KOŚCIÓŁ SIĘ PODZIELIŁ INDEKS 356441
W tym numerze 3 naklejki gratis
ISSN 1509-460X
W Y W
Â
IA
1 -1 10 r. St
Nr 51/52 (668/669) 3 STYCZNIA 2013 r. Cena 7,50 zł (w tym 8% VAT)
D
http://www.faktyimity.pl
NUME ŚWIĄT R E POSZE CZNY RZONY
Czy wiemy, co jemy? Raczej nie, a warto. Zatrute jedzenie zabija powoli, a zdrowe może dać więcej energii i przedłużyć życie. Â Str. 3, 6-7
 Str. 26
 Str. 16
 Str. 14-15 ISSN 1509-460X
 Str. 13
2
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
KSIĄDZ NAWRÓCONY
KOMENTARZ NACZELNEGO
FAKTY Według Eurostatu Polacy należą do najbiedniejszych społeczeństw Unii Europejskiej. Jesteśmy zamożniejsi jedynie od obywateli Łotwy, Rumunii i Bułgarii. Jeszcze rok temu zajmowaliśmy piąte miejsce od końca. Teraz wyprzedziła nas Estonia i Litwa. Jesli jesteśmy „zieloną wyspą”, to jest tzw. zgniła zieleń. Masakra w amerykańskiej szkole w Newton (26 ofiar) spowodowała wysyp naiwnych komentarzy w polskich mediach. Niektórzy twierdzili, że dzieci zginęły, bo… nauczyciele byli niedostatecznie uzbrojeni. Gorliwi katolicy podchwycili natomiast głosy zza oceanu o tym, że doszło do masakry, bo „w szkołach jest za mało Boga”. Zapomniano tylko, że zwolennikami nieograniczonego dostępu do broni – prawdziwej przyczyny rzezi – są za oceanem ostentacyjnie religijni ludzie o prawicowych poglądach… Radosław Sikorski nagle postanowił ściągnąć do Polski wrak tupolewa. Poprosił Cahterine Ashton, szefową unijnej dyplomacji, by poruszyła tę sprawę na szczycie UE-Rosja. Ashton „przyjęła tę prośbę do wiadomości”, co nie znaczy, że kiwnie palcem w tej sprawie. Sikorski porozmawiał więc z Siergiejem Ławrowem, szefem rosyjskiego MSZ, który obiecał, że „podejmie wszelkie kroki, aby przekazanie wraku mogło się odbyć jak najszybciej”, czyli… za kilka miesięcy albo za kilka lat. Cóż, jeszcze niedawno Polskę szokował „seryjny samobójca”, dziś zastąpił go seryjny „kompromitator”… Z okazji rocznicy śmierci prezydenta Gabriela Narutowicza odprawiono mszę, w której uczestniczył prezydent Bronisław Komorowski. Jest w tym jakaś moralna perwersja. Wszak Narutowicz był wolnomyślicielem, a jego zabójca – gorliwym katolikiem. Msza za Narutowicza jest zatem pośmiertnym tryumfem kata nad ofiarą i upokorzeniem pamięci zmarłego prezydenta. Szkoda, że prezydent Komorowski tego nie dostrzega, ale być może wymagamy zbyt wiele… Posłowie Roman Kotliński i Armand Ryfiński zadeklarowali chęć poręczenia za aresztowanego Janusza D., który chciał oblać farbą obraz jasnogórski. Nie dlatego, że pochwalają jego postępowanie, ale z powodu dziwnie surowych działań prokuratury i sądu. Aresztowanie na 3 miesiące człowieka, który przyznał się do winy i działał sam, a zniszczył mienie warte 2 tys. zł, jest zdumiewające. Wkrótce po interwencji posłów i lekarzy prokuratura i sąd skierowały Jerzego D. na zamknięte badania psychiatryczne. Tak więc działania posłów odniosły skutek. Z powodu owego poręczenia nagonkę na Ruch Palikota przypuściła m.in. „Rzepa” i PSL, a konkretnie jedno z kół terenowych spod Mielca. Na łamach „Naszego Dziennika” PSL-owcy ogłosili, że nie będzie Palikot pluł im w twarz, i zachęcili wszystkich do bojkotu Ruchu. Oto jak bardzo watykańczycy zindoktrynowali ruch ludowy, który w XIX wieku był wyklinany z ambon i potępiany. Ale wtedy kler trzymał z magnatami i innymi obszarnikami. Przez Polskę, a także samą Jasną Górę, przetoczyła się fala „modlitw przebłagalnych” po próbie oblania farbą obrazu Madonny. Zachęcali do nich paulini i biskupi. Nasuwają się w związku z tym dwa wnioski: że „Królowa Polski” jest strasznie obrażalska i trudno ją udobruchać, no i że największy zysk z „zamachu” odnieśli sami paulini. A może Jerzy D. jednak nie działał sam…? W sprawie profanacji interweniował poseł PiS Szymon Giżyński, który usiłował namówić Sejm do stworzenia specjalnej uchwały potępiającej. Nieskuteczne oblanie farbą obrazu nazwał „ciosem w tożsamość narodową i w istotne cechy demokratycznego państwa prawa”. To zdumiewające, jak łatwo zachwiać tożsamością narodową PiS-owców. Okazuje się, że słynna polisa ubezpieczeniowa, na mocy której 3 mln zł za śmierć rodziców zainkasowała Marta Kaczyńska, nie obejmowała przypadku śmierci w zamachu terrorystycznym. Tymczasem córka pary prezydenckiej twierdzi publicznie, że jej rodzice zginęli w takim zamachu; podobne rzeczy opowiada jej wujek Jarosław. W tej sytuacji 3 mln zł powinny wrócić do firmy ubezpieczeniowej, nieprawdaż? Władze w Macedonii przekonały się, ile kosztuje służalczość wobec USA. W Strasburgu zapadł właśnie wyrok w sprawie niesłusznego aresztowania obywatela niemieckiego, którego omyłkowo wzięto za terrorystę, wydano CIA i torturowano. Rząd Macedonii, który go uprowadził, musi zapłacić 60 tys. euro odszkodowania. Ale to nie koniec sprawy, bo Chalid Al-Masri będzie się domagał odszkodowań także przed innymi sądami. W Hiszpanii prawicowe media ujawniły, że w niektórych katolickich instytucjach medycznych kobietom w ciąży podawana jest pigułka wczesnoporonna, a czasem przeprowadza się tam nawet aborcje. Czy to przejaw liberalizmu niektórych katolików, czy wyraz pazerności? Wszak za zabiegi płaci ubezpieczyciel...
Informujemy, że kolejne wydanie „Faktów i Mitów” ukaże się w piątek, 4 stycznia 2013 roku, w cenie 4,20 zł.
7 życzeń W
igilia w Sejmie. Można iść na śniadanie do restauracji i po raz pierwszy zjeść spokojnie, nie patrząc na zacięte buzie kolegów z PiS i SP. Wszyscy oprócz Ruchu Palikota i połowy SLD są w głównym holu i żegnają się grzecznie na rozkaz kardynała Nycza. Taki to jest świecki ten nasz parlament. Po śniadaniu idę poćwiczyć na siłowni. Wracam, kiedy i oni wracają. Przed chwilą słuchali ewangelii i dzielili się opłatkiem, a teraz w ich wzroku widzę życzenie śmierci. Od 2 dni, czyli od mojej i posła RP Ryfińskiego konferencji nt. poręczenia za „jasnogórskiego terrorystę”, musimy z Armandem przemykać kanałami pod Sejmem (Armand nie przyszedł nawet na głosowania). To nic, że ja wymyśliłem poręczenie, a Armand „bohomaza za pancerną szybą”. Obaj jesteśmy do rozwałki ☺ Wigilia posłów Ruchu Palikota. Nie ma opłatka, karpia ani grzybowej. Są „wynalazki” kuchni Szefa, jakieś małże św. Jakuba, trawa morska, krem z borowika i piana z zielonego ogórka. Każde danie w ilościach śladowych. Podobno największy power ma Palikot po morskim zielsku. Jak zje 10 ździebełek, to później musi ostro ćwiczyć biegi i jogę, żeby to wszystko spalić. Przewodniczący na koniec życzy nam wszystkim stawania na wysokości wyzwań i gotowości do przejęcia władzy. Tylko w ten sposób możemy zrealizować nasze postulaty. Jego zdaniem ta rozpierducha już długo nie potrwa – zaczęły się zbiorowe zwolnienia (Tychy), a to dopiero początek. Dni rządów tego nierządu są policzone. Pierwsze skojarzenie ze słowem święta to bliscy. Dlatego byłem dziś przy urnie Marka Szenborna. Robił zawsze takie pyszne potrawy, gdy miał parę dni wolnego... Bo nieważne, czy ktoś wierzy, czy nie. Jest urlop, ludzie się spotykają, jedzą, piją, rozmawiają. Dlatego w tych dniach tak bardzo brakuje mi Marka, Waldka Koconia i wszystkich znanych i lubianych, którzy odeszli w zaświaty. Pustki po nich nic i nikt nie wypełni. Są nie do zastąpienia. Niby o tym wiemy, a jednak… Ileż to osób jeszcze żyje, kocha się, ale nie spotyka ze sobą, nawet przy okazji urlopów i świąt? Duże odległości, zadawnione konflikty, fochy... Z tym większą radością i wdzięcznością dla losu czekam na przyjazd dzieci i jadę do moich Rodziców. Rodzina i przyjaciele przy naszym boku to wielki dar, z którego zazwyczaj zdajemy sobie sprawę dopiero wtedy, gdy ich zabraknie. Życzmy im i sobie, by żyli jak najdłużej. Papież postanowił na święta skłócić, podzielić i poniżyć w imię wyimaginowanego dobra – tak jak to Kościół ma w zwyczaju. Tym razem przyłożył gejom i lesbijkom, uroczyście oznajmiając, że takie nienaturalne związki „znieważają prawdę o osobie ludzkiej, w poważny sposób ranią sprawiedliwość i pokój”. Wywołało to słuszną polemikę i burzę, m.in. we Włoszech. Deputowana centrolewicowej Partii Demokratycznej Paola Concia, która zawarła homoseksualne małżeństwo w Niemczech, oświadczyła, że stanowisko papieża „sprzeczne jest z chrześcijańskim orędziem”. I celnie zapytała: „Które batalie w dziejach bardziej zagroziły pokojowi? Wojny religijne czy żądania homoseksualistów i lesbijek, którzy proszą tylko o to, by uznano miłość między osobami tej samej płci?”. Czego można życzyć wielkim hierarchom Krk? Opamiętania? No cóż, gdyby się opamiętali, przestaliby być wielkimi hierarchami Krk. Więc chyba już za późno… Świat wariuje. Rosja wymyśliła nowe rakiety. Korea Północna wystrzeliła własną w kosmos. To osobliwy sposób
na wysępienie od USA większej pomocy humanitarnej dla swoich głodujących obywateli. Dziewięciu na dziesięciu Amerykanów – wliczając małe dzieci – ma broń. Nic dziwnego, że od czasu do czasu komuś odbije i zaczyna strzelać do ludzi. Zastanawiające, że dzieje się to w miarę rzadko. Na szczęście do końca nie zwariowali przywódcy III RP i nie zafundowali nam takich przejawów wolności made in USA jak karabin w każdej zagrodzie. Wyobrażacie sobie, co by się działo każdego 10 miesiąca pod Pałacem Prezydenckim albo 11 listopada? A już prezydent Bronek musiałby chyba chodzić ze swoją dubeltówką nawet do WC. Życzmy sobie jak najmniej głupot importowanych, zwłaszcza tych zza oceanu. O małym Jezusku w ubogiej stajence napisano już wszystko. To, co było, a zwłaszcza to, co nigdy nie miało miejsca poza wyobraźnią papieży i teologów. Narodziny Zbawiciela opisuje zresztą wyłącznie Ewangelia Łukasza, która powstała około 100 lat po domniemanym połogu Marii. Wszelkie dywagacje na temat wystroju stajenki czy ząbkowania Dzieciątka są więc z góry chybione. Ale przyjęło się we współczesnej kulturze chrześcijańskiej – i bardzo pięknie – że święta te są czasem solidarności z chorymi, głodnymi i w ogóle najbardziej potrzebującymi wsparcia – takimi figurami czy wręcz wcieleniami małego, bezbronnego Mesjasza. Stąd puste miejsce przy stole, paczki i wysyp akcji charytatywnych. Choć tzw. Boże Narodzenie (Jezus według Biblii był człowiekiem, a nie Bogiem) z pewnością nie miało miejsca pod koniec grudnia, a raczej na wiosnę, i choć tak naprawdę niewiele o samym fakcie wiemy, to jestem gotów przyjąć tę tradycję pomagania od święta biedakom. Oczywiście pod warunkiem, że nie będzie tego robił Caritas i że na co dzień – zamiast dawać im figę z makiem lub kaszę i cukierki – damy im pracę i możliwość zadbania o własny los. Bo człowiekowi, jeśli jest zdrowy, wystarczy dać szanse, a on sobie sam poradzi. Co innego zwierzę. Dziwię się, że skoro są to święta miłości do najsłabszych i najbiedniejszych, to nie są to głównie święta zwierzątek? Wręcz przeciwnie, papież, który przecież w nosie ma biblijną prawdę, w jej imię wyrzucił – ku rozpaczy dzieciaków – owieczki i osiołki z betlejemskiej stajenki. A dlaczego chyba nikt (oprócz Fundacji „FiM”) nie organizuje zimą na przykład akcji dożywiania czy w ogóle zimowania bezdomnych kotów? Zamiast takiej konkretnej pomocy, od której zależy życie wielu zwierzaków, karmi się je i nas ckliwymi bajkami o gadających krowach i świnkach. Albo częstuje stworzonka kawałkiem opłatka. Życzę dziś wszystkim zwierzętom, żeby miały tak dobrze jak moja ukochana suczka szarpejka (na zdjęciu). Czytam o pedofilach, zabójstwach dzieci, nowych broniach i zbrojnych konfliktach. Politycy i analitycy przewidują zaostrzenie kryzysu, a nawet globalną wojnę. A jednak ludzie, którzy uważają się za bardziej uduchowionych od innych – tzw. „widzący”, a może raczej czujący – przepowiadają, że od 21 grudnia świat się zmieni na lepsze, że będziemy patrzeć na wszystko „oczyma duszy”, z głębszą, duchową perspektywą i empatią. Że to raczej w naszych głowach, a nie na planecie Ziemia nastąpi przebiegunowanie. I to bardzo pozytywne. Życzmy sobie tego wszyscy, bo czas najwyższy na opamiętanie: w domu, w małżeństwie, w pracy, w ojczyźnie. Czas najwyższy na nową jakość. Na szczere uczucia wypływające z otwartego, ludzkiego serca zamiast z religijnych regułek i przykazań. Bo człowiek nie rodzi się do nienawiści – politycznej, rodzinnej, rasowej czy jakiejkolwiek innej. Lecz do miłości. JONASZ
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r. Wędzona w beczce szyneczka od „chłopa”, soczysty baleronik... – warto się tym frykasom na świątecznym stole dobrze przyjrzeć, dokładnie przeżuć oraz zapamiętać, jak wyglądają i smakują. Wkrótce może być za późno, bo na nasze stoły trafią produkty genetycznie zmodyfikowane... Kontrowersyjna ustawa o nasiennictwie z 9 listopada 2012 r., uchwalona przez Sejm głosami rządzącej koalicji, dopuszczająca rejestrację oraz legalizująca obrót na terenie Polski nasionami roślin genetycznie modyfikowanych (GMO), czeka na podpis prezydenta Bronisława Komorowskiego. O jej zawetowanie apeluje cała opozycja parlamentarna – od Ruchu Palikota począwszy, a na PiS-ie skończywszy. Równie solidarne są środowiska i organizacje ekologiczne, wspierane m.in. przez dziesiątki cenionych naukowców, którym nie da się zarzucić fanatyzmu czy „terroryzmu ekologicznego”, rzekomo blokującego postęp technologiczny lub rozwój nauki. Można się z nimi zgadzać albo nie, ale warto przyjrzeć się najważniejszym etapom powstawania nowej regulacji. ~ Zakaz produkcji w naszym kraju pasz z roślin modyfikowanych genetycznie obowiązuje do końca 2012 r. Polska została przed Trybunałem Europejskim oskarżona o łamanie unijnego prawa, wedle którego możemy sobie nie uprawiać roślin GMO, ale rządowi nie wolno zabraniać handlu nimi; ~ Obowiązujące dotąd w Polsce przepisy zakazywały rejestracji oraz obrotu nasionami GMO, choć każdy rolnik mógł je kupić za granicą; ~ 1 lipca 2011 r. Sejm poprzedniej kadencji, siłą głosów PO i PSL, przyjął rządowy projekt ustawy o nasiennictwie, mającej – według wersji oficjalnej – dostosować ją do wymogów unijnych. Senat nie wniósł żadnych poprawek; ~ 24 sierpnia 2011 r. prezydent Komorowski odmówił podpisania ustawy, wnosząc o jej ponowne rozpatrzenie, bowiem „ustanawiając możliwość wytwarzania na terytorium Polski odmian genetycznie zmodyfikowanych, nie tworzy zrozumiałych i akceptowalnych dla opinii publicznej zabezpieczeń przed niekontrolowanym uwalnianiem GMO do środowiska”. Na marginesie zarzucił posłom, że podczas prac legislacyjnych w niezbyt jasnych okolicznościach wprowadzili do rządowego projektu „radykalne zmiany w części przepisów odnoszących się do GMO”, czyli prawdopodobnie załatwiali jakieś interesy; ~ „Stary” parlament nie zdążył ponownie pochylić się nad tematem, więc 5 stycznia 2012 r. prezydent złożył własny projekt ustawy. Czy teraz już wszystko będzie „zrozumiałe i akceptowalne” oraz pozbawione cech manipulacji? Przekonajmy się... Największym w świecie producentem GMO jest amerykański koncern Monsanto. Data urodzin – rok 1901; stworzenie działu rolniczego
– 1960. Firma ma w swym dorobku mnóstwo trucizn – na przykład rakotwórczy defoliant Agent Orange, stosowany przez amerykańskie wojska podczas wojny w Wietnamie (1961–1971) wykorzystywany go do niszczenia dżungli. Zdaniem Wietnamczyków do dziś 4 mln osób odczuwają skutki skażenia tą substancją. W 1984 r. amerykańscy weterani cierpiący na raka i uszkodzenia wątroby otrzymali 180 mln dolarów odszkodowania od producentów
GORĄCY TEMAT wpuszczeniu produktu na rynek. Procedura wydania oceny jest dokładnie opisana, ścieżka autoryzacji nie jest prosta, a wszystko może potrwać nawet kilka lat. Byłoby pięknie, gdyby nie pewne fakty. ~ EFSA powinna być instytucją całkowicie niezależną, a nie jest, bowiem część byłych lub obecnych jej członków działa w warunkach jaskrawego konfliktu interesów (np. w czerwcu 2009 r., kiedy dopuszczano na rynek genetycznie zmodyfikowanego ziemniaka Amflora, stworzonego przez niemiecką firmę BASF, 12 z 21 członków grupy ekspertów aprobujących produkt było ściśle związanych z przemysłem biotechnologicznym); ~ Ocena ryzyka nowej odmiany GMO przeprowadzana jest tylko
znaczące. Takie podejście jest niepoważne. Przecież nawet, gdy rezultaty są różne u samców i u samic, biologicznie są one istotne. Na przykład w przypadku raka piersi jego rozwój jest inny u samic i u samców, mimo że u obojga istnieją sutki” – tłumaczy Séralini. Przejdźmy na krajowe podwórko, gdzie Monsanto praktycznie zmonopolizowało rynek nasienny i paszowy, kupując m.in. dział hodowlano-nasienny firmy Cargill, oraz przejmując za pośrednictwem spółek zależnych większość istniejących centrali nasiennych. Można powiedzieć, że to normalna praktyka biznesowa, ale można też dostrzec realne niebezpieczeństwo, że monopolista zajmujący się inżynierią genetyczną (o ile wolno nazwać ten doświadczalny
Genetyczna ruletka defoliantu. W 2010 r. odszkodowań zażądało kolejne 150 tys. byłych żołnierzy. Zdawać by się mogło, że powstanie działu rolniczego spowoduje, iż koncern zacznie ostrożniej podchodzić do swoich wynalazków. Tymczasem w 1979 r. przeprowadzono tam badania, na podstawie których stwierdzono, że dioksyny (składnik preparatu niszczącego roślinność) nie są rakotwórcze. 11 lat później federalna Agencja Ochrony Środowiska (EPA) oświadczyła, że wyniki sfałszowano. Wprowadzając na rynek środek chwastobójczy Roundup (doskonale znany także w Polsce), koncern Monsanto deklarował, że jest on całkowicie biodegradowalny. Dopiero po przegranych procesach w USA i Francji producent usunął z opakowania tę fałszującą rzeczywistość informację. W naszym kraju zmianę etykiety wymusiła inspekcja ochrony roślin. Choć specjalistyczne czasopisma ujawniają kilkanaście podobnych przypadków, nie wolno – naszym zdaniem – formułować na ich podstawie twierdzeń, że czołowy producent nasion GMO chce ukryć przed konsumentami prawdę. Tym bardziej że w UE ocenę ryzyka związanego z każdą nową odmianą przeprowadza Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA). Na podstawie jego werdyktu kraje członkowskie podejmują decyzję o ewentualnym
w oparciu o wyniki badań dostarczanych przez producenta, przy czym może on zastrzec, że część informacji jest poufna i do wyłącznej wiadomości EFSA. Nie posądzamy EFSA o celowe wydawanie decyzji, które szkodziłyby obywatelom Unii, ale brak dostępu do pełnej informacji o badaniach producenta rodzi zrozumiałą nieufność. Francuski naukowiec prof. Gilles-Éric Séralini dopiero po uzyskaniu w swoim kraju wyroku Sądu Najwyższego zdołał się dowiedzieć, że modyfikowaną kukurydzę BT-176 testowano na czterech krowach przez 14 dni, a gdy jedna zdechła po pierwszym tygodniu karmienia GMO, eksperci usunęli martwe zwierzę z eksperymentu i kontynuowali badania już tylko na trzech. W przypadku kukurydzy NK-603 (sprawdzano ją na… 40 szczurach) znów konieczny był wyrok najwyższej instancji, tym razem niemieckiej. Po opublikowaniu w prasie naukowej wyników pokazujących skutki uboczne, Monsanto przyznało, że widziało je w trakcie badania, ale są one „nieistotne biologicznie”. „Wymyślili teorię, że coś może być znaczące statystycznie, ale nieznaczące biologicznie, i przyznali, że stosują tę koncepcję w przypadku wszystkich swych produktów, np. pestycydów czy leków, od 50 lat. Jeśli wyniki różnią się dla samic i dla samców oraz nie są proporcjonalne do dawki, Monsanto mówi, że nie są biologicznie
proceder inżynierią) tak zmodyfikuje geny nasion, aby zarabiać nie tylko na udostępnianiu rolnikom licencji, ale również na herbicydach (substancje do zwalczania chwastów w uprawach) selektywnie „omijających” rośliny sprzedawane jedynie przez niego. Tak jest ze wspomnianym Roundupem, który zabija wszystko, co żywe, poza plonem GMO wyrosłym z nasion Monsanto uodpornionych na ten konkretny środek. Polscy naukowcy formułują skrajnie różne opinie: ~ Komitet Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk wydał oświadczenie, że „pragnie podkreślić bardzo poważne potencjalne niebezpieczeństwo związane z uwalnianiem GMO do środowiska”. Miesiąc później Komitet Biotechnologii przy Prezydium PAN zarzucił kolegom niekompetencję i formułowanie twierdzeń, „które nie mają uzasadnienia w świetle ogólnie dostępnych danych”; ~ Wydział Nauk Biologicznych i Rolniczych PAN wyraził 18 maja stanowisko (poparte uchwałą Prezydium PAN) dotyczące „organizmów zmodyfikowanych genetycznie (GMO) w rolnictwie”, w którym czytamy: „Po 30 latach używania GMO w gospodarce i po 15 latach w rolnictwie brak jest sprawdzonych i potwierdzonych dowodów, by miały one negatywne skutki uboczne” (szkoda, że nie wskazano choćby jednego dowodu nieszkodliwości... – dop. red.),
3
a 7 czerwca grupa 51 naukowców, lekarzy i ekspertów opublikowała list otwarty doszczętnie owe zapewnienia dezawuujący, domagając się utrzymania i egzekwowania ustawowego zakazu stosowania pasz GMO. Profesor Ewa Rembiałkowska (Wydział Nauk o Żywieniu Człowieka i Konsumpcji SGGW w Warszawie): – Bardzo dużo i często słyszymy o koegzystencji. Zwolennicy wprowadzania upraw GMO mówią, że koegzystencja jest realna. Niestety, z wielu badań i obserwacji wynika, że koegzystencja tych upraw z tradycyjnymi, ekologicznymi, nie jest możliwa, ponieważ nie ma możliwości wprowadzania skutecznych stref buforowych, a środowisko nie zna barier. W USA obiecywano rolnikom, że zanieczyszczenie upraw tradycyjnych nie będzie większe niż 1 proc., a po 10 latach stosowania GMO zanieczyszczenie sięga 80 proc. Jeżeli zasiewy tradycyjne skazimy biologicznie, to w niedalekiej przyszłości położymy kres jakiejkolwiek produkcji rolniczej wolnej od GMO. Przenoszenie cech następuje poprzez pyłek lub w inny sposób (…) i flora naturalnie dziko występująca nabiera cech roślin genetycznie modyfikowanych. Profesor Ludwik Tomiałojć (Muzeum Przyrodnicze Uniwersytetu Wrocławskiego): – Zgodnie z prawodawstwem Unii wprowadzono strefy ochronne albo buforujące pomiędzy uprawami GMO a uprawami tradycyjnymi. Z pewnych badań wynikało, że pyłek kukurydzy jest przenoszony zaledwie na kilkadziesiąt metrów. Ale ekologom wiadomo, że to bajki, które dzieciom można opowiadać. Tak się zdarzyło, bo w czasie pylenia kukurydzy, kiedy prowadzono test, nie było wiatru. Wystarczy, że raz na 5 czy na 10 lat w czasie pylenia kukurydzy zdarzy się wichura. Całe organizmy żywe wielkości żaby są przenoszone na dziesiątki kilometrów, a między kontynentami są przenoszone zarodniki roślin. Profesor Katarzyna Lisowska (prodziekan Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska Uniwersytetu Łódzkiego): – Protestuję przeciw używaniu sloganu, powszechnego w mediach, że biotechnologia robi to samo co klasyczny hodowca. Biotechnologia nie robi tego samego, bo ani natura, ani hodowca stosujący naturalne metody nigdy nie byliby w stanie skrzyżować tak odległych ewolucyjnie gatunków jak bakteria i roślina. Nie uczmy społeczeństwa, że biotechnologia to nieszkodliwa dziedzina i że nie robi ona nic innego niż rolnik, który przez tysiąclecia poprawiał odmiany hodowlane roślin. Uważam, że GMO to nie jest oferta dla polskiego rolnika, bo nasze rolnictwo jest rozdrobnione, pasy ochronne są nieskuteczne, polskie rolnictwo to rolnictwo rodzinne. Piłeczka jest po stronie prezydenta... ANNA TARCZYŃSKA Współpr. KATARZYNA STAWIŃSKA O GMO czytaj też w następnym numerze „FiM”
4
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
Z NOTATNIKA HERETYKA
POLKA POTRAFI
Święta z brodą Co wspólnego ma Mikołaj, ten Święty, z paniami lekkich obyczajów? Niby nic. Jedno daje i drugie daje – powiemy na odczepne. Święta prawda. Ale jak się pogrzebie w biografiach, można wyczytać, że pierwowzór dziada z workiem i brodą to patron prostytutek. Dzieciom nie warto o tym mówić, ale było tak... Według legendy przynajmniej: Mikołaj, biskup z Miry, bardzo się udzielał. Tak charytatywnie. Jak na duchownego – hmmm – przystało, wszystko, co miał, rozdawał nędzarzom. I dowiedział się, że jakiś biedny pan ma trzy córki, które nie mogą liczyć na posag ani zamążpójście. Jedna z wersji opowiastki mówi o tym, że dziewczyny na bank wylądowałyby w burdelu. Druga z wersji – że już tam były. Żeby było ciekawiej, wybierzmy opcję nr 2. I te oto dziewczątka po ciężkiej robocie wróciły do domu, załamane nową karierą, gdy wtem… wspaniałomyślny Mikołaj podrzucił im przez okno trzy sakiewki ze złotem. Po jednej dla każdej. I już nie musiały dawać. Ewentualnie przyszłym mężom, jeśli trafili się niewiedzący o ich zawodowym epizodzie. Kolejna opowieść wigilijna związana z Mikołajem i prostytutkami. Straszna! Tzw. słabe nerwy niech sobie odpuszczą cały akapit. W amerykańskiej Georgii zdarzyło się tak… Niejaki John Boyer – podstarzały
nieudacznik mieszkający z mamą – zrobił się na Mikołaja (wyhodowana broda była głównym „rekwizytem”) i… mordował. Kogo mordował? No te nieszczęsne prostytutki, bo o nich cały czas mowa. „Przecież wyglądał na miłego!”, „Do Mikołaja Świętego podobny!” – zeznawali sąsiedzi, kiedy już było po wszystkim, czyli Boyer trafił do ciupy. Zresztą chyba nawet policjanci nie dowierzali, że ktoś o tak świętej aparycji mógł zabijać, bo bite 2 lata zajęło im udowodnienie Boyerowi, że jest złem wcielonym. Kolejna historia pod te święta. Bohaterowie ci sami. Na początek długie nazwisko. Niejaki Neymar da Silva Santos Júnior (uprzedzałam) jest Brazylijczykiem i piłkarzem. Młodym i przystojnym. Jeszcze do niedawna popijał, prowadził nocne życie i był uzależniony od – nie zgadniecie – prostytutek. A tak! Brazylijskie „Super Expressy” nawet go kilka razy u nich obfotografowały. Chłopak staczał się na samo moralne dno.
Rok temu, przed świętami, wziął i zmądrzał. Publicznie obiecał, że już na żadną kurtyzanę nie wlezie. A żeby odpokutować swoje winy, przebrał się za Świętego Mikołaja. I tak wystrojony spotkał się z dziećmi z biednych dzielnic. Rozdawał autografy na lewo i prawo. Ostatnia wigilijna opowieść. O miłości w rodzinie, więc będzie wzruszająco. 56-letnia Jessica i jej 22-letnia córka Monica mają tylko siebie. Dwa lata temu młodsza straciła pracę, a starsza robiła za grosze w barze. A zbliżały się święta. „Biedny będzie ten nasz Mikołaj!” – zapłakały panie z Florydy. I wymyśliły: zaczniemy grać w pornolach! Razem – żeby wszyscy wiedzieli, że to mama z córą – to się lepiej sprzeda. Oczywiście, jakieś zasady w całym tym burdelu obowiązują. Ze sobą nic nie robią (tego nawet prawo zabrania). A faceci nie mogą jednej wyjąć, żeby drugiej włożyć. Przynajmniej nie tak od razu. „Po prostu lubię być z mamą. No i lubię się pieprzyć” – powiedziała Monica w wywiadzie. A ja po prostu pożegnam się świątecznie. I moi bohaterowie też. „Ho, ho, ho!” – zawołał Święty Mikołaj. „Może po lodziku… tfuuu!!!... karpiku?” – zapytały nieświęte wiadomo kto. Radosnych świąt! JUSTYNA CIEŚLAK
Prowincjałki W pocie czoła ciągnęli po śniegu przemysłową kosiarkę do trawy dwaj mieszkańcy Zabrza. Jeden z nich był dodatkowo obciążony piłą spalinową. Gdy zagadnęli ich policjanci, panowie rezolutnie odpowiedzieli, że dostali właśnie zlecenie na skoszenie trawnika.
DWÓCH TAKICH
Po Lubartowie jeździł osobówką 14-latek. Na siedzeniu pasażera siedziała jego matka. Bardzo z latorośli dumna, wyjaśniła funkcjonariuszom z drogówki, że jej syn jeździ doskonale, co jest efektem wieloletniego treningu. Małolat uczy się bowiem sztuki prowadzenia, odkąd skończył 8 lat, i jak dotąd nie miał żadnego wypadku…
ZABAWY NA DRODZE
Przy jednej z ulic w Białej Podlaskiej policjanci przeszukali starannie wszystkie domy. Nie szukali groźnego mordercy, ale kobiety, która straciła przytomność. Z informacją o umierającej matce zadzwoniła bowiem na numer alarmowy 9-letnia dziewczynka. Jak się okazało, matka była zdrowa i przytomna, zaś córka na pogotowie zadzwoniła w ramach rozrywki. Mamie nie jest do śmiechu, bo zostanie obciążona kosztami akcji. Opracowała WZ
GDY DZIECI SIĘ NUDZĄ…
MYŚLI NIEDOKOŃCZONE Mało mnie obchodzi, z czego wyklucza mnie pan Terlikowski. Ten człowiek wyrządził Kościołowi więcej szkód niż „Fakty i Mity”. (poseł Stefan Niesiołowski, PO)
Kłamstwo jest grzechem, a Radio Maryja to nieustający potok kłamstwa. To panu nie przeszkadza? (jw. – do Tomasza Terlikowskiego)
Ilekroć sondaże PiS zaczną rosnąć, Kaczyński musi pieprznąć coś od rzeczy i sprowadzić notowania do poziomu gwarantującego prawicy izolację. (Rafał Ziemkiewicz, publicysta prawicowy)
Moje osobiste stanowisko w sprawie in vitro jest zgodne z nauczaniem Kościoła katolickiego i wskazówkami biskupów. (poseł Marek Biernacki, PO, szef sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych)
A
fera wokół ataku na obraz z Jasnej Góry dowodzi, że biskupi nie cofną się nawet przed najbardziej ordynarnym kłamstwem, o ile zwietrzą w nim swój interes. Ostatnie 2 lata pokazały, że środowisko prawicowokatolickie potrafi sformułować, a potem puścić w obieg nawet najbardziej niedorzeczne wymysły, byle na tym politycznie lub finansowo zarobić. Niewątpliwie największą mistyfikacją jest tzw. zamach smoleński, z którego obsługi żyją tysiące publicystów, wydawców i polityków. Drugim efektownym oszustwem była ubiegłoroczna akcja z Dnia Niepodległości, gdzie zdemolowanie części centrum Warszawy przypisano lewicy. W ostatnich dniach zaserwowano nam nie mniejszego rodzaju oszustwo. Media katolickie i biskupi ogłosili, że Janusz D., który zaatakował farbą obraz jasnogórski, zrobił to z pobudek antyreligijnych. To kłamstwo dało początek kolejnym – polityczną odpowiedzialność za atak przypisano środowiskom antyklerykalnym walczącym o świecką Polskę. Wpisuje się to w pradawne kłamstwo Krk, że atak na papieską religię jest atakiem na religię jako taką i na Pana Boga. Tymczasem sam sprawca w wielu wypowiedziach mówił coś wręcz przeciwnego – że motywowała nim biblijna wiara religijna, która zakazuje czczenia wizerunków. Janusz D. uważa – zgodnie z biblijnym dekalogiem (zmienionym później przez Kościół katolicki) – że kult obrazów jest ciężkim grzechem. Zatem w swoim mniemaniu nie dokonał świętokradztwa, ale przeciwnie – poniżył obiekt bluźnierczego kultu.
Biskupi nazwali atak „aktem wrogości przeciwko religii”, mimo że był on raczej desperacką i nielegalną próbą obrony chrześcijaństwa przed bluźnierczymi praktykami Kościoła katolickiego. Arcybiskup częstochowski Wacław Depo insynuował, że religijny atak to „efekt antychrześcijańskiej nagonki”. Rydzykowy „Nasz Dziennik” opublikował nawet spory tekst, którego tytuł („Działał z motywów antyreligijnych”) oraz cały wywód oparte były na kłamstwie. Gazeta pisze nawet – jakkolwiek komicznie by to brzmiało – że sprawca miał „problemy z życiem duchowym”, ponieważ „deklarował, że nie chce pogrzebu katolickiego”. Dowodem owych „problemów” miał być także fakt nieprzyjmowania katolickiej kolędy. Kłamstwo wyprodukowane w biskupich pałacach podchwyciły polityczne podnóżki hierarchów. Poseł Tadeusz Woźniak z Solidarnej Polski, szef Parlamentarnego Zespołu na rzecz Katolickiej Nauki Społecznej, od razu wskazał palcem Ruch Palikota, a nawet Platformę Obywatelską jako rzekomych inspiratorów wydarzeń częstochowskich. Prawica i biskupi spowili całunem kłamstw istotę całego zdarzenia. Tak jest im wygodnie i tak jest dla nich bezpiecznie. Ale niechby tylko wyborcy i wierni zaczęli samodzielnie myśleć… Na przykład nad istotą obrzędów katolickich i ich zgodnością z Biblią. Toż byłoby to śmiertelne zagrożenie dla hierarchii, która żyje z niewiedzy i strachu swoich poddanych. ADAM CIOCH
RZECZY POSPOLITE
Kłamstwo jasnogórskie
Biskup Mering doskonale wie, że motywacja napastnika z Jasnej Góry była religijna, a nie świecka czy antyklerykalna, więc wypowiada się on w złej wierze i w sposób oszczerczy. (prof. Jan Hartman o biskupie włocławskim)
Polscy ewangelicy – jeśli nie chcą być zbędni – muszą przestać być kryptokatolikami. (Kazimierz Bem, Jarosław Makowski, teolodzy)
Walczyłam o religię w szkołach. Razem z całą ówczesną „Solidarnością” uważałam powrót religii do szkół za jeden z symboli wolności. No cóż. Człowiek uczy się na błędach. (Joanna Szczepkowska, aktorka)
Po śmierci Popiełuszki pytały mnie o niego redakcje katolickie. Opowiadałam o koniaku, o tym, że Jurek był fajnym facetem, umiał i zakląć, i się pokłócić. Oczywiście nikt tego nie wydrukował, bo Jurek miał być świętym aniołkiem i mówić o nim należało tylko wzniośle. (Ewa Hołuszko, kiedyś Marek Hołuszko, dawny działacz/działaczka „Solidarności”)
We wszystkich przepowiedniach – nie tylko w naszej religii chrześcijańskiej, czyli ojciec Pio, przepowiedni fatimskiej, czy nawet Jan Paweł II o tym wspominał, czy Maria Magdalena (...), wszyscy, którzy potrafili przewidzieć więcej i byli już na tym wysokim poziomie duchowym – wszędzie rok 2012 gdzieś się przewija. (Justyna Steczkowska, piosenkarka)
Nie wierzę w Boga, jestem ateistą. Wiara w życie pozagrobowe może nieść pocieszenie, ale to przecież dziecinne, sprzeczne z logiką. Ja wolę żyć w świecie racjonalnym. (Irvin Yalom, światowej sławy pisarz i psychoterapeuta nurtu egzystencjalnego)
Dzięki edukacji seksualnej zmniejszyłaby się liczba frustratów, którzy – gdyby mieli szczęśliwe życie seksualne – przestaliby nas dręczyć swoimi obsesjami i kompleksami zwanymi dzisiaj eufemistycznie uprawianiem polityki. (prof. Magdalena Środa, etyk) Wybrali: AC, SH, PPr
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
NA KLĘCZKACH
GŁODNEMU CHLEB… Prezydium Episkopatu potępiło podpisanie przez Polskę konwencji o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet. Nie dlatego jednak, że starą tradycją Kościoła jest (bo jest) prześladowanie kobiet i ich dyskryminowanie. Biskupów dręczą głównie fragmenty konwencji, które mówią o przełamywaniu stereotypowych ról płciowych. Hierarchowie sugerują, że chodzi niby o „promowanie” homoseksualizmu i transseksualizmu. Stereotypy te dotyczą tymczasem przede wszystkim życia zawodowego lub rodzinnego. Ale co poradzić na to, że biskupom wszystko kojarzy się z seksem. MaK
poświęcił w tłoczni wydawnictwa Murator biskup Józef Zawitkowski. Hierarcha modlił się także przy maszynach tłoczących i zalecił, aby do poświęconych płyt odnosić się „z szacunkiem i nabożeństwem”. W tej sytuacji niesprzedane płyty nie będą chyba mogły pójść na przemiał. A czy maszyny tłoczące nie uświęciły się od płyt? Już się martwimy, co zrobić ze skorupkami od wielkanocnych jajek! MaK
KRÓLOWA W KASECIE
ZAGUBIENI W CZASIE Przez Łódź przemaszerował pochód Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego. Uczestnicy wznosili hasła antykomunistyczne i wrogie mniejszościom seksualnym. Niestety, nie wiadomo, kim mieliby być teraz mityczni „komuniści”. Wiadomo natomiast, że oberwało się tygodnikowi „Angora”, którego niedouczona młodzież pomyliła z koncernem „Agora”. Poza tym został opluty i pobity Leszek Jażdżewski, naczelny pisma „Liberte”, za przypomnienie maszerującym o zamordowaniu prezydenta Gabriela Narutowicza przez ich duchowego przodka. MaK
TOWARZYSZ OSZOŁOM Reżyser Grzegorz Braun (ten od strzelania do dziennikarzy „GW” i TVN) rozpoczął prace nad nowym filmem. Tym razem wziął na warsztat Adama Michnika, a produkcja pod roboczym tytułem „Towarzysz redaktor” ma ponoć zostać prawdziwym hitem. Cóż, Michnikowi należy się zapewne rozliczenie za działalność po 1989 roku, ale w wykonaniu Brauna będzie to tragifarsa żałosna jak on sam. ASz
RAPORT Z KATOPOLSKI Fundacja na rzecz Różnorodności „Polistrefa” przeprowadziła badania na temat nauczania religii w szkołach Małopolski. Okazało się przy okazji, że lekcje etyki są tylko w dwóch miejscowościach w całym województwie (około 0,5 proc. szkół). Raport dowodzi także, że uczniowie niekatoliccy padają niejednokrotnie ofiarą kpin i szykan. Do sprawy wrócimy. MaK
BISKUPA CZAR Nowe szlaki klerykalizmu przeciera „Super Express”. Z okazji świąt wydał płytę z kolędami, ale to jeszcze nic. Dziwić może to, że płyty…
wszystkim o motywacje dyrektora placówki. Doktor Freud nie miałby tu chyba wątpliwości. MaK
UKRZYŻOWAĆ III RP Po raz drugi już pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego musieli znosić metalowy krzyż, który nieznani sprawcy zamontowali na najwyższym szczycie Polski. Krzyż jest nie tylko nielegalny, ale i śmiertelnie groźny dla turystów, ponieważ potęguje zagrożenie porażeniem od pioruna (tak jak krzyż na Giewoncie). Miejscowy kler nie protestuje przeciwko zdjęciu krzyża, bo ponoć „nie był on poświęcony”. A skąd to wiadomo?! Najwyraźniej duchowni są świetnie poinformowani o tym, kto i w jakich okolicznościach krzyż na Rysy zataszczył. MaK
JAJA Z KATECHEZY
SKOK, system bankowy powiązany z PiS, ma zafundować specjalną kasetę ochronną dla obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Kaseta jest już niemal gotowa, o czym zapewnił niedawno rzecznik prasowy Kasy Krajowej SKOK. Urządzenie będzie opancerzone i zabezpieczone z wykorzystaniem najnowocześniejszych technologii. Trudno się dziwić. Zamach na królową brytyjską dałby początek rządom Karola lub Williama. A po kradzieży lub zabójstwie naszej królowej – kto obejmie Polski tron?! Biskupi ostatnio odcięli się w tej kwestii od Jezusa… MaK
MARATOŃCZYCY Studenci z bydgoskiego ośrodka duszpasterstwa akademickiego „Martyria” podjęli „maraton modlitewny” w intencji rektora miejscowego uniwersytetu, który zdjął krzyże w salach uczelni. Oczywiście modlącym nie chodzi o okazanie wdzięczności Bogu za to, że mają mądrego, światłego i uczciwego rektora, ale o „wyrażenie sprzeciwu” wobec decyzji profesora i – zapewne – o jego nawrócenie. Modlitwa jako forma sprzeciwu to pewne novum teologiczne. MaK
ŚMIETANKA POD LUPĄ Prokuratura w Legnicy zwróciła się do biegłych z pracowni psychologiczno-seksuologicznej o zbadanie, czy zabawy ze śmietaną w lubińskim gimnazjum nie miały podtekstu erotycznego. Chodzi przede
Na serwisie YouTube.com furorę zrobił filmik, w którym uczniowie Technikum Budowlanego w Zakopanem rozrabiają na lekcji religii. Ksiądz katecheta próbuje ich uspokoić, po czym rezygnuje i wszyscy zajmują się swoimi sprawami, na przykład śpiewają piosenki. I tak od 22 lat religia w szkole przyczynia się do dewaluacji religii. MaK
AFERA HERBACIANA Lech Wałęsa po raz kolejny przerwał milczenie i wypowiedział się na temat książki swojej żony Danuty. Byłemu prezydentowi już nie przeszkadza, że jego partnerka opisała intymne sprawy ich małżeństwa, kłótnie i życiowe niepowodzenia. Nie podoba mu się za to fakt, że lodówka jest pusta i sam musi kroić chleb albo parzyć herbatę, bo Danka jeździ na wieczorki autorskie. To dopiero prawdziwy dramat! ASz
NARODOWI BANDYCI Policja zatrzymała pięciu sprawców napadu na wrocławski squat, do którego doszło 11 listopada po manifestacji NOP („FiM” 47/2012). Tak jak pisaliśmy – wszyscy są związani z ruchem narodowym. Kilkadziesiąt osób wbiegło wówczas na teren posesji i dokonało demolki, katując przy tym 34-letniego squatersa (mężczyzna z połamanymi kończynami trafił do szpitala). Schwytanym „patriotom” grozi do trzech lat więzienia. Policja wciąż szuka reszty oprawców. ASz
BIAŁY RUSEK Nie tylko w Polsce mamy problem z piłkarskimi pseudokibicami. Rosyjscy kibole z Petersburga
wyrazili swój stanowczy sprzeciw wobec polityki swojego klubu, który zatrudnia czarnoskórych piłkarzy. „Nie jesteśmy rasistami, ale brak czarnych piłkarzy jest dla nas ważnym elementem tradycji. Domagamy się piłkarzy tylko z bratnich narodów słowiańskich” – napisali w oświadczeniu. Działacze klubu nie zamierzają słuchać rozwydrzonych szalikowców, ale… sprawdzą ich żądania pod kątem prawnym. Pod koniec lat 30. pewien pan z wąsikiem też przekonywał, że piłkarze germańscy są najlepsi. ASz
URZĘDNICY ŚWIĘTUJĄ W Wigilię, czyli 24 grudnia, choć to zwykły dzień pracy, obywatele nie mają co liczyć na otwarte drzwi w wielu urzędach. Urzędnikom w gminie Krzyżanowice nawet tego było za mało. Wójt Gminy Krzyżanowice Grzegorz Utracki publicznie mieszkańców gminy powiadomił, że już 21 grudnia 2012 roku (piątek) urząd gminy będzie czynny tylko do godz. 13.00! Jak święta, to święta. AK
ŻŁÓBEK PARAFIALNO-GMINNY „Zapraszamy na spotkanie przy żłóbku ustawionym w miejscu publicznym, przed Urzędem Gminy. Nastąpi jego poświęcenie i otwarcie po mszy św. o godz. 16.00…” – informuje w ogłoszeniach parafialnych proboszcz Sanktuarium Królowej Rodzin w Lubaszu. Dla porównania na oficjalnej stronie urzędu czytamy: „Wójt Gminy Lubasz, Proboszcz Parafii w Lubaszu oraz Gminny Ośrodek Kultury w Lubaszu zapraszają na uroczyste otwarcie żłóbka bożonarodzeniowego »W drodze« o godz. 17.00 przed Urzędem Gminy”. Proboszcz żłóbek święci, wójt otwiera, a podatnicy płacą! AK
CO WŁOŻYĆ DO KOPERTY „Są rodziny, które obojętnie podchodzą do kosztownych dzieł, które wykonujemy. A przecież troska o dobra materialne Kościoła spoczywa na wszystkich ochrzczonych” – przypomina swoim owieczkom
5
proboszcz parafii w Brzeźnie Lęborskim, ks. dr Piotr Malinowski. Przed świętami Bożego Narodzenia zweryfikował listę osób dokonujących w 2012 r. miesięcznych wpłat na Kościół oraz ogłosił radosną nowinę, że każda rodzina otrzyma kolejną podpisaną kopertę, którą zobowiązana będzie oddać w czasie kolędy. Zgodnie z instrukcją wielebnego do koperty należy włożyć: 1) ofiarę kolędową; 2) ofiarę na styczniową mszę gregoriańską (każdy może zamówić mszę za jedną osobę zmarłą); 3) ofiarę na budowę domu przedpogrzebowego i deklarację, ile na ten cel rodzina zamierza złożyć w 2013 roku; 4) ofiarę na chodnik wokół kościoła (wraz z deklaracją); 5) tzw. MOR, czyli miesięczną ofiarę rodzinną za styczeń. Oczywiście wszystkie wyżej wymienione ofiary są dobrowolne – zaznacza łaskawie ks. proboszcz. AK
ŚMIERĆ POD CHOINKĘ Papież Benedykt XVI słynie z gaf, które nie tylko świadczą o niekompetencji jego otoczenia, ale i o stanie umysłowym jego samego. Tym razem udzielił błogosławieństwa Rebece Kadadze, marszałkini ugandyjskiego parlamentu, znanej z tego, że jest promotorką nowego prawa, które ma skazywać gejów i lesbijki na karę śmierci. Kadaga powiedziała niedawno, że nowa ustawa będzie „prezentem urodzinowym dla ugandyjskich chrześcijan”. Jeśli cudza śmierć ma być „prezentem” dla chrześcijan, to znaczy, że stosy wciąż płoną, przynajmniej w marzeniach hierarchów. MaK
POBOŻNE ŻYCZENIA Podczas zupełnie przypadkowego remontu w rodzinnym domu Benedykta XVI zupełnie przypadkowo odnaleziono list małego Josepha do dzieciątka Jezus z listą wymarzonych prezentów. Ku zdziwieniu odkrywców nie był to ani karabin do walki w szeregach Hitlerjugend, ani jakaś zabawka, tylko… mszał i zielony ornat. Przyszły papa musiał od początku wiedzieć, jakim dochodowym biznesem zajmie się w dorosłości. ASz
6
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
JEŚĆ ŻEBY ŻYĆ
Pokarm dla duszy Jola Słoma i Mirek Trymbulak to autorzy książek kucharskich „Nakarmić duszę” i „Ubrać duszę”, a także pierwszego wegetariańskiego programu kulinarnego „Atelier smaku”, obecnego na antenie Kuchnia.TV od 2008 r. O wegetariańskich świętach i kuchni bezmięsnej opowiada „FiM” Jola Słoma. – Zachęcacie Polaków do gotowania lekko, zdrowo i wegetariańsko, a to kłóci się z naszymi narodowymi tradycjami. Skąd pomysł na tak niepopularne jedzenie? – To wynika z kilku powodów. Jak człowiek przechodzi z typowo polskiej kuchni na dietę bezmięsną, to brakuje mu tego ciężaru jakościowego i wartościowego, który jest w typowej, polskiej kuchni. Zaczyna bardzo dużo smażyć, dodawać dużo mąki, śmietany oraz innych podobnych produktów. Z czasem jednak od tego odchodzi i zaczyna zauważać pozytywy jedzenia lekkich rzeczy, bo po prostu czuje się znacznie lepiej. Na to jednak potrzeba czasu. To cały proces. Dodatkowo uważa się, że aby dobrze gotować, to trzeba długo gotować, a tak nie jest. Trzeba jeść produkty, które lubimy, i czuć ich smak, a nie przetwarzać je do tego stopnia, że już w zasadzie nie wiemy, co jemy. – Co z mięsem? – Mięso odrzuciliśmy z powodów etycznych i od razu zaczęliśmy się lepiej czuć.
– Wegetarianie podobno potrzebują dużo witamin i muszą uzupełniać swoją dietę, ponieważ niejedzenie mięsa może doprowadzić do wielu chorób. – Proszę mi wierzyć, że to mit. Faktem jest natomiast to, że przechodząc na jakąkolwiek inną dietę niż ta, którą stosowaliśmy do tej pory, nasz organizm przechodzi przez
mieć problemy z cerą, a nawet wypadającymi włosami. Przy przechodzeniu na dietę bezmięsną organizm zaczyna pozbywać się toksyn obecnych w mięsie, przez co nasz ogólny stan zdrowia może się pogorszyć. Pojawiają się problemy z cerą, paznokciami, nawet zębami, ale później wszystko wraca do normy, poprawia się.
Wegetariańskie święta bez nadmiaru jedzenia to dla Polaków czysta utopia. Co roku gotujemy mnóstwo potraw, których potem nie jesteśmy w stanie zjeść. Może w końcu trzeba to zmienić? okres buntu. Dostarczamy mu substancji, których wcześniej nie dostawał, zabierając te poprzednie. Organizm nie lubi takich nagłych zmian. To samo może powiedzieć wegetarianin, który nagle zacznie jeść mięso. – Będzie chorował? – Jego organizm (głównie same enzymy trawienne) będzie to mięso odrzucał. Poza tym ludzie, przechodząc z diety wegetariańskiej na mięsną, czują się o wiele gorzej niż ci w odwrotnej sytuacji. Taka choroba może mieć objawy toksycznego zatrucia organizmu i grypy. Podobnie wygląda przechodzenie z batoników i frytek na same surówki. Organizm musi się przyzwyczaić do tego jedzenia. Okresowo można
– Brzmi strasznie. Ile taki okres może potrwać? – Bardzo różnie, ale należy pamiętać, że takie objawy nie muszą się pojawiać u wszystkich. Mnie na przykład w trakcie przechodzenia na dietę wegetariańską było zimno. Czułam chłód z powodu braku smażonych i ostrych potraw. Bardzo szybko jednak odkryłam przyprawy, które mi tego ciepła dodawały. – Co to za przyprawy? – Wszelkie korzenne i tak zwane piernikowe: gałka muszkatołowa, pieprz, goździki, cynamon, kardamon. One bardzo pięknie rozgrzewają organizm. – Ale co z tymi witaminami, których jest mnóstwo w mięsie?
– Faktyczny brak witamin może odczuwać osoba, która przechodzi na dietę wegańską, gdzie już nie ma żadnych produktów zwierzęcych, również nabiałowych. Może wówczas brakować witaminy B12. Są tacy, którzy twierdzą, że organizm świetnie da sobie radę i potrafi wytworzyć brakujące witaminy. Inni uważają, że wystarczy jeść kiszonki, czyli różne fermentowane rzeczy, takie jak tempeh i miso (potrawy produkowane ze sfermentowanej soi – przyp. red.), lub kapustę kiszoną i ogórki kiszone, bo zawierają witaminę B12. Jest jeszcze trzecia szkoła, która sugeruje, że braki najlepiej suplementować witaminami w tabletkach. – Szybkie, lekkie i zdrowe gotowanie zupełnie nie kojarzy się ze świętami. Da się w ten sposób przygotować potrawy świąteczne? – Oczywiście! U nas święta są bardzo tradycyjne, ale bezmięsne. Osobiście uważam, że ryby należą do mięsnych potraw. Umówmy się, że ryba to nie warzywo ani owoc. Faktycznie, istnieje podział na mięso czerwone, białe i ryby, ale zdania na ten temat nie zmienię. – Bez ryb to mało tradycyjnie… – Nieprawda. Na moim stole pojawi się kotlet sojowy w sosie greckim z dużą ilością warzyw, które duszę z przyprawami, koncentratem pomidorowym z pomidorami pelati,
żeby to wszystko było naprawdę dobrze przyprawione. Robię też bigos. – Bez mięsa? – Pewnie! Mam przepisy na kilka różnych bigosów. Zamiast mięsa stosuję kotlety sojowe. Trzeba je dobrze nasączyć wodą, podgotować z liściem laurowym i zielem angielskim, odsączyć, oprószyć mąką i podsmażyć. Później pokrojone na kawałki wrzuca się do gara z gotującą się kapustą, z rozmaitymi przyprawami i musowo jałowcem. Mięsa nie potrzeba. Kawałki kotleta przechodzą tymi wszystkimi smakami i wspaniale je zastępują. Moi znajomi, którzy na co dzień jedzą mięso, zachwycają się tym bigosem, twierdząc, że faktycznie mięsa do niego nie potrzeba. – Odchodząc na chwilę od świąt… Czy ten osławiony kotlet sojowy potrafi zastąpić tradycyjnego polskiego schabowego? – Wszystko zależy od tego, jak się go przyrządzi. Kotlet sojowy z panierką z mąki i jajka spokojnie może zastąpić schabowego. W moim domu nie robi się tak tradycyjnych potraw jak schabowy z ziemniakami. Wolę ryż z warzywami, risotto, makaron ryżowy, spaghetti. – Mnóstwo ludzi nie wyobraża sobie świąt bez karpia i śledzia w occie albo pod pierzynką. Czym je zastąpić?
i sos sojowy. Mieszamy od czasu do czasu. Siekamy kapustę kiszoną, dorzucamy na patelnię, mieszamy. Kroimy w drobną kostkę śliwki i obraną pomarańczę. Dodajemy do całości, mieszamy. Wywar z grzybów wlewamy do kapusty, a następnie dodajemy odcedzone grzyby pokrojone na drobno. Wrzucamy resztę przypraw i dusimy jeszcze około 20 minut, mieszając od czasu do czasu. Pod sam koniec dodajemy 2 łyżki masła i dusimy, mieszając. To bardzo szybka wersja bigosu, ale – jak wiadomo – każdy bigos jest lepszy z każdym podgrzewaniem.
Bigos z pomarańczą 70 dag kapusty kiszonej 1 duża pomarańcza 25 dag tofu 10 dag suszonych wędzonych śliwek 2 dag suszonych borowików 4 łyżki oleju 2 łyżki masła 1 łyżka sosu sojowego jasnego 1 łyżeczka soli 1/2 łyżeczki curry 1/2 łyżeczki pieprzu 10 owoców jałowca Wstawiamy grzyby w garnku z 1 szklanką wody i gotujemy na małym ogniu. W tym czasie kroimy tofu w kostkę i smażymy w głębokim teflonowym garnku lub patelni na 4 łyżkach oleju, dodając w trakcie curry
Orkiszowe paszteciki z zieloną soczewicą Ciasto: 25 dag mąki orkiszowej typ 650 1/4 kostki drożdży 3 łyżki oleju z orzeszków ziemnych 1 łyżka kminku mielonego 1/2 łyżki cukru 1 łyżeczka soli 1/2 szklanki wody Nadzienie: 1 szklanka ugotowanej zielonej soczewicy 5 dag selera utartego na grubej tarce 2 łyżki oliwy 1 łyżka sosu sojowego 1 łyżeczka pieprzu ziołowego 1/2 łyżeczki cząbru szczypta pieprzu czarnego szczypta soli
olej do posmarowania ciasta (może być oliwa truflowa) dodatkowo kminek mielony do posypania Do szklanki z ciepłą wodą dodajemy pokruszone drożdże i cukier, mieszamy i odstawiamy na chwilę na bok. Mąkę z solą oraz kminkiem mieszamy i wlewamy rozpuszczone drożdże. Wyrabiamy ciasto, dodajemy olej, dalej wyrabiamy i odkładamy na pół godziny, żeby ciasto wyrosło. W zależności od gatunku mąki musimy czasami dodać więcej wody lub dosypać jeszcze trochę mąki, tak żeby uzyskać ciasto o zwartej, sprężystej konsystencji. Seler smażymy przez kilka minut na oliwie z dodatkiem przypraw i sosu sojowego. Następnie mieszamy z ugotowaną soczewicą. Dzielimy ciasto na części, rozwałkowujemy, smarujemy je nadzieniem i zawijamy w sposób, jaki najbardziej lubimy. Po wierzchu paszteciki smarujemy olejem i posypujemy mielonym kminkiem. Pieczemy w temp. 180 st. C przez około 20–30 minut, aż się przyrumienią.
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
– Wychodzę z założenia, że to, co jedliśmy w dzieciństwie – to, co nam wówczas smakowało – uważamy za najsmaczniejsze. Później przez lata wszystko, co jemy, czego próbujemy, porównujemy z daniami
z dzieciństwa, bo one zaprogramowały nam kubki smakowe na resztę życia. Nasze babcie dodawały do nich najważniejszy składnik – miłość. Teraz jest inaczej. To jedzenie tak nie uzależnia. Jeździmy po całym
Kukurydziana szarlotka 1 szklanka mąki kukurydzianej 1 szklanka drobnej lub grubej kaszy kukurydzianej 3/4 szklanki cukru brązowego szczypta soli 1 łyżeczka przyprawy korzennej 1/2 łyżeczki zmielonego zielonego kardamonu 1/4 łyżeczki czarnego pieprzu 1 łyżeczka sody 1 kg jabłek 10 dag masła lub masła roślinnego 1 łyżka oleju do smarowania 2 łyżki kaszki kukurydzianej do wysypania blachy Mieszamy ze sobą kaszkę i mąkę kukurydzianą z 1/2 szklanki cukru, solą i sodą. Obrane jabłka ucieramy na grubej tarce, mieszamy z przyprawą korzenną, kardamonem, pieprzem i resztą cukru. Na dno
7
świecie, próbujemy sushi, chapati i tak dalej. Przestaliśmy się przywiązywać do smaków, ale wciąż ciągną nas te smaki tradycyjne, wspomnieniowe. Taki śledź pod pierzynką albo w occie w innym kraju jest nie
do zjedzenia. Nie stosuje się też zapraw octowych. W Szwecji na przykład śledzie je się na słodko, a jeszcze gdzie indziej – smaży. W każdym kraju co innego jest przysmakiem. Jedni kochają pangę, inni ośmiornicę, bo to przypomina im ten smak z dzieciństwa. Jeśli od dziecka będziemy komuś podawać odpowiednio przyprawione i serwowane kotlety sojowe, to ta osoba będzie przez całe życie uważać, że taki właśnie kotlet jest najsmaczniejszy na świecie. – Rozmawiamy głównie o soi. Wegetarianie jedzą jej tak dużo? – Ależ nie! Ja soi potrzebuję tylko do kilku potraw. Między innymi do bigosu i dorsza w sosie greckim bez dorsza, czyli kotleta sojowego w sosie greckim. Wolę tofu, czyli sfermentowane mleko sojowe. Wspomniane kotlety sojowe, żeby były suche, poddawane są wielu zabiegom, które do najzdrowszych nie należą. To tak jak z krowim mlekiem poddawanym procesowi UHT, po którym już prawie w niczym nie przypomina tego mleka, które było prosto od krowy. To samo jest z soją, dlatego jemy inne nasiona strączkowe: groch, soczewicę, a taka ciecierzyca pojawia się na moim stole kilka razy w tygodniu. Tak naprawdę tylko w święta staram się, aby te potrawy były choć trochę podobne do tradycyjnych. – Ale dania wegetariańskie tradycyjne nie będą… – Nieprawda. Mój sos warzywny do kotleta sojowego po grecku jest tak intensywny, tak przechodzi nim soja, że naprawdę mało kto potrafi odróżnić jej smak od normalnej ryby. Esencją ryby po grecku jest jej sos, a nie ryba. Można to łatwo
posmarowanej i wysypanej blachy wysypujemy 3/4 mąki z kaszą. Następnie kładziemy jabłka, potem resztę mąki z kaszą, a na wierzch kładziemy cienkie plasterki schłodzonego masła. Pieczemy około 30–40 minut w piekarniku rozgrzanym do temp. 180 st. C.
Pasztet z grochu z kurkami 50 dag łuskanego grochu 50 dag kurek 25 dag brukselki 50 dag marchwi 10 dag łuskanego słonecznika woda 1 szklanka płatków owsianych 1/2 szklanki oleju 4 łyżki sosu sojowego 1 łyżka pieprzu ziołowego 1 łyżeczka mielonego kminku 1 łyżeczka gałki muszkatołowej 1 łyżeczka czarnego pieprzu 3 łyżeczki soli kaszka kukurydziana do wysypania formy kwiaty nasturcji do dekoracji Groch zalewamy wodą i doprowadzamy do wrzenia. Następnie dodajemy pokrojoną w talarki marchewkę i pokrojoną brukselkę. Ponownie doprowadzamy do wrzenia. Zostawiamy na malutkim ogniu, aż groch zmięknie. Uwaga: groch w zależności od tego, czy jest świeży, czy nie, potrzebuje różnej ilości wody. Nie możemy dopuścić do tego, żeby woda się wygotowała, a groch przypalił. Musimy również uważać, by nie
udowodnić. Na przykład tradycyjną kaczkę podaje się z jabłkami i majerankiem, a ja kiedyś podałam je do stołu bez kaczki i okazało się, że odpowiednio przygotowane smakują jak kaczka. Przecież gdyby człowiek wrzucił do wody kawałek mięsa i obgotował, nie dodając żadnych przypraw, to takie danie w ogóle nie miałoby smaku. Niezamarynowane, nieprzyprawione mięso nie ma smaku. To samo jest z kotletami sojowymi, z tofu. – Co jeszcze może się znaleźć na wigilijnym stole wegetarianina? – Na przykład barszcz z pasztecikami, które robi się z mąki orkiszowej, a nadzieniem jest soczewica. Będzie też pasztet z grochu, wspomniany bigos, szarlotka kukurydziana i kutia. – I tyle? – Tak. Uważam, że trzeba nauczyć się bardziej racjonalnie patrzeć na to, co zjadamy, i przestać traktować żołądek jak śmietnik. Przecież mamy określone możliwości przerobu energetycznego, czyli ilości i rodzaju naszej aktywności. Jeżeli zjemy więcej energii, niż jesteśmy w stanie przetworzyć w ciągu dnia, to ta energia stanie się naszym tłuszczem. Ludzie o tym zapominają. Jedzenie jest po to, żeby zdrowo żyć. Żołądek jest bakiem, a pokarm – paliwem. Jeżeli wlejemy za dużo paliwa do baku samochodu, to nadmiar się wyleje. Z nas nie będzie się wylewać, tylko odkładać jako tłuszcz. Bardzo często o tym zapominamy, a przecież na świecie dużo więcej osób choruje z przejedzenia i niewłaściwej diety niż z powodu głodu. Rozmawiał ARIEL KOWALCZYK
przerobić grochu na grochówkę poprzez dodanie zbyt dużej ilości wody. W tym czasie smażymy pokrojone kurki na 2 łyżkach oleju ze szczyptą pieprzu i soli przez kilka minut i odkładamy na bok. Oczyszczamy patelnię i prażymy bez tłuszczu słonecznik. Gdy się zarumieni, podlewamy łyżką sosu sojowego i szybko mieszamy, aż nasiona przeschną. Wrzucamy je do kurek. Na patelnię wlewamy resztę oleju i przypraw. Smażymy około pół minuty, by wydobyć aromat przypraw. Ugotowany groch miksujemy z warzywami z dodatkiem oleju z przyprawami, solą i sosem sojowym. Dorzucamy szklankę płatków owsianych i jeszcze raz miksujemy. Kurki i słonecznik dodajemy do masy i wszystko mieszamy. Przekładamy do foremek posmarowanych oliwą i wysypanych kaszką kukurydzianą. Pieczemy około 50 minut w temp. 180 st. C. Oczywiście w wersji świątecznej kurki możemy zastąpić suszonymi grzybami, pieczarkami lub suszoną żurawiną.
8
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
PATRZYMY IM NA RĘCE
G
lobalny kryzys na rynkach surowców żywnościowych i wynikający z tego wzrost cen jest świetną okazją biznesową – wyznał szczerze Chris Mahoney, szef działu ds. rolnictwa w globalnej firmie handlowej Glencore. Obecnie wartość tej firmy szacowana jest na 60 mld dolarów, czyli jest ona droższa od takich gigantów jak Boeing czy Ford.
banki, pozostało u nich. Producenci niewiele z tego mieli, a konsumenci musieli płacić więcej. Tak po raz pierwszy dały o sobie znać skutki wcześniejszej deregulacji rynku żywnościowego. Umożliwiła ona wprowadzenie na rynek żywnościowy jednego z instrumentów pochodnych (derywaty) – funduszy opartych na indeksach towarowych. To właśnie otworzyło
Zabawy z głodem Drożejąca żywność – dla jednych przyczyna głodu i płaczu, dla innych – świetny interes. Deklaracja Mahoneya wywołała powszechne oburzenie. Organizacje pomocowe takie jak Oxfam czy Food Watch oraz obywatelska inicjatywa opodatkowania obrotu kapitałowego ATTAC naciskają na banki oraz firmy ubezpieczeniowe takie jak Allianz, by nie inwestowały w fundusze zarabiające na spekulacji żywnością. Na razie z takich inwestycji wycofały się austriacki Volksbank, Deutsche Bank, Commerz Bank, Deka Bank i Landesbank. W listopadzie aktywiści Oxfam oraz ATTAC urządzili potężną demonstrację pod berlińską siedzibą Allianz. Podkreślali, że firma ta jest jednym z największych spekulantów żywnościowych w Europie: ulokowała ona aż 6 mld euro w pięciu funduszach, m.in. w funduszu strategicznym Pimco CommodityRealReturn. Aktywiści oskarżyli koncern o to, że pogłębia globalny kryzys żywnościowy. W Polsce w fundusze takie inwestuje m.in. BPH (fundusz Globalny Żywności i Surowców). Polski bank uczciwie informuje, że inwestowanie w niego związane jest z wysokim ryzykiem.
Kulisy spekulacji Paradoksalnie ryzyko płynące ze spekulacji nie jest dotkliwe tylko dla inwestora. Spekulacje na rynkach żywnościowych sprawiły, że w końcu 2006 r. ceny pszenicy wzrosły nagle o 80 proc., kukurydzy – o 90 proc. a ryżu – o 320 proc. Stało się tak, choć jednocześnie produkcja pszenicy wzrosła, a popyt na zboża spadł o 3 proc. Nic dziwnego więc, że po roku ceny spadły do początkowego poziomu. Ale co zarobiły na tym niektóre potężne
rynek żywnościowy kapitałowi spekulacyjnemu. W latach 2003–2008 inwestycje w takie fundusze wzrosły z 13 mld do 317 mld dolarów. Znaczyło to, że przedmiotem handlu stały się nie konkretne produkty, lecz papiery wartościowe. Wędrują one do kolejnych właścicieli (w 2010 r. cała produkcja pszenicy była sprzedawana 15 razy!), którzy nie wchodzą w rzeczywisty stan posiadania pszenicy, kukurydzy czy ryżu, ale podbijają ich ceny. Na przykład w lipcu 2012 r. w ciągu kilku tygodni na paryskiej giełdzie Matif cena pszenicy podskoczyła o 25 proc., zaś w Chicago – o 35 proc. Michael Greenberger, były szef amerykańskiego urzędu, który nadzoruje obroty kontraktami terminowymi, istotę tych operacji wyjaśnił tak: „Mamy rynek zdominowany przez ludzi, którzy nie kierują się rzeczywistymi dostawami i popytem (towarów), lecz są zainteresowani wyłącznie wzrostem notowań na Wall Street”. Organizacja pozarządowa World Development Movement podała, że od 1996 r. udział spekulantów niemających żadnych związków z żywnością rynku podstawowych surowców rolnych (takich jak np. pszenica) wzrósł w tym rynku z 12 do 61 proc.”. Wspomniany Michael Greenberger oświadczył, że według najnowszych danych na rynku żywnościowym 85 proc. transakcji ma charakter spekulacyjny, a handlowy – tylko 15 proc. Warto przypomnieć, że kapitał spekulacyjny przerzucił się na żywność po tym, gdy załamał się rynek nieruchomości, który zaczął przynosić straty. Co to dało finansowym inwestorom? Według organizacji pozarządowej Oxfam brytyjski bank Barclays zarobił na operacjach spekulacyjnych w 2010 r. i w I połowie 2011 r. 340 mln funtów, a do połowy 2012 r. – dalsze 529 mln, zaś amerykański Goldman Sachs – 1 mld. Raport Oxfam do listy kilkunastu banków żerujących na rynku
Powstrzymajcie bankierów przed spekulacją żywnością
produktów rolnych włączył firmę ubezpieczeniową Allianz i Deutsche Bank, które tylko w 2011 r. zainwestowały na rynku produktów rolnych odpowiednio 6,2 mld euro i 4,6 mld euro.
Żołądkowy hazard Ale to tylko przykłady. Brytyjski dziennik „The Independent” pisał, że „spekulanci zrobili sobie z rynków żywności kasyno, w którym żetonami do gry były żołądki milionów głodujących ludzi”. Mówią o tym fakty. Według FAO niespodziewany wzrost cen płodów rolnych w 2008 r. zepchnął do skrajnej nędzy około 100 mln ludzi. Gdy spekulanci już zarobili, żywność staniała o 60 proc., choć liczba konsumentów nie zmniejszyła się. W 2010 r. cena żywności ponownie skoczyła o 70 proc., choć podaż była zaledwie o 1,5 proc. niższa w porównaniu z poprzednim rokiem. Spekulanci znowu zebrali krocie, ale 44 mln gospodarstw domowych popadło w biedę. A przecież i tak miliard ludzi (1/7 mieszkańców naszego globu) jest niedożywionych. Dlatego analizujący następstwa spekulacji żywnością Yaneer Bar-Yam, dyrektor centrum badawczego NECS w Cambridge (USA), stwierdził: „Ludzie głodują, bo rynki stały się niezrównoważone. Ceny żywności już nie zależą od jej rzeczywistej wartości lub dostępności”. Nieszczęściem okazał się także pomysł z biopaliwami. One również podbiły ceny żywności. Wielu rolników uciekło od upraw na cele konsumpcyjne kukurydzy i innych roślin stanowiących surowiec dla produkcji paliwa (w USA na ten cel idzie około 1/3 zbóż). Globalizacja sprawiła, że klęski żywiołowe obniżające produkcję zbóż nawet w odległych rejonach oraz skutki machinacji finansowych na rynku żywnościowym są odczuwane również w krajach z dobrą kondycją gospodarczą i relatywnie
wysokimi dochodami ludności, co odczuły już boleśnie nawet niektóre rejony USA. I właśnie na niestabilności zbiorów w skali światowej nadal będą żerować spekulanci.
W co inwestować Jim Roger, miliarder i guru inwestorów, uważa, że znacząca niepewność na światowych rynkach w 2012 r. może zniechęcić wielu graczy do spekulacji, ale wyjątkiem będzie sektor rolny, który w ciągu najbliższych 10–20 lat okaże się doskonałym miejscem dla inwestycji. Chodzi jednak nie o zakup akcji spółek rolnych, ale o inwestycje w fundusze posługujące się „niestandardową strategią”, bowiem według badań Uniwersytetu Yale inwestorzy mogą zarobić nawet 300 proc. więcej, jeśli lokują środki w towary, a nie w akcje spółek surowcowych. Po wtóre, możliwości zwiększenia produkcji rolniczej stają się coraz bardziej ograniczone, a do roku 2050 ludność naszego globu przekroczy 9 miliardów i popyt na środki żywnościowe wzrośnie o 50–70 proc. Oczywiste jest, że gry na tym rynku nasilą się i poszerzy się pole dla często nieuczciwych działań. Już to zresztą widzimy w gorączkowym wykupie i wydzierżawianiu gruntów w Afryce przez wielkie koncerny i fundusze inwestycyjne (tylko w 2009 r. w ich ręce przeszło 40 mln ha, co równa się obszarowi Francji). Po trzecie, ceny żywności to już nie tylko problem humanitarny czy społeczny, bowiem nabrały one treści politycznych. Skandaliczna, najwyraźniej sztucznie wywołana drożyzna lat 2006–2007 wywołała groźne zamieszki społeczne niemal w 30 krajach (m.in. w Bangladeszu, Indiach, Egipcie, Jemenie czy Maroku). Naukowcy ze wspomnianego centrum badań NECS w Cambridge ukazali niedawno, jak ceny produktów rolnych stały się jednym z powodów tzw. arabskiej wiosny 2010–2011.
Łatwo sobie dopowiedzieć, że nasilenie się takich konfliktów może doprowadzić do ich przelania się na północ, do Europy i szerzej, m.in. wskutek inwazji uchodźców. Tak więc również zamożniejsza część naszego globu faktycznie nie jest chroniona przed drożyzną żywnościową i jej skutkami społeczno-politycznymi. Widać to zresztą już teraz, w dobie kryzysu, bo i na tym obszarze rośnie liczba rodzin, dla których ciągła podwyżka ceny kluczowych artykułów żywnościowych tylko o 2–3 proc. już prowadzi do niedożywienia. Zamożniejsze kraje muszą aktywnie przeciwstawiać się drożyźnie, bo i one są zagrożone. Dlatego godna uwagi jest konstatacja uczonych z amerykańskiego Cambridge, że cenowe zawirowania na obszarach „arabskiej wiosny” (m.in. w Egipcie, Tunezji) zelżały, gdy w USA i Europie zaczęto ograniczać konwersję zbóż na etanol, a niektóre wielkie banki postanowiły zmniejszyć zakres spekulacji instrumentami finansowymi na rynku żywnościowym. Rzeczywiście na obu tych polach podjęte zostały pierwsze kroki. Jednakże oponenci zainteresowani w utrzymaniu derywatów żywnościowych nie kapitulują. Wiele świadczy o tym, że uporządkowania wymaga też polityka rolna UE. Tę potrzebę ilustruje niedobór cukru i zwyżka jego ceny na początku 2011 r., co było następstwem regulacji tego rynku od 2006 r. i między innymi wymusiło zmniejszenie produkcji w Polsce. Zdaniem polskich producentów stało się tak w interesie części unijnych koncernów, które obecnie sprzeciwiają się deregulacji od 2015 r. Spekulanci nie są jedynymi sprawcami rosnącej drożyzny żywnościowej. Ale radykalne ograniczenie ich machinacji złagodzi perturbacje na rynku, od którego zależy życie mieszkańców Ziemi. JAN GUCIŃSKI
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
T
o miał być pokaz siły i wierności zwolenników. – 25 tys. ludzi wyjdzie na ulice Warszawy – szumnie zapowiadano marsz 13 grudnia. Kaczyński utwierdzał zwolenników w przekonaniu, że to czas ważnej próby dla opozycji. – Wolność w Polsce jest dzisiaj zagrożona, z solidarnością jest bardzo źle, a niepodległość jest na sprzedaż – grzmiał przed imprezą prezes PiS. Ale się przeliczył. Tych, którzy za stan wojenny wieszaliby na szubienicach, a w prezesie upatrują jedynego wybawienia dla kraju, było niewielu. Na stołecznym spędzie pojawiło się raptem 4–5 tys. ludzi. W większości byli to uczestnicy PiS-owskich imprez i wyznawcy religii smoleńskiej. Konwencja protestu była typowa. – Bez własnego państwa, bez suwerenności nie będziemy w stanie zrealizować niczego, co jest naszym wspólnym przedsięwzięciem, co będzie budowało pomyślność w każdej polskiej rodzinie – podsycał emocje Kaczyński. Tłum każde oskarżenie rządu przyjmował gromkimi brawami. Skandował antyrządowe hasła uzupełniane szokującymi treściami transparentów: „Platforma przestępców, zdrajców do dymisji”, „Wiwat przyjaźń polsko-ruska bez Putina i bez Tuska”. Nie brakowało odniesień do „zamachu” w Smoleńsku. Szokował plakat porównujący UE do obozu koncentracyjnego i dominacji Niemiec. Każdy musiał wychwalać prezesa i przeklinać Tuska. – Skacz! Dlaczego nie skaczesz? – zapytał mnie starszy mężczyzna. Mimo swoich lat bez problemu skakał, wykrzykując: „Kto nie skacze, ten za Tuskiem”. Skakać nie chciałem, więc wypchnął mnie poza kolumnę. Usłyszałem wiązankę, że jestem komuchem, wtyką i razem z Tuskiem już niedługo będę wisieć… Kaczyński marzy o dawnej potędze. Nawet trasa marszu była zbliżona do tej, jaką w 1993 r. Porozumienie Centrum pokonało w Marszu na Belweder. To wtedy spłonęła kukła Wałęsy. Ale na razie na marzeniach i na obietnicach rozliczeń z władzą się kończy. – Będziemy
A TO POLSKA WŁAŚNIE
Jarosław Bezsilny Prezes ma jeszcze jeden problem. PiS nie jest już jedyną siłą na prawicy. Babcie od Rydzyka nie pójdą robić ulicznych zadym, nie zablokują kraju. W konfrontacji z prężnie
Na nową prawicę stawia dziś między innymi typowany na jej czołowego ideologa dziennikarz Rafał Ziemkiewicz. Nie poszedł wspólnie z Kaczyńskim. Wybrał demonstrację nacjonalistów w Kielcach. W marszu „Idzie kielecka antykomuna” wzięło udział około 200 osób, a sam Ziemkiewicz nie mógł się nachwalić nowej jakości prawicy: – Cieszę się, gdy widzę, że rodzi się nowe pokolenie,
rozwijającymi się, faszyzującymi organizacjami narodowymi ich siła jest znikoma. 11 listopada dziesiątki tysięcy sympatyków Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego pokazało, że są potęgą na ulicach. Gdy połączą siły z kibolami, mogą roznieść niejedno miasto. Władza powinna się bać. I sam Jarosław Kaczyński. Nie brakuje komentarzy, że marsz 13 grudnia był de facto odpowiedzią na Marsz Niepodległości. Prezes musiał coś zrobić, by jego poddani nie pomyśleli, że doszczętnie się wypalił.
które może uratować Polskę. Dziennikarz wieszczy, że nad Wisłą doczekamy się drugiego Budapesztu, być może nawet w naprawdę porażającej wersji koalicji PiS-u i narodowców, ale przyszłość należy do młodych, prężnych, zdeterminowanych sympatyków MW i ONR. Ci, z okazji rocznicy stanu wojennego, zorganizowali kilkanaście demonstracji w całym kraju. Nie przebierali w słowach i hasłach, krzycząc m.in.: „Nie ma miejsca dla czerwonych”, „Nie ma nic złego w wieszaniu Jaruzelskiego”, „Popiełuszkę pamiętamy”…
Siwe włosy, zmęczona twarz. Zamykający się w smoleńskim błędnym kole Jarosław Kaczyński staje się problemem PiS-u i prawicy. Szans na rządzenie nie ma żadnych. próbowali na początku przyszłego roku powołać nowy rząd. Jeśli się uda, będziemy mieli taką władzę, jeśli nie, będziemy próbowali dalej, aż do ostatecznego zwycięstwa – zapowiedział pod pomnikiem Witosa. Dwa dni później podczas Rady Politycznej PiS stwierdził, że zmiana rządu jest wręcz zadaniem narodowym. Jak chce to osiągnąć? Nie wiadomo. Do łask ma powrócić zapomniany kandydat na premiera – prof. Piotr Gliński. Ale nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzy w powodzenie tego projektu. Forsowanie „prawdy” o zamachu skutecznie zawęża siłę oddziaływania partii. Kaczyński nie znajdzie sojuszników ani w tym Sejmie, ani najprawdopodobniej w kolejnym. Politycznie znaczy coraz mniej. Jedynym narzędziem pokazania mocy sprawczej PiS-u są uliczne spędy. Choć, jak pokazał 13 grudnia, i ten pomysł na działalność partii się kończy. Marszu Wolności, Solidarności i Niepodległości nie wsparły tysiące związkowców zwykle wiernej PiS-owi „Solidarności”. Po ostatniej wspólnej manifestacji w obronie TV Trwam lider związku jest ostrożny. Obiecywał wszak „odpisowienie” struktur, a wszedł w buty swojego poprzednika, Janusza Śniadka, dziś posła PiS. Działacze „Solidarności” nie ukrywają, że w szeregach związku rośnie sprzeciw wobec jednoznacznego popierania PiS-u i utożsamiania postulatów z partią. – Kaczyński coraz bardziej ośmiesza siebie i prawicę. Żałuje, że nie był internowany, do tego ten Macierewicz i ciągłe gadanie o zamachu. Chyba lepiej by było, gdybyśmy byli całkowicie niezależni – mówi w rozmowie z „FiM” jeden ze związkowców.
9
Osamotniony prezes PiS traci sympatię dawnych kolegów. „Jarosław Kaczyński od dwóch lat żyje sam i nie myśli o niczym innym. Nie ma żadnego innego zajęcia. Polityka jest jego obsesją. Myśli o tym od rana aż do zaśnięcia” – stwierdził w TVN24 Piotr Piętak, były opozycjonista i podsekretarz stanu w MSWiA w rządzie PiS. „Jarku – dlaczego obrażasz brata, siebie, nas?” – napisał wcześniej na blogu, odnosząc się do zaskakujących słów prezesa PiS, w których to wyraził on żal, że… nie był internowany! „Dlaczego się kompromitujesz, czy szajba ci już tak odbiła, że wierzysz w bajki, które sam wymyślasz?” – pyta dalej Piętak.
Kolejna odsłona PiS-owskiej walki z rządem i walki o wyborcę – na początku nowego roku. Oprócz składanego od trzech miesięcy wniosku o wotum nieufności, PiS chce kolejnego marszu. Na antenie Superstacji poseł Andrzej Jaworski zapowiedział, że wiosenny marsz ma zgromadzić nawet milion ludzi. Tylu z pewnością nie przybędzie, ale koalicja PiS i neofaszystów powinna napawać lękiem. Miejmy nadzieję, że jeśli do niej dojdzie, to na jej czele stanie Jarosław Bezsilny. DANIEL PTASZEK Fot. Autor
10
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
ZAMIAST SPOWIEDZI
– Czuje się Pan królem polskiego kina? – Co to znaczy? Ja się nie koronowałem. – Zajął Pan 7 miejsce w plebiscycie „Polityki” na najważniejszego aktora XX w. Zdaje się, że ukoronowali Pana ludzie. – Wielu ludzi mnie nie lubi. Z powodu moich przekonań, również politycznych. Znajduję tyle objawów niechęci do swojej osoby, tyle brudów wylewanych na mnie w różnych pisemkach i w internecie. Kiedy mi powierzono rolę Piłsudskiego, pojawiły się pełne oburzenia głosy, że jakiś bolszewik, którego dziadek to Żyd spod Moskwy, ośmiela się grać rolę bohatera narodowego. W tej chwili to jest największa z obelg – że Żyd. Powiedzieć: jestem Żydem w dzisiejszej Polsce o wiele trudniej niż: jestem gejem. – Obraża się Pan, kiedy czyta takie komentarze? – Nie, tylko jest mi głęboko smutno, że mimo dostępu do wiedzy, możliwości korzystania z szarych komórek, oddzielania dobra od zła, jest tylu głupich oraz podłych ludzi w kraju, z którego pochodzę i który bardzo kocham. Ale to nawet mnie podnieca, że z kolejną podłością i kolejną głupotą mam w moim życiu do czynienia. – Kolejną? – Byłem świadkiem wszystkiego – komunizmu i stalinizmu, który pamiętam śladowo, i gomułkowszczyzny, i Gierka, i Moczara. Widziałem bicie robotników, byłem świadkiem narodzin pierwszej „Solidarności”, tej jedynej prawdziwej, i stanu wojennego. Pamiętam dojście do władzy Gorbaczowa, okrągły stół, który był jednym z najważniejszych pozytywnych wydarzeń w historii Polski, bo Polacy pokazali mądrość. W tej chwili mam do czynienia z demokratycznie wybranymi politykami i bezradnym Kościołem. A na Kościół można było zawsze liczyć. Kościół nas, artystów, przygarniał. Był zawsze otwarty na koncerty, poezję, klasykę. – Co się zmieniło? – W Kościele nastąpiły podziały dopiero po odzyskaniu niepodległości. I to jest smutne. Kościół, który zawsze pomagał w walce o wolność, raptem się podzielił. I w ogromnej swej mierze stał się antysemicki. Tak jak za czasów Jedwabnego. Byli księża sprawiedliwi, ale byli i tacy, w stosunku do których użycie sformułowania „grzech zaniechania” jest eufemizmem. Księża wiedzieli wspaniale, jakie są nastroje, i mogli spróbować coś z tym zrobić. Tym bardziej jest wstrząsający nowy film Pasikowskiego („Pokłosie” – dop. red.) dzisiaj. I jakże prawdziwy. Stary ksiądz umiera, bo zrozumiał, że nie wychował swoich owieczek. A młody jakby rodem z Radia Maryja. – Współczesny Kościół ma własne problemy. – To niech się nie wtrąca do polityki. Do kościoła nie przychodzi się po to, żeby się dowiadywać o przekonaniach politycznych księdza. Ksiądz pełni posługę duchową. W tej
Ja gram dobrze chwili Kościół został rozbity. Mogę tylko boleć i głośno mówić: opamiętajcie się! Ksiądz Boniecki, jeden z najmądrzejszych księży, miał zakaz medialny. To samo miałby prawdopodobnie ksiądz profesor Tischner w tej chwili. Biskup Pieronek pogardliwie traktowany przez hierarchów. Przed laty napisałem w swojej książce: „Jezus, Radio Maryja atakuje”. Jeszcze wtedy nikt nie wiedział, co to jest Radio Maryja. Ja usłyszałem je za granicą w okolicy Berlina, bo ojciec Rydzyk dostał częstotliwości radiowe od Rosjan, nadajniki po Armii Czerwonej.
– A gdyby Pan był? – Tak, z przyjemnością bym zagrał, jeśliby to był film wymierzony bardzo brutalnie w głupi i podły sposób myślenia, uprawiania polityki i dbania o „dobro” Polski, tak wewnętrzne, jak zewnętrzne. Jeśli film miałby za cel potępienie ideologii nienawiści. – To prezydent Kaczyński zasługuje na potępienie? – Prezydent Kaczyński był bardzo miłym człowiekiem, ale słabym prezydentem. A na potępienie zasługuje polityka, która bazuje wyłącznie na podjudzaniu do nienawiści, żeruje na najniższych instynktach. Długo
Trzeba mieć odrobinę szczęścia, talent i pokorę. Inaczej nie zdobędzie się wielkich ról. Każdy reżyser i producent chce, żeby rola była zagrana jak najlepiej. Jeśli przy okazji ktoś daje dupy i ma z tego przyjemność, to proszę bardzo, ale przede wszystkim musi być wybitną aktorką czy aktorem, żeby zagrać główną rolę – tak w rozmowie z „FiM” mówi Daniel Olbrychski*. – Przeraził się Pan? – Ludzie tacy jak Rydzyk, Macierewicz, Kaczyński zachowują się tak, że tylko ręce mogą zacierać ludzie nieżyczliwi nam na Wschodzie. Że się ośmieszamy. Oderwaliśmy się spod ich opiekuńczych skrzydeł, strasznie się tutaj kokosimy, jacy to jesteśmy ważni. Nie musi nas prowadzić żaden oficer KGB. Polacy sami ośmieszają się, skłócili się z sobą. To straszne. Bo przy okazji ostatnie 20 lat to 20 lat najpiękniejszych w naszej historii od stuleci. Trzeba zawsze się starać stanąć po jasnej stronie mocy. Czasami relatywizm jest złym określeniem, pewne rzeczy są oczywiste. Napadanie przez Polaków, którzy może nawet filmu nie widzieli, na Macieja Stuhra, że zagrał w „Pokłosiu” uczciwego człowieka, chrześcijanina prawdziwego, który bronił pamięci umarłych sąsiadów, jest haniebne. Nie będę z nimi. „Niech się rojami podli ludzie plenią, nie będę z nimi” – napisał Słowacki. – Marian Opania znalazł się w ogniu krytyki, bo odmówił przyjęcia roli Lecha Kaczyńskiego w filmie Antoniego Krauzego o Smoleńsku. Pan by go zagrał? – Nie znam scenariusza. Jeśli Opania odmówił, to widać podejrzewa, że Krauze dokłada się do groźnego szaleństwa. Ci, którzy odgrzewają ten temat, wyrządzają potworną krzywdę swojemu społeczeństwu, bo manipulują w ohydny sposób dla walki o władzę. To jest gorsze niż bolszewizm. O ile ludzie prymitywni czy drugorzędni talentem chcą zaistnieć w ten sposób, to jeszcze można zrozumieć, ale ktoś taki jak Antoni Krauze, to nie. Lecha Kaczyńskiego nie zagrałbym, bo nie jestem podobny.
dosyć żyję, a historię Polski znam dobrze i widzę, że ci ludzie – Jarosław Kaczyński czy Antoni Macierewicz, który był bardzo zasłużony dla polskiego podziemia, dla KOR-u – w tej chwili uprawiają politykę najbardziej szkodliwą, jaką tylko uprawiano przez całe moje dorosłe życie. Ośmieszają nas przed światem. Może jakieś państwo zaciera ręce z tego powodu, że Polacy są durniami. Do takiej Polski doprowadziło kilka elementów. Radio Maryja, tragedia smoleńska. Za każdym razem jest to testowanie. Ja w dobrej sprawie mogę zagrać nawet największą swołocz. Ale zagranie jako kogoś szlachetnego na przykład Macierewicza w filmie, który witany jest brawami, a premier i dowódca AK buczeniem, to przepraszam... To znowu trzeba szablę wyciągać przeciwko durniom we własnym narodzie. – To w Zachęcie machał Pan szablą na durniów? – Na hochsztaplera i złodzieja. Na brak poszanowania prawa. Przecież ukradziono mi twarz bez mojej zgody! Czy to nie jest oczywiste?! Dla ówczesnych sądów to jeszcze było nieoczywiste, proces bym wygrał po 5 latach. Musiałem zrobić skandal, żeby zamknięto wystawę. Wtedy się obudził minister kultury, obudziła się Zachęta. Że popełnili przestępstwo. Sprzedawali produkt z moją twarzą, nie pytając mnie o zgodę. Obojętnie, jaki to był produkt, byli naziści, mogli być szwoleżerowie czy prostytutki z twarzami znanych aktorek. – Angażuje się Pan w politykę z poczucia misji? – Absolutnie nie! Mnie polityka po prostu bardzo interesuje. Na przestrzeni dziesięcioleci widziałem, że bardzo wielu wspaniałych kolegów,
już nie mówiąc o symbolu – Halinie Mikołajskiej – się w politykę angażowało. Zawsze. Są artyści, którzy się izolują. Ci są w mniejszości. Ludzie odpowiedzialni, tacy jak Wajda, mam nadzieję – ja, angażowali się po stronie mądrej i pożytecznej dla Polski. Trzeba wąchać czas i wiedzieć, gdzie i kiedy opowiedzieć się po uczciwej stronie. Trzeba mieć poglądy. – Dlatego niedawno wystąpił pan w reklamie marszu prezydenckiego, a kiedyś podpisał się pod listem intelektualistów przeciwko stanowi wojennemu? – W reklamie marszu wystąpiłem, bo bardzo szanuję naszego Prezydenta i ideę marszu uznałem za słuszną. A list – to był list intelektualistów podpisany przez 8 osób. Wśród tych ośmiu trzy to artyści: Marian Brandys, Wanda Wiłkomirska i najmłodszy – ja. Przyszli emisariusze z pytaniem, czy podpiszę taki list, oczywiście skierowany do generała Jaruzelskiego, żeby natychmiast zawiesił stan wojenny. Szybko musiałem się decydować. Wiedzieliśmy, że list nie spowoduje zawieszenia stanu wojennego, ale chcieliśmy uświadomić intelektualny protest ludzi zasłużonych dla Polski. Przez Wolną Europę, mimo zakłóceń, usłyszała o nim cała Polska. – Z perspektywy lat nie żałuje Pan poparcia KOR-u? – Chyba pani żartuje! Skąd! Przecież pierwszym impulsem do zmian w Polsce był Komitet Obrony Robotników. W kraju, gdzie władza robiła wszystko, żeby skłócić intelektualistów i robotników, mądrzy ludzie wymyślili, żeby wbrew tendencjom władzy pogodzić te klasy. Powstał KOR. A konsekwencje oglądaliśmy w czasie jednego pokolenia. Wizyta papieża, parę miesięcy później strajki na Wybrzeżu, „Solidarność”. – To prawda, że spoliczkował Pan syna Piotra Jaroszewicza za to, że nazwał Jana Pawła II prostakiem? – Andrzej Jaroszewicz, syn ówczesnego premiera, nigdy w mojej obecności nie obraził Ojca Świętego. Od lat prostuję tę plotkę. Nie ma nic wspólnego z prawdą. – Zrezygnował Pan kiedyś z roli dlatego, że była kontrowersyjna? – Bywało. Nie chciałem pracować z ludźmi, którzy mi się nie podobali. Taki Poręba z Towarzystwa Grunwald, chociaż „Hubala” zrobił przyzwoicie, to nie był człowiek, z którym było mi po drodze. – Z Ewą Stankiewicz było? – O jej przekonaniach dowiedziałem się dopiero w czasie pracy. Film („Nie opuszczaj mnie” – dop. red.) nie był polityczny, bardzo uczciwy i podobno dobry. Nie chciało mi się już potem go oglądać. – Już po premierze ocenia Pan swoje role?
– Nie wszystkie widziałem. Ale zawsze wiem, które są udane, a które mniej. – Ponad 50 lat na scenie, Hamlet, Makbet, Otello, Lear, ponad 200 filmów: to już rutyna czy wciąż wyzwanie? – To jest przede wszystkim ciężka praca. Zawsze trzeba świetnie znać tekst. Jeśli się go nie umie jak „zdrowaś Mario, łaskiś pełna”, nie można grać. Kiedy się go już umie – można zacząć pracować. – Łatwo aktorowi utrzymać się z grania? – To zależy. Trzeba mieć odrobinę szczęścia, talent i pokorę. Inaczej nie zdobędzie się wielkich ról. Każdy reżyser i producent chce, żeby rola była zagrana jak najlepiej. Jeśli przy okazji ktoś daje dupy i ma z tego przyjemność, to proszę bardzo, ale przede wszystkim musi być wybitną aktorką czy aktorem, żeby zagrać główną rolę. Tak jak na całym świecie, to nie jest demokratyczny zawód. Ci, którzy grają w pierwszej lidze, dobrze się mają. – To znaczy, że Pan nie zagrał w „Klanie” dla pieniędzy? – Na pewno nie musiałem. – To z przekory? – Dlaczego z przekory? – Wielu uważa, że Olbrychski w „Klanie” to dyskredytacja Olbrychskiego. – Ja tak nie uważam. Dlaczego? Zarzucanie mi, że gram w „Klanie” jest kompletnym kretynizmem, zresztą zaprzeczającym istocie rzeczy. Ten od 15 lat kręcony serial, najstarszy serial w Polsce, ma ciągle wielomilionową widownię. To ta widownia mnie nie chce oglądać? Nie, chcą, żeby rola była dobrze zagrana. I ja gram dobrze. Podobno skoczyła oglądalność. Bardzo to cieszy i ekipę, i mnie. A warunki na planie mam komfortowe. Co to znaczy „dyskredytacja”? Że gram w lubianym serialu? Kilka razy w tygodniu dla kilku milionów widzów? Aktorstwo to zawód i w tym zawodzie mamy różne zadania. Serial to jedno z nich. Nie wiem, co w tym jest dziwnego. – Że ikona polskiego kina zniżyła się do poziomu serialu. – Dlaczego zniżyła? To ikona ma przestać grać? Siedzieć w domu i założyć koronę? Albo grać to, co każe publiczność? Co mianowicie? Do Meryl Streep czy do Dustina Hoffmana amerykańska publiczność jakoś nie ma żalu o seriale. Wszyscy w nich grają. A polskie są najlepsze na świecie, bo gra czołówka aktorów. Za mało się kręci filmów i za mało jest ról teatralnych, żeby tak ogromna ilość utalentowanych aktorów mogła uprawiać swój zawód. Ja zawsze bardzo kochałem polskie seriale i wpraszałem się sam do niektórych, tak lubiłem je oglądać.
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
11
Fot. Archiwum Aktora – Gdzie się Pan wprosił? – Zacząłem chyba od „13 posterunku”. Olśniony byłem tym graniem, reżyserią. Później usłyszeli, że mi się bardzo podoba „Na dobre i na złe”. No to w jednym odcinku położyli mnie do szpitalnego łóżka. – Wreszcie miał Pan czas, żeby trochę odpocząć. – Nie, bo musiałem się uczyć tekstu. Seriale robi się szybko. To jest ogromny profesjonalizm, bo to, co się zwykle robi w filmie w tydzień, trzeba zrobić w jeden dzień. Robienie seriali w każdym pionie – charakteryzacji, kostiumów, oświetlenia – wymaga rzemiosła i profesjonalizmu niesamowitego. Wszyscy muszą być fantastycznymi zawodowcami. To trzeba szanować, a nie sobie z tego pokpiwać. Kpienie z tego świadczy o prymitywizmie ludzi, którzy się dziwią, że znany aktor gra w serialu. Dlaczego mam nie uprawiać swojego zawodu, jak ktoś ma dla mnie coś do grania? Ja lubię ten zawód! – Po odegraniu roli wraca Pan do codziennego życia? – Troszkę to jest jak po napompowaniu adrenaliną. Granie w teatrze czy w filmie to jest zawsze napędzanie pozytywnej adrenaliny, ale po tym trzeba wyhamować. Miło jest wrócić do ukochanego domu, żony, zwierzątek. I powoli wypuszczać z siebie te zawodowe emocje. – Czekał Pan kiedyś z niecierpliwością na telefon z propozycją roli? – Ja w ogóle nie mam telefonu! Zawodowy ma moja żona, równocześnie od wielu lat moja agentka. – W takim razie na decyzję, czy dostanie Pan rolę.
– Akurat jestem w takiej sytuacji, bezwstydnej zupełnie, że nigdy, jak wykonuję ten zawód 50 lat, nigdy nie miałem stresu. No może raz – parę tygodni we Francji. W stanie wojennym. W związku z tym wynająłem willę między Monako a Niceą, z widokiem na zatokę. Rodzina już przyjechała, zaprosiłem przyjaciół. Za ostatnie pieniądze kupiłem samochód. Miałem pieniądze na wytrwanie do końca roku. Mówię: jak ginąć, to z fasonem. I tak trwoniłem pieniądze. Ale już pod koniec sierpnia były trzy propozycje filmów do zagrania. Nigdy później nie miałem już takiej sytuacji. Grałem więcej od Depardieu. Pracowałem na całym świecie. – To jest jakaś inna jakość? – Więcej się zarabia, bo większa jest widownia. W jakości pracy nie ma różnicy. Od wielkości budżetu zależy tylko jej tempo. Amerykanie się nie spieszą. Spieszyli się w początkach kina. Chaplin robił film w tydzień. I robił arcydzieło. – Jak Daniel Olbrychski trafił na plan amerykańskiego „Salt”? – Główna rola męska to Słowianin, Rosjanin. Wiem, że bardzo chciał to zagrać John Malkovich. Pomógł mi Andriej Konczałowski, z którym się przyjaźnię i który robił ze mną „Króla Leara” w teatrze na Woli. Zapytał go Phillip Noyce, australijski wychowanek profesora Jerzego Toeplitza, czy zna rosyjskiego aktora koło 60., który dobrze mówi po angielsku, jest sprawny fizycznie i może być partnerem twarz w twarz z Angeliną Jolie. I żeby piłka nie opadała, tylko wyszło charyzmatyczne spotkanie. A Andriej powiedział, że w Rosji nikt mu nie przychodzi do głowy, ale jest
nasz – jak to oni mówią – Daniel Olbrychski. Noyce pamiętał mnie z filmów Wajdy, więc zwrócili się do mnie. – Był casting? – Zadzwonił do mnie Noyce i poprosił, żebym nagrał jakąś scenę ze scenariusza. Nagrałem, wysłałem i zostałem zaproszony na spotkanie z producentami. Porozmawialiśmy. Mieli dać znać za kilka dni. Wieczorem, zanim jeszcze otworzyłem wino, dzwoni asystent Noyce’a. Myślę sobie: wracam do Polski. Mieliśmy dzwonić za dwa dni – mówi – ale właściwie po co masz się nie ucieszyć. Rola jest twoja. – Jak Pan wspomina Angelinę Jolie? – Poza sceną bójki, gdzie się biłem z agentami FBI w windzie, to wszystkie sceny miałem z nią. Prawie trzy miesiące pracy. Wspominam ją jak najlepiej. To piękna kobieta i świetna aktorka. Skromna, pokorna. Kumpel. Ale teraz przyjemność sprawia mi granie z Małgosią Ostrowską-Królikowską, czyli Grażynką z „Klanu”. Ostatnia rola jest zawsze aktorowi najbliższa. – Jest takie miejsce, w którym naprawdę dobrze się Pan czuje? – W stanie wojennym wyprowadziłem się trochę przymusowo. Sądziłem, że wiele lat spędzę na emigracji, zwłaszcza że pisano wówczas o mnie bardzo źle w polskiej prasie albo nie pisano w ogóle. Myślałem wówczas, że będę żył we Francji. Byłbym bardzo nieszczęśliwy, ale do takiej Polski, jaką zostawiałem, wracać nie chciałem. Najlepiej się czuję u siebie pod Warszawą. Chociaż to, co się dzieje w polskiej polityce i w polskim Kościele, bardzo mnie przygnębia.
– Czytał Pan swoje akta w IPN-ie? – Nie. Kompletnie mnie nie obchodzi, kto na mnie donosił. Przeczytałem książkę „Filmowcy w szponach bezpieki”. Tam się dowiedziałem, że byłem podsłuchiwany nawet z dziewczyną w hotelu. Niektórzy koledzy pewnie donosili. Dokładnie to, o czym wszyscy wiedzieli – że lubię dziewczyny, czasami czerwone wino i że podpisałem apel KOR-u. – W końcu uznali Pana za mało przydatnego. Oficer prowadzący napisał: „Bardziej kieruje się uczuciem, emocjami niż rozumem”. Tak jest do dziś? – W wolnej Polsce nie trzeba być bohaterem. Poza tym ludzi, którzy mają dużą cywilną odwagę, jest w każdym społeczeństwie ułamek. Przeważnie ludzie są skłonni do strachu, konformizmu, oportunizmu nawet dla świętego spokoju czy dla wygodnego bytowania. Zło robili politycy. I ci siepacze, którzy w tej chwili narzekają, że mają tylko pięć razy wyższą emeryturę ode mnie. Bo ja mam tysiąc złotych. Emeryturę francuską mam wyższą, chociaż tam krócej pracowałem. Ale polskie produkcje filmowe nie opłacają za aktorów ZUS-u. – To z czego żyje aktor na emeryturze? – Musi grać. Tylko „musi” to łatwo powiedzieć. Gra, jeśli go ktoś zaangażuje. Dlatego chwała Bogu, że jest tyle seriali. – Co na początkach Pana kariery oznaczało zagrać u Wajdy? – Ogromne szczęście. Ktoś tam na górze musi mnie lubić znacznie bardziej od wielu milionów moich rodaków. „Ktoś na górze” – taki tytuł filmu z Newmanem... – Pamięta Pan jak do Wajdy trafił? – Wszystko się potoczyło przypadkami. Gdybym nie zdał matury w 1963 roku, a wszystko na to wskazywało, że nie będę do niej dopuszczony, tobym tego roku nie poszedł do szkoły teatralnej. I na końcu tego roku Wajda by nie trafił na mnie, jak już zdecydował, że bohaterami „Popiołów” będą chłopcy, którzy się jeszcze nie golili. Wajda zaprosił mnie na casting. Film obejrzały miliony Polaków i wygraliśmy z Polą Raksą wszystkie plebiscyty na najpopularniejszych aktorów. Ja miałem wówczas 19 lat. – Ten sukces uderzył Panu do głowy? – Jakoś nie! Były następne zadania, musiałem udowodnić, że zasłużyłem. Już zagranica się o mnie upominała, bo film pokazano na festiwalu w Cannes. Koniecznie mnie chcieli wyrwać do Ameryki, tylko wtedy to oznaczałoby emigrację. – Pan nie chciał? – A kto by mi zagwarantował, że nie będę sprzątał ulicy? Ryzykować emigrację mogło dwóch genialnych tancerzy – Nuriejew i mój przyjaciel Barysznikow, którzy wiedzieli, że następnego dnia mogą wystąpić w Metropolitan Opera. Tancerz, malarz, muzyk, ale nie aktor, którego narzędziem jest jednak język. Przy wielkim
wysiłku mógłbym grać w teatrze klasyków francuskich, ale w każdym innym języku mógłbym grać tylko cudzoziemców. To za mało. – Popularność miała wpływ na jakość Pana życia? – Żyłem bardzo biednie. Wszyscyśmy żyli biednie. Nie mają o tym pojęcia współcześni młodzi aktorzy, którzy mogą dyskutować stawki, jeżeli mają mocną pozycję. Zarabiają nieźle. Wówczas średnia pensja to było 30 dolarów. Jeśli dwoje pracowało, koniec z końcem można było związać. Moja rola Kmicica, najwyższy pułap, minister musiał to zatwierdzić, to było 14 dolarów dziennie, a tych dni zdjęciowych w ciągu półtora roku było tylko sto. Plus pensja teatralna – 25 dolarów miesięcznie. A musiałem za to zagrać 20 przedstawień, wszystkie największe role w Teatrze Narodowym. – Nie było za co szaleć. – Za te pieniądze nie utrzymałbym rodziny. W wolnych dniach od kręcenia organizowano mi spotkania, koncerty poetyckie w domach kultury. Gdybym choćby 15 lat musiał tak pracować, dawno bym już nie żył. Często zamiast iść spać, jechałem na Śląsk, żeby dać trzy koncerty. – Gdzie w takim trybie życia miejsce na rodzinę? – Mało go było. – To prawda, że nigdy nie korzystał pan z pomocy kaskaderów w trudnych scenach? – Dotąd nie. Umiałem robić to, co trzeba było zagrać. Umiem jeździć konno, fechtować, boksować. A nawet przekraczałem minimum konieczności i robiłem rzeczy, na które w tej chwili jako reżyser i producent nigdy bym nie pozwolił aktorowi. Skakałem przez szybę wystawową z prawdziwym szkłem, galopowałem nawet wówczas, gdy nie było widać, czy to ja, czy nie. – Dla osobistej satysfakcji? – I dla uczciwości wobec widza. Żeby widział, że to naprawdę pode mną ten koń tańczy. Że to ja z Łomnickim się biję w strugach deszczu. Że to ja boksuję. To jest bardzo wyczerpujące i czasami zbyt niebezpieczne i do tego już nie dopuszczają. Z ostrożności. Gdyby mnie się coś stało w czasie „Potopu”, film nie wszedłby na ekrany. Dziś już mam swoje lata. Muszę wiedzieć, jak zejść z tego świata, jaką pamięć po sobie zostawić. Rozmawiała OKSANA HAŁATYN-BURDA
[email protected] * Daniel Olbrychski, aktor. Debiutował w „Rannym w lesie” (1964, reż. Janusz Nasfeter). Kolejny film, który wyniósł go na szczyty popularności, to „Popioły” Andrzeja Wajdy (1965). Na scenie od ponad 50 lat. Pięć filmów, w których zagrał, dostało nominację do Oscara (kategoria: „Najlepszy film zagraniczny” – „Potop”, „Ziemia obiecana”, „Panny z Wilka”, „Blaszany bębenek” i „Dangerous Movements”). Grał w filmach niemieckich, francuskich, amerykańskich, węgierskich, rosyjskich, włoskich, greckich.
12
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
W CZŁOWIEKU WIDZIEĆ BRATA
To spojrzenie mówi więcej niż tysiąc słów...
Kiełbasa – hmm... luksus dawno już zapomniany w tym domu...
Fundacja „FiM” z pomocą Coroczna świąteczna akcja Fundacji „W człowieku widzieć brata” stała się tradycją. W tym roku ponownie pomogliśmy, a przede wszystkim Wy, Czytelnicy, pomogliście wielu rodzinom, którym święta nieodmiennie kojarzą się z pustym stołem, smutkiem i perspektywą kolejnych lat życia w biedzie i zapomnieniu.
N
asza Fundacja postarała się, aby chociaż na chwilę przywrócić uśmiech i nadzieję rodzinom, dla których szczęście to uczucie utopijne. Już od początku grudnia pracownicy fundacji kompletowali listę osób najbardziej potrzebujących pomocy. Olbrzymie paczki ze świątecznymi smakołykami docierały do najodleglejszych zakątków kraju na wschodzie, na zachodzie, w górach i nad morzem, a to wszystko wyłącznie dzięki hojnym czytelnikom „FiM” i setkom darczyńców naszej Fundacji
To wszystko dzięki Wam
„W człowieku widzieć brata”. W organizacji prowadzonej przez Romana Kotlińskiego udzielają się – całkowicie za darmo – dziennikarze i pracownicy „Faktów i Mitów”. Z braku czasu nie byliśmy w stanie dotrzeć do wszystkich osobiście, dlatego pojawiliśmy się w domach tych najbardziej potrzebujących, a innym pakunki wysyłaliśmy pocztą. Pamiętacie rodzinę Żurawskich? Opowieść o ich losie na łamach „Faktów i Mitów” poruszyła wielu z Was. Odebraliśmy w ich sprawie dziesiątki telefonów, z których większość była deklaracją
wsparcia i pomocy. Państwo Żurawscy mówili nam, że od wielu lat w święta nie jedzą nic poza ziemniakami i cebulą, a dzięki Wam po raz pierwszy będą mieli suto zastawiony stół. – Nie sądziłam, że w moim życiu spotka mnie jeszcze coś tak wspaniałego. Odkąd pierwszy raz przyjechaliście, uśmiech nas nie opuszcza. To wspaniale, że są jeszcze ludzie, którym zależy, którym nie jest obojętny los innych – mówiła przez łzy pani Joanna. Byliśmy także u pani Lucyny, staruszki, której dach w przedwojennym domu dosłownie zawalił się na głowę. Tuż przed pierwszymi opadami śniegu stary spróchniały strop nie wytrzymał i zapadł się wprost do jednej z izb domu pani Lucyny. Teraz ma ona do dyspozycji tylko prowizoryczną kuchnię i pokój. W obu pomieszczeniach grzyb pokrył już niemal wszystkie ściany, bo przez zepsuty dach przedostaje się wilgoć. Niespełna 80-letnia kobieta obawia się, że w końcu wszystko spadnie jej na głowę, a przecież poza tym nieszczęsnym dachem i tak ma mnóstwo problemów. Żyje z zasiłku, a raczej państwowej jałmużny, w wysokości 400 zł miesięcznie. Dawno zapomniała o lekach, które osoba w jej wieku powinna brać. Nie stać jej nawet na węgiel do ogrzania
dwóch pomieszczeń, a przecież musi go kupić znacznie więcej niż dotychczas, bo przez ten dach, a raczej jego brak, temperatura w domu nie przekracza 10 stopni. – Jeszcze ten piec… Stary jest, nie mogę go w nocy używać, bo lecą z niego iskry; jak człowiek nie dopilnuje, to chałupa pójdzie z dymem – opowiadała kobieta. – Już nawet nie obchodzi mnie, w co się ubiorę, bo po prostu zakładam na siebie wszystko, co mam. Może w końcu przyzwyczaję się do tego zimna. Pytaliśmy o kościół, który góruje nad okolicznymi domami – wszak duchowni od zawsze szczycą się pomocą dla najuboższych. Pani Lucyna tylko machnęła ręką. – Od dawna do proboszcza nie chodzę. On się ze mnie śmieje, zamiast mi pomóc. Nigdy nie otrzymałam od niego wsparcia. To nie jest dobry człowiek. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego – mówiła nam z wyraźnym żalem, bo kiedyś była bardzo pobożną osobą i wiele dla lokalnego kościoła zrobiła… Bez wzajemności. Staraliśmy się zrobić wszystko, żeby pomóc pani Lucynie. Sfinansowaliśmy zakup i transport nowego pieca węglowego, kupiliśmy nowe łóżko, bo to stare do niczego się już nie nadawało, daliśmy świąteczną paczkę pełną jedzenia, a także zobowiązaliśmy się,
Za sprawą naszych „aniołków” u pani Lucyny znów wesoło buchnął ogień...
że już na początku przyszłego roku zajmiemy się remontem dachu. Staruszka, nie kryjąc łez, powiedziała nam tylko, że przez jej całe, niemal 80-letnie życie nikt nie zrobił dla niej tak wiele… Ze świątecznymi prezentami trafiliśmy także do pani Małgorzaty, która samotnie wychowuje czwórkę dzieci i opiekuje się niepełnosprawnym bratem bliźniakiem. Rodzice już nie żyją, a ona wzięła wszystko na swoje barki. Jej marzeniem był remont łazienki, a dokładniej – zamontowanie kabiny prysznicowej, bo w jej mieszkaniu znajdował się tylko maleńki brodzik, który dla dorastających maluchów był już zdecydowanie za mały. Fundacja „FiM” została stworzona właśnie po to, by spełniać marzenia najbardziej potrzebujących, więc pani Małgorzata już może się cieszyć ze świątecznej paczki i oczywiście z remontu łazienki. Byliśmy również u Anny – młodej, samotnej matki. Mąż odszedł do innej, a ona została sama z dwoma maluchami – bez pracy i najbliższych (poza dziećmi nie ma nikogo). Anna marzyła o lodówce i kuchence. – Teraz jest zima, więc mogę trzymać jedzenie na zewnątrz, ale do podgrzewania muszę już używać świeczek. Mam tylko niewielki zasiłek, z którego ledwo wystarcza na rachunki – opowiadała przed paroma tygodniami naszej Fundacji. Dziś jedzenie z paczki żywnościowej „FiM” mrozi w nowej lodówce, a kiedy przyjdzie potrzeba – podgrzewa na kuchence gazowej. Przed świętami pomogliśmy wielu rodzinom. Realizowaliśmy pilne remonty i kupowaliśmy niezbędne do życia urządzenia. Staraliśmy się, aby chociaż te kilka dni w roku podopieczni Fundacji „W człowieku widzieć brata” zapomnieli o codziennych problemach i usiedli do prawdziwego, świątecznego stołu. Dziękujemy Wam za wsparcie i za to, że daliście wielu rodzinom szansę na przeżycie radosnych świąt Bożego Narodzenia. FUNDACJA
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
POLSKA PARAFIALNA
Cicha noc Niedawno zrezygnowała z klasztornego życia. Spędziła tam prawie 7 lat, a odeszła „za porozumieniem stron”. Katarzyna, była zakonnica, opowiada „Faktom i Mitom” o świętach za murami...
S
wyborem. Patrząc z niezbyt jeszcze odległego dystansu, widzę ich jakby demonstracyjną radość, sprawiającą wrażenie sztucznej, być może instynktownie wymuszonej, żeby nie myśleć o rodzinnym domu. Wiesz, gdy dwudziestokilkuletnie panienki biegają po korytarzach i chichocą niczym przedszkolaki, to raczej nie jest normalne. Sama zresztą tak się zachowywałam w pierwszych latach. – A może dlatego, że w takie specjalne dni więcej wolno? – Faktycznie, matka przełożona i mistrzyni nowicjatu, czyli siostra „formatująca” narybek, przymykają nieco oko na oznaki frywolności, ale drugie oko mają szeroko otwarte, żeby wiedzieć, nad kim później intensywniej popracować. Są świetnymi psychologami. – Wróćmy do procedury wigilijnej... – O 17 wspólny różaniec i modlitwa w kaplicy, przemarsz parami
łynny z nietykalności i starannie chroniony kapelan policji trafił do aresztu. Gdy dotarła do nas sensacyjna wiadomość, że zamroczony alkoholem 53-letni ksiądz Wiesław M., proboszcz parafii Matki Bożej Fatimskiej w Chojnicach (diecezja pelplińska), spędził noc z 12 na 13 grudnia „pod kluczem”, a ściślej rzecz ujmując, na tzw. policyjnym dołku – nie dowierzaliśmy. Jak to możliwe, żeby kapelan policji, którego twarz doskonale znają wszyscy funkcjonariusze garnizonu chojnickiego, poszedł siedzieć choćby na kilka godzin? Okazuje się, że miał pecha, bo wpadł na obcym terytorium – Komendy Powiatowej w Lipnie, przynależnej do województwa kujawsko-pomorskiego, gdzie jego władza niestety już nie sięga... Zapytaliśmy proboszcza, jak zapamiętał ten incydent. Ksiądz Wiesław: – Miałem w Warszawie uroczystość rodzinną i o godz. 21 wyruszyłem w drogę powrotną do domu. Wiózł mnie przypadkowo spotkany kolega, emerytowany policjant. Ja byłem pasażerem. Gdzieś tak około godz. 4, może 5 rano napadła nas na drodze policja. Młodzi funkcjonariusze, mieli na oko po 30 lat. Zostałem zaatakowany we śnie. W ogóle się nie przedstawili, byli agresywni, brutalni i nieodpowiedzialni. Sprawiali wrażenie pijanych. Nasza współpasażerka zwróciła im uwagę, że obrażają kapłana... – To w samochodzie była też kobieta? – Noo... Jechała z nami jedna pani. – Co było dalej? – Zawieźli nas do izby zatrzymań w Lipnie. Tam przeszliśmy badanie alkomatem i różne inne szykany. Byłem ofiarą, a zrobili ze mnie agresora, że niby szarpałem się z nimi i obrażałem. Wypuścili mnie dopiero po kilku godzinach
spędzonych za kratami. Sprawa jest już w rękach mojego adwokata i zrobimy tam porządek, ale na razie nie chcę nagłaśniać jej w mediach... Z Warszawy do Lipna ks. Wiesław miał raptem 160 km, które autem marki Skoda Superb powinien pokonać – z przerwami na siusiu – co najwyżej w trzy godziny, bo warunki atmosferyczne były tej nocy idealne („Występowały słabnące opady śniegu tylko nad
Fot.: chojnice.com
– Jak w klasztorze wyglądają przygotowania do Wigilii? – W zasadzie nie ma specjalnej różnicy z domowymi, tyle że nie wyskoczysz do sklepu, bo czegoś ci zabrakło do garnka. Role są ściśle podzielone. Część sióstr pichci potrawy, inne sprzątają w refektarzu (stołówka zakonna – dop. red.), prasują obrusy, polerują świąteczną porcelanę, ubierają choinkę... Odczuwa się tę wyjątkową atmosferę, a nawet pewien amok. Zwłaszcza wśród nowicjuszek, bo one, w odróżnieniu od najmłodszych postulantek oraz starszych już stażem juniorystek, żyją w najostrzejszym rygorze i nie mają żadnego (poza listami i telefonami) kontaktu ze światem zewnętrznym. Więc szaleją... – Chcą odreagować? – Są takie dni w roku, że choćbyś miała nie wiem jak silne powołanie, to nachodzą cię wątpliwości, czy życie konsekrowane było słusznym
do refektarza, zasiadanie według starszeństwa i hierarchii przy stołach. Tam znowu śpiewy, po czym wyznaczona siostra odczytuje oficjalne listy z życzeniami: biskupa, matki prowincjalnej i generalnej, rzadko księży związanych z zakonem, bo przysyłają zazwyczaj kartki z oklepanymi tekstami, na których wystarczy złożyć podpis. Później opłatek… Zaskoczę cię, ale jest to najbardziej nielubiana część wieczoru. A w końcu wieczerza. – Co masz do opłatka? – W takim babskim zamkniętym gronie aż kipi od wzajemnych animozji. Nie wolno ich oczywiście uzewnętrzniać, bo wszelkie kłótnie są tępione, więc furia zaczyna człowieka wypełniać aż do bólu. Nawet żarliwa modlitwa czasem już nie pomaga, żeby puścić urazy w niepamięć. No i łam się opłatkiem, składaj życzenia oraz przepraszaj za wszystko dziewczynę, która jeszcze wczoraj doniosła mistrzyni, że coś przeskrobałaś, oraz niechybnie zrobi to samo przy najbliższej okazji. – Ile potraw znajdzie się na stole podczas kolacji wigilijnej? – Pięć, sześć. Te same co w domu, ale
w niewielkich ilościach. Mateczka przełożona uważa, że w zakonie nic się nie wyrzuca, więc lepiej nie dojeść. I słusznie, bo dzięki temu wszystkie trzymają linię. Gdy na stole już nic nie zostanie, siostry zbierają się wokół choinki, gdzie czekają paczuszki z prezentami. – Wzajemnymi? – Nie, każda dostaje jeden prezent ufundowany przez przełożoną. Książkę, maskotkę, etui do okularów, kalendarz, długopis, szalik... Skromne. Oficjalnego wzajemnego obdarowywania się nie ma w programie, bo przecież żadna nie posiada własnych pieniędzy na zakupy. Nawet wręczanie własnoręcznie wykonanej robótki nie wchodzi w rachubę, bo mogłoby się przecież zdarzyć, że któraś nic nie dostanie. Można to zrobić, tylko bardzo dyskretnie, żeby nie narazić się na komentarze o „skłonnościach”... – A po prezentach? – Kolędy, sprzątanie ze stołów i zmywanie naczyń, a o 22 modlitwa w kaplicy. Trwa około godziny, żeby zdążyć przed północą na pasterkę. Bez rozglądania się na boki maszerujemy do kościoła. Po powrocie można jeszcze pokolędować, ale po cichutku ze względu na starsze siostry. Większość idzie jednak spać, bo o godz. 6 trzeba już być na nogach, a w zasadzie na kolanach podczas porannego oficjum. Niektóre i tak nie prześpią tej nocy z wrażenia, że jutro przyjdą w odwiedziny chłopcy...
Krążownik szos wschodnią Polską oraz miejscami na Wybrzeżu, temperatura utrzymywała się na poziomie minus 10 stopni” – poinformowano nas w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej). Gdzie kapłan zmarnotrawił resztę czasu, nie wiemy, choć pewną poszlaką może być fakt, że towarzysząca mu kobieta (w chwili zatrzymania samochodu do kontroli schowana pod kocem) na damę nie wyglądała. Ale mniejsza o wrażenia... Policja w Lipnie doskonale pamięta „spotkanie” z ks. Wiesławem, ale jej wersja wygląda zupełnie inaczej... – Do zdarzenia doszło około godz. 5.45. Policjanci zatrzymali do kontroli drogowej kierującego skodą superb w związku ze zgłoszeniem, że kilka minut wcześniej zatankował paliwo na stacji w Sierpcu i odjechał, nie płacąc za nie. Kierowcą okazał się 56-latek
z Torunia. Przyznał, że wlewał paliwo, ale rachunek w kwocie 100 złotych miał uregulować towarzyszący mu pasażer, który jest właścicielem samochodu – 53-letni mieszkaniec Chojnic. Mężczyzna ten nie miał zamiaru udzielać funkcjonariuszom jakichkolwiek wyjaśnień. Był agresywny i arogancki. Ubliżał policjantom. Powołując się na znajomości w różnych kręgach, groził im zwolnieniem z pracy, jeśli nie odstąpią od dalszych czynności. Ponadto nie chciał podać swoich danych osobowych ani wysiąść z samochodu. W tej sytuacji został zatrzymany do wyjaśnienia pod zarzutem znieważenia funkcjonariuszy. Badanie stanu trzeźwości wykazało w jego organizmie 1,8 promila alkoholu. Został zatrzymany i zwolniony następnego dnia rano (14 grudnia) po doprowadzeniu do prokuratury, gdzie przedstawiono mu dwa zarzuty: bezprawnego wywierania wpływu na policjantów
13
– Chłopcy?! – Przyjeżdżają bracia ze stowarzyszonego zakonu. Tylko na herbatkę, ciasto, wspólne śpiewanie oraz składanie tzw. świadectw z indywidualnych doświadczeń. Bez żadnych poufałości, ale atmosfera jest silnie „naelektryzowana”. Niektóre postulantki i nowicjuszki bardzo długo modlą się później w kaplicy, żeby ochłonąć... – Zmieńmy temat. Dlaczego zastrzegłaś, żeby nie ujawniać nawet nazwy twojego zgromadzenia? – Mieszkam w niewielkim miasteczku, gdzie była zakonnica nie ma lekko. Jestem ponadto na etapie pertraktacji o jakąś formę „odprawy” za lata bardzo ciężkiej pracy, choćby przez sfinansowanie mi przez zakon kursu zawodowego. Odeszłam bez żalu, choć na pożegnanie dostałam kanapki, dokładnie wyliczone pieniądze na bilet kolejowy i 50 zł na ewentualny „awaryjny” wydatek. Niby nie powinnam mieć pretensji, bo od początku słyszałam wielokrotnie, że rezygnującym absolutnie nic się nie należy, ale to chyba nie jest w porządku. Wypatrzyłam niedawno przepis zobowiązujący przełożoną do zachowania wobec mnie „słuszności i ewangelicznej miłości” w kwestii ułatwienia startu do nowego życia. Gdy sytuacja się wyjaśni, a przede wszystkim zmienię miejsce pobytu, opowiem więcej. DOMINIKA NAGEL
w celu zmuszenia ich do zaniechania czynności oraz ich znieważenia. Przeprowadzono badanie stanu trzeźwości funkcjonariuszy na żądanie zgłoszone przez osoby towarzyszące księdzu – kierowcę samochodu i pasażerkę. Badanie to odbyło się w ich obecności i wykazało stan bez zastrzeżeń (wynik 0,0) – wyjaśnia nam asp. sztab. Anna Kozłowska, oficer prasowy KPP w Lipnie. Czyja wersja jest prawdziwa, rozstrzygnie sąd, który niewątpliwie weźmie pod uwagę dotychczasowe „notowania” ks. Wiesława M., a w szczególności prawomocny wyrok z 2006 roku Sądu Rejonowego w Chojnicach, skazujący proboszcza za uporczywe trzymanie się kierownicy w stanie kompletnego upojenia alkoholowego (2,9 promila) na karę 3200 zł grzywny i 4 lata zakazu prowadzenia pojazdów mechanicznych. Okolicznością łagodzącą było to, że wracał ze święcenia prywatnego domu jednego z miejscowych biznesmenów… „Widziałem, jak ten pan siedział w samochodzie, odkręcał butelkę i jeszcze sobie z niej popijał” – zeznawał podczas rozprawy świadek Alfons D. – Od księdza kapelana cuchnęło jak z gorzelni. Jechał – jak to mu się często i od wielu lat zdarzało – wężykiem. No i napatoczył się jakiś obcy z Kamienia Krajeńskiego. Miał pecha, bo miejscowi znali tę skodę i na jej widok zmykali na bok, gdyż prawdopodobieństwo, że kapelan jedzie nawalony, było bardzo wysokie. My odwracaliśmy wzrok, bo to przecież nasz oficer polityczny. Łapiąc go, tylko kłopotów można było sobie narobić. No ale czasem kogoś na drodze „upolował” i nie dało się uniknąć interwencji – wspomina policjant z Chojnic. MARCIN KOS Współpr. TS
14
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
ZAMIAST SPOWIEDZI
Stanisław Tymiński, ur. 1948 r. – biznesmen i polityk, który w pierwszych wolnych wyborach prezydenckich w Polsce pokonał w pierwszej turze Tadeusza Mazowieckiego. Od 45 lat na emigracji – najpierw w Szwecji, później w Kanadzie. Obecnie mieszka w miasteczku Acton w stanie Ontario.
Narobił zamieszania w historii Polski i o mały włos nie został prezydentem. Później zniknął z horyzontu. Wywiadów nie udziela. W zasadzie...
Tymiński ma krzywy nos Kiedy dostałam zaproszenie za ocean, przeczytałam o nim wiele publikacji. Wszystkie miały wspólny mianownik: przedstawiały Tymińskiego jako oszołoma, politycznego wariata, a nawet damskiego boksera. Z drugiej strony wiem, że od kilku lat ma żonę. Chinkę Mulan. Przysłali wspólne zdjęcia, żebym wiedziała, kogo wypatrywać na lotnisku. Obydwoje uśmiechnięci, pogodni. Wyglądają na szczęśliwych. Zastanawiam się, jakiego spotkam człowieka. Mam tremę. W Toronto ląduję w nocy. Stanisław Tymiński czeka. W ciemnozielonej kurtce i takiej samej czapce z daszkiem. Zielony – jak się później dowiaduję – to jego ulubiony kolor. Mieszka też wśród zieleni. Pagórki, las, przestrzeń – wszystko, co kocha. Prawdziwa wieś, gdzie na 15 zalesionych hektarach postawił dom i stworzył swój – jak mówi – raj na ziemi. Do tego raju jedziemy z lotniska około półtorej godziny. Przez całą drogę zastanawiam się, jak wygląda życie w domu milionera. Kamień spada mi z serca, gdy okazuje się, że Stanisław Tymiński mieszka tak, jak żyje – skromnie i praktycznie. Nie ma drogiej porcelany ani antycznych mebli. Są kanapy, na których mogą leżeć psy, jeśli mają ochotę. Jest spiżarnia, w której gromadzi się zapasy, gdyż na zakupy gospodarze jeżdżą co dwa tygodnie.
No i kuchnia – serce domu, bo zarówno Stan, jak i Mulan kochają gotować. Ona nie mówi po polsku, ale piecze doskonałe, polskie chleby. I ciasta takie, że po dwóch dniach cieszę się, iż nie jest moją żoną… – Bardzo cenię moją prywatność. W Kanadzie mogę się ubrać jak chcę, chodzić gdzie chcę. Nikogo nie obchodzi, co ja robię. My tu jesteśmy wolni – mówi. Następnego dnia rano jedziemy do biura Transduction – firmy komputerowej, którą Tymiński prowadzi niemal od 40 lat. Nie oszczędza się. Pracuje po 10 godzin dziennie. Wciąż trzyma rękę na pulsie. – To odpowiedzialność – wyjaśnia. Przy wejściu do biura wisi pasterski dzwonek. Rzecz historyczna. Na początku pracownicy dzwonili nim przy każdym zamówieniu powyżej 10 tys. dolarów. Później – mówią – było ich tak dużo, że im się znudziło. Dzisiaj dzwonek informuje, że zaczyna się lunch. Każdego dnia Tymiński przygotowuje go w ramach – jak mówi – praktyk kulinarnych. – W pracy wszyscy jesteśmy na „pan”. Ja sobie nie pozwalam na „ty”, bo to jest szkoda dla interesu. Pracujemy oficjalnie, ale jako jeden zespół. I to się ludziom podoba. To jest bardzo ważne, kiedy cała grupa walczy o jedno – tak tłumaczy swoją filozofię firmy. Kim jest Stan Tymiński? Dla mnie – zagadką. Dla dzieci – troskliwym ojcem. Dla żony – dobrym
mężem. Dla pracowników – odpowiedzialnym szefem. – Wyjechał Pan z kraju jako 20-latek. Dlaczego? – Zawsze kochałem wolność i to mnie wypchnęło z Polski. No a poza tym potrzebowałem pieniędzy na róże. Miałem taki zamysł, że będę je hodował. Wyjechałem pracować fizycznie na torfowiskach. Do Szwecji, bo tam było najbliżej i najtaniej. – Ale to były czasy, kiedy ot tak nie można było wyjechać z kraju. – Byłem już wtedy krótkofalowcem. Morsem skontaktowałem się z radioamatorami ze Szwecji. Jeden z nich przysłał mi zaproszenie potwierdzone przez komendanta lokalnej policji, że stać go na to, aby mnie zaprosić. Wtedy poprosiłem polskie władze o pozwolenie na wyjazd do Szwecji. – Pozwoliły? – Dostałem odmowę. Napisałem odwołanie do ministerstwa, ale na takie odwołania nikt wtedy nie odpowiadał. Pomyślałem, że trzeba ich przekonać osobiście, ale nie było jak się z nimi spotkać. Miałem koleżankę w szkole podstawowej, której ojciec był bardzo popularnym prawnikiem, a jego żona – bardzo piękną kobietą. Ja byłem wtedy pod wpływem noweli Balzaca, który pisał, że jeśli chce się coś załatwić, to najlepiej przez piękną kobietę, bo takiej nikt nie odmawia.
Wziąłem wielki bukiet róż i pojawiłem się u niej z prośbą o pomoc. Dwa tygodnie później dostałem wezwanie z MSW. Kupiłem książki o psychologii motywacyjnej. Przygotowałem się do tego spotkania bardzo solidnie. I przekonałem ich. Dostałem to pozwolenie. – Już wtedy spakował Pan cały dobytek? – Ja wyjechałem z zamiarem, żeby wrócić! – A jednak Pan został. Dlaczego? – Pracowałem w szklarniach z różami. Słabo się odżywiałem, żeby jak najwięcej odłożyć. Pewnego dnia bardzo źle się poczułem, trafiłem do szpitala półprzytomny. Okazało się, że to kamień nerkowy. Rachunek opiewał na 500 dolarów. To była wówczas dwuletnia pensja w Polsce i prawie wszystko, co zarobiłem w Szwecji! – Zapłacił Pan? – Usiadłem na skale na peryferiach Sztokholmu i zacząłem się zastanawiać. To był 1969 r. Miałem 21 lat, rozpoczęte studia. W Polsce nie widziałem przyszłości. Wszyscy koledzy zapisali się do partii, żeby dostać malucha. Postanowiłem, że zapłacę i zostanę na Zachodzie, podejmę ryzyko. Wtedy moja mama przysłała list: „Synku, nie wracaj”. Starałem się zostać w Szwecji, miałem obietnicę pracy w Sztokholmie. I wtedy od policjanta do spraw imigracyjnych usłyszałem, że mają
własnych specjalistów od elektroniki, a tacy jak ja mogą w Szwecji tylko myć talerze. Wstałem i wyszedłem. Wsiadłem do metra i pojechałem prosto do ambasady kanadyjskiej. – Dlaczego akurat tam? – Wtedy była możliwość, żeby pojechać do Kanady, Rodezji albo do Australii. Wybrałem Toronto. Miałem taki plan, żeby nauczyć się języka i pojechać dalej – do Stanów. Wylądowałem w Toronto w dniu, w którym kończyłem 21 lat. Miałem w kieszeni 30 dolarów i pozwolenie na pracę. Cały dzień latałem jak opętany, ale znalazłem ją w ciągu niecałych 24 godzin. I tak się zaczęło. – Rozumiem, że nie było to mycie talerzy. – Reperowałem radia i wieże stereo. Ale wytrwałem tam tylko miesiąc. Praca była w piwnicy, nie była wysoko płatna i nie dawała możliwości rozwoju. Później naprawiałem systemy głośnikowe w szkołach. Dostałem samochód, teczkę z narzędziami i mapę miasta. Znałem się na tym, bo w Polsce robiłem wzmacniacze. Ale w końcu i tym się znudziłem. Zacząłem chodzić na kursy wieczorowe technologii cyfrowej. Stamtąd poszedłem do Philipsa. Tam nauczyłem się, jak działają maszyny cyfrowe do obsługi biur. Po roku i to mi się znudziło. W Polsce pracowałem w Elpo na Ochocie. To był zakład aparatury pomiarowej. Wiedziałem, że najlepszą firmą na świecie w tej branży jest Hewlett-Packard. Do nich zastukałem. I mnie przyjęli. W końcu zostałem handlowcem, miałem dobre wyniki. Zawsze byłem niespokojnym duchem. Pomyślałem, że jeśli założę własną firmę i zarobię jedną piątą tego co w koncernie, wyjdę na swoje. Kiedy rzuciłem się na głębokie wody biznesu, miałem 2 tysiące dolarów kapitału, nowo narodzone dziecko i dom z hipoteką. – Nie utonął Pan. – Ale dostałem w skórę. Wielu rzeczy nie wiedziałem, musiałem się uczyć w biegu. Pod presją, że jeśli się nie nauczę, będę tracił pieniądze. Najtrudniejsze były pierwsze trzy lata. Później tama się otworzyła i przyszły niesamowite pieniądze. Miałem 32 lata, gdy moja firma przyniosła 2,5 mln dol. zysku. Musiałem bardzo silnie trzymać się ziemi, żeby nie pofrunąć do nieba. – Udało się? – Wie pani, co się potem stało? Wpadłem w depresję. Miałem wyrzuty sumienia. Czułem się winny
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r. temu, że są głodne dzieci na świecie, a ja tyle zarabiam. Uważałem, że to jest nieuczciwe. Pochodzę z rodziny walecznej i arystokratycznej, ale komunizm to zniweczył, sprowadził do tego samego poziomu gówna. Ja też byłem wychowywany w komunizmie i dopiero jak miałem około 35 lat, to zaobserwowałem, że są różnice między ludźmi. Dużo czasu mi to zajęło. Wtedy pomyślałem sobie, że pojadę do Polski, żeby zacząć jakiś interes. Miałem pieniądze, czułem się Polakiem, chciałem zainwestować w kraju. Złożyłem podanie o wizę i wtedy wybuchł stan wojenny. – A później, po 20 latach na emigracji, postanowił Pan wrócić do Polski, żeby zostać prezydentem. – Nie. Akurat wydałem książkę „Święte psy” – poradnik na czas bardzo poważnej zmiany ustrojowej – która wielu Polaków zaskoczyła. Przyjechałem do Polski na promocję jako jej autor. Wtedy nie wiedziałem, że będą wybory. Nikt nie wiedział. Kiedy po promocji wróciłem do Kanady, ogłoszono, że będą wybory. Zaczęły się telefony. – Od kogo? – Od różnych grup w kraju. Ludzie prosili, żebym kandydował. – Co Pan o tym myślał? – Że to poroniony pomysł. Problem nie polegał na tym, że tyle lat byłem poza krajem, bo to mi nie przeszkadzało. Haczyk tkwił w tym, że wymagano do rejestracji przeszło 100 tys. podpisów, a nie było na to czasu. Jednak kilka tygodni później z jedną walizeczką pojechałem do Polski, żeby porozmawiać z ludźmi, którzy do mnie dzwonili, i zobaczyć, co się dzieje. Długo zwlekałem, aż w końcu 10 dni przed datą rejestracji zaczęliśmy zbierać podpisy. Podjąłem tę bardzo trudną decyzję, bo zrozumiałem, że jeśli ja tego nie zrobię, to nikogo innego nie będzie. Gdybym tego nie zrobił, uważałbym się za śmiecia. – Miał Pan wówczas pieniądze na kampanię. A doświadczenie polityczne? – Wspierałem peruwiańskich polityków. W imię sprawiedliwości społecznej, bo tam polityka była bardzo brudna. Wchodzili do niej ci, którzy mieli pieniądze, głównie z narkotyków, i to mi się nie podobało. W Kanadzie zostałem liderem Partii Libertariańskiej. – Kto pomagał w zbieraniu podpisów? – Zgłaszali się do mnie działacze związkowi, różne grupy inicjatywne. O pomoc w liczeniu głosów poprosiłem znajomych ze szkoły podstawowej. Wynegocjowałem płatne ogłoszenia wyborcze w „Sztandarze Młodych” i w „Gazecie Wyborczej”. Zatrudniłem agencję reklamową, której spoty ukazały się w Radiu Zet. Ostatniego dnia dotarło 70 tys. podpisów. Dla mnie to był cud nad Wisłą. Te podpisy to były dla mnie gwiazdy spadające z nieba. Byłem totalnie zaskoczony. Następnego dnia
15
rano dostałem dokument z PKW, że jestem kandydatem na prezydenta. – Pierwsza myśl. – „Co teraz?! Muszę się nauczyć mówić!”. To było moje główne zadanie na pierwsze dwa tygodnie kampanii. Długo nie było mnie w kraju i miałem bardzo silny wtedy akcent międzynarodowy. Znałem język polityczny, ale po hiszpańsku i po angielsku. – Co Pan mógł zrobić dla kraju jako prezydent? – Wiem, że konstytucyjne możliwości prezydenta są w Polsce bardzo
zagrywka opozycyjna. Prawdziwy mężczyzna powinien się modlić o potężnych wrogów, bo to jest jego miara. Moi wrogowie polityczni w Polsce zawsze byli bardzo inteligentni, stać ich było na największe szachrajstwa i przekłamania. Różne świństwa wypisywali. Właściwie to mi nawet pomagało, bo powiedzenie było takie wtedy, że rzucają gównem w Tymińskiego, a on nosi płaszcz ortalionowy i wszystko po nim spływa. – Faktycznie spływało? – Jedyny trudny moment to był ten, kiedy wróciliśmy z żoną do hotelu,
– Zasiał Pan niezły ferment na polskiej scenie politycznej, pokonując w pierwszej turze wyborów Tadeusza Mazowieckiego. – Mam z tego powodu ogromną chlubę, bo chyba jestem jedynym Polakiem w historii Polski, któremu się udało obalić rząd. No, nie samemu. Miałem do pomocy 4 miliony Polaków. Przed rezygnacją rządu oni przysłali do mnie posła OKP. Przyjąłem go na obiad w rosyjskiej restauracji Trojka. Jadłem barszczyk, a on mnie prosił, żebym ich nie atakował. Dla mnie to było zupełne zaskoczenie.
ograniczone. To jest właściwie funkcja przedstawicielska, ale ważna jest możliwość orędzia do narodu czy zgłoszenia ustaw w Sejmie. Jeśli prezydent jest naprawdę zdolny, aktywny, ma wiedzę, pomysły i doświadczenie, jeśli rzeczywiście chce pracować dla Polski, bardzo dużo może pomóc merytorycznie. Ma olbrzymi budżet umożliwiający zatrudnienie fachowców i stworzenie ośrodka intelektualnego, z którego wychodzą dobre ustawy. I o to mi chodziło. O wpływ merytoryczny. Z moim zachodnim doświadczeniem, znajomością drapieżnego kapitalizmu. Chciałem reformami załagodzić skutki zmiany ustroju, ale też ludzi zabezpieczać, żeby nie było więcej krzywdy niż to konieczne. – Mówią, że pomogły Panu służby specjalne. – Jeśli nawet, to ja o tym nie wiem. Jeden ze znajomych w Toronto zarekomendował mnie na agenta, czemu kategorycznie się sprzeciwiłem. Później w Polsce mnie nagabywano, żebym współpracował. Jacy oni byli natarczywi! Wtedy zrozumiałem, jak bardzo źle czuje się kobieta nagabywana przez mężczyznę. To było potworne. Zresztą ja byłem werbowany także przez Amerykanów i Kanadyjczyków. Chcieli, żebym był podwójnym agentem. Odebrałem to jako komplement, ale również odmówiłem. Jak ktoś chce coś złego powiedzieć, a nie ma co, to w końcu powie, że mam krzywy nos. To normalna
chyba w Wałbrzychu, włączyliśmy telewizor, a tam emitowali program o tym, jak biję żonę i głodzę dzieci. To było potworne. Oni to zrobili w drugiej turze, tuż przed końcem kampanii. Nie chodziło o mnie, tylko o elektorat. A przecież gdyby to była prawda, to ja bym siedział w więzieniu. Myśmy byli z żoną zszokowani, że są zdolni do tak potwornego kłamstwa. To się stało na kilka dni przed końcem drugiej tury, nie było możliwości odpowiedzi. – Próbował Pan? – Miałem jeszcze na kampanię 100 tys. dolarów. Zadzwoniłem do telewizji osobiście i poprosiłem o czas antenowy na ogłoszenie płatne. Nie chcieli rozmawiać. Wygrałem z telewizją proces, tylko to zajęło trochę czasu. Ta kampania była bardzo emocjonalna. Dla mnie to była orka, ciężka praca, spałem po trzy godziny dziennie. Głównie w mikrobusie, z którego wyrzuciliśmy siedzenia i położyliśmy materac. Wychodziłem przed tłumy ludzi bez kartki. Nie pamiętam żadnego z przemówień. Chciałbym je dzisiaj usłyszeć… Gdy rosłem w siłę, cywile w moim biurze się emocjonalnie łamali jak zapałki. Bali się. – Było czego? – Moją żonę otruli. Przez dwa tygodnie leżała w szpitalu. Myślałem, że ją stracę. Poczęstowali nas przystawką kawiorową. Ja kawioru nie lubię, to jej oddałem…
Nie dałem mu żadnej odpowiedzi. Następnego dnia zrezygnowali. Moje milczenie potraktowali jako brak kompromisu. I słusznie. – Świętował Pan? – Politycznie było mi to bardzo nie na rękę. To był dla Polaków trudny moment i niebezpieczeństwo niestabilności. Myślę, że oni to specjalnie zrobili, żeby wzbudzić w ludziach jeszcze większy niepokój, zastraszyć społeczeństwo. – W drugiej turze to Pan straszył. Czarną teczką. – Przed drugą turą telewizja zorganizowała wspólną konferencję dwóch kandydatów. Wałęsa czytał wciąż z żółtych karteczek, które podawali mu zza kamery. W końcu zaczął w moją stronę syczeć: „KGB, KGB”. No, przecież to jest potworna obraza! To ja mu w odpowiedzi mówię, że mam pewne materiały w teczce, które chciałbym ujawnić, ale w bezpośredniej debacie. No i wtedy telewizja pokazała tę moją teczkę na cały ekran. I tak się narodziła słynna czarna teczka. Do końca życia nie wybaczę sobie, że nie zapytałem wtedy: „Panie Wałęsa, był pan płatnym agentem SB?”. Ale wówczas miałem jeszcze za mało doświadczenia politycznego. Poza tym liczyłem, że będzie debata. – Nie doczekał się Pan. – Chciałem rozmawiać o sprawach ważnych dla Polski, ekonomicznych, o likwidacji podatku obrotowego,
o tym, że nie ma giełdy, na której można by wydać emisje akcji, o uproszczeniu deklaracji podatkowej, o popiwku i stałym kursie dolara. Było tyle tematów. Ale debaty nie było. Oni się bali. Nie wiedzieli, co było w tej czarnej teczce, bo nikt nie miał do niej dostępu. – Co było? – Cały czas byłem w rozjazdach, więc to było moje biuro. Innego nie miałem. Tam były plany na następny wyjazd, notatki do nagrań telewizyjnych i radiowych. – Poległ Pan w drugiej turze. – Nieważne, kto zbiera głosy. Ważne, kto je liczy. Dopiero po wyborach dowiedziałem się, że je wygrałem. Zostałem wybrany na prezydenta, a nie byłem prezydentem. To było trochę trudne do przeżycia. Przed drugą turą całą noc w jednostce wojskowej przy Żwirki i Wigury w Warszawie wypełniano karty wyborcze na korzyść Wałęsy. Rano cywilne samochody rozwiozły je do głównych miast wojewódzkich. Urząd wojewódzki miał pokój, w którym był komputer niemieckiej agencji Infas. Tam żaden mąż zaufania nie miał wstępu. Przez kilka lat po tych wyborach prezydenckich chodziłem z tym wielkim ciężarem. Byłem prezydentem, ale nieoficjalnym. Los mnie skazał na tego rodzaju sytuację i musiałem z tym żyć. Trudno było sobie znaleźć miejsce. Spędziłem masę weekendów na mojej ziemi pod Toronto, medytując, pracując kilofem, żeby to z siebie wyrzucić. – Tym bardziej to niezrozumiałe, że wrócił Pan 15 lat później… – Jest takie angielskie powiedzenie: He, who fights and runs away, comes back to fight another day. Ten, który walczy i ucieka, może wrócić, by walczyć innego dnia. Ten, któremu łeb utną, już tego nie może zrobić. Czasem strategicznie trzeba uciec. Ale ten ciężar zawsze był. I myśl, że być może człowiek jest jednak Polsce potrzebny. Poza tym oskarżono mnie o współpracę z SB. Chciałem poddać się lustracji, wyczyścić nazwisko Tymiński dla siebie, rodziny i dla tych, którzy na mnie głosowali. Poddałem się sądowi lustracyjnemu i wygrałem. To była bardzo bolesna kampania. Dostałem wynik 0,16 proc. – I? – I spadł mi ciężar z pleców. Wracałem do Kanady lekki i szczęśliwy. Nie musiałem już pracować kilofem. Rozmawiała OKSANA HAŁATYN-BURDA
[email protected] Fot. Archiwum rodzinne Dlaczego Stan Tymiński pojechał do amazońskiej dżungli; którego z polskich polityków darzy szacunkiem i czy jest antysemitą... O tym w dalszej części wywiadu – w kolejnym numerze „FiM” (w kioskach od 4 stycznia 2013 r.).
16
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
NIE DO WIARY
Doszło do seksu. Kobiety rzuciły się na niego, a biedny mężczyzna, broniąc się, odgryzł jednej z nich sutek, co spowodowało u niego trzydniowy ból gardła. Po akcie Khoury odczuwał także ogromny ból penisa. Mógłby być niezadowolony, ale to moment, w którym pojawia się argument z DNA. Okazało się bowiem, że kiedy dokonywał oględzin i liczył „rany”, znalazł pod napletkiem... dwa blond włosy. Najwyraźniej pozaziemskiego pochodzenia. Przezornie zapakował je do foliowego woreczka, ponieważ był świadomy, że może to być jeden z kluczowych dowodów na rzecz istnienia UFO. Zachowane włosy oddał zresztą ufologom do analizy. I okazało się, że... nie mogą one pochodzić od blondynki. DNA wskazywało natomiast na rzadki genotyp obecny w Azji. Szybko powiązano go z mumiami z Tarim
Niektórzy wyznawcy UFO wierzą, że kosmici krzyżują się z nami i w tym celu porywają mężczyzn oraz kobiety, z którymi uprawiają „nieziemski” seks. Wyznawcy UFO szeroko czerpią z mitologii i światowych religii, które starają się tłumaczyć zgodnie z własnymi przekonaniami. Wniebowzięcie? Nic prostszego – zabrali Marię na latający spodek. Latający koń Mahometa? Skoro potrafią latać między planetami, z pewnością znają też in vitro i potrafią latać także nad planetą. Aniołowie? Raczej ET. A do „organizacji” objawień w zupełności wystarczy projektor multimedialny – do kupienia w każdym sklepie RTV.
Religie nie z tej ziemi Początki kultów UFO lokują się zwykle w drugiej połowie XX w. Wśród proroków religii latających spodków nie brak zresztą pisarzy z (nie)sławnym założycielem Kościoła scjentologicznego Ronem Hubbardem na czele. Pisarska wyobraźnia pozwalała im na budowę złożonych doktryn. Wszystko trzyma się kupy mniej więcej tak, jak w innych religiach, a często nawet łączyło się z nimi. Wyznawcy też szybko się znaleźli. Kościoły „ufologiczne” rozwijały się, a niektóre z nich rozrosły się do całkiem sporych rozmiarów. Do największych należy na przykład ruch raeliański, założony przez kierowcę rajdowego Claude’a Vorilhona. Jego członkowie wierzą, że ojciec założyciel, który przybrał imię Rael, otrzymał przekaz spoza ziemi wraz z instrukcjami dla mieszkańców planety (brzmi znajomo?). Miał on pochodzić od ludu Elohim – kosmitów, którzy ludzi zaprojektowali i przez wieki kierowali ich rozwojem, wysyłając im proroków. Jakich? Mahometa, Jezusa, Buddę, itd... Wprawdzie kilka kultów UFO – jak Kościół SubGeniuszu – sprawia wrażenie parodystyczne, ale wyznawcy większości z nich są śmiertelnie poważni. Na przykład Naród Islamu, którego liderem był Malcom X, ma w swojej doktrynie elementy wiary w UFO. Latające spodki mają tam bowiem robić za Czterech Jeźdźców Apokalipsy i zniszczyć ziemię w dzień Sądu Ostatecznego. Zdarzają się też wierni gotowi zginąć za sprawę. Tak było z Bramą Niebios, której lider – uważający się za postać biblijną i rodzinę Jezusa – namówił 38 osób do zbiorowego samobójstwa. Dzięki niemu mieli się oni przenieść na statek kosmiczny. A zaraz po nim ziemia powinna zostać „oczyszczona”. Było to w 1997 r.
Na spodku Zwykle jednak nie jest – na szczęście – aż tak dramatycznie. Ludzie realizują swoje fantazje, a „duchowni” wraz z pomocnikami
robią na tym pieniądze. Nie tylko zbierając „na tacę”, ale też oferując wszechstronną pomoc tym, którzy z powodu UFO ucierpieli, bo zostali przez nie porwani i wykorzystani. A że bycie wykorzystanym przez ET trudno uznać za coś przyjemnego, to ofiary do dziś mają traumę z tego powodu. Są za to cennym źródłem informacji, na przykład o przebiegu porwania. Kidnaping uchodzi w tych kręgach za poważny problem – zdaniem niektórych ufologów ofiarą tego procederu mogło paść nawet 5 proc. populacji, choć nie wszyscy porwani pamiętają, że byli na latającym spodku.
Kosmiczny seks Jednak jeżeli już pamiętają, to ich relacje są dość zbieżne. Wszystko rozpoczyna się od porwania. Zazwyczaj dokonuje się ono wbrew woli „obiektu”. Zwłaszcza gdy jest to jego lub jej „pierwszy raz”. Następnie obcy dokonują oględzin zdobyczy, zwykle koncentrując się na organach płciowych oraz pobierając próbki nasienia lub komórek jajowych. Podobno kosmici chcą wykorzystać ludzkie DNA, by stworzyć rasę hybrydową i odświeżyć nieco swój starożytny genom. Wspomnienia o laboratoryjnym otoczeniu są wspierane przez ufologów, którzy nieufnie podchodzą do bardziej tradycyjnych metod krzyżowania międzygalaktycznych ras. Takie relacje uważają za mało naukowe (sic!), zbyt subiektywne i zagrażające powadze dziedziny. Chcąc ją zachować, „kastrują” opowieści z tego, co w nich najciekawsze.
Kosmiczny seks Oczywiście chodzi o seks. Na szczęście jednak nie wszyscy porwani zgadzają się na ten naukowy (?) purytanizm i z chęcią opowiadają, że zamiast próbówki, igły i fartucha przywitały ich na spodku atrakcyjne panie, atrakcyjni panowie lub mniej atrakcyjne ufoludki. Wszyscy oni byli witalni i chcieli spłodzić potomka. Większość bogatych w detale opowieści pochodzi z połowy ubiegłego wieku. Brazylijczyk Andre Vilas-Boas, jeden z pierwszych współczesnych porwanych, opowiadał, że kiedy w październiku 1957 r. znalazł się na statku obcych, najpierw
go rozebrano, a następnie gruntownie przebadano. Spryskano go dziwnym płynem – o funkcjach zbliżonych do dzisiejszej viagry – i zamknięto w niewielkim pokoju, do którego wkrótce przyszła piękna, naga kobieta, prawdopodobnie kosmitka. Była niewysoką blondynką, choć włosy musiała mieć farbowane, ponieważ – jak wspominał Brazylijczyk – pod pachami i w okolicach łonowych były one krwistoczerwone. Mimo nietypowego otoczenia Vilas-Boas poczuł natychmiastowy przypływ pożądania, który objawił się w postaci wzwodu i kilkakrotnego stosunku z kosmitką. – Przed wyjściem popatrzyła na mnie, wskazała palcem na brzuch i, uśmiechając się, na niebo – tak opisywał to, co zdarzyło się po „kosmicznym” seksie. Boas był jednym z pierwszych, ale zdecydowanie nie ostatnim. Późniejsze opisy różnią się w szczegółach, a także w tym, kto, z kim i co w czasie tych gwiezdnych orgii robił. Mamy na przykład relacje o kosmitach proszących ziemianki, by im się oddały, ponieważ w ten sposób będą mogli spłodzić superinteligentne potomstwo, które zamieszka w okolicach Alfa Centauri i uratuje ich rasę. Często przewijał się motyw łączenia porwanych w pary po to, by pobrać nasienie. Czasem obcy sięgali po specjalne urządzenia – małe i duże, przenośne i stacjonarne – służące do, jak nazywa to jeden z portali ufologicznych, „mechanicznego pobrania spermy”. Porwani przytaczali też sceny seksu grupowego, którego efektem były dzieci o nieco szarawym odcieniu skóry.
Niestety, nikt ich nigdy nie widział, ponieważ... porwali je obcy.
Randka z wariografem Nie oznacza to jednak, że porwani zwyczajnie zmyślają. Zdarzają się bowiem i tacy, którzy zgadzają się na „kryminalistyczne” przetestowanie swoich opowieści. Jak? Wykrywaczem kłamstw. Jednym z tych, którzy taki test przeszli, był na przykład Meng Zhaoguo z Chin. Został on porwany w 1994 roku, a na spodku uprawiał seks. Stosunek trwał 40 minut i para odbyła go, lewitując. Partnerka 36-letniego drwala była prawie normalna. „Prawie”, bo miała trzy metry wzrostu, 12 palców i długie włosy na nogach (za to splecione w... warkoczyki). Wariograf i hipnoza potwierdziły, że Meng mówi prawdę. A przynajmniej, że wierzy w to, co mówi. Niejaki Peter Khoury, mieszkaniec Australii, zebrał nawet materiał DNA na potwierdzenie odbycia stosunku z prześliczną kosmitką. Tak w każdym razie twierdzą ufolodzy, którzy zajęli się sprawą mężczyzny. Do zbliżenia doszło na początku lat 90. Urodzony w Libanie Khoury był weteranem kontaktów z UFO, ponieważ spotykał go wcześniej wraz z żoną. Jednak tym razem kontakt był wyjątkowy. V stopnia – chciałoby się powiedzieć. Mężczyzna wstał wcześnie rano i odwiózł żonę do pracy. Następnie wrócił do domu i położył się do łóżka. Około 7.30 w jego domu pojawiły się dwie kobiety. Całkiem nagie. Blondynka i ciemnowłosa „jakby Azjatka”.
– odkrytymi w Chinach szczątkami ludzkimi z początków naszej ery, które wykazują zadziwiająco „europejskie” cechy. Uznano, że jest to argument dowodzący, że jako gatunek przybyliśmy z kosmosu. Po czym – być może – wymieszaliśmy się z miejscowymi. Musi tak być, skoro dzisiejsi kosmici mają to samo DNA co ówcześni Ziemianie. – I co wy na to? – zapytał ufolog Bill Chalker, który nagłośnił całą sprawę.
Szaleni? My na to oczywiście – nic. Choć nie da się ukryć, że wszystkie teorie starożytnych kosmitów, którzy nawiedzali ziemię i zadziwiali autorów świętych ksiąg, „trzymają się kupy” znacznie lepiej niż teologiczny wywody duchownych. Jakkolwiek by były absurdalne, nie dorównają angelologii ani objawieniom na oknie. Jednocześnie jednak dzisiejsze religie UFO, ze wszystkimi historyjkami o międzygalaktycznym seksie, są podobnie abstrakcyjne jak te wywody. Przybierają zresztą kształt religijnych wierzeń, bo – zupełnie wprost – są religiami opartymi na wierze. Z mitologią, tajemnicą i... „tacą”. Tej ostatniej doskonale robią zresztą właśnie opowieści o molestowaniu. Pozwalają bowiem tworzyć grupy wsparcia i sprzedawać terapie. Dlatego relacji ufologów warto słuchać (robią to na poważnie na przykład Chińczycy) ale... z przymrużeniem oka. A może bez niego? ;) KAROL BRZOSTOWSKI
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
NIE DO WIARY
Zaklinacz zjaw Zaciemniony pokój. Dookoła stołu w ciszy siedzi grupa osób trzymających się za ręce. Nagle wśród fosforyzujących świateł i rozbłysków zaczynają się materializować obłoki ektoplazmy wychodzącej z uczestnika seansu, przybierające postaci ludzi i zwierząt... Koniec XIX i początek XX w. to okres największej popularności seansów, podczas których publiczność mogła obserwować tajemnicze zjawiska metafizyczne, włącznie z tym najbardziej spektakularnym – materializacją wychodzącej z medium ektoplazmy. Seanse owe przeprowadzano na wszystkich kontynentach, ale mało kto wie, że najsłynniejszym medium tamtych czasów był Polak Teofil Modrzejewski, występujący pod pseudonimem Franek Kluski. Apogeum jego popularności przypadło na 1921 r. Wtedy to doktor Gustaw Geley, dyrektor Międzynarodowego Instytutu Badań Metapsychicznych w Paryżu, opublikował sprawozdanie z seansów okultystycznych przeprowadzonych z Modrzejewskim. Artykuły te zostały zamieszczone przez dra Geleya w kilku zeszytach organu Instytutu „Revue Metapsychique”. Zainteresowanie tą tematyką było tak duże, że zostały one przełożone na kilka języków i poprzez prasę codzienną przekazane opinii publicznej Europy i Ameryki. Swój dorobek przedstawiający wyniki badań nad fenomenem Modrzejewskiego naukowiec opublikował w obszernej książce „Ektoplazmia i jasnowidzenie”, wydanej w Paryżu w 1924 r. O poważnym podejściu do zjawiska świadczy obecność na seansach nie tylko osób zainteresowanych spirytyzmem, ale również wielu uznanych naukowców, ludzi kultury oraz sztuki. Oprócz Geleya w seansach z Modrzejewskim brali udział m.in.: prof. Charles Richet, prof. Camille Flammarion, fizyk inż. Arnaud Gramont, prof. Tadeusz Urbański, a także hrabia Juliusz Potocki oraz Tadeusz Boy-Żeleński. Ten ostatni pisał później: „Nie silę się tu na tłumaczenie tych objawów (…). Nie mam w tej rzeczy nic do gadania, ale tak dla siebie raczej skłonny jestem patrzeć na to mediumistycznie, jak na jakąś siłę tak samo niezbadaną dzisiaj, jak była niezbadaną niegdyś elektryczność lub niedawno radium”. Nawiązanie do radu – pierwiastka odkrytego przez Marię Curie-Skłodowską – nie było przypadkowe. Polska noblistka także interesowała się tą tematyką i brała udział w seansach z Eusapią Paladino (słynne medium neapolitańskie), która również posiadała zdolności materializowania ektoplazmy. Wiedzę o dokonaniach naszego rodaka zawdzięczamy głównie publikacji wielkiego pułkownika Norberta
Okołowicza (entuzjasta talentu Modrzejewskiego), zatytułowanej „Wspomnienia z seansów z medium Frankiem Kluskim”, a wydanej w Warszawie w 1926 r. nakładem „Książnicy Atlas”, będącej wówczas jednym z najpoważniejszych wydawnictw w Polsce. Teofil Modrzejewski urodził się 13 lutego 1873 r. w Warszawie. Pracował jako urzędnik bankowy m.in. w banku handlowym Rotwanda. Od 1897 r. związał się także z „Kurierem Polskim”, a następnie z „Kurierem Porannym”. W tym ostatnim czasopiśmie w latach 1911–1914 i 1920–1932 publikował poezje oraz felieton „Z dymem papierosa”. Jego portfolio jako poety i publicysty jest obszerne, ponieważ przez całe życie wiele pisał
Parafinowy odlew zmaterializowanych dłoni
i był chętnie drukowany na łamach rozmaitych czasopism oraz wydawnictw. Jako medium zabłysnął jednak stosunkowo późno, bo dopiero w wieku 43 lat i jak to często bywa, stało się to przypadkowo. Zimą 1918 r. został zaproszony na seans spirytystyczny prowadzony przez dra med. Tadeusza Sokołowskiego, prezesa Polskiego Towarzystwa Badań Psychicznych. Wkrótce po zgaszeniu światła stwierdzono, że takie zjawiska jak pukanie, szmer i dotykanie przez niewidzialne ręce wystąpiły nie w pobliżu medium, lecz koło Modrzejewskiego. Kolejne seanse potwierdziły jego niecodzienne zdolności. W ten sposób dzięki przypadkowi rozpoczęła się wielka kariera Teofila Modrzejewskiego vel Franka Kluskiego. Na czym polegał jego fenomen? Przede wszystkim na bogactwie rzekomych materializacji bytów duchowych.
Potrafił tego dokonać podczas niemal każdego seansu, a różnorodność zjaw i zjawisk nadprzyrodzonych była przytłaczająca. Zazwyczaj zaczynało się od dziwnych, przypominających fluorescencje świateł, które pulsowały, zmieniały barwę i natężenie. Te fenomeny świetlne były zwykle zapowiedzią dalszych atrakcji, mianowicie materializacji poszczególnych członków zjawy albo jej całej. Uczestnicy seansu odczuwali wtedy dotknięcia niewidzialnych dłoni. Ektoplazma wychodząca z medium mogła przybierać postać zjaw zarówno zwiewnych i transparentnych, jak i sformowanych w sposób doskonały i całkowity. Wtedy przypominały normalnych, żyjących ludzi oraz zwierzęta. Szczególnie głośny był przypadek zmaterializowania małpoluda (człowiek pierwotny), który na oczach zdumionych uczestników seansu bez większego wysiłku podnosił i przestawiał meble. Widziano również oderwane i niekompletne materializacje głów, twarzy, rąk i nóg ludzkich, a także części ubrań i innych akcesoriów. Ilość zmaterializowanych jednocześnie zjaw mogła być na tyle duża, że dochodziło między nimi do interakcji i swoistych przepychanek. Co więcej, te postacie wykazywały całkowitą autonomię psychiczną i intelektualną. Oddajmy głos Norbertowi Okołowiczowi i przytoczmy jeden z opisów materializacji bytu duchowego określonego mianem „arcykapłana asyryjskiego”. „W parę chwil później usłyszano odgłosy kroków na środku pokoju, zaraz potem rozbłysło jasne światło, a obecni ujrzeli bardzo wyraźnie zjawę o typie wschodnim, biało ubraną, z białym przykryciem głowy, jakby chustę spadającą na ramiona i okrywającą do połowy obnażone ręce. Postać ta oświetlała się migocącą świetlaną masą koloru
zielono-żółtego rozpostartą na palcach i dłoniach. Siła tego światła była nieporównywalnie większa od światła [fosforyzującego] ekranu, emanowała z łebka fosforyzujące dymy o typowym zapachu ozonu, pomieszanego jak gdyby z zapachem mięty i palonego bursztynu (…). Zjawa oświetlała swoją twarz kilka razy przysuwaniem do niej emanujących dłoni, przy czym rysy twarzy były tak dokładnie widoczne, iż obecni bez trudu mogli je określić. Była to postać ascetycznego mężczyzny w sile wieku, szczupła o jasnych oczach i kasztanowej długiej brodzie, opadającej ku dołowi w dwóch kosmykach, wąsy prawie niewidoczne pod nosem, występowały silnie nad kątami ust w pobliżu miejsca, gdzie łączyły się z brodą. Postać ta robiła wrażenie dostojne i uroczyste i jakby onieśmielała obecnych, którzy zachwyceni tym tak żywym i wspaniałym wystąpieniem nie żądali od zjawy przysuwania i ukazywania się poszczególnym uczestnikom. Zjawa ta, oprócz oświetlenia twarzy, czyniła rękami wysoko przed sobą, a nad głowami uczestników znaki świetlanego trójkąta. Uczestnicy seansu poznali w niej często występującą zjawę [arcykapłana asyryjskiego]” – pisał Okołowicz. Na seansach Kluskiego podjęto także próby wykonania parafinowych odlewów zmaterializowanych członków zjaw. Sposób ten był już wykorzystywany wcześniej w USA. W Międzynarodowym Instytucie Badań Metapsychicznych w Paryżu wykonano z Teofilem Modrzejewskim kilka prób, podczas których otrzymano dziewięć form. Bojąc się oszustwa, również i w tym przypadku posunięto się do fortelu. Badacze francuscy zastosowali sposób, który uniemożliwiał szwindel polegający na podstawieniu wcześniej przygotowanej formy. Podczas seansu 27 grudnia 1920 r. w Warszawie do parafiny
17
dorzucili oni ukradkiem – w tajemnicy przed innymi uczestnikami – barwnik niebieski, który nadał jej błękitny kolor. Otrzymane podczas tamtego seansu formy po zapaleniu światła okazały się niebieskie. Ektoplazmatyczne byty pojawiające się na seansach były zawsze ubrane. Świadkowie twierdzą, że z łatwością same „wytwarzały” sobie ubrania, ozdoby i inne przedmioty. Zjawa włoskiego wojskowego Cesara Battistiego na oczach uczestników „stworzyła” palcem gwiazdkę metalową, w którą następnie stukała paznokciem, pragnąc w ten sposób uwidocznić jej materialność. Okołowicz w swojej książce pisze, że „ubrania uczestników seansu, a zwłaszcza ubranie medium, niszczą się podczas posiedzeń. Zniszczenie to niejednokrotnie stwierdzałem na własnej odzieży. Wygląda to tak, jakby ktoś tkaninę poddawał silnemu czyszczeniu ostrą szczotką i silnemu trzepaniu. Tkanina na ubraniu staje się coraz bardziej przezroczysta, jakby była przetlała lub wytarta”. Snuto domysły, że mogło to być spowodowane wykorzystaniem przedmiotów z danego pomieszczenia do materializacji przez fantomy ubrań i innych akcesoriów. Podczas jednego z seansów dwoje uczestników postanowiło własnoręcznie sprawdzić „materialność” postaci młodej kobiety, utworzonej z ektoplazmy. Próbując jej niespodziewanie dotknąć, trafili na opór materii, a uderzywszy w zmaterializowany korpus, wywołali gwałtowną reakcję u medium. Kluski głucho jęknął i ścisnął mocno dłonie eksperymentatorów. W tym samym czasie zjawa pogroziła im palcem i... znikła. Ciekawe jest to, że wiele zjaw zostało zidentyfikowanych jako osoby zmarłe. W ciągu całej kariery „medialnej” Modrzejewskiego 84 świadków stwierdziło pojawienie się 88 zjaw osób zmarłych. Coraz więcej osób zaczęło przychodzić na seanse do medium jedynie w celu ujrzenia swych najbliższych, którzy odeszli z tego świata. Modrzejewski nigdy nie odmówił takim osobom, chociaż coraz częstsze seanse uniemożliwiały mu pracę zawodową oraz w poważnym stopniu odbijały się na jego zdrowiu. Bywało, że po ich zakończeniu kasłał krwią, co było oznaką znacznego osłabienia. Modrzejewski nie odnosił żadnych korzyści materialnych ze swoich seansów, które trwały nieprzerwanie od grudnia 1918 r. do marca 1925 r. Później – aż do samej śmierci, która nastąpiła w styczniu 1943 r. – nie podjął się już ich wznowienia. Czytelników zainteresowanych fenomenem Teofila Modrzejewskiego odsyłam do książki Norberta Okołowicza „Wspomnienia z seansów z medium Frankiem Kluskim”. Nie będzie łatwo ją znaleźć, ale pojawia się czasem w antykwariatach. Czy fakty to, czy mity, niech każdy odpowie sobie sam. MARCELI WIELBUT
20
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
U NAS I GDZIE INDZIEJ
Walka z magią świąt Kościół z okazji świąt Bożego Narodzenia czarował nas magią pogańsko-ludycznej obrzędowości. Aż tu nagle zmienił front, a kościelne autorytety postanowiły wziąć się za wielkie „odczarowywanie” świąt. „Rzesze chrześcijan podniecających się »magią świąt« nie świadczą dobrze o świadomości wiary w Ludzie Bożym” – stwierdził na po portalu Dominikanie. pl o. Janusz Pyda. Jednocześnie przestrzegł przed powszechnie stosowanym określeniem „magiczne święta”, które prowadzi do „zamiany języka religijnego na świecki i rzeczywistości Bożej na bliżej nieokreśloną rzeczywistość nadnaturalną”. Wprawdzie – jak przyznaje dominikański filozof – magia to zaklęcia, czary, oddziaływanie na świat naturalny sił nadnaturalnych i w świętach Bożego Narodzenia także chodzi o coś podobnego, ale ostrzega, że mówienie o „magii świąt Bożego Narodzenia” jest „ogromnym krokiem w tył – od chrześcijaństwa do pogaństwa, od Wcielenia do czarowania, od Boga
do bliżej nieokreślonych oddziaływań »nadnaturalnych«. Zwrot ten nie jest niczym innym niż wyrazem duchowej i intelektualnej prymitywizacji myślenia”! W konsekwencji prowadzi do utożsamienia „magii świąt” ze śniegiem, prezentami, choinką i „Opowieścią wigilijną” Dickensa. Mimo ogromnego zaangażowania mediów kościelnych w promocję Bożego Narodzenia „bez magii” i protestu przeciw ich „laicyzacji” poprzez sprowadzanie świąt do uroczystości rodzinnych, z góry wiadomo, że skutek odczarowywania będzie mizerny. Bo czy ktoś w Polsce wyobraża sobie święta bez magii? Ściślej nomen omen słowiańską wigilię, bo któż tak naprawdę w katolickiej Polsce świętuje Boże Narodzenie, mające w zamierzeniu wykorzenić pogańskie kulty związane z przesileniem zimowym? Wiele parafii wciąż jednak próbuje korzystać propagandowo z obrzędowo-świeckiej atmosfery świąt… „Nadciąga grudzień, a z nim mrozy i śnieg, adwent i roraty. Andrzejki, Barbórka, św. Mikołaj, św. Łucja – to
trochę magiczny okres w ciągu roku. Czekamy na pomyślne wróżby, korzystne podsumowania kończącego się roku, prezenty, dłuższe dni. Zimowe przesilenie spowoduje, że najdłuższa noc już tylko zacznie się skracać, a ciemność ustępować jasności” – tak parafia pw. Macierzyństwa NMP w Bolesławiu nadal czaruje swoich wiernych. Kościół pw. Piotra i Pawła w Łodzi zdradza, że Święty Mikołaj, który w tym roku odwiedził przybyłe na mszę dzieci, miał dla nich podarunki – uwaga! – „w postaci magicznych czapek i skarpet”. W ubiegłym roku składał on magiczne, bożonarodzeniowe życzenia: „Aby magia tych Świąt gościła w Waszych sercach jak najdłużej”. Sanktuarium NMP w Ostrowcu Świętokrzyskim także kusi „czarami”, zapraszając na plebanię na projekcję adaptacji „Opowieści wigilijnej” Dickensa, filmu, który pozwoli dostrzec „wyjątkowość zbliżających się świąt oraz docenić magię chwil spędzonych w gronie rodzinnym”. Parafia pw. WNMP w Łukowej wyjaśnia, że „magiczna pora wieczerzy
Ratujmy braci! Nasza fundacja „W człowieku widzieć brata” poza wsparciem dla ludzi najuboższych i zapomnianych przez państwo pomaga również zwierzętom, zwłaszcza zimą. Tuż przed świętami zakupiliśmy kilkaset kilogramów suchej i mokrej karmy dla wolno i dziko żyjących kotów, którymi opiekują się rozmaite „kocie mamy”, czyli ludzie społecznie, bezinteresownie dbający o czworonogi. Wdzięczność, z jaką się spotkaliśmy, przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Opiekunki nawet nie próbowały ukrywać łez. – Dziękuję z całego serca w imieniu tej „parszywej” dwudziestki, nikomu niepotrzebnej poza mną. Gdyby kiedyś potrzebna była pomoc, zawsze służę. Pierwszy raz ktoś pomyślał o mnie i moich bidach – mówiła pani Marzena, opiekunka ponad dwudziestu kotów. – Zarabiam około 1800 zł, z czego niemal połowę wydaję na ratowanie zwierząt. Spadliście mi z nieba. Pomogliśmy również panu Józefowi. Mężczyzna od lat przekazuje znaczną część swojej emerytury na dokarmianie 11 kotów, które od lat codziennie pojawiają się pod jego oknami i miauczą choćby o odrobinę jedzenia. – Opieka nad kotami to nie tylko dokarmianie, ale także sterylizacja, badania i leczenie. Nie zawsze wystarcza na karmę. Żeby wykarmić wszystkie mruczki, wydaję około 20 zł dziennie, a dla emeryta to naprawdę olbrzymia kwota – tłumaczył mężczyzna. Dzięki fundacji „W człowieku widzieć brata” tej zimy uratowaliśmy przed głodem setki zwierząt, ale to nie jest nasze ostatnie słowo. Pojawimy się wszędzie tam, gdzie będzie potrzeba. W związku z tym rozpoczęliśmy współpracę m.in. z prozwierzęcą fundacją „Azyl”, którą w miarę możliwości będziemy zaopatrywać w karmę. Czekamy też na zgłoszenia od Czytelników pod numer „Pogotowia dla zwierząt” – 042 6307065. Fundacja
to czas dobry dla wróżb”. Na stronie parafii Świętej Rodziny w Tomaszowie Mazowieckim ks. Marek zamieszcza „Wigilijne abc”, w którym informuje, że „dzień wigilijny bogaty jest w zwyczaje i zabobony, posiadające magiczną moc”. Przy okazji przypomina swoim owieczkom, że pod jemiołą zakochani powinni się całować, a zwaśnieni – godzić. Wigilijny pęk jemioły należy trzymać przez cały rok, bo w przeciwnym razie „jej dobroczynna moc zniknie”! Zawieszane na choince jabłka mają zapewnić urodę i zdrowie; pozłacane orzechy – dobrobyt oraz zdrowie; opłatki – miłość; łańcuchy – umocnienie więzów rodzinnych; bombki i lampki – ochronę przed ludzką nieżyczliwością; dzwonki – dobre nowiny; gwiazda na czubku choinki – pomoc w powrocie przebywających poza domem.
Parafia św. Ludwika we Włodawie zachęca do kupna – wraz z ozdobami świątecznymi – poświęconej soli. To mało znana lub wręcz zapomniana forma magii, więc proboszcz w ogłoszeniach parafialnych wyjaśnia, że „egzorcyzmowana sól oddziałuje na miejsce, gdzie zostaje rozsypana (np. w pomieszczeniach skażonych działaniem sił diabelskich, gdzie były wywoływane złe duchy, odbywały się rytuały pogańskie i spirytystyczne). Stosuje się ją także w ochronie domów, mieszkań, zabudowań gospodarczych oraz pól, gdy zachodzi domniemanie, że mogą być pod działaniem uroków lub klątw. Można ją dodać także do potraw, gdy zachodzi podejrzenie o ich zaczarowanie”. Sól „po egzorcyzmach” niewątpliwie bardzo się przyda, ponieważ – o czym każdemu wiadomo od dziecka – zgodnie z polską tradycją każda z dwunastu wigilijnych potraw ma zaczarowaną moc. Oby tylko egzorcyzmowany poświęconą solą barszczyk z uszkami nie wyszedł za słony… Albo makowiec. Bo wtedy już na pewno cała magia świąt pryśnie. AK
Byle nie dla bezdomnych Kler nie zamierza dzielić się swym bogactwem z biednymi. Dla Francuzów to skandal, dla Polaków – normalka... Rząd francuski wkrótce zatwierdzi program walki z wykluczeniem społecznym oraz biedą, która dotyka obecnie co siódmego Francuza. Gabinet Jeana-Marie Ayraulta przeznaczy co najmniej 2 mld euro na wsparcie młodzieży, bezrobotnych, podwyżkę pensji minimalnej oraz rozszerzenie zakresu bezpłatnej opieki medycznej. Zwiększy też środki na mieszkania tymczasowe dla bezdomnych. Władze ogłosiły swe plany kilka tygodni po tym, jak satyryczny tygodnik „Le Canard Enchaîné” opublikował listę świecących pustymi pokojami komfortowych posiadłości Kościoła katolickiego w regionie paryskim. Temat podchwyciła minister mieszkalnictwa Cécile Duflot (była działaczka Chrześcijańskiej Młodzieży Robotniczej), żądając oddania na potrzeby bezdomnych niezamieszkanych lub nieużywanych budynków różnych osób prawnych, w tym pustych biur, szpitali, koszar oraz budynków administrowanych przez Kościół. Duflot nie wyobrażała sobie, że ten mógłby nie podzielać jej ducha solidarności z bezdomnymi. A gdyby nawet, to pani minister ma prawo i zamiar (!) budynki
te zarekwirować z urzędu. Zezwala na to prawo francuskie w razie społecznej potrzeby. Szybko wyszło na jaw, że otoczenie André Vingt-Trois, arcybiskupa Paryża, entuzjazmu pani minister nie podziela. Jej wypowiedzi z wrodzoną sobie delikatnością publicznie traktuje jako „dziwne” i twierdzi, że zachowuje się ona, „jakby Kościół nic nie robił dla potrzebujących”. Podawane przykłady dobroczynności budzą jednak zażenowanie. „Poprzedniego roku przyjęliśmy 120 osób” – tłumaczą hierarchowie. Potrzeba tymczasem tysiąc razy tyle miejsc! Duchowni naginają też prawdę, twierdząc, że opowiadanie o jego wielkich pustych budynkach jest propagandą. Zdaniem „Le Canard Enchaîné” tylko w Paryżu jest 10 budynków, które mogłyby posłużyć bezdomnym. Oto przykłady: Siostry Dobrej Pomocy (sic!) zajmują – w kilka osób – gigantyczny budynek, którego część wynajmują armii. Zakon Małych Sióstr Ludzi Ubogich (sic!) to jednohektarowy teren z zupełnie pustym budynkiem. Inne kłamstwa są równie grubymi nićmi szyte – na przykład to, że zakonnice śpią w warunkach niekoniecznie odpowiednich dla bezdomnych. AGNIESZKA ABÉMONTI-ŚWIRNIAK Paryż
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
ZE ŚWIATA
Kolekcje oligarchów Oligarcha zaprosił do swojej posiadłości znajomego i już od wejścia przechwala się dziełami sztuki. – Tu mamy Ajwazowskiego, tam Szyszkina, Świerczkowa, dalej Cezanne, Picasso… – Bardzo pięknie – odpowiada gość. – Ale przedpokój trochę ciasny. – Poczekaj, aż wyjdziemy z windy – wyjaśnia gospodarz. Takie anegdoty opowiada się w Rosji, bo tamtejsi bogacze oszaleli na punkcie kolekcjonowania dzieł sztuki. I trudno osądzić, ile w tym przyjemności, ile pozerstwa, a ile liczenia na lokatę kapitału. Nie wszyscy bogacze lubią się chwalić swoimi nabytkami. O wspaniałej kolekcji miliardera Dmitrija Rybołowlewa nikt by się nie dowiedział, gdyby nie rozwód z żoną i zaciekła walka przed sądem o podział majątku. Największym kolekcjonerem dzieł sztuki jest Borys Iwaniszwili – rosyjski oligarcha, który formalnie przestał już nim być. Majątek zrobił w Rosji, był założycielem banku „Rosyjski Kredyt” i grupy „Metalloinwest”. Teraz zmienił imię na Bidzina i po wygraniu wyborów został premierem Gruzji. Spieniężył rosyjskie aktywa i część przeznaczył na zakup dzieł sztuki. Jego kolekcję ocenia się na miliard dolarów. Jedno jest pewne. Do niego należy najdroższy oficjalny „rosyjski” zakup. W domu aukcyjnym Sotheby’s przebił w 2006 r. obraz Pabla Picassa „Portret Dory Maar z kotem” za 95,2 mln dol. Jest to – nawiasem mówiąc – jeden z dziesięciu najdroższych obrazów sprzedanych kiedykolwiek na aukcji. Najgłośniej było o zakupie kolekcji carskich świątecznych jaj Fabergé przez Wiktora Wekselberga za – no właśnie, dokładnej sumy nie podano
R
– zapewne około 200 mln dol. Dziewięć tych legendarnych jaj, które członkowie carskiej rodziny wręczali sobie na Wielkanoc, znalazło się w wystawionej na sprzedaż kolekcji Forbsa. Do aukcji jednak nie doszło, bo Wekselberg wszedł w porozumienie z właścicielem i zakupił nie tylko wspomniane jaja, ale także ponad 200 innych przedmiotów wykonanych przez słynnego petersburskiego jubilera Carla Fabergé. Dziś Wekselberg ma największą na świecie kolekcję precjozów tego mistrza, około 700 obiektów, a do tego wspaniałe obrazy takich malarzy jak Ajwazowski, Korowin, Lewitan… Znawcy wyceniają jego zbiór na 800 mln dol. Wśród oligarchów inwestujących w sztukę nie może oczywiście zabraknąć Romana Abramowicza (na zdjęciu) – byłego właściciela „Sibnieftu”. Skoro kupił klub piłkarski Chelsea, najdłuższy jacht świata, setki nieruchomości, a nawet całe wyspy, dziwne by było, gdyby nie mógł się pochwalić obrazami na ścianie. Znawcy twierdzą, że Abramowicz kupuje dość chaotycznie, nie ma ulubionych artystów, ani okresu lub stylu, który preferuje. Na pewno robi wrażenie „Tryptyk” Francisa Bacona, który kupił w 2008 r. za 86,3 mln dol. Oczywiście ma w kolekcji Picassa, Giacomettiego, ale ostatnio coraz częściej kupuje młodych artystów, zapewne pod
osjanie przez lata komunizmu zapomnieli trochę o obchodzeniu Bożego Narodzenia. Oficjalnie ich nie było, choć moja żona, Rosjanka, wspomina, jak na drzwiach dziekanatu uczelni, na której studiowała, napisano: „Z powodu Bożego Narodzenia zajęcia z ateizmu są w tym tygodniu odwołane”. Po zmianie ustroju Cerkiew prawosławna ruszyła do ofensywy, bogaci się nieprzyzwoicie, a państwowi dygnitarze, w większości jeszcze niedawno żarliwi komuniści i funkcjonariusze KGB, żegnają się przed ikonami tak dziarsko, że aż dudni w piersiach. W kościelnych uroczystościach uczestniczy prezydent Władimir Putin, a z jeszcze większym zapałem Dmitrij Miedwiediew, którego żona Swietłana jest niewiastą tak „bogomolną”, że nie opuszcza żadnej okazji pokazania się z hierarchami. Cerkiew prawosławna tym tylko różni się od pazernego Kościoła katolickiego, że nie kąsa ręki, która go szczodrze karmi. Zawsze popiera władzę, co zresztą jest tradycją tego obrządku. Po zmianie ustroju przywrócono dzień wolny w Boże Narodzenie. Ponieważ Cerkiew nie uznaje kalendarza gregoriańskiego, święto
wpływem swojej życiowej towarzyszki Daszy Żukowej. Całą kolekcję Abramowicza wycenia się na miliard dolarów. Nabytki Konstantina Grigoriszina, właściciela grupy „Energiticzeskij Standard”, wyglądają w porównaniu z tym, co posiada Abramowicz, dość skromnie. Dokonuje on jednak zakupów z namysłem i znawstwem; fachowcy twierdzą, że ma wyśmienitą kolekcję rosyjskiej klasyki i awangardy, choć najdroższy obraz w kolekcji, „Abstrakcja”, jest akurat autorstwa niemieckiego artysty Gerharda Richtera (35 mln dol.). Zbiory zdeponował w muzeach, a suma ubezpieczenia dzieł wynosi 300 mln dol.
o łącznej wartości 150–200 mln dol. Gwiazdą kolekcji jest „Autoportret z Muzą” Marca Chagalla, który Kantor kupił za 35 mln dol. Piotr Awien to najbardziej znany z kolekcjonerów sztuki rosyjskiej. Zgromadzone przez niego obrazy wycenia się w setkach milionów dolarów. Wedle powszechnej opinii jest to najpełniejsza i najbardziej spektakularna prywatna kolekcja rosyjskiego malarstwa. Jej gwiazda to „Portret Wielimira Chlebnikowa” autorstwa Michaiła Łarionowa, oceniany na 20–25 mln dol. Awien chętnie eksponuje swoje zbiory, wypożycza do muzeów, organizuje wystawy. Niewiele natomiast wiadomo
„Chcę, żeby moja kolekcja dzieł sztuki była bardzo wspaniała, bardzo rosyjska i bardzo żydowska…”. Taka jest dewiza Wiaczesława Kantora, właściciela firmy chemicznej „Akron” i przewodniczącego Europejskiego Kongresu Żydów. I tak skompletował kolekcję składającą się z około 400 prac 33 artystów,
o zbiorach Andrieja Mielniczenki, współwłaściciela kompanii „Jewrochim”, poza tym, że jest drogocenny i że najprawdopodobniej biznesmen interesuje się impresjonizmem. Jednego z jego nabytków nie udało się utrzymać w tajemnicy, bo obraz kupił w 2008 r. na aukcji w Christie’s za 80,5 mln dol. To „Staw z wodnymi
Święta po rosyjsku wypada 7 stycznia. Z Bożym Narodzeniem jest jednak kłopot. Sporo lat pomieszkuję w Rosji i nie zauważyłem, żeby ludzie jakoś szczególnie ten dzień obchodzili. Prawdziwe rodzinne święto to Dzień Zwycięstwa – 9 maja. Odbywają się wówczas nie tylko defilady i publiczne uroczystości z udziałem wojennych weteranów. Rodziny spotykają się na wspólnych obiadach, wysyłają do siebie świąteczne kartki i wspominają poległych… Tym bardziej że chyba nie ma rodziny, która kogoś nie straciła. Prezenty w Rosji wręcza Dziadek Mróz w towarzystwie Śnieguroczki (Śnieżynka) i nie robi tego w Boże Narodzenie, tylko w Nowy Rok. Zapoczątkowana przez producenta popularnego napoju gazowanego tradycja ubierania Świętego Mikołaja w czerwony kubrak i czapeczkę ma małe szanse przyjąć się w Rosji. Tu Święty Mikołaj czczony jest jako cudotwórca, jeden z religijnych patronów kraju
i groźnie spogląda na wiernych ze świętych obrazów. Komuś, kogo uwieczniają na ikonach, nie wypada jeździć saniami zaprzężonymi w renifery i wręczać prezenty grzecznym dzieciom. Boże Narodzenie obchodzone jest według starego, juliańskiego kalendarza, natomiast Nowy Rok – podobnie jak u nas – według gregoriańskiego. W ten sposób powitanie Nowego Roku wypada w Rosji przed Bożym Narodzeniem. I cały ten okres – od 31 grudnia do 7 stycznia – nasi sąsiedzi mają praktycznie wolny od pracy. To nieprawda, że jesteśmy mistrzami w robieniu wolnych weekendów – Rosjanie biją nas na głowę. Jeśli więc ktoś wybiera się do Rosji, może być pewien, że między sylwestrem a prawosławnym Bożym Narodzeniem niczego nie załatwi. Wszystko pozamykane. O ile Boże Narodzenie jakoś nie może na powrót przyjąć się wśród Rosjan, o tyle
21
liliami” Claude’a Moneta. Można sobie tylko wyobrazić, co jeszcze wisi na ścianach jego rezydencji. Rosja to taki dziwny kraj, w którym dzieła sztuki kolekcjonują nie tylko biznesmeni, ale też gangsterzy. Zresztą granica jest tu dość płynna, skoro Aliszer Usmanow, najbogatszy obecnie człowiek w Rosji, którego majątek oceniany jest na 20 miliardów dolarów, potentat przemysłu hutniczego, współwłaściciel Facebooka, członek władz państwowego giganta Gazprom, magnat prasowy oraz prezydent Światowej Federacji Szermierczej, ma za sobą 6 lat odsiadki. Co ciekawsze, elita gangsterów nie ma nic przeciw występowaniu w telewizji i także zdarza się im chwalić swoimi dziełami sztuki. Leonid Biłunow, pseudonim Mackintosh (14 lat odsiadki w rosyjskich więzieniach), mieszka dziś w Antibes na Lazurowym Wybrzeżu, w nadmorskiej posiadłości wartej 70 milionów euro, i stamtąd kieruje swoimi licznymi interesami. Do Rosji przyjechać nie może, bo tam już czekają na niego z kajdankami. Z wiekiem stał się człowiekiem bardzo pobożnym i zaczął zbierać ikony. Ma w swoich zbiorach bezcenną ikonę autorstwa słynnego Andrieja Rublowa. Inaczej sprawa ma się z Alimadżanem Tochtachunowem, pseudonim Tajwańczyk (6 lat odsiadki). On dla odmiany nie może wychylić nosa poza Rosję, bo poluje na niego Interpol. Mieszka w pałacu w ekskluzywnej miejscowości Pieredełkino pod Moskwą i udziela nawet wywiadów. Podczas jednego z nich na ścianie akurat wieszano obraz. – Brułow, z najlepszego swojego włoskiego okresu – wyjaśnił telewizyjnemu dziennikarzowi Tajwańczyk. Dzieła sztuki w Rosji nie tylko się kolekcjonuje. Znakomicie nadają się na łapówkę albo na prezent dla kogoś bardzo ważnego. Ale to już inna historia. PIOTR WOJCIECHOWSKI z Moskwy
przypadająca na 19 stycznia kąpiel dla uczczenia chrztu Chrystusa w Jordanie zdobywa coraz większą popularność. Teraz już tysiące ludzi zanurzają się w lodowatych przeręblach na cześć tego wydarzenia i być może – lecząc później grypę – przeklinają, że Jan Chrzciciel dla swojego uczynku wybrał tak fatalną dla prawosławnych porę roku. Nie ma rady. Mnóstwo gapiów przygląda się, jak śmiałkowie różnej płci i różnego wieku trzykrotnie zanurzają się w wodzie. Zdarza się, że lód nie wytrzymuje, a wówczas chrzcić się muszą także przygodni obserwatorzy. Na wszelki wypadek ustawia się przy przeręblach ratowników, a często jest także dyżurny nurek, którego zadaniem jest sprawdzić po wszystkim, czy ktoś nie ochrzcił się na amen, ale takiego wypadku – o ile wiem – jeszcze nie było. Tego dnia starsze osoby (zazwyczaj) przychodzą do cerkwi napełnić naczynie wodą święconą. Słyszałem w telewizji, jak jakaś staruszka chwaliła się, że trzymała w butelce święconą wodę przez kilka lat, a później wypiła i nic złego się jej nie stało. PIOTR WOJCIECHOWSKI z Moskwy
22
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
BEZ DOGMATÓW
Egzorcyzmy po islamsku Londyński sąd wydał niedawno wyrok na klan Hussainów, oskarżonych o brutalne pobicie nestorki rodu. Oskarżeni przekonywali, że nie bili kobiety, tylko pod nadzorem imama wypędzali z niej złego dżina… Proces ciągnął się przez kilkanaście miesięcy. Afera wybuchła, gdy Ahmad Hussain, przykuty do wózka inwalidzkiego 60-latek ze wschodniego Londynu, zauważył, że jego żona Asma dziwnie się zachowuje. Dziwactwa ciągnęły się przez kilka tygodni, więc Ahmad doszedł do wniosku, że jego żona została opętana przez demony. Za radą imama postanowił odprawić egzorcyzmy i poprosił o pomoc syna, 28-letniego Mohammeda Kayesa Hussaina, oraz zięcia, 21-letniego Mohammeda Aziza. W dniu egzorcyzmów zwanych ruqah imam polecił chłopcom przywiązać chorą do łóżka, zaś zadaniem głowy rodziny było oblewanie jej wodą oraz okładanie cienkim batem – trzcinką. Gdy kobieta zaczęła wrzeszczeć z bólu, duchowny nakazał Ahmadowi bić mocniej. Tortury trwały godzinę; wkrótce po nich „opętana” wylądowała w szpitalu, a jej krewni – na posterunku. Imam rozpłynął się w powietrzu. Przez kilka miesięcy Asma Hussain błagała władze o… litość dla rodziny. Przekonywała prowadzącego sprawę sędziego Neila Sandersa, że mąż nie przeżyje kary więzienia. Sędzia był litościwy: darował wolność 60-latkowi, ale jego syn dostał rok w zawieszeniu na dwa lata, natomiast zięć – dziewięć miesięcy. Zaginiony imam najprawdopodobniej był oszustem, bo doświadczeni islamscy egzorcyści przestrzegają nowicjuszy przed biciem pacjentów. Stosowanie tej metody wymaga bowiem znajomości szeregu precyzyjnych wytycznych, zaś „lekarz” musi właściwie zidentyfikować „ofiarę” i być na 100 proc. pewny, że bije demona, a nie pacjenta. Pomyłka grozi poważnymi konsekwencjami, i to nie tylko
w Europie. Islamskie egzorcyzmy są bowiem odprawiane wszędzie tam, gdzie mieszkają muzułmanie.
Gorsi od demonów – Wiara w dżiny jest zjawiskiem powszechnym, a Koran potwierdza ich istnienie. Rozróżniamy dobre i złe duchy; egzorcyści koncentrują się na walce z demonami. Z usług tych „lekarzy” korzystają z reguły przeciętni ludzie, choć czasem do ich drzwi pukają też przedstawiciele inteligencji – powiedział „Faktom i Mitom” dr Mahmud el Tayeb, pracownik naukowy Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Dżiny stanowią nieodłączną część islamu, i to od chwili jego powstania na początku VII wieku. W średniowieczu najchętniej atakowały nieszczęśliwie zakochanych poetów, obecnie poszerzyły listę ofiar. Do dziś „zamieszkują” one miejsca uznawane za nieczyste: toalety, jamy, wysypiska śmieci i cmentarze. Bywają skrajnie niebezpieczne: mogą doprowadzić do obłędu, a w najlepszym wypadku zatruć życie. Opętani, określani arabskim słowem madżnun, mają jednak szansę na ratunek. Wystarczy wezwać islamskiego egzorcystę, który przegna demona, oczywiście w zamian za drobne „co łaska” albo za prezent. Teoretycznie nietrudno go znaleźć, wystarczy zapytać w najbliższym meczecie lub sprawdzić islamskie portale, takie jak na przykład Umma Forum. Okazuje się jednak, że uczciwych duchownych jest na świecie jak na lekarstwo. Moderatorzy wszystkich islamskich portali przestrzegają przed licznymi oszustami, którzy bezwzględnie wykorzystują naiwnych nieszczęśników. Na wszelki wypadek zamieszczają
proste samouczki islamskich egzorcyzmów i publikują listę najpopularniejszych, oszukańczych tricków, takich jak rozsypywanie piasku, pisanie niezrozumiałych hieroglifów czy powoływanie się na podszepty duchów, głosów z zaświatów itd. Oszuści często zmuszają swe ofiary do robienia przedziwnych rzeczy: rytualnego zarżnięcia czarnego zwierzaka, noszenia kosztownych amuletów czy chowania ich w domowych zakamarkach. Muzułmanie uważają tych naciągaczy za groźniejszych od demonów. Saudyjska komisja ds. promocji cnoty i zapobiegania występkom nakręciła nawet film demaskujący podstępy nieuczciwych duchownych i przypominający, że oszukańcze praktyki są bluźnierstwem (a takie występki najczęściej karane są w tym kraju więzieniem oraz chłostą). Film w różnych wersjach językowych można znaleźć w sieci. Portale te publikują też wywiady z kilkoma renomowanymi egzorcystami (choć nie zamieszczają żadnych statystycznych danych dotyczących liczby wyleczeń). Reprezentują oni różne środowiska; od absolwentów szkół koranicznych po szanowanych prawników. Niektórzy z nich posiadają specjalistyczne, teologiczne wykształcenie, ale większość to egzorcyści z przypadku. Jednym z takich „przypadkowych lekarzy” jest Abdul Khaaliq al-Attar, 80-letni kairski prawnik. Kancelarię porzucił z miłości do syna: pewnego dnia chłopak zaczął się dziwnie zachowywać. Nie pomagały kuracje zapisywane przez licznych psychologów, psychiatrów, neurologów. Chłopak czuł się coraz gorzej do chwili, gdy jego ojciec natknął się na książkę pt. „Zaad al Maad”, czyli w dowolnym przekładzie: „Relacje z zaświatów” imama Ibn al-Qayyima. Znalazł w niej opis symptomów opętania oraz „leczenia”. Prawnik zaczął recytować synowi odpowiednie wersety z Koranu i chłopak podobno wyzdrowiał, a Abdul Khaaliq al-Attar został renomowanym egzorcystą, przepędzającym duchy płci męskiej i żeńskiej. Mogą one
przybrać różne formy: cielesną (wcielają się w rozmaite gatunki zwierząt, np. psy, osły czy węże) oraz astralną (są niewidzialne). Demony nie zagrażają „prawdziwym” wyznawcom Allaha, nigdy też nie atakują bez powodu. Zdaniem Abdula al Attara napadają z jasno określonych przyczyn. Kairski prawnik mówi, że najczęściej karzą za ekstremalne odczucia: strachu, złości i zazdrości, a także pożądania. Kolejną przyczyną może być też agresja skierowana przeciwko demonom – czasem nieświadoma, bo wystarczy nadepnąć na ducha chowającego się w domowej toalecie. – W kulturze islamu kopnięcie oznacza największe poniżenie, zaś nadepnięcie uchodzi za obrażające. Nadepnięty dżin może zostać obrażony i uderzyć z zemsty – tłumaczy „Faktom i Mitom” profesor Janusz Danecki, arabista.
Lekarze drugiego kontaktu Najczęściej jednak duchy uderzają z… miłości; w takim wypadku z reguły nawiedzają kobiety. Objawy kobiecego opętania mogą wydawać się banalne: wieczorne migreny, częste i długie menstruacje. Mężowie chętnie prowadzą chore do egzorcysty. Sa’eed Muhammad, 66-letni absolwent instytutu Ibaad al-Du’aa, twierdzi, że panie stanowią aż 95 proc. wszystkich jego klientek; zaś Abdul al Attar – że 70 proc. – W wielu krajach islamskich kobiety mają ograniczony dostęp do edukacji, są gorzej wykształcone od mężczyzn, więc łatwiej nimi manipulować – komentuje Mahmud el Tayeb. Niezależnie od powodów i od płci ofiar demony zawsze atakują znienacka. Wnikają rzekomo do ciała, na przykład przez pory w skórze, i opanowują mózg – centrum kontroli i dowodzenia organizmu. Wprawiają swe ofiary w stan przypominający hipnozę, pozbawiając ich świadomości. Opętani słyszą głosy, śmieją się do siebie, zaczynają mówić dziwnym głosem i to
w obcym języku. Czasem dostają ataków przypominających napady epilepsji, podczas których ogarnia ich potężna siła. Przytrafiają się im także nagłe ataki paniki, którym towarzyszą potężne migreny oraz poczucie bezsilności. Właśnie takie objawy zdradzał Abdul Rehman, Brytyjczyk o pakistańskich korzeniach. Opisał on swe perypetie na portalu Umma Forum. Zachorował w wieku 21 lat, wkrótce po tym, jak rodzina zmusiła go do ślubu z kuzynką. Kilka dni po zorganizowanym w Pakistanie weselu obudził się z potwornym bólem głowy: nie mógł wstać, dostał konwulsji, toczył pianę z ust. Żaden lekarz nie był w stanie mu pomóc. W końcu krewni wyznali mu, że postanowili go ukarać za miganie się od małżeństwa. Rzucili na niego urok powodujący opętanie. Wyznawszy to, zabrali go do egzorcysty. Ten okazał się oszustem (twierdził m.in., że korzysta z usług dobrego dżina). Przepisana przez niego kuracja – polegająca na piciu napoju przyrządzonego z wody i popiołu ze spalonych kartek zawierających wersety z Koranu – nie przyniosła żadnych efektów. Zdesperowany chłopak wrócił do Londynu i tam poczuł się nieco lepiej. Przez kolejne pół roku odprawiał codzienne, obowiązkowe modlitwy. Pozbył się wszystkich nieczystych myśli: zrezygnował z masturbacji przestał oglądać filmy pornograficzne, nie wchodził na seksczaty. Próbował zejść się z żoną, urodziło im się dziecko, ale… nie wracał do zdrowia. Objawy choroby ustąpiły dopiero po rozwodzie. 33-letni obecnie Abdul Rehman jest przekonany, że przez kilka ostatnich lat walczył z dżinem, a nie z depresją. Islamscy egzorcyści zapewniają, że potrafią odróżnić opętanych od chorych na ciężką depresję, schizofreników, psychotyków oraz epileptyków. Przekonują, że są „lekarzami drugiego kontaktu”, tj. przyjmują tylko tych, którzy przeszli konsultacje psychiatryczne i zostali przez nich uznani za zdrowych. – Rozmawiając z nowymi pacjentami, zawsze upewniam się, czy byli u psychiatry. Jeśli usłyszę odpowiedź twierdzącą, zwracam się bezpośrednio do dżina, mówiąc mu: „Bój się Allaha!”. Jeżeli te słowa doprowadzą chorego do konwulsji, wiem, że rozmawiam z demonem. Jeśli nie, recytuję właściwe wersy z Koranu. Z reguły dżin odpowiada już na pierwszą zaczepkę – opowiada Mahmud Taahir Abdul Musin, 59-latek z Kairu, magister islamskiej teologii, absolwent prestiżowego uniwersytetu al-Azhar w egipskiej stolicy. Po diagnozie następuje ruqah, czyli właściwe leczenie, które polega na recytacji odpowiednich wersów z Koranu podczas licznych sesji poświęconych kolejno: oczyszczaniu serca, psychiki oraz umysłu. Kuracje nie zawsze są bezbolesne – chorzy dostają ataków konwulsji, migren, toczą pianę z ust. „Lekarze” bywają brutalni, zdarza się, że przeganiają demona siłą… MAŁGORZATA BORKOWSKA
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r. Pieskie urodziny to już norma. Religijne błogosławieństwo dla zwierząt istnieje pewnie od zawsze. Żydom, tym nieortodoksyjnym, udało się połączyć obie te imprezy w półreligijne święto. Uroczystość nazywa się Bark Mitzvah, co można przetłumaczyć jako haumicwa. To pochodna judaistycznego rytuału przejścia z wieku chłopięcego do męskiego, zwanego Bar Micwa i wypadającego około 13 roku życia (dziewczęcy odpowiednik to Bat Micwa, rytuał urządzany w 12 urodziny). Pierwszą taką „pieską” imprezę zorganizował Mark Nadler, znany nowojorski komik. Obecnie ceremonia podbija Europę (we Francji sprzedaje się zwierzęce ubranka na tę okoliczność). Religijne rodziny celebrują psią micwę w synagodze. To rodzaj nabożeństwa z błogosławieństwem dla zwierzęcia, pod koniec którego właściciele dostają świadectwo Bark Mitzvah. Czworonogi mogą „założyć” kipę i tałes (prostokątna chusta w pasy zakładana do modlitwy). Zdarza się, że właściciele sadzają psa przed egzemplarzem Tory, wodzą jego łapą po odpowiednich wierszach, zaś człowiek intonuje je za niego (to kluczowy moment uroczystości dla chłopców – zaśpiewanie tych wersów jest rytuałem przejścia z dzieciństwa
BEZ DOGMATÓW
23
Pieskie mazeł tow
do okresu religijnej dojrzałości). Organizacja Bark Mitzvah przynosi niezłe zyski, zwłaszcza gdy towarzyszą im dodatkowe imprezy. Synagoga reformowana z Atlanty robi na przykład konkursy na najbardziej… żydowskiego psa! Niektórzy uznani rabini – na przykład Daniel Satlow czy Charles A. Krollof – sprzeciwiają się haumicwom. Uważają oni psią micwę za degradację rytuału przejścia. Nieortodoksyjna część amerykańskiej diaspory nie zamierza podporządkować się religijnym nawoływaniom.
Bark Mitzvah mnożą się jak grzyby po deszczu, a wraz z nimi rozrasta się przemysł usługowy oferujący zwierzakom i ich właścicielom wszystko, co na taką okazję można sobie wymarzyć. Poza strojami psy dostają też prezenty: drejdel – czworościenny bączek z hebrajskimi literami albo pluszowe kości z napisem „koszerne”. Jest i psie jedzenie, też koszerne. Już nie tylko ciasteczka w kształcie kości, ale na przykład w kształcie drejdla lub menory (tradycyjny siedmioramienny świecznik).
Niektóre firmy oferują organizację święta od a do z – począwszy od rozesłania zaproszeń, poprzez wybór i dekorację miejsca, po „załatwianie” certyfikatu odbycia ceremonii i zakup akcesoriów, takich jak okolicznościowa obroża, mycka, mięsny tort dla haumicwanta, papierowe kapelusze, baloniki, paczuszki niespodzianki dla psa i jego gości! Właściciele zaproszonych Burków otrzymują pamiątkowe kartki z podziękowaniem za udział w imprezie wraz z myckami z wydrukowaną w środku datą i imieniem bohatera tego dnia. Koszty organizacji wynoszą od 100 do 500 dolarów. W 2007 r. wyszła książeczka dla dzieciaków „Alfie’s Bark Mitzvah” („Haumicwa Alfiego”), opowiadająca o małym bohaterze – czyniącym dobro psie, który przechodzi
w wiek dorosły. Książka ta zyskała uznanie krytyków i rodziców. Zdaniem rabina Gary’ego Glicksteina z reformowanej synagogi w Miami Beach „jednym z problemów, z jakimi zmaga się judaizm, jest włączenie do antycznej kultury żydowskiej współczesnych zjawisk, które nas otaczają”. Wspomniany już Mark Nadler poprosił o zaproszonych na haumicwę gości o złożenie datków na Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (ASPCA) zamiast przynoszenia prezentów jego psu. AAŚ
Magazyn z d ł u g i m i r ę k a w a m i Wyobrażacie sobie życie bez kolorowych, kobiecych magazynów pełnych fatałaszków i przepisów? Nie? Istnieje społeczność, która do niedawna nie miała nawet dostępu do takiego „cymesu”, choć wcale nie żyła w amazońskiej dżungli… To społeczność mieszkająca w nowoczesnym państwie Izrael. Ultraortodoksyjna wspólnota haredi ma zasady, do których należy między innymi niebranie przykładu z laickiej części narodu izraelskiego i nieuczestniczenie w jego życiu społeczno-towarzyskim. Przyzwoita kobieta haredi nie chodzi więc do kiosku po takie magazyny jak „Cosmopolitan” czy „Vogue”. I tak nie będzie jej wolno ubrać się w pokazane tam sukienki, bluzki i buty; są to stroje nieprzyzwoite, ponieważ nie zakrywają łokci, kolan i obojczyków. Nie przeczyta też żadnych historii o plażowych romansach gwiazd. Duży religijny dom wydawniczy Smash Magazines postanowił więc zapełnić czytelniczą lukę i stworzyć damskie pismo odpowiadające przekonaniom i obowiązkom haredi. Albowiem kobieta od czasu do czasu ma ochotę poczytać o modzie i na modę popatrzeć. Zdaniem Miri Beilin, najpopularniejszej projektantki mody z tegoż kręgu, ortodoksyjne panie mają rocznie dziesiątki okazji do „zrobienia się na bóstwo” dzięki kalendarzowi religijnemu. Chodzi o rytuał
obrzezania oraz Bar Micwy potomstwa i krewnych, a także o śluby i inne święta. Każda z tych okoliczności jest okazją do pokazania wspaniałego, modnego wystroju domu.
który mógłby sprowadzać nieprzyzwoite myśli! Ponadto nie znajdziemy tam zdjęć kobiet – co najwyżej dziewczynki, i to młodsze od pięciolatek!
I tego właśnie typu tematy, porady i reklamy znajdują się w magazynie „Stylish”. W praktyce nad wszystkim, jak przyznaje wydawca, czuwa cenzor w postaci rabina. Oprócz typowych zakazów i nakazów potrafi on na przykład wyrzucić jakieś zdjęcie z powodu zbyt dużej ilości… czerwonego koloru,
Przedstawiane ubrania (te z rękawami) prezentują się same, ewentualnie w towarzystwie… wieszaków. Nie ma tam również wzmianki o stosunkach damsko-męskich. Fotografie wnętrz, stołów, firanek, tortów i parasoli ogrodowych pozbawione są postaci ludzkich.
Pismo (30 tys. nakładu, 150 kolorowych stron, strona internetowa) koncentruje się na modzie rodzinnej, zdrowiu, świętach, dekoracji wnętrz. Okazuje się, że niewychodząca do świata wspólnota haredi inwestuje sporą część oszczędności w święta i rozrywki. Celem wydawcy było stworzenie tekstów zgodnych z tą tendencją. Chodziło także o to, żeby wolny od rodziny i obowiązków czas pani domu mogła spędzić w inny sposób niż na czytaniu pism religijnych lub informacyjnych. Znajdziemy jednak w „Stylishu” historie innych kobiet tej społeczności – nawet opowieści o biznes-haredim-women – które rzecz jasna bardziej przemawiają do sióstr w wierze niż kariery hollywoodzkich gwiazd czy przedstawicielek partii politycznych. Z mniej lub bardziej laickiej Europy patrzymy na magazyn mody dla ultraortodoksyjnych Izraelek z przymrużeniem oka. Sam fakt zadbania o kobiety i ich potrzeby jest chwalebny. Nie sposób jednak nie dojść do wniosku, że gdyby wyeliminować ten religijny pierwiastek, nie trzeba by było takich cudów wymyślać i na głowie stawać, żeby kobiety miały pozawyznaniową przyjemność. No i wszystkim żyłoby się prościej. Wszystko jedno, w jakich rękawach. AAŚ http://www.smashmagazine.co.il
24
O
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
BEZ DOGMATÓW
kazuje się, że nie w każdym wyznaniu boskie narodzenie ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie – zależy to od stopnia bożego antropomorfizmu, czyli podobieństwa do istot ludzkich. Tam, gdzie ludzie stwarzali wszechmocnych na swój obraz i podobieństwo, występowały też zgodności fizjologiczne. W kulturach zaś, w których bogów wyobrażano sobie raczej jako byty niematerialne czy swoiste uosobienie przyrody, ich narodzeniem zajmowano się znacznie rzadziej. Czasami dziwne okoliczności towarzyszące przyjściu na świat istot niebieskich wydają się li tylko baśniowymi scenkami, przeznaczonymi dla ludu lubującego się (do dziś zresztą) w niesamowitościach. Innym razem – jak twierdzą specjaliści – miały podkreślać odmienny charakter noworodka. Dotyczy to przede wszystkim synów dziewic. Jako że w starożytności nie panowała obsesja dziewictwa, badacze są zdania, iż niepokalane poczęcie służyło właśnie uwypukleniu boskości syna. Chrześcijanie nie są tu ani jedyni, ani pierwsi. Synami „niepokalanych” – i to dużo przed Jezusem – byli na przykład: Budda, Kriszna, Mitra, Horus. Matka Buddy, Maya Devi, miała być we śnie zapłodniona przez trąbę białego słonia o 6 kłach. Wielkie zagrożenie dla hinduistycznego boga Kriszny stanowił jego wuj, książę Kansa. Zabijał on – niczym Herod – noworodki, albowiem według przepowiedni jeden z nich miał przynieść mu śmierć. Kriszna oczywiście ocalał i obalił satrapę. (Podobnie wygląda mit o Zeusie, choć nie ma mowy o niepokalanym poczęciu – jego ojciec Kronos połykał swe dzieci, aby nie odebrały mu władzy, jednak nie uniknął przeznaczenia, ponieważ Rea ukryła małego Zeusa). Najbardziej znany z tej piątki Mitra to bóstwo indoeuropejskie – bezsprzeczny pierwowzór Jezusa (narodził się 25 grudnia, otaczali go pasterze, a mędrcy przybyli mu oddać hołd). Także egipski Horus był synem dziewicy Izydy. Również w mniej znanych nam religiach niektórzy bogowie rodzili się z matek, natomiast ich ojcostwo pozostaje co najmniej niepewne. Indianie z północno-zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej mają na przykład wśród swych mitologicznych postaci Ravena – kruka, który zmienił się w igłę świerkową. Połknięty przez córkę jednego z wodzów, zapłodnił ją i… urodził się z niej na nowo! Inna bohaterka mitologii indiańskiej została zapłodniona przez wiatr i powiła… lewą pachą bliźniaki – twórców przyrody i ludzi. Kiedy starogrecki król Akrizjos zamknął swą córkę Danae w wieży (wyrocznia przepowiedziała mu bowiem, że zostanie zabity przez swojego wnuka), Zeus przybył do niej pod postacią złotego deszczu, którego skutkiem był mężny Perseusz (patrz obraz Klimta „Danae”). Najbardziej chyba niesamowitym
Boże Narodzenia Boże Narodzenie to święto określane tak z racji narodzin Chrystusa. Dlaczego akurat jego, to wiadomo – jest założycielem chrześcijaństwa, które ukształtowało znaczną część naszej kultury. Same jednak urodziny nie są specjalnie wyjątkowe, jeśli porównać je z innymi boskimi narodzinami.
Maya Devi – matka Buddy
poczęciem może poszczyć się egipski Apis – przyszedł na świat z matki krowy, zapłodnionej przez boga Ptaha pod postacią pioruna! Starogrecki Adonis urodził się z matki zamienionej w drzewo. Niektórzy bogowie spółkują z kamieniami. Nienasycony Zeus uronił nieco spermy na kamień, z którego urodził się hermafrodyta Agdistis. Według niektórych podań huryckich (mitologia mezopotamska) Kumarbi, boski król, spędził noc z kamieniem, z którego łona wyszedł kamienny olbrzym Ullikummi. Z kamienia, będącego jego ojcem, wyłoniło się także (wskutek wybuchu) bóstwo archipelagu Oceanii – Qat – które odpłynęło do krainy zmarłych, ale ma stamtąd powrócić w bliżej niesprecyzowanym czasie, trochę niczym Chrystus. Niektórzy bogowie i boginie (nie wiadomo, czy z braku partnerów i niechęci do kamieni, czy może z innych powodów) uprawiają dzieworództwo. Na przykład Zeus, z którego głowy wyskoczyła Atena, i to w pełnej zbroi. Jego wiecznie zazdrosna żona Hera postanowiła nie być gorsza i dała życie Hefajstosowi. Zeus „urodził” później jeszcze syna. Otóż
kiedy jego brzemienną kochankę Semele trawiły płomienie, wyjął z jej łona dziecko i wszył sobie do uda, z którego po upływie odpowiedniego czasu wyłonił się Dionizos. Bywają również bogowie zupełnie innej kategorii – stworzeni przez swoich rodziców, choć nie urodzeni! Tak powstał bardzo popularny hinduski bóg Ganesha, patron uczonych i dzieci, którego ulepiła ze swego naskórka matka – bogini Parvati. Po odcięciu głowy nowe życie dał mu jej mąż Sziwa (jego sytuacja przypomina nieco Józefa – mąż, ale czy ojciec?), osadzając mu na szyi głowę słonia. W północno-wschodniej części Ameryki Północnej Indianie czcili ducha-stwórcę Tabaldaka. Kiedy uporał on się już z wykreowaniem ludzkości, z kurzu pozostałego na swych rękach ulepił bliźniaków Gluskaba i Malsumisa – dwa duchy (bogów), zajmujące się tworzeniem dobrych i złych rzeczy. Odrębnym, a powtarzającym się bez względu na część świata mitem jest bóstwo wyłaniające się z wody. Wszyscy znamy powiedzenie o Afrodycie z morskiej pianki. Jej poczęcie miało wyglądać tak: Kronos podczas puczu przeciw swemu ojcu
Uranosowi odciął mu genitalia. Te wpadły do wody i zapłodniwszy ją, dały życie Afrodycie – bogini miłości i seksu. Z fal morskich, a dokładnie również z ich piany, powstał indiański wielki nauczyciel Kloskurbek. Za sprawą ducha Wielkiego Manitou morze zakotłowało się, wytworzyła się piana, a gdy ogrzało ją słońce, stężała i wyszedł z niej Kloskurbek. Hinduski „pan stworzenia” Pradźapati wyłonił się ze złotego jajka, powstałego z chuci pierwotnych wód. Los Maui, „stwórcy” Hawajów, przypomina zaś nieco historię Mojżesza. Urodzonego w sposób „klasyczny”, lecz przedwcześnie, matka wrzuciła do wody, owinąwszy go uprzednio swym warkoczem (w innej wersji – kokiem), który posłużył mu za macicę do właściwego końca ciąży. Kiedy już Maui wyszedł z wód, zawitał do domu rodzinnego. Niektórzy bogowie lub postaci mitologiczne z braku lepszego wyjaśnienia… spadają z nieba. U Indian syn bogini księżyca i boga słońca poślubił dziewczynę zrodzoną z gwiazd. Postaci te bywają też tworami przyrody, jak (wciąż indiańska) Pierwsza Matka, stworzona z zielonej rośliny, wilgoci i ciepła. Czasem
bywa także na odwrót – to boginie rodzą naturę. Na przykład w Mezopotamii znana była historia boga Enki, który z własną wnuczką począł pierwsze owoce. Najpraktyczniejsi byli bogowie, którzy po prostu… sami się stworzyli. Tak było z azteckim Omececuhtli. Podobnie rzecz ma się z egipskim stwórcą świata Atumem. Antyczni Egipcjanie bez fałszywego wstydu opisali na piramidach również sposób, w jaki spłodził on dzieci. Otóż jako jedyny bóg z braku partnerki Atum masturbował się, a z jego spermy powstała pierwsza boska para. Dalej już poszło tradycyjnie. Nietrudno dostrzec, że w czasach i miejscach, gdzie plemiona i społeczności niewiele wiedziały o prawach rządzących naturą, narodziny bóstw przeplatają się z florą, fauną, a nawet częściami nieożywionymi przyrody (jak kamienie czy woda). Stanowiły wytłumaczenie zjawisk, które kierują tym światem, a zwłaszcza sposobu jego powstania. Ludzie wprawdzie od dawna są świadomi, skąd się biorą dzieci, jednak nadal uwielbiają słuchać bajek, a więc wymyślają namiętnie nieziemskie sposoby zapłodnień i urodzeń. Miały one zapewne zarazem funkcję „literacką”, jak i (w przypadku np. Jezusa, Buddy czy herosów greckich itd.) religijną. Jak widać, ludzie z różnych stron świata wpadają na podobne pomysły. Dodatkowo kultury przenikają się i wpływają na siebie. Historia narodzin Jezusa czerpie nie tylko z Mitry. W podaniach starożytnej Grecji Latona, matka Artemidy i Apolla, nie mogła urodzić swych dzieci, gdyż za sprawą Hery nie chciał przyjąć jej żaden zakątek ziemi (podobnie dla Marii nie będzie potem miejsca „w Betlejem w żadnej gospodzie”). Zdobyła się na to dopiero wyspa Asteria (później nazwana Delos) i tam Zeusowa kochanka powiła bliźniaki, które zaliczono do najważniejszych greckich bóstw. Wszystkie te mity mają swój głęboki sens. Często ich tłem jest walka pomiędzy bóstwami, znacznie częściej – stworzenie (świata, przyrody, człowieka) i miłość. Może dlatego właśnie wielu ateistów z przyjemnością zasiada do wigilijnego stołu – wszak jest to święto życia, może nawet bardziej niż Wielkanoc (przyjście na świat jest faktem realnym – w przeciwieństwie do zmartwychwstania). Narodziło się nowe dziecko, została przekazana pałeczka w sztafecie istnienia rodzaju ludzkiego i świata. I choć dziś już dobrze wiemy, że nawet bogowie nie biorą się z igieł świerkowych, kamieni, wiatru, dziewic ani spermy w wodzie, to może lepiej zaspokoić ludzką potrzebę cudowności, zagłębiając się w mity – jakże wiele mówiące o odwiecznych człowieczych potrzebach – niż oglądając w telewizji kolejną zagładę, którą szykują nam ufoludki. AGNIESZKA ABÉMONTI-ŚWIRNIAK
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r. Chrześcijaństwo szczyci się dziejami liczącymi 2 tys. lat. Świeccy humaniści nie muszą w tej dziedzinie czuć się gorsi – ich tradycja jest starsza o dobre pół tysiąclecia.
Wielkie Kościoły słusznie lub niesłusznie szczycą się swoją długowieczną historią. Czasem są to dzieje nieco sfałszowane i dosztukowane niczym sztuczny warkocz w damskiej fryzurze lub męski tupecik. Kościół katolicki każe na przykład wierzyć, że istnieje od 2 tys. lat, a apostoł Piotr był pierwszym rzymskim papieżem. Tymczasem Piotr najprawdopodobniej nigdy nawet nie był w Rzymie, a z całą pewnością nie wiedział, co to takiego „papież”. Katolicy niejednokrotnie sugerują ateistom i innym niewierzącym, że ich poglądy to nowinkarstwo, a praojcem ateizmu jest Lenin. Tymczasem świecki światopogląd i różne elementy humanistycznej wizji świata istniały już wtedy, gdy nikt jeszcze nie słyszał nie tylko o papieżach lub zborach protestanckich, ale także o Jezusie z Nazaretu.
Poczęcie Korzenie świeckiej wizji świata sięgają filozofii jońskiej, czyli myślicieli, którzy żyli na zachodzie dzisiejszej Turcji już w VII wieku przed naszą erą. Porzucili oni mityczno-religijną wizję świata i zaczęli tworzyć to, co nazywamy nauką. Ich wyobrażenia o powstaniu świata nie odwoływały się do bogów, ale poszukiwały naturalnych wyjaśnień dla takich zjawisk jak powstanie świata czy funkcjonowanie przyrody. Do takich myślicieli należeli Tales, Heraklit i Anaksymander. Mniej więcej w tym samym czasie żył w Indiach książę Siddartha Gautama (Budda), myśliciel z gruntu świecki, który także nie zajmował się bogami, ale szukał sensu życia w filozofii nakazującej współczuć każdej istocie żyjącej. O nich wszystkich trudno powiedzieć, że byli niewierzący w naszym tego słowa znaczeniu, ale faktem jest, że ich światopogląd nie potrzebował bogów i był w swej istocie świecki, niereligijny. I to właśnie był przełom. Pamiętajmy także, że ujawnienie niedostatecznej pobożności mogło być wówczas groźne. Nawet w tolerancyjnej Grecji i pluralistycznych Indiach. Przekonał się o tym Sokrates – skazany na śmierć za niewiarę we właściwych bogów i „psucie młodzieży”. Właśnie ten grecki filozof był kolejną postacią istotną dla początków
BEZ DOGMATÓW
Humanizm od poczęcia humanizmu. Jego stwierdzenie „wiem, że nic nie wiem” znaczyło, że mitów nie traktuje on jak wiedzy, a więc zdradzało świecki światopogląd. W tym samym okresie działali sofiści, którzy głosili, że „człowiek jest miarą wszechrzeczy”, oraz Demokryt, który wynalazł pojęcie atomu i miał bardzo materialistyczną wizję świata. Z niego oraz anarchistycznej szkoły cynickiej obficie czerpała zupełnie już świecka szkoła epikurejska, która nakłaniała do znalezienia swojego małego szczęścia w świecie, który nie ma ani sensu, ani celu. Epikurejczycy cenili przyjaźń i wzajemną pomoc. Z kolei stoicy dostrzegali braterstwo wszystkich ludzi – rzecz bynajmniej wcale nie tak oczywistą w świecie, w którym liczyli się głównie „swoi” i oni tylko byli tak naprawdę uważani za ludzi. Tak więc starożytność wynalazła już niemal wszystko, co jest potrzebne do ukształtowania tego, co nazywamy świeckim humanizmem.
regionie Europy, zaczął się krystalizować nowy sposób myślenia i patrzenia na świat – renesans.
Epoka brzemienna w idee Odrodzenie funkcjonowało na ogół jeszcze w ramach chrześcijaństwa (poza pojedynczymi przypadkami prześladowanych zresztą neoepikurejczyków), ale jego wartości nie miały już wiele wspólnego z Biblią i kościelnymi autorytetami. Myśliciele starożytni zajęli miejsce teologów i scholastycznych filozofów, a coraz więcej filozofów zaczęło swój wzrok
Zamrożenie Idee wynalezione przez Greków, a rozwijane przez Rzymian pozostały jednak na długie stulecia jakby zamrożone. W tym geneza humanizmu przypomina zapłodnienie in vitro. Po poczęciu w żyznych czasach starożytnych przyszła zima późnej starożytności i średniowiecza, zdominowanych przez triumfalny pochód najpierw chrześcijaństwa, a później islamu. Świeckie idee, wartości i intuicje nie miały szans na trwanie ani na rozwój w świecie opanowanym przez ideologie nakierowane na Boga, bo wtedy już nie człowiek był miarą wszechrzeczy, ale bóstwo; nie rozum i racjonalizm były ostateczną instancją poznania, ale święte księgi i autorytety ojców Kościoła. Na tej pustyni świecki humanizm mógł przetrwać tylko w księgach oraz w twórczości ludzi żyjących na marginesie, w niektórych odmianach tzw. herezji, wśród artystów i wolnomyślnych uczonych. Jednak wraz z ponownym rozwojem miast w Europie Zachodniej oraz rozpowszechnieniem sztuki czytania i pisania, a także w związku z wielokrotną kompromitacją Kościoła, lody średniowiecza zaczynały topnieć. W północnych Włoszech, najbogatszym
ponownie kierować raczej na ziemię niż na niebo. Zaczęły się rozwijać świeckie nauki, a olbrzymi impuls dał im Brytyjczyk Francis Bacon, wynalazca metody empirycznej. Reformacja, choć oczywiście bardzo chrześcijańska, dowartościowała rozum i jednostkę, a ściągnęła z piedestału Kościół. Wprawdzie Bóg wciąż był najważniejszy, ale poznawany już nie przez autorytet Rzymu, ale przez pojedynczego człowieka myślącego o Biblii. Z tego nurtu wywodzą się bracia polscy, którzy już otwarcie głosili racjonalistyczny kult rozumu. Pod koniec tej epoki,
w czasie gdy przechodziła ona w barok, czyli czas recydywy katolickiej, i nieco później pojawiają się także pierwsi znani z nazwiska ludzie posądzani o ateizm. W Polsce był to Kazimierz Łyszczyński, którego za świeckie przekonania stracono publicznie na rynku w Warszawie. Ten barbarzyński werdykt zatwierdził „światły” król Jan III Sobieski.
Narodziny Postaci takie jak Łyszczyński zwiastowały całkowicie nową epokę, zupełnie wolną od ideologicznych wpływów Kościoła. To oświecenie z jego jawnym kultem rozumu i nauki oraz ostentacyjnym odrzuceniem religii. Ogromny wkład w powstanie współczesnego humanizmu wniósł w tamtych czasach Denis Diderot, który głosił ideę człowieka szlachetnego, ateisty, dążącego do godnego i sprawiedliwego życia. Wówczas także, na pewnym etapie rewolucji francuskiej, próbowano stworzyć pierwsze świeckie społeczeństwo. Eksperyment był jednak nieudany, bo metody laicyzacyjne przypominały, niestety, ówczesne techniki ewangelizacyjne – arogancję, przymus państwowy i przemoc. Tak to zwykle bywa, gdy ludzie z umysłami ukształtowanymi w mijającej epoce próbują stworzyć epokę nową. Tak dzieje się też z wszelkimi rewolucjami, które jakże często ustanawiają „nowe” łudząco podobne do starego… Oświecenie stworzyło jednak zupełnie nową jakość, która przetrwała nie tylko własne porażki, ale także próby cofnięcia biegu historii. Idee wolności, równości i braterstwa zmieniły prawo oraz państwo, zreformowały obyczaje, zlikwidowały niewolnictwo, poddaństwo chłopów, a także kobiet. Powstały klasy społeczne, które obywały się już bez Kościołów, bez obrzędów i bez religii. XIX wiek to już szalony bieg odkryć naukowych oraz wynalazczości technicznej i medycznej. To także socjalistyczny przewrót w myśleniu – przewrót, który 100 lat później stworzył egalitarne społeczeństwo i państwo opiekuńcze. Wreszcie naszedł czas na rozwój już dojrzałego humanizmu jako pełnoprawnego światopoglądu i drogi życiowej.
Rozkwit Choć mało kto o tym pamięta, świecki humanizm – taki, jakim znamy go dzisiaj – wyrósł nie bez
25
wpływu religii, a raczej myślicieli stojących w rozkroku między światem religii a ateizmu. Wspomniany już ruch braci polskich doprowadził do powstania na Zachodzie unitarianizmu, czyli czegoś w rodzaju Kościoła racjonalistycznego, który powoli ewoluował w miejsce otwarte także dla agnostyków i ateistów. Ludzie z tego środowiska, w tym duchowni, stworzyli przed stuleciem świecki humanizm – ruch etyczny, który nadał ateizmowi prospołeczny i moralny wymiar. Nie znaczy to, że wcześniejszy ateizm był niezainteresowany etyką lub aspołeczny. Różnica polega na tym, że świecki humanizm współczesny to uporządkowany światopogląd wspierany przez setki ruchów i instytucji o charakterze ateistycznym, agnostycznym, racjonalistycznym i wolnomyślicielskim. Czym się ten światopogląd charakteryzuje? Przede wszystkim nie uznaje bogów ani świata nadnaturalnego, akceptuje natomiast zasady demokratyczne. Działa na rzecz stworzenia bardziej ludzkiego społeczeństwa w oparciu o wolne poszukiwania, racjonalizm i sprawiedliwość społeczną (zasada niedyskryminacji oraz sprawiedliwego udziału dochodów). Do grona najbardziej znanych świeckich humanistów należą: Bertrand Russel, Albert Einstein, Julian Huxley i współcześnie żyjący Richard Dawkins. Istnieje również humanistyczna odmiana buddyzmu, a także liczne organizacje humanistyczne w Indiach, które nawiązują zarówno do tradycji zachodniej, jak i do świeckich nurtów w hinduizmie. Bo ta ostatnia religia zawiera wszystko – obok tysięcy bogów także świecką tradycję. Świecki humanizm propaguje dzisiaj nie tylko sprawiedliwe społeczeństwo i zwalcza zabobony, ale także domaga się świeckiego państwa. To jeden z najważniejszych celów w epoce, w której religia znów próbuje dyktować warunki całemu światu i zajmować uprzywilejowaną pozycję w poszczególnych krajach. Na tej płaszczyźnie humaniści współpracują również z religijnymi antyklerykałami. Jak widać, uformowanie się świeckiego humanizmu i jego rozkwit to efekt pracy i odkryć 100 pokoleń! Humanizm potrzebował także wielkiej wytrwałości, aby przetrwać czasy posuchy i ideologicznego pustkowia. A my mamy przywilej życia w epoce o stosunkowo dużej dozie wolności i dobrych warunkach do rozwoju własnej drogi życiowej. Nawet mimo obecnej recydywy klerykalizmu i mody (właśnie przemijającej) na brutalny wyścig szczurów. MAREK KRAK PS Ilustracją do tekstu jest międzynarodowy symbol świeckiego humanizmu – tzw. Happy Human (Szczęśliwy Człowiek), znak stworzony na bazie litery „H”.
26
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
OKIEM BIBLISTY
Święta, święta… Jakie święta?! W grudniu większość chrześcijan obchodzi święta Bożego Narodzenia. Nie wszyscy jednak wiedzą, że święta te są pozostałością po religiach pogańskich. Za tezą o pogańskim pochodzeniu przemawia już sama nazwa „Boże Narodzenie”. W Biblii nie znajdziemy ani jednego wersetu mówiącego o Bożych narodzinach, ponieważ Pismo Święte mówi jasno i wyraźnie, że Bóg nie ma początku ani końca, nigdy się nie urodził – jest wieczny (por. 1 Tm 1. 17): „Przede mną Boga nie stworzono i po mnie się go nie stworzy” (Iz 43. 10). Co więcej, Jezus nigdy nie nazwał siebie Bogiem w absolutnym tego słowa znaczeniu. Wierzył natomiast i nauczał, że istnieje tylko „jeden prawdziwy Bóg” (J 17. 3). I tak też wierzyli i nauczali apostołowie, zgodnie zresztą z najważniejszym przykazaniem Bożym: „Nie będziesz miał innych bogów obok mnie” (Wj 20. 3) oraz: „Słuchaj, Izraelu! Pan [JHWH] jest Bogiem naszym, Pan jedynie!” (Pwt 6. 4). Świadczy o tym chociażby następujące wyznanie: „Wierzymy, że nie ma żadnego innego boga, oprócz Jednego. Bo chociaż nawet są tak zwani bogowie, czy to na niebie, czy na ziemi, i dlatego jest wielu bogów i wielu panów, wszakże dla nas istnieje tylko jeden Bóg, Ojciec, z którego pochodzi wszystko i dla którego istniejemy” (1 Kor 8. 4–6). Krótko mówiąc, nazwa „Boże Narodzenie” stosowana w odniesieniu do narodzin Jezusa z Nazaretu nie ma ani logicznego, ani biblijnego uzasadnienia. Wywodzi się ona z wierzeń pogańskich, m.in. z mitraizmu. Tenże mitraizm „w pierwszych wiekach n.e. konkurował skutecznie z chrześcijaństwem, które przejęło od niego wiele z symboliki i niektóre obyczaje, jak np. termin Bożego Narodzenia” („Leksykon religioznawczy”, Warszawa 1988, s. 172).
Data powstania święta Biblijnego uzasadnienia nie mają również daty związane z narodzinami Chrystusa. Pierwsza dotyczy wyliczenia roku Jego narodzin. Jak wiadomo, wyliczenia tego – na polecenie papieża Jana I (523–526) – dokonał opat rzymskiego klasztoru Dionizy Mały (ok. 470–544). Obliczył on rok narodzin Jezusa i początek nowej ery, kierując się informacją, że Herod Wielki zmarł w 753 roku od założenia Rzymu. Później jednak okazało się, że Dionizy pomylił się o kilka lat, ponieważ Herod Wielki – według wyliczeń Jana Keplera – zmarł w 750 roku od powstania Rzymu, czyli w 4 r. p.n.e. Dziś przyjmuje się, że
Chrystus urodził się sześć, a nawet siedem lat wcześniej, czyli w 7 lub 6 roku p.n.e. To, że kalendarz chrześcijański oparty jest na pomyłce, przyznał ostatnio także papież Benedykt XVI w swej książce „Jezus z Nazaretu”: „Obliczenie początku kalendarza – oparte na dacie urodzin Chrystusa – dokonane zostało przez Dionizjusza Mniejszego, który pomylił się o kilka lat”. Druga błędna data dotyczy rzekomego urodzenia się Jezusa w dniu 25 grudnia. Wiadomo bowiem, że w żadnej Ewangelii nie ma w ogóle daty urodzin Jezusa. Tak naprawdę nie znamy dokładnie ani roku, ani miesiąca, ani dnia Jego urodzin. Skąd zatem wziął się zwyczaj obchodzenia urodzin Jezusa właśnie 25 grudnia? Odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna: z zawłaszczenia i przekształcenia przez Kościół rzymski pogańskiego święta. Ksiądz dr Józef Umiński ujął to tak: „W pierwszej połowie IV w. powstaje na Zachodzie święto Bożego Narodzenia, którego celem m.in. jest zastąpić pogańską uroczystość natalis Solis invicti” („Historia Kościoła”, t. I, s. 241). Warto przypomnieć, że ta „pogańska uroczystość” związana była z dniem narodzin boga Mitry – indoirańskiego bóstwa solarnego, któremu poświęcony był również pierwszy dzień tygodnia – dies solis (dzień słońca – niedziela). W 321 r. cesarz Konstantyn ogłosił niedzielę dniem odpoczynku, a następnie Kościół rzymski uświęcił ją w miejsce dekalogowego szabatu (sobota – por. Wj 20. 8–11). Rzecz w tym, że Kościół nie mógł tolerować pogańskich uroczystości i nie potrafił ich wykorzenić, dlatego przyjął je i przekształcił tak, by nie tylko konkurowały z mitraizmem, ale też ułatwiały pozyskanie pogan. Jan Paweł II tuż przed świętami w 1993 r. stwierdził, że „zastąpienie tamtego święta innym, ku czci jedynego prawdziwego Słońca, Jezusa Chrystusa, wydawało się chrześcijanom logiczne i naturalne”. Co sądzić o takim uzasadnieniu? Cóż, może wydaje się to logiczne
i naturalne, ale z biblijnego punktu widzenia nigdy takie nie będzie. Jeśli bowiem wziąć pod uwagę to, co na temat Boga („Bo myśli moje to nie myśli wasze” – Iz 55. 8), Jego przykazań i świąt mówi Pismo Święte, to jasne się staje, że Bóg nie może uświęcić świąt o pogańskich korzeniach. I tak też rozumieli to pierwsi chrześcijanie, którzy nie obchodzili urodzin Jezusa, a tym bardziej święta Bożego Narodzenia. Wiadomo bowiem, że najstarsza wzmianka o obchodzeniu przez chrześcijan święta Bożego Narodzenia w dniu 25 grudnia pochodzi dopiero z kalendarza rzymskiego Filocalusa z 354 roku.
Warto przypomnieć, że wcześniej, jeszcze „około roku 200 – jak pisze Klemens Aleksandryjski – za dzień narodzin Chrystusa jedni uważali 19 kwietnia, inni 20 maja, sam Klemens dopatrywał się właściwej daty w dniu 17 listopada” (Karlheinz Deschner, „I znowu zapiał kur”, t. I).
Zwyczaje bożonarodzeniowe Choinka. Jednym ze zwyczajów pogańskich przejętych przez Kościół katolicki i inne wyznania jest strojenie choinki. Mało kto wie, że zwyczaj ten przywędrował do nas z protestanckiej części Niemiec w XVIII wieku i początkowo wzbudzał sprzeciw duchowieństwa katolickiego, które zarzucało mu pogańskie pochodzenie. Dlatego też początkowo choinkę stawiano wyłącznie w miejskich, bogatych ewangelickich domach. Dopiero po roku 1840 choinka zadomowiła się również w domach katolickich – najpierw w dworach szlacheckich, a z czasem także w chatach chłopskich.
Warto jednak przypomnieć, że strojenie drzewek nie pochodzi z Niemiec, lecz ze starożytnych pogańskich kultur. Ksiądz B. Nadolski pisze o tym tak: „Genezy tego zwyczaju należy szukać w starożytności. W zwyczaju greckim gałąź drzewa laurowego obwieszano owocami, pieczywem, naczyńkami z oliwą i winem, zanoszono do świątyń i przechowywano w domach. Miały one symbolizować obfitość i urodzaj w nadchodzącym roku. Podobnie było w Rzymie. Kładziono nacisk na to, by gałązka była zielona (liście laurowe nie opadają). Symbole te funkcjonowały w związku z Nowym Rokiem. Drzewo było także symbolem życia. Wierzono, że drzewa są »mieszkaniem« bóstw” (Nadolski, „Liturgika”, t. 2, s. 103).
Opłatek. Również dzielenie się opłatkiem przed wieczerzą wigilijną „to pozostałość pogańskiego zwyczaju dzielenia się pieczywem obrzędowym w celu odnowienia lub zawarcia pobratymstwa. Dawniej przypisywano opłatkowi właściwości magiczne i dawano go również bydłu oraz rozrzucano w ogrodzie, aby uchronić zwierzęta i rośliny przed chorobami i wzmóc ich siły rozrodcze” (Leszek Wilczyński, „Zwyczaje bożonarodzeniowe” [w:] „Znaki Czasu” 12/89, s. 5). Dodajmy, że słowo „opłatek” pochodzi od łacińskiego oblatum – dar ofiarny i dlatego „synody karolińskie zabraniały opłatków, mając na uwadze niebezpieczeństwo utożsamiania ich z konsekrowanymi Hostiami” (B. Nadolski, tamże, s. 103). Prezenty. Chociaż zwyczaj obdarowywania dzieci i siebie nawzajem prezentami na ogół wiąże się z darami Mędrców ze Wschodu (por. Mt 2. 1–12) oraz ze Świętym Mikołajem, to jednak wypacza istotę narodzenia Chrystusa. Chodzi o to, że zwyczaj ten doprowadził
do komercjalizacji narodzin Jezusa, bo obecnie większość, i to nie tylko dzieci, oczekuje głównie na wieczerzę wigilijną i prezenty. A że nie wszystkie te prezenty są trafione (do tego coraz częściej ludzie zadłużają się, aby sprostać oczekiwaniom bliskich), wielu przy tej okazji doznaje zawodu. Poza tym według „The Washington Post” „jedną trzecią gwiazdkowych prezentów możemy uznać za zwykłe marnotrawstwo. Skoro wartość zakupów świątecznych [w 2006 r.] została oszacowana na 457 mld dolarów, to Amerykanie tracą rocznie 150 mld z powodu tego przeklętego zwyczaju” („Forum” – 51/52 z 2006/2007). Błogosławienie domów. Także ten zwyczaj wiąże się z przybyciem Mędrców do Betlejem. Ewangelia Mateusza nie wspomina jednak, ilu ich było, nie podaje też ich imion i nie nazywa ich królami. Dopiero tradycja średniowieczna określiła ich liczbę, ich królewską godność i imiona: Kacper, Melchior i Baltazar (po raz pierwszy zostały wymienione w IX wieku). Błogosławienie domów, czyli tzw. kolęda, wiąże się zatem z odwiedzinami domów i mieszkań przez duchownych, z kropieniem ich wodą święconą i wpisaniem święconą kredą na drzwiach liter K+M+B z datą bieżącego roku. Nadolski pisze, że również „zwyczaj błogosławieństwa domów i oznaczania drzwi kredą posiada źródła pogańskie” (tamże, s. 107). Dawniej wierzono bowiem, „że 5 stycznia kończy się dwunastodniowy pobyt dusz na ziemi, na którą przybyły w dzień wigilijny. Różnymi więc zaklęciami magicznymi przynaglano je do odejścia ze świata żyjących” (L. Wilczyński, tamże, s. 5). Reasumując: chociaż święta Bożego Narodzenia uznawane są przez większość chrześcijan, to jednak z biblijnego punktu widzenia zarówno ich nazwa, data, jak i zwyczaje tak naprawdę nie mają żadnego związku z narodzeniem Jezusa. Warto zatem o tym pomyśleć podczas tych zawłaszczonych świąt, bo chociaż cel przyjścia Chrystusa jest ważny, to jednak adaptacja pogańskich symboli i zwyczajów oraz komercjalizacja narodzin Jezusa bliższa jest – z punktu widzenia autentycznej wiary chrześcijańskiej – bałwochwalstwu niż prawdziwej pobożności. A przecież św. Paweł napisał: „Odrobina kwasu cały zaczyn zakwasza” (1 Kor 5. 6). BOLESŁAW PARMA
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
LISTY Bóg tak chciał Przeraża mnie ten cynizm Amerykanów. Ostatnio w tamtejszych szkołach następuje tragedia za tragedią, giną młode osoby, lecz wniosków z tych dramatów nikt nie wyciąga. Śmieszy mnie ich podejście religijne do tych tragedii – za każdym razem powierzają ofiary Bogu, modlą się za ich dusze i czekają na następne ofiary. Bogu to widocznie odpowiada, bo im więcej Amerykanów modli się do niego o dusze małych ofiar, tym częściej do takich dramatów dochodzi. To pokazuje, jak absurdalny i tragiczny jest wpływ religii na zachowania człowieka, ba, całych społeczeństw, które powierzając mitycznym bóstwom załatwienie problemu, umywają ręce od odpowiedzialności, a potem mamy to, co mamy – dramat za dramatem. A wystarczy tylko trochę pomyśleć, wyciągnąć wnioski z jednej tragedii, żeby zapobiec następnym. USA są przodownikami w kwestiach religijnego podporządkowania się – nie jako państwa, ale jako społeczeństwa. Szkoda że my jako naród bierzemy w kwestiach wiary i religii w dużej mierze przykład z USA. Nasze władze także często przedkładają dobro Kościoła nad dobro społeczeństwa, podporządkowując wszystko aprobacie władz kościelnych. Nie patrzą, czy będzie to służyć ogółowi społeczeństwa, bo przecież nie wszyscy obywatele chcą chodzić na pasku Kościoła. Józef Frąszczak
Kto więcej oberwał 13 grudnia politycy jak co roku licytowali się, kto ile siedział, kto był pobity, a kogo SB pominęła bądź nie potrafiła schwytać. Mam już dosyć tych przechwałek, rok w rok coraz bardziej ubarwianych i istniejących jedynie w głowach tych ludzi. Kłamią jak Kaczyński, który usiłuje wmawiać, jakim to był nieocenionym opozycjonistą. Mam nadzieję, że dożyję czasów, w których Polską będą rządzić politycy, którzy nie będą mieli nic wspólnego z PZPR, jej przybudówkami ani ze styropianową przeszłością. Pora odciąć pępowinę łączącą Polskę ze stanem wojennym. Jako umiarkowany optymista uważam, że dopiero wtedy zaistnieje szansa na osiągnięcie w Polsce spokoju i porozumienia. To pozwoli nam wziąć się do solidnej roboty i wyprowadzić kraj na prostą. Przez 23 lata nie dokonali tego ani solidaruchy, ani postsolidaruchy, ani czerwoni, ani różowi, ani tym bardziej czarni. Doczekam czasów, w których politycy rządzący krajem, zasiadający w Sejmie, będą mogli pochwalić się swoim dorobkiem innym niż styropian, winy umyślne, czyny zmyślone czy zakłamane. Czekam na polityków,
którzy będą zmuszani przez wyborców do pracy na rzecz kraju i jego mieszkańców, a nie na rzecz swoich partii i republiki kolesiów. Stać nas na kraj, w którym rządzi sprawny, skuteczny i silny rząd, w którym nie panoszą się uprawiający antypolską politykę biskupi! Stać, ale nie z tymi politykami, którymi karmią Polaków media. Z politykami, którzy za swój podobno bezinteresowny
„patriotyzm” za komuny nie wahali się w demokratycznej Polsce wyciągać ręce po odszkodowania za „prześladowania”, będące rekompensatą za zły los, jakiego doświadczyli. To postawa godna najemników, nie patriotów! Paweł Krysiński
Niby wolni Mam swoje lata i pamiętam jako dorosły człowiek interwencję w Czechosłowacji w 1968 roku z polskim udziałem. Pochodzę z Dolnego Śląska z okolic Bolesławca i osobiście rozmawiałem z żołnierzami, którzy wiele dni przed interwencją stali w pełnej gotowości w lasach Borów Dolnośląskich. Miałem też wielu kolegów i znajomych z sąsiedztwa, którzy w tym czasie mieli „szczęście” odbywać zasadniczą służbę wojskową i brać udział w tej „bratniej” pomocy. Opowiadali później po powrocie do cywila, jak wyglądała ta interwencja, i tylko rozsądkowi Czechów zawdzięczamy, że nie skończyło się to krwawą jatką i wywiezieniem dużej części narodu na Syberię do obozów (dotknęło to nielicznych). Co do lat 1980, 1981 i stanu wojennego, to obecnie gloryfikowana wersja historyczna jest wersją kłamliwą w całej rozciągłości. Po roku narastającego warcholstwa i nieodpowiedzialności działacze i politykierzy zamienili związek zawodowy w nieobliczalny ruch polityczny, który bez względu na okoliczności i uwarunkowania polityczne dążył do pełni władzy (na przykład w marcu 1981 r. Jan Rulewski sprowokował burdę w urzędzie wojewódzkim). Tymczasem większość społeczeństwa – które po porozumieniach sierpniowych zapisało się do związku „Solidarność” z nadzieją na poprawę
SZKIEŁKO I OKO sytuacji w kraju – wypatrywała zakończenia tego „wariactwa” działaczy „S”, a jednocześnie spodziewała się najgorszego, tj. „bratniej” interwencji wojskowej państw Układu Warszawskiego. Na granicach Polski ze wszystkich stron (na Bałtyku też stały przy naszych granicach i były w naszych portach jednostki morskie NRD i ZSRR) szykowały się wojska UW do interwencji w Polsce.
Gadanie, że interwencja nie była planowana, jest takim samym kłamstwem i bredzeniem jak gadanie o zamachu w Smoleńsku. Gdyby potrafili myśleć, to zadaliby sobie pytanie, dlaczego ani „wielki przyjaciel” Polski, prezydent USA (Reagan), ani nasz rodak na stolicy w Watykanie, którzy mają pełną wiedzę o zamiarach władzy, ani słowem nie ostrzegli władz „Solidarności” o planowanym stanie wojennym, wręcz odwrotnie – uspokajali kierownictwo „Solidarności”? Ano dlatego, żeby nie dopuścić do interwencji zewnętrznej, co w naszej sytuacji skończyłoby się hekatombą dla narodu. Generał Wojciech Jaruzelski, który wziął na siebie tę trudną decyzję, uratował naród od tragedii. Jestem pewny, że u nas nie skończyłoby się jak w Czechosłowacji, tylko wywieziono by całą wierchuszkę „Solidarności” razem z ówczesną legalną władzą do ZSRR i dziś kości większości z nich gniłyby w bagnach Syberii. A tysiące grobów i dziesiątki cmentarzy przypominałyby nam o tej polskiej głupocie (powstanie warszawskie jest tego przykładem). Dzięki Generałowi Jaruzelskiemu żyją teraz w niby wolnym kraju, gdyż sami go zniewolili, oddając we władanie Watykanu i USA, i mogą się bez przeszkód popisywać swoim warcholstwem i działaniem na szkodę ojczyzny. Mikado
W poszukiwaniu straconego czasu Jarek Kaczyński mentalnie cofnął się w rozwoju, wrócił do zamierzchłych czasów zwanych „komuną” i rozpoczął z nią bezpardonową walkę. Wówczas gdy wymagało to pewnych poświęceń, on nie załapał, o co chodzi, a gdy w końcu zaczął to ogarniać, tzw.
komuna skończyła swój żywot, powołano okrągły stół, wprowadzono tzw. demokrację. Jarek chce obecnie nadrobić stracony czas i sam sobie robi legendę niezłomnego wojownika. Nawet chyba twierdzi, że go nie internowano, bo się go bano, że zrobi rewoltę w więzieniu lub w miejscu internowania. Pokraczne to tłumaczenie, bo wszyscy naokoło wiedzą, że było inaczej – jego się nie bano, tylko się z niego śmiano, i to było powodem rezygnacji z jego internowania. Biedak cierpi teraz w dwójnasób, bo ci, którzy faktycznie walczyli, przeszli więzienia i internowanie, mają się teraz czym chwalić, mają swoją martyrologiczną legendę, on natomiast wypadł z obiegu, bo nie ma podobnego życiorysu. Jarek wpadł na pomysł, żeby cofnąć się w czasie, stąd ta jego walka z mitycznym wrogiem – marsze, pochody, petardy. Nie wie, biedak, że straconego czasu już nie nadrobi, i zamiast bohatera obecnie robi z siebie pośmiewisko. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że do tych fobii przekonał wielu swoich zwolenników. Jest w tym spora wina rządzącej Platformy, bo zaczęła ignorować społeczeństwo i decydować, co dla obywateli jest najlepsze, a takie ignorowane przez rządzących społeczeństwo to podatny grunt dla nacjonalistycznych fobii Kaczyńskiego i PiS-u oraz skrajnej prawicy, tym bardziej że lewica poraża swoją niemocą i nie może stać się alternatywą dla partii rządzących. Czytelnik
Weźcie się do roboty! Z roku na rok przeciętnemu Kowalskiemu żyje się w naszym kraju coraz gorzej. Wiadomo – kryzys światowy, ale nasz rząd z Panem Tuskiem na czele nie zamierza zaoszczędzić olbrzymich pieniędzy w budżecie, bo nie chce się nikomu narazić. Likwidacja KRUS-u i wstrzymanie finansowania Krk dałyby około 30 mld zł oszczędności rocznie. IPN, Senat i parę innych niepotrzebnych wydatków zlikwidować, a okaże się, że nie ma dziury budżetowej, a co za tym idzie – nie trzeba obarczać społeczeństwa podwyżkami typu VAT 23 proc. (nie pomylę się, jak w przyszłym roku będzie 25 proc.). Ten rząd upodobał sobie też podwyżki wszelakich akcyz, co odbija się na kieszeni najuboższych. Panie Tusk, to społeczeństwo już ledwo zipie! Czy Pan tego nie widzi? Tu nie ma zielonej wyspy od dawna i nigdy nie było – czas zacząć oszczędzać! Dosyć miękkich kolan, Panie Tusk! Niech Pan zgasi ten przygłupi uśmieszek i weźmie się do roboty!
27
Ale jak znam życie, to jest to wołanie na puszczy. Jak zwykle reperowanie budżetu odbywać się będzie kosztem najbiedniejszych, bo jest ich coraz więcej, nie mają siły przebicia ani donośnego głosu. Co innego biskupi lub koalicjant PSL, który dzięki utrzymywaniu KRUS-u ma elektorat dający 5 proc. głosów, co daje mu byt w Sejmie, a jak wiemy, z każdym wejdą w koalicję, żeby być przy korytku. Naszą nadzieją na jakieś zmiany jest Ruch Palikota. Oby w przyszłych wyborach zdobyli władzę. Jerzy Zabielski, Gdańsk
Fałszywe świadectwa „Polityk ma się kierować nauczaniem Kościoła” – walnął z grubej rury niejaki Tomasz Terlikowski w rozmowie z Moniką Olejnik w „Kropce nad i”. A ja, naiwny, byłem przekonany, że polityk powinien się kierować interesem społeczeństwa. Tym bardziej że interes Kościoła jest odwrotnie proporcjonalny do interesu społeczeństwa. Całe swoje wystąpienie Terlikowski poświęcił katechizacji telewidzów i wciskaniu im kitu o społecznej nauce Kościoła, która ma być wartością najwyższą. Dał fałszywe świadectwo, jakoby z Kościoła nie można było nikogo wyrzucić, nawet jeżeli jest grzesznikiem. Obsesyjnie nazywał mordercami zwolenników metody in vitro. Jednym z jego argumentów było stwierdzenie, że za in vitro są „Fakty i Mity”, „ale tego nikt nie czyta”. Domyślam się, że Terlikowski czyta je od deski do deski. Ponieważ moim zdaniem tego katolickiego hunwejbina opętał szatan, apeluję do egzorcystów, żeby tego diabła z niego wypędzili. Niech ratują jego duszę! W tejże „Kropce nad i” wziął również udział Stefan Niesiołowski, dzielnie punktując obłudę i obskurantyzm Terlikowskiego. Nie mógł się jednak powstrzymać od tego, żeby nie dać plamy, nazywając wymuszoną przez Kościół ustawę antyaborcyjną „kompromisem”. Obaj byli zgodni z fałszywym stwierdzeniem, że w ubiegłym roku w Polsce dokonano tylko około 700 aborcji. Tyle że Terlikowski z emfazą nazywał je mordowaniem dzieci, a Niesiołowski mówił o aborcji uszkodzonych płodów. Ani jeden, ani drugi nie zająknął się o podziemiu aborcyjnym, w którym dokonuje się około 200 tys. zabiegów „wywoływania miesiączki” (tak szacują różne organizacja na podstawie ogłoszeń w gazetach). Kłania się wieszcz i jego „Oda do młodości”: „Takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy”. Bogdan Pokrowski
Spokojnych i zdrowych świąt zimowych oraz Redakcja szczęśliwego Nowego Roku życzy
28
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
PRZEMILCZANA HISTORIA
Dawnych oszustw czar W 1931 r. przed sądem stanął czterdziestoletni Alfons Cynjan – „największy kawalarz w Warszawie, kuty na cztery nogi oszust i fenomenalny kanciarz”. Wcześniej był pięciokrotnie karany, m.in. za słynną po dziś dzień sprzedaż pewnemu wieśniakowi stołecznej kolumny Zygmunta za 100 zł, wydzierżawienie naiwnemu prowincjuszowi miejskiego tramwaju, a jeszcze innemu – warszawskiego mostu, za które rzekomo miał pobierać kopytkowe… Tym razem oskarżono go za rozebranie i sprzedaż linii kolejowej Warszawa–Młociny. Przedstawiając się jako inżynier, Cynjan wynajął grupę robotników i w ciągu zaledwie miesiąca zdołał rozebrać kilkanaście kilometrów torów nieczynnej kolejki, co innym firmom zwykle zajęłoby kilka miesięcy. Szyny i podkłady sprzedał kupcom z fałszywym zezwoleniem kolejowym. I pewnie rozebrałby tory do samej Warszawy, gdyby nie zaczął się bawić w filantropię – za darmo na prawo i lewo rozdawał biedakom gorsze podkłady na opał, co wzbudziło zainteresowanie policji. Po kilkuletniej odsiadce, już na wolności, Alfons Cynjan nie porzucił swojego procederu. W 1938 r. oszukał przybyłego do Warszawy z Małkini Edwarda Korowskiego, „wynajmując” mu wiadukt żoliborski z prawem pobierania opłat za przejazdy. Spisał z nim umowę, pobierając od oszukanego kilka tysięcy złotych tytułem „czynszu” za miesiąc. Po aresztowaniu przez policję okazało się, że był też właścicielem fikcyjnego biura pośrednictwa pracy, porad prawnych oraz pokątnego kantoru. Tym razem trafił za kratki na 2 lata. W więzieniu nie próżnował. Dzięki pomocy adwokata udało mu się sprzedać węgierskiemu magnatowi 36 własnych rzeźb za 25 tys. zł. Przedwojennych legendarnych oszustów i kanciarzy było znacznie
O
więcej. W 1938 r. trzej przestępcy – Helena Blanchetti, Wacław Bojarski i Moszek Złoto – wydzierżawili Jerzemu Monitzowi z Tarnowa za 4 tys. zł… Wisłę. A było to tak:
Równie popularne w II Rzeczypospolitej były oszustwa matrymonialne. W 1938 r. w Warszawie aresztowano szesnastokrotną (!) bigamistkę, 26-letnią Janinę Dębską, bez
stałego miejsca zamieszkania. Kobieta była od dłuższego czasu ścigana przez policję w związku z kilkudziesięcioma kradzieżami i oszustwami na tle matrymonialnym. Specjalizowała się w zawieraniu małżeństw w celu osiągnięcia jak największych zysków. Przychodziło jej to z łatwością, ponieważ odznaczała się wybitną urodą. Ubrana wedle
opinii, milczało i dlatego proceder ten długo uchodził Dębskiej bezkarnie. W sumie zdążyła zawrzeć aż 16 małżeństw w różnych miastach. Wpadła, gdy w jednej z warszawskich restauracji poznała 52-letniego Kazimierza Kusznę, urzędnika stołecznego banku. Przedstawiła mu się jako obywatelka ziemska, a po kilku dniach znajomości pokazała swojemu narzeczonemu plik stuzłotówek, oświadczając, że sprzedała jeden ze swoich majątków i pragnie wyjść za mąż. Po miesiącu znajomości Kuszna ożenił się z Dębską. Dwa dni po ślubie stracił wszystkie kosztowności, papiery wartościowe i gotówkę, a na dodatek pod jego nieobecność żona sprzedała wszystkie jego garnitury, palta i bieliznę i uciekła. Zameldował o tym fakcie policji, gdzie dowiedział się, że
najnowszych żurnali paryskich poznawała i „usidlała” w kawiarniach oraz restauracjach mężczyzn, za których wychodziła za mąż, a potem ich szantażowała lub okradała. Grasowała niemal we wszystkich miastach Polski, głównie w kurortach i letniskach. Wielu oszukanych, nie chcąc narażać na szwank swojej
małżonka była już wielokrotnie karana za kradzieże i oszustwa matrymonialne. Zdesperowany wszczął śledztwo na własną rękę i – wędrując po kawiarniach i lokalach – przydybał lubą w knajpie na Marszałkowskiej. Przed wojną skutecznie oszukiwano też na spadek. W 1938 r. na oszustwo typu „pański brat umarł
Sprzedaż kolumny Zygmunta, dzierżawa Wisły, oszustwa matrymonialne, spadkowe i pogrzebowe – wszytko to przeszło do legendy przedwojennych kantów. Monitz po spieniężeniu odziedziczonej w Grodnie nieruchomości zatrzymał się w Warszawie. W jednej z kawiarń w Alejach Jerozolimskich poznał młodą, elegancką damę, której zwierzył się, że planuje zainwestować swój majątek w przedsiębiorstwo budowlane. Dama obiecała poznać go z „obrotnym pośrednikiem handlowym”. Do spotkania z Moszkiem Złoto doszło następnego dnia. Oszust wmówił przybyszowi z prowincji, że lepszym biznesem będzie dzierżawa Wisły, ponieważ władze rzekomo postanowiły pobierać opłaty od statków i łodzi celem uporządkowania brzegów. Monitz udał się z Moszkiem nad Wisłę, gdzie widząc liczne kajaki i żaglówki, stracił wątpliwości co do powodzenia interesu. Kontrahenci spisali więc podanie, opatrzyli znaczkami stemplowymi i udali się do urzędu, gdzie w poczekalni fałszywy inspektor Bojarski przyjął pismo, zainkasowawszy 4 tys. zł kaucji. Kiedy kilka dni później Monitz stawił się w urzędzie, chcąc się dowiedzieć o decyzji w sprawie dzierżawy Wisły, zorientował się, że padł ofiarą oszustwa. Kantowano nie tylko w stolicy. Setki ofiar miał na swoim koncie niejaki Jan Czerwieński, którego ujęto w 1937 r. w Katowicach na podstawie listów gończych. W jednym z miast powiatowych Czerwieński podawał się za hrabiego i głosił, że zamierza kupić kilka nieruchomości. Zgłaszającym się kazał składać oferty z wadiami, z którymi natychmiast znikał.
dkrycie, ile diabłów zmieści się na czubku szpilki, to bodaj najbardziej obśmiane osiągnięcie w dorobku „kościelnych nauk”. Ale nie tylko szpilka intrygowała teologów… Nie mniej frapującym przykładem „radosnej twórczości” katolickich teologów pozostaje kwestia, czy po konsekracji wina przez księdza krople znajdujące się na wewnętrznej ściance kielicha (te, które ewentualnie nie spłynęły na dno) zostały również wyświęcone, czy może nie. Próby rozstrzygnięcia tej niezwykle skomplikowanej zagadki teologicznej z nabożną powagą i odwagą podjął się w 1911 r. na łamach „Miesięcznika Kościelnego” ks. Józef Zalewski. Zaczął od kropli, które mogłyby się przypadkiem znaleźć na zewnętrznej stronie kielicha. „Stuprocentowo
i zapisał panu 137 tys. zł” nabrał się urzędnik jednej z instytucji warszawskich. Zgłosił się do niego adwokat warszawski, informując, że niejaki Robert Wander poprosił go o odszukanie w Polsce brata zmarłego w Ameryce Mieczysława T., który pozostawił po sobie znaczny majątek. Urzędnik faktycznie miał brata w Ameryce, od którego od pewnego czasu nie otrzymywał wiadomości. Stawił się więc u adwokata, gdzie poznał Wandera, rzekomego przyjaciela swego zmarłego brata. Po pertraktacjach urzędnik podjął z konta 9 tys. zł i wręczył je Wanderowi na pokrycie kosztów związanych z nabyciem spadku. Rzekomym Amerykaninem był Jan Tomaszkiewicz, bezrobotny buchalter. W czasie rewizji przy oszustach znaleziono tylko 4350 zł – resztę zdołali roztrwonić. W 1935 r. w Warszawie w ręce policji wpadła banda specjalizująca się w wyłudzaniu pieniędzy za fikcyjne pogrzeby. Banda oszukiwała ubezpieczalnie, wyłudzając na podstawie sfałszowanych aktów zgonów zwroty kosztów nieistniejących pogrzebów. Na pomysł oszustwa wpadli: Wacław Kotulski (wcześniej ośmiokrotnie karany), Bolesław Korytowski i Jan Gozdalik, były urzędnik Związku Strzeleckiego, wraz z dwiema przyjaciółkami. Najpierw Gozdalik wezwał na pomoc lekarza do kobiety udającej jego ciężko chorą żonę, a następnie – kilka dni później – udał się do medyka, oświadczył, że żona zmarła, i podstępnie wymusił na nim wystawienie świadectwa zgonu, na podstawie którego w parafii uzyskał akt zgonu. Korytowski wystawił fałszywe zaświadczenie, że zmarła pracowała w Związku Strzeleckim, po czym wszyscy udali się do zakładu pogrzebowego, gdzie zamówili karawan, prosząc o wystawienie z góry rachunku. Stosowne dokumenty złożyli w Ubezpieczalni Społecznej i uzyskali wypłatę zasiłku pogrzebowego. Gozdalik oprócz „żony” zdołał w ten sposób „uśmiercić” siedmiu swoich braci, a Korytowski – większość urzędników z zarządu Związku Strzeleckiego. AK
Krople drążą mózg pewne jest, że poświęceniu nie ulegają krople wina na zewnętrznej ściance”, ponieważ „do nich intencya kapłana się nie odnosi, wyjąwszy wypadek, że miał pozytywną (niedozwoloną) intencyę je konsekrować” – stwierdził. Tak nauczają wszyscy teologowie ze św. Alfonsem na czele. Niestety, nie jest już oczywiste, czy ta wykładnia odnosi się również do kropel wina znajdujących się na wewnętrznej ściance kielicha, jeżeli kapłan nie wyraził wyraźnej woli ich wyświęcenia. W tej kwestii zdania kościelnych autorytetów są już bowiem całkowicie odmienne.
Jedni teologowie twierdzą, że krople wina osiadłe na ściankach kielicha nie są poświęcone, ponieważ Kościół ma intencje konsekrowania „tylko tego, co się znajdzie, jako całość, na dnie kielicha”. Inni jednak stanowczo upierają się, że te krople są wyświęcone, ponieważ kapłan konsekruje wszystko, co znajduje się wewnątrz kielicha. Tu pojawia się kolejny ważki problem teologiczny. Czy księdzu wolno mieć wyraźną intencję święcenia lub nie kropel wina na wewnętrznych ściankach kielicha? Otóż nie ma ani obowiązku, ani zakazu – odpowiada ks. Zalewski. Chociaż tu również zdania kościelnych autorytetów
teologicznych są podzielone. Jedni na wszelki wypadek radzą księżom wzbudzać specjalną intencję niekonsekrowania takich kropel, inni wprost przeciwnie – intencję ich święcenia, aby z winem konsekrowanym, broń Boże, nie zmieszały się krople niepoświęcone! W praktyce jednak ostateczne rozwiązanie teologicznych wątpliwości dotyczących problematycznych kropel nie jest skomplikowane. Ksiądz Zalewski zaleca, aby kapłan, dostrzegłszy je przed konsekracją, jeżeli znajdują się u dołu kielicha, zmieszał je z winem, a jeśli u góry, to zwyczajnie wytarł brzeg kielicha. I jakie to proste… ST
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
P
o studiach w seminarium duchownym zrobił dodatkowy fakultet z historii sztuki i na początku lat 60. ubiegłego wieku otrzymał posadę dyrektora muzeum diecezjalnego. Placówka jeszcze nie istniała, a ks. Leon miał ją stworzyć. Odwiedzał wiejskie parafie, wyszukując meble, srebra, naczynia liturgiczne, porcelanę, obrazy i rzeźby, numizmaty oraz starodruki, celem odpowiedniego skatalogowania, zabezpieczenia i włączenia najcenniejszych przedmiotów do kolekcji kierowanej przez siebie instytucji. Tak przynajmniej twierdził. Gdy kilkanaście lat później ks. Leon trafił za kratki, prokurator napisał o nim w akcie oskarżenia: „Wykonując funkcje zawodowe, kupował za symboliczną opłatę bądź wyłudzał od wiernych, nieświadomych wartości posiadanych przedmiotów, cenne płótna oraz inne dzieła, które później miały być przemycone za granicę”. Śledztwo wykazało, że dzięki rozbudowanej sieci informatorów ksiądz dyrektor działał na obszarze całego kraju. Kluczowym łącznikiem był Włodzimierz Chryniewiecki, starszy radca Ministerstwa Komunikacji. W ich rozmowach telefonicznych występował jako „szwagier z Warszawy”. Obawiali się podsłuchów, więc każda z niewinnych na pozór pogaduszek była sygnałem o konieczności pilnego spotkania. Dopiero wówczas urzędnik wskazywał konkretne „okazje” do zakupienia cennego antyku za niewielkie pieniądze lub odbierał od duchownego zdobycze przeznaczone do wywiezienia na Zachód. Ksiądz Leon handlował także falsyfikatami. Jego najsłynniejszym wyczynem było wciśnięcie zachodniemu kolekcjonerowi fałszywki namalowanej rzekomo przez Edgara Degasa (1834–1917). Dopytywany przez nabywcę, skąd ma nieskatalogowany obraz, przekonywał, że z rodzinnej kolekcji: „Jestem bratankiem Edgara, lecz ze względów politycznych musiałem spolszczyć nazwisko, zmieniając w nim jedną literę” – wyjaśnił. Ksiądz Dygas działał w grupie masowo „eksportującej” dzieła sztuki i przedmioty antykwaryczne. W drugą stronę przerzucano złoto i dewizy. Na czele tej struktury stał właściciel pracowni krawatów, Witold Mętlewicz (w czasie okupacji podporucznik Armii Krajowej, ps. Plater). Podstawowym odbiorcą przemycanych towarów był Czesław Bednarczyk, wiedeński antykwariusz, który w 1960 r. wyemigrował z Polski. Przed wyjazdem kierował stołecznym antykwariatem stowarzyszenia katolików świeckich „PAX”. Tuż za Mętlewiczem plasował się Czesław Młynarczyk, tłumacz ambasady Brazylii w Warszawie, zabezpieczający logistykę operacji. W charakterze kurierów pracowali dyplomaci: Roberto Chalu Pacheso (pierwszy sekretarz przedstawicielstwa Brazylii), José António Goncalves de Jesus (attaché
wojskowy) i Anibal de Albuquerque Maranhao (konsul w Gdyni). Jednym kursem potrafili przerzucić przez granicę nawet 150 kg złota, biorąc za transport minimum 10 proc. prowizji. Ten świetnie funkcjonujący układ zaczął się rozsypywać u schyłku 1973 r. Najpierw Służba Bezpieczeństwa wyłapała płotki, później wpadł Mętlewicz, za nim trafili za kratki pozostali członkowie grupy.
PRZEMILCZANA HISTORIA Bednarczyka do przekazania polskim władzom haseł ich szwajcarskich rachunków bankowych, oraz zażądali wydania niesprzedanych jeszcze dzieł sztuki, potajemnie wywiezionych z Polski. W zamian oferowali gwarancję, że jego nazwisko nie pojawi się w relacjach z procesu (czas pokazał, że dostęp na salę rozpraw mieli wówczas tylko wybrani dziennikarze), zaś swoistą fajką pokoju była przywieziona dlań
otrzymali drobniejsze kary. W ustnym uzasadnieniu sąd podkreślił „ogromne, często niepowetowane szkody społeczne i gospodarcze, dewizowe, a przede wszystkim nieodwracalne straty dla kultury narodowej”. Ksiądz Leon wyszedł z więzienia na warunkowe zwolnienie. Dzięki swej zapobiegliwości i dyskrecji szwajcarskich bankowców uratował kapitał, który pozwolił mu zamieszkać
29
– Trudno powiedzieć, dlaczego biskupi obawiali się wprost zażądać od ks. Stanisława choćby podziału dóbr, bo w rozmowach z nim ograniczali się tylko do bardzo delikatnych sugestii o ich zapisie na kurię w testamencie. Z przepychanek można było wnioskować, że namowy okazały się bezskuteczne. Po aresztowaniu ks. Leona wpadli w autentyczną panikę i co najmniej raz w tygodniu wysyłali kogoś na przeszpiegi
Obrazki sakralne U księdza Leona zabezpieczono podczas przeszukania ponad 250 obrazów, 617 wyrobów ze srebra, 73 rzeźby i wyroby z porcelany, 124 starodruki. Biegli wycenili całą kolekcję na 11 mln zł (średnia pensja wynosiła w tamtych latach 2 tys. zł,
z ojczyzny akwarela niemieckiego malarza i rysownika Carla Spitzwega (1808–1885). Bednarczyk odmówił. Gdy jego rola wypłynęła na światło dzienne, zapewniał media, że jest to szyta grubymi nićmi „prowokacja
Jednym z głównych bohaterów największej w PRL afery przemytniczo-dewizowej był ks. Leon Dygas z diecezji łódzkiej. najniższa – około 900 zł). Wszyscy podejrzani poszli w śledztwie na współpracę, bo art. 135 Kodeksu karnego z 1969 r. przewidywał za „wielką aferę dewizową” (obrót o wartości ponad 200 tys. zł) kary od 8 do 25 lat pozbawienia wolności i astronomiczne grzywny. Ordynariusz diecezji łódzkiej bp Józef Rozwadowski (sprawował ten urząd od października 1968 r.) zawiesił ks. Dygasa w czynnościach kapłańskich. Zasadniczym powodem nie było jednak aresztowanie podwładnego, lecz nagłośnienie faktu, że jest on szczęśliwym tatą bliźniąt, które wraz z matką mieszkały w zakupionej przezeń posiadłości pod Warszawą. – W kurii od dawna wiedzieli, że ma rodzinę, ale przymykali oko, dopóki płacił biskupom za swobodę działania. Odcięli się wówczas, gdy było już jasne, że źródełko definitywnie wyschło. Za „naruszenie celibatu” biskup nałożył na niego suspensę. Bardzo się obawiał, żeby podczas procesu Leon nie wystąpił przypadkiem w koloratce – wspominał przed laty w rozmowie z „FiM” emerytowany wykładowca łódzkiego seminarium. W grudniu 1975 r. na ławie oskarżonych Sądu Wojewódzkiego w Warszawie zasiadło 10 osób, a wśród nich ks. Leon. Proces mógł rozpocząć się pół roku wcześniej, ale władze próbowały wygrać na udziale dyplomatów w aferze korzystną umowę gospodarczą z Brazylią. Nie próżnował również wywiad cywilny. Dwóch emisariuszy z Warszawy zaprosiło Bednarczyka na rozmowę w gmachu ambasady w Wiedniu. Marszand bał się tego miejsca, więc spotkali się w kawiarni. Oficerowie pokazali pisemne oświadczenia czterech głównych aresztantów, upoważniające
komunistyczna” (por. tygodnik „Der Spiegel” 11/1976). Fiaskiem zakończyły się także negocjacje z rządem Brazylii, który po własnym śledztwie wydalił skorumpowanych dyplomatów ze służby. Przed sądem, w wątku obejmującym działalność ks. Dygasa, „szwagier” Chryniewiecki przyznał się do wszystkich zarzutów. Wskazał źródła nabywanych dzieł sztuki, drogę ich przemytu oraz orientacyjną wartość i wysokość zysków z transakcji. Potwierdził, że jego głównym dostawcą był dyrektor muzeum diecezjalnego, który „zorganizował” towary o łącznej wartości co najmniej 1 mln zł, mając świadomość, że zostaną przeszmuglowane na Zachód, a rozliczał się z kapłanem dostarczanym do Polski złotem w sztabkach i walutami. Ksiądz Leon mówił wówczas o sobie, że jest jak „rozdarta sosna”, i zapewnił, że jego postawa będzie „szczera i otwarta”, bowiem „nie ma nic do ukrycia”. Mimo to kręcił niemiłosiernie, zmieniając złożone w śledztwie wyjaśnienia. Kreował się na „kolekcjonera”, obrót złotem i dewizami określił jako „uboczne zajęcia”, a fałszerstwa obrazów – jako zabawę. 18 grudnia 1976 r. ogłoszono wyrok. Mętlewicz i Młynarczyk dostali kary z najwyższej półki, ks. Dygas zainkasował 12 lat, a Chryniewiecki – 8 lat. Wszystkim wymierzono po milionie złotych grzywny oraz orzeczono konfiskatę zabezpieczonego mienia. Pozostali wspólnicy
wraz z rodziną w nowym domu. Jego dzieci są biznesmenami w branży bardzo bliskiej zainteresowaniom śp. Taty, spoczywającego od kilku lat na cmentarzu parafialnym we wsi W. nieopodal Legionowa. ~ ~ ~ Wzmianki o ks. Dygasie pojawiały się w mediach, ale tylko w formie ciekawostki dotyczącej ekipy „złotogłowych”. Tak określano grupę Mętlewicza, spekulując o jej powiązaniach ze służbami specjalnymi PRL. Dzisiaj po raz pierwszy ujawnimy charakterystyczny odprysk tej afery w centrali łódzkiego Kościoła.
Ksiądz Stanisław był urzędnikiem kurialnym odpowiedzialnym za finanse diecezji, a prywatnie – wielkim miłośnikiem staroci i serdecznym kumplem ks. Leona. O skali ich wspólnych interesów krążyły legendy, ale policja polityczna nie wnikała w szczegóły, bo nie miała jeszcze bladego pojęcia, że część dzieł sztuki wędruje na Zachód. Był 1972 r., szczytowy okres prosperity ks. Dygasa. Jego przyjaciel został proboszczem znamienitej śródmiejskiej parafii. Gdy urządził na plebanii prywatną filię „muzeum”, zawistnicy podejrzewali, że dopuścił się grubych przewałek podczas zarządzania kasą diecezji, natomiast ścisłe kierownictwo kurii główkowało, jak dobrać się do zasobów kapłana. Bezpieka miała podsłuchy w kilku gabinetach. Także u ordynariusza.
dla sprawdzenia, czy obrazy jeszcze wiszą w apartamentach – wspomina oficer pracujący przy nasłuchach. Przyjaciółka ks. Stanisława oraz ich córka (studentka) mieszkały w Pabianicach. Latem 1975 r. (ks. Dygas przebywał już w areszcie) proboszcz udał się wraz z rodziną do nadmorskiego kurortu, gdzie pewnego wieczoru zmarł najpiękniejszą nagłą śmiercią, jaka może przydarzyć się mężczyźnie. Serce nie wytrzymało emocji seksualnych... Ledwie tylko ciałem zaopiekował się zakład pogrzebowy, obie panie wsiadły w taksówkę i popędziły do Łodzi. Dotarły na miejsce w nocy. Dysponując kluczami oraz znajomością szyfru otwierającego sejf, odwiedziły plebanię. Należy domniemywać, że w towarzystwie tragarzy. Bladym świtem wiadomość o zgonie dotarła do kurii. Tam też uznano, że na opłakiwanie przyjdzie czas, bo najpierw trzeba pędzić do parafii i komisyjnie zabezpieczyć majątek. – Tylko dokładnie mi wszystko policzyć! – poganiał wyrwany ze snu ordynariusz. Gdy komisja wróciła, biskup nie mógł pojąć, co do niego mówią. Zachowywał się jak kieszonkowiec, który po wyjściu z tramwaju stwierdza brak portfela. Widzieliśmy na własne oczy i czytaliśmy zachowany w prywatnych zbiorach oryginalny stenogram z podsłuchu. Oto fragment: – Obrazy też zniknęły? – Wszystko, ekscelencjo. Nawet dywany. – To przecież niemożliwe. A sejf?! – Żadnych pieniędzy! Rada w radę, postanowili schwycić „wdowę” za gardło perspektywą ogni piekielnych, które jej od ręki załatwią u Pana B., jeśli nie odda kolekcji. Argument zawiódł. Kobieta twierdziła, że majątek ks. Stanisława jest należnym ich dziecku spadkiem. Podczas kolejnej tury negocjacji kościelny emisariusz zaproponował wysoką rentę dla córki, płatną do czasu ukończenia studiów. Został wyśmiany. Wnioskiem, jaki Kościół z tej afery wyciągnął, był twardo później wymagany obowiązek składania przez księży w kurii... testamentów. ANNA TARCZYŃSKA
30
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
OKIEM SCEPTYKA
W
1522 r. papieżem został Adriaan Florenszoon (syn Floriana) Boeyens z Niderlandów, dotychczasowy Wielki Inkwizytor Hiszpanii. Książęta Kościoła zdecydowali się na ten wybór, licząc na przychylność cesarza Karola V, którego Adriaan był wychowawcą i doradcą. Pochodzący z ubogiej rodziny Adriaan zrobił karierę w amerykańskim stylu – w dużym uproszczeniu: „od pucybuta do milionera”. Ukończył prestiżowy katolicki Uniwersytet w Lowanium. W 1478 r. uzyskał tytuł magistra teologii, a w 1491 r. – doktora. Tego samego roku przyjął święcenia kapłańskie. Wkrótce potem został profesorem na macierzystej uczelni, a następnie dziekanem. W 1507 roku mianowano go opiekunem księcia Karola Habsburga, przyszłego cesarza Karola V.
„barbarzyńcą”. Szybko udowodnił, że jest wrogiem humanizmu i humanistów. Wkrótce potem zraził do siebie kardynałów, ograniczając ich przywileje. Wprowadził drastyczne oszczędności w finansach Stolicy Apostolskiej, m.in. zamknął słynny Belweder watykański, gdzie bawiła się świta papieska. Priorytetem w jego polityce było ogłoszenie krucjaty antytureckiej. W 1522 r. wojska sułtana osmańskiego Sulejmana Wspaniałego przez sześć miesięcy oblegały państewko zakonne byłych krzyżowców na Rodos. Joannici uprawiali wówczas swoiste korsarstwo religijne na Morzu Śródziemnym, paraliżując handel „niewiernych”. Sulejman zwyciężył i potraktował pokonanych honorowo: rycerze dostali 12
OJCOWIE NIEŚWIĘCI (104)
systematycznie niszczyli oni Mauzoleum w Halikarnasie, uchodzące za jeden z siedmiu antycznych cudów świata. Posłużyło im ono za budulec Zamku św. Piotra. Dziś w popularnych opracowaniach podaje się,
I Me aV dal papieża Hadrian
Gorszy od dżumy Papież Hadrian VI był znienawidzony zarówno przez Rzymian, jak i przez Kurię Rzymską. Powszechnie kojarzono go z zarazą. Wielu odetchnęło z ulgą na wieść o jego śmierci. Osiem lat później wysłano go do Hiszpanii, by zapewnił swemu 15letniemu podopiecznemu koronę tego kraju. Spisał się na tyle dobrze, że w 1516 r. powierzono mu biskupstwo. Jeszcze tego samego roku został Wielkim Inkwizytorem Aragonii i Nawarry. Rok później król Karol wystarał się o kapelusz kardynalski dla swego wychowawcy, a wkrótce potem – o funkcję Wielkiego Inkwizytora Hiszpanii. Gdy w 1519 r. Karol został cesarzem, wyjechał z kraju, władzę przekazując Wielkiemu Inkwizytorowi jako regentowi. Rządy regenta upłynęły na walce z Powstaniem Comuneros w Kastylii (1520–1521). Niektórzy historycy uważają, że była to jedna z pierwszych nowoczesnych rewolucji przeciwko niesprawiedliwości społecznej, wymierzona w warstwę panującą oraz odwołująca się do ideałów demokracji i wolności. Gdy 9 stycznia 1522 r. kardynałowie „zaocznie” wybrali Holendra na nowego papieża, na Rzymian padł blady strach. Inkwizytorzy cieszyli się bowiem we Włoszech ponurą sławą. Francesco Berni napisał wówczas słynną satyrę antypapieską „Capitolo di papa Adriano”. Protesty przeciw nowemu, watykańskiemu władcy były na tyle ostre, że przez ponad pół roku elekt nie wyjeżdżał z Hiszpanii. Przybył do Rzymu w sierpniu, kiedy wybuchła tam zaraza. Ogłosił, że nie zamierza zmieniać swego imienia. Został Hadrianem VI, lecz w Rzymie (nawet w Kurii) po cichu nazywany był
dni na opuszczenie wyspy i mogli ze sobą zabrać wszystko, co uznali za ważne (ekonomicznie lub religijnie). Mieszkańcy mogli opuścić wyspę na podobnych zasadach w ciągu 3 lat; mogli też zostać – wówczas byli zwolnieni od podatków osmańskich przez 5 lat. Ponadto Sulejman zagwarantował, że nie będzie zamieniał kościołów w meczety. Joannici odpłynęli z dobytkiem na 50 statkach w 1 stycznia 1523 r. Czy kiedykolwiek Turcy zostali podobnie potraktowani przez zwycięskich chrześcijan? Pomimo honorowego wypuszczenia zakonników przez Sulejmana papież zapłonął świętym oburzeniem. W marcu wydał dwie bulle o podwyżce dziesięcin i świętopietrza na walkę z Turkami. Jego zamysłem było zjednoczenie chrześcijan poprzez wspólny atak na muzułmanów. 30 kwietnia 1523 r. wydał bullę „Monet nos”, która starała się reaktywować średniowieczny „rozejm Boży”, wzywając władców chrześcijańskich: „W celu zorganizowania wyprawy na Turków ogłaszam trzyletni rozejm pomiędzy władcami chrześcijańskimi, pod karą ekskomuniki dla przeniewierców”. Była to papieska chimera. Jagiellonowie Złotego Wieku w Polsce nie dali się sprowokować do wojny przeciw Turcji. Co więcej, Zygmunt Stary wysłał skromną pomoc wojskową dla Sulejmana… Wbrew temu, co opowiadał papież, to osmański cesarz reprezentował kulturę, zaś joannici byli barbarzyńcami: przez kilkadziesiąt lat
że Mauzoleum zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi w 1494 r. Wydaje się, że to naciągana teoria – mamy przecież zapiski z podróży dwóch florentyńczyków, Bernarda Michelozziego i Bonsignore Bonsignoriego, którzy jeszcze w 1498 r. (!) widzieli grobowiec w niezłym stanie. Jeśli hipotetyczne trzęsienie dotknęło to miejsce w XV wieku, to
W kwietniu wykryto spisek kardynała Francesca Soderiniego, dążącego do sprowadzenia wojsk francuskich na ziemie włoskie. Do końca pontyfikatu Hadriana VI kardynał przesiedział w Zamku św. Anioła. Papież przyłączył się wówczas do ligi antyfrancuskiej. Pod koniec swego panowania uzbroił dominikańską inkwizycję do walki przeciwko czarownicom, co związane było z rosnącym oporem wobec ich ścigania przez inkwizycję. Padały bowiem zarzuty, że czary to nie herezja, do zwalczania której powołana była inkwizycja. „Świeckie ramię” coraz częściej odmawiało posłuszeństwa. Pojawiały się jednak i głosy sceptyczne wobec magii. W 1520 r. opublikowano głośne dzieło prawnika Gianfrancesca Ponzinibia „Traktat o lamiach”, negujące zarówno koncept paktów diabelskich, jak i sposób polowania na czarownice. Na tę pracę gwałtownie odpowiedzieli teologowie skupieni wokół papieża, m.in. dominikanin Bartolommeo Spina (1475–1546). Gianfrancesco Mirandola opublikował dzieło „Strzyga albo podstępy demonów”, w którym dowodził, że czary to herezja, więc mogą być ścigane przez inkwizycję. Dominikańskie głosy zostały przekute w prawo kościelne poprzez brewe, czyli krótkie, papieskie pismo urzędowe z 20 lipca 1523 r. pt. „Dudum, uti nobis”, potwierdzające, że magia jest herezją. Brewe wydane zostało na wniosek inkwizytora diecezji Como, Modesta Scrofa da
Hadrian VI – fragment nagrobka
chyba jedynie było ono wstępem do kompleksowych prac „demontażowych”. Całkowita destrukcja obiektu nastąpiła za pontyfikatu papieża barbarzyńcy – w 1522 r. Niemniej jednak od kilkudziesięciu już lat sukcesywnie rozbierano budowlę, a dowody procederu były łatwe do odkrycia, gdyż Mauzoleum stworzone zostało z charakterystycznych, zielonoszarych marmurów. Cud antycznego świata posłużył zakonnikom za budulec, wypełniający fundamenty i mury. Wiele rzeźb marmurowych kruszono i przepalono na wapno do tynkowania. Nie jest przypadkiem, że finał destrukcji Mauzoleum wiąże się akurat z otwartym wrogiem renesansu i antyku, jakim był Hadrian VI, który ówczesnego wielkiego mistrza joannitów wyróżnił tytułem Obrońcy Wiary.
Vicenza, który skarżył się, że zarówno świeccy, jak i duchowni utrudniają mu pracę, podważając jego kompetencje. Wszyscy lombardzcy inkwizytorzy otrzymali uprawnienia do ekskomunikowania tych, którzy im przeszkadzali, oraz do wynagradzania chętnych do pomocy wolontariuszy. Inkwizytor Como był przekonany, że rozbija wielką sektę czcicieli diabła, zagrażającą wiernym, trzodzie i uprawom – rocznie wyłapywał ponad tysiąc czarownic, z których ponad setkę spalono na stosach. W maju 1523 r. papież – mimo protestów kardynałów – kanonizował niemieckiego arcybiskupa Benona z Miśni, misjonarza plemion zachodniosłowiańskich, oraz Antonina Pierozziego, włoskiego dominikanina. W Rzymie pojawiły się wówczas pogłoski, że przy okazji
tych kanonizacji planowany jest zamach na Hadriana VI, dlatego władze Rzymu obawiały się organizowania zgromadzeń z ceremoniami publicznymi. Do jawnego zamachu jednak nie doszło. „Ojciec Święty” pojawił się w mieście w czasie zarazy i był z nią kojarzony już do końca swego pontyfikatu. Kiedy w marcu zaraza w Rzymie zaczęła odpuszczać, wenecki humanista Girolamo Negri, sekretarz kard. Cornaro, pisał do innego humanisty, Marcantonia Michiela: „Miasto uchroniło się od jednej plagi, trafiło na inną, jeszcze gorszą – papieża”. Hadrian pełnił swą funkcję zaledwie przez rok, ale zanim umarł, zdążył jeszcze zwołać ostatni konsystorz, by mianować jedynego swojego kardynała – Holendra Willema van Enckevoirta (1464–1534), który był dla niego tym, kim ksiądz Stanisław Dziwisz dla Karola Wojtyły. W pierwszej biografii Hadriana VI („Hadriani Sexti Vita”, 1546), autorstwa bpa Paola Giovia, która powstała na zlecenie Enckevoirta, jako powód nagłego zgonu wskazano nadużywanie piwa ziołowego oraz zaniedbania lekarzy. John Norman Davidson Kelly, autor licznych publikacji o papieżach, podaje bardziej elegancką przyczynę zgonu: „Zmęczenie praktykami pokutnymi i letnimi upałami”. W noc po śmierci papieża dom głównego lekarza papieskiego, prof. Giovanniego Antraciniego, ozdobiony został girlandami oraz inskrypcją: „Liberatori Patriae S.P.Q.R.” („Wyzwolicielowi Ojczyzny – Senat i Lud Rzymu”). Nie ma naturalnie dowodów, że „ojciec święty” został otruty. Nikomu wtedy nie zależało na tym, aby podejmować śledztwo czy karać ewentualnych sprawców. Kuria po epoce Borgiów miała jednak wielkie doświadczenie w skrytobójstwach. Choć brakuje dziś historycznych dowodów na to, że papież został otruty, wątpliwe, by zmarł on śmiercią naturalną. Trudno byłoby wówczas znaleźć w Rzymie osobę, która na wieść o śmierci papieża nie poczułaby co najmniej ulgi, humaniści i artyści należeli do tych najgłośniej świętujących. Poeta z otoczenia Leona X, Antonio Tebaldeo, napisał nawet jadowite epitafium: Tu leży Hadrian. Zachowaj ostrożność, nie dotykaj jego tronu, ktokolwiek zasiądzie po nim. Był zarazą. Papież ten stanowił na tyle traumatyczne przeżycie dla hierarchów, że przez następne cztery i pół stulecia kardynałowie nie odważyli się mianować papieżem żadnego Wielkiego Inkwizytora Hiszpanii ani nawet nikogo spoza Włoch. Dopiero obawa przed komunizmem skłoniła ich do wyboru kandydata zza Żelaznej Kurtyny, czyli Karola Wojtyły. Warto podkreślić, że żaden papież nie przybrał imienia Hadrian. MARIUSZ AGNOSIEWICZ www.racjonalista.pl
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
GRUNT TO ZDROWIE czynnika, zaobserwowano klasyczne objawy degeneracji komórek nerwowych mózgu. Bardzo optymistyczny jest też fakt, że lek ten uchroni ludzi nie tylko przed chorobą Alzheimera, ale także przed innymi schorzeniami degenerującymi mózg – takimi jak choroba Parkinsona, stwardnienie rozsiane, stwardnienie zanikowe boczne, otępienie czołowo-skroniowe. Będzie też zapobiegać konsekwencjom mechanicznego urazu mózgu, w tym rozwojowi choroby Alzheimera lub demencji wywołanej urazem głowy, a nie wynikiem obciążenia genetycznego. Lek MW151 będzie możliwy do przyjmowania doustnego, co dodatkowo uprości terapię.
Ostatnie lata przyniosły nadzieję wielu ludziom cierpiącym na nieuleczalne, śmiertelne choroby. Pojawiły się nowe leki oraz terapie, które redefiniują wiele z tych schorzeń na przewlekłe, pozwalając chorym dożyć późnej starości.
Ze śmierci do życia Chyba najbardziej wyczekiwanym lekiem jest środek pozwalający powstrzymać dżumę XX wieku, czyli AIDS. I chociaż nie ma jeszcze panaceum na tę chorobę, to jednak jest ona już od kilku lat uważana za schorzenie przewlekłe, a nie śmiertelne. Efektywne leczenie zarażenia wirusem HIV oraz jego zaawansowanej postaci, czyli AIDS, sięga lat 90. XX w. Wtedy to opracowano aktywną terapię przeciwretrowirusową HAART, co pozwoliło osobom zakażonym (pod warunkiem przyjmowania leków) na w miarę normalne życie. Jej istotą jest przyjmowanie coraz to nowych preparatów oraz ich zmienianych cyklicznie sekwencji, które spowalniają tempo rozprzestrzeniania wirusa w organizmie, uniemożliwiając jego replikację. Kraje stosujące ten program walki z AIDS notują bardzo mały odsetek zgonów wśród chorych. Nowoczesne leki – oprócz doraźnej walki z wirusami – mają także ogromne znaczenie profilaktyczne. Dzięki nim ilość cząsteczek wirusa we krwi może zmaleć nawet 2 tys. razy, co sprawia, że osoby mające ryzykowny kontakt z chorym są 25 razy mniej narażone na zakażenie się wirusem.
AIDS spacyfikowany Leczenie przeciwwirusowe musi być uzupełniane przez leki zapobiegające rozwojowi tzw. zakażeń oportunistycznych, bo niestety, mogą z ich powodu wystąpić objawy niepożądane, osłabiające lub wręcz uniemożliwiające skuteczną terapię. W dużej mierze zakażenia te są spowodowane niekonsekwencją pacjenta i brakiem współpracy z lekarzem. Jeśli wystąpią takie powikłania, dokonuje się zmiany schematu leczenia. Kluczową sprawą jest zachowanie odpowiednio wysokiej liczby limfocytów odpowiedzialnych za nasze mechanizmy obronne. Dzięki nim pacjenci mają naturalną barierę ochronną, a choroby
oportunistyczne występują u nich rzadko lub wcale. Warunkiem tego jest skrupulatne stosowanie się do reguł leczenia oraz dbanie o odpowiednio zbilansowaną dietę, dostarczającą organizmowi optimum środków do zachowania silnego układu immunologicznego. Zastosowane tych wszystkich zaleceń znacznie wydłuża życie chorego. W lepszej sytuacji są osoby, u których zakażenie potwierdzono w ciągu 24 godzin od zarażenia. Można wtedy profilaktycznie zastosować lek przeciwwirusowy (przede wszystkim Zydowudynę – AZT), który podawany przez miesiąc nawet w 80 proc. przypadków zupełnie powstrzymuje rozwój choroby. Im wcześniej podejmie się leczenie, tym większa szansa na cofnięcie infekcji. Skuteczność tej prewencji jest tak wysoka, że w większości wypadków nie jest konieczne dalsze sekwencyjne leczenie metodą HAART. Najbardziej spektakularnym przykładem leczenia, a zarazem jedynym potwierdzonym całkowitym wyleczeniem nosiciela HIV jest przypadek Timothy’ego Browna. W 1995 roku w jego organizmie został wykryty wirus. Stan chorego pomimo leczenia systematycznie się pogarszał, a w 2006 r. zdiagnozowano u niego także białaczkę. Konieczny był przeszczep szpiku. Lekarze postanowili, że dawcą będzie osoba z genotypem odpornym na HIV (są takie!). Po udanym zabiegu zaobserwowano nadspodziewanie pozytywne rezultaty. Otóż okazało się, że nie tylko udało się pozbyć białaczki, ale też z organizmu pacjenta zniknął wirus. Badania nad tym fenomenem trwają, a naukowcy spodziewają się rychłego opracowania skutecznej terapii.
Postęp w neurologii W zaawansowanym stadium są natomiast badania nad lekiem dla starszych osób, nad którymi unosi się widmo takich schorzeń jak choroba
Alzheimera, Parkinsona, stwardnienie rozsiane oraz udar mózgu. Istnieje olbrzymia szansa na to, że uda się je całkowicie wyeliminować. To będzie wspaniała chwila dla milionów chorych i ich rodzin! Badania prowadzą naukowcy z Northwestern University w Chicago, którzy odkryli, że owe schorzenia dotykające głównie osoby w podeszłym wieku, spowodowane są odkładaniem się w mózgu tzw. blaszek starczych. Ich obecność powoduje wydzielanie w synapsach (przestrzenie między neuronami) tzw. cytokin prozapalnych, odpowiedzialnych za „stawianie na nogi” naszego układu immunologicznego poprzez informowanie go o szerzącej się infekcji. Wskutek fałszywego alarmu wywołanego przez blaszki starcze układ odpornościowy atakuje i niszczy własne zdrowe komórki nerwowe. Taki długotrwały proces powoduje dysfunkcję i upośledzenie układu nerwowego, będące istotą wymienionych nieuleczalnych dotychczas schorzeń. Naukowcom z Chicago udało się odkryć substancję zapobiegającą tym procesom. Cząsteczki zwane MW151 blokują odpowiednie receptory w synapsach i uniemożliwiają wydzielanie cytokin prozapalnych, odpowiedzialnych za destruktywną odpowiedź autoimmunologiczną i niszczenie własnego układu nerwowego. Wyniki ich badań zostały opublikowane w „Journal of Neuroscience”, a skuteczność leku sprawdzono na myszach z mutacją genetyczną wywołującą chorobę Alzheimera. Sześciomiesięcznym gryzoniom, odpowiadającym ludziom w bardzo wczesnym stadium choroby, podawano trzy dawki leku tygodniowo. Po rocznej terapii dokładnie gryzonie przebadano i zamiast spodziewanych poważnych uszkodzeń mózgu i demencji stwierdzono u nich bardzo niski poziom cytokin, a ich synapsy nerwowe pracowały bez zarzutu. W równoległej grupie, której nie podawano badanego
Cukrzyca i żółtaczka pod kontrolą Dobre wieści są dla osób chorujących na cukrzycę typu II. Najnowsza generacja medykamentów – tzw. leki inkretynowe – to krok milowy w leczeniu tego coraz powszechniej występującego schorzenia. Nie powodują one przyrostu masy ciała, a nawet ją obniżają. Równie skutecznie regulują poziom cukru we krwi. Na dodatek są bezpieczne dla osób w podeszłym wieku. Badania prowadzone w krajach, gdzie leki te są powszechnie stosowane, wskazują wyraźną poprawę jakości życia diabetyków. Poza tym nie wywołują one niebezpiecznej hipoglikemii, czyli niedoborów cukru we krwi. Są niejako inteligentnymi farmaceutykami, niedopuszczającymi do niebezpiecznych dla zdrowia wahań glukozy. Skutecznie hamują rozwój choroby, opóźniając lub zapobiegając przejściu chorego na przyjmowanie insuliny. Niestety, mimo obietnic Ministerstwo Zdrowia nie wciągnęło ich na listę leków refundowanych, a koszt miesięcznej kuracji to wydatek 300–600 zł. Polscy naukowcy odnoszą sukcesy na polu walki z najcięższymi schorzeniami, pracując w zespole opracowującym dwa nowe, doustne leki – telaprewir i boceprewir. Mają one znacznie poprawić efekty leczenia osób cierpiących na wirusowe zapalenie wątroby typu C, wywoływane wirusem HCV. Medykamenty te hamują wydzielanie przez wirus enzymu o nazwie proteaza, bez którego HCV nie może się namnażać w komórkach gospodarza. Dzięki dodaniu tych leków do standardowej terapii jej skuteczność u pacjentów dotąd nieleczonych wzrosła do około 70 proc. Bardzo ważny jest fakt, że leki te działają zarówno u pacjentów, w przypadku których standardowa terapia nie dała spodziewanych efektów, jak i u tych z remisją choroby.
Wirusem w raka A co z rakiem, który ma najgorsze rokowania? Liczne zaawansowane badania przeprowadzane na całym świecie tchną optymizmem.
31
Naukowcy w nie zaangażowani przewidują, że lekarstwo na raka zostanie wynalezione w ciągu 5–10 lat. Najwięcej nadziei pokłada się obecnie w testach zmodyfikowanych genetycznie wirusów, mających za zadanie zabijać komórki nowotworowe. Jeden z pomysłów polega na stworzeniu preparatu tak silnie stymulującego nasz system odpornościowy, by sam potrafił rozprawić się z nowotworami. Co ciekawe, w tym celu wykorzystywany jest zmodyfikowany wirus... HIV. Kolejny projekt wykorzystuje inny wirus, który po odpowiedniej modyfikacji ma być wstrzykiwany bezpośrednio w guzy rakowe, powodując ich obumieranie i rozpad. Leki te są obecnie w fazie testów klinicznych, a ich wyniki są bardzo obiecujące. Medycyna znajduje także lekarstwa na lżejsze choroby, o ile tak w ogóle możemy powiedzieć o schorzeniach. Na przykład naukowcy z Instytutu Technologicznego w Massachusetts ogłosili, że opracowali bezkonkurencyjną i niezwykle skuteczną metodę profilaktyki i leczenia infekcji wirusowych, na przykład grypy. Działanie leku przetestowano już nawet na grupie ochotników. Przebadano skuteczność leku w walce z 15 wirusami, m.in. powodującymi ptasią grypę (wirus H1N1), przeziębienie, grypę żołądkową, chorobę Heinego-Medina i różne rodzaje gorączki krwotocznej. Wyniki badań są obiecujące, ale lek musi jeszcze przejść fazę badań klinicznych. Opracowuje się także preparaty nie tylko wydłużające nasze życie, ale też poprawiające jego jakość. Naukowcy z Uniwersytetu Pensylwanii opracowali na przykład związek chemiczny zatrzymujący proces łysienia androgenicznego. Lek jest już w ostatniej fazie testów i zdaniem jego odkrywców wejdzie na rynek już za 5 lat. Obiecują, że będzie działał nawet u osób w podeszłym wieku. Natomiast Jose Cordova z Uniwersytetu Yale i Erich Astudillo z Uniwersytetu Santiago w Chile opracowali związek, który spędza sen z powiek dentystom. Ma on za zadanie utrzymać w nienagannej formie nasze zęby. Nadali mu nazwę „Keep 32”, co w wolnym tłumaczeniu brzmi „zachowaj wszystkie 32 (zęby)”. Będzie mógł być dodawany zarówno do suplementów diety, gum do żucia, jak i do wszelkich środków pielęgnacji jamy ustnej. Testy są ponoć na ukończeniu, a sam środek ma trafić na rynek już pod koniec 2013 r. Jak widać, naukowcy nie zasypiają gruszek w popiele. Nam tylko pozostaje sobie życzyć, by te wspaniałe leki jak najszybciej były dostępne dla każdego potrzebującego. Ze swojej strony jednak życzę szanownym Czytelnikom, aby nie były im w ogóle potrzebne. ZENON ABRACHAMOWICZ
32
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
TRZECIA STRONA MEDALU
FILOZOFIA STOSOWANA
Jadło święte i nieświęte Doprawdy uderzający jest związek świętowania z odżywianiem się. Jedzenie ulega w religii sakralizacji w większym stopniu niż jakakolwiek inna czynność. Dzieje się tak zwłaszcza w religiach i kulturach, którym nieobcy był głód i niedostatek żywności. Jedzenie było dla dawnych ludów rzeczą tak cenną, że nie można go było spożywać ot, tak sobie. Wokół zdobywania pożywienia toczyło się ludzkie życie przez tysiąclecia, bo bezpieczeństwo żywnościowe było dla naszych przodków główną troską – na równi z płodzeniem potomstwa i utrzymaniem pokoju. Jeść należało takie rzeczy i w taki sposób, aby nie urazić bogów, nie zniszczyć zasobów naturalnych, nie zużyć zbyt szybko zapasów, nie pozbawić jedzenia kobiet, dzieci ani sług, a wreszcie – nie zaszkodzić zdrowiu. Zakazy i nakazy żywieniowe, reguły postu i magiczne obrzędy, a także rytuały ofiarne związane z żywnością od tysięcy lat służyły tym celom, i to czasami całkiem skutecznie. Niektóre bowiem religijne przepisy żywieniowe mają wielki sens gospodarczy oraz zdrowotny. Zalecanie postów w okresie, gdy żywności jest mniej, czyli w zimie, albo wtedy, gdy po lecie mamy pełne brzuchy, jest całkiem rozsądne. Oszczędne oraz zdrowe. Również sakralizacja głównego składnika pożywienia wydaje się czymś bardzo naturalnym i etycznym. Chleb powszedni, zwłaszcza w jego archaicznej wersji macy (podpłomyk, opłatek), domaga się szczególnej ochrony i sprawiedliwego podziału. Trzeba skupić na nim siłę moralną wspólnoty, by ten chleb, którego często brakuje, nie marnował się, gdy jedni mają go więcej, niż potrzebują, a inni nie mają go wcale. Trzeba go oddać bogom, by dzielili go szczodrze pomiędzy głodnych. Łamanie się chlebem w imię woli bożej to jeden z najstarszych i najpiękniejszych rytuałów ogólnoludzkiej kultury. Rolnicy oczekujący płodów ziemi i swojej własnej pracy zawsze traktowali wytwarzaną przez siebie żywność jako dar od bogów,
K
a zwłaszcza dar przebóstwionej, świętej ziemi. Na dar trzeba jednakże sobie zasłużyć, utrzymując z darczyńcą jak najlepsze stosunki i uczciwie prowadząc z nim sprawy. Dlatego praca rolnika, zbiory i spożywanie płodów ziemi zawsze łączyły się ze składaniem ofiar oraz dziękczynnymi modłami. Był w tym rolnik naturalnym dziedzicem zbieracza i myśliwego. Zwłaszcza zaś ten ostatni miał powody, żeby obawiać się, iż zabijając zwierzęta, wchodzi w konflikt w mocą, którą reprezentują poszczególne gatunki lub która jest przez nie reprezentowana. Stąd wywodzi się ekonomia ofiary, czyli dzielenie się łupem z bogami, oraz „polityka gatunkowa”, to znaczy trzymanie z jednymi gatunkami zwierząt – takimi, które się czci bądź zjada, albo jedno i drugie – przeciwko innym, „nieczystym”. Ważne, aby być po właściwej stronie, czyli jeść mięso i składać ofiary z tych zwierząt, które cenią najpotężniejsi bogowie. Dziwnym trafem za wcielenie sił nieczystych dość powszechnie w świecie śródziemnomorskim uznawano świnie. Podobno dlatego, że częściej niż inne zwierzęta chorują one na niebezpieczne dla ludzi infekcje, a ich mięso dość szybko się psuje. Być może jakąś rolę w tej znamiennej deprecjacji świń odegrał świński zwyczaj taplania się w błocie. Tak czy inaczej, do dziś dla piątej części ludzkości sama myśl o zjedzeniu mięsa świni jest wstrętna. Zauważmy, że istnieje tabu pokarmowe jeszcze bardziej uniwersalne, a mianowicie zakaz spożywania drapieżników. Wprawdzie niektóre ludy jadają psy, koty i inne stworzenia mięsożerne, lecz są w wyraźnej mniejszości. Tabu jest tak silne, że działa do dzisiaj w sposób prawie niezmieniony. Poznajemy to po tym, że niejedzenie wilków i szczurów uważamy za coś tak oczywistego, że nie chce nam się nawet pytać, dlaczego niby nie mielibyśmy ich jeść. Po prostu brzydzimy się ich i wydaje się nam, że każdy normalny człowiek się ich
ochani! Jak zwykle nie zawiedliście. Nasz konkurs na „Klerykała Roku” cieszy się coraz większym powodzeniem. UWAGA, UWAGA, OGŁASZAMY: Głosami 2043 Czytelników niezaszczytny tytuł „Klerykała Roku” otrzymał Jarosław Gowin. „On i rząd, który reprezentuje”, „Za całokształt działalności” – tak w większości uzasadnialiście swój wybór. Nasz zwycięzca – a jakże! – dostanie nagrodę. Taką, na jaką zasłużył – czarną cegłę. Za to o drugie i trzecie miejsce toczył się bój zażarty! Do ostatniej
brzydzi. Nic z tych rzeczy – tak właśnie działa tabu. Jak coś jest nieczyste, to z pewnością jest wstrętne. A dlaczego właściwie drapieżniki są dla nas niejadalne? Są chyba twarde, niesmaczne, ale to żadne wytłumaczenie. Nie takie świństwa (nomen omen) jadamy. Może to mięso zbyt często zarażone jest pasożytami? Lub zjadanie drapieżników nazbyt przypomina zjadanie człowieka, który wszak również poluje?
nienawiść, cześć i pragnienie identyfikacji z kimś to archaiczne uczucia o takiej sile, że musieliśmy ze względu na nie pogodzić się z kanibalnymi rytuałami. Trzeba je było wszelako poddać bardzo silnej kontroli kapłańskiej, aby pod pretekstem magii ludzie nie zaczęli się po prostu zjadać. Ostatecznie obrzędy kanibalistyczne zaczęły skupiać się na krwi, bo tę można spożyć bez zabijania ofiary. We współczesnych
No właśnie. Reguły żywieniowe odnoszące się do mięsa pozostają poza tym w bliskim związku z tabu (czasami wszelako łamanym), a mianowicie z zakazem spożywania mięsa ludzkiego. Nie jemy ludzi, gdyż w przeciwnym razie dawno już byśmy się nawzajem wyżarli. Co innego jednak, gdy idzie o rytualne spożywanie części ciał wrogów, królów i innych zmarłych, którym przypisuje się szczególne moce. Trudno o bardziej sugestywną więź ze zmarłym niż zjedzenie jego serca lub innej części ciała, nasyconej symbolicznymi znaczeniami. Rytualne spożywanie mięsa ludzkiego było do niedawna dość powszechne, a w Europie skończyło się zaskakująco niedawno – ostatnie przypadki rytualnego kanibalizmu zanotowano w Szkocji w XVIII wieku. Dlaczego spożywanie ciała człowieka tak uparcie współistniało z surowym zakazem żywienia się ludźmi? Zapewne właśnie z powodu niesłychanej ekspresywności emocjonalnej aktu kanibalizmu. Miłość,
religiach dawno już jednak dokonano surogacji ludzkiego ciała w postaci świętych pokarmów – chleba i wina. Tabu zakazujące jedzenia ludzkiego mięsa z trudem, ale zwyciężyło. W naszych czasach jedzenie przesunęło się ze sfery sakralnej w kierunku wyzutej z wszelkiej świętości, profanicznej codzienności. Zostały tylko marne resztki dawnych tabu, dawnej symboliki pokarmowej i związanej z jedzeniem obrzędowości. Owszem, pewnych rzeczy nie jemy, ale raczej dlatego, że się ich brzydzimy – nie odczuwamy tu wyraźnego zakazu. No, może gdyby ktoś chciał upolować łabędzia albo zjeść pieska, to wolałby się z tym ukryć, z obawy przed napiętnowaniem, a nawet karą. Nie czułby jednak, że narusza jakąś świętość. Z całego symbolicznego bogactwa zostaje nam kultywowanie kulinarnych tradycji świątecznych. Symbolika potraw nie jest już dla nas czytelna, ale wiemy, że coś się w tym kryje. Karp świąteczny i rodzynki wiążą nas nikłą, lecz wciąż niezerwaną
Klerykał roku chwili nie było wiadomo, ale, ale… głosami 513 Czytelników „wygrał” Michał Boni. „Za wszystkie tajemnicze randeczki z biskupami, gdzie za naszymi plecami knują, jak jeszcze bardziej wydoić owieczki. Już i tak biedne” – pisała pani Lucynka. Wielką trójcę zamyka Adam Michnik. Na niego zagłosowało 201 Czytelników „FiM”. Uzasadnień
też było co niemiara. Najchętniej po prostu cytowaliście ostatnie złote myśli pana Adama: „Polska jest częścią Kościoła katolickiego”, „Kryzys w Kościele katolickim jest niebezpieczny dla kraju”… Zwycięzcom gratulujemy. I nie ma się co łudzić – za rok konkurs będziemy musieli powtórzyć. Redakcja
nicią ze starożytnymi Izraelitami. Opłatek przy wigilijnym stole to pradawna maca bądź podpłomyk – święty pokarm naszych najdawniejszych kulturowych przodków, nie tylko semickich. Jajko wielkanocne mówi nam o odradzaniu się na wiosnę martwych przez zimę bogów. Wielkanocne święcenie pokarmów to pozostałość dawnych obrzędów ofiarniczych, podobnie jak ów infantylny baranek z cukru na paschalnym stole – pamiątka tysięcy prawdziwych owiec składanych co roku na niezliczonych ołtarzach śródziemnomorza. W naszym zeświecczonym świecie brakuje nam tej czarowności i intensywności właściwej życiu tradycyjnych społeczeństw. Żadne „kultywowanie tradycji” nie zastąpi nam autentycznego poczucia świętości. I ta tęsknota za archaicznymi formami przeżywania, za lękiem związanym z łamaniem tabu, za obcowaniem ze sferą boską poprzez spożywanie właściwych pokarmów jakoś ubogo i wtórnie – poza wszelką świadomością religijną – do nas powraca. Takich sakralnych wymiarów dopatrzeć się można w rozbudowanej sztuce zdrowego odżywania się produktami naturalnymi, natomiast współczesną wersją lęku przez naruszeniem tabu i naruszeniem zakazu kanibalizmu jest lęk przed roślinami wytworzonymi metodą modyfikacji genetycznych in vitro, czyli GMO. Może się wszak w nich znaleźć nawet „ludzki gen”! Jesteśmy jednak trochę biedni. W imię rozumu i sprawiedliwości wyjałowiliśmy nasz świat ze świętości i poszukujemy ich na powrót, po omacku. Niewiele już znajdziemy, ale te okruchy, które – mimo upadku dawnych plemiennych i feudalnych społeczeństw z ich wierzeniami i systemami religijnymi – jeszcze pozostały, warto zbierać i przechowywać z czułością. Bo w każdym z nas jest jeszcze, w głębi duszy, starożytny rolnik, a nawet prahistoryczny myśliwy. JAN HARTMAN
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
RACJONALIŚCI
33
KATEDRA PROFESOR JOANNY S.
Bohomaz Coroczna szopka z Częstochowy Podniósł się alarm, bo poseł Ruchu Palikota, Armand Ryfiński, nazwał ikonę częstochowską bohomazem. Wszyscy go potępili! Owszem, obraz jasnogórski bohomazem nie jest. Przyznaję, że ikona częstochowska to jednak dzieło sztuki, zabytek. Nie najwyższej klasy, nie wybitny artystycznie, ale jednak ważny. Armand Ryfiński przesadził. Ale dlaczego to zrobił? O co mu chodziło? Przecież poseł nie jest idiotą i wiedział, że ten obraz to nie bohomaz, a mimo wszystko użył tego sformułowania. Co nim kierowało? Brak woli, tani, antyklerykalny populizm, zwykła głupota? Nie! Armand Ryfiński podniósł tę kwestię, bo wiedział, że Kościół jest nadreprezentowany i nadobecny w naszym kraju. Poseł chciał z tego zadrwić i nic więcej. Poseł Ruchu Palikota liczył, ważył racje! Problemem nie jest jego przesadzona reakcja, ale jej odbiór, powszechne oburzenie. Media odsądziły Armanda od czci i wiary. „Rzeczpospolita” wspomniała o przekraczaniu granicy nie tylko dobrego smaku, ale i śmieszności. Portal Salon24 poszukiwał psychiatry do Sejmu, zauważając, że „kierowca, który chce jeździć zarobkowo, musi przejść szereg testów. A w Sejmie co się dzieje? Wybrańcy Narodu takich szykan nie mają. Byle palant,
mierny, ale wierny, może zostać Członkiem. W dosłownym tego słowa znaczeniu”. Czyżby autor tych słów wyznaczał nowy kanon dobrego smaku? Wierzę, że w Polsce panuje demokracja i wolność słowa. Z tego powodu nie atakuję ani „Rzepy”, ani Salonu24, tylko je cytuję. Przypominam też casus Larry’ego Flynta, amerykańskiego pornograficznego magnata prasowego. Przeciwnicy próbowali go zniszczyć m.in. procesami sądowymi. Amerykański Sąd Najwyższy uznał jednak, że Flynt, powołując się na Pierwszą Poprawkę do konstytucji gwarantującą wolność prasy, ma prawo do własnego zdania; a co za tym idzie – wolno mu szerzyć pornografię. Szanuję wolność prasy; szanuję też prawo Ryfińskiego do własnego zdania. Nawet wtedy, gdy uważam, że przesadza. Zastanówmy się też nad istotą sporu o słowa posła Ruchu Palikota. Skąd to powszechne oburzenie? Dlaczego księża i klerykałowie się złoszczą? Czyżby reagowali w taki sposób, bo reakcja Armanda obnażyła ich niewiarę, ich słabość? Czy kler przypadkiem nie domaga się szacunku… ze strachu? Chyba tak! Stąd ten front! Chciałoby się zacytować klasyka: „Nie lękajcie się”… Nie lękajcie się słowa! JANUSZ PALIKOT
Boże Narodzenie już tylko nomen omen ma charakter religijny. Zaczyna się nie nastrojową wigilią, ale przedświątecznym szałem zakupów. Wymuszonym solidarnie przez handel i władze samorządowe. Z roku na rok coraz wcześniej sklepy, ale też ulice i place są dekorowane wątpliwej urody choinkami, tandetnymi światełkami, bombkami i gwiazdkami. Już nie z początkiem grudnia, ale zaraz po 1 listopada handel przypomina o obowiązku świątecznego oszpecenia mieszkań i dwukrotnego nabycia prezentów. Raz na Mikołaja, drugi pod choinkę. Polacy, czasem niezauważalnie dla siebie samych, przeszli z modelu opłatkowo-pasterkowego na marketowo-telewizyjny. Jedynym elementem łączącym obydwie koncepcje spędzania świątecznego czasu jest obżarstwo i opilstwo. Polscy katolicy jeszcze wiedzą, że Bóg się rodzi, ale już nie bardzo – co truchleje i dlaczego Pan niebiosów obnażony… Za Trójcę Świętą uważają Matkę Boską, Jezusa i św. Józefa. Z przyjemnością oglądają ich w otoczeniu osła i wołu w bożonarodzeniowej szopce. Najlepiej transmitowanej przez TV z Watykanu. W tym roku mogą przeżyć rozczarowanie, bo Benedykt XVI stanowczo zaprzecza, jakoby przy narodzinach Chrystusa były jakiekolwiek bydlęta. Na szczęście, jak Polak katolik popije okowity, każda jest śliczna, nie tylko Panna, a noc przestaje być cicha. Potem to już tylko lulajże, Jezuniu, a my razem z tobą...
W świąteczny czas Bożego Narodzenia główną rolę w szopce gra Matka Boska. W Polsce kult maryjny jest niezwykle mocno rozwinięty. Najświętsza Maria Panna jest Królową Polski i ma ją podobno w swojej opiece, choć jakichkolwiek pozytywnych tego efektów ani nasz kraj, ani obywatele nie doświadczają. Katolicy modlą się do Bożej Rodzicielki, śpiewają na jej cześć hymny i pieśni pochwalne, przypisują dokonywanie uzdrowień. Księża odprawiają nabożeństwa ku czci Matki Boskiej, a dyrektor Rydzyk wręcz z niej żyje. Kult maryjny jest szczególną odmianą katolickiego kultu świętych, którzy są masowo produkowani jako wzorce do formowania wiernych. Matka Boska takim wzorcem nie jest. Przeciwnie. Jej historia stanowi całkowite zaprzeczenie katolickich nauk. Według katolickiej doktryny ta młoda cudownie, czyli sztucznie zapłodniona panna wychodzi za mąż za mężczyznę niebędącego ojcem jej dziecka, a po ślubie nie utrzymuje z nim stosunków seksualnych i nie ma już więcej dzieci. Gdyby Kościół katolicki faktycznie zalecał maryjny model rodziny, musiałby szczególnym szacunkiem darzyć panny w ciąży, popierać zapłodnienie in vitro i cesarskie cięcie (aby nie uszkodzić błony dziewiczej podczas naturalnego porodu) oraz białe małżeństwa wychowujące jedynaka, niebędącego dzieckiem współmałżonka, czyli np. małżeństwa lesbijek i gejów. Tak jednak nie jest. Stanowisko Kościoła jest zasadniczo sprzeczne z maryjnym modelem
rodziny. Katolicyzm jednoznacznie potępia niekonwencjonalne metody poczęcia. Ponieważ dopuszcza wyłącznie seks małżeński, ciąże panien uznaje za grzech. In vitro – wręcz za „wyrafinowaną aborcję”. Stosunki seksualne katolickich małżonków mają być jak najczęstsze i bez zabezpieczenia, gdyż grzech antykoncepcji jest cięższy nawet od grzechu aborcji. Według abp. Michalika, „choć encyklika »Humanae vitae« dopuszcza stosowanie metod naturalnych, czyli wstrzemięźliwości okresowej, to zastrzega taką możliwość do sytuacji, gdy małżonkowie rzeczywiście nie mogą mieć dzieci, a nie do sytuacji, gdy nie chcą ich mieć”. Kościół wynosi na piedestał wielodzietność. Spłodzenie tylko jednego dziecka uznaje za egoizm, a jedynaków – za „pozbawionych rodzinnego bogactwa i gorzej przygotowanych do normalnego, dorosłego życia”. Episkopat Polski demonstruje obłudę, zakłamanie i bezczelność, gdyż rozwijając kult maryjny, równocześnie potępia jej współczesne naśladowczynie i propaguje odwrotność maryjnego modelu rodziny. Stanowi to swoisty policzek i dla Matki Boskiej, i dla Chrystusa. Na szczęście dla Kościoła wierni tego nie dostrzegają. Moim Siostrom i Braciom Ateistom i Agnostykom życzę Wesołego Weekendu. Wierzącym – Wesołych Świąt, a katolikom dodatkowo bożonarodzeniowej refleksji nad moim felietonem. Wszystkim zdrowia, szczęścia i pomyślności w Nowym 2013 Roku. JOANNA SENYSZYN senyszyn.blog.onet.pl
FUNDACJA „FiM” Fundacja pod nazwą „W człowieku widzieć brata”, której prezesem jest Roman Kotliński – Jonasz, redaktor naczelny „FiM”, ma za zadanie nieść wszelką możliwą pomoc ludziom
PALIKOT GOTUJE
znajdującym się w trudnej sytuacji życiowej: chorym, samotnym, uzależnionym, niepełnosprawnym,
Janusz potrafi wydobyć harmonię smaków, kolorów i piękna nawet z owsianki podawanej z owocami, przyprawami i źródlaną wodą. Jego kuchnia jest wyszukana, delikatna, harmonijna; cieszy podniebienie, oko i umysł – elementem kulinarnej uczty zawsze jest debata. Magdalena Środa
edukacji, kultury i zasad współżycia z ludźmi. Nasza fundacja ma status organizacji pożytku
cena: 35 zł Zamówienia na adres: Wydawnictwo Kresy, ul. Archidiakońska 9, 20-113 Lublin
bezdomnym, dzieciom i młodzieży z domów dziecka. A także pomagać w upowszechnianiu publicznego i w związku z tym podlega pełnej kontroli organów państwa. Nie ma też kosztów własnych, gdyż pracują w niej społecznie dziennikarze i pracownicy „Faktów i Mitów”. W ten sposób wszystkie wpływy pieniężne i dary rzeczowe trafiają do potrzebujących. Zachęcamy przedsiębiorców, osoby prowadzące działalność gospodarczą, które mają możliwość odliczenia darowizny, oraz wszystkich ludzi dobrej woli do wsparcia szczytnego celu, jakim jest bezinteresowna pomoc podopiecznym naszej fundacji. Tych, którzy zechcą wesprzeć naprawdę potrzebujących naszej pomocy, prosimy o wpłaty na poniżej wskazane dane: Misja Charytatywno-Opiekuńcza „W człowieku widzieć brata” ul. Zielona 15, 90-601 Łódź ING Bank Śląski, nr konta: 87 1050 1461 1000 0090 7581 5291 KRS 0000274691, www.bratbratu.pl, e-mail:
[email protected]
34
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r.
KONKURSY „FiM”
Teczka mnicha i... ~ ojciec Zenon – był zbyt pijany, jak twierdził, żeby wytłumaczyć, po co wszedł bramą 4 i kilkanaście minut później wyszedł bramą nr 6; ~ ojciec Jan – zasiedział się nad księgami rachunkowymi firmy prowadzonej wspólnie z ojcem
Tadeuszem, a miał tej nocy umówione spotkanie z pewną „panienką” oczekującą pod bramą 3. Był już spóźniony, więc zamiast okrążać klasztor dookoła, postanowił pójść na skróty przez bramę 7. Gwardian klasztoru i poszkodowany o. Tadeusz nic z tego nie zrozumieli, więc postanowili rano przeprowadzić eksperyment śledczy, porównując ślady butów. Niestety, pomysł szlag trafił, bo przyszła odwilż...
Oto nasze świąteczne zagadki logiczne. Wśród osób, które prawidłowo rozwiążą obie i przedstawią tok rozumowania prowadzący do końcowego wyniku (w przypadku sprawy o. Tadeusza konieczny jest rysunek), rozlosujemy pięć rocznych prenumerat „FiM”. 1. Zakonnik o. Tadeusz wrócił do klasztoru ze spotkania towarzyskiego z grupą emerytów i rencistów. Był późny wieczór, tuż przed dojazdem na miejsce spadł śnieg, a okolicę spowiła gęsta mgła. Ochroniarze dowieźli go pod bramę zgromadzenia (na szkicu sytuacyjnym oznaczona numerem 1) i odjechali dopiero wówczas, gdy wszedł do środka. Robili tak zawsze, gdy niósł teczkę pełną pieniędzy. Klasztorne terytorium ma w sumie siedem wejść, a klucze do nich posiadają wszyscy zakonnicy, bo przecież nigdy nie wiadomo, kto o jakiej godzinie wróci lub komu przyjdzie nagła chętka wyskoczyć do miasta. Ojciec Tadeusz starannie zamknął za sobą żelazną furtkę i udał się w kierunku słabo widocznych świateł domu zakonnego (na szkicu X). Gdy doszedł do miejsca oznaczonego na rysunku gwiazdką, ktoś ogłuszył go twardym narzędziem, zabrał teczkę i zniknął we mgle.
Po kilku minutach mnich ocknął się i zaalarmował szefa klasztoru. Rada w radę obaj panowie postanowili nie wzywać policji, żeby nie robić skandalu, i przeprowadzili śledztwo we własnym zakresie. Po oględzinach miejsca zdarzenia, natychmiastowym przesłuchaniu wszystkich obecnych na miejscu konfratrów i przejrzeniu zapisu monitoringu (kamery przy wejściach) doszli do konkluzji, że ślady na śniegu zostawiło kilka różnych, bardzo charakterystycznych butów, ale – co ciekawe – w ogóle się one ze sobą nie przecinały, natomiast po zamknięciu przez o. Tadeusza furtki, na dziedzińcu znajdowało się oprócz niego tylko czterech zakonników, przy czym żaden nie wchodził ani nie wychodził więcej niż jeden raz, zaś niektórzy przyznali, że z powodu mgły nie trzymali ściśle azymutu i trochę błąkali się po dziedzińcu. Oto lista potencjalnych sprawców: ~ ojciec Marcin – wrócił do klasztoru bramą nr 2. Posiadał niezbite alibi, bo w chwili napadu przebywał już w celi oczekującego nań z kolacją o. Tomasza; ~ brat Krzysztof (pełniący tej nocy funkcję stróża) – nie miał nikogo, kto mógłby za niego poświadczyć, wszedł przez bramę 5 i udał się do dyżurki (Y);
2. Prezes Jarosław jest szefem ugrupowania politycznego i ma ambicję rządzenia pewnym państwem europejskim. Według byłych współpracowników żyje w świecie imaginacji, co skrzętnie wykorzystują aparatczycy z dostępem do ucha prezesa. Podczas jednego z wysłuchań personelu miały miejsce takie oto zwierzenia: – Jarek, wiem, że mówią o naszym Joachimie, jakoby był ostatnią świnią i nie wierzył w twoją nieomylność, ale niech tak jutra nie doczekam, jeśli to prawda. On jest ci wierny, aż po grób naszej partii – wyszeptała prezesowi do ucha działaczka Anna, która z racji płci wepchnęła się na czoło kolejki. – Mam jeszcze tu i ówdzie swoje źródła. Nie mogę ci zdradzić szczegółów, bo wciąż obowiązuje mnie tajemnica państwowa, ale wiedz jedno: gdy Antek wraca do domu, to sobie normalne jaja robi ze Smoleńska. Zdradził sprawę! – przekonywał Mariusz, członek najściślejszego kierownictwa partii. – Nie wierz nikomu, a zwłaszcza tej pindzie Ance. To zdrajczyni i ostatnia szuja. Dobrze, że odsunąłeś ją na bok – zauważył wiceprezes Adam, wieloletni towarzysz prezesa i nie tylko.
...ucho prezesa
Kto puknął o. Tadeusza w głowę i zabrał mu teczkę? Uwaga pomocnicza: najbardziej oczywista dla znawców natury o. Tadeusza odpowiedź – że napad był sfingowany, a ojdyr będzie teraz żądał kasy od ubezpieczyciela – nie jest prawidłowa.
– Prezesie najukochańszy, świątynio mądrości, to Mariusz pana zdradza. On w tych specsłużbach nauczył się różnych świństw – powiedział Joachim. – Słuchaj, „Gąsior”, znamy się od niepamiętnych czasów. Ja wiem od zawsze, a ty od niedawna, że zdrajcy czają się wszędzie! Bóg jeden wie, ilu nam wsadzili w szeregi, ale wiem na pewno, że Joachim lub Adam grają na dwa fronty, żeby się zabezpieczyć, jak cię internują – wywalił kawę na ławę Antoni, osobisty śledczy prezesa. Po wyjściu ostatniego interesanta prezes westchnął: – Zostałem sam... Panie Jarku, nie jest tak źle! Wystarczy sobie uprzytomnić, że zdrajcy zawsze łżą, a wierni pretorianie są szczerzy, jak na spowiedzi. Tych pierwszych odwiedziło pana zaledwie... No właśnie – ilu? ~ ~ ~ Na odpowiedzi czekamy do 11 stycznia (pod adresem
[email protected] lub pocztą „papierową”). Jednocześnie zastrzegamy, że ewentualne podobieństwa postaci z tekstu do osób rzeczywistych są przypadkowe. AT
Rozwiązanie krzyżówki z numeru 49/2012: „Nie, łazi za mną”. Nagrody otrzymują: Grażyna Jasionek z Warszawy, Edward Worm ze Starych Jabłonek, Beata Garas z Warszawy. Aby wziąć udział w losowaniu nagród, wystarczy w terminie 7 dni od ukazania się aktualnego numeru „FiM” przesłać hasło krzyżówki e-mailem na:
[email protected] lub pocztą na adres redakcji podany w stopce.
Nr 51/52 (668/669) 21 XII 2012 r. – 3 I 2013 r. Dla ułatwienia ujawniono wszystkie litery R występujące w krzyżówce, a objaśnienia podano zgodnie z kolejnością alfabetyczną odpowiadających im słów, uwzględniając ich długość 3-literowe: – ma za zadanie wspomóc hamowanie – amerykańska wywiadówka – w piecu go nie widać, chociaż być tam musi – Bartek w koronie – Biały w Waszyngtonie – rozkoszny dźwięk – koreańczyk w salonie – jaki jest, każdy widzi – wznosi się nad poziomem morza – strach w klękaniu – jaka ona, taka nać – co Japonka ma na stanie? – rządzi nim prezes z pistoletu – będziesz tam, baju, baj – pęd w kierunku – przemawia do konia 4-literowe: – ma tylko jedno jądro – dziurki w abażurze – kto w nie wierzy, temu ujrzeć je się uda – siedzi na tronie w koronie – zamiast laski w wehikule – kto go w nocy nie zasłania, zachęca do podglądania – służy do opalania, ale nie na plaży – stale żre, a nie tyje 5-literowe: – papiery na parkiecie, lecz nie śmiecie – kandydat do ołtarza – angielski jest zimny – ta larwa żyje tylko w czerwcu – tu oprócz Pytii mieszkają elfy – antylopa z Nowej Zelandii – w zamrażarce mrozi on – jak Jacek i Placek, tylko ma wielkie uszy – zasłona Tysona – genetyczny omen – niekoniecznie szewska pasja – parą z Vitarą – można się doń spłukać – często piszą na laptopie, że jest inside letni z tyłu – siedzenie po turecku – nie musi wiązać włosów, by mieć koński ogon – gdy przedstawienia nikt nie docenia – ich funt jest bez wartości – szkielet u jubilera – dla niego setka wystarczy – na nim rybacy płyną do pracy – znad Wilii do wigilii – na niego znaczy na jednego – tam masz łaty, toś bogaty – ludzie do niego chodzą z miłości – przez kiszki grany – czasem trzeba go nauczyć – odnóżki pietruszki – waga bez pudła – plery siekiery – co ma pierścionek do orderu? – jest pole do niego – pod nim Matejko malował Batorego – napompowane spodnie – rysunek ze znakiem zapytania – co to za zupa tylko z jednej kostki? – mieszkał w namiocie w Dakocie – nie wolno mu tyle, co wojewodzie – musi omijać góry, lasy, doły – miska z tłuczkiem, w środku tępa – i usta w taki utwór zmienisz – José Cura lub Kiepura – zakopany przez pojednanych – od startu do mety – nadwaga, co do diety zmusza – ma kilka dziurek i jedną cerę – na marginesie – do kąpieli w sawannie – na co Romeo Julię kochał?
P
54
I
E
S
L
K
16
Ł
30
64
K
N 1
Z
81
D
31
85
N
A
Ę
C
T
B
E
O
R
D
19
R
T
Ó
A
A
E
77
A
B
79
O 105
N
25
A C
E
M Z
E K
57
E
101
R
N U
T
37
119
S
Ż
B
26
G D
N
91
T I
I
A
K
72
98
S
O
H
R
M
A
D
L
Ą
L
Ó
L
R
U
M
N
M
A
C
K
Y
F
113
T
29
I
95
T
B
O
C
111
K
B
I
53
112
103
Z
A
A
102
N
4
P
C
U
U
N
18
R
S
O
T
M I
O
32
48
N
S
Z
63
K
Y
N
W
Ó O
O
O
M
D
67
A
55
Ł
34
Ń
O
A
97
O
B
K
S
73
E
I
M
117
O
R
S
S
35
T
75
W
45
A
A O
N
60
N K
W
A
U
R O
66
K
I
S
B 6
Z
Z B
U
C
U
T
S
23
G D
H
121
R
U
Ł
43
T
A
U
R
69
A
70
O Ą
93
5
L
C
I
J E
T
A
15
B
A
N
I
T R
21
Z
A
O
T R
D
Z
68
N
– – – – – – – – – – – – – – – – –
T
107
K
41
G
42
A
2
A B
R
108
A
O
44
D
A R
R
Z
7
K
110
L W
A
22
P D
84
S
14
A
Y
R U
S
94
K
S
87
A Ó
Ł K
Y
K
A
U W
A 90
– spisujesz coś na nie, gdy brak szans na odzyskanie – ozdoba stworzona z troski – komórek gromada na nią się składa – gdy ktoś gada, gada, gada... 7-literowe: – jeździ po lodzie i pływa po wodzie – pomylony w uchu – odważnik na medal – od córki rybaka, plus dwie rybie łuski – zbiera grosz do grosza, aż będzie kokosza – herbaciany owoc – dysputa – można go oblać bez użycia wody – pierwsza stolica, co drzwiami zachwyca – chowanie to jego zadanie – wspiera Japończyków w układaniu storczyków – trąbi w kombi – chybotliwe łóżko – z nich w Koniakowie robią stringi, co się zowie – w PRL-u podsuwana do podpisania
Y
R
A
46
I
T
S
116
B
R
U
Ł
11
9
K
27
S
A
M
Y
E
36
28
K
R
J
61
Z
W
W
C
G I
I
O
D
E
P
K R
W
Ł
38
17
U
N
D W
E
W
74 20
K
A I
A
A T
S
U
O
49
Y
K
109 10
A
E
71
Ę
O P
104
O E
86
A C
S
78
K 24
O
I
R
E 96
P
N
E Y
J
A
– żywy trup – ta kłótnia ma feler – dzień dobry lub do widzenia 6-literowe: – ryczy, bo nie dostał słodyczy – siwe ptaki – czułe słówka, a w środku sery – dzienniczek z tornistra przyszłego magistra – życzenie wszystkiego... najgorszego – gdy za krótka, zimno w nogi – taki fach obrał Stach (Wokulski) – tam jest Rzym, a nie Krym – ma o trzy zęby więcej niż inni bogowie – spacer lekarza po korytarzach – co ma krzyżak z krzyżem? – szacher-macher – zaborczy karaluch – rola w westernie – wielki(ch) kobiet malarz – bieg jak błyskawica
L
L
O
83
K
65
K
O
Y
N
L
T
I
W
F
R S
A
P
P
Y O
Ł N
T
G
D
Z
E
120
O E
A
T
Y
N
Z
13
O
R
R
E
R
59
I
E
S
Y
A
Ć
T
B
D
100
A
O
R
Z
D
H
E
3
C
O
U
114
A
S
12
A
106
P R
N K
Ó
O
K A
R
U
G
K I
I
J
D I
52
C
40
E
118
E
K
E
I R
58
J
A
A
N
B
J
U
R
Ę
A
76
E
U
L
K
A E
L
L
80
P
62
51
R
U
50
Ł
E
O
B
G
I
122
Ó
F
B
S
T
82
89
U
E
A
M
G
33
K
O
S
56
Ł
115
E
M
A
92
A
E K
88
I
Ą Z
I
P
Ę
W I
Ś C
A
Ó W
R
35
KRZYŻÓWKA
R
99
Ż
N
47
E O
A Ó
8
T T
K
O
39
szczekaczka tam czarne jest białe, a białe jest czarne cztery kiery i do jasnej cholery gdy niejedna kula hula powstają na skórze w wyniku tarcia ten odstęp uczniowie lubią najbardziej co było, a nie jest, tam się nie znajduje Goplana w wodzie po kolana nastawia się w Rosji na herbatę wampirzyca, w końcu... rzyga o robocie na szafocie nie szukaj w nim oparcia wiatr, co wiruje i demoluje szyte na miarę w tym państwie Szwajcarzy porządku pilnują męczyć przestanie po Espumisanie był Radziecki
Litery z ponumerowanych pól utworzą rozwiązanie – ŻYCZENIA
TYGODNIK FAKTY i MITY (ISSN 356441); Prezes zarządu i redaktor naczelny: Roman Kotliński (Jonasz); Zastępcy red. naczelnego: Marek Szenborn , Adam Cioch; Sekretarz redakcji: Paulina Arciszewska-Siek; Dział reportażu: Wiktoria Zimińska, Ariel Kowalczyk – tel. (42) 630 72 33; Dział historyczno-religijny: Bolesław Parma, e-mail:
[email protected]; Redaktor graficzny: Tomasz Kapuściński; Dział promocji i reklamy: tel. (42) 630 73 27; Dział łączności z czytelnikami: (42) 639 85 41; Adres redakcji: 90-601 Łódź, ul. Zielona 15; e-mail:
[email protected], tel./faks (42) 630 70 65; Wydawca: „BŁAJA News” Sp. z o.o.; Sekretariat: tel./faks (42) 630 70 65; Druk: POLSKAPRESSE Sp. z o.o., Oddział Poligrafia, Drukarnia w Łodzi. Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do adiustacji i skracania tekstów. WARUNKI PRENUMERATY: 1. Prenumerata redakcyjna – cena 52 za I kwartał 2013 r., 104 zł za I połowę 2013 r., 208 zł za rok 2013. Wpłaty (przekaz pocztowy) dokonywać na adres: BŁAJA NEWS Sp. z o.o., 90-601 Łódź, ul. Zielona 15 lub przelewem na rachunek bankowy ING Bank Śląski: 76 1050 1461 1000 0023 0596 2777. 2. W Polsce przedpłaty przyjmują: a) Urzędy pocztowe i listonosze. Cena prenumeraty – 52 za I kwartał 2013 r., 104 zł za I połowę 2013 r., 204 zł za rok 2013; b) RUCH S.A.: Zamówienia na prenumeratę w wersji papierowej i na e-wydania można składać bezpośrednio na stronie www.prenumerata.ruch.com.pl. Ewentualne pytania prosimy kierować na adres e-mail:
[email protected] lub kontaktując się z Telefonicznym Biurem Obsługi Klienta pod numerem: 801 800 803 lub 22 717 59 59 – czynne w godzinach 7.00 – 18.00. Koszt połączenia wg taryfy operatora. 3. Zagraniczna prenumerata elektroniczna:
[email protected]. Szczegółowe informacje na stronie internetowej http://www.faktyimity.pl Prenumerator upoważnia firmę BŁAJA NEWS Sp. z o.o. ul. Zielona 15, 90-601 Łódź, NIP: 725-00-20-898 do wystawienia faktury VAT na prenumeratę tygodnika „Fakty i Mity” bez podpisu. 4. Prenumerata w Niemczech: Verlag Hübsch & CO., Dortmund, tel. 0 231 101948, fax 0 231 7213326, http://www.prenumerata.de. 5. Dystrybutorzy w USA: New York – European Distribution Inc., tel. (718) 782 3712; Chicago – J&B Distributing c.o., tel. (773) 736 6171; Lowell International c.o., tel. (847) 349 1002. 6. Dystrybutor w Kanadzie: Mississauga – Vartex Distributing Inc., tel. (905) 624 4726. Księgarnia „Pegaz” – Polska Plaza Wisła, tel. (905) 238 9994.