Miała 12 lat, gdy zaczął ją molestować i gwałcić...
KSIĄDZ UKRADŁ MI DUSZĘ INDEKS 356441
! Str. 8
ISSN 1509-460X
http://www.faktyimity.pl
Nr 17 (529) 29 KWIETNIA 2010 r. Cena 3,90 zł (w tym 7% VAT)
We wrześniu Benedykt XVI odwiedzi Wielką Brytanię. Coraz więcej angielskich intelektualistów – z Richardem Dawkinsem („Bóg urojony”) na czele – żąda od gabinetu JKM, by papież został na Wyspach aresztowany. Jako szef przestępczej, pedofilskiej organizacji. Czy to prawnie możliwe? Okazuje się, że tak. Poza tym papa ma jeszcze inne kłopoty. Watykan może stracić 25 miliardów dolarów!
Fot. PAP/EPA/Will Burgess-Pool
! Str. 13, 20
! Str. 2, 3
-16
! Str. 14 ISSN 1509-460X
! Str. 11
2
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
KSIĄDZ NAWRÓCONY
KOMENTARZ NACZELNEGO
FAKTY Najnowszy sondaż przeprowadzony tuż po żałobie narodowej wskazuje, że Komorowski dostałby w wyborach prezydenckich 55 proc. głosów, zaś Kaczyński – jeżeli wystartuje – 32 procent. Na fali współczucia Jarek uzyskałby dużo lepszy wynik niż zmarły brat. Ale to minie. Jeszcze szybciej niż żałoba. Rynek krakowski. Pogrążeni w żalu, żałobie i nabożnym skupieniu, pełni miłości Prawdziwi Polacy przestali przekazywać sobie znak pokoju, gdy zobaczyli, że telebimy transmitujące mszę ze środka bazyliki Mariackiej wyświetlają logo stacji ITI. „Precz z TVN!” – rozległ się okrzyk, który tłum podjął i skandował przez dwie minuty. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy przerażeni organizatorzy ekrany wyłączyli. „Kawalerka na trasie konduktu pogrzebowego. 10 minut pieszo od Rynku. Dwie wersalki. Pełne wyposażenie, lodówka zaopatrzona. Wynajmę ekipie telewizyjnej lub dziennikarzom. Cena 5 tysięcy złotych za dobę. Do negocjacji” – podobne ogłoszenia – i to liczne – można było znaleźć na krakowskich stronach ogłoszeniowych. Pecunia non olet. Samolot Tu-154 nie był ubezpieczony. Pasażerowie też nie. Wprawdzie jako maszyna wojskowa nie musiał być, ale że wiózł na pokładzie niemal samych cywilów, to powinien. Teraz należy się spodziewać kilkudziesięciu pozwów rodzin ofiar domagających się gigantycznych odszkodowań. Niestety – dla budżetu państwa, stety – dla poszkodowanych. Wynik tych procesów jest przesądzony. ZUS ustami swojego rzecznika oświadczył, że ułatwi wypłatę świadczeń socjalnych rodzinom ofiar katastrofy pod Smoleńskiem. Z czysto logicznej analizy tego komunikatu wynika, że innym ludziom ZUS utrudniał. Marcin Wolski – były pierwszy sekretarz PZPR w Polskim Radiu i pieszczoch PRL-u, a obecnie prawicowy fundamentalista – napisał dla „Gazety Polskiej” wiersz o Lechu Kaczyńskim. Zwraca się w nim do jego przeciwników: „Na kolana, łajdaki, sypać popiół na głowę! / Dziś możecie go uczcić tylko wstydu minutą!”. 40 lat temu Wolski pisał wiersze wychwalające ZSRR i pognębiające wstrętnych imperialistów z USA. Bo to nie jest TFUrca polski, tylko Wolski. „I wtem wielki ptak metalowy upadnie, a na nim znajdować się będą osoby ważne kraju niezwyciężonego (...), a na kraj ogarnięty chaosem i żałobą wrogi najeźdźca ze wschodu uderzy” – ten cytat z Nostradamusa już wykorzystywany jest „na dowód” przez jego wiernych zwolenników. Tylko patrzeć jak Putin stanie ante portas. Czyli nie bez spodni u bram. Jacek Kurski biadolił w Radiu Zet, że polski konflikt polityczny przekroczył już wszelkie granice smaku, stał się chamski i zmierza w kierunku zezwierzęcenia. Tak oto bulterier – ojciec „dziadka z Wehrmachtu” obraził wszystkie porządne zwierzaki. Kto najlepiej dba o zabytki? To pytanie zadali sobie katowiccy radni i zaraz odpowiedzieli: Jasne, że księża katoliccy! No i ofiarowano im z budżetu miasta wszystkie (!) pieniądze przeznaczone na renowację. W sumie – 850 tys. złotych. „W całej Europie był wyśmiewany. Nawet żadna świnia nie chciała mieć z nim do czynienia”. Publiczność w studiu zanosi się śmiechem i bije brawo – oto fragment programu rozrywkowego niemieckiej telewizji ZDF, wyemitowanego po śmierci prezydenta Kaczyńskiego. Niemcy słyną z ciężkiego dowcipu, ale tym razem osiągnęli już prawdziwe szczyty. Chamstwa. „Der Spiegel” cytuje słowa Pawła Poncyljusza, że Jarosław Kaczyński to człowiek ze stali, i przypomina, że już jeden jegomość w historii też tak się nazywał i nawet od tej stali wziął przydomek... Kilka dni temu minęła piąta rocznica wyboru Josepha Ratzingera na papieża. Pontyfikat zostanie zapamiętany przez potomnych jako jedno wielkie pasmo skandali pedofilskich. No i jeszcze dlatego, że Kościół dostał 28 nowych świętych. Na razie, bo Popiełuszko już niecierpliwi się w poczekalni... Benedykt spędził na Malcie tylko 26 godzin, ale pielgrzymka go utrudziła, bo wiek (83 lata) robi swoje. Podczas mszy na świeżym powietrzu papież usnął i głowa oklapła mu na pierś. Na szczęście mistrz ceremonii bp Guido Marini dziabnął go lekko pod żebro, nie pozwalając zachrapać. Jak tak dalej pójdzie, to B16 prześpi upadek własnego Kościoła. Skandal. Ktoś na domu, w którym urodził się papież (w bawarskim Marktl), wymalował graffiti. OBELŻYWE! Było w nim coś o opiekunie pedofilów, ale policja nie chce ujawnić szczegółów. Napis został natychmiast zamalowany, a ochroniarze dzień i noc pilnują, żeby nie doszło do recydywy. Czy upilnują? UWAGA! Do sądu w Wejherowie wpłynął akt oskarżenia przeciwko księdzu kanonikowi Mirosławowi B., który na swojej plebanii molestował piętnastolatkę. Przedtem poił ją alkoholem. To kolejny pedofil przez nas wykryty i oddany w ręce wymiaru sprawiedliwości. O sprawie, w której pojawiły się nowe, szokujące wątki, szerzej za tydzień.
Gry wojenne ałoba formalnie zamroziła na chwilę spory i waśnie polityczne. Piszę formalnie, gdyż pobożni prawicowi działacze poza kamerami rozpoczęli przygotowania do wyborów. Opanowała się za to bezbożna lewica, która straciła swojego kandydata na prezydenta oraz dwie czołowe działaczki. Prawicowcy pytani przez polskie media odpowiadali oczywiście, że Smoleńsk „zmroził scenę polityczną”. Byli znacznie bardziej rozmowni, gdy o możliwe scenariusze pytali ich przedstawiciele mediów zagranicznych – stamtąd właśnie zaczerpnąłem sporo informacji. Jakie wobec tego scenariusze nowej partyjnej układanki i samej kampanii wyborczej są możliwe? Wiele wskazuje na powrót zjawiska, które filozof religii profesor Zbigniew Mikołejko nazywa kultem ofiary. To ona jednoczy i spaja polski naród. Słusznie zauważa tygodnik „Der Spiegel”, że polska prawica w 2005 roku wykorzystała katoojczyźniane pobudzenie po śmierci Jana Pawła II. Skutek? PiS wygrał wybory, a Lech K. został prezydentem. Wtedy to wbijano Polakom do głów, że naród stracił duchowego przewodnika. I że w związku z tym trzeba się zjednoczyć nad jego trumną. Skądinąd wiadomo, że zjednoczenie nad trumną najlepiej wychodzi wiernym klakierom episkopatu i słuchaczom Rydzyka, którzy w procesjach ruszyli do urn. Nic zatem dziwnego, że ich kandydaci wygrali. Dzisiaj ów patos powrócił, bo tym razem Polacy stracili ponoć ojca narodu... PiS zresztą nie ma wyjścia i musi ostro zaatakować opozycję, a także tradycyjnie grać dla swoich wyborców na nutę katyńską, antyrosyjską, antyunijną, lustracyjną itp. Dlaczego? Ponieważ w przeciwnym wypadku upodobni się do PO i zginie jako słabsze pacholę lub zostanie wchłonięty. Jak to się skończy? Zanim nastąpiła katastrofa samolotu, obstawiałem katastrofę polityczną, to znaczy że Lech Kaczyński nie wystartuje, a kandydatem PiS będzie Zbigniew Ziobro, który może wygrać z Komorowskim. Gwóźdź bowiem, nawet jeśli wygląda na aparat komórkowy, zawsze będzie miał duże szanse w walce z ciepłą kluchą. Lech już rzeczywiście nie wystartuje, ale w obecnej sytuacji pewniakiem jest Jarosław Kaczyński. Jaro to człowiek z żelaza, urodzony fighter. Dźwignie się więc jak feniks z popiołów i poprowadzi watahy. Wobec oczywistej alternatywy: walka do końca albo ciepłe bambosze i kot, z pewnością wybierze to pierwsze. Pytanie tylko, czy wygra, czy polegnie? W atmosferze „osierocenia prawdziwych Polaków” i podsycanym przekonaniu, że państwu polskiemu grozi upadek, ma on – zdaniem publicystów rosyjskich i niemieckich – sporą szansę na zwycięstwo. Jego kandydatura przekreśla bowiem debatę programową, z reguły kłopotliwą dla kandydatów prawicy. Poza tym każda krytyka polityki śp. Lecha Wielkiego Królom Równego będzie traktowana jako bezczeszczenie narodowego symbolu. Trudno będzie także atakować samego prezesa PiS, który w tragicznym wypadu stracił brata, bratową i kilku współpracowników. Najbliższe dni i tygodnie upłyną pod znakiem sakralizacji zmarłego prezydenta i wywoływania strachu o los osieroconej ojczyzny. Na blogach działaczy i sympatyków PiS już można wyczytać, że każdy, kto o Lechu K. nawet myśli krytycznie, jest zdrajcą macierzy. A zdrajcom nie powierza się urzędów w państwie. Towarzyszy temu proces odbierania przeciwnikom tragicznie przerwanej prezydentury prawa do wygłaszania własnych opinii (Palikot, który ongiś nazwał Symbol „chamem”, zapadł się pod ziemię
Ż
i prędko spod niej nie wylezie). Podobne zjawisko obserwowaliśmy wiosną 2005 roku po śmierci Jana Pawła II. Teraz ta psychologiczno-socjologiczna operacja jest znacznie groźniejsza, gdyż wybory odbędą się nie pół roku, ale już 2 miesiące po zakończeniu żałoby. Namaszczeniu Jarosława sprzyja niewątpliwie złożenie szczątków jego brata na Wawelu. Przychylne PiS-owi media długo też będą wspominać tłumy, które żegnały Lecha w jego warszawskiej rezydencji. Gorzej już było z Krakowem, gdzie zamiast zapowiadanych 1,5 miliona żałobników w pogrzebie wzięło udział zaledwie 150 tysięcy. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że Jarosławowi i liderom PiS w trakcie organizacji pogrzebu udało się wejść w sojusz z Kościołem łagiewnickim. Dziwisz, wspierając PiS, może chcieć wywrzeć presję na władzach Platformy, aby te m.in. uwaliły in vitro, czym on bardzo zasłużyłby się w Episkopacie. Osobiście jest też zainteresowany, by jego poseł Gowin wraz ze swoimi stronnikami został dopuszczony do większej władzy w PO i państwie. Na to nie chce się zgodzić większość członków kierownictwa Platformy. Trudno to sobie wyobrazić, ale w PiS istnieje coś takiego jak frakcja liberalna, która widziałaby jako kandydata Zytę Gilowską lub Joannę Kluzik-Rostkowską, jedyną obok Poncyljusza osobę, którą jeszcze w tej partii trawię. Obie wykształcone, ze sporym doświadczeniem politycznym, o poglądach odpowiadających także wyborcom PO – mogłyby sprowadzić dyskusję na sprawy polityki gospodarczej i społecznej, w których Komorowski nie czuje się mocny. Jego z kolei może wzmocnić brylowanie przed kamerami w charakterze głowy państwa. Liberałowie z PiS rozważają także zgłoszenie kandydatury prof. Michała Kleibera. Ten prezes Polskiej Akademii Nauk cieszył się pełnym zaufaniem L.K. i jego małżonki. Zmarły prezydent wykorzystywał go do misji specjalnych. Ja jednak na 99,9 proc. obstawiam Jarosława. Natomiast do SLD w konkury ruszył Andrzej Olechowski, kolega Kwaśniewskiego i jeden z założycieli PO. Ten może trochę namieszać, gdyż poglądy ma zbieżne z Komorowskim, a jest bardziej wygadany. Liderzy Sojuszu, stawiając na człowieka z zewnątrz, ryzykowaliby wiele, ale i wiele mogliby zyskać. Dobry wynik Olechowskiego umocni Sojusz i może stać się początkiem szerokiej koalicji socjaldemokratyczno-liberalnej. Mimo porażki LiD-u wydaje się to teraz najlepsze rozwiązanie dla lewicy parlamentarnej, skoro SLD nie kwapi się do zjednoczenia z RACJĄ, Zielonymi, PPP i PPS. Olechowski ma wygląd prezydenta, ale podobnie jak Kalisz czy Kwaśniewski nie ma żadnych poglądów – poza ambiwalentnymi. Sojusz w końcu odrzucił te oświadczyny, a z tego, co się dowiaduję z Rozbrat, w tej chwili największe szanse ma Marek Siwiec, człek godny, rozumny i żywo naśladujący papieża Polaka. O kandydaturze Joasi Senyszyn możemy, niestety, tylko pomarzyć. Ludowcom z PSL na wiosnę stanęły lemiesze i są gotowi na cykliczną zmianę partnera. Na tydzień przed Smoleńskiem poseł Piechociński, przyboczny Pawlaka, udzielił wywiadu „Gazecie Polskiej” i przedstawił liderom PiS ofertę przyszłej koalicji rządowej. Wydaje się jednak, że ślub Jarka K. z Waldkiem P. nie jest w stanie zagrozić Platformie. A my miejmy nadzieję, że wybuch żałobnego patriotyzmu jak najszybciej i bezpowrotnie minie. W normalnych krajach i społeczeństwach patriotyzm wyraża się bowiem w solidnej pracy, uczciwości, przestrzeganiu prawa i patrzeniu w przyszłość. JONASZ
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r. W katastrofie pod Smoleńskiem straciło życie dziewięciu generałów Wojska Polskiego. Znaleźli się wśród nich dokładnie wszyscy najważniejsi ludzie decydujący o gotowości bojowej naszej armii oraz bezpieczeństwie Rzeczypospolitej: szef Sztabu Generalnego WP generał Franciszek Gągor (59 l.), Dowódca Operacyjny Sił Zbrojnych gen. broni Bronisław Kwiatkowski (60 l.), dowódca Sił Powietrznych gen. broni Andrzej Błasik (47 l.), dowódca Wojsk Lądowych gen. dywizji Tadeusz Buk (49 l.), dowódca Wojsk Specjalnych gen. dyw. Włodzimierz Potasiński (54 l.) oraz dowódca Marynarki
wcześniej premierowi Donaldowi Tuskowi (z oficjalną wizytą państwową) nie towarzyszył żaden. Do tych kwestii z pewnością wkrótce wrócimy, natomiast teraz skupmy uwagę na polityce kadrowej MON, bowiem nieubłagana kolej rzeczy wymaga, żeby jak najszybciej mianować kompetentnych następców tragicznie zmarłych generałów. Przed przystąpieniem do sedna sprawy wyjaśnijmy: ! Według aktualnego stanu prawnego każdego żołnierza zawodowego automatycznie zwalnia się z zawodowej służby wojskowej po osiągnięciu 60 roku życia; ! W naszej armii istnieją cztery stopnie generalskie w wojskach lądowych i lotnictwie, a najłatwiej je rozróżnić po liczbie gwiazdek na naramiennikach. Licząc od szczebla
GORĄCY TEMAT ustawie o służbie wojskowej żołnierzy zawodowych, polegającą na tym, że „żołnierzom wyznaczanym na stanowiska służbowe zaszeregowane do stopni generałów (admirałów) w organizacji międzynarodowej albo międzynarodowej strukturze wojskowej” minister może („w szczególnie uzasadnionych przypadkach”) zezwolić na pozostanie w armii do 65 roku życia. Rozmawiamy z generałem brygady reprezentującym jeden z rodzajów Sił Zbrojnych: – Ta poprawka dotycząca wieku, wprowadzona do ustawy z inicjatywy MON, dobitnie ilustruje, na czym polega tzw. cywilna kontrola nad armią. Niezależnie od obecnej opcji politycznej rządzącej w naszym kraju, bo wszyscy mają niemal identyczne ciągoty...
wcześniej niż w wieku 57 lat, trzech w wieku 54 lat, dwóch – 51, a pierwszej – 49 lat. Inne rozłożenie obciąża niepotrzebnie budżet państwa, ale oprócz banalnego w gruncie rzeczy wymiaru finansowego powoduje też straty natury psychologicznej wśród kadry utwierdzającej się w przekonaniu, że o błyskawicznych awansach decydują względy towarzysko-polityczne. – Jakieś przykłady? – Najbardziej wymowne są te ze świecznika, ale ponieważ zainteresowani (nawiasem mówiąc, zawsze niesłychanie ich ceniłem jako bardzo wartościowych ludzi oraz świetnych kumpli i proszę to wyraźnie wyeksponować w tekście) już nie żyją, więc zamiast jakiegokolwiek komentarza dotyczącego ich kwalifikacji podam suche daty. Gągor:
Posypując solą ból... Wojennej RP wiceadmirał Andrzej Karweta (52 l.). Wśród ofiar był jeszcze dowódca Garnizonu Warszawa gen. bryg. Kazimierz Gilarski (55 l.), ale jego reprezentacyjno-ceremonialna funkcja (podobnie zresztą jak biskupa polowego gen. dyw. biskupa Tadeusza Płoskiego oraz prawosławnego ordynariusza WP gen. bryg. Mirosława Chodakowskiego) miała zdecydowanie mniejszy wpływ na poziom obronności naszego kraju niż w przypadku osób wcześniej wymienionych. Gdyby Polska znajdowała się w stanie wojny lub bezpośredniego nią zagrożenia, podobnego scenariusza nie mógłby sobie wymarzyć najbardziej pomysłowy nieprzyjaciel i choć natychmiast po wypadku Ministerstwo Obrony Narodowej oznajmiło, że „ciągłość dowodzenia Siłami Zbrojnymi RP jest zachowana”, to nawet laik rozumie różnicę pomiędzy „ciągłością” (polegającą na automatycznym objęciu funkcji przez zastępców) a skutecznością. Nie będziemy wszakże zastanawiać się dzisiaj, kto naraził na szwank bezpieczeństwo narodowe w ten sposób, że: ! po najtragiczniejszej przed Smoleńskiem katastrofie samolotu CASA w Mirosławcu (23 stycznia 2008 roku zginęła tam elita Sił Powietrznych, rozwożona do macierzystych garnizonów po odbytej w Warszawie konferencji nt. „Bezpieczeństwa Lotów Lotnictwa Sił Zbrojnych RP”) nie nadał rangi twardego przepisu nieformalnemu zaleceniu, żeby dowódcy jednostek bojowych, a tym bardziej rodzajów wojsk, nie podróżowali razem na pokładzie jednego samolotu; ! wyraził zgodę, żeby do Katynia na uroczystość organizowaną przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa wybrali się u boku prezydenta wszyscy dowódcy, a odwiedzającemu miejsce kaźni trzy dni
najwyższego, są to: generał (cztery gwiazdki), gen. broni, gen. dywizji, gen. brygady (odpowiednio trzy, dwie i jedna gwiazdka), zaś równorzędnymi stopniami w Marynarce Wojennej są: admirał, admirał floty, wiceadmirał i kontradmirał; ! W czasie pokoju generałów mianuje i dalej awansuje prezydent na wniosek ministra obrony narodowej; ! Kadencja szefa Sztabu Generalnego oraz dowódców rodzajów wojsk trwa trzy lata z możliwością powołania na kolejną. Kandydatów wyznacza minister, a powołuje prezydent (w przypadku szefa SG wymagana jest kontrasygnata premiera), po zasięgnięciu opinii Biura Bezpieczeństwa Narodowego; ! Poszczególnym generałom kadencje kończyły się w takich oto terminach: Gągorowi – w lutym 2012 r., ale przy uwzględnieniu kryterium wieku musiałby definitywnie odejść do cywila we wrześniu 2011 r.; Błasikowi i Kwiatkowskiemu – w kwietniu 2010 r. (ten drugi w maju kończył 60 lat), a Potasińskiemu i Karwecie – odpowiednio w sierpniu oraz listopadzie br. Tylko Buk miał pewną robotę do września 2012 r. Innymi słowy: gdyby nie było Smoleńska, to przed niemal pewną porażką w jesiennych wyborach prezydenckich Lech Kaczyński zdążyłby jedynie zadecydować o pozostawieniu na stanowiskach generałów Błasika z Sił Powietrznych i Potasińskiego z Wojsk Specjalnych; ! W lutym 2010 r. do Sejmu wpłynął poselski projekt ustawy (autorstwa grupy parlamentarzystów PO) „o świadczeniach odszkodowawczych przysługujących w razie wypadków i chorób pozostających w związku ze służbą wojskową”, która w art. 8 wprowadza kuchennymi drzwiami niesłychanie istotną zmianę w fundamentalnej
Od lewej: gen Gągor, gen. broni Kwiatkowski i wiceadm. Karweta
– O co w niej chodzi? – Podniesienie górnej granicy wieku przygotowano pod wąską grupkę generałów będących bardziej politykami niż prawdziwymi dowódcami: śp. Gągora, który łudził się nadzieją na objęcie stanowiska szefa Komitetu Wojskowego NATO, a po powrocie chciałby jeszcze trochę pokosztować władzy; Mieczysława Cieniucha – również 59-letniego – sprawującego dotychczas funkcję radcy ministra Klicha i wybierającego się teraz do Kwatery Głównej NATO w Norfolk, oraz kilku im podobnych. – A opowiadano nam o konieczności odmłodzenia armii... – Kwestia jest bardziej złożona. Gdy polityk mówi o odmłodzeniu, to ma na myśli ustawienie sobie kadr, które będą mu jadły z ręki. Żeby trzymać krótko za pysk i upajać się wdzięcznym wzrokiem nominowanego. Najwyżsi dowódcy nie mogą być młodzieniaszkami, bo przecież nie zdążą przejść przez wszystkie szczeble dowodzenia, wypracować autorytetu oraz nabyć doświadczeń, jakich nie da im żadna szkoła. Skoro generał służy do 60 roku życia, to nawet w interesie podatnika leży to, żeby czterech gwiazdek nie dostał
do stopnia generała broni nadanego mu w 2006 r. (miał wówczas 55 lat i praktycznie żadnych doświadczeń w bezpośrednim kierowaniu dużą strukturą bojową) dotarł o czasie, ale gdy zaledwie dwa miesiące później dostał cztery gwiazdki, choć niczego nie zdążył dokonać, to chyba jest coś nie tak, prawda? A poszło wyłącznie o politykę, żeby sztucznie podnieść mu rangę, bo już wtedy ubiegał się o stanowisko w NATO. Błasik: miał niespełna 42 lata, gdy otrzymał pierwszą generalską gwiazdkę. Przez kilka miesięcy pełnił później biurową funkcję komendanta Wyższej Szkoły Oficerskiej w Dęblinie, a już w kwietniu 2007 roku został generałem dywizji i dowódcą Sił Powietrznych, by dokładnie po czterech miesiącach awansować o jeszcze jeden szczebel na generała trzygwiazdkowego. To był fantastyczny człowiek i doskonały pilot. Posiadał ogromną wiedzę teoretyczną, jednak całe jego doświadczenie polegało na dwóch latach dowodzenia zaledwie brygadą. No, ale skoro spodobał się Szczygle... – Chce pan powiedzieć, że najwyższe stanowiska w armii zajmowali ludzie z układów?
3
– Nie opadły jeszcze żałobne emocje, więc zabrzmi to jak herezja, ale powtórzę niemal powszechną opinię: żaden z obecnych na pokładzie prezydenckiego samolotu generałów nie był mianowany wyłącznie za swój żołnierski dorobek, przebieg służby i zdolności przywódcze, z wyjątkiem Bronka Kwiatkowskiego, którego wiedza, doświadczenie oraz predyspozycje psychofizyczne były adekwatne do stopnia oraz piastowanego stanowiska. Czy będzie to jakąś nauczką na przyszłość? Obawiam się, że nie... – Czeka was, a w pewnym sensie także nas – cywilów – wybór nowych szefów rodzajów wojsk. Jak dotychczas wyglądała taka procedura? – To był zawsze pokaz piękności. Ministrowie, bez wyjątku: Sikorski, Szczygło, a obecnie Klich, robili casting i wybierali kandydata, który im się spodobał, choć wcale nie musiał być najbardziej kompetentny. Okazuje się, że w Polsce nie ma systemu szkolenia i awansów wyłaniającego 2–3 ludzi najlepiej przygotowanych do pełnienia określonych funkcji w wojsku, więc trzeba wyciągać ich niejako z kapelusza. I później obserwować haniebną szarpaczkę, jak minister chce mianować Kowalskiego, a ludzie prezydenta podpowiadają szefowi, że ten jest be. Podobnie zresztą jest z nominacjami na pierwszy stopień generalski. Znam wielu wybitnych pułkowników, którym jedna kilkuminutowa nieudana rozmowa kwalifikacyjna z ministrem zablokowała karierę na długie lata. Bo mu się nie spodobał! Jest jakiś błąd w edukacji i kształtowaniu poczucia honoru u oficerów, co sprawia, że nie mają odwagi powiedzieć: „Nie, jeszcze brakuje mi pewnych atrybutów władzy”. Przyjmują awanse bez zastanowienia i zaczynają wierzyć, że się na swojej robocie znają, choć jest to tylko złudzenie. – Są przecież po kursach w renomowanych zagranicznych szkołach wojskowych... – Na które wysyłamy częstokroć oficerów z drugiego szeregu, bo ci najlepsi byli potrzebni tu, na miejscu. W sztabie NATO wielokrotnie mówiono nam: „Panowie, zacznijcie wreszcie przysyłać ludzi kompetentnych, a nie tylko tych gadających po angielsku”. – Efekt? – Problemów do rozwiązania jest mnóstwo, jednak błędem wymagającym najpilniejszego naprawienia jest to, że w wojsku nie dokonano wyraźnego oddzielenia stanowisk politycznych, na których obsadę wpływa umiejętność przypodobania się władzy i ministerialnej biurokracji, od merytorycznych, decydujących o sprawności bojowej. A przecież miernota na stanowisku tworzy system wartości i poziom odniesienia. Zaczyna przyciągać inne miernoty do siebie, a stado miernot jest już naprawdę groźne dla bezpieczeństwa państwa... ANNA TARCZYŃSKA
4
POLKA POTRAFI
Mama, tata i nas dwanaścioro Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe... Dla wszystkich zmęczonych słuchaniem o śmierci i żałobie teraz będzie o miłości i płodzeniu, czyli o życiu. W krajach bogatszych i szczęśliwszych niż RParafialna wspiera się rozród obywateli. Jeśli ktoś lubi się mnożyć, może na tym poprzestać. Dla przykładu, ot, takie sobie małżeństwo z Wielkiej Brytanii, jedno z wielu, o którym napomknięto w polskich mediach: 35-letni pan Davey i jego 29-letnia małżonka dochowali się 7 pociech, po czym zgodnie zrezygnowali z pracy. Mają piękny dom, dwa samochody, drogie sprzęty fotograficzno-dzwoniąco-grające, stać ich na wakacje. Nic dziwnego. Państwo – w podzięce za liczebne wspomożenie ojczyzny – wypłaca im 42 tys. funtów rocznie (w przeliczeniu na złotówki – ok. 180 tys. zł). Zapewne w myśl zasady: jak dzieci dorosną, pójdą do pracy i zarobią na emerytury obecnych sponsorów. I swoich rodziców też. Ale czy dzieci Daveyów pomyślą kiedykolwiek, że trzeba pracować, żeby utrzymać siebie i rodzinę?
Młoda pani Davey planuje urodzenie jeszcze 6 dzieci (jest już w ciąży z 8), a jej wymagania wobec pracujących rodaków rosną. Uważa, że zasiłek powinien być większy; planuje przeprowadzkę do nowego domu. „Większość rodziców w szkołach naszych dzieci żyje z zasiłków” – dodaje. W polskich warunkach, produkując rozkrzyczaną gromadkę, możemy liczyć tylko na siebie, bo na pewno nie na hojne państwowe zapomogi. Skąd więc w polskim Kościele pomysł na wzorzec rodziny wielodzietnej? W instytucji, która też nie kwapi się do pomagania?
ielka żałoba narodowa, przez dużą część społeczeństwa przeżywana bardzo osobiście i mocno, po trzech dniach zamieniła się w wielką żenadę. W farsie pt. afera wawelska wzięło udział dwóch aktorów: tak zwana „rodzina pary prezydenckiej”, czyli de facto Jarosław Kaczyński z PiS-em, oraz kardynał Stanisław Dziwisz. Tłem błyskawicznej zamiany żałoby w żenadę było fałszywe, ale niezakwestionowane przez nikogo założenie, że pogrzeb pary prezydenckiej jest prywatną sprawą jej rodziny. Owszem, mógłby nią być, gdyby rodzina ogłosiła, że rezygnuje z pogrzebu państwowego i wybrała opcję uroczystości prywatnej. Tak się jednak nie stało – wybrano pompatyczną uroczystość oficjalną. Zatem jej forma i miejsce pochówku nie były niczyją „prywatną sprawą”. Zresztą gdyby nawet tę kwestię sprowadzono do formy prywatnej, to miejsce, które wybrano na pochówek, nie jest jakąś tam parcelą cmentarną, lecz uchodzi za najwyższy panteon narodowy. Faktem jest, że zarządza nim arcybiskup krakowski. Tyle że zarządzanie może przybierać różne formy – może być po prostu złe i nieprofesjonalne, skandaliczne i nieliczące się z kimkolwiek. I takie właśnie okazało się tym razem. Obydwaj sprawcy skandalu mieli interes w tym, aby – nie licząc się z nikim i niczym – w miejscu niebędącym nekropolią prezydentów RP pochować osobę kontrowersyjną. Obaj wiedzą, że zrobili coś haniebnego, bo przez kilka kolejnych dni wydawali oświadczenia, w których wzajemnie spychali na siebie odpowiedzialność za zainicjowanie pomysłu. Jarosław skorzystał z żałobnego zamieszania, aby swoje geny w osobie brata wynieść do panteonu, czyli
W
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
Z NOTATNIKA HERETYKA Na polski rynek wydawniczy trafiło edukacyjne dzieło pt. „Mama, tata i nas czworo” – opowieść o szczęśliwym dzieciństwie w rodzinie, która kieruje się wartościami katolickimi. Rodzina katolicka i tylko czworo drobiazgu w domu? Po cóż się rozdrabniać! Trzeba brać przykład z familii świętszej i szczęśliwszej. Oto na łamach „Gościa Niedzielnego” (14/2010) w artykule „Szczęśliwa czternastka” płodnością pochwaliło się małżeństwo z Krakowa należące do Neokatechumenatu – ruchu wewnątrz Krk, pobłogosławionego przez samego JPII. Celem ruchu jest powrót do źródeł chrześcijaństwa, wraz z jego najbardziej rygorystycznymi zasadami, z którymi – nie ukrywajmy – dzisiejszy tzw. katolik już niewiele ma wspólnego. Głowa rodziny nie od razu marzyła o licznym potomstwie i klepaniu biedy. „Dopiero katechezy pomogły mi podjąć decyzję” – wyznaje. Wzmożoną produkcję dzieci bożych małżonkowie zaczęli w wynajętym mieszkanku. „Gdy urodziła się Magda, nasze ósme dziecko, nie mieliśmy nawet gdzie wstawić kolejnego łóżeczka” – opowiadają. Jakiś dobry człowiek, widząc liczny przychówek, ulitował się i pozwolił im zamieszkać w swoim, większym domu. Nie mają żadnego zabezpieczenia finansowego. Za to codziennie przekonują się, że „każde dziecko rodzi się z bochenkiem chleba pod pachą”... „Nasze życie jest eksperymentem: jeśli Pan Bóg jest, to nas nie zostawi” – twierdzą. Oby się nie przeliczyli. W końcu na urzędników Pana B. liczyć nie mogą. JUSTYNA CIEŚLAK
niemal ubóstwić, a z wawelskiego wzgórza uczynić świetną odskocznię do dalszej działalności politycznej. Pochówek przy Piłsudskim schlebia jego megalomanii i wyobrażeniom o własnej roli historycznej. Dziwisz mógł dzięki zgodzie na wawelski pochówek przyjąć rolę gospodarza uroczystości, utrzeć nosa reszcie episkopatu i kościelnej „warszawce”. Dzięki temu potwierdził kolegom, że zasługuje na swoje miejsce z powodu własnych talentów, a nie tylko dzięki byciu „papieskim nocnikowym” albo „kardynałem wdową”, jak pogardliwie się go określa, i to także w kościelnym światku. Nie bez znaczenia jest także zapewne ożywienie świeżymi i znanymi zwłokami nieco już przykurzonego interesu cmentarno-wystawienniczego pod katedrą wawelską, za wstęp do którego pobiera się kilkanaście złotych opłaty. O tym, że afera wawelska jest ambicjonalną grą Dziwisza, świadczą oburzone głosy biskupów Pieronka i Gocłowskiego. Wspomnieli oni, że o taką sprawę jak miejsce pochówku prezydenta należało zapytać naród. Jeśli biskupi nagle powołują się na demokrację, to znaczy, że sukces Dziwisza musiał ich bardzo zaboleć. Społeczeństwu napluto w twarz, a na dodatek próbowano zakneblować usta gadaniną o żałobie narodowej, wmawiając, że nie wypada w takie dni protestować. A pluć w twarz wypada? Oto kolejny dowód na to, że sytuacje nadzwyczajne, na przykład wymuszona jedność narodowa w czasie żałoby, służą tym, którzy mają władzę do ograbiania rządzonych z tego, co ci jeszcze posiadają lub sądzą, że posiadają. Na przykład z poczucia wpływu na własne państwo lub symbole narodowe. ADAM CIOCH
RZECZY POSPOLITE
Arcychamstwo
MYŚLI NIEDOKOŃCZONE Jeśli ojczyzna mnie potrzebuje i rodacy sobie tego życzą, jestem gotów w każdej chwili wrócić do polityki. (Lech Wałęsa)
!!! Jestem wiernym synem Kościoła, grzesznym, ale wiernym. Wyrażam sprzeciw i niezadowolenie, tak jak to było przed nominacją Sławoja Leszka Głódzia na metropolitę gdańskiego, ale gdy decyzja już zapada, to ją przyjmuję. Zakładam, że w decyzji jakiś swój udział ma Duch Święty. Dlatego nie chcę dyskutować na temat pochówku pary prezydenckiej na Wawelu. (jw.)
!!! Dziś nie mamy pewności co do oceny prezydentury Lecha Wałęsy, a co dopiero Lecha Kaczyńskiego. Jednak jako katolik podporządkowuję się decyzjom Kościoła co do miejsca pochówku prezydenta, choć nie muszę ich rozumieć. (Władysław Bartoszewski)
!!! W sobotę na placu Piłsudskiego było pięć procent państwa i jego władz, dziewięćdziesiąt pięć procent Kościoła i jego hierarchów. Premier Tusk z pokorą wygłosił swoją krótką mowę, marszałek Komorowski z wielkim (niestety) trudem – swoją, cała reszta uroczystości należała do kleru. W niedzielę również. Polska jest państwem wyznaniowym, przejętym przez Kościół. (Magdalena Środa)
!!! Rzeczywiście potrzebne było tak mocne uderzenie, żeby obudzić w sobie te pokłady dobra. (abp Józef Kowalczyk o tragedii Tu-154)
!!! W sprawie miejsca pochówku pary prezydenckiej można powiedzieć jedno: Rzym przemówił, sprawa zamknięta. (jw.)
!!! Stoją tysiące ludzi. Widziałem na ich twarzach radość, że się tu znaleźli, że są w tym kręgu. (proboszcz katedry wawelskiej ks. prałat Zdzisław Sochacki o odwiedzających kryptę wawelską po pogrzebie pary prezydenckiej)
!!! Jest mi osobiście przykro, że Eminencja uległ prośbom osób, które działały jeśli nie z politycznego wyrachowania, to co najmniej pod wpływem emocji. (Jan Widacki, poseł na Sejm, z listu do arcybiskupa Dziwisza)
!!! Na kilka dni przed podróżą prezydenta Kaczyńskiego do Katynia byli tam inni polscy politycy i nic im się nie stało. Nie wierzę w przypadek. (profesor Zbigniew Krasnodębski, filozof, zwolennik PiS-u)
!!! Powodem narodowego wzruszenia jest poczucie osierocenia i nie do końca czyste sumienie. Ludzi kieruje na ulice poczucie niesprawiedliwości, jaką wyrządzono prezydentowi Kaczyńskiemu, wyśmiewając go kiedyś. (Paweł Lisicki, red. naczelny „Rzeczpospolitej”)
!!! Pochowanie pary prezydenckiej na Wawelu przywraca temu miejscu właściwą rangę. (Paweł Rybicki, publicysta www.pardon.pl)
!!! Zginął charyzmatyczny przywódca dużego środowiska. Zamierzam namawiać swoich kolegów do pojednania z PiS. Jarosław Kaczyński jest współczesnym Hiobem, potrzebuje teraz wsparcia. To nie czas na małe decyzje. (Jarosław Sellin o pojednaniu środowiska Polska Plus z PiS-em)
!!! Mitologizowanie tej katastrofy lotniczej i uderzanie w ton boskiego planu i tragicznej historiozofii naszego narodu jest bardzo niebezpieczne. Klątwą narodu polskiego wydaje się przede wszystkim to, że wiele osób nie potrafi zachować się rozsądnie, zgodnie z wymogami sytuacji i procedurami. (Wojciech Eichelberger, psycholog)
!!! Widać było sytuację innych rodzin, gdzie jak wracały trumny, to osoby mdlały, szlochały. Na tym tle Jarosław Kaczyński trzyma się bardzo dobrze i oby tak dalej było. (Paweł Poncyljusz, PiS)
!!! To nie tylko nasze oczekiwania, ale i wszystkich naszych wyborców. Chcemy, aby Jarosław Kaczyński kontynuował dzieło swojego brata. (Maks Kaczkowski, sekretarz rady politycznej PiS)
!!! Boję się, że ignorujemy żywych i doceniamy tylko umarłych niczym szamani, którzy tańczą wokół wiekowych totemów. W czasie gdy nasz rząd modli się na kolanach, Kościół katolicki – jako depozytariusz anachronicznej mentalności – przejmuje monopol wspólnego przeżywania i rytuału. A ja mam dość budowania naszej tożsamości wokół marszy żałobnych i nieudanych powstań. Marzę o Polsce jako nowoczesnym społeczeństwie, którego znaczenie nadaje nie tragiczna historia, lecz indywidualne osiągnięcia, wiara we własne siły i pomysły na przyszłość. (Olga Tokarczuk, pisarka) Wybrali: OH, PSz, AC, RK
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
NA KLĘCZKACH
KURIA CHCE, UNIA PŁACI Archidiecezjalna kuria w Białymstoku planuje budowę centrum konferencyjnego zajmującego 3 tys. metrów kwadratowych, w którym będą odbywać się spotkania i wystawy oraz zostanie utworzony ośrodek informacji turystycznej. Powstaną tam trzy sale – największa z nich na 200 osób. Kościół oczekuje dofinansowania z funduszy unijnych w wysokości 10 milionów złotych! Ale to nie koniec kościelnego apetytu na kasę w Białymstoku. Proboszcz parafii świętego Rocha domaga się od miasta i Ministerstwa Kultury pieniędzy na remont kościoła. Koszt przedsięwzięcia – 9 mln złotych. MaK
w tym następujące: „Profilaktyka kreatywna i charyzma”, „Bractwo św. Anny w Staszowie – opieka, wychowanie, terapia”, „Zachowania ryzykowne – czy dotyczą mnie lub kogoś z mojego otoczenia? Konsekwencje zachowań ryzykownych”, „Paradygmat pomocy podstawą interwencji profilaktycznej w obszarze mezosystemu szkoły”. AK
FATUM POGRZEBOWE
PREZYDENCI BEZ CMENTARZA W USA i Francji władza prezydencka jest znacznie silniejsza niż w Polsce. Mimo to żaden z tych krajów nie przewidział specjalnych miejsc pochówku dla swojej głowy państwa. Zwykle prezydenci są chowani w miejscowościach, z których pochodzą, lub w innych miejscach wskazanych przez nich lub rodzinę. Na przykład prezydent Francji François Mitterand został pochowany na wiejskim cmentarzu. MaK
BISKUP Z WYROKIEM POMNIK FUNDATORÓW Wielką ambicją proboszcza parafii pw. św. Mikołaja w Łęgowie, lansowanej jako „jedyne europejskie sanktuarium pojednania”, jest ostatnio projekt budowy Domu Pojednania i Przyjaźni im. Jana Pawła II. Dom ma być rekonstrukcją dawnej cysterskiej plebanii i pod papieskim patronatem ma w swoim wnętrzu pomieścić multimedialną ekspozycję dokumentującą wkład różnych narodów, różnych kultur i religii w kształtowanie przeszłości i teraźniejszości Pomorza. Jest jednak problem z realizacją tegoż przedsięwzięcia i proboszcz informuje o tym swoje owieczki: „Nie możemy liczyć na żadne środki unijne”. Aby pozyskać fundusze, pomysłodawca postanowił zacząć od wystawienia pomnika... fundatorom. I już w maju na placu, na którym w przyszłości ma stanąć Dom Pojednania i Przyjaźni im. JPII, zostanie zbudowany wysoki na 4 metry mur, zwieńczony masztami z flagami siedmiu państw. Na murze znajdzie się granitowa tablica, a na niej – nazwiska fundatorów. „Kto będzie chciał wesprzeć to dzieło i uwiecznić swoje nazwisko na kamieniu, będzie to mógł uczynić, wpłacając na konto budowy 500 zł” – zapowiada proboszcz. AK
Nie wierzymy w pecha, ale makabryczna atmosfera wisi nawet nad pochówkami ofiar tragedii katyńskiej. W drodze z uroczystości pogrzebowych zginął pod Łodzią biskup Mieczysław Cieślar z Kościoła ewangelicko-augsburskiego. A podczas pogrzebu generała Buka w Spale poszkodowany został jeden z żołnierzy, który przewrócił się idąc w kondukcie i wpadł pod koła lawety. Z obrażeniami nóg trafił do szpitala. MaK
ALLELUJA I... Pijany 38-letni duchowny rzymskokatolicki (3 promile alkoholu we krwi!) doprowadził do groźnego wypadku samochodowego w Malewicach koło Siemiatycz. Rany odniosło aż 8 osób. Ksiądz nie chciał się poddać badaniu alkomatem. MaK
KLEROSZKOLENIE
PAN POWINIEN SIĘ WSTYDZIĆ!
Konferencja naukowa pt. „Profilaktyka i mediacja w szkole” zorganizowana w Domu Katolickim w Sandomierzu m.in. przez diecezjalny Wydział Nauki i Wychowania Katolickiego pod patronatem biskupa Krzysztofa Nitkiewicza to jedna z kwietniowych propozycji Podkarpackiego Centrum Szkolenia Nauczycieli. Oferta skierowana jest do wszystkich nauczycieli, wychowawców i pedagogów, którzy potrzebują zaświadczeń dokumentujących udział w podnoszeniu nauczycielskich kwalifikacji (sic!). Na początek szkolenia msza w katedrze, potem wykłady i warsztaty,
Profesor Włodzimierz Marciniak ogłosił, że Rosja działa w sprawach związanych z katastrofą smoleńską z zimnym wyrachowaniem. Członek Polskiej Akademii Nauk powiedział PAP (a za agencją podały to inne światowe media), że tak przyjazna ostatnio wobec Polski postawa Rosji nie jest spowodowana sympatią dla Polaków, tylko zimnym wyrachowaniem i tym, że ma nóż na gardle, bo po katastrofie smoleńskiej nikt nie będzie chciał do niej latać. Profesor Włodzimierz Marciniak jest podobno jednym z najwybitniejszych polskich znawców byłego ZSRR. ASz
Pod koniec 2008 roku biskup lefebrysta Richard Williamson udzielił wywiadu szwedzkiej telewizji, w którym negował istnienie komór gazowych w Auschwitz. Duchowny uważa, że naziści wymordowali w obozach koncentracyjnych zaledwie około 200 do 300 tys. Żydów. Jego zdaniem, Żydzi nie ginęli w komorach gazowych, bo one po prostu nie istniały. Do kontrowersyjnej wypowiedzi doszło na terenie Niemiec, więc sprawą zajął się sąd w Ratyzbonie, który skazał biskupa Williamsona na 10 tys. euro grzywny za szerzenie kłamstwa oświęcimskiego. Podczas udzielania feralnego wywiadu biskup doskonale wiedział, co mu grozi, bo mówił do dziennikarza: „Proszę być ostrożnym, błagam pana, to co mówię jest wbrew niemieckiemu prawu. Jeżeli tu byłby przedstawiciel niemieckich władz, mógłby mnie wsadzić do więzienia zanim wyjadę z Niemiec. Mam nadzieję, że nie jest to pana intencją”. W 2009 r. Benedykt XVI zdjął ekskomunikę z czterech lefebrystów, w tym biskupa Williamsona, chociaż nie krył on swoich antysemickich poglądów. ASz
PAPA RATZI NEIN! Benedykt XVI po serii rozmaitych skandali, w tym przede wszystkim pedofilskich, stracił połowę swoich i tak nielicznych sympatyków w Niemczech. 3 lata temu dobrze oceniało go 60 procent Niemców, obecnie – tylko jedna trzecia. Watykan przypisuje ten katastrofalny spadek sympatii „złej ostatnio komunikacji z wiernymi”. MaK
KARDYNAŁ CHWALI PRZESTĘPCĘ We Francji skandal w związku z opublikowaniem listu kardynała Daria Castrillona Hoyosa do francuskiego biskupa Pierre’a Picana. List jest stary, bo z 2001 roku, ale bardzo bulwersujący. Biskup Pican był pierwszym na świecie hierarchą skazanym
przez sąd za ukrywanie notorycznego księdza pedofila. „Podopieczny” Picana został skazany za liczne gwałty aż na 18 lat odsiadki! Tymczasem kardynał Hoyos, wówczas szef Kongregacji ds. Duchowieństwa, chwalił biskupa za ukrywanie tych przestępstw i za to, że „wolał iść do więzienia, niż zdradzić księdza”. Obecnie kardynał twierdzi, że wszystko jest w porządku, bo jego list został wysłany za wiedzą i zgodą Jana Pawła II... MaK
BRUKSELA DLA ATEUSZY Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że traktat lizboński zmusza instytucje Unii Europejskiej do regularnego dialogu z kościołami i związkami religijnymi, ale także organizacjami filozoficznymi, czyli m.in. stowarzyszeniami osób niereligijnych. Powołując się na ten zapis, Europejska Federacja Humanistyczna (EFH) reprezentująca stowarzyszenia ateistów i agnostyków zażądała od Komisji Europejskiej dołączenia jej do forum corocznych konsultacji, jakie władza wykonawcza Unii organizuje dla chrześcijan, wyznawców judaizmu i muzułmanów. EFH przypomina, że ateiści i agnostycy stanowią około 30 proc. mieszkańców Unii i byli dotąd dyskryminowani w dialogu z instytucjami unijnymi. Federacja domaga się także rozszerzenia rozmów na inne środowiska religijne i oczekuje wyjaśnień, na jakiej podstawie Komisja dotąd wyróżniała środowiska chrześcijańskie, żydowskie i islamskie, skoro prawo unijne zabrania dyskryminacji. MaK
5
ATAK NA HUMANISTÓW W Grecji trwa ostra debata na temat usunięcia symboli religijnych ze szkół. Gwałtownego ataku na ateistów dokonał w mediach jeden z prawosławnych biskupów. Wzywał on państwo i wiernych do przeciwstawienia się ateistom, czyli, jego zdaniem, „ludziom bez Boga, narodu i ojczyzny, zdrajcom, których należy pozbawić obywatelstwa”. Biskup wzywał do wysłania bezbożnych „do piekła”, bo jeśli to nie nastąpi, to „koniec Grecji jest blisko”. Po tym słownym ataku doszło do fizycznego uszkodzenia przez „nieznanych sprawców” biura prawnika związanego z Partią Zielonych i Grecką Unią Humanistyczną, który prowadzi procesy sądowe o laicyzację szkół. Greccy humaniści wnieśli do sądu sprawę przeciwko biskupowi, zarzucając mu mowę nienawiści i podburzanie do rozruchów. MaK
OBRAZA BUDDYZMU Pisarka i obywatelka Bahrajnu Saraha Malini Perera została aresztowana w Sri Lance za rzekomą obrazę buddyzmu. Wydała tam właśnie dwie książki opisujące jej konwersję z buddyzmu na islam. Na Sri Lance buddyzm jest religią państwową. Pisarkę zatrzymano na podstawie drakońskiego prawa z czasów wojny domowej z Tamilami, które pozwalało zatrzymywać podejrzanych o „działalność antypaństwową” na dłuższy czas bez wyroku sądu. Buddyzm jest najbardziej tolerancyjną z wielkich religii świata i prześladowania w jego imię zdarzają się niezwykle rzadko. MaK
6
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
POLSKA PARAFIALNA
TRYBUNA(Ł) LUDU
Żałoba totalna „Jeżeli uznamy argument, że śmierć człowieka zmienia ocenę jego dokonań, to oznaczałoby że podstawy etyki runęły w gruzach. Bo my wszyscy kiedyś umrzemy. Czy to oznacza, że nasza śmierć oczyszcza nasze konto z plusów i minusów, wymazuje przeszłość? Oczywiście – nie, więc to myślenie prowadziłoby do konkluzji bardzo niemoralnej” – uważa filozof Piotr Balcerowicz. A wraz z nim miliony Polaków. Wszystkim, którzy uznali, że Lech Kaczyński nie zrobił dla Polski aż tyle, żeby uhonorować go pochówkiem na Wawelu, i ośmielili się wyrazić swoją opinię, kardynał Stanisław Dziwisz wystawił międzynarodową „laurkę”. W wywiadzie dla katolickiego włoskiego dziennika „Avvenire”, odpowiadając na sugestię dziennikarza, że decyzja o pochówku doprowadziła do podziałów i protestów polskiego społeczeństwa, wyjaśnił: „Na ulice wyszły grupy nieliczne i marginalne, które starały się upolitycznić tę kwestię. Nie ma dramatycznych podziałów i pęknięć”. Nie ma? ! Cieszę się z bycia w marginalnej grupie. Razem ze mną jest Wałęsa, Wajda, Pieronek, Zoll, Bartoszewski, Nałęcz. Doprawdy, zacne towarzystwo („tadisak”); ! To, niestety, nie marginalne grupy! To się okaże po pogrzebie. A najgorsze, że nikt nie ma odwagi ponieść konsekwencji tego czynu. Domagamy się od Rosji prawdy o Katyniu, a nie mamy odwagi mówić prawdy w Polsce. Przykre („moni”); ! Kiedyś Gomułka, Gierek i Rakowski mówili o ludziach o odmiennych ideach – WARCHOLSTWO... („Zdzisław”); ! Przemawia tak jak za komuny. Naród protestował, w telewizji podawali, że kilka osób zachowuje się nieprzyzwoicie, a teraz tak samo robi Dziwisz („marek”); ! Panie Dziwisz, wyłącz pan TV Trwam i poczytaj sobie fora internetowe... I nie rób z ludzi matołów („krokodylTS”); ! Dziwisz podjął decyzję, która rozbije kraj na lata. Prezydent zmarł w wyniku bardzo nieszczęśliwej i tragicznej katastrofy, ale nie zginął jako bohater („ciprinha”); ! Dziwię się kardynałowi, który swoją decyzją zakłócił powagę chwili i doprowadził do drastycznego podziału społeczeństwa. Jednocześnie podziwiam dobre samopoczucie i pychę kardynała („kupa łajanek”); ! „Prawdziwi Polacy” zdecydowali o miejscu pochówku, „najprawdziwsi Polacy” oprotestowali decyzję purpurata, a „zwykli Polacy” obserwują z niesmakiem całe zdarzenie („Klemens”);
! Prezydent KACZOROWSKI nie był patriotą? Nie był Polakiem? Dla NIEGO Dziwisz nie znalazł miejsca na Wawelu? To przecież on, narażając własne życie, walczył o wolną Polskę! („oburzony”). Równie wiele emocji wywołały doniesienia o natychmiastowej pomocy finansowej dla najbliższych ofiar. Sponsor: Skarb Państwa, czyli podatnik. W jego imieniu rząd każdej z rodzin przekazał (na razie) po 40 tys. zł (w sumie 3,84 mln zł), 20 mln złotych Rada Ministrów przeznaczyła na pokrycie kosztów związanych z pogrzebami oraz uroczystościami żałobnymi, rodziny parlamentarzystów mogą poza tym liczyć na zasiłki z sejmowego funduszu świadczeń socjalnych (do rozdysponowania 300 tys. zł), dzieci oraz niepracujący współmałżonkowie mają dostać od premiera Tuska renty specjalne. Ponieważ samolot i sam lot nie był ubezpieczony, na drodze procesów cywilnych rodziny ofiar mogą dochodzić wielomilionowych odszkodowań. Podtyka się przy okazji Polakom pod nos wizję osieroconych dzieci, starszych rodziców na utrzymaniu, brak oszczędności oraz zaciągnięte kredyty, czyli coś, co dotyczy paru milionów obywateli. Dlatego mimo ogromnego współczucia czegoś tu jednak ludzie nie pojmują... ! Jak ginie szary człowiek, to nikogo nie obchodzi, za co rodzina będzie żyła („nieobłudnik”); ! Mój mąż też zginął, i to za granicą, a żeby dostać 680 zł renty na dzieci, musiałam udowadniać zatrudnienie, a pracował 17 lat. Nikt się nie zainteresował, za co mam żyć i jak („bronka65”); ! Tragicznie zmarli służyli Polsce! Ale tzw. szarzy ludzie też przecież służą Ojczyźnie codzienną ciężką i niskopłatną pracą. Ta służba jest trudniejsza! Nie można tak wyróżniać „wybranych”. I tylko wtedy poznamy, czy żyjemy w kraju demokratycznym, czy w kraju dla wybranych i ich rodzin. Nie powinno być żadnej specjalnej pomocy, a tylko taka, jaka przysługuje każdemu z obywateli („szary Polak”); ! Rodziny zabitych w katastrofie powinny dostać takie samo wsparcie jak wszyscy. To są rodziny bogatych
ludzi. Nie żyją w nędzy. Faktycznie, odczują boleśnie obniżenie standardu życia. Po prostu – w najgorszym wypadku – będą żyć na takim poziomie jak my wszyscy. Szacunek dla zmarłych i żałoba narodowa – tak. Przywileje finansowe – nie („Ewa”); ! Około 3 milionów „osieroconych” polskich dzieci haruje za granicą za marne grosze, często w upodleniu. Pojechały za chlebem – zdesperowane nędzą i brakiem pracy. Może Sejm, Senat i Rząd pomyślą, jak im pomóc („Wojtek”); ! Mam rozumieć, że rodziny ofiar innych katastrof też z urzędu dostaną takie same zapomogi? Bo skoro wspiera się majętnych parlamentarzystów, którzy od lat zarabiali co najmniej kilkanaście tys. na miesiąc, to inaczej być nie może („pobandzie”); ! Dziki to kraj, który wspiera rodziny swoich dygnitarzy, a nie wspiera tysięcy obywateli („vesemir”); ! Nie dalej jak tydzień temu telewizje pokazywały panią, która nie ma za co sprowadzić z Egiptu zwłok zmarłego męża. Znajomi urządzili zbiórkę pieniędzy. To państwo nie jest sprawiedliwe („pl”); ! Po zmarłym rodzicu dziecko dostanie rentę rodzinną, wdowa może iść do pracy, a jeżeli chce sprawować opiekę nad starszymi rodzicami, to może skorzystać z dobrodziejstwa ustawy (o świadczeniach rodzinnych) i pobierać świadczenie pielęgnacyjne w wys. 520 zł. Prawo musi być równe dla wszystkich obywateli („matka wdowa”); ! W moim sąsiedztwie mieszka kobieta, której mąż zginął na budowie, jest sama z 5 dzieci, i jak do tej pory to pomaga jej OPS, dając jakieś grosze („gosciu”); ! Czy ja też mogę ubiegać się o takie pieniądze? Zostałem wdowcem z dwójką dzieci. Nikt mnie nie spytał, czy mam za co żyć. Dzieci otrzymują marną rentę. Jestem zbulwersowany faktem rozdawania pieniędzy z naszych podatków. W państwie polskim jest elita i plebs, a ja myślałem, że jesteśmy równi, mamy takie same żołądki i takie same potrzeby, a to tylko mit! (Józef z Wrocławia”); ! Skandal! Ludzie nie mają co do garnka włożyć. Odbierają sobie życie z powodu biedy i bezrobocia, a ten cholerny rząd znów szasta pieniędzmi na lewo i prawo („biedny”); ! A Orwellowski „Folwark” ciągle na czasie. „Wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych” („benjamin”).
Posłowie PiS zamierzają złożyć do Ministerstwa Edukacji wniosek, aby w programie nauczania znalazły się obowiązkowe wycieczki do Katynia (przynajmniej raz w trakcie nauki) i na Wawel (gdzie za wejście do krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów, gdzie leżą Kaczyńscy, trzeba zapłacić Dziwiszowi 17 zł; bilety sprzedaje zakonnica). Interpelację w tej sprawie jeszcze w kwietniu przygotuje inicjator akcji – Stanisław Pięta. „Jeżeli chcemy być prawdziwymi Polakami i przekazać naszym dzieciom wartości, za które ginęli nasi patrioci, to musimy zapewnić im minimum historycznej edukacji. Chodzi o to, aby zobaczyły to miejsce i na własnej skórze poczuły atmosferę tych tragicznych dni” – argumentuje. ! I do Bielska-Białej też, bo tam się urodził genialny poseł Stanisław Pięta („Jasio”);
! Coraz lepiej. Tragifarsa zaczyna przeradzać się w farsę. A PiS szybko się przebudził i zaczyna uprawiać demagogię polityczną. Mam nadzieję, że kto rozgrywa żałobę, srogo się na tym zawiedzie („Kordek. a”); ! Ten kraj stacza sie na dno (...). W krajach, gdzie zginęło więcej ludzi podczas kataklizmów, takich absurdów nie wymyślają; zginąć można przy każdej pracy („gość”); ! Nie wolno na edukację progenitury grosza skąpić! A czas, który jeszcze jakiś ewentualnie pozostanie, przeznaczy się na katechezę („kk”); ! Ci nasi spece od propagandy to pewno brali lekcje u samego Goebbelsa. A poza tym, to kiedy te biedne dzieciaki mają się uczyć? Albo rekolekcje, albo ferie, albo pielgrzymka. TO JEST CHORE! („Piotruś Pan”); ! Mam już dość tej masowej histerii, chyba ten pył wulkaniczny niektórym się na mózg rzucił, skoro takie i coraz głupsze pomysły powstają („gość”); ! Niech jeszcze zwiedzają kopalnię Wujek, skrzyżowanie obok Reala w Bytomiu (tam ktoś zginął) i z taśm słuchają wypowiedzi Kaczyńskiego. A na dodatek niech jadą do Roswell w Teksasie, gdzie podobno rozbiło się UFO (mol”); ! No to się zaczęło. Teraz tylko patrzeć, jak na fali „patriotycznego” uniesienia JAREK zostanie prezydentem. Boże, chroń Polskę („obsrywator”).
Nie próżnują też radni. I tak na początek: sala koncertowa, która za 120 mln zł zostanie wybudowana (prawdopodobnie w 2013 r.) w centrum Torunia, na życzenie radnych PiS ma nosić imię prezydenta Lecha. W Kielcach, również w centrum, będzie z kolei ulica jego imienia. Włodarze z Sopotu nazwali imieniem Lecha i Marii Kaczyńskich część lokalnego parku. W Bydgoszczy rajcy niemal jednogłośnie zdecydowali, że nieistniejący (!) jeszcze most nad Brdą zostanie nazwany imieniem Kaczyńskiego. Oto jak pomysł swojego prezydenta Konstantego Dombrowicza ocenili mieszkańcy: ! Żałoba narodowa przeradza się w narodową histerię. Jeśli ten most będzie równie dobry jak ostatni prezydent, to zawali się zaraz po zbudowaniu i pochłonie następne ofiary. Bydgoszcz traci rozum i powoli umiera – aż przykro mi patrzeć na degradację mojego miasta („joyz”); ! Robi się z tego wszystkiego jeden wielki szoł na arenie cyrkowej. Będziemy za miesiąc mieli most, stadion narodowy, ulicę, place, ronda L. Kaczyńskiego. A i może jeszcze jakieś miasto Kaczynin („wo-bi”); ! Teraz na jego śmierci cwaniaczki zrobią kariery w polityce, trzeba tylko dobrze mówić i wychwalać prezydenta pod niebiosa. Będzie okazja do postawienia kilkuset kolejnych krzyży i pomników i zrobienia sobie przy nich zdjęcia do gazety i TV. Dziwne, że jeszcze nikt nie ogłosił konkursu na pomnik Kaczyńskiego („arius5”). Jak to nie! W Lublinie powstanie prawdopodobnie pierwszy pomnik prezydenckiej pary. Lech i Maria Kaczyńscy – według Piotra Kowalczyka, pomysłodawcy oraz przewodniczącego rady miejskiej – mieliby zasiąść na ławeczce w centrum miasta, na placyku, który – dziś bezimienny – zostałby nazwany placem Prezydenckim, i tym samym stanowił miejsce do zadumy dla tysięcy lublinian. Projekt stosownej uchwały ma być przygotowany na dniach: ! Proponuję, żeby co niektórzy radni zrobili badania okresowe („bessa”); ! Wszyscy powariowali. Ludzie, opamiętajcie się! Gdyby nie ta tragedia i byłyby wybory, kto by głosował na pana Kaczyńskiego? Przepraszam, ale to już za wiele. Głupota goni głupotę („Krawczyk z Łodzi”); ! Będzie teraz wyścig, kto się bardziej podliże politykom PiS-u („gość”); ! To jakiś amok ogarnia ludzi. Dlaczego tylko ławeczka? A może pomyśleć o zmianie nazwy miasta... Przecież tyle P. Prezydent zrobił dla Lublina i Polski... A właśnie – ile? („jarek”). JULIA STACHURSKA Fot. MaHus
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
POLSKA PARAFIALNA
7
Rozwój ścian Prawie 41 mln złotych będzie kosztować wybudowanie Instytutu Teologiczno-Pastoralnego w Rzeszowie. Pieniądze na ten cel znalazły się w unijnym Regionalnym Programie Operacyjnym oraz w kieszeni marszałka województwa podkarpackiego.
udynek powstanie przy ul. Witolda (os. Słocina) w Rzeszowie. Będzie się składał z dwóch części. Pierwsza, dydaktyczno-edukacyjna, pomieści nowoczesne aule, sale ćwiczeń i wykładowe, bibliotekę, laboratoria komputerowe oraz salę gimnastyczną; druga to akademik dla około 120 studentów katolickiego seminarium – tak informuje internetowa strona wykonawcy projektu. Przypominamy, że w Rzeszowie od dawna, bo od 1993 roku, istnieje już Wyższe Seminarium Duchowne, które ufundował miastu bp Kazimierz Górny, ale według Kościoła jest ono za stare, za brzydkie i za małe. I w ogóle jakieś takie do niczego. Nie to co nowy Instytut Teologiczno-Pastoralny. Ten ma kosztować 41 mln złotych. Unia Europejska pokrywa 85 proc. kosztów (choć, jak przypuszczamy, nie ma o tym zielonego pojęcia), ale żeby tak się stało, trzeba spełnić wymagania Programu Operacyjnego. Najważniejszy jest wkład własny, w tym wypadku – 15 proc. całej sumy, czyli 6 mln 150 tys. złotych. Kościół rzeszowski jest oczywiście biedny jak myszy, co to po nim biegają, więc poszukał życzliwych mu forsiastych decydentów, którzy wesprą szczytny, pastoralny cel. I znalazł w osobie PiS-owskiego marszałka województwa podkarpackiego Zygmunta Cholewińskiego. Dżentelmen ów z radością podarował Kościołowi działkę o powierzchni 2,4 ha. Jej wartość eksperci wyceniają właśnie na owe 6 milionów. No i w tym momencie Instytut Pastoralny in spe, czyli Kościół katolicki, ma już swój tzw. „wkład własny” – własnymi siłami znalezioną kasę w kieszeni marszałka, czyli rzeszowian.
B
Regionalny Program Operacyjny to unijny projekt, dzięki któremu województwo podkarpackie dostało ponad miliard euro na... na wszystko, bo to jeden z najbardziej zacofanych regionów najbardziej zacofanej tzw. ściany wschodniej. Nieszczęście polega na tym, że pieniędzmi zarządza pan marszałek. A jak zarządza, widzimy na załączonym obrazku. Ma bowiem do wykorzystania pewną lukę w przepisach, z której nader chętnie korzysta, by uradować biskupa Górnego. Otóż nie wszystkie projekty, by dostać unijną kasiorę, muszą przejść żmudną drogę konkursów. Niektóre z nich dzięki samorządowi województwa są wpisywane na tak zwaną listę projektów kluczowych, czyli priorytetowych, i omijają denerwujące współzawodnictwo, od ręki (marszałka) dostając dotacje. Należą do nich wspomniany właśnie Instytut Teologiczno-Pastoralny (ITP) i ogrody ojców bernardynów z Centrum Religijno-Kulturowym w centrum miasta – o czym za chwilę. Na Podkarpaciu większość przetargów budowlanych wygrywa SKANSKA. W tym przypadku było identycznie. Firma ta najczęściej wynajmuje podwykonawców, którzy z reguły startowali razem z nią do konkursów, ale jak zwykle bez żadnych osiągnięć. Instytut Pastoralny i jego akademik mają powstać w zawrotnym tempie i pierwszych studentów przyjąć już w grudniu 2012 roku. Po dwóch, trzech latach funkcjonowania ITP wejdzie w struktury Uniwersytetu Rzeszowskiego. Niezły patent! Mistrzostwo świata po prostu. Katolicka uczelnia powstaje za pieniądze Unii Europejskiej na działce, którą w prezencie podarował marszałek województwa, a jej działalność finansowana będzie
w całości przez państwo polskie. Na Uniwersytecie Rzeszowskim oficjalnie wielka radość, nieoficjalnie wielkie wk... urzenie. Bo to biedna uczelnia jest, ma kłopoty z utrzymaniem wydziałów, z pozyskaniem wartościowej kadry naukowej. Nawet wydział teologiczny, którego przecież na czarnym Podkarpaciu nie powinno zabraknąć, nie może tu jakoś powstać pomimo ponawianych prób jego założenia. A tak, proszę... będzie i wilk syty, i wydział kościelny cały... sfinansowany. Podkarpackie władze wprost przepadają za robieniem dobrze Watykańczykom. Tak było za tzw. komuny, tak jest i teraz. Na przykład w 2006 roku Urząd Miasta Rzeszowa sprzedał bernardynom działkę w samiuśkim centrum miasta (ostatnią wolną!) pomiędzy Urzędem Wojewódzkim a Pomnikiem Czynu Rewolucyjnego (który też przy okazji stał się własnością zakonu, hi, hi, hi...). Wartość tego terenu to ponad 3 mln złotych. Miasto na transakcji z bernardynami zrobiło „złoty” wprost interes, oddając go za 30 tys. (sic!). Do tej pory znajdował się tam największy (i w zasadzie jedyny tak duży) parking w centrum grodu, który parę dni temu został ostatecznie zamknięty przez nowych nabywców. Na jego miejscu bernardyni planują wybudować „Ogrody Włoskie” zakonne i Centrum Religijno-Kulturowe. Na ten cel też starają się o unijne środki, które na bank dostaną, a że tak będzie, już nieoficjalnie usłyszeli z rozmodlonych ust władzy.
Jedynym mankamentem dręczącym zakonników jest rzeczony Pomnik Czynu Rewolucyjnego. Jego pomysłodawcą i ojcem chrzestnym był I sekretarz KW PZPR w Rzeszowie Władysław Kruczek. Postać do dziś otaczana przez rzeszowian wielką estymą, bo autentycznie kochał to miasto i za jego to sekretarzowania (także w Komitecie Centralnym) gród nad Wisłokiem z zapyziałej dziury stał się miłą dla oka stolicą regionu. No i co z tego, skoro słynna rzeszowska „Wielka Cipa” brzydko zakonnikom pachnie, więc chcą ją z pejzażu miasta wykastrować. Poczynili już pierwsze przygotowania, zasięgnęli języka u ekspertów i dopadł ich chichot historii. Pomnik – znak rozpoznawczy Rzeszowa – jest osadzony na wbitych w ziemię wielometrowych palach żelbetowych. Sam składa się z rodzaju kanapek – poszczególnych płyt zespolonych nie tylko superwytrzymałym cementem, ale dodatkowo wzmocnionych prętami zbrojeniowymi o grubości ludzkiej nogi. „Wysadzić!” – zakrzyknęli bernardyni i aż im się tłuste buzie roześmiały na samą myśl. „Nie da się – orzekli eksperci, bo trzeba by tyle dynamitu, że wyleciałyby przy okazji
w powietrze pobliskie bloki, a wasz kościół to już na pewno”. „To pociąć pomnik od góry piłami diamentowymi i zdejmować warstwami!” – nie dawali za wygraną mnisi. „To możliwe, ale koszt około 1,5 miliona złotych” – odpowiedzieli ci sami rzeczoznawcy. O nie, do tego stopnia to bernardyni nie nienawidzą komuny, żeby wydawać na burzenie jej pomnika „ciężko zarobione dudki”. Powstał więc pomysł trzeci: zdjąć z betonowych skrzydeł metalowe rzeźby i powiesić w ich miejsce krzyż albo inną Zawsze Dziewicę (podobne numery już na Podkarpaciu robiono). No i to jest koncepcja obowiązująca na dziś. Tak więc być może już niedługo Czyn Rewolucyjny jednym uderzeniem wielkiego młota i dłuta zamieni się w Czyn Bożego Miłosierdzia. A ono może naprawdę wiele. Nic to, nasza Joasia Senyszyn obiecała, że na jednej z najbliższych komisji europarlamentu zapyta, czy Unia Europejska wie, na co Polska przeznacza przyznawane przez nią dotacje. I czy rozwój „ściany wschodniej” to synonim rozwoju ścian kolejnych katolickich uczelni i religijnych centrów... ARIEL KOWALCZYK Fot. Autor
8
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
ZAMIAST SPOWIEDZI
Ksiądz ukradł mi duszę Marta ma 28 lat. Mieszka w Krakowie. Zatelefonowała do redakcji, odpowiadając na ogłoszony przez Jonasza apel, aby zgłaszały się do „FiM” osoby, które były molestowane przez księży. Wspomnienia Marty są tak dramatyczne, tak głęboko bolesne i do tego stopnia szokujące, że poprosiliśmy, aby osobiście spotkała się z naszą dziennikarką. Zgodziła się. – Dlaczego zdecydowałaś się na telefon do redakcji „Faktów i Mitów”? – To był impuls, moment... Przyznam, że wasz tygodnik czytam tylko od czasu do czasu, więc nawet nie wiedziałam o akcji. Powiedziała mi o niej przyjaciółka, wasza fanka, która wie o mnie... O tym wszystkim wie. Z godzinę patrzyłam na telefon. Brałam do ręki słuchawkę i odkładałam. Tymczasem wracały wspomnienia. Tak jakby to było wczoraj. A to minęło już 16 lat. Już i tylko... Wtedy to wszystko się zaczęło. – Miałaś 12 lat... – Miałam dwanaście lat, a księża byli dla mnie najwyższym autorytetem. Daleko większym niż mama i tata. W takim duchu zostałam zresztą wychowana. Żebyś ty wiedziała, jak ja żałowałam, że nie jestem chłopcem i nie będę mogła być księdzem. W końcu wymyśliłam, że zostaną zakonnicą. Ojcu to się bardzo podobało. Nawet pochwalił mnie przed dalszą rodziną podczas imienin mamy. Od czasu gdy skończyłam 10 lat, w kościele bywałam codziennie. Nie prawie codziennie, tylko dosłownie dzień w dzień. Albo kilka razy w ciągu dnia. Śpiewałam w chórku, dekorowałam ołtarz, pomagałam w sprzątaniu zakrystii i plebanii. Im więcej powierzano mi zadań, tym czułam się bardziej wyróżniona i ważna. Uczyłam się dobrze, ale w szkole już wtedy zaczęto traktować mnie jak jakąś dziwaczkę. Nawet nauczyciel powiedział kiedyś coś uszczypliwego. Ale ja w ogóle na to nie zważałam, żałując, że to oni wszyscy pójdą do piekła, i ciesząc się, że ja nie pójdę. Że ja będę w niebie. – Nie przypuszczałaś, że piekło Tobie pierwszej przypadnie w udziale? Nic jeszcze nie zapowiadało katastrofy? – Nic. Do czasu aż skończyłam 12 lat. Wówczas rodzice pozwolili mi pojechać na pierwszą w moim życiu oazę. Na cały tydzień do niewielkiej miejscowości koło Krosna. Jest tam wielki klasztor, przynajmniej wtedy wydawał mi się wielki i tajemniczy. Opiekunem grupy krakowskiej był młody i bardzo
miły wikary z mojej parafii oraz dużo starszy ksiądz, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Musiał być kimś ważnym, bo nasz wikary, ksiądz Wojciech, dosłownie płaszczył się przed nim. Ksiądz Bronisław K. był podobno znaczącą osobą w samej kurii. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy. Wszyscy, a było nas na oazie – mówię o grupie z Krakowa – około 20 osób, patrzyliśmy na niego jak na Boga. Albo i z jeszcze większym podziwem i strachem, bo był blisko. Już pierwszego wieczora bardzo podpadłam księdzu Bronisławowi, kiedy biegłam korytarzem klasztornej oficyny, w której mieszkaliśmy. „Podejdź tu, smarkulo. Tu nie wolno biegać. Tu się stąpa. Im ciszej, tym lepiej, by nie przeszkadzać Bogu” – powiedział i dał mi lekkiego klapsa na pożegnanie. Popłakałam się. – Popłakałaś? Przecież to nic strasznego. – Dla dwunastolatki to był prawie koniec świata. Przecież ja się bałam nawet oczy na niego podnieść, a co dopiero być przez tego księdza skarcona. I chociaż nikt tego zajścia nie widział, nie mogłam się uspokoić i zasnąć. Przecież „przeszkodziłam Bogu”. Dopiero rano ksiądz Wojciech wytłumaczył mi, że to głupstwo, bo prałat Bronisław tylko żartował i bardzo lubi dzieci. Jeszcze tego samego wieczora miałam się przekonać, co to tak naprawdę oznacza. Nim to się jednak stało, dzień upłynął nam na śpiewaniu piosenek oraz rozgrywkach pomiędzy grupami w dwa ognie. Wszyscy czekali na wieczorne ognisko. Zapłonęło o godzinie 18 i znów zobaczyłam księdza Bronisława. A on zobaczył mnie. Widziałam, że na mnie patrzy. Niby rozmawiał z innymi dziećmi, ale zerkał na mnie. – Coś przeczuwałaś? – Tylko kłopoty, bo co może czuć w takim momencie dwunastolatka?
W pewnym momencie, po jakiejś godzinie, kiedy zajęta byłam rozmową z koleżanką, odwróciłam się nagle i znów dosłownie wpadłam na księdza. „O, nasza mała chuliganka” – powiedział i pogłaskał mnie po głowie. „Chyba musimy poważnie porozmawiać” – dodał i jakoś tak dobrodusznie pogroził mi palcem, że przestałam się bać. Nawet się roześmiałam. To było takie miłe i ciepłe i chciałam, by mnie jeszcze raz pogłaskał. Po całym dniu stresu nareszcie przestałam się bać. Kościół jest wspaniały, Bóg jest wspaniały! – śpiewało mi w duszy. – Z wcześniejszej naszej rozmowy wiem, że 3 godziny później Twoja wizja Kościoła, dziecięca wizja Boga, runęła.
– Może jeszcze nie do końca, ale to już była tylko równia pochyła. Gdy wróciliśmy z ogniska, zjedliśmy kolację i odmówiliśmy wieczorną modlitwę, kazano nam iść spać. Ledwie pogaszono światła w salce, w której stały nasze łóżka – moje i pięciu innych koleżanek – pojawiła się zakonnica. Ta sama, która grała przy ognisku na gitarze. „Martusiu, ksiądz Bronisław chce z tobą porozmawiać” – powiedziała i czekała, aż się ubiorę.
„Przekroczcie próg nadziei”. Ja tego dnia, tego wieczora przekroczyłam próg rozpaczy. – Co było za tym progiem? – Wielki, ale miły pokój. Jakiś taki pluszowy. To znaczy dużo miękkich dywanów, obić ścian, pięknych mebli. Poczułam się jak w kościele. Przyćmione światło i rozjarzony ekran komputera. Tak. Wówczas po raz pierwszy w życiu zobaczyłam komputer na własne oczy. Stał na dużym biurku w kącie, ale zwrócony był w moją stronę. Na monitorze wyświetlały się jakieś spiralne, falujące linie. Dziś wiem, że to wygaszacz, ale wtedy patrzyłam na to zafascynowana. „Obserwuję cię nie tylko od wczoraj. Patrzę na ciebie od dawna. I boję się, że możesz nie spodobać się Panu Bogu. A przecież ty kochasz Pana Boga, prawda?” – usłyszałam i zdrętwiałam z przerażenia. Co ja takiego znowu złego zrobiłam, że mogę się nie podobać Bogu? To nie mieściło się w głowie dwunastoletniego dziecka. „Czy żałujesz za swoje grzechy?” – ksiądz Bronisław przybliżył swoją twarz do mojej. „Tak. Bardzo” – ledwie stać mnie było na szept. „Sam żal nie wystarczy, musi być kara” – usłyszałam. Moja rączka znalazła się nagle w jego wielkiej dłoni. Pociągnął mnie na wielki, skórzany fotel i... I zwyczajnie przełożył przez kolano. Tak jak ojciec córkę. „Dostaniesz dziesięć klapsów. Licz. Jak się pomylisz, zaczniemy od początku. Rozumiesz?”. Niczego nie rozumiałam. Byłam przerażona i oszołomiona. Jednak jakoś całkowicie bezwolna. Zaczęłam płakać. A on rozpoczął karanie najpierw podnosząc krawędź mojej sukienki. I nagle zdumienie. Klapsy wcale nie bolały. Choć zamach ręki, który widziałam kątem oka, Fot. MaHus był wielki, to do mojej wypiętej pupy docierało tylko muśnięcie. Z tym że dłoń księdza nie po jakimś czasie, który wydawał mi odrywała się natychmiast po uderzesię wiecznością, usłyszałam odgłos niu, ale przez sekundę, może dwie, kroków. A raczej szuranie kapci. pozostawała przyklejona do skóry. Drzwi uchyliły się tylko odrobinę, To znaczy do tkaniny majteczek. A ja a mroczny przedpokój przecięła liczyłam: raz, dwa... pięć... smuga światła. „A, to ty, dziewczyn– A potem? ko” – powiedziała twarz, która w tym – A potem? Zrobił sobie ze mnie oświetleniu wydała mi się nadnatuzabawkę. Ten ksiądz ukradł mi duralnie wielka. „Wejdź”. szę. Pamiętam tamtą chwilę jakby to Ciąg dalszy za tydzień było dosłownie wczoraj. Widzę koRozmawiała lory, czuję tamte zapachy. Kilka lat JOANNA GAWŁOWSKA później słyszałam w telewizji słowa Musiałam się ubrać, bo jak powiedziała: „Musimy przejść przez podwórko, a jest zimno”. Założyłam szarą harcerską sukienkę, w której byłam na ognisku, skarpetki w paski i botki. Dziesięć minut później stanęłam pod drzwiami pokoju księdza Bronisława. „Zapukaj i bądź grzeczna” – pouczyła mnie siostra Marta (miała na imię tak samo jak ja) i jeszcze zapytała, czy wrócę sama. To znaczy, czy trafię... Powiedziałam, że oczywiście. Drzwi, przed którymi stałam, były ogromne. Takie, jakie się widzi w pałacu prezydenckim. Klamka była umieszczona ponad moją głową. Siostra Marta odeszła prawie bez szmeru. Zapukałam. Najpierw odpowiedzią była cisza. Dopiero
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r. – Naszą zeszłotygodniową rozmowę skończyłyśmy na karach za nieposłuszeństwo. Powiedziała pani, że zakonnica, która „tylko” spaliła w piecu żywego psa, została ukarana zakazem noszenia krzyża na habicie. Pytam z niedowierzaniem: Jak to... spaliła?! – Siostra Bonifacja była już starszą zakonnicą. Zajmowała się kotłownią. Paliła w olbrzymich piecach, do których węgiel wrzucało się przez otwór w podłodze. Pewnego dnia przybłąkał się do klasztoru zabiedzony kundel. Bonifacja zaprzyjaźniła się z nim, oczywiście – wbrew regułom! Przybiegał do niej do kotłowni, spał przy piecu. W końcu zaczął za nią chodzić krok w krok. To nie umknęło uwagi przełożonej. Nakazała, aby Bonifacja pozbyła się zwierzaka, bo klasztor to nie schronisko, a poza tym zakonnicę obowiązuje posłuszeństwo. Ale nie było łatwo, bo pies zakonnych reguł nie rozumiał. – I ciągle do kotłowni wracał? – Tak. Schodziłyśmy akurat na śniadanie, kiedy pomiędzy habitami znów przemknął nam ten pies przybłęda i pobiegł do kotłowni, do Bonifacji. Posiłki w klasztorze spożywa się w milczeniu. Tego poranka ciszę przeszył przeraźliwy skowyt. Wszystkie zastygłyśmy w bezruchu. Każda z nas wiedziała, co się stało, chociaż żadna nie wypowiedziała słowa. I tylko brak krzyża na habicie Bonifacji (kara publiczna nałożona przez przełożoną) był potwierdzeniem naszych najgorszych myśli. – Co sprawiło, że definitywnie zarzuciła pani dążenie do świętości na rzecz myśli o odejściu ze zgromadzenia? – Spędziłam w zakonie 15 lat i wiem, że gdybym została rok albo dwa dłużej, nie miałabym sił, żeby odejść. Ale w końcu zaczęłam przeczuwać, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. Nie w klasztorze. Że reguły, konstytucje, klepanie modlitw, medytacje składają się na sztuczne życie. To była niezwykle trudna decyzja. Zmagałam się z nią przez dwa lata. Klasztor to był przecież cały mój świat. Święty i jedyny, jaki znałam. Poza tym zakonnice są bezustannie zastraszane. Na wypadek, gdyby któraś zechciała odejść – profilaktycznie opowiada się nam o tym, że świat za murem to siedlisko szatana, w którym za nic nie znajdziemy szczęścia. – I wy w takie opowieści wierzyłyście? – Do klasztoru przyjeżdżamy jako młode dziewczyny. Dotąd posłuszne nauczycielom, rodzicom, nie mamy za sobą samodzielnego życia. Reguła zakonna, której się poddajemy, uczy, że przez przełożonych mówi Bóg. Nie można im nie wierzyć, nie można się im sprzeciwić. Nie ma miejsca na samodzielne myślenie. Nasz mózg podczas formacji zostaje precyzyjnie zakodowany. – Co zatem czuje zakonnica, która postanawia odejść? – Maksymalny stres. Nieopisane obciążenie psychiczne. Pamiętam,
że kiedy po podpisaniu odpowiednich dokumentów opuszczałam klasztor, nogi miałam jak z ołowiu. Sprzeciwiłam się Bogu, zrobiłam coś, o czym „za murem” nawet głośno się nie mówi, bo przecież „jak masz powołanie, to już do końca życia”. Żadna z sióstr nic nie wiedziała – aż do dnia, w którym nie pojawiłam się na śniadaniu. Przełożona – w trosce o morale zgromadzenia – nie informuje o takich decyzjach. Bo mimo wszystko zakonnice tworzą zwartą grupę, jakby jeden organizm. Przywiązują się do siebie. Każde odejście to jakby śmierć bliskiej
ZAMIAST SPOWIEDZI które chciałyby odejść, ale boją się, nie mają oparcia w najbliższych. Te, które odchodzą, najczęściej się kamuflują, nie mówią głośno o swoich przeżyciach. Dlatego potrzebna jest instytucja, która zapewniłaby wsparcie na początku tej nowej drogi. Sama zresztą chętnie bym się w jej działalność zaangażowała. Bo nam trzeba pomóc nie tylko w znalezieniu pracy, mieszkania czy w usamodzielnieniu się, ale także w najprostszych codziennych czynnościach. Po kilkunastu latach w habicie problemem są nawet tak podstawowe czynności jak ubranie się czy uczesanie.
– To wy, zakonnice, jesteście słabe, czy raczej instytucja, do której trafiacie? – Największego problemu nie stanowią siostry ani nawet przełożone, które przecież wybierane są na kadencję, a później wracają do szeregu. Problemem są regulaminy, konstytucje zakonne, prawa, których należy przestrzegać, żeby właściwie wypełniać wolę Boga. Zatwierdzone przez Watykan, a więc dobre. To one zniewalają. Regulują każdą wykonywaną przez zakonnicę czynność i należy się im bezkrytycznie podporządkować. Na ich
Stroma ścieżka
(2)
osoby. Mocno się je przeżywa, choć panuje oczywiście całkowity zakaz rozmów na ten temat. Dla mnie lata spędzone w zakonie to była niezwykle stroma ścieżka. Dokładnie poznałam ten świat i wiem, że mogłam z niego nie wyjść. – Ale przecież właśnie po to szła pani do zakonu, aby w nim spędzić całe życie! – Właśnie. Tylko że czasem bywa tak, że coś, co uważamy za dobre, wcale takim nie jest. – Powrót do świeckości jest bolesny? – Samo zdjęcie habitu nie oznacza, że przestaje się być zakonnicą. To jest długi proces. Mnie zajął 2 lata. Trzeba sobie uświadomić, że ekszakonnice są w gorszej sytuacji niż pogorzelcy. One zazwyczaj nie mają już nie tylko niczego, ale i nikogo. Do tego mają tak namieszane w głowie, że nie potrafią się odnaleźć w świecie. Potrzebują pomocy. – Siostra przełożona dała na dobry początek jakieś pieniądze? – Przed złożeniem ślubów każda z nas dostaje do podpisania świstek, w którym stoi czarno na białym, że w przypadku odejścia nie będziemy żądały od zgromadzenia pieniędzy za czas pracy na rzecz klasztoru. Kiedy odchodzimy, nie mamy więc prawa do niczego. Moja przełożona okazała ludzkie uczucia i dała mi 2 tysiące złotych. – Jest sposób na ostracyzm ze strony najbliższych? – Ja nie miałam tego problemu, bo moi najbliżsi mi pomogli. Wyjechałam do Niemiec, gdzie panuje niesłychana tolerancja religijna, więc nikt nie ingerował w moje życie. W Polsce, szczególnie w małych miejscowościach, jest na pewno trudniej. Jedna z zakonnic, gdy odchodziła z klasztoru, ukradła habit i jeszcze przez dwa kolejne lata przyjeżdżała w nim do rodzinnej wsi... – Panią wspomogła rodzina. A co z tymi, które nie mogą liczyć na podobną pomoc? – Zazwyczaj zostają w zgromadzeniach. Jest mnóstwo zakonnic,
W zgromadzeniu felicjanek Ewa Nizińska – jako siostra Konstancja – spędziła 15 lat. Oto dalszy ciąg wspomnień byłej zakonnicy.
– Ubranie i uczesanie?! – Przez 15 lat nie interesowały mnie trendy w modzie. Zresztą wyglądałam tak, że niektórzy sądzili, że wypuszczono mnie właśnie z zakładu karnego. No i nie potrafiłam dobrać ubrań tak, żeby nie wyglądać jak przebieraniec, a kiedy moja rodzona siostra pierwszy raz utapirowała mi włosy i zrobiła delikatny makijaż, prawie zemdlałam z przerażenia. – Nie odczuwała pani żadnej radości, odkrywając własną kobiecość? – Na początku absolutnie nie. Mentalnie ciągle byłam zakonnicą, a przejawy kobiecości są w klasztorze mocno tłamszone. Tam przestaje się być kobietą. Dlatego wszelkie przejawy upiększania się wciąż były dla mnie jakby zdradą samego Boga. – Przez rok miała pani szansę powrotu. Kusiło? – Było mi bardzo ciężko, ale ani razu nie pomyślałam, żeby skorzystać z zaoferowanej mi eksklaustracji.
radykalną zmianę nie ma szans. To beton. – Po opuszczeniu klasztoru napisała pani książkę. Dla pieniędzy czy dla sławy? – Dla spokoju sumienia. „Stroma ścieżka” (wydana przez oficynę My Book – dop. red.) była dla mnie formą rozliczenia się z przeszłością. Byłam zakonnicą przeszło 15 lat. Wszyscy pytali, dlaczego odeszłam. Ta książka jest tylko niewielką próbą odpowiedzi. Zwierciadłem, w którym mogłam okruchy minionego czasu zobaczyć na nowo, już bez emocji. – I co zobaczyła pani w tym zwierciadle? – Siebie szczęśliwą i spełnioną. Im dłużej jestem poza klasztorem, tym bardziej doceniam to, że odeszłam. Każdego dnia, ciągle na nowo, cieszę się wolnością oraz tym, że mogę myśleć po swojemu, że – kiedy tylko mam ochotę – mogę
9
chociażby bezkarnie jeść lody na ulicy, czego jako zakonnica nie mogłam robić pod żadnym pozorem. Mogę oglądać telewizję, no i mam pieniądze, za które w dodatku mogę kupić to, co zechcę. Eureka! Nawet jeśli dokonuję złych wyborów, to one są moje, i to ja ponoszę ich konsekwencje. I właśnie to jest prawdziwe, naturalne. – Nie uwierzę, że wymazała pani z pamięci 15 lat życia... – A jednak to prawda, bo mam teraz nowe życie. A jeśli wracam wspomnieniami do tego zakonnego, to w zupełnie innym celu. Byłam przekonana, że w końcu zostawię tamten świat za sobą i nie będę się oglądać. A jednak ciągle budzi się we mnie świadomość, że ludzie powinni znać prawdę o zgromadzeniach, o życiu religijnym. Nawet ci, którzy tkwią w zakonach. Muszą się dowiedzieć, że prawdziwe życie toczy się poza klasztornymi murami. Życie bez ciągłego napięcia, bez schematycznego dążenia do świętości. – I to dla nich napisała pani sztukę pt. „Jak oswoić zakonnicę”? – To komedia przedstawiająca losy byłej zakonnicy, która przez wyjątkowy zbieg okoliczności staje się wziętą modelką. Chciałam powiedzieć, że do polskiego katolicyzmu należy wprowadzić odrobinę rezerwy. Ludziom się wydaje, że Kościół i jego instytucje są tak święte i nadęte, że nie można ich tknąć. Takie myślenie trzeba zmienić. Uznałam, że jeśli ludzie zaczną się śmiać, to w końcu zrozumieją, ile w tej instytucji obłudy. Nie można przecież dopuścić do sytuacji, że Kościół w Polsce zawłaszczy każdą dziedzinę życia... Niestety, tak się zaczyna się dziać – Kościół narzuca swoje prawa, a sam staje się nietykalny. – Wobec tego kiedy sztuka trafi na teatralne deski? – Rozmawiałam z kilkoma reżyserami. Mówią, że temat jest intrygujący i nietypowy, że stanowi antidotum na uduchowionych bohaterów polskich seriali. Z jednej strony są zachwyceni, z drugiej – twierdzą, że sprawa jest delikatna, bo tak łatwo dziś obrazić w Polsce uczucia religijne. Szczerze mówiąc, trochę mnie to przeraża, ale mam nadzieję, że znajdzie się w końcu ktoś odważny, kto zechce odkłamać rzeczywistość. Ciągle szukam. – „Spoglądam na moją ślubną obrączkę... Zakonną ślubną obrączkę. Jest wykonana ze srebra, a na wewnętrznej stronie ma wygrawerowaną datę złożenia moich ślubów wieczystych i słowa: »Bóg mój i wszystko«” – to pierwsze słowa pani książki. Gdzie dziś jest ten Bóg? – Trzymam się od niego z daleka. Rozmawiała OKSANA HAŁATYN-BURDA
[email protected] Fot. MaHus
10
iosną tego roku posłowie koalicji rządowej i opozycji jednogłośnie poparli przedstawiony przez minister Barbarę Kudrycką program reformy polskiej nauki. Ma jej towarzyszyć głęboka zmiana w organizacji szkół wyższych. Niestety, reforma budzi skrajne emocje i nie ma szans, aby prace nad nią zakończyły się w najbliższym czasie. A reorganizacja nauki i szkolnictwa wyższego są ze sobą powiązane. Musimy pamiętać, że Polska równocześnie bije dwa rekordy w UE. Z jednej strony wydaje najmniej spośród 27 członków Unii na naukę, z drugiej – ma jeden z najwyższych wskaźników udziału studentów w populacji absolwentów szkół średnich. Jak wynika z analiz dra Tomasza Jarockiego z Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczego w Kielcach, polskie przedsiębiorstwa i placówki naukowo-badawcze zgłaszają do rejestracji w unijnych agendach patentowych mniej wynalazków niż na przykład ich konkurenci z Portugalii. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie to, że w tym iberyjskim państwie, mającym czterokrotnie mniej ludności niż Polska, studiuje dużo mniejszy odsetek młodzieży niż u nas, a skala wtórnego analfabetyzmu jest jedną z najwyższych w UE. Masowe kształcenie Polaków na studiach wyższych, zdaniem dra Jarockiego, zostało sfinansowane przez rodziców oraz same uczelnie. Państwo właściwie nie zwiększyło dotacji i kwota, która kiedyś miała zaspokoić kształcenie 10 studentów, teraz musi wystarczyć na 199... Doprowadziło to do sytuacji, gdzie stara kadra naukowa nie ma czasu ani możliwości na prowadzenie badań i pracę ze swoimi następcami. Na uczelniach i placówkach naukowo-badawczych obserwujemy narastającą lukę pokoleniową. Ambitni doktoranci rezygnują ze studiów w Polsce, gdyż stypendia oferowane im przez uczelnie nie pozwalają na przeżycie. Drugim procesem, który utrudnia wdrażanie pomysłów polskich naukowców, jest luka pokoleniowa wśród specjalistów w przemyśle. Doszło do niej w wyniku zamknięcia po roku 1990 średnich szkół technicznych. Ich miejsce zajęły licea ogólnokształcące. W tym samym czasie pozostałe państwa Europy najbardziej rozwijały profilowane typy szkół średnich. Brak w przemyśle młodych kadr, które byłyby dobrze przygotowane do pracy z nowoczesnymi technologiami, utrudnia ich biznesowy transfer. Wśród placówek naukowych znajdziemy także takie, które z prawdziwymi badaniami nie mają wiele wspólnego. Są to uczelnie kościelne oraz wydziały teologiczne działające w strukturze publicznych uniwersytetów. Wszystko jak leci finansuje budżet państwa. Co gorsza, państwo nie ma kontroli nad przyznawaniem pracownikom kościelnych
W
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
POD PARAGRAFEM akademii stopni i tytułów naukowych. Jest to groźne, gdyż spece od teologii, katolickiej nauki społecznej czy prawa kanonicznego zaczynają wykładać także świeckie przedmioty. A prace, których bronili, mają niewiele wspólnego z nauką. O poglądach wtłaczanych przy tej okazji studentom strach pomyśleć. Oto wybrane tytuły rozpraw doktorskich i habilitacyjnych obronionych na państwowym Uniwersytecie im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego: „Małżeńskie powołanie mężczyzny i niewiasty apostolskim darem i zadaniem w nauczaniu Jana Pawła II”, „Kult świętego Stanisława Kostki w diecezji płockiej w latach 1926–2007”, „Bierzmowanie i wybory moralne – studium teologiczno-moralne”, „Jana Pawła II drogi rozwoju życia chrześcijańskiego współczesnej młodzieży. (...)”, „Cytaty z Księgi Izajasza w Ewangelii według św. Mateusza”, „Wskazania teologiczno-pastoralne dla
przypomina żywą rybę. Co ważne, po zaprogramowaniu nie wymaga on kosztownego stanowiska kierowania. Pomysłem trójki młodych naukowców od razu zainteresowali się przedstawiciele armii, którzy od lat poszukiwali lekkiego, trudnego do wykrycia i łatwego do sterowania urządzenia do kontroli akwenów wodnych. Za nimi w kolejce ustawili się reprezentanci firm wydobywających spod dna morskiego ropę i gaz oraz zarządcy portów. Co
„Envirotex” w jego laboratoriach trwają prace nad materiałami, które mają skutecznie zastąpić kremy chroniące nas przed naturalnym i sztucznym promieniowaniem ultrafioletowym (jego nadmiar może wywołać raka skóry). Ten sam zespół zajął się także znalezieniem skutecznego sposobu ochrony ludzi mieszkających w pobliżu stacji bazowych telefonii komórkowej przed promieniowaniem elektromagnetycznym. Zamiast kosztownych
Nauka poszła w las W skromnych laboratoriach polscy naukowcy pracują nad wynalazkami, które mogłyby przynieść państwu miliardy euro. Ale jakoś nie przynoszą. działalności duszpasterskiej sanktuariów w nauczaniu Jana Pawła II”, „Studium teologiczno-liturgiczne w świetle obrzędów. Egzorcyzmy i inne modlitwy błagalne”, „Ojcostwo i macierzyństwo jako kryterium moralności chrześcijańskiej w świetle nauczania Jana Pawła II”, „Trójczasowość Mszy Wieczerzy Pańskiej”, „Nowe życie uczniów Jezusa. J 21 jako owoc eklezjologicznej lektury J 1–20 we wspólnocie Umiłowanego Ucznia”, „Od Leona XIII do Jana Pawła II”, „Religia w dialogu z edukacją. Studium na temat korelacji nauczania religii katolickiej z polską edukacją szkolną”, „Sprawowanie Wieczerzy Pańskiej w dzisiejszej Europie” itp. W tym samym czasie świeccy naukowcy pracowali między innymi nad „Chomikiem” – urządzeniem, które w ramach rosyjskiej misji kosmicznej Phobos-Grunt będzie wykorzystane do analiz powierzchni księżyca Marsa. Dzięki „Chomikowi” uda się prawdopodobnie wyjaśnić zagadkę pochodzenia Phobosa. W laboratorium Politechniki Krakowskiej trzech jej absolwentów opracowało projekt podwodnego robota mobilnego o nazwie „Cyberryba”. Jest to pierwsza w Polsce, i jedna z nielicznych na świecie, udana konstrukcja. Sposób jej poruszania
ciekawe, prototyp „Cyberryby” został wykonany z materiałów dostępnych... w sklepach modelarskich. Koszt wyprodukowania jej kompletnego egzemplarza (korpus, baterie, kamery, system łączności) wyniósł 2 tysiące złotych (jest to równowartość czterech najniższych stypendiów doktoranckich). Konkurenci krakowskich naukowców związani z katowickim oddziałem Instytutu Mechanizacji Budownictwa i Górnictwa Skalnego oraz Ośrodkiem Badawczo-Rozwojowym Przemysłu Płyt Drewnopochodnych w Czarnej Wodzie opracowali sposób na skuteczne pozbycie się niepotrzebnych arkuszy papieru kredowego i lakierowanego, etykiet z butelek po piwie, a także mieszanek tworzyw sztucznych oraz pianek poliuretanowych. Otóż zamiast je spalać lub zakopywać w ziemi, naukowcy zaproponowali ich przeróbkę na materiały budowlane. Zamiast dotychczasowych łatwopalnych wyrobów, z których powstają ścianki działowe, podwieszane sufity, stropy czy podłogi, możemy zastosować kolorowe lekkie niepalne płyty termoizolacyjne. Konsorcjum naukowców skupionych wokół łódzkiego Instytutu Włókiennictwa przygotowało niespodziankę dla kobiet. W ramach rządowego projektu
urządzeń dachy budynków z nadajnikami zostaną wyłożone niepalnymi materiałami pokrytymi cieniutką warstwą metali. W katalogu polskich ofert, zaprezentowanym przez PAP i ministerstwo, znajdziemy także rewelacyjny tani i skuteczny czujnik wykrywający produkty skażone melaniną. Jest to substancja chemiczna, którą niektórzy nieuczciwi producenci rolni wykorzystują do zawyżania zawartości białka. O tym, że nie można lekceważyć zagrożenia, jakie za sobą niesie, przekonaliśmy się latem 2008 roku. Wtedy to niektórzy chińscy producenci mleka w proszku i w tubach oraz kaszek i odżywek dla niemowląt dodali do oferowanych przez siebie wyrobów niewielkie ilości melaniny. Efekt? Ciężkie zatrucie ponad 50 tysięcy niemowląt, panika i chaos w sklepach. Dzięki polskim naukowcom do wykrycia melaniny nie będzie trzeba zatrudniać armii laborantów. Niemal do zera zostanie także zredukowane ryzyko fałszywych wyników. Niestety, dotychczasowe doświadczenia z komercjalizacją polskich wynalazków wskazują, że bez strategicznego wsparcia ze strony instytucji rządowych proces ten może zakończyć się klęską. Jak czytamy w opracowaniu Krzysztofa Klincewicza „Zarządzanie technologiami”, w procesie przemysłowego wykorzystania opracowań polskich naukowców należy unikać tak zwanej strategii pretendenta. Postawili na nią twórcy polskiego niebieskiego lasera. Dla nich ważniejsze
od produkcji przemysłowej było dążenie do zaoferowania kompletnego produktu doskonałego. Ich zagraniczni konkurenci obok prac nad niebieskim laserem koncentrowali się na jego masowej produkcji, serwisie informacyjnym i ciągłym obniżaniu kosztów. Polska firma dysponowała zbyt skromnymi środkami, aby sprostać konkurencji. Dodatkowo – zdaniem dra Klincewicza z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego – nasi naukowcy, będąc pod silną presją polityków i części mediów, podjęli decyzję o dywersyfikacji badań i produkcji, zamiast skoncentrować wysiłek na elementach, w których byli najlepsi na świecie, czyli na samych podłożach niebieskiego lasera. Zespół jego twórców pozbawiony był także rządowego wsparcia, czyli pomocy w zapewnieniu ochrony praw patentowych. Na przykład japońskie firmy od niebieskiego lasera, aby umocnić się na rynku, skorzystały ze wsparcia, jakie dawały im zawarte w latach 80. i 90. XX wieku partnerstwa z amerykańskimi korporacjami. Zapewniały one pomoc prawną w przypadku niezwykle kosztownych procesów o pierwszeństwo wynalazków. Nie możemy także zapomnieć, że jeszcze w połowie lat 90. ubiegłego wieku obowiązywał zakaz eksportu do Polski wielu urządzeń i substancji niezbędnych do produkcji niebieskiego lasera. Polscy politycy – zamiast pracować nad uchyleniem przez USA i państwa zachodniej Europy tych absurdalnych ograniczeń – domagali się od wynalazców lasera samowystarczalności surowcowej i technologicznej. Samodzielne zdobywanie wszystkich rzeczy zabierało czas naukowcom i było nieefektywne ekonomicznie. Według dra Klincewicza, poważnym problemem, z którym borykają się ludzie nauki, są sztywne reguły finansowania badań przez budżet państwa. Wygórowane wymagania, jakie przed zespołem od niebieskiego lasera postawili urzędnicy, spowodowały, że naukowcy bardziej zajmowali się spełnianiem biurokratycznych norm niż pracą w laboratoriach. A działanie pod presją czasu sprzyja pomyłkom. Warto też zwrócić uwagę, że w nauce nie da się wszystkiego wyliczyć z dokładnością do dnia. W następstwie głupoty polityków w Polsce naukowcy są skazani na budżet państwa i UE. Nie mamy bowiem w odróżnieniu od takiej Francji czy Danii sieci firm oraz funduszy, które zajmują się finansowaniem biznesowego wykorzystania odkryć i wynalazków. Przyjęte u nas rozwiązania podatkowe także nie zachęcają przedsiębiorców do wiązania się z ludźmi nauki. Inaczej jest w pozostałych 26 państwach UE. Ciekawe, kiedy politycy zauważą potencjał polskiej nauki. MiC
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
POD PARAGRAFEM
Przypadek pana W. Do fałszowania pieniędzy większości wystarcza chęć ich posiadania, skaner, komputer oraz drukarka. Krzysztof W., genialny fałszerz z Krakowa, wykorzystywał coś jeszcze – pasję i talent. ! W Policach wpadło dwóch fałszerzy, którzy drukowali stuzłotowe banknoty. Upłynniali je w lokalnych dyskotekach. Jako motyw podali chęć sprawdzenia, czy im się w ogóle uda; ! Powiat gryficki – tutaj procesem produkcji i wprowadzania w obieg fałszywych 100-złotówek zajmowała się co najmniej siedmioosobowa grupa młodych mężczyzn; ! Nowogard – czterej fałszerze wpadli na gorącym uczynku, kiedy płacili za zakupy podrobionymi banknotami o nominale 50 zł. Do produkcji falsyfikatów służył im skaner, blok rysunkowy oraz drukarka atramentowa. W kartotekach policji można znaleźć dziesiątki podobnych sztampowych historii. Tylko w trzech pierwszych kwartałach 2009 r. wszczęto ponad 6,5 tysiąca postępowań karnych w sprawie fałszowania środków płatniczych. Przypadek Krzysztofa W. do nich nie należy: „Czy nam się to podoba, czy nie, mamy do czynienia z mistrzem nad mistrzami” – stwierdził sędzia Bogdan Jędrys z Nowego Sącza w uzasadnieniu wyroku 2 lat pozbawienia wolności dla Krzysztofa, który w latach 2000–2008 wyprodukował – jak oszacowali śledczy – ponad 85,5 tysiąca pięciozłotówek. A więc – według wyliczeń Departamentu Emisyjno-Skarbowego NBP – niemal połowę fałszywek będących wówczas w obiegu. Do tego były perfekcyjnie zrobione. Bo jego pięciozłotówki w sześciostopniowej skali zostały przez specjalistów z NBP ocenione najwyżej. Takiego „świadectwa jakości” nie dostał dotąd żaden polski fałszerz! Jedyne, co powodowało, że podróbki nie były perfekcyjne, to fakt, że ważyły o ułamek grama
Fot. MaHus mniej niż legalny pierwowzór. Ale to tylko dlatego – jak twierdzi W. – że nigdy przez te wszystkie lata nie kupił sobie dokładnej jubilerskiej wagi. Na spotkanie przychodzi punktualnie. Cichy, drobny, nawet niepozorny. – O tym, jak dobre są moje monety, dowiedziałem się dopiero wówczas, kiedy sędzia odczytywał wyrok i powołał się na opinię biegłych – mówi. A w tej opinii biegły do spraw mechanoskopii napisał, że Krzysztofowi W., samoukowi i absolwentowi szkoły podstawowej, w warunkach domowych udało się zrobić majstersztyk. Innymi słowy – tak podrobione monety w takich warunkach mógł stworzyć tylko geniusz. Kiedy W. trafił do aresztu, nikt nie wierzył, że jest w stanie sam wykonać matrycę tak dobrą jakościowo. W NBP prowadzono nawet wewnętrzne śledztwo, żeby sprawdzić, czy któryś z pracowników nie wyniósł oryginałów. No to W. zaproponował, że jeśli tylko przyniosą mu odpowiednie narzędzia i materiały, to im pokaże, że potrafi. I pokazał. Wykonanie matrycy – w ramach eksperymentu
procesowego – zajęło mu około 20 godzin. Ale matryca to tylko część procesu tworzenia. Oprócz niej potrzeba jeszcze sporego zestawu przyrządów pomocniczych. Większość z nich Krzysztof również wykonał sam. – Zawsze interesowało mnie to, co nie przychodzi łatwo. Takie przedmioty, których nie można tak po prostu kupić. Fascynowało mnie wszystko, co niepowtarzalne. Chciałem osiągnąć coś, co jest nieosiągalne dla innych – wyjaśnia. Za takie coś uznał właśnie fałszowanie monet. A że o tej akurat dziedzinie życia nie miał żadnego pojęcia, zaczął czytać. Co tylko znalazł w antykwariatach na temat numizmatyki, metaloplastyki, metaloznawstwa, metalurgii. No i wtedy przekonał się, że wszystko jest w książkach opisane. Należy tylko umieć to połączyć. Traf chciał, że Krzysztof W. połączyć umiał. Tajemnicę państwową, jaką jest skład metali w monetach oraz metoda ich łączenia, opanował do perfekcji. Stal mosiężną, która – odpowiednio obrobiona – zamieniała się w stempel, czyli
negatyw przyszłej monety, kupował w sklepach. Miedzionikiel – jeden z elementów 5-złotówki – wytwarzał sam, pozyskując go ze skupowanych skrzętnie na targach starych monet. W tyglu wytrzymującym 1500 stopni Celsjusza topił metale, wykorzystując w tym celu prymitywną kuźnię. Własnoręcznie zbudował maszynę do walcowania blachy. Z tej blachy, kiedy już osiągnęła dwumilimetrową grubość, bo tyle właśnie ma pięciozłotówka, gilotyną wycinał krążki – jeden miedzioniklowy, drugi z alubrązu – i łączył je w specjalnej prasie. Wszystko zgromadził w przydomowej komórce pozbawionej okien. Zamykał się w tej swojej prymitywnej pracowni, włączał głośną muzykę i w jej rytm produkował monety. Domowników niespecjalnie dziwiły te długie godziny, które spędzał w samotności, bo od dziecka miał tendencje do izolacji. A kiedy już bardzo naciskali, tłumaczył, że wytacza albo spawa. Nie dopytywali. Fałszowaniu monet podporządkował całe swoje życie. Przez osiem lat z nikim się nie spotykał. – To działa jak narkotyk, jak nałóg. Mało rozmawiałem z ludźmi, nad każdym słowem – zanim zostało wypowiedziane – długo się zastanawiałem, żeby nie naprowadzić nawet na skojarzenia – wspomina. Wyprodukowane w ciszy pięciozłotówki wprowadzał w obieg sam. Na lokalnych targowiskach, w niewielkich osiedlowych sklepach. Miejsc, w których mogłyby go zarejestrować kamery, unikał jak diabeł święconej wody. Obsesyjnie myślał nawet o tym, żeby przypadkiem nie wygadać się podczas snu. Dlaczego – przy swym geniuszu – nie pokusił się o więcej? Otóż pięciozłotówki wybrał nie tylko dlatego, że są niezwykle trudne do podrobienia... – Nie jestem człowiekiem, który pragnie luksusów. Nie chciałem szkodzić ludziom. Wyobrażałem sobie, że jeśli ktoś straci 5 zł, bo okaże się, że jest fałszywe, nie odczuje braku tych pieniędzy tak jak w przypadku na przykład 100 zł – wyjaśnia. Dlaczego wobec tego w ogóle pieniądze fałszował? Przyznaje, że dla zarobku (choć nie był on oszałamiający, jeśli wziąć pod uwagę koszty niezbędnych materiałów), ale przede wszystkim dla przyjemności tworzenia. Monet wytwarzanych z jubilerską precyzją przez Krzysztofa W. nikt nie rozpoznał, bo dla zwykłego śmiertelnika było to wręcz niemożliwe. Wpadł przez przypadek. W marcu 2008 roku jego dom przetrząsali funkcjonariusze straży granicznej – szukali handlarza fałszywymi paszportami. No i przy tym przetrząsaniu nie mogli nie trafić do „pracowni” Krzysztofa, gdzie znaleźli m.in. 54 arkusze blachy mosiężnej z 85 578 otworami (na tej podstawie obliczono zresztą, że Krzysztof skaleczył Skarb Państwa
11
na przeszło 426 tys. zł, które później sąd nakazał co do grosza oddać), 5 kompletów matryc do tłoczenia monet o nominale 5 zł, 477 krążków z mosiądzu, 1039 krążków miedzioniklu, pierścienie z otworami do ząbkowania i 45 tygli do wytopu metali. Wśród zgromadzonych przez lata książek Krzysztof W. nie miał tej, w której mógłby wyczytać, co grozi za podobną działalność. Kodeks karny, bo o nim mowa, fałszowanie środków płatniczych traktuje jako zbrodnię, za którą grozi od 5 do 25 lat więzienia. Krzysztof W. dostał 2 lata. Przede wszystkim dlatego, że od samego początku pomagał w śledztwie, bo nie widział sensu w utrudnianiu. „Także dlatego, że to człowiek niezwykły, mimo wszystko szlachetny. Wart jest więcej niż jego pięciozłotówki. Poza tym bardziej się przyda polskiemu państwu na wolności niż za kratkami” – tłumaczy mecenas Paweł Eilmes, obrońca genialnego fałszerza. Dziś, po ponad roku odsiadki, Krzysztof cieszy się wolnością oraz tym, że bez lęku może spacerować ulicami Krakowa, nie zastanawiając się, czy ktoś przypadkiem za nim nie idzie. No i ciągle tworzy. Znalazł inną pasję – grafikę komputerową. Na razie stawia pierwsze kroki, ale jest optymistą. Chce tworzyć niepowtarzalne grafiki aniołów. – Jeśli fałszerstwo opanowałem na sześć, to i tu sobie poradzę. Najważniejsze to nie bać się próbować – mówi Krzysztof. WIKTORIA ZIMIŃSKA
[email protected] REKLAMA
12
LISTA POLSKICH KSIĘŻY PEDOFILÓW
amiast wybrzydzać na PRL, szefowie polskiego Kościoła powinni wznosić modły, bo za komuny „Kościołowi odebrano większość placówek dydaktycznych i wychowawczych”, przez co „nie miał możliwości współpracy z młodzieżą bez kontroli zewnętrznej” – twierdzi jezuita o. Jacek Prusak, łudząc się nadzieją, że jeśli kiedyś zupa się wyleje (gdyby czytał „FiM”, wiedziałby, że już dawno wykipiała), to liczba pedofilów wśród jego kolegów po fachu będzie nieporównywalnie mniejsza niż ujawniono w USA, Irlandii czy ostatnio w Niemczech. Tymczasem my (m.in. dzięki ludziom, którzy odpowiedzieli na apel o zgłaszanie przypadków molestowania) zbliżymy się wkrótce do setki certyfikowanych księży pedofilów, a wśród złoczyńców nie brakuje również biskupów tuszujących afery... Po aresztowaniu w maju 2003 r. księdza Jerzego U., ówczesnego proboszcza parafii w Słowinie (diecezja koszalińsko-kołobrzeska), kuria biskupia zakomunikowała ustami ks. Krzysztofa Zadarki, dyrektora Wydziału Duszpasterskiego: „Jesteśmy czyści, bo nigdy dotąd nie wpłynęła żadna skarga na księdza”. Szefowie ks. U. powoływali się przy tym na fakt, że krótko przed jego zamknięciem w parafii odbyła się wizytacja duszpasterska ordynariusza Mariana Gołębiewskiego (dzisiaj arcybiskup metropolita wrocławski), podczas której „można było przecież powiadomić biskupa”. Tymczasem okazuje się, że hierarchowie kościelni doskonale o wszystkim wiedzieli... Zanim wielebny pedofil trafił do aresztu, bardzo długo sprawował funkcję proboszcza atrakcyjnej parafii w Dźwirzynie (awansował po upływie zaledwie siedmiu lat od uzyskania święceń), skąd w niejasnych okolicznościach przerzucono go nagle do Białogórzyna, później Zarańska, aż wreszcie wylądował w pechowym dla siebie Słowinie. Jak doszło do ewakuacji z kurortu na wieś? Okazało się, że ks. U. gustował w młodych chłopcach spotykanych na plażach lub spowiadających się w konfesjonałach nadmorskich kościołów. Łowił ich na „stałe stypendium”, finansował wycieczki, oferował kilkudniowy darmowy wikt i opierunek na plebanii w Dźwirzynie, gdzie od niektórych dzieci kupował seks. Oto fragment relacji złożonej „FiM” i podpisanej przez Jana B. ze Śląska: „Po otrzymaniu wiadomości o molestowaniu naszego dziecka natychmiast pojechaliśmy z żoną do Szczecina (państwo B. pomyłkowo sądzili, że ks. Jerzy U. jest podwładnym ordynariusza diecezji szczecińsko-kamieńskiej – dop. AT), domagając się rozmowy z tamtejszym biskupem (...). Obiecano nam spotkanie z biskupem pomocniczym za... 3 dni! Kiedy ostro nalegaliśmy, po dwóch godzinach zjawił się bp Stanisław Stefanek. Zbulwersowani
Z
przedstawiliśmy mu całe zajście pomiędzy naszym synem a księdzem U.”. Biskup Stefanek (obecnie ordynariusz łomżyński) sporządził w obecności zdesperowanych rodziców krótką notatkę, nakazał im zachować milczenie (!), a opis zdarzenia przesłać do właściwego terytorialnie ordynariusza (wówczas bp. Ignacego Jeża). Państwo B., jako
o wielebnym na łamach tygodnika katolickiego „Niedziela” przełożona zakonnic prowadzących dom dziecka. No, po prostu dusza człowiek! Aż tu nagle ówczesny ordynariusz bp Andrzej Dzięga (obecnie metropolita szczecińsko-kamieński) wyekspediował ks. J. na probostwo w zabitej dechami wsi z kategorycznym zakazem pracy w szkole. Powód?
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r. i nigdy nie wyjaśnił, do czego konkretnie ma zmierzać owo „oglądanie ptaszka”, sąd umorzył postępowanie w zakresie zarzutów o pedofilię, skazując duchownego jedynie za piractwo komputerowe. Ordynariusz bp Wacław Depo „skazał” ks. Piotra na pozostanie w parafii; ! Ks. Piotr S. z diecezji łowickiej ma upodobanie do młodych
Alfabet mafii
(3)
Ze względu na żałobę narodową daliśmy pedofilom oraz molestantom w sutannach trochę odsapnąć, ale przecież wszystko ma swój kres... ludzie głęboko wierzący, dokładnie podporządkowali się zaleceniom. Wysłali do kurii w Koszalinie obszerny elaborat, deklarując w nim m.in. gotowość złożenia zeznań pod przysięgą. Ponawiali je później telefonicznie, ale nie doczekali się żadnej odpowiedzi, zaś pedofil dalej grasował, zmieniając jedynie parafie. Warto w tym miejscu podkreślić, że bp Stefanek był też jedną z kluczowych postaci bardzo głośnej przed dwoma laty sprawy molestowania seksualnego wychowanków Ogniska im. św. Brata Alberta w Szczecinie przez dyrektora placówki ks. Andrzeja D. Sprawca ujawnienia afery (dominikanin o. Marcin Mogielski) został ostro napiętnowany przez biskupów, zaś głównego „bohatera” skierowano do pracy w domu księży emerytów. A co miał z tym wspólnego biskup? Okazuje się, że jako tzw. wikariusz generalny, któremu podlegały archidiecezjalne szkolnictwo i placówki wychowawcze, już w 1995 r. dowiedział się o zarzutach wobec ks. Andrzeja, a nawet spotkał się z oskarżającymi go chłopcami, ale... nie uwierzył im i nie podjął żadnych kroków w kierunku zweryfikowania oskarżeń. „Ani mi tego nie sugerowano, ani nie miałem takiego zlecenia od księdza arcybiskupa Mariana Przykuckiego” – tłumaczył na łamach „Gazety Wyborczej”, mówiąc o „czarnej niewdzięczności młodzieży ze środowisk patologicznych”. Ks. J. był przez wiele lat proboszczem pewnej parafii w diec. sandomierskiej. „Przeżywa z nami ważne wydarzenia naszych dzieci: chrzty, bierzmowanie, Pierwszą Komunię św. Trudno się temu dziwić, miłość przyciąga jak magnes” – opowiadała
– Oficjalnie z „powodów zdrowotnych”, choć u podstaw decyzji biskupa leżały prawdopodobnie skargi, że proboszcz dopuszczał się molestowania seksualnego dzieci. Kuria nie przeprowadzała śledztwa w obawie przed skandalem, ale na wszelki wypadek przerzuciła księdza J. do innej parafii – wyjaśnia emerytowany duchowny ks. D.P. Przejdźmy teraz do najnowszych przypadków: ! Prawomocnym wyrokiem Sądu Okręgowego w Zamościu ks. Piotr G. wikariusz parafii w K. (diecezja zamojsko-lubaczowska) został skazany w marcu 2010 r. na 3 tys. zł grzywny i 5,5 tys. zł nawiązki za posiadanie nielegalnego oprogramowania komputerowego ujawnionego w trakcie przeszukania plebanii. Czegóż tam policja szukała? – Śladów pedofilskich zamiłowań ks. G. Mieliśmy podstawy do przypuszczeń, że nawiązuje kontakty z małoletnimi poniżej lat 15 i umawia się z nimi na randki – twierdzi policjant z Hrubieszowa. Dowodów dostarczył śledczym parafianin, który przedstawił się jako dziecko i rozmawiał z wikarym o seksie za pośrednictwem komunikatora internetowego. Gdy wielebny przeszedł już do fazy umawiania się z „chłopcem” na randkę celem „obejrzenia ptaszka” w zamian za pieniądze (konkretną kwotę mieli wynegocjować podczas spotkania), mężczyzna zaniósł wszystkie kwity do prokuratury. Ksiądz Piotr poszedł w zaparte. Ponieważ w inkryminowanych rozmowach zachowywał najdalej idącą ostrożność
chłopców, których poznaje na specjalistycznych czatach internetowych, obłaskawia i obwąchuje, czy aby nie są policyjnymi prowokatorami, a później zaprasza na plebanię lub do prywatnej garsoniery przy ul. H. Sawickiej (pod znanym nam numerem) w Sochaczewie na fiku-miku. Co do jednego ze swoich gości bardzo się pomylił, bo ten nie dość, że nagrał całą imprezę u ks. Piotra na dyktafon, to jeszcze skopiował co pikantniejsze pliki z jego komputera i pokazał wszystkie materiały dziennikarzowi „FiM” – m.in. kilkadziesiąt obrazków niewątpliwie chłopięcych genitaliów, ociekające seksem e-maile oraz rozmowę, w której wielebny tak oto opowiada o jednym ze swoich poprzednich partnerów: „Wiesz, spotykałem się do niedawna z M. Mimo niecałych 15 lat w łóżku był znakomity. Wolałem jednak nie ryzykować po tych wszystkich
aferach, więc dałem mu na otarcie łez trochę pieniędzy i rozstaliśmy się. Teraz jest taka nagonka, że jak mi małolat nie pokaże legitymacji i nie zobaczę, że ma skończone 15 lat, to go nie kupuję”. ! „Ksiądz zawsze miał dla mnie czas. Nawet mnie nie zdziwiło, gdy w konfesjonale zapytał: »Onanizowałeś się?«. Ja: »A co to znaczy?«. A on:
»Nie udawaj, że nie wiesz, taki mały przecież nie jesteś«. Jakiś czas potem poprosił mnie o pomoc w stemplowaniu świętych obrazków. Byliśmy w pokoju na plebanii. W pewnej chwili poczułem miły zapach kadzidełka, ksiądz stanął za moimi plecami. Był w granatowym szlafroku i czarnych slipach. W dłoni trzymał wahadełko. Zapytał: »Widziałeś kiedyś coś takiego? Chodź, sprawdzimy, co z twoim zdrowiem«. Posadził mnie na tapczanie i zaczął jeździć nade mną tym wahadełkiem. Potem wyjął z szuflady lekarskie słuchawki, badał jak bije moje serce. W końcu objął mnie i położył rękę na moim kroczu. Byłem jak sparaliżowany. Głaskał mnie tam i zaczął w końcu robić mi to, o co wcześniej pytał w konfesjonale” – wspomina na łamach „Gazety Wyborczej” mężczyzna, który przed ponad 40 laty padł ofiarą niewymienionego w reportażu nawet z imienia wikariusza parafii w Kartuzach (diec. pelplińska). Aż usiedliśmy z wrażenia, że umknął naszej uwadze tak piękny okaz pedofila. Sprawdzamy w podręcznej kartotece podejrzanych (rejestrujemy w niej każdy przypadek potwierdzony wiarygodnym oświadczeniem ofiary): jest! Dokładnie ten sam ks. Andrzej S. (na zdjęciu), który po odbyciu rekolekcji i obietnicy poprawy wylądował na posadzie proboszcza w diecezji toruńskiej oraz zajmuje do dzisiaj bardzo wpływowe stanowisko w obejmującym tę parafię dekanacie. Nic a nic się nie zmienił. – Bardzo lubi chłopców. Gdy rodzice jednego z ministrantów poskarżyli się księdzu dziekanowi B. L. na dwuznaczne zachowanie proboszcza, a dziekan poinformował biskupa Andrzeja Suskiego, ks. Andrzej miał odejść z parafii. ale ostatecznie sprawę zamieciono pod dywan – sprawozdaje sympatyzujący z „FiM” toruński duchowny. A kogóż to jeszcze mamy obecnie na tapecie? Są duże szanse (wystarczy przełamanie przez pokrzywdzonych chłopców obaw przed środowiskową obstrukcją), żeby wkrótce zawlec do prokuratury: ks. Bolesława z archidiecezji krakowskiej i ks. Henryka z diecezji włocławskiej – lubieżników znanych w wąskim kręgu wtajemniczonych z obmacywania ministrantów – oraz ks. Dariusza z diecezji łowickiej, który, pracując jeszcze jako wikariusz parafii w K., deprawował ucznia miejscowej szkoły. Sprawiedliwość, niestety, nie dosięgnie już zmarłych: ! ks. Jana K. z diecezji płockiej – za dokonywane przed laty gwałty na kilkunastoletnich chłopcach (m.in. znani naszej redakcji bracia R.) pod mostem w Węgrzynowie; ! prałata Henryka Ł., byłego proboszcza z N. (diec. sandomierska), mającego w tym mieście nawet ulicę swojego imienia, którą muszą się dzisiaj przechadzać ofiary jego pedofilskich zapędów. ANNA TARCZYŃSKA
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
PATRZYMY IM NA RĘCE
13
Generalne nieporozumienie Pan prezydent pozostawił wiele nierozwiązanych spraw, ale jedną z najbardziej kłopotliwych będzie podważenie jego testamentu w sprawie nominacji prokuratorskich... Od 31 marca mamy w Polsce nową Prokuraturę Generalną (następczynię dotychczasowej Prokuratury Krajowej podporządkowanej ministrowi sprawiedliwości) z niegdysiejszym krakowskim sędzią, 51letnim Andrzejem Seremetą na czele. Teoretycznie jest całkowicie niezależna od opcji politycznej sprawującej obecnie władzę. Zgodnie z regulaminem urzędowania firmy, Seremeta będzie miał do pomocy sześciu zastępców: czterech wybranych spośród prokuratorów PG oraz dwóch urzędujących na zewnątrz (Naczelny Prokurator Wojskowy oraz szef pionu śledczego IPN). O kandydatury tych czterech toczyła się twarda, choć zakulisowa wojna, bowiem śp. pan prezydent bardzo pragnął mieć tam swoich (czytaj: Ziobrowych) ludzi, a cały problem polegał na tym, że każda nominacja wymaga kontrasygnaty premiera. Lech Kaczyński postawił Donalda Tuska przed faktem dokonanym i już 31 marca powołał
na stanowiska ludzi rekomendowanych jako „najlepsi z najlepszych”: ! Marka Jamrogowicza, przewidzianego na pierwszego zastępcę PG (uchodzi za protegowanego byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego, ale za czasów PiS był forsowany na stanowisko szefa Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie, ostatecznie objął Prokuraturę Okręgową w Tarnowie); ! Marzenę Kowalską (zaufana Kaczyńskiego, wiceszefowa PA w Warszawie), mającą nadzorować najbardziej newralgiczny pion przestępczości zorganizowanej; ! Roberta Hernanda (awansowany przez Ziobrę na szefa Prokuratury Apelacyjnej we Wrocławiu za rozpracowanie rzekomego „spisku” w krakowskiej prokuratorze). A czwarty? – Żeby otrzeć Tuskowi łzy, Seremeta zdecydował się na Andrzeja Janeckiego (wypromowany przez Ćwiąkalskiego), szefa warszawskiej „okręgówki”. Problem w tym, że wcześniej nie widział go
oże, mój Boże, cóżem ci uczynił, że zrobiłeś mnie papieżem? – zastanawia się Benedykt XVI. No bo jak nie pedofilia, to zboczony Legion Chrystusa. Ale jak tu piętnować lub rozwiązać Legion, kiedy ma on na kontach 25 miliardów euro?! O niesławnym Legionie Chrystusa pisaliśmy już nieraz, ale kolejne fakty, które wychodzą na światło dzienne, są tak szokujące, że do tematu musimy wrócić. Przypomnijmy: Legion Chrystusa (Legion de Cristo, L.C.) został założony w Meksyku przez ojca Marciela Maciela w 1941 roku. Maciel nie miał jeszcze wówczas święceń kapłańskich. Obecnie Legion działa w 20 krajach (w Polsce od roku 1994) i prowadzi 12 wyższych uczelni na całym świecie, a powołany przezeń ruch apostolski skupia ponad 65 tys. członków rozsianych po wszystkich kontynentach. W roku 1965 Legion uzyskał tak zwany „dekret pochwalny” od Watykanu, który był równoznaczny z bezpośrednią podległością zgromadzenia papieżowi. Tylko papieżowi! Od tego czasu zaczyna się wspaniały rozwój zgromadzenia. Złoty okres jego istnienia to czasy pontyfikatu Jana Pawła II, który Legionistów Chrystusa, a najbardziej Marciela Maciela, darzył szczególną miłością. Czy Wojtyła mógł nie wiedzieć o podwójnym życiu swojego pupila? O tym, że ma żonę, a z nią dzieci, że posiada liczne konkubiny, nawet nałożnice, o których wiedziała żona? Że jest pedofilem obcującym płciowo z małymi dziećmi obu płci? Otóż ponad
B
nawet w szeregach prokuratorów PG, więc trzeba będzie uruchomić najpierw całą procedurę powoływania go do tego korpusu. Ale zasadniczy kłopot Seremety polega na tym, że nominaci już przyklepani przez Kaczyńskiego są zbyt jednoznacznie kojarzeni z PiS-em i premier nie może zdecydować się na kontrasygnatę – ujawnia jeden z prokuratorów. Mamy przed sobą protokół z tajnego głosowania przeprowadzonego 31 marca na posiedzeniu Rady Prokuratorów przy Prokuraturze Generalnej (organ z mocy ustawy opiniujący kandydatury) nad wnioskiem o powołanie na stanowiska prokuratorów Prokuratury Generalnej 58 prokuratorów Prokuratury Krajowej oraz 12 prokuratorów prokuratur apelacyjnych. I cóż tam widzimy? Okazuje się, że środowisko ma jak najgorszą opinię o dorobku i predyspozycjach faworytów Kaczyńskiego i Seremety. Hernand i Kowalska zostali w głosowaniu zdyskwalifikowani, natomiast kilkunastu prokuratorów odnotowało jeszcze lepsze wyniki niż Jamrogowicz i Janecki (nieprzyjęty do korpusu PG). Piłeczka jest teraz po stronie Tuska... ANNA TARCZYŃSKA
wszelką wątpliwość wiadomo, że o wszystkim wiedział! Kilka tygodni temu wyszło na jaw, że Joseph Ratzinger, kiedy jeszcze był „tylko” prefektem Kongregacji Doktryny Wiary, wszczął przeciwko Macielowi wewnętrzne śledztwo, które już na wstępie wykazało, że lider Legionu Chrystusa jest potwornym zboczeńcem. Niestety, dochodzeniu ukręcono łeb. Kto ukręcił? Karol – człowiek, który został papieżem. To on poinformował prefekta Ratzingera, że „papiestwo sobie nie życzy”.
Ale to nic w porównaniu z kontrolą sumień. Maciel życzył sobie, by legioniści pod koniec każdego dnia dokonywali rachunku sumienia. Ów „rachunek” został wydany w formie książeczki (tylko do użytku wewnętrznego) liczącej 332 strony. A liczba pytań, na które co wieczór ludzie Maciela mieli odpowiadać, przekraczała 3 tysiące. Poza tym legioniści obok ślubów ubóstwa, czystości i posłuszeństwa zobowiązani byli do ślubu dodatkowego: całkowitej i absolutnej wierności wobec szefa. Wierności tak dalece posuniętej, że mnisi – wobec
Giuseppe Versaldi, biskup Alexandrii we Włoszech, Ricardo Ezzati Andrello, arcybiskup Concepción w Chile i Ricardo Blázquez Pérez, arcybiskup Valladolid) sporządziła tydzień temu raport dla papieża (raport jakimś cudem wyciekł do włoskich mediów), według którego Legion Chrystusa ma na swoich kontach bankowych ponad 25 miliardów euro (!!!). Dlatego następcy Maciela – o. Álvaro Corcuera i o. Luis Garza Medina – nie chcą słyszeć o jakimkolwiek śledztwie czy zamknięciu Legionu. Ta gigantyczna suma pieniędzy – kwota, która mogłaby uratować budżet niejednego sporego państwa – pochodzi prawie wyłącznie z darowizn ludzi i instytucji, które chciały wspomóc „wielkie chrześcijańskie dzieło” (podobnie było z setkami milionów zgromadzonych przez Matkę Teresę z Kalkuty). Miliardy poukrywane są na setkach kont banków z całego świata. Najczęściej tam, gdzie jakakolwiek kontrola jest wykluczona. No i z tego właśnie powodu Benedykta XVI boli głowa. I boleć nie przestanie, bo ma do czynienia z nowym zakonem templariuszy, tylko w znacznie większym wydaniu. Jeśli zdelegalizuje Legion, a jego przywódców pozwoli postawić przed sądem, wówczas te gigantyczne pieniądze znikną bezpowrotnie. Jeśli będzie milczał w sprawie zboczeńca Maciela świat go potępi. Możliwe więc, że Benedykt codzienną modlitwę poranną rozpoczyna od słów: „Po jaką cholerę się w to wszystko wpakowałem...”. ARIEL KOWALCZYK
Benedykta boli głowa Tymczasem media donoszą o coraz bardziej szokujących informacjach. Oto watykańska komisja lustrująca Legion po śmierci Maciela (zmarł w wielkim luksusie w 2008 roku na Florydzie) ujawniła, że szef zgromadzenia był dodatkowo sadystą uwielbiającym dręczyć innych. Zwłaszcza podległych sobie ludzi. Nic z ich życia, a nawet z myślenia, nie mogło nie być podporządkowane Macielowi. Wewnętrzna reguła absolutnie ściśle dyktowała, jak należy siadać do stołu, jak wycierać usta serwetką, jak jeść kurczaka, nie używając rąk (sic!), jak wyciągać ości z ryb, ile kęsów chleba można na raz ugryźć, jak zachowywać się na sedesie (mniejsza o szczegóły) itp...
ewentualnej możliwości zagrożenia bractwa – obligowani byli do kłamstwa, wiarołomstwa i krzywoprzysięstwa. Dziś szacuje się, że sadysta i pedofil Marciel Maciel ma na sumieniu co najmniej 300 nieletnich ofiar obojga płci plus nieznaną liczbę wykorzystanych seksualnie kobiet i mężczyzn. Niektórzy dziennikarze doliczyli się 30 biologicznych dzieci lidera legionistów. Niektóre z nich domagają się teraz udziału (i słusznie) w spadku po tatusiu. A jest czego się domagać. To nie wścibscy paparazzi, ale supertajna watykańska komisja (w składzie: Ricardo Watti Urquidi, biskup Tepic w Meksyku, Charles J. Chaput, arcybiskup Denver,
14
ŻAŁOBA TOTALNA
Zarobić na śmierci Podczas uroczystości pogrzebowych pary prezydenckiej w Krakowie zobaczyliśmy, co znaczy dla Polaków żałoba narodowa i ile można na niej zarobić. A można niemało... Flagi, koszulki, znicze, kwiaty, znaczki na agrafce to podczas żałoby narodowej towar najbardziej chodliwy. Wystarczy wydać ok. 16 zł, żeby stać się „prawdziwym patriotą”. Krakowski Rynek Główny tonął w biało-czerwonym kiczu... No bo jak inaczej nazwać koszulkę z zakrwawionym orłem czy zegar ze zdjęciem państwa Kaczyńskich? Samych flag było
tak dużo, że ludzie wykorzystywali je do ochrony przed słońcem czy jako podkładki pod pupę. Oczywiście wszystkie narodowe gadżety musiały mieć element mówiący o żałobie. Myśleliśmy, że prostym sposobem na pokazanie swojego smutku jest flaga przepasana kirem. Nic bardziej mylnego, bo jeśli
pogrzebach Polaków tyle jest okazałości i pompy, iż prędzej wziąłbyś je za triumfy niż za pochowanie zmarłych – gorszyli się w minionych stuleciach cudzoziemcy na widok staropolskich ceremonii pogrzebowych. Te starannie wyreżyserowane spektakle poprzez swą wystawność miały budować potęgę i chwałę władców i możnych, zmarłych i żyjących. W 1370 roku Kazimierza Wielkiego do kościoła przybranego na znak żałoby w szkarłatne zasłony wiódł kondukt złożony z konnego hufca zbrojnych rycerzy, setek żałobników ze świecami, całych zastępów zakonników śpiewających psalmy, dostojników kościelnych i świeckich oraz dworzan w czerni. Z nie mniejszą pompą żegnano w 1548 roku Zygmunta Starego. W królewskim orszaku żałobnym paradowało trzydzieści par mar żałobnych przystrojonych w makaty ze złotogłowiu, a za nimi podążało tyleż koni królewskich udekorowanych drogocennymi kapami i herbami. To jednak nic w porównaniu z ambicjami magnatów (które objawiły się w następnych wiekach) aby przewyższyć przepych dawniej zarezerwowany dla pochówków królewskich. I tak hetmana Józefa Potockiego w 1751 roku
W
ktoś chciał zaoszczędzić na bublach, musiał radzić sobie sam, dzięki czemu nad flagami dumnie powiewały kawałki czarnych... worków na śmieci. Tak w ogóle to było nam trochę wstyd, bo ubrani byliśmy w ciemne stroje (jak na pogrzeb przystało), ale bez przypiętych znaczków, bez flag, o koszulkach nie mówiąc, a Kraków był za to kolorowy i uśmiechnięty. O żałobie, łzach i smutku nie było mowy. Ot, taki zwykły dzień, tylko gapiów i turystów jakoś więcej, a to przecież jeszcze nie sezon... ARIEL KOWALCZYK Fot. Autor, P.Sz.
żegnało 10 biskupów, 60 kanoników, 1275 księży katolickich, 430 unickich i greckokatolickich, a ze 120 armat dawano salwy przez całe sześć dni. Cała zaś „uroczystość trupowa” – jak donosił ówczesny kronikarz – trwała bite 2 tygodnie. Taka pompa funebris wymagała naturalnie zainwestowania wielkich funduszy. Przykładowo organizacja wystawnego pogrzebu
zamówione na tę okoliczność przez rodzinę, w których pod niebiosa wysławiano mniej lub bardziej wyimaginowane cnoty zmarłego. W sumie żałobne misterium odgrywane w kościele nad „osobą nieboszczykowską” trwało przeciętnie od 8 do 12 godzin. Na przygotowanie „godnej” oprawy tak skomplikowanej ceremonii z konieczności
doloris (zamek boleści), czyli imponująco dekorowane katafalki, na których sytuowano trumnę z nieboszczykiem. Te ozdobione posągami, dewizami i sentencjami konstrukcje, malowane i złocone akcesoria, emblematy oraz tarcze herbowe nierzadko wyglądały jak małe kaplice. Oto opis castrum doloris: „W środku kościoła, na posadzce suknem karmazynowym pokrytej, stał gradus na ćwierć łokcia wysoki, na nim drugi tejże wysokości – malowaniem zdobione, na tych dopiero teatr półtorałokciowy gięty, rzeźbą i malowaniem kształcony”. Całości dopełniały „(...) piramidy cztery, światłem jarzącym obsadzone, na dziesięć łokci wysokie, za nimi cztery obeliski tejże wysokości ustawione, również światłem jarzącym objaśnione, zdobione malowaniem. Z przodku zaś i nad katafalkiem obejmowały trumnę podwójne kolumny w arkadę ułożone, rzęsisto lampami okryte...”, zaś nad katafalkiem z trumną unosił się „(...) orzeł polski dźwigający portret J.W. Sędziego”. Kościół przeciw takiemu „niegrzeszeniu skromnością” jednak nie protestował. Gdzieżby zresztą! Zgodnie ze zwyczajem, dekoracje katafalków wszelkie akcesoria pogrzebowe przechodziły przecież na własność... kleru. AK
Pogrzeb po staropolsku kaliszanki Anny Chlebowskiej w 1781 roku kosztowała 2287 zł. Dla porównania: roczne dochody prezydenta Kalisza wynosiły wówczas zaledwie 700 zł. Spektakl z nieboszczykiem w roli głównej miał wryć się w pamięć jako wielkie wydarzenie. Nadrzędną ideą przyświecającą wszystkim żałobnym inscenizacjom była gloryfikacja zmarłego służąca zbudowaniu legendy, w której całkowicie zatracał on wady i słabości, przeobrażając się w idealnego męża stanu, wielkiego bohatera i genialnego reprezentanta rodu i herbu. W tym celu podczas pogrzebu przez kilka godzin wygłaszano przepełnione patosem i egzaltacją oracje oraz panegiryki specjalnie
potrzeba było wielu tygodni, a niekiedy nawet miesięcy. Dość wspomnieć, że w siedemnastym wieku na samo wykonanie trumny zamówionej dla wojewody inowrocławskiego Hieronima Radomickiego trzeba było czekać aż 5 tygodni. Cóż jednak w tym dziwnego, skoro trumna miała być wykonana na wzór tej, w której pochowano biskupa poznańskiego, i koniecznie z tak samo dobrego... złota. Podobnie dekoracja i iluminacja kościoła musiała olśnić tłumy przybyłych pomysłowością i oczarować bogactwem. Tło scenografii pogrzebowego widowiska stanowiły ściany świątyni całkowicie zasłonięte tysiącami metrów cennych materiałów, a jego centrum – castrum
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
eorii dotyczących katastrofy prezydenckiego samolotu powstało już wiele. Z całą pewnością powstaną też kolejne. Przyczyny katastrof lotniczych są badane od wielu lat. Wyniki tych badań pomagają zrozumieć, co się stało na pokładzie Tu-154. Oceńcie zresztą sami. W 1997 roku na wyspie Guam rozbił się samolot należący do południowokoreańskich linii lotniczych. Znajdujący się w doskonałym stanie technicznym boeing 747 zamiast na lotnisku „wylądował” na zboczu wzgórza znajdującego się cztery mile dalej. Powodem był błąd pilota. Choć właściwie należy powiedzieć, że i pilot, i cała załoga padli ofiarą koreańskiej... kultury, która – podobnie jak Polska – każe ślepo wierzyć autorytetom. Kiedy po godzinie pierwszy w nocy samolot wyleciał z chmur, pilot zobaczył światła, które – jak się później okazało – znajdowały się znacznie dalej, niż oceniał. Mimo fatalnej widoczności postanowił schodzić do lądowania. Warunki były bardzo złe. – Nie sądzi pan, kapitanie, że tam dokąd lecimy, coraz bardziej pada? – zapytał pierwszy oficer. Po chwili nawigator dodał: „Panie kapitanie, radar meteorologiczny bardzo się nam dziś przydał”. Obaj wiedzieli, że sytuacja jest dramatyczna. Mimo to bali się zwrócić uwagę głównego pilota w bardziej bezpośredni sposób. Kiedy
T
Katastrofy ze strachu wyszli z chmur okazało się, że nie ma pod nimi lotniska. Radiolatarnia, która kierowała samolotem, znajdowała się bowiem – o czym zapomniał pilot – na pobliskim wzgórzu, a nie na pasie startowym. – Zróbmy „nieudane podejście do lądowania” – powiedział pierwszy oficer. Oznaczałoby to rozpoczęcie procedury przerwania lądowania i przygotowania się do ponownego podejścia. Główny pilot nie reagował. W tej chwili pierwszy oficer powinien był przejąć kontrolę nad samolotem. Wtedy mógł jeszcze uratować maszynę. Nie zrobił tego jednak, ponieważ musiałby naruszyć hierarchię i obrazić przełożonego. – Nie widać pasa – powiedział po chwili nawigator. Po kilku sekundach powiedział: „Zawracamy”. Kapitan próbował poderwać maszynę. Było już jednak za późno. Zginęło 228 z 254 osób obecnych na pokładzie. Człowiek, który pilotował pechowego boeinga, spędził wcześniej w powietrzu 8900 godzin. W tym 3200 za sterami jumbo jetów. Znał trasę i lotnisko w Guam, nie miał też żadnych problemów zdrowotnych. Był jedynie nieco
zmęczony. Wydawało się, że katastrofa nie powinna się wydarzyć. Jednak był to kolejny z serii wypadków w Air Korean. Samoloty tych linii – mimo nowego sprzętu i dobrze wyszkolonych pilotów – rozbijały się 17 razy częściej niż maszyny amerykańskie. Zarządzono wyjątkowo szczegółowe śledztwo. Oczywiste było, że problem tkwi gdzieś w kabinie pilotów lub organizacji samych linii. Okazało się, że pierwsi oficerowie na pokładach koreańskich samolotów nie mają nic do powiedzenia. Ujawniono, że zdarzały się przypadki, w których główny pilot potrafił uderzyć innego członka załogi za popełnienie błędu lub zwrócenie uwagi. Nigdy nie używano też bezpośrednich form wymiany opinii, a niemal wszystkie rozmowy odbywały się z wykorzystaniem aluzji lub pytań. Mówiąc prościej: gdyby nawigator był na przykład Amerykaninem lub Irlandczykiem (gdzie najważniejsze są procedury, a stosunki hierarchii płynne), zamiast mówić, że radar meteorologiczny się przydał, powiedziałby do kapitana: „Stary! Patrz na pogodę. Cholera,
15
zawracaj!”. Pilot musiałby posłuchać. W Korei nie było to możliwe. Malcolm Gladwell w swojej książce „Poza schematem” opisał – oprócz powyższego – jeszcze kilka innych przykładów katastrof, w których powodem były właśnie problemy z hierarchią władzy. Wśród nich między innymi wypadek samolotu Avianci w Nowym Jorku. Tam pierwszy oficer bał się powiedzieć kontrolerom na lotnisku Kennedy’ego, że samolot nie ma paliwa, by czekać na lądowanie. Wówczas zginęły 73 osoby. Jeżeli władza kogoś na pokładzie nie podlega dyskusji – jak w przypadku pilota w Air Korean – znacznie łatwiej o błąd. Dobrze, jeżeli piloci są tego świadomi i, tak jak kpt. Grzegorz Pietruczuk w Tbilisi, nie są strachliwi. Jednak jak pokazują badania, wiele zależy od kultury. Jeżeli podkreśla ona hierarchię i każe wierzyć „autorytetom”, trudniej o racjonalne i własne decyzje. Jeżeli na dodatek występuje presja ze strony tychże „autorytetów”, to sytuacja staje się nie do pozazdroszczenia i wymaga naprawdę „dużych jaj”. Warto też podkreślić, że w większości katastrof lotniczych czynnikami wpływającymi na błędy pilotów są także zła pogoda, która zwiększa stres, oraz chęć nadrobienia opóźnienia. Jest niemal pewne, że w Smoleńsku zagrały wszystkie te czynniki. Zagrały marsza żałobnego. KAROL BRZOSTOWSKI
16
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
BEZ DOGMATÓW
chęcią odniesienia korzyści za wszelką cenę. Ilość łez wylanych na wzruszających filmach czy przy rzeczywistych trumnach nie ma tu nic do rzeczy. Znam kilka osób, które płaczą na ckliwych filmach, a jednocześnie często bywają bezlitosne i niesprawiedliwe dla swojego otoczenia, bo brak im empatii, która ma niewiele wspólnego z sentymentalizmem. Podatność na sentymentalne uczucia nie jest żadną z moralnych kategorii.
kiczu. Na ekranach widać było w efekcie tylko twarze i dłonie dziennikarek plotących często zawstydzające głupstwa w rodzaju: „Niech nam pan opowie, jak pan płakał na wieść o katastrofie?”. Prasa dawała tytuły, które miały niejako wykluczyć ze wspólnoty narodowej wszystkich, którzy nie poddawali się częściowo naturalnej, a częściowo zaaranżowanej żałobnej histerii. Możliwe, że m.in. z powodu znużenia żałobą liczba uczestników sobotnich i niedzielnych uroczystości w Warszawie i Krakowie była aż ośmiokrotnie mniejsza, niż się spodziewano. Nie chcę powiedzieć przez to, że ta żałoba nikogo nie obchodziła. Uważam tylko, że przedsięwzięte
nspiracją do napisania tego tekstu stał się list jednego z Czytelników, który pyta: Czy w związku z tym, co działo się po katastrofie w Smoleńsku w polskich mediach i życiu publicznym, wszyscy mamy obowiązek być pogrążeni w żalu? Także ci skrzywdzeni przez IV RP mają obowiązek składać hołdy swoim wrogom i udawać, że bardzo nad ich śmiercią boleją? Czy to musi być żałoba na siłę? Jak pisze nasz Czytelnik, mniej więcej połowa Polaków może mieć mieszane uczucia w związku z tym, co się stało. Pewnie tak jest, choć tu nie o liczby najbardziej chodzi. To są ważne dylematy moralne zupełnie zignorowane przez media w imię źle rozumianej poprawności politycznej.
takich uczuć albo przed nimi uciekać. Stwierdzenie, że są to uczucia „nieeleganckie” także niczego nie wyjaśnia. Trzeba je w sobie dostrzec i pogodzić się z nimi. Nie jest naszą winą, że ktoś był dla nas zagrożeniem lub ciężarem i nie jest także naszą winą, że czasem odejście takiej osoby przynosi równolegle... niespodziewane poczucie braku. Wiele bliskich związków międzyludzkich jest mieszaniną miłości i nienawiści, sympatii i antypatii, nic dziwnego więc, że po odejściu kogoś, z kim łączył nas taki związek, nadal utrzymuje się emocjonalny zamęt. Czasem zamieszanie emocjonalne potęguje jeszcze fakt, że jednocześnie współczujemy bliskim tej zmarłej,
Żałoba rzeczywista
Żałobny stan wyjątkowy
I
Żałoba, czyli poczucie smutku i straty w związku z czyjąś śmiercią, jest zjawiskiem naturalnym. Można nim jednak na różne sposoby manipulować, na przykład uciekając przed nim lub tłumiąc go w sobie. Można także kreować i wzmagać w kimś poczucie żalu poprzez epatowanie obrazami śmierci i żalu innych osób, tworzenie żałobnej atmosfery, wytwarzanie perswazji, która sprawi, że odejście kogoś w gruncie rzeczy nam obcego uznamy za rzeczywistą stratę dla siebie, a może nawet zagrożenie dla dalszego normalnego funkcjonowania. Ogromne znaczenie w kreowaniu żałoby mają współczesne środki masowego przekazu, w tym przede wszystkim telewizja, która poprzez nadawanie obrazów i głosów sprawia w nas wrażenie, że świetnie znamy osoby, z którymi tak naprawdę nigdy się nie zetknęliśmy. Dlatego po odejściu kogoś, kto jest nam nieznany, możemy odczuwać pewną rzeczywistą stratę i żal, jakby ten ktoś nagle przestał nam być zupełnie obcy. Większość psychologów uważa, że nie należy w sobie tłumić uczucia żalu i straty po śmierci osób bliskich: członków rodzin, przyjaciół, życzliwych sąsiadów. Trzeba dać sobie czas i stworzyć odpowiednie dla siebie warunki na pogodzenie się ze stratą i uspokojenie rozchwianych uczuć. Czasem może w tym pomóc odsunięcie się od innych, nastrój powagi i refleksji, czasem przeciwnie – pomagają rozmowy z innymi, wykonywanie codziennych czynności.
Między ulgą a pustką Może się zdarzyć, i jest to zupełnie naturalne, że czyjaś śmierć przynosi nam ulgę lub, co jeszcze częstsze, uczucia mieszane: dziwaczną i zwykle niemiłą mieszankę poczucia straty i ulgi jednocześnie. Dochodzi do tego wówczas, gdy czyjeś odejście jest dla nas wybawieniem od opresji, od niemiłego czy niosącego jakąś formę zagrożenia związku z drugim człowiekiem. Nie wydaje mi się, że powinniśmy się wstydzić
Jest to raczej wrażenie przygnębiającego zaskoczenia i wstrząsu, tym większe, im bardziej znani i powszechnie szanowani byli tragicznie zmarli. Żałobę ogłasza się także z powodów politycznych. Chodzi o podkreślenie roli zmarłych notabli, wyniesienie ich ponad los zwykłych obywateli oraz emocjonalne powiązanie ludności z funkcjonariuszami władzy państwowej, a przez to podniesienie notowań władzy w społeczeństwie. Ważne jest, aby podkreślić, że nikt nie ma moralnego obowiązku, aby poddawać się takiej żałobnej atmosferze w obliczu katastrofy. Codziennie tylko w samej Polsce umiera powoli lub gwałtownie, razem lub osobno ok. tysiąca osób. Większość
Co sekundę na świecie umiera człowiek, w Polsce – co półtorej minuty. Dlaczego śmierć jednych znajomych i nieznajomych niewiele nas obchodzi, a śmierć innych nami wstrząsa? Dlaczego państwo i media angażują się w kreowanie i potęgowanie żałoby tylko po niektórych? niemiłej nam osoby. Wszystko to przynosi nam poczucie dyskomfortu, zakłopotania, a czasem także poczucie winy. Potrzebujemy wówczas czasu, aby to wszystko spokojnie w sobie uporządkować i rozwikłać.
ludzi, a także instytucje państwa, mało obchodzi to wielkie umieranie. Nasza obojętność na śmierć nieznanych nam osób jest emocjonalnie uzasadniona w tym sensie, że pewnie oszalelibyśmy, gdyby nam przyszło osobiście żałować każdego.
Żałoba 2010 Okres minionej właśnie żałoby narodowej był wyjątkowo długi, niemal 9-dniowy, dłuższy od słynnej
żałoby po śmierci JPII. Zdumiewająco długi czas wyłączenia kraju z normalnego funkcjonowania uzasadniano potrzebą przywiezienia i pogrzebania ciał osób zmarłych w katastrofie. Tymczasem fakty są takie, że części z nich nawet do końca żałoby nie zidentyfikowano, a znacznej części już przywiezionych ciał nie pogrzebano do końca żałoby. Niespotykane dotąd rozciągnięcie w czasie tej nadzwyczajnej sytuacji doprowadziło do uczucia powszechnego zmęczenia, a nawet złości. Często spotykałem się z opinią, że władze „katują ludzi żałobą”,
Żałoba urzędowa W kwestię żałoby po zmarłym lub zmarłych ingeruje czasem instytucja państwa lub samorządu, ogłaszając specjalne rozporządzenia. Robi to zwykle z motywów natury społecznej lub politycznej. Jest to specyficzny stan wyjątkowy, który może oznaczać wprowadzenie pewnych gestów symbolicznych (opuszczanie flag państwowych, przysłanianie portretów zmarłych notabli kirem itp.), a także decyzji ingerujących w życie danej społeczności. Do tych ostatnich należą zakazy organizowania imprez rozrywkowych, przymusowe zamykanie kin i teatrów, zakaz publikowania treści rozrywkowych w mediach itp. Takie decyzje podejmuje się zwykle w czasie katastrof, gdy większa liczba osób jest dotknięta stratą najbliższych, a pozostała znaczna część ludności przeżywa sensacyjno-makabryczny wymiar wydarzenia (gwałtowna, drastyczna śmierć dużej liczby osób w tym samym miejscu i czasie), co powoduje mniej lub bardziej powszechne poczucie smutku, zgrozy, współczucia dla rodzin ofiar. Trudno przy tym uczucia osób niezwiązanych bezpośrednio ze zmarłymi nazwać prawdziwą żałobą, bo nie ma tam elementu poważnej straty.
Fot. A.R. Jedna z krakowskich cukierni – żałoba sięgnęła tortu
Dlatego to od nas zależy, czy przeżywamy śmierć ofiar tej lub innej katastrofy i na ile poddajemy się sugestywnej sile żałobnych telewizyjnych przekazów. Nie świadczy to ani o naszym stanie moralnym, ani o naszej rzeczywistej wrażliwości. Nasza moralność sprawdza się raczej w decyzjach, które podejmujemy wobec innych: na ile one innym szkodzą lub pomagają, na ile są sprawiedliwe, a na ile podyktowane
albo że „wprowadzono terror żałobny”. Przyczyniła się do tego postawa mediów, które zrobiły chyba wszystko co możliwe, aby z żałobnymi treściami przesadzić, wypowiedzieć wszelkie możliwe przy tej okazji banały i głupstwa. Zaaranżowanie czarnego wystroju studia w niektórych stacjach telewizyjnych i dodanie do tego czarnych strojów dziennikarzy sprawiało wrażenie odstręczającej przesady i żenującego
środki i wypowiadane słowa często nie były adekwatne do potrzeb i sytuacji. Bo dlaczego podczas żałoby narodowej człowiek ma być ciągle narażony na pozbawioną umiaru i wszędobylską gadaninę dziennikarzy, polityków i duchownych, a nie wolno mu pójść do teatru na refleksyjną sztukę lub do kina, choćby na niekomediowy film? Czy bezgraniczna paplanina lepiej służy refleksji niż dzieło sztuki? Kto wymyślił podobne głupstwo? I dlaczego zakłada się, że wszyscy mają obowiązek brać udział w żałobie? Przecież to jest myślenie totalitarne! Czy nie lepiej jest zakazać tylko rozrywkowych imprez ulicznych i w terenie otwartym, aby dać spokój tym, którzy naprawdę są przygnębieni, a pozostałym pozostawić wybór pójścia tam, dokąd chcą? Dlaczego właścicieli i pracowników kin i teatrów pozbawia się wyboru? Może niektórzy pozamykaliby je z własnej woli, a inni pozwoliliby przychodzić widzom i klientom? Nie jesteśmy już przecież dziećmi, a prezydent nie jest „ojcem narodu”. Jest urzędnikiem, którego można cenić lub nie, szanować lub lekceważyć. Nie ma to wiele wspólnego z przyzwoitością lub patriotyzmem, który każdy może rozumieć nieco odmiennie i który odnosi się do ojczyzny i narodu, a nie takich czy innych pojedynczych osób. Jeżeli ktoś uważa, że niemoralne jest nieobchodzenie żałoby po śmierci ofiar wypadku lotniczego, to dlaczego nie obchodzi żałoby po setkach innych umierających codziennie? Bo umierali sami? Bo nie należą do elity? Bo nie mówi się o nich w telewizji? Podobnie nie uważam za zasadne krytykować tych, którzy czują się katastrofą smoleńską naprawdę przygnębieni, choć nie są bliskimi ofiar. Mają do tego prawo z bardzo wielu powodów. ADAM CIOCH
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
PRZEMILCZANA HISTORIA
17
TERRORYZM W IMIĘ BOŻE (4)
Boży partyzanci Powołujących się na chrześcijaństwo terrorystów można spotkać w rozmaitych zakątkach ziemi, gdzie walczą z bronią w ręku o urzeczywistnienie Królestwa Bożego. Chrześcijaństwo miało bardzo pacyfistyczne początki, stosunkowo skromną organizację oraz niewyszukane pochodzenie społeczne większości wyznawców. Z czasem stało się częścią składową potężnych mocarstw oraz ideologicznym paliwem dla podbojów, krucjat i prześladowań. Choć trudno powiedzieć, w jaki sposób, religia Baranka Bożego staje się czasem inspiracją dla prawdziwych wilków w owczych skórach.
Armia Oporu Pana Lord’s Resistance Army jest jedną z największych i najbardziej bestialskich organizacji wojskowych powołujących się na biblijne natchnienia. Od czasów II wojny światowej i chorwackich ustaszy związanych z Kościołem rzymskokatolickim świat nie widział podobnych okrucieństw popełnianych w imię religii chrześcijańskiej. Armia Oporu Pana (AOP) jest ruchem militarno-religijnym założonym w Ugandzie przez Josepha Kony’ego, syna katolickiego nauczyciela religii. Była ona związana z ludem Aczoli, nilotyckimi plemionami zamieszkującymi pogranicze Ugandy i Sudanu. AOP – jak tysiące innych współczesnych afrykańskich ruchów religijnych – jest mieszanką chrześcijaństwa, kultów tradycyjnych, mistycyzmu i czarnoksięstwa. Jej początki sięgają 1986 roku, kiedy stojąca na czele Ruchu Ducha Świętego prorokini Alice Lakwema z północnej Ugandy wezwała lud Aczoli do przeciwstawienia się prezydentowi kraju Yoweriemu Museweniemu. Pod wpływem „Ducha Świętego” namawiała ludzi do smarowania skóry specjalnym olejkiem, który miał chronić przed kulami sił rządowych. Kilka tysięcy fanatyków posłuchało prorokini, ale buntownicy zostali pobici przez armię rządową. Ich przywódczyni uciekła za granicę, a niedobitki bojowników zebrał w Armię Oporu Pana właśnie nasz główny bohater – John Kony, który uważa się także za głos Boga na ziemi. Ideologia ruchu AOP jest dosyć niejasna. Kony twierdzi, że we śnie objawił mu się Bóg i kazał walczyć o wyzwolenie ludu Aczoli oraz całej Ugandy spod władzy prezydenta dyktatora (Museweni rządzi
krajem od 1986 roku), o pokonanie grzeszników oraz panowanie Dekalogu. Inni oficjele ruchu twierdzą natomiast, że ich organizacja nie ma nic wspólnego z plemiennym nacjonalizmem oraz fundamentalistycznym chrześcijaństwem, a jej celem jest wprowadzenie prawdziwej demokracji parlamentarnej w Ugandzie. Tak czy inaczej, nie ideologia ruchu jest najbardziej charakterystyczna, ale metody stosowane przez niego w walce. A są one dosyć przerażające. AOP (uznana przez rząd USA za organizację terrorystyczną) słynie z tego, że ma najmłodszych żołnierzy na świecie. Najmłodsi mają... 5 lat. Jednym ze sposobów walki AOP jest bowiem napadanie na szkoły i porywanie dzieci. Maluchy są później indoktrynowane i przygotowywane do roli fanatycznych zabójców. „Głos Boga na ziemi” – bo tak każe się nazywać Kony – nie cofa się przed niczym. Jest poszukiwany przez Międzynarodowy Trybunał Karny za zabójstwa, gwałty, porwania i niewolnictwo seksualne. AOP przez kilkanaście lat finansowany był przez... islamski rząd Sudanu, oskarżany zresztą o masakrowanie chrześcijan i „pogan” na własnym terytorium. Przekazywał on
W ostatnich latach Kony zasłynął z powodu atakowania ludzi w kościołach i mordowania całych wiosek. W tym roku AOP w Kongo tylko w jednej akcji zamordowała ok. 600 osób. Szacuje się, że oddziały proroka pozbawiły życia kilkadziesiąt tysięcy osób w Ugandzie i Kongu oraz porwały 10 tys. dzieci, zamieniając je w żołnierzy.
Religijni nacjonaliści We wschodnich Indiach istnieje niewielki stan Tripura. Część mieszkańców stanu walczy o oderwanie swojego regionu od Indii. Organizacja Narodowy Front Wyzwolenia Tripury składa się głównie
funduszy. Front Tripury jest oskarżany także o to, że siłą nawraca na chrześcijaństwo miejscową ludność, w większości wyznawców hinduizmu oraz religii plemiennych. Podobne grupy religijne inspirowane przez chrześcijaństwo istnieją w indyjskim stanie Nagaland i one także dążą do oderwania się od Indii. Warto zauważyć, że Nagaland jest najbardziej chrześcijańskim stanem Indii, bo aż 90 procent tamtejszej ludności wyznaje tę religię. Ponieważ 75 procent stanowią baptyści, jest to jedyny na świecie region, w którym większość ludności należy do tej grupy wyznaniowej. Rosyjska Jedność Narodowa (zdjęcie u góry) to potężna faszystowsko-religijna organizacja paramilitarna licząca już 20 lat i skupiająca około 100 tysięcy członków (dane z 1999 roku). Jest antysemicka, rasistowska i... bardzo pobożna. Domaga się wprowadzenia w Rosji dominacji Kościoła prawosławnego oraz wygnania ludności nierosyjskojęzycznej. Szczególnie nienawidzi muzułmanów. Rosyjska Jedność Narodowa jest oskarżana o organizowanie zamachów bombowych, morderstwa, a nawet zaatakowanie konsulatu amerykańskiego w Jekaterynburgu.
Pobożni anarchiści pieniądze dla AOP, aby zdestabilizować sytuację w Ugandzie. AOP mogła się także przez lata chronić i szkolić na terytorium Sudanu. Obecnie armia Kony’ego została skompromitowana i niemal zupełnie pokonana na terytorium Ugandy, ale jej część działa jeszcze na terytorium Demokratycznej Republiki Konga, ogromnego kraju rozrywanego przez ciągłe wojny domowe.
z chrześcijan, w tym wyznawców miejscowego Kościoła baptystów. Co ciekawe, jednym ze sposobów pozyskiwania pieniędzy przez partyzantów jest... produkcja filmów pornograficznych, w których główne role grają porywani przez ruch i zmuszani do tego procederu przypadkowi mieszkańcy regionu. Trzeba przyznać, że dosyć to oryginalny, jak na chrześcijan, sposób gromadzenia
Dosyć oryginalną grupą na tle omawianych dotychczas są Synowie Wolności w Kanadzie, którzy „najlepsze czasy” mieli w latach 60. XX wieku. Ruch ten wywodzi się spośród rosyjskich anarchistów chrześcijańskich przybyłych do Kanady przed stuleciem. Byli to duchoborcy („Bojownicy Ducha”) – stary ruch religijny (od XVII wieku), który podjął próbę zaszczepienia na
rosyjsko-prawosławnym gruncie protestanckich ideałów opierania wiary tylko na Biblii i osobie Jezusa Chrystusa oraz prostocie kultu religijnego – bez czci dla ikon i rozbudowanej liturgii. Głosili oni bezwarunkowy pacyfizm oraz odrzucenie władzy państwowej, co też sprowadziło na nich prześladowania ze strony carskiej Rosji. Dzięki pomocy finansowej kwakrów i... Lwa Tołstoja (on sam był nie tylko genialnym pisarzem, ale i postępowym społecznie chrześcijaninem odrzucającym Kościół prawosławny) większość duchoborców znalazła się w Kanadzie – w Brytyjskiej Kolumbii i Saskatchewanie. Założyli tam wiejskie kolonie, żyjąc wspólnie i pielęgnując chrześcijańskie cnoty. I tam jednak władze państwowe zaniepokoiły się tym, że duchoborcy nie respektują zarządzeń administracji i nie chcą posyłać dzieci do szkoły. Rozpoczęły się prześladowania i procesy. Część rosyjskich pacyfistów przeszła wtedy zdumiewającą metamorfozę i zaczęła stawiać władzy czynny opór. Odłam Synowie Wolności rozpoczął nagie protesty przeciwko materializmowi i wtrącaniu się państwa w życie obywateli. Ale na ostentacyjnym nudyzmie się nie skończyło. Niektórzy „wolnościowcy” zaatakowali instytucje państwowe za pomocą podpaleń i ataków bombowych. Z pacyfizmu zostało im to, że starali się nie powodować ofiar w ludziach. Państwo nie pozostało im dłużne – policja porywała dzieci z rodzin buntowników i przekazywała na wychowanie instytucjom publicznym. Większość duchoborców potępiła „fałszywych braci” oraz ich ekscesy i pozostała przy postawie pacyfistycznej. MAREK KRAK
18
obliczu kraju nie decydowała już partia, lecz dosłownie kilka zaufanych osób z prezydentem Bierutem na czele, nietolerujących żadnej opozycji czy sprzeciwu. W dniu 2 sierpnia 1951 roku stało się coś, co wcześniej wydawało się niemożliwe. Otóż funkcjonariusze bezpieki aresztowali wypoczywających w Krynicy małżonków Zofię i Władysława Gomułków. Samego zatrzymania dokonał płk Józef Światło. Równocześnie z aresztowaniem Gomułki uwięziono też jego najbliższych współpracowników – wszystko w ramach tzw. „likwidacji gomułkowszczyzny”. Głównym inicjatorem czystki był pierwszy sekretarz PZPR Bolesław Bierut, który nienawidził Gomułki jeszcze z czasów okupacji, ponieważ nie mógł zapomnieć, że młody podówczas działacz sprzątnął mu sprzed nosa stanowisko szefa partii. Od tej pory Bierut czekał tylko na odpowiedni moment, aby zniszczyć Gomułkę. Kiedy nadarzyła się ta chwila, zaczął wytaczać przeciw niemu absurdalne i kłamliwe zarzuty, takie jak współpraca z Niemcami w czasie wojny, czego konsekwencją miała być śmierć Marcelego Nowotki oraz aresztowanie przez gestapo przywódców PPR. Kolejnym elementem wielkiej czystki było zdziesiątkowanie armii poprzez aresztowanie wielu zasłużonych oficerów pod zarzutem wyimaginowanego spisku, na czele którego rzekomo stał sam Marian Spychalski – do niedawna wiceminister obrony narodowej i zastępca naczelnego dowódcy LWP. Ofiarami tej czystki byli m.in. marszałek Michał Rola-Żymierski, twórca akcji „Wisła” Stefan Mossor oraz Stanisław Tatar, który doprowadził do przekazania Polsce części depozytów Funduszu Obrony Narodowej (350 kg złota oraz 2,5 miliona dolarów), zdeponowanego na czas wojny w Wielkiej Brytanii, czy też pierwszy powojenny dowódca Marynarki Wojennej kontradmirał Adam Mohuczy (zmarł w więzieniu). W licznych procesach zapadały surowe wyroki, z karą śmierci włącznie, z czego 20 egzekucji wykonano. Represje nie ominęły również byłych żołnierzy AK, stale podejrzewanych o kontakty z Zachodem. Dziś symbolem tamtego okresu jest tragiczna postać byłego szefa Kedywu AK – gen. Augusta Fieldorfa ps. Nil, którego po wymuszonym przyznaniu się do winy skazano na śmierć i powieszono. W lipcu 1950 r. w Zgorzelcu został podpisany dobrosąsiedzki układ między Polską a NRD. Regulował on m.in. kwestię polskiej granicy zachodniej. Wkrótce po tym władza zażądała od Episkopatu, powołując się na wspólną umowę sprzed 3 miesięcy, powołania biskupów stałych w pięciu diecezjach na ziemiach odzyskanych. Prymas Stefan Wyszyński
O
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
PRZEMILCZANA HISTORIA
HISTORIA PRL (19)
Zaciskająca się pętla Gdy w zacisznych kuluarach Kremla zaczęto już powoli myśleć o pewnej odwilży, Polska wkraczała w najmroczniejsze stadium autorytaryzmu. dobrze wiedział, że dla proniemieckiego Piusa XII traktat zgorzelecki nie ma żadnego znaczenia, dlatego udzielił władzom odpowiedzi wymijającej. Rząd oskarżył Kościół o brak dobrej woli, a że miał w ręku atut w postaci przeszło 2 tysięcy księży patriotów, postanowił zagrać nieco bardziej zdecydowanie. PZPR przedłożyła Episkopatowi ostre stanowisko: „Diecezje na Ziemiach Odzyskanych muszą mieć takie same prawa jak diecezja łódzka czy lubelska. Jak to zrobić? Gotowi jesteśmy nie wnikać (...). My się nie cofniemy. Trzeba nam pomóc, a nie hamować. My nie chcemy schizmy, ale pójdziemy na to (...). Nie potrafi jeden biskup tego zrobić, zrobią inni (...). Rzym nie chce, to nie pytajcie Rzymu”. Polski Kościół znalazł się między młotem a kowadłem, gdyż z jednej strony znał jasne, zdecydowane stanowisko polskich władz, z drugiej zaś blokowała go nieustępliwość Watykanu. Można powiedzieć, że schizma wisiała na włosku. W styczniu 1951 r. władza usunęła z diecezji na Ziemiach Odzyskanych administratorów apostolskich, tj. księży: Teodora Benscha z Olsztyna, Bolesława Kominka z Opola, Edmunda Nowickiego z Gorzowa Wlkp., Andrzeja Wronkę z Gdańska oraz Karola Milika z Wrocławia, który z ulgą opuszczał placówkę – pamiętał, jak kiedyś, gdy jechał na wizytację parafii, wierni sprowokowani przez bezpiekę „udekorowali” mu całą drogę, wylewając nań... gnojówkę. Uderzający jest fakt, że żaden z tych duchownych nie miał tytułu biskupa, co świadczyło o randze ich funkcji utworzonych przez Watykan. Na ich miejsce zwołane pospiesznie kapituły biskupie wybrały pod dyktando władz wskazanych przez państwo kandydatów, wywodzących się ze
środowiska księży patriotów. Zmuszony do uznania ich jako oficjalnych przedstawicieli Kościoła prymas Wyszyński udzielił im jurysdykcji kanonicznej. Decyzja ta spotkała się z oburzeniem w Rzymie, gdzie kard. Tardini oświadczył, że „(...) pewne aspekty posunięć arcybiskupa Wyszyńskiego budzą poważne zastrzeżenia”. Kolejnym ograniczaniem wpływu Kościoła była akcja usuwania religii ze szkół. Ówczesne prawo oświatowe uzależniało prowadzenie katechezy w danej szkole od zgody rodziców. By zachęcić rodziców do tworzenia szkół typowo świeckich, wprowadzano tam patronat Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Ta niezwykle zasłużona dla polskiej oświaty instytucja powstała w 1919 r. i z początku swym patronatem obejmowała ubogie dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich. W okresie PRL zapaliło się dla niej zielone światło i zajęła się ona organizacją szkół, domów dziecka, sanatoriów i prewentoriów dla dzieci, koloniami, feriami, rozwojem pediatrii, dożywianiem, stypendiami i wszelką szeroko pojętą pomocą kulturalno-oświatową. Naprawdę trudno wymienić wszystkie osiągnięcia TPD, choć jeszcze warto nadmienić, że dzięki jej staraniom dzień 1 czerwca został od 1952 roku oficjalnie uznany w Polsce jako Międzynarodowy Dzień Dziecka. Nie sposób też zliczyć wielu wybitnych pedagogów wywodzących się z tej instytucji oraz ich zaangażowania i wkładu w szczęśliwy rozwój dzieci. Nie słyszało się o jakimś patologicznym zachowaniu wobec najmłodszych ze strony członków TPD. Obecnie ta organizacja, uważana przez wielu za relikt minionej epoki, jest nieco marginalizowana i nie może liczyć jak kiedyś na przychylność państwa.
Episkopat próbował przeciwstawić się tej akcji. Prymas Wyszyński zaapelował do wiernych, aby nie dali się zwieść rzekomymi korzyściami materialnymi, ze względu na które wybiera się wychowanie bez religii. Natomiast biskup śląski Stanisław Adamski wystąpił z inicjatywą ogólnokrajowej akcji modlitw w intencji „aby Polska pozostała katolicka”. Jednak Wyszyński odrzucił tę inicjatywę, nie chcąc drażnić władz. Wobec tego bp Adamski zwrócił się do wiernych z apelem o podpisanie petycji w sprawie przywrócenia religii w szkołach. List biskupa podpisało 70 tys. wiernych, co, jak na aglomerację śląską, nie było wynikiem imponującym. Petycję zawieziono do Warszawy, lecz biskup wskórał tyle, że otrzymał ze strony Komisji do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym pięcioletni zakaz pobytu na terenie woj. śląskiego. Jego następcą został jeden z czołowych księży „patriotów” Filip Bednorz. Oczywiście prymas Wyszyński również udzielił mu jurysdykcji kościelnej. W ten sposób kontrola nad kolejną ważną diecezją znalazła się w rękach państwa. Jednak czarny okres dla Kościoła w Polsce miał się dopiero zacząć. W listopadzie 1952 r. w siedzibie krakowskiej kurii przeprowadzono rewizję, podczas której zabezpieczono spore ilości złota oraz dolarów USA, a posiadanie ich w tym czasie było przestępstwem. W wyniku tej akcji aresztowano najważniejszych krakowskich duchownych z arcybiskupem Eugeniuszem Baziakiem na czele. Zadziwiająco na te zajścia zareagował Episkopat, który w liście pasterskim napisał: „Episkopat stwierdza, że udział katolików, a tym bardziej duchowieństwa w akcji podziemnej i dywersji gospodarczej jest nie tylko sprzeczny z dobrem Narodu, ale również szkodliwy dla (...)
Krzk w Polsce (...). Episkopat zastrzega się również przeciwko tendencjom obcej propagandy, usiłującej uczynić Kościół w Polsce terenem i narzędziem politycznej działalności antypaństwowej”. Do dziś nie jest jasne, czy ceną za ten wiernopoddańczy manifest było uratowanie od odpowiedzialności karnej arcybiskupa Baziaka. Ostatecznie w styczniu 1953 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Krakowie rozpoczął się słynny proces kurii krakowskiej (patrz zdjęcie). Głównymi oskarżonymi byli: ks. Józef Lelito oraz ks. Franciszek Szymonek. Zarzucono im działalność dywersyjno-szpiegowską na rzecz wywiadu USA i Watykanu oraz nielegalny obrót dewizami. W procesie zapadły trzy wyroki śmierci i jeden dożywocia, jednak wszystkie kary wkrótce złagodzono. Przebieg procesu był tak nagłaśniany, że znaczna część społeczeństwa potępiła działalność sądzonych księży. Pod rezolucją wyrażającą poparcie dla władz w związku z procesem kurii podpisało się wiele znamienitych osób, m.in. poetka Wisława Szymborska czy publicysta Bruno Miecugow. Jednak największy rezonans w stosunkach państwo–Kościół wywołała sprawa biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka, na którym ciążyły poważne zarzuty jeszcze z czasów wojny, dotyczące współpracy z okupantem. W wyniku żmudnego śledztwa Kaczmarek przyznał się do stawianych mu zarzutów współpracy z hitlerowskim okupantem oraz szpiegostwa na rzecz wywiadów USA i Watykanu Był to jedyny duchowny tej rangi, przeciwko któremu w okresie PRL wytoczono tak ciężkie działa, a jego proces doprowadził do ostatecznej rozgrywki na linii państwo–Kościół. PAWEŁ PETRYKA
[email protected]
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
LISTY Dziwisz zniszczył żałobę Mam ogromny szacunek dla wszystkich zmarłych w katastrofie, a w szczególności dla ich bliskich, dla których te śmierci stanowią osobiste tragedie. Żałoba narodowa? I już po żałobie. Dziwisz ze „swoim” Wawelem rozgonił całą żałobę i podzielił Polaków. Kochaliśmy się ponad podziałami tylko 3 dni. To że śp. prezydent Lech Kaczyński zginął w katastrofie samolotu, nie czyni jego śmierci bohaterską ani nie czyni z niego bohatera godnego Wawelu. Zerknijmy na jego wcześniejsze zachowania, gesty, przypomnijmy, co mówił. Śmierć nie zmieniła tego, co czynił za życia! Chciałoby się, cytując zmarłego prezydenta, powiedzieć: „Spieprzaj, dziadu!”, tylko te słowa należałoby skierować do panującego w grodzie Kraka kardynała Dziwisza. Jolanta z Krakowa
(brat?) stosujący te same niewybredne metody walki z Rosją pod pretekstem walki o prawdę. A ich walka o prawdę to nic innego, tylko wyładowywanie swojej nienawiści do Rosji. Czyżby zwolennicy prawdy o tym nie wiedzieli? Przypuśćmy, że Rosja udostępni Polsce takie dokumenty, o których Polska marzy (zakładając, że takie istnieją) i z których dowiemy się prawdy, za którą zginął Kaczyński oraz wszyscy uczestnicy wycieczkowej
SZKIEŁKO I OKO wzdłuż Błoni autokarów (około 70). Około 13.30 widać było ludzi idących od Rynku w stronę Błoni. Bez tłumów. Przejście przez miasto do trasy przejazdu na Grodzką – bezproblemowe. Budynki udekorowane prawie wyłącznie na wysokości parteru. Ludzi na Grodzkiej tyle co kot napłakał. Jeżeli przyszło się 5 minut przed przejściem konduktu, stało się w drugim rzędzie. Tempo pogrzebu gorzej niż żółwie. Gdyby w takim samym tempie
Najwyższy Pilot
Orgazmy nienawiści TV trąbi o zmianach na lepsze po katastrofie i dzięki katastrofie. Wszyscy zmienimy się na lepsze. Czy to znaczy, że nie jesteśmy tak dobrzy, jak życzy sobie tego TVP? A ja wolę, żeby do takich patriotycznych katastrof nie dochodziło. Wolę nie mieć złudzeń, że się zmienimy na lepsze. Wątpię, czy się zmienimy. Kilka dni publicznego okazywania żalu i cierpienia na zamówienie Pana Boga nie dowodzi zmiany na stałe. Przecież Polska to nie tylko kraj ludzi normalnych, wolnych od głupoty, chamstwa i nienawiści. Polska to również kraj Ziemkiewiczów, Cejrowskich, Kaczyńskiego, Terlikowskich, Jurków, Wildsteinów, Pospieszalskich; to także kraj adoratorów Pinocheta, zwolenników inkwizycji, zelatorów kółka różańcowego i doznających orgazmu nienawiści do Rosji dziennikarzy TVP Info. Jestem pewien, że szybko odrodzi się nienawiść. Zamiast podziękowania za pomoc i za dowody współczucia, dyrygenci narodu oczekiwać będą upokorzenia Rosji. Cały świat niech wie, jaka ona jest, ta Rosja, której Polska tak na opinii zaszkodzi, że nie będą się z nią na świecie liczyć. Już są pretensje do Rosji o to, że Polska została pominięta przez Putina (przez Merkel nie!) przy budowie gazociągu. Ale wtedy Polacy chcieli mieć gaz z innych źródeł niż „sowieckie”. Po katastrofie samolotu, kiedy Rosjanie okazywali Polakom swoje współczucie i pomagali jak mogli, słyszałem też w telewizji słowa o „imperium zła”, jakim jest Rosja, i pretensje do niej. A co będzie po dniach żałoby? Wystarczy, żeby na miejsce nieżyjącego prezydenta przyszedł inny patriota
niczym mentor jednać, łagodzić, on stawał się głównym aktorem i inicjatorem konfliktów, patronem dzikiej lustracji. Ze sprawy błahej potrafił uczynić monstrualny problem; budował swój „autorytet”, grymasząc i „tupiąc nóżkami”. Nie zgadzam się też z wygłaszaną tezą, że miarą bohaterstwa jest śmierć tyleż tragiczna, co bezsensowna. Wiadomą tragedię postrzegam raczej w kategoriach brawury, by nie rzec – bezmyślności. W temacie „Wawel”: w najczarniejszych swych wizjach nie przypuszczałem, że pojednane tragedią społeczeństwo tak szybko można skłócić. Obwiniam PO, że mając na względzie własny interes, dopuściła z premedytacją do tej żenady wawelskiej. Obowiązkiem instytucji państwowych i rządowych jest być ponad amokiem. Tego typu sprawy winny być załatwiane z rozwagą i w zaciszu. Jerzy Myślicki
pielgrzymki. Że dowiemy się nazwisk każdego żołnierza NKWD, który strzelał członkowi elity w głowę. I co z tego, że się dowiemy? Czy my ich znamy? Czy będzie to Iwanow, Kozłow, Pietrow, Siemionkin czy inny? Co wtedy? Wtedy będziemy walczyć o poznanie innej prawdy? Bo przecież nie o Katyń chodzi, tylko o politykę antyrosyjską pseudopatriotów, którzy w walce o swoje chore ambicje gotowi są tak budować państwo polskie, żeby je przy pomocy USA przekształcić w cmentarz Europy. Wtedy naprawdę będzie się o Polsce mówić na całym świecie, jak życzą sobie tego katooszołomy. To prawda. Każdy prawicowy Polak w walce o swoją prawdę gotów jest poświęcić życie, ale tylko życie bliźniego. Oskarżyć, opluć, wykonać na nim wyrok, pozbawić emerytury. Bo każdy Polak... I tak dalej, i tak dalej... tewu
Kraków na luzaku Dwa dni przed pogrzebem pary prezydenckiej nastąpił masowy exodus mieszkańców Krakowa. Kto żyw, opuścił miasto, uciekając jak przed dżumą. W dzień pogrzebu o godz. 13 w uroczystościach na Błoniach brało udział ok. 3,5 tysiąca ludzi, co odpowiadało ilości stojących
odbywała się procesja na Skałkę, to wątpię, czy wróciłaby na Wawel w tym samym dniu. Ludzi ubranych stosownie do rangi wydarzenia – ok. 5 procent. Atmosfera spokojno-luzacka. Spazmów, łkań i ronienia łez – nie zaobserwowałem. Bardzo elegancko całą sprawę podsumował wieczorem, w wywiadzie telewizyjnym, artysta Andrzej Sikorowski. Powiedział on m.in.: „Za mało w tym wszystkim było elegii, a za dużo histerii”. I że wolałby, aby miasto mogło być dumne z czego innego. Dysten, Kraków
Obwiniam PO Wszyscy wokół trąbią obecnie, że to był taki dobry człowiek, że najlepszy prezydent, że najwybitniejszy mąż stanu, że zginął za ojczyznę, że bohater. Jak ta krowa niezmieniająca zdania uważałem i uważam, że: 1. Człowiekowi, którego wybraliśmy na prezydenta, jednocześnie wyrządziliśmy ogromną, choć niezawinioną przezeń krzywdę. Bycie „dobrym człowiekiem” nie powoduje, że z automatu staje się „najlepszym” prezydentem i „najwybitniejszym mężem stanu”. Ten człowiek pełnił urząd jak rozkapryszone dziecko. Zamiast
Skoro Kościół z niezmiennym przekonaniem twierdzi, że wszystko jest w rękach Boga, to mamy już ustalonego winnego. Jedynego i wyłącznego. Nie ma sensu przeprowadzać kosztownych i długotrwałych analiz wypadku. Po co angażować dziesiątki ekspertów do wyjaśnienia przyczyn katastrofy? Nadaremno zespoły informatyków tworzą komputerowe symulacje ostatnich chwil lotu. Wszystkie te działania są bezsensowne i niczego nie wyjaśnią. Prawda, zgodnie z interpretacją panującego Kościoła, jest tylko jedna. Według kleru, Bóg, który kieruje WSZYSTKIM, z premedytacją obniżył lot, pościnał kilka drzew i z całym impetem walnął w ziemię. A potem z zadowoleniem długo się przyglądał dymiącym szczątkom. I mógłby być dumny ze swego dzieła i z tego, że mimo upływu lat ciągle jest w znakomitej formie w zakresie destrukcji. Chciałoby się powiedzieć: Dobra robota, Panie Boże, nikt nie przeżył! Jerzy Baranowski
Któż jest godzien? Pochówek byłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu wyznacza nowe standardy doboru Lechowi towarzystwa w krypcie. Gdy przyjdzie czas na Aleksandra Kwaśniewskiego, to Dziwisz (lub jego następca) może powiedzieć tak:
19
„Wprawdzie Kwaśniewski był zasłużony dla Kościoła, bo podpisał poddańczy konkordat, ale... przecież to był komuch czystej wody, ateista, były sekretarz KC PZPR. I on ma dotrzymać towarzystwa Kaczyńskiemu? Nie!”. Kiedy Wojciech Jaruzelski wyzwoli się z chrześcijańskiego u(ś)cisku kolejnego prezesa IPN, to kardynał zakrzyknie: „Wprawdzie to był potomek szlacheckiego i chrześcijańskiego rodu i chodził do katolickiej szkoły, ale... wyzwalał Polskę u boku komunistów i co gorsza, nie wymordował całej opozycji (czyli raptem około 5 tys. Polaków), czym szczerze zasmucił posłów Kamińskiego i Jurka, znanych wielbicieli genialnych rozwiązań gen. Pinocheta”. Kiedy siwe wąsy Lecha Wałęsy przygniotą go do ziemi, jakaś fluorescencja powie: „Być może Wałęsa obalał komunizm, ale... wywalił Lecha Kaczyńskiego na zbity pysk. I za to ma koło niego leżeć? Nigdy!”. Co muszą uczynić pozostali i kolejni prezydenci RP, by być godnymi miejsca na Wawelu? Medialne pierdyknięcie o glebę już zostało wykorzystane. Stanisław Rak
W garści kleru Świeżo po przeczytaniu artykułu Jonasza „Rany losu”, który jest taki, że nic dodać, nic ująć, chciałam się podzielić pewną refleksją. Otóż byliśmy z Jackiem w Madrycie, kiedy akurat dokonano tam zamachu terrorystycznego. Zginęło wtedy przeszło 190 osób. Kilka godzin po tragedii w centrum miasta zebrał się tłum manifestujący przeciw przemocy. Takich manifestacji było potem jeszcze kilka. Do czego dążę? W polskiej telewizji zaraz po tej wielkiej sobotniej tragedii widzieliśmy msze, msze, msze – na wszystkich programach. I przez cały tydzień słyszeliśmy, jak zapraszają na mszę tu i tam... W Madrycie, o ile dobrze pamiętam, także była msza, no, może i dwie, ale na pewno nie było takiego szaleństwa jak w Polsce! Jesteśmy przerażeni, jak kler trzyma wszystkich w garści – aż trudno w to uwierzyć!!! Tak na marginesie dodam, że kiedy opowiadałam znajomym Hiszpanom, jak w Polsce kler się panoszy (choć wtedy tak naprawdę nie byłam do końca świadoma mocy, jaką ma w naszym kraju), to z niedowierzaniem odpowiadali, że na pewno przesadzam. Halina i Jacek
Drodzy Czytelnicy. Jeżeli do Waszego kiosku lub sklepu nie jest dostarczany tygodnik „FiM”, prosimy o sygnał pod numer (+42) 630-70-65 lub e-mailem:
[email protected]. Podajcie adres punktu i nazwę kolportera, dostawcy prasy. W przypadku punktów prywatnych, tj. niezrzeszonych w sieci kolporterskiej, nasze wydawnictwo nie może interweniować, ale możecie zrobić to sami u właściciela.
20
Błąd kardynalny dy w Polsce analizowany jest skandal wawelski wywołany przez decyzję kardynała Dziwisza o pochowaniu pary prezydenckiej, na Zachodzie pasjonują się wypowiedzią kardynała Bertonego, który za afery pedofilskie w Kościele oskarżył... homoseksualistów.
G
Tarsicio Bertone, watykański sekretarz stanu, powiedział podczas wizyty w Chile, że „nie istnieje zdaniem psychologów żaden związek miedzy celibatem a pedofilią, natomiast istnieje pomiędzy homoseksualnością a pedofilią”. Te słowa wywołały oburzenie na całym świecie, także w środowiskach katolickich. Nawet prasa chilijska napisała, że „ani Bertone, ani Watykan nie mają żadnych kompetencji, aby wypowiadać się o ludzkiej seksualności”. Najgorszy cios spadł jednak na kardynała ze strony przewodniczącego Związku Katolickich Psychiatrów i Psychologów Włoch, który
nie tylko wykazał bezzasadność pomówień kardynała, ale na dodatek przypomniał, że większość corocznych przypadków seksu pedofilskiego we Włoszech i na świecie ma charakter heteroseksualny. Prasa przy okazji zarzuciła Watykanowi, że nie ma żadnej sensownej strategii medialnej w sprawach oskarżeń o pedofilię poza zarzucaniem mediom złej woli, snuciem teorii spiskowych lub szukaniem kozłów ofiarnych, na których można by zrzucić odpowiedzialność za własną winę. Na przykład na homoseksualistów. MaK
Siostry (nie)miłosierdzia Z
wiązki zawodowe pielęgniarek holenderskich rozpoczęły kampanię sprzeciwu wobec postulatów niektórych pacjentów.
Pacjenci żądają, by częścią usług świadczonych przez panie w białych kitlach było seksualne zaspokajanie chorych. Zaczęło się od oburzonego pacjenta inwalidy: złożył skargę na 24-letnią pielęgniarkę, która, w przeciwieństwie do innych, odmówiła spełnienia jego prośby o wywołanie orgazmu.
„To linia, której nie przekroczymy” – takie jest oficjalne hasło związku zawodowego pielęgniarek. „Tego typu działania nie mogą być częścią obowiązków wykwalifikowanych sióstr” – deklarują. A co na to duszpasterstwo polskiej służby zdrowia? JF
Niech będzie pochwa Lony T
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
KOŚCIÓŁ POWSZEDNI
rwa debata nad tym, co czynić, by duchowni zostawili w spokoju ministrantów oraz innych małoletnich wiernych.
Z mało odkrywczym, ale skutecznym, jak się wydaje, rozwiązaniem problemu wystąpił czołowy teolog amerykański, Serene Jones, prezes Union Theological Seminary w Nowym Jorku. Trzeba zwiększyć liczbę kobiet w Kościele i powierzać im ważne stanowiska w hierarchii. Pomysł dobry, ale niewykonalny, bo
wedle kierownictwa tej instytucji baba ma siedzieć w domu, robić dzieci, sprzątać, gotować i obsługiwać męża. Ale Jones obstaje przy swoim: „Sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby katolickie studentki w seminariach w przyszłości mogły zajmować kluczowe stanowiska w Kościele” – twierdzi. TN
enedykt XVI znalazł się pod ostrzałem, jakiego nie zaznał żaden jego poprzednik od setek lat! Katolicki proboszcz James Scahill z parafii św. Michała w East Longmeadow 11 kwietnia wezwał Benedykta do ustąpienia ze stanowiska i domagał się lepszej ochrony dzieci przed księżmi. Twierdził, że Kościół musi ponieść konsekwencje tego, co jest obecnie ujawniane na całym świecie. – Papież pogwałcił
B
Brytanii 16–19 września („FiM” 16/2010). Znany ateista Richard Dawkins, profesor Oksfordu, a z nim publicysta Christopher Hitchens planują... aresztowanie papieża. Za zbrodnie przeciw ludzkości. Plan określany jako „prawna zasadzka” ma polegać na skłonieniu władz brytyjskich do wydania nakazu aresztowania dostojnego gościa. Brzmi absurdalnie, ale inicjatorzy zapewniają, że jest do zrealizowania. Wskazują na casus chilijskiego
Nowych argumentów dostarczył ujawniony właśnie list z 1985 roku (podpisany osobiście przez Ratzingera), nakazujący wstrzymanie procesu laicyzacji kalifornijskiego księdza pedofila, bo „ujawniony skandal mógłby zaszkodzić dobru Kościoła powszechnego”. „To człowiek, którego pierwszym instynktem, gdy złapany zostaje ksiądz z opuszczonymi spodniami, jest tuszowanie sprawy i zmuszanie ofiar do milczenia” – twierdzi Dawkins.
Kajdanki dla papieża zasadniczą doktrynę wiary, nie mówił prawdy – stwierdził kapłan. Rada parafii oświadczyła, że wierni popierają stanowisko swego pasterza. Niebezpieczna mogła okazać się odbywająca się w dniach 17–18 kwietnia papieska podróż na Maltę – jeden z najbardziej skatolicyzowanych krajów Europy. Ujawniane ostatnio dane o szerzących się nadużyciach seksualnych zaszokowały i mocno poirytowały mieszkańców wyspy. Jak dotąd o przestępstwa seksualne oskarżono 45 z 850 tamtejszych kapłanów. Niektóre z ofiar energicznie i publicznie domagają się, spotkania z B16 i przeprosin z jego strony. Wielkie billboardy reklamujące wizytę papieską zostały uzupełnione: papieżowi dodano hitlerowski wąsik, a pod jego portretem pojawił się napis: „pedofil”. Ale to nic w porównaniu z tym, co może czekać namiestnika św. Piotra podczas wycieczki do Wielkiej
dyktatora Pinocheta, który został aresztowany w Anglii podczas wizyty w 1998 roku. Dawkins i Hitchens twierdzą, że możliwe jest wykorzystanie tych samych mechanizmów prawnych.
Plan tej dwójki przewiduje sporządzenie przez wynajętych wybitnych prawników aktu oskarżenia oraz wniosku o aresztowanie i przedłożenie dokumentów wymiarowi sprawiedliwości, a także międzynarodowemu trybunałowi w Hadze. Zdaniem adwokatów, fakt, że Benedykt występuje jako głowa państwa i z tego tytułu przysługuje mu immunitet, nie jest przeszkodą, bo Watykan w rozumieniu prawa międzynarodowego tak naprawdę państwem nie jest. Nie jest członkiem Organizacji Narodów Zjednoczonych, nie ma sprecyzowanych i strzeżonych granic, a relacje z nim nie są w pełni dyplomatyczne. „Uważam, że sąd brytyjski odrzuci argument o immunitecie – mówi prawnik Mark Stephens. Zwraca uwagę, że Watykan został zadeklarowany jako państwo przez Benita Mussoliniego. PIOTR ZAWODNY
Skrobanie spiżu Chociaż Benedykt XVI nie zakończył jeszcze kariery, „The New York Times” pokusił się o porównanie pontyfikatów – jego oraz polskiego poprzednika. Świat nie zawsze zgadzał się z decyzjami Jana Pawła II, lecz go lubił – stwierdza największy dziennik amerykański. W kategorii popularności Benedykt nie ma szans: oschły introwertyk, mniej aktywny politycznie, bez ambicji globtroterskich, sprawia wrażenie groźnego dziadka. Estymą nie darzą go nawet rodacy: „Nieudany pontyfikat Benedykta XVI” – oto tytuł analizy w czołowym niemieckim magazynie „Der Spiegel”. Ale według gazety, były papież – przy swych zaletach – był jednak „kiepskim administratorem, nie miał daru podejmowania trafnych decyzji, czasem popełniał okropne pomyłki w ocenie ludzi. Spóźniona reakcja Kościoła na skandal przemocy seksualnej księży jest dowodem jego słabości”. Tak jak przyjaźń, którą do końca darzył Marciala Maciela, skompromitowanego doszczętnie twórcę Legionistów Chrystusa. Jan Paweł II zawsze go „uwielbiał i bronił, choć był to nienasycony seksualnie socjopata”. Wojtyła brał od Maciela datki i w ogóle był mistrzem w organizowaniu pieniędzy, głównie darowizn. Natomiast Joseph Ratzinger nie przyjął pieniędzy oferowanych mu przez Maciela na cele charytatywne.
W latach 90. to właśnie z inicjatywy Ratzingera pełną parą ruszyło śledztwo w sprawie przestępstw seksualnych wiedeńskiego kardynała Hansa Hermanna Groera, ale Wojtyła je zablokował. To Ratzinger w roku 2001 przekonał swego ówczesnego szefa, żeby skupić rozproszone wcześniej i niekonsekwentne starania na rzecz monitorowania przestępstw seksualnych kleru i powierzyć je Kongregacji Doktryny Wiary, którą kierował. To Ratzinger w roku 2004 otworzył zastopowane śledztwo w sprawie Maciela dosłownie zaraz po tym, jak został on uhonorowany przez Karola Wojtyłę. „The New York Times” pisze: „Bon vivant JPII pozwalał, by skandale seksualne pleniły się wokół niego, a konsekwencje sprzątał pozbawiony charyzmy Ratzinger”. Również w zakresie mianowania na biskupów ludzi odpowiedniego kalibru nominacje Benedykta biorą górę i ogólnie uważa się, że nominaci są lepsi niż ci, których mianował jego poprzednik. Niestety, zdaniem NYT, Ratzinger nie uczynił dostatecznie dużo, by wyczyścić brudy Watykanu. Nie ma szans na podziw tłumów i zaufanie, którymi cieszył się Polak. „Ale – co może dziś wydaje się mało prawdopodobne – Benedykt może być pamiętany jako lepszy papież” – konkluduje nowojorska gazeta. JF
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
OKIEM SCEPTYKA
KORZENIE POLSKI (54)
Polskie megality Budowle megalityczne fascynują od wieków. W neolicie polskim były to gigantyczne mogiły związane z kultem zmarłych. Nazwę „megality” wprowadzono po raz pierwszy w 1849 r. na określenie obiektów stawianych z wielkich kamieni. Archeologowie wyróżniają kilka rodzajów budowli megalitycznych: menhiry, czyli głazy ustawione pionowo, dolmeny, czyli kamienne stoły i grobowce megalityczne, kromlechy, czyli zespoły kamieni ustawione w kole lub półkolu (najbardziej monumentalny jest kromlech w Stonehenge koło Salisbury) oraz alignementy – kamienne aleje o długości setek metrów. Początki megalityzmu sięgają V tysiąclecia p.n.e. Najstarsze megality odkryto w zachodniej i południowej Francji oraz w Anglii, później zaś przez okres neolitu i epokę brązu rozpowszechniły się niemal w całej Europie, a także w Afryce i Azji. Megality rozrzucone są też w obu Amerykach, Australii oraz na wyspach Oceanu Spokojnego. Starożytni „megalitycy” nie ominęli również ziem polskich. Budowle megalityczne na obszarze Polski związane były głównie z występowaniem kultury pucharów lejkowatych i późniejszej kultury amfor kulistych. Kultura pucharów lejkowatych występowała w Europie między połową IV a początkiem II tysiąclecia p.n.e. Była pierwszą kulturą neolityczną Niżu Środkowoeuropejskiego.
O
Nazwa tej kultury, rozprzestrzeniającej się na obszarach środkowoeuropejskich od Półwyspu Jutlandzkiego po Ukrainę, powstała od charakterystycznej formy ceramiki, czyli pucharu z lejkowato ukształtowaną szyjką. Ówczesna ludność zajmowała się głównie rolnictwem i hodowlą, ale też górniczą eksploatacją krzemienia oraz wytopem miedzi. Także pierwsze ślady osadnictwa w Ostrowie Lednickim, jednym z najważniejszych miejsc we wczesnej historii państwa polskiego, zaliczane są do tej kultury. Pozostałościami po kulturze pucharów lejkowatych są m.in. budowle megalityczne. Na ziemiach polskich jest ich najwięcej na Kujawach i nazywane są „polskimi piramidami”. Są to olbrzymie grobowce, dochodzące do 150 metrów długości, 6–15 metrów szerokości i 5 metrów wysokości, budowane w kształcie wydłużonego trójkąta. Powstały przypuszczalnie około 3500 lat p.n.e. i do dziś budzą podziw dla ich budowniczych. O wysiłku kujawskich „architektów” świadczyć może fakt, że do budowy jednego takiego grobowca zużyto ok. 1000 metrów sześciennych ziemi oraz 150 metrów sześciennych kamieni (o łącznej wadze sięgającej 100 ton), którymi zostały wyłożone boki nasypów
brońcy religii twierdzą, że jest ona bardzo przydatna, gdy przy chodzi do wyjaśnienia wielu trudnych zjawisk, z którymi spotykamy się w życiu. Obawiam się, że gdy mamy do czynienia ze sprawami naprawdę po ważnymi, to bywa nie tylko nieprzydat na, ale często i żenująca. W ciągu minionych 2 tygodni wysłuchaliśmy wszyscy chyba najwięcej w naszym życiu opowieści o wspaniałych owocach, jakie przynosi ludzkie cierpienie, oraz o cudownych skutkach masowych ludzkich tragedii. Katastrofa pod Smoleńskiem uruchomiła lawinę wypowiedzi duchownych i świeckich o tym, jakie to bolesne dobro z nieba na nas spadło. Usłyszeliśmy też, że dzięki tej makabrze spopularyzowana zostanie na świecie prawda o Katyniu, że naród został cudownie zjednoczony, a Bóg dał Polakom ważny znak. Mierzi mnie ta pobożna gadanina i wprawia w zażenowanie. I to bynajmniej nie dlatego, że jestem ateistą. Uważam, że tego rodzaju „ekonomia cierpienia” jest nieetyczna, budząca sprzeciw i obraźliwa dla ofiar i ich bliskich. Ale o tym napiszę niżej, a teraz kilka słów o tych pozytywach, których rzekomo doświadczamy dzięki masakrze.
budowli. Do budowy tych gigantów używano siły pociągowej zwierząt oraz okrągłych bali, za pomocą których transportowano głazy. Najbardziej znane skupisko grobowców zachowało się na skraju dużego lasu w Wietrzychowicach koło Izbicy Kujawskiej. Najdłuższy grobowiec w grupie kurhanów wietrzychowickich ma 115 metrów długości, a kamienie z obstawy czołowej części nasypu dochodzą do 2 metrów wysokości. Odkryto w nim dwa pojedyncze pochówki szkieletowe, otoczone głazami, przykryte ziemią i kamiennym brukiem. Tuż obok odnaleziono ślady stypy pogrzebowej z resztkami połupanych kości ludzkich (co świadczy o kanibalizmie budowniczych), a także zwierzęcych. W innym grobowcu
znaleziono szczątki dwóch mężczyzn ze śladami trepanacji czaszki, przy czym młodszy z nich (w wieku ok. 35 lat) przeszedł czterokrotną trepanację. Kujawskie budowle służyły nie tylko jako miejsce wiecznego spoczynku dla wodzów, szamanów czy starszyzny plemiennej, ale też były miejscem obrzędów religijnych. Zmarłych kładziono w pozycji horyzontalnej z głową zwróconą w kierunku Słońca. W następnych stuleciach idea wznoszenia potężnych budowli megalitycznych zaczęła zanikać. W ich miejsce pojawiły się mniejsze budowle, tzw. groby skrzynkowe kamienne, charakterystyczne dla kultury amfor kulistych. Tworzyła ją niezwykle ruchliwa i przedsiębiorcza grupa ludności występująca w dorzeczu Łaby, w Polsce, Mołdawii, na Wołyniu i Podolu w latach 2700–2000 p.n.e. Nazwa kultury wzięła się od przewodniego typu naczynia – amfory z kulistym brzuścem i cylindryczną szyjką. Charakterystyczny dla niej był rozbudowany rytuał pogrzebowy, ze
Kamienne kręgi w Grzybnicy
Zdumiewa mnie przede wszystkim ta dziwna chęć jednoczenia narodu. Podziały, jakie istnieją w każdym społeczeństwie, często mają bardzo realne przyczyny, ponieważ wypływają z prawdziwej różnicy poglądów i interesów. Nic i nikt tego nie zmieni. I na tym polega demokracja, że mając świadomość tych różnic, napięć i sprzeczności, szuka się
historii Europy, napełnia mnie zdumieniem pomieszanym z niedowierzaniem. Szanowni księża biskupi, to aż za takiego potwora macie wasze bóstwo?! (Z drugiej strony, skoro skazał na śmierć własnego syna...). Czy to jest jakiś maniak, fanatyk historii współczesnej? Obawiam się, że za takim pomysłem kryje się zwykła polska megalomania, która chce
ŻYCIE PO RELIGII
Farsa z dramatu porozumienia i kompromisu w sposób pokojowy, bez strzelania i wzajemnego mordowania, choć czasem w kłótniach i sporach. Nieuniknionych. Szukanie jakiejś mitycznej jedności nad trumnami bądź sukcesami jest nie tylko nieskuteczne, ale i naiwne, a czasem także niebezpieczne. Bo często w imię owej jedności narodowej silni zamykają usta słabszym. Tak się zwykle kończy ta bajka o jedności, której nie ma, bo być nie może. Pomysł, że Bóg wymordował sto osób w celach edukacyjno-oświatowych, na przykład po to, aby spopularyzować jakiś fragment
po całym świecie obwozić nasze cierpienia, aby wszyscy podziwiali, jak bardzo umęczeni jesteśmy, w jakiej liczbie możemy się razem zgromadzić. Tak jakby każdy naród nie miał w zanadrzu własnych dziejów rzeczy strasznych, wstydliwych lub bardzo chwalebnych. Nie mniej niedorzeczna jest nabożna mowa o znaku danym z nieba. Znak ma to do siebie, że wskazuje, przywołuje jakąś konkretną rzeczywistość, która jest poza nim samym. Do jego istoty należy czytelność. Tak jest ze znakami drogowymi. Liczą się nie one same, ale treść, którą niosą. A jest ona zawsze jednoznaczna.
21
wspólnymi pochówkami ludzkimi i zwierzęcymi oraz przejawami kanibalizmu. Grobowce o kształcie prostokątnych skrzyń, których ściany tworzyły płasko ciosane od wewnątrz głazy, nakrywane były płytą kamienną i niekiedy też przykrywane ziemią, w czym wyraźnie przypominają swoich megalitycznych poprzedników. Czasem ich dno było, tak jak w przypadku grobowca w Rębkowie-Parcelach koło Garwolina, brukowane mniejszymi, płaskimi kamieniami. Długość grobowców wynosiła od 2,5 do 6 metrów, a szerokość do 2 metrów. W Polsce kromlechy o nieco odmiennej konstrukcji spotyka się na Pomorzu. We wsi Odry, w powiecie chojnickim, znajdują się dobrze zachowane konstrukcje kamienne – kręgi i stele. Jest to największe w Polsce skupisko kamiennych kręgów, a jednocześnie wielkie cmentarzysko gocko-gepidzkiej kultury wielbarskiej, datowane na drugą połowę I i początek III w. Niewykluczone, że gdy Goci przybyli na te tereny, kręgi już były, oni zaś wykorzystali to miejsce do pochówku swoich zmarłych. Innym rodzajem budowli megalitycznych na naszych ziemiach są megaksylony. Z powodu deficytu kamienia budowano je z dużych pni. Konstrukcje te odkryto m.in. we wsi Słonowice w województwie świętokrzyskim. Starożytne budowle megalityczne były nie tylko cmentarzyskami, ale też miejscami kultu (zwłaszcza kultu zmarłych) i narad plemiennych. Pod względem znaczenia badacze porównują je do kościołów, a ówczesnych ludzi – do parafian i świętych. Wyznawali oni „megalityczną wiarę”, której osią była religia Bogini Matki. ARTUR CECUŁA
Bo cóż to za znak, który nie wiedzieć co oznacza? A co oznacza ta katastrofa? Nie wiemy, bo interpretacji jest, jak widać, niemal tyle co interpretatorów. Zatem to nie jest żaden znak! Wszystkie te nabożne tłumaczenia, wyjaśnienia i interpretacje, które próbują znaleźć sens w tym, co nie ma sensu, obrażają ofiary, ich tragiczny los oraz bezmiar cierpień ich bliskich. Z ich cierpienia i tragizmu próbuje się wyprodukować jakieś „dobro”, jakiś „pożytek”. One same, ich ból i los miałyby być tylko narzędziem w ręku jakiejś wielkiej istoty, która prowadzi swoją grę. Wszystko to rzekomo ku pożytkowi tych, co zostali, bo tacy niesamowicie ważni jesteśmy. A oni – tak by z tego wynikało! – byli tacy mało ważni i wtórni, skoro ich ciał i losów można użyć za poligon edukacyjno-wychowawczy dla innych. Niestety, szukając nadprzyrodzonych sensów, religia obraca ludzki los z całym jego tragizmem w banał, w coś mało ważnego, co jest tylko przygrywką dla wielkich rzeczy przyszłych. Tymczasem wszystko, co ważne, na ile możemy objąć to naszym małym rozumem (ale lepszego narzędzia nie mamy), dzieje się tu i teraz, w tym życiu, któremu sami musimy nadać sens. Śmierć nie ma żadnego sensu. Szukanie go na siłę obraca wszystko w żałosną farsę. MAREK KRAK
22
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
OKIEM BIBLISTY
HISTORIA SOBORÓW I DOGMATÓW (20)
Niewygodni księża Zwołany w 1414 r. sobór w Konstancji, który miał zażegnać schizmę, zajął się także problemem herezji i w rezultacie potępił naukę Jana Wiklifa i Jana Husa. Kim byli i czy rzeczywiście – jak twierdzi Kościół katolicki – głosili błędne nauki, które zasługiwały na potępienie? Najogólniej można powiedzieć, że obaj byli prekursorami reformacji protestanckiej, bo nad autorytet papieży i soborów wynosili Pismo Święte jako jedyną i w zupełności wystarczającą podstawę wiary. Jan Wiklif (ok. 1330–1384 r.) był duchownym i profesorem teologii na Oksfordzie. Ponieważ od samego początku studiów fascynował się Biblią, nie mógł być obojętny na liczne nadużycia papiestwa i jego funkcjonariuszy. Jego krytyczny stosunek do Kościoła rzymskiego wywołały przede wszystkim fiskalne wymagania skłóconych ze sobą papieży, którzy nie dość, że wywołali schizmę, to jeszcze żądali należnego im czynszu. Przypomnijmy, że Kościół w tym czasie posiadał w Anglii około jedną trzecią ziemi i – jakby tego było mało – domagał się jeszcze zwolnienia z podatków. Wiklif sprzeciwił się zatem nadmiernemu bogaceniu się Kościoła, tym bardziej że było ono sprzeczne z Biblią. W ogóle domagał się, by w świetle Pisma Świętego oceniać zarówno instytucję papiestwa, jego doktrynę, jak i jego urzędników. W dziele „Prawda Pisma Świętego”, wydanym w 1378 r., dowodził, że Biblia nie tylko zawiera wszystko, co jest potrzebne do zbawienia (por. 2 Tm 3. 15), ale jest również „pożyteczna do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały, do wszelkiego dobrego dzieła przygotowany” (2 Tm 3. 16–17). Dlatego też uważał, że Pismo Święte powinno być czytane przez wszystkich, i to w ojczystym języku. W tym celu z pomocą dwóch uczniów, Jana Purveya i Nicholasa Hereforda, dokonał przekładu Biblii na język angielski. Zgorszony niewolą awiniońską oraz schizmą papieską, Wiklif zrewidował i zradykalizował również swój stosunek do papiestwa i Kościoła. W książce „O władzy papieża” (1379 r.) dowodził na przykład, że instytucja papieska nie ma nic wspólnego z Pismem Świętym. Odrzucał więc papieży jako następców Piotra, uznając ich za następców cesarza Konstantyna Wielkiego, a nawet za antychrystów, bo – jak twierdził – byli oni przeciwnikami Chrystusa i nieprzyjaciółmi prawdy Pisma Świętego.
Podobnie traktował „widzialny Kościół”, przeciwstawiając mu Kościół duchowy – prawdziwy, który obejmuje wszystkich wybranych przez Boga. Wiklif odrzucał organizację klerykalną, pośrednictwo kapłanów, a tym samym również tradycyjne znaczenie sakramentów. Domagał się też opodatkowania kleru i własności kościelnej oraz usunięcia tych duchownych, którzy prowadzili rozwiązłe życie. W oparciu o Pismo Święte, które wyraźnie nakazuje, aby biskupi byli żonaci (1 Tm 3. 1–7; 1 Kor 9. 5), Wiklif twierdził, że główną przyczyną duchowego i moralnego upadku kleru jest właśnie przymusowy celibat (1 Tm 4. 1–4). Poza tym kwestionował również kult świętych, obrazów i ich relikwii, istnienie czyśćca, modlitwy za zmarłych, handel odpustami, spowiedź uszną oraz najważniejszy dogmat katolicki o transsubstancjacji, czyli przeistoczeniu. Twierdził, że dogmat ten jest nie do przyjęcia z trzech powodów. Po pierwsze, został on ustanowiony dopiero w 1215 r. na IV soborze laterańskim. Po drugie, jest sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem i trzeba być naprawdę bardzo naiwnym, aby wierzyć, że kapłan – jak naucza Kościół – ma władzę dokonywania cudu przeistoczenia, czyli ma władzę nad samym Chrystusem, któremu nakazuje zstąpić na ołtarz. O tym, jak silne jest to przekonanie jeszcze dziś, świadczyć mogą chociażby słowa kard. Stefana Wyszyńskiego, który w przemówieniu podczas święceń kapłańskich powiedział: „Otrzymaliście w tej chwili straszliwą władzę. To jest władza (...) nad samym Bogiem! Jesteście przecież »spirituales imperatores«, a jako tacy, macie władzę rozkazywać nawet samemu Bogu (...). Będziecie Mu rozkazywać, gdy na wasze słowa zstępować będzie na ołtarze – Bóg żywy, choć zakryty, lecz prawdziwy” („Ateneum Kapłańskie”, zeszyt 2, IX–X 1960 r.). Po trzecie, Wiklif uważał, że dogmat ten jest sprzeczny z Pismem Świętym, które co prawda mówi o Wieczerzy Pańskiej, ale jako pamiątce śmierci Chrystusa, a nie o przeistoczeniu chleba i wina w Jego ciało i krew (1 Kor 11. 23–26). Oto dlaczego Wiklif, chociaż wzywał do ewangelicznych nauk – nakazów ubóstwa, czystości wiary
i obyczajów, oraz potępiał wszelką niesprawiedliwość społeczną, wojny i przemoc jako sprzeczne z duchem Ewangelii – został potępiony przez sobór w Konstancji. Warto przypomnieć, że sobór nie tylko potępił nauki Wiklifa, ale również nakazał – choć minęło już 30 lat od jego śmierci – wykopać z grobu jego ciało i je spalić, a prochy wrzucić do rzeki. O wiele gorszy los spotkał jednak Jana Husa (ok. 1371–1415 r.), kapłana i rektora Uniwersytetu Praskiego, który wiele nauk przejął od Wiklifa. Podobnie jak on przedkładał bowiem duchowy Kościół z Chrystusem jako Głową nad Kościół hierarchiczny. W jednym ze swoich pism „O Kościele” pisał:
Punktem kulminacyjnym w życiu Husa był rok 1412, kiedy potępił dwie bulle papieskie obiecujące odpuszczenie grzechów wszystkim, którzy wpłacą pieniądze na wyprawę wojenną przeciwko królowi Neapolu. Papież Jan XXIII ekskomunikował wtedy Husa, a Pragę obłożył interdyktem. Ponieważ jednak reformator nie ugiął się przed zdeprawowanym biskupem Rzymu, a tylko przeniósł się na południe Czech, gdzie nadal występował przeciwko zeświecczeniu kleru, został w końcu wezwany przed sobór w Konstancji, aby wyjaśnił swoje poglądy. Niestety, mimo że od króla Zygmunta Luksemburczyka otrzymał list żelazny gwarantujący mu bezpieczeństwo, nie było mu dane z tego skorzystać, bo w niespełna miesiąc po przybyciu do Konstancji został podstępnie zwabiony do pałacu papieskiego i uwięziony w przyklasztornym lochu. Co więcej, również później, kiedy wszczęto przeciw niemu proces, Hus nie miał możliwości bronić się, bo jego wyjaśnienia
Jan Wiklif
„Nie można wyciągać wniosku, że wszyscy, którzy są w Kościele, są Kościołem. Przeciwnie, wiemy, że chwasty rosną w pszenicy, kruk je z tego samego klepiska co gołąb, a plewy zbiera się razem z ziarnem w czasie żniw. Niektórzy są w Kościele z imienia i rzeczywiście – jak predestynowani katolicy, posłuszni Chrystusowi. Niektórzy nie są w Kościele ani z imienia, ani rzeczywiście – jak zatwardziali poganie. Inni są w Kościele z imienia – jak na przykład zatwardziali hipokryci. Jeszcze inni rzeczywiście są w Kościele i chociaż z imienia zdają się być poza nim, są predestynowanymi chrześcijanami – jak ci, których uważano za potępionych przez satrapów Antychrysta przed Kościołem”. Tym bardziej Hus uważał więc, że nie można utożsamiać jedynego świętego i duchowego Kościoła z papieżami i kardynałami, którzy prowadzili rozwiązłe, bizantyjskie życie i wywierali demoralizujący wpływ na społeczeństwo.
nikogo nie interesowały. Na dodatek na zadawane pytania wolno mu było odpowiadać tylko „tak” albo „nie”. Dlatego nawet przesłuchujący go nie znali tak naprawdę jego nauki. Oto co na ten temat napisał sam Hus w ostatnim liście skierowanym do swoich zwolenników: „Myślę, że już wiecie, iż butny, zazdrosny i bezwstydny sobór potępił moje księgi, nie obejrzawszy ich ani nie przeczytawszy (...). Chcieli mnie zastraszyć, ale bezsilni byli wobec wsparcia okazanego mi przez Boga. Nie chcieli polemizować ze mną na piśmie, jak wiedzą o tym łaskawi panowie stojący przy prawdzie, panowie z Czech, Moraw i Polski, a przede wszystkim pan Wencel z Duby i pan Jan z Chlumu. Tych bowiem sam cesarz Zygmunt dopuścił do mnie podczas soboru, toteż widzieli oni i słyszeli, jak mówiłem: »Oczekuję od was pouczenia. Jeśli napisałem coś złego, pragnę być o tym pouczony«. Najwyższy kardynał odpowiedział: »Chcesz być pouczony,
musisz wpierw odwołać twą naukę«. Piszę wam o tym, abyście wiedzieli, iż nie przekonali mnie żadnym pismem ani żadnym dowodem, a jedynie podstępem i groźbami usiłowali nakłonić mnie do odwołania moich poglądów i odprzysiężenia się ich. Ale łaskawy Bóg (...) był, jest i będzie ze mną (...) w więzieniu i w okowach, w oczekiwaniu śmierci”. Tej brutalnej zbrodni dopuścił się Kościół papieski 6 lipca 1415 r., kiedy to Jan Hus wyrokiem soboru został skazany na śmierć przez spalenie na stosie wraz ze swoimi książkami, a jego prochy wrzucono do Renu, aby nie pozostał po nim żaden ślad. Był to wyrok iście szatański. Zamordowano wielkiego głosiciela Ewangelii. Po pierwsze – wyrok zapadł i został wykonany mimo cesarskiego glejtu, gwarantującego Husowi bezpieczeństwo. Po drugie – czeski reformator został pozbawiony prawa do wyjaśnienia swoich poglądów i prawa do obrony. Po trzecie – kara śmierci, z publicznym upokorzeniem Husa, była nie tylko niewspółmierna do zarzucanej mu herezji, ale również sprzeczna z nauczaniem Chrystusa, aby nie zabijać, lecz miłować nawet nieprzyjaciół (Mt 5. 21–22, 43–48). Po czwarte – wyrok wykonano wbrew setkom listów protestujących z Czech, a także wbrew zdaniu delegacji polskiej pod przewodnictwem arcybiskupa Mikołaja Trąby. Ale Hus nie był jedyną ofiarą soboru w Konstancji. Jego los podzielił bowiem również jeden z jego przyjaciół i uczniów, Hieronim z Pragi, który przybył do tego miasta, aby mu pomóc. On także został oskarżony o herezję i w maju 1416 r. spalony na tym samym miejscu co jego mistrz. Te dwa przypadki pokazują więc, jakimi środkami przez wszystkie wieki posługiwał się Kościół, aby wykorzenić rzekome herezje. Posługiwał się nimi, chociaż nie zawsze były skuteczne – skazując Husa i Hieronima na śmierć, sobór w rzeczywistości sprowokował jedynie wybuch wojny domowej w Czechach, a ruch reformatorski i tak przetrwał. Najpierw połączył się z waldensami, a później ze zwolennikami Lutra i Kalwina i w różnych odmianach istnieje do dziś. Jedno jest pewne: nie pierwszy i nie ostatni to sobór, który ściągnął przekleństwo na Kościół papieski. Nie nadaremno też napisano: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, że budujecie grobowce prorokom i zdobicie nagrobki sprawiedliwych, i mówicie: Gdybyśmy żyli za dni ojców naszych, nie bylibyśmy ich wspólnikami w przelaniu krwi proroków” (Mt 23. 29–30). Bo przez to właśnie, czyli przez wybielanie historii Kościoła, papiestwa, soborów oraz hołubienie tradycji i trwanie w doktrynach sprzecznych z Biblią, w imię których dopuszczano się okrutnych zbrodni, funkcjonariusze Kościoła papieskiego już dawno „wystawili sobie świadectwo, że są synami tych, którzy mordowali proroków” (Mt 23. 31). BOLESŁAW PARMA
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r. edaktor „Narodu Polskiego” z Chicago w swej korespondencji do „Przeglądu Powszechnego” w 1902 roku narzekał: „Kto zna bliżej nasze stosunki, ten nie zaprzeczy temu, że my, Polacy, reprezentując tak olbrzymią liczbę [wówczas około 2 milionów], nie mamy żadnego reprezentanta dla spraw kościelnych. Mają ich ajrysze [Irlandczycy]. Niemcy, Francuzi (...). Nalegają, by Polacy chodzili do kościołów ajryskich”. Nie da się zrozumieć powodzenia tej herezji bez wiedzy o specyficznym statusie formalnym kościołów w USA, gdzie organizacje religijno-kościelne nie mają osobowości prawnej. Amerykańskie rozumienie nieingerowania państwa w sprawy religijne uniemożliwia przyznanie
R
przed zaborem obcych i wrogich polskości biskupów „ajryskich”. W roku 1914 najważniejsze oderwane parafie polskie połączyły się w jedną organizację, którą nazwano Polskim Narodowym Kościołem Katolickim (PNKK). Pierwszym biskupem PNKK był Franciszek Hodur – dlatego w Polsce polskokatolicy nazywani byli hodurowcami. PNKK przyłączył się do nurtu starokatolickiego, choć nie jest z nim w pełni zgodny, gdyż – choć bardziej progresywny niż Kościół rzymskokatolicki – nie jest jednak tak postępowy społecznie jak starokatolicy. Hodur w opublikowanym na jubileusz 25-lecia Kościoła katechizmie wyjaśniał główne założenia polskokatolickiej wiary: nie uznaje ona papieża za głowę Kościoła,
OKIEM SCEPTYKA 30 tysięcy polskiego ludu” („Polski Kościół Narodowy”, wyd. „Polak-Katolik”). Pół biedy, kiedy wysysano jedynie katolików polskich w Ameryce, gdyż byli oni jakby wiernymi drugiej kategorii w tamtejszym Kościele. Zasobny jednak w środki finansowe PNKK podjął ekspansję misyjną w samej Polsce. W okresie I wojny światowej zbierano wśród parafian składki na „fundusz misyjny”. Pierwszymi misjonarzami polskokatolickimi działającymi na niełatwym polskim terenie byli księża Ławnicki i Krupski, którzy dostali zadanie wyrwania Polski „spod jarzma zabobonów i przesądów papiesko-jezuickich”. Misja wiązała się więc nie tylko z pozyskiwaniem wiernych, ale i z działalnością antyklerykalną.
„Fałszywy klejnot” (nr 14), „Truciciele ducha” (nr 4), w którym autor obarcza duchowieństwo i etykę katolicką odpowiedzialnością za zabójstwo prezydenta Narutowicza. Cytowany wyżej ks. Mystkowski lamentował: „Spośród licznych wrogów zagrażających Kościołowi w »Polsce Odrodzonej« najbardziej są niebezpiecznymi wysłannicy Kościoła Narodowego z Ameryki Północnej. Inni »fałszywi prorocy«, jak: anabaptyści, kwakrzy, badacze Pisma św., obłudni filantropi spod sztandaru protestanckiej YMCA, są obcy językiem i duchem naszemu ludowi, chwilowo pociągają pojedyncze jednostki, żądne »nowinek religijnych« i... zapomóg dolarowych. Bojownicy zaś Kościoła Narodowego dla swej przewrotnej akcji wykorzystają:
NIEZNANE OBLICZA CHRZEŚCIJAŃSTWA (50)
Katolicyzm narodowy Herezja, czy raczej schizma polskokatolicka, zrodziła się z konfliktu między polskimi i irlandzkimi imigrantami katolickimi w USA u schyłku XIX w. Katolicy z Polski nazywali irlandzkich katolików – wobec których czuli się wiernymi drugiej kategorii – nieco pogardliwie ajryszami (od Irish). instytucjom religijnej osobowości prawnej, przeto nie mogą one formalnie niczego posiadać. I tak na przykład budynki sakralne należą nominalnie do biskupa ordynariusza diecezji, nie zaś do Kościoła. O ile dawniej sprawiało to Kościołowi problemy, o tyle dziś – dzięki możliwości ogłoszenia bankructwa jednej diecezji – ułatwia to ucieczkę przed milionowymi odszkodowaniami za molestowanie seksualne dzieci. W XIX w. sytuacja wyglądała jeszcze inaczej, bowiem poszczególne jednostki majątkowe nie miały skali diecezji, lecz parafii. Funkcjonowała tam wówczas nieznana gdzie indziej w stosunkach kościelnych organizacja trustów kościelnych (vestrymen i trusteer), w której zarządy (dozory) kościelne są tytularnymi właścicielami mienia danej parafii, a zarazem jej pełnomocnikami w sprawach zewnętrznych. W związku z tym wiele parafii, które popadały w najróżniejsze konflikty z duchową władzą zwierzchnią, po prostu odrywało się od Kościoła – protestantyzując się. Głównym problemem amerykańskiego Kościoła katolickiego w XIX wieku byli właśnie niepokorni Polacy. Ok. 50 tys. naszych rodaków w USA oderwało się wówczas od Kościoła rzymskokatolickiego, rozwijając własny „polski katolicyzm”. Początkowe hasła polskokatolickie były całkiem skromne: obrona narodu polskiego przed amerykanizacją, obrona mienia polskiego kościelnego
za jedyne źródło wiary uważa się Biblię, modyfikuje naukę o mszy, spowiedzi i komunii na wzór protestantów, przyjmuje siedem sakramentów (ale chrzest i bierzmowanie uznaje za jeden), wprowadza nowy, ósmy sakrament – „słuchanie Słowa Bożego”; odrzuca wiarę w kary wieczne i szatana, gdyż byłoby to zaprzeczeniem mądrości potęgi i sprawiedliwości Bożej. Na IV synodzie 10 sierpnia 1921 roku zniesiono obowiązkowy celibat duchowieństwa i wprowadzono spowiedź publiczną (powszechną) zamiast usznej. Tak duża skala schizmy, która zamieniła się następnie w herezję, rozwścieczyła naturalnie hierarchię katolicką, która zwielokrotniła wysiłki na rzecz zmiany amerykańskich zasad prawnych regulujących działalność kościelną. Bo polski katolicyzm mógł zaistnieć w tak dużej skali właśnie dlatego, że parafie były zdecentralizowane majątkowo. Obecnie prawa te są korzystniejsze dla hierarchii i już nie jest tak łatwo wyprowadzić całą parafię z Kościoła. Kościół rzymskokatolicki w Polsce uważał „polski katolicyzm” za najgroźniejszą z ówczesnych herezji. Ks. Stanisław Mystkowski w roku 1923 pisał: „Akcja odszczepieńcza Hodura i innych księży apostatów wyrządziła bardzo wiele krzywd Kościołowi polskiemu w Ameryce Północnej. Zniesławiła imię Polski za oceanem i zaprzepaściła w bagnie indeferentyzmu i warcholstwa religijnego około
Biskup Franciszek Hodur (na pierwszym planie)
Organ hodurowców „»Polska Odrodzona« – narzekał ksiądz Mystkowski – przepełniony jest po brzegi taką masą oszczerstw, insynuacji i plugawych obelg na Stolicę św., na Kościół i kler katolicki, że nawet nasza bardzo liberalna cenzura państwowa zmuszona jest wiele tego brudu literackiego z tego pisma usuwać”. Cenzura II RP musiała ostro kosić polskich heretyków, biorąc pod uwagę bezwzględność ówczesnej polskiej prokuratury, która de facto za herezję uwięziła innego buntownika, ks. Husznę, na 10 miesięcy. Niemniej jednak hodurowcy poczynali sobie całkiem odważnie, o czym świadczyć mogą tytuły niektórych ich antyklerykalnych tekstów: „Szkoła zabobonu” (nr 12),
w masach ludowych żywiołowy dziś pęd do fałszywej wolności, samowładzy i wszechwładzy nawet w dziedzinie religijnej, w pewnych zaś kołach inteligencji narodowej, zwłaszcza młodszej, wyzyskują chorobliwy i przesadny patriotyzm. Gorliwymi mecenasami i ukrytymi poplecznikami tego ruchu odszczepieńczego są: socjaliści, protestanci, żydzi, którzy chcą wzniecić w Polsce pożar walk i sporów religijnych... i w mętnej wodzie ryby łowić”. „Fałszywa wolność” – jak dobrze znamy to z początków III RP, kiedy Kościół oficjalnie wszedł na salony władzy i zaczął jak po odzyskaniu niepodległości w II RP – torpedować demokrację i pluralizm. O ile w USA atutem polskich katolików był własny majątek, o tyle
23
w Polsce udało im się zyskać pewne poparcie polityczne w kołach lewicy. Mieli swych obrońców m.in. w osobach Jana Stapińskiego (PSL), Kazimierza Putka (PSL „Wyzwolenie”), Kazimierza Czapińskiego (PPS) i Tomasza Dąbala (komunista). 4 października 1921 roku posłowie ci wnieśli interpelację do Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego z zapytaniem o powody zwlekania z legalizacją kościoła narodowego. 15 listopada 1921 r. w sejmie Stapiński mówił odważnie: „Dopóki Rzym rządzi sumieniem polskim, dopóty Polska jest tylko pozornie niezawisła...”. Tolerancyjną politykę wyznaniową zapowiadał pierwszy rząd Władysława Sikorskiego. O exposé premiera z grudnia 1922 r. „Polska Odrodzona” pisała z zachwytem w artykule z nru 4 pt. „Refleksje nad exposé p. Sikorskiego w sprawie tolerancji religijnej”: „Duch wolnej Sarmacji, duch Ostrorogów, Rejów, Modrzewskich, Stasziców, przemówił przez usta prezesa ministrów... Drżyjcie gady, węże, padalce, sępy i nietoperze... Z opinią p. prezesa ministrów zgadza się cały naród polski i kler polski, nie rzymski, ale polski...”. Podjęto współpracę z mariawitami. W roku 1930 funkcjonowały już 64 parafie polskokatolickie obsługiwane przez 56 księży. Rok później pokłócili się biskupi i powstał rozłamowy Polski Kościół Starokatolicki. Okres II RP był jednak względnie dobry w porównaniu z problemami, jakie miały przyjść wraz z hitlerowcami i komunistami. Ci pierwsi nakazali jego rozwiązanie, ci drudzy – pozbawili go autonomii. Ciekawy jest zwłaszcza epizod hitlerowski, gdyż podważa on twierdzenia o szczególnym tępieniu polskiego katolicyzmu przez nazistów: latem 1940 r. władze hitlerowskie opublikowały postanowienie, które uznawało za legalne tylko te wyznania, które uznawał rząd II RP. O ile katolicyzm był więc wyznaniem tolerowanym, o tyle polskokatolicyzm – już nie. Polskie władze nie sformalizowały bowiem jego sytuacji. 1 maja 1941 r. rozwiązano więc PNKK. Przedstawiciele Kościoła udali się do oddziału wyznaniowego Generalnej Guberni, aby przedstawić swoje założenia doktrynalne i powołać się na swą „martyrologię” pod katolickim butem II RP. Ostatecznie naziści zgodzili się na reaktywację Kościoła, ale nakazali zjednoczenie się dwóch nurtów polskokatolickich funkcjonujących w Polsce – pod nazwą „Kościoła Starokatolickiego”. Komuniści również gorzej potraktowali Kościół narodowy aniżeli rzymskokatolicki. W roku 1951 r. pod naciskiem Urzędu Bezpieczeństwa diecezja polska PNKK ogłosiła „autokefalię” od pozostałych diecezji Kościoła – tak narodził się Kościół polskokatolicki, który funkcjonuje do dziś, niezależnie już od swej matczynej organizacji z USA. MARIUSZ AGNOSIEWICZ www.racjonalista.pl
24
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
GRUNT TO ZDROWIE
NIA – terapia na raka Według dra Georga Ashkara, rak jest skutkiem nagromadzenia w organizmie toksycznych substancji zwanych kancerogenami. Powinniśmy więc walczyć nie tylko z komórkami rakowymi, ale także z czynnikami, które powodują ich powstawanie.
Dr George Ashkar
erapia NIA, czyli Neutral Infection Absorbtion (metoda wchłaniania neutralnej infekcji), to odpowiedź 78-letniego dziś doktora fizyki na potrzebę pomocy ludziom chorym na raka. Wypróbował ją z powodzeniem na sobie, lecząc się z niezwykle groźnego nowotworu trzustki. W 2003 roku dowiedział się o potrzebie niezwłocznej operacji. Rokowania nie były dobre – w niedługim czasie po operacji trzustki umiera od 45 do 75 proc. pacjentów. Ci, którzy przeżyją, poddani zostają radio- i chemioterapii. Zaledwie 3 proc. chorych powraca do zdrowia. Jednak nawrót nowotworu jest bardzo częsty i następuje już po kilku latach od wyleczenia. Lekarz dał Ashkarowi zaledwie kilka miesięcy życia, ale jemu – jak to sam powiedział – „nie opłacało się umierać”. Nie zgodził się na radioterapię i zastosował swoją, opracowaną wcześniej, metodę oczyszczania organizmu z kancerogenów. Przeżył kurację i żyje bez raka do dziś. Jego metodę stosowało już ponad 400 osób i tylko 8 z nich zmarło. Świadczy to o jej
T
wysokiej skuteczności. I jeszcze jedna rzecz, która może przekonać do tej kuracji. Jej twórca nie czerpie z niej żadnych profitów, ponieważ jest bardzo prosta do zastosowania i nie wymaga jakichkolwiek preparatów. Jest zatem tania i ogólnodostępna, co może tłumaczyć niechęć środowisk lekarskich i farmaceutycznych do dra Ashkara. Na początku lat 80., kiedy w USA zaczął propagować swoją metodę pomagającą zwalczyć raka, został nawet aresztowany i uznany za winnego leczenia z nowotworów, chociaż nie działał jako lekarz tylko edukował ludzi i pokazywał im drogę do pozbycia się zabójczych patogenów. Książka, którą napisał, nie mogła być wydana w USA i autor potajemnie przemycał ją z Armenii, gdzie udało mu się ją wydrukować. Według dra Ashkara, do powstania raka potrzebne są kancerogeny – substancje dostarczane organizmowi z zewnątrz głównie z pożywieniem (konserwanty chemiczne, wzmacniacze smaku itp. niebezpieczne związki) oraz promotory. Promotory są to substancje powstające w naszym organizmie podczas rozpadu zdrowych komórek. Ilość promotorów gwałtownie wzrasta podczas stresu i wszelkich negatywnych emocji. Bardzo często silne traumatyczne przeżycia okazują się preludium do choroby nowotworowej. W jaki sposób działa ten mechanizm? Jeśli kumulacja
Zmiażdzony czosnek wciśnięty w pierścień przykładamy do nogi
kancerogenów i promotorów przekroczy pewną progową wartość, następuje szybki proces rakowacenia zdrowych komórek. Medycyna akademicka działa na zasadzie usuwania tych chorych komórek. Jednak w naszym organizmie w dalszym ciągu pozostają patogeny i w krótkim czasie mogą prowadzić do nawrotu choroby. O ile możemy kontrolować do pewnego stopnia podaż kancerogenów poprzez staranniejsze i zdrowsze odżywianie, o tyle nie mamy wielkiego wpływu na emocje dnia codziennego. Chcąc zażegnać widmo choroby nowotworowej, musimy oczyścić nasz organizm ze wszystkich patogenów sprzyjających jej rozwojowi. W jaki sposób mamy to zrobić? Potrzebne będą nasiona cieciorki (odmiana fasoli), kilka ząbków czosnku, liście kapusty i czysta wyjałowiona gaza. Istotą terapii jest oczyszczenie limfy z kancerogenów i promotorów. W tym celu „otworzymy” nasz układ limfatyczny. Robimy to, umieszczając na górnej części łydki plastikowy pierścień o średnicy 3 cm, w który wkładamy kilka zmiażdżonych ząbków czosnku. Zawijamy łydkę opatrunkiem i kładziemy się spać. Rano zdejmujemy opatrunek i czosnek, odkrywając wytworzony bąbel, będący skutkiem poparzenia czosnkiem. Dezynfekujemy okolice bąbla alkoholem (nie wodą utlenioną), przecinamy i usuwamy martwy naskórek. W tym momencie mamy już gotowe otwarte ujście limfy. Na to miejsce kładziemy
Po kilkunastu godzinach usuwamy martwą skórę z bąbla
nasiona cieciorki, która będzie naszym naturalnym absorbentem limfy wraz ze wszystkimi znajdującymi się w niej niepożądanymi substancjami. Nie ma potrzeby dezynfekować cieciorki. Przykrywamy ją jałowym opatrunkiem z gazy, w której wycinamy otwór i kładziemy liść kapusty będący bezpośrednim przykryciem naszego ujścia limfy. Zachowamy w ten sposób wilgotność rany, nie dopuszczając do jej zaschnięcia. Przez pierwsze dwa dni wymieniamy cieciorkę co 24 godziny. Później robimy to co 12 godzin. Każdorazowo przy zmianie opatrunku dezynfekujemy okolice rany 75-procentowym alkoholem. Absolutnie nie można dezynfekować bezpośrednio naszego ujścia limfy. Wystarczy zrobić tylko jedno ujście. Wyjątkową sytuacją jest zaawansowana choroba nowotworowa, podczas której możemy otworzyć dwa ujścia na obydwu nogach. Opatrunki nie przeszkadzają w kąpielach. Prewencyjna kuracja trwa dwa miesiące, natomiast w przypadku aktywnej postaci raka terapia zaczyna się od 6 miesięcy i może trwać nawet półtora roku. Pamiętajmy też o właściwym umiejscowieniu naszej sztucznie wytworzonej rany. Nie może ona w żadnym wypadku znajdować się na żyle lub w pobliżu kości. Metoda dra Georga Ashakara nie jest wcale metodą nowatorską. Okazuje się, że była ona stosowana w chińskiej medycynie już wiele wieków temu. Bardzo przypomina metody wywoływania sztucznych wrzodów i oparzeń stosowane przez starożytnych chińskich akupunkturzystów. Miały one na celu poruszenie i zlikwidowanie zastojów energetycznych wewnątrz meridianów (newralgiczne punkty gospodarki energetycznej człowieka) oraz oczyszczenie krwi
z toksycznych substancji. Znane są liczne odmiany takich zabiegów, na przykład drenaże limfatyczne, masaże, ogrzewania, przypiekania MOXA wywołujące oparzenia pierwszego i drugiego stopnia oraz wywoływanie krwawień wraz ze znanym nam z literatury upuszczaniem krwi. Także leczenie pijawkami czy stare poczciwe bańki możemy uznać za pewną odmianę terapii NIA. W Europie niedawno jeszcze wywoływano wrzody i niegojące się rany poprzez podskórne zastrzyki z mleka. Uważano, że wraz z wydobywającą się ropą usuwamy także źródło choroby. Można powiedzieć, że terapia dra Ashkara jest rozwinięciem i naturalną konsekwencją wielu stuleci doświadczeń z oczyszczaniem limfy. Ma też kilka zalet, które stawiają ją ponad terapiami typu MOXA. Przede wszystkim NIA jest bezbolesna. Niebagatelną zaletą jest też łatwość i możliwość samodzielnego przeprowadzenia jej, a także krótki czas, który poświęcamy dziennie temu zabiegowi. Oczywiście, chorym i ich rodzinom, które chcą spróbować metody, zalecamy skonsultowanie tej decyzji z prowadzącym lekarzem. Może się bowiem okazać, że jedynym sposobem na pokonanie daleko zaawansowanej choroby lub choćby przedłużenia życia chorego jest jednak podanie chemii czy radioterapia. W maju zeszłego roku dr Georg Ashkar gościł w Polsce, gdzie w Polanicy brał udział w warsztatach „Akademii długowieczności”. Kolejny pobyt w Polsce ma się wiązać z polskim wydaniem jego książki o oczyszczaniu organizmu z kancerogenów. Zaproszenie wystosowało Centrum Naturalnej Terapii i Spa „Jelenia Struga” w Kowarach, które zamierza zająć się propagowaniem jego metody w Polsce. Metoda Ashkara została pozytywnie zaopiniowana przez obecnych w Polanicy lekarzy onkologów jako pomocna dodatkowa terapia wspomagająca tradycyjne leczenie onkologiczne. ZENON ABRACHAMOWICZ
Kładziemy na ranę cieciorkę i przykrywamy opatrunkiem z liściem kapusty
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
TRZECIA STRONA MEDALU
GŁASKANIE JEŻA
Byłem Józefem K. Patrzę w lustro i jeszcze nie wierzę – żadnego pasiaka, żadnej kuli u nogi, nawet kajdanek na przegubach. Nie zostałam skazany. Niepojęte, bo prokuratura na głowie stawała, by sąd odczytał wyrok: „W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej uznaję oskarżonego Marka Szenborna za winnego...”. Jak to się stało? Wprost banalnie: sędzia Jacek Golmont jest przyzwoitym człowiekiem. Tylko tyle, ale w moim przypadku aż tyle. Ponieważ wyrok zapadł (wprawdzie jeszcze nieprawomocny, ale zawsze), mogę nareszcie opisać, o co w tym wszystkim chodziło. Oto latem 2008 roku doszło do zabójstwa księdza na plebanii kościoła w Blachowni Śląskiej. Policja niemal natychmiast odnalazła zabójcę. Okazał się nim osiemnastoletni chłopak – ministrant. Sprawa zbulwersowała całą Polskę, tym bardziej że prokuratura od ręki znalazła gotowy motyw: mord na tle rabunkowym. Tymczasem my w „FiM” wiedzieliśmy, że chodziło o coś zupełnie innego. Skąd? Oto księdzu z Blachowni przyglądaliśmy się bacznie od kilku miesięcy, nabierając coraz większych, graniczących z pewnością podejrzeń, że mamy do czynienia z perfidnym zboczeńcem, pedofilem (gdybyśmy pospieszyli się z publikacją, ksiądz żyłby do dziś – może w więzieniu, ale za to cały i zdrowy). Podczas śledztwa dowiedzieliśmy się, że prokuratura jest w posiadaniu zeznań oskarżonego (i nie tylko jego), który twierdzi, iż zamordował swojego księdza z przyczyn... osobistych. Był jego kochankiem od lat, a teraz padre wymienił go na „nowszy, młodszy model”. Czyli motyw stary jak świat: miłość,
zazdrość, porzucenie i dodatkowo makabryczne spustoszenie w psychice młodego człowieka spowodowane trwającym przez lata molestowaniem seksualnym. Co dzieje się dalej? Opisujący rzecz całą artykuł „FiM” pod tytułem „Troska ze szczególnym okrucieństwem” staje się sensacją ogólnopolską. Prokuratura zwołuje kilka konferencji prasowych, w których gorączkowo wszystkiemu zaprzecza, cały czas lansując tezę o morderstwie na tle rabunkowym. To oficjalnie. Nieoficjalnie trwają poszukiwania źródła przecieku, to znaczy prokuratora z prokuratury w Częstochowie, który całą sprawę nam opowiedział. Wszczęte zostaje w tej sprawie oddzielne śledztwo, a ja jestem przesłuchiwany w charakterze świadka. Na razie świadka! Odmawiam ujawnienia czegokolwiek, zasłaniając się tajemnicą dziennikarską. Bezradni prokuratorzy z Siemianowic Śląskich (to oni prowadzą śledztwo w sprawie przecieku) oraz ci z Częstochowy są już tak zdesperowani, że popełniają kardynalny błąd, który będzie się im – mam nadzieję – odbijał czkawką jeszcze przez długi czas. Oto pod koniec ubiegłego roku listonosz przynosi do naszej redakcji przesyłkę adresowaną do mnie. W środku jest akt oskarżenia. Za ujawnienie tajemnicy śledztwa grożą mi 2 lata więzienia. Proszę zwrócić uwagę, że nikt nie oskarża mnie o napisanie nieprawdy. Przeciwnie, mogę pójść do więzienia za prawdę właśnie. Nieczęsto zdarzają się takie oskarżenia wobec dziennikarzy, więc sprawa staje się głośna w całej Polsce. Jesteśmy nawet nieco zdziwieni solidarnością dziennikarską, bo w obronę bierze mnie TVN,
„Gazeta Wyborcza”, „Press” i inne media. Ale prokuratorów to nie wzrusza. Z jakąś niesamowitą determinacją brną w kolejne rozprawy ze mną w roli oskarżonego, która wkrótce może się zamienić na rolę skazanego. Czuję się jak Józef K. – bohater „Procesu” Kafki. Sędzia prowadzący przewód sądowy jest jak sfinks. Kompletnie nieodgadniony. Zadaje rzeczowe, krótkie pytania, przesłuchuje świadków, wyznacza kolejne terminy. Jednym z zeznających jest przywieziony w kajdankach Dawid M., oskarżony o morderstwo. – Czy oskarżony Szenborn napisał prawdę? – pyta sędzia. – Tak, wszystko, co opisał pan redaktor, to prawda. – Skąd ją znał? – Nie wiem. Nie ode mnie. Mnie prokuratorzy zabronili z kimkolwiek o tym rozmawiać, nawet wspominać o tym (molestowaniu – przyp. red.) – mówi Dawid, a mnie natychmiast zapala się w głowie czerwone światełko. Czyli co? Prokuratura nawet za cenę ukrycia zeznań chłopaka chce
przeforsować swoją procesową tezę o mordzie rabunkowym? Każdy kolejny nowy minister sprawiedliwości oświadcza, że prokuratura, niestety, jest niekiedy sterowana politycznie, ale on z tym skończy. Każdy kolejny minister... W końcu przychodzi poniedziałek 19 kwietnia. Ostatni dzień mojego procesu. Za godzinę, za dwie, zapadnie wyrok. Ale ja mam jeszcze jednego asa w rękawie. Proszę o głos i opowiadam wysokiemu sądowi, że to najprawdopodobniej po lekturze mojego artykułu, po lekturze materiału w „Faktach i Mitach”, sąd w Częstochowie prowadzący sprawę Dawida M. nabrał słusznych podejrzeń co do rzetelności aktu oskarżenia, przerwał przewód i skierował Dawida na badania seksuologiczne. Przeprowadził je niedawno najsłynniejszy polski seksuolog prof. Zbigniew Lew-Starowicz. Nie mogę ujawnić (choć ją znam), jaka była diagnoza profesora (tajemnica lekarska), ale niech Wam wystarczy to, że proces Dawida M. rusza od samego początku. Od zera. Takiego obrotu sprawy prokuratorzy zupełnie się nie spodziewali. Nie spodziewają się jeszcze innych kłopotów, jakie ich czekają. Oto mamy
25
zamiar poprosić Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego o sprawdzenie, czy w sprawie morderstwa w Blachowni Śląskiej nie doszło do mataczenia, do zatajania zeznań, do próby oszukania sądu przez prokuraturę. A mamy dla pana ministra i pana generalnego prokuratora kilka ciekawych i dość sensacyjnych informacji. Wracając do mojego wyroku i do pana sędziego, który go wydał. Otóż umorzył sprawę! Tylko tyle i aż tyle w tej kwestii mógł zrobić. Przyznał przy tym, że „publikacja w »FiM«, choć była złamaniem obowiązującego w Polsce, wadliwego w tym przypadku prawa”, nie dość, że nie była w żaden sposób szkodliwa dla śledztwa, to być może uratuje młodego człowieka przed dożywociem (a raczej przed 25 latami więzienia). Ja ze swojej strony poinformowałem sąd, że jeśli nawet popełniłem jakieś przestępstwo, to niczego nie żałuję i jestem gotowy popełnić podobne choćby jutro, jeśli to może komuś uratować wielki kawał życia. Bo przecież molestowanie przez księdza jest dla molestowanego zabójcy okolicznością łagodzącą. Wracając z sądu do redakcji w nastroju – nie dziwcie się – dość euforycznym, w pewnej chwili stanąłem jak wryty. Zmroziła mnie bowiem makabryczna myśl: czy z sali sądowej nie trafiłbym prosto do więzienia, gdyby wysoki sąd był zdeklarowanym fanem Radia Maryja? A to, niestety, było możliwe, bo osobiście znam co najmniej trzech takich sędziów. MAREK SZENBORN
[email protected] PS Z całego serca dziękuję Wam za serdeczne, podtrzymujące mnie na duchu listy, telefony i e-maile. Nawet nie wiecie, jak były mi potrzebne, bo choć nadrabiałem miną, to wizja pierwszego wyroku skazującego w procesie karnym (dla dziennikarza to może być koniec kariery) przyprawiała mnie o lekki ból głowy.
Źle się dzieje w państwie duńskim Zdaniem Duńskiej Partii Ludowej (Dansk Folkeparti – DF), najbardziej prawicowej ze wszystkich duńskich partii politycznych, Kościół katolicki nie jest w stanie sam przeprowadzić rzetelnego dochodzenia w sprawach seksualnego wykorzystywania dzieci przez księży. Z tego też powodu DF domaga się, aby odpowiednią komisję powołał minister sprawiedliwości Lars Barfoed. W duńskim systemie politycznym minister sprawiedliwości pełni jednocześnie funkcję, jaką np. w Polsce pełni minister spraw wewnętrznych. Minister Barfoed reprezentuje konserwatystów w obecnie rządzącej koalicji liberalno-konserwatywnej. Zdaniem DF, komisję taką należy powołać natychmiast.
„Uważam, że duński Kościół katolicki popełnił już tyle kardynalnych błędów w tej sprawie, iż nie można oczekiwać, że będzie on w stanie jakoś to wszystko uporządkować. To może zrobić jedynie komisja powołana przez ministra sprawiedliwości” – powiedziała Marlene Harpsoee, przedstawicielka DF w Komisji Prawnej parlamentu duńskiego, która poparła tym samym propozycję Rady ds. Dzieci, która już wcześniej zgłosiła ten pomysł. 7 kwietnia odbyło się spotkanie Rady ds. Dzieci z biskupem Czesławem Kozoniem. Biskup musiał się fatygować do siedziby rady. „Partie polityczne powinny być ostrożne w takich przypadkach, tak by nie rzucać podejrzeń na wszystkich księży katolickich.
Tak czy inaczej, mam nadzieję, że dla jasności sprawy biskup Kozoń sam zaproponuje, żeby w skład komisji wyjaśniającej sprawy pedofilii w duńskim Kościele katolickim nie wchodził żaden przedstawiciel tego Kościoła” – powiedział Per Bisgaard z rządzącej Partii Liberalnej. Tak się też stało – przedstawiciele Kościoła będą tylko odpowiadać na pytania rady. Ostatnio podano, że w liczącym oficjalnie 35 tysięcy wyznawców duńskim Kościele katolickim ujawniono już 17 przypadków pedofilii. To znacznie więcej, niż mówił bp Kozoń, przy czym kolejne ujawniane przypadki są znacznie świeższe niż pierwsze trzy sprzed bardzo wielu lat, które – rzekomo – jako
jedyne były znane zwierzchnikowi duńskich katolików. Przyjmując duński przelicznik (czyli proporcję), można łatwo wyliczyć, że przypadków regularnej pedofilii i molestowania seksualnego w Polsce (36 milionów 100 tysięcy katolików, czyli 95 proc. z 38 milionów mieszkańców RP) może być co najmniej... 1100. A gdyby do obliczeń przyjąć bardziej zbliżoną do rzeczywistości liczbę zaledwie ok. 10 tys. katolików w Danii, to można się obawiać, że w Polsce przez 20–40 ostatnich lat mieliśmy do czynienia mniej więcej z 4 tysiącami takich przypadków. WŁODZIMIERZ GALANT Kopenhaga
26
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
RACJONALIŚCI ziś Brzechwa. Tak, tak – ten sam Jan Brzechwa, którego znamy z uroczych wierszy dla dzieci. Ale poeta nie tylko wesołe i radosne teksty pisał. Wiersz „Niebo i ziemia” jest tego najlepszym przykładem.
D
Okienko z wierszem Na niebiosach Bóg mieszka, A na ziemi jest ścieżka Prowadząca do nieba... Ścieżka wąska jak perć – Tylko że naprzód śmierć Przezwyciężyć trzeba. Na ziemi ludzie prości Umierają z miłości, Bo wierzących miłość uśmierca... Mógłby im pomóc Bóg, Ale Bóg nie zna dróg Do człowieczego serca.
Zaproszenie RACJA Polskiej Lewicy w Siedlcach zaprasza członków Partii, sympatyków oraz ludzi pracy na pierwsze obchody pierwszomajowe organizowane przez zjednoczoną siedlecką lewicę w dniu 1.05.2010 roku o godz. 10 pod pomnikiem Tadeusza Kościuszki (koło ratusza). W programie złożenie kwiatów, a o godz. 15 spotkanie integracyjne nad siedleckim zalewem. Chętnych na to spotkanie proszę o kontakt pod nr. tel. 606 15 36 91 Marian Kozak
Kontakty wojewódzkie RACJI Polskiej Lewicy dolnośląskie kujawsko-pomorskie lubelskie lubuskie łódzkie małopolskie mazowieckie opolskie podkarpackie podlaskie pomorskie śląskie świętokrzyskie warm.-maz. wielkopolskie zachodniopomorskie
Marcin Kunat Józef Ziółkowski Zdzisław Moskaluk Czesława Król Halina Krysiak Stanisław Błąkała Joanna Gajda Kazimierz Zych Andrzej Walas Bożena Jackowska Barbara Krzykowska Waldemar Kleszcz Jan Cedzyński Krzysztof Stawicki Witold Kayser Tadeusz Szyk
tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0 tel. 0
508 543 629 607 811 780 503 544 855 604 939 427 607 708 631 692 226 020 501 760 011 667 252 030 606 870 540 502 443 985 691 943 633 606 681 923 609 770 655 512 312 606 61 821 74 06 510 127 928
RACJA Polskiej Lewicy www.racja.org.pl tel. (022) 620 69 66 Darowizny na działalność RACJI PL (adres: ul. E. Plater 55/81, 00-113 Warszawa) Getin Bank, nr 67 1560 0013 2026 0026 9351 1001 (niezbędny PESEL darczyńcy w tytule wpłaty)
KATEDRA PROFESOR JOANNY S.
Wystarczy nie być Polska codzienność jest nudna i mdła. Łatwiejsza do zniesienia jedynie dzięki centrom handlowym, które łączą igrzyska z chlebem, a ściślej – z jego zakupem. Z innych okolicznościowych rozrywek poza imieninami najpopularniejsze są kościelne. Śluby, chrzty, pierwsze komunie, pogrzeby. Towarzyszące im religijne obrzędy i poczucie wspólnoty wiążą z katolicyzmem silniej niż wiara. Polacy kochają wyłącznie zmarłych. W odróżnieniu od żywych, do których żywią uczucia w najlepszym razie ambiwalentne. Ci, którzy odeszli, są gloryfikowani, brązowieni, wynoszeni na piedestał. Zazwyczaj ponad miarę i rzeczywiste zasługi, których w większości w ogóle nie mają. Nikt nie dostrzega w tym hipokryzji ani obłudy. Słowa prawdy, tak rzekomo przez wszystkich ukochanej, oburzają, bo zgodnie z polską tradycją: o zmarłych albo dobrze, albo wcale. Dlatego o ludziach, o których przed smoleńską katastrofą nie słyszeliśmy nic lub, co gorsza, nic dobrego, teraz pieją peany. Nie tylko ich przyjaciele, znajomi, fani, bo to naturalne, ale też zaprzysiężeni wrogowie. Polacy dowiadują się, że zginęły „najważniejsze osoby w państwie”, „najwybitniejsi przedstawiciele Rzeczypospolitej”, „najlepsi z lewicy”, „najwspanialsi z prawicy”. Crême de la crême. Aż skóra cierpnie, kto się uchował. Wygląda na to, że od 10 kwietnia 2010 r. rządzi nami drugi garnitur polskiej polityki. Jak obywatele mogą nie pogrążać się w rozpaczy, żałobie i przerażeniu, skoro słyszą, że „straciliśmy
całą elitę naszego kraju”? Jak słabą pociechą jest, że „to bohaterowie”, że „ofiara z ich życia nie poszła na marne, bo świat usłyszał o Katyniu”. W egzaltacji wszystkich przebili hierarchowie, mający swoje pięć minut w czasie mszy pogrzebowych. Prymas Muszyński grzmiał: „Za prawdę o Katyniu płaciło się bardzo wysoką cenę. Pan prezydent nie mógł przypuszczać, że za obronę tej prawdy przyjdzie mu zapłacić własnym życiem”. Ostrożniej, ale w tym samym duchu wypowiedział się kardynał Dziwisz: „Zapłacili najwyższą cenę”. Przezornie nie sprecyzował, za co. Doszukiwanie się w wypadku celu i sensu to nawiązanie do odwiecznego przekonania, że Polska jest Chrystusem narodów. Łatwiej i przyjemniej przyjąć, że to ofiara, i jednym państwowo-kościelnym głosem Dziwisza i Komorowskiego wzywać „oby ta śmierć przyniosła oczekiwane owoce”. Jeden jest już widoczny. Gołym okiem. Harcerze przynieśli i postawili pod Pałacem Prezydenckim wielki, toporny, drewniany krzyż. Przeprowadzający z nimi wywiad dziennikarz TVP Przemysław Babiarz w ciężkiej żałobie mówił łamiącym się z rozpaczy głosem, że „ten krzyż musi tu zapuścić swoje korzenie”. Pewnie zapuści, bo obstawianie i obwieszanie religijnymi symbolami budynków najwyższej władzy państwowej nie ma końca. Jako widomy znak umacniania sojuszu tronu z ołtarzem. W dodatku ołtarz już jest jeden. Nad trumną prezydenta zjednoczył się katolicyzm łagiewnicki z toruńskim. Pewnie dlatego nasza mistyczka, aktorka
Szczepkowska, nie poszła śladem sprzed 21 lat i nie ogłosiła końca kaczyzmu, ale oznajmiła urbi et orbi, że nastąpił „tragiczny cud”. W podsycanej przez media obłędnej atmosferze udręki i ekstazy jedni nie chcą, a inni nie ośmielają się powiedzieć, że to nie była ofiara, bo ofiara jest świadoma, ale tragiczny wypadek. Niepotrzebny, bezsensowny, którego można było uniknąć. Lądując w Moskwie albo w Mińsku. Tym bardziej nie chcemy przyjąć do wiadomości, że znowu zatriumfowała nasza sarmacka niefrasobliwość: „Szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie!”. Po raz kolejny nie było. Tym razem zginęło 96 osób. Prezydent Rzeczypospolitej z Małżonką, przedstawiciele rządu, parlamentarzyści, wojskowi, duchowni, reprezentanci organizacji społecznych i samorządów, funkcjonariusze BOR, członkowie załogi, piloci. Nikt się nie uratował. Media, które niedawno pokazywały prezydenta Kaczyńskiego wyłącznie w sposób ośmieszający, a polityków traktowały instrumentalnie, nagle pouczają wszystkich, którzy – ich zdaniem – niedostatecznie okazują cierpienie. Spirala żałoby jest nakręcana do granic możliwości. Nie pęka, bo Polacy kochają trumny. I dorabianie do nich ideologii. W Polsce wystarczy nie być, aby dobrze mówiono. Żeby zostać bohaterem, wystarczy zginąć. Niekoniecznie za Ojczyznę czy świadomie. Najlepiej na wysokim stanowisku, w dużej, znaczącej grupie. JOANNA SENYSZYN www.senyszyn.blog.onet.pl
Pochówek iście królewski Miał być czas narodowej żałoby. Czas zadumy, wspomnień, rozważań nad Polską. Nie do końca się udało. Murem, który podzielił znaczną część Polaków, stał się Wawel. Decyzja rodziny pary prezydenckiej zaskoczyła nawet tych, którzy w krytyce Lecha Kaczyńskiego byli bardzo wstrzemięźliwi. Podczas żałoby nie wypadało krytykować. Ale teraz już żałoby nie ma. Z protestem do pełniącego obowiązki prezydenta Polski marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego zwróciła się RACJA Polskiej Lewicy: „W imieniu członków partii RACJA Polskiej Lewicy przekazuję na Pana ręce wyrazy protestu dotyczące pochówku na Wawelu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Jego Małżonki. Decyzję tę uważamy za błędną, podjętą w atmosferze najwyższych emocji, a nie spokojnej rozwagi. Najgorsze jest jednak to, że ta decyzja zamiast być elementem pojednania Polaków – doprowadzi do zaostrzenia istniejących podziałów i konfliktów. Wiemy, że władze państwowe utraciły już dawno jurysdykcję nad Wawelem, co samo w sobie jest skandalem” – czytamy w liście podpisanym przez przewodniczącą partii Teresę Jakubowską. Podobnych słów wyrażających zarówno zaskoczenie, jak i niesmak, było w tym czasie znacznie więcej. Protestowali dziennikarze, publicyści, politycy, ludzie kultury, a przede wszystkim zwyczajni Polacy. Nie doszukali się oni w polityce prezydenta Lecha Kaczyńskiego działań zasługujących na najwyższe uhonorowanie miejscem wiecznego spoczynku właśnie na Wawelu. Uliczne protesty w różnych miastach Polski zgromadziły kilka tysięcy uczestników. Protesty internetowe poparły dziesiątki tysięcy Polaków. Decyzja zapadła, została wykonana. Rodzina zmarłej pary prezydenckiej chciała pochówku na Wawelu, Kościół nie protestował. Nikt inny nie miał tu nic do powiedzenia. Refleksja na temat miejsca złożenia trumien jest jednak nieuchronna. Tak jak refleksja nad jakością polityki prowadzonej przez byłego prezydenta. DANIEL PTASZEK
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
Facet dzwoni do centrum fitness i pyta: – Jak wysoki powinien być mężczyzna ważący sto dziesięć kilo? Kobiecy głos w słuchawce odpowiada: – Około dwóch metrów. Facet do żony: – Widzisz, głupia?! Mówiłem ci, niski jestem, a nie gruby...
KRZYŻÓWKA Określenia słów znajdujących się w tym samym wierszu (lub kolumnie) diagramu zostały oddzielone bombką Poziomo: 1) ptak w pralce ! Górna – w Afryce, nagła – w polityce ! pośredniczy w handlu z klerem 2) dodaje Red Bullowi skrzydeł ! odrobina miłości na przekór codzienności ! gdyby kózka nie skakała, nosić by go nie musiała 3) co może łączyć Alfę z Omegą? ! końska postawi na nogi każdego ! jego pani – rani 4) to kłamstwo trudno wykorzenić ! dziadek zastąpi go przy stoliku ! do malowania w temperaturze 5) nora w ojczyźnie reggae ! przez żony zasiedlony ! wynosi się z domu po remoncie 6) gdy łeb boli po swawoli ! szmira do strawienia ! marszczy się je w gniewie ! nie dla niego kiełbasa w Londynie 7) z czterech literek ! kupi, co ktoś złupi ! męczyć przestanie po Espumisanie 8) tam można głowę stracić ! zupa z jednej kostki ! towarzyszy ci w słoneczny dzień Pionowo: A) stale myśli o procentach ! miasto z szalika i gąsienicy B) na piecu płytka, nie głęboka ! uwielbia gagi i brak mu powagi ! fart w lustrze C) na żądanie w szybie stanie ! ma solidne fundamenty ! leje się z czoła, gdy skwar dokoła D) poszła do przedszkola ! wypływa z wraku ! krzyk mas E) śliska lodowiska ! naczynie z goryczą ! boska część papierosa F) żywica stara od Baltazara ! co to za barwa, którą poznasz w ciemności? ! nie pasuje do karety G) o golasie na arrasie ! z wiśni jem ! gwiazda bez a H) honorowa na piersi ! tam bez soli się biadoli ! trębacza zajęcie I) są w psychologii na pierwszym miejscu ! jeden z obrazka ! nie igraj z nim, bo będzie dym
27
ŚWIAT SIĘ ŚMIEJE
Dwóch kumpli przy piwie: – Podobno niedawno się ożeniłeś? – Tak. – Oho, to teraz już wiesz, czym jest prawdziwe szczęście. – Tak, wiem, ale już jest za późno... " " " – Więc mówi pan, doktorze, że to jest 23 tydzień ciąży? – Tak, absolutnie. – Dokładnie 23, a nie 27? – Żadnych wątpliwości – 23 tydzień. – Boże... Nie za tego za mąż wyszłam... " " " – A ty jesteś dziecko ślubne czy nieślubne? – Tak pół na pół. – ?! – Ojciec żonaty, matka panna. " " " Mama krzyczy na małego synka: – Ale z ciebie prosiak! Zobacz, znowu cały się upaćkałeś! Normalnie z tobą nie wytrzymam! A ty w ogóle wiesz, co to jest prosiak? – Wiem, mamo... To syn świni. " " " – Kim jest twój ojciec? – W sumie nie wiem, czasem myślę, że ślusarzem, a czasem, że księgowym. – Jak to? – No, bo wieczorami nóż ostrzy, a rano liczy pieniądze. " " " Do siedzącego przy barze mężczyzny podchodzi niezbyt urodziwa kobieta: – E, koleś, nudzisz się? – Nie aż tak...
A 1
B
C
D
14
E
F
G
H
I
19 22
12
2
15
3
3
25
7
23
4
13
17
5
21
5
20
9
6
2
1
16
24
7
11 18
4
8
6
10
8
LLitery itery zzpponumerowanych onumerowanych pól pól utwutworzą orzą rozwrozwiązanie. iązanie
1
2
18 19
3
4
5
6
7
8
9 10
11
12
13 14 15 16 17
20 21 22 23 24 25
Rozwiązanie krzyżówki z numeru 15/2010: „Modli się ze skruchą, a diabła ma za pazuchą”. Nagrody otrzymują: Janina Kruk z Wrocławia, Cz. Łukaszuk z Otwocka, Marek Pośpiech z Leszna. Aby wziąć udział w losowaniu nagród, wystarczy w terminie 7 dni od ukazania się aktualnego numeru „FiM” przesłać hasło krzyżówki e-mailem na:
[email protected] lub pocztą na adres redakcji podany w stopce. TYGODNIK FAKTY i MITY (ISSN 356441); Prezes zarządu i redaktor naczelny: Roman Kotliński (Jonasz); Zastępcy red. naczelnego: Marek Szenborn, Adam Cioch; p.o. Sekretarz redakcji: Justyna Cieślak; Dział reportażu: Anna Tarczyńska – tel. (42) 630 72 33; Dział historyczno-religijny: Bolesław Parma, e-mail:
[email protected]; Redaktor graficzny: Tomasz Kapuściński; Fotoreporter: Maja Husko; Dział promocji i reklamy: tel. (42) 630 73 27; Dział łączności z czytelnikami: (42) 639 85 41; Adres redakcji: 90-601 Łódź, ul. Zielona 15; e-mail:
[email protected], tel./faks (42) 630 70 65; Wydawca: „BŁAJA News” Sp. z o.o.; Sekretariat: tel./faks (42) 630 70 65; Druk: POLSKAPRESSE w Łodzi. Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do adiustacji i skracania tekstów. WARUNKI PRENUMERATY: 1. W Polsce przedpłaty przyjmują: a) Urzędy pocztowe i listonosze. Cena prenumeraty – 50,70 zł za trzeci kwartał; b) RUCH SA. Wpłaty przyjmują jednostki kolportażowe RUCH SA w miejscu zamieszkania prenumeratora. 2. Prenumerata zagraniczna: Wpłaty w PLN przyjmuje jednostka RUCH SA Oddział Krajowej Dystrybucji Prasy na konto w PEKAO SA IV O/Warszawa nr 68124010531111000004430494 lub w kasie Oddziału. Informacji o warunkach prenumeraty udziela ww. Oddział: 01-248 Warszawa, ul. Jana Kazimierza 31/33, tel.: 0 (prefiks) 22 532 87 31, 532 88 16, 532 88 19; infolinia 0 800 12 00 29. Prenumerata zagraniczna RUCH SA płatna kartą płatniczą na www.ruch.pol.pl 3. Prenumerata w Niemczech: Verlag Hûbsch & CO., Dortmund, tel. 0 231 101948, fax 0 231 7213326. 4. Dystrybutorzy w USA: New York – European Distribution Inc., tel. (718) 782 3712; Chicago – J&B Distributing c.o., tel. (773) 736 6171; Lowell International c.o., tel. (847) 349 1002. 5. Dystrybutor w Kanadzie: Mississauga – Vartex Distributing Inc., tel. (905) 624 4726. Księgarnia „Pegaz” – Polska Plaza Wisła, tel. (905) 238 9994. 6. Prenumerata redakcyjna: cena 50,70 zł za trzeci kwartał. Wpłaty (przekaz pocztowy) dokonywać na adres: BŁAJA NEWS, 90-601 Łódź, ul. Zielona 15 lub przelewem na rachunek bankowy ING Bank Śląski: 76 1050 1461 1000 0023 0596 2777. 7. Zagraniczna prenumerata elektroniczna:
[email protected]. Szczegółowe informacje na stronie internetowej http://www.faktyimity.pl Prenumerator upoważnia firmę „BŁAJA News” Sp. z o.o. ul. Zielona 15, 90-601 Łódź, NIP: 725-00-20-898 do wystawienia faktury VAT na prenumeratę tygodnika „Fakty i Mity” bez podpisu.
28
ŚWIĘTUSZENIE
Uczy i wychowuje
Tablica informacyjna w jednej z łódzkich podstawówek Fot. MaHus
Czarny humor Wchodzi pijak na dworzec autobusowy, szuka wolnego miejsca, ale nie ma dużego wyboru, więc siada obok księdza. Ksiądz jest niezadowolony, bo gość mocno „wonie”, do tego z jednej kieszeni wystaje mu butelka, a z drugiej papierosy... Pijak wyjmuje gazetę i czyta. Po chwili zwraca się do księdza z pytaniem: – Może mi ksiądz powiedzieć, co powoduje artretyzm? Ksiądz myśli: „No! Teraz mu palnę kazanie!” – i zaczyna:
Rys. Tomasz Kapuściński
Nr 17 (529) 23 – 29 IV 2010 r.
JAJA JAK BIRETY
– Jeżeli nadużywasz alkoholu, papierosów, prowadzisz życie niemoralne – cudzołożysz, kradniesz, nie szanujesz wartości – to Bóg zsyła artretyzm! Pijak kiwa ze zdziwieniem głową, zakrywa się gazetą i czyta dalej. Po chwili księdzu głupio się robi, że tak z góry potraktował bliźniego, i zaczyna w pojednawczym tonie: – Przepraszam, wiem, że tak nie powinienem... A jak długo pan ma ten artretyzm? – Kto? Ja? – dziwi się pijak. – Ja nie mam, ale właśnie czytam, że papież ma!
rzyrost naturalny wśród ludów Zachodu maleje, ale tych, którzy są, coś jakby przybyło (zwłaszcza Polaków...). Już połowa naszych rodaków narzeka na zbytek kilogramów. ! Według Światowej Organizacji Zdrowia, w 2015 roku ponad 2,3 mld ludzi będzie miało nadwagę. ! Małżeństwo sprzyja tyciu – odkryli niezawodni amerykańscy naukowcy. Prawdopodobieństwo wystąpienia otyłości po wypowiedzeniu sakramentalnego „tak” zwiększa się trzykrotnie wśród panów, dwukrotnie wśród pań. Osoby samotne – skonstatowali eksperci – bardziej o siebie dbają. Małżonkowie rozleniwiają się: więcej jedzą, mniej ćwiczą i rzadziej uprawiają seks. ! Angielscy uczeni ogłosili: kiedy mężczyźni są rozmiarów ponadprzeciętnych, ich synowie często osiągają równie poważne rozmiary. Analogicznie rzecz wygląda w przypadku matek i córek. Naukowcy uznali, że przyczyną owego stanu są nie tyle feralne geny, co podświadome naśladownictwo rodzica tej samej płci. ! Tytuł najgrubszego człowieka świata wywalczył Meksykańczyk Manuel Uribe, który osiągnął wagę 580 kilogramów. ! Amerykanka Donna Simpson ma nadzieję powiększyć wagę do 570 kg i zdobyć laury najgrubszej kobiety świata. 42-latka,
P
CUDA-WIANKI
Dużo za dużo na razie ważąca tylko 270 kg z hakiem, spożywa dziennie 12 tys. kalorii, a swoją aktywność życiową ograniczyła do minimum. Donnę wspiera jej życiowy partner. Chuchro ważące 75 kilogramów. ! Wielbiciele monstrualnie grubego kobiecego ciała to tzw. feedersi (z ang. wypasacze). Zboczeni w tym kierunku panowie znajdują sobie zakompleksioną i przygrubą ofiarę, po czym tuczą ją do rozmiarów dorodnego tucznika. ! Ważąca 136 kg Amerykanka Mia Landingham podczas bójki ze swoim narzeczonym w celu wyegzekwowania posłuszeństwa... usiadła na nim. Po kilku minutach chłopak już nie oddychał.
Za nieumyślne spowodowanie śmierci Mia została skazana na 3 lata w zawieszeniu i 100 godzin prac społecznych. ! Samantha Frazer, otyła mieszkanka Florydy, podczas wizyty w barze została przypadkową ofiarą strzelaniny. Przeżyła tylko dlatego, że kula utknęła w prawie półmetrowej warstwie tłuszczu. Samantha porzuciła marzenia o szczupłej sylwetce. „Chcę być teraz tak duża, jak tylko się da” – deklaruje. ! W stanie Missisipi, gdzie 2/3 dorosłych obywateli ma nadwagę, dyskutowano na temat ustawy zakazującej restauratorom obsługiwania otyłych klientów. ! Kilka linii lotniczych rozważało możliwość wprowadzenia dodatkowych opłat dla większych pasażerów. Impulsem do refleksji była m.in. katastrofa samolotu linii US Airways Express w 2003 roku. Komisja badająca wypadek stwierdziła, że jedną z przyczyn awarii było przeciążenie samolotu. ! 24 października obchodzimy Dzień Walki z Otyłością. JC