skoro taki obyczaj… A tak – obejdziemy się smakiem, hihihi. Po moim ostatnim e-mailu Darek nie odezwał się. Ani tego dnia, ani następnego, ani… nigdy. Tak po prostu – zamilkł. Dlaczego? Czy
chodziło o te podteksty z zaproszeniem na śniadanie? Czy przez to pomyślał, że jestem na przykład… łatwa? A może jednak nie lubił słodyczy? Chyba że napisałam coś głupiego i to mu nie pasowało? Taka ciekawa konwersacja, a tak szybko się zakończyła. Dlaczego? Wciąż zadawałam sobie to pytanie. Wreszcie poznałam odpowiedź. Można ją przeczytać obok. Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: milczący Bardzo często ludzie zalogowani na portalu randkowym korespondują z kilkoma osobami naraz. Wielokrotnie zdarzało mi się, że ktoś pomylił moje imię albo wysłał mi list, który miał trafić do innej kobiety. Jeśli danej osobie zdarzyło się to jeden jedyny raz – to jest to akceptowalne. Po prostu rozumiem, że dla zminimalizowania czasu ludzie na portalu randkowym rozmawiają z kilkoma osobami jednocześnie. Zresztą sama tę metodę stosowałam i gorąco ją polecam. Zdarza się bowiem, jak w przypadku moim i Darka, że korespondencja nagle i bez powodu umiera. Jak gdyby nigdy nic ktoś przestaje odpisywać, choć wydawał się bardzo interesujący. Nie przejmuj się tym, to się zdarza. Nawet często. Po prostu mężczyzna po drugiej stronie światłowodu poznał inną kobietę. Co wcale nie oznacza, że lepszą od ciebie. O nie! Takie myśli wyrzuć z głowy! W internecie panuje wolność i wolny mężczyzna z portalu randkowego dokonał właśnie świadomego wyboru – wybrał inną. Początkowo może cię to zniechęcać do dalszego randkowania, irytować lub po prostu zasmucać. Uwierz mi, tamta dziewczyna na pewno miała więcej cellulitu, niż tobie się kiedykolwiek śniło, i pewnie do tego zgryźliwy charakter. I być może naprawdę krzywy zgryz! To, że facet nagle przestał się odzywać, nic nie znaczy. Internetowe znajomości pozwalają nam uzbroić się w pewien pancerz obojętności na takie wydarzenia. W świecie realnym może zastanawiałabyś się, czy do niego zadzwonić lub z nim porozmawiać? Ale tutaj, w sieci, lepiej nie robić nic – szkoda twojego czasu. Jest tylu wspaniałych facetów, którzy na ciebie czekają. A wśród nich ten jeden – najukochańszy. Nie trać więc czasu i szukaj dalej. W internecie nie obowiązują zasady savoir-vivre’u. Wszystko odbywa się szybko i według egoistycznych pobudek. Nie licz na to, że
jakiś facet napisze do ciebie list w stylu: „Przepraszam, kochanie, ale chyba zaczynam właśnie korespondować z miłością swojego życia i w związku z tym nie będę tracił czasu na pisanie dyrdymałów z tobą! Pozwól zatem, że odtąd zamilknę”. Zapamiętaj – w sieci raczej nie ma dżentelmenów i dam. Są anonimowi elektroniczni konsumenci. Istnieje też bardziej rozbudowany typ randkowicza: „typ milczący po pierwszej randce”. Zdarza się. Miło wam się korespondowało. Miałaś wrażenie, że warto tę znajomość kontynuować w realu. Była piękna sukienka, smaczna kolacja, może nawet bukiet kwiatów. Już ci się wydawało, że to może początek wielkiej miłości. Już może nawet czułaś motyle w brzuchu… I co? I nic. On więcej się nie odezwał. Nie przejmuj się tym. Może nie miał czasu, spotkał inną lub nie był tobą zainteresowany. Po prostu nie odezwał się. Jeśli chcesz poznać faceta swojego życia, to być może takich „starterowych” randek musisz odbyć co najmniej kilkanaście. Może dopiero wtedy spotkasz tego jedynego. Jeśli nie będziesz próbować, nie spotkasz go nigdy, a przynajmniej nie tak szybko… „Typ milczący po pierwszej randce” jest powszechnie występującym w sieci i warto się na niego uodpornić. Zresztą być może ty też niejeden raz „zapomnisz” zadzwonić po pierwszej randce, by powiedzieć, że on nie jest w twoim typie… Fraszka o sztachecie Szarlotka: Uff, wreszcie znalazłam nocleg na jutro. Jadę w góry na wieś. I jak to ja – mam szczęście. W weekend będzie tam rodzinny festyn ze specjałami lokalnej kuchni i nawet jakieś wiejskie koncerty... Może sztachetą przez plecy dostaniemy? Pan Prąd: O kurka... Z tobą to fajnie gdzieś pojechać! Nawet na targowisko koni można trafić... : ) Szarlotka: Złośliwiec, ale może kiedyś ci ten Debreczyn wynagrodzę... Pan Prąd: Byle szybko, bo się starzeję, i sprawność już nie ta! Typ: wysportowany
Imię: Adam Pseudo: Adamjoga Kilka słów o mnie: Cenię szczerość, uczciwość i poczucie humoru. Wierzę, że energia, którą oddajemy, wróci do nas ze zdwojoną siłą. Dlatego staram się nikogo nie krzywdzić, a przez życie idę, szanując wszystkie istoty. Aktualny stan: wolny i szukam miłości Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 30 lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć Wzrost: 188 cm Kolor włosów: szatyn Kolor oczu: zielone Znak zodiaku: Rak Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: nie piję Papierosy: nie palę Zainteresowania: książki, hinduizm, joga, sport, podróże, ludzie Wizja partnerki: Skromna dziewczyna z poczuciem humoru. Chciałbym, byś dotrzymała mi kroku w życiu. Jeśli razem połączymy nasze pozytywne energie, to pokonamy wszelkie przeciwności losu! Któregoś dnia napisałam do Adama. Szarlotka: Witaj. Szukam tutaj sympatycznego mężczyzny. Chociaż dzisiaj cały dzień padało, to wierzę, że w końcu zaświeci słońce. Czy ty też jesteś optymistą? Adamjoga: Optymizm to moje drugie imię : ) Każdy dzień rozpoczynam od ćwiczeń. Potem zdrowe śniadanie. Po takim wstępie świat zawsze wygląda wspaniale. Szarlotka: Widzę, że zdrowo się odżywiasz. Ja bardzo się staram, ale nie zawsze mi wychodzi. Marzy mi się pieczenie własnego chleba, ale dopóki jestem sama, jakoś tak smutno dla siebie samej coś gotować, a tym bardziej piec. Staram się jednak przynajmniej raz w tygodniu zrobić coś pysznego w kuchni. Kiedyś może cię poczęstuję.
Adamjoga: Dziękuję za zaproszenie. Ja ze względu na swój zawód muszę odżywiać się zdrowo. Pełnoziarniste pieczywo, płatki, surowe owoce, warzywa. Ostatnio znalazłem gospodarstwo rolne, z którego biorę mąkę i otręby. Oni mają własne zboże i śrutownik, gdzie to przerabiają. Jestem wegetarianinem, więc staram się, aby moja dieta była zbilansowana. O kurde, trafił mi się wegetarianin. Ja uwielbiam półkrwiste wołowe steki albo soczystą wieprzową polędwicę. Ciekawe, czy nie będzie to problem? – pomyślałam. Szarlotka: Zdradzisz mi, jaki zawód wykonujesz? Ja jestem redaktorem w wydawnictwie, redaguję teksty. W sumie ta praca bardzo mi się podoba. Pracuję ze słowem, a to naprawdę duża frajda. Adamjoga: Pani redaktor, no, no, no! Uczę jogi według B. K. S. Iyengara. Od wielu lat robię to, co lubię. Spędziłem sporo czasu w Indiach. Zaczynałem od ashtangi jogi w Mysore. Dopiero z czasem zrozumiałem, że bardziej pociąga mnie hatha joga. Szarlotka: Byłeś w Indiach? To musiała być fascynująca wyprawa. Opowiesz coś o tym? Ja bardzo lubię zwiedzać dalekie kraje. Ostatnio głównie podróżuję po krajach arabskich. Lubię też słuchać, gdzie byli inni. To mnie czasami inspiruje do planowania kolejnych podróży. Adamjoga: Może o swoich wyprawach opowiedziałbym ci przy szklance herbaty? Chętnie bym się z tobą spotkał. Jeśli nie masz innych planów, to zapraszam w niedzielę do herbaciarni na Psich Budach. Ja głównie mam wolne niedziele. W inne dni tygodnia prowadzę wieczorem zajęcia do późna. Szarlotka: Przyjmuję zaproszenie z miłą chęcią. Nigdy nie spotkałam jogina : ) O 16? Adamjoga: Pasuje.
Dogadaliśmy szczegóły, a już chwilę potem rzuciłam się do internetu. Koniecznie chciałam dowiedzieć się trochę więcej o tej jodze. Nie wyjdę na laika, pomyślałam. Mysore to miejscowość, w której naucza się ashtangi jogi – dynamicznej odmiany jogi. Okazało się, że dziwne nazwisko, które Adam wymienił, B. K. S. Iyengar, to Bellur Krishnamachar Sundararaja Iyengar, jeden z najwybitniejszych hinduskich nauczycieli jogi. Był jedenastym dzieckiem w biednej rodzinie, kalekim i chorowitym. Za sprawą przypadku w wieku szesnastu lat trafił do Krishnamachara – nauczyciela jogi rodziny królewskiej. Ten przekazał mu swoją ogromną wiedzę. Iyengar w pewnym momencie zaczął sam nauczać, jednocześnie praktykując asany po dwanaście godzin dziennie. Trafił do Pune, miejscowości, w której osiadł na stałe. To tam wraz z córką Geetą i synem Prashantem założył Ramamani Iyengar Memorial Yoga Institute. Jego życie odmieniło się, gdy spotkał skrzypka Yehudi Menuhina. Za pomocą jogi wyleczył artyście bolące ramię i w dowód wdzięczności został zaproszony do Stanów Zjednoczonych. Od tego czasu ten niepozorny człowiek stał się guru wielu szkół jogi. Charakterystyczne jest, że na zajęciach osoby początkujące korzystają ze specjalnych pasków, poduszek czy klocków. Przed niedzielnym spotkaniem trochę się denerwowałam. Nauczyciel jogi pewnie jest wysportowany. Ja za to od roku nie potrafiłam się zmusić do zajęć fitness. Jakoś nigdy nie było mi po drodze. Spojrzałam w lustro i… załamałam się. Może i jestem dobrym redaktorem, ale figury mistrzowskiej nie mam na pewno. Trzeba było rok temu zacząć ćwiczyć – nim się zdecydowałaś na szukanie chłopaka! – strofowałam się w myślach. Słowo się jednak rzekło i trzeba było iść na spotkanie w tym niezbyt idealnym ciele… W herbaciarni na szczęście powitał mnie uśmiechnięty Adam. Na pierwszy rzut oka bardzo przystojny. Krótko ścięte włosy, kwadratowa szczęka, lniana koszula, dżinsy. – Mam nadzieję, że nie czekałeś długo – zaczęłam pierwsza, choć wiedziałam, że musiał czekać. Przecież się spóźniłam, kurtuazyjnie. – Nic nie szkodzi. Czekałem w spokoju, snując rozważania o tym, jaka będziesz. Poczekałem na ciebie z zamówieniem.
Karta herbat w lokalu była niezwykle długa i nie ograniczała się do czarnego i zielonego wariantu. Adam chętnie podpowiadał mi, jaki smak czy aromat ma dany napar. Prawdziwy znawca. Przy okazji dopowiadał kilka zdań o regionie, z jakiego pochodziły niektóre indyjskie herbaty. – To niesamowite, że byłeś w tych wszystkich miejscach. – Postanowiłam błysnąć, więc rzuciłam niby od niechcenia: – Co nieco słyszałam o Pune, gdzie mieści się instytut Iyengara. Tam też byłeś? – Słyszałaś o Pune? To fantastycznie. – Adam rozpromienił się i było po nim widać, że trafiłam w czuły punkt. – Spędziłem w tamtejszej aśramie trzy miesiące. Warunki były naprawdę trudne. Cienki na dwa palce materac na ziemi, wiaderko i wentylator – to było wyposażenie mojego pokoju. – Nie ma takiej siły, która by mnie zmusiła do spania na tak cienkim materacu – wyznałam otwarcie. – Uwielbiam miękkie łóżka i delikatną pościel. – Gdybyś pojechała tam na spotkanie z mistrzem, wielkim guru, zniosłabyś wszelkie niewygody. Joga uczy nas pokory. Zresztą dzięki Iyengarowi miałem pierwszą iluminację podczas medytacji. Otworzyła się moja czakra korony – westchnął, choć dla mnie to wyznanie brzmiało dziwnie perwersyjnie. – Iluminację? A co to takiego? Wiesz, ja mam coś takiego co roku w święta na choince – zażartowałam. – Nie muszę jechać do Indii. Zresztą cały Wrocław w grudniu to jedna wielka iluminacja! Zauważyłam, że Adam zmarszczył czoło. Mój żart kompletnie do niego nie trafił. – Ty mówisz o światełkach na choince, a ja mówię o prawdziwym oświeceniu, o czystym umyśle. Można tego dostąpić podczas głębokiej medytacji. Regularne ćwiczenia, oddech, skupienie, wyciszenie. To wszystko składa się na jogę – kontynuował już trochę mniej wzburzony. Jednak widać było, że ugodziłam go swoją uwagą w kolejny czuły punkt. – Może gdybyśmy trochę poćwiczyli wspólnie, zrozumiałabyś o czym mówię – zaproponował. – Mogłabyś przyjść na jedną lekcję… Zgodziłam się natychmiast. Adam był niesamowicie przystojnym facetem. Poza tym „poćwiczyli wspólnie” zabrzmiało jak zaproszenie na coś więcej niż tylko „ćwiczenie”…
Właściwie przez resztę wieczoru Adam opowiadał o jodze, a ja popełniałam słowną gafę za gafą. Kiedy coś wspomniał o pozycji „psa z głową w dół”, zażartowałam, że wolałabym „wściekłego psa”. Znów nie zrozumiał żartu. Musiałam mu wytłumaczyć, że to shot drink składający się z wódki, soku malinowego i tabasco. – Aha. – Pokiwał głową uprzejmie. – Ja niestety nie piję. Alkohol źle działa na moją kondycję. Blokuje mi przepływ energii przez czakry. To ostatnie zdanie zabrzmiało tajemniczo, ale już nie chciałam żartować. Przeraziło mnie tylko wyznanie, że Adam jest abstynentem. Być może byłoby mu trudno tolerować moje zamiłowanie do węgierskiego pinot noir z piwnic Teleki… Wprawdzie szukałam „mało pijącego” faceta, ale „niepijący” – to ogromna różnica. Myślę, że w głębi duszy bałam się kogoś, kto przynajmniej na pozór zachowuje się jak święty. Przy takiej osobie zawsze bardziej uwypuklają się nasze własne wady. Mimo to było w Adamie coś pociągającego. Ujmował mnie nie tylko swoją przystojnością, ale też pasją, z jaką opowiadał o Indiach. Był nauczycielem jogi od ośmiu lat. Uczył się u najlepszych mistrzów w kraju, ale przede wszystkim w Indiach. Był na tyle zaawansowany, że szkolił nauczycieli jogi. – Moje życie już na zawsze będzie podporządkowane jodze – wyznał. Choć brzmiało to nieco fanatycznie, nie zniechęcałam się. Jeszcze wtedy nie rozumiałam, że bycie „tą drugą” może się odnosić nie tylko do kobiet, ale także do męskich pasji… Adam prowadził zajęcia w jednej z lepszych szkół jogi w mieście. Jego ambicją było jednak założenie własnej. – Dobrałbym sobie odpowiednią kadrę, organizował kursy gotowania według kuchni pięciu przemian, nauczał pranayamy. Osobno wprowadziłbym zajęcia z jogi hormonalnej, kręgosłupa, dla kobiet w ciąży – wymieniał. – Ale najlepsze byłyby kursy wyjazdowe. Chciałbym łączyć jogę z jazdą konną, narciarstwem czy wspinaczką. Marzy mi się taki tygodniowy trening jogi w Tatrach. Moglibyśmy medytować uważność lub koncentrację… Do końca nie wiedziałam, o czym Adam opowiadał i czym się niby te wszystkie fikołki miały od siebie różnić, ale podobała mi się jego przedsiębiorczość. W końcu chciał założyć własną firmę. A że
chciał uczyć oddechu czy gotowania… Każdy ma jakiegoś bzika, uznałam. Wieczór szybko minął i nasza pierwsza randka dobiegła końca. Na kolejną umówiliśmy się w szkole, w której uczył Adam. Chociaż „poćwiczyli wspólnie” raczej wyobrażałam sobie w mniej skrępowanej formie, to jednak dla niepoznaki na zajęcia wzięłam ze sobą legginsy, dopasowaną koszulkę i adidasy. Trochę się denerwowałam. Z opisu wynikało, że ideą jogi jest rozciąganie mięśni. Coś jak pilates, stwierdziłam, wchodząc dziarskim krokiem do szkoły. Pierwsza rzecz, która mnie uderzyła, to intensywny zapach kadzidełek. Wprawdzie niezbyt za nimi przepadałam, ale doszłam do wniosku, że jakoś je zniosę. W pomieszczeniu panował półmrok, na ścianach rozwieszone były kolorowe chusty, w kątach ustawiono świeczki. Niezły z niego romantyk. Jak na drugą randkę, to się chłopak postarał, pomyślałam. Niestety kolejną rzeczą, która nie pasowała mi do tego namiętnego klimatu, była… dziewczyna za kontuarem. – Na zajęcia? Zdejmij tutaj obuwie, na prawo jest szatnia, na lewo sala do ćwiczeń – wyrecytowała jednym tchem. – A czy Adam już jest? – zapytałam przymilnie. – Jest. Rozściel matę na podłodze, ułóż się w śavasanie i poczekaj na prowadzącego – doradziła. Ooo, no to będzie się działo. Nastrojowe kadzidełka, światełka, a ja mam się rozłożyć na podłodze… Dość bezpośrednie zaproszenie, pomyślałam. Wprawdzie jedna rzecz nie dawała mi spokoju – po co Adam ją zaprosił, ale machnęłam na to ręką i poszłam do szatni. Kiedy weszłam na salę, moje zdumienie sięgnęło zenitu. Wprawdzie Adam powiedział „poćwiczyli wspólnie”, ale nie wspomniał, że „wspólnie” oznaczało w tym wypadku piętnaście dziewczyn! Wszystkie grzecznie leżały na matach w równym rzędzie. A więc to są normalne zajęcia, a nie prywatne lekcje, jak się spodziewałam. Ze skwaszoną miną rozścieliłam matę, a po chwili wszedł Adam. Wyglądał bosko. Jak mistrz olimpijski w lekkoatletyce. Szeroka, trójkątna klatka piersiowa, umięśnione ramiona, silne nogi, wąskie biodra i pośladki. Miał na sobie krótkie spodenki i wyglądał booosko…
– Cześć – wyrwało mi się zalotnie. – Witajcie – rzucił oficjalnie i jakby trochę w przestrzeń. – Na sali nic nie pijemy, nie rozmawiamy też ze sobą. Zachowujemy absolutną ciszę. Zdejmijcie skarpetki i zaczynamy. W razie pytań podnieście rękę, to podejdę. Podniosłam więc od razu. – Trochę tu zimno. Muszę ściągać skarpetki? – zapytałam niezadowolona. Adam uśmiechnął się tylko z rozbawieniem, skinął głową i zwrócił się do całej sali. – Zaczniemy dzisiaj od intensywnej rozgrzewki, bo niektórym jest chłodno. Na początek sześć powitań słońca – rzucił. – Pierwszą sekwencję przećwiczymy wspólnie, a dalej już każdy we własnym tempie oddechu. Ja tam już po pierwszej takiej sekwencji podskoków i pompek nie miałam czym oddychać! Po trzecim powitaniu zaś miałam ochotę się pożegnać i wyjść z zajęć. – Niżej pięty, wyżej pośladki! Pośladki do sufitu! – Adam wykrzykiwał w moim kierunku. Łatwo ci powiedzieć, burczałam wkurzona do siebie. Jakbyś starał się wyglądać jak najsensowniej z głową zwieszoną między ramionami, to też by ci było trudno unieść wyżej pośladki do góry. Po tych powitaniach bolało mnie już dosłownie wszystko. Każdy mój najmniejszy mięsień chciał się teraz położyć i odpocząć. Tymczasem zajęcia trwały dalej. Nerwowo spoglądałam na zegarek. Ile to jeszcze potrwa? – zastanawiałam się spocona. Najgorsza jednak w tych zajęciach była… konkurencja. Inne dziewczyny były bardzo wysportowane. Potrafiły tak się wykręcić w precelek, że mogłam im tylko zazdrościć. Adam co chwilę którąś chwalił: – Dobrze, noga wyżej, nie patrz w dół. Do mnie zaś podchodził jedynie po to, żeby mnie dogiąć do ziemi. – W porządku? – pytał, pchając moje plecy niżej w stronę kolan. – Taaa – byłam w stanie wystękać. Bolało mnie to jego dociskanie, ale czego się nie robi po to, by poczuć jego silne dłonie na swoich barkach. Mógłby mnie doginać bez tego tłumu i tak już nieźle rozciągniętych dziewczyn, myślałam, tracąc oddech.
Po zajęciach byłam wykończona. Jedyne, co mi się podobało w jodze, to śavasana – pozycja trupa. Idealna sprawa dla mnie, uznałam, leżąc ostatnie dziesięć minut zajęć na macie z szeroko rozstawionymi ramionami i nogami. Chociaż po lekcji z Adamem byłam w stanie już odróżnić „psa z głową w dół” od „wściekłego psa”, to nie odczuwałam jakiejś wielkiej satysfakcji. – Jak na pierwszy raz, to się nieźle trzymasz – zażartował. – Może wpadniesz w piątek? Mamy zajęcia kończące się koncertem gongów – zaproponował. Prawdę mówiąc, następną randkę wolałam odbyć w bardziej cywilizowanych warunkach niż na śmierdzącej potem macie. Zaproponowałam spotkanie w tygodniu. – To mój największy problem – zasmucił się. – W tygodniu nie mam czasu na randki, bo do późna prowadzę zajęcia. Dlatego tak trudno znaleźć mi dziewczynę, która by to zaakceptowała – wyznał. Postanowiłam się nie poddawać. W końcu kusiło mnie jego ponętne ciało. Zgodziłam się więc na krótkie spacery po jego zajęciach w tygodniu. Powiem szczerze, że po tej jodze przez kilka dni bolało mnie wszystko. Każdy najmniejszy mięsień. Miałam wrażenie, że stawiam nogi szeroko jak koń – tak bolały mnie rozciągnięte mięśnie krocza. Do tego nie byłam w stanie unieść ręki. Tyle poświęcenia i nawet jednego pocałunku po zajęciach, sarkałam na własną głupotę. Kiedy już doszłam do siebie, umówiłam się z Adamem o dwudziestej drugiej na szybką herbatę, tak do północy. Niestety ten wariant randki także nie był zbyt udany. Jego spocony po zajęciach podkoszulek odstręczał mnie od jakichkolwiek przytulanek. W szkole nie mieli najwyraźniej prysznica, a Adamowi kompletnie to nie przeszkadzało. Dziwię się kobietom, których pociągają spoceni drwale. Mnie spocony kilkugodzinnymi ćwiczeniami facet kompletnie odrzucał. Pozostawało tylko umówić się w niedzielę. Adam zaprosił mnie na spacer, a potem do siebie na wegetariański posiłek. Zacierałam ręce. Nie dość, że facet z pasją, to jeszcze gotuje. Nie bez znaczenia była randka u niego. W końcu mogła przerodzić się w coś więcej niż tylko rozciąganie na śmierdzącej macie. Dotąd był to nasz jedyny kontakt fizyczny. Uznałam więc, że zaproszenie do niego oznacza coś
więcej i wreszcie jakoś zacieśnimy nasze kontakty. Niestety również to spotkanie miało haczyk. Przed spacerem mieliśmy wziąć udział w zajęciach, które podobno odbywają się w całej Polsce pod nazwą „Joga w parku”. Cóż było robić? Chciałam mieć randkę, musiałam się poświęcić. Adam przyniósł dla mnie matę i w niedzielę ćwiczyliśmy ze dwie godziny w Parku Szczytnickim wraz z tłumem wrocławian. Zdziwiłam się, ilu osobom chce się tak wyginać. Znów były te wszystkie powitania słońca i inne nie mniej skomplikowane ćwiczenia. Znów próbowałam wyginać ciało w precel i nic mi z tego nie wychodziło. Wszystkie te asany poruszały nadal mocno obolałe mięśnie po poprzednich zajęciach. Jakby tego było mało, po wszystkim czekał nas jeszcze spacer. Wlokłam się noga za nogą, gdy dreptaliśmy przez park. Za to Adam był wniebowzięty. Trajkotał o tym, jakie to wspaniałe, że tyle osób ćwiczy jogę, jaki to sukces i ile w tym dobroczynnych właściwości. Ja natomiast jedyne, na co miałam ochotę, to usiąść gdzieś w spokoju i nie ruszać się do końca wieczoru. – Wiesz, czuję się trochę zmęczona. Chodźmy już na obiad – wyznałam szczerze w pewnym momencie. – Zmęczona? To dziwne? Większość asan energetyzowała dzisiaj splot słoneczny – tłumaczył mi. Na szczęście zgodził się, byśmy zmierzali już do jego mieszkania. Na miejscu zdziwiłam się wystrojem. Niewiele mebli, jakieś chusty na ścianach, w kącie pokoju materac. Ascetycznie. Przy oknie zaś stał niewielki ołtarzyk z kwiatkami i zdjęciem pewnie jakiegoś mistrza jogi, sądząc po czerwonej kresce, jaką miał wymalowaną na czole. Ku mej radości rozmowa toczyła się nam gładko. Powoli zaczęły się także pojawiać inne tematy oprócz jogi. Po obiedzie składającym się z jakichś słodkich kulek, ciecierzycy i dziwnych pierożków wyciągnęłam się wygodnie na materacu. Bolały mnie plecy, kark, ramiona. Adam przysiadł obok mnie i spojrzał mi głęboko w oczy. W pewnym momencie położył swoją dłoń na mojej. Na ten moment czekałam. Przez chwilę zapomniałam o bólu mięśni i w napięciu wyczekiwałam pocałunku. Jego usta dotknęły moich. Po chwili oderwał wargi i popatrzył na mnie.
– Jesteś bardzo spięta. – Uśmiechnął się do mnie, jakby mówił komplement. – Powinnaś rozluźnić czoło i skórę za uszami – dodał. W tym momencie nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. – Co rozluźnić? – Skórę za uszami. Wtedy nasze pocałunki będą pełniejsze – powiedział poważnie. Natychmiast przestałam się śmiać. Nic z tego nie rozumiałam. Co mają wspólnego moje uszy z naszymi wargami? O czym on mówi? – Połóż się na chwilę. Rozmasuję ci kark i wtedy zrozumiesz, o co mi chodzi – kontynuował niezrażony. No nareszcie. Niech będzie chociaż masaż. Z jakiegoś powodu nie podobał mu się sposób, w jaki się całujemy. W jaki JA go całuję. Pierwszy raz w życiu facet ma zastrzeżenia do tego, jak go całuję! Byłam zdruzgotana. Co za typ! – denerwowałam się. Nie chciałam się jednak poddawać i uznałam, że masaż będzie miłą rekompensatą za te uwagi. Położyłam się na łóżku, a Adam zaczął rozcierać mi kark. Nareszcie czułam między nami jakiś fizyczny kontakt, bo przecież tego muśnięcia wargami nie można było do takiego zaliczyć. Rzeczywiście od ostatnich zajęć jogi miałam wszystko spięte. Dotykał moich obojczyków, szyi, karku. Było mi błogo, a ciepło rozlewało się po całym moim ciele. Kiedy się obudziłam, leżałam nadal na jego łóżku. Twarz miałam wciśniętą w narzutę. Nie wiem, jak długo tak leżałam? Pewne było tylko to, że przez tę cholerną jogę i masaż zasnęłam. – Słodko spałaś, więc nie chciałem cię budzić. – Adam najwyraźniej spostrzegł moje zdziwienie i zakłopotanie na twarzy. – Długo spałam? – Ze dwie godziny! Musiałaś być wykończona tą swoją pracą. Powinnaś się oszczędzać, a w zamian więcej ćwiczyć jogi. To ci doda energii – tłumaczył. Zawstydzona swoją senną wpadką dość szybko pożegnałam się i wyszłam. Do domu wracałam zdruzgotana. Zapowiadało się na kolację przy świecach, a skończyło rozluźnianiem skóry za uszami, prychałam wściekła na siebie. Jak mogłam zasnąć? Jak on mógł czepiać się
moich pocałunków? Ciekawe, czy on ma wszystko rozluźnione, jak się całuje? ! Kolejnej niedzieli nie spotkaliśmy się, bo Adam wyjeżdżał na tygodniowy kurs jogi, który prowadził jakiś znany mistrz z Australii. Oczywiście zapraszał mnie, bym się z nim wybrała. Niedoczekanie twoje, mamrotałam pod nosem, a jemu odmówiłam kurtuazyjnie. Jeszcze tego brakowało, żebym marnowała swój urlop na wyginanie ciała w precel i błaźnienie się przed facetem i zastępem jego wysportowanych kursantek. Po powrocie Adam nie odezwał się. Po tygodniu wreszcie napisał e-maila. Poznał na kursie nauczycielkę jogi z Wrocławia. Jest właścicielką szkoły jogi w centrum miasta i niewykluczone, że teraz on pomoże jej poprowadzić tę szkołę. W pewnym sensie zrobiło mi się smutno, że z randki z joginem nic nie wyszło. Z drugiej strony cieszyłam się, że znalazł kobietę, której będzie mógł „rozluźniać skórę za uszami” i która, co najważniejsze, nie zaśnie przy tym. Z całej historii płynie morał: wszystko ma swój czas i miejsce, a joga naprawdę uczy pokory. Parę miesięcy później zdecydowałam się wybrać na zajęcia jogi dla początkujących. Chciałam dociec, co takiego w tej jodze urzekło Adama, no i rozruszać swoje ciało. W głębi ducha zazdrościłam również jego kursantkom, że potrafiły tak wygiąć ciało w precelek. Ja też tak chciałam! Pod okiem innego, choć mniej przystojnego nauczyciela, opanowałam podstawowe asany, a z czasem także te zaawansowane. Spodobało mi się. Kiedy po raz pierwszy stanęłam na głowie i moja czakra korony sięgnęła podłogi, zrozumiałam sens jogi i to, o czym opowiadał mi Adam. Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: wysportowany Mężczyzna uprawiający jakikolwiek sport to mężczyzna zdrowy! Coraz rzadziej można takich spotkać… Znam całe zastępy młodych facetów narzekających na dolegliwości kręgosłupa, migreny czy przewlekłe zmęczenie. Jakby braku ruchu było mało, do kompletu sprawę załatwia komputer. Zbyt długie siedzenie przed monitorem nie wpływa korzystnie nie tylko na plecy, ale także na nogi, serce, a nawet jakość plemników! Jeśli spotkałaś typa wysportowanego, to… jesteście uratowani. Być może taki facet będzie więcej dbał o zdrowie i dietę. Pożyje
dzięki temu dłużej. Będzie miał więcej energii, która udzieli się też tobie. Przy takim mężczyźnie na pewno powinnaś uprawiać jakiś sport, chociażby dlatego, żeby podołać mu kondycyjnie w długich spacerach… Spróbujcie na początek aktywnie spędzać czas razem – to mogą być wspólne biegi, joga, jazda na rowerze, rolkach, nartach, badminton, tenis czy ping-pong. A może kurs tańca towarzyskiego? Cokolwiek, bylebyście byli razem i robili to regularnie. Wśród typów wysportowanych wyjątek stanowią amatorzy siłowni w tej najgorszej wersji, czyli zjadający tonami smaczne proszki na każdy posiłek (miałam tę wątpliwą przyjemność i takich spotkać). Oni nie potrzebują wysportowanej partnerki, tylko lalki imponującej innym kumplom z siłowni. Jeśli nie jesteś filigranową, platynową blondynka z tipsami ozdobionymi cekinami w kształcie słoneczka lub misia i nie masz mini ledwie zakrywającej „gniazdko”, to „Mister Siłka” nie jest dla ciebie. Inni sportowcy mogą się w miarę nadawać. Nie jest to bowiem typ mężczyzny całkiem spalony dla płci pięknej. Po prostu trzeba się dopasować dyscyplinami – na przykład rozwijającymi mięśnie. Jak się przekonałam, zapalona rowerzystka kiepsko pasuje do jogina, ale nic straconego. Teraz ćwiczę jogę już na takim poziomie, że mogłabym z rzeczonym instruktorem prowadzić inteligentną konwersację. Ba, teraz nawet wiem, jak w niewielkim stopniu rozluźnić wewnętrzne mięśnie uszu! Jednak wtedy, w chwili spotkania, uprawiane przez nas dyscypliny wykluczały się. Jeśli masz ochotę na typa wysportowanego, to próbuj. Naprawdę warto, bo to mężczyźni z pasją, twardzi i wytrwali w dążeniu do celu. Nigdy nie pojawi im się piwna oponka na brzuchu lub pogrubiony kark – co jest dodatkowym atutem. Taki facet może grać w squasha, siatkówkę czy uprawiać wspinaczkę. Ważne, by robił to regularnie. Jeśli poznany w internecie mężczyzna opowiada, jakie ma sportowe zamiary, a ty szybko zorientowałaś się, że bierze udział tylko w zawodach „o puchar mistrza wzniesionego kufla z piwem” – odpuść sobie. Będą z tego kłopoty. Chyba że szukasz kompana do szklanki i do hulanki… Regularny ruch mężczyzny to zbawienie dla związku. Dzięki temu on będzie miał więcej endorfin i energii. Będzie sprawniejszy w domu, w pracy, a przede wszystkim w łóżku. A o to przecież chodzi…
Jeśli jesteś aktywna sportowo i przynajmniej raz w tygodniu, ale regularnie, chodzisz na jakiś fitness, to poszukaj faceta o podobnej energii. Nie ma nic piękniejszego niż mężczyzna uprawiający regularnie sport – nawet bardzo amatorsko. Energia, która wytwarza się podczas ćwiczeń, może być przez was oboje wspaniale spożytkowana potem, czyli podczas miłosnych igraszek. Mężczyźni, którzy się nie ruszają, z czasem stają się coraz smutniejsi. Brakuje im hormonów szczęścia i radości, jaką daje ruch. Zwykle pozostają mrukliwymi kanapowcami w wersji light – z pilotem w ręce, w wersji hard – z puszką piwa w dłoni. Jeśli już teraz dostrzegłaś podobne zachowania u potencjalnego kandydata, to… uciekaj! Bo skończysz jako obsługa tego „zbędnego mebla/balastu w mieszkaniu”. Mężczyzna, którego wybierzesz, ma się poruszać dla frajdy, a nie dla wyglądu! Jeśli twój facet częściej spogląda w lusterko na swoją sylwetkę niż ty, fatalnie trafiłaś. Jeśli do tego przed zwierciadłem chętniej napina biceps niż ty mięśnie Kegla, to… także uciekaj! Trudno jest żyć z osobnikiem, dla którego jego wygląd jest ważniejszy od ciebie i twojej nowej bielizny, choćby leżała na pięknie zaokrąglonych biodrach! Dobrze, gdy mężczyzna przejmuje się trochę swoim wyglądem. Jeśli jednak dba o siebie bardziej niż ty, to… długo z takim typem nie wytrzymasz (chyba, że jest zawodowym modelem i swoją wypielęgnowaną twarzą i bosko rzeźbionym ciałem zarabia na życie niewyobrażalne pieniądze – wtedy tylko pozazdrościć). Typ wysportowany może mieć pewne wady fabryczne, ale potencjalnie to dobry kandydat do dłuższego związku. Wystarczy jedynie nieco pozmieniać w nim ustawienia i skonfigurować wasze wspólne sposoby aktywności! Mnie po spotkaniu z joginem zostało tylko zamiłowanie do jogi. Tobie może zostanie naprawdę fajny facet na lata! Lato z komarami Pan Prąd: Witaj! Chyba się naćpałem. Wczoraj (dzisiaj właściwie) nie mogłem zasnąć do 3 nad ranem. To przez komary. Jestem uczulony na wydawany przez nie piskliwy dźwięk. Co chwilę wstawałem, brałem swoją elektryczną paletkę na muchy i tłukłem wszystko, co latało. Gdy już nic nie było na horyzoncie, to kładłem się, brałem książkę, czytałem, męczyłem oczy. Gasiłem światło,
zaczynałem równo oddychać i... bzzzzzz. Zakrywałem się szczelnie kołdrą, ale i tak je słyszałem. Wtedy wstawałem, brałem swoją elektryczną paletkę na muchy i tłukłem wszystko, co latało. Gdy już nic nie było na horyzoncie, to kładłem się, brałem książkę, czytałem, męczyłem oczy. Gasiłem światło, zaczynałem równo oddychać i.... bzzzzzz. No kurde! I tak do 3 nad ranem! To gorzej niż w Dniu świstaka, bo cykl jest krótszy. Murray miał przynajmniej kogoś do podrywania w tym czasie. A jedyne, co ja podrywałem, to powieki i własne cztery litery... Dzisiaj mam jeszcze jakiegoś globa i raida wsadzonego w kontakt. Coś tam się podgrzewa i wydziela zapachy niewyczuwalne dla normalnego człowieka. Ja chyba nie jestem normalny, bo je czuję... Zapachy te mają zabić na śmierć komary. Efekt jest taki, że komary bawią się w berka pod sufitem, a ja nawet ich utłuc nie mogę, bo jestem naćpany tym pachnidełkiem i głowy wyżej niż nad kołdrę już dzisiaj nie podniosę. Dodatkowo pachnidełko obudziło jakąś muchę, która wyleciała spod parapetu i orbituje teraz wokół lampy. Ożeż, przecież my XXI wiek mamy! A ja sobie z prymitywnymi owadami nie mogę dać rady… Dobrej nocki, choć moja się na taką nie zapowiada. Maciek Typ: zdziecinniały przyjemniaczek Imię: Robuś Pseudo: Robson123 Kilka słów o mnie: Czuły, romantyczny, niepoprawny optymista. Pewnie mijasz mnie każdego dnia na swojej ulicy. Nie znalazłem jeszcze tej jedynej, ale wciąż o niej marzę. Aktualny stan: wolny i szukam miłości, szukam przyjaźni Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 38 lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć Wzrost: 172 cm Kolor włosów: blond Kolor oczu: zielone
Znak zodiaku: Lew Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: nie palę Zainteresowania: taniec ludowy, muzyka dawna i współczesna, heraldyka, historia, geografia Wizja partnerki: Filigranowa szatynka z oczami wilgotnymi od łez szczęścia, która otoczy mnie matczyną opieką i pokaże lepszy świat. Robson123: Hej, hej! Jak ci mija dzionek? Tegoroczna wiosna jest wyjątkowo cieplutka i aż się chce spacerować po dworku. Ptaszki przyjemnie ćwierkają, a kwiatuszki sobie zakwitają. Przesyłam milusi uśmieszek. Pozdrowionka. Robuś Szarlotka: Witaj, Robercie. Jeśli natychmiast nie przestaniesz zdrabniać rzeczowników i przymiotników, to zacznę krzyczeć i wymierzę ci siarczystego klapsa w ten niegrzeczny chłopięcy tyłek! Jeśli masz więcej niż 18 lat i dowód osobisty w kieszeni, proszę, byś napisał do mnie jeszcze raz, ale bez zdrobnień. Chyba oboje jesteśmy dorośli? Nie napisał. Nigdy. Uff… Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: zdziecinniały przyjemniaczek Jeśli na swojej internetowej drodze spotkasz zdziecinniałego przyjemniaczka, to uciekaj jak najszybciej. Chyba że sama śpisz jeszcze ze swoim ukochanym pluszowym misiem (którego dostałaś na trzecie urodziny i wiele mu zawdzięczasz…). W przeciwnym wypadku typ zdziecinniały wykończy cię swoją niemrawą nadopiekuńczością. Będzie chciał ci robić herbatki, kawki, kanapeczki. Zamęczy cię swoją prostodusznością okraszoną natręctwem, spojrzeniem błagalnym niczym poczciwy labrador i niemrawym dotykiem wiecznie spoconych dłoni.
Niestety ten typ ma więcej wad niż zalet. Jego zdziecinniałość może objawić się w postaci syndromu Piotrusia Pana. Bo skoro facet ma trzydzieści osiem lat i pisze, że nie znalazł jeszcze „tej jedynej”, to może mieć albo wyjątkowego pecha (połączonego z wybujałymi żądaniami wobec partnerki), albo na przykład nadopiekuńczą mamę. Jeśli do tego wciąż używa zdrobnień, a w „wizji partnerki” wspomina o matczynej opiece, raczej nie jest najlepszym kandydatem na męża. Być może takiemu absztyfikantowi mama nadal pierze gatki i podkoszulki. Ba, ma na pewno klucze do jego mieszkania i wpada do synka raz w tygodniu, żeby doszorować fugi w łazience i wymieść spod łóżka zużyte prezerwatywy (o czym zresztą nie omieszka mu wspomnieć)! Dorosły gaworzący mężczyzna jest kompletnie niesamodzielny. Zwykle egzystuje na kobietach (matka, babcia, siostra, partnerka, żona, a nawet córka) niczym huba na drzewach, a że jest „milusi” jak pluszak, dość późno się zorientujesz, że stałaś się jego służącą, gosposią i pocieszycielką w jednym. I być może nie będziesz mogła pozbyć się z domu jego uczynnej mamusi, a twojej przyszłej (tfu) teściowej! Jeśli sprawy zaszły za daleko i masz już we własnym mieszkaniu zadomowionego zdziecinniałego Piotrusia Pana, spróbuj na początek postępować tak jak on. Może zacznij gaworzyć w stylu: „Twój mały penisek”? Jeśli jednak jesteś zmęczona niesieniem całodobowej posługi dorosłemu mężczyźnie, to pozostaje ci tylko jedno – pozbyć się go w radykalny sposób. Najlepsze są szybkie cięcia. Bolesne, acz skuteczne. Zresztą nieważne, jak pozbędziesz się zdziecinniałego typa, ważne, byś zrobiła to szybko. Inaczej każdy „twój milusi dzionek” z nim będzie naprawdę przechlapany… Przygoda z wsuwkami Szarlotka: Witaj, Maćku! Wczoraj absurdalność rzeczywistości sięgnęła zenitu. Po spotkaniu z grupą swoich znajomych umówiłam się z koleżanką w knajpie na turniej piłkarzyków (tak, tak, nauczyli mnie koledzy z podwórka wiele lat temu). Udałyśmy się do lokalu z zamiarem ostrej walki na nadgarstki. Na miejscu już po sekundzie przysiadło się do nas dwóch na pierwszy rzut oka nawet sympatycznych mężczyzn. Od słowa do słowa okazało się, że jeden z nich odziedziczył po ojcu fabryczkę – uwaga – wsuwek do włosów.
Facet był chyba nadzwyczajnie przywiązany do swoich produktów, bo wymienił co najmniej kilkadziesiąt argumentów (czym zrobił na nas ogromne wrażenie), dla których jego wsuwki są lepsze od innych wsuwek (czułam się jak na prezentacji produktów dla emerytów). No masakra. Oczywiście podarował nam po 100 sztuk w paczce (miał je przy sobie, w kieszeni marynarki). Gdy mu oświadczyłam, że jakoś średnio mnie do nich przekonał, oburzył się. Próbowałam mu wytłumaczyć, że: @ po pierwsze: wsuwki szarpią mi włosy, @ po drugie: jest mężczyzną (mężczyźni z założenia nie używają w życiu codziennym wsuwek), @ a po trzecie: jest łysy (więc jak mógł sprawdzić te wszystkie zalety swoich wsuwek? Na owłosieniu klatki piersiowej lub, nie daj Boże, gdzieś niżej? ). Absurd straszny, a żeby było zabawniej, on się z powodu tych moich argumentów obraził. Nie wiem, co o tym sądzić... Pan Prąd: No rzeczywiście ciekawa historia. Ale chyba i tak lepiej rozmawiać z łysym o grzebieniu niż ze ślepym o kolorach… Typ: szalony Pseudo: Waldens Kilka słów o mnie: Młody duchem i bogaty wnętrzem. Poznałem życie i jego mroczne strony. Teraz poszukuję tej najjaśniejszej – miłości. Zawsze zdecydowanie dążę do wyznaczonych celów – także w tym przypadku. Aktualny stan: wolny Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 38 lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam Wzrost: 182 cm Kolor włosów: brunet
Kolor oczu: niebieskie Znak zodiaku: Waga Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: nie piję Papierosy: nie palę Zainteresowania: historia sztuki, archeologia, literaturoznawstwo, bibliotekoznawstwo, germanistyka, ogólnie sztuki wyzwolone, lubię także kobiece ciało oraz wszystkie konsekwencje wynikające z obcowania z płcią przeciwną Wizja partnerki: Bądź dla mnie muzą, natchnieniem, ideałem zaklętym w wyjątkowym ciele i umyśle. Dzień pierwszy Dzisiaj w redakcji było wyjątkowo spokojnie. Nic nie zapowiadało huraganu, który miał za chwilę nastąpić. Jak zwykle dzień zaczęłam od przejrzenia poczty firmowej, a potem prywatnej. Jak co rano zalogowałam się na portalu randkowym. Nawet po weekendzie nie spodziewałam się fajerwerków. Powoli oswajałam się z myślą, że znalezienie jakiegoś miłego faceta w takim mieście jak Wrocław nie jest łatwe. I nie była to wina Wrocławia – w końcu to duże miasto. Problemem był los, szczęście, a może fatum. Tego dnia zły los obwiniałam o wiele spraw. Także o brak interesujących mężczyzn na portalu randkowym. Przez ostatnie dwa tygodnie nie znalazłam tam nikogo, z kim mogłabym nawiązać ciekawą rozmowę. Wierzyłam, że być może nadejdzie taki dzień, kiedy los się jednak odmieni. I wtedy… W skrzynce znalazłam list od nieznajomego. Waldens: Zapach szarlotki towarzyszył mi jeszcze w dzieciństwie. Przywołałaś piękne wspomnienia tym pojawieniem swoim w wirtualnej przestrzeni. Mógłbym przysiąc, że mijałem cię wielokrotnie na ulicy i za każdym razem oglądałem się za tobą. Czy to możliwe, że jesteś mi bliska, choć jeszcze nieznajoma? Czy szukasz tutaj towarzysza zabawy, czy może geniusza, kochanka czy przyjaciela? Wybieraj, o Pani, a twe żądanie stanie się rozkazem. Odpisałam natychmiast. Szarlotka: Szukam zmęczenia odciśniętego na pościeli, potu, który wyciska ostatnie wspomnienie kochanków, wanny z cedrową wodą mieszczącej oboje. Marzę o ciepłym, mruczącym kształcie, w
który mogłabym się nad ranem wtulić. Ale szukam też ręki silnej, męskiej, twardej, której oddałabym się bez reszty, po tym jak naoliwi mój łańcuch w rowerze lub odkręci dawno zardzewiałą uszczelkę... Nie żyję tylko marzeniami, choć chętnie wyczaruję kawałek wspaniałego świata dla tego, kto zechce w nim zagościć na dłużej. Dlatego wybieram geniusza. On mi najbliższym towarzyszem. Waldens: Jeśli zatem chcesz, stanę się twym Mistrzem, zabiorę cię do mojego świata, gdzie cisza, pustka i spełnienie. Uwielbiam nocne spacery. Słucham wtedy opowieści kamieni. To one mówią o losach ludzi, szczęściu i tragediach, radościach i smutkach, przywiązaniu i zdradzie, o marzeniach i ich spełnianiu. Ludzie przychodzą i odchodzą, kamienie pozostają. Dziś przed północą wyjdę posłuchać ich szeptów. Czy zechcesz mi towarzyszyć? Mnie, o którym wiesz tak mało? Czy jestem szalony? O tak! No to facet jest albo grabarzem, albo nocnym stróżem, pomyślałam w pierwszej chwili. Wprawdzie pisał piękne słowa, ale wyczuwałam w nim jakąś niebezpieczną nutę szaleństwa. Czy on chce, bym mu towarzyszyła w słuchaniu kamieni? – zastanawiałam się z lękiem. Mimo to odpisałam w klimacie, który właśnie się między nami tworzył. Szarlotka: Pięknie, poetycko, inaczej. Wyobraźnia moja podążać pewnie będzie dzisiejszej nocy za śladami twoich stóp. Może muśnie cię przypadkiem moja dłoń, może nawet pozwolisz mi poczuć twój oddech na karku. Może nawet pójdziesz do mojego ulubionego parku? Wiele tajemniczych rzeczy dzieje się właśnie tam – w Parku Grabiszyńskim, gdzie drzewa mają duszę, gdzie gasną latarnie, gdy podchodzi się do nich zbyt blisko. Żywopłoty zaś, jak z Kubricka, przerażają tylko w świetle promieni słonecznych. Szaleństwo czasami dodaje życiu dreszczy, które za dnia umykają. Zazwyczaj omijam niebezpieczeństwa, nie ufam, nie rozmawiam. Dlatego dopóki łączy nas elektronika, twoja inność jest ujmująca, twoja tajemniczość podniecająca, a słowa rozpalają zmysły. Miło mi, dobrze mi, rozkoszuję się każdym twoim wersem. Zwykle umieram nocami w książkach i zmartwychwstaję nad ranem z nimi, pogniecionymi, podnieconymi... Czyś Woland, czy Mistrz? Czyś może, Waldensie,
podróżnikiem utopijnym jeno, gnostykiem zatraconym między światami? Spaceru ci zatem nie bronię. Odmawiam tylko towarzystwa. Waldens: Mój problem leży w innej sferze. W naturze człowieka Zachodu. Zapominam, iż po raz pierwszy trafiłem, nie celując. Znam tylko jedną drogę, gdy rozumiem, że cel mam przed sobą. Konsekwentnie doń zmierzać. Z tym większym uporem próbuję strzelać, by strzała trafiła do celu. Jaki mężczyzna może zapraszać kobietę na spacer (o północy! ) zaledwie po kilku napisanych w internecie zdaniach. Miałam od zawsze świadomość, że w sieci nie brakuje ludzi szalonych. Niemniej dopóki siedziałam przed monitorem firmowego komputera, rozmowa wydawała się interesująca, ale przede wszystkim bezpieczna. Postanowiłam więc kontynuować tę wirtualną znajomość. Nie oszukujmy się, w pracy nic się nie działo, szefowa zawzięcie redagowała jakieś wypociny jednego ze współpracowników, a ja byłam ciekawa tajemniczego rozmówcy. Postanowiłam poznać lepiej tego Waldensa, jeśli i on mi na to pozwoli. Kiedyś zaczytywałam się chętnie w gnostyckich apokryfach, czyli tekstach i ewangeliach, które Kościół odrzucił jako mniej natchnione i które nie weszły w skład Biblii. Także ruchy heretyckie, takie jak waldensi, nie były mi obce. W samej przecież ukochanej przeze mnie Świdnicy inkwizycja spaliła przeszło pięćdziesięciu wyznawców tego ruchu. Z jakiegoś powodu tajemniczy Waldens pociągał mnie. Byłam przekonana, że obcowanie z nim może być ze wszech miar niezwykłe. Szarlotka: Celem twym zatem spacer? Z nieznajomą? Waldens: Dziś droga moja wieść będzie przez bramę Najświętszej Marii Panny5. Wcześniej jednak zamknę oczy, by ujrzeć po mej prawicy Arsenał Piaskowy6 . Wprawdzie teraz tam kupieckie centrum wyrasta, ale jeszcze kilka kamieni opowie mi swą historię. Kim jestem? Czarnym Rycerzem, Sigurdem, tytanem. Człowiekiem czującym mocniej czas miniony od obecnego. Rozumiem mowę ptaków i kamieni. Tego mogę cię nauczyć, gdybyś tylko zechciała. Boisz się mnie. Czuj to. I chyba masz powody. Nie zrobię krzywdy twemu ciału, ale mogę ukąsić duszę. Teraz odchodzę, lecz wrócę przed zmierzchem. Nie podróżuję jedynie w myślach, nie tylko w czasie, ale i w
przestrzeni. O ile nic nie stanie na przeszkodzie, wrócę przed kompletą7, by ponowić swą prośbę. Podjęłam wyzwanie Waldensa. Nazywał siebie Sigurdem, inaczej Zygfrydem – bohaterem mitologii nordyckiej z Pieśni o Nibelungach8. Poczytałam co nieco i postanowiłam wcielić się w rolę Brunhildy, mitycznej walkirii, której dramat tak pięknie przedstawił Wagner w swym dziele9. Była to najpiękniejsza z 19 walkirii – pomocnic Odyna w czasie wojny. W czasie pokoju Brunhilda zamieniła się w łabędzie i zstąpiła do świata śmiertelników. Zapragnęła nago wykąpać się w jeziorze. Miała pecha, bo pewien wredny król ukradł jej piórka, które z siebie zrzuciła. Tu powinien nastąpić pierwszy morał tej bajki – nigdy nie rozbieraj się w miejscu publicznym, nawet jeśli masz na to nieodpartą ochotę i myślisz, że jesteś boginią, bo konsekwencje tego czynu mogą być opłakane, kpiłam sobie. Wredny król postanowił oddać Brunhildzie piórka, jeśli pomoże mu w jego wojence. Na co oczywiście wkurzył się główny szef, czyli Odyn. Podobno za karę ukłuł Brunhildę usypiającym kolcem (wprawdzie zabrzmiało to nieco perwersyjnie, ale niech tym Skandynawom będzie, że „usypiający kolec” jest tutaj bez podtekstów... ). Brunhilda została zamknięta w zamku, pod który Odyn podłożył ogień. Swoją drogą niezły był z niego przyjemniaczek, stwierdziłam. Na szczęście na ratunek bogini przybył właśnie Sigurd/Zygfryd i uratował biedaczkę. Niestety straciła po tym wypadku swoją nadprzyrodzoną moc i… była już tylko piękna. Mnie tam i takie rozwiązanie pasuje, uznałam i zaczęłam odpisywać Waldensowi. Szarlotka: Twe ścieżki nieznane. Jeśliś serca czystego to może skarb Nibelungów trafi w twe dłonie. Pamiętaj, bo klątwa silna i niejeden życie stracił... W obawie o twą duszę zejdę dzisiaj z nieba, odrzucę rydwan Odyna i w jeziorze marzeń będę czekać. Zdejmę łabędzie skrzydła i naga, jak na prawdziwą walkirię przystało, kąpać się będę. Jeśli mnie zobaczysz, nie krzycz, a nie ucieknę... Czekać będę w Walhalli na swego Sigurda... Duszę pewnie pozwolę ci skraść... Rycerz Czarny nie przerazi prawdziwej walkirii... Już taka natura
kobieca... Spragniona cierpienia i miłości. Zmierzch uczynię moją nadzieją i na kompletę wiernie zaczekam. Waldens: Wróciłem i czytam. Czyżbyś była służką Klio? Odczytałaś wiele z pozostawionych znaków. Zgadłaś, że Asgard10 mi bliski, a szczególnie równina Idawall11, bo to tam pierwsze ołtarze postawili Asowie12. Wkrótce jednak do Królestwa Lotara13 przyjdzie mi się wybrać. Stąd ma niecierpliwość i starania wobec twej osoby. Poznać cię, dotknąć, usłyszeć. Kusisz niczym zjawa. Dzwony już na kompletę biją. Zatem tej północy przed wrota wrocławskiej katedry gorąco cię zapraszam. Ponawiam wezwanie. To druga próba… Waldens uparcie domagał się spotkania. I choć pięknie pisał o zamierzchłych czasach, a jego wiedza historyczna była imponująca, to nie postradałam na tyle zmysłów, by wyskoczyć w środku nocy pod katedrę na historyczną pogawędkę z nieznajomym. Jednak jakiś promil mego umysłu kusiło zobaczyć tego niezwykłego rozmówcę. Postanowiłam spiąć osobą Ludwika Szalonego14 niczym klamrą te nasze dotychczasowe rozmowy. Szarlotka: Szaleństwo w twych słowach odczytuję. A może tyś rycerzem, co obłęd przejął od wasala swego Ludwika II Wittelsbacha? Jemu jeno wolno było o takie spotkania w miejscach mrocznych prosić. On to również wagnerowskim mecenasem się stał, by opowieść o Nibelungach i pięknej Brunhildzie do naszych czasów dotrwała... Prawda, że Klio bliską mi muzą się od lat stała, szczególnie jej umiłowanie historii i starożytnej wiedzy interesuje mnie mocno. Wiadomość mam dla ciebie przykrą. Nie stawię się dzisiaj w godzinie wybicia przez dzwony nokturnów w katedrze, nie ponawiaj próśb. Wszak jutro dzień kolejny, pracy pełen... A ponadto północ porą jest zbyt późną, by na pokuszenie mnie wodziła. Noc zresztą nie sprzyja bezpiecznym poznaniom, nawet jeśli nasze umysły mogą rwać ku sobie, a dusze gnębi żal... Wybacz, Rycerzu von Czirne15, zważ na mą prośbę i nie gniewaj się na mnie. Wezwanie twe szlachetnej krwi nie przystoi... Waldens: Tym razem nie trafiłaś, bo Ludwik II nie należy już do mej epoki. Moja kończy się wraz z oświeceniem i rewolucjami, które mój świat doszczętnie zburzyły. Ludwik II, Wagner to zatem tylko
czciciele tradycji, jednak na swą modłę ją przerabiający. Choć nazwałem się Czarnym Rycerzem, to jednak Rycerz von Czirne nie z mej kompanii. Nad Sapkowskiego przedkładam Tolkiena, nad Władcę Pierścieni zaś Silmarillion. Jednak jeślibym miał wskazać niedoścignionego mistrza, byłby nim Umberto Eco. Co zaś się prośby o spotkanie tyczy – nie ponowię jej. Inną drogę musimy odnaleźć. Nie ta nam widać dzisiaj pisana. Nie dane nam będzie wspólne słuchanie głosów kamieni, bo one wszak dopiero nocą przemawiają. Boisz się ich, waćpanna? Czyżby tumskie kamienie jakowąś twą tajemnicę znały? Trudno mój świat wyrazić wyłącznie słowami. Pogodzić się jednak muszę z obraną przez ciebie drogą. Wszak i ona ma pewne namiastki dróg innych. Muzykę, obrazy, nawet elektronicznie mogę ci zaprezentować. A jeśli będę nadal budził niepokój twej duszy – wypowiedz jedno słowo, a zniknę w odmętach sieci. Jeśli chcesz, nie widząc cię, nie słysząc nawet, za rękę spróbuję poprzez mój świat poprowadzić, uwieść swą personą i mam nadzieję, że nie będzie to marsz według obrazów Pietera Bruegela. Jakoś mrocznie mimo wszystko zrobiło się po tej wypowiedzi Waldensa. Niezmiernie ciekawa byłam „światów”, które obiecywał przede mną roztoczyć. Z chęcią dowiedziałabym się o nim więcej. Z drugiej strony ten typ przyprawiał mnie o gęsią skórkę każdym swoim zdaniem. Miał coś z szaleńca, ale i geniusza. Wrzuciłam w wyszukiwarkę Pietera Bruegela, ale kompletnie nie wiedziałam, czy chodziło mu o Starszego, czy o Młodszego i o który z obrazów? Uznałam, że to nieistotne, i zamiast tego na ekranie wyświetliłam sobie Sąd Ostateczny Hieronima Boscha. To dzieło było mi bliższe, przynajmniej klimatem, do dzisiejszego niesamowitego wieczoru. Nadal siedziałam w pracy i dopóki Waldens ze mną korespondował, nie miałam chęci wracać do domu. Ta rozmowa była zbyt ciekawa, by ją przerywać. Słońce już zachodziło nad uniwersytecką biblioteką. Chmury na niebie postrzępiły się i rozdzierały boleśnie, jakby wyczuwały wyjątkowość tego wieczoru. Nie mogłam jednak spędzić nocy w wydawnictwie. Musiałam wracać do domu, choć żal było mi strasznie wyłączyć komputer na ponad godzinę i odciąć się od (musiałam to przyznać) uzależniającego Waldensa. Szarlotka: Ciemno już i zegar biblioteczny szkli się tarczą. Mroczno – zatem twa pora, Mistrzu... Chętnie posłucham, obejrzę, a
może i dotknę świata twego. Wszak nieznane zawsze osiąga kiedyś punkt niemożliwy do wytrzymania. A wtedy wybucha z siłą zdwojoną. Postaram się uczyć chętnie i pojmować nawet kamieni tchnienie, jeśli tylko czuć będę, że to mój świat wzbogaci... Z twego opisu prędzej nasz wzrok się spotka w ruinach Bolkowa/Cisów/Radosna/Świn16 lub kontemplując jakiś ołtarz drewniany w Muzeum Piastów Śląskich w Brzegu17. To tam widziałam pierwszego demona w drewnie uwiecznionego, pierwszy grzech pod pędzlem mistrza i krzyk palonych istot zamkniętych w piekielnych kręgach malarskiej wyobraźni. Miło mi będzie też Bruegela poznać, bo me zamiłowania wizualne ograniczone prędzej do Boscha i do Beksińskiego. Teraz biegnę do cywilizacji... Czas najwyższy... Reszta potem, gdy ochłonę. Spotkajmy się za dwie godziny, kiedy już w domu zasiądę przed ekranem. Waldens: Mam zatem pomysł. Jeśli znajdziesz dziś więcej czasu dla mnie (nie chcemy wszak przesytu), spotkamy się wkrótce po twym powrocie do domu oddzieleni kilometrami tego kabla, a ja krok po kroku, obraz po obrazie, fraza po frazie, takt po takcie rozpocznę wprowadzanie cię w mój świat. Możemy zacząć od demonów właśnie, czy wiesz, gdzie je najłatwiej spotkać? Potem zaś mówić możemy o zamkach i klasztorach, strojach i zbrojach, dźwiękach i obrazach. Możesz iść ścieżką przeze mnie obraną, możesz wywoływać inne tematy. Wybór jak zawsze po twej stronie leży. Szarlotka: Stawię się zatem wkrótce. Żegnaj. Trasę z firmy do domu pokonałam rowerem w tempie rekordowym. Na uszach miałam słuchawki. Uznałam, że odpowiednim wprowadzeniem do ponownego spotkania z Waldensem będzie Carmina Burana Carla Orffa18. Kiedyś byłam na tym dziele we wrocławskiej operze. Wrażenie było niezapomniane. Dech zapierała mi w piersiach szczególnie pieśń o Fortunie, kiedy kilkumetrowe koło czasu skrzyło się sztucznymi ogniami, by wybuchnąć na koniec. Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy czytałam historię manuskryptu znalezionego w bawarskim opactwie. To piękna i tajemnicza publikacja, której dane było ujrzeć światło dzienne. Przy dźwiękach tej zapierającej dech w piersiach muzyki mknęłam na swym żelaznym
rumaku do domu. Byle jak najszybciej znaleźć się w głowie Waldensa. Szarlotka: Jestem już i słucham posłusznie. Na początek wybieram muzykę. Dziś mam ochotę na klasyków, co proponujesz? I w tej kwestii dzisiaj będę ci absolutnie uległa... Waldens: Zajrzyj zatem na stronę (tu przesłał adres www), i to oczywiście przy włączonym głosie. Dla mnie ta strona jest bliska ideału. Przemyślana, estetyczna i z próbkami muzyki. W dyskografii drugi od góry jest bestiariusz, którego właśnie słucham w całości. Czy byłaś już na tej stronie? Czy możemy iść dalej? Szarlotka: Piękne. Słucham i czekam. Waldens: Czytam po raz kolejny twoje słowa. Posiadłaś wyjątkową umiejętność. Tę, która najbardziej mi imponuje. Czy wiesz, o czym piszę? Szarlotka: Nie, czekam na ujawnienie tego komplementu. Waldens: Umiejętność mówienia o seksie jako o namiętnej bliskości. Porywająco, ale nie wulgarnie. To ogromna sztuka. Szarlotka: Skąd wnioskujesz o mojej umiejętności mówienia o seksie? Nie wymieniłam ani razu tego słowa. Waldens: Twój pierwszy list do mnie jest niesamowicie zmysłowy. Opowiada o szczęściu we dwoje. O tym, co najwspanialsze w życiu. Czy jesteś gotowa do nowej muzycznej drogi? Innych dźwięków, skojarzeń? Furtka już uchylona… Szarlotka: Tak, czekam, niespodziewanym komplementem...
choć
nieco
zawstydzona
Waldens: Zawstydzona? Nie masz powodu. Jesteś mistrzynią... Zapewne nie tylko opisu. Wyruszamy zatem (tu kolejny adres www). Z czym ci się kojarzą te dźwięki?
Szarlotka: Chyba słyszę jakiś starodawny instrument. Jakby ktoś grał na pile, przeszywające dźwięki, szarpane, rwane, bolesne nuty. Jakby płacz i cierpienie. Słyszę dawne czasy, tętent końskich kopyt wybija rytm, w oddali zawodzi flet. Wyobrażam sobie wielki dramat, śmierć, klęskę głodu… Tyle wrażeń zawartych w jednym utworze. Waldens: Teraz przejdź trzy utwory niżej. Jakie wrażenia? Jaki nastrój wywołuję swym światem w twojej głowie? Szarlotka: Wrażenia? Jakbym słyszała puste naczynie, którym ktoś porusza za sznurki? Nitki? Włosy? A słyszysz w tle wrony? Kruki? Ja je słyszę! Jakby krakały nad trupem. Wiesz, kiedy mocno zamknę oczy, to pod wpływem twej muzyki widzę taki obraz: kruki i wrony. Cała gromada. Wszystkie głodne. Wiatr świszcze dookoła. Prześwistuje się po drewnianej konstrukcji, która wyłania się z mgły. Zmierzch już nadchodzi. I to piszczenie, skrzypienie. Jakby włosy, lecz nie, to raczej sznur, powróz zapewne. Na jego końcu trup, człowiek skazany za swe przewiny wyzionął już ducha. Wrony niecierpliwią się. Czy już powinny zaatakować bezwładne ciało, czy poczekać, aż wiatr przestanie kołysać skazańcem. Czy dobrze ujrzałam? Czy taki obraz niesie twa muzyka? Waldens: Jesteś mistrzynią życia. Ja być może tylko słów i wrażeń. Twe słowa prawdziwe teraz dla mnie wyraźniejsze obrazy kreują. Postanowiłam podjąć mniej makabryczny wątek naszej dyskusji. No i wrócić do komplementu Waldensa. Szarlotka: Nikt nie może być mistrzem w seksie, bo to nie jest konkurencja. Seks to nie fizyczność, lecz głowa. Kształty z czasem tracą na znaczeniu, uczucia jedynie się w tej kwestii potęgują w miarę upływu lat. Waldens: Seks to głowa i serce. Im bardziej połączone, tym seks jest piękniejszy, lecz prawdziwy dopiero wtedy, gdy przepojony codziennością – owe muśnięcia i każdy inny spontaniczny dotyk.
Szarlotka: Bo codzienność jest najpiękniejsza. Tak jak poranna kawa czy wieczorne czytanie książki przed snem. Drobne rytuały. Nie rozumiem, dlaczego należy czekać na romantyczną kolację czy niesamowite doznanie... gdziekolwiek? Jakieś bukiety z okazji... Po co? Lepiej chyba codzienność zamienić w święto? Mnie przynajmniej wychodzi to dużo łatwiej niż czekanie na marzenie bez gwarancji na spełnienie... Waldens: W pełni się z tobą zgadzam. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Idźmy dalej tropem muzyki. Chcę sprawić, byś czuła się w moim świecie wyjątkowa. Zasługujesz na najwspanialsze doznania i ja chętnie cię nimi ubogacę (tutaj kolejny adres www). Co czujesz przy tej melodii? Szarlotka: Teraz chciałabym mieć na sobie suknię z surowej wełny, najlepiej czarną. Jakieś nogawice i... A co? Zaszaleję – czółko z przyszytymi przy skroniach kabłączkami... Waldens: Ja czuję tu zapowiedź wojny. Wojny 10-letniej. Tu słychać dumę i butę. Wkrótce armie przemaszerowywać będą przez Europę. Szarlotka: Wojna 10-letnia? Dobrze. Wybieram zatem gorset... czy słusznie? Taki wypychający piersi... Waldens: Tak, to tamten właśnie czas. A teraz utwory jeden po drugim (kolejne linki www) i czekam na twe doznania. Szarlotka: Radość rokoka. Lekkość i znów maszerujące armie. To drugie to może flety z kolekcji Fryderyka II? W przerwach między jedną a drugą kampanią przyjmował muzyków i sam grał. Waldens: Wiesz wiele, a chcesz jeszcze więcej. Wspaniale. Imponujesz mi. Posłuchaj zatem tego. Chcę znać twą wrażliwość na przeróżne dźwięki (tu znów adres www).
Szarlotka: To fortepianowy utwór. Ten instrument zawsze mnie zasmucał. Czuję łzy, cierpienie – chyba nie ma lepszego instrumentu, żeby zobrazować marność doczesności... Słuchałam proponowanej przez Waldensa muzyki jak urzeczona. Tyle melodii, światów, doznań. Miałam mętlik w głowie. Zapomniałam już o strachu, który towarzyszył mi na początku. Teraz, siedząc wygodnie przed ekranem, w pełni zatracałam się w świecie tego dziwnego człowieka. Szarlotka: Zadziwiasz mnie. Zapomniałam o wielu sprawach i dziękuję ci za to. Czy jeśli nadal będę chciała przemierzać z tobą światy w twej głowie, to będzie mi to poczytane za pazerność? Jeśli nie, to z ogromną przyjemnością jeszcze potowarzyszę ci tego wieczoru. Waldens: Muszę tu coś szczerze napisać. Wcześniej było mi obojętne, jak wyglądasz. Jednak kiedy napisałaś „taki wypychający piersi”, moja myśl poczęła błądzić po zakamarkach twego ciała. Wybacz, machina ruszyła. Sama ją sprowokowałaś. Szarlotka: Skąd u ciebie taka wrażliwość na muzykę, szczególnie tę starodawną. Skąd te niecodzienne skłonności? Waldens: Czas zatem na historię: Na pewno zabrzmi to banalnie, ale od dziecka byłem wrażliwy. Pamiętam, jak dnia pewnego w ramach lekcji historii wraz z moją klasą z liceum wybraliśmy się na zwiedzanie grobów piastowskich w klasztorze Urszulanek we Wrocławiu. Już wtedy pociągały mnie stare dzieje, historyczne motywy, grobowce, sarkofagi i to, jakie tajemnice skrywają. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że te zainteresowania młodego wówczas chłopca przerodzą się w pasję i miłość dorosłego mężczyzny. U urszulanek byłem nie pierwszy raz i postanowiłem odłączyć się od grupy, by na własną rękę rozejrzeć się po klasztorze. Nikt nie zauważył szczupłego, bladego chłopca przemykającego się po starych korytarzach pełnych barokowych obrazów. Z ram spoglądała na mnie święta Klara. Nie ona jednak była moim celem. Czułem, że to miejsce skrywa jeszcze jakąś tajemnicę, dotąd mi nieujawnioną przez żadnego przewodnika. Błądziłem po korytarzach, wsłuchując się w oddech
starych klasztornych murów. W pewnym momencie odruchowo otworzyłem jakieś drzwi. Nieznana siła pchała mnie w ich kierunku. Za nimi ukazał się piękny, choć niewielki wirydarz. Moje ciało jakby ciągnęła niewidzialna siła. Otwarłem kolejne drzwi. Pamiętam schody w dół, mrok, wilgoć. Nagle zrozumiałem, że znajduję się w katakumbach. Na pobielonych ścianach dostrzegłem mnóstwo niewielkich tabliczek. Jakby aluminiowe blaszki wmurowane w stare mury. Gdzieś w oddali usłyszałem szepty. To były kobiece głosy. Znów zamknąłem oczy. W tych katakumbach pochowano matki przełożone, opatki klasztoru i zakonnice. Spoglądając na te tabliczki z wyrytymi imionami i datami, widziałem ich smutne twarze. Przede mną pojawiały się kobiece postacie i snuły opowieści pełne grozy. Potem słyszałem ich krzyki, poczułem, że płomienie ogarniają klasztor. Zrobiło mi się gorąco, skóra piekła nie do wytrzymania. Zobaczyłem mężczyzn zbliżających się do klasztornych murów. Wróg był bezlitosny. Bestialstwo najeźdźców wobec biednych zakonnic było nie do opisania. Miałem wrażenie, że to mnie zadają fizyczny ból, to ja czułem się gwałcony. Z przerażeniem zrozumiałem, że jestem jedną z tych zakonnic, jedną z tych zniesławionych kobiet. Było we mnie tyle emocji, wstyd, ból, strach, żal. Po policzkach spływały mi łzy. Potem czasowy przeskok i usłyszałem kobiece śpiewy. Czułem się jedną z nich, gdy moje usta wypowiadały łacińskie słowa pośród chóralnej grupy. Siostry śpiewały pieśń ku chwale Pana. Widziałem te, które przeżyły oblężenie. Mimo iż minął rok od tragedii, kobiety wyśpiewywały słowa miłe Bogu. Czułem ich radość i pokorę wobec niedawno im zadanego okrucieństwa. W prostej modlitwie, pieśni powtarzanej na jutrzni był sens. Była zawarta cała prawda i prostota tego świata. Zrozumiałem więcej, niż mógłbym znaleźć w uczonych księgach. Nagle drzwi do katakumb otworzyły się z łoskotem, a ja… otworzyłem oczy i ujrzałem jedną z zakonnic. Oślepiło mnie światło dnia wpadające przez niewielką szparę. Byłem znów w XX wieku. Znów człowiekiem współczesnym. Tego dnia zrozumiałem, że umiłowanie do pradawnych ksiąg i śpiewy chóralne są moim przeznaczeniem. W wieku 14 lat dokonało się me objawienie. Amen. Przestraszyła mnie opowiedziana historia. Było w niej tyle emocji. Młody chłopiec w ciele kobiety, dawny klasztor, duchy zakonnic. Czy mój rozmówca nie jest przypadkiem księdzem? –
zastanawiałam się. Skąd te religijne zainteresowania, skąd ta religijna wiedza? Postanowiłam w ramach rewanżu podzielić się moją niecodzienną historią. Szarlotka: Pierwszy dzień pierwszej wyprawy na Węgry. Eger – bazylika. Cztery potężne rzeźby witają mnie na schodach. Wtedy jeszcze nie wiem, który z nich to święty Stefan19 – potem mój wielki bohater (jedna z ulubionych postaci historycznych). W środku bazyliki, jak w naszej świętej Dorotce20, spoglądające na mnie czaszki. Potem oglądam twierdzę egerską, której kiedyś bronił István Dobó – drugi znany Stefan – (równie ukochany, zostanie ze mną na wiele lat). Viszontlátásra – mówię do pomnika. Moje pierwsze węgierskie słowo – jestem dumna, choć to znaczyło „do widzenia”, a nie „dzień dobry”... A wieczorem spotykam dwóch prawdziwych Węgrów w Szépasszony-völgy21. Rozmawiamy do rana. Im więcej egerskiej byczej krwi w mej krwi22, tym lepiej rozumiem gramatykę węgierską tłumaczoną mi... po angielsku. Odtąd mówię w tym języku... słabo, acz wystarczająco, by wkrótce dowiedzieć się największej tajemnicy Węgier! We krwi mam wzajemność, stąd pozwoliłam sobie na ten wypad w głąb Magyarország. Waldens: Ja odpowiem także. Węgry, a szczególnie Budapeszt, zaskoczyły mnie podczas wizyty liczbą zabytków. Dunaj pokazał mi swą wielkość i majestatyczność. Wszak przez wieki by osią życia i śmierci, dzielący i łączący. Dunaj – pradziejowy, rzymski, średniowieczny, współczesny – zrobił także na mnie wrażenie. Jednak tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, była niezliczona liczba artefaktów pozostałych po rzymskiej Panonii23. Szarlotka: W Budapeszcie zawsze mieszkam w Óbudzie – właśnie dawnym Aquincum24, za ogrodzeniem mam jeden z największych rzymskich amfiteatrów na 12 tysięcy widzów... Do dzisiaj trudno mi uwierzyć, że miasto, w którym w 375 roku obwołano Walentyniana II cesarzem, Rzymianie oddali Hunom bez walki. To skandal! Ci barbarzyńcy prawie zrównali Aquincum z ziemią. Wino w tych ruinach smakuje inaczej... szczególnie tokaj aszú 4 puttonyos25. Dość jednak mych wynurzeń, bo nie ja tu jestem bohaterem. Opowiedz mi jeszcze o tym, jak to jest czuć inaczej niż reszta świata?
Waldens: 20 minut zostało do północy. Czuję się wspaniale. Cieszę się, że spdzimy je razem. Czy czuję inaczej? Tak, od dawna mam wrażenie, że zamieszkał we mnie demon lub był ze mną od zawsze. Chłód kamiennego katafalku w gabinecie zawsze jest dla mnie namacalny. A może ja po prostu jestem demonem w ludzkiej skórze? Nowym wcieleniem Baala26? Wszak znam dobrze czasy, których zwykli ludzie nie pamiętają. Miejsca, w których nigdy nie byłem. Światy pełne okrucieństwa, tak odległe od naszych. Czasami, gdy zamknę oczy, widzę, jak poddani budują mój pałac, jak praojciec pozwala mi rządzić ludźmi i światem. Czuję w sobie zwierzęcą naturę. Choć w ludzkiej postaci brak mi rogów, wiem, że kiedyś zdobiły mą głowę. Czy rogi te były tylko przytwierdzone do hełmu, czy może wyrastały z ciała? Tego nie wiem. Było we mnie wiele miłości, radości i dobroci. Jednak to ludzie sprawili, że stałem się okrutnym demonem, raniącym bliskich. Jako wcielenie Baala podróżowałem po świecie, byłem w Syrii, starożytnym Egipcie. Teraz jestem tutaj, w świecie, który próbuję zrozumieć. Upadłem i podnieść się nie mogę. Szukam wskrzeszenia, iskry, która sprawi, że powrócę do swej ludzkiej postaci, znów stanę się łagodną istotą. Szukam kobiety, która przemieni mnie, doda skrzydeł, bym znów stał się bogiem, bym zapomniał o swej demonicznej naturze. Moje ślady znajdziesz w Memfis, Palmyrze, Ugaricie. Wiem, że moje ślady pozostawię także w tobie. I ta myśl napawa mnie rozkoszą. Szarlotka: Teraz będę uważała, żebyś mnie nie dotknął, żebyś nie zabrał wolności, bo o rozumie już dawno zapomniałam. Jak pusty jest człowiek, jak bezbronny. Gdy czegoś nie widzi, wydaje mu się, że tego nie ma. A dusza wszak istnieje... moja... choćby i odbijająca si chwilą w twoich oczach. Jesteś ulotny niczym mit, legenda jakaś. Jakbyś żył tylko w myślach, umysłach ludzkich. Waldens: Mam w sobie coś z mitycznego Lewiatana27. Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, że tak naprawdę mógłbym nie istnieć, a ludzkie umysły i tak by wytworzyły mój wizerunek. Oto dowód. Według legendy zostałem zamknięty w podziemiach Lateranu przez papieża Sylwestra I28. Było to w roku 317. Ludzie o mnie zapomnieli. Na świecie szerzyły się herezja i rozpasanie. Dopiero kilka wieków później, kiedy nadchodził rok tysięczny, świat ogarnęła trwoga.
Wszyscy spodziewali się apokalipsy przepowiadanej przez świętego Jana. Rozpuszczono w Rzymie plotki, że ówczesny papież Sylwester II wchodzi ze mną w nieczyste konszachty i to on wypuści mnie z podziemi w sądną godzinę. W istocie papież ów był genialnym matematykiem i konstruktorem, przerastał o niebo swą wiedzą maluczkich. Stąd obawa zwykłych ludzi o jego szatańskie zapędy. Kiedy o północy, gdy rozpoczął się rok tysięczny, nie zstąpiłem na ziemię i nie poraziłem ludzi ogniem piekielnym, zaczęto świętować. Papież, który „ulitował się” nad biednymi i nie wypuścił mnie z podziemi, zaczął być czczony przez tych, którzy go wcześniej obrzucali wyzwiskami. Radość zapanowała wielka. Stąd dzień ten odtąd powszechnie sylwestrem się zowie. Biedni ludzie do dziś nie zdają sobie sprawy, że ja żyję w ich głowach i ciałach, a nie w budynkach z marnymi zamknięciami. Wszak królestwo jest tym, co jest w was, i tym, co jest poza wami29. Ja jestem światłością, która jest ponad wszystkimi. Ja jestem Pełnią, Pełnia wyszła ze mnie, Pełnia doszła do mnie. Rozłupcie drzewo, ja tam jestem. Podnieście kamień, a znajdziecie mnie tam30. Szarlotka: Imponujesz mi swą gnostycką wiedzą. Zabrzmi to bardzo kanibalistycznie, ale mogłabym twój mózg zjadać łyżkami. Delektować się każdą myślą, rozkoszować się, dotykać, głaskać, wciągać zapach głęboko w płuca, aż drażniłby nos nie do wytrzymania. Wyjmowałabym przed snem jedną z twych myśli i obejmowała. Wtulała się w nią, wyobrażając sobie, jak powstawała w zamierzchłych czasach, jak się spierała z innymi, jak robiła im awantury, że to ona jest myślą najważniejszą, jak stawała się erytrystycznym mistrzem, a potem delikatnie znów wślizgiwałaby się w moje objęcia. Jesteś w stanie w to uwierzyć? Animus est, qui divites facit31 – to na pewno wymyślono o tobie. Zastanawiając się nad twoją głową, myślę też o twej cielesności. Opowiesz mi coś o tej sferze swego życia? Waldens: Wszystko dzieje się tak szybko. Teraz nie potrafię nawet wiązać słów. Nie poddają się myśli. Jesteś kuszeniem, wielkim…
Szarlotka: Kuszenie w swej istocie nie jest złe. Jest jeno próbą duszy, momentem wyboru. Przy tobie nawet chwila wahania może być zatraceniem się w czeluściach, w przepastnych dolinach piekielnych. Już wiem, że ci takie życie niestraszne, że demony już dawno na ciebie wypływu nie mają, żeś ty im teraz panem, władcą i herosem. Być może kuszenie to przełoży się kiedyś na czyny… A tymczasem czas zmierzać ku alkowie. Waldens: Kusisz słowem, a przecież w chwili próby nie tylko słowo decyduje, nastrój, tembr głosu, zapach, smak pocałunku. Każde z nich może przyciągnąć do siebie lub oddalić ostatecznie. Czy jestem władcą? O nie! Jam tylko giermkiem Losu, on układa plany. Nie wiem nawet, czy będzie nam jutro dane spotkanie podobne do dzisiejszego. Szarlotka: Być może czekają nas daremne żale, puste księżycowe noce, odległe głusze. Odchodzę cicho, już na paluszkach. Tego, co duchowe, nikt nam nie odbierze. Dziś noc pełna ulotnego dotyku, cielistego, z małą iskrą nadziei. A tej nocy? Każda kropla z ciebie wypełni mnie, nakryje tak, że zgubię jawę i świat. Twoje ciepło uśpi we mnie troski i rozbudzi delikatnym muśnięciem warg. Nawet o świcie... Waldens: Dobranoc zatem. Udam się teraz na zaplanowany spacer. Noc będzie mi przewodnikiem pośród starych kamieni. Dziękuję za to, że wniosłaś życie do mego świata przepełnionego umarłymi. Nie mogłam jeszcze długo w nocy zasnąć. Zastanawiałam się, kim jest ten człowiek po drugiej stronie monitora. Intrygował mnie i imponował mi swą wiedzą. Wprawdzie moim celem było znalezienie miłego faceta, a nie jakiegoś szaleńca, ale… Nie oszukujmy się – Waldens pociągał mnie bardzo. Oczywiście jego umysł. Zdałam sobie sprawę, że właściwie nawet nie chcę wiedzieć, jak wygląda. Na tym etapie znajomości wystarczyła mi pasjonująca rozmowa. Dzień drugi O dziwo, kiedy wstałam, nie byłam zmęczona, chociaż wczorajsza konwersacja trwała do pierwszej w nocy. W pracy
uwijałam się z robotą. Wiedziałam, że nie mam szans na zalogowanie się i korespondencję w tak swobodny sposób jak dzień wcześniej. Nie chciałam, by moje zdania były rwane. Chciałam jak wczoraj zatracić się w słowach, które pisał Waldens. Poza tym uznałam, że takie milczenie będzie swoistą kokieterią. Wszak nie napisałam o siódmej rano pierwszych słów, chociaż mnie korciło. Korciło, żeby sprawdzić, czy on coś napisał. Postanowiłam być jednak twarda. Wcześniej wyszłam z pracy pod pretekstem zrobienia korekty redakcyjnej w domu. Pierwsze, co zrobiłam po wejściu do mieszkania, to odpaliłam komputer. Kot niecierpliwie ocierał się o nogi. Dzisiaj jednak nie on był najważniejszy. Waldens: Ile będziesz miała dzisiaj dla mnie czasu? To ważne, bo mam pewną propozycję. Szarlotka: Postaram się go mieć tyle, ile zechcesz. W końcu i tak to, co miałam zrobić w domu, zapomniałam wziąć z pracy. Waldens: Wczorajsza noc zainspirowała mnie do pewnych działań. Już wiem, że nie tylko ja mam piękne światy godne poznania. Także ty jesteś niebanalną istotą. Czas najwyższy się poznać lepiej. Proponuję zatem grę w pytania i odpowiedzi. Grę o stawkę wysoką, bo nieznaną w chwili wejścia. Wchodzisz? Nie boisz się? Zadam ci 5 zagadek. Każda zagadka będzie jednocześnie życzeniem. Jeśli w ciągu godziny odgadniesz wszystkie – ja spełnię 5 twych życzeń. Jeśli nie odgadniesz żadnej – ty spełnisz 5 moich. Zapewne odgadniesz niektóre, wtedy oboje będziemy spełniać swoje życzenia. Oczywiście pewne „kategorie życzeń” ze względu na wirtualne połączenie możemy wyłączyć z góry z tej gry. Oczywiście i ty możesz coś przygotować dla mnie. Zasada jest następująca – możesz korzystać z wszelkich dostępnych materiałów. Zagadki wyślę za chwilę, jeśli podasz swojego e-maila. Na odpowiedzi czekam godzinę. Zgoda? Szarlotka: Boję się. A musisz wiedzieć, że nie lubię przegrywać... Zawsze jest mi wtedy przykro i źle... Czuje się wówczas jak mała dziewczynka, której ktoś zrobił niezrozumiałą krzywdę. Boje się, że zawiodę. Nie mam tendencji do ryzyka i jeśli mogę, to go unikam. Dopóki jednak jestem po mojej stronie światłowodu, mam
gwarancję bezpieczeństwa. Dlatego zgadzam się. Tylko bądź wyrozumiały dla mojej niewiedzy. Podałam swój adres e-mailowy. Waldens: Alea iacta est32 . Szarlotka: Dotarło. Waldens: Czy coś wymaga dookreślenia? Jeśli nie, to możemy zacząć liczyć czas. Wszystkie zagadki były zdjęciowe. Z każdą fotografią wiązało się pytanie. Bardzo chciałam zgadnąć wszystkie, ale wiedziałam, że nie jest to możliwe. Gdybym znała choć trochę lepiej mojego rozmówcę, może łatwiej byłoby mi wpaść na pewne tropy. A tak pozostawał mi internet i książki na półce. Zagadka numer 1 „A któż to? Poznajesz? ” Spojrzałam na fotograficzny załącznik w e-mailu. Jakiś władca na koniu na starej, biało-czarnej fotografii33 . Sądząc po stroju, pruski bądź austriacki władca. Kiedy jednak powiększyłam zdjęcie, okazało się, że ściana za pomnikiem do złudzenia przypomina tę z wrocławskiego ratusza. Musiałam tylko znaleźć, z której strony rynku umieszczony jest jeździec. W dawnym Breslau34 pomników na rynku było sporo. W pierwszej chwili pomyślałam, że to może być Fryderyk Wilhelm II, ale nie pasował do wizerunków przedstawianych w internecie. Pozostał zatem Fryderyk II, zwany Wielkim – ten sam, o którym wczoraj rozmawialiśmy przy okazji muzyki. Spryciarz z tego Waldensa. Przypomniałam sobie, że to właśnie ten pomnik władze Festung Breslau35 podczas drugiej wojny światowej wywiozły z rynku i ukryły w Lesie Osobowickim. Zakopano go w wale powodziowym. Niestety ostatecznie i tak został znaleziony, zniszczony i przetopiony na amunicję… Ech, taki los politycznych zabytków. Może reszta zagadek też w jakimś sensie nawiązuje do wczorajszych dysput, zastanawiałam się.
Zagadka numer 2 „Skąd pochodzi ta płaskorzeźba i dlaczego ci ją przysłałem? ” Kiedy otworzyłam drugie zdjęcie36 , w pierwszej chwili uśmiechnęłam się. Moim oczom ukazała się płaskorzeźba przekupki z gołębiem. Być może znajduje się ona na którejś wrocławskiej kamienicy? Skąd pochodzi ta płaskorzeźba? Nie miałam pojęcia. Trudno było mi znaleźć jakieś źródła w internecie. Handlarka wyglądała na zmarzniętą pod tym parasolem. Być może był to symbol jakiegoś starego targowiska? W tym przypadku szybko się poddałam. To mogło być gdziekolwiek. Nawet nie miałam pewności, czy fotografia została wykonana we Wrocławiu…
Zagadka numer 3 „Skąd ta przypowieść? ” W mieście abowiem Saltzburgu, był niejaki zaklinacz, abo zamawiacz, ktory dnia jednego, dla ucieszenia inszych, wszytkie węże, ktorzy byli na milę od miasta, w dół jeden zamawianiem swym zgromadzić chciał, w ktorymby wszytkie pozdychały. Gdy się tedy zewsząd węże zgromadziły, a on zaklinacz nad dołem stał, przyszedł naostatek, jeden wielki, i straszny wąż, ktory ociągał się wniść w dół on, i częstokroć swoim łaszeniem jakoby prosił żeby mu dopuścił iść gdzieby mu się podobało: Ale on gdy zaklinania nad nim czynić nie przestawał, a już wszystkie insze w dole onym były wyzdychały, przychodziło na to i onemu wężowi że musiał wchodzić: przyczołgawszy się tedy na jedną stronę dołu, właśnie przeciwko zaklinającemu, uczynił szus wielki, i na zamawiacza skoczył, którego w pęty sobą opasawszy, z sobą w dół wciągnął, gdzie obadwa zginęli. Stąd pokazuje się, że do takowych rzeczy mocy Boskiej zażywać choć z bojaźnią, i uczciwością nie godzi się jedno dla pożytku ludzkiego, gdyby takie bestie z mieszkania ludzkiego wyganiać była potrzeba. To akurat okazała się niezmiernie łatwą zagadką, dzięki pomocy internetu. Teraz przecież wystarczy wrzucić w wyszukiwarkę dowolną
treść, a już elektronika przegląda światowe zasoby. Tak też było i tym razem. Przypowieść o zaklinaczu węży pochodzi z jednego z najważniejszych swego czasu podręczników – Młota na czarownice – piętnastowiecznego tekstu dla łowców czarownic. Mam nadzieję, że Waldens nie sugerował tym tytułem niczego… Zagadka numer 4 „O kim opowiada ta historia? ” Tym razem był to rysunek37 . Widniały na nim różne znaki runiczne. Być może tekst napisany przez druidów? Tego nie byłam w stanie rozpoznać. Były też na nim przedstawione jakieś ptaki, ludzie, stwory, chyba koń. Całość opasana wężem. Nie przypominał on jednak wspomnianego przez Waldensa Lewiatana. Nie połykał bowiem swojego ogona, a jedynie był klamrą spinającą przedstawioną historię. Tutaj poddałam się, gdyż nie byłam w stanie nic znaleźć w źródłach.
Zagadka numer 5 „Odgadnij nazwę miejscowości, a poznasz historię zbrodni sprzed siedmiuset lat” Zdjęcie przedstawiało na pewno krzyż pokutny38 . Zwykle morderca musiał wykuć taki kamienny krzyż własnoręcznie i ustawić go w miejscu dokonania zbrodni. Zwyczaj ten pochodzi ze
średniowiecza i w Polsce takich krzyży są setki, jeśli nie tysiące. Próbowałam znaleźć poprzez przeglądarkę graficzną zdjęcie tego akurat krzyża, ale niestety nie udało mi się. Na fotografii nie odnalazłam żadnego charakterystycznego szczegółu, by zawęzić poszukiwania. Tabliczka opisująca krzyż była odwrócona i nawet na dość dużym powiększeniu nie widziałam dokładnie liter. Czasami na takich krzyżach ryto także symbol lub wizerunek narzędzia zbrodni. Niestety ten akurat był gładki. Co charakterystyczne, ktoś go pobielił. Ten trop też nie doprowadził mnie do celu.
To były trudne zadania i pochłonęły mój umysł bez reszty. Nim się spostrzegłam, minęła godzina i czas było kończyć. Waldens: Właśnie mija czas. Czy masz jakieś pomysły i czy chcesz poznać odpowiedzi? Szarlotka: Jeźdźcem z pytania pierwszego jest Fryderyk II, a w trzecim rozwiązaniem jest tytuł Młot na czarownice. Co do reszty – muszę przyznać się do porażki. W drugiej zagadce widzę jakąś przekupkę, być może na targowisku, ale nic poza tym nie wymyśliłam. Rysunek przysłany do zagadki czwartej jest być może związany z
runami, druidami, lecz niewiele o tym znalazłam. Co zaś się tyczy krzyża pokutnego, to jest tak mało charakterystyczny, że nie sposób się o nim dowiedzieć czegokolwiek. Wolę zresztą poznać sedno tajemnic, niż próbować na siłę zgadywać. Proszę o odpowiedzi. Waldens: Wynik twój i tak imponujący. Zagadki, przyznaję, były trudne, ale zakładałem, że i ciekawe w swojej formie poszukiwań. 1. Racja, to Fryderyk II Wielki, król Prus, wspominany przez nas wczoraj. Choć był wielką postacią, skończył marnie przetopiony na amunicję. 2. Dobrze dedukowałaś, że zdjęcie przedstawia dawne targowisko. To tam mieliśmy się wczoraj spotkać. Szukałaś jednak zbyt krótko. Płaskorzeźba znajduje się na wschodniej elewacji Hali Targowej we Wrocławiu, tuż przy Ostrowie Tumskim. Gdybyś wczoraj chciała mi towarzyszyć podczas nocnego spaceru, ujrzałabyś owe dzieło w piaskowcu autorstwa Carla Ulbricha na własne oczy. To tam wcześniej stał mój ukochany Arsenał Piaskowy. Stamtąd zresztą blisko byśmy mieli do Muzeum Archidiecezjalnego, którego tajemnice najbardziej chciałem ci pokazać. To właśnie tam ukryta jest egipska mumia 7-letniego chłopca. Był to dar dla wrocławskiego biskupa. Czy wiedziałaś, że o mały włos, a eksponat ów skończyłby jak większość mumii sprowadzonych do dawnego Breslau? Kiedyś z tych ludzkich szczątków sporządzano wielce skuteczny proszek. Wspomagał on zdrowie w wielu chorobach. Dla mnie jednak najważniejszą miał zaletę – wspomagał męską potencję. Nauczyłem się za młodu receptury i do dziś specyfik służy mi w ratowaniu niejednego męskiego ego. 3. Młot na czarownice – odgadłaś świetnie. Podręcznik ten służył mi do pewnych praktyk, o których opowiem przy innej okazji. Brawo za spostrzegawczość. 4. Rysunek przedstawia treść kamienia z Ramsund, zwanego inaczej kamieniem Sigurda. Spostrzegłem wczoraj, że żywo zainteresowałaś się tematem mitologii skandynawskich. Nazwałem siebie Sigurdem, bo podobnie jak on mógłbym opowiadać swe
niebanalne historie. Na rysunku możesz dostrzec Sigurda, który nad paleniskiem przygotowuje serce smoka Fafnira dla swego ojczyma. Jak to w takich mitach bywa, ojczym jest jednocześnie bratem zabitego smoka. Sigurd oparzył rękę podczas pieczenia serca i z bólu przyłożył palce do ust. Dzięki skosztowaniu krwi bestii pojął mowę ptaków, podobnie jak ja pojmuję mowę kamieni. Niech nie ujdzie twej uwadze, że Sigurd przy ognisku siedzi nago. Kamień ten stworzono około roku tysięcznego, w czasie gdy miała spełnić się Apokalipsa św. Jana, również wczoraj przeze mnie wspomniana. 5. Przyznam, że piąta zagadka należała do najtrudniejszych. Krzyż znajduje się w miejscowości Pasieczna. Wspomniałaś wczoraj o średniowiecznych zamkach z Księstwa świdnicko-Jaworskiego. Postanowiłem sprawdzić twą wiedzę z tego terenu. Dane mi było swego czasu zapoznać się w opactwie Joannitów w Pradze z dokumentem opisującym historię tego krzyża i konsekwencje dokonanego w tym miejscu morderstwa. Poniższy fragment zwie się compositio i jest swoistą umową pomiędzy mordercą a rodziną i władzami. Określono w nim jasne reguły kary za czyn. „My, Beatrycze, księżna Śląska i władczyni Książa, chcemy, aby wszystkim wyznawcom Chrystusa, do których dotrze ten dokument jako dowód, było wiadome, że Konrad von Langinberc, były stanowicki młynarz (molendinarius) pozbawiony został życia przez Konrada, byłego zarządcę majątku (rector curiae) w Pasiecznej. Za zamordowanie tego człowieka brat Günther, obecny administrator klasztoru, zaproponował żonie, dzieciom i pozostałym krewnym zabitego stosowną i przyzwoitą kwotę pokutną, którą zatwierdziła Rada Zaufanych Mężów. Żona, dzieci i bliżsi krewni, którzy obecni byli przy ugodzie i przyjęli kwotę pokutną ustaloną na 12 marek, złożyli swoje podpisy. Sumę półtorej marki otrzymał ponadto sługa zabitego za odniesione obrażenia, a chirurg, który udzielił mu pomocy, 1 markę. Na znak ugody wzniesiony został na miejscu zbrodni krzyż. Wszyscy wymienieni, po zatwierdzeniu ugody, zrezygnowali w sądzie, w obecności wójta i ławników, z wszelkich działań, mogących mieć charakter zemsty, dziękując za korzystne warunki ugody. Ażeby żadna z wyżej wymienionych osób nie dopuściła się pogwałcenia ugody, postanowiliśmy opatrzyć dokument
naszą pieczęcią i pieczęciami brata Günthera, administratora klasztornego i obywatela Strzegomia, nadając mu moc prawną. Jako świadków ugody pokutnej wymienia się (... ) oraz wielu innych godnych zaufania ludzi. Sporządzono ręką Konrada, rektora szkół strzegomskich, w dniu 4 grudnia Roku Pańskiego 1305”. Srogą karę poniósł zarządca za swoją zbrodnię. Czy jednak adekwatna była do postępku? Wszak to Bóg rozgrzesza ludzi ze strasznych czynów, a nie sądy. Sumienie tego zarządcy i tak nie zaznało spokoju. Cytat ten zamieszczam ku przestrodze naszej. O ile zbrodnia w afekcie może przyjść człowiekowi z łatwością, o tyle konsekwencje będą brzmieć echem w przyszłości. Jeśli nie będziemy trzymać naszych żądz na uwięzi, to nawet podpis Beatrycze, żony Bolesława I Surowego, niewiele tu zmieni. Ostateczny wynik 3: 2. Jakie masz wobec mnie życzenia? Szarlotka: Nie myślałam nad życzeniami. Wolę, abyś to ty zadał pierwszy cios. Poproszę. Jestem na siebie wściekła za to, że nie zgadłam kamienia z Ramsund. Byłam o włos od odpowiedzi. W końcu ten Sigurd wczoraj nie był postacią bez znaczenia. Gdybym jeszcze poszukała… Waldens: Ja zacznę, a ty pomyśl nad swoim. Moje pierwsze: opisz największe szaleństwo swego życia. Kryterium szaleństwa możesz dobrać sama. Szarlotka: Nigdy nie byłam zbyt szalona. Trochę myślałam nad odpowiedzią, bo chcę, aby było szczerze: Zmiana swojego całego życia (kilka lat temu). Nie zrobiłam tego w jeden dzień, ale w 22 dni! Zostawiłam mężczyznę, jakiś tam wspólny dorobek, zaczęłam robić prawo jazdy, kolejne studia, zmieniłam pracę, zapisałam się do biura nieruchomości. Codziennie zamiast gotowania obiadów oglądałam mieszkania, aż kupiłam takie, o jakim marzyłam. W moim wykonaniu było to szaleństwo, bo operacja była możliwa od 8 września wyłącznie do końca miesiąca, czyli 22 dni. Tyle tylko dni miałam wtedy do dyspozycji, by nie pozostać do końca życia nieszczęśliwą kobietą. Udało się. Jestem szczęśliwa.
Waldens: Gratuluję mieszkania. Mam kolejne Najbardziej szalone zdjęcie, jakie kiedykolwiek miałaś?
pytanie:
Szarlotka: Szalone zdjęcia? To były dwie sesje fotograficzne do gazet – jedna dotyczyła sztuki, druga była związana z ubraniami gotyckimi. Jeśli to pytanie miałoby mieć drugie dno, nigdy nie miałam zdjęć robionych nago. Choć w kilku momentach niewiele brakowało. Waldens: dziedzinach)?
Twoje
niespełnione
marzenia
(w
różnych
Szarlotka: Czy mógłbyś zawęzić kategorię – chodzi ci o takie, które się już nigdy nie spełnią, czy takie, których jeszcze mi się nie udało zrealizować? Waldens: Takie, które chcesz zrealizować, lub takie, które chcesz, ale się boisz. Szarlotka: Marzy mi się (kolejność przypadkowa): • Wyprawa: Chiny, Tajlandia, Indie. W tym roku już odpada, ale wkrótce... • Zaufać bezgranicznie konsekwencjami czynu.
mężczyźnie
–
ze
wszystkimi
• Urodzić dziecko (zdrowe, kochane, rumiane). • Wieść życie niespieszne, ale satysfakcjonujące. • Znaleźć ukochaną osobę i zostać z nią na wieki. • Wreszcie nauczyć się porządnie języka węgierskiego i włoskiego. • Zrobić autorski projekt gazety, wydać książkę (niejedną).
• Jeśli miałoby to być absurdalne marzenie dzisiejszego dnia, pomieszkać kilka dni w twojej głowie. To tak na szybko. Pewnie jutro będę miała ochotę dopisać jeszcze kilka... A teraz moje pytania. Pierwsze: Jaki jest twój cel rozmowy ze mną? Waldens: To ostatnie życzenie z powyższych już osiągnęłaś. Powody rozmów z tobą są dwa: 1) Znalezienie kogoś, z kim można dyskutować o pasjach, radościach i smutkach. Kogoś, kto mocno czuje świat zarówno intelektem, jak i zmysłami. Kogoś, z kim można spacerować po Wrocławiu z przyjemnością. 2) Znalezienie kogoś, kogo nie będzie przerażał mój geniusz i moje zainteresowania. Potrzebuję kobiety, która w pełni mnie zrozumie i pokocha. Potrzebuję tej, która się we mnie zatraci bez reszty. Szukam takiej, dzięki której zrealizuję swoje niecodzienne marzenia… Uwiodłaś mnie kompletnie, dlatego odkrywam przed tobą swą naturę, choć niespiesznie, ale szczerze, bo tylko prawda w tym wypadku nas wyzwoli. Czekam na kolejne pytanie. Szarlotka: Czy jest coś, czego się boisz? Waldens: Fizycznej przemocy w każdej postaci. Czasami także przemocy psychicznej. Odczuwanie jej sprawia mi niewypowiedziany ból. Cierpię wtedy ogromnie. Szarlotka: Tak jak obiecałeś – absurdalnie, bezczelnie, irracjonalnie sprawiłeś, że moja dusza zadrżała. Dziękuję za to. Niełatwo to uczynić. To dzięki tobie przypomniałam sobie o swoich marzeniach. Waldens: Nie ja to uczyniłem. To ty swoją osobą wyzwalasz we mnie przedziwne instynkty. Jestem z każdą chwilą bardziej spragniony twej osoby. Nie tylko cielesności, ale też tej intelektualnej natury. Znów pragnę cię ujrzeć pod katedrą. Wierzę, że gdy mnie poznasz,
uda nam się spotkać w nocnej godzinie. Wiem, że trafiłem właściwie i wkrótce nasze drogi być może się połączą. A wtedy… ukażę ci sedno mej duszy. Jesteś żywiołem, który mnie spala, w którym powoli się zatracam. Szarlotka: Przepraszam, że nie dotykałeś ze mną kamieni przy katedrze o północy... Zgodzę się zaś z tobą co do wrażeń o mej osobie: ze wszystkich żywiołów najbliższy jest mi ogień/żar/namiętność/porywczość/płomień. Palę się długo, nie gasnę z byle powodu. Ogrzewam – bo lubię. Już późno, muszę spać. Jeśli się nie obrazisz, to ułożę cię gdzieś nieopodal... Waldens: Będę przy tobie, jeśli pozwolisz. A stąd i ja zniknę. Nic tu teraz po mnie… Przytulam… znów, jeśli pozwolisz. Spotkajmy się już za chwilę. Niech choć Morfeusz nas połączy. Dzień trzeci W pracy ponownie nie udało mi się znaleźć chwili na korespondencję. Ale już wieczorem włączyłam komputer z drżącymi dłońmi. Czy Waldens będzie na mnie czekał? Co dzisiaj powie? Co napisze? Jakie tajemnice wyjawi? Szarlotka: Witaj tym razem wieczorem. Miałam cię dzisiaj pod powiekami, gdy obudziłam się z uśmiechem. Pomyślałam, że dobrze, że właśnie tam byłeś, a nie w innych partiach ciała... Pierwszy łyk kawy piłam dzisiaj za twoją głowę! Waldens: Witaj! Ja ciebie zaś śniłem, i to w bardzo specyficzny sposób… Zaledwie trzeci dzień cię poznaję, a już brak twój odczuwam boleśnie. Szarlotka: Gdybyś widział, jak się uśmiecham... Dobrze wiesz, że do ciebie. W nocy mocno odcisnąłeś się na mojej pościeli. Zostawiłeś te swoje niby-niewidoczne-ślady. Założę się, że z premedytacją kładłeś się tak blisko, żebym tuż po przebudzeniu wiedziała, że byłeś. Na wszelki wypadek szybciutko zapamiętałam wszystkie twoje ślady, bo gdybyś się nie pojawił, i oko, i ucho, i nawet
ta spragniona szorstka dłoń wiedziałyby, jak cię ponownie odnaleźć – tym razem w głowie... Waldens: W ciągu dnia zastanawiałem się, jak jesteś ubrana? W jakim stroju sypiasz? Dlatego proponuję dzisiaj rozmowę o cielesności. Oczywiście umysłów nie pominiemy rzecz jasna. Chciałbym jednak w sensie dosłownym ciała dotknąć i ono mogłoby nas zająć. Czy zgodzisz się na szczerość w tej materii? Mam zatem pierwsze pytanie: Jak sobie mnie wyobrażasz? Szarlotka: Tak, bo bez szczerości ten temat będzie nam trudno zrealizować. Twoja osoba? Staram ci się nie patrzeć w twarz. Zresztą byłaby to zbyt duża śmiałość... Moje wyobrażenie jest... intencjonalne. Te projekcje są absolutnie niekontrolowane. To raczej chęci, które potęguje internet. Nie chodzi tutaj jednak o kwestię wyglądu... Gdy staram się sobie ciebie wyobrazić, to przede wszystkim widzę dłonie: delikatne, nerwowe. Wprawdzie umiesz nad nimi zapanować, ale to nimi też potrafisz odczuwać, rozbudzać. Przybliż mi siebie, bym mogła snuć dalej wizję ciebie. Waldens: Jestem zbiorem przeciwieństw. Mam ręce silne, choć dłonie delikatne. Opuszkami palców mógłbym pobudzać twoje zmysły do spełnienia. Raz kocham szybki seks, innym razem wielogodzinne przytulanie. Choć planuję wiele spraw metodycznie, to zdarza mi się być porywczym. Dzisiaj włącz Carmina Burana. Będzie odpowiednia do naszej dyskusji. Zawsze te dźwięki kojarzą mi się z namiętnością. Od teraz będą mi się kojarzyły z tobą. Czuję, jak melodia rozpala me zmysły coraz bardziej, ciekawość moja coraz większa. Czy poznałaś kogoś bardziej dotykiem niźli wzrokiem? Wiem, że to bardzo osobiste pytanie, ale musiałem je zadać. Jeśli cię nim uraziłem, przepraszam. Szarlotka: Nie uraziłeś. Trafiłeś. Odpowiedź na pytanie jest twierdząca. Waldens: Błagam, opisz swoje wrażenia, okoliczności. W zamian obiecuję podzielić się własną wiedzą i doświadczeniem.
Szarlotka: Bez wzroku? Najmocniejszy jest pierwszy dotyk. Niespodziewany, ciało jeszcze nie podejrzewa, że to doznanie będzie tak silne. Naprężone, niczym struna czeka na dłoń. Po tym pierwszym dotyku (który tylko zdawał się intensywny) przychodzą kolejne. Odruchowo głowa poddaje resztę ciała we władanie tych rąk, języka... To umysł odgina szyję do tyłu, znów napinają się mięśnie, tym razem karku... unoszą biodra. Napięcie jest już w okolicach miednicy i... w środku ciała... Dalej wszystko zależy, czy dotyka się samemu, czy czynią to dłonie nieznane... Waldens: Dłonie nieznane? Doświadczałaś tego gdzieś z przepaską na oczach? Czy innego dokonałaś szaleństwa? Szarlotka: Kocham świat... Czerpię z niego... Rozsądnie... Ku przestrodze i dla doświadczenia. W moim przypadku nie było to szaleństwo, lecz chęć doznań innych... pięknych. A dłonie nieznane... Nigdy ich nie poznałam, stąd pielęgnuję je w pamięci mocno, by nie zniknęły wraz z szarością dnia. Waldens: Pisz, proszę! Błagam! Szarlotka: To byłby długi opis. Ciężko zmieścić dotyk w kilku zdaniach. Poza tym to będzie niezbyt stosowne... Znów zamieszam ci w głowie... Tego chcesz? Waldens: Tak. Chcę, pragnę i czekam. Szarlotka: Było zimno. Bałam się. Każdy szmer wydawał się uderzeniem, gromem, piorunem. Napięcie ciała, szorstkość dotyku mieszały się ze strachem, z tymi wszystkimi myślami, które rozsądek podpowiada. Wtedy pierwszy motyl przeleciał przez mój brzuch. Nie byłam w stanie dokładnie określić, czy usiadł na piersiach, czy łonie. Nie czułam jego opuszków, lecz płytki paznokci, to one zataczały kręgi dookoła sutków, drażniły je, niby od niechcenia. Wciągnęłam głęboko powietrze – wiedziałam, że przepadłam, że już nie ma odwrotu... Znów te mięśnie, ramiona wypychają klatkę ku górze, by jeszcze intensywniej czuć... te jego paznokcie. Szorstka dłoń gładziła moją szyję, pewnie widział moje pulsujące żyły. Jak wampir. Ja zniewolona
czekałam... choć w wyobraźni dokładnie wiedziałam, czego chcę. Poczułam jego język, szczególnie intensywnie, gdy ślizgał się po gardle, gdy głaskał to miejsce, gdzie łączy się obojczyk z szyją. Tym wklęśnięciem bawił się długo, bo i ja długo przeżywałam odkrycie tego miejsca... choć znałam siebie tyle lat... nikt nigdy mnie w tym miejscu nie dotykał... Waldens: Czekam na ciąg dalszy. Moja wyobraźnia pracuje intensywnie. Szarlotka: Właściwie było mi już bardzo gorąco, choć sutki nadal sterczały. Sprawcą nie był chłód, lecz dłonie i wargi. Gdziekolwiek dotykał mnie ustami, tam dreszcz przechodził przez całe ciało... Kim był? Jaką miał twarz? Co wtedy myślał? Wiem tylko, że moja głowa zamieniała się w drżące podniecenie. Pamiętam, że bolały mnie gałki oczne, biegające pod powiekami, zamiast zwykłej czerni pod zamkniętymi oczami wyobraziłam sobie czerwień, a może ją widziałam? Znów pustka. Skupiłam się na tym, jak gryzie moje sutki. Boże, niesamowitość... rozkosz... cudowność... Zastanawiałam się, czy wie, gdzie leży moja bariera bólu, gdzie kończy się podniecenie, a zaczyna ból. Na przemian gryzł je i ssał, jak ogień i lód. Ból każdego ugryzienia promieniował w łonie. Właściwie gdzieś pod nim, pod tymi wszystkimi kośćmi łonowymi, miednicą... Mogłabym przysiąc, że dokładnie czułam, jak rośnie we mnie podniecenie... Z każdym kolejnym ugryzieniem... Ogień i żar. Odruchowe skurcze, regularne, z każdym kolejnym dotykiem. Wiesz, że z podniecenia zaciskałam powieki, choć i tak przecież ten aksamitny kawałek materiału zasłaniał wszystko. Na tym zakończę. Dobrze wiesz, co było dalej... Waldens: Czytam po raz kolejny. Pytań mam setki. Kim on dla ciebie jest dzisiaj? Czy pragniesz powtórzyć tę chwilę, a może powtórzyłaś? Szarlotka: Jego już nie ma... Nawet nie wiem, kim był. Nigdy go nie szukałam, bo... po co? Taka cielesność może być wyłącznie chwilowa. I nigdy nie da się jej powtórzyć. Nigdy. Tak przynajmniej uważam. I nigdy czegoś takiego nie powtórzyłam. Zniszczyłabym to pierwsze wyobrażenie…
Waldens: Czy nie widziałaś tego mężczyzny? Szarlotka: Nie, nie widziałam jego twarzy. A powinnam? Tylko pomyśl, jak wiele z tego wspomnienia byłoby zwykłym seksem z jakimś zwykłym mężczyzną, w jakimś zwykłym mieszkaniu... Oprócz tego jednego razu nigdy nie kochałam się bez miłości. Waldens: Wciąż jestem pod wrażeniem tego, co napisałaś. To spotkanie mogło być początkiem miłości lub ogromnej namiętności. To mogło być coś wspaniałego. Szarlotka: Naprawdę w to wierzysz? Takie masz wrażenie po przeczytaniu tego? Nie wierzę w taką miłość. To tylko seks, to atawizm... I miłości nigdy z tego być nie mogło. Nie tej dobrej... gdy o świcie oboje patrzą przez okno, nie wstydząc się swojej nagości... Marzę o tym, by mężczyzna objął mnie ramieniem i pokazywał coś tak oczywistego jak liść, słońce, książka. A ja będę dumna, że pokazuje to właśnie mnie. Nie wierzę, że z dzikiego seksu rodzi się miłość. Ona wchodzi do serca powoli, cichutko, niespiesznie. Wierzę, że wielkie uczucia zaczynają się od drobnych gestów, a nie od namiętnych nocy. Wyznać muszę druzgocącą prawdę, ale od wspaniałych orgazmów wolę poranne pocałunki w czoło. Nie szukam przygody, ale codzienności. Namiętność jest tylko chwilowym uniesieniem, zaś zaufanie, szacunek i szczerość trwają latami. To z nich rodzą się wieloletnie uczucia, a nie z szalonego seksu. Waldens: Wybierasz zatem codzienne życie czy może wolisz zatracenie? Szarlotka: Bardzo lubię życie za to, co mi daje... każdego dnia... Mogłabym umrzeć dzisiaj i odeszłabym jako szczęśliwa kobieta, nieżałująca dotąd niczego. Zawsze sobie obiecywałam żyć tak, jakby każdy dzień był ostatnim... Ktoś kiedyś próbował mi przepowiedzieć śmierć... Przez niego straciłam kilka pięknych chwil. Gdy zrozumiałam, że strach w życiu to głupota, zaczęłam żyć tak jak dziś.
Waldens: Z każdym słowem stajesz się mi bliższa, namacalna wręcz. Z twojego opisu próbuję wyczytać mapę twego ciała. Wyobrażam sobie twą skórę, dłonie, stopy, piersi, łono. Jesteś dla mnie idealna, perfekcyjna w swojej doskonałości. Ja zaś jestem demonem wodzącym cię na pokuszenie. Kto jednak kogo kusi? Odnoszę wrażenie, że granica się nam dzisiaj zatarła. Szarlotka: Zawstydzasz mnie swymi komplementami. Powietrze zrobiło się ciężkie, a noc ciemna. I może niech tak dzisiaj zostanie. Jesteś mi winien obiecaną historię. Jutro od niej zaczniemy. A teraz chodźmy spać. Późno już. Nawet jeśli wszystko potem będzie inne, to zabierzmy tę noc do łóżka właśnie teraz... Czy przytulisz się do mnie? Będę spała na prawym boku... Obejmiesz mnie? Waldens: O to się nie martw. Będę dzisiaj przy tobie, a jutro zdradzę ci swoje sekrety. Bądź gotowa i wyspana. Nie nalegam dzisiaj na dalszą rozmowę, bo jutro stanie się, com zaplanował. Wieczór pełen wrażeń cię czeka. Dzień czwarty Szarlotka: Jestem już w domu i czekam na historię. Waldens: Witaj. Pamiętam. Obiecałem się odwzajemnić. Choć po twoich wczorajszych słowach będzie to tylko nieudolne wyznanie. Mam sen, który od wielu lat mnie męczy i porządnie oka zmrużyć nie daje. Pragnę się nim z tobą podzielić. W moim gabinecie stoi kobieta. Jest odwrócona tyłem. Nie widzę jej twarzy. Z szyi ściąga apaszkę w kolorze wina. Zawiązuje sobie nią oczy. Poprawia węzeł z tyłu głowy i dopiero wtedy odwraca się przodem do mnie. Jestem przekonany, że nie widzi mojej twarzy. Ja niestety nie widzę także zbyt dobrze jej. Ma na sobie letnią sukienkę w kwiaty. W gabinecie jest zimno i dostrzegam, jak momentalnie twardnieją jej sutki. – Jestem twoja – mówi chrapliwym, lekko drżącym głosem. Potem zaczyna rozpinać guziki swojej długiej sukienki. Jeden po drugim. Mam wrażenie, że trwa to wieczność. Nie ma na sobie bielizny. Ma pięknie zaokrąglone biodra, niewielkie piersi, długie nogi. Dłuższą chwilę patrzę na nią, nie wiedząc, co czynić. Z tej chwili wyrywa mnie czysta biologia. Moja
męskość intensywnieje, porywa mnie ku swej ofierze. Podchodzę do niej. Czuję szaleństwo, namiętność, podniecenie. Pulsują mi skronie, mam sucho w gardle. Jestem jak dzikie zwierzę, gotowe w każdej chwili rzucić się na tę bezbronną istotę. Dotykam palcami jej ramion. Czuję, jak drży cała. Jest równie mocno podniecona. Odwracam ją, by podziwiać jej nagie pośladki. Jest piękna. Idealna. Jak muza, która potrafi natchnąć każdego artystę. Jestem zbyt rozpalony, by przedłużać ten moment. Ona łapie mnie za członka. Zaciska na nim swoje drobne palce. Teraz wiem – otrzymałem przyzwolenie. To znak. Pcham ją całym ciałem delikatnie, ale stanowczo. Kobieta opiera się piersiami o coś zimnego. Kiedy w nią wchodzę zdecydowanie, słyszę, jak wzdycha cicho podniecona. Jest wilgotna, chętna. Wykonuję kolejne pchnięcia. Kątem oka widzę, jak jej palce błądzą po ścianie, o którą się opiera. Jednak to nie ściana jest przed jej twarzą, ale kamienny nagrobek z piaskowca! Wyciągam rękę, by także uchwycić płytę. Mój palec wskazujący prześlizguje się po kamieniu. Wypukłości są tak wyraźne, że mogę odczytać łacińską inskrypcję, a poniżej… Pod palcami czuję podpis właściciela: von M… Tutaj zawsze sen się urywa. Wyznanie teraz najszczersze w życiu poczynię: nigdy nie zdołałem tej kobiety zaspokoić. Nigdy też nie zdołałem doczytać nazwiska właściciela tajemniczego nagrobka. Kiedy zamknę oczy, pod palcami nadal czuję chłód starego piaskowca, to z niego płynie moja siła i równocześnie moja niemoc. Kiedy zrozumiałam, że to już koniec historii, długo wpatrywałam się w ekran. Była niesamowita. Ciarki przechodziły mi po plecach. Waldens: Zamilkłaś. Szarlotka: To piękny sen, choć smutny. Waldens: Czy umiałabyś siebie w roli tej kobiety wyobrazić? Wiem, że potrafisz. Wiem, że jesteś w stanie. Szarlotka: W tej chwili? Próbuję zebrać myśli. Nie jestem w stanie odpowiedzieć jednoznacznie.
Waldens: Kazałem uszyć na zamówienie apaszkę w kolorze wina. Trzymam ją w drugiej szufladzie od lewej, w moim gabinecie. Kiedy dwa lata temu nadarzyła się okazja, kupiłem za bezcen stary, poniemiecki nagrobek. Płyta pochodzi z niewielkiego, zapomnianego przez ludzi cmentarza z okolic Pasiecznej. Stąd też pochodzi krzyż pokutny, o który cię pytałem w naszej wczorajszej zabawie. To pod tą płytą nagrobną pochowany był… No właśnie von M. Reszta liter została skuta ręką jakiegoś wandala. Szukałem długo, czy to von Moltke lub von Mutius był może właścicielem. W końcu doszedłem do wniosku, że to znak. Wszak moje nazwisko też od litery M się zaczyna. Kazałem kamieniarzowi dorobić brakujące litery. Odtąd przed moim nazwiskiem dodaję von, bo wierzę, że tak być powinno od zawsze. Czuję, że szlachectwo mam we krwi. Płytę nagrobną wedle snu oparłem o ścianę w mym gabinecie. Zamilkłaś. Czyżbym cię onieśmielał? Szarlotka: Jestem pod wrażeniem tego, co piszesz. Waldens: Wiedziałem, że tobie mogę to wyznać. Wysłuchaj mnie, proszę, dalej. Obiecałem ci dzisiaj moc wrażeń. To prolog zaledwie. Od 2 lat szukam przez portale internetowe kobiety, z którą będę mógł zrealizować swój sen. Pragnę zaznać spokoju i spełnienia. Pytałem cię dwa dni temu, co jest twoim największym marzeniem? Moim – by sen w jawę zamienić. Ten mężczyzna z każdą chwilą stawał się coraz mroczniejszy. Postanowiłam zapytać wprost: Szarlotka: Nie czujesz się nieswojo z czyimś nagrobkiem w gabinecie? Waldens: Nie. Teraz po dodaniu liter z mojego nazwiska stał się jednocześnie moją płytą nagrobną. Zrozumiałem, że od dwóch lat mieszka we mnie demon. Kolejne wcielenie Baala, które pragnie się uwolnić. Zaznać ponadzmysłowej rozkoszy. Ten nagrobek, apaszka, ty. Od początku los nas pcha ku sobie. Odnaleźliśmy się po to, by sen mój się ziścił. Jesteś już moja, a dzięki cielesnej miłości staniemy się jednością, na wieki. A teraz najważniejsze. Spotkajmy się dzisiaj pod dawnym Arsenałem Piaskowym. Stamtąd już tylko kroki dzielą nas od
mego gabinetu. Zapraszam cię dzisiaj na noc pełną wrażeń, jakich jeszcze nie doświadczyłaś. W tej jednej sekundzie zaczęłam się naprawdę bać. Ten facet jest szaleńcem, który właśnie przed chwilą zaproponował mi seks na… (tak, wiem, jak to brzmi) na nagrobku! I to nie na byle jakim, ale na takim, na którym jest wyryte jego nazwisko! To naprawdę szaleniec, a ja z nim koresponduję już czwarty dzień. Zrozumiałam, że zabawa dobiegła końca. Czas zakończyć tę znajomość. I to w najmniej inwazyjny sposób. Szarlotka: Przykro mi, ale niestety muszę odmówić. Nie jestem ci przeznaczona. Zapomniałeś, że naszą znajomość mieliśmy ograniczyć tylko do rozmów. Wydaje mi się, że jednak i one zaszły za daleko. Waldens: Odmowy nie przyjmuję. Dzisiaj jest jedyny wieczór, kiedy mój sen może się ziścić. Ty jesteś mi przeznaczona. Jesteśmy dla siebie stworzeni. Wyczuwam pokrewieństwo naszych dusz. Zostań moim spełnieniem, ja w zamian dam ci życie wieczne. O czym on pisze? – zastanawiałam się przestraszona. Życie wieczne? Czyżby chciał mnie pozbawić doczesnego podczas seksu na nagrobku? To jakiś kompletny obłęd. Szarlotka: Zrozum, że nasza znajomość nie może być dalej kontynuowana. Ty szukasz kobiety do swoich sennych marzeń, ja zaś mężczyzny z krwi i kości. Pomyliłam się w wyborze rozmówcy. Wybacz. Zamilknę teraz i nie odezwę się więcej, jeśli pozwolisz. Naszą znajomość uważam za zakończoną. Chociaż napisałam tak kategorycznie, bałam się, że Waldens tego nie zrozumie. I nie pomyliłam się. Waldens: Nasze spełnienie musi dzisiaj nastąpić. To jedyna noc dla nas. Już wszystko zorganizowałem. Wszystko jest przygotowane i czeka na ciebie. Nic ci z mojej strony nie grozi. Obiecuję. Odezwij się, proszę. Waldens: Cisza. Zamilkłaś. Jesteś przestraszona? Nie powinnaś. Przecież znasz mnie już i moje sekrety zdążyłaś poznać.
Otworzyłem się przed tobą, pokazałem ci mój świat. Odgadłaś moje zagadki, opowiedziałaś mi o sobie. Wiem, że mnie pragnęłaś równie mocno, jak ja ciebie. Nie zniszczy tego byle strach. Kiedy nie odezwałam się przez kolejne godziny, otrzymałam o północy takie oto wyznanie. Waldens: Już dzwony biją w katedrze, czas, byśmy spletli nasze ciała. Tak jak ci pisałem, zaplanowałem dla nas noc pełną wrażeń. Moją demoniczną naturę pragnę ci ukazać. Tak, to prawda. Jestem demonem. Wcieleniem zła. Wiem, że to cię we mnie pociąga, a ja mogę ci to dać. Uwierz mi – tylko dzisiaj. Jutro znów z demona zamienię się w zwykłego człowieka. Będę chodził ulicami i poszukiwał cię. A kiedy cię znajdę – zostaniesz moją oblubienicą. Wiem to na pewno. Potem jeszcze wielokrotnie wyznawał mi miłość, szalał z rozpaczy, wyzywał mnie i znów pisał słowa pełne miłości. Niezmordowanie zachęcał do seksu na swym nagrobku… Jaki jest finał tej historii? Najadłam się niezłego strachu i przez wiele dni nie tykałam internetu ani portali randkowych. Jeszcze raz skrupulatnie przejrzałam swoją korespondencję z Waldensem, czy przypadkiem zbyt dużo o sobie nie napisałam. Bałam się jakichś śladów, po których mógłby mnie odnaleźć. A wtedy mogłabym ponieść srogą nauczkę za swoją niefrasobliwość i beztroskie konwersacje z nieznajomym. Na szczęście nie znalazłam niczego, po czym łatwo byłoby mnie odnaleźć. Przy okazji zaczęłam szukać w sieci informacji o moim rozmówcy. Byłam ciekawa, jakiemu to szaleńcowi poświęciłam tak intensywne cztery dni i noce. Znamienne było to, że jego nazwisko zaczynało się od litery M. Przetrząsałam sieć w poszukiwaniu informacji. Wreszcie po tygodniu trafiłam na pracę doktorską opisującą metody tortur stosowanych przez średniowieczną inkwizycję. Młot na czarownice był jednym z głównych źródeł, na jakie powoływał się autor. Dalej w opracowaniu mogłam przeczytać więcej również o krzyżach pokutnych. Praca zawierała także zdjęcia średniowiecznych nagrobków możnych z Dolnego Śląska. Co znamienne, autor tej pracy rzeczywiście miał nazwisko rozpoczynające się od litery M. Ku mojemu rozczarowaniu
miał na imię Waldemar – stąd pseudonim Waldens. A ja, głupia, od początku byłam przekonana, że nawiązuje w ten sposób do waldensów – średniowiecznego ugrupowania chrześcijańskiego, którego członkowie wierzyli jedynie w Biblię, potępiali zaś instytucję papieża. Myślałam, że to stąd historia o papieżach zamykających Lewiatana na Lateranie. Doszukiwałam się głębszego sensu tam, gdzie go nie było. Wydawało mi się, że Waldens w ten sposób nawiązuje do wątków biblijnych, stąd te wszystkie odwołania do Baala i demonów. Mistrz, który się zwykłym Waldkiem okazał! – prychnęłam. Zaczęłam szukać dalej. Okazało się, że Waldemar był doktorantem filologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Budynek znajduje się tuż obok miejsca, gdzie stał nieistniejący już Arsenał Piaskowy, a teraz mieści się Hala Targowa z wysłaną na fotografii płaskorzeźbą przekupki. Zaledwie kroki dzielą uczelnię od katedry, Muzeum Archidiecezjalnego oraz klasztoru Urszulanek, gdzie swoich „objawień” doznał mój demoniczny rozmówca. W sieci można znaleźć wszystko, stwierdziłam w momencie, gdy trafiłam na CV samego Waldemara. I tu nastąpiło moje największe zdziwienie. Okazało się, że mój niebezpieczny rozmówca w istocie ma małżonkę oraz trójkę dzieci! Studiował także germanistykę, stąd pewnie te nawiązania do skandynawskich mitologii. Do całej historii nijak mi tylko nie pasuje postać króla pruskiego Fryderyka II. Nie zdziwiłabym się, gdyby Waldemar uznał się za kolejne jego wcielenie, czy coś w tym stylu… Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: szalony Świrów na świecie nie brakuje. W internecie jest ich ponadprzeciętna liczba, bo to właśnie tam świry mają swoje gniazdo. Najpierw jest miła pogawędka, fascynacja, mądrość, czasem prowokacja, zaloty… A potem? Seks na poniemieckim nagrobku! Jak dorosły facet, który nawet w głębi duszy marzyłby o takim seksie, jest w stanie prosić o to nieznajomą dziewczynę z internetu? Czy takie szaleństwo, emocje i brak zahamowań są w sieci możliwe? Otóż są, bo ludzi niezrównoważonych psychicznie są miliony (tylko większość nie jest zdiagnozowana).
Randki w sieci to sztuka iluzji. Jakiś opis, jakieś zdjęcia. W naszej głowie tworzy się obraz. Czy prawdziwy? Ba, czy realny? Wydaje nam się, że ktoś wykształcony, mądry, elokwentny powinien być też zrównoważony i przyjazny. Tak naprawdę sami dopisujemy takie cechy komuś, kogo w ogóle nie znamy. Wnioski wysnuwamy na podstawie kilku zdań napisanych przez kogoś anonimowego. To właśnie serce i umysł podpowiadają nam, jaki ten człowiek po drugiej stronie monitora „powinien być”. Niestety są to tylko nasze pobożne życzenia. Na tym polega ułuda wirtualnego świata. Ja jestem normalny, zatem inni też tacy są. Tylko czy na pewno? Przecież szaleniec może być niesamowicie inteligentny, diabelsko przebiegły i do tego podstępny. Może mieć także anielską cierpliwość i szatańskie zamiary! A co, jeśli jest do tego przystojny? To prawdziwa pułapka. Intelektualna gra pomiędzy mną i Waldensem, na którą się odważyłam, była tylko czterodniowym maratonem wymiany listów w sieci (miejscem bezpiecznym). Co wydarzyłoby się, gdybym zgodziła się na spotkanie o północy pod katedrą? Czy już wtedy otrzymałabym propozycję seksu na kamiennym nagrobku, czy może czegoś równie odjechanego? A może stałabym się ofiarą zboczeńca, szaleńca, mordercy, wampira? Na ile jesteśmy odważni? Na ile potrafimy być ostrożni? Szczególnie my – kobiety! Czy obietnica miłości może być dla kogoś cenniejsza od własnego życia lub zdrowia? Z pewnością. Tak mocno pragniemy z kimś być, tak bardzo chcemy czułości, miłości, wsparcia, dobrego słowa. Mamy dość samotnych nocy, dni wypełnionych pustką, łez wylanych z tęsknoty i krzyków rozpaczy za drugim człowiekiem. Często ludzie samotni są zdesperowani. Tak bardzo pragną uczucia, że zagłuszają rozsądek, wewnętrzny głos, który krzyczy „nie”. Wtedy stają się łatwą ofiarą szaleńców z sieci. Ten rozdział umieściłam ku przestrodze wszystkich kobiet. Uważajcie, bo nawet ułożony doktorant filologii, pewnie przykładny mąż i ojciec trójki dzieci, w internecie może pokazać swoje diaboliczne oblicze. Warto się mieć na baczności. Nawet baranki mogą skrywać pod skórą przebiegłego wilka. Jeśli tylko wyczujemy, że nasz rozmówca ma nie do końca poukładane w głowie, lepiej zrezygnujmy z dalszej korespondencji czy znajomości. Dla własnego zdrowia psychicznego, a być może i życia. Samotne andrzejki
Pan Prąd: Hej! Wiesz, że dopiero się zorientowałem, że są andrzejki? Na to konto poszedłem sobie do knajpy, to znaczy chciałem pójść. Okazało się, że znaleźć lokal, w którym są dzisiaj wolne miejsca, to prawdziwy sukces. Sukcesu nie odniosłem. Koniec końców wylądowałem w spelunie, która szczyciła się nowoczesnym wystrojem. Tyle że to było za czasów Gierka. Pod sufitem wiły się plastikowe węże z pulsującymi światełkami. Pod ścianą stały trzy automaty do gier. Przed automatami stało dwóch zawziętych chłopa, których nadzieja jeszcze nie opuściła (w przeciwieństwie do rozumu). Na krzesełkach z chromowanych rurek siedziało trzech mocno nietrzeźwych gości. Jeden z nich, chyba najstarszy, trzymał rękę w górze. Zaciskał w niej mocno „pięćdziesiątkę” i z przejęciem tłumaczył pozostałym, że „wróg może przyjść nie tylko z zewnątrz, ale także z wewnątrz... Wtedy jest to wróg wewnętrzny! ”. Barmanka, około pięćdziesięcioletnia blondynka w fartuszku w drobną czarnobiałą kratkę, zapytała, co podać. Zerknąłem na tablicę z wypisanym kredą menu. Kawy mrożonej nie było, do kawy po wiedeńsku skończyła się śmietanka. Cappuccino było z torebki... Cholera! Koniec końców na plastikowo-marmurowym blacie mojego stolika stanęła herbata z cytryną i łyżeczka ze stali nierdzewnej. Na łyżeczce widniał wytłoczony cyrylicą napis: „Cena: 40 kopiejek”! Już mi wróżb nie trzeba było... Dobrej nocki : ) Maciek Typ: kłapouchy Imię: Grzegorz Pseudo: Gregory645 Kilka słów o mnie: Coś tu trzeba było wpisać, czy tyle wystarczy? Aktualny stan: wolny i szukam miłości Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 32 lata Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć
Wzrost: 187 cm Kolor włosów: ciemne Kolor oczu: ciemne Znak zodiaku: Strzelec Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: palę Zainteresowania: turystyka, sport, książki, muzyka, filmy Wizja partnerki: Chętnie oddałbym się w jakieś dobre kobiece ręce, czy mnie przyjmiesz i przytulisz? Gregory645: Cześć! Mam na imię Grzesiek. Jestem na tym portalu od roku i wciąż nie mogę poznać żadnej sympatycznej kobiety. Czy ty też tak masz? Szarlotka: Nie. Ja ciągle poznaję kogoś sympatycznego, ale to głównie mężczyźni, a nie kobiety : ) Stąd pewnie ta ogromna różnica. Gregory645: Chyba powinienem zlikwidować swój profil, bo nie ma tu nikogo ciekawego. Szarlotka: Po pierwsze − dzięki, bo właśnie mnie obraziłeś. A po drugie − zlikwiduj, proszę, swój profil i nie zasmucaj innych swoim usposobieniem Kłapouchego. Oczekujesz, że zacznę cię błagać, byś tutaj pozostał i okazał się fantastycznym facetem? Jeśli nim nie jesteś, to odejdź w pokoju, bo tu każda kobieta szuka kogoś wyjątkowego! Nie napisał więcej do mnie. Jednak z tego, co zaobserwowałam, profilu nie zlikwidował. Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: kłapouchy Mężczyzn pokroju Grzegorza, czyli Poczciwego Kłapouchego, można w sieci znaleźć sporo. Każdy z nich jest typem znudzonego i oklapniętego faceta, który po kilku nieudanych randkach postanawia zlikwidować profil, ale jeszcze ostatkiem sił coś tam próbuje naklepać do przypadkowych dziewczyn. Zdecydowanie odradzam. Ten typ mężczyzn to wampiry pozytywnych emocji – faceci, którzy nie mają zbyt poukładanego życia, niewiele ich cieszy i nie
mają sprecyzowanych planów. Żywią się energią kobiet spotkanych na randkowych portalach. Są jak huby. Ich życie jest mierne i bierne, ale liczą, że jak poznają wystrzałową laskę, to los się odmieni. Wtedy się do niej przykleją, omotają swoimi wizjami świata, a ona odda im się pod wpływem ich niesamowitych zalet, których oni sami jeszcze nie odkryli. To typ wyjątkowo zakompleksionego i smutnego mężczyzny. Zwykle to męskie wcielenie kanapowca, którego jedyną rozrywką jest telewizor i lodówka. Czasami typ Kłapouchego będzie się kreował na filozofa, znawcę sztuki lub po prostu doświadczonego życiowo. Nie daj się zwieść. W ten sposób próbuje robić wrażenie na co bardziej wrażliwych kobietach. Jeśli jesteś babką, która chciałaby otoczyć mężczyznę opieką, wspierać go i tworzyć wspólnie rodzinę, to zwiewaj od tego typa jak najdalej. Będzie cię krok po kroku wykorzystywał, omamiał swoimi odkrywczymi ideami i zatruwał czarnymi wizjami. Takiemu facetowi nigdy nie dogodzisz. Zapomnij. On zawsze będzie szukał dziury w całym. Im szybciej się zorientujesz, że trafił ci się wampir pozytywnej energii, tym lepiej (i zdrowiej) dla ciebie. Jego smutek i ciągłe wytykanie błędów wkrótce zatrują ci życie. Twoja psychika będzie w strzępach, a ty sama stracisz resztki poczucia własnej wartości. On „usłużnie” zawsze dostrzeże twoje wady. „Przecież chciałaś, żebym był wobec ciebie szczery”, będzie cię przekonywał. W życiu nigdy nie znajdzie niczego pozytywnego, wciąż będzie zrzucał winę na „popieprzony świat” i innych ludzi. Tylko że ci „inni” tak naprawdę istnieją jedynie w jego głowie. Nie oduczysz go czarnych wizji. Ten typ mężczyzny tylko szuka ofiary, której mógłby sączyć do ucha swój jad. Jeśli facet jest niezdecydowany i nie ma sprecyzowanych planów co do kobiety, to nie warto sobie nim zaprzątać głowy. Jeśli sam nie wie, czego chce, to TY na pewno mu w tym nie pomożesz. Szczególnie powinny na takich facetów uważać dziewczyny z przypiętą do piersi plakietką „siostra miłosierdzia”. Bardzo powolutku staniesz się zakładniczką w tej matni czarnych wizji. Jeśli będziesz miała trochę szczęścia, to nie staniesz się sprawczynią „tego całego zła”. Reszta pań do końca życia takiego partnera będzie ponosić odpowiedzialność za porażki, które go spotkają.
Smutasom i amatorom czarnych wizji powiedz na portalu randkowym zdecydowane nie! Mój koteczek vs. Jamnik Szarlotka: Uwaga, moja historia będzie zawierała drastyczne wątki, także sceny przemocy. Jej czytanie jest dozwolone od lat 18! Gotowy? Od tygodnia nie chciało mi się wychodzić z kotką na podwórko na wieczorne spacery. Zwoziłam ją jedynie windą i wypuszczałam, a ona biegała sobie sama. Do towarzystwa miała kilku pseudokolegów kocurów, którzy nijak nie mogą zrozumieć, że zaliczenie tej panienki jest nie lada wyczynem (u niej agresja na kocurze geny posunięta jest do ostatecznych granic z racji przymusowej sterylizacji). Ale wczoraj stwierdziłam, że należałoby kotce zrobić przyjemność (ona lubi, gdy ja z nią spaceruję, bo zmniejszam ryzyko potencjalnego ataku ze strony pseudokolegów kocurów). Dlatego wyszłam z nią na spacer. Zazwyczaj obchodzę z nią dwa, trzy razy kilka bloków i jeden pustostan, a ona w tym czasie może bez stresu wbiegać na drzewa, zbiegać z nich i łapać bez opamiętania ćmy, muszki i inne latające robactwo, na przykład w postaci świetlików. Idę sobie zatem z kotem przy nodze takim niezbyt uczęszczanym przez ludzi chodnikiem, a tu z naprzeciwka idzie pani z pieskiem (przypuszczalnie jakaś wredna krzyżówka jamnika z miejskim kundelkiem). Wiem, jak mój kot nie lubi psów. Z daleka więc już proszę panią, żeby wzięła pieska na smycz, bo ja kota tak szybko nie złapię. – Dino nic nie zrobi koteczkowi – odpowiada tamta. – Nie chodzi o koteczka, tylko o pieska, miła pani – staram się przybrać na wstępie grzeczny, acz perswazyjny ton. – To mój kotek może zrobić krzywdę pani pupilowi – tłumaczę. – No wie pani? – oburza się tamta, niczego zresztą nieświadoma. W tym czasie ja klnę w duchu na trudności w komunikacji. Zaciskam zęby i mówię jeszcze raz, siląc się na miły ton: – Prosiłabym jednak o wzięcie pieska na smycz – wytrwale naciskam, choć wiem, że sprawa jest już najprawdopodobniej przegrana. Kątem oka obserwuję kota, który postawił sierść na grzbiecie, a jego ogon mówi wprost: „Idziemy na wojnę”. – Kot, zostaw – wydaję komendę memu zwykle posłusznemu, notabene jak pies, kotu, który drepcze nastroszony przy mojej nodze. Widzę jednak, jak go irytuje ten mały pies. Pani mija nas zadowolona
z hasłem na ustach: – Jaki dobry kotek. – I dodaje entuzjastycznie: – Taki szkolony! Ale w tym momencie napięcia wojennego nie wytrzymuje jej skundlony Dino. Mimo że nas minął grzecznie, to jednak natura psa myśliwskiego zwyciężyła (to pewnie po jamniczych genach). Odwraca nagle pysk i wydaje jeden krótki szczek. Jednocześnie próbuje wykonać zdecydowany i desperacki krok w kierunku tyłka mojego kota. Właściwie nawet nie kończy wydawać z pyska tego szczeku, kiedy koci pazur jest już w okolicy jego nosa. – Przecież prosiłam panią – jęczę zrezygnowana, błagalnie spoglądając ku niebu i starając się jednocześnie rozłączyć kota z psem, a właściwie odgonić skamlącego psa, który zdezorientowany próbuje jakimiś resztkami obronnego instynktu walczyć z rozzłoszczonym kocim pazurem, poruszającym się z prędkością światła w okolicy jego nosa. – Dino, odejdź! Dino, zostaw! Niech pani coś zrobi! – szaleje pani nad popiskującym ze strachu pieskiem. – Kot, idziemy! – rzucam komendę i gwiżdżę przy tym głośno. Zdecydowanym krokiem odchodzę od miejsca utarczki, wskazując kotu, gdzie powinien podążać. W tej sekundzie drepcze już za moją nogą. Oczywiście dumny z tego, że po raz kolejny, mimo iż został zaatakowany, wygrał potyczkę. Odwraca się tylko co chwilę za siebie, czy aby Dino już wyluzował z tym bezsensownym atakiem, czy może ma ochotę na ponowne spotkanie. – Kto to widział? ! Powinna pani tego kota w domu zamykać! Idziemy, Dino! – Pani wkurzona (o dziwo! ) przypina psu smycz i odchodzi. No i tyle z tej historii. Czasami mam dość tłumaczenia właścicielom psów, że choć piesek niby jest łagodny, to jednak jeśli spróbuje zaatakować mojego koteczka – przegra. Nie będę przecież prowadzać kota na sznurku, a psa w końcu można... Pan Prąd: Hej! A ty nie powinnaś swojego kota w kagańcu prowadzać? : ) Teraz to się autentycznie boję do ciebie do mieszkania przychodzić! Szarlotka: Nie bój się. Jak nie będziesz głupio kłapał pyskiem, to koteczek cię co najwyżej oleje… Pan Prąd: Dzięki, szczęściarz ze mnie! Typ: zakochany bez pamięci
Imię: Mikołaj Pseudo: Miki Kilka słów o mnie: Młody mężczyzna z poczuciem humoru. Kocham ludzi i to, jacy są. Marzę o kobiecie, która mnie nie zrani. Aktualny stan: po rozwodzie i szukam miłości Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 28 lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam Wzrost: 180 cm Kolor włosów: brunet Kolor oczu: brązowe Znak zodiaku: Skorpion Nauka: w trakcie studiów (obecnie wykształcenie średnie) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: nie palę Zainteresowania: muzyka, gazety, sport, podróże, motoryzacja Wizja partnerki: Jeśli tylko mnie nie zranisz, to zaakceptuję cię taką, jaka jesteś. Pamiętaj, że nie ma ludzi idealnych, każdy ma jakieś wady i zalety. Tylko od nas zależy, czy pozwolimy tej miłości się rozwinąć! Miki: Oj, uwielbiam kawkę, czy podobnie ty? Mógłbym ją pić hektolitrami. Lubię czarną, bez cukru, za to z mleczkiem. Nie pogardzę do tego słodką bułką. Szarlotka: Tu się zgodzę – koniecznie czarna. Nie zawsze mała. Zazwyczaj w ulubionym kubku, już trochę nawet wyszczerbionym (nie potrafię się pozbywać staroci, wierność do przesady : ) Proste poranne rytuały bardzo mnie cieszą. Potem, w ferworze walki, gdy dzień biegnie coraz szybciej, już się nad tym nie zastanawiam. Rano i wieczorem myślę o sobie, w ciągu dnia o pracy, czyli reszcie świata. A o czym ty myślisz? Miki: Najwięcej o ludziach, o tym, jacy są, jak się zachowują, czy coś potrafią, czy nie. Jeśli nie muszę, to o pracy nie myślę, bo nie zawsze sprawia mi ona przyjemność, często się denerwuję (jestem
kierowcą autobusu). Na szczęście poczucie humoru nie pozwala mi zwariować. Każdego dnia mam kontakt z innymi ludźmi. Masowa komunikacja sprawia, że w lusterku oglądam całe miasto. Tych z biletami i bez. W kapeluszach, z parasolkami, na obcasach i w płaszczach, pijanych i wesołych. Mój autobus to kawałek mojego miasta. Nie lubię do końca swojej pracy, ale kocham ludzi. A ty nie myśl tyle o pracy, Słonko, bo można się od tego rozchorować. Lepiej pomyśl o miłości… Szarlotka: Jak jestem w pracy, to… myślę o pracy. W firmie głównie zatrudniona jest moja głowa i to nią zarabiam na chleb. Nie mogę jej wyłączyć... bo przestałabym zarabiać, hihihi! Na szczęście mam piękny widok z okna na centrum Wrocławia, więc raz na jakiś czas odrywam oczy od komputera i wtedy świat jest ładniejszy. O miłości na razie nie myślę, bo akurat nie mam nikogo. Mogę co najwyżej podumać z życzliwością o przyjaciołach lub kocie, ale to inny rodzaj uczuć... Zgadzamy się co do poczucia humoru. Jestem wesołą babką, więc wybieram sobie do towarzystwa ludzi o podobnym usposobieniu. Ostatnio dużo myślę o wakacjach, bo czas najwyższy je zaplanować... Co ciekawego chciałbyś w tym roku zobaczyć na urlopie? Miki: Miałem ze znajomymi jechać do Francji, ale się wymigałem. Okazało się, że to ja głównie miałbym być kierowcą. Po tylu przejeżdżanych codziennie kilometrach nikt siłą mnie za kierownicę nie zaciągnie, tym bardziej na wakacjach. Mam takie małe zboczenie : ) i zwykle podróżuję pociągami, jeśli się oczywiście da. Tak się przyzwyczaiłem do jazdy przegubowym ikarusem, że nic a nic mi nie pasuje jazda jakimś osobowym autkiem. Jak miałem opla kadetta, to ciągle na zakrętach tylko patrzyłem w lusterka, czy tył dobrze w zakręt wchodzi… Sprzedałem go wreszcie, bo się męczyłem okropnie w tym mikrusku. Jeśli będziesz chciała, to mogę cię kiedyś przewieźć moją maszyną. To już prawdziwy zabytek i niedługo wycofają go całkiem z jazdy po mieście. Wtedy dostanę pewnie jedną z tych gadających maszyn prosto z Volvo… Na urlop zatem pojadę sam. Może wybrałbym się na Ukrainę albo do Rumunii. To podobno piękne i zapomniane przez polskich turystów kraje. A ty gdzie chciałabyś w tym roku wypocząć?
Szarlotka: Planuję jakąś egzotyczną wyprawę. Ostatnio ciągnie mnie mocno do krajów arabskich. Zwiedzam sobie tam różne zakątki. Interesuje mnie ich historia, ale też kultura, kuchnia, obyczaje. To dla mnie inny świat i bardzo chciałabym go poznać. Szczególnie sporo mam do zwiedzenia w Jordanii. Zachwycające są ich pustynie, ruiny antycznych miast i wioski Beduinów. Może uda mi się też zobaczyć górę Nebo – to tam Mojżesz podobno otrzymał dziesięć przykazań… *** Miki: Witaj Piękna Nieznajoma. Właśnie wróciłem z popołudniowej zmiany i za chwilę ze zmęczenia upadnę na twarz. Tyle się działo, że musiałem zagryzać język, żeby wciąż nie krzyczeć. Najpierw jakiś staruszek prawie wpadł mi pod koła, potem pies się przypałętał, wieczorem trafił się śmierdzący bezdomny, a na koniec zmiany wiozłem pijanych kibiców zmierzających na mecz. Zaraz biegnę się wykąpać i jak znam życie, zasnę, nim przyłożę głowę do poduszki. Cały dzień dzisiaj słuchałem Depeche Mode. Odkryłem ostatnio ich stare nagrania i podśpiewuję sobie podczas jazdy. Od razu przypominają mi się nastoletnie czasy. A ty jakiej muzyki słuchasz? Jordania to dla mnie wielka egzotyka. Tak daleko to ja się nigdy nie zapędziłem. Nawet autobusem… Szarlotka: Depeche szanuję, choć fascynację nimi miałam gdzieś w okolicach pierwszych pryszczy w podstawówce. Kasety jeszcze na półce gdzieś leżą obok Modern Talking i Metalliki. Zdarza mi się nawet jakiś wypad zrobić na Depeche party we Wrocławiu. Jak słyszę Enjoy The Silence czy People Are People, to mi się dziecięce czasy przypominają, miłostki, czarne T-shirty itepe. Chociaż właściwie preferuję 60. , 70. i 80. lata, to i parę współczesnych utworów znajdę w domu. Jestem też wieloletnią fanką gothic rocka – co roku służbowo i dla przyjemności jestem na Castle Party w Bolkowie, na festiwalu takiej mrocznej muzyki. Jeżdżę tam z całą ekipą znajomych i są to niezapomniane dni. Zawsze w ostatni weekend lipca. Jeśli chodzi o komunikację miejską, to widzę, że mógłbyś mi niejedną historię opowiedzieć. A co studiujesz? Ja już wykąpana. Pachnąca... Zabieram się do czytania. Kończę Gnój Kuczoka. Na jego podstawie powstał
film Pręgi. Bardzo emocjonująca książka, wciągnęła mnie bez reszty. Przeraża mnie samotność i strach bitego dziecka. Najgłębsze struny wzruszenia szarpie we mnie ten zagubiony chłopiec, ofiara swoich wiecznie skłóconych rodziców. Jak można w ten sposób traktować dziecko? Pod pretekstem „dla jego dobra” karać za byle przewinienie! Nienawidzę takiego traktowania. Dlaczego niektórzy dorośli myślą, że syna lub córkę można wytresować regularnym biciem? Dopiero teraz zauważyłam, że w miejscu stanu cywilnego masz wpisane „po rozwodzie”. Aż nie chce mi się wierzyć. Masz 28 lat, jeszcze nie skończyłeś studiów, a już zakończyłeś pierwsze małżeństwo. Napiszesz coś o tym? Lubię słuchać ludzkich historii. Idę tymczasem pachnieć w pościeli... Miki: Żona? Na imię miała Dorotka. Byliśmy młodzi i mieliśmy swój świat. Aż któregoś dnia okazało się, że każde z nas idzie własną drogą i nie ogląda się na drugie. Po prostu różnica charakterów. Nie biłem żony, nie piłem, przynosiłem pieniądze w zębach, ale to było pewnie zbyt mało. Jeśli lubisz historie ludzkie, to ci kiedyś opowiem swoją. Zdziwisz się, ile rzeczy już przeżyłem. Jak się ma taką pracę jak ja, to można niejeden raz otrzeć się o śmierć… Widziałem film Pręgi. Michał Żebrowski był świetny. Cała historia dała mi dużo do myślenia. O tym, jak być lepszym rodzicem, jak być dobrym człowiekiem. Po książkę pewnie sięgnę, skoro tak zachwalasz. W ogóle fajnie, że czytasz książki. Ja nie mam na nie zbyt dużo czasu. Gazetkę to jeszcze prędzej jakąś przeczytam, ale przy za dużej liczbie literek po prostu usypiam. Studiuję zaocznie mechanikę na politechnice. Pomyślałem, że może mi się to w życiu do czegoś przydać. No przynajmniej papier będę miał i tyle. Szarlotka: Ostatnio doszłam do wniosku, że czytanie książek jest jakimś wyczynem strasznym. Nie wywyższam się, czy coś w tym stylu, po prostu luźna obserwacja. Jak ktoś jest na studiach, to taki inteligentny, i do teatru chodzi, i rozumy zjada... ale potem, ech... Mam zaledwie kilkoro znajomych, co ich szelest pięciuset stron jeszcze podnieca. Z nimi po kryjomu (jak w Powstaniu’44 Normana Daviesa) wymieniam te pożółkłe egzemplarze i opowiadam przy winie, że warto, i mądre, i godne... Potem mam znajomych takich, co gazetę poczytają, nie codziennie i nie czarno-białą, ale... się liczy, bo literki.
No i reszta, której mózgi zjadane są codziennie przez latynoskie tasiemce czy rozrywkowe teleturnieje wgryzające się od popołudnia do północy. Czasami mi przykro, że tak jakoś ludzie dobrowolnie głupieją... Potem nawet kilku zdań po polsku napisać bez autokorekty nie potrafią. Ogłupiające to pseudokulturalne życie dorosłego człowieka. Dobrze, że jeszcze teatr jest i... kino europejskie niech nam żyje! Przepraszam, że tak tutaj piszę, ale często brakuje mi ludzi oczytanych. Pewnie siedzą oni gdzieś w bibliotekach czy innych czytelniach, przed kominkiem lub w fotelu i nie wyściubiają nosa ze swych najnowszych powieści. Jak żony nie biłeś, to już dobrze o tobie świadczy : ) Pręgi były OK, ale książka lepsza. Duuużo lepsza. Piękna narracja i historie wciągające, inne. Miki: Zwykle wybieram filmy z pozytywnym zakończeniem. Lubię komedie, bo mogę się przy nich całkowicie zrelaksować. Nie pogardzę też kinem obyczajowym. Mogą być nawet romansidła, jak jest o miłości i z happy endem. Życie jest zbyt smutne, żeby oglądać dramatyczne filmy. Podobają mi się polskie komedie. Te stare typu Rejs czy Miś, ale i nowsze Chłopaki nie płaczą czy Lejdis . Boki zrywać. Miłości ci dzisiaj życzę. Szarlotka: Za życzenia miłości dziękuję. Poczekam... Może gdzieś się przyplącze wkrótce. Bylebym tylko w porę się spostrzegła, bo inaczej klops... Znów będę się sama ze sobą dobrze bawiła... Poranne pozdrowienia z centrum miasta, Mikołaju. Miki: Miłość to dla mnie jedno z najbardziej tajemniczych uczuć. Pojawia się znikąd. Dopada człowieka i męczy. A potem albo odpuszcza, albo zostaje na zawsze. Najlepsza jest taka od pierwszego wejrzenia. Po niej trafia człowieka piorun i koniec. Pozostaje już tylko być jej niewolnikiem. Wiem coś o tym, bo byłem zakochany. Zresztą pogoda za oknem taka, że tylko się zakochać. Inaczej człowiek zwariuje od tych ciągłych chmur i przelotnych wiosennych deszczy. Byleby jej tylko nie przegapić! Szarlotka: Do pracy przyjechałam jak zwykle rowerem i nie padało. Godzinę temu coś pobuczało, ale już jest dobrze. Nie pada i nie powinno, bo obiecałam sobie sucha wrócić do domu. Z miłością
czasami tak mam, że depczę ją z premedytacją, a czasami nie dostrzegam i płaczę nad jej brakiem. Nic na siłę – to wielka życiowa prawda. Zresztą uważam, że miłości w życiu może być wiele, mogą przybierać różne formy, kształty. Być może jest ta jedna jedyna, prawdziwa, hen gdzieś za górami, lasami, Mordorem... Wierzę w kilka miłości. Optymistycznie! Bo dlaczego by nie? Poza tym komu ja to tłumaczę, ty chyba wiesz o tym lepiej niż ja. W końcu przynajmniej jedną – małżeńską, masz już za sobą. Miki: Miłość za mną niejedna. Przeżyłem także taką tragiczną. Jeszcze kilka miesięcy temu skakałem pod obłoki ze szczęścia, a potem ciach – zły los przeciął nić i finito. Skończyło się. Julka umarła. Wiesz, to była taka niesamowita miłość. Pełna pięknych słów, gestów. Przyjaźniliśmy się i kochali jednocześnie. Nigdy nie byłem tak blisko z kobietą jak z Julą. Kochałem szaleńczo, ale jej już nie ma. Będę zawsze o niej pamiętał i uśmiechał się w dniu jej urodzin. Może świeczkę zapalę czasami. Wierzę, że spogląda na mnie z nieba i życzy mi dobrze. Wkurzam się tylko, bo znam tyle osób, co to ich szlag trafić powinien, a trafiło na moje Kochanie. Szarlotka: Przykro mi z powodu ukochanej. To musiał być dla ciebie cios. Widzę, że jednak jakoś się z tego otrząsnąłeś. Pamiętaj, zawsze warto wierzyć. Nawet jak jest się ateistą, to w dobre, życzliwe duchy warto. Co do miłości małżeńskiej – no różnie bywa. Nigdy nie masz gwarancji, że jeśli oddasz siebie całego, to w zamian dostaniesz tyle samo. Wierzę, że istnieje na świecie taki ktoś, kto mnie pokocha. Mężczyzna, który się o mnie zatroszczy, otoczy ramieniem, zaopiekuje w trudnych chwilach. Chciałabym mu dać sporo od siebie i w zamian dużo otrzymać. Byśmy się szanowali, ufali sobie. Myślę o małżeństwie jak o ciężkiej, ale uczciwej pracy, za którą czeka na mnie sprawiedliwa nagroda. Zauważyłam, że przeżywają i mają się dobrze największe cwaniaki, i nie mówię tutaj wyłącznie o mężczyznach, bo płeć, jeśli chodzi o wredny charakter, nie gra roli. A ja jaka jestem? Cholernie niepoprawna optymistka, bez szaleństwa i wariacji, bez tych całych ochów i achów, tipsów, mini i innych dupereli. Jaki jest mój największy atut? Ciężko nad sobą pracuję, by stać się lepszym człowiekiem. Głowa do góry, Mikołaju. Jesteś mężczyzną, a faceci
akurat szybciej znajdują partnerki... Babki zawsze muszą się dodatkowo bawić w tę całą kokieterię. Ech... Pozdrowienia wieczorne! Miki: Nie zgodzę się z tym, że mężczyznom łatwiej znaleźć. Ja wciąż szukam. Nawet jak znajdę, to się potem cuda okazują. Jak z tą moją Julcią kochaną. Ona mieszkała w Krakowie, a ja we Wrocławiu. Wciąż do siebie dzwoniliśmy. Wydałem majątek na telefony do niej. Kiedy jednak słyszałem ten jej słodki głosik w słuchawce, to nie potrafiłem tak spokojnie przestać z nią rozmawiać. Pragnąłem jej szaleńczo. Ona zresztą mnie też. To był związek pełen namiętności. Ona mi tyle komplementów powiedziała, taka była dla mnie kochana. Ja też jej wciąż chciałem dogadzać, rozśmieszałem ją, dawałem prezenty. Byliśmy tacy szczęśliwi. A potem nagle wyrok: nowotwór. I koniec. Umarła. Nie miała szans… Szarlotka: Życie kopie po tyłku zawsze wtedy, gdy się tego człowiek najmniej spodziewa. Z drugiej strony nie można cały czas być asekurantem, bo można by się zanudzić. Co do odległości i uczuć rodzących się w takich okolicznościach, kiepsko to widzę. Nie bardzo wierzę w związki na odległość. Patrzę na to z perspektywy mojej – kobiecej. Otóż wydaje mi się, że dopóki nie zobaczę, jak mój facet sam i z nieprzymuszonej woli wyniesie śmieci czy pomoże zamontować półkę na książki, to miłość niewiele znaczy. Po co mi ulotne uczucie karmiące próżność duszy, bez wsparcia, bez pomocy, silnego ramienia, spracowanej dłoni? No po co? Zazwyczaj wspólne zamieszkanie daje jako taki pogląd na związek. A i to nie po pierwszym roku! Dopiero wtedy, gdy różowe okulary spłyną w klozecie (przepraszam), wreszcie widać, jaka ta miłość jest. Ta codzienna, nienachalna, ta co przyniesie gazetę, zawiezie do lekarza, wymasuje zesztywniały kark, zrobi zakupy, a potem jeszcze ukroi kromkę chleba i poda z uśmiechem na ustach. Ona dopiero jest prawdziwa. A że już nie taka piękna? Nie taka przystojna jak na początku? Pretensje do Petrarki, do Szekspira, po mordzie lać siostry Brontë i scenarzystę filmów z Meg Ryan! Po co nam wciskają, że miłość od pierwszego wejrzenia jest najpiękniejsza i wzniosła niczym chóry anielskie. Nie ma dla mnie mocy żadne wyznanie miłosne, żaden list w zapachowej papeterii i zachód słońca nad wyśnionym morzem, jeśli za tym nie będą stały czyny.
Miki: Masz całkiem inne podejście do miłości niż ja, ale myślę, że zgadzamy się co do sedna. Miłość jest ważna i potrzebna. A to, jak ten cel osiągnąć? Każdy ma, jak widać, własne sposoby. Dla mnie i tak najgorsza jest samotność. Te chwile przed snem, kiedy chciałbym się tak mocno przytulić do ukochanej kobietki. Albo weekendy, gdy człowiek wybrałby się gdzieś za miasto, ale samemu to nawet mi się na spacer iść nie chce. Najgorsza jest zima. Dookoła mrozy, chłody i brak ciepłej dłoni, którą mógłbym dotknąć i pogłaskać. Cieszą mnie słowa, które do siebie piszemy. One pomagają mi wierzyć, że warto walczyć, że warto szukać kochanej kobiety. Dziękuję za to, że chcesz ze mną korespondować. Szarlotka: A ja pomimo samotności w niedzielę byłam na spacerze. Piękna pogoda się zrobiła. Potem miałam ochotę wybrać się do lunaparku, ale jakoś tak... no wiesz, samej nie wypada, a znajomi nie mieli już czasu. Tak to czasami jest, że bycie singlem mocno boli. Są takie momenty, że po prostu kiepsko być samemu. Oddałabym wszystkie szalone wieczory z przyjaciółkami za jeden pocałunek we dwoje. Wreszcie się jednak odważyłam i po południu pojechałam zobaczyć wesołe miasteczko. I to był błąd! Stałam z zadartą głową pod ogromnym diabelskim młynem i… płakałam. Same zakochane pary w tych gondolach, piszczące, obejmujące się i takie… we dwoje. Wracałam do domu z poczuciem porażki i żalu do siebie samej. Dlaczego inni mogą kogoś mieć, dlaczego ci wszyscy ludzie znaleźli sobie kogoś do przejażdżki w lunaparku, a ja nie. Zrobiłam sobie gorącą kąpiel. Mimo to potem nadal chlipałam w poduszkę. Wiem, że nie chcę być z byle kim i żeby było byle jak. Tylko że w związku z tym nie mam też z kim posiedzieć w gondoli na diabelskim młynie. Masz rację – samotność to taka wielka pustka rozdzierająca duszę. Ale już koniec z tym. Za dwa dni w ramach Przeglądu Piosenki Aktorskiej idę na koncert The Stranglers. Lubisz ich? Dla mnie Always The Sun czy Peaches to naprawdę fajne kawałki. Od dwudziestej będę szaleć pod sceną na ich koncercie. Na stojąco wchodziłam pod stół, gdy oni byli największymi gwiazdami. Zgrałam sobie ich płytotekę i katuję wszystkich w redakcji... A co? ! Niech każdy wie, że... ALWAYS THE SUN. Ściskam
Miki: Miałaś rację. Ten zespół The Stranglers jest naprawdę super. Cały dzień dzisiaj sobie gwizdałem ich melodie za kierownicą. Ludzie patrzyli na mnie jakoś dziwnie, ale niech tam… Najwyżej pomyśleli, że kierowca ich autobusu jest pijany albo szurnięty. Życzę ci udanego koncertu. Zazdroszczę ci takiej pracy. Możesz sobie pójść na koncert, pośpiewać i jeszcze ci za to zapłacą. Też tak chcę… Szarlotka: Mój wczorajszy wieczór był cudowny! Przyjechałam pół godziny wcześniej, żeby poplotkować ze wszystkimi znajomymi dziennikarzami. Trafiłam na kumpla, którego nie widziałam parę lat. Ogromnie się ucieszyłam, że jest szczęśliwy i w życiu mu się świetnie poukładało. Zawsze mu tego życzyłam z całego serca. To taki mój dawny przyjaciel i naprawdę bliski człowiek. Znaliśmy się od liceum – to on mnie kiedyś zaraził muzyką The Stranglers. I po tylu latach spotkaliśmy się na koncercie tego właśnie zespołu. To był dla mnie wielki zaszczyt i przeżycie, że mogłam spędzić ten wieczór właśnie z nim. Cały koncert przekrzyczeliśmy pod sceną. Było wspaniale, sporo szalejącej młodzieży, ale... i my starsi dobrze się bawiliśmy, lejąc z siebie siódme poty. Zagrali wszystkie moje ulubione kawałki, od Strange Little Girl po Always The Sun. Jednak chyba najbardziej podobał mi się utwór w hołdzie Johnny’emu Cashowi. Wspaniały. Do teraz siedzi mi w głowie, chociaż słyszałam go tylko raz, nawet przed snem chodził mi po głowie... To był wieczór wspomnień. Wspominaliśmy z kolegą, jak to razem pracowaliśmy w radiu, spędzaliśmy wieczory, tańczyliśmy i rozmawialiśmy po blady świt. Słuchaliśmy tej samej muzyki, czytaliśmy te same wiersze. Uwierzysz, że on kiedyś nawet nagrał dla mnie płytę i piosenkę, którą sam profesjonalnie zaśpiewał w studiu? Miał niesamowity głos i wielki talent muzyczny. Mam tę płytę do dzisiaj. Jak to dawno było? Czas zatarł już niektóre emocje, inne nadal tlą się gdzieś głęboko. Przecież zdawało mi się, że jeszcze tak niedawno byliśmy młodzi i mogliśmy wszystko, a teraz? Praca, mieszkanie, rodzina, rachunki. Czas tak szybko biegnie do przodu. Jeszcze wczoraj całowaliśmy się niczym młodzi kochankowie, a dzisiaj spotykamy się po latach jako dorośli i stateczni. Nadal w nas moc energii i radości, ale trudno uwierzyć, że minęła dekada od tamtych szczęśliwych chwil. I nawet jeśli kiedyś stwierdzę, że wiek już nie ten... że oczy zmęczone... że dłonie pomarszczone... to sercem młodym nadal będę jakoś do przodu parła.
Ku przygodzie, muzyce, ulotnym chwilom, które i tak czas zdmuchnie niczym garść piasku. Jak zatem patrzysz na życie? Skończone, rozpoczęte? W biegu? Jak je czujesz? Rozmarzyłam się wczoraj, spotykając starego znajomego. A jak u ciebie z nostalgią? Miki: Wiele w życiu przeszedłem. Miałem wzloty i upadki. Kochałem i byłem kochany. Najtrudniej przeżyłem śmierć mojej babci. To ona mnie wychowała, ją najbardziej kochałem, z nią byłem najbliżej. Mam dwie siostry. Właściwie to one po babci się najwięcej mną zajmowały. Rodzice zawsze mieli swój świat i ja, jako najmłodszy, miałem najmniej do powiedzenia. Odkąd pamiętam, szukałem kobiety takiej, jaką była moja babcia. Trochę staroświeckiej, ciepłej, czułej, wyrozumiałej. Kobieta, którą pokocham, powinna ją w jakimś stopniu przypominać. Kiedy odeszła, wraz z nią odeszła cząstka mojego świata, moje dzieciństwo i czas zabawy. Musiałem dorosnąć, a przynajmniej tak twierdził mój ojciec. I choć stawałem się mężczyzną, to w głębi duszy miałem w sobie sporo tego kobiecego pierwiastka, który odziedziczyłem po tych najważniejszych dla mnie niewiastach. Przeżyłem wspaniałe chwile we dwoje z Julią, a wcześniej także z Dorotą. Kobiet było więcej, choć te były chyba najważniejsze. Moje małżeństwo legło w gruzach, ale staram się patrzeć na to z optymizmem. Jeszcze znajdę to, co straciłem, jeszcze jest czas. Mam podobnie jak ty wrażenie, że jestem bardzo starym człowiekiem, co to w życiu już wiele przeżył. Innym razem zaś ogarnia mnie szczeniacka fantazja i myślę sobie, że wszystko, co najlepsze, jeszcze przede mną. Tak sobie właśnie pomyślałem, że skoro już tyle ze sobą piszemy, to… moglibyśmy się spotkać i dowiedzieć więcej o swojej przyszłości, przeszłości, a na pewno teraźniejszości. Napisz, kiedy miałabyś czas. Chętnie porwałbym cię na jakąś kawkę i deser. Opowiem ci więcej o swoim życiu, a ty mi o swoim. Ten ostatni e-mail od Mikołaja zaskoczył mnie. Właściwie powinnam wiedzieć, że skoro ze sobą korespondujemy, do jakiegoś spotkania dojść musi. Jednak z góry założyłam, że ponieważ jest rozwodnikiem, nie jest to partia dla mnie. Mimo wszystko miałam nadzieję założyć kiedyś białą suknię do ślubu. A z rozwodnikiem już takiej szansy mieć nie będę. Z drugiej strony zapomniałam się podczas tych dni wspólnej wymiany myśli. Mikołaj był wrażliwym i
niesamowicie miłym facetem. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby się z nim spotkać i posłuchać, co ma do powiedzenia. Wprawdzie małżeństwa z tego nie będzie, ale może okaże się wspaniałym kolegą. Zgodziłam się zatem na niezobowiązującą kawę w weekend. *** Przed spotkaniem nie czułam zdenerwowania. Może trochę. Byłam ciekawa, jak wygląda. Wstępnie z profilu wyczytałam, że ma około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, brązowe oczy i jest brunetem. Co dalej? Miało się okazać. Na wrocławskim rynku czekał na mnie dość przystojny mężczyzna. W ręce trzymał różę od pobliskich kwiaciarek z placu Solnego. Miło z jego strony, pomyślałam. Wybraliśmy zaciszną kawiarenkę i po kilku minutach zdenerwowania rozmowa zaczęła nam iść dość gładko. Podobnie jak w internecie, tak i w rzeczywistości Mikołaj okazał się elokwentnym, sympatycznym facetem. Miał jakiś smutek w oczach, ale poza tym nadrabiał wesołymi anegdotkami z życia kierowcy autobusu. Jednak najbardziej byłam ciekawa jego życia uczuciowego. Ukochana żona, z którą szybko się rozwiódł, i nieżyjąca Julia, której tragedię chce zagłuszyć kolejnymi randkami z sieci. Od początku czułam, że to mogą być niesamowite historie. Chętnie wysłuchałabym tego, jakie miał w życiu przejścia. Może jakieś opowiadanie się z tego z czasem urodzi? – Opowiedz mi o tej swojej Dorotce. Jak to się stało, że od ślubu przeszliście do rozwodu? – dopytywałam się. – Jesteś pewna? Mam nadzieję, że nie będzie ci przykro, że mówię o swoich byłych… – upewniał się. – Daj spokój, i tak mi już sporo o nich napisałeś. Zawsze fascynowały mnie takie ludzkie historie. Opowiadaj – zachęcałam. – Jak to było z tą moją Dorotką? No tak, to była wielka miłość – westchnął. – Wiesz, ja nie potrafię być z kobietą, której nie kocham. Dorotkę poznałem na pierwszym roku studiów. Miała kasztanowe loki i dołeczki w policzkach, gdy się uśmiechała. Chodziliśmy razem na koncerty, do kina i do teatru. Wszędzie razem. Wciąż w czułym uścisku, objęci, za rękę. Mógłbym jej nieba przychylić, gdy tak pięknie się do mnie uśmiechała.
– To dlaczego nie wyszło? – Ech, wyszło. I to aż za bardzo. Mamy czteroletniego synka Marcelka. – Hej, nie mówiłeś, że masz dziecko – oburzyłam się. – Nie zaznaczyłeś tego w swoim profilu na portalu! – Wiem, ale ja prawie nie mam z synkiem kontaktu. Widuję go raz do roku w czasie wakacji. On teraz mieszka w Irlandii. To tak, jakbym nie miał dziecka! – Ale je masz! – zauważyłam z naciskiem. – Te rubryki w profilu o posiadaniu dzieci są obowiązkowe. Ja wpisałam, że „nie mam i chcę mieć”, bo to oznacza, że chcę mieć, a nie, że mam – wkurzałam się na nieuczciwość Mikołaja. – Ale ja widuję synka raz do roku, jak żona raczy go przywieźć. To tak, jakbym nie miał dziecka. – Spojrzał na mnie naiwnie. – Poza tym, jak wpisywałem w rubrykę, że mam dzieci, to wolne dziewczyny, takie jak ty, w ogóle nie były zainteresowane kontaktem. Wciąż tylko czytałem odpowiedzi w stylu „fajny jesteś, ale masz dzieci”. A ja mam tylko małego synka, którego nie widuję! – wykładał mi swoją pokrętną logikę. Po historii z dziewczyną z Krakowa myślałam, że Mikołaj jest tylko naiwnym romantykiem. Teraz wiedziałam, że ma też dziecko i wcale się do tego nie przyznaje. Albo to cwaniak, albo jakiś samotny desperat, pomyślałam. – Przepraszam, że ci nie powiedziałem. Tak wyszło. Trochę rozumiem twoje rozczarowanie, bo ja zawsze romantyk byłem i wierzyłem w miłość taką prawdziwą, od pierwszego wejrzenia. No a wtedy nie ma miejsca na dzieci. Tak zresztą było z moją żoną. Kochaliśmy się do szaleństwa. Pojechaliśmy kiedyś na wakacje pod namiot. Jak wróciliśmy, to się okazało, że jest nas troje. I tak to mamy Marcelka. Ja się nawet wtedy ucieszyłem. Będę miał rodzinę, żonę, synka. Kochałem Dorotkę. Ona jednak chyba mnie mniej… Od razu się oświadczyłem, żeby wstydu nie było, że panna z dzieckiem. Był piękny ślub, dużo gości. Rodzice zapłacili za wszystko, czego sobie zażyczyliśmy: pięciopiętrowy tort, limuzyna do kościoła, wesele w poniemieckim pałacu. Liczyłem, że skoro ślub był jak z bajki, to potem też będziemy żyli jak w bajce. Jej rodzice oddali nam piętro swojej willi. Mieliśmy siebie, dziecko, no wszystko. Dorota po porodzie zmieniła się nie do poznania. Ciągle tylko w dresie, tłuste
włosy, bez makijażu. Nic nie pozostało z tych kasztanowych loków! No i ciągle nie miała ochoty na seks! A przecież czułość w małżeństwie jest ważna, no nie? – Yyy… Nie wiem, nigdy nie miałam męża – stwierdziłam przytomnie, ale Mikołaj był tak zaaferowany swoją opowieścią, że nawet nie zauważył mojej uwagi. – Myślałem, że dalej się tak będziemy kochać jak przed ślubem, a nawet bardziej, bo dziecko, bo rodzina, wspólnota. No i się rozczarowałem. Wciąż były tylko awantury o rachunki, o to, kto się zajmie dzieckiem, kto pójdzie do sklepu. Jej śliczne dołeczki w policzkach zalał tłuszcz. Dorotka w ciąży bardzo przytyła. Zresztą jej mama w kółko powtarzała, że powinna jeść za dwoje, więc jadła. A potem nie zrzuciła z tej wagi ani grama. Nawet jej wciąż przybywało. Nie mogłem zrozumieć, gdzie podziała się ta filigranowa dziewczyna, w której byłem tak zakochany? To znaczy ja ją nadal kochałem, ale ona mnie już mniej. Wszędzie widziała powód do awantury. A przecież mogliśmy być tacy szczęśliwi… Wyzywała mnie od gówniarzy i leni, a ja się tak bardzo starałem. Nawet poszedłem do pracy, rzuciłem dzienne studia i zapisałem się na zaoczne. Mimo to dla mnie po ślubie mogłoby się nic nie zmienić. Ona uważała, że zmieniło się wszystko. – No wiesz, jak urodziła dziecko, to na pewno wiele się zmieniło. Byliście teraz odpowiedzialni za to maleństwo, za dom, rodzinę – powiedziałam, choć miałam wrażenie, że Mikołaj nie do końca to rozumiał. – Masz rację. I ja się starałem. Opiekowałem się nimi. Ale ona uważała, że zbyt mało, że nie dość pieniędzy zarabiam, że powinienem zmienić pracę. A nam przecież aż tak dużo nie było potrzeba. „Ważne, żebyśmy mieli siebie i się kochali jak dotąd”, powtarzałem jej. Dorocie było jednak mało. Zresztą jestem przekonany, że wystarczyłoby do pierwszego, gdyby ona tyle nie wydawała. Wciąż jakieś nowe ubranka dla Marcelka, baldachimy nad łóżeczkiem, karuzele z melodyjkami. Synek miał cały pokój zabawek. Ja jak byłem mały, nie miałem nawet jednej trzeciej tego i się jakoś wychowałem! „Dziecku potrzeba miłości, a nie drogich zabawek”, tłumaczyłem żonie. A ona tylko w kółko warczała to na mnie, to na synka. Nie mogłem tego znieść, bo co winne było dziecko, że na przykład płakało?
– Zaczęliście żyć w kompletnie różnych światach, czy tak? – No tak. I po dwóch latach takich przepychanek ona zażądała rozwodu. Powiedziała, że z biedakiem i gówniarzem nie ma zamiaru zmarnować sobie życia. Prosiłem, błagałem, ale ona była zdecydowana. Zaraz po ostatniej rozprawie oświadczyła, że wyjeżdża do Irlandii, do pracy i zabiera Marcelka. – I co? Zgodziłeś się tak po prostu? – dopytywałam się. – Nie miałem wyjścia. Zagroziła, że jak się będę sprzeciwiał, to go wywiezie bez mojej zgody i już go nie zobaczę. A ja tak kocham synka – głos mu się zaczął łamać. – Wiesz, Dorotkę też właściwie kocham – wyznał smutno. – Gdyby dzisiaj zadzwoniła i powiedziała, że chce zacząć od nowa, to nie wahałbym się ani chwili. Dla dobra Marcelka i z miłości do nich. – Mówiłeś jej o tym? Może dałaby się przekonać? – Może, ale jej nowy mąż na pewno nie – stwierdził. – Ma już męża? Ile jesteście po rozwodzie? Ze dwa lata? Trzy? – Dwa i pół. Wiesz, ona chyba szukała sobie jakiegoś faceta w tej Irlandii jeszcze przed rozwodem. Takiego jakby sponsora. – Spojrzał na mnie smutno. Widać było, że jest mu z tego powodu wstyd. – Sama mi kiedyś wyznała, że to nie jest prawdziwa miłość, „tylko życie i lepsze jutro”, jak to sama określiła. – I jak się z tym czujesz? – chciałam wiedzieć. – Fatalnie. Bardzo ich kocham. Oboje. Czasami jednak myślę, że tak jest lepiej. Marcel uczy się w przedszkolu języków, ma zapewniony lepszy start. Widocznie Dorota się ze mną dusiła, a w tej Irlandii przynajmniej ma pieniądze i jakąś pracę. No, pewnie jest jej lepiej… Nie chciałam się dalej dopytywać o ich relacje. Facet ma nieźle zagmatwane życie, pomyślałam. Ciekawa byłam jeszcze historii z nieżyjącą ukochaną. Sądząc po jego naiwności, ta historia będzie równie niesamowita. – Julia pozostanie miłością mojego życia – wyznał już na początku. – Poznałem ją, podobnie jak ciebie, przez portal randkowy. Miała wspaniały uśmiech, słodki głosik i niesamowitą wyobraźnię. Pracowała z niewidomymi dziećmi. Uczyła je tańczyć. Miała z nimi dodatkowe zajęcia w jakimś domu kultury. Była też wolontariuszką w schronisku dla zwierząt. A do tego była czuła i delikatna, taka
eteryczna, krucha jak porcelanowa lalka. Kruche było też jej życie. Mieszkała w Krakowie, a ja tutaj. Wysyłałem jej prezenty, a ona mi swoje świetne zdjęcia. Miała wspaniałą figurę. Marzyłem, żeby została moją żoną. Nawet chciałem ją poprosić o rękę, ale się nie poskładało. Po niecałych trzech miesiącach korespondencji napisała mi, że wykryto u niej nowotwór – raka skóry. Najpierw lekarze nie dawali jej szans, a potem dowiedziała się o klinice w Szwajcarii. Specjalizowali się w takich przypadkach jak jej i chcieli się podjąć operacji. Szalałem z rozpaczy. Zbierałem pieniądze wśród znajomych, żeby jej pomóc. Wybłagałem od niej numer konta bankowego, żeby przelewać jej każde zaoszczędzone przeze mnie pieniądze. Trzeba było uzbierać mnóstwo forsy, ale się nie poddawałem, pożyczałem, od kogo się dało. Wysyłałem jej też wesołe książki, drobne prezenty. Wciąż do mnie dzwoniła i zapewniała, jak bardzo mnie kocha. Pisała też wspaniałe listy. Takie tradycyjne, papierowe. Raz nawet chciałem jej zrobić niespodziankę i pojechałem do niej do Krakowa. Niestety nie miałem szczęścia. Otworzył jakiś facet, podobno jej brat, i powiedział, że Julia pojechała akurat na badania do tej szwajcarskiej kliniki. A potem, wkrótce potem… Julia umarła. – Jak to? Tak szybko? – Byłam bardzo przejęta tą tragiczną historią. – Pamiętam, że po powrocie ze Szwajcarii Julka zapewniała, że lekarze dają jej dużą szansę, że rokowania są dobre… Wciąż tylko mówiła, że musi uzbierać wystarczająco dużo pieniędzy, że jej rodzina już dołożyła, ile tylko mogła… Wtedy poprosiłem o pożyczkę swoich rodziców. Ubłagałem ich, by mi pożyczyli dziesięć tysięcy. Obiecałem spłacić w ratach. Od razu przelałem je na konto Julki. A potem nagle, któregoś dnia, ona nie odebrała telefonu ode mnie. Nie odpowiadała na e-maile ani SMS-y. Dzwoniłem codziennie i nic. Cisza. Szalałem z rozpaczy. Myślałem, że się o coś głupio obraziła albo znów wyjechała na badania i zapomniała mnie uprzedzić. I kiedy już chciałem jechać do Krakowa, z jej telefonu zadzwonił jej brat. Powiedział, że mu przykro, ale Julka umarła, że to wszystko stało się tak nagle i że pogrzeb już był. Dopytywałem się, gdzie ją pochowano, bo chciałem przyjechać, zapalić świeczkę, ale on nie chciał mi powiedzieć. Mówił, żebym sobie dał spokój i zapomniał o niej, że to koniec i tyle.
– Ogromnie mi przykro. A co z tymi pieniędzmi na operację? Jej krewni ci oddali? Ten brat coś o tym wspominał? – zapytałam przytomnie. – Wiesz, ja wtedy o tym nie myślałem. Zresztą głupio mi było potem dzwonić. Bo co miałbym powiedzieć? Oddajcie moje pieniądze? No nie wypadało jakoś… – Spuścił smutno wzrok. – Po prostu spłacam rodzicom tę pożyczkę w ratach i tyle. – Musiałeś ją bardzo kochać? – spytałam, choć dobrze znałam odpowiedź. – Tak. Wiesz to była taka miłość idealna. Pełna miłych słów, drobnych prezentów, namiętności, rozmów przez telefon po blady świt. Było tak wspaniale. – Musiała być piękna, prawda? – Była cudowna. Miała takie boskie ciało. Taką zgrabną figurę, długie blond włosy. Marzyłem, że kiedyś zatopię w nich dłonie… – Kiedyś? Jak to kiedyś? To nie zatopiłeś? – byłam kompletnie zbita z tropu. – No nie, yyy… Bo my się nigdy nie spotkaliśmy. Mieliśmy tylko swoje zdjęcia. No, tak jakoś wyszło… Ona ciągle wyjeżdżała, ja pracowałem. Nie było okazji, choć wielokrotnie próbowaliśmy. Ślepy by zauważył, że chłopak był zakochany w tej dziewczynie po uszy. Taka tragiczna miłość. Tylko że we mnie, jak zwykle, obudziła się podejrzliwość. Skoro tak się kochali, to dlaczego ona nie chciała się z nim spotkać? Bo może to wszystko było fikcją? – przeszło mi przez myśl. Dziewczyna wymyśliła straszną chorobę i w ten sposób znalazła frajera i sponsora na odległość. Podała mu „z oporami” swój numer konta, a on słał ciężko zarobione pieniądze. On tyrał za kółkiem autobusu, a ona się dobrze bawiła ze swoim „bratem” w Krakowie. Skąd pewność, że to jej brat. Może to był jej chłopak? A jak już Mikołaj przelał parę tysiączków pożyczonych od rodziców, to pstryk i kontakt się urwał. Ciekawe, ilu takich sponsorów miała w Polsce? A swoją drogą niezły biznesik sobie wykombinowała. Najpierw sprzedawała tę swoją rzewną historyjkę przez telefon, a potem wystarczyło tylko… umrzeć i ślad się po niej urywał. Wyłączyła swój telefon na kartę i nagle… przestała oddychać! Jak mawiał mój znajomy: „Jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę! ”. Nie podzieliłam się jednak swoimi podejrzeniami z Mikołajem. Mogłabym go tylko urazić. Już na
pierwszy rzut oka było widać, że wierzy w tę historię głęboko. Szkoda było go wyprowadzać z błędu. Dzięki temu miał tę swoją niespełnioną, idealną miłość na koncie i czuł się z tym na swój sposób dobrze. Został bohaterem. – Skoro mówisz, że kochasz byłą żonę i synka, no i jeszcze kochałeś i kochasz nadal Julię, to po co zapisałeś się na portal randkowy? Te randki, e-maile, telefony? – nie wytrzymałam i wreszcie wypaliłam zirytowana. – Po co ci to wszystko, skoro ty już tak bardzo kochasz? – No niby tak, ale ja nie znoszę samotności. Kocham żonę, ale pokochałbym też inną kobietę. Mam dość miejsca w sercu… – powiedział, patrząc mi prosto w oczy. – Życie bez miłości nie ma sensu, sama tak pisałaś. – Położył swoją dłoń na mojej. Wtedy dopiero się ocknęłam, że Mikołaj te miłosne wyznania mówi do mnie. Że to na mnie teraz patrzy rozmarzonym wzrokiem i to moją rękę gładzi na stoliku. – Wiesz, masz trochę skomplikowane to życie uczuciowe. Była żona, nieżyjąca narzeczona. Nie czas trochę odpocząć? Pobyć samemu? – zapytałam wprost. – Po co mi samotność? Skoro poznaję tak wartościowe kobiety jak ty. Jesteś taka inteligentna, czuła, wciąż dopytujesz się o mnie i moje samopoczucie. Zależy ci na mnie, a mnie na tobie. Razem moglibyśmy spróbować iść przez życie. Bo we dwoje łatwiej. – Gładził moją dłoń, a ja czułam się trochę nieswojo. Nie przewidziałam, że sprawy mogą przybrać taki obrót i do tego w takim tempie! – Jak dla mnie, to wszystko dzieje się trochę za szybko. – Cofnęłam rękę ze stołu. Mikołaj spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem. – Wiesz, na razie ze sobą tylko korespondowaliśmy. Nic o sobie nie wiemy. – Czułam się niezręcznie, tłumacząc mu, że tempo, które narzucił, kompletnie mi nie odpowiada. – Jak to o sobie nic nie wiemy? Ty o mnie wiesz już wszystko, ja o tobie też sporo. Pracujesz, lubisz książki, rower – wyliczał. – Oboje jesteśmy samotni, wolni, otwarci na nowy związek. Z każdą chwilą zakochuję się w tobie coraz bardziej. Masz taki piękny, rozbrajający uśmiech – mówił, a ja powoli dochodziłam do wniosku, że mam
chyba do czynienia z jakimś raptusem lub świrem. A przynajmniej kolesiem, który jest dość mocno rozchwiany emocjonalnie. – Nie czujesz tych dreszczy, tych wibracji między nami? Po tym wyznaniu poczułam się lekko osaczona. Czas było uciekać z tej randki. Jeśli facet po kilku e-mailach i dwóch godzinach rozmowy o swoich byłych kochankach wyznaje mi miłość, to – oględnie mówiąc – jest niezrównoważony! Musiałam się ewakuować. – Zrobiło się późno, no nie? – Spojrzałam na zegarek, który wskazywał dopiero dwudziestą. – Jutro praca od rana, trzeba wcześnie wstać. Będę się już zbierać. – Zostań jeszcze. Tak dobrze się nam rozmawia. Czuję, że nadajemy na tych samych falach. – Uśmiechnął się promiennie. – Przykro mi, muszę już iść – tłumaczyłam, choć widziałam po jego minie, że kompletnie nie rozumie dlaczego. Musiałam mu jakoś delikatnie dać do zrozumienia, że nic z tego. – Mikołaj, ja nie do końca podzielam twój entuzjazm. No wiesz, yyy… z miłością. To nie dla mnie. Może, yyy… nie jesteś w moim typie… – dukałam zdenerwowana. – No i muszę już iść. – To chociaż daj się odprowadzić do domu. – Chłopak jakby nie słyszał tego, co powiedziałam. – A jutro? Moglibyśmy się znów spotkać? Po pracy? Co ty na to? A z tym typem to tylko taka kokieteria, no nie? Żartujesz? Przecież dobrze nam razem! To jak? Odprowadzę cię. – Eee, nie. Muszę jeszcze dzisiaj zrobić zakupy. Mam pustą lodówkę, a na jutro umówiłam się z koleżanką. Zresztą w tym tygodniu, eee… w ogóle mam dużo pracy. – Zbierałam się do wyjścia. Wyjęłam portfel, żeby zapłacić za siebie. – Nie, daj spokój. Ja płacę. – Mikołaj oburzył się i machnął na faceta z obsługi. Szczerze mówiąc, na to liczyłam. Gdy podszedł do nas kelner, zabrałam torebkę i poderwałam się z krzesła. – No to cześć – rzuciłam przez ramię i prawie wybiegłam z restauracji. To jakiś świr! – stwierdziłam. Facet zakochuje się bez pamięci w każdej spotkanej kobiecie. Ciekawe, w ilu się tak już zakochał z internetowych randek. Ledwie mnie zna, a już wyznaje mi miłość. Albo jakiś narwaniec, albo naprawdę ma nierówno pod sufitem. Nie
miałam zamiaru się o tym przekonać. Tak czy siak, lepiej się trzymać od takich z daleka, uznałam. Wieczorem dostałam od Mikołaja SMS-a: Przytulam Cię czule. Całuję w śliczne usteczka. Zawładnęłaś moim sercem. Miki. Nic nie odpowiedziałam na tę wiadomość. Następnego dnia przyszły kolejne: Całuski dla mojego Kochania. Odliczam godziny do naszej kolejnej randki. Miki. Pasuje ci, Słonko, sobota? Tęsknię. Miki. Co tak milczysz, Misiaczku, obraziłaś się? Daj znać, to ucałuję na przeprosinki. Miki. Zasmucasz mnie, Kwiatuszku. Dlaczego milczysz? Mamy sobie tyle do powiedzenia. Miki. Szaleję z tęsknoty. Wyjechałaś gdzieś? Kiedy wrócisz, Aniołku? Tak mi Ciebie brak. Miki. Wciąż przypominam sobie nasze wspólne chwile. Zamykam oczy i marzę o Tobie. Miki. Po dwóch dniach ciągłych telefonów, których nie odbierałam, i pełnej skrzynce odbiorczej w komórce wreszcie zdecydowałam się do niego napisać. Szarlotka: Nic z tego nie będzie. Nie będziemy ze sobą. To koniec. Przykro mi. Nie dzwoń. Potem dostałam jeszcze wiele wiadomości o przeznaczeniu, roli miłości w życiu i prośbach o ponowne spotkanie. Na szczęście po tygodniu Mikołaj umilkł. Uff… Może mu przeszło, a może znalazł sobie w internecie kolejną miłosną ofiarę… Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: zakochany bez pamięci Czy można kochać bez opamiętania? Czy można tak bardzo bać się samotności, by w każdym potencjalnym partnerze widzieć miłość swojego życia? Tak. Wszystko to jest do spełnienia, jeśli cierpi się na deficyt czułości. Mikołaj chciał kochać wszystkich: byłą żonę, byłą narzeczoną, mnie i kto wie, kogo jeszcze. Zdarza się, że serce niektórych osób jest pojemne. Mimo to, jeśli przytrafi nam się taka uczuciowa poligamia, warto się nad nią głębiej zastanowić. Moja przyjaciółka Ola uważa (podobnie jak większość psychologów zresztą), że po zakończeniu poważnego związku powinno się zrobić przerwę od miłości. Jedni nazywają ten okres „czasem żałoby”, inni „kwarantanną”. Ja nazwałam go „teraz wreszcie zrobię coś tylko dla siebie”. Ten właśnie czas jest potrzebny do tego,
by zrozumieć, co się wydarzyło. Pogodzić się ze stratą lub porażką kogoś bliskiego, z kim jeszcze parę miesięcy temu chcieliśmy spędzić resztę życia. Przeanalizować popełnione błędy i dojść do budujących wniosków. Ten czas – to odpoczynek dla serca, które po kosmicznych dawkach endorfin, stresów, nerwów i adrenaliny wreszcie dochodzi do siebie. Pozwólmy mu na to. Skakanie z kwiatka na kwiatek, czyli przechodzenie od jednego partnera do drugiego bez okresu żałoby, świadczy o braku emocjonalnej dojrzałości. Być może Mikołaj bał się być sam lub po prostu był uzależniony od tego uczucia szaleństwa (motyle w brzuchu, różowe okulary, przyspieszone tętno, bezsenność, głupawka na zmianę z zachwytem) towarzyszącego każdemu zakochaniu. Jeśli zobaczyłaś, że osoba, z którą się umawiasz, zakochuje się w tobie bez pamięci, jednocześnie paplając o byłych kochankach, szybko uciekaj. Być może to ktoś, kto niezbyt radzi sobie z własnymi emocjami. Wciąż chce kogoś kochać. Niestety podczas wspomnień o byłych związkach zawsze stawia się w roli ofiary. Najprawdopodobniej trafiłaś na niedojrzałego nałogowca, który miłość myli z przywiązaniem. Lepiej odpuść sobie i dołącz do zastępu „byłych, które nie doceniły tego wspaniałego uczucia”. Przerwa dla serca powinna trwać od kilku miesięcy do kilku lat (tak, tak, takie zdanie mają psychologowie – nawet od 2 do 5 lat! ). Czas zależy od tego, jaki nasz związek był i jak ciężko przeżywaliśmy jego zakończenie. Najgorsze z możliwych rozwiązań to miłość i jej stratę zagłuszyć kolejną miłością. Wtedy, tak jak w przypadku Mikołaja, można o swoich dawnych kochankach opowiadać podczas pierwszej randki z nową dziewczyną. Widmo byłej czy byłego będzie towarzyszyć nowemu związkowi. Dlaczego? Bo nie zostało odpowiednio pogrzebane, nikt nie pogodził się ze stratą, nie było okresu żałoby. Stąd martwy związek wraca z zaświatów niczym upiór. Dlatego tak ważne jest, by po rozstaniu dać sobie czas na przemyślenia, własne przyjemności, zmierzenie się we własnej głowie z bólem porażki. A potem? Potem, kiedy już będziemy gotowi, warto zacząć wszystko od nowa. Bez dawnych partnerów, bez wspomnień minionych czasów, bez bólu i smutku. Warto z radością wkroczyć w nowy związek, a stary bagaż zostawić za drzwiami. Opowiadanie z różą
Spotkaliśmy się towarzysko raz i drugi, a potem Pan Prąd znów wyjechał. Tym razem uruchamiał kolejną linię produkcyjną w Krakowie. Pan Prąd: Wiesz co, opiszę ci, co przydarzyło mi się wczoraj. Wieczorem poszedłem coś zjeść na krakowski rynek. Zająłem miejsce w knajpce pod parasolem. Przy stoliku obok siedział mężczyzna z kobietą. Przyszli na randkę. W pewnym momencie podeszła do niego mała dziewczynka z wazonem czerwonych róż. Miała może 10 lat. Zapytała, czy nie kupiłby kwiatka. On popatrzył na swoją towarzyszkę i przytaknął. Dziewczynka dała mu różę, a on wyciągnął banknot stuzłotowy. Dziecko oczywiście nie dysponowało taką kasą, żeby mu wydać resztę. On zapytał, czy ona pójdzie rozmienić te pieniążki. Dziewczynka zgodziła się chętnie. Postawiła na ich stoliku plastikowy wazonik z trzema różami. Wzięła banknot i pobiegła. I już nie wróciła. Szkoda... Czy taka przygoda nadaje się do wydrukowania w waszej gazecie z opowiadaniami? Wiesz, bo ja sławy szukam : ) Szarlotka: Historia całkiem niezła! Gdybyś wymyślił do tego jakiś kręgosłup z ciekawą intrygą, to pewnie nadawałoby się do „Porywów Serca”, hihihi. No taki talent się nam objawił, a ja myślałam, że chłopcy po politechnice to co najwyżej umieją się podpisać i przeczytać zadanie z arytmetyki... Jeszcze raz dziękuję, bo uśmiałam się z historii. Pan Prąd: Ja to zwykle podpisać się zapominam (jak przystało na chłopaka po polibudzie) : ) Czuję się rozczarowany, że nie będzie publikacji. A możesz mi pokazać, jak wygląda ten kręgosłup? Albo od razu całe opowiadanie z wmontowanym kręgosłupem? : ) Szarlotka: Kręgosłupa ci nie pokażę. To znaczy teoretycznie mogłabym się rozebrać, ale nie sadzę, żeby ci o to chodziło : ) A może jednak…Kręgosłup w opowiadaniu to na przykład jeden konkretny bohater, który opisuje świat ze swojej perspektywy, do tego porządnie zarysowany problem, jakiego ma dotyczyć opowiadanie. Najlepiej jeszcze jakieś 2 punkty zwrotne akcji, która toczy się wartko. I tyle. Co do historii o dziewczynce z kwiatkami… Hmm… Ze wszystkiego da się zrobić opowiadanie do naszych gazetek. O, na przykład takie: Pan ze
stolika obok mógłby być strasznym dusigroszem. Moja koleżanka miała takiego chłopaka. Po 4 latach, jak się rozstawali, to koleś kazał jej wszystko oddać, co do tej pory jej podarował, zaznaczając, że w razie gdyby o czymś zapomniała, to on ma na to rachunki! I tu zaczynamy akcję naszego opowiadania. Bohaterką będzie kobieta (bo „Porywy Serca” to babska gazetka). Ona przyszła do tej krakowskiej restauracji trochę wcześniej. Zamówiła wino. On potem wziął tylko najmniejszą szklankę mineralnej. Siedzą obok siebie naburmuszeni. Rozstają się. Bohaterka przypomina sobie, jak ich związek się rozpadał, jakim eks był sknerą. Trochę rysu psychologicznego dziewczyny. Jakiś jej wewnętrzny monolog. Przecież mimo wszystko trochę jej smutno w związku z tym rozstaniem. Wreszcie jej się przypomina, że on ją rzucił, bo nie robiła zakupów w dyskoncie, jak jej nakazał. No i przy tym stoliku to oni siedzą na pożegnanie, bo ona oddawała mu wszystkie prezenty, na które jej eks miał rachunki. Wtedy podchodzi dziewczynka z różami. Bohaterka prosi go, by miał resztkę honoru i chociaż jej na rozstanie jedną różę kupił (przecież przez te wszystkie lata nigdy jej kwiatka nie dał! ). I dalej idzie tak, jak opisywałeś: pan daje setkę za różę, dziewczynka zabiera banknot do rozmienienia i już nie wraca. Sknera wkurzony, bo setkę wydał na swoją w końcu byłą już dziewczynę! Robi jej o to awanturę. Ona się wścieka, wstaje, odwraca się na pięcie i obrzucając kolesia przekleństwami, odchodzi. Wtedy podchodzi do niego kelner z rachunkiem na 250 złotych, bo nasza bohaterka wcześniej zamówiła i wypiła na jego koszt butelkę najdroższego wina w restauracji… Tak chyba lepiej? Pan Prąd: No może i ciekawiej, ale ja przynajmniej prawdę piszę : ) Co w ten weekend porabiasz, bo ja tutaj będę siedział jeszcze ze dwa tygodnie. Szarlotka: W sobotę idę na koncert. Pan Prąd: A na co masz wejściówkę? Szarlotka: Na wszystkie imprezy Przeglądu Piosenki Aktorskiej. To taka duża impreza we Wrocławiu!
Pan Prąd: Na jedną osobę? Bo może mógłbym szybciej tutaj się jakoś z robotą uwinąć. Szarlotka: No niestety... Mam imienną akredytację dziennikarską. Będzie kilka niezłych koncertów i chyba na niejednym zaszaleję pod sceną. Pan Prąd: No to ekstra! : ) Więc będę sobie tu w tym Krakowie tkwił sam jak palec. A co? ! Szarlotka: Ale mógłbyś się we Wrocławiu pokazywać częściej, to być może i dla ciebie jakiś bilecik by się znalazł. Pan Prąd: A może ja bym został dziennikarzem? Myślisz, że bym się nadawał? Szarlotka: Już paru kumpli w to wkręciłam, więc czemu nie? Wyszczekany jesteś... Z piórem też nie najgorzej... Pan Prąd: Tylko ten kręgosłup… Szarlotka: Kręgosłup? A co, boli cię? Pan Prąd: No sama mówiłaś, że bez kręgosłupa piszę : ) Szarlotka: Aaa... to! Nie przejmuj się. Łatwo wpaść w dowolną konwencję. Trzeba ją tylko znać, a od tego masz głowę. Jest sporo zasad, ale też dużo frajdy, adrenaliny, ludzi, gwiazd, koncertów... Pan Prąd: To rzuć jakiś temat, to zrobię w Krakowie! Ja nie dam rady? ! Szarlotka: Najlepiej gdybyś się zatrudnił w radiu. Mógłbyś na początek szefem technicznym zostać – miałbyś dużo kabli: ) A może reportaż jakiś byś napisał do jednej z naszych gazet? O kimś zwykłym, co robi po pracy coś niebanalnego... Taka laurka o jakiejś pani z pochlebnymi dialogami, do tego jakieś dzieci, szczypta wolontariatu,
odrobina wzruszenia, łyżeczka prorodzinna i... masz przepis na reportaż! Pan Prąd: Może być o panu Zdzisiu, co się w lateks przebiera? Poznałem takiego w supermarkecie… Szarlotka: A gdzie tu wolontariat? Po godzinach popyla za friko w tym lateksie? Że już o dzieci nie zapytam... Ale tak poważnie – jakby ci coś kiedyś przyszło do głowy, to daj znać, bo pióro masz niebanalne, a warsztatu się nauczysz... Pan Prąd: Mnie po głowie tylko głupoty chodzą... Szarlotka: Zboczeniec! Pan Prąd: Ale nie takie! ! ! Ty to tylko o jednym! Szarlotka: A to przepraszam... Pomyliłam świętych... Święty Maciej był patronem rzeźników i cukierników, a nie dziennikarzy lub pisarzy. Pan Prąd: Krawców też! Szarlotka: I co z tego? Pan Prąd: Będę zatem teraz wszystko szył grubymi nićmi… Szarlotka: To powodzenia z tym szyciem na linii produkcyjnej! Pan Prąd: Dzięki. Załatam im dziurę w budżecie. Miłych koncertów i do zobaczenia za jakiś czas, jak już wrócę do domu. Typ: foszasty nerwus Pseudo: Książę Ciemności Kilka słów o mnie: To, jaki jestem, to moja sprawa. Jak się lepiej poznamy, to wszystko wyjdzie na jaw. Jaki jestem cudny, że och i ach!
Aktualny stan: wolny Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 31 lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć Wzrost: 178 cm Kolor włosów: rudy blondyn Kolor oczu: zielone Znak zodiaku: Wodnik Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: nie palę Zainteresowania: elektronika, mechatronika, systemy łączności, sztuczna inteligencja Wizja partnerki: Ładna, zgrabna i powabna. Taka, co to się na muzyce zna i na filmach też. Bez wielkich wymagań, za to w granicach normy. Książę Ciemności: Właśnie otwarłem zaspane oczęta. Przeciągam się, a tutaj Ty : ) Szarlotka: A nie za późno aby z tym wstawaniem, księciuniu? Przecież już południe! Ja zdążyłam zjeść śniadanie, przyjechać do pracy na rowerze, wypić kawę, wysłuchać narzekań współpracowników, napisać większość z zamówionego tekstu… Czyli wykonać kawał pracy. Czy dobrej? Na szczęście ocenią to inni. A ty, co teraz porabiasz? Książę Ciemności: Teraz to ja się drapię po brzuchu, a głównie po jego okolicach… Szarlotka: Wspaniale, że mnie o tym informujesz : ) Książę Ciemności: Nie wiedziałem, że urządzasz konkurs szybkiego wstawania. Jakbym wiedział, tobym wstawał szybciej. A w tym konkursie są jakieś nagrody? Bo ja lubię nagrody! Wygrywać oczywiście.
Szarlotka: Chciałbyś dostać nagrodę za szybkie wstawanie? A co lubisz? Niestety z racji naszego połączenia światłowodem odpadają podarki materialne, ale może umysłowo lub słownie mogłabym cię następnym razem wynagrodzić? Książę Ciemności: Następnym razem? To znaczy, że teraz nie wygrałem? To ja się tak nie baaawię! ! ! Bez łachy! Szarlotka: No to kij ci w oko… Książę Ciemności: Ależ nie ma sprawy. Przywykłem do tego, że kobiety zwykle nie nadążają za mym lotnym umysłem i wspaniałą osobowością. W końcu jeśli ktoś jest twórczy, błyskotliwy, inteligentny i dowcipny, to zawsze w życiu ma pod górkę w kontaktach z maluczkimi. Książę Ciemności: A ty co, obraziłaś się? Nie odzywasz się, a ja sobie tu żartuję. Książę Ciemności: Haaalllooo? Zrozumiałaś żart? Szarlotka: No cóż, jakoś mi się tak przykro zrobiło, jak napisałeś „bez łachy”. Do „maluczkich” też nie należę. Obrażanie i traktowanie z nonszalancją dziewczyny na portalu randkowym to niezbyt udany pomysł na podryw. Chyba dość trudno nam się rozmawia, więc po prostu dajmy sobie spokój. Następnym razem może… Ale już na pewno nie dzisiaj! Cześć. Książę Ciemności: No to sobie strzelaj focha! Moja przyjaciółka twierdzi, że fochy mają tylko te kobiety, które cierpią na syndrom braku… Mi się z tego powodu tylko gęba śmieje! Jak sobie przeczytałem twój profil, to myślałem, że dowcipna z ciebie babka. A może moje poczucie humoru jest dla ciebie niedostateczne? A może żadne? Ale jak ci nie odpowiadam, to się stąd zmywam. Pa! Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: foszasty nerwus
Istnieje na portalu randkowym taki typ mężczyzny, który zagaduje poniekąd z nudów. Można na niego trafić dość często. Zamiast wykonać coś twórczego, pograć w jakieś gierki na komputerze czy obejrzeć film akcji, on zagaduje dziewczęta w sieci. Do dzisiaj nie wiem, jaki był cel większości tego typu konwersacji. Jeśli jednak chcesz poznać kogoś sensownego w internecie, to i takie typy będą ci się trafiały. Sposób jest na nich prosty: szybko skończyć rozmowę. W przeciwnym wypadku będzie taki zawracał ci głowę przez cały dzień, by następnego już się nie odezwać. Z nudów można robić różne rzeczy, można niestety zagadywać też dziewczyny. Taki typ faceta nawet do końca nie jest przekonany, czy chce ją mieć. Po prostu coś trzeba robić, więc może by tak porandkować? Jeśli do tego czujesz, że koleś obraża cię lub ma dziwne poglądy, to tym bardziej nie trać na niego czasu. Jest tylu potencjalnie fantastycznych facetów na portalu, że temu akurat dobrze jest podziękować. Uważaj, bo gdy zakomunikujesz swoją niechęć, możesz zostać obrażona. Padną tutaj niemiłe słowa, od „zołzy” począwszy, na oskarżeniach o „syndrom niedopchnięcia” skończywszy. Nie przejmuj się. To tylko foszasty nudziarz wyładowuje swoją frustrację. Jemu szybko przejdzie, a ty nabierzesz odporności przed takimi typami. Możesz sobie także przygotować zestaw epitetów w kontrze do jego ubliżeń. Miej taką listę pod ręką i używaj do woli. W praktycznym użyciu sprawdzają się szczególnie warianty epitetów odzwierzęcych: łoś, baran, skunks, szczeniak, świnia, muł, kogucik, gnida, wesz, leniwiec, małpiszon, padalec, żmija, larwa, osioł. Powodzenia! I pamiętaj – nie trać czasu na takich matołków! Gdy mężczyzna chce godnie zjeść hamburgera Pan Prąd: Hej! Wiesz, co mi się wczoraj przytrafiło? Połaziłem sobie po Starym Browarze w Poznaniu (o mało co, a bym buty sobie kupił – a to by było dopiero wielkie święto! ). W drodze powrotnej zahaczyłem o rynek. Prawie jak codziennie, żeby zjeść lody czekoladowe albo coś poważniejszego na kolację. Tym razem chciałem jeszcze dodatkowo poszukać bankomatu. Długo się zastanawiałem, czy chcę coś jeszcze o tej porze jeść, czy nie. Postanowiłem jednak wrzucić coś na ząb. Pomyślałem, że mały
hamburger będzie w sam raz. Najpierw jedzenie czy bankomat? Rzuciła mi się w oko knajpka Six. Jadłem tam kiedyś i nawet mi smakowało. Przed knajpą, na doczepkę jakby, było stanowisko, gdzie łysy pan w czarnych okularach przyrządzał właśnie takiego hamburgera, jakiego sobie wymarzyłem. Bankomat zatem później. Stanąłem w kolejce. Od hamburgera dzieliły mnie tylko dwie stojące w kolejce osoby. Kiedy łysy pan kończył obsługiwać pierwszą z nich, do okienka podeszła jakaś dziewczyna z koleżanką. Postawiła torebkę na ladzie i grzebała w niej długo, szukając zapewne portmonetki. Jednocześnie studiowała wywieszone za szkłem menu. Wybór padł na coś tam z sosem czosnkowym. Łysy pan zabrał się do przygotowania bułki dla stojącego przede mną pana z długimi czarnymi włosami. Tymczasem dziewczyna znalazła wreszcie portmonetkę i zaczęła wysypywać z niej drobniaki na ladę. Gdyby były jeszcze u nas budki telefoniczne na monety, tobym pomyślał, że właśnie obrabowała jedną. I wtedy sobie uświadomiłem, że ona chyba wcina się bez kolejki. To samo uświadomiła sobie jej koleżanka, bo powiedziała do niej szeptem: – Ty, ale kolejka jest chyba tam. – Eee tam, ciii... Zatkało mnie lekko. Pan z długimi włosami odchodził właśnie od okienka, zatapiając zęby w dopiero co otrzymanej soczystej bułce. Łysy pan zgarnął jednym ruchem drobniaki tej dziewczyny z lady do kasy i usłyszawszy: „Dwa razy coś tam z sosem czosnkowym”, odszedł w stronę piekarników. Jeszcze minęła chwila, zanim mnie odetkało. Byłem już naprawdę zmęczony po całym dniu i nie chciało mi się awanturować z powodu jednej wpychającej się osoby. Zapytałem tylko tę panią, czy nie czuje się niezręcznie, wpychając się tak bez kolejki. – Ależ ja tu już długo stałam! – odpowiedziała bezczelnie, patrząc mi prosto w oczy make-upem wykonanym najprawdopodobniej szpachelką do gładzi tynkarskich. – Tyle że mimo wszystko krócej niż ja i do tego nie w kolejce – odburknąłem. Później jeszcze usłyszałem, że jak nie potrafię upilnować kolejki, to sam sobie jestem winien! Prawdę mówiąc, nie miałem siły na dyskusję. Byłem głodny. W tym czasie za dziewczyną stanął jakiś chłopak w czapeczce z daszkiem i napisem „BMW” oraz bicepsem grubości moich dwóch ud! Od jakiegoś czasu przypatrywał się całej sytuacji. Szybko zorientował się, że wzbudził w dziewczynach ze szpachlą podziw i uznanie. Ba, jedna z tych panien dokładniej obejrzała jego czapkę „BMW”, a już po chwili nawet pogłaskała ją po daszku! (Gdybym chciał, by jakieś lalki mnie
głaskały z podziwem, to muszę sobie koniecznie taki napis gdzieś najlepiej wytatuować, no nie? ) Koleś z bicepsem, choć nic nie powiedział, niewerbalnie całym sobą krzyczał, że kibicuje dziewczynom. Ja jeszcze z tą bezczelną wymieniłem ze dwa zdania, po których wyzbyłem się złudzeń, że ona rozumie, co ja do niej mówię. Niech sobie je. Na zdrowie! A te dwie minuty mnie nie zbawią. Zapytałem tylko łysego pana, tak z ciekawości, dlaczego obsługuje bez kolejki. – Kolejka jest z drugiej strony! – odburknął złośliwie, wpatrując się jednocześnie w dekolt tej pyskatej przede mną. Ożeż ty! Zatkało mnie po raz drugi, ale zarazem ubawiło. Cofnąłem się o krok w nadziei, że może z tej perspektywy zobaczę namalowaną gdzieś strzałkę z napisem „kierunek kolejki”. Nie znalazłem. Kolejka z drugiej strony? To po jaką cholerę do tej pory obsługiwał w odwrotnej kolejności? Teraz niby ja nie mogłem doszukać się logiki w słowach mojego interlokutora, ale jakoś nie czułem się temu winny. Już nie wiem, czy byłem bardziej wściekły, rozbawiony, czy osłabiony całą tą farsą. Bezczelna dziewczyna właśnie odchodziła od okienka, trzymając w dłoniach dwie wielkie bułki. Na twarzy (oprócz tony szpachli) miała wymalowany wyraz radości i triumfu nade mną. To zabawne, jak niewiele niektórym potrzeba, żeby stali się szczęśliwymi. – Beef hamburgera, poproszę – powiedziałem do łysego. – Nie, nie. Teraz tamten pan – wskazał na biceps i czapkę z napisem „BMW”. – Co dla pana? O k****! Tu udało mu się nieźle mnie zaskoczyć! Zatkało mnie po raz trzeci w ciągu kwadransa. Gdy mnie odetkało, przerwałem stanowczo składane właśnie przez gościa w czapeczce zamówienie. W trzech krótkich zdaniach powtórzyłem, co chcę zjeść i dlaczego teraz właśnie JA będę obsługiwany. Biceps z „BMW”, słysząc to, wskazał na mnie i powiedział do łysego: – Tak, tak, niech pan najpierw obsłuży tego pana. – O nie! – odparł łysy. – Ja muszę dbać o porządek i obsługiwać zgodnie z kolejką. Skończyły mi się już przekleństwa, którymi rzucałem w myślach. Kurka, o co mu chodziło, co on miał do mnie? Może to sprawa braku czapki z daszkiem lub wielkiego biustu? A może z zazdrości, że mam włosy na głowie, w przeciwieństwie do niego? W moim mózgu z prędkością, której mogły mi pozazdrościć najnowsze procesory, przetwarzałem różne możliwe scenariusze zakończenia tej żenującej akcji kupowania bułki z mięsem. Negocjacje słowne na nic się tu zdadzą niestety – to było widać od razu. Opór materii był zbyt duży. Bluzgi, przekleństwa i wzajemne
wyzywanie się bardziej by pasowały do tej sytuacji, ale w tym temacie ja z kolei nie czuję się zbyt mocny. Złapać łysego za uszy i wsadzić mu głowę do miski z sosem czosnkowym? Tak, to wtedy wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem sytuacji. Był tylko jeden problem – od łysego odgradzała mnie szklana lada, więc i ten plan musiałem odrzucić. Poprosiłem zatem o rozmowę z kierownikiem. Łysy zaczął coś wtedy bąkać pod nosem. Przerwałem mu natychmiast, jak zauważyłem, że to, co mówił, nie było związane z jego szefem. Ponowiłem żądanie. Łysy wreszcie zawołał kelnera i poprosił go, żeby zaprowadził mnie do kierownika. Wreszcie stanął przede mną pan w czarnych spodniach i białej koszuli. W rękach trzymał kartę dań z wielkim napisem „Six”. Podszedł do mnie i wypowiedział zdanie, które pewnie wypowiada kilkaset razy dziennie: – Czym mogę służyć? – Chcę rozmawiać z kierownikiem lokalu. – A co się stało? No masz matoła! Gdybym chciał rozmawiać z kelnerem, tobym nie fatygował do tego kierownika, to chyba logiczne. – Chcę rozmawiać z kierownikiem – powtórzyłem. Po chwili „wódz matołów” stał przede mną. Robił coraz większe oczy, wysłuchując mojej historii. Jednak coś czułem, że to była tylko gra. Mimo to chciał wezwać od razu łysego i naprawić sytuację. Wyjaśniłem mu, że nie przyszedłem do niego po to, żeby wyrwać im tę bułkę z sosem, żądać satysfakcji albo żeby robić awanturę. Chciałem tylko, żeby wiedział, jak jego pracownicy traktują klientów i tyle! Skończyłem i zabierałem się do opuszczenia jego lokalu. Przeprosił i zaproponował, żebym usiadł, a on zaraz przyniesie mi to, co chciałem zamówić. Jeszcze raz mu grzecznie wyjaśniłem, że przeszła mi ochota na jedzenie u niego. Jak już się rozstawialiśmy, powiedział jakoś tak: – Mam nadzieję, że ten niemiły incydent nie wpłynie na pańskie... Nie słuchałem dalej. No jak, kurde, ma nie wpłynąć? No jak? Kierownik poszedł w kierunku łysego, a ja w kierunku najbliższej lodziarni. Tzn. nie było lodziarni, tylko zwykły sklep spożywczy z moimi ulubionymi czekoladowymi śnieżynkami. Mmm..... co za smak to był! Ja chyba nie jestem przystosowany do tego świata, w którym nadal trzeba walczyć jak jakiś indiański wojownik o pożywienie. Maciek
PS Niech to szlag – przez to wszystko zapomniałem pójść do bankomatu. PS 2 Wiem, wiem. Pewnie i tym razem opowiadanie bez kręgosłupa napisałem. I nie zamierzam go wcale wkładać... tzn. kręgosłupa. Szarlotka: Co do historii z hamburgerem, to przykro mi, że cię tak potraktowano. Może rzeczywiście powinieneś kupić sobie czapeczkę z napisem „BMW”. Możesz też oczywiście zrobić sobie przeszczep biustu na jakąś większą rozmiarówkę… Może takim ludziom w życiu łatwiej? Bezsilność na przeciwności losu czasami jest dobijająca. Ale przynajmniej zjadłeś ulubionego loda! Zatem Bóg cię nie opuścił…A kręgosłupem się nie przejmuj. I tak było ciekawie. Szarlotka Typ: ezoteryczny astrolog Imię: Adrian Pseudo: Astrolog7 Kilka słów o mnie: Jak każdy mam wady i zalety. Jestem otwarty na otaczający mnie świat i ludzi. Z ciekawością patrzę w przyszłość, upatrując łaskawych darów od losu. Aktualny stan: wolny i szukam miłości Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 29 Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć Wzrost: 176 cm Kolor włosów: blond Kolor oczu: niebieskie Znak zodiaku: Koziorożec Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: nie palę Zainteresowania: książki science fiction, filmy (sensacyjne, s. f. , horrory, thrillery), numerologia, ezoteryka, horoskopy, tarot, jasnowidzenie
Wizja partnerki: Ukochaną kobietę chciałbym zabrać aż do gwiazd. Zresztą jestem przekonany, że jeśli jakaś miła panna do mnie napisze, to stworzymy jedną z najlepszych par pod słońcem. Wystarczy dać mi szansę. Właściwie nie wiem, co mnie podkusiło, by do niego napisać. Może na przekór własnym przekonaniom uznałam, że ktoś, kto określa się mianem astrologa, może być normalnym facetem. Wśród wymienionych przez niego zainteresowań znalazły się ezoteryka, numerologia, horoskopy. Wprawdzie miałam do tych zagadnień stosunek jak najbardziej lekceważący, postanowiłam jednak zaryzykować. Astrolog miał w swoim opisie jedną niewątpliwą zaletę – lubił książki, filmy i science fiction. Uznałam, że jak na początek znajomości w zupełności mi to wystarczy. Szarlotka: Nigdy nie wierzyłam w horoskopy, bo... musiałam je pisać do gazet. I tak wymyślałam je przez wieki całe, aż przestałam mieć do tego dystans. Za to bardzo lubię Cronenberga i Lyncha. Czy w imię tych ostatnich wybaczysz dwa wcześniejsze zdania? Astrolog7: Jasne, że wybaczę. To musi być pasjonujące zajęcie – tworzyć ludzką przyszłość w prasie. To podobnie jak ja. Sporządzam na zamówienie horoskopy indywidualne. To bardzo trudne zadanie, bo trzeba mieć datę urodzenia danej osoby, a najlepiej jeszcze godzinę. Do tego znać się na astronomii, astrologii, matematyce i fizyce. Na szczęście te dziedziny mam opanowane. Czy to możliwe, że robimy to samo? Ani Lynch, ani Cronenberg do mnie nie przemawiają. Obaj są mocno zakręceni i nie zawsze wiadomo, o co im w filmach chodzi. Można wręcz się pomylić, który jaki film zrobił. Szarlotka: Oj, nie zgodzę się, że Cronenberg jest podobny do Lyncha. Ten pierwszy to głównie pojechana fantastyka: eXistenZ czy Nagi lunch – bliżej mu do Philipa K. Dicka niż do Lyncha. Ten drugi jest mocniejszy psychologicznie. U Lyncha rzecz się dzieje w głowie albo w alternatywnym realu, ale jednak realu! Pisanie horoskopów może być zajmującą pracą, ale dla mnie niekoniecznie. Niestety nie mają one nic wspólnego z astrologią, jak w twoim przypadku. Zwykle z danego czasopisma mam zlecenie na przykładowo horoskop miłosny, partnerski lub jakiś zwykły. Wtedy raczej fantazjuję na temat danego znaku, pisząc pod konkretną osobę, którą sobie z tym znakiem
utożsamiam. Szefowi (Skorpionowi) życzę pieniędzy, a koleżance (Ryby) seksu. O, i cała moja astrologia. Wolałam ci już na początku szczerze o tym napisać. Widzę, że ezoteryka to dla ciebie poważna dziedzina, więc się przyznałam. Sporo wydawnictw zamawia takie horoskopy u redaktorów. Zawsze jest to tańsze niż zapłacenie profesjonalnemu astrologowi za sporządzenie aktualnego horoskopu. Tak jest taniej, a ludziom często jest to bez różnicy. Mam koleżankę, która regularnie wysyła SMS-y, żeby dowiedzieć się, co przyniesie jej kolejny dzień, tydzień czy rok. Jest nieszczęśliwa w swoim związku i liczy na to, że w takim horoskopie nadejdzie wreszcie rozwiązanie jej problemów. Nigdy jej nie powiedziałam, że to ja na przykład piszę te teksty, które ona dostaje w SMS-ie. A jak jest z twoimi klientami? Skąd u ciebie te ezoteryczne zamiłowania? Od czego się zaczęło? A feng shui również? Ja jestem zerowo uduchowiona. Zwykła realistka. Taka, co to wierzy, ale wybiórczo i rzadko... Chętnie poczytam o twoim zamiłowaniu. Astrolog7: Zgadłaś, że dla mnie ezoteryka to poważna dziedzina. Jest wiele osób, które podchodzą do tego równie lekceważąco jak ty. Nie mam nikomu za złe. Po prostu pewne sprawy związane z duchowością są trudne do zrozumienia, do objęcia ludzkim umysłem. Jeśli ktoś jest w życiu racjonalistą, to nie zrozumie, gdy mu powiem, że jego życiem rządzi na przykład Księżyc. A ty byś uwierzyła? Zgodzę się za to, że Cronenbergowi blisko do Philipa K. Dicka. Dla mnie to zresztą jeden z ulubionych pisarzy. Za Lynchem nie przepadam. Zawsze zasypiam na Zagubionej autostradzie. Szarlotka: Masz rację, rzeczywiście trochę nudnawa. Bardziej przerażał mnie Mulholland Drive. Może dlatego, że rzecz się kręci wokół niebieskiego kluczyka, a ja długo dokładnie taki sam miałam do własnego mieszkania. Pamiętam, że jak wyszłam z kina i spojrzałam na ten klucz w garści, to się bałam do domu wracać… Cronenberg potrafi natomiast zrobić dość podniecające kino. Szybkie, pełne akcji, raczej o wynaturzeniach: narkomania, filmy wideo, gry komputerowe... Mnie jakoś bardzo bierze Crash. Ma coś w sobie, jakiś taki dreszcz... No i dość ładne sceny erotyczne… Z Dicka polecam ostatnią ekranizację Przez ciemne zwierciadło – chyba nawet w kinach tego nie puścili. Ale film był niesamowity. Nakręcony jako
zwykły film fabularny, a potem podanimowany : ) Wspaniały efekt rysunkowy, ale i realny. Nawet lepiej niż w Sin City. Polecam gorąco. Podobno to jedno z najbardziej autobiograficznych dzieł Dicka. Schizofrenia posunięta do kwadratu... Czy astrologią można zarobić na życie? Jak taka praca wygląda? Kto korzysta z twoich usług? Astrolog7: Mnie kręci klasyka Dicka, czyli Ubik. W tej książce chyba najfajniejszy jest wątek trywializacji przyszłości, jej absolutnej znajomości i przewidywalności. Gdyby to było możliwe, niepotrzebnie powstawałyby książki s. f. Zgodzisz się? No chyba że o światach alternatywnych, czyli nawet nie science, tylko po prostu fiction. Szarlotka: Ubik jest pojechany, podobnie jak inne książki tego autora. Chociaż czasami mam wrażenie, że pewne rzeczy w s. f. są tworzone na wyrost, żeby tylko podkoloryzować fabułę. W filmie Przez ciemne zwierciadło jest taki dziwny motyw, o który spierałam się z kolegami. Otóż główny bohater, aby go nie rozpoznano, chodzi w specjalnym uniformie, w którym każda jego część jest z innego człowieka (takie fragmenty wytwarzane technologicznie przez urządzenie). Jest to dość dziwne i niby ma służyć temu, by być niewidocznym i nie pokazywać swojej twarzy. A nie może, cholera, (przepraszam, ale się należy) po prostu nosić kapelusza z dużym rondem? No oczywiście, że nie, bo wtedy to już by nie było s. f. , tylko okolice Zorro i film płaszcza i szpady. No i masz tu, babo... Czasami fantastyka mnie denerwuje. Wtedy zwykle przerzucam się na książki fantasy. Bardzo lubię trylogię Sapkowskiego. Ma dodatkowy plus za to, że sporo akcji dzieje się na Dolnym Śląsku. Astrolog7: Pamiętam, jak dawno temu zaczytywałem się Diuną Franka Herberta (takie Ogniem i mieczem, tylko więcej intryg dworskich i do tego tysiące lat po nas). Nawet jeśli nie czytałaś, to na pewno widziałaś film Lyncha chociażby. Strasznie mi się wtedy podobała idea spożywania melanżu (to takie odchody wielkich robali zwanych czerwiami) po to, by przewidzieć przyszłość. Właściwie całe społeczeństwo było od tego specyfiku uzależnione, choć nastąpił przy okazji potężny postęp technologiczny. Melanż umożliwił loty międzyplanetarne. Piloci statków kosmicznych go zjadali i dzięki temu mogli przewidzieć przyszłość, czyli nadlatujące asteroidy, mgławice
czy zderzenie z meteorytem. W ten sposób łatwo nawigowali w kosmosie! I tu znów wracamy do Lyncha, który zekranizował Diunę. Tylko Sting dawał radę jako baron Harkonnen, a cała reszta aktorów – pożal się Boże. Do tego dużo piasku, jak na Pustyni Błędowskiej, i jeden pan w skórzanym kombinezonie i z niebieskimi oczami lata po tym piachu... Kiepski był film… Dużo lepsze były wersje odcinkowe (bo nie Lyncha). Może on jest sławny ze względu na Twin Peaks, a potem to już wypada mówić, że się lubi Lyncha. No wiesz... jak w piosence T. Love – „... Almodovara filmy kąsasz... ”, że to takie cool i jazzy…Recenzją Przez ciemne zwierciadło bardzo mnie zachęciłaś. Właśnie kupiłem sobie przez internet książkę. Może uda mi się też film obejrzeć. Wtedy na pewno podyskutujemy o tym kapeluszu lub jego zbędności. Szarlotka: Z ciekawostek na temat Philipa K. Dicka wyczytałam, że podobno miał depresję maniakalną. Dlatego najprawdopodobniej historia Zwierciadła jest autentyczna, rzekomo nawet w pewnym sensie autobiograficzna. No i słynna historia Dick kontra Lem... Słyszałeś o tym? Dick wierzył, że Stanisław Lem nie jest pisarzem, ale prowokacją KGB, bo jeden człowiek nie może pisać tak zróżnicowanych dzieł. I jest to kryptonim L. E. M. , podobno nawet zgłosił to do CIA, hihihi. Ale trzeba mu przyznać, że wizje miał niezłe. Zgodzę się, że Diuna Lyncha była nudna, chociaż Sting zagrał świetnie wariata. Bardzo lubię książki fantasy. Mają w sobie tę ulotność, której nie ma s. f. Zaczytywałam się ostatnio czteroksięgiem Witolda Jabłońskiego opowiadającym losy Witelona39. To jeden z genialniejszych cyklów fantasy, jakie przeczytałam. Jabłoński jest mistrzem historycznej sagi, średniowiecznych detali i niesamowitych historii. Aż trudno uwierzyć, że były czasy, kiedy nie istnieli okuliści! Witelon to wrocławski uczony żyjący w XIII wieku. Napisał bardzo odkrywczą, jak na tamte czasy, książkę o optyce. Była po latach nadal ceniona przez Leonarda da Vinci czy Mikołaja Kopernika. Jabłoński dowodzi, że Witelon musiał swoje dzieło napisać na podstawie badań, które wtedy były zabronione. Musiał znaleźć trupa, pokroić jego gałkę oczną i na tej podstawie zrozumieć budowę oka, soczewek i optyki. Dobrze, że go nikt nie złapał, bo byłby posądzony o współpracę z szatanem i pewnie skazany na śmierć przez działającą wtedy inkwizycję. W średniowieczu naukowcy mieli przechlapane, ale i tak
chciałabym przenieść się w tamte czasy. Może za pomocą melanżu kiedyś mi się uda… Astrolog7: Nigdy nie czytałem Jabłońskiego. Czas nadrobić, skoro twierdzisz, że jest świetny. Ja wolę jednak fantastykę. Wierzę, że spora część tego, co zostało w tych książkach napisane, prędzej czy później stanie się teraźniejszością. Głęboko wierzę w to, że podróżowanie w czasie i przestrzeni będzie możliwe. Przyda mi się wtedy znajomość gwiazd i układów planet. Może zostanę nawigatorem statku kosmicznego? Byłoby to o niebo lepsze od tego, co robię teraz… Szarlotka: Chciałabym, aby twoje słowa były prorocze. Fajnie byłoby przemieszczać się w czasie. Przyznam szczerze, że chętniej przenosiłabym się w przeszłość niż przyszłość. Mogłabym trafić do XIII, XIV lub nawet XV wieku. Odwiedziłabym średniowieczny Wrocław. Musiał być wtedy niesamowitym miastem, pełnym drewnianych budynków, błota i smrodu. A z tego wszystkiego wyrastałby murowany pałac książęcy lub kamienne wieże katedry na Ostrowie Tumskim. Ech, mieć taki wehikuł. Co robisz w prawdziwym życiu? Czym się zajmujesz? Astrolog7: Ja wolałbym przyszłość. Chciałbym zobaczyć, jak będzie wyglądał świat za tysiąc lat. Czy to, co mówią teraz gwiazdy, sprawdzi się. Czy to, co teraz jest tylko nikłym wyobrażeniem umysłu, stanie się kiedyś realną rzeczywistością…Co robię na co dzień? Pracuję w firmie zajmującej się utrzymaniem zieleni w mieście. Koszę trawniki w sezonie, przycinam drzewa, krzewy, grabię liście. To ciężki kawał chleba, ale szukam w tym przyjemności. Przynajmniej pracuję na powietrzu, a nie w jakimś zatęchłym biurowcu i nie oddycham tylko klimatyzacją. Z astrologii nie da się wyżyć. Musiałbym mieć znane nazwisko, a ja zajmuję się tym raczej hobbistycznie, choć mam trochę klientów przez internet. Szarlotka: Podziwiam cię za radość z pracy na dworze. Ja jestem ciepłolubnym stworzeniem i za nic w zimie bym nie pracowała na powietrzu. Dlatego tym bardziej szanuję twoją pracę. Napisz coś o swoich klientach. Kto korzysta z horoskopów?
Astrolog7: To różni ludzie, ale głównie kobiety. Najczęściej z tymi samymi problemami: „Czy znajdę męża? ”, „Czy będę z nim szczęśliwa? ”, „Czy będę mieć dzieci i ile? ”. Zdarzają się także pytania o pracę: „Czy znajdę lepszą i za ile? ”. Zwykle ludzie szukają odpowiedzi w gwiazdach, a nie w sobie samych. Przecież czasami wystarczy się postarać. Na podstawie miejsca, daty urodzenia i dokładnej godziny wyliczam na komputerze wszystkie informacje. Sprawdzam pozycje planet w znakach i tak zwanych domach. Badam połączenia między poszczególnymi planetami. Dobrze jest też sprawdzić, jak w danym momencie na taką osobę działają gwiazdy. Dzięki numerologii mogę zrozumieć psychikę danego klienta, jego stan umysłu i intencje. Potem wszystkie te dane zbieram w całość. Taka interpretacja horoskopu dla jednej osoby zajmuje wiele godzin i często ma nawet 20 stron. Ja tak naprawdę staram się tylko przekazać to, co jest zapisane w gwiazdach. Zwykle to ludzie odczytują moje słowa w taki sposób, jaki jest dla nich najwygodniejszy. Czasami potem są rozczarowani, jeśli coś im nie wyszło. To jednak wynika z ludzkiej nadinterpretacji, naginania horoskopu w swoją stronę. Często wiąże się to też z biernym czekaniem, a nie działaniem. Szarlotka: W pełni się z tobą zgadzam. Pracowałam kiedyś w firmie, w której dziewczyny wciąż narzekały na złą pracę, kiepskiego szefa, małe zarobki. I tak każdego dnia. Uszy od tego puchły. Wiesz, że żadna z nich nie wysłała nigdy i nigdzie swojego CV? ! Za to chętnie chodziły do wróżki. A tam słyszały same pomyślne wieści – przed nimi dobra praca, supermąż, świetne dzieci. Tylko może by tak było, gdyby próbowały cokolwiek w swoim życiu zmienić. Czasami mam wrażenie, że ludzie boją się wziąć własne życie w swoje ręce. Czekają, aż stanie się cud – ktoś nagle do nich zadzwoni i powie, że ma dla nich świetną ofertę pracy. Albo że idąc ulicą, spotkają tę jedyną i ukochaną osobę. Astrolog7: Zgodzę się z tobą. Gwiazdy często mówią o miłości, ale ludzie jej nie szukają. Wpatrują się w telewizor, burczą na innych, zamykają się w swoich samochodach czy domach. Izolują się. Co z tego, że Wenus będzie komuś sprzyjać, jeśli ten ktoś spędzi tydzień z pilotem w ręce przed szklanym ekranem telewizora!
Szarlotka: Dlatego mało wierzę w gwiazdy, a dużo bardziej w siebie. Los może mi przynieść ukochanego, ale ja najpierw muszę zrobić wszystko, by go poszukać. Szczęściu trzeba pomóc. Inaczej zostanie nam tylko Fortuna, a jak wiadomo, ona jest ślepa. Dlatego zdecydowałam się intensywnie szukać partnera i namawiam do tego także wszystkie moje samotne koleżanki. Internet jest w tym przypadku fantastycznym narzędziem. Daje tak wiele możliwości. Wierzysz, że kogoś znajdziesz? Astrolog7: Ja jestem o tym gorąco przekonany. Postawiłem karty. Tarot jest nieomylny. Lada dzień szczęście zapuka do moich drzwi. Z podanych dotąd przez ciebie informacji karty radzą nam wspólne spotkanie. Wprawdzie pobieżnie, ale sprawdziłem cię numerologicznie i jak najbardziej odpowiadamy sobie. Dlatego proponuję spotkanie. Szarlotka: Super. Myślę, że dużo więcej dowiemy się o sobie podczas spotkania, niż pisząc w sieci. Sobota ci pasuje? Astrolog7: Teoretycznie sobota mogłaby być, ale Księżyc będzie w nowiu w znaku Ryb i do tego w koniunkcji z Neptunem. Choć to może być magiczny czas – bardzo romantyczny, nie ryzykowałbym naszego spotkania. Wszystko może mieć ponure zakończenie. Z moich interpretacji wynika, że możemy się pogubić. Według gwiazd lepszym dniem wyznaczającym początek naszej znajomości będzie środa, najlepiej między 15. 00 a 18. 00. Dobry czas mamy też w czwartek, ale z samego rana, tak około 7. 00 rano. Szarlotka: Żartujesz? Chcesz się spotkać dopiero wtedy, gdy będzie najlepszy układ planet? Przecież nie zmieni to tego, jak wyglądam czy co powiem? Astrolog7: Dla mnie to warunek najważniejszy w poznaniu kobiety – pomyślny układ planet. Zawsze postępuję według tego, co mówią gwiazdy i karty. Możesz mnie uznać za dziwaka, ale wierzę, że tylko w ten sposób znajdę tę, którą wyznaczył mi tarot wiele lat temu.
Szarlotka: Akceptuję środę, choć przyznam szczerze, że czuję się dość dziwnie. Spotkaliśmy się w przytulnej knajpce w okolicach rynku. Adrian miał na sobie czerwoną koszulę w kratę i dżinsy. Blond włosy i niebieskie oczy podkreślały jego opaleniznę. Uśmiechnął się na mój widok i podał mi rękę. Była mocna, twarda i szorstka, pewnie od ciężkiej pracy fizycznej, którą wykonywał. Przypatrując mu się w czasie, gdy studiował restauracyjne menu, uznałam, że jest na swój sposób przystojny. Herbatę wybrałam na chybił trafił. Zastanawiałam się, co on sobie o mnie pomyślał? Jakie na nim zrobiłam wrażenie? Przez pierwszy kwadrans byliśmy nieco skrępowani, ale potem rozmowa zaczęła nam iść gładko. – Opowiedz coś o osobie – poprosił. – Wolisz historię banalną czy niebanalną? – spytałam z prowokacyjnym uśmiechem. – Coś niesamowitego. Jako dziecko zaczytywałem się takimi historiami, chętnie więc usłyszę opowieść z dreszczykiem. Zrób na mnie tak samo wielkie wrażenie, jakie robisz podczas korespondencji. – Uśmiechnął się. – Chcesz usłyszeć coś niesamowitego? Mieszkałam w miejscowości, która słynęła z fabryki czekolady. Całe miasto nią pachniało. Dlatego szczególnie przyjemnie kojarzą mi się chwile, gdy już chodziłam do szkoły. Codziennie biegłam na ósmą rano do szkoły, a w powietrzu unosił się zapach czekolady. Przepiękny, słodki, kakaowy aromat rozchodzący się po ulicach i parkach, po placach zabaw i boiskach. W pierwszej klasie szkoły podstawowej często wierciłam się na lekcjach. Chciałam, by jak najszybciej była przerwa. Po dzwonku wybiegaliśmy całą klasą przed szkołę na boisko. Graliśmy w piłkę, skakaliśmy przez gumę lub skakankę, ale prawdziwy powód był taki, że chcieliśmy wciąż wdychać ten zapach ciepłej czekolady. – Zmrużyłam oczy na samo wspomnienie tamtego zapachu i tamtych lat. – To niesamowite. Żyłaś w mieście czekolady? – zdziwił się. – Tak. A co było dla mnie najważniejsze – w tej fabryce pracowała moja babcia. Choć zakład miał swoją nazwę, wszyscy mówiliśmy na niego po prostu „Czekolada”. A więc moja babcia pracowała w „Czekoladzie” przy taśmie produkcyjnej.
– Robiła czekoladę? – Jego oczy zapaliły się. – Nie tylko. Wiesz, jako dziecko byłam bardzo gruba. Taki tłuścioszek straszny. Nie jadłam jakoś dużo, a jednak byłam gruba. Wiesz dlaczego? Moja babcia przynosiła z „Czekolady” całe płaty ptasiego mleczka. Sama pianka, jeszcze niepokrojona, niepolana czekoladą. Opychałam się tym niemiłosiernie. Do dzisiaj najpierw obgryzam ptasie mleczko dookoła. Tylko środek, i to waniliowy, ma dokładnie smak mojego słodkiego dzieciństwa. – Nabrałem ochoty na coś słodkiego. Może zamówimy jakieś ciasto do herbaty? – zapytał. – Oby mieli czekoladowe – westchnęłam. – Opowiedz mi coś jeszcze – prosił jak mały chłopiec. Był w tym momencie bardzo rozczulający. Spojrzałam na niego i pomyślałam: Gdyby nie te astrologiczne szaleństwa, to byłby naprawdę fantastycznym facetem. Może te wszystkie jego karty i horoskopy to tylko taka poza? Postanowiłam dalej opowiadać o swoim dzieciństwie, skoro nalegał. – Zdarzało się mojej babci, zresztą jak połowie zatrudnionej w „Czekoladzie” załogi, wynosić z zakładu spirytus. Babcia przenosiła go przez zakładową bramę w rajstopach, jak większość kobiet wtedy zatrudnionych. Teraz już wiesz, dlaczego w truflach nigdy nie było alkoholu… Cały spirytus z trufli znajdował się w karafkach mieszkańców mojego miasta. Babcia z tego spirytusu robiła przepyszne nalewki: jarzębinową i wiśniową. Byłam za mała, żeby spróbować, ale podobno smakowały wspaniale. Trzymała je w kryształowych karafkach kupionych w Czechosłowacji. Częstowała nimi swoje koleżanki, które wpadały wieczorami na ploteczki. I wtedy „dla kurażu” starsze panie raczyły się kielonkiem, góra dwoma, tego kordiału. Józia Tokarska, Rózia Zegarmistrzowa i Tereska Piekarska – najlepsze koleżanki mojej babci. Dopiero po latach dowiedziałam się, że to nie były ich prawdziwe nazwiska! Babcia je tak nazywała od zawodów, jakie wykonywali ich mężowie. Uwierzysz? Takie pseudonimy… – Jak ty byś się nazywała według twojej babci? Bo ja byłbym po ojcu Adrianem Spawczyńskim – roześmiał się. – Ja po ojcu nazywałabym się Ślusarska – odwzajemniłam uśmiech. – Za twoją babcię. – Adrian wzniósł toast herbatą.
– Za babcię – powtórzyłam. – Teraz czas na twoją historię z dzieciństwa. Oko za oko – zażartowałam. – Mogę ci opowiedzieć, dlaczego zajmuję się astronomią, choć ostrzegam, nie będzie to wesoła i beztroska historyjka – wyznał. – Chętnie posłucham, nawet smutnej – powiedziałam szczerze. – Ojca nie znałem. Podobno zginął w wypadku samochodowym – tak twierdziła mama. Ale babcia kiedyś w kłótni wykrzyczała, że dziecko spłodzone z księdzem nie może być normalne. Mówiła wtedy o mnie. Pytałem o to mamę, jednak ona się zapierała. Nigdy nie powiedziała mi prawdy. Zresztą odkąd pamiętam, mieszkał z nami ojczym. Podobno na początku był miły i kochany. Takie momenty niestety nie utkwiły mi w głowie. Najbardziej za to pamiętam, jak często się wściekał i nas bił. Najpierw mnie, „żeby nauczyć ten czarci pomiot dyscypliny”, a z czasem także moją mamę. Ojczym denerwował się, bo na każdym kroku opowiadałem o aniołach, które widzę. Twierdził, że jestem „dzieckiem szatana”. Mama zawsze błagała go, by mnie nie bił. On jednak miał swoją teorię. Twierdził, że tylko siłą da się ze mnie wytłuc te diabelskie moce. Zwykle zresztą mama też obrywała przy okazji. Ojczym, gdy wpadał w furię, to lał pięścią na oślep. Oboje dostawaliśmy. Pamiętam, jak mama zasłaniała mnie swoim ciałem. On ją wtedy kopał okrutnie, aż mnie puszczała mdlejąca. Mimo życia z takim katem pod jednym dachem nigdy od niego nie odeszła. We mnie zaś był jakiś bunt przeciwko ojczymowi. Im on bardziej mnie bił, tym częściej ja o tych aniołach opowiadałem. Zresztą mama lubiła o nich słuchać. Mówiła, że mam dar i żebym go nie zmarnował. Po latach, już jako dorosły chłopak, doszedłem do wniosku, że to nie były anioły, tylko duchy. Może zmarłych? Nie wiem? Nigdy nie poznałem ich tajemnicy. Zresztą w ogóle niewiele pamiętam z tamtego okresu oprócz regularnego bicia. A potem mama umarła – zakończył nagle. – Umarła? – zdziwiłam się. – Ile miałeś lat? – dopytywałam się, bo historia Adriana bardzo mnie poruszyła. – Miałem wtedy sześć lat. Tego dnia byłem u babci na obiedzie. Kiedy odprowadziła mnie do domu, ojczym powiedział niewzruszony: „Twoja matka nie żyje. Teraz masz mnie słuchać”. Okazało się, że mama spadła ze schodów i skręciła kark. Ojczym miał alibi – był wtedy u swojej koleżanki Ireny. To oficjalna wersja.
Ale nieoficjalnie sąsiedzi słyszeli jakieś wrzaski w naszym domu. Pewnie ojczym awanturował się z mamą i jak zwykle nie raz ją uderzył. Jestem przekonany, że to on pchnął mamę ze schodów. Nie wierzę, że to był wypadek. Ojczym miał jednak kolegę w milicji i jakoś to zatuszowali. – No a to alibi? Irena? – Dobrze, że pytasz. Irena, wyobraź sobie, bardzo szybko się do nas wprowadziła ze swoimi dwoma synami. Nie spodziewaj się tutaj jakiejś historii o Kopciuszku. Ojczym lał równo także Irenę i jej synów. Niestety babcia nie chciała mnie do siebie zabrać. Twierdziła, że to wstyd mieć pod dachem dziecko księdza. Mieszkałem więc dalej z ojczymem i Ireną. Po śmierci mamy przestałem widzieć anioły. Zniknęły i nie pokazały się nigdy więcej. A może jednak ojczym wypędził je ze mnie regularnie spuszczanym laniem? Wiesz, przez lata tak bardzo chciałem, żeby te anioły do mnie wróciły. Szukałem sposobów. Wśród nich czułem się kimś wyjątkowym. Mimo że byłem dzieckiem, to miałem wrażenie, że rozumiały mnie, akceptowały. Jako nastolatek zacząłem interesować się ezoteryką. Za każde zaoszczędzone pieniądze kupowałem książki o tej tematyce. W miejskiej bibliotece przeczytałem wszystko, co mieli na ten temat. Szczególnie na temat aniołów, duchów, objawień, zjawisk paranormalnych. Czytam też sporo książek science fiction, bo tam też mogę znaleźć jakieś podpowiedzi. Wierzę, że mój dar znów do mnie powróci, że będę widział duchy. – Ale po co one mają wrócić? Może to była tylko wielka wyobraźnia małego chłopca? – spytałam. – Nie, zdecydowanie to było coś więcej. Przecież mama powtarzała, że mam dar. Do dzisiaj umiem odczytać ludzką aurę, potrafię wyczuć niektóre schorzenia, także na podstawie koloru tęczówek. Gdybym bardziej nad sobą popracował, może mógłbym uzdrawiać ludzi z drobnych przypadłości. Wiem wiele o alternatywnych metodach leczenia, ale ciągle zbyt mało. Marzy mi się, by któregoś dnia spotkać znów mamę. Wierzę, że ten dzień nadejdzie, jeśli będę się bardzo starał. Ona przecież tyle razy powtarzała: „Zawsze będę przy tobie”. – Adrian patrzył na mnie, ale wzrok miał utkwiony w jakiejś odległej przestrzeni.
– To smutna historia. Nie masz żalu do ojczyma za to, co zrobił? – zapytałam. – Teraz po latach już nie. Wybaczyłem mu, bo choć miał ciężką rękę, to jednak wychował mnie na ludzi. Mógł mnie oddać do domu dziecka. Nawet rodzona babcia mnie nie chciała, bo byłem dzieckiem księdza. A on mimo tych wszystkich pomówień, plotek i ludzkich języków miał gest i pozwolił mi dorastać w rodzinnym domu, pośród pamiątek po mamie. – To niesamowite, o czym opowiadasz. Szczególnie o tej aurze i uzdrawianiu. Kiedy już opowiedziałeś mi te wszystkie niezwykłe historie, czy mógłbyś sporządzić dla mnie horoskop? Taki prawdziwy – poprosiłam szczerze. – Jeśli chcesz, mogę ci zapłacić? – Daj spokój – oburzył się. Tego wieczoru Adrian zgodził się stworzyć mój horoskop. Musiałam mu tylko podać swoją dokładną godzinę i datę urodzenia. Reszta spotkania upłynęła nam na rozmowach o książkach science fiction i zjawiskach paranormalnych. Mieliśmy wiele wspólnych tematów i w jego towarzystwie czułam się naprawdę dobrze. Chociaż miał świra na punkcie niektórych dziedzin, to jednak było w nim coś pociągającego, tajemniczego. Poza tym był oczytany, obejrzał wiele filmów i wierzyłam, że nasze rozmowy moglibyśmy prowadzić przez wiele godzin. Następnego dnia wysłałam mu e-mailem wszystkie niezbędne dane do horoskopu. Na szczęście znałam dokładną godzinę mojego urodzenia. Czekałam z niecierpliwością na odpowiedź. Adrian nie odzywał się kilka dni. Zakładałam, że tak jak wcześniej opowiadał, sporządzanie horoskopu to żmudne i wielogodzinne zadanie. Wreszcie nadszedł e-mail. Astrolog7: Przesyłam ci dokładny horoskop wraz z interpretacjami. Gwiazdy są ci bardzo przychylne. Niestety nie mogę tego powiedzieć o nas. Bardzo dokładnie przeanalizowałem nasze horoskopy i wykluczają one wspólne życie, a także dłuższe porozumienie. Przed nami poważna kłótnia i rozstanie. Nie trzeba być jasnowidzem po takich słowach ani znać się na astrologii, pomyślałam, czytając dalej: Jeśli tak zostało zapisane, niestety nie unikniemy tego. Dziękuję za wszystkie piękne rozmowy i wspólnie spędzony wieczór.
Otworzyłem się przed tobą i przyniosło mi to ulgę. Chcę, żebyś wiedziała, że dotąd mi się to nie zdarzyło przy żadnej kobiecie. Jesteś wspaniałą osobą, ale najlepiej, gdybyś znalazła kogoś spod znaku Panny. Koziorożec – taki jak ja – mógłby cię tylko zranić. Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: ezoteryczny astrolog Ezoteryczny astrolog to właściwie świetny materiał na męża. Pod warunkiem że wam gwiazdy dobrze wróżą. Ważne, aby wybranka również w jakimś sensie podzielała pasję astrologa (tarot, jasnowidztwo, wróżby, szklana kula, czarny kot…) albo chociaż była amatorką horoskopów. W przeciwnym wypadku taki związek nie ma sensu. Nie warto oceniać tego, czy życie według podpowiedzi gwiazd ma sens, czy nie. To indywidualny światopogląd. Warto jednak pamiętać o tym, że horoskop horoskopowi nierówny. Może być sporządzony przez profesjonalnego astrologa, ale też przez redaktora w kobiecym czasopiśmie (patrz ja w „Porywach Serca”), który o gwiazdach wie tyle, że „są gdzieś na niebie”! W tym drugim przypadku porady zawarte we wróżbie mają tyle wartości, co wosk lany przez ucho od klucza w andrzejki. Jeśli wierzysz, że tylko z danym znakiem zodiaku stworzysz szczęśliwy związek, to po prostu odsortuj innych partnerów internetowych według tego kryterium. Wybór partnera z portalu randkowego to kwestia bardzo indywidualna. Można to zrobić na podstawie posiadanego przez absztyfikanta koloru roweru, liczby psów na utrzymaniu lub sposobu przyrządzania jajecznicy (ze szczypiorkiem, bekonem, a może z pomidorami? ). Ważne, by ten wybór był świadomy, dobrze przemyślany i by dążenie do celu było konsekwentne. Dróg weryfikacji kandydatów na małżonka jest wiele. Dlaczego nie spróbować według godziny urodzenia lub profesjonalnie postawionego horoskopu? Ważne, aby po wszystkim być z tą osobą po prostu szczęśliwym… Horoskop dla Pana Prąda Szarlotka: Maciek, jaki jesteś znak zodiaku, bo zapomniałam.
Pan Prąd: A na jaki wyglądam? Szarlotka: Na Barana, ale to już inna historia... Właśnie piszę w „Porywach Serca” horoskop dla 250 tysięcy ludzi w Polsce i pomyślałam, że może też mogłabym ci czegoś pożyczyć... Jaki zatem jest twój znak? No i standardowo: chcesz seksu czy pieniędzy. Nie można wybrać obu opcji... Pan Prąd: Niech to szlag! Skorpion jestem. Szarlotka: Jeśli spotkasz teraz miłość, to będzie ona przez duże em. Gdy poczujesz przypływ uczuć, nie broń się przed nimi. Będąc sobą, wiele na początku zyskasz. Pasuje ci? Pan Prąd: A trochę kasy nie kapniesz? Szarlotka: Za mało miejsca. Mam na tekst tylko 160 znaków. W końcu to horoskop SMS-owy. Dlatego tylko opcja albo albo wchodzi w grę... Pan Prąd: Oj, coś ty dziewczyno – liczyć nie umiesz. Ja proponuję takiego SMS-a dla mnie: „sex i kasa na maxa”. Wyszło mi 18 znaków. Możesz do tego dopisać swoje 142 literki o tych uczuciach i innych takich babskich farmazonach… Szarlotka: Ach, ty pazerny chłopczyku. Pieniążków ci pożyczę w przyszłym tygodniu. OK? Pan Prąd: OK. Kiedy przyjść? Szarlotka: Po co? Pan Prąd: Po pieniądze. Przecież przed chwilą obiecałaś pożyczyć… A co z seksem? Szarlotka: A dziękuję, udany…
Pan Prąd: No masz, znów mnie coś ominęło… Typ: seksualny instruktor Imię: Mirek Pseudo: Latawiec Kilka słów o mnie: Lubię kobiety i ich niebanalną urodę. Uważam, że płeć piękna zasługuje wyłącznie na pieszczoty i prezenty. Zawodowo spełniam się fantastycznie. Prywatnie też chciałbym się spełnić. Może właśnie z Tobą? Mam duszę niespokojną, wciąż poszukuję doznań, na które jestem otwarty. Wyznaję zasadę, że kobiecie nigdy się nie odmawia. Aktualny stan: wolny Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 39 lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: mam Wzrost: 193 cm Kolor włosów: ciemne Kolor oczu: ciemne Znak zodiaku: Baran Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję, bo lubię Papierosy: palę Zainteresowania: koneser kobiecego ciała i dobrych perfum. A poza tym awiacja w każdej formie, paralotniarstwo oraz drobne męskie sprawy, jak motoryzacja czy sport. Wizja partnerki: Po prostu bądź dla mnie piękna każdego dnia. Latawiec: Witaj, wspaniała Kobieto. Mam na imię Mirek i tak jak napisałem w swoim profilu, uwielbiam kobiety. Chciałbym cię bliżej poznać. Abyś jednak nie kupowała kota w worku, opiszę siebie. Jeśli będziesz zainteresowana, to ty opiszesz siebie. Potem wymienimy się zdjęciami. Jeśli nadal będziemy sobą zainteresowani, to poznamy się bliżej w realu. Co ty na takie uczciwe zasady gry? Jestem średniej budowy ciała, mam za to dość okazałą muskulaturę. Ćwiczę regularnie na siłowni. Dbam o siebie, dobrze się odżywiam. Mam ciemne włosy oraz oczy. Jestem instruktorem szybownictwa I klasy
(mam uprawnienia pilota i instruktora 12 rodzajów szybowców). Wylatałem ponad 400 godzin i prawie 8000 kilometrów. Lubię kobiety z klasą. Tylko takimi jestem zainteresowany. Potrafię być czułym kochankiem, który ma sporo doświadczenia w fundowaniu paniom rozkoszy. Lubię gładzić ciało, pieścić i drapać po pleckach. Potrafię wycałować każde kobiece miejsce aż do pełnego spełnienia. Dotąd ani jedna moja partnerka nie narzekała na moje umiejętności. Mam czym zadowolić kobietę, więc myślę, że możemy się dopasować i odpowiednio zgrać. W przypadku problemów dysponuję odpowiednimi lubrykantami (także zapachowymi i smakowymi). Z kobietą jestem gotowy uprawiać każdy rodzaj miłości, po prostu każdy. Z radością spełniam wszystkie zachcianki. Mogę też wysłuchać zwierzeń, przytulić i po prostu pogłaskać. Piszę tutaj dużo o uczuciach, bo one są dla mnie równie ważne, jak kobiece ciało. Proponuję relację damsko-męską bez zobowiązań na dłuższy okres. Jeśli jesteś bezpruderyjna i masz ochotę na przygodę z prawdziwym mężczyzną, to jestem w twoim zasięgu. Jeśli uraziłem twoje uczucia, to przepraszam. Może chciałabyś o tym mi napisać? PSNie przyjmuję żadnych opłat. Moja propozycja jest gratis. Nic nie ryzykujesz. Miro Łoł, ale facet ma sprecyzowane zainteresowania i oczekiwania. Właściwie napisał bardzo konkretną „ofertę”, choć – jak się wyraził – jest ona „gratis”. W sumie to ciekawe, że na profilu randkowym ogłaszają się panowie szukający tylko seksualnych wrażeń. Najbardziej jednak rozbawiła mnie uwaga Mirka o uczuciach, że są dla niego ważne. Właściwie cały e-mail był o tym, jaki to on nie jest i czego nie potrafi w łóżku, ale chyba dla niego to właśnie są uczucia. Taki typ! Z drugiej strony przynajmniej nie owija w bawełnę. Ma chłopak pewnie przygotowany ten tekst i rozsyła go do potencjalnych seksualnych partnerek, pomyślałam. Może się któraś skusi. Ja nie byłam zainteresowana seksem bez zobowiązań. Tego typu propozycje otrzymywałam od moich bliskich kumpli zaraz po tym, jak się wyprowadziłam od byłego faceta (a i w trakcie samego związku zdarzały się takie oferty). Teraz chodziło mi o związek zmierzający w stronę partnerstwa, wspólnoty, rodziny. Daleka byłam od beztroskiego seksu z nieznajomym. A tak à propos to śmieszne, że
facet na koniec napisał, że niczym nie ryzykuję, idąc z nim do łóżka... A HIV, a choroby weneryczne? Chleba z tej mąki nie będzie, uznałam. Postanowiłam więc grzecznie mu odmówić. Szarlotka: Wychodzi na to, że mogłabym z tobą nieźle odlecieć, prawda? Zaimponowałeś mi swoją bezpośredniością. Niewielu mężczyzn tutaj ma tak sprecyzowane cele, dlatego nie uraziłeś mnie, bo i czym. Lepiej prosto z mostu, niż podawać się za kogoś, kim się nie jest. Chyba jednak nie do końca o to, o czym piszesz, mi chodzi. Szukam mężczyzny, który pozostanie ze mną na dużo dłużej niż na przykład półroczny, przygodny, szalony seks. To zawsze jest do wykonania. Przynajmniej temperamentem jest nam do siebie blisko: ) Nie wątpię, że jesteś namiętnym kochankiem, tylko oprócz tego szukam kogoś, kto wesprze mnie psychicznie podczas trudnej rozmowy w sprawie pracy, pojedzie na wakacje do Segedynu lub wymieni szprychę w rowerze. I co teraz? Latawiec: Nie widzę problemu, bym spełnił twoje wymagania. Jeśli interesuje cię stały związek, jestem w stanie wkrótce przychylić się do twojej prośby. Napisz mi coś o sobie więcej. Co lubisz? Zrozumiałam, że pytanie o to, co lubię, miało raczej dotyczyć łóżkowych preferencji. Postanowiłam jednak na nie w tej chwili nie odpowiadać. Szarlotka: Lubię, gdy mężczyzna wykazuje wolę zrozumienia mnie. Szukam kogoś, kto byłby empatyczny i odbierał mnie w taki sposób, jaka jestem. Nie lubię nosić masek, wolę żyć w zgodzie z sobą. Nie udaję, bo to nie ma sensu. Nie jestem aktorką, więc nie będę zgrywała kogoś, kim nie jestem. A co ty lubisz? Latawiec: Napisałem ci w pierwszym e-mailu, co lubię i czego chcę. Podaj mi swój numer telefonu, a ustalimy interesujące nas kwestie w sposób bezpośredni. Chwilę zastanawiałam się, czy jest sens podawać numer facetowi, którego jedynym celem jest zaciągnięcie mnie do łóżka. Z drugiej strony nic nie ryzykowałam. Zdecydowałam się z nim porozmawiać, zanim go ostatecznie skreślę. Wkrótce potem Mirosław zadzwonił.
– Witam cię. Podtrzymuję moją propozycję. Mogę ci naprawiać rower, jeśli masz taką chęć – rozpoczął konkretnie i bezpośrednio. – Witaj. A co ja w zamian miałabym robić? – postanowiłam rozmawiać równie otwarcie. – Tak jak napisałem. Szukam kobiety „do seksu”. Mam na mieście wynajętą kawalerkę, która byłaby do naszej wyłącznej dyspozycji. Jestem otwarty i chętny na dowolny rodzaj seksu. Na pewno cię zadowolę, skarbie – powiedział wprost. – Tylko że ja jestem zainteresowana stałym związkiem – trwałam przy swoim. – No wiesz, ślub, kiedyś dzieci. Nie szukam przygodnego seksu. – I dlatego dobrze trafiłaś! Mogę ci to wszystko wkrótce dać, jeśli tylko dogadamy się w kwestii łóżkowej. – Dlaczego mówisz: wkrótce dać? Nie rozumiem? – Yyy… bo… wiesz, ja w tej chwili jestem jeszcze w separacji – wyrzucił wreszcie z siebie. – I to trochę potrwa, nim zakończę poprzedni związek. Ale jak to się stanie, to możesz na mnie liczyć – zapewniał, a ja zaśmiałam się w duchu. – To znaczy, że masz żonę i dzieci – na razie. Czy tak? – upewniałam się, choć wiedziałam, że poruszyłam czuły punkt. – Przecież oni nam nie przeszkadzają. – W jego głosie słychać było irytację. – Szukam partnerki do łóżka, a nie do wychowywania moich dzieci. Tak mi się w tej chwili poskładało, ale niedługo będę już całkiem wolny – uspokajał się powoli. – Jeśli będziesz chciała ślubu, to możemy się dogadać. Jak będziesz mi odpowiadała seksualnie, to w ogóle zrobię dla ciebie wszystko, czego zażądasz. Wspominałem ci, że mam wynajętą w śródmieściu kawalerkę. Możemy tam robić, co zechcesz… – Wiesz co, Mirku, nie mam nic przeciwko seksualnemu szaleństwu, ale z wolnym facetem, a ty w tej chwili jesteś zajęty. Nie interesuje mnie taka relacja. Jak byłbyś wolny, to może moglibyśmy się dogadać, ale w tej chwili… Nie ma szans – stwierdziłam z fałszywym smutkiem w głosie. Postanowiłam zakończyć tę rozmowę. Mogłam od razu się domyślić, że facet szuka tylko seksu, żeby odreagować rozwód. Nic odkrywczego czy oryginalnego. Kobiety przy rozstaniu płaczą, faceci się pocieszają nowymi „nabytkami”.
– Szkoda, bo chyba fajna z ciebie babka. Mogłoby nam być dobrze, wiesz… – Mirek postanowił spróbować ostatni raz. – Jak lubisz seks, to dużo nas łączy… – No pewnie tak, ale nie tym razem. Muszę kończyć. Przykro mi, cześć – rzuciłam do słuchawki i rozłączyłam się. Mirek jeszcze próbował do mnie zagadywać poprzez e-maile, ale się nie odezwałam. I właściwie to byłoby tyle z tej znajomości. Tego typu facetów na portalach randkowych pojawia się wielu. Chcą tylko seksu i niczego więcej. Mirek od tej reszty facetów różnił się jednym… Mianowicie jakieś dwa lata później jak gdyby nigdy nic zadzwonił do mnie. Aparat nie zidentyfikował rozmówcy, więc odebrałam. – Tak, słucham. – To ja, Mirek. Pamiętasz mnie? Ten z portalu randkowego, instruktor szybownictwa – rozpromienił się. – Yyy… tak pamiętam – przyznałam. – Choć ledwie, ledwie, bo minęło tyle czasu… – No, wiem, że trochę nie mieliśmy kontaktu… Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że właśnie się rozwiodłem i jakbyś była zainteresowana tym stałym związkiem, to już możemy być razem. Słuchałam tego, co mówi, i nie mogłam uwierzyć. – Właśnie się rozwiodłeś i dzwonisz, żeby mi o tym powiedzieć? – Byłam oszołomiona. – No tak. Jak chcesz, to możemy już być razem. Jestem wolny! – cieszył się do słuchawki. – Super. Gratuluję, tylko wiesz… yyy… ja już sobie kogoś znalazłam. Nie obraź się. Minęły ponad dwa lata – zauważyłam. – Rozumiem, że nie czekałaś, ale wiesz… jakbyś zmieniła zdanie, to zadzwoń. Ja nadal jestem chętny – zapewnił. – Świetnie – zaśmiałam się rozbawiona całą tą sytuacją. – Dam znać, jakbym się odkochała… – rzuciłam na zakończenie. – To cześć, ale pamiętaj o mnie – powiedział na koniec. Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: seksualny instruktor Też mi się instruktor trafił? ! A co ja niby miałabym z nim robić? Całymi dniami w łóżku? A jazda na rowerze, praca, zakupy, kino, spacer, teatr, koncerty, znajomi, przyjaciółki? No właśnie – z
takim żonatym to nawet do teatru człowiek nie pójdzie, bo on się wciąż będzie bał, że ktoś o was żonie doniesie. Za rękę takiego na ulicy nie złapiesz, w tramwaju nie pocałujesz. Cała frajda ze wspólnego bycia odpada. Rekompensata wyłącznie w postaci szalonego seksu. A czy to przypadkiem nie za mało do prawdziwego związku? Ech, niech szuka naiwnej gdzie indziej, bo ja nie mam zamiaru być boginią seksu dla podstarzałego kochanka po przejściach. Ani wizja wynajętej kawalerki, ani tym bardziej sporych rozmiarów męskość amanta nie jest w stanie mnie przekonać, że związek z żonatym oparty na seksie jest supersprawą. A gdzie rozum? Gdzie wspólne wakacje, plany na przyszłość? Gdzie kolacje i niedzielne śniadania w łóżku? Chcę prawdziwego związku, nie iluzorycznej bajki w wynajętej na poddaszu kawalerce z ładnym widokiem i przepoconą pościelą. A jak ta pościel się w tym „naszym gniazdku” pobrudzi, to kto ją będzie prał? Czy on żonie do pralki podrzuci? A kto w tym gniazdku będzie sprzątał? Przecież on zawsze będzie biegł do domu i czasu nigdy mu nie wystarczy… Dlatego uważam, że mężczyźni z obrączkami na palcu powinni mieć zakaz logowania się w takim miejscu jak portal randkowy dla singli. Panowie – to prawdziwy brak honoru z waszej strony. Szczególnie jeśli związek jeszcze się nie zakończył, a adwokaci nadal dzielą w sądzie łupy ze wspólnego dorobku. Wy w tym czasie dla rozrywki klikacie w internecie miłe słówka z niczego nieświadomą dziewczyną. Wam się odwidzi i wrócicie do żonki, a ona zostanie sama jak palec po drugiej stronie monitora. To niedopuszczalne. Dziewczyno, jeśli na portalu randkowym szukasz miłości życia, to nie pozwól, byś nagle została tą trzecią. Płacz, nerwy i samotne wieczory to standard w tego typu układzie. Zajętym mężczyznom warto podziękować już na wstępnym etapie znajomości. Dla nich randkowanie w sieci to ucieczka od nudnej żony i szarego życia. Nie dopuść do tego, byś stała się tylko rozrywką takiego faceta. Męskim zdrajcom należy powiedzieć zdecydowanie nie! A co do seksualnych instruktorów… Jeśli odpowiada ci dziki seks na poddaszu jakiejś wynajętej kawalerki, to droga wolna. Możesz stać się rozrywką dla jakiegoś seksualnego amatora, a możesz też sama czerpać z tego spotkania korzyści. Wszystko zależy od twojego nastawienia. Pamiętaj tylko, że takich kandydatów do twego ciała
(lecz niekoniecznie do twojej ręki) znajdziesz całe zastępy w pierwszym lepszym pubie lub dyskotece. Czy interesuje cię seksualna przygoda z dreszczykiem pełna ekstremalnych erotycznych doznań? Może lepiej swoje potrzeby zaspokoić ze stałym, ukochanym partnerem, który po wszystkim przytuli, a rano zrobi śniadanie, zamiast tuż po orgazmie drżącą ręką sięgać po spodnie. „Muszę wracać, żona ma zaraz wizytę u kosmetyczki, a ja dziecku obiecałem wspólne oglądanie dobranocki” – możesz usłyszeć po upojnym seksie z zajętym facetem. On nerwowo włoży spodnie, a zanim wyjdzie, wsunie jeszcze ukradkiem na palec obrączkę… Ta trzecia jest zawsze na straconej pozycji. Trzeba być młodą i naiwną, by uwierzyć, że z małżeńskiego trójkąta stworzycie kiedyś normalny związek. Jeśli jednak trwasz przy swoim i uważasz, że zajęty i tak kiedyś będzie wolny, to… życzę powodzenia! Kilka słów o gnoju... Szarlotka: Jakoś tak się złożyło, że wczoraj wiele rzeczy mi przypominało ciebie, twoje zachowania, a nawet typ dowcipu. Pan Prąd: Jakie to rzeczy? Szarlotka: Jakie rzeczy? Przede wszystkim rosyjskie piosenki, które od ciebie dostałam. Trochę mnie tą swoją rusycystyką zaraziłeś. Pan Prąd: Robi się ciekawie. I co jeszcze ci mnie przypomina? Szarlotka: Właśnie czytam Gnój Kuczoka. Podoba mi się jego stoickie poczucie humory. Baaardzo podobne do twojego. Pan Prąd: Przy okazji gnoju ci się przypomniałem? ! ! ! Ekstra, tak trzymaj! Typ: mąż prawie idealny Imię: Jerzy Pseudo: Jerry Kilka słów o mnie: Lubię spędzać czas w kuchni. Jeśli tylko zechcesz, chętnie dla nas coś ugotuję.
Aktualny stan: wolny i szukam miłości Miejsce zamieszkania: Wrocław Wiek: 31 lat Płeć: mężczyzna Orientacja seksualna: heteroseksualna Dzieci: nie mam i chcę mieć Wzrost: 190 cm Kolor włosów: brunet Kolor oczu: brązowe Znak zodiaku: Wodnik Nauka: ukończyłem studia (wykształcenie wyższe) Alkohol: piję w normalnych granicach Papierosy: nie palę Zainteresowania: fotografia, muzyka, książki, podróże, kulinaria Wizja partnerki: Chciałbym, by kobieta, która mnie pokocha, miała ten niesamowity błysk w oku. Wtedy wystarczy jedno spojrzenie, bym wiedział, że należę do niej. Szarlotka: Zaintrygowałeś mnie tymi kulinarnymi zainteresowaniami. To niezwykłe. Ja gotuję dobrze, ale nie czuję się w kuchni mistrzynią. Potrafię wyczarować wyśmienite ciasto drożdżowe z kruszonką i rabarbarem. Nie wstydzę się też swojej wersji węgierskiego gulaszu. Lubię zjeść coś dobrego, ale nie pogardzę makaronem z truskawkami lub naleśnikami z czekoladą. Kiedy byłam mała, to i tak najbardziej smakował mi chleb z masłem i pomidorem jedzony na wiejskim podwórku u mojej babci. A na jakim ty jesteś poziomie zaawansowania kulinarnego i co lubisz jeść? Pozdrawiam serdecznie z wysokiej wieży z widokiem na wrocławskie centrum miasta. Karolina Jerry: Gotowanie to moja wielka pasja. Chętnie ci o niej opowiem. Mam jednak prośbę. W pracy (i nie tylko) spędzam bardzo dużo czasu przed komputerem i w związku z tym nie jest on moim ulubionym narzędziem komunikacji. Najchętniej zadzwoniłbym do ciebie i wtedy moglibyśmy swobodnie porozmawiać. Mogę ci podać mój numer telefonu lub jeśli podasz mi swój, to chętnie zadzwonię. Wybacz tę prośbę, ale naprawdę wolę bezpośrednie kontakty od
elektronicznych. Pozdrawiam równie serdecznie z wrocławskiej wyspy. Jurek Tak szybko chce mój numer telefonu? – zdziwiłam się. Nawet się dobrze nie poznaliśmy, nic o sobie nie wiemy. Wprawdzie po pierwszym liście wnoszę, że nie jest analfabetą czy idiotą, ale czy to wystarczy, by od razu dawać facetowi swój numer? Z drugiej strony i tak nie mam nic do stracenia. Zresztą mam telefon na kartę. Najwyżej przestanę z niego korzystać. Przynajmniej dowiem się szybko i konkretnie, co to za koleś i czy warto kontynuować tę znajomość. Wariant telefoniczny w sumie nie jest taki zły, uznałam i wysłałam mu swój numer telefonu. Jurek zadzwonił jeszcze tego samego popołudnia. – Witaj. – Miał miły głos. – To ja, Jurek z internetu. Dziękuję za zaufanie i podanie numeru. Co porabiasz? – Właśnie remontuję sypialnię w moim mieszkaniu. Przede mną jeszcze malowanie. Na szczęście pomagają mi znajomi. Sama chybabym sobie nie poradziła – zaczęłam. – Ja niedawno też kupiłem własne em. Szukałem takiego, w którym trzeba by jak najmniej remontować, ale i tak wiele było do zrobienia. Za mną już malowanie. Królują teraz cytryny i pomarańcze. Lubię takie słoneczne kolory – wyznał. – Żartujesz? Ja właśnie kupiłam pięciolitrowe wiaderka „słońca Toskanii” do salonu i „tropikalnej pomarańczy” do sypialni. – No to mamy mieszkania w takich samych kolorach – zauważył. – Zatem na początek coś już nas łączy – zażartowałam. Chwilę rozmawialiśmy o remontach, trudach urządzania mieszkania i zaletach posiadania własnego kąta zamiast wynajmowania pokoju lub kawalerki. Aż wreszcie Jurek zaproponował: – Może więcej o sobie opowiesz mi przy herbacie? – Czemu nie. Lubię taką wędzoną z różanymi konfiturami. – Da się załatwić. Znam pewien lokal. To jak? Randka? Zgadzasz się? – zapytał niepewnie.
– Chętnie. Po głosie wyglądasz mi na miłego faceta – znowu zażartowałam. – Tylko uważaj, bo pozory mylą – zaśmiał się. Umówiliśmy się na wrocławskim rynku. Prosto z pracy przyjechałam na spotkanie rowerem. Czekałam już dobry kwadrans, a on się nie zjawiał. Szczerze mówiąc, myślałam, że się rozmyślił lub po prostu wypadło mu coś ważniejszego. Tylko co mogło być ważniejsze od wspaniałej randki ze mną, na której miałam pokazać swoje największe zalety i zauroczyć go od pierwszego wejrzenia! ? – zastanawiałam się lekko zdenerwowana. Minęło ponad dwadzieścia minut od umówionej godziny. Kiedy już miałam sobie pójść, zza rogu budynku wyszedł facet z bukietem czerwonych róż. Bukiet był fantastyczny. Facet niestety nie! Niski, brzydki, a do tego z tłustymi włosami (a może to był żel? ). No i gdzie ten metr dziewięćdziesiąt wzrostu? Uśmiechnął się do mnie bardzo niepełnym uzębieniem i… minął. W tym momencie ktoś nagle dotknął mojego ramienia. – Karolina? To ty? Przepraszam za spóźnienie. I wtedy moim oczom ukazał się ON. Wysoki, naprawdę przystojny facet z lekko zakłopotaną miną. – Przepraszam za spóźnienie. Dzwoniłem, ale nie odbierałaś. Przedłużyła mi się sesja fotograficzna w okolicy Rynku. Bałem się, że sobie już poszłaś… – O kurde, mam wyciszony dzwonek po dzisiejszym zebraniu w redakcji. No tak, to ja przepraszam, a ty masz szczęście. Zwątpiłam, że się pojawisz. Szczerze mówiąc, to już tutaj psy na tobie wieszałam! – powiedziałam. – A potem pojawił się ten szczerbaty brzydal z kwiatami i… i… chciałam uciekać. Ale na szczęście to nie byłeś ty! – Nie byłem brzydalem? – spytał zdziwiony. – Nie, bo on sobie poszedł. Zresztą ty jesteś przystojny, eee… No, nie to chciałam powiedzieć… eee… Znaczy tak… – jąkałam się. – To jestem czy nie jestem przystojny? – Jurek był najwyraźniej rozbawiony moim zawstydzeniem. – No, nie śmiej się ze mnie. Pewnie, że jesteś! Tylko… yyy… Widzimy się przecież pierwszy raz i jestem trochę spięta… – wyznałam szczerze. I pewnie paplałabym tak dalej. Na szczęście Jurek postanowił wyratować mnie z opresji.
– Za komplement dziękuję. Pochlebstwo na samym początku znajomości z ust tak ładnej dziewczyny to wyjątkowa przyjemność. Może w ramach naprawy pierwszego wrażenia po spóźnieniu nadrobimy wszystko przy dobrym ciastku i obiecanej herbacie? Co ty na to? Wszystko mi opowiesz o brzydalach z kwiatami, którzy cię prześladowali. Odetchnęłam, zmierzając w stronę herbaciarni. Facet był naprawdę miły i przystojny, a ja na dzień dobry zrobiłam z siebie idiotkę. Do tego miał taki rozbrajający uśmiech. A co najważniejsze, zdawał się nie przejmować moim zakręconym zachowaniem. Na miejscu zamówiliśmy herbatę i… zaczęliśmy o sobie opowiadać. Mówiłam o redakcji i tekstach, które właśnie pisałam, a on o fotografii i dzisiejszej sesji zdjęciowej. – Znajomi wyprowadzają się na drugi koniec Europy i ich przyjaciele postanowili zrobić sobie wspólne zdjęcie. Żeby mieli pamiątkę. I trochę się przeciągnęło. – To ładny prezent. Na pewno powieszą go sobie gdzieś na ścianie w nowym miejscu – stwierdziłam. – Jesteś fotografem? – Też. Robię zdjęcia, piszę, projektuję. Jestem twórcą nieograniczonym. – Taki trochę człowiek renesansu? Czy tak? – dopytywałam się. – Tak. Mam wiedzę z wielu dziedzin i wykorzystuję ją potem w kolejnych projektach w mojej firmie. Okazało się, że nie tylko fotografia nas łączy. Oboje chodziliśmy do klasy biologiczno-chemicznej w liceum, ale nie chcieliśmy iść na medycynę. Mieliśmy podobne poglądy polityczne i w ogóle spojrzenie na świat. Oboje nosimy okulary od trzeciej klasy podstawówki i nie lubimy piłki nożnej, curry, muzyki dyskotekowej, zielonej herbaty, zakupów, telewizji i ludzkiej głupoty. Za to chętnie podróżujemy, chodzimy na spacery, słuchamy jazzu i jeździmy na rowerze. – Zjeździłem ostatnio na dwóch kółkach Góry Kocie w okolicach Trzebnicy – pochwalił się. – A ja Góry Sowie mam objechane całe – odparłam wpatrzona w niego jak w obrazek. – Jeśli tylko mogę, to wszystkie zakupy robię przez internet. Unikam tłumów i promocji – wyznał.
– Jeśli tylko mogę, to omijam centra handlowe. Dzięki Bogu za internetowe aukcje i sklepy – zawtórowałam. – Dałbym się pokroić za średnio wysmażony stek z wołowiny – wymruczał. – Albo soczystą polędwiczkę ze świnki – mlasnęłam zachwycona. W miarę upływu czasu coraz bardziej zaczynałam się obawiać, że Jurek zorientuje się, jakie piorunujące wrażenie na mnie zrobił. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że przy tym mężczyźnie miałam nogi jak z waty. – Lubię gotować, ale nie cierpię kminku. Jest obrzydliwy – podsumowałam. – Żartujesz? To podobnie jak ja. Cały kminek świata spakowałbym do skrzyni i wysłał na Madagaskar – powiedział ze śmiechem. – To moglibyśmy też wysłać tam kilku polityków i kolejne propozycje modyfikacji prawa autorskiego i prasowego – dodałam. – Jasne, i do tego pijanych kierowców, właścicieli zrujnowanych kamienic w centrum miasta, kiboli szalejących po meczu, a dodatkowo obiboków, którzy zamiast pracować, pobierają zasiłki z naszej kieszeni – wymieniał jednym tchem. Jak to możliwe, że trafiłam na faceta o takich samych poglądach, jak moje? Zgadzałam się z nim we wszystkim: od polityki po religię. Idealnie! – Zrobiłeś kiedyś coś głupiego? – wypaliłam nagle, chcąc lekko zburzyć ten jego fantastyczny obraz, który właśnie powstawał w mojej głowie. – Kiedy miałem sześć lat, a mój kuzyn dziesięć, na wakacjach chcieliśmy sami sobie upiec kiełbaski na ognisku. Niestety drewno było mokre i nie chciało się palić. Kuzyn, który imponował mi wtedy wiekiem i rozumem, znalazł na to rozwiązanie. Poszliśmy do stodoły i do plastikowej butelki ściągnęliśmy benzynę z baku stojącego tam motoru! Właściwie to kuzyn ściągał tę benzynę, a ja trzymałem butelkę. Potem tym paliwem polaliśmy ognisko i podpaliliśmy. Huknęło nieźle i płomienie podskoczyły pod samo niebo. Cud, że nas tam nie opaliło, jak te nieszczęsne kiełbaski. – Mogliście się nieźle poparzyć – skomentowałam.
– No tak. Byliśmy młodzi i głupi. Na szczęście z tej przygody wyciągnąłem wnioski na przyszłość… – Nie kradnij benzyny z baku motoru, bo spalisz sobie kiełbaski? – zażartowałam. – Nie, raczej że starszy nie zawsze ma rację, a kiełbaska opalona benzyną smakuje obrzydliwie – zaśmiał się. – Nawet jak ją lekko po tym opłukać wodą ze studni – dodał. W towarzystwie Jurka przyjemnie się rozluźniałam. – Masz jakieś hobby poza fotografią? – spytałam. – Pewnie – rozpromienił się. – Od czwartego roku życia gram w ping-ponga. Mam grupę znajomych, z którymi grywam raz w tygodniu. Choć wolałbym częściej. Odkąd pamiętam, nie rozstawałem się z rakietką. Grałem w szkole podstawowej, w świetlicy i w SKS-ie. Ale chyba najlepiej wspominam grę z moją mamą. Często rozkładaliśmy stół w jadalni i graliśmy we dwoje. To takie przyjemne wspomnienie z dzieciństwa. Mama, dwie rakietki i piłeczki pingpongowe odbijające się od mebli, telewizora czy żyrandola. Takie czasy… – Ja za to z sentymentem wspominam swój pierwszy rower – wyznałam. – To była błękitna szosówka – diamant z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku. Klasyk. To był ukochany rower mojego taty. Kiedy miałam czternaście lat, podarował mi go na urodziny. Byłam z niego taka dumna. Wszyscy mi go zazdrościli. Już wtedy jeździłam sporo po Górach Sowich z kolegami. Wszyscy cmokali z podziwem na mojego „rumaka”. Raz nawet jeden facet chciał go ode mnie odkupić za niezłe pieniądze, ale się nie zgodziłam. Taki zabytek. Mam go do dzisiaj, choć jeżdżę już na crossowej damce Kellys. – Może zabrałabyś mnie kiedyś na swoją wyprawę rowerową? – Zgoda, ale pod warunkiem że ty kiedyś zagrasz ze mną w ping-ponga. – Żartujesz? Jasne. – Tylko obiecaj, że będziesz dla mnie wyrozumiały. Na rowerze jeżdżę i po sto kilometrów, a w tenisa stołowego ostatni raz grałam na koloniach. – Dam ci fory w zamian za ulgi na trasie rowerowej.
Podobne dzieciństwo, podobne dorastanie. Te same wizje przyszłości, dzieci, domu, rodziny. W jego ustach te poważne sprawy nabierały innego wymiaru. Jurek opowiadał mi dowcipy, z których się zaśmiewałam: – Alkohol nie rozwiąże twoich problemów. A z drugiej strony mleko też nie! Lub coś w stylu: – Nie tyle groźny jest rosyjski czołg, ile jego pijana załoga! Po kolejnym kwadransie żartów wyluzowałam się. Uzmysłowiłam sobie, że tego wieczoru byłam absolutnie sobą. Nikogo nie udawałam, nie kokietowałam. Po prostu było mi dobrze. Dzięki temu byłam zrelaksowana i nie siliłam się na jakieś pozy. Miałam wrażenie, że i Jurek był sobą. Zdziwiłam się, gdy herbaciarnia zaczęła się wyludniać. – Zamykamy – poinformowała nas kelnerka. Spojrzałam na zegarek. Była prawie dwudziesta trzecia. – O rany, tyle godzin, a czas tak szybko zleciał – stwierdziłam. – W miłym towarzystwie to i do północy moglibyśmy siedzieć przy jednej herbacie – zauważył Jurek i uśmiechnął się do mnie. Miał takie piękne oczy i taki czarujący uśmiech. – No to w drogę – zaordynowałam. Kiedy wyszliśmy przed lokal, było już całkiem ciemno. Wyczułam, że Jurek chciałby się jakoś miło pożegnać. Może złapać za rękę? A może nawet pocałować? Znów się zestresowałam. Czułam, że jakoś za bardzo ten facet mi się spodobał. Robił na mnie wrażenie. Inteligentny, elokwentny, oczytany, przedsiębiorczy, mądry, zabawny, przystojny... Mogłabym tak wymieniać długo. Każdy taki jest na początku, a potem… Na pewno ma jakieś wady, uznałam w duchu. Jak oni wszyscy, pomyślałam zeźlona, odpinając rower. – Może cię odprowadzę? – zaproponował. – Dzięki, ale mam rower. – Chciałam, żeby zabrzmiało to grzecznie, ale wcale takie nie było. Jurek zbliżył się do mnie na tyle, że czułam jego oddech na policzku. Zrobiło się gorąco… – No to jakby co, to masz mój numer telefonu. Chcesz, to zadzwoń – wykręciłam się jakoś tak głupio w tym zdenerwowaniu. Zobaczyłam zdziwioną minę Jurka. Widać było, że oczekiwał milszego zakończenia tego wieczoru.
– To pa – rzuciłam, zostawiając go zdziwionego pod herbaciarnią. Stanęłam na pedały i lotem błyskawicy odjechałam w siną dal. Byle dalej od tego prawie idealnego faceta! Gnałam rowerem jak opętana. W kwadrans byłam w domu. – I co teraz? ! – zapytałam, patrząc smutno na zaspanego kota. – Facet był naprawdę super, a ja uciekłam spod tej herbaciarni, jakby to była najgorsza randka w moim życiu. A przecież to nieprawda. No to czemu uciekłam? – zastanawiałam się, gdy kot, mrucząc bezczelnie, mościł sobie legowisko na moich kolanach. – No jasne, bo jeszcze bym się zakochała i co wtedy? On okaże się jakimś świrem, jak wszyscy poprzednicy z internetu, i tylko serce potem będzie bolało – odpowiedziałam sobie. – No tak, tylko to akurat jest kiepskie asekuranctwo z mojej strony. Nie zakocham się, bo mężczyzna jest zbyt idealny? ! Bzdura. A może poczekać, aż wreszcie amant pokaże swoją mroczną stronę? Zbyt wiele internetowych randek zakończyło się fiaskiem i pewnie dlatego trudno mi uwierzyć, że następny mężczyzna okaże się tym jedynym – wysuwałam kolejne argumenty. Kot ziewnął znudzony. Jakby słyszał tę moją śpiewkę nie pierwszy raz (co zresztą było prawdą). – Z tego nic nie będzie. Świadczą o tym fakty – rzuciłam naburmuszona w stronę kota. 1. Uciekłam spod herbaciarni jak jakaś gówniara (burcząc pod nosem, „to pa”). 2. Podczas randki byłam zbyt swobodna i wyluzowana (wciąż mówiłam „idę siku”, a nie „do toalety”). 3. Ochoczo opowiadałam o swoim dzieciństwie (on nigdy nie powinien usłyszeć historii o tym, jak mój płaszcz zafajdało stado gołębi! ). 4. Głośno śmiałam się z jego rubasznych dowcipów. Kobiecy orgazm ma pięć odmian: – Relaksacyjna: Ach, ach, ach. – Uległa: Tak, tak, tak. – Geograficzna: Tuu, tuu, tuuu. – Religijna: O mój Boże! – Kryminalna: Zabiję cię, jeśli teraz przestaniesz! 5. Ba, ja sama opowiadałam rubaszne dowcipy w rewanżu! Penis jest jak pies: plącze się miedzy nogami, lubi, jak się go głaszcze, i cieszy się razem z panem. 6. Nie dałam się pocałować (choć to może i zaleta była? ).
7. Wciąż mu przytakiwałam („Super, ty też lubisz golonkę z musztardą i chrzanem! ”). 8. Już na początku spotkania wyznałam mu, że jest przystojny. (Kto to widział, żeby babka dobrowolnie faceta komplementowała? ! ). 9. Nie oszukujmy się, jak na pierwszą randkę, to zjadłam co najmniej o dwa ciastka za dużo! 10. Na koniec poprosiłam, żeby dał mi gryza ze swojego ciastka (bo wstydziłam się zamówić kolejne dla siebie). Bilans okazał się druzgocący! Wierzyłam, że po takim spotkaniu facet będzie miał pełne prawo spalić mój numer telefonu i wymazać z pamięci tę feralną randkę. On tymczasem zadzwonił już następnego dnia! – Witaj. Jak po miłej randce? Ja czekam na kolejną. Może dasz się zaprosić na spacer w ten piątek? – usłyszałam. – Miłej randce? A więc było miło? To super, bo bałam się, że skoro uciekłam sprzed herbaciarni, to nie będziesz chciał mnie znać – wyznałam szczerze. – Nie, dlaczego? – Jurek był autentycznie zdziwiony albo tak wspaniale udawał. – Pomyślałem, że byłaś speszona pierwszym spotkaniem. Dlatego zapraszam na kolejne. – Zgoda, ale tym razem ja zapewniam atrakcje. – Czyli znów na koniec się wkurzysz, poburczysz i uciekniesz rowerem? – zażartował. – Ha, ha, ha, bardzo śmieszne! Zapewniam atrakcje w postaci prowiantu na spacer. – No to w takim razie umowa stoi! Cóż poradzić – i tym razem denerwowałam się. Jurek był naprawdę zabójczo przystojny. Podobał mi się pierońsko. Pewnie dlatego w jego towarzystwie przestawałam być opanowana i chłodna, a zamiast tego śmiałam się i paplałam jak najęta. To nie ja oceniałam potencjalnego amanta, tylko byłam oceniana. Piątkowego wieczoru spacerowaliśmy promenadą wzdłuż fosy. Kupiłam nam po świeżym soku marchwiowym i croissancie czekoladowym z najlepszej ciastkarni w mieście. Potem postanowiliśmy uczcić miły wieczór w winiarni. – Wiesz, trochę się boję tu wchodzić – wyznałam na schodach. – Lubię wino, ale się na nim kompletnie nie znam.
– No i? – No i nie chciałabym, żebyś sobie o mnie coś pomyślał, jak nie będę w stanie wymówić nazwy jakiegoś bordeaux lub innego cabernet sauvignon. – Żartujesz? Przejmujesz się tym? Ja też się nie znam na winach. A tym bardziej na francuskich. Ale lubię ich smak. Chodźmy po prostu posmakować – zapraszał z tym swoim fantastycznym uśmiechem. – Uff, to brzmi lepiej niż degustacja. Przy degustacji trzeba wysławiać się w stylu: ziemisty posmak z nutą białej porzeczki przełamuje dominujący bukiet czekolady i wanilii. Czy coś takiego… – śmiałam się, składając usta w ciup i próbując mówić z pseudofrancuskim akcentem. – Powiesz po prostu, czy ci smakuje, czy może trafiłaś na pomyje i… weźmiemy następną lampkę. Może być? – Umowa stoi. W końcu idziemy posmakować, a nie degustować wina dla sztywniaków – zaśmiałam się już lekko odprężona. Teraz już z radością i bez stresów mogliśmy przestąpić próg winiarni. Jurek znał się na winach dość dobrze, ale na szczęście nie obnosił się z tą wiedzą. Widać było po tym, jak zamawiał. Dokładnie wiedział, jakie wino chce i które będzie mu smakowało. Ja wybierałam o wiele dłużej, ale wreszcie z pomocą kelnera i Jurka udało się. Po pierwszej lampce było nam nadal wesoło. Po drugiej zaśmiewaliśmy się do rozpuku ze swoich dowcipów. Po trzeciej… zrobiło się naprawdę gorąco i uznaliśmy, że czas grzecznie opuścić lokal, nim nas wyproszą za głośne zachowanie. Do tego odnosiłam wrażenie, że coraz mniej panowaliśmy nad naszymi rękoma, które spragnione dotyku przysuwały się do siebie coraz bardziej. – Świetnie się bawiłam – powiedziałam już pod drzwiami do mojego bloku, gdy Jurek obejmował mnie w talii. – Dla mnie to też zaraz będzie niezapomniany wieczór – odrzekł. – Zaraz? – Tak – powiedział, a już w następnej sekundzie poczułam, jak jego usta dotykają moich. – Smakujesz jak najlepsza gorzka czekolada z wiśniową nutą, kroplą pinot noir i… obietnicą naprawdę niezapomnianej przyszłości – wyznałam, gdy skończyliśmy się namiętnie całować.
– Ty zaś smakujesz jak bukiet pięknej kobiety – odpowiedział. – Do zobaczenia wkrótce. Czas na mnie. – Uśmiechnął się i nim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć oszołomiona ostatnim pocałunkiem, zniknął w ciemnej uliczce. Stałam tak jeszcze chwilę i nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Prawdziwy komplement od prawdziwego mężczyzny. W domu rozważałam wszystkie za i przeciw. Przystojny, inteligentny i do tego śmieje się z moich dowcipów… Coś z nim musi być nie tak, uznałam. W gruncie rzeczy bałam się jednak przyznać do tego, że powolutku zakochiwałam się w Jurku. Po raz pierwszy od bardzo dawna czułam się sobą przy mężczyźnie. Nie pozowałam na kogoś, kim nie byłam. Nie puszyłam się i nie mądrzyłam. Prawdę mówiąc, z Jurkiem czułam się jak z kolegą z liceum: beztrosko, wesoło, normalnie. Śmialiśmy się z tych samych anegdot, opowiadaliśmy o wygłupach z dzieciństwa, dyskutowaliśmy o polityce, historii i literaturze. W każdym z tych tematów czułam się dobrze. A on? On albo przekonywał mnie do swoich racji, albo… tak, tak, ja też nie mogłam w to uwierzyć – czasami przyznawał mi rację. Mężczyzna, który bez oporów zgadza się ze zdaniem kobiety? ! Coś z nim musi być nie tak, powtórzyłam, podsumowując te rozważania. *** Kolejnych kilka randek należało do naprawdę udanych. Spacery, rozmowy, wspólne kino i awangardowy teatr. Żadnych nieprzyjemnych sytuacji, wpadek czy dziwnych zachowań. Ot, miło spędzaliśmy czas w swoim towarzystwie. Wciąż za rękę, szczęśliwi i uśmiechnięci. Chyba zakochani, myślałam czasami. Jurek opowiadał mi o tym, jak trudno było mu znaleźć dziewczynę w sieci. Podobnie jak ja, miał ogromne doświadczenie w internetowych bojach. – Jedna była nawet atrakcyjna z opisu w profilu, ale w rzeczywistości aparycją przypominała smoczycę. Wagowo chyba też – zauważył. – Druga wprawdzie była miła, ale już na pierwszej randce zapytała, czy nie mam nic przeciwko wspólnemu zamieszkaniu, bo jej za tydzień kończy się termin wyprowadzki z pokoju studenckiego. Trzecia dopytywała się, jaki jest mój ulubiony kolor i znak zodiaku… – No, no, ja też przerobiłam astrologa. Nie pasowały nam horoskopy do szczęścia, jak się wyraził!
– No właśnie. Czwarta obraziła się na mnie, gdy nie chciałem się nauczyć jeździć konno. Podobno w jej rodzinie było tradycją, że mężczyźni trenują jeździectwo. Tylko że ja w „jej rodzinie” jeszcze nie byłem, a za końmi nie przepadam. – Mnie się trafił amator siłowni, który koniecznie chciał mi pokazać, jak „wyciska sztangę na bicepsie”. Do tego odżywiał się jakimiś proszkami dla kulturystów, a w kosmetyczce zawsze nosił lekarstwa lub zastrzyki… – Może miał alergię? – zaśmiał się Jurek. – Jasne, miał alergię, ale raczej na książki! – zauważyłam wrednie. – Kiedyś trafiła mi się dziewczyna, która wyznała, że nic ode mnie nie chce oprócz ślubu i gwarancji stałego pobytu! Była w stanie za to zapłacić i nie rozumiała, dlaczego taki miły kawaler jak ja gardzi forsą. Beznadziejny przypadek – podsumował. – Teraz już rozumiesz, dlaczego od razu umawiam się na pierwszą randkę i nie bawię się w wielodniową korespondencję w sieci. W ogromnej większości przypadków pierwsza randka wystarcza, by darować sobie kolejne. Zaoszczędziłem w ten sposób sporo czasu. – Żałuję, że i ja na to wcześniej nie wpadłam. Któregoś dnia organizowałam spotkanie dla moich redakcyjnych koleżanek, pieszczotliwie zwanych „czarownicami”. Miał też wpaść kumpel – grafik. Zaprosiłam także Jurka. Czarownice były nim zachwycone. Okazały się jeszcze bardziej zachwycone, gdy z torby wyciągnął pudełko, a z pudełka… najprawdziwsze w świecie czekoladowe babeczki. – Sam upiekłem. Pomyślałem, że chętnie coś przekąsimy na słodko – uśmiechnął się nieziemsko, a ja widziałam, jak czarownice najpierw piszczą z zachwytu, a już w kolejnej sekundzie zielenieją z zazdrości, że taki mi się amant trafił. A było z czego być dumną. Babeczki zostały zrobione z masełka i wiejskich jajek. A nadzienie? Przesmażone wiśnie i truskawki polane czekoladowym kremem z ogromną ilością alkoholu i posypane kokosem. – Kapnąłem nieco trunku, żeby się czarownice rozruszały – uśmiechnął się szelmowsko, a ja, gdybym nie była w nim taka zakochana, z miejsca bym padła trupem od zazdrosnych spojrzeń przyjaciółek opychających się słodkościami.
– Jurek jest fantastyczny. – Ewa podsumowała spotkanie westchnieniem. – No boski chłopak, no nie – cmokając nad babeczkami, stwierdziła Iza. – Rewelacyjny, mhm. – Magda pożądliwie spoglądała na talerz z ostatnimi dwiema babeczkami. – Skąd ty wzięłaś takiego faceta? – Z internetu – odparłam spokojnie. – Jak zjem jeszcze jedną babeczkę z tym alkoholowym kremem, to chyba się upiję i odbiję ci tego Jurka – wyznała szczerze Ewa. – A twój Tomek? Masz męża! – zauważyłam przytomnie. – Są rozwody – rzuciła Magda z buzią pełną okruchów. – No właśnie. Poza tym Tomek umie tylko ugotować parówki w rondlu, i to czasami je przypali! A ten twój piecze sam ciasteczka. Jak jeszcze umie sprzątać po sobie skarpetki i opuszcza klapę od kibelka, to z miejsca zostaję bigamistką! – Mhm, ja też – rzuciła Magda, leżąc w fotelu, objedzona babeczkami. I tak Jurek jednym pojawieniem się zrobił wrażenie na wszystkich moich przyjaciółkach. Nawet tych najbardziej uprzedzonych i zgorzkniałych. *** Randki szły nam coraz lepiej i… coraz namiętniej. Wprawdzie nie padły między nami żadne deklaracje w stylu „jesteś wspaniała i bardzo cię kocham”, ale wszystko ku temu zmierzało. I wtedy okazało się, że muszę na trzy tygodnie wyjechać. Dostałam zlecenie na duży reportaż o krajach arabskich do „Porywów Serca”. Bardzo na to czekałam. Ale teraz, kiedy obok był Jurek… nie spieszyło mi się z wyjazdem. Z drugiej strony okazja była wyjątkowa: Izrael, Jordania, Autonomia Palestyńska. To tam miałam spędzić następne tygodnie, zbierając materiały do reportażu. Nie mogłam i wręcz nie chciałam odmówić. – Będę do ciebie pisać listy – obiecywałam na lotnisku Jurkowi. – Takie tradycyjne – papierowe. Tam niestety w pewnych miejscach, szczególnie na pustyni, będzie z telefonem krucho.
– Nie przejmuj się. Jedź. Ważne, żeby reportaż był udany. Ja tutaj będę na ciebie czekał w swoim małym mieszkanku. Ty za to w tym wielkim świecie masz na siebie uważać. Obiecujesz? Kiwnęłam głową na znak zgody. – Będę mocno tęsknił, wiesz? – Spojrzał mi prosto w oczy. Zobaczyłam w nich troskę, smutek i taką opiekuńczość, jakiej dotąd od nikogo nie zaznałam. Przytuliłam się do niego mocno. Potem cmoknęłam go na pożegnanie i ruszyłam w stronę terminalu odpraw. Pierwszy list napisałam po tygodniu pobytu w Autonomii Palestyńskiej Dobry wieczór, Kochanie! Właśnie wczoraj dotarłam do Jerozolimy. Choć ten list w większości będzie poświęcony przeżyciom z Autonomii Palestyńskiej, to zacznę od tego, co działo się wczoraj w Izraelu. Chcesz usłyszeć coś przerażającego? Wczoraj stałam o 22 w punkcie widokowym Góry Oliwnej, kiedy padły strzały. Czy wiesz, jakie miękkie można mieć kolana, gdy się słyszy strzały w Jerozolimie? Ja chciałam jednocześnie przyjąć pozycję żółwia i uciekać gdzie pieprz rośnie... Kiedy podniosłam się z ziemi, okazało się, że w związku z jakimś miejscowym festiwalem strzelają nieopodal fajerwerki. Odetchnęłam i zrobiłam się o parę kilogramów lżejsza, gdy zorientowałam się w swojej niefortunnej pomyłce. Mieszkam na Górze Oliwnej. Mam stąd niesamowity widok na całe Jerusalem. Pięknie. I chyba ten widok rekompensuje przeżycia z ostatnich dni. Za mną już Autonomia Palestyńska. Czas płynie mi na rozmowach o polityce i religii, oczywiście też co nieco zwiedzam. Tym razem mniej niż poprzednim razem. Tutaj jest naprawdę wojna. Nie tylko fizyczna, ale przede wszystkim mentalna. Dwa dni temu siedziałam rano po śniadaniu w sklepie w Betlejem u nowo poznanych Palestyńczyków. Tłumaczyłam im, jak wygląda życie w Polsce. Nie dało się ominąć tematów religijnych i politycznych. Mariaż tych dwóch dziedzin to nic dobrego dla państwa. Nasza rozmowa z góry była skazana na porażkę. Jezaf (tak miał na imię mój znajomy): – po pierwsze, był muzułmaninem, – po drugie, był mężczyzną, – po trzecie, był na tutejszej wojnie i ją przeżył,
– po czwarte, prowadzi własny sklep z dewocjonaliami! Ale rozmawiało nam się miło przy herbatce z hibiskusa i mięty (pyszna na upał). Dzisiaj mieliśmy tutaj 42 stopnie Celsjusza. Palestyńczycy nadal mają nadzieję, że świat im pomoże. Że skończą się obozy i getta, w których mieszkają. Podziwiam i szanuję ich wiarę. Podobnie zresztą szanuję drugą stronę konfliktu. Wojna nigdy nie jest sprawiedliwa, a straty ponoszą obie strony. Po wojnie nikt nie jest wygrany czy przegrany. Wszyscy i tak są nieszczęśliwi. Widziałam grób Jezusa i inne ważne dla katolika miejsca, ale chyba najbardziej wzruszają mnie tutejsi ludzie. Podziwiam ich wiarę i odwagę w codziennym życiu. Chyba będzie nam dane rozmawiać przez telefon dopiero po moim powrocie do Egiptu lub nawet do kraju. Tutaj na razie mam problemy z podstawowymi sprawami, gdy wyjeżdżam na pustynię. Kiedy siedzisz w beduińskiej lepiance zrobionej z odchodów wielbłąda, internet jest odległą zachcianką jak z fantastyki Philipa K. Dicka… Z Izraela z hotelu 3 minuty rozmowy kosztuje ponad 8 dolarów. Chyba jednak poczekam z tym telefonowaniem. Niewiele w tym liście czułości, ale jakoś okoliczności mało tutaj sprzyjają takim chwilom. Przypomina mi się nasza rozmowa w tej sympatycznej restauracji przy placu Grunwaldzkim o tym, na czym polega tutaj konflikt zbrojny. Jak zwykle okazałeś się niezastąpionym rozmówcą i świetnie nakreśliłeś sytuację. Miałeś rację co do większości fundamentalnych aspektów życia tutaj. Tak cholernie tęsknię za Tobą z kraju, gdzie dzieci mają zamiast klocków Lego pierścionki i bransoletki z zawleczek po granatach. Szarlotka Drugi list napisałam po tygodniowym pobycie w Izraelu Kochany Jurku! Czy jeszcze za mną tęsknisz? Pytanie tylko z pozoru mogłoby wydawać się dziwne. Wszak uczucia, codzienność, a nawet bicie serca to nie trywialne sprawy. Zazwyczaj niosą ze sobą potężny bagaż emocji. Brakuje mi Ciebie. A z każdym dniem ciut bardziej. Liczyłam, że może jakoś łagodniej moje myśli będą podążały ku Twojej osobie.
Tymczasem cieszę się, że jeszcze tylko kilkanaście dni i zobaczę Cię w Polsce. Ludzie tutaj nie mogą sobie pozwolić na luksus miłości. W krajach arabskich nadal młodzi bywają sobie przyobiecywani przez rodziców. Liczą się więzy rodzinne, bogactwo, status społeczny. Tutaj można kogoś kochać i nigdy nawet tej osoby nie pocałować! Czy nie brzmi to strasznie? Ciężko mi sobie wyobrazić, że kogoś kocham, a wbrew temu jestem przez rodziców wydawana za mąż za innego. A wszystko dlatego, że Allach, Mahomet czy inny Bóg lub prorok powszechnie znany z imienia tak chciał! Małżeństwa w krajach muzułmańskich są głównie zawierane z rozsądku. Nie mogę się z tym pogodzić. To wbrew temu, co cenię bardzo – sercu. Rozmawiałam z wieloma ludźmi i oni wszyscy twierdzą, że po prostu trzeba się do tego przyzwyczaić, pogodzić się z losem. Jak by powiedzieli chrześcijanie, „nieść swój krzyż”. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, że zamiast Ciebie mogłabym mieć wyznaczonego człowieka, któremu powinnam być uległa w imię Boga. Czy mogłabym w kimś tak zapamiętale zatracać się bez uczuć? Czy Ty byłbyś zdolny tu i teraz kochać się z inną kobietą wyznaczoną przez rodziców? Patrzeć jej w oczy i widzieć wyłącznie posłuszeństwo? Przepraszam za te pytania, ale sama trochę na głos staram się zrozumieć ich naturę. Związek dwojga ludzi bez szaleństwa umysłu i chęci dotyku pozostaje tylko jakąś namiastką prokreacyjnych wyobrażeń o spełnieniu. Każdego dnia, w każdym z tych obcych memu sercu krajów dochodzę do wniosku, że jestem bardzo szczęśliwym i wolnym człowiekiem. Powinnam dziękować temu samemu Bogu, w którego i oni wszyscy wierzą, za to, kim jestem, gdzie się urodziłam i gdzie żyję. Dziękuję także Tobie, Jurku, za to, że pojawiłeś się na mojej drodze i zmieniłeś mój świat w niesamowite, pełne uniesień serca bycie kimś naprawdę szczęśliwym. Zachwyca mnie Twoja dokładność, metodyczność, Twoja pasja do fotografii i ping-ponga. Podziwiam w Tobie szczególnie te cechy, których mi często brakuje lub zapominam o ich istnieniu, jak rozwaga, rozsądek, harmonia, spokój. Przy Tobie rozkosz ma barwę zatracenia, a myśli smak miodu w słoneczny dzień. Na Bliskim Wschodzie szczęście ma gorzki smak, a miłość zazwyczaj niesie ból i łzy. Z ust wielu osób tutaj słyszę, jakie mam szczęście, że mogę sama szukać sobie męża.
A teraz hit ostatnich dni. Nie wiem dlaczego, ale jestem pewna, że Cię to rozbawi. Usłyszałam tę historię od Davida, mojego żydowskiego przewodnika: Wyobraź sobie, że Górę Oliwną, na której mieszkałam, w większości pokrywa cmentarz. W Biblii (i pewnie w innych świętych księgach typu Koran) jest napisane, że będzie to miejsce zmartwychwstania ludzi w Dniu Sądu Ostatecznego, gdy nadejdzie Mesjasz. I wszystko na tejże górce! (W tym miejscu będzie wielki napis THE END). Ceny za miejsce pochówku tutaj zaczynają się od 10 tysięcy dolarów w dolinie Cedronu (taka nasza trasa W-Z dookoła starego miasta) do 5 milionów dolarów w okolicach szczytu górki. Do tego Żydzi (jak niesie ludowe podanie) są tutaj chowani w kucki lub inaczej mówiąc, „na Małysza”. Po to jedynie, że gdy Bóg zstąpi na Sąd Ostateczny na Górę Oliwną, Żydzi wyskoczą prędziutko jako pierwsi do zbawienia! Dla mnie bomba (choć to niestosowne słowo w krajach arabskich). Potem na Sądzie pojawią się chrześcijanie (także tutaj pochowani). Ci są grzebani w pozycji leżącej, więc wyjście z grobów zajmie im troszkę więcej czasu. Najgorzej będą podobno mieli spoczywający tutaj muzułmanie. Oni są składani do grobu na golasa! Ot i anegdota z Bliskiego Wschodu. Chyba zapomniałam ci napisać, że skóra schodzi mi już po raz drugi. Jak mogłam uwierzyć kolorowym czasopismom dla kobiet, że kremy z filtrem UV działają przy plus 45 stopniach? ! Choć z drugiej strony, wyglądam jak zwykle… (tutaj powinieneś w wykropkowanych miejscach wpisać kilka pięknych komplementów, których moja wrodzona nieśmiałość zabrania mi użyć). Pozdrawiam Szarlotka Trzeci list i ostatni tydzień pobytu w Jordanii Witaj, Przystojniaku! Czy ktoś Ci dzisiaj mówił, jaki jesteś wspaniały? Jeśli nie, to wiedz, że jest gdzieś w zapiaszczonej Jordanii dziewczynka, co marzy, by przytulił ją taki fantastyczny facet jak ty.
A ja uparcie będę pisać. Piach mam już wszędzie. Właśnie przeżyłam drugie safari. Tym razem jeździłam jeepem z odkrytą plandeką. Jaka to jest jazda bez trzymanki (także dosłownie na niektórych muldach i wybojach). Piach mam teraz nawet w bardzo, że tak się wyrażę, osobliwych miejscach. Od dwóch dni zadajemy się z samymi Beduinami (tymi prawdziwymi, bo są jeszcze tacy w wioskach specjalnie zbudowanych dla turystów). Właśnie mieszkam w „hotelu”, który należy do zamożnej beduińskiej rodziny. Niby luksus (w ich mniemaniu). Mnie to raczej przypomina pewien feralny hotel w Belgradzie, w którym mieszkałam tuż po wojnie w byłej Jugosławii… Tu podobnie. Choć wojny nie uświadczysz, to brak tu wody, podstawowych środków higieny typu papier toaletowy czy mydło. Za to zdziwiłbyś się, co można wykonać z wielbłąda i jego… odchodów. Pięć dni temu widziałam Petrę – starożytne miasto Namabejczyków żyjących w VI w p. n. e. I to było piękne. Oczywiście same kamienie i piach, ale jednak cudowne. Na szczęście wstęp na teren miasta był płatny (dzięki temu uniknęliśmy gromady żebrzących zawodowo dzieci nazywanych przez turystów „łandolary”). Żebrzące dzieci są tutaj wszędzie, w każdym arabskim kraju. U Beduinów jest ich jakby więcej i budzą większą litość, bo wyglądają na bardziej chore. Dowiedziałam się, że to przez kazirodztwo. Otóż u Beduinów z tego terenu im bliższa rodzina do zamążpójścia, tym lepiej. Więc biorą sobie siostry i kuzynki za żony. Według tradycji raczej nie miesza się krwi własnej rodziny z inną. Zatem ich potomstwo często jest dość mocno niedorozwinięte umysłowo lub psychicznie. Mają krzywe zęby, oczy, w których czai się bieda i strach, oraz małe rączki wyciągające się do każdego bogatego turysty. A my w tej naszej starej Europie walczymy z jakimś szowinizmem czy antysemityzmem… Śmieszni jesteśmy na tle krajów z takimi biedniutkimi i schorowanymi dzieciaczkami jak tutaj. Wątek, który spaja wszystkie moje listy, to… Ty. Wiesz, że towarzyszysz mi tutaj na każdym kroku? Jesteś w moich snach i podczas codziennych spraw. Tak mocno się do Ciebie przyzwyczaiłam. Do tego, że jesteś. Do tego, jaki jesteś. Nie mogę się doczekać Twojej kolejnej opowiedzianej historii, opowieści o zwykłych czy niezwykłych chwilach, odcisku Twych ust na mojej ręce, ustach, policzkach. Przydałbyś się tutaj ze swoim świetnym aparatem i
genialnym zmysłem wzroku. No, jednym słowem potwierdza się to, że bez męskiego aparatu jak bez ręki… Tutaj ludzie niewiele myślą o szczęściu, przyszłości. Mają marne szanse, aby kierować swoim losem. Mieszkają w krajach o cudownych zabytkach, ale jednocześnie biją się o kawałek ziemi na pustyni. Czy w takich chwilach Bóg kibicuje obu stronom? Czy jak obie strony konfliktu zbrojnego się modlą, to Bóg ich wysłuchuje po równo i sprawiedliwie? W tych piaszczystych krainach zastanawiam się nad boskością, miłosierdziem, wolnością i prawem do życia. Mam nadzieję, że Ciebie w Polsce nie dopada taka nostalgia. Wkrótce przede mną wielka depresja, czyli… Morze Martwe. Myślę, że świetnie targowałbyś się tutaj o liczbę wielbłądów za moją rękę. Oferty składane mi za tego typu „usługę” są z gatunku absurdalnych, acz w ich mniemaniu prawdziwych i możliwych do spełnienia! Tu w ogóle kobiety raczej się kupuje. Ja trochę im tłumaczę, że w Europie to obciach „babę sobie kupić”, na kobietę przecież trzeba zasłużyć. Wtedy sama pokocha. Po prostu różnica kultur. Nie wiem, jak się z tym kupowaniem za wielbłądy czują tutejsze panie, ponieważ praktycznie nie miałam okazji z nimi porozmawiać po angielsku. Kobiety raczej są zakwefione i przebywają na terenie swoich domów. Cały ich świat to podwórko, a po angielsku raczej niewiele mogą powiedzieć. Czy są szczęśliwe? Wiem jedno! Jest mi dobrze w tym momencie życia, w którym jestem, no i z kim jestem. Długo nie potrafiłam uwierzyć, że możesz okazać się takim wspaniałym człowiekiem. I przystojniakiem, który kładzie mnie na kolana jednym spojrzeniem. Podnieca mnie sam widok twoich nienasyconych oczu i twoich ust rozpalających mnie do czerwoności. Dziękuję, że pozwoliłeś mi uwierzyć w miłość pomiędzy mężczyzną i kobietą. Tak, tak, miłość. Bo ja tutaj teraz bardzo cichutko szepczę Ci do ucha „Kocham Cię”. Dotąd żadne z nas nie wypowiedziało tych słów i ja postanowiłam w tej materii uczynić pierwszy krok. Myślę, że jeśli się za kimś tęskni z całego serca, tak jak ja za Tobą, to musi to być miłość. Uważam, że spotkało nas wielkie szczęście. I tak na marginesie: Całus ogromny prosto z serduszka Szarlotka
Trochę bałam się tego wyznania na koniec listu. Nie wiedziałam, jaka będzie reakcja Jurka. Uznałam, że słowo się rzekło i tyle. Kiedy na lotnisku przytuliłam się mocno do niego, usłyszałam: – Kocham cię, moja ty podróżniczko. Od tak dawna cię kocham! *** Jakieś dwa tygodnie po moim powrocie, gdy właśnie spacerowaliśmy po ogrodzie japońskim, Jurek zapytał: – A może wybralibyśmy się w góry na weekend? – Chętnie – odparłam. – A może wezmę jeszcze wolny piątek i poniedziałek? Na cztery dni to już moglibyśmy pojechać gdzieś dalej. – Choćby i do Czech – rzucił. – Dawno tam nie byłem, a jest jeszcze kilka ciekawych miejsc do obejrzenia. Może Czeska Szwajcaria? – Brzmi nieźle. Wspólny wyjazd to dobry pomysł – powiedziałam ucieszona. Tak naprawdę nie do końca byłam jednak uradowana. To znaczy byłam, ale się bałam. Jeden samochód, jedno łóżko, jeden prysznic… Wszystko mogło się wydarzyć. Albo nic – jak w przypadku niektórych poprzednich facetów z internetowych randek. Wyjazd traktowałam jak swoistą próbę. Dotąd żaden facet nie przeszedł tego testu pomyślnie. Czy jesteśmy dopasowani, zgrani, no i czy w ogóle możemy w łóżku cokolwiek zdziałać? Po przygodzie z trzydziestoletnim prawiczkiem nie byłam już taka pewna, czy mężczyznom tylko seks w głowie. Bałam się, że coś pójdzie nie tak. Z drugiej strony wiedziałam, że nic na siłę. Jurek zarezerwował pokój w pensjonacie i wybrał trasę przejazdu. *** Nie czekaliśmy z wyjazdem zbyt długo i już w następnym tygodniu wyruszyliśmy na podbój Czech. Pierwszy dzień w ogromnej części spędziliśmy w aucie, bo Czeska Szwajcaria była dość daleko. Na szczęście czas mijał nam na wygłupach i rozmowach. Na drogę zrobiłam kanapki i sałatkę, a Jurek wziął termos z gorącą herbatą. Po
drodze zatrzymywaliśmy się tylko na toaletę i rozprostowanie kości. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w pensjonacie. Na miejscu okazało się, że mamy ładny pokój z pięknym widokiem na okoliczne góry. Do tego dość duża łazienka, śniadanie wliczone w cenę i… ogromne dwuosobowe łóżko. Takie małżeńskie… Jurek dostrzegł moje rumieńce, gdy wpatrywałam się w ten mebel. – Robiłem, co mogłem, żeby dali nam dwa osobne, ale jak na złość… nie mają tu takich – zaśmiał się szelmowsko, a ja od razu pojęłam aluzję. – Przynajmniej będzie nam się wygodnie spało – stwierdził niby obojętnym tonem i objął mnie. Wcale od tego nie zrobiło mi się lżej. Wręcz przeciwnie. Jego dłoń na moim ramieniu paliła jak ogień. Denerwowałam się. W końcu to miał być nasz pierwszy raz… Wprawdzie zabrałam ze sobą zwiewną koszulkę nocną, ale dobrze pamiętałam, że nie na każdego mężczyznę działała ona… właściwie. Na wszelki wypadek, gdyby noce były w górach chłodne, miałam też piżamę i dres. Ale w duchu modliłam się, by się nie przydały. W końcu w tak aseksualnym stroju jak spodnie od dresu żadna kobieta nie wygląda uwodzicielsko. Zresztą pamiętam, jak ciepłe dresy i piżamy skutecznie ochłodziły nasze stosunki z Panem Prądem na Węgrzech (zakładając, że o strój poszło, a nie o obiektywne okoliczności przyrody…). Skończyłam jednak rozważania na temat mojego nocnego stroju. Było już dość późno, a my byliśmy zmęczeni po długiej trasie. Rzuciliśmy tylko bagaże i poszliśmy do wsi na poszukiwania restauracji. A u Czechów, jak to zwykle bywa, świetne domowe jedzenie znajdzie się w każdym lokalu. Zamówiliśmy houskové knedliky z gulaszem i po lampce frankovki. Potem po drugiej. Przy okazji zaśmiewaliśmy się do rozpuku z Forresta Gumpa z czeskim dubbingiem, który właśnie leciał w telewizorze podwieszonym pod sufitem na sali. Wreszcie w świetnych humorach postanowiliśmy wrócić do pensjonatu. Było późno i mimo ciepłych czerwcowych dni wieczór okazał się dość chłodny. W pensjonacie kaloryfery nie grzały ani troszkę. Cóż było robić? Po rozgrzewającym prysznicu ubrałam się niestety w ciepłą piżamę. Wolałam nie zmarznąć, niż się przeziębić na wyjeździe. Szybko przemknęłam z łazienki i wsunęłam się pod
kołdrę. Naciągnęłam ją po same uszy. Wystawał mi tylko zimny nos i oczy. – Wyglądasz jak młody żółwik. – Jurek zaśmiał się beztrosko i poszedł się kąpać. Ja tymczasem przeżywałam katusze. Bo wredna pogoda po raz kolejny pokrzyżowała moje życiowe plany! Pierwsza wspólna noc na wyjeździe, małżeńskie łoże i ja – w grubej, barchanowej piżamie. Koszmar. Obok mnie ma spocząć wspaniały facet, mężczyzna prawie idealny (prawie, bo obiecałam sobie, że jakieś wady na pewno mu znajdę, nie oszukujmy się, to tylko kwestia czasu! ). Nim Jurek skończył prysznic, starałam się ustalić „bieliźniarską strategię” na ten wieczór. Co w tej sytuacji miałam robić? Mogłam ponętnie marznąć pod cienką kołdrą w jedwabnej koszulince lub leżeć ciepła i kompletnie aseksualna. Wybór był ciężki, a warunki atmosferyczne nie sprzyjały harcom. Mogliśmy z tym wyjazdem zaczekać, aż się ociepli. Wtedy byłoby dużo romantyczniej niż teraz. Tylko z moim pechem to w górach zawsze będzie mi zimno, utyskiwałam. Tymczasem Jurek zdążył wyjść spod prysznica. Prezentował się całkiem nieźle w bawełnianej piżamie. Dlaczego facetom jest w takim stroju do twarzy, a kobietom w najlepszym wypadku aseksualnie? – zastanawiałam się, gdy gasił nocną lampkę i wsuwał się pod kołdrę. Zamarłam zdenerwowana. Boże, może chociaż dałby mi buzi na dobranoc… W takiej piżamie o nic więcej nie proszę, modliłam się w duchu. – Może buzi na dobranoc – dobry Bóg mnie wysłuchał i przemówił ustami Jurka. – Koniecznie – odparłam, odwracając się w jego stronę. Jego usta połączyły się z moimi, a jego piżama przylgnęła do mojej. Pierwszy pocałunek na dobranoc był długi i namiętny. Potem drugi, trzeci, piąty… Możecie mi wierzyć lub nie, ale nawet nie wiem, w którym momencie tego całowania zrzuciłam z siebie krępującą ruchy piżamę… A potem, potem… okazało się, że właściciele pensjonatu musieli jednak mocno napalić w piecu, bo zrobiło mi się bardzo gorąco. A potem jeszcze cieplej i jeszcze… Ech, zasypiając w ramionach Jurka, nie myślałam już o niczym. Nawet o tym, gdzie zapodziała się moja i jego piżama… Następnego dnia w niesłychanie dobrych nastrojach wybraliśmy się na górską wyprawę. Czeska Szwajcaria to jak Błędne Skały koło
Kudowy i skalne czeskie miasto w jednym. Pięknie, cudnie, same wielkie epitety się na usta cisną. Czesi mili, śmieszni, dobroduszni. Tego dnia przez pomyłkę zrobiliśmy wiele kilometrów piechotą. A wszystko przez kiepski przewodnik turystyczny, który nie pokazywał krótszej drogi, a ja się uparłam, żeby zobaczyć Pravčicką bramę40 na piechotę. To znaczy uznałam, że skoro wybieramy się w góry, by pochodzić, to nie będę jeździć autem, bo to się mija z celem. Tylko że po upojnej nocy wyruszyliśmy na szlak właściwie w porze obiadowej... czyli jak na prawdziwych nieturystów przystało. Kto to widział iść w góry o czternastej? ! Trasa jednak była piękna: wodospady, górskie strumienie, kręte jary, ostre zbocza, cudnie po prostu... Tylko się zakochać w tej przyrodzie, zdrowym trybie życia, aktywności, kupić chatę na wsi i… inne tego typu frazesy dla mieszczuchów! Do tego, jak się doda dzikie kaczki, kilka drapieżnych sokołów, jakiegoś zabłąkanego zająca... to od razu w wyobraźni staje jakaś Arkadia. W dodatku zero ludzi na szlaku (pewnie wszyscy właśnie jedli obiad! ). Beztrosko doszliśmy do wsi Mezní Louka (za nami ponad dziewięć kilometrów). A tam potężny napis, że do Pravčickiej bramy jest sześć kilometrów. No to z wywieszonym językiem zaczęliśmy prawie biec pod gorę. Powód był jeden, ale konkretny – najlepszy widok na bramę jest z restauracji położonej u stóp tej skały, a czynnej do osiemnastej. Obliczyliśmy, że średnio robimy kilometr na kwadrans, bo to pod górę i piaszczyście, ale damy radę i dobiegniemy. W połowie trasy okazało się, że nie jest to takie proste, bo mamy do pokonania różnicę wzniesień, jakieś trzysta, czterysta metrów, czyli sporo, stromo, ciężko i ciągle, cholera, pod górę między skałami... Ale czeka przecież na nas niesamowity widok, dotąd atakujący nas ze wszystkich pocztówek w regionie. Jednak jak wiadomo – z przyrodą się nie wygra. Na miejsce z językami po pas dotarliśmy o osiemnastej piętnaście. Brama hotelowa była zamknięta i jedyne zdjęcia skały, jakie wykonaliśmy, były z dolnego pomostu. Jakby tego było mało, do pokonania mieliśmy sześć kilometrów drogi powrotnej! Wypiliśmy na pocieszenie po własnoręcznie zatarganym pod tą nieszczęsną bramę piwku i zarządziliśmy odwrót. Wracałam niepocieszona, ale coś tam zobaczyliśmy. Wróciliśmy do Mezní Louki i wypadało coś zjeść. Do wyboru były dwie skromne restauracyjki, ale świadomość, że jeśli teraz nie zjemy obiadokolacji,
to następna może się nie zdarzyć tego dnia... bo wszędzie daleko, zero całodobowych sklepów, dookoła las i dwadzieścia drewnianych chat na krzyż. Zdecydował rozsądek – jemy. Gdy skończyliśmy, zapadały ciemności. Wybraliśmy powrót asfaltową drogą. Właściwie było nam bez różnicy, czy szlak, czy asfalt, ponieważ zrobiło się już tak ciemno, że oko wykol i pewnie wilki dookoła... Osiem kilometrów pieszo było naprawdę straszne. Choć przyjemnie się gawędziło, to jednak każdy szelest czy ruch na skalistych poboczach przyprawiał mnie o zawał serca i szaleńcze piski. Jurek dzielnie mnie przytulał i pocieszał wszelkimi dostępnymi sposobami (także tymi bardzo przyjemnymi). Jak się okazało, za pięknie być nie może i o ile szlak w tamtą stronę prowadził z górki i pod górkę, o tyle droga asfaltowa w większości szła pod górę... Ostatnie pół kilometra przeszliśmy z włączonymi ekranami telefonów komórkowych, bo nie było widać, gdzie kończy się asfalt (nie rozumiem, dlaczego drogi robi się czarne, a nie na przykład odblaskowe), a gdzie zaczyna przepaść (jakieś pięćdziesiąt metrów w dół do potoku). Gdy zobaczyłam pierwsze zabudowania w naszej wsi (około godziny dwudziestej trzeciej piętnaście), z radości piszczałam jak pensjonarka... Kurde, dwadzieścia osiem kilometrów piechotą – to mój życiowy rekord chyba... Następny dzień spędziliśmy w bezpiecznym i ciepłym łóżku i ani w głowie nam było wychodzenie na powietrze i oglądanie tej cholernej przyrody/zieleni/gór i tego całego zdrowego trybu życia… W diabły! Nie ma to jak wygodne łóżko, gorący prysznic i przystojny mężczyzna u boku, zachwycający się moim nie-do-końca-idealnym ciałem. Po powrocie z wypoczynku doszłam do wniosku, że Jurek jest moim „internetowym strzałem w dziesiątkę”, a właściwie dziewiątkę, bo aby zasłużyć na miano idealnego, musiałam go poddać jeszcze jednemu, ostatecznemu testowi. Wciąż przecież nie mogłam uwierzyć, że tacy mili faceci stąpają po ziemi, a jeden z nich kroczy ze mną ramię w ramię na spacerze. Uznałam, że skoro Jurkowi tak dobrze poszło z czarownicami, to najwyższy czas poznać go z moim dobrym przyjacielem Panem Prądem. Byłam ciekawa, czy i z objęć ciętego
języka Maćka uda się mojemu ukochanemu wyjść obronną ręką (a właściwie językiem…). Zaprosiłam obu panów do siebie na obiad. Wyjaśniłam wcześniej, że Maciek jest jednym z pierwszych absztyfikantów z sieci. – To z nim pojechałam na urlop, na którym nie zaiskrzyło, być może przez grube dresy i barchanowe piżamy. A być może nie mogło zaiskrzyć i już – tłumaczyłam. – Teraz się przyjaźnimy i fajnie byłoby, gdybyście się poznali. Jurek przyjął tę propozycję z ochotą. – Mam wujka, który też jest inżynierem produkcji, to może się dogadamy – skwitował żartobliwie. Trochę się bałam tego spotkania. Czy chłopcy się zaakceptują? Czy nie będzie między nimi jakichś niedomówień? Na szczęście, ponieważ obydwu uczciwie poinformowałam, jak się sprawy mają, podczas spotkania nie doszło do rękoczynów. Obaj łatwo nawiązywali kontakt, a już po kwadransie szczebiotali jak przekupki na jarmarku, o jakiejś sztucznej inteligencji, komputerowych procesorach i innych męskich abstrakcjach. Ba, w pewnym momencie okazało się, że nie mam z kim rozmawiać, bo goście rozwinęli temat cybernetyki na poziomie piątego roku politechniki. Uff, chyba się polubili, stwierdziłam, gdy wieczorem pożegnali się wylewnie i obiecywali kolejne spotkanie. Następnego dnia pierwszy zadzwonił Pan Prąd. – Wiesz, fajny ten Jurek. Może trochę przemądrzały i z ciętym językiem, jednak i tak jest w porządku. No wprawdzie nie jest tak wspaniały jak ja, ale z przykrością muszę przyznać, że pasujecie do siebie – żartował na swój sposób. – Fajnie, że Jurek ci się spodobał. Wiesz, dobrze jest mieć kogoś takiego bliskiego i kochającego… – wyznałam szczerze. – Może i ty byś wreszcie poszukał jakiejś sympatycznej dziewczyny o stalowych nerwach, która zdzierży twoje wyjazdy i jadowity język? – No skoro już pytasz… To jest taka jedna… – Taaak? – Bo ja yyy… chyba też się trochę… yyy… zakochałem… – A kim jest ta ślepa ofiara? – zażartowałam, choć chwila dla Maćka chyba była trudna.
– Ma na imię Weronika. Ma dwoje oczu, niezłą figurę i, o dziwo, jak na kobietę, także rozum! Poznałem ją niedawno na randkach w sieci – wyliczał z dumą. – Super, strasznie się cieszę. Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej? – Bo się bałem, jak to przyjmiesz. No wiesz, czy mimo wszystko nie padniesz u moich stóp i nie zaczniesz błagać, by taki wspaniały mężczyzna jak ja jednak pozostał w twoim zasięgu… – Matoł! – Ale za to z tytułem inżyniera – zaśmiał się przekornie. – Teraz jak masz Jurka, to widzę, że sprawa jest jasna… – Bardzo jasna, głuptasie. Kamień spadł mi z serca. – A to niby czemu? – No bo myślałam, że coś z tobą nie tak. Znamy się prawie dwa lata, a ty nic… nie tego… – Ze mną coś nie tak? ! – oburzył się teatralnie. – Kobiety lgną do mnie jak pszczoły do miodu. Łącznie z tobą – dodał już mniej przekonująco. – Aaa… no to przepraszam. – No, uznaję to za oficjalne przeprosiny mojej osoby i mojej męskości – zgrywał się. – Twojej męskości? – Tak, jego też w końcu mogłabyś jakoś ładnie przeprosić! – Wariat i zboczeniec! – Ale za to jaki przystojny! Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: szukam przyjaciółki, a ty jesteś dla mnie idealna Takiego mężczyzny spodziewać się można najmniej. Występuje równie rzadko, jak mąż prawie idealny. Istnieją miejsca, gdzie go widziano, ale zwykle to tylko legendy. Jak go rozpoznać? Na początku nigdy nie wiadomo, czy ze spotkania z typem przyjacielskim coś wyjdzie. Jest miło, zabawnie, inteligentnie, lecz… kobieta odczuwa pewien niedosyt. Czegoś brakuje. Tylko czego? Nazwałam tę lukę brakiem magii, iskrzenia i deficytem fluidów. Z czasem okazuje się, że dwoje sympatycznych ludzi może się spotkać w sieci i po prostu zakolegować. Bez żadnych podtekstów czy niespełnionych miłości. Ot, tak.
Mężczyzna o typie przyjacielskim jest niezwykle pomocny i przydatny samotnej kobiecie szukającej partnera. Dopóki go nie znajdzie, to właśnie przyjaciel pomaga przy chronicznych awariach pralki, walce ze spamerami czy przewożeniu kiszonych buraczków z Węgier do Polski. Pójdzie z tobą na wystawę rasowych psów (nie nudząc się przy tym wcale jak mops) lub zabierze do wesołego miasteczka na przejażdżkę na diabelskim młynie (i przy tym w ogóle nie zwymiotuje! ). Jest niezastąpiony, gdy na monitorze komputera pojawi się komunikat: „Nieprawidłowa relokacja bibliotek DLL systemu”. Słowem, przyjaciel to często złota rączka, powiernik, zausznik i pocieszyciel. Potrafi rozśmieszyć, wesprzeć i zawsze można do niego zadzwonić (nawet jak jest późno i całe miasto już śpi). Dzięki takiej osobie pobyt w szpitalu czy samotny sylwester nie przerażają. Dodaje odwagi i chęci podzielenia się swoimi emocjami z drugim człowiekiem. Warto także pamiętać o tym, że im więcej pozytywnej energii z siebie damy, tym więcej jej do nas wróci. Do wytwarzania zaś dobroczynnych fluidów prawdziwy kumpel jest niezbędny. Przyjaciel to ktoś, kto nadaje sens naszej samotnej egzystencji, kto sprawia, że nie czujemy się jak ktoś nikomu niepotrzebny w tym wielkim świecie. Warto kogoś takiego mieć i warto tę znajomość pielęgnować. A co, gdy przyjaciel znajduje swoją połówkę pomarańczy? Wtedy radość jest podwójna. Bo szczęście bliskiej osoby jest inspiracją, pokrzepieniem i wzorem. A jeśli do tego dziewczyna jest inteligentna, zaradna, pracowita, z poczuciem humoru i dystansem do świata, wtedy należy trzymać kciuki za ich szczęście i wspólne życie. Dlatego jeśli spotkamy na swojej drodze koleżeńskiego mężczyznę, nie skreślajmy go od razu. Może się to okazać początkiem naprawdę wspaniałej przyjaźni. EPILOG Trzy lata później wzięliśmy z Jurkiem skromny ślub. Zaprosiliśmy oczywiście Pana Prąda z Weroniką. Nawiasem mówiąc, przesympatyczną dziewczyną, która jest w stanie z anielską cierpliwością znosić humory i przechwałki Maćka. Na szczęście ma też na tyle cięty język, by skrócić jego jadowite zapędy w zarodku. Uczciwie przyznaję, że pasują do siebie, gdy słychać ich słowne
przepychanki w temacie prowadzenia samochodu, gotowania czy remontów. Dobrali się na tyle dobrze, że postanowili to rok później także przypieczętować ślubem. I my tam byliśmy, miód i wino piliśmy… Postscriptum, czyli moje wnioski Typ: mąż prawie idealny Istnieje taki typ faceta, który okazuje się miłością twojego życia. Jest inteligentny, mądry, szanuje cię, ufacie sobie, wierzycie w siebie i wspieracie w trudnych momentach. Czy mąż prawie idealny ma wady? Ma. I to pewnie sporo. Tylko jeśli kochasz mocno i z całego serca, to nawet po latach ich nie dostrzegasz. Najzwyczajniej w świecie nie przeszkadzają ci one tak bardzo jak u absztyfikanta, który budzi w tobie ogólną irytację. Musisz być tylko absolutnie pewna, że mężczyzna, z którym chcesz spędzić „najbliższą codzienność przez wieczność”, pasuje do twoich kryteriów założonych na początku poszukiwań w sieci. Teraz kiedy już jesteś zakochana, łatwiej jest ci iść na pewne ustępstwa w kwestii wymagań. Pamiętaj jednak o pierwotnej liście „oczekiwań” wobec potencjalnego ukochanego z internetu. Powinna pokrywać się w miarę dokładnie z tym modelem, którego znajdujesz każdego dnia w swoim łóżku. Jeśli tak – to kochaj go do końca życia. Warto. (I koniecznie ślubuj mu miłość i wierność. ) A dlaczego mąż prawie idealny? Bo jakieś drobne rysy zawsze będą na tym nieskazitelnym obrazie. Jeśli taki nieideał upiecze dla ciebie czekoladowe babeczki lub malinowy tort z podwójnym rumowym kremem albo przyrządzi wyśmienitą kaczkę w pomarańczach, to nagle ostrość wzroku na tych drobnych rysach jakby się stępiała. Bo ideałów nie ma, są tylko mężczyźni dobrze i rozsądnie wybrani. Powodzenia!
CZEKOLADOWE BABECZKI DLA FAJNEJ BABECZKI PRZEPIS JURKA Ciasto • 2 żółtka • 200 g masła • 300 g mąki • 100 g cukru pudru • szczypta soli • wiórki kokosowe Krem • 8 żółtek • 2 czubate łyżki cukru pudru • 100 g masła • 50 ml spirytusu • 2 łyżeczki kakao Owocowe nadzienie • 100 g mrożonych wiśni • 100 g mrożonych truskawek • 3 łyżeczki cukru • łyżeczka mąki ziemniaczanej
Przygotowanie ciasta Drobno siekamy nożem masło (odkładamy jedną łyżkę). Chłodzimy. Dodajemy mąkę, szczyptę soli, cukier puder. Zagniatamy. Wkładamy do lodówki na około pół godziny. Odłożoną łyżką masła smarujemy foremki. Dla ułatwienia można stopić masło i smarować pędzelkiem. Schłodzone ciasto rozgniatamy lub rozwałkowujemy na grubość 0,5 cm lub nawet mniej. Wykrawamy kółka wielkości foremek. Ciasto nakłuwamy widelcem, aby się nie podnosiło w trakcie pieczenia. Wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 200°C na mniej więcej kwadrans. Krem Ubijamy żółtka z cukrem pudrem. Dodajemy do drobno zmiksowanego masła. Dorzucamy kakao i wlewamy spirytus. Całość miksujemy. Owoce Przesmażamy wiśnie z truskawkami. Dodajemy cukier oraz mąkę ziemniaczaną rozrobioną w odrobinie wody. Zasmażamy do gęstości kisielu. Do babeczek nakładamy najpierw owocowe nadzienie, a potem krem. Wtedy wiśnie nie wysychają. Całość oprószamy wiórkami kokosowymi.
Przypisy 1
Ghostwriter (ang. ) – autor widmo, który tworzy teksty za innych, a oni mu za to płacą. 2
Piwnice Teleki znajdują się w regionie Villány – jednym z najwspanialszych regionów winnych Węgier. Winogrona do produkcji pinot noir Teleki pochodzą z limitowanych zbiorów w wyselekcjonowanych winnicach położonych na południowych wzgórzach Villány. Wino ma aksamitny, delikatny charakter oraz wysoką zawartość alkoholu. Subtelne, o głębokim rubinowym kolorze. A tak szczerze – pinot noir z piwnicy Teleki jest winem zacnym i pełnym werwy. 3
Właściwie Humphrey Bogart na koniec filmu powiedział: „Louis, tak sobie myślę, że to początek pięknej przyjaźni”, ale kto by się spierał o szczegóły. 4
Nikt wielkiemu Bemowi tych słów nie udowodnił, ale wielu miało podstawy tak myśleć. 5
Inaczej Brama Piaskowa. Usytuowana była na skrzyżowaniu obecnej ulicy Piaskowej, św. Ducha, św. Jadwigi i Grodzkiej. 6
W tym miejscu we Wrocławiu teraz stoi Hala Targowa.
7
Ostatnia, nocna modlitwa przed udaniem się na spoczynek.
8
Epos rycerski napisany w średniowieczu. Historia opowiada losy nieszczęśliwych miłości Sigurda, Krymhildy, Brunhildy i króla Guntera. W wyniku intryg i zdrad wszelka miłość w eposie okupiona jest cierpieniem, bólem lub śmiercią. 9
Wagnerowi za kanwę dramatu Pierścień Nibelunga posłużyła właśnie historia z Pieśni o Nibelungach . 10
Asgard – mityczna kraina z mitologii nordyckiej.
11
Idawall – zielona równina w Asgardzie, do której prowadzi tylko jedna droga poprzez tęczowy most Bifröst. Jest on łącznikiem pomiędzy światem bogów a światem ludzi. 12
Asowie – główna dynastia nordyckich bogów, należeli do niej także Odyn oraz Thor. 13
Królestwo Lotara – państwo środkowofrankijskie, w którego skład wchodziła część Włoch, Austrazji, Prowansja i Burgundia. 14
Ludwik II Wittelsbach, zwany także Ludwikiem Szalonym, był królem Bawarii i mecenasem Ryszarda Wagnera. Podobno gdyby nie jego wsparcie, Wagner nie stworzyłby Pierścienia Nibelunga . 15
Hayn von Czirne – śląski rycerz, między innymi jeden z bohaterów trylogii o Reynevanie Andrzeja Sapkowskiego. 16
Bolków, Cisy, Radosno, Świny – warownie o charakterze obronnym, których fundatorami byli książęta piastowscy z linii świdnicko-jaworskiej. 17
Muzeum mieści się w trzynastowiecznym zamku piastowskim. W placówce zobaczyć można czternaście unikatowych cynowych sarkofagów Piastów brzesko-legnickich, liczne rzeźby oraz malarstwo ołtarzowe pochodzące z czasów średniowiecznych. 18
Carmina burana Carla Orffa to sceniczna kantata, która opiera się na średniowiecznym zbiorze pieśni Carmina Burana . Tytułowy zbiór to trzynastowieczny manuskrypt zawierający 254 pieśni, cudem odnaleziony w 1803 roku w benedyktyńskim opactwie w Bawarii. 19
Stefan I Święty lub Wielki był pierwszym królem węgierskim z legendarnego rodu Arpadów. Zjednoczył królestwo i dokonał pełnej chrystianizacji kraju. Pierwotnie miał na imię Vajk i z rąk świętego Wojciecha przyjął imię Stefan (co po grecku znaczyło ukoronowany). Podobno umierając, podniósł do góry prawą rękę, w której trzymał koronę, i pobłogosławił naród. Właśnie ta prawa ręka, szent jobb , jest
przechowywana do dzisiaj w bazylice w Budapeszcie. Węgrzy na znak szacunku do tego wspaniałego władcy do dzisiaj organizują procesje, podczas których wystawiają królewską prawicę na widok publiczny. 20
Dokładnie kościół pw. św. Stanisława, św. Doroty i św. Wacława we Wrocławiu. Trzej patroni symbolizują Czechy, Polskę i niemieckich osadników, którzy zajmowali tę część Śląska przez wieki. W nawie bocznej znajduje się okazały grobowiec Heinricha Gottfrieda barona von Spätgen z trupią czaszką umieszczoną tuż pod popiersiem zmarłego. 21
Dolina Pięknej Pani w Egerze – największe i najpopularniejsze na Węgrzech skupisko kilkudziesięciu piwniczek z winem wydrążonych w wulkanicznym tufie wzgórz. 22
Egri Bikaver, czyli „egerska bycza krew” to legendarne wino. Kiedy w 1552 roku armia turecka licząca 80 tysięcy wojowników otoczyła Eger, komendantem miasta twierdzy został István Dobó. Miał on do dyspozycji 2100 ludzi broniących się zaciekle za murami twierdzy. Sporo obrońców stanowili kobiety i dzieci. Oblężenie trwało 40 dni. Węgrzy przez wiele dni bronili się zaciekle, lejąc wrzątek i smołę na nacierających. Wtedy wśród Turków zaczęto szeptać, że to wszystko za sprawą picia przez mieszkańców twierdzy byczej krwi. Tak naprawdę zwierzęta podczas oblężenia już dawno zostały zjedzone, brakowało wody, a mieszkańcy dopijali zapasy lokalnego wina, które im jeszcze pozostało. Wytrzymali dzięki temu i skutecznie odparli turecki atak. Choć przeżyli nieliczni, odtąd wino z tamtego terenu zwane było właśnie byczą krwią, na pamiątkę bohaterskiej obrony Egeru. 23
Panonia – starożytna rzymska prowincja rozciągająca się od Sawy po Dunaj. Stolicą było Aquincum. 24
Aquincum – starożytne rzymskie miasto, obecnie znajdujące się częściowo na terenie jednej z dzielnic Budapesztu. Była to baza wypadowa dla Rzymian do podboju barbarzyńskich terenów. W II wieku n. e. Aquincum miało własne akwedukty, łaźnie, amfiteatr,
termy, pałace i świątynie oraz liczyło około 40 tysięcy mieszkańców. A co ciekawe, dzięki odkrytym tam wodom termalnym posiadało własny system ogrzewania, zasilany wodą z gorących źródeł. 25
Tokaj aszú – bardzo słodkie białe wino węgierskie zaliczane do najlepszych na świecie odmian likierowanych. Puttony (wiadra) maksymalnie mogą osiągnąć cyfrę 6 i oznaczają, ile wiader specjalnej esencji wytworzonej ze sfermentowanego soku z najbardziej odwodnionych, ale nie do końca wysuszonych, wyselekcjonowanych odmian winogron dodaje się do beczek z moszczem. 26
Baal – demon i władca 66 legionów piekielnych duchów. W mitologii także władca deszczu, burzy i świata. Zwykle przedstawiany jako byk o niespożytej energii (także seksualnej), stąd na rycinach można go spotkać w trakcie aktu zapładniania jałówek. Kult Baala dotarł do Syrii, Egiptu, a także Rzymu. 27
Lewiatan – mityczne stworzenie występujące w wielu kulturach, między innymi w judaizmie. Przedstawiany zwykle na rycinach jako wąż połykający własny ogon. W chrześcijaństwie był często także wyobrażeniem szatana lub po prostu złego demona. 28
Sylwester II był tym samym papieżem, który wysłał świętemu Stefanowi na Węgry złotą koronę oraz list, w którym uznawał władcę Madziarów za króla. Korona – największy symbol Węgier – podobno pierwotnie była przeznaczona dla Bolesława Chrobrego. Po tajemniczym proroczym śnie papież rozmyślił się i wysłał ją Stefanowi. A mogliśmy ją mieć… 29
Cytat pochodzi z 3 apokryfu Ewangelii według św. Tomasza. Faktycznie były to słowa przypisywane Jezusowi, który miał opowiadać o Królestwie Niebieskim. 30
Słowa Jezusa opisujące jego samego pochodzące z 77 apokryfu odnalezionej w 1945 roku w Nag Hammadi Ewangelii według św. Tomasza, nazywanej także piątą Ewangelią. Sam tekst powstał najprawdopodobniej między I a II wiekiem i przypisuje się go apostołowi Tomaszowi wspominanemu w Ewangelii św. Jana. Istnieje
hipoteza, według której apokryf ten powstał na podstawie Źródła Q – tajemniczego, choć przez naukowców rekonstruowanego, zbioru cytatów Jezusa Chrystusa (tzw. logiów) powstałych w około 50 roku nawet przed spisaniem Ewangelii Nowego Testamentu. Według teorii gnostyckich święty Tomasz (imię oznaczające bliźniaka) był faktycznym bratem bliźniakiem Jezusa, któremu Chrystus objawił swą mądrość i najwyższą prawdę boską spisaną następnie właśnie w formie ewangelii zawierającej cytaty. 31
Słowa przypisywane Senece: „To dusza czyni ludzi bogatymi”. 32
Dosłownie „Kostka została rzucona”, czyli gra się rozpoczęła. To słowa Juliusza Cezara, który wbrew decyzji senatu rozpoczął wojnę domową przeciwko Pompejuszowi, przekraczając rzekę Rubikon. 33
Źródło www. dolny-slask. org. pl
34
Niemiecka nazwa Wrocławia.
35
W sierpniu 1944 roku władze miasta ogłosiły Breslau twierdzą (niem. festung ). 36
Źródło: archiwum prywatne.
37
Źródło wikipedia. org
38
Źródło: archiwum prywatne.
39
Chodzi o cykl Gwiazda Wenus, gwiazda Lucyfer , który stał się powodem oskarżenia Jabłońskiego o antykościelność czy zamiłowanie do wątków demonicznych i satanistycznych. W rzeczywistości w czterech księgach autor opowiedział z pasją, rozmachem i niezwykłą wyobraźnią losy Witelona – prawdziwego naukowca pochodzącego z Wrocławia, a żyjącego w średniowieczu. Ze swadą i genialną wiedzą historyczną przedstawił losy bohatera na tle wielkich wydarzeń historycznych w Polsce i na świecie. Aż żal, że
w ten sposób nie są napisane wszystkie podręczniki do historii. Wtedy każdy z nas chciałby się z radością uczyć o dziejach swego kraju i życiu prywatnym takich ówczesnych celebrytów jak Henryk IV Probus czy Władysław Łokietek. 40
Pravčicka brama to największa naturalna brama skalna w Europie. Ma rozpiętość 26,5 metra. Można stamtąd podziwiać niesamowitą panoramę okolic. Przy bramie znajduje się niezwykle malowniczy letni pałacyk Sokoli hnizdo. Niestety cały kompleks skalny jest w godzinach popołudniowych zamykany kratą, broniącą dostępu do tego wyjątkowego zabytku przyrodniczego.