Na święta przemówił ludzkim głosem
WYWIAD Z RYDZYKIEM Â Str. 9
INDEKS 356441
ISSN 1509-460X
http://www.faktyimity.pl
Nr 51/52 (616/617) 4 STYCZNIA 2012 r. Cena 7,50 zł (w tym 8% VAT)
r. 2
 St
 Str.
7
 Str. 3
5
 Str. 2
ISSN 1509-460X
 Str. 1
8-19
2
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
KSIĄDZ NAWRÓCONY
KOMENTARZ NACZELNEGO
FAKTY Aleksander Kwaśniewski po spotkaniu z Ruchem Palikota powiedział, że chce być patronem tworzenia na lewicy szerokiej koalicji, która byłaby alternatywą dla PO. Rodzi się pytanie, czy nowa, szeroka koalicja chce takiego patrona, który podpisał konkordat, wysłał polskich żołnierzy do Iraku, wykłada na jezuickich uniwerkach w USA i w 2007 roku nazwał antyklerykalizm chorobą. À propos… I żeby ten cały patronat nie skończył się na chorych goleniach i chorobie filipińskiej! Likwidacja Funduszu Kościelnego kosztującego państwo rocznie ok. 100 mln zł? – Ależ proszę bardzo – oświadczył Episkopat – ale w zamian należy nam się rekompensata! – Ależ oczywiście – odpowie Sejm przy sprzeciwie Palikotów i SLD. Czy 200 mln zł rekompensaty rocznie wystarczy?! W Sejmie rozmnożyły się krzyże. Z jednego zrobiły się trzy – w salach posiedzeń komisji. Jedni posłowie twierdzą, że je podstępnie dowieszono, inni – że wisiały od zawsze. Nam się wydaje, że w polskim parlamencie krzyże zawisły jeszcze przed narodzeniem Chrystusa! W styczniu odbędzie się doroczna pielgrzymka kiboli na Jasną Górę. Nie od dziś znając antysemityzm pseudofanów Lecha i ŁKS-u, radzimy pięciu miejscowym Żydom mieć się na baczności. A jedna z nich – Żydówka o imieniu Miriam – na czas pielgrzymki powinna się w ogóle wyprowadzić. Nergal ze swoim zespołem Behemoth uświęci obchody nadania praw miejskich Bydgoszczy. No to co? No to to, że to dokładnie 666 urodziny grodu nad Brdą. Za koncert zapłaci magistrat. Ktoś tam ma poczucie humoru. I jaja! Anita Gargas z „Gazety Polskiej” (specjalistka od smoleńskiego zamachu) otrzymała Nagrodę Wolności Słowa prawicowego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Zgadzamy się z werdyktem. Słowo u pani redaktor jest wolne. Myśl jeszcze wolniejsza. W Krakowie w okresie okołoświątecznym plagą są fałszywi księża. Chodząc po domach, wyłudzają pieniądze od wiernych. Identycznie jak prawdziwi – dlatego są tak trudni do odróżnienia. Ksiądz Piotr Natanek nie jest naszym idolem. Ale jak się okazuje, jeszcze bardziej oszołoma z Grzechyni nie lubi mateczka Kościół, bo najpierw Dziwisz zawiesił go w prawach i obowiązkach, a teraz nasłał nań… nadzór budowlany. Ten ma sprawdzić, czy Natankowa pustelnia nie jest aby samowolą budowlaną. Kiedyś było prościej. Wołało się takiego Husa do Konstancji, rozpalało grilla i po kłopocie! Utrzymywanie ambasady przy Watykanie jest dla nas garbem. O dziwo, nie zlikwidowano jej, chociaż nic stamtąd nie importujemy. Poza ideologią. W naszą stronę ideologia, w tamtą – masa pieniędzy. Jeśli ma się na karku taki garb jak utrzymanie Watykanu, to oczywiście trudno jest walczyć z kryzysem – powiedział z sejmowej mównicy poseł Roman Kotliński. „Skandal!” – zawyły chórem ultrakatolickie media. Dołączamy się do oburzonych – faktycznie, to jest jeden wielki skandal. Portale katolickie z właściwą sobie empatią zauważyły, że „na raka zmarł osobisty wróg Pana Boga, ewangelista złej nowiny, bankrut moralny (!) Christopher Hitchens”. Kiedy już-już zaczęliśmy się dziwić, że Bóg upatrzył sobie wroga w słynnym pisarzu, przeczytaliśmy komentarz Terlikowskiego. „On już wie, że się mylił” – napisał naczelny „Frondy”. Bóg czy Hitchens? Osławiona, katolicko-fundamentalistyczna Fundacja „Taty i Mamy” organizuje świąteczno-noworoczną akcję wysyłania petycji do premiera. Owe petycje to prośby, aby zmienić polskie prawodawstwo w taki sposób, aby konkubinaty miały mniej praw niż małżeństwa. Idąc dalej tym tropem, dzieci z takich związków powinny mieć w metryce wpisane „bękart”? Stołeczni policjanci zatrzymali dżentelmena, który rozkochiwał w sobie kobiety, a później proponował im różne ciemne interesy lub wyłudzał od nich pieniądze. Gość, który posługiwał się pseudonimem Diabeł, czeka teraz w areszcie na proces. Właśnie! A gdyby posługiwał się ksywą Agent Tomek, to siedziałby teraz w Sejmie! Podczas otwarcia oczyszczalni ścieków w Kobiórze (woj. śląskie) pojawił się ksiądz z kropidłem. I kropił świeże ścieki. Oburzeni mieszkańcy zaczęli protestować, że „klecha robi sobie jaja z religii”. Nic podobnego! Oczyszczalnia może i śmierdzi, ale pieniądze już nie. Skandal! Amerykańscy wierzący (!) dziennikarze wybrali w głosowaniu najważniejsze wydarzenie religijne minionego roku. Wygrała śmierć bin Ladena, drugie miejsce zajęło ujawnienie faktu, że w tuszowanie skandali pedofilskich zamieszany jest Watykan, natomiast beatyfikacja JPII znalazła się dopiero na… szóstej pozycji! Dla naszych świeckich (!) dziennikarzy taka pomyłka byłaby ostatnią w ich pracy. Świeżo upieczony brazylijski student pewnej uczelni w Rio de Janeiro nazywa się Adolf Hitler i twierdzi, że ma kłopoty. Nie wie dlaczego. My też nie wiemy.
Wyznanie wiary U
rodził się w biedzie i poniżeniu. Mówił o niesprawiedliwości i braku miłości. Poddał się strasznym mękom i oddał życie, aby wyzwolić wiele narodów. Nazywał się Mohamed Bouazizi. Od 10 roku życia codziennie przez 16 lat sprzedawał z wózka owoce i warzywa na targu w małym miasteczku Sidi Bouzid w Tunezji. Gdy miał 3 lata, zmarł jego ojciec, więc chłopiec zaliczył tylko kilka klas szkoły i musiał iść do pracy, by wyżywić rodzinę. Był grudzień 2010 r. Mohamed skończył 26 lat. W miasteczku, w którym mieszkał, warunki życia były coraz gorsze. Biedne, wielodzietne rodziny głodowały, szalało 30-procentowe bezrobocie. Młody mężczyzna głośno buntował się przeciwko biedzie milionów i bogactwu nielicznych, głównie panującego klanu i obrońców reżimu. Marzył o własnej ciężarówce, ale zarobku nie starczało mu nawet na opłacenie niewielkiego podatku. Wielokrotnie przeganiała go policja, często konfiskując przy tym towar. Rok temu, 17 grudnia, Mohameda znów pochwycono. Ale tym razem odmówił oddania swojej wagi i zaczął wykrzykiwać na rząd i prezydenta. Policjantka uderzyła go w twarz, a koledzy handlarze przewrócili na ziemię. Publicznie upokorzony poszedł po sprawiedliwość do lokalnego urzędu. Chciał powiedzieć o swojej rozpaczy, o tym, że nie jest w stanie wyżywić żony i dwójki małych dzieci. Jednak nikt nie słuchał jego skarg. Przegoniono go. Zdruzgotany i osamotniony opuścił budynek, ale jeszcze tego samego dnia wrócił pod urząd i podpalił się. Zmarł po długich męczarniach, w wyniku poparzeń, 4 stycznia 2011 r. Ale kiedy Mohamed Bouazizi umierał – 18 dni po desperackim akcie – rewolucja panowała już w całej Tunezji. 10 dni po jego śmierci wszechwładny prezydent Ali, który rządził twardą ręką przez 23 lata, musiał uciekać do Arabii Saudyjskiej. W ciągu roku odbyły się wolne wybory do parlamentu i wybrano centrolewicowego prezydenta. Prości Tunezyjczycy wciąż mają zmartwienia, bo nowa władza nie napełniła od razu wszystkich brzuchów, ale żyją i pracują na własny rachunek, nie są uciskani i wykorzystywani jak dawniej. Mają też nadzieję. I zawdzięczają to jednemu człowiekowi. Ofiara Mohameda stała się iskrą, która roznieciła ogień wolności także w innych arabskich krajach i narodach. Ubogi straganiarz odmienił życie setek milionów ludzi. Nieświadomie zainicjował „arabską wiosnę”. Tydzień temu został ogłoszony Człowiekiem Roku magazynu „Time”. Jezus, zwany Chrystusem, też był „tylko” człowiekiem, genialnym myślicielem i rewolucjonistą. Dopiero później chrześcijanie – chcąc odróżnić się od Żydów, którzy ich prześladowali – nadali mu przymioty boskie. Ale na początku Jezus też był sam. Potem co prawda gromadził tłumy, ale kiedy go pojmano i umierał w poniżeniu, nawet jego najbliżsi uczniowie zwątpili w niego i opuścili go. A jednak po śmierci zmienił świat. I wciąż – po 2 tysiącach lat – daje nadzieję.
Wiem, że piszę te słowa do wierzących, niewierzących i wątpiących, bo tacy są Czytelnicy „FiM”. Ale skoro już wszyscy jesteśmy skazani na święta tak zwanego Bożego Narodzenia, to może warto z tych świąt i z tego czasu – przeżywanego zwykle z rodziną – coś wynieść. Tak sobie myślę, że jeśli wciąż są pojedynczy ludzie, którzy potrafią wpływać na miliony innych ludzi, to może każdy z nas też mógłby czegoś dokonać. Może jesteśmy w stanie zmienić przynajmniej swoje własne życie, uczynić je lepszym – wartościowszym, ciekawszym, pełniejszym, mniej uciążliwym i bardziej przyjaznym dla innych. Choćby ci „inni” to byli tylko najbliżsi – przyjaciele lub domownicy. Niektórzy z nich mają przecież tylko nas i tylko na nas liczą. Żona ma tylko jednego męża, mąż jedną żonę, a dzieci tylko jednych rodziców. Czy naprawdę możemy ich bardziej kochać? Ależ tak, możemy! Możemy więcej, niż się nam wydaje. Problem w tym, że na co dzień przytłaczają nas troski i problemy, które odbierają siły, nadzieje, radości, a czasem nawet chęć do życia. Nie myślimy wtedy o tym, jak to życie zmienić, ale jak się z nim skutecznie zmagać, pokonać zły los, wyjść na prostą. Pracujemy ponad miarę, podgryzamy i odgryzamy się bliźnim, dzieci wychowujemy krzykiem i szantażem. I tak mijają lata, a my dopiero na starość stwierdzamy, że co prawda zachowaliśmy własny status, majątek i rodzinę, ale ceną za to wszystko był jeden wielki deficyt… miłości – małżeństwo zostało już tylko na papierze, dzieci ukształtowali za nas ich koledzy i internet, przyjaciele są obecni, ale tylko wtedy, gdy mogą coś na nas skorzystać. Nie pomaga nam dobrobyt i poczucie bezpieczeństwa, o które tak bardzo zabiegamy. Po prostu, będąc zdrowymi i żyjąc w cieplarnianych warunkach, łatwo się do nich przyzwyczajamy. A co za tym idzie – niezwykle trudno jest nam wyobrazić sobie prawdziwe problemy. Kiedy te przychodzą, nasz świat się wali. No bo czy ktoś zamożny i w pełni sił, zamiast zastanawiać się nad wyborem marki samochodu, myśli o tym, że mógłby być przykuty na resztę życia do łóżka i nie chodzić? Nie. Ale dla takich nieszczęśników, których są przecież tysiące, samochód czy spacer to tylko nierealne marzenia. Ich szczęściem są rzeczy dla innych nieważne lub będące abstrakcją – szczery uśmiech, jeden dzień bez bólu, jeden objaw szczerego zainteresowania. Ludzie skrzywdzeni przez los potrafią docenić każdą jego odmianę. I nierzadko są bardziej szczęśliwi od tych w czepku urodzonych, „którym się wszystko udaje”... do tego stopnia, że przestali to sami zauważać. Ale największą przeszkodą w pozytywnej odmianie życia jest brak wiary we własne możliwości. Choć przecież nikt od nas nie oczekuje wielkiego bohaterstwa – nie ma dziś wojny, powstań czy epidemii, podczas których ludzie giną jak muchy i jedni za drugich. Nie musimy umierać jak Jezus czy Mohamed, by ulepszyć nasz świat. Ale mając wiarę w siebie, możemy żyć i być jak oni. John Lennon śpiewał: „Nie wierzę w magię, Biblię, Hitlera, Jezusa, Kennedy’ego, Elvisa, Buddę, Beatlesów… Wierzę tylko w siebie i Yoko”. JONASZ
Drodzy Czytelnicy!!! Kolejny numer „Faktów i Mitów”, a w nim antyklerykalny kalendarz na rok 2012, z n a j d z i e c i e w k i o s k a c h w czwartek 5 s t y c z n i a 2012 r.
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
GORĄCY TEMAT
3
Po USA, Australii, Irlandii, Danii, Belgii, Austrii i Niemczech przyszedł czas na ujawnienie gigantycznej afery pedofilskiej w maleńkim holenderskim Kościele katolickim. Świat znów jest w szoku. Raport specjalnej Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu (jak to znajomo brzmi!) Holandii zszokował poddanych królowej Beatrix (znana jest z miłości do dzieci), a jej samej przysporzył siwych włosów. Ogłoszony w miniony piątek ponad 1000-stronicowy dokument dotyczy tylko lat 1945–1981. Z danych w nim zawartych wynika, że księża, zakonnicy, zakonnice oraz świeccy pracownicy Kościoła molestowali lub zgwałcili w tym okresie DWADZIEŚCIA TYSIĘCY dzieci. Najmłodsze „ofiary terroru fizycznego oraz psychicznego” (takiego określenia użyto w raporcie) nie miały nawet 5 lat! Raport – podkreślmy – mówi o dewiacyjnych zachowaniach wobec 20 tys. różnych młodych osób, a nie na przykład o tym, że gwałcono mniejszą liczbę małych Holendrów, ale wielokrotnie. W tym miejscu należy się zastanowić nad skalą zjawiska. Holandia liczy obecnie ponad 16 milionów obywateli, a 4 mln to katolicy. Z prostego rachunku wychodzi więc, że co osiemsetny mieszkaniec Amsterdamu, Hagi i innych części Niderlandów (lub co dwusetny tamtejszy katolik!) był jako dziecko molestowany przez katolicką osobę duchowną. To teoria, bo przecież w praktyce odsetek jest znacznie większy, gdyż po roku 1981 księża wcale nie przestali wykorzystywać dzieci seksualnie. Co prawda po tej dacie zmniejszyła się liczba katolickich placówek w Holandii, ale nie ulega wątpliwości, że pedofilski proceder trwał w najlepsze. Naturalnie piszemy tylko o przypadkach udowodnionych. Na przykład w Irlandii oszacowano, że na światło dzienne wychodzi tylko jeden na dziesięć przypadków molestowania seksualnego dzieci. Gdyby te założenia ekstrapolować na Holandię, robi się straszno. Na razie wygląda na to, że Holandia może mówić o szczęściu, że tylko 4 miliony obywateli przyznaje się do katolicyzmu, a czynnie w życiu religijnym uczestniczy mniej niż 10 procent z nich. ~ ~ ~ Holenderski raport przedstawił Wim Deetman, przewodniczący wspomnianej komisji, były minister kultury i były burmistrz Hagi. Omawiając dokument powiedział m.in.: „Opisany tu wstrętny proceder wykorzystania seksualnego dzieci był znany w holenderskim Kościele
Teraz Holandia! od lat. Wiadomo było, że istniał i istnieje we wszystkich diecezjach i w wielu zakonach, ale kościelni przełożeni nie chcieli temu zapobiegać. Takiemu zachowaniu, które sekunduje dewiantom, sprzyjała hermetyczna struktura samego Kościoła jako instytucji oraz powszechna w nim tak zwana »kultura milczenia«.
Przez lata ukrywano wszelkie seksualne zboczenia i akty pedofilii... ...bowiem ochrona własnej reputacji była dla hierarchów Kościoła – i nadal niestety jest – ważniejsza niż troska o ofiary. Nic, dosłownie nic, nie uczyniono, by zapobiec tym skandalom. Po prostu nie przyjmowano do wiadomości, że istnieją, że dochodziło i dochodzi do wykorzystywania seksualnego dzieci. Nie było żadnej pomocy, żadnych rekompensat, żadnej opieki nad ofiarami. Dominowała za to zasada niewyciągania brudów na zewnątrz. Za wszelką cenę. Aż 10 procent opisywanych przypadków to dokonane na dzieciach brutalne gwałty, zaś 80 procent ofiar to dzieci w wieku od 6 do 14 lat. Niestety, zdarzały się i młodsze (…). Tysiące bezbronnych dzieci było obiektem poważnych albo bardzo poważnych przejawów i form agresji seksualnej w różnych typach instytucji Kościoła katolickiego w Holandii. Do tej pory śledczym udało się ujawnić lub zidentyfikować 800 osób duchownych – bezpośrednich
sprawców tych przestępstw. 105 z tych duchownych żyje, a 65 jest nadal czynnymi kapłanami. Na razie zweryfikowano 1795 doniesień i sygnałów dotyczących pedofilii w Kościele. Niektóre z tych pojedynczych doniesień obejmują historię dziesiątek molestowanych osób. Ujawniono 800 przestępców seksualnych, ale to zaledwie czubek góry lodowej. Na razie nie udało się nam odnaleźć pozostałych przestępców”. ~ ~ ~ W komisji, na której czele stanął Deetman, są sędziowie, profesorowie wyższych uczelni i psychologowie. To nieznane dotąd w historii holenderskiej jurysdykcji ciało rozpoczęło pracę w sierpniu 2010 roku. W tym czasie śledczy przesłuchali (albo zapoznali się z pisemnymi zeznaniami) 34 980 osób. Po tej lekturze do prokuratury trafiają kolejne akty oskarżenia wobec księży i zakonników. Niestety, wiele śledztw jest umarzanych ze względu na przedawnienie przestępstw. Mimo że ich ofiary nadal żyją i chcą składać zeznania! ~ ~ ~ Zanim oddamy głos stronie kościelnej, przytoczmy jeszcze jedno stanowisko komisji Deetmana. Jej zdaniem Kościół milczał w sprawie pedofilii, bo jakiekolwiek wspominanie o tym procederze byłoby złamaniem kościelnego tabu – karygodnym naruszeniem obowiązku zachowania całkowitego milczenia w sprawach obyczajowych. ~ ~ ~ Biskupi są, przynajmniej oficjalnie, zszokowani skalą seksualnego
molestowania i praktykami stosowanymi w instytucjach Kościoła, opisanymi w raporcie.
Niczemu nie zaprzeczamy i niczego nie chcemy dziś ukrywać. „To napawa nas wstydem i żalem (…). Wyrażamy głębokie ubolewanie z powodu tych nadużyć” – powiedział po publikacji raportu komisji Deetmana Wim Eijk, arcybiskup Utrechtu. Czy na ubolewaniu się skończy? Na szczęście w przypadku Holandii jest to niemożliwe, a oburzenie społeczne jest zbyt wielkie, by Kościół mógł wykręcić się zwykłym „przepraszamy”. Episkopat holenderski zadecydował właśnie, że ofiary pedofilii księży otrzymają rekompensaty stosowne do stopnia doznanych cierpień. I tak nieźle, choć rodzi się pytanie, kto i jak jest w stanie to cierpienie zmierzyć. W listopadzie powstał liczący na razie 5 milionów euro fundusz kościelny, z którego ofiarom pedofilii wypłacane będą kwoty od 5 do 100 tys. euro. Biskupi zapowiedzieli też, że wdrożone zostaną natychmiast takie rozwiązania, które raz na zawsze wyeliminują zjawisko kościelnej pedofilii. Jakie to będą rozwiązania, na razie nie wiadomo… Wiadomo natomiast, że w Holandii dorosłe dziś ofiary księży pedofilów zaczynają się samoorganizować i zamierzają wiosną tego roku pozwać Watykan do Międzynarodowego Trybunału
Kardynał Simonis – głowa Kościoła holenderskiego
Praw Człowieka w Hadze. Za co? Za ukrywanie przestępstw seksualnych, czyli tzw. „współsprawstwo przestępstwa”. Byłby to już trzeci taki pozew (po niemieckim i amerykańskim). Henk Overdevest, członek Holenderskiej Fundacji na rzecz Ofiar Nadużyć Seksualnych w Kościele (KLOKK), skomentował raport komisji Deetmana tak: „To tylko fragment tego makabrycznego procederu. Jest wciąż wiele osób, które nie chcą o tym rozmawiać, albo boją się represji”. Sam Overdevest był molestowany przez księdza, gdy miał 11 lat. Do aktów pedofilii dochodziło, gdy przebywał w szkolnym internacie Eikenburg w Eindhoven. Był jednym z 40 gwałconych chłopców, śpiących w tej samej internatowej sali. ~ ~ ~ Holandia jest 15 z kolei krajem, w którym wybuchł skandal pedofilski w strukturach Kościoła katolickiego. Wiadomo, że będą następne. Przyjdzie też czas na Polskę, w której na razie pachołki kościelne w mediach, sądach i w polityce skrzętnie ukrywają przestępstwa kleru. Ale to tylko kwestia czasu – może miesięcy – gdy i u nas dojdzie do erupcji obrzydliwych faktów, okoliczności i nazwisk. Wówczas Kościół stanie się bezkonkurencyjnym laureatem konkursu „Teraz Polska”. Tylko że wówczas jego nazwa powinna zostać zmieniona na „Dlaczego dopiero teraz Polska?”. Tłumaczenie i opracowanie holenderskiego raportu ARIEL KOWALCZYK
4
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
Z NOTATNIKA HERETYKA
POLKA POTRAFI
Bezbożne Narodzenie A gdyby tak Jezusek nie przyszedł na świat 2 tysiące lat temu, ale... teraz?! Na dniach. Co z cudownym poczęciem? I co z narodzinami? Kultura masowa sponiewierała historię boskiego porodu. Na facebookach i innych „www” znajdziemy animowane opowiastki o cudzie w Betlejem. Wersje bardzo uwspółcześnione. Maryja dostaje SMS-a z radosną nowiną od Archanioła Gabriela, później puszcza e-maila o ciąży do Józefa itp., itd... Zdaniem twórców przeróbek nie o kpinę tu chodzi. A przynajmniej nie tylko. W takiej formie – zapewniają – biblijna opowiastka ma szansę dotrzeć do dzisiejszej młodzieży. O krok dalej poszedł jeden z nowozelandzkich kościołów. Przed swoją siedzibą wystawił billboard, na którym widnieje Maryja z… testem ciążowym w ręce. Zestrachana i przejęta, co sugeruje, że wynik pozytywny… „Boże Narodzenie wydarzyło się naprawdę. Chodzi tu o prawdziwą ciążę, prawdziwą matkę i prawdziwe dziecko” – czytamy na stronie parafii. To nie pierwsza prowokacyjna akcja tego Kościoła. Dwa lata temu przedstawiono Maryję i Józefa w łóżku z dopiskiem: „Biedny Józef, trudno dorównać samemu Bogu”. Wszystko, żeby rozbawić i zainteresować TAJEMNICĄ WIARY. Bo statystyczny zachodni
C
obywatel w grudniu – owszem – świętuje, ale dlaczego? Sam dobrze nie wie dlaczego. My wyprawiamy coroczne „pępkowe”, a specjaliści od prokreacji zastanawiają się, jak dziś wygląda „cud” narodzin. Rozmnażanie zmieniło się w wielki biznes i źródło ogromnego stresu! – zgodnie orzekli. A najbardziej naturalna rzecz na świecie przestała być naturalna. Jeszcze do niedawna poród był jednym z najniebezpieczniejszych epizodów w życiu kobiety. Tzw. przemysł narodzin zmienił to, ale... poszedł o krok dalej. Już nie o bezpieczeństwo chodzi. Jako gatunek nadużywamy technicznych nowinek. Nie wiadomo, czym to się skończy w przyszłości, bo – wbrew naturze – chronimy
oś nowego się rodzi wśród nas, a dawne moce dominujące truchleją z obawy o swoje zagrożone przywileje. Odczytane na nowo stare kolędy mają swój urok! Rok odchodzący właśnie w przeszłość mija pod znakiem protestów społecznych tak zwanych oburzonych. Tandem progresywnych teologów Makowski&Bem napisał niedawno, że gdyby Jezus żył w naszych czasach, to z pewnością byłby jednym z protestujących. Podobne intuicje ma chyba wielu duchownych i działaczy, głównie protestanckich i unitariańskich, którzy w USA i Wielkiej Brytanii nie tylko okazali ludzką pomoc protestującym, ale wprost ich poparli. Unitarianie (wyznawcy religii niedogmatycznej) – zaprawieni skądinąd w różnych bojach społecznych – powiedzieli nawet, że przyszli do protestujących przeciwko niesprawiedliwemu systemowi, „aby słuchać i się uczyć”. Nie wiadomo jeszcze, co wyrośnie z ruchu „oburzonych”, a przede wszystkim – czy protest przetrwa tę zimę. Jest w nim jednak jakiś potencjał demokratyczny i równościowy, z którym tu i ówdzie politycy muszą się już liczyć. Nie wiem też, czy ewangeliczny Jezus z Nazaretu, który sprawiał dosyć apolityczne wrażenie i zdradzał małe zainteresowanie losami tego świata, a większe – niebiosami, poparłby naprawdę protestujących. Wiem jedno – nie chciałby mieć nic wspólnego z faryzeuszami naszych czasów, czyli religijną prawicą powiązaną z gospodarczym establishmentem. Z tymi, którzy chcą wsadzać do więzień za in vitro, bo słyszą płacz zygot, i tymi, których gorszy antykoncepcja, a śmieszy
tych najsłabszych. I pomagamy im przekazywać geny. „Cała nasza cywilizacja to psucie genomu ludzkości” – tłumaczy prof. Krzysztof Łukaszuk z rodzimej kliniki leczenia niepłodności. Z drugiej strony trudno ludziom odmówić prawa do macierzyństwa i ojcostwa, kiedy medycyna już na to pozwala. Kobiety coraz później decydują się na potomka. Potem idą do prywatnych gabinetów i opłacają usługi, które kiedyś serwowano „od święta”. Sprzedaje się wszystko, co uspokaja. Najnowszym zachodnim wynalazkiem (wkrótce do kupienia) jest PreVue, czyli domowe USG. Przyszła matka zakłada na brzuch szeroki pas z elektrycznym wyświetlaczem i ogląda swoje dziecko… Czy jako gatunek będziemy potrafili wrócić do bardziej dziewiczego przebiegu ciąży i porodu? Czy będzie to jeszcze kogoś rajcować? Na pociechę: naukowcy wzięli pod lupę Świętą Rodzinę. I podsumowali: gdyby Jezusek urodził się dzisiaj, byłby dzieckiem poczętym in vitro, bez osobistego „wkładu” ojca. Skoro ciąża taka nietypowa, Maryja musiałaby nieustannie dreptać po ginekologach na różne USG. A na koniec skierowaliby ją na cesarkę. Magię boskich narodzin szlag trafił… JUSTYNA CIEŚLAK
ruch na rzecz ograniczenia cierpień zwierząt. To są ci, którzy w naszych czasach „przecedzają komara, ale połykają wielbłąda”. To oni tak konstruują system gospodarczo-społeczny, aby „z Bożą pomocą” można było rzucać ochłapy biednym, licznie wyprodukowanym właśnie przez ten system. W Polsce nie ma i zapewne nie będzie w najbliższym czasie „oburzonych” w zachodnim stylu, bo nasza młodzież w wielkim odsetku jest niemal doskonale zindoktrynowana przez wolnorynkowych proroków. Nie wierzy w to, że można coś zmienić. Widziałem jednak w minionym roku struchlałą twarz najważniejszego lokalnie proroka społecznych iluzji – Leszka Balcerowicza, gdy pojął, że przegrał batalię o zachowanie przywilejów sektora bankowego w OFE. Tak więc i u nas jakoś w bólach rodzi się społeczne „nowe” i dotychczasowi mocni drżą. Nad Wisłą natomiast mamy w pełnej krasie ruch „oburzonych” w kwestiach światopoglądowo-obyczajowych – to Ruch Palikota. I tu był spory sukces – brawurowe wejście do Sejmu i bezprecedensowe nagłośnienie postulatów antyklerykalnych. Moc biskupów naprawdę struchlała, a katolicka prawica jęła nawet publikować teksty z apokaliptycznymi wizjami zwiastującymi kres dominacji Kościoła w Polsce. Oni czują, że ich czas jest policzony, że jedyne, co mogą, to co najwyżej utrzymywać nieco dłużej poszczególne linie obrony przed ich definitywnym opuszczeniem. W pałacach biskupich trwa jeszcze uczta, ale tajemnicza ręka pisze już na ścianie zapowiedź upadku. Jak w księdze proroka Daniela. ADAM CIOCH
RZECZY POSPOLITE
Moc truchleje
Prowincjałki 57-latek z Białej pokłócił się z żoną. Najpierw groził, że ją zabije, ale w końcu złe emocje wyładował na nagrobku teściowej. Zdewastował go całkowicie za pomocą młotka.
ONA TEMU WINNA
Parafianie z Drzonowa podczas niedzielnej sumy niespecjalnie koncentrowali się na kazaniu i szwendali wokół kościoła. To akurat dla proboszcza okazało się zbawienne, gdyż znudzeni wierni osaczyli 29-letniego włamywacza, który próbował splądrować plebanię.
DETEKTYWI
Pewnego ranka do drzwi Izydora i Bolesławy Jezierskich z Rzęczkowa zapukała kobieta wymachująca podobizną Matki Boskej Licheńskej. Niewiasta tłumaczyła, że zostali wylosowani przez proboszcza i dostaną dużą kasę z Unii. Muszą jednak najpierw zainwestować i dać jej, ile mają, a zostanie im oddane po wielokroć. Ludziska uwierzyli. I stracili tysiąc czterysta złotych.
BOLESNA KRÓLOWA
W powiecie kaliskim trzech podopiecznych ośrodka wychowawczego napadło na 80-letniego mężczyznę. Chcieli w ten sposób uczcić bierzmowanie jednego z nich.
DOJRZAŁOŚĆ CHRZEŚCIJAŃSKA
W Kędzierzynie-Koźlu kontrolerzy wyprowadzili z autobusu pasażera podróżującego na gapę. Ten, aby podkreślić, co sądzi o zaistniałej sytuacji, rozpiął spodnie i osikał przystanek. Kontrolerzy i pasażerowie osłupieli. Opracowała WZ
OLEWACZ
MYŚLI NIEDOKOŃCZONE Prawo powinno służyć wszystkim obywatelom i jeżeli dzisiaj niektóre procedury zmiany płci są wręcz nieludzkie, to należy je zmienić. (Jarosław Gowin (!) minister sprawiedliwości)
Czy pan Kamiński, który bredził coś o Treblince w kontekście stanu wojennego? Czy on wie, co to jest Treblinka, czy on rozumie, co się działo z tymi biednymi, mordowanymi ludźmi w Treblince? W ogóle, jak można tak mówić, jak można porównywać stan wojenny do Treblinki?! To są polityczni psychopaci, do psychiatry! (Stefan Niesiołowski o marszu i hasłach PiS z 13 grudnia)
W Radiu Maryja ojciec dyrektor przestawił medialną wajchę. Teraz dla tego radia strażnikiem narodowej sprawy nie jest już Jarosław Kaczyński, ale Zbigniew Ziobro. (Jan Filip Libicki, poseł PO)
Ludzie żyją w związkach partnerskich i nie mamy prawa ich potępiać. Odmawianie im prawa do uczestnictwa w życiu Kościoła jest nadużyciem. (ks. Adam Boniecki)
Mężczyznę homoseksualnego, który chciałby pójść do seminarium duchownego, można porównać do człowieka kulawego, który chciałby wstąpić do oddziału komandosów. Seminarium to nie jest szpital ani zakład opieki zdrowotnej. (ks. Bartosz Pawłowski, franciszkanin, mistrz nowicjatu)
Jak powinien wyglądać nowoczesny polski konserwatyzm? Tak jak brytyjski – popierać małżeństwa gejowskie i prawo kobiet do aborcji. (Jarosław Makowski, teolog katolicki, szef Instytutu Obywatelskiego związanego z PO)
W Warszawie są parafie, w których księża, chodząc z kolędą po blokach, są przyjęci w kilku, kilkunastu mieszkaniach na 100. W archidiecezji warszawsko-praskiej w ciągu jednego roku przestało chodzić do kościoła 5 na 100 osób – nastąpił spadek z 36 do 31 proc. praktykujących. (ks. Wojciech Lemański)
Wizja groźnego Boga i piekła, u mnie, osoby wrażliwej, ewoluowała w takie konstrukcje logiczne, mentalne i moralne, przed którymi chciałabym chronić moje dziecko. (Dorota Masłowska, pisarka) Wybrali: AC, PAR
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
NA KLĘCZKACH
WIELKIE ŚCIEMY Media prawicowe po kłamliwej nagonce na lewicę z powodu rzekomego spowodowania rozruchów w święto narodowe zorganizowały kolejną manipulację. Tym razem przedmiotem ataku stała się ewentualna pożyczka, której Polska miałaby udzielić Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu na wsparcie krajów Unii, będących w kryzysie. Pieniądze na ten kredyt (ok. 6 mld euro – pożyczone MFW na procent) nie miałyby pochodzić z budżetu, ale z rezerw NBP, za które i tak kupujemy zagraniczne obligacje. Są to więc pieniądze, które tak czy inaczej komuś pożyczymy. Tymczasem prawica przedstawia sprawę tak, jakbyśmy mieli pożyczać pieniądze nie doskonale wypłacalnemu MFW, ale niewypłacalnym Włochom lub Grecji na przykład na luksusowe spędzanie świąt. Nagonka (głównie „Faktu”) ma też poróżnić Polaków z mieszkańcami innych krajów UE poprzez wzbudzanie zazdrości i zawiści. MaK
EPISKOPAT Z ODSIECZĄ W marcu ma się ukazać ekonomiczne arcydzieło episkopatu – przygotowywany od lat (sic!) list w sprawach gospodarczych. Mają to być cenne wskazówki na czasy kryzysu. Biskupi zalecają w nim m.in., aby przedsiębiorstwa funkcjonowały nie tyko jako firmy, ale jako wspólnoty. Jeżeli wzorem dla tych wspólnot miałaby być „wspólnota” Kościoła katolickiego z jego szefami na czele, to drżyjcie, pracownicy! MaK
KRZYŻUJĄ SEJM Opublikowano treść 4 ekspertyz prawniczych na temat zdjęcia krzyża w sali obrad Sejmu, zamówionych przez marszałek Ewę Kopacz. Dwie z nich wyraźnie akceptują obecność krzyża. Nie ma w tym niczego dziwnego, bo jedna z ekspertyz pochodziła z KUL-u, a inna sporządzona została przez prawnika, który wykładał do niedawna na Uniwersytecie Wyszyńskiego. Obydwie ekspertyzy dowodziły, że zdjęcie krzyża byłoby wyrazem… stronniczości państwa, a nawet – dowodem promowania ateizmu (sic!). Jeden z pozostałych dokumentów dowodzi, że krzyż nie może wisieć w tym miejscu „jako znak religijny, lecz jako znak kultury, źródło tożsamości narodowej”. A przecież jest znakiem religijnym! Ruch Palikota zamierza dowodzić, że obecność krzyża ma wpływ na decyzje Sejmu, co jedna z ekspertyz podniosła jako warunek dyskwalifikujący obecność tego znaku w parlamencie. MaK
KRZYŻUJĄ KARPIA
do 410 tys. zł, które – po wielu upomnieniach – w końcu do kasy miasta wpłacił. OH
I PO IN VITRO
Z inicjatywy ekologów z Klubu Gaja 14 grudnia przed Sejmem wystawiono sztukę pod tytułem „Człowiek i karp”. Inscenizacja polegała na pokazaniu karpia w roli Jezusa podczas drogi krzyżowej. Pomysłodawcy przedstawili etapy dręczenia i zabijania ryby w czternastu stacjach. Począwszy od „pojmania w stawie”, a skończywszy na śmierci, karp przeżywa nie mniejsze katusze niż biblijny Mesjasz. Klub Gaja tym kontrowersyjnym aktem przypomniał, na jakie cierpienie człowiek skazuje zwierzę. ASz
W OBRONIE JANA PAWŁA Sensację wywołało ujawnienie przez TVN wypowiedzi Michaiła Gorbaczowa, byłego przywódcy ZSRR, na temat jego rozmowy z JPII o stanie wojennym. 1 grudnia 1989 roku w czasie kameralnej rozmowy papież miał powiedzieć, że wprowadzenie stanu wojennego w Polsce w 1981 roku „było słuszną decyzją”. Te słowa podważają dotychczasową wersję wydarzeń, według której cały Kościół był przeciwko Jaruzelskiemu. Słowa Gorbaczowa natychmiast zdementował kustosz krwi papieskiej Stasiu Dziwisz, „dowodząc”, że Wojtyła nie mógł tak powiedzieć. Do ataku przystąpiła też prawicowa „Rzeczpospolita”, która JPII „oczyściła z zarzutów” przy użyciu akt SB z tamtego okresu, czyli już z czasów rządów Tadeusza Mazowieckiego (sic!). MaK
KTO DAJE I ODBIERA… Eugeniusz Stelmach, proboszcz parafii św. Teresy Benedykty od Krzyża w Gdańsku, w 2001 r. dostał od miasta 1,6 hektara gruntu pod budowę świątyni. Dostał, bo inaczej nie można określić faktu, że za ziemię wartą 1,7 mln zł zapłacił 34,4 tys. zł. Siedem lat później kawałek odsprzedał, oczywiście już po cenach rynkowych. Za to, że nie wywiązał się z zawartej z miastem umowy, urzędnicy zażądali zwrotu bonifikaty. Po łzawych prośbach duchownego stopniała ona jednak
Do SLD i Ruchu Palikota, które to partie złożyły swoje projekty ustaw w sprawie in vitro, ma dołączyć w styczniu PO, a konkretnie posłanka Małgorzata Kidawa-Błońska. Jej projekt uchodzi za znacznie bardziej cywilizowany od dawnego projektu Jarosława Gowina, ale również z piętnem Krk. Z początkiem nowego roku Sejm ma wrócić do prac nad ustawą. MaK
NIC ZŁEGO W KOŚCIELE W tygodniku katolickim „Gość Niedzielny” produkował się, i to zupełnie poważnie, artysta sceniczny Jacek Borusiński z Kabaretu Mumio. Jedną z jego złotych myśli jest zdanie: „Nabrałem pewności, że w Kościele, przy Panu Bogu, nic złego nie może mi się stać”. Podejrzewamy, że tak samo o swoich dzieciach myślały dziesiątki tysięcy katolickich rodziców, dopóki nie odkryli, że były one molestowane seksualnie przez księży. MaK
WARTOŚĆ I ANTYWARTOŚĆ Krzysztof Ziemiec, katolicki dziennikarz TVP, żali się na łamach prasy prawicowej, że „choć od śmierci papieża Polaka minęło tylko sześć lat, to antywartości i wulgarny antyklerykalizm bywają dzisiaj tak propagowane”. Jeśli dla Ziemca antyklerykalizm jest antywartością, to wartością jest klerykalizm. Faktycznie, promuje go na antenie TVP ile wlezie! MaK
KREW BŁOGOSŁAWIONA Wojewódzki Szpital Zespolony został „ubogacony” krwią Jana Pawła II. Makabryczną relikwię załatwił tamtejszy kapelan, ks. Józef Baron. Zdaniem duchownego krew własna JPII była trzymana do ewentualnej transfuzji, ale po śmierci papieża nikomu innemu jej nie przetoczono, bo... „nie wypadało”. Ale co nie wypadało? Żeby jakiemuś kmiotkowi uratowała życie? A może nie przetoczono, bo gangrena by się wdała? MaK
ESTETA V Świąteczny Koncert „Śpiew (d)ajmy Mu” – impreza charytatywna, podczas której sprzedawane są cegiełki na rzecz dzieci z domu dziecka – miał się odbyć w stargardzkim
kościele św. Ducha. Ale się nie odbędzie, bo w ostatniej chwili wycofał się proboszcz. Stwierdził, że nie odpowiada mu zbyt inwazyjna scenografia. WZ
TAJEMNICA NAZARETANEK „Super Express” zachęca do korzystania z porad kucharskich sióstr nazaretanek (wydały stosowną książkę). Zakonnice ponoć są mistrzyniami w oszczędności i zdradzają sekrety taniego gotowania. Dziennik donosi, że owe tajemnice mniszki przekazują sobie „z pokolenia na pokolenie”. Jak to? Z matki na córkę?! W klasztorze?! MaK
PAN JUŻ TU NIE GRA W Wydziale Pracy Sądu Rejonowego w Białej Podlaskiej toczy się spór pomiędzy proboszczem w Turowie a byłym organistą z tej parafii. Do zwolnienia organisty doszło wraz z nastaniem nowego proboszcza. Duchowny uważa, że rozprawy nie powinno być, bo z organistą nie było żadnej umowy o pracę. Sąd nie podziela tej opinii i odbędą się kolejne posiedzenia. MaK
UTOPIENI W IMIĘ BOGÓW W tym roku na Morzu Śródziemnym rozegrał się dramat niczym ze starożytnej mitologii. Na jednym z przepełnionych nielegalnymi uchodźcami kutrów, który przybył z Afryki do wybrzeża Włoch w końcu lata, dopłynęły 352 osoby. O 15 mniej niż w wypłynęło. Nie padli oni jednak ofiarą sztormu lub wypadku, lecz mordu rytualnego. Policja włoska prowadzi w tej sprawie śledztwo przeciwko trzem obywatelom Ghany i dwóm Nigeryjczykom, których zatrzymano. Mężczyźni złożyli owych 15 nieszczęśników w ofierze bogom morskim, aby uspokoić sztorm. Jak widać, z powodzeniem… Gdyby sztorm uciszyła chóralna modlitwa różańcowa, uznano by to za cud. Ale niektórzy wierzący pewnie będą mieli problem z zakwalifikowaniem tej wysłuchanej „modlitwy”… MaK
5
ZBANKRUTOWANA ARCHIDIECEZJA Utworzona w III wieku francuska diecezja w Poitiers przeżywa kryzys finansowy. W Poitiers – jednej z większych diecezji na zachodzie Francji – pracuje około 220 księży, w tym kilkunastu Polaków. Niektórzy z nich są na kontraktach przed wyjazdem na misje, inni przenieśli się tu na stałe. Rok temu odszedł na emeryturę ordynariusz diecezji i od tego czasu nie ma chętnego do objęcia jego stanowiska. Powodem nie są problemy personalne, tylko… finanse diecezji. A raczej ich brak. Otóż ekonom diecezji, świecki pracownik, postanowił pomnożyć powierzone sobie finanse i zaczął inwestować na giełdzie. Niestety, miał również pociąg do hazardu i to, co zarobił, przegrał; co więcej, zastawił również rezydencję biskupa, którą… stracił w grze. Pałac biskupi w Poitiers wykupili odłączeni od kościoła lefebryści i w ten sposób pomogli spłacić długi zaciągnięte przez ekonoma. Niestety, nie ma teraz chętnego wśród księży, który by chciał zarządzać taką rozsprzedaną i przegraną diecezją. Trwają poszukiwania w całej Francji, ale nikt nie chce się dać wrobić w taki kanał. Warto wspomnieć, że kościół we Francji kieruje się trochę innymi zasadami niż w Polsce. Już kilka razy zdarzyło się w ostatnich latach, że to księża z diecezji albo wierni napisali do Watykanu list i zażądali usunięcia swojego biskupa. Dlatego biskupi i księża francuscy liczą się ze swoimi wiernymi i ich szanują. Każdy z hierarchów jest świadomy, że jego funkcjonowanie zależy od jego odniesienia do „owieczek”. Nikodem
ZŁY DZIADEK MRÓZ Na Białorusi wolontariusze, którzy w przebraniu Dziadka Mroza chcą rozdawać biednym dzieciom świąteczne prezenty, muszą uzyskać zgodę wydziału ideologicznego miejscowego komitetu partii. Śmieszne? Oczywiście. Ale jeszcze śmieszniejsze jest to, że u nas o żadnym Dziadku Mrozie w ogóle nie może być na święta mowy. MarS
6
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
POLSKA PARAFIALNA
Ogłoszenia o przetargach są kopalnią wiedzy i dobitnie potwierdzają, że do instytucji kościelnych wciąż płynie rzeka publicznych pieniędzy, nierzadko kanałami „podziemnymi”, o których wiedzą tylko ich zarządcy i beneficjenci. Tymczasem Episkopat żąda od państwa rekompensaty za ewentualną likwidację Funduszu Kościelnego. I nie chodzi, jak twierdzą biskupi, o żadne przywileje, lecz tylko finansowanie „społecznie korzystnej działalności”. Popatrzmy zatem na najnowsze przykłady, jak „korzystnie” lokowane są środki pozostające w dyspozycji państwa i samorządów: ~ Gorzów Wielkopolski – Lubuski Urząd Wojewódzki rozpisał (bo w myśl przepisów musiał) zamówienie na „usługę wykonania dokumentacji geodezyjnej do przeniesienia własności dla kościelnych osób prawnych”. Nie dość, że znowu za darmo oddają, to jeszcze płacą (23 tys. 370 zł) za formalności! Odkryliśmy, że chodzi o skrywane przed opinią publiczną zamiary przekazania działek (po 15 ha gruntów) parafiom: św. Michała Archanioła w Witoszynie, św. Anny w Broniszowie, św. Jana Chrzciciela w Łagowie, Matki Boskiej Różańcowej w Toporowie, św. Marii Magdaleny w Brzeźnicy, Matki Bożej Ostrobramskiej w Drzonkowie, Najświętszej Trójcy w Ochli, św. Wojciecha w Czerwieńsku, św. Franciszka z Asyżu w Zielonej Górze, Ducha Świętego w Zielonej Górze, Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Zielonej Górze, św. Jadwigi Śląskiej w Zielonej Górze, Podwyższenia Krzyża w Sulechowie, św. Stanisława Kostki w Sulechowie oraz Domu Zakonnego Franciszkanów w Zielonej Górze. Wielebni dostaną w sumie kolejne 225 ha gruntów; ~ Warszawa – radni Ursynowa chcą „oświetlić park Przy Bażantarni w rejonie kościoła”. Gdy zagłębiamy się w ukryte w specyfikacjach detale, wychodzi na jaw, że przedmiotem zamówienia jest de facto iluminacja zamontowana w posadzce schodów świątyni i otaczającej ją nawierzchni, mająca „oświetlać wejście do kościoła, dzwonnicę oraz kopuły” w celu „zwiększenia estetyki budynku”. Cena: 75 tys. zł; ~ Bodzentyn (woj. świętokrzyskie) – przy okazji przetargu na „wywóz nieczystości stałych na terenie miasta i gminy Bodzentyn” miejscowy proboszcz załapał się na usługę sprzątania cmentarza parafialnego. Podobny myk zastosowały władze gminy Czarny Dunajec i Wojnicz (obie z woj. małopolskiego); ~ Korzenna (woj. małopolskie) – pod niewiele mówiącym tytułem przetargu na „remont i budowę parkingów w miejscowościach Korzenna, Mogilno i Wojnarowa, Gmina Korzenna” znajdujemy m.in. nową drogę pod samą bramę plebanii i remont placu parkingowego przy kościele; ~ Zbójna (woj. podlaskie) – przebudowa miejscowego „centrum parkowego” dotyczy w istocie utwardzenia
alejek i dróg dojazdowych przy kościele i cmentarzu parafialnym. Koszt: 436 tys. 650 zł; ~ Kęty (woj. małopolskie) – do zadań zwycięzcy przetargu na „oczyszczanie gminy wraz z utrzymaniem i opróżnianiem koszy ulicznych ze śmieci i utrzymaniem wiat i przystanków autobusowych w 2012 roku” należeć będzie także dokładne sprzątanie okolicy „między Klasztorem oo. Franciszkanów Reformatów i Klasztorem Zgromadzenia
informujemy, że za parking przy kościele zapłacili 128 tys. 747,75 zł; ~ Gołcza (woj. małopolskie) – samorząd wyraził pragnienie opłacenia ze środków publicznych „remontu wejścia dla niepełnosprawnych przy kościele w Wysocicach (odnowa chodników i schodów)”; ~ Radłów (woj. opolskie) – w ramach „usług edukacyjnych” w roku szkolnym 2011/2012 w szkołach, dla których organem prowadzącym jest Gmina Radłów (Publiczna Szkoła Podstawowa w Sternalicach, Publiczna Szkoła Podstawowa w Kościeliskach i Publiczne Gimnazjum w Radłowie), uwzględniono szkolenie w „zakładaniu i administrowaniu stron internetowych poszczególnych parafii”;
~ Bydgoszcz – w ramach „świadczenia usług dostępu do internetu dla Regionalnego Węzła Łączności w Bydgoszczy w rejonie odpowiedzialności” na liście odbiorców opłacanych ze środków publicznych znalazła się parafia wojskowa w Szczecinie (kosztem 2250,60 zł); ~ Warszawa – co kryje się pod szyldem „remont budynku nr 23 i 43 w Zegrzu” wystawionym w biuletynie przetargów przez Stołeczny Zarząd Infrastruktury? Złamaliśmy tajemnicę wojskową i okazało się, że pierwszym z owych tajemniczych obiektów jest budynek biurowo-sztabowy przy ul. Juzistek 2, ale już tym drugim (nr 43) – plebania parafii wojskowej, na której potrzeby przeznaczono 176 tys. 621,06 zł;
Tankowanie do pełna Poświęcenie parkingu – Wodzisław Śląski
Sióstr Zmartwychwstania Pańskiego wraz z przylegającym chodnikiem”. W rozpisce obowiązków znajdujemy ponadto rozdział o „sprzątaniu terenów publicznych w rejonach obiektów sakralnych wykorzystywanych jako miejsca handlowe podczas uroczystości odpustowych” (11 imprez). Łączna cena: 156 tys. zł; ~ Libiąż (woj. małopolskie) – ze specyfikacji przetargu na „wywóz nieczystości stałych w 2012 r. z obiektów komunalnych administrowanych przez Miejski Zespół Administracyjny” ze zdumieniem dowiadujemy się, że MZA „administruje” całkiem za darmo również gruntami parafii: św. Stanisława Biskupa Męczennika w Żarkach, Przemienienia Pańskiego w Libiążu, Matki Bożej Różańcowej w Gromcu, św. Barbary w Libiążu; ~ Bytoń (woj. kujawsko-pomorskie) – niewinnie brzmiący tytuł: „Budowa placu parkingowego w miejscowości Witowo” ukrywa inwestycję realizowaną dla wygody proboszcza parafii św. Andrzeja Apostoła; ~ Urzędów (woj. lubelskie) – w tym przypadku gmina nie owijała sprawy w bawełnę i otwartym tekstem przyznała, że w budowie parkingu (na 107 miejsc) we wsi Boby wyręcza proboszcza zarządzającego tamtejszym cmentarzem. Podatników z Pieszyc (woj. dolnośląskie)
~ Białobrzegi (woj. mazowieckie) – zarząd województwa chce zlecić „opracowanie projektu budowlanego i wykonawczego montażu solarów słonecznych do podgrzewania wody i pomp ciepła do centralnego ogrzewania”. Dla kogo? Na liście odbiorców tej przyjemności znajduje się ogólna nazwa „kościół pw. Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny w Jasionnej”, ale po dokładnej analizie specyfikacji okazuje się, że tak naprawdę chodzi tylko o plebanię, czyli tanie i niewymagające zachodu ciepełko dla proboszcza; ~ Tychy – władze miasta wystąpiły z piękną inicjatywą „dostawy wraz z montażem, uruchomieniem i zamrożeniem nowego sezonowego lodowiska na boisku przy ul. Sikorskiego w Tychach”. Traf chciał, że jest to boisko parafii bł. Karoliny. Innych szkół w mieście prawdopodobnie nie ma… ~ ~ ~ Armia wciąż nie szczędzi pieniędzy na uzbrojenie swojej kościelnej brygady, choć zapowiadano w tej dziedzinie radykalne oszczędności. Kapelani biorą „na rękę” po 4–8 tys. zł pensji (zależnie od rangi i wysługi), a taca oraz opłaty za czynności służbowe (chrzty, śluby, pogrzeby itp.) pozostają w ich wyłącznym władaniu. Tymczasem państwo płaci, jak płaciło.
~ Olsztyn – „budynkiem nr 15” w ogłoszonym przez Rejonowy Zarząd Infrastruktury przetargu na „wykonanie wentylacji mechanicznej nawiewno-wywiewnej wraz z ociepleniem” okazał się kościół Garnizonowy w Elblągu; ~ Jednostka Wojskowa nr 2063 w Warszawie szuka wykonawcy „druku i kolportażu dwutygodnika »Nasza Służba« na potrzeby Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego”. Full wypas: oprócz składu i druku 22 numerów w ciągu roku (każdy w nakładzie 6 tys. egzemplarzy na eleganckim papierze kredowym) wojsko zapłaci także za kolportaż oraz koszty krajowej i zagranicznej wysyłki pocztowej (m.in. Afganistan); ~ Jednostka Wojskowa nr 2063 w Zegrzu – ukryty pod tą nazwą 26. Wojskowy Oddział Gospodarczy ufundował „dostawę artykułów biurowych i papieru” dla Parafii Wojskowej w Legionowie. Okazało się, że kapelana nie stać na wydatkowanie 1330,82 zł. ~ ~ ~ Często stosowaną przez samorządy praktyką jest kupowanie z tzw. wolnej ręki specjalistycznych kościelnych usług, których – siłą rzeczy – nikt inny nie może wykonać. Przykładowo: ~ Kielce – dostawę 100 kompletów reprintu ks. Jana Wiśniewskiego:
„Historyczny opis kościołów, miast, zabytków i pamiątek” zlecono za… 31,5 tys. zł Wydawnictwu Jedność, będącemu własnością diecezji kieleckiej. Książki są podobno absolutnie niezbędne jako „materiał promocyjny wręczany podczas konferencji, seminariów, spotkań, sympozjów organizowanych i współorganizowanych przez Urząd Miasta Kielce”. Tak właśnie zapisano w uzasadnieniu decyzji o zakupie. Dlaczego za taką, a nie inną cenę? „Reprint w chwili zakupu przez Urząd Miasta Kielce nie znajduje się w sieciach handlowych, księgarniach itp. w celu porównania ceny” – tłumaczy magistrat; ~ Kraków – władze województwa małopolskiego zamówiły w kurii metropolitalnej (Wydawnictwo św. Stanisława BM) „dostawę do siedziby Zamawiającego oraz do Delegatur Kuratorium Oświaty w Tarnowie, Nowym Sączu, Nowym Targu i Wadowicach 4500 sztuk książek: »Błogosławiony Jan Paweł II. Odpowiem na Twoje pytania«”. Wolną rękę (czyli zakup bez przetargu) uzasadniono faktem, że „prawa autorskie do książki posiada jeden wydawca i tylko on może dokonywać jakichkolwiek zmian w książce, która będzie upominkiem dla uczestników projektu”. Ten sam zamawiający kupił z wolnej ręki za 15 tys. zł „usługi promocyjne realizowane podczas przedsięwzięcia Pielgrzymi z Małopolski”. Uzasadniając wybór kontrahenta (Fundacja im. Świętej Królowej Jadwigi dla Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II), zarząd województwa argumentował, że „usługa może być świadczona tylko przez jednego wykonawcę z przyczyn technicznych o obiektywnym charakterze”. ~ ~ ~ Dodatkowym nieprzebranym źródłem pieniędzy na inwestycje kościelne jest program „Odnowa i rozwój wsi”. Spójrzmy dla przykładu na jeszcze ciepłą listę zakwalifikowanych do realizacji przedsięwzięć na rzecz parafii województwa małopolskiego: ~ św. Marcina w Czarnym Potoku – 374 tys. zł na „remont istniejącego placu utwardzonego na potrzeby krzewienia tradycji i kultury wsi” (sic!); ~ Wniebowzięcia N.M.P. w Lipinkach – 469 tys. zł, żeby „zagospodarować teren wokół kościoła w Lipinkach na cele integracji społecznej”; ~ Matki Bożej Saletyńskiej w Klęczanach – przykościelny parking za 139,5 tys. zł. Proboszczom od św. Marcina Biskupa w Gnojniku i Trójcy Przenajświętszej w Zabawie przyznano na ten sam cel po 500 tys. zł; ~ św. Katarzyny w Ryglicach – 500 tys. zł na „odnowę centrum miejscowości poprzez zmianę pokrycia dachu kościoła”. Wykaz (tylko w tym jednym województwie!) zawiera 26 podobnych inwestycji... DOMINIKA NAGEL
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
A TO POLSKA WŁAŚNIE
Być jak Palikot Rozmówcą Jonasza jest Janusz Palikot, lider Ruchu Palikota, filozof, humanista, ateista, antyklerykał, miłośnik przyrody i polityk walczący o świecką Polskę. – Nawet wrogowie ideowi wypowiadają się na Twój temat z wielką estymą, przypisują Ci nadzwyczajną inteligencję, instynkt polityczny. Ale przecież odniosłeś wcześniej wielkie sukcesy w biznesie. Skąd się biorą tacy zdolni ludzie, jak Ty? – Z Biłgoraja. – Kim byli Twoi dziadkowie, rodzice? Czy wcześniej w rodzie Palikotów był już taki „oryginał”? – Z linii ojca wszyscy mieli smykałkę do biznesu, a ze strony matki – do ciężkiej pracy na wsi. – Twoja pierwsza dziewczyna? Najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa? – Bardzo późno miałem pierwszą dziewczynę, bo dopiero w wieku 17 lat. Byłem wówczas bardzo
D
nieśmiałym człowiekiem. A jeśli chodzi o najpiękniejsze wspomnienie dzieciństwa – zdecydowanie wyprawy z ojcem pontonami po Tanwi. – Jak to było z Twoim pierwszym biznesem? Podobno zarobiłeś pierwszy milion przed 30.? – Tak, w wieku 27 lat wybudowałem pierwszą fabrykę, ale nie liczyłem wtedy, ile mam ani ile zarobiłem. To był raczej zamiar udowodnienia, że potrafię odnieść sukces, że dam radę w moim Biłgoraju, do którego wróciłem po latach. To było raczej myślenie o tym, by być najlepszym w swojej dziedzinie, a nie najbogatszym. – Ile masz dzieci i jaką przyszłość dla nich planujesz? Czy może plany pozostawiasz im samym? Masz jakąś strategię czy
la właścicieli nieruchomości procesujących się z koncernami energetycznymi mamy bardzo, ale to bardzo (nie)ciekawą wiadomość... Słupy energetyczne posadowione na działce transformatory, gazociągi – wszelkie „urządzenia przesyłowe” drastycznie obniżające wartość oraz funkcjonalność gruntów (zwłaszcza rekreacyjnych i budowlanych) są prawdziwym przekleństwem właścicieli nieruchomości. Żeby zrekompensować straty, muszą oni toczyć ciężkie pojedynki, bowiem giganci zawiadujący urządzeniami standardowo lekceważą wezwania do zapłaty za tzw. służebność przesyłu, choć pieniądze z tego tytułu (do 10 lat wstecz w przypadku bezumownego korzystania) należą się ludziom jak psu micha. Kiedy próbują szukać sprawiedliwości w sądzie, koncern stać na wynajęcie tabunu kutych na cztery łapy specjalistów walczących o zniesienie jakichkolwiek płatności lub sprowadzenie ich do poziomu żebraczego. Ale to wcale nie jedyny powód, dla którego warto dobrze się zastanowić, czy istnieje w ogóle jakiś sens szukania sprawiedliwości... Sędzia Dariusz Rystał orzeka w Wydziale I Cywilnym Sądu Apelacyjnego w Szczecinie. Ma tam status wizytatora, co oznacza, że obok „zwykłego” prowadzenia spraw kontroluje też pracę sędziów niższego szczebla. Warszawska firma Progress Group reklamuje się jako organizator „konferencji, szkoleń, warsztatów oraz treningów indywidualnych skierowanych do przedsiębiorstw, instytucji publicznych, samorządowych i osób prywatnych”. Progress Group łączą z sędzią Rystałem m.in. pieniądze, bowiem jest on ekspertem świadczącym usługi szkoleniowe w dziedzinie służebności przesyłu. Oto zestawienie: ~ 26 listopada 2010 r. i 1 lutego 2011 r. w Warszawie – instruktaż poświęcony m.in. „rzeczywiście skutecznej obronie przed coraz bardziej rosnącą falą żądań właścicieli gruntów,
pogląd na wychowanie maluchów? – Mam czwórkę dzieci: trzech synów i córkę. Najstarsi są już studentami, a Zosia i Franek to jeszcze maluchy. Chcę, aby poszły swoją drogą, tą, która wyniknie z ich osobowości, a nie śladami ojca. W wychowaniu trzeba łączyć naukę i sport, a przede wszystkim dawać wiele miłości. Tylko to się naprawdę liczy. – Gdzie byłeś na urlopie? Twoje ulubione wakacyjne kraje? Preferowany sposób wypoczynku? – W tym roku dopiero w grudniu pojechałem na urlop. To był bardzo ciężki rok. Byliśmy wyjątkowo w Jordanii, nad Morzem Czerwonym, bo było to najbliższe miejsce, gdzie woda ma temperaturę do pływania. Kocham jednak
na których usytuowano urządzenia”. Wykładowca omówił: „wykorzystanie przymusu administracyjnego celem uzyskania zezwolenia na przeprowadzenie inwestycji przez cudzy grunt”, a także „postępowanie w sytuacji kategorycznej odmowy przez właściciela sfinalizowania negocjacji w formie aktu notarialnego”; ~ 18 lutego 2011 r. w Warszawie – oprócz kwestii z dwóch poprzednich szkoleń w programie znalazły się też: „sposoby postępowania przedsiębiorstwa w sytuacji zgłaszania wszelkich możliwych roszczeń majątkowych i niemajątkowych związanych z wykonanymi
Biebrzę i tam spędzam wiele czasu, zwłaszcza w marcu i w kwietniu, gdy są ogromne rozlewiska. To najpiękniejsze miejsce, jakie znam, a byłem i na biegunie, i na Kilimandżaro, i prawie w każdym miejscu świata. – Ulubiona marka samochodu, ulubiony kolor, typ urody kobiety? – Auta angielskie; kolor to nic stałego, zmieniam, a kobieta to Monika, czyli kobieta z duszą.
przed nakazem eksmisji z nieruchomości” oraz analiza orzecznictwa pod kątem „zwiększenia szansy wygrania procesów sądowych przez przedsiębiorstwo sieciowe”. – Szkolenia mają charakter kameralny i grupują zazwyczaj około 20 osób. Następne z udziałem sędziego Rystała odbędzie się w lutym 2012 roku we Wrocławiu – poinformowano nas w Progress Group. Ile można na nich zarobić? Wzięliśmy pod lupę ostatnie – w katowickim Qubus Hotel. Za sześć godzin dobrych rad sędziego firma inkasowała od uczestników po 990 zł (plus VAT),
czyli ponad 1200 zł na głowę. Przy 20-osobowej grupie wychodzi 24 tys. złotych. W „pakiecie standard” hotel bierze za wynajem sali 110 zł od osoby (w tym kawa, herbata, woda, kruche ciasteczka oraz dwudaniowy obiad dla prelegenta). Odliczając jeszcze koszty materiałów szkoleniowych, organizatorom i wykładowcy pozostało do podziału około 20 tysięcy złotych. Nie wiemy, w jakich proporcjach, ale z pewnością godziwych, skoro pan sędzia reklamowany jest przez Progress Group jako wybitny prawnik wyspecjalizowany w neutralizowaniu „kierowanych do przedsiębiorstw przez właścicieli nieruchomości szeroko rozumianych roszczeń finansowych i eksmisyjnych”. Prawo o ustroju sądów powszechnych zakazuje sędziemu podejmowania dodatkowego zajęcia, które przeszkadzałoby mu w pełnieniu obowiązków, mogło osłabić zaufanie do jego bezstronności lub przynieść ujmę godności urzędu, zaś o każdym zamiarze dorobienia do pensji (na szczeblu apelacyjnym 12–14 tys. zł brutto) musi zawiadomić prezesa sądu, którego obowiązkiem jest wydanie decyzji
` propos... Bardzo podobasz –A się kobietom. Prezencja, inteligencja, władza... Nie ma dnia, żeby nie prosiły naszą redakcję o namiary na Janusza Palikota, a większość z nich to zapewne młode i ponętne dziewoje. Co mamy robić z takimi prośbami…? – Nie dawać nadziei. – Jakie są podstawy Twojego ateizmu? Czy to jest na pewno ateizm? Na 100 procent? – Nie wierzę w Boga osobowego, czyli kogoś, kto jest obecny, ale jako filozof wciąż szukam pierwszej przyczyny, szukam zrozumienia. – Jak spędzisz tegoroczne święta i sylwestra? Czy to będą obchody religijne? – Jak zawsze – z rodziną, w domu na Suwalszczyźnie. Nie są to święta religijne, ale choinka i kolacja wigilijna będą. Nie idziemy jednak do kościoła. – Twoje przewidywania na 2012 rok w polityce, gospodarce, społeczeństwie... – To będzie czas słabnięcia PO i PiS-u. Czas wyłaniania się nowego ładu w polityce. Kończą się sztuczne związki pomiędzy ludźmi o zupełnie odmiennych poglądach, a związanych z sobą niejako historycznie... Rozmawiał JONASZ
o sprzeciwie, jeśli uzna, że robota godzi w wizerunek Temidy. Czy nauczanie przedstawicieli wielkiego biznesu różnych sztuczek procesowych (np. „technik właściwego dokumentowania przebiegu negocjacji w zakresie ustanowienia służebności pod kątem przyszłej, ewentualnej przymusowej sądowej drogi jej ustanowienia” lub „sposobów wykazywania przez przedsiębiorstwo energetyczne „dobrej wiary” celem skrócenia okresu zasiedzenia”), by ułatwić im walkę z drobnymi posiadaczami, przeszkadza, osłabia lub przynosi ujmę? – Sędzia Dariusz Rystał poinformował prezesa sądu o prowadzeniu zajęć dydaktyczno-szkoleniowych, a prezes nie sprzeciwił się prowadzeniu przez sędziego tego typu zajęć – wyjaśnił nam sędzia Janusz Jaromin, rzecznik SA w Szczecinie. „Istotnie, w dniu 9 grudnia 2011 r. w Katowicach (będąc wówczas na urlopie) byłem prelegentem wykładu „Służebność przesyłu w praktyce”, który objął też swym zakresem kwestie regulacji całokształtu tytułów prawnych przedsiębiorstw przesyłowych (roszczeń z tym związanych) do korzystania z cudzych gruntów, na których usytuowano urządzenia energetyczne, gazownicze, wodociągowe itp. Na szkoleniu nie udzielałem żadnych porad praktycznych, jak zabezpieczać interesy ekonomiczne przedsiębiorstw kosztem interesów obywateli (...). Przeprowadzenie powyższego wykładu nie ma najmniejszego wpływu na moją niezawisłość jako sędziego (...). Jest mi jednocześnie przykro, że ktoś ze słuchaczy (lub osób, którym niedokładnie przekazano przesłanie mojego wykładu) mógł go odebrać jako działanie wymierzone przeciwko uzasadnionym interesom obywateli (właścicieli), z takim zarzutem spotykam się po raz pierwszy” – podkreśla pan sędzia Rystał w liście do redakcji. Kamień spadł nam z serca... MARCIN KOS, współprac. ST
Wymiar służebności już inwestycjami”, „technika obrony przed nakazem eksmisji z nieruchomości” oraz „analiza najnowszego orzecznictwa sądowego znacznie zwiększającego szansę wygrania procesów przez przedsiębiorstwo energetyczne”; ~ 8 kwietnia 2011 r. w Katowicach i 3 czerwca 2011 r. w Poznaniu – głównymi zagadnieniami były: „maksymalnie skuteczne techniki oddziaływania na właścicieli nieruchomości (użytkowników wieczystych) w trakcie prowadzonych rokowań”, „ochrona ekonomicznych interesów przedsiębiorstwa energetycznego przed zawyżonymi żądaniami finansowymi właścicieli gruntów”, „praktyczna analiza przesłanek, na których opierają się sądy powszechne przy ustalaniu wysokości wynagrodzenia”; ~ 9 grudnia 2011 r. w Katowicach – po raz kolejny instruowano uczestników w zakresie „rzeczywiście skutecznej obrony przed coraz bardziej rosnącą falą żądań finansowych i eksmisyjnych właścicieli gruntów, na których usytuowano urządzenia [przesyłowe]”. W programie znalazły się ponadto: „technika obrony
7
8
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
ZAMIAST SPOWIEDZI
– Odszedłeś dla kobiety? – Odszedłem przez proboszcza. – Proboszcz nie próbował zmienić twojej decyzji? – Zamiast bić się w piersi, za wszelką cenę próbował się uniewinnić. – A biskup? – W kurii patrzą na „byłego” jak na największego zdrajcę i oszusta. Biskup niewiele wie, korespondencja jest selekcjonowana i podaje mu się tylko tę najmilszą. Zresztą biskup to zwykle starszy pan, który jest już zniechęcony. Ja przez rok próbowałem się skontaktować z „moim” biskupem i udało się dopiero wtedy, gdy użyłem szantażu, że jeśli on nie przyjmie mnie u siebie, ja pofatyguję się na którąś wizytację i wtedy porozmawiamy. Podziałało. – Nie cenią za uczciwość? – Jeden z moich najlepszych przyjaciół napisał mi, że już nie chce mieć ze mną do czynienia, bo jestem Judaszem i zdrajcą. Podwójne życie w tej branży jest na tyle powszechne, że dostaje się na nie niejako ciche przyzwolenie. W kapłaństwie niemal wszystko próbuje się tuszować. Żeby nie siać zgorszenia. Nie szuka się przyczyny, tylko od razu zaciera ślady. – Dlaczego były ksiądz chce jeszcze oglądać biskupa? – Nie odszedłem dla kobiety, ale dziś jestem z kobietą – wierzącą i praktykującą. Chcemy wziąć ślub. Kościelny. Dlatego staram się uzyskać przeniesienie do laikatu. Ale biskup mi powiedział, że sprawa w sądzie biskupim może się odbyć dopiero wówczas, kiedy przyniosę mu akt urodzenia dziecka i akt zawarcia małżeństwa cywilnego. Więc ja pytam: jak to się ma do nauki Kościoła? – I co słyszysz w odpowiedzi? – Że jestem mało pokorny. Takie sprawy są blokowane na poziomie kurii, żeby tych, którzy powiedzą „udało mi się”, było jak najmniej, żeby nie było następnych. – Czujesz złość? – Złość już minęła. Żal mi tylko tych młodych, którzy idą do seminarium, bo nie wiedzą, co czynią. Teoria jest pięknie podana, a rzeczywistość – cudownie zamaskowana. – A kiedy ty zorientowałeś się, w co wszedłeś? – Dwa lata po święceniach. Proboszcz miał na plebanii kobietę, a ja mu to wypomniałem. Kolejnym moim grzechem nie do wybaczenia okazało się nieodpłatne udzielenie sakramentu. Od tego czasu byłem tym gorszym. Trędowatym. – Z czym nie godzi się pełen ideałów młody kapłan? – Z tym, co widzi. Z tym, że syn jednego proboszcza idzie do seminarium, dzieci innego odwiedzają tatusia na plebanii, a jeszcze inny oficjalnie mieszka z konkubiną. Z tym, że gdy proboszcz znudzony już swoją posługą dostaje do parafii młodego energicznego wikarego, robi wszystko, aby go pognębić.
Życie po życiu Uparty, energiczny i przebojowy – do niedawna był księdzem w diecezji katowickiej. Sutannę zrzucił po pięciu latach. I udowodnił, że ksiądz może żyć w cywilu.
– Chyba powinien się cieszyć, że ktoś go wyręcza? – Ależ skąd! Przecież dotąd to on był bogiem dla ludu, a teraz wszystko zaczyna kręcić się wokół smarkacza. Zwłaszcza jeżeli smarkacz za dużo chce robić, ma swoje pomysły. Prymitywizm intelektualny, jaki cechuje wielu księży z kilkudziesięcioletnim stażem, mentalność wyrobiona przez kilkadziesiąt lat kapłaństwa nie dopuszcza zmian. A na tym cierpi Kościół – ile młodzieży mamy na niedzielnej mszy? Oczywiście tych, którzy chodzą dobrowolnie, a nie dlatego, że muszą zbierać obrazki czy podpisy, bo za to „otrzymają” sakrament. – Zazdrość? – To jeden z największych problemów wśród duchownych. Że ktoś jest lepszy, że ktoś ma więcej, że pozyskał serca parafian. Długo by wymieniać. – Ktoś proponuje pomoc byłemu księdzu? – Ani kuria, ani biskup, ani proboszcz. Jedyny list, który dostałem, informował o tym, że od tej pory mam sobie sam opłacać składki ZUS-owskie. Później jeszcze zadzwonił jeden znajomy ksiądz z pytaniem, czy mam za co żyć. – Chciał pomóc? – Zapewnił, że jeśli tylko będę miał problemy, może mi podrzucać dary z Caritasu. – Nikt nie dzwonił zapytać, jak to jest poza „firmą”? – Nie, ale jestem przekonany, że odejść chce bardzo wielu. Jeden z moich znajomych księży, obecnie już po czterdziestce, mówi, że on chętnie by odszedł, ale po co, skoro żadna kobieta go pewnie nie zechce, a do facetów go nie ciągnie… Zresztą po co ma odchodzić, skoro ma wszystko – dach nad głową, jedzenie, ubranie, kasę. Po co mu więcej?
Kapłaństwo to taki wygodny model życia w XXI wieku. – Dlatego zostają? – Czasami są w tym tak zakorzenieni, że nie mają siły, boją się. Jeśli ktoś chce odejść, musi mieć albo oparcie w bliskich, albo przygotowany grunt. W przeciwnym wypadku zostaje z niczym, zdany tylko na siebie. – Ty właśnie tak odszedłeś – nie mając nic. – Ale ja jestem uparty. Przez miesiąc byłem za granicą. Musiałem nabrać dystansu i obmyślić plan. Wróciłem, postanowiłem działać. Wyrzucali mnie drzwiami, to wchodziłem oknem. – Od czego zacząłeś? – Od wizyty w urzędzie pracy. Chciałem się zarejestrować jako bezrobotny. Wtedy okazało się, że nie należy mi się zasiłek, bo przez ostatnie trzy lata nie byłem zatrudniony na pełnym etacie. – W końcu założyłeś firmę. – Na pracę katechety w szkole nie miałem szans. Zdecydowałem się więc całkowicie przekwalifikować. Nawiązałem nowe kontakty. Udało się. Powoli wchodzę w rynek turystyczny. Może znajdzie się ktoś, kto za pośrednictwem „FiM” nawiąże ze mną współpracę? I razem będziemy organizować imprezy, podróże… – No a pieniądze na start? Uciułałeś z pensji wikarego? – Z pensji wikarego parafii, w której byłem, nie dało się uciułać. Pożyczyłem od znajomych. Do dziś oddaję. – To ile miesięcznie zarabia ksiądz? – Proboszcz – dużo, choć są oczywiście i biedne parafie. Główny zastrzyk ekstra to zimowa kolęda. Średnia parafia to jest 10–12 tysięcy za miesiąc roboty. Duża – to
gwarantowane nowe auto. Do tego wszystko inne, bo na normalną pensję składa się kilka źródeł. Około 2 tysięcy za intencje mszalne. Jak się ma szkołę, w zależności od liczby godzin, można wyciągnąć jeszcze nawet 2,5 tysiąca. Do tego wypominki na Wszystkich Świętych, śluby, pogrzeby. W dużej parafii z nich samych proboszcz jest w stanie wyciągnąć 5 tys. zł miesięcznie. W mojej parafii ja chodziłem na pogrzeby, a proboszcz kasował dla siebie dwa razy tyle co ja. Wszystko zależy od wielkości parafii i od proboszcza. – Celibat to błogosławieństwo czy przekleństwo? – Moim zdaniem prędzej czy później to w każdym strzeli. I albo znajdzie kobietę, albo przyjaciela. Nie ma wielu ascetów, którzy byliby w stanie ujarzmić swój popęd, swoją seksualność. Gdybym miał jakąkolwiek władzę, pierwsze, co bym zrobił, to wprowadziłbym dobrowolny celibat – tak jak w Kościele prawosławnym. Uważam, że w znacznym stopniu uzdrowiłoby to sytuację Kościoła. – Przed czym chciałbyś przestrzec młodych ludzi? Tych, którzy właśnie „poczuli powołanie”. – Cała formacja skupia się na posłuszeństwie – jesteś grzeczny, nie masz wpadek, to jest w porządku. Druga sprawa to bezsensowna nauka, masę niepotrzebnych, abstrakcyjnych przedmiotów – wysoka średnia plus ładny uśmiech to jest podstawa. Ale dzisiaj nie uczy się młodych księży rzeczy naprawdę potrzebnych, to znaczy jak dotrzeć do drugiego człowieka, do młodzieży. Jak z tą młodzieżą być. W seminarium hoduje się „ogórki”. To jest szklarnia, w której niby dojrzewamy, niby nabieramy wiedzy, bo z wiedzą wychodzimy
ogromną. Tylko co z tego! Przecież nie wyjdę i nie będę pieprzył z ambony o immanenctwie i transcendencji, bo ludzie padną ze śmiechu. Jeżeli taka będzie formacja, to wszystko się prędzej czy później rozleci. Dzisiejsi formatorzy seminaryjni to ludzie, którzy mają problemy albo ze swoim kapłaństwem, albo ze swoją cielesnością. To nie są autorytety. – Są jeszcze praktyki parafialne. – A tak. Przyjeżdżają klerycy do proboszcza na kilka dni, on staje na głowie, żeby pokazać się z jak najlepszej strony. Każdy na początku mówi, że chce stworzyć dom rodzinny. A później, kiedy już zamieszkają na stałe pod jednym dachem, rodzą się niezdrowe sytuacje. Jest podglądanie, podsłuchiwanie, sprawdzanie. W seminarium nie uczą rozmowy, rozwiązywania sporów drogą dyskusji, drogą mediacji. To się odbywa krzykiem, wyzwiskami, ex cathedra. – Chodzisz do kościoła? – Tak, chociaż nigdy u siebie. Arcybiskup powiedział mi wprost, że bez względu na to, gdzie się w diecezji pojawię, tam będę siał zgorszenie. Kiedy stoję z drugiej strony ołtarza, wiele rzeczy mnie wkurza. Bardzo wielu kracze tak, jak im każą, choć wiem, że żyją inaczej. Chodzę dla Boga – bo cóż On winny, że to ludzie w Jego imieniu prawo układają bądź zmieniają naukę. – Żałujesz? – Na chwilę obecną – tylko jednego. Że nie mam kontaktu z uczniami, że nie uczę. Tego, że odszedłem, nie żałuję. To był moment, w którym trzeba było powiedzieć temu wszystkiemu dość! Rozmawiała OKSANA HAŁATYN-BURDA
[email protected]
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
O
jciec Tadeusz Rydzyk wciąż jeszcze się waha, czy przyjąć naszą propozycję nieskrępowanego żadną cenzurą wywiadu, w którym mógłby powiedzieć, co tylko zechce. Taką złożyliśmy mu oficjalną ofertę, uznając, że warto wysłuchać kapłana wielbionego przez pokaźną część społeczeństwa i polityka rozdającego karty na skrajnej prawicy, mimo iż jego poglądy są... jakie są. Nie doczekawszy się póki co wywiadu na żywo, publikujemy poniżej nasze pytania i jego odpowiedzi – cytaty z wypowiedzi ks. Tadeusza spisaliśmy skrupulatnie (!) przy okazji innych jego wystąpień i wywiadów. Żadne z nich nie zostały wyrwane z kontekstu. Oddajmy mu zatem głos... „FiM”: – Zacznijmy od sukcesu Ruchu Palikota, bo chyba nie da się zaprzeczyć, że jest to również propagandowa porażka dzieł ojca dyrektora: Radia Maryja, Telewizji Trwam i „Naszego Dziennika”... o. Rydzyk: – Ta partia jest wybitnie antychrześcijańska. Nie znaczy, że jeżeli oni się wywodzą, niby pogniewali się z Platformą, że to nie jest zagrywka jakichś służb, że stworzyły następną grupę, żeby się zjednoczyć i właśnie tą naszą cywilizację zniszczyć, naszą kulturę i ludzi, którym zależy na prawdzie i sprawiedliwości, pokoju, miłości, solidarności wzajemnej i tak dalej. Zobaczcie, jak młodzież zagłosowała. Myślę, że oni sobie – za przeproszeniem – tak dla szpasu robili, zagłosowali na tych... nawet nie chcę mówić. Przecież to jest straszne! Wchodzi do Sejmu mężczyzna, który stał się kobietą, transwestyta. Oczywiście my ich traktujemy jak ludzi, ale widzimy, jakie wartości oni niosą. Wchodzą sodomici. To już jest bardzo poważna sprawa! Widać, że to jest walka, że to jest jakiś szatanizm, opętanie. – Gdzie szukać ratunku? – Organizować się przy posłach, którzy weszli z tej niby-prawicy. Nie szukajmy niepokalanie poczętych. Tu trzeba ludzi niezwykle świadomych i bożych. Nie jakichś nawiedzonych, bigotów, tylko naprawdę ludzi na poziomie. – Tymczasem w szeregach słuchaczy Radia Maryja dominują osoby bardzo rozmodlone, o wykształceniu umiarkowanym... – Musimy bardzo zdać sobie sprawę z tego i za oręż wziąć samego Pana Boga. I to jest bardzo ważne, żeby obywatele nie dali się podzielić i odmóżdżyć. Trzeba nad tym pracować, trzeba bardzo prawidłowe myślenie preferować. – Jakie będą dalsze efekty układu sił w parlamencie? – Dojdzie teraz już do tego, że oddanie suwerenności przecież. Tylko patrzeć, jak w Polsce będą na stanowiskach większych jacyś ludzie z innych krajów, powiedzmy bardziej rozwiniętych. Żeby nauczyć, powiedzą, tych tępych Polaczków czegoś i tak dalej. Tak to wygląda po wystąpieniach w Berlinie naszych rządzących
i nie tylko. Tu nie ma żadnych przypadków, to idzie dość precyzyjnie do przodu: likwidowanie naszej suwerenności, ale likwidowanie katolickiego narodu także. Proszę zobaczyć gdzie kto rządzi, jakie pokolenie teraz doszło... Widać bardzo wyraźnie, ale to jest inny temat. – Porozmawiajmy więc o czymś sympatyczniejszym. Może o pieniądzach? – Zapytajcie tych... tych funkcjonariuszy w różnych telewizjach, jakie mają pensje. I zapytajcie się... Możecie sprawdzać nas wszystkich od rana do wieczora, jakie my mamy pensje. Bo to jest... Sprawdźcie to. Bo kiedyś na sądzie ostatecznym będziecie się wstydzić, jeżeli
ZAMIAST SPOWIEDZI zamordowanie. Zresztą mówi się o tym, że było prowadzenie na śmierć, prawda, że był tak ten samolot prowadzony. Mówi się o tym. – Ktoś konkretny mówi czy tak ogólnie? – Właśnie jedna z osób, której ktoś bardzo bliski zginął, słyszałem też o tym, że już dwa razy najechali na tą osobę, na samochód jadący jej. Na zielonych światłach normalnie. Parę centymetrów i byłoby po niej. Drugi raz! Czy to nie są ostrzeżenia? Jakieś dziwne telefony, dziwne dzieją się jakieś rzeczy! Co to jest, gdzie są te organy ścigania? Te organy ścigania niezapewniające bezpieczeństwa, co one nie pracują nad bezpieczeństwem,
– Dokładnie połowa rządu... – A rząd ma politykę pijaka. Tak pijak robi, że sprzedaje wszystko z domu. Bo jeszcze to, bo jeszcze tamto i na wódkę czy na tamto. A oni się dzielą tymi łupami. A ludziom? Ha, ludziom nie trzeba eutanazji nawet, wystarczy, żeby ich nie leczyć. Wystarczy, że nie będą mieli na lekarstwa i będą padali jak... no, jak muchy. I wymrą ci starsi. – To wygląda na celową akcję wymierzoną w słuchaczy Radia Maryja... – Idzie się też w kierunku zorganizowania ustawy, na mocy której będzie można strzelać do Polaków. Także do Polek – matek oczekujących dziecka, a więc w stanie
Autoportret o. Rydzyka Dyrektor Radia Maryja uskarża się, że jest kneblowany przez „menstringowe” – jak to określa – media. Podaliśmy człowiekowi rękę... powtarzacie te kłamstwa. Za to też trzeba będzie odpowiedzieć. Ja też będę na sądzie ostatecznym i tu się nie boję tego! – Nie zmienia to faktu, że jeździ ojciec najdroższym modelem audi A6, a jego współpracownik, o. Jan Król, lexusem, którego cena nie mieści się w wyobraźni radiosłuchaczy... – Taak... Ale sumienie mam zupełnie czyste, zupełnie! Mam zgromadzenie, które mnie sprawdza, są biskupi, którzy patrzą, księża, świeccy... My tak od pierwszego do pierwszego, ale ci z tych a-gen-cji mówią, że jesteśmy imperatorami... Tworzą takie mity wyssane z palca. To, że wszyscy przyzwoicie wyglądają, wyczyszczone wszystko, wyprane, to nie znaczy, że bogate. Bardzo często zarzuca się księżom, jacy bogaci i tak dalej. Nie patrzą ludzie, jak ten ksiądz daje sobie radę, że utrzymuje parafię. – Gdzieś słyszeliśmy, że to parafianie utrzymują księdza, ale nie kruszmy kopii. Zmieniając temat: po wyborach nagle zniknęła z anteny katastrofa smoleńska. Czy możemy liczyć na ciąg dalszy? – Otóż ja słyszałem, nie mogę powiedzieć, kogo to dotyczy, z rodzin tych ludzi, którzy – wygląda wszystko na to, że byli zamordowani – że był zamach, tak to wygląda. Bo gdyby nie był, to dlaczego kryją? Jasno powiedzieć wszystko. Bardzo prawdopodobne jest, że było specjalne
tylko nad rozbojem. Coraz więcej tego jest. – Kto za tym stoi? – Rozmawiam z różnymi ludźmi i mówię wiarygodnie, co słyszałem, niewyssane z palca: mówili mi ludzie, którzy byli blisko prezydenta, że prezydent mówił: „Mogą mnie zabić”. Widziałem w czasie pogrzebu, nie wiem, czy państwo widzieli, tam zza ołtarza, nie wiem, czy to przypadek, skąd się wzięły dwie kaczki. Wyfrunęły. I nikt się nie odezwał z tych rządzących! I oni są wszyscy katolikami! Co to ma znaczyć? Czy może już są tak powiązani, tak uzależnieni? A może razem to uknuli z jakimiś międzynarodówkami... – Ojca dyrektora też jakoś nie lubią... – Platforma to jest ta opcja, to są ludzie, którzy dyskryminują innych. Od chwili, gdy przejęli rządy razem z PSL-em, cały czas jesteśmy szykanowani. My służymy ojczyźnie, narodowi i nie mamy z tego nic. Oni mają apanaże nieprzeciętne, ale nas dyskryminują, od samego początku, gdy zaczęli rządzić. Włącznie z nawoływaniem: „Wykończyć księdza”, nawoływaniem do przemocy, może do zabijania. I to robi Tusk, to robił Komorowski, to robili marszałkowie, wicemarszałkowie. Ja mogę udowodnić wszystko, dlatego mówię głośno, że my... do normalnych ludzi się zwracam. Sprawdźcie, jeżeli to jest nieprawda. Dziewięć ministerstw się nami zajmuje i nam nogę podkłada!
błogosławionym, dzieci i inwalidów! Bez ostrzeżenia! Strzelać! To ja mówię, gdzie ja jestem? To chyba nie było... nawet nie robiło ZOMO. Oni coś tam krzyczeli, jak mieli strzelać. Ja przepraszam, że to wszystko, ale mi się jakoś tak... tak jakoś w całości to widzę. – Pozostaje łudzić się nadzieją, że oszczędzą chociaż waszych studentów... Co ojciec założyciel mógłby nam powiedzieć o sytuacji w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej? – Marzymy o tym, żeby następne akademiki wybudować, następne sale wykładowe. Tylu bogatych ludzi jest w Polsce, Boże kochany! Mógłby ktoś zrobić dobry uczynek, miałby w niebie zapisane, gdyby coś takiego pomógł ufundować. – Jakie warunki musi spełniać szkoła wyższa, żeby jej absolwenci nie mieli problemu ze znalezieniem pracy? – Musi mieć na pewno Biblię, przynajmniej jedną godzinę w tygodniu i nie jeden semestr. Biblia to jest pierwsza księga, pierwsza mądrość. Po takiej uczelni nie mogą wyjść ludzie, którzy nie wiedzą, co to jest Pismo Święte! Przyjdzie to taki... jak i po KUL-u wychodzili ateiści. Ja dziękuję za takie uczelnie.
9
My nie możemy... To tak samo jak księża, którzy jeździli na obozy, robili obozy jakieś na wzór ZMS-owski. Też znam taki przypadek, że nawet na mszy nie byli, bo diakoni prowadzili. W niedzielę! – Wspominał kiedyś ojciec o rozdmuchiwaniu rzekomych afer obyczajowych z udziałem duchownych... – Ja tak boleję bardzo, bo nawet w Radiu Watykańskim, proszę wybaczyć, tu powiem na przykład chociażby takie... uważam, że to jest szkodzenie Kościołowi, jeżeli program ma 15 minut, a 5 minut mówi się o pedofilii księży. Jeżeli są takie problemy, bo wszędzie – w każdym zawodzie i stanie – są, to w jakim procencie?! Na przykład w Niemczech w ciągu 15 lat takich spraw podano organom ścigania 260 tysięcy, z tego ludzi związanych z Kościołem (to mógł być też i nauczyciel czy ktoś inny też mógł być) było 0,045 setnych procenta (sic!). Czyli kilkanaście przypadków, można powiedzieć. – Trzymając się obliczeń ojca, nawet nie kilkanaście, bo 0,045 setnych procenta z tych 260 tysięcy da raptem 1,17 osoby... – I o tym się mówi! I to jest wszędzie tak, że jest ten taki procent. Jeżeli jest... – Na domiar złego papież Benedykt XVI przeprasza za takie nic... Skoro już jesteśmy przy Watykanie: podobno kiedyś dostąpił ojciec zaszczytu osobistej audiencji u Jana Pawła II? – Ja mogę powiedzieć, że tak do spotkania twarzą w twarz z Ojcem Świętym, no nie wiem, ile dziesiątków razy miałem tych spotkań. Ja liczyłem, ile razy w roku, ale nie chcę mówić ile. – Kilkadziesiąt prywatnych spotkań?! Takich zaszczytów nie dostępowali nawet biskupi. O czym rozmawialiście? – No, różne rzeczy mówił Ojciec Święty, różne rzeczy... Zachęcał zawsze z wielką miłością. Oczywiście jak przyjeżdżałem z Rzymu, to nikomu nie mówiłem, tylko ojcowie wiedzieli najbliżsi. I nikt nie wiedział, o czym żeśmy rozmawiali. – Słynie ojciec z poczucia humoru. Proszę zdradzić szczególnie ulubiony dowcip... – Jak blondynka zatrudniła się w firmie malującej pasy na jezdni: w pierwszych dniach namalowała kilka kilometrów, trochę później było już tych kilometrów mniej, a w ostatnim dniu zaledwie metry. Szef firmy wzywa blondynkę i pyta, dlaczego tak jest. „Bo mam do wiaderka coraz dalej” – odpowiedziała. Ha, ha... Dobrze, że ludzie się śmieją, prawda? Ważne, nie? – No... Oprac. ANNA TARCZYŃSKA
10
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
PATRZYMY IM NA RĘCE
Módl się i pracuj! – według tej zasady funkcjonują ponoć benedyktyni. Płacz i haruj – to z kolei dewiza tych, którzy dali im się uwieść. Kilka lat temu benedyktyni z Tyńca postanowili, że na swoje utrzymanie i na klasztor zarabiać będą, parając się handlem. Powstała Benedicite, jednostka gospodarcza tynieckiego opactwa, której dyrektorem jest o. Zygmunt Galoch. Dziś Benedicite to sieć 39 sklepów marki „Produkty Benedyktyńskie”. „Dochód ze sprzedaży produktów pozwala na renowację blisko 1000-letniego opactwa benedyktynów w Tyńcu oraz na organizację wydarzeń i imprez kulturalnych w Benedyktyńskim Instytucie Kultury”; „Dzięki temu opactwo pozyskuje środki na utrzymanie klasztoru i kilkudziesięcioosobowej wspólnoty mnichów oraz na realizację zadań w zakresie duszpasterstwa, kultury i działalności charytatywnej” – tak głoszą główne hasła reklamowe, których zadaniem jest napędzenie klienteli.
FRANCZYZA Prawie wszystkie sklepy działają w ramach franczyzy. Na stronach www poświęconych tej formie prowadzenia biznesu trudno jednak znaleźć informacje na temat jej opłacalności. Ci, którzy weszli w sieć zła (jak nazywają Benedicite), twierdzą, że każda prawdziwa wypowiedź szybko znika. Podążyliśmy tropem jednej, bo zaintrygowała nas jej dramatyczna treść: „Nie wiem, czy ten koszmar przetrwa moja rodzina, nie wiem, czy starczy mi sił, by dłużej żyć, nie wiem, jak mam patrzyć w oczy własnym dzieciom, które znów jadą na wakacje do babci! Do własnego sklepu chodzę w stanie skrajnego załamania, bez żadnej nadziei na poprawę sytuacji – zupełnie niczym w obozie karnym. Do dziś nie mogę sobie tego darować, że udało się im tak mnie omamić! Skąd wzięła się ta ślepa wiara w mnichów?” – napisał jeden z franczyzobiorców w odpowiedzi na pytanie: „Czy ten biznes się opłaca?”. Inni mówią, że chociaż benedyktyni powinni dawać przykład etyki w biznesie, robią wszystko, aby w ubóstwie żyli ich franczyzobiorcy.
OPŁATY Samo wejście do sieci pociąga za sobą olbrzymie wydatki. Na start potrzeba co najmniej 100 tys. zł: 30 tys. zł to wstępna opłata licencyjna; 50 tys. zł – meble i chłodnie do sklepu średniej wielkości; 15 tys. zł trzeba zapłacić firmie informatycznej za kasę fiskalną, drukarkę oraz system Bilans ewidencjonujący każdy ruch franczyzobiorcy,
Kity benedyktyńskie a pierwsze „zatowarowanie” to wydatek około 25 tys. zł. Ale ludzie przekonywani, że ten biznes musi się powieść, i ufający w uczciwość mnichów inwestują oszczędności życia i biorą kredyty.
UMOWA Umowa z benedyktynami obowiązuje przez 7 lat. Po góra dwóch – jak zapewniają cywilni pracownicy Benedicite – zainwestowane pieniądze mają się zwrócić. Mit! – Kiedy zaczęliśmy analizować nasze dochody, doszliśmy do wniosku, że przy marży na poziomie 27–28 proc., a więc jak na tego typu działalność bardzo niskiej, nigdy nam się to nie zwróci. Straciliśmy kilkadziesiąt tysięcy złotych. Tych pieniędzy już nie odzyskamy – mówi Joanna*, były już franczyzobiorca. Ponieważ benedyktyni chcą uchodzić za twardych graczy w biznesie, umowa
z Benedicite jest niezwykle restrykcyjna, niemal nierozwiązywalna. Każdy niewłaściwy krok franczyzobiorcy – także mówienie prawdy o tym, co się w benedyktyńskim kociołku wyprawia – obwarowany jest karą umowną w wysokości 30 tys. zł. Ma za zadanie – jak tłumaczą pracownicy Benedicite – odstraszyć nieuczciwych kandydatów, a zarazem wyselekcjonować ludzi o…
wysokiej moralności. Bo tylko z takimi chcą współpracować. A co ci uczciwi dostają w zamian?
DOSTAWY Nawet jeśli sklepy na początku dobrze prosperowały, ciągłe niezapowiedziane i nieoczekiwane zmiany w sieci skutecznie zabijają największy entuzjazm. Każdy nowy dyrektor to nowe pomysły, które – jak przypuszczają franczyzobiorcy – wynikają z problemów finansowych, jakie są w samej Benedicite. Zabójcza dla przedsiębiorców okazała się na przykład decyzja o likwidacji magazynu w Skawinie. Po jego zamknięciu Benedicite podpisała umowę z firmą przewozową, a towary do sklepów zaczęły docierać z opóźnieniem (często zepsute, gdyż zanim dojechały do właściwego sklepu, jeździły po całym
kraju) albo nie docierały w ogóle. – Dostawaliśmy suche chleby i stare wędliny. Ustne zarządzenie było takie, że mamy sprzedawać co się da, a resztę wyrzucać – opowiada Joanna. To, co nadawało się już tylko do wyrzucenia, odzierali z benedyktyńskich etykiet i rozrzucali po śmietnikach, żeby nie ponosić dodatkowych kosztów utylizacji. Problemy z dostawami błyskawicznie
A komu mamy wierzyć, jak nie zakonnikom? – mówi Joanna. przekładają się na problemy z klientami. Ci szybko zniechęcają się faktem, że w sklepie nie ma oczekiwanego asortymentu. – W sierpniu przez tydzień w ogóle nie było dostaw, a te, które przychodziły później, były nieregularne. Dla wielu sklepów był to okres olbrzymich strat – wyjaśnia Antoni, inny franczyzobiorca. Spadek liczby klientów, którzy zniechęceni ciągłymi niedoborami odchodzą, to automatyczny spadek obrotów. Spadek obrotów to brak pieniędzy na prowadzenie działalności i pętla niebezpiecznie zaciskająca się na szyi.
PRODUKTY „Produkty benedyktyńskie powstały w oparciu o klasztorne receptury. Wśród nich jest pieczywo, wędliny, piwo, konfitury, wino, miody, likiery, ciastka, syropy, soki” – takie zapewnienie widnieje na oficjalnej stronie benedicite.pl. – Niektóre produkty tak. Większość jest produkowana dla benedyktynów przez małe firmy według własnych, a nie benedyktyńskich receptur – mówi Adam, franczyzobiorca. Zgodnie deklarują, że wchodząc do sieci, w chwili podpisywania umowy byli przekonani, że będą sprzedawać unikatowe produkty wytwarzane w oparciu o receptury benedyktyńskie. Że to są produkty, których klienci nie kupią w żadnym innym sklepie. O tym, że jest inaczej, część z nich dowiedziała się od… samych klientów. Informowali, że sprzedawane u nich artykuły można nabyć u konkurencji, oczywiście po niższych cenach. – Było nam wstyd, wydawało nam się, że to niemożliwe... Przecież gwarancją byli sami benedyktyni.
RECEPTURY Artykuł 46 ustawy z dnia 25 sierpnia 2006 r. o bezpieczeństwie żywności i żywienia mówi jasno, że oznakowanie środka spożywczego nie może wprowadzać konsumenta w błąd. Logo „Produkty Benedyktyńskie” znajduje się niemal na każdym artykule sprzedawanym w sklepach benedyktyńskich, zaś sami mnisi o tym, że ich produkty powstają w oparciu o unikalne przepisy i receptury, przekonują przy każdej możliwej okazji. „Jeśli dostarczymy produkty według starych przepisów klasztornych (…), to jest szansa na sukces” – przekonywał na przykład opat Bernard Sawicki na łamach „Rzeczpospolitej”. „Nasze wyroby wytwarzane są według starych zakonnych receptur, ale ta tradycja jest ciągle żywa – stosujemy nowe przyprawy, nowe technologie wytwarzania” – w jednym z licznych wywiadów prasowych promujących sieć przekonuje ojciec dyrektor Zygmunt Galoch. „Sieć Benedicite rozwijają benedyktyni z Opactwa Benedyktynów w Tyńcu. Ich celem jest popularyzacja tradycyjnych produktów klasztornych wytwarzanych na bazie starych, sprawdzonych receptur” – czytamy natomiast na stronie franchising.pl poświęconej tej formie biznesu. Tyle marketing, bo prawda jest taka, że benedyktyńskie receptury to w dużej mierze benedyktyńskie kity, co potwierdzają proszący o anonimowość (dane znane redakcji – dop. red.) przedstawiciele firm współpracujących z Benedicite: – Benedyktyni nie produkują, tylko pod etykietą benedyktyńską robią to zewnętrzni producenci, zwykle laureaci konkursów kulinarnych, albo małe firmy rodzinne według swoich przepisów. Nie ma czegoś takiego jak produkt benedyktyński. To
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r. jest nasza receptura, którą oni kazali sobie podać na początku współpracy. Podaliśmy, oczywiście nieścisłą, bo przecież nikt nie zdradzi swojego patentu – mówi właściciel firmy, która już nie współpracuje z Benedicite. Nieco delikatniej sprawę przedstawia inny: – Jeśli chodzi o receptury produktów, to są one faktycznie specjalne i odbiegają nieco od naszych produktów standardowych. W procesie ich tworzenia brał udział dział jakości tamtej firmy, aczkolwiek poziom skomplikowania tego typu produktów nie jest i nie był nigdy duży, więc i różnica z mojego punktu widzenia nie jest wielka, choć jest. – U nas z taśmy najpierw schodzą produkty dla Benedicite, a zaraz za nimi te sprzedawane na ogólnopolski rynek. Tylko to je wyróżnia, bo poza tym są identyczne – twierdzi kolejny. A inny stwierdza po prostu, że doskonałym przykładem na to, że nie ma żadnej benedyktyńskiej receptury, jest fakt, iż piwa Szafarza, Opata czy Przeora zmieniły smak po tym, jak skończyła się współpraca Benedicite z produkującym je Browarem Fortuna. – Handel z benedyktynami polega na tym, że biorą oni produkty od producentów z całej Polski, naklejają swoje logo, dorzucają wysoką marżę dla siebie i sprzedają do sklepów franczyzowych. Opinia publiczna jest okłamywana, że są to produkty oparte na recepturach benedyktyńskich, jednak prawda jest taka, że są to te same produkty, które można dostać w innych sklepach – podsumowuje franczyzobiorca.
WEGETACJA „To przedsięwzięcie ma także wymiar społeczny, bo wiele osób może dzięki naszym pomysłom znaleźć zatrudnienie i utrzymać rodziny” – tak o benedyktyńskim biznesie mówi opat Sawicki. A co na to franczyzobiorcy? – Nasz sklep był rentowny, ale padł po kolejnych zmianach reorganizacyjnych. Teraz ledwo ciągniemy i odliczamy dni do końca umowy – mówi jeden z moich rozmówców. Niewielu właścicieli stać na pracowników. Jeśli tak, to na część etatu. Harują więc sami od świtu do zmroku, często bez urlopu, na który i tak ich nie stać. – Żeby wyciągnąć zysk ze sklepu, cała nasza rodzina pracowała, nie ubezpieczając się, żeby nie płacić ZUS-u. Na zatrudnienie pracownika nie mogliśmy sobie pozwolić – dodaje inny. Idea, pasja, pomysł na życie – powodów, dla których zdecydowali się na benedyktyńską franszyzę,
jest tyle, ile osób. Dla wielu z nich reguła św. Benedykta to gwarancja lepsza od wszystkich kodeksów i paragrafów. Tym bardziej czują się oszukani: – Wielu ludzi zostało skrzywdzonych przez Benedicite za wiedzą zakonników. Dla nas to tym większy cios. Wstąpiliśmy do sieci, bo nawiązanie współpracy z zakonnikami, a więc ludźmi, którzy kierują się nauką Chrystusa i regułą św. Benedykta, było dla nas gwarancją uczciwości – twierdzi Adam. Jakiekolwiek słowa krytyki bądź pomysły polepszenia sytuacji odbierane są jako atak na zakon i samą Benedicite. Benedyktyni rozbijają wszelkie próby zespołowego przeciwstawienia się. Nie mają – jak twierdzą franczyzobiorcy – zrozumienia dla problemu. A problem jest i dotyczy kilkudziesięciu osób oraz ich rodzin, które ledwo trzymają się na powierzchni albo już poszły na dno.
CENY „Przy ustalaniu ceny (przy sprzedaży wyrobów klasztornych) nie trzeba dopuszczać do głosu złej chciwości. Lepiej jest zawsze sprzedawać nieco taniej niż to mogą czynić ludzie świeccy, aby we wszystkim Bóg był uwielbiony” – głosi reguła św. Benedykta. A praktyka? – My, zamiast kupować taniej, często kupujemy od ojców towar po cenach niemal detalicznych. Bo benedyktyni ustalają swoje narzuty. Pracujemy nie tylko na siebie i swoje rodziny, ale także na opata, klasztor i Benedicite – mówi Antoni. Właściciele sklepów, ponieważ muszą za coś wyżywić rodzinę, doliczają swoją marżę i tym sposobem cena produktów „benedyktyńskich” staje się drakońsko wysoka. Bo na przykład ciasto, które producent sprzeda ojcom za 7 zł, Kowalski w sklepie kupi za 16 zł.
PATRZYMY IM NA RĘCE
– Ideowcy, którzy chcą wesprzeć klasztor, przyjdą i kupią raz w miesiącu jakiś drobiazg. Ci myślący kwitują, że mamy bandyckie ceny, i odchodzą – mówi z kolei Joanna. – My kupowaliśmy produkty w swoim sklepie, bo było nam wstyd iść gdzie indziej, ale nastąpił taki moment, że mimo iż jako właściciele sklepu dawaliśmy sobie rabat, było dla nas za drogo – dodaje.
BŁĘDY Państwowa Inspekcja Handlu w ostatnich miesiącach prowadziła kontrole w sklepach sieci. Wykazały m.in. błędy w oznakowaniu niektórych opakowań i produktów, źle opisany termin przydatności do spożycia oraz brak wskazania kraju ich pochodzenia. Te kwestie są obecnie na etapie wyjaśnień. – Jeśli na opakowaniu miodu nie ma informacji o kraju pochodzenia, czyli o miejscu, w którym został uzyskany, to oznacza, że prawdopodobnie jest sprowadzany z Chin i rozlewany w Polsce – tłumaczy urzędnik PIH. Urzędnicy zajmą się też kwestią tajemniczych receptur: – Pomorski Wojewódzki Inspektor Inspekcji Handlowej w Gdańsku wystąpi do Benedicte z wnioskiem o udzielenie wyjaśnień: czy kontrolowane produkty są produktami benedyktyńskimi (kto dostarczył surowiec, w oparciu o czyje receptury i technologie produkty zostały wyprodukowane), dotyczących podwójnego oznakowania (firma Benedicte powinna jednoznacznie określić swój status, tzn. czy na jej zlecenie wyprodukowano, czy jest faktycznym producentem). Z uwagi na fakt, że postępowanie jest w toku, dalsze wnioski będą podjęte po uzyskaniu wszystkich niezbędnych wyjaśnień i odpowiedzi – informuje „FiM” Dariusz Klugmann, rzecznik prasowy Inspekcji Handlowej w Gdańsku.
BEZNADZIEJA Jeśli ktoś się zastanawia, dlaczego sprzedający w sklepie benedyktyńskim człowiek nie tryska radością i optymizmem, wyjaśniamy – większość boryka się z problemami finansowymi. Są zadłużeni nie tylko w Benedicite, ale również u właścicieli wynajmowanych lokali, stoją nad przepaścią, czują się lekceważeni. Nikt nie liczy się nie tylko z ich zdaniem, ale również z ich interesem, pieniędzmi, które tracą dlatego, że oszczędności swojego życia powierzyli zakonnikom. Niektórzy zaciągnęli kredyty bankowe i dzisiaj muszą je spłacać, chociaż ich sklepy już nie funkcjonują. A inni? Chociaż ich sklepy dogorywają, nie mogą wypowiedzieć Benedicite umowy. Ponieważ mają niskie obroty i wysokie koszty, brakuje pieniędzy na towar. Żeby go zapewnić – biorą na krechę, zwiększając swój dług u benedyktynów. Już są bankrutami albo balansują na granicy opłacalności. A przecież – jak mówią – sklep prowadzi się nie dla idei, ale po to, żeby mieć zysk. Franczyzobiorcy od ponad roku starają się wpłynąć na to, aby ktoś
11
z Benedicite wsłuchał się w ich argumenty. Bez skutku. Zamiast tego Benedicite wysyła do sklepów „tajemniczego klienta”, który sprawdza, jak ułożone są towary na półkach i czy przypadkiem nie ma na nich kurzu. Dlaczego z nami rozmawiają? Ci, którzy jeszcze w swoich sklepach wegetują, liczą na to, że może jednak coś się zmieni. Ci, którzy już odeszli, chcą, aby następni wiedzieli, na co tak naprawdę się decydują… Opisane sprawy to tylko wierzchołek góry lodowej. Tylko w ostatnim roku padło, rozwiązało się, splajtowało bądź skapitulowało ponad 20 sklepów i punktów sprzedaży. W ich miejsce natychmiast pojawiają się nowe, bo (łatwo)wiernych nie brakuje. – Wygląda na to, że benedyktynom nasze bankructwo się opłaca – podsumowują franczyzobiorcy i wyliczają, że na samych tylko opłatach licencyjnych, pierwszym zatowarowaniu i sprzedaży wyposażania benedyktyni zarabiają krocie, a 20 zbankrutowanych sklepów to co najmniej milion wyciągnięty na czysto z kieszeni naiwnych właścicieli sklepów, którym wmówiono, że zrobią interes życia. ~ ~ ~ Sprawą „produktów benedyktyńskich” zainteresowaliśmy Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. O zajęcie stanowiska poprosiliśmy także zarząd Benedicite. „Dziękujemy za zainteresowanie. Z racji jednakże na charakter tygodnika »Fakty i Mity« nie możemy z Państwem współpracować w przygotowaniu jakichkolwiek publikacji. W związku z nadchodzącymi Świętami Bożego Narodzenia pragniemy złożyć życzenia rozjaśnienia wszelkich mroków naszego życia i świata przez Wcielone Słowo oraz Jego owoców na Nowy Rok 2012. Z modlitwą za cały Zespół Państwa Redakcji” – napisał ojciec Zygmunt Galoch OSB, dyrektor Benedicite JG. OKSANA HAŁATYN-BURDA
[email protected] Fot. Autor, franchising.pl * Imiona osób występujących w tekście na ich prośbę zostały zmienione
12
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
W CZŁOWIEKU WIDZIEĆ BRATA
Jak żyć? To retoryczne pytanie zadaliśmy tydzień temu. Dziś – dzięki Wam – znamy na nie odpowiedź. Trzeba tak żyć, jak gdyby życie każdego innego człowieka było tym najważniejszym na świecie. Przepraszamy tych, którzy w minioną środę i w czwartek nie mogli się dodzwonić do redakcji „FiM”. Ale mamy mocne alibi na swoje usprawiedliwienie. Nie było nas, bo rozjechaliśmy się po rozmaitych hurtowniach i magazynach. Jedni pakowali do samochodów stosy puszek, foliowanych wędlin i słodyczy, inni upychali odzież, jeszcze inni zwozili zabawki. Każdą
wydawaną złotówkę oglądaliśmy z obu stron, bo to były Wasze złotówki. Na tyle ich się jednak dużo uzbierało na koncie Fundacji „W człowieku widzieć brata”, że redakcyjne podwórko wyglądało w piątkowy poranek jak sezam z „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Dwa redakcyjne samochody ledwie pomieściły ponad ćwierć tony „wszystkiego”. A przecież jeszcze musiało znaleźć się
(2)
miejsce na sardynki w puszce, czyli na nas – na wysłanych przez Was Mikołajów. Co było widać w odwiedzanych przez nas domach? Co odróżniało je od innych w kolejnych miejscowościach? To dziecięce, przyciśnięte do okiennych szyb noski. Od dwóch godzin rozpłaszczonych na szybie. W radosnym oczekiwaniu, bo pani sołtys uprzedziła, że przyjadą z Fundacji, bo p a n i Bożena
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r. z Opieki Społecznej w Gostyninie zapewniała, że nie zawiodą… No więc jak moglibyśmy nie przyjechać? Jak moglibyśmy zawieść? Chyba byście nas żywcem ze skóry obdarli. I słusznie! Przebojem dnia były koparki. No i jeszcze wozy strażackie. Wielkie, kolorowe, plastikowe i metalowe. To na nie czekały te noski na szybach. A mamusie tych nosków? – Gdyby nie fundacja, to w tym roku nie mielibyśmy świąt. Ani skromnych, ani żadnych – mówi pani Anna, samotna matka czwórki dzieci. W tym roku na jej świątecznym stole zagości szynka, pierwsza szynka od trzech lat. Ale jeszcze będzie ciasto i ryba, i owoce, i różne wędliny. Niedługo przyjedzie jeszcze butla z gazem, więc będzie na czym ugotować wigilijny barszcz. Ale pani Ania nie na jedzenie zerka. To nie kiełbaska podsuszana raduje ją najbardziej, ale
pięć kompletów nowiutkiej, pachnącej pościeli. Dla każdego z członków rodziny po jednej. I jeszcze po wielgaśnym ręczniku. – Nie wiem, jak wam dziękować – mówi Anna. Chwilę później jesteśmy u Wandy. To ta, co w mikroskopijnym pokoiku mieszka wraz z niepełnosprawną córką, bo musiała uciekać od męża, który pił i bił. Mama jest tak wzruszona, że dopiero po paru minutach wraca jej mowa. Zosia zaś powtarza w kółko: – Gdzie my to wszystko pochowamy, gdzie my to wszystko… Boi się, że znów przyjdzie tata, że zabierze, że zamieni na wódkę… Nikt ci, dziecko, już niczego nie zabierze, a jak będzie próbował, to my już mamy takiego „świętego Mikołaja”, co mu nogi z d… powyrywa! W sumie odwiedziliśmy w Waszym imieniu siedemnaście domów, co oznacza, że w Polsce przybyło
W CZŁOWIEKU WIDZIEĆ BRATA siedemnaście radosnych, dostatnich dni świątecznych. A wszystkie… jednego dnia. Jak to możliwe? Dzięki Fundacji „W człowieku widzieć brata” wszystko jest możliwe. Popatrzcie na zdjęcia. ~ ~ ~ Ale przecież nie zawsze i nie tylko o święta chodzi. Zrozumieliśmy to, jadąc do Częstochowy, do siedmioletniej Elwirki. Dziewczynka cierpi na zespól Retta. I lepiej żebyście nie wiedzieli, co to jest. Dość powiedzieć, że dziecko nie mówi, nie umie korzystać z rączek, cierpi na epilepsję, duszności, skrzywienie kręgosłupa…. Za to patrzy! I tym spojrzeniem chce przekazać światu wiadomość, że bardzo, ale to bardzo chce żyć.
13
– To właśnie dzięki tym jej niesamowitym oczom udaje mi się rozpoznać, na co córeczka ma ochotę. Już tak się nauczyłam, że po jednym spojrzeniu potrafię zrozumieć, czego akurat potrzebuje, na co ma ochotę, czy jest smutna, czy się śmieje – mówi mama dziewczynki. Elwira wymaga stałej, specjalistycznej opieki medycznej. Absolutnie niezbędne dla powodzenia rehabilitacji dziecka są kilkutygodniowe nieraz wyjazdy na turnusy terapeutyczne. Te są drogie, więc dla rodziców dziewczynki całkowicie nieosiągalne. Jednorazowy koszt takiego wyjazdu to… 4 tysiące złotych. Dzięki wpłacanym przez Was środkom fundacja „W człowieku widzieć brata” może sfinansować
najbliższy rehabilitacyjny wyjazd dziecka. „Darowizna na pomoc dla Elwirki” – taki dopisek umieszczajcie na swoich datkach przekazywanych na konto Fundacji, jeśli chcecie, aby były one kierowane na pomoc temu właśnie dziecku. A co z innymi naszymi, WASZYMI, podopiecznymi? Z tymi, którym obiecaliśmy nową kuchenkę węglową – w miejsce starej rozwalającej się? Z tymi, którym przyrzekliśmy gazowe butle, ocieplenie drzwi do domu i ratunek przed inkasentem z elektrowni czyhającym z obcęgami, aby odciąć kabel za niezapłacone rachunki? O tym opowiemy zaraz po Nowym Roku. MAREK SZENBORN ARIEL KOWALCZYK JUSTYNA WNĘK-KOCZOROWSKA
FUNDACJA „FiM” Nasza redakcja patronuje fundacji pod nazwą Misja Charytatywno-Opiekuńcza „W człowieku widzieć brata”, której prezesem jest Roman Kotliński – Jonasz, redaktor naczelny „FiM”. Fundacja ma za zadanie nieść wszelką możliwą pomoc potrzebującym rodakom – zwłaszcza głodnym dzieciom, a także przewlekle chorym, bezrobotnym i bezdomnym. Ponieważ kościelne fundacje i stowarzyszenia w swej działalności charytatywnej (jakże skromnej jak na ich możliwości) nagminnie wyróżniają osoby związane z Kościołem, a innowierców, agnostyków i ateistów pomijają – my będziemy wypełniać tę lukę i pomagać w pierwszej kolejności właśnie im. Nasza fundacja ma status organizacji pożytku publicznego i w związku z tym podlega pełnej kontroli organów państwa. Tych, którzy chcą wesprzeć naprawdę potrzebujących naszej pomocy, prosimy o wpłaty: Misja Charytatywno-Opiekuńcza „W człowieku widzieć brata”. Nasza Fundacja nie ma żadnych kosztów własnych. Pracują w niej społecznie dziennikarze „FiM”. Zielona 15, 90-601 Łódź, ING Bank Śląski, nr konta: 87 1050 1461 1000 0090 7581 5291 www.bratbratu.pl, e-mail:
[email protected]
14
A
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
U NAS I GDZIE INDZIEJ
bstrahując od tematu niedokończonych autostrad, drogich stadionów, wysłużonych ośrodków treningowych dla piłkarzy czy wciąż małej bazy hotelowej dla kibiców, perspektywa mistrzostw coraz częściej wywołuje dyskusje o bezpieczeństwie, a dokładniej – o jego braku. Doskonale wiadomo, jakie emocje budzą sportowe konfrontacje niektórych reprezentacji. Na przykład starcia Polski z Rosją niemal zawsze są meczami podwyższonego ryzyka. Kibole obu krajów raczej nie darzą się nadmierną sympatią, więc ich bezpośrednia konfrontacja może wywołać nawet zamieszki. Rosjanie otwarcie sugerują, że to Polacy są głównymi prowokatorami burd i awantur. „Taka już ich specyfika. Będą chcieli koniecznie udowodnić, że są numerem jeden” – uważa Aleksander Szprygin, prezes Rosyjskiej Unii Kibiców. Smaczku sprawie dodaje fakt, że obydwie drużyny zagrają w jednej grupie. Szprygin zapewnia, że na mecz z Polską przyjedzie minimum dwa tysiące zagorzałych fanów „Sbornej”. Wziąwszy pod uwagę aspekt, że przed i po meczu ten tłum może chodzić samopas po mieście, awantura jest jak najbardziej realna. Podobną wrogością polscy pseudokibice darzą „kolegów” z Anglii. Ci z kolei przez lata byli uważani za najniebezpieczniejszych na świecie, co szczególnie nie podobało się naszym rodakom – pretendentom nie bez szans do tego „zaszczytnego tytułu”. Każda nadarzająca się okazja do udowodnienia swojej wyższości będzie gratką dla obu ekip. Oczywiście głupotą byłoby przesądzanie, że to wyłącznie Polacy zaczną wszczynać burdy, a chuligani innych krajów tylko się bronić. Na wielu imprezach nasza reprezentacja (i jej kibice) nie była obecna, a mimo to dochodziło do awantur. Dobrym przykładem jest Euro 2000, podczas którego bili się kibole angielscy i niemieccy, czy sytuacja sprzed kilku dni, gdy greccy pseudokibice – wściekli na swoją drużynę – nie pozwolili jej wyjść po meczu z szatni, grożąc piłkarzom pobiciem. Innym potencjalnym niebezpieczeństwem – o czym się coraz więcej mówi – jest atak terrorystyczny. „Zawsze istnieje ryzyko, że główne wydarzenia publiczne mogą być szczególnie narażone na przestępstwa z udziałem materiałów jądrowych i innych środków” – ostrzega Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej przy ONZ. MAEA dodaje, że „przeszkoleni zostaną strażacy, policjanci i funkcjonariusze Straży Granicznej, by jak najszybciej wykryć, zidentyfikować i utrzymać
Najważniejszym wydarzeniem 2012 roku w Polsce będą niewątpliwie mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Czy mamy się z czego cieszyć?
Piłka skopana? pod kontrolą wszelkie źródła broni promieniotwórczej”. Polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych również bierze pod uwagę ataki terrorystów. „Rozpatrujemy każdy, nawet najmniej prawdopodobny scenariusz, począwszy od zdalnie sterowanego samolotu z podejrzanym ładunkiem nad lożą VIP-ów, po brudną bombę w strefie kibica czy telefon o podłożeniu ładunku wybuchowego na stadionie na godzinę
przed meczem” – mówi gen. Adam Rapacki, wiceminister tego resortu. Obaw nie kryje także Paweł Białek, zastępca szefa ABW. „Najbardziej możemy się obawiać przyjazdu do Polski grupy osób, które będą chciały dokonać zamachu terrorystycznego. I to jest najbardziej niebezpieczny wariant, bo poziom rozpoznania może być niewystarczający” – twierdzi Białek i dodaje: „My o tych osobach możemy
nic nie wiedzieć i dlatego tak istotna jest współpraca międzynarodowa. Dlatego mamy zasadę zero tolerancji. Żadnej informacji, żadnego sygnału nie pozostawiamy bez reakcji”. Do organizacji i ochrony Euro 2012 włączyło się również polskie wojsko. W Ministerstwie Obrony Narodowej powstaje specjalny zespół, który ma pomóc w koordynacji i zabezpieczeniu imprezy. Były minister resortu Bogdan Klich potwierdził na początku tego roku, że wojsko wesprze policję i inne służby mundurowe w organizacji oraz przebiegu turnieju: „Wojsko jest od tego, by poprzez żandarmerię wojskową pomagało policji w kierowaniu ruchem, zapewnieniu porządku
i dostępu do różnych miejsc, np. do stadionów. Wojsko jest od tego, by wspomagało swoimi zasobami ruch lotniczy. Tak będzie na przykład na lotnisku w Krzesinach, na którym będą lądowały samoloty z kibicami, mimo że jest to lotnisko czysto wojskowe”. Funkcjonariusze z Niemiec i innych państw doświadczonych w organizacji podobnych sportowych imprez również zaoferowali pomoc w szkoleniu swoich polskich kolegów po fachu. Wszystkie opisane wyżej przesłanki są – z punktu widzenia zapewnienia bezpieczeństwa – bardzo optymistyczne, ale biorąc pod uwagę kilka poprzednich mistrzostw w piłce nożnej, nie da się nad wszystkim zapanować. Poza pseudokibicami, do Polski przyjedzie wielu innych nieproszonych
gości. W ostatnich miesiącach coraz głośniej mówi się o pladze prostytutek, które przyciąga każda wielka impreza. Sześć lat temu na mundial w Niemczech przybyło (według niektórych danych) ponad 40 tysięcy panienek lekkich obyczajów. W RPA doliczono się ich dwa razy więcej… Jak będzie w Polsce? Fundacja „La Strada”, która pomaga ofiarom handlu ludźmi, przestrzega przed porównywaniem naszego kraju do niemieckiego sąsiada. „Euro 2012 porównuje się do mistrzostw w Niemczech, gdzie ofiar nie było więcej niż zwykle. Należy jednak pamiętać, że był to inny kraj, z innymi uwarunkowaniami i problemami niż Polska, a kompletnie różnymi niż Ukraina”. To prawda! W Polsce do tej pory nie ma stosownych uregulowań prawnych dotyczących prostytucji. W Niemczech zdarzało się, że prostytutki czekały na potencjalnych klientów w przyczepach kempingowych rozmieszczonych niedaleko tras prowadzących na stadiony. W Polsce wiadomo już, że domy publiczne pełną parą przygotowują się do przyjazdu zagranicznych kibiców. Niedawno poznańscy policjanci zamknęli jeden z nich i zatrzymali 20 prostytutek oraz kilkunastu klientów. Niestety, zachłanni stręczyciele zmuszają do nierządu także dzieci, i to one mogą być główną atrakcją dla spragnionych seksu przyjezdnych. Gabriela Kuhn, koordynatorka kampanii „Nie przegraj”, walcząca z wykorzystywaniem seksualnym dzieci i młodzieży, w wywiadzie dla portalu drogadoeuro2012.pl tłumaczy, że nie można bagatelizować tego problemu: Czerpanie korzyści z wykorzystywania seksualnego może przyjmować różne formy, takie jak wykorzystywanie nastolatków oferujących usługi seksualne za pieniądze czy różne gadżety, wykorzystanie prostytucji młodzieży, pornografia, handel dziećmi (…). Przed rozpoczęciem kampanii przeprowadziliśmy badania ilościowe i jakościowe wśród młodzieży i dorosłych w Polsce i na Ukrainie. Wynika z nich, że 48 proc. młodzieży uważa, że jest to realny problem, a według 58 proc. badanych najczęstszą motywacją są upominki w postaci ubrań i modnych gadżetów. Zdaniem młodzieży, dużo mniej jest przypadków, kiedy takie sytuacje wynikają z „konieczności” (...) zdobycia środków na przeżycie. Oficjalnie dla organizatorów ten problem nie jest priorytetowy, dlatego jego nagłaśnianiem zajmują się różnego rodzaju fundacje i kampanie. Do pierwszego sędziowskiego gwizdka na Euro 2012 zostało nieco ponad 5 miesięcy. W tym okresie powinniśmy skierować wszystkie siły, aby ta największa sportowa impreza w Europie nie była naszą największą porażką, i to nie tylko w aspekcie sportowym. ŁUKASZ LIPIŃSKI
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
TRZECIA STRONA MEDALU
GŁASKANIE JEŻA
Ten farciarz Jezus Urodził się w pierwszym roku naszej ery. Z dziewicy. Jako syn Boga. Już będąc dzieckiem, prowadził uczone dysputy z mędrcami w świątyni, później zgromadził wokół siebie 12 uczniów… – Na pamięć znamy tę historię – ziewnie ten i ów Czytelnik. Na pewno znacie? No to bardzo się, Kochani, zdziwicie. Ale zacznijmy od początku. Gdzieś hen, w małej wiosce w odległym zakątku imperium rzymskiego, wśród biedaków przychodzi na świat dzieciątko. Jest rok „zerowy”, pierwszy albo drugi naszej ery. Dokładna data nie jest znana. Jego nadejście, to znaczy ciążę, zwiastuje matce, która oczywiście jest dziewicą, anioł. Mówi jej, że oto Bóg postanowił wysłać na świat swojego syna, potomka Dawida, i to właśnie Ona ma go urodzić. Samym narodzinom towarzyszą cudowne znaki: na niebie pojawia się kometa, wokół noworodka widziane są eteryczne postacie aniołów. Czas mija… Po kilku latach ten mały chłopiec uwielbia odwiedzać miejscową świątynię, w której wzywa do religijnych dysput i sporów najbardziej uczonych mężów. I z każdej potyczki słownej wychodzi zwycięsko, wzbudzając podziw słuchaczy, ale też złość „uczonych w piśmie”. Później źródłowe doniesienia o nim są niepewne, choć wielu twierdzi, że wędrował
D
przez Indie, poznając nauki tamtejszych mędrców, a nawet był w Chinach. Na arenie historii pojawia się ponownie, gdy ma 33 lata. Otoczony 12 zapatrzonymi w niego uczniami naucza coraz liczniejsze tłumy wyznawców; wygłasza kazania i na oczach niedowiarków czyni cuda. Na przykład wskrzesza zmarłych (m.in. córkę rzymskiego senatora), uzdrawia paralityków i ślepców, ucisza burzę na morzu, odgaduje ludzkie myśli, chodzi po wodzie. Mówi o sobie, że jest synem Boga, ale królestwo jego nie z tego jest świata. Głosi religię miłości, pokoju i ubóstwa; odziany w długą białą szatę chodzi boso albo jedzie na osiołku. Zostaje w końcu zdradzony, uwięziony i skazany na śmierć. Trzy dni po egzekucji zmartwychwstaje. Na dowód, że żyje, pozwala się dotknąć swoim uczniom i matce. Podobno dożywa późnej starości… – Jak to dożywa?! – tu ten i ów Czytelnik ocknie się z drzemki. – Przecież podobno żywcem do
okonując apostazji wedle reguł narzuconych przez Episkopat, warto nosić przy sobie dyktafon... Ksiądz Jarosław S. jest wikariuszem parafii Chrystusa Króla w Jabłonowie Pomorskim (diecezja toruńska) oraz nauczycielem religii w miejscowym zespole szkół. Paweł Sowa to ojciec dwójki dzieci zamieszkały na terytorium objętym jurysdykcją rzeczonej parafii. Ścieżki obu panów skrzyżowały się 7 grudnia 2011 r., gdy duchowny dyżurował w kancelarii, a pan Paweł zapragnął dowiedzieć się, dlaczego – mimo upływu dziewięciu miesięcy od chwili złożenia pisemnego zawiadomienia o wypowiedzeniu związków z Kościołem katolickim – nie otrzymał dotychczas żadnej odpowiedzi. – Podążając za instrukcją Episkopatu, chciałem zostać apostatą lege artis, szanując oczekiwania formalne drugiej strony. Dla mnie ta decyzja dużo znaczy, więc pragnę otwarcie i definitywnie odciąć się od swojej niechlubnej przeszłości, kiedy byłem tak zaabsorbowany „byciem katolikiem”, że – dla przykładu – w wieku 16 lat codziennie uczęszczałem na poranne nabożeństwa. I choć trwały one tylko pół godziny, wymagały ogromnego wyrzeczenia, bowiem mieszkając w internacie Zespołu Szkół Leśnych, omijało mnie wydawane dokładnie w tym samym czasie śniadanie. W marcu 2011 roku złożyłem na ręce miejscowego proboszcza – księdza doktora Grzegorza Tworzewskiego – akt apostazji. Okazał się człowiekiem
nieba go wzięli. Przynajmniej tak twierdzi Biblia. Otóż nie, Kochani, bo to wcale nie jest bożonarodzeniowa opowieść o Jezusie Chrystusie. To opowieść o… Apoloniuszu z Tiany. O postaci jak najbardziej autentycznej, po której zachowały się fragmenty autorskich dzieł, listy oraz liczne relacje historyczne. Apoloniusz naprawdę istniał (choć oczywiście o jego życiu nagromadzono wiele bajeczek) i był liczącym się przywódcą religijnym. Znacznie, ale to znacznie bardziej znanym i popularniejszym w swoich czasach niż Chrystus. Kult Jezusa za jego życia był lokalny, kult Apoloniusza ogarnął w swoich czasach większą część basenu Morza Śródziemnego. Ale przecież Apoloniusz nie był jedynym „żywym Bogiem” w tamtych czasach i tamtym regionie świata. Historycy naliczyli dobre trzy tuziny mesjaszów, z których co najmniej kilku było znacznie bardziej znanych i popularniejszych niż Jezus z Nazaretu. Ot, choćby Szymon Mag z Samarii. Był tak potężny, że wspomina o nim Biblia w Dziejach Apostolskich – oczywiście w kontekście jak najbardziej negatywnym, bo jawił się jako piekielnie niebezpieczny rywal Chrystusa. Niebezpieczny, bo uwielbiany przez tłumy, a nawet przez ówczesnych filozofów w samym Rzymie.
na poziomie i przyjął mnie bardzo kulturalnie (wytłumaczeniem cywilizowanego zachowania duchownego może być fakt, że spędził wiele lat na misjach w Afryce – dop. red.). Mam kopię z podpisami 2 świadków, księdza i moim. Jednak od tego czasu nic się w sprawie nie wydarzyło. Żadnej odpowiedzi – jak grochem
Trzeba mu było zatem zrobić „czarny pijar”, czyli na przykład opisać, jak to za pieniądze chciał kupić łaskę Ducha Świętego. No i w ten sposób Szymon Mag dotarł do naszych czasów. W jednym jedynym słowie, które go upamiętnia. To słowo to… symonia.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego obchodzimy właśnie (wierząc lub nie) urodziny jakiegoś stolarczyka z Galilei, a nie na przykład narodziny Apoloniusza z Tiany? Dobre pytanie. Powodów jest kilka. Pierwszy wydaje się prozaiczny – ot, Apoloniusz (czy Szymon Mag) miał po prostu mniej szczęścia. A szczęście potrzebne jest przywódcom i politykom jak mało co. Świadczy o tym nie tylko historia starożytna ówczesnego Imperium Rzymskiego, ale i życiorysy najbardziej współczesnych nam postaci. Po wtóre – wydaje się,
~ ks. Jarosław ostrym tonem żąda od petenta „pochwalenia Jezusa”, skoro wszedł na terytorium kościelne i jest chrześcijaninem; ~ po przedstawieniu przez pana Pawła powodu wizyty kapłan przeistacza się w bestię miotającą okrzyk: „Czapkę zdjąć albo się
Zabijaka o ścianę. Pomyślałem, że potraktowali moją chęć odłączenia się od owczarni niepoważnie, a nawet poczułem się oszukany, skoro dopełniłem wszelkich żądanych przez Kościół formalności. Postanowiłem sprawdzić rzecz u źródła. Uzbroiłem się na wszelki wypadek w dyktafon i poszedłem do kancelarii z pismem o wydanie kopii aktu chrztu z odpowiednią adnotacją, że jestem już wolnym człowiekiem. Drzwi biura parafialnego otworzył otyły jegomość (ks. S. – jak się później dowiedziałem), który na moje „dzień dobry” odrzekł „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Jako człowiek niewierzący już w takie przesądy powtórzyłem grzecznie, ale stanowczo „dzień dobry”, no i wtedy się zaczęło... – relacjonuje Sowa. Znajdujące się w naszym posiadaniu nagranie bezlitośnie ujawnia, jak:
wynosić”; „Gościu, o co ci chodzi, nie zachowuj się jak pajac”; „Zamknij się, człowieku”, aż wreszcie zaczyna szarpać interesanta, aby zmusić go do natychmiastowego spełnienia polecenia: „Spierdalaj stąd!”; ~ zaalarmowany odgłosem awantury przybywa do kancelarii ks. Tworzewski; ~ wikary żąda wezwania policji, ale mięknie, gdy Sowa oznajmia, że chętnie poczeka i wyjmuje z kieszeni dyktafon; ~ proboszcz usiłuje załagodzić sytuację, tłumacząc, że w sprawie apostazji zrobił już absolutnie wszystko, co do niego należało, zaś adresatem pretensji może być na tym etapie kuria biskupia w Toruniu. – Tocząc katolicki jad, urzędnik pogniótł mi ważne dokumenty, po czym złapał mnie za przysłowiowy wszarz i – ubliżając – próbował
15
że Jezus miał najlepszy… marketing polityczny. Przemawiał otóż do podobnych sobie niepiśmiennych biedaków prymitywnym językiem znaków: „tak – tak, nie – nie”. Apoloniusz zaś wolał się otaczać filozofami. I z nimi dyskutować. A prosty lud nie lubi, wręcz nienawidzi jajogłowych. I pogardza nimi. W tym kontekście Jezus miał więc farta. Trafił w target! Jest wreszcie i powód trzeci. Jak się wydaje – najistotniejszy. Chrześcijaństwo po prostu ukradło Apoloniusza z Tiany. Najzwyczajniej go sobie przywłaszczyło i to właśnie jego podkoloryzowany, ukradziony przez ewangelistów życiorys czytamy w Nowym Testamencie. Powiedzmy to sobie jeszcze raz donośnie i otwarcie: najprawdopodobniej to o życiu Apoloniusza z Tiany, a nie o życiu, naukach, cudach, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, czytamy w Biblii. Warto o tym wszystkim pamiętać, gdy podczas Pasterki wino będzie znów „przemieniać się” w czyjąś krew. No właśnie… W czyją? A my – Polacy – Apoloniusza z Tiany szczególną powinniśmy darzyć atencją. Niektórzy jego biografowie twierdzą bowiem, że w swoich wędrówkach odwiedził też ziemie dzisiejszej Polski. I to właśnie on przywiózł tu słynny, znajdujący się ponoć do dziś na Wawelu Czakram. A nawet założył nad Wisłą ośrodek duchowy. Ten ośrodek dziś nazywa się… Kraków! Ale to już zupełnie inna opowieść. Miłych i wesołych świąt Bożego (?!) Narodzenia. MAREK SZENBORN
siłą wyrzucić za drzwi biura. Stawiałem mu tylko bierny opór. Nie uderzyłem furiata, bo mam zasadę, żeby nie ruszać g... a, bo później ręce śmierdzą. Pozostaje, niestety, faktem, że ja, facet z dwójką dzieci i sporym bagażem doświadczeń, zostałem upokorzony przez funkcjonariusza instytucji uchodzącej za wyznacznik moralnych zachowań – zauważa zawieszony w próżni apostata. Wikary był dla nas nieuchwytny, ale jego szef przyznał: – Potwierdzam, że incydent miał miejsce, ale wolałbym, żeby odnosił się do niego ksiądz Jarosław. Pan Sowa złożył apostazję i przyszedł zapytać, dlaczego nie otrzymał jeszcze żadnego dokumentu. Ja tylko poinformowałem go, że wszystko przekazałem kurii i na tym moja rola się skończyła – wyjaśnił nam ks. Tworzewski. – A szarpanina, poniewieranie człowiekiem, wulgaryzmy w ustach kapłana? – Z tego, co wiem, wikariusz został po prostu sprowokowany. No, dał się chłopak..., to znaczy ksiądz, sprowokować. Przynajmniej taką wersję mi przedstawił – podkreślił proboszcz z Jabłonowa. Tymczasem z nagrania bezspornie wynika, że wielebnemu agresorowi zaczęły puszczać nerwy w momencie, gdy Sowa, zamiast stosować uniżoną formułę „proszę księdza”, zwrócił się doń per „pan”... ANNA TARCZYŃSKA
16
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
NIE DO WIARY
Ksiądz Tomek jechał do rodzinnej Hajnówki, kiedy na drodze objawiła się... muszla klozetowa. Wprawdzie ominął sedes, ale wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Prawosławny kaznodzieja osierocił żonę i dzieci. Przez dwa lata (śledztwo zakończyło się w czerwcu tego roku) podlaska prokuratura próbowała ustalić, co robił kibel na środku drogi! Głupi żart – najłatwiej powiedzieć, ale okoliczna ludność wiedziała swoje... – Musiała szeptucha doradzić! Jeśli chcesz, żeby kogo szlag trafił, na rozstaju dróg kładziesz coś, czego dotykał... – Nie! Pewnie ktoś na podwórku znalazł i pomyślał, że klątwa na niego rzucona, a szeptucha kazała mu na rozstaju położyć, żeby czary odpędzić. – To jakaś żona chciała męża picia oduczyć! Wtedy babki radzą, żeby sedes wódką wypełniony na drodze postawić. Samochód przejedzie, to nałóg pójdzie precz... Takie podpowiedzi usłyszeli tamtejsi policjanci. Na posterunek zgłosił się Stefan K., właściciel sedesu, który swój „tron” zobaczył w telewizji i rozpoznał. On też wierzył w czary. Zeznał, że kibelek – już mocno sfatygowany – leżakował na jego podwórku, skąd miał trafić na śmietnik. I nagle zniknął. Pan Stefan od lat kłócił się z siostrami o dom po rodzicach i był pewny, że to one – za namową szeptuchy – w ten sposób, czyli podkładając „kibel”, chciały wykończyć brata. Niestety, ofiarą rodzinnych rozgrywek stał się niewinny człowiek – wspomniany batiuszka, 38-letni Tomasz Lewczuk. W tym miejscu ktoś, kto rzadko bywa na naszym północnym wschodzie, powinien zapytać wreszcie: kim, do czorta, jest ta szeptucha, zwana babką, co to cuduje z sedesami i wszyscy o niej słyszeli?! Podlasie to ziemia przesycona magią. Uchowały się chałupy kryte strzechą, liczne zabobony i... szeptunki właśnie. Stare kobiety poukrywane na wioskach i wioseczkach, które uzdrawiają modlitwą, ziołami i sobie znanymi sposobami. Mają doświadczenie oraz wiedzę przekazywaną od pokoleń. A nazwa wzięła się od tego, że prawosławne zaklęcia i modlitwy wypowiadane są szeptem do ucha chorego. Taki dar tylko od Boga pochodzi! – zapewniają babki, które mają „chody” tam na górze. Szeptucha to prawdziwy skarb dla każdej wsi. Wie, jak przegnać złe moce. Wie, jak wyleczyć z trądziku i sraczki. Doradzi, co zrobić, kiedy mąż się puszcza. Pomaga tam, gdzie wszystko inne zawodzi.
2 Wystarczy drobne „co łaska”, ale za darmo też przyjmie. Do rzucania uroków i klątw żadna się nie przyznaje... Dla popów są czarownicami, chociaż – jak wieść gminna niesie – babki nawiedził niejeden batiuszka, katolicki ksiądz, a nawet lekarz. Przyjeżdżają chorzy i nieszczęśliwi z całej Polski. Bywają dni, że na podwórkach szeptuch ustawiają się kolejki interesantów. W okolicach Puszczy Białowieskiej, gdzie zawitałam, żeby osobiście doświadczyć magicznego szeptania, trudno spotkać kogoś, kto wątpi w umiejętności wiejskich znachorek. I nie ma się z czego śmiać. Wiadomo, że wiara góry przenosi, a jak człowiek bardzo chce wyzdrowieć, uwierzy we wszystko... ~ ~ ~ Najpierw autobusem do Bielska Podlaskiego, a potem pieszo – kilka kilometrów do pobliskiego
Parcewa. I już jestem. W zielonej chatce jak z obrazka mieszka Paraskiewa Atremiuk, jedna z popularniejszych w okolicy szeptunek. Na wizytę nie trzeba się umawiać. Sąsiedzi Paraskiewy, przyzwyczajeni do ciągłych pielgrzymek przed jej domem, mówią, że nie muszę nawet pukać. Otwierać drzwi i wchodzić! Witają mnie święte figurki i obrazki, kot, a po chwili sama gospodyni, która dziwi się, dlaczego ja się dziwię, że drzwi jej domu są zawsze otwarte... – My przyzwyczajone tak. Tu nie ma komu straszyć! Złodzieja nie wpuszczę... – A jak Pani pozna, że złodziej? – Po oczach. Na rozmowę godzi się niechętnie. Podlaskim szeptuchom rozgłos nie jest potrzebny, bo ludzie i tak
razy się modliła i zaszło się. A ona niedokrwiona była, ja jej cukru zaraz dałam. Bo cukier to jest na krew! Nawet jak się palca skaleczy to cukrem pudrem i plasterkiem... „Kiedyś nie chodzili do lekarza!” – przypomina wiejska znachorka i podaje szereg przepisów na ludzkie bolączki: – Żabki takie malutkie! Siwe, zielone i białe. To jak gdzieś guz się zrobi, to ich wziąć, nóżki do góry, a brzuszkiem przykryć do rany czy guza. I ona zdechnie. To drugą wziąć. I zdechnie. Trzecia zdechła, czwarta już żyje żabka, już wyleczone! I rzep jest... Takie drobniutkie, co do spód1 niców czepiają się. To najlepsze lekarstwo. Trzeba pić. Trzeba parzyć. I dzieci, i dorośli. Od wszystkiego. Na krew i na ciało. Kredę trzeba jeść! Ta, co na tablicy piszą. Wzmacnia wszystko. I serduszko, i mózg, i szpik, i kręgosłup. Paznokcie zdrowiutkie, wzrok bardzo zdrowy – to wszystko kreda! – Niesmaczna chyba... – Słodziutka. Mogę dać, to popróbujesz! Jako potencjalna „chorowitka” muszę nie tylko „popróbować” kredy (naprawdę słodziutka – fot. 1), ale i pozwolić na magiczny rytuał. Na mojej głowie ląduje białe prześcieradło, nad którym Paraskiewa pali len („zabiera wszystką chorobę” – fot. 2), szepcząc mi do ucha białoruską modlitwę. Płomień leci w górę. Dobry znak! – Czym jeszcze Pani uzdrawia? – Glina szara, gdy nie goją się rany. Wymyć w gorącej wodzie, 3 okłady i się zagoi, bo Adam i Ewa z gliny są. Kiedyś mężczyźni goprzyjdą. Paraskiewę do „zawodu” spodarzyli, ciężkie nosili i krzyż ich przyuczała babcia, wiejska znachorbolał. Tylko gliną babcia leczyła. ka i akuszerka: Paraskiewa, szczerze zmartwio– Od małych lat ja uzdrawiana moim panieństwem, przynosi też ła. I dzieci, i krowy, i świnie, i koz kuchni cukier, który starannie „zanie... Ludzie kiedyś takie byli, co madla” (fot. 3), żebym dosypywała uroki wysyłali na krowy i mleka nie potencjalnym kandydatom. Po mobyło. Ja modliła się, to krowa oddlitwie biały proszek znów trafia dała mleczko i cielaczka... do torebki, którą muszę przydeptać – Pani mama też leczyła? i... gotowe! „Będziesz słodzić, bę– Od mamy nie pomagało. Krew dzie mąż” – zapewnia szeptucha, musi być taka sama jak Jezusa Chryktóra w ogóle jest wielką zwolenstusa… Bo to on wybiera, kto uzdraniczką cukru, niesłusznie, jej zdawia, i wybrany rodzi się z krwią jeniem, nazywanego białą śmiercią. go w żyłach... Jeśli będę miała problemy z poczęciem pierworodnego, mam pić napar z różowej piwonii. Jeśli mąż będzie mnie zdradzał, przyjechać raz jeszcze po wymodloną wodę dla wiarołomcy. Lub cukier, już inaczej zaklęty. – A z księżmi jak Pani żyje? – Mówią, że ja wiedźma... Batiuszkom to zależy, żeby ludzie – Dużo osób przyjeżdża? umierali, to za pogrzeb wezmą. I nie – Oj, dużo. Codziennie. Z całej ma co łaska! U nas parafia nieduPolski. Ale ja i Niemkę wyleczyła. ża i cztery popy. A na cholerę oni Ona miała operację na żółciowy wotutaj?! Kiedyś jeden odprawiał i byreczek i zaszyli, a na drugi dzień ło dobrze. Nic nie robią, żadnych znów rozszyte. I znów zaszyli, i znów obowiązków, a stare babcie pieniąto samo. To ją mąż wsadził w sadze noszą. Oj, jakie one durne... mochód i przyjechali. Rozwiązali my JUSTYNA CIEŚLAK bandaż, taki szeroki miała, ja trzy Fot. Autor
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
O
statnio został nawet nakręcony film biograficzny o życiu najsłynniejszego telepaty i jasnowidza XX wieku. Życiorys tego człowieka jest jednak barwniejszy niż większość hollywoodzkich hitów kinowych. Czymże zasłużył na taki podziw? Cała historia rozpoczęła się 10 września 1899 r. w Górze Kalwarii, będącej wówczas pod zaborem rosyjskim. Wolf Grigoriewicz Messing urodził się tego dnia w ubogiej żydowskiej rodzinie. Już po niedługim czasie rodzice zauważyli, że ich dziecko zachowuje się w dość szczególny sposób. Mały Wolf często bez przyczyny śmiał się do siebie, gestykulując i niejako prowadząc rozmowę z wyimaginowaną osobą. Popadał też czasami w wielogodzinne apatie przypominające medytację. Nocami lunatykował, co starano się „leczyć”, kładąc przed jego łóżkiem miednicę z zimną wodą, która miała go otrzeźwić. Gdy miał kilka lat, jego rodzinny dom odwiedził nagle nikomu nieznany wędrowiec. Co najdziwniejsze – przybysz dobrze wiedział, gdzie trafił. Uspokoił rodziców Wolfa, aby się nie martwili o synka, ponieważ nie jest on w żaden sposób upośledzony psychicznie czy chory. Wręcz przeciwnie – drzemią w nim moce niedostępne dla innych osób. Przeprowadził z malcem rozmowę, podczas której nakazał mu poszukiwanie i rozwój duchowości. Jednocześnie odradził poświęcanie się akademickiej wiedzy. Doradził też, by nie wiązał się blisko z żadną osobą, dopóki nie osiągnie wysokiego poziomu duchowego. Dziwny wędrowiec odszedł, a życie Messinga gwałtownie przyspieszyło. Wczesną wiosną 1909 roku dziesięcioletni Wolf uciekł z domu z kilkoma groszami w kieszeni, wsiadł do pierwszego lepszego pociągu i oddał się w ręce losu... Podczas podróży, która zaprowadziła go do Berlina, wydarzył się jeden z pierwszych incydentów związanych z jego wyjątkowym darem. Podczas kontroli biletów podał konduktorowi czystą kartkę papieru, którą ów uznał za bilet i skasował bez żadnych wątpliwości. Po latach Messing przyznał, że była to jego pierwsza próba (od razu udana) telepatycznego wpłynięcia na inną osobę. W żydowskiej dzielnicy Berlina mały uciekinier dostał posadę posłańca. Dla niedożywionego 11-latka praca ta okazała się jednak ponad siły i pewnego dnia znaleziono go omdlałego na ulicy. Przewieziono go do szpitalnej kostnicy, uznawszy za zmarłego, przypadek jednak sprawił, że praktykujący tam student medycyny odkrył tlącą się w dziecku iskrę życia. Próbę reanimacji przeprowadził neurolog prof. Abel, a kiedy tylko Messing odzyskał przytomność, poprosił badającego go profesora, aby zrezygnował z odsyłania go do przytułku, o czym ten właśnie myślał. Lekarz szybko zdał sobie sprawę ze zdumiewających zdolności młodego pacjenta.
NIE DO WIARY
Wybraniec
Prof. Abel wraz z innym lekarzem – dr. Schmidtem – zaczął rozwijać zdolności telepatyczne Messinga. Przeprowadzali z chłopcem serię eksperymentów, wprowadzając go w stan transu – katalepsji, w którym malec czytał ponoć w myślach innych osób, a nawet przepowiadał przyszłość. Rezultaty badań były spektakularne. Mówiono, że Wolf reagował na wszystkie polecenia przekazywane tylko
jeszcze zapraszał go do siebie w celu przeprowadzania rozmaitych eksperymentów. W następnych latach Messing oprócz prawie całej zachodniej Europy odwiedził także tak odległe kraje jak Japonia, Brazylia czy Australia. Najciekawszą wyprawą okazała się podróż do Indii, podczas której jego zdolnościami zachwycał się Mahatma Gandhi.
Był to człowiek niezwykły, obdarzony niewątpliwym talentem parapsychologicznym. Znienawidzony przez Hitlera, hołubiony przez Stalina, do dziś budzi emocje i podziw. myślowo i dokładnie je wykonywał. Nauczył się także likwidować ból. Zaczął zarabiać, występując w panoptikum, czyli cyrku, w którym występowały osobliwe persony. Pierwsze publiczne pokazy jego zdolności odbyły się w Berlinie. Podczas występów będący w transie kataleptycznym Messing odgadywał myśli osób z widowni, odnajdywał chowane przedmioty itp. Wcielał się także w postać fakira i za dodatkowe opłaty pozwalał chętnym wkłuwać gwoździe w swoje ciało. W 1915 r. po sukcesach w Berlinie rozpoczęło się jego pierwsze europejskie tournée, podczas którego gwiazda Wolfa rozbłysła na dobre. Poznał wiele znanych i wpływowych osób z Albertem Einsteinem i Zygmuntem Freudem włącznie. Zresztą właśnie z nimi związana jest ciekawa historia. Otóż Einstein – zaintrygowany możliwościami Messinga – zorganizował u siebie w domu spotkanie, na które zaproszony został również Freud. Podczas owej wizyty Freud mentalnie, bez użycia słów, poprosił Wolfa, aby ten przyniósł z łazienki pincetę i za jej pomocą wyrwał z wąsów Einsteina trzy włosy. Ów spełnił prośbę, wcześniej jednak – również niewerbalnie – poprosił fizyka o zgodę. Freud był zachwycony możliwościami młodzieńca i później wielokrotnie
Ale to nie ów legendarny przywódca indyjski najbardziej zapadł w pamięć telepaty. W tamtym czasie do szkoły w miejscowości Kamalapuram uczęszczał Satyanarajana Radżu (Sai Baba). Kiedy Messing dotarł tam podczas wędrówki po Indiach, los postawił na jego drodze owianego później legendą przywódcę duchowego. Wolf był bardzo poruszony tym spotkaniem. Sai Baba wspominał po latach, że kiedy zobaczył przybysza z Europy, od razu wiedział, kim on jest i jaką ma w sobie moc. Tamtego dnia nie było im jednak dane porozmawiać, ponieważ bliscy Sai Baby zabrali go natychmiast do domu, bojąc się, że biały przybysz to zagrażający chłopcu urzędnik (proceder wcielania młodych tubylców do armii był wtedy nagminny). Messing pojechał za nim do jego domu, ale zdołał tylko zostawić na drzwiach kartkę z wiadomością: „Mieszkańcy tego domu mają wielkie szczęście, mogąc służyć boskiemu dziecku”. Kiedy po latach Messing znów odwiedził Indie, postanowił odnaleźć Sai Babę. Trafił do Bangalore – miejsca jego pobytu, a młodziutki Hindus był już wtedy guru znanym na południu Indii. Wolf udał się na plac, gdzie tłumy uczniów czekały, aby ujrzeć mistrza. Po latach opowiadał, że kiedy pojawił się Sai Baba, Messing zobaczył bijącą od niego aurę – taką samą,
jaką emanował wędrowiec, który przed laty odwiedził go w rodzinnym domu. Fakt tego spotkania po raz pierwszy potwierdził sam Sai Baba 31 sierpnia 2002 r. podczas przemowy w Sai Kulwant Hall w Prashanti Nilayam. W czasie rozmowy Messing miał rozpoznać w nim swego boskiego przewodnika, a ów nauczył go ponoć wielu rzeczy, przekazując m.in. wiedzę o celu życia oraz tajemnicy istoty boskiej. Do rozpoczęcia II wojny światowej Wolf przebywał w Polsce, rozwijając swoje umiejętności i pomagając ludziom w rozwiązywaniu życiowych problemów. Spektakularna była jego pomoc w odzyskaniu rodowych klejnotów rodziny Czartoryskich. Kiedy zawiodło policyjne śledztwo, zgłosił się do niego sam książę, prosząc o pomoc. Telepata podczas transu kataleptycznego zwrócił uwagę na małego synka jednej ze służących. Podczas wizji w ich pokoju uwagę Wolfa przykuł pluszowy miś chłopczyka. Po dokładnych oględzinach w jego brzuchu odkryto zaginiony skarb wart około 800 tys. przedwojennych złotych! Wybuch II wojny światowej zmusił Messinga do ucieczki z Polski, i to nie tylko z powodu jego żydowskiego pochodzenia. Jeszcze w 1937 roku w jednej ze swoich wizji dotyczących przyszłości przepowiedział on klęskę Hitlera, związaną z rozpoczęciem wojny na Wschodzie. Jak wiadomo, przywódca III Rzeszy był mocno zaangażowany w ruch okultystyczny i w kluczowych momentach swojego życia zawsze sięgał po pomoc astrologów. Od lat należał też do okultystycznego stowarzyszenia Thule. Również jego najbliżsi współpracownicy byli członkami podobnych organizacji. Nic więc dziwnego, że przepowiednie polskiego Żyda napełniały Hitlera niepokojem, zwłaszcza że umiejętności Messinga były nie do podważenia. Za schwytanie jasnowidza wyznaczono nagrodę w wysokości 200 tys. reichsmarek, a po wejściu wojsk niemieckich do Warszawy jednym
17
z priorytetów gestapo było schwytanie polskiego telepaty. W październiku 1939 roku Messing został aresztowany, jednak uciekł po kilku dniach, wykorzystując swoje niezwykłe umiejętności, i ukryty w wagonie towarowym dotarł do Związku Radzieckiego. Ponieważ doskonale znał język rosyjski, udał się wprost do Ministerstwa Kultury, aby zalegalizować swój pobyt w Kraju Rad i prosić o możliwość podjęcia pracy. Spotkał się z odmową i lekceważeniem. Jednak już krótki pokaz umiejętności przed urzędnikami ministerstwa radykalnie zmienił ich stosunek do Messinga. Jasnowidza wziął pod swoją opiekę Pantalejmon Ponomarenko, białoruski polityk, który uzyskał zgodę na występy Messinga na terenie ZSRR. Jakiś czas potem NKWD przerwało jego pokaz i zabrało go do Moskwy na spotkanie z przedstawicielami najwyższych władz – wtedy osobiście poznał Stalina. Bez wątpienia wydarzenie to zadecydowało o dalszych jego losach. Dyktator, człowiek na wskroś praktycznie ustosunkowany do rzeczywistości, poddał Messinga wielu próbom, a pierwszą z nich było… obrabowanie przez telepatę Banku Centralnego w Moskwie. Wolf udał się tam śledzony przez agentów NKWD, podszedł do okienka kasy i podał kasjerowi kawałek czystej kartki. Zasugerował mu telepatycznie, że jest to czek na 100 tys. rubli, a ten bez najmniejszego wahania wypłacił mu całą sumę. Messing spokojnie opuścił budynek banku. Stalin był pod wrażeniem, ale kasjer jeszcze bardziej, bo kiedy dotarło do niego to, co zrobił, dostał ataku serca. Prób było więcej i wszystkie zakończyły się sukcesem. Telepata szybko stał się osobą nietykalną i wysoce przez Stalina cenioną. Przepowiedział atak III Rzeszy na ZSRR i zwycięstwo komunistycznego mocarstwa. Jej koniec zapowiedział na okres pomiędzy 2 a 5 maja 1945 r. Wolf pokazywał później wielokrotnie telegram gratulacyjny od Stalina jako dowód uznania za tę perfekcyjną przepowiednię. Messing umiał się znaleźć w niebezpiecznej rzeczywistości stalinowskiego reżimu. Nie angażował się w politykę ani w personalne rozgrywki, jednak służył systemowi swoimi umiejętnościami. Od 1943 r. prowadził podobno na Syberii tajną szkołę szpiegów, ucząc ich przydatnych technik psychokontroli. Po wojnie zaangażował się w badania nad parapsychologicznymi możliwościami umysłu ludzkiego. Swoje umiejętności demonstrował w całym kraju, dając setki pokazów. Pomógł też wielu osobom. Wolf Messing zmarł w 1975 roku, a po jego śmierci KGB skonfiskowało wszystkie dokonane przez telepatę notatki i dzienniki. Ten niezwykły człowiek miał tak barwne i bogate życie, że polecam gorąco Czytelnikom przeczytanie książki Eduarda Wołodarskiego – „Wolf Messing – widzący przez czas”. To naprawdę pasjonująca lektura. ZENON ABRACHAMOWICZ
W Pacanowie kozy kują. Znacznie lepiej kują mordy W narodowe polskie święto Czarne i brunatne hordy.
Jeszcze Polska nie zginęła Słychać wycia pań i panów. Od Bałtyku aż po Tatry Cały kraj ten to Pacanów.
A jesienią po wyborach Ten sam premier stary stołek Oficjalnie to Tusk Donald Dla kiboli zaś Matołek.
Ale rychło idą święta Wnet choinka, gwiazdka świeci A w stajence jakiejś Wiejskiej Jest u żłoba małe dziecię.
Na ten widok – z PiS, z Sojuszu Ten i ów już chwyta za nóż Jezu Chryste woła biskup Lecz nie Jezus to, lecz Janusz.
Nie z mateczki on poczęty Co chodząca była cnota Ale nawet wręcz przeciwnie Bowiem z Ruchu Palikota.
Z Ruchu co w nim dziwy takie Że ich nie opiszą oczy I chłop nie chłop, i ksiądz nie ksiądz W tłumie Palikotów kroczy.
A na razie dziecię krzepnie No więc wrzaskom nie ma końca To Antychryst – drą się jedni Inni krzyczą: to obrońca!
Gdyby jednak jakiś Piłat Chciał uśmiercić dziecię chyże To ma problem bo gdzieś nagle Poznikały wszystkie krzyże.
Wielkie dziwy nastąpiły A w największym chodzi o to Że już wszędzie, nawet w Sejmie Nagle wstyd jest być idiotą.
Być faszystą nie wypada Żydożercą homofobem A w dodatku nagle w Polsce Nie przystoi być nierobem.
Takoż pleban co z ambony Wiódł owieczki swe do cnoty Po raz pierwszy w swoim życiu Wziąć się musiał do roboty.
Tekst: Marek Szenborn Grafika: Ślimak
Ktoś też odkrył że u Majów Jest inskrypcja a w niej data Całkiem bliska gdy Polacy Się pozbędą Konkordata.
Może za rok, no a góra To nadejdzie za dwa lata No i jakoś – patrzcie państwo Nie nastąpi koniec świata.
Może tylko Episkopat Z bólem utnie klechom płace Może tylko w Watykanie Jakiś Benek się rozpłacze.
Wobec tego cóż się dziwić Gdy okazja jest szubrawców Stąd przepędzić. Palikoty Nowych mają wciąż wyznawców.
Sam Pan Bócek patrząc kontent Na Gdańsk, Nakło, Katowice Pójdź tu – mówi – mój Januszku Chcę uścisnąć twą lewicę.
Przy okazji grzecznie pytam Czy ktoś mi wyjaśnić zdoła Czemuż wy napruci winem Chcecie palić jakieś zioła?
Wiecie czemu od pokoleń Dola wasza taka licha? Bo z Lichenia z Jasnej Góry Otumania was Marycha.
Przecież nawet moje Niebo Od dwóch dekad szlag by trafił Gdyby tylko z antenami Rydzyk dotrzeć tu potrafił.
Ten katabas gdyby zdołał Nawet tutaj słałby bluzgi Szczęściem dla nas nie dosięga Za to wasze truje mózgi.
Co my się tu nagłowimy Żeby mieć na drania bata Jedno widzę antidotum To jest „FiM” prenumerata.
No i takie radio włączcie Co to słychać w nim Jonasza Wtedy my tu, no i wy tam Zakrzykniemy: dobra nasza!
Bo na nogach czas postawić Co przez lata jest na głowie Nie ma lepszej rady na to By nie mieszkać w Pacanowie.
20
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
PRZEMILCZANA HISTORIA
Pijane prawo XVIII poprawka do amerykańskiej konstytucji, która zakazywała produkcji i sprzedaży alkoholu na terytorium Stanów Zjednoczonych, została uchwalona w 1920 r. Jednak jej przegłosowanie nie byłoby możliwe, gdyby nie ruch, który aktywnie i skutecznie działał niemal przez stulecie.
Kobiety wezwane przez Boga Sto lat przed wprowadzeniem prohibicji – a więc na początku XIX wieku – przeciętny Amerykanin płci męskiej wypijał rocznie ponad 85 butelek mocnego alkoholu. Cidry i whiskey szły jak woda. Często zresztą pito je właśnie dlatego, że były zdrowsze i pewniejsze od wody pochodzącej z nieoczyszczonych rzek. Później zmieniały się alkoholowe zwyczaje, bo każda kolejna fala emigracji miała własne. Irlandczycy słynęli z zamiłowania do whiskey, a Niemcy i Czesi w USA nie chcieli rezygnować ze swojej miłości do piwa. Pojawili się bowiem wśród nich prężnie działający browarnicy, tacy jak np. Josef Bosch czy Frederick Miller. Prowadzone przez nich przedsiębiorstwa sponsorowały rozwój saloonów, które stały się centrum ówczesnego życia, a jednocześnie solą w oku małżonek przesiadujących w nich mężczyzn i głównym celem ataków „suchych”. Bywało i tak, że krucjaty kobiet nachodziły te przybytki rozpusty i starały się wymusić jego zamknięcie. Niekiedy z powodzeniem. To właśnie kobiety – wspierane przez pastorów – stanowiły największą siłę w tej „suchej” koalicji. Ważna była zwłaszcza założona w 1873 roku Unia Chrześcijańskich Kobiet na rzecz Abstynencji (WCTU), która starała się zmienić stare i niezbyt skuteczne metody walki o trzeźwość, koncentrując się na wpajaniu nowemu pokoleniu swoich wartości. Nie tylko po to, by młodzi nie pili, gdy dorosną. Chodziło też o to, by głosowali tak, jak chciały liderki WCTU. Obok WCTU działało też wielu, którzy trzeźwości chcieli tu i teraz. Jedną z takich osób była słynna Carrie Nation – kobieta, która spowodowała, że w amerykańskich lokalach, w miejscach, gdzie u nas zwykle wiszą tabliczki informujące, że nietrzeźwi goście nie będą obsługiwani, umieszczano napis: „Witamy wszystkie narody. Z wyjątkiem Carrie!” (Nation – nazwisko Carrie – oznacza właśnie „naród”). Jak tego dokonała? Strategia pani Nation polegała na wykorzystaniu... siekiery. Ta potężna kobieta (mierzyła prawie 180 centymetrów) zaangażowała sie w ruch „suchych” i była rozczarowana efektami jego pracy. Pewnego dnia zaczęła się modlić
o wskazówki. Bóg wysłuchał jej próśb i w 1899 roku ponoć do niej przemówił. Kazał jej iść do miasteczka Kiowa i obiecał pomoc. Carrie odczytała to jako wezwanie do zniszczenia znajdujących się tam saloonów.
„suchych” zgłosi projekt prawa wprowadzającego całkowitą prohibicję. Już w 1917 roku XVIII poprawka trafiła do Senatu. Później przeszła przez obie izby. Następnie ratyfikowały ją stany. Przepisy wykonawcze zawarto
W czasie amerykańskiej prohibicji przemytnicy i bimbrownicy często wznosili toast „za Volsteada”. Chcieli w ten sposób uhonorować mężczyznę, który w Kongresie zgłosił ustawę wprowadzającą zakaz sprzedaży alkoholu. Aż dziw, że nauka płynąca z prohibicji nie trafia do dzisiejszych zwolenników karania za skręta. Następnego dnia poszła do Kiowa, zebrała kilka kamieni, weszła do jednego z lokali i powiedziała: „Przyszłam uratować was od pijackiego losu”. Po czym zaczęła rzucać w lustra i szyby. Słuszność jej akcji potwierdził sam Bóg, który zaraz potem zesłał na Kansas tornado. W każdym razie tak odczytała to Carrie. Później odkryła siekierę, która miała jej zapewnić większą efektywność w niszczeniu miejsc spotkań „pijaków”. Zaczęła objeżdżać kraj i atakować saloony. Zdarzało się, że gdy ona rozbijała stoły, lustra i szyby w oknach, grupy poświęconych trzeźwości kobiet intonowały pieśni religijne. Niekiedy ataki uchodziły jej na sucho, bo saloony były w miejscowościach, gdzie oficjalnie nie dopuszczano sprzedaży alkoholu. Czasami skazywano ją na grzywny, które opłacała ze sprzedaży pamiątkowych siekierek lub opłacali je za nią ludzie zaangażowani w ruch „suchych”. Połączenie różnych metod owocowało. Szczególnie skuteczne było takie ustawianie publicznej debaty, żeby decydenci musieli się opowiadać przeciw alkoholowi. Jeśli tego nie robili, to oznaczało, że są „za piciem”, a wtedy wierni wyznawcy walczących o trzeźwość kościołów mogli odebrać im władzę. Praktyka politycznego szantażu – przypominająca to, z czym mamy na co dzień do czynienia w polskiej polityce – pozwoliła ruchowi „suchych” wymusić wprowadzenie prohibicji w wielu amerykańskich hrabstwach, a nawet poszczególnych stanach należących do Unii. Jeszcze większym sukcesem było to, że prohibicja na poziomie całego narodu stała się do pomyślenia. Potrzebny był jedynie odpowiedni „zapalnik”.
Volstead Act i picie Stało się nim zatopienie amerykańskich statków przez niemiecką marynarkę i przystąpienie USA do I wojny światowej. Alkohol utożsamiono z „frycami”. Okazało się, że „wróg” rękami niemieckich imigrantów osłabia ducha prawdziwych Amerykanów. Kwestią czasu było, kiedy ruch
w tzw. Ustawie Volsteada, którą w rzeczywistości miał napisać lider Ligi Antysaloonowej Wayne Wheeler. Wszystko to, wraz z okresem vacatio legis, zakończyło się w 1920 roku, kiedy produkcja i sprzedaż alkoholu stały się w USA nielegalne.
W tym okresie za interes zabierali się różni ludzie. Byli wśród nich bandyci, ale byli też tacy jak Olmstead, który zabraniał swoim „pracownikom” nosić broni. Problem zaczął się, gdy „susi” uznali, że problem nie tkwi w samej prohibicji, tylko w metodach jej wprowadzania. Powołano wyspecjalizowane agencje federalne. Wkrótce pierwsi przemytnicy zaczęli trafiać za kratki. Ryzyko spowodowało, że w biznesie zostali przede wszystkim ci, którzy nie bali się więzienia. Mówiąc krótko – bandyci. Wśród nich słynni gangsterzy, tacy jak Al Capone, Mayer Lansky czy Luckie Luciano. Wszystkiemu towarzyszył ogromny wzrost przestępczości i zysków mafii. Pieniądze zarobione w czasie prohibcji pozwoliły organizacjom przestępczym zbudować silne struktury, które przetrwały także kolejne dziesięciolecia. Nakłady na zwalczanie alkoholu rosły niezwykle szybko, a jednocześnie ludzie nadal pili i mieli co pić. Pragnienie pchało ich do melin, których w samym Nowym Jorku było kilkadziesiąt tysięcy. Na łamach „New Yorkera” ukazywał się nawet przewodnik po nich. Jednocześnie
Niszczenie whiskey w czasie prohibicji
„Sucha” Ameryka świętowała przy lemoniadzie, a jej „mokra” część szukała sposobów zaspokojenia swojego pragnienia. Wkrótce okazało się, że o to drugie nie było trudno, bo pojawili się liczni przemytnicy. Wśród nich i tacy, którzy mówili, że prohibicja jest niemoralna, a ich zadaniem jest zaspokojenie palącej społecznej potrzeby. Niekiedy ci pierwsi przemytnicy dorabiali się sporej społecznej sympatii. Na przykład Roya Olmsteada, byłego policjanta z Seattle, nazywano „dobrym przemytnikiem”. Początkowo mogli oni działać dość swobodnie, ponieważ większość władz stanowych nie miała zamiaru robić im jakichkolwiek trudności. Tym bardziej że dysponowali ogromnymi pieniędzmi i mogli dobrze opłacić przymykanie oka. Szacuje się na przykład, że w pierwszej połowie lat 20. na listach płac przemytników była ponad połowa chicagowskich policjantów.
warunki powodowały, że cena whiskey była coraz niższa w porównaniu do słabszych alkoholi. Dlaczego? Bo bardziej opłacalne było przemycanie mniejszej ilości butelek mocniejszego trunku niż wielu butelek na przykład piwa. Zwolennicy prohibicji bronili się, mówiąc, że ludzie piją mniej. I owszem, w liczbach bezwzględnych pito mniej niż przed wprowadzeniem zakazu, ale za to zmieniły się proporcje trunków, po które sięgano. Dodatkowo spadła ich jakość, co przełożyło się na tysiące zgonów spowodowanych spożyciem alkoholu złej jakości.
Wnioski z porażki Już pod koniec lat 20. zaczęto głośno mówić o tym, że „szlachetny eksperyment” się nie powiódł, i coraz mocniej domagano się skreślenia XVIII poprawki. Racjonalnie
myślący politycy i liderzy społeczni widzieli, jak nieskuteczny i fatalny w skutkach jest zakaz sprzedaży alkoholu, jednak republikanie nie chcieli słyszeć o zmianach. Zbyt mocno uzależnili się od „suchych”, którzy wciąż mieli ogromne wpływy w wielu regionach USA i Kościołach protestanckich. O ich sile przekonał się na przykład kandydat demokratów na urząd prezydenta USA w wyborach 1928 roku. Przeciw „mokremu” politykowi zmobilizowano m.in. pastorów, którzy mieli odwodzić wiernych od oddania na niego głosu. Z dobrym skutkiem, ponieważ wybory wygrał jego rywal Herbert Hoover, który wkrótce miał wprowadzić kraj w Wielki Kryzys. Porzucenie polityki prohibicji stało się możliwe dopiero za sprawą kryzysu gospodarczego oraz zmiany w Białym Domu. Amerykanie przestali rozumieć, dlaczego w czasie, gdy oni tracą pracę i nierzadko głodują, miliony dolarów publicznych pieniędzy idą na bezsensowną walkę z nielegalnym alkoholem. Jednocześnie demokratom – a przynajmniej ich „mokrej” części – udało się przedstawić problem w sposób, który uciekł od moralności i pokazał ekonomiczną stronę całej sprawy. Mówiono o tak potrzebnych wpływach z podatków i miejscach pracy w browarach. W ten sposób zdobyto poparcie. XXI poprawka – znosząca XVIII – była jedną z pierwszych propozycji, które przeforsował Franklin Delano Roosevelt. Pieniądze z podatków od sprzedaży alkoholu stanowiły jedno ze źródeł finansowania New Deal, który pozwolił przełamać Wielki Kryzys. ~ ~ ~ Prohibicja to nauczka dla wszystkich tych, którzy uważają, że jeżeli czegoś zakażą, to tego nie będzie. Tak oczywiście nie jest. Dziś tego rodzaju argumenty można usłyszeć w Polsce przede wszystkim w odniesieniu do depenalizacji posiadania tzw. miękkich narkotyków. Zawsze, gdy ktoś rozsądny chce pozwolić Polakom bez obaw zapalić skręta, „obrońcy moralności” zaczynają histerycznie krzyczeć. Ci hipokryci nie chcą wiedzieć – lub są tak oderwani od rzeczywistości, że rzeczywiście nie wiedzą – że wspomniany „skręt” niespecjalnie szkodzi, a niezależnie od tego, czy tego chcą, czy nie, to i tak jest dostępny. Różnicą jest jedynie to, gdzie się go kupuje, ile za niego płaci, co ryzykuje, do kogo trafiają pieniądze oraz jaka jest jego jakość. Dziś kupuje się u szemranego typa, płaci za dużo, ryzykuje więzienie, pieniądze zarabia diler, a jakość, no cóż... jest różna. Likwidacja niedziałającej prohibicji miękkich narkotyków – dodajmy, że wzorem sporej liczby zachodnich państw oraz sąsiednich Czechów – spowodowałaby, że sprzedaż dałoby się opodatkować, dzieciaki kupujące skręta nie miałyby złamanego życia, bo marihuanę kupowaliby tylko (no, przede wszystkim) dorośli, a do tego konsumenci wiedzieliby, co palą. KAROL BRZOSTOWSKI
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
BEZ DOGMATÓW
21
Kobiety i religie W laickiej Francji kobiety to osoby, które mają do siebie więcej zaufania i szacunku niż statystyczne Polki. Są silne i wolne. I właśnie tak jawią się nam – dziewczynom przybyłym tu z wyznaniowej Polski.
Nawet w modlitwie zmarginalizowane – za kotarą (po lewej) i przed meczetem
Jak już kiedyś napisałam na łamach „FiM”, my – Polki – zostałyśmy wychowane zupełnie inaczej niż nasze francuskie koleżanki i w dużej mierze oskarżać za to należy religię, w której wzrastamy. Taki wniosek wyciągają też obserwujące nas Francuzki. Jesteśmy wychowane przez polską kulturę do służenia innym – mężom, dzieciom, starszemu pokoleniu. Kobieta, która nie żyje dla kogoś, odbierana jest albo jako nieudolna (nie znalazła męża, nie ma dzieci), albo jako niezrównoważona (skoro wszystkim innym odpowiada ten styl, to chyba coś z nią nie w porządku). Stawia się nam za wzór Marię – matkę Jezusa – która bez zastanowienia i bez szemrania przyjęła na siebie nie tylko ciążę (dla kobiety niebędącej mężatką był to ogromny kłopot), ale również trud wychowywania wyjątkowo niesfornego dziecka... Religijna kobieta tak właśnie powinna postępować – po prostu być przede wszystkim żoną i matką. Zauważcie, że przez całe tysiąclecia, a nawet we współczesnym świecie, takie podejście do słabszej płci charakterystyczne jest dla krajów głęboko przesiąkniętych doktrynami religijnymi. Także w dawnej Europie możliwość wyboru sposobu życia była mierna. A kiedy raz już kobieta była „na rzeczy” (stąd słowo „narzeczona”), to żeby przypadkiem ktoś jej nie podkradł, zaręczyny przeprowadzano oficjalnie i z pompą, to znaczy w kościele przed Bogiem, a raczej przed księdzem. Wiadomo, że nie zrywa się przyrzeczenia danego Bogu. Powiecie, że taki młody żonkoś też raczej przeciwstawić się swoim rodzicom nie mógł. Tyle że żonkosiowi wolno było przed ślubem (a i po też!) życia na boku używać, podczas gdy dziewictwo narzeczonej sprawdzane było dosłownie namacalnie. Do tej pory zaś w niektórych krajach muzułmańskich karze się zdradę żony ukamienowaniem.
Poza tym żonkoś często wcale młody nie był, a zatem decydował sam za siebie. Jak pierwszy narzeczony Cejtł, córki Tewjego, czy jak muzułmańscy mężowie (zwłaszcza w przypadku małżeństw wymuszonych, które zdarzają się nawet we Francji!) młodszych nieraz o 30 lat i nieletnich dziewcząt. Dwa lata temu wyszła we Francji książka pod znaczącym tytułem „Ja, Nojoud, lat dziesięć, po rozwodzie”, opisująca jemeńską rzeczywistość. W zdecydowanej większości wyznań kobieta jest istotą niższą, a wizja ta, niestety, w związku z ogromną siłą oddziaływania religii przeradza się w wizję kulturową, a wręcz państwową! Dlaczego tak wiele religii pozwalało na poligamię, prawem przyklepaną, a poliandria raczej się nie rozpowszechniła? Czy wiecie, gdzie siedzą kobiety w meczecie? Za mężczyznami, dalej od najważniejszego religijnie miejsca, jak niegodne… Chciałabym tu oddać sprawiedliwość polskim Tatarom, gdyż z tego, co sama widziałam w gdańskim meczecie, wnioskuję, że nie przejawiają oni aż takiej dyskryminacji. Pamiętam na przykład, że ich panie zakładały nakrycie głowy dopiero w świątyni, podczas gdy liczne arabskie i murzyńskie muzułmanki, które spotykam na paryskich ulicach, zakrywają głowę za każdym razem, gdy wychodzą z domu. Że nie wspomnę o krajach typowo islamskich. A wiecie dlaczego? Bo w Koranie napisano, że mężczyzna nie da się skusić kobiecie nawet kosmykiem jej włosów. No to niech się nie da! Niech nie patrzy! A tymczasem on wymaga od niej, żeby cała się zakryła. I choć ponoć Koran właściwie w żadnym miejscu o chustach nie mówi, ktoś je kiedyś wymyślił. Nakrywanie głowy jest jeszcze najmniejszym przejawem dyskryminacji. Kobieta często nie może podjąć
pracy bez zgody męża lub ojca, a bywa, że bez tego nie wolno jej… prowadzić samochodu! Jeszcze bardziej drażniące jest to, że nie tyle religia, ile sam Kościół katolicki wtrąca się do sztucznego zapłodnienia. Znam małżeństwo katolików, które o mały włos się z tego powodu nie rozpadło. Niepłodność jest jedną z największych tragedii, jaka może dotknąć parę. Odmawiając prawa do posiadania potomstwa, produkuje się tłumy nieszczęśliwych, często zdesperowanych jednostek, które może dotknąć nawet choroba psychiczna. Czy państwo, które za podszeptem Kościoła odmawia refundowania tego kosztownego zabiegu (we Francji refunduje się 10 prób sztucznego zapłodnienia!), nie powinno zostać oskarżone o destrukcyjne działanie wobec własnego społeczeństwa?! Ale będzie coraz gorzej, albowiem pokolenie obecnych 20-, 30- i 40-latek staje coraz częściej w obliczu problemu bezpłodności czy niepłodności, co wynika z chorób cywilizacyjnych. Kiedy kobieta dobrnie już do stanu żony i matki, jej podporządkowanie tym dwóm rolom tylko się pogłębia. I tak jest od zarania dziejów. W średniowiecznym prawodawstwie (np. francuskim) funkcjonował nie tylko nakaz posłuszeństwa żon wobec mężów, ale także pozwolenie na bicie żony przez małżonka, byle nie powodowało to śmierci i ciężkich urazów. W wielu krajach muzułmańskich do dziś nie dzieje się lepiej. Od średniowiecza do dzisiaj pewne rzeczy mężatkom „nie przystoją”, co też mi wygląda na obyczaj z wyznaniowych nitek utkany. Chodzi na przykład o to, żeby… nie kusiła innych swym ubiorem. W dawnych czasach panienkom zalecano strojenie się i malowanie w celu zrobienia wrażenia na płci przeciwnej, ale mężatkom nakazywano zakrywanie ciała i chodzenie
ze spuszczonymi oczyma. Także ich fryzury winny być skromne, a włosy w żadnym razie nie powinny powiewać na wietrze. Echa tego obyczaju znajdziemy w „Sadze o wiedźminie” Andrzeja Sapkowskiego, który pisze, że w pewnym wieku tylko prostytutki i czarodziejki pozwalają sobie na pokazywanie się z rozpuszczonymi włosami. Podobne rady znalazłam w vademecum dla cnotliwych niewiast z roku 1880, a i w dzisiejszej Polsce też krytykuje się „nieskromne” panie. Na szczęście inaczej sprawa ma się w państwach bardziej laickich, gdzie tego typu obyczaje zanikają – tu być może panie uważają, i jakże słusznie, że coś im się od życia należy! Choćby staranny, piękny wygląd, który budzi nie krytykę, ale pewną dozę podziwu i szacunku! Do odwiecznych tradycji, które mniej lub bardziej podporządkowują żonę mężowi, możemy zaliczyć poślubne wprowadzanie się kobiety do domu narzeczonego (lub jego rodziny), choć w niektórych społeczeństwach, zbyt pochopnie zwanych u nas „prymitywnymi”, dzieje się na odwrót. Wiecie, skąd wziął się zwyczaj przenoszenia panny młodej przez próg? Ano z tego, że dopóki nie złożyła ofiary czy nie pomodliła się przed ołtarzem domowym rodziny poślubionego chłopaka, nie powinna sama przestąpić jego progu. Osobiście daleko mi do tzw. wojującej feministki i z przyjemnością dopisuję sobie nazwisko męża do własnego, jednak również ten zwyczaj przywołam na świadka losu żon. Jak wielu spotkaliście w swoim życiu facetów, którzy przyjęli po ślubie nazwisko swojej ukochanej? Zresztą nawet prawo przez wiele lat po prostu takiego wariantu nie przewidywało! To mężczyźni częściej byli ewidencjonowani, zważywszy na to, że od tysiącleci to oni w ogromnej większości przypadków pracowali poza miejscem zamieszkania, podczas gdy ich
małżonki zajmowały się domem i dziećmi. W momentach przeróżnych spisów i wypełniania dokumentów przydawano więc kobiecie imię, pseudonim, później nazwisko jej partnera, już gdzieś wcześniej oznaczonego. Może to dobrze, że dzisiejsza panująca wśród Polek moda każe im nosić nazwiska podwójne? Nazywać się tak jak mąż to jednak jeszcze nic strasznego. Istnieją inne, mniej lub bardziej dziwaczne obyczaje. W niektórych stanach USA tylko mąż żonie zakłada obrączkę. To trochę tak, jakby on zostawał wolny, a ona nie. Jakoś kojarzy mi się to z poligamią – tak często dozwoloną lub tolerowaną wśród muzułmanów, ale nie tylko u nich. Na przykład w malijskim plemieniu Dogonów pierwszą małżonkę wybierają chłopakowi rodzice, ale drugą i kolejne może już sobie wziąć według własnego widzimisię. Kobieta, rzecz jasna, pozostaje służebnicą pańską – wyjdzie za kogo wyjść każą. We wszystkich typach politeizmu spotykamy boginie, które mają pod opieką najróżniejsze dziedziny życia (od wojny, przez rolnictwo, po seks) oraz prowadzą własne życie. Chrześcijaństwo (konkretnie katolicyzm i prawosławie) nie rozstało się definitywnie z osobą bóstwa żeńskiego, jednak sprowadziło ją do roli matki Boga, której racją bytu jest, jak sama nazwa wskazuje, wyłącznie macierzyństwo. Niestety, Maryję i jej wyimaginowane dziewictwo zaczęto tak bardzo stawiać kobietom za wzór, że doprowadziło to do niszczycielskiego prądu kulturowego, który wciąż jeszcze nieźle ma się w tak katolickich krajach jak nasz. Kult dziewictwa i pojęcie stosunku płciowego jako grzechu niezbędnego dla przetrwania ludzkości ciążyły i do dziś ciążą na młodych dziewczynach winą niezbyt logiczną, zaganiając część z nich do klasztorów. Cdn. AGNIESZKA ŚWIRNIAK
22
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
BEZ DOGMATÓW
Ś
więta Bożego Narodzenia są pełne paradoksów. Z jednej strony w sposób oczywisty mają one religijne pochodzenie – obchodzone są wszak na pamiątkę narodzin Jezusa z Nazaretu, zatem mają charakter typowo chrześcijański. Jednocześnie obrosły tyloma zwyczajami i symbolami, które nie mają charakteru religijnego, że równie dobrze mogą je świętować ludzie kompletnie niewierzący albo wyznający jakąś inną religię. Bo cóż wspólnego z urodzinami starożytnego żydowskiego mesjasza mają mikołaje, sanie i renifery, świąteczne światełka, strojne choinki, jemioła i prezenty? Z drugiej znów strony ten niereligijny wymiar świąt sprawia, że uciekają przed nimi niektórzy wierzący chrześcijanie.
Biblijni buntownicy W wielu krajach, szczególnie o katolickiej kulturze, informacja, że chrześcijanie mogą nie uznawać świąt Bożego Narodzenia, powoduje szok. To niemożliwe! Tylko zapiekli ateiści mogą nie cenić tak religijnej uroczystości! Bynajmniej. Wszak to ulubione dla większości z nas święta sprawiają wiele kłopotów teologicznych. Przede wszystkim nie bardzo wiadomo, kiedy Jezus się urodził. Wiadomo natomiast, że data świętowana obecnie jako Boże Narodzenie to święto urodzin… boga Mitry, obchodzone na dodatek w czasie czczenia (od tysiącleci!) zwycięstwa światłości nad ciemnością. To także nasze prastare słowiańskie Gody obchodzone w wielu rozmaitych kulturach. Kościół zaczął świętować Boże Narodzenie dopiero w IV wieku, kiedy nastał czas odstępstwa od ewangelicznej wiary i adaptacji wielu pogańskich zwyczajów. Dlatego wielu chrześcijan, którzy bardzo poważnie traktują swoją wiarę, obchodzi te święta… z daleka lub traktuje je jako rodzaj miłego, a nieszkodliwego folkloru, trochę tak, jak robią to niektórzy ateiści. Wielu chrześcijan dręczy i to, że w Biblii nie ma żadnego nakazu, aby świętować rocznicę urodzin Jezusa (jak wspomnieliśmy – nieznaną). Już wierzącym bardziej wypada obchodzić święta żydowskie (Pascha, Święto Namiotów itp.), bo przynajmniej mają one jakiś biblijny rodowód i symbolikę. Boże Narodzenie tymczasem to pomysł absolutnie zewnętrzny, przeszczepiony do chrześcijaństwa w dosyć podejrzanych okolicznościach. No i jeszcze te pogańskie dekoracje – choinki, jemioły i światełka! Dlatego święta te od stuleci budziły, zwłaszcza wśród niektórych protestantów, poważne wątpliwości. Chrześcijanie wywodzący się z kalwińskiej reformacji (ewangelicy reformowani, purytanie, prezbiterianie itp.),
Bezświątkowcy ceniący poważne traktowanie biblijnych wzorców życia chrześcijańskiego, mieli obiekcje co do tego święta. W czasie rewolucji angielskiej (połowa XVII wieku) zdominowany przez purytanów parlament zakazał najpierw niechrześcijańskich elementów Bożego Narodzenia,
za superchrześcijańską. Cóż, życie składa się także z paradoksów!
Ateiści bezchoinkowi Wśród buntowników antyświątecznych, obok radykalnych protestantów i na przykład świadków
W większości krajów wywodzących się z chrześcijańskiej kultury Boże Narodzenie to ulubione święto mieszkańców. Choć nie wszystkich. Niekoniecznie chodzi przy tym o ludzi mało wierzących. a później zniósł je zupełnie jako „papieskie święto”. Doszło do tego, że wysyłano żołnierzy do konfiskowania dań świątecznych w domach. Mniej bogobojnym Anglikom to się
oczywiście nie spodobało i antyświąteczna histeria polityków doprowadziła do wybuchu rozruchów i kolejnej wojny domowej. W kalwińskiej Szkocji nie obchodzono Bożego Narodzenia jako święta państwowego do roku 1967, podobnie było – tyle że 300 lat wcześniej – w amerykańskich koloniach, gdzie za świętowanie „Christmasu” (Boże Narodzenie) czasem nawet karano. W USA, które teraz mogą służyć za przykład kraju zakochanego w tych świętach, nie obchodzono ich zbyt powszechnie aż do XIX wieku, gdy obyczaj ten upowszechnili masowo napływający katoliccy i luterańscy emigranci z Europy. Można więc zaryzykować twierdzenie, że im dane wyznanie bardziej ceniło chrześcijańską, biblijną tradycję, tym mniej świętowało tę uroczystość, uchodzącą obecnie
Jehowy, znaleźć można ich przeciwieństwa – licznych deistów, agnostyków i ateistów, którzy bardzo rygorystycznie podchodzą do swojego zerwania związków z tym, co uważają za tradycję chrześcijańską. Uważają, że należy ze swojego życia wyrzucić wszystko, co choćby z daleka pachnie Kościołem i religią. Zatem nie stosują oni symboliki świątecznej, nie robią wigilii (w polskim kontekście kulturowym), nie wysyłają życzeń i obrażają się, gdy im się życzenia składa. Ten rygoryzm wygląda nieco zabawnie w zestawieniu z faktem, że Boże Narodzenie nie jest, jak wspomnieliśmy wyżej, szczególnie chrześcijańskie. Innymi słowy – wygląda to tak, że niektórzy niechrześcijanie dali sobie ukraść świeckie de facto święta przesilenia zimowego i jeszcze są z tego dumni!
żywemu nie przepuści, jeśli nie „pożyczy” lub nie zaprosi do stołu. Świętować każdy musi, a jak nie chce, to jest nienormalny i dziwoląg! Nie dziwi więc, że u części osób ten przymus rodzi reakcję obronną, szczególnie często spotykaną w Europie Zachodniej, gdzie bardziej ceni się umiarkowany indywidualizm, a mniej – rodzinną czy narodową tradycję. Znam osoby ukrywające się w domach i nieodbierające telefonów, byle tylko nie dać się zaprosić do świątecznego stołu. Inni wybierają chwilową emigrację – wyjeżdżają do krajów islamskich albo jak najdalej się da, gdzie jest mniej dekoracji i świątecznego zgiełku. Inni wybierają samotne święta, gdzieś na odludziu. W USA istnieją oferty biur podróży, które polecają pobyty w hotelach wolnych od choinkowych ozdób i świątecznej atmosfery.
Politycznie poprawni Zrozumiałe, że w wielu krajach, które przyjęły politykę wielokulturowości, zmieniło się podejście władz, w tym władz szkolnych, do kwestii świętowania uroczystości o charakterze religijnym w przestrzeni publicznej. Bo jak uczyć kolęd w wieloreligijnej szkole? Dlaczego żydowskie lub muzułmańskie dzieci miałyby stroić „bożonarodzeniową choinkę”? A może zrobić z niej po prostu świeckie „świąteczne drzewko” lub „drzewko rodzinne”?
Świąteczni anarchiści W tym kontekście nie sposób nie wspomnieć o obiekcjach tych, którzy z przyczyn pozaświatopoglądowych bojkotują świętowanie. Oni nie chcą świętować, bo ani Jezus w żłóbku, ani przesilenie zimowe nic ich nie obchodzi. Nie chcą niczego celebrować i brać udziału w komercyjnym rytuale kupowania prezentów oraz gorączce przygotowywania ton jedzenia. Po prostu ich to nie obchodzi, niezależnie od tego, w co wierzą lub nie wierzą. Irytuje ich często wszechobecny, wylewający się zewsząd przymus świętowania – kolędy, dekoracje, uświątecznione media, sposób zachowania otoczenia, które
Od 30 lat, szczególnie w krajach anglosaskich, trwają tzw. wojny bożonarodzeniowe, czyli debaty medialne i spory sądowe o symbole i nazwy związane ze świętami.
Efekty tych sporów są różne, zwykle prowadzą do ograniczania występowania w przestrzeni publicznej symboliki i nazewnictwa typowo religijnego na rzecz elementów bardziej neutralnych światopoglądowo. Słowo „Christmas” coraz częściej bywa zastępowane przez „festival” albo „Winter festival” („zimowe święta”). Na Wyspach Brytyjskich wymyślono nawet słowo hybrydę „Winterval” (od „Winter” i „festival”), które może oznaczać wszystko, co jest pomiędzy dniem Halloween (późna jesień) a chińskim Nowym Rokiem (druga połowa zimy). Na jeszcze inny sposób omijania religijnego charakteru świąt Bożego Narodzenia wskazuje francuska formuła życzeń – „Dobrych świąt końca roku” („Bonnes fetes de fin d’annee”) – co obejmuje Boże Narodzenie, Nowy Rok i – jeśli ktoś chce – także żydowską Chanukę. Oczywiście te tendencje laicyzacyjne doprowadzają do furii część środowisk chrześcijańskich nawykłych do bożonarodzeniowej tradycji. Uważają oni taki przejaw działania władz za zgodę na dechrystianizację kultury i obyczajów. I jest w tym sporo racji, ale rodzi się pytanie: dlaczego właściwie nowoczesne państwo miałoby zabezpieczać i organizować religijną obyczajowość? Czy to należy do jego zadań? I czy te laicyzacyjne zjawiska denerwują niektórych chrześcijan nie dlatego, że są świadectwem utraty przez nich władzy i wpływów wynoszących ich ponad resztę społeczeństwa? No i czy to o dominację chodzi w chrześcijaństwie, czy może jednak o miłość bliźniego? Powstaje zatem pytanie o to, czy powolna laicyzacja Bożego Narodzenia, którą obserwujemy, nie jest przypadkiem kołem, które zatacza historia. Święta końca roku, zaanektowane czasowo przez Kościół, powoli wracają tam, skąd przyszły – stają się świeckim świętem kalendarzowym, które symbolizuje, zwłaszcza w naszej szerokości geograficznej, zwycięstwo dnia nad nieprzyjemnie długą nocą. Choinkowe i inne świąteczne światła świetnie się z tą ideą komponują. Podobnie jak bożonarodzeniowe ciepełko miło kontrastuje z nieprzyjemną zimą za oknem. I niech tak już będzie dla wszystkich, którzy to lubią, bez względu na światopogląd. MAREK KRAK
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
NIE DO WIARY
23
Najdziwniejsza książka świata Nie powinno jej być, a jest. Powstała 600 (?) lat temu… Manuskrypt spisano w nieznanym języku. Alfabetem, którego nikt nie widział. Są w nim rysunki roślin, których nie ma, szkice miast nigdy niewybudowanych i zaznaczone orbity planet, które nie istnieją. Księga nazwana została Manuskryptem Voynicha (od nazwiska polskiego badacza awanturnika, który ją odnalazł). Niesamowity gość. Tak naprawdę nazywał się Michał Habdank Wojnicz. Urodził się w roku 1865 i już jako nastolatek był wojującym lewicowym rewolucjonistą, a później znanym członkiem założonej przez Ludwika Waryńskiego Międzynarodowej Socjalno-Rewolucyjnej Partii Proletariat. Wsławił się wówczas jako „Wilfryd”, co oczywiście nie uszło carskiej Ochranie. Dwudziestoletniego Wojnicza aresztowano, skazano i ciupasem zesłano na Syberię do Tunki koło Irkucka. Wytrzymał pięć lat zsyłki i uciekł. Sposób, w jaki to zrobił i w jaki dotarł do Londynu, zasługuje na osobne opowiadanie. W stolicy Zjednoczonego Królestwa do szaleństwa zakochuje się w Ethel, pięknej córce słynnego matematyka George’a Boole’a, i bierze z nią ślub. Ma chyba spore umiejętności przekonywania, bo młodziutka żona raz-dwa przyjmuje ultralewicowe poglądy męża, postanawia zostać pisarką i… I to ona jest autorką słynnej, bestsellerowej książki „Szerszeń”. Małżeństwo Wojniczów osiedla się na początku XX wieku w USA, a pan Wojnicz zostaje wziętym antykwariuszem, archeologiem amatorem i kimś w rodzaju… Indiany Jonesa. W roku 1913 kupuje (szczegóły transakcji do dziś nie są znane) od pewnej starej biblioteki klasztorną księgę, której nikt nie potrafi odczytać. Ba, nikt nawet nie umie odcyfrować choćby jednego postawionego w niej znaku, bo – choć niewątpliwie chodzi o jakiś alfabet (powtarzające się tajemnicze litery) – to nikt nigdy czegoś podobnego nie widział na oczy. Skąd coś tak tajemniczego w zbiorach mnichów? Wojniczowi udaje się ustalić, że dzieło było wcześniej własnością cesarza Austrii Rudolfa II, który sam będąc okultystą, wydał majątek na armię alchemików
obiecujących mu zamienienie ołowiu lub rtęci w złoto. Żeby było jeszcze ciekawiej, manuskrypt odkupuje od Rudolfa… Watykan (transakcja oraz suma sprzedaży owiane są tajemnicą) i zamyka dziwaczną księgę w swoim skarbcu. Przez 200 lat nikt nie ma jej w rękach, bo zostaje wydany zakaz udostępniania dzieła komukolwiek. No ale mamy rok 1870 i upadające Państwo Papieskie ogarnia jeden wielki bałagan. W jego wyniku w nieznanych okolicznościach księga trafia do wspomnianego wcześniej klasztoru, a z niego – do rąk Wojnicza, który występuje już wówczas pod zmienionym nazwiskiem Voynich. Po śmierci niesłusznie zapomnianego Polaka księgą opiekuje się wdowa po nim. Pani Ethel umiera w roku 1960 i po wielu perturbacjach spadkowych
Manuskrypt Voynicha staje się własnością biblioteki Uniwersytetu Yale w New Haven. I tam – nie licząc rzadkich wędrówek na kolejne badania – znajduje się do dziś. A teraz przyszedł najwyższy czas na przyjrzenie się samej księdze. Na jej kartach widnieją dziesiątki barwnych ilustracji przedstawiających – w sposób realistyczny – rozmaite rośliny. Problem polega jednak na tym, że takich roślin nie ma. I nigdy nie istniały.
Są też mapy nieba widzianego z jakiejś innej niż Ziemia planety. Na pewno też nie jest to niebo oglądane z jakiejkolwiek planety Układu Słonecznego. Mamy też dokładne plany nigdy nieistniejących miast, jakieś baśniowe zwierzęta oraz… ludzi. O ile jednak wszystko, co nie ludzkie, narysowane jest zadziwiająco dokładnie i realistycznie, o tyle ludzie (przeważnie są to nagie kobiety) narysowani są nieporadnie. Tak jakby uwieczniła ich ręka małego dziecka. Mało zagadek? No to dodajmy, że w Manuskrypcie narysowano też przekroje roślin i ich strukturę widzianą… pod mikroskopem. No to co? No to to, że pierwszy, bardzo prymitywny, mikroskop (10-krotne powiększenie) wynaleziono dopiero około 1600 roku, a opisywane dzieło powstało na pewno dużo wcześniej. Jak już mówiliśmy, tajemniczy tekst w nieznanym języku, jakim został spisany, zawiera litery alfabetu, których nikt wcześniej nie widział na oczy. Tych liter – znaków – jest 25. Powtarzają się regularnie (tak jak znaki alfabetu, np. łacińskiego), więc z ich odczytaniem nie powinno być większego problemu. Tym bardziej że wiele wskazuje, iż jedna litera odzwierciedla jedną głoskę, a całość napisana została sposobem europejskim,
czyli od lewej do prawej. Poszczególne słowa przedzielane są odstępami lub pionowymi kreskami, a na początku zdań widzimy duże litery. No i tu natrafiamy na pierwszą niesamowitą tajemnicę: skryba, który setki (?) lat temu sporządził ten dokument, ani razu się nie pomylił! To nieprawdopodobne. Na 200 stronach gęsto zapisanej księgi nie ma ani jednej poprawki, ani jednego przekreślenia czy wymazania lub wydrapania. Dokładnie 170 tysięcy liter i ani jednej omyłki. To nadludzkie osiągnięcie. Coś podobnego nie ma swojego odpowiednika w żadnym innym średniowiecznym kodeksie (nawet słynny i równie tajemniczy „Codex Gigas” nosi ślady autokorekty). Dziś nowoczesna 200-stronicowa książka rzadko kiedy pozbawiona jest choćby kilku literówek. A tam ani jednej. Przy okazji zaznaczyć trzeba, że średniowieczny pisarz miał piękny charakter pisma i cały czas cieniował litery, co wymagało benedyktyńskiej wprost pracy, talentu, wiedzy i najdroższych w owych czasach przyrządów. Cóż te wszystkie tajemnice znaczą jednak w czasach, gdy mamy komputery deszyfrujące, które potrafią łamać miliony razy bardziej skomplikowane szyfry i zagadki. Całą więc księgę przekopiowano literka po literce do elektronicznego pliku, poddano obróbce komputerowej na uniwersytecie w Yale i… I nic. Może mamy za słabe maszyny – zmartwili się naukowcy z amerykańskiego uniwersytetu
i przesłali pliki do CIA. No bo przecież gdzie jak gdzie, ale w centrali amerykańskiego wywiadu nie z takimi zagadkami dają sobie radę. Najnowocześniejsze komputery w Langley, w Wirginii, zabrały się do roboty i ustaliły, że badany dokument spisany został w naturalnym języku (a nie w jakimś sztucznym, np. esperanto), najprawdopodobniej kiedyś istniejącym (?) i składającym się z około 15 tysięcy słów. I tyle. Nie zdołano odczytać ani jednej linijki, ani jednego wyrazu, ani jednej litery. Świat naukowy oniemiał. A jak już przyszedł do siebie, to zabrał się do sprawy z innej strony. Mianowicie chemicznej. Zaprzęgnięto do roboty inne komputery oraz spektroskopy. Takie mianowicie, które bez trudu powiedzą, co i z czego zostało wykonane. Ustalono więc, że genialny skryba wykorzystywał do swojej pracy atrament żelazowo-galasowy. Co ciekawe, powstawał on porcjami przez kilkadziesiąt lat (być może nawet 50 – tyle czasu trwało sporządzenie księgi?), bo poszczególne porcje nieco różnią się składem. Niebieska farba rysunków to mineralny lazuryt, czerwona i brązowa zaś to odpowiednio ochra i hematyt. Do ich połączenia w jednolitą, przyczepiającą się do podłoża farbę użyto gumy arabskiej. Całość wskazywać mogłaby zatem na wiek XIV–XV, przy czym trzeba zaznaczyć, że jakość użytych substancji wskazuje na ich astronomiczną wówczas cenę. Ktoś, kto manuskrypt pisał albo jego pisanie zlecił, był na dzisiejsze warunki milionerem. Świadczy o tym także pergamin, z którego wykonano księgę. Jej niektóre karty rozkładają się tak, że na materiał do ich sporządzenia potrzeba było skóry z całego zwierzęcia. Na takiej jakości pergaminie wykonywano Biblie dla papieży – i to nie wszystkie, bo kosztowałyby fortunę.
 Ciąg dalszy na str. 33
24
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
ŚWIĘTA W PORTFELU
Choinka marychą pachnąca Boże Narodzenie poza aspektem narodzin Zbawiciela (wersja dla wierzących) kojarzy się bezsprzecznie z dobrym jedzonkiem, choinką i prezentami. Jak już sobie pojemy, to miło jest usiąść przy świątecznym drzewku i odpakować jakiś upominek... Dla tych, którzy lubią niekonwencjonalne prezenty, pomstując na tych, co zadowalają najbliższych kolejną parą skarpetek, proponujemy kupno perfum. Ale nie takich, które w nazwie mają magiczną cyfrę „5”, chociaż mało która kobieta by nimi pogardziła, tylko takich naprawdę nietuzinkowych (do nabycia w internecie). I tu na czoło wysuwa się firma Demeter, znana z naprawdę oryginalnych zapachów. Jeśli zima w te święta nie dopisze i śniegu będzie jak na lekarstwo, a wiele na to wskazuje, możemy obdarować kogoś pachnidłem o zapachu... lodu. Tęskniących do beztroskiego dzieciństwa na pewno zadowoli zapach zasypki na niemowlaków. A jeśli świąteczne ciasto wyjdzie nam z zakalcem, zawsze możemy rozpylić w powietrzu woń muffinek. Mniam... Dla tych, którzy powyższe zapachy uznają jednak za zbyt banalne, firma Demeter proponuje naprawdę hardcorowe perfumy. I tak do nabycia jest mikstura imitująca woń, jaką przepełnione jest wnętrze... domu pogrzebowego. Aż roi się tu od mieczyków, lilii, goździków i oczywiście chryzantem. A że stąd już tylko krok do pochówku, czas na woń... ziemi. Zapytacie pewnie, po jaką cholerę takie rzeczy produkują – przecież nikt tego nie kupi! No jak to nie! A zięć teściowej?! A jeśli mamy dorastającą pociechę i kuszą ją różnego rodzaju niedozwolone używki? Proszę bardzo, obdarujmy ją pachnidłem o zapachu... marychy. Może wtedy nie sięgnie po oryginał.
Prawdziwym fanom zmarłych celebrytów wychodzi natomiast naprzeciw firma My DNA Fragrance. Chcesz pachnieć Marilyn Monroe czy nieodżałowanym Elvisem? Proszę bardzo – wystarczy zaaplikować
sobie woń z wykorzystaniem ich kodu DNA. Przerażające? Na pewno, zwłaszcza że najmniejsza buteleczka takiego pachnidła kosztuje 140 dolarów! Rynek perfumeryjny pamięta także o tych, którzy najbardziej na świecie kochają jeść. Amatorów sera z pleśnią, notabene, niegrzeszącego zbyt uroczym zapachem, na pewno zadowoli flakon wody toaletowej imitującej prawdziwą gorgonzolę czy innego rokfora. A na miłośników hamburgerów czekają perfumy o zapachu z Burger Kinga. Nie ma co, pachnieć grillowanym mięsem – bezcenne! Dla tych, którzy mimo wszystko uważają, że perfumy to atrybut wyłącznie niewieści, proponujemy zapachy, jakim ulegnie niejeden twardziel. Vulva original, chociaż w nienasuwającym skojarzeń flakonie, to nic innego jak woń... waginy. Producent zastrzega jednak, że to nie są typowe perfumy, i radzi używać ich jedynie w samotności. Idealnym dodatkiem do powyższego pachnidła będzie świeczka o zapachu... striptizerki, z rozbrajającym napisem na opakowaniu:
„To jest świeczka i alibi w jednym! Nie będziesz pachniał striptizerką, będziesz pachniał świeczką!”. I na koniec proponujemy perfumy o wymownej nazwie Money, dostępne w wersji dla pań i panów. Ich składową jest woń świeżo wydrukowanych banknotów. To propozycja dla wszystkich, którzy po „spłukaniu” się na Święta, znów chcą śmierdzieć kasą... A jak już nakupujemy tych wszystkich odjechanych perfum,
to poukładamy je rzecz jasna pod choinką. Najlepiej z oryginalnymi bombkami. A jest w czym wybierać. I tak miłośnicy wszelakich gier komputerowych na pewno nie przejdą obojętnie obok ozdób w kształcie najsłynniejszych konsoli, dostępnych w uniwersalnych kolorach: białym i czarnym. Fani peceta mogą przyozdobić choinkę własnoręcznie wykonanymi dekoracjami z podzespołów komputerowych. A tym, którzy w Boże Narodzenie wyjątkowo się nudzą, proponujemy bombki w kształcie nomen omen granatów
i głów najprawdziwszych talibów. W końcu, co się bardziej nada do rozerwania świątecznej monotonii... Pozostając w temacie, tradycyjny Święty Mikołaj pędzący na reniferze jest passe. Teraz przemieszcza się wojskowym helikopterem lub czołgiem. No, do tego jeszcze wybuchowe prezenty i mamy naprawdę wystrzałowe święta... Tych, którzy nie mają pomysłu na bombki, a ponad wszystko lubią szokować, zadowolić mogą nietuzinkowe ozdoby Beth Robinson. To nie tyle bombki, co dziwne i przerażające lalki – z powykrzywianymi twarzami, nierzadko bez oczu, broczące krwią. Przerażenie dorosłych i dzieci przy tak ozdobionym drzewku – gwarantowane. Nie mniejszy szok mogą wywołać... paramilitarne płody umieszczone na choince. Embriony z kałachami na drzewku jak nic przypadłyby do gustu ministrowi Gowinowi. Wszak „płacz zarodków słyszy” permanentnie, więc co dopiero w Boże Narodzenie. A skoro mowa o rozmnażaniu... Tu na wyróżnienie zasługuje cała seria nieco wyuzdanych ozdób, które aż kipią seksem. Mamy więc do dyspozycji misia w lateksie, św. Mikołaja kopulującego w różnych pozycjach, tego samego świętego w roli chippendale’a. Są też nagie piersi oraz penisy. Panowie, pomyślcie, że sadzacie przy tak ozdobionym drzewku „ukochaną” teściową... Jako zwieńczenie naszego rankingu nietypowych ozdób choinkowych proponujemy bombkę kupę. Co prawda nie u nas, a w kulturze azjatyckiej kał jest synonimem dobrobytu, ale wiadomo, że bez tego ostatniego to i o porządną kupę niełatwo. Zatem wszelkiej pomyślności, Drodzy Czytelnicy, Wesołych Świąt! PAULINA ARCISZEWSKA-SIEK
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
GOŁO I WESOŁO młodsza koleżanka – Pamela zaskarżyła firmę rozprowadzającą sekstaśmę. No i sąd najpoważniej w świecie obejrzał przedmiot sporu, po czym… przyznał Pam półtora miliona dolarów odszkodowania oraz przyzwoity procent z tytułu zysków ze sprzedaży filmu. To nie jedyny taki numer kanadyjskiej seksbomby. Po niej inne gwiazdy zaczęły nagrywać swoje sekstaśmy. Domowe porno mają m.in.: Collin Farrel, Katie Price, Kim Kardashian, Carmen Electra, Tila Tequila i Leighton Meester.
Seksskandale gwiazd
W naszym zestawieniu nie może zabraknąć obrzydliwie bogatego właściciela „Playboya” Hugh Hefnera. Wydawałoby się, że wydawca skazany na dożywotni seks ze swoimi króliczkami nie może niczym zaskoczyć. Otóż może! Przy okazji entych łóżkowych zabaw ze swoją kochanką Sondrą Theodore Hefner zadławił się gumową nakładką na palce. Nie powinien był jej łykać, bo zabaweczka służy do pieszczot łechtaczki,
Znani, uwielbiani i podziwiani celebryci „cieszą się” największym zainteresowaniem paparazzich. To właśnie dzięki ich wyrachowaniu i uporowi, a czasem chamstwu, na światło dzienne wychodzą najbardziej intymne tajemnice gwiazd.
U
publicznianie skandali obyczajowych wcale nie musi szkodzić celebrytom. Wręcz przeciwnie! Uprawianie seksu na oczach świata doprowadziło niektórych na szczyty sławy i bogactwa. Paris Hilton – dziedziczka ogromnej fortuny, córka właściciela sieci luksusowych hoteli – mimo swoich milionów zamarzyła sobie, że zostanie gwiazdą. Próbowała sił jako modelka, aktorka, piosenkarka i bizneswoman. I kicha. Ale kasy Hiltonówna miała sporo, więc nie zniechęcały jej kolejne porażki. W 2003 roku wraz ze swoim ówczesnym chłopakiem, Rickiem Salomonem, nagrała sekstaśmę, na której obydwoje uwiecznili swoje łóżkowe igraszki. Film zawierał sceny, jakich nie powstydziłby się żaden reżyser porno. Na ponadgodzinnym materiale filmowym kochankowie prezentują otwarte sceny seksu, w tym zabawy oralne, a także wspólne kąpiele. Tuż po gorącej nocy nagranie „pechowo wyciekło” do internetu i pobiło wszelkie rekordy oglądalności. „Aktorzy” niby byli oburzeni, ale uśmiechali się przez łzy, bo popularność najwidoczniej im nie ciążyła. Salomon niemal natychmiast pozwał forum, które rozpowszechniało sekstaśmę i sam zaczął czerpać zyski ze swojej pornoprodukcji. Mało tego – uznał, że nagranie zalatuje amatorszczyzną, więc do jego poprawienia i zmontowania od nowa zatrudnił profesjonalną firmę. W tym czasie Paris zażądała od byłego już chłopaka, aby przestał publikować film, a później zwróciła się do niego… o podział zysków.
Na mocy ugody zarobiła 400 tys. dolarów i procent od sprzedaży. Film – całkiem nieźle zatytułowany: „1 night in Paris” (dwuznaczne – „Jedna noc w Paris” lub „Jedna noc w Paryżu”) – do tej pory można znaleźć albo kupić w sieci. Po skandalu, jaki wybuchł wokół Hiltonówny, gwiazdka zagrała kilka ról w hollywoodzkich filmach, nagrała płytę muzyczną, jest zapraszana na różne imprezy, choćby niedawno na otwarcie hotelu w Katowicach.
Paris Hilton to jednak pikuś. Absolutną debeściarą w przypominaniu o sobie poprzez porno jest Pamela Anderson – słynna kanadyjska seksbomba znana ze „Słonecznego patrolu”. 14 lat temu Pam wraz z byłym już mężem, Tommym Lee, nagrała ich zabawy łóżkowe – i ten film również jakimś cudem został wykradziony, a następnie umieszczony w internecie. Podobnie jak jej
Nie wszystkie seksualne przygody gwiazd wychodzą im na dobre. Przykładem może być brytyjski wokalista George Michael. Mimo że o jego homoseksualnych skłonnościach mówiło się od dawna, to muzyk – ku uciesze fanek – wszystkiemu zaprzeczał. Do czasu... W 1998 roku Michael został aresztowany w Los Angeles za uprawianie seksu z mężczyzną w toalecie. Po tym zdarzeniu przyznał publicznie, że jest gejem, co pozbawiło go mnóstwa wielbicielek. W podobnej sytuacji znalazł się brytyjski amant filmowy Hugh Grant. Do 1995 roku był znany m.in. dzięki świetnej roli w „Czterech weselach i pogrzebie” jako czarujący i szarmancki mężczyzna. Kobiety wzdychały już na sam dźwięk jego nazwiska. Mimo że aktor miał u stóp całe Hollywood, nie odmówił sobie pewnej nocy miłosnych uniesień z prostytutką. Na seksualne igraszki wybrał swój samochód, który wcześniej zaparkował w publicznym miejscu. Kilka chwil później w szybę auta zapukała policja. Za nieobyczajny i niedozwolony czyn aktor został skazany na dwuletni dozór sądowy oraz 1180 dolarów grzywny. To oczywiście niewielka kara w porównaniu z utratą wizerunku (?) i końcem związku z piękną aktorką Elizabeth Hurley.
a nie doustnej aplikacji. Na szczęście przy sędziwym Hefnerze cały czas była wspomniana przyjaciółka, która cudem uratowała go od niechybnego uduszenia. Tak przynajmniej brzmi komunikat jego impresario… Poza tą wpadką publiczne seksualne przygody szefa „Playboya” są marzeniem przeciętnego mężczyzny na świecie. Crystal Harris, jego trzecia żona i jednocześnie modelka magazynu, tak opisywała orgie w rezydencji Hugh:
25
„Z jednej strony przypomniałam sobie słowa mojej matki, która zawsze ostrzegała mnie przed orgiami, które podobno się tu wyprawiały. Z drugiej strony byłam bardzo ciekawa. Myślałam, że wszystkie modelki tam idą i że gdybym tego nie zrobiła, wyglądałoby to dziwnie. I poszłam na górę. W pokoju było kilkanaście dziewczyn. Wchodziły na niego po kolei i uprawiały seks przez minutę. Patrzyłam na nie jak zahipnotyzowana. Kiedy przyszła moja kolej, byłam bardzo skrępowana, ale chciałam wypaść jak najlepiej. Nie myślałam o tym, ile Hef jest ode mnie starszy. W końcu chciałam tam być”. Orgie i różne inne eksperymenty wcale nie zawsze dobrze się kończą. Przekonał się o tym aktor David Carradine, znany m.in. z ról w „Legendach kung-fu” oraz
„Kill Bill 1 i 2”. W 2009 roku 72-letni gwiazdor został znaleziony martwy w szafie tajlandzkiego hotelu. Przyczyną śmierci była najprawdopodobniej asfiksja autoerotyczna, czyli zaburzenie preferencji seksualnych polegające na czerpaniu przyjemności z duszenia partnera lub z bycia duszonym. Znalezione przez obsługę hotelową ciało Carradine’a było nagie, a szyja, nadgarstki i genitalia związane razem (!) pasem. Liczba podobnych przygód celebrytów rośnie wprost proporcjonalnie do liczby wciąż pojawiających się nowych gwiazd i gwiazdeczek, których – m.in. dzięki programom typu „Mam talent” – jest na rynku coraz więcej. Mimo ryzyka związanego z upublicznieniem seksualnych przeżyć znani i mniej znani na całym świecie wciąż je produkują i chwalą się nimi na potęgę. ŁUKASZ LIPIŃSKI
26
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
CO KRAJ, TO OBYCZAJ
Bieganie po grzbietach byków, biczowanie, tatuowanie czy okaleczanie ciała to tortury, którym muszą poddać się ludzie chcący być pełnoprawnymi członkami niektórych społeczności. W islamie za najważniejszą ceremonię uważa się obowiązkową pielgrzymkę każdego muzułmanina do Mekki. W judaizmie poza obrzezaniem istnieje także celebracja pogrzebów – polega ona na kilkakrotnym obmywaniu zwłok, ubieraniu ich w specjalne szaty i ustawianiu w kierunku wschodu, by mogły powitać mesjasza. Większość chrześcijan natomiast swoje obrzędy zwykła nazywać sakramentami. Należą do nich m.in. chrzest, komunia czy bierzmowanie. Na całym świecie ludzie traktują obrzędy swojej kultury bardzo poważnie, ale, niestety, nie zawsze należą one do najprzyjemniejszych, nie mówiąc już o bezpieczeństwie uczestników, czyli o zachowaniu zdrowego rozsądku. Świadczą o tym poniższe przykłady wybranych przez nas i wciąż celebrowanych, plemiennych rytuałów. 3 Wyspa Vanuatu Młodzi mężczyźni, którzy chcą wykazać swoją męskość i odwagę oraz zapewnić wiosce dostatnie plony, muszą wziąć udział w dorocznej ceremonii, gdzie jedną z głównych „atrakcji” jest coś na wzór skoków na bungee (fot. 1). Młodzieniec wspina się na 21-metrową, drewnianą platformę i przywiązuje do swoich kostek linę. Jej długość obliczona jest tak, aby po skoku ręce, a jeszcze lepiej – włosy młodziana otarły się o piaszczyste podłoże. Niestety, nierzadko zdarzają się wypadki – lina wszak nie jest zbyt elastyczna. Efektem może być uszkodzenie kości nóg, a nawet roztrzaskanie głowy o glebę. Chłopcy muszą wykonywać ten swoisty skok śmierci tak długo, aż starszyzna uzna ich za prawdziwych mężczyzn. A to może im zająć nawet 10 lat. Zgodnie z tradycją, przed oddaniem pierwszego skoku każdy chłopiec musi zostać obrzezany. Współplemieńcy usuwają napletek naostrzonym kawałkiem bambusa. Ten niebezpieczny rytuał odbywa się przy pełnej aprobacie rodzin każdego skoczka. Wypadek podczas skoku nadaje ceremonii i młodzianowi większego prestiżu. Masajowie Zwykło się mawiać, że przed laty każdy szanujący się członek tej grupy etnicznej musiał zabić lwa. Wyłącznie za pomocą dzidy. To raczej mity niż fakty. Prawdą jest, że Masajowie przyczynili się do drastycznego
Rytuały
1
spadku populacji tych zwierząt na Czarnym Lądzie, ale tylko dlatego, że lwy zagrażały ich bydłu. Oczywiście nie ulega wątpliwości, że zabicie króla zwierząt przysparzało myśliwemu ogromnego splendoru. Do prawdziwych rytuałów plemion Masajów należy też obrzezanie mężczyzn. I kobiet! Te przeżywają przy okazji zabiegu prawdziwy horror. Rozpowszechnione są dwie metody kobiecego obrzezania – całkowite wycięcie genitaliów albo częściowe: łechtaczki lub warg sromowych. Masajowie wierzą, że bez tych operacji kobieta nie ma prawa wziąć ślubu. Niewiasta nie wychodzi za jednego mężczyznę, ale za całą kohortę wojowników! To kobieta jednak decyduje, z którym mężczyzną spędzi daną noc. Plemię Hamar Hamarowie z Etiopii ogromną wagę przykładają do swojego wyglądu. Według nich pięknie wyglądający człowiek to znak wysokiego statusu społecznego, męstwa oraz odwagi. Jednak to, co członkowie plemienia uznają za piękno, znacznie różni się od ogólnie
2
przyjętej definicji tego słowa w tzw. cywilizowanym świecie. Młode kobiety Hamar, niezmuszane przez nikogo, pozwalają mężczyznom dotkliwie chłostać swoje ciało (fot. 2). Wszystko po to, aby biczujący szybciej wkroczyli w dorosłość. To jest dopiero szczyt patriarchalizmu! Jedyną osłoną chłostanych batem kobiet są stare ubrania przylegające do biustu – plemię wierzy bowiem w to, że okaleczone razami piersi przyniosą mężczyznom pecha. Podczas rytuału Hamarki same zachęcają mężczyzn, by ci zaczęli je chłostać. Kolejne ciosy zupełnie ich nie wzruszają, a każda rana jest oznaką kobiecości oraz powodem do dumy. W obrzędzie biorą udział nawet nastoletnie dziewczynki,
które również nie reagują na ból. Po ceremonii biczowania kobiety mają zasłużony spokój, a mężczyźni muszą teraz wykazać się zwinnością. Rytuał ten polega na czterokrotnym przebiegnięciu po grzbietach wykastrowanych byków. Nie 4 mogą w tym czasie upaść, bo jeśli stracą równowagę, to sami siebie ośmieszą, nie zostaną uznani za pełnoprawnych członków plemienia i – co gorsza – przyniosą wstyd rodzinie. Południowa Etiopia Aby nastoletnia dziewczyna z plemienia Karo dostała szansę wyjścia za mąż, musi najpierw znieść bolesne nacinanie skóry klatki piersiowej (fot. 4) żyletkami lub małymi nożykami. Karo wierzą, że tak „upiększone ciało” zwabi potencjalnego wybranka. Ten rytuał z wierzeń zmienił się w tradycję, bo młodzi mężczyźni zupełnie nie interesują się nieokaleczonymi kobietami. Papua-N Nowa Gwinea W tym dziewiczym kraju w Oceanii do tej pory pozostały plemiona i klany, które pieczołowicie pielęgnują najstarsze rytuały i celebracje. Jedną z takich tradycji jest z pewnością tatuowanie twarzy kobiet. Zwyczaj mówi, że każda wkraczająca w dorosłość przedstawicielka płci pięknej musi zrobić sobie na twarzy trwałe rysunki (fot. 3). W zachodniej cywilizacji takie praktyki wiążą się z ogromnym, psychologicznym i społecznym ryzykiem. W Papui jest zupełnie odwrotnie, bo to kobiety bez wytatuowanej twarzy są skazywane na margines i uważa-
ne za szpetne. Mieszkańcy kraju do tego rodzaju sztuki używają kolców drzewa cytrynowego, którymi tysiące razy nakłuwają skórę, a za barwnik służy im krew wymieszana z wodą i węglem drzewnym. Podczas zabiegu dziurawi się skórę i czeka na odpowiednią ilość krwi. Kiedy jest jej wystarczająco dużo, miesza się ją z węglowo-wodną pastą, która pozostawia dożywotni znak na twarzy. Cały proces jest potwornie bolesny, więc „humanitarnie” pozwala się tatuowanym dziewczynom odpoczywać, przez co „prace” trwają nawet kilka tygodni i polegają na codziennym kłuciu. Plemię Etoro Żyjące w Papui-Nowej Gwinei plemię kultywuje zwyczaj, który nakazuje odbieranie matkom dziesięcioletnich synów i przekazywanie ich dorosłym mężczyznom w celu stricte… seksualnym. Etoro wierzą, że męskość, pewność siebie oraz siły witalne można przekazać wyłącznie poprzez spermę, przez co chłopcy są skazani na seks ze starszymi mężczyznami, a później sami stosują identyczne praktyki wobec młodszych od siebie. I żeby była jasność – Etoro nie są katolickimi księżmi. MIŁOSZ WOROBIEC W artykule wykorzystałem materiały „National Geographic” oraz „Discovery Channel”.
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
IDĄ ŚWIĘTA
Pod opłatek mszalne Na świątecznym wigilijnym stole nie ma prawa pojawić się jakikolwiek alkohol – jeszcze w ubiegłym roku, jak katolicka Polska długa i szeroka, napominali swoje owieczki wielebni z ambon. Ale idzie nowe… stare. Wszystko jednak wskazuje na to, że w tej kwestii niespodziewanie dokonał się przełom. Oto bowiem na dziesięć dni przed Wigilią Anno Domini 2011 ojcowie franciszkanie w swoim klasztorze przy pl. Wszystkich Świętych w Krakowie zorganizowali otwarte dla osób świeckich spotkanie połączone z… degustacją wina wigilijnego. „Wino przygotowane na okres Świąt Bożego Narodzenia – szczególnie do Wigilii. Posiada badania zgodne z kościelnym Prawem Kanonicznym (Kan. 924 par. 3). Białe, gronowe, łagodnie półwytrawne. Podawane głównie do ryb. Wino bazowe Tokaji Harslevelu feledes minosegi feherbor. Edycja limitowana – 10 tysięcy butelek – import z Węgier” – informuje ulotka reklamowa. Oprócz wina wigilijnego firma „Tanie Alkohole”, która postanowiła je wprowadzić na polski rynek, podczas klasztornej promocji zaprezentowała także „umocowane do sprawowania liturgii w czasie mszy św.” wina mszalne z Niemiec i Hiszpanii. Skoro już zatem wino na wigilijnym stole uzyskało franciszkańskie błogosławieństwo, to warto wiedzieć, jaki trunek – zdaniem ekspertów od wina – najlepiej pasuje do opłatka, karpia i barszczu z uszkami? I tu, niestety, znawcy tematu mają z polską wieczerzą wigilijną spore
zamieszanie. Bo po pierwsze – do tradycyjnego śledzika z cebulką bez dwu zdań nie pasuje żadne wino, a jedynie kieliszek wódki. Po drugie – okazuje się, że serwowane na wigilię proste słowiańskie potrawy to dla wina także jakoś niespecjalnie odpowiednie towarzystwo. Na szczęście tę wielce skomplikowaną sytuację jako tako ratują ryby, które ewidentnie sugerują wina białe. Summa summarum na wigilijną wieczerzę za najbardziej właściwe uchodzą delikatne białe wina wytrawne, dwunastoprocentowe, stosownie schłodzone i raczej nie starsze niż dwuletnie. Najbezpieczniej więc – radzą degustatorzy – na wigilię Bożego Narodzenia zaserwować… mszalne wino. Jest wówczas stuprocentowa pewność, że znakomicie będzie się komponowało przynajmniej z opłatkiem.
A jak to drzewiej z tym alkoholem na wigilijnym stole bywało? Ano zazwyczaj nigdy go nie brakowało, i to począwszy od dworów, a na wiejskich chatach skończywszy, choć w wigilię pito go z umiarem. W każdym razie znacznie mniej niż w czasie Wielkanocy. Staropolska wigilia szlachecka była wystawną ucztą, więc zdecydowanie nie szczędzono dobrych
trunków – win, miodów pitnych i najlepszych gatunków wódek. Wina oraz zupy winne gościły też powszechnie na mieszczańskich stołach. Za napoje „Wilji właściwe” „Kurier Warszawski” w 1845 roku uznawał „rodzimy miodek i pobratymczy węgrzyn, z wyłączeniem wszelkich win zagranicznych, owych szampanów i bordów”. Alkohol, którym raczyły się w Wigilię wyższe sfery, Kościołowi jednak akurat nie przeszkadzał. Inaczej rzecz się miała w przypadku prostego ludu, dla którego jego konsumpcja wiązała się z kultywowaniem pogańskich rytuałów. Obowiązkowo podczas słowiańskiej kolacji wigilijnej należało wypić piwo uwarzone ze zboża za pomyślność dusz zmarłych przodków. W połowie dziewiętnastego wieku dawne obrzędowe piwo wigilijne zastępowano wódką. Tę zaś na przełomie XIX i XX stuleci udało się Kościołowi skutecznie wyeliminować z menu wigilijnego, zastępując ją kompotem z suszonych owoców. Trzeba jednak pamiętać, że w walce o zachowanie wigilijnej abstynencji przede wszystkim chodziło o wykorzenienie powszechnie praktykowanego przez polską ludność „pogańskiego zabobonu” – skrapiania wigilijnego stołu wódką na cześć zmarłych przed położeniem nań poświęconego opłatka. KALINA CHEŁMSKA
Chleba powszedniego Co roku w Polsce wypieka się miliony opłatków wigilijnych. Wartość opłatkowego biznesu szacowana jest na ponad 40 milionów złotych. Kto się na tych milionach tuczy? Przeciętny koszt produkcji jednego opłatka wigilijnego to jakieś 6–7 groszy. Oczywiście opłatki mogą być małe, średnie i duże, białe i kolorowe. Z kilograma dobrej jakościowo mąki (w detalu kosztuje ona ok. 3 zł) standardowo wypieka się kopę, czyli 60 dużych opłatków. I na kopy też sprzedają je producenci. W 2011 roku kopę dużych opłatków można kupić już za 8 zł (ok. 13 gr za sztukę), a zapakowany w folię zestaw pięciu dużych opłatków – za złotówkę. W parafialnych sklepikach taki sam komplet zwykle kosztuje już jednak co najmniej 5 zł. Ale wciąż w większości polskich parafii opłatki nie są „sprzedawane” ani „kupowane”, tylko roznoszone po domach przez zaufanych wysłanników proboszcza, za co ci życzą sobie tradycyjne „co łaska”. To zaś zaczyna oznaczać kwoty dwucyfrowe, czyli opłatek zaczyna kosztować minimum dziesięć razy drożej niż u producenta.
Żeby uniknąć niewłaściwych skojarzeń i posądzeń o czerpanie nadmiernych zysków z handlu tym świętym symbolem wigilijnym, parafia pw. Przemienienia Pańskiego w Garwolinie instruuje swoich wiernych, że składana za opłatek
„dobrowolna ofiara” w żadnym razie „nie jest ceną opłatka, datkiem na kościół czy księży, tylko wyrazem podziękowania”. Ale już na przykład parafia pw. św. Jana Bosko w Pile reprezentuje w tej kwestii zdecydowanie odmienne stanowisko: „Ofiary składane z tej okazji przeznaczone będą na zewnętrzne tynkowanie kościoła. Pragniemy poinformować, że koszt powyższej inwestycji, którą pragniemy zrealizować na wiosnę 2012, wynosi 150 000 zł”. Natomiast parafia w Lachowicach poucza, że przyjęcie poświęconego opłatka jest niepisanym „obowiązkiem rodziny katolickiej” oraz że „co łaska” stanowi „zapłatę” – i to na dodatek tylko „częściową” – dla organisty za całoroczne posługiwanie w kościele. Gromi jednocześnie tych, którzy dla oszczędności w opłatki zaopatrują się w sklepach, bo „wolny rynek, liberalizm obyczajowy niszczą piękną polską tradycję”. Przy okazji oprócz kościoła na tej „pięknej polskiej tradycji” świetnie tuczą się karpie, jesiotry, sumy oraz drób. Tona odpadów poprodukcyjnych z opłatków wigilijnych kosztuje 700 zł za tzw. śrutę opłatkową i 850 zł w postaci mączki opłatkowej. SK
27
W
wielu parafiach trwa nabór aktorów do występów w żywych szopkach. „Poszukujemy chętnych do odegrania roli Maryi i św. Józefa” – ogłasza parafia pw. św. Wojciecha w Koszalinie. „Prosimy o zapisywanie Rodzin, które by chciały wraz ze swoim
Szopkowy casting Dzieckiem podjąć dyżury św. Rodziny” – wzywa do aktywnego zaangażowania się wiernych w tworzenie „Strumieńskiego Betlejem” parafia pw. św. Barbary w Strumieniu. Występy w szopce obejmują zarówno godzinny dzienne, jak i nocne. Szopki, niestety, nie mogą się obejść bez zwierząt. „Rozpoczęliśmy budowę »żywej szopki«, bardzo prosimy o zgłaszanie zwierząt, ptaków i innych elementów do wystroju szopki” – informuje parafia pw. NSJ w Tomaszowie Mazowieckim. A parafia pw. św. Anny w Ochędzynie ogłasza: „Budujemy żywą szopkę – potrzebne są kózki i króliczki – jeśli ktoś może wypożyczyć”. Z ogromnym stresem, jaki z tej okazji funduje się zwierzętom, nikt się oczywiście nie liczy. Tymczasem dokonany nawet pod nadzorem specjalistycznej opieki weterynaryjnej – czym tak się szczyci parafia w Strumieniu – transport do kościelnej szopki to nader wątpliwa atrakcja dla wielbłądów, lam, alpak, zebr, krów szkockich i wielu innych „braci mniejszych”. AK
Wigilijne wypominki Wigilia Bożego Narodzenia niekoniecznie zawsze musiała należeć do miłych i radosnych uroczystości familijnych. W każdym razie pomysł na spędzenie wieczoru wigilijnego proponowany przez „Gazetę Podhalańską” z 1932 roku raczej nie brzmi zachęcająco. „W dniu tym (...) w rodzinach wspólnie zdaje się sprawozdanie z rocznej pracy członków rodziny. Tutaj wypomina się błędy i drobne postępki, tutaj roztrząsa się i rozpatruje pokrótce cały przebieg życia poszczególnego członka rodziny w mijającym roku. Tu można słyszeć słowa nagany, napomnienia, wezwania do poprawy i wskazówki na przyszłość (…). Dzień ten to dzień prawdziwej szczerości. Zróbmy wszyscy sprawozdanie z naszej corocznej pracy przy wspólnym stole. Niech nikogo nie brakuje i każdy ze szczerością przyzna się do swych rezultatów pracy”. Uff… AK
28
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
NIE DO WIARY
Sztuka fałszowania Od zarania dziejów wszelkie produkty żywnościowe były rutynowo podrabiane przy użyciu mniej lub bardziej wyrafinowanych sztuczek, a chęć osiągnięcia zysku za wszelką cenę sprawiała, że nie liczono się nie tylko ze zdrowiem, ale niekiedy nawet z życiem konsumentów. Producenci i handlarze fałszowali i oszukiwali bez skrupułów, pomimo surowych kar. Dość wspomnieć, że jeden z najstarszych kodeksów świata – babiloński Kodeks Hammurabiego z XVIII w. p.n.e. – za przyłapanie szynkarki na „chrzczeniu” wodą drogiego piwa przewidywał jej utopienie. W trzynastowiecznej Anglii na mocy rozporządzeń królewskich za wykrycie sfałszowania chleba piekarzom groziła kara od pręgierza i chłosty po ucięcie ręki, natomiast rzeźników za sprzedawanie zepsutego mięsa skazywano nawet na banicję. A w 1456 roku w Norymberdze sprzedawców sfałszowanego wina żywcem spalono na stosie. Już w starożytności powszechnie stosowanym procederem było mieszanie drogiej oliwy z tańszymi olejami, rozcieńczanie wina wodą, farbowanie i aromatyzowanie byle jakich trunków, żeby nadać im pozory szlachetności, czy dodawanie kredy do wypieku chleba. Drogocenne przyprawy celowo przechowywano w wilgotnych piwnicach, by zyskały na wadze. Pieprz fałszowano jagodami jałowca, szafran miały udawać barwione otręby, kwiaty nagietka lub aksamitki, a za cynamon miał uchodzić proszek z cegieł. Do chleba dodawano wszystko, co tylko dało się zmielić – ziarna grochu, fasoli, odpadki roślinne, trociny, korę drzew, chwasty oraz występujące w danej okolicy minerały, na przykład gips. Żeby chleb uchodził za bielszy niż zwykły, w osiemnastowiecznym Londynie wypiekano go z dodatkiem kredy, ałunu i mączki kostnej. Tenże chleb wiek później także standardowo zawierał ałun. Za to „Kurier Warszawski” w 1886 roku informował swoich czytelników, zapewne nie bez powodu, jak rozpoznać, czy chleb nie był fałszowany za pomocą węglanu amoniaku i siarczanu miedzi, które dodawano do mąki. Niełatwo też było o prawdziwe masło. Analiza próbek sprzedawanego w Łodzi masła przeprowadzona w laboratorium miejskim w 1912 roku wykazała, że niemal każde było podrabiane tanim tłuszczem kokosowym, którego zawartość w masłopodobnym produkcie sięgała niekiedy nawet 50 procent. Podobnie zdecydowana większość „wykwintnych” win, które litrami lały się na staropolskich dworach szlacheckich. Winami reńskimi, francuskimi czy węgierskimi przeważnie były jedynie z nazwy.
O ówczesnej skali winnego fałszerstwa świadczą z jednej strony często przytaczane w starych kalendarzach domowe metody rozpoznania, czy do wina została dolana woda, z drugiej – równie liczne domowe przepisy na to, jak młode wino przemienić w leciwy trunek, francuskiego cienkusza przerobić na węgrzyna, a ze stołowego węgrzyna wyprodukować „szlachetny” tokaj. I tak na przykład imitacje starego trunku w niejednej polskiej piwnicy fabrykowano w bardzo prosty sposób poprzez dodanie do młodego wina mieszaniny sporządzonej z utartych migdałów gorzkich, piołunu i żywicy sosnowej. Równie nieskomplikowany wydaje się przepis pochodzący z 1751 roku na zrobienie „prawdziwego” wina włoskiego, trudno dostępnego w ówczesnych czasach. Wystarczyło jedynie do wina węgierskiego dodać mieszaninę sporządzoną z ubitych białek, mleka, tłuczonych skórek cynamonowych, imbiru i goździków. Oprócz nagminnego rozcieńczania i „podrasowywania” win osobną kategorię oszustwa stanowiły stosowane przez handlarzy metody „ratowania” ewidentnie zepsutego trunku. Najprostszy trik, jaki w tym celu wykorzystywano, polegał na „rewitalizacji” skisłego wina poprzez dolewanie wódki. Z kolei aby pozbawić go smaku i zapachu stęchlizny, zanurzano w beczce korzeń chrzanu lub zawieszano nad nią połać słoniny. Zmętniałemu winu utracony blask i kolor miały przywracać białka jaj lub pestki z brzoskwini, a złotawy koloryt uzyskiwano poprzez moczenie w nim słomy. I choć wszystkie wspomniane zabiegi zdają się wołać o pomstę do nieba, wydają się niespecjalnie szkodliwe dla konsumentów w porównaniu z wyczynami bezwzględnych fałszerzy, którzy potrafili zaprawiać wino takimi ingrediencjami jak siarka, wapno gaszone, ołów, a nawet arszenik, co raczej na zdrowie nikomu wyjść nie mogło. Powszechnie stosowany proceder podrabiania wina przyprawiał też kościelne władze o poważne teologiczne dylematy. W wystosowanym w 1850 roku rozporządzeniu w związku z fałszerstwami wina mszalnego biskup wrocławski nakazywał wszystkim księżom zachowanie szczególnej ostrożności i dbałości
o kontrolę jakości wina używanego do sprawowania eucharystii, gdyż w przeciwnym wypadku „zamiast skutecznego świętego Ofiarowania osiągnąć można męczącą niepewność bądź nawet jego rzeczywistą nieskuteczność”. Handlarze winem dostarczają „płyny niekiedy całkiem sfałszowane i przez to niezdatne do konsekracji, a czasem co najmniej nienadające się do sprawowania mszy św.” – skarżył się w 1864 roku generalny wikariusz ordynariatu z Mainz. I ubolewał, że sztuka fałszowania wina poczyniła tak znaczące postępy, iż „nie tylko że wielu handlarzy winem, a często już także winiarzy, z niedobrego i skwaśniałego wina poprzez dodatek cukru, wody i alkoholu, a często nawet szkodliwych substancji, sporządza wina słodkie i sprawiające wrażenie smacznych, ale też niejednokrotnie z substancji, które z winogronem nie mają niczego
wspólnego, wytwarza płyny tak podobne do prawdziwego wina gronowego, że tylko wytrawni znawcy, a nawet oni sami nie zawsze z całkowitą pewnością są w stanie odkryć fałszerstwo”. W związku z tym, że wielebni również mieli problem z odróżnieniem wina prawdziwego od zafałszowanego, dostawcy win mszalnych zobowiązani byli składać przysięgę „przed Bogiem Wszechmogącym i Wszechwiedzącym”, że sprzedawane przez nich wino zostało wytłoczone wyłącznie z winogron, bez dodatków wody, cukru, spirytusu, gliceryny, kamienia winnego, esencji zapachowych i barwników, nie było odkwaszane magnezją, kredą, wapnem, nie klarowano go taniną, żelatyną, kaolinem, białkiem, pęcherzem rybim ani też dla powstrzymania fermentacji nie zastosowano kwasu salicylowego. Wyjątkowo opłacalna i niezwykle łatwa do podrabiania była herbata. Niemal standardowo w celu obniżenia kosztów dodawano do herbaty łupiny orzechów, pestki, trociny, korę sosnową, rybie łuski i sadzę. W połowie XIX wieku w herbacie
sprzedawanej w Anglii nierzadko aż połowę jej wagi stanowić mogły zardzewiałe opiłki żelaza. Również w Rosji fałszowanie herbaty było tak dalece rozpowszechnione, że – jak w 1887 roku donosiła „Gazeta Warszawska” – w Petersburgu wielce wychwalano kupca, który publicznie uczciwie deklarował, że dosypuje do herbaty jedynie liście cząbru, całkowicie nieszkodliwe dla zdrowia, a przy tym dodające zapachu i zmniejszające cenę. Natomiast w herbacie sprzedawanej ponad sto lat temu na terenie Królestwa Polskiego śmieci w postaci pierza, karaluchów, skórek od kiełbasy i drzazg z zapałek stanowiły nawet 20 procent zawartości. Inną metodą oszustwa był recycling herbacianych fusów,
które po umiejętnym wysuszeniu, dodaniu barwnika i aromatu sprzedawano jako herbatę o „niepowtarzalnym smaku”. Fałszerstwa szczególnie niebezpieczne dla życia i zdrowia przyniósł rozwój przemysłu chemicznego. Herbatę bez skrupułów oszuści zaczęli „wzbogacać” steatytem i siarczanem żelaza, sery podbarwiać minią, czyli tlenkiem ołowiu, korniszony i groszek konserwowy – siarczanem miedzi, a słodycze kolorować trującymi i rakotwórczymi związkami miedzi, arsenu i chromianu ołowiu. Cukier fałszowano dodatkiem węglanu miedzi i ołowiu, w papryce i tabace można było znaleźć sole ołowiu, a ocet „wzmacniano” kwasem siarkowym. Musowanie lemoniad oraz puszystość biszkoptów wspomagano dodatkiem mydła. Z mięsem też nie było lepiej. Niepopularną w Polsce koninę przerabiano na wieprzowinę, umiejętnie ją obrabiając, napowietrzając i nawadniając oraz barwiąc fuksyną używaną do wyrobu farb i lakierów. Naiwnością jest też powszechnie pokutujące przekonanie, że przyrządzane dawniej w domach jedzonko
zawsze było świeże, smaczne i zdrowe. Otóż – niestety – niekoniecznie. W starych poradnikach dla pań domu oprócz przepisów kucharskich można również znaleźć wiele porad mało apetycznych dla współczesnych. Choćby sposób na to, co zrobić, „żeby stara i zeschła szynka była równie dobra jak świeża”. Wydany w dziewiętnastym wieku „Manuel d’Economie P. Celnar” podawał następujący sposób: „Starą i zeschłą szynkę trzeba starannie czystem płótnem obwiązać i na dwie godziny w ziemi, nie bardzo suchej ani też wilgotnej, zakopać; lecz nie nadto głęboko, dosyć ją na parę cali ziemią przysypać. Po upłynięciu powyższego czasu, wydobyta szynka jest tak kruchą i smaczną, jakby najświeższa”. W „Dworze wiejskim: dziele poświęconym gospodyniom polskim przydatne i osobom w mieście mieszkającym” z 1858 roku Karolina z Potockich Nakwaska doradzała nieświeże mięso „trochę przemyć w lekkim ługu, a potem w zimnej wodzie”. Także rosół „gdyby trochę był nieświeży, można go poprawić”. Do wrzącego wystarczyło ponoć wrzucić trzy lub cztery rozżarzone węgle upalone z drzewa. „Przed wydaniem wyjmiesz je, smak niedobry zniknie, a rosół zdrowym będzie” – zapewniała autorka. Domowe recepty na to, jak uczynić zjadliwym zepsute mięso, znajdziemy także w „Kucharzu polskim” Marii Śleżańskiej z 1932 roku. I bynajmniej nie była to książka kucharska dla ubogich. Zgodnie z przepisem zepsute mięso należało umyć, wymoczyć, zagotować, a następnie wrzucić do garnka rozżarzone węgle z drzewa, które „wyciągają wydobywający się gaz z psującego się mięsa i odbierają mu przez to przykrą woń”. Gdyby to nie pomogło, autorka radziła zmienić wodę i całą procedurę powtórzyć. Po kwadransie tak odświeżone mięso można było wyjąć i przyrządzać dalej wedle uznania. Innym remedium na „niezupełnie świeże” mięso było wymoczenie go w roztworze kwasu salicylowego sporządzonego w proporcjach jedna łyżeczka kwasu na litr wody. W ten sam sposób praktykowano odświeżanie zjełczałego masła. I na koniec warto przytoczyć oryginalny przepis „naprawiania sera”: „Łyżeczkę cremortartari (wodorowinian potasu, tzw. kamień winny – przyp. AK) nalewa się taką ilością wina białego, aż mieszanina przestaje się burzyć. W tym płynie maczając kawałki płótna, owinąć zepsuty ser i wynieść do piwnicy. Przez dwa tygodnie co dzień powtarza się tę czynność, a nawet sery bardzo suche i zepsute stają się smaczne”. AK
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
LISTY Jeść trzeba codziennie! Liczba krajów europejskich, w których episkopaty Krk zostały zmuszone do przeprosin i zadośćuczynienia ofiarom pedofilii, powiększyła się ostatnio o Holandię. Duchownym Krk udowodniono tam ponad 20 tys. przypadków molestowania!!! Pomyślmy tylko – wydarzyło się to w małej Holandii. A co słychać na „zielonej wyspie” – w Polsce? Trwa gorączkowa akcja paczkowa. Mamy odnieść wrażenie, że gdyby nie Caritas, to ofiar głodu byłoby tej zimy znacznie więcej. W różnych przytułkach na terenie całego kraju duchowni pozują do zdjęć z biedakami, próbując zupy grzybowej, do której nie dołożyli złotówki z własnej kieszeni. Organizatorzy tego wrzasku zapominają o tym, że wykluczeni, ludzie bez środków do życia, nie tylko w Wigilię zjedliby ciepły posiłek. Jeść trzeba codziennie. Nawet w czasie szalejącego kryzysu można wygospodarować środki na ten cel. Wystarczy na przykład wyłączyć nocą oświetlanie świątyń, a za zaoszczędzone pieniądze nakarmić (nawet kilku) głodnych. Ale oświetlone kościoły wskazują pewnie drogę plebanom powracającym z nocnych wypadów karcianych... A nasi politycy z rządzącej koalicji i prawa część opozycji dziękują Kościołowi za wartości, ocalenie itp., trwając w oczekiwaniu na życzenia świąteczne, które popłyną z ust biskupich. Ci mieszkańcy pałaców tradycyjnie będą bredzić o solidarności z biednymi w czasach kryzysu, o ubogim żłobku itp. Życzenia popłyną nie tylko z Telewizji Trwam, ale i z publicznej. Nikogo nie obchodzi, że słuchanie tego typu bredni wywołuje u wielu odruchy wymiotne. Jakim prawem oni, chorobliwi materialiści umoczeni w afery (w tym obrzydliwej pedofilii), pouczają nas, jak mamy żyć? Nie przychodzi im do głowy, aby właśnie w tym czasie czynić rachunek sumienia, przeprosić ofiary przestępstw seksualnych, winnych ukarać, oczyścić swoje szeregi, a ofiarom wypłacić odszkodowania! Lek
Niech mają honor Zastanawiam się nad następującym problemem: czy Kancelaria Sejmu płaci europosłom jakieś dodatkowe pieniądze? Czemu ci panowie
„N
ciągle przebywają w Polsce, w Sejmie, organizują konferencje prasowe itp. Przecież są europosłami i tam, w Brukseli, powinni dbać o nasze interesy. Jedynie pan Palikot zrzekł się honorowo uposażenia poselskiego, ale posłowie Solidarnej Polski nie kwapią się, aby to zrobić, a moim zdaniem powinni. Wyborcy na nich głosowali, gdy byli w PiS, i z tej listy weszli do Sejmu, czyli teraz wynikałoby, że są w Sejmie nielegalnie, gdyż zostali usunięci z PiS!!!
SZKIEŁKO I OKO z polskim prawem otrzymują oni z budżetu Kancelarii Sejmu dietę za udział (bierny, bez prawa głosu) w posiedzeniach Sejmowej Komisji ds. UE. Dieta ta wynosi 304 euro za jeden dzień posiedzenia. Polski parlament – podobnie jak Parlament Europejski – stosuje metody finansowego dyscyplinowania posłów i senatorów. Za nieusprawiedliwione nieobecności podczas głosowań i posiedzeń komisji parlamentarzystom potrącana jest część diety.
Sejmowe absurdy Eksperci powołani przez marszałek Kopacz nie znaleźli podstaw prawnych do ściągnięcia krzyża w sali sejmowej. Niech teraz dla równowagi lewica parlamentarna, tzn. Ruch Palikota razem z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, powołają swoich ekspertów w celu orzeczenia, czy zawieszenie krzyża bez zgody większości parlamentarnej miało podstawy prawne. Przypuszczam, że opinia ekspertów będzie podobna do tej o zdjęciu krzyża, tylko na korzyść zamawiających ekspertyzę, tzn. zgodnie z jego oczekiwaniami. Jak wiemy, krzyż został powieszony po kryjomu, w nocy; parlament został postawiony przed faktem dokonanym, więc jego zawieszenie nie miało żadnych podstaw prawnych. Jak widać, nasz Sejm składa się z samych absurdów – już nawet opinie ekspertów nie mogą zaskakiwać, bo sami swoimi opiniami wpisują się w te absurdy. Józef Frąszczak
Zostawmy przeszłość
Nasz Czytelnik, Waldemar Szydłowski, reklamuje „Fakty i Mity” u Świętego Mikołaja w Rovaniemi
Za czyje pieniądze panowie europosłowie robią kampanię wyborczą do europarlamenu? Niech robią ją za swoje, dość przecież ciągną z eurokasy. Czy są jakieś sankcje finansowe (moim zdaniem powinny być) dla posłów demonstracyjnie opuszczających obrady Sejmu? Czy prezes Kaczyński płaci pensje swoim posłom z własnej kieszeni, czy my wszyscy płacimy? Mam nadzieję, że Ruch Palikota będzie wkrótce drugą siłą polityczną w Polsce. Dość mamy prawicowych kanapowych partyjek niepotrafiących wnieść nic nowego, wiecznie krytykujących i nienawidzących wszystkich inaczej myślących. Wojtek M. Pensje i diety eurodeputowanym wypłaca Parlament Europejski. On także pokrywa koszty funkcjonowania ich biur w Brukseli, Strasburgu oraz w okręgach wyborczych. Za nieobecności podczas głosowań i posiedzeń komisji PE europosowie są karani utratą części diety. Zgodnie
owa świecka tradycja”, czyli nasz konkurs „Klerykał Roku”, ma właśnie swoje pięciolecie. Zasada jest prosta: Wy głosujecie, a my podliczamy i OGŁASZAMY: Panie i Panowie! Głosami 3382 Czytelników „Faktów i Mitów” jakże „zaszczytny” tytuł „Klerykała Roku” nadany zostaje Stefanowi Niesiołowskiemu. Za co? Za – jak to wielu z Was określiło – „całokształt twórczości”, a jednak głównie za tyleż słynne, co szokujące zdanie, że „pieniądze zainwestowane
Kwestia rezygnacji z mandatu posła czy senatora zmieniającego przynależność partyjną nie jest, niestety, uregulowana przez polskie prawo. Sprawa ta zgodnie z ideą tak zwanego mandatu wolnego pozostawiona jest do swobodnego uznania posła czy senatora. Od niego samego zależy, czy złoży mandat w razie zmiany przynależności partyjnej, czy też nie. Poseł czy senator – mimo wystąpienia z partii, dzięki której zdobył mandat – nadal ma prawo pełnić obowiązki parlamentarzysty. Koszty kampanii wyborczych – samorządowej, prezydenckiej, do Sejmu, Senatu, Parlamentu Europejskiego – pokrywają komitety wyborcze. Fundusze na ten cel zbierają od kandydatów i obywateli. W przypadku partii politycznych otrzymujących subwencję z budżetu państwa (w wyborach 2011 r. dotyczyło to PO, PiS, PSL, SLD) gros kosztów kampanii pokrywają polscy podatnicy. Partie te bowiem przeznaczają dotacje nie na ekspertów, tylko na kosztowne reklamówki telewizyjne i inne materiały promocyjne. Redakcja
Chciałabym się odnieść do treści artykułu pana Marka Szenborna, dotyczącego pamiętnej daty 13 grudnia 1981 roku. Właśnie oglądam transmisję bezpośrednią tzw. obrońców Ojczyzny – to żałosne widowisko... Chciałam podzielić się z Państwem refleksją dotyczącą tych pierwszych dni, z punktu widzenia dziecka, ponieważ 13 grudnia 1981 roku miałam dokładnie 10 lat. Mój Ojciec był podoficerem. Ja również rano nie mogłam obejrzeć „Teleranka”. Ja również byłam zaskoczona płaczem Mamy, przerażeniem w oczach Ojca, nie wiedziałam, co się dzieje... I dzwonek do drzwi. To nasz sąsiad, również wojskowy, z pytaniem: „Co robimy?”. I drżący głos mojego Ojca: „Pakujemy się, za chwilę po nas przyjadą”. Przyjechał po nich tzw. gazik. Pojechali i tyle Go widziałam... Potem płacz Mamy i moje przerażenie... Ojca zobaczyłam ponownie w dniu wigilii, przez kilkanaście minut. Tylko tyle miał czasu, by móc złożyć życzenia rodzinie. Tylko tyle czasu, by usłyszeć od sąsiada – zatwardziałego działacza „Solidarności” i praktykującego katolika, ojca czworga dzieci – „Ty i twoja żona z córką będziecie wisieć na latarni”… Nie chcę wybielać gen. Jaruzelskiego, ale śmiem twierdzić, że wybór
KLERYKAŁ ROKU 2011 przez państwo w Kościół to najlepiej zainwestowane pieniądze”. Nasz zwycięzca – jako budowniczy państwa klerykalnego – otrzyma laur w postaci czarnej cegły ozdobionej stosowną inskrypcją. Dlaczego piszemy „laur”? Bo ten niegdyś zdobił skronie, czyli głowę. A to jest właśnie najbardziej właściwe miejsce, w które Niesiołowski cegłą może się postukać.
29
„mniejszego zła” był słuszną decyzją w obliczu czekających u granic w pełnej mobilizacji „bratnich armii”. Żaden młody, 20-, 30-letni dziś człowiek, który nie przeżył tego czasu, nie ma moralnego prawa oceniać tamtych decyzji. Defilować z wielkim krzyżem i śpiewem: „Boże, coś Polskę – ramię w ramię z bojówkami nacjonalistycznymi”. Chylę czoła przed ofiarami tych dni, ale na usta ciśnie się prośba: zajmijmy się przyszłością, nie rozdrapujmy ran, przecież TO JUŻ NIC NIE ZMIENI. Biedny to naród, żywiący się nienawiścią... Jolanta z Wałbrzycha
Przekręciarze z Caritasu Przeczytałem w ostatnim numerze „FiM” (49/2011) artykuł opisujący perypetie mamy małego Rafała z Caritasem. Wcale mnie to nie zdziwiło. Teraz, w tym przedświątecznym czasie, mają prawdziwe żniwo. Po wszystkich supermarketach i gdzie tylko mogą ustawiają wolontariuszy i żebrzą. Krew mnie zalewa, bo wiem, że tylko część tych darów trafi do potrzebujących. Resztę rozkradną, a część się zmarnuje. Jako wolontariuszy ustawiają dzieci szkolne, nieświadome tego, co robią. Są niecnie wykorzystywane. W zeszłym roku stali dewoci – kiedy zrobiłem im awanturę, wezwali policję. Na moje szczęście przyjechali mądrzy policjanci i kazali im zwinąć interes, a mnie tylko pouczyli. Dlatego teraz ustawiają dzieci. A wracając do artykułu, warto byłoby zgłosić przestępstwo do prokuratury, a pan Kotliński mógłby poruszyć temat w Sejmie. Zefir
Życzenie wigilijne Gdy za stołem zasiądziesz wraz z gośćmi, Kiedy zaczniesz się cieszyć prezentem, Wiedz, że właśnie gdzieś błądzą w ciemności Psy i koty – głodne i zziębnięte. Że ktoś cierpi na krótkim łańcuchu Przemarznięty po czubek ogona, Bo nie chroni od mroźnych podmuchów Stara buda, byle jak sklecona. Rozkoszując się dzisiaj wieczerzą, Pomyśl o tych, co marzną i mokną. Otwórz drzwi swego serca dla zwierząt, Albo otwórz im choć małe okno. Elżbieta Zembrzuska-Piekarek
Nieutuleni w żalu pozostają dwaj „wielcy” przegrani, czyli zdobywcy drugiego i trzeciego miejsca: Tomasz Terlikowski – 1130 głosów (ten raczej powinien dostać betonowy bloczek) – oraz Wojciech Cejrowski – 917 głosów (sam o sobie mówi, że jest – od skrótu wartości chrześcijańskie – WC Kowbojem Rzeczypospolitej). Owszem, jest WC, ale od czegoś zgoła innego. Zwycięzcom gratulujemy, licząc, że nie spoczną na laurach i wezmą udział w przyszłorocznym plebiscycie, znów nas czymś załamując. Redakcja
30
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
OKIEM BIBLISTY
PYTANIA CZYTELNIKÓW
Po co przyszedł Chrystus (1) wiary pierwszych chrześcijan, ale zawierają również historyczny przekaz opisanych wydarzeń, świadczyć może już sam wstęp do Ewangelii wg św. Łukasza, w którym czytamy: „Skoro już wielu podjęło się sporządzenia opisu wydarzeń, które wśród nas się dokonały, jak nam to przekazali naoczni świadkowie i słudzy Słowa, postanowiłem i ja, który wszystko
i dotknął najbardziej wyszukanymi kaźniami tych, których znienawidzono dla ich sromot, a których pospólstwo nazywało chrześcijanami. Początek tej nazwie dał Chrystus, który za panowania Tyberiusza skazany został na śmierć przez prokuratora Poncjusza Piłata” (Dzieła, tłum. S. Hammer, t. I, księga XV, 44). Innym dokumentem wspominającym o Chrystusie jest list Pliniusza Młodszego (ok. 112 r.), namiestnika Bitynii, napisany do cesarza Trajana. Czytamy w nim: „Inni wymienieni w wykazie powiedzieli, że są chrześcijanami, lecz zaraz się zaparli, że wprawdzie byli nimi, lecz być przestali. Zapewniali zaś, że cała ich
nawet wtedy, gdy on sam wyraźnie powiedział, że jest bez grzechu: „Któż z was może dowieść mi grzechu?” (J 8. 46). Prowadził bowiem życie w doskonałym posłuszeństwie woli Bożej: „Ja zawsze czynię to, co się jemu podoba” (J 8. 29). Co więcej, Jezus twierdził również, że może nawet odpuszczać ludziom grzechy. „Lecz abyście wiedzieli, że Syn Człowieczy ma moc na ziemi odpuszczać grzechy – rzekł do sparaliżowanego: »Wstań, weź łoże swoje i idź do domu swego!«. Wtedy wstał i odszedł do domu swego. A gdy to ujrzały tłumy, przelękły się i uwielbiły Boga, który dał ludziom taką moc” (Mt 9. 6–8, por. Mk 2. 10–12; Łk 5. 24–26).
od początku przebadałem, dokładnie kolejno ci to opisać, dostojny Teofilu, abyś upewnił się o prawdziwości nauki, jaką odebrałeś” (Łk 1. 1–4). Kim zatem według Pism jest Jezus? Przede wszystkim jest on postacią historyczną. Wskazywałyby na to nie tylko źródła chrześcijańskie (Nowy Testament), ale też rzymskie. Na przykład Tacyt (ok. 55–120) ubolewał nad szerzącym się zabobonem dotyczącym Chrystusa. W swych „Rocznikach” pisał: „Ani pod wpływem zabiegów ludzkich i darowizn cesarza, ani pod wpływem ofiar błagalnych na rzecz bogów nie ustępowała hańbiąca pogłoska i nadal wierzono, że pożar był nakazany. Aby ją więc usunąć, podstawił Neron winowajców
wina czy błąd polega na tym, że zwykli byli w wyznaczonym dniu gromadzić się przed świtem i odmawiać wspólnie modlitwę do Chrystusa, jakby do Boga” (Listy X, 96). Gdyby Jezus w ogóle nie istniał – jak chcieliby niektórzy – nie byłoby w ogóle chrześcijaństwa, które skoncentrowane jest właśnie na Chrystusie; ono też wywarło ogromny wpływ na ówczesną kulturę oraz wyparło inne wierzenia. Ale czym Jezus różnił się od innych? Pisma Nowego Testamentu przedstawiają go jako człowieka „doświadczonego we wszystkim, podobnie jak my, z wyjątkiem grzechu” (Hbr 4. 15). Różnił się więc od innych głównie tym, że nikt nie mógł znaleźć skazy w jego charakterze,
Działalność Jezusa budziła zatem wiele emocji. Niektórzy pytali: „Któż to jest ten, który nawet grzechy odpuszcza?” (Łk 7. 49). Po uciszeniu burzy na morzu również zdumieni uczniowie pytali: „Któż to jest ten, że nawet wiatry i morze są mu posłuszne?” (Mt 8. 27, por. Mk 4. 41; Łk 8. 25). Nawet Herod, tetrarcha galilejski, słysząc o cudownej działalności Jezusa, pytał: „Któż więc jest ten, o którym słyszę te rzeczy?” (Łk 9. 9). Za kogo więc podawał się Jezus? Przede wszystkim podawał się za Zbawiciela. Jego misję wyznaczało już samo imię „Jezus” (hebr. Jehoszua), czyli „JHWH – zbawia”. „Nadasz mu imię Jezus; albowiem On zbawi lud swój od grzechów jego” (Mt 1. 21, por. Łk 2. 11).
W Ewangelii św. Jana czytamy, że Jezus powiedział: „Ja się narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie” (J 18. 37). Kim jednak był Jezus? Co mówił sam o sobie? Kim jest dla ludzi wierzących? W jakim celu przyszedł na ten świat? Na te pytania próbowano sobie odpowiedzieć już za życia Jezusa. On sam zresztą pewnego razu zapytał swoich uczniów: „»Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego«? A oni rzekli: »Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków«. On im mówi: »A wy za kogo mnie uważacie?«. A odpowiadając, Szymon Piotr rzekł: »Tyś jest Chrystus, Syn Boga żywego«” (Mt 16. 13–16, por. Mk 8. 27–30; Łk 9. 18–21). Dla Piotra oraz pozostałych uczniów Jezus był zatem kimś potężniejszym od wymienionych proroków. Piotr nie doszedł jednak do tego wniosku sam ani po dyskusji prowadzonej z innymi ludźmi, ale dzięki objawieniu pochodzącemu od Boga (por. Mt 16. 17). Oczywiście nie oznacza to, że Piotr bezczynnie czekał, aż Bóg zechce mu objawić, kim jest Jezus. Dowiadujemy się bowiem, że wyznanie to było czymś poprzedzone. Najpierw usłyszał o Jezusie od swego brata Andrzeja. To on mu powiedział: „»Znaleźliśmy Mesjasza« – to znaczy: Chrystusa. I przyprowadził go do Jezusa” (J 1. 40–42). Potem doświadczył skuteczności jego słowa, kiedy Jezus powiedział mu: „Wyjedź na głębię i zarzućcie sieci swoje na połów” (Łk 5. 4). W rezultacie zrozumiał, że ten, który przenika głębiny morskie, przenika zapewne również jego wnętrze. Dlatego też „przypadł do kolan Jezusa, mówiąc: »Odejdź ode mnie, Panie, bom jest człowiek grzeszny«” (Łk 5. 8). Piotr nie zamknął się więc na działanie Boże i dlatego Bóg dał mu poznać, że Jezus jest obiecanym Mesjaszem. Szukając odpowiedzi na pytania postawione na wstępie, z konieczności ograniczę się do minimum, czyli do tego, co najważniejsze w Biblii. Szczególnie w Nowym Testamencie, który jakkolwiek wymaga krytycznej analizy, ponieważ zawiera nieco drobnych rozbieżności, to jednak w zasadniczej swej treści jest niezmienny i stanowi najważniejsze źródło dotyczące życia i działalności Jezusa z Nazaretu. O tym, że pisma Nowego Testamentu nie są tylko świadectwem
Zapowiadali ją również prorocy (por. Iz 42. 1–7; 49. 6–8; 50. 4–7; 53. 1–12): „I począwszy od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im [uczniom], co o nim było napisane we wszystkich Pismach” (Łk 24. 27, por. J 5. 39, 46). Prorocy też jako pierwsi użyli następujących tytułów, którymi posługiwał się Jezus: „Syn Człowieczy”, „Mesjasz”, „Syn”. Co owe tytuły oznaczają? Pierwszy z nich dotyczy zarówno ziemskiej działalności „nowego Adama”, jego męki i zmartwychwstania (Mt 17. 22–23; 20. 18, 28), jak i powtórnego przyjścia „Syna Człowieczego (…) na obłokach nieba z wielką mocą i chwałą” (Mt 24. 30, por. Mt 16. 27; 25. 31–32; 26. 64; Dn 7. 13–14). Chociaż wszystkie wyżej wymienione aspekty tego tytułu są ważne, na szczególną uwagę zasługuje tu jednak prawdziwe człowieczeństwo Jezusa. Dlaczego? Ponieważ określenie „Syn Człowieczy” wskazuje na pewien ideał, na „obraz Boży”, wedle którego został stworzony człowiek (Rdz 1. 27). Mówi o tym, że o ile pierwszy Adam utracił to prawdziwe człowieczeństwo, podobieństwo do Boga, o tyle Jezus je przywrócił. On bowiem był właśnie takim prawdziwym człowiekiem, jakiego Bóg chciał mieć, gdy go stworzył. Był „nowym człowiekiem, który jest stworzony według Boga w sprawiedliwości i świętości prawdy” (Ef 4. 24). Innymi słowy, Jezus „przyszedł na świat, aby dać świadectwo prawdzie” (J 18. 37) – nie tylko prawdzie o Bogu, ale również prawdzie o człowieku, o prawdziwym człowieczeństwie, które chociaż zostało utracone, to jednak na powrót w Synu Człowieczym, jakim był Jezus, może zostać odzyskane. „Jeśli bowiem ktoś jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem; stare przeminęło, oto wszystko stało się nowe” (2 Kor 5. 17). Tytuł „Syn Człowieczy”, podobnie jak imię „Jezus”, zawiera zatem dobrą nowinę dla wszystkich. „Albowiem nie ma żadnego innego imienia pod niebem, danego ludziom, przez które moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4. 12). Kiedykolwiek więc wspominamy narodziny Jezusa, pamiętajmy, że wydarzenie to jest podstawą naszego zbawienia. Ponieważ „Chrystus Jezus przyszedł na świat, aby zbawić grzeszników” (1 Tm 1. 15). Cdn. BOLESŁAW PARMA
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
W
najstarszych pismach Nowego Testamentu – Ewangelii Marka i Listach ap. Pawła – dzieje historycznego Jezusa nie sięgają wcześniej niż do jego chrztu w Jordanie. O okolicznościach narodzin Jezusa napisali tylko ewangeliści Mateusz i Łukasz, przy czym wielu badaczy kwestionuje wiarygodność obydwu relacji. Uważają oni, że ewangeliści kierowali się raczej wymaganiami dogmatyki, a nie historią. W zbiorze Listów apostoła Pawła natrafiamy na imię Jezus zaledwie 15 razy, podczas gdy na tytuł chrystologiczny „Chrystus” aż 378 razy, co dobitnie świadczy o tym, jak bardzo apostoł Paweł zignorował
nazw typu: plac Żłóbka, ulica Żłóbka, ulica Gwiazdy, ulica Pasterzy etc. Wiele jest też obiektów, które noszą nazwę Bożego Narodzenia, w tym Bazylika Narodzenia Pańskiego zbudowana w 326 r. nad Grotą Narodzenia, w której podobno urodził się Jezus, Syn Boży. Nie od zawsze jednak Betlejem powiązane było z chrześcijaństwem i Jezusem. Betlejem z dawien dawna było centrum kultu religijnego. Nazwa Betlehem, tłumaczona tradycyjnie jako „Dom chleba”, składa się z dwóch słów: bet (dom) i lehem (zniekształcona nazwa kananejskiej bogini Lahama). W Betlejem czczono również babilońskie bóstwo Lah, dlatego też Bet-Lahama znaczy również „dom
PRZEMILCZANA HISTORIA obrzydliwości, które oni popełniają«. I zaprowadził mnie do wejścia północnej bramy świątyni Pana; a oto siedziały tam kobiety, które opłakiwały Tammuza” (Ezech. 8. 13n). Wyznawcy archaicznej pogańskiej religii czcili w Betlejem swoich bogów również w erze chrześcijańskiej. Hadrian (cesarz rzymski w latach 117–138) wzniósł nad grotą betlejemską świątynię Wenery i Adonisa. Mimo to chrześcijańscy pielgrzymi dalej odwiedzali grotę. W połowie III w. był w niej m.in. Orygenes, który odnotował, że można było oglądać w niej żłobek. Hieronim ze Strydonu, który mieszkał przez wiele lat w Betlejem, więc dobrze znał to miejsce, zapisał: „Betlejem,
– wypełnieniem proroctwa zawartego u „małego” proroka epoki Izajasza, czyli w Księdze Micheasza („Ale ty, Betlejemie Efrata, najmniejszy z okręgów judzkich, z ciebie mi wyjdzie ten, który będzie władcą Izraela. Początki jego od prawieku, od dni zamierzchłych” – Mi 5. 1) oraz proroctwa z 2 Księgi Samuela („A gdy dopełnią się dni twoje i zaśniesz ze swoimi ojcami, Ja wzbudzę ci potomka po tobie, który wyjdzie z twego łona, i utrwalę twoje królestwo. On zbuduje dom mojemu imieniu i utwierdzę tron królestwa jego na wieki. Ja będę mu ojcem, a on będzie mi synem; gdy zgrzeszy, ukarzę go rózgą ludzką i ciosami synów ludzkich” – 2 Sm 7. 12–14). Trzeba stwierdzić,
Jak ochrzczono Betlejem Betlejem judzkie, zanim zostało spopularyzowane przez chrześcijaństwo, miało zupełnie inną, nie mniej pobożną reputację. W tamtejszej grocie czczono bóstwa pogańskie. postać Jezusa historycznego na rzecz Chrystusa wiary. U apostoła Pawła nie ma żadnej wzmianki o narodzinach lub dzieciństwie Jezusa, poza stwierdzeniem, że Jezus zrodzony został z niewiasty (gyne). Betlejem judzkie, a więc miejscowość, w której Jezus rzekomo przyszedł na świat, pojawia się właśnie u Mateusza i Łukasza, którzy nazwę tę utrwalili w świadomości chrześcijańskiej pod koniec I wieku, a zdaniem niektórych jeszcze później, jeśli przyjąć, że historia dzieciństwa stanowi dopisek do pierwotnych opowieści sporządzony kilkadziesiąt lat po powstaniu tekstów ewangelicznych. Uważa tak m.in. prof. Charles Perrot z paryskiego Instytutu Katolickiego, badacz, który nigdy nie ściągnął na siebie niezadowolenia autorytetów katolickich i który stwierdził, że poświęcone narodzinom Jezusa rozdziały Ewangelii Mateusza i Ewangelii Łukasza są tylko poetyckimi przedmowami, „późniejszymi objaśnieniami do opowiadań ewangelistów”. Współczesne Betlejem jest miastem w środkowej Palestynie, od 1995 roku w Autonomii Palestyńskiej, na terytorium tzw. Zachodniego Brzegu Jordanu, położonym 8 km na południe od Jerozolimy. Liczące około 30 tys. mieszkańców miasto jest ośrodkiem kultu religijnego chrześcijan i celem pielgrzymek, a jego zabudowa jest odbiciem tradycji chrześcijańskiej, stąd wiele jest w nim
boga Lah”. W Betlejem, a ściślej w betlejemskiej grocie, w której tradycja chrześcijańska umieściła narodziny Jezusa, oddawano zresztą cześć różnym bogom. Już w III tysiącleciu p.n.e. w betlejemskiej grocie czczono Dumuziego, tj. Dumu-zi-abzu – „prawdziwego syna praoceanu” – młodego boga, który symbolizował zamierającą i znowu budzącą się do życia przyrodę. Dumuzi był w świecie babilońskim opiekunem wegetacji, bóstwem płodności, którego po zstąpieniu do podziemi opłakiwała bogini Ninni. Odpowiadał on Ozyrysowi w religii egipskiej, Adonisowi – w Fenicji, Attisowi – w Azji Mniejszej. Mit o Dumuzim opowiadał o tajemnicy przemienności życia i śmierci. Wierzono, że gdy Dumuzi „znika” z powierzchni ziemi, ustaje na niej życie, zaś jego „powrót” po sześciu miesiącach daje początek nowemu życiu. Dumuzi nazywany był przez Hebrajczyków Tammuzem, „prawowitym synem”; był bogiem „powstałym z martwych” wcześniej niż Chrystus. Wierzono, że corocznie umierał i powracał do życia. Kult owego boga rozpowszechnił się na całym Bliskim Wschodzie i dotarł aż do Jerozolimy. W VI w. p.n.e. prorok Ezechiel czynił gorzkie wyrzuty kobietom jerozolimskim za to, że obchodząc cyklicznie święto Tammuza, na dziedzińcu świątyni jerozolimskiej opłakiwały śmierć tego boga: „I rzekł do mnie: »Zobaczysz jeszcze większe
Grota betlejemska
które obecnie należy do nas (…), niegdyś kryło się w cieniu grobu Tammuza, to jest Adonisa, a w grocie, w której płakało niegdyś dziecię Jezus, ludzie zanosili żałobne modły za młodzieńczego kochanka Wenery”. Odnotował też ze smutkiem, że oryginalny ponoć żłób gliniany, w którym złożono Jezusa, przepadł, a zastąpiono go srebrną kopią. Za czasów Hieronima istniała nadal pierwsza bazylika chrześcijańska w Betlejem, przypisywana św. Helenie, lecz wzniesiona prawdopodobnie przez cesarza Konstantyna Wielkiego. Kościół ów uległ zniszczeniu w początkach VI w., najprawdopodobniej wskutek trzęsienia ziemi, i został odbudowany we wspanialszej postaci przez cesarza Justyniana I Wielkiego, a w XII w. przebudowany przez krzyżowców. Narodziny Jezusa w Betlejem judzkim nie dla wszystkich są faktem. Wielu badaczy uważa, że ewangeliści, głównie w Starym Testamencie, szukali wskazówek dla zrekonstruowania zagubionej historii dzieciństwa Jezusa. Dla krytycznych badaczy Biblii jasne jest, że opowieść o narodzinach Jezusa w Betlejem była zapewne dostosowaniem do żydowskich oczekiwań mesjanistycznych
że słowa z 2 Księgi Samuela, ściśle rzecz ujmując, odnosiły się do Salomona, syna Dawida, z kolei tekst Micheasza został przez ewangelistę Mateusza „przejrzany, przerobiony i wzbogacony” po to, by podkreślić, że urodzony w Betlejem judzkim Jezus wypełnił zapisane u proroków obietnice Boga – był prawdziwym Mesjaszem. Badacze dostrzegli też wspólne cechy opowieści o narodzinach Jezusa w Ewangelii Dzieciństwa i Mojżesza w tzw. Midraszu (były to aktualizowane w synagogach opowieści biblijne). Na tej podstawie wysuwa się wniosek, że chrześcijanie „podbarwili” niektóre wątki biblijnej opowieści o narodzinach Jezusa. Na jeszcze inny fakt zwrócili uwagę komentatorzy żydowscy – mianowicie, że Betlejem miałoby być miastem rodzinnym praprzodków mesjasza, a niekoniecznie miejscem jego narodzin czy zamieszkania. Gdzie wobec tego narodził się Jezus? Część badaczy odrzuca rozumowanie, że skoro miał on pochodzić z rodu króla Dawida, to musiał się narodzić w Betlejem judzkim. Jedni są więc przekonani, że znany powszechnie jako Galilejczyk urodził się w Nazarecie, inni – wedle niedawnej hipotezy
31
– że w Betlejem, tyle że nie judzkim, lecz miejscowości o tej samej nazwie, odległej od Nazaretu o 10 km. Badania archeologiczne ujawniły interesujący fakt, a mianowicie, że Betlejem galilejskie było w starożytności kwitnącą osadą, podczas gdy w Betlejem judzkim na obszarze Bazyliki Narodzenia i przylegających do niej zabudowań nie stwierdzono śladów obecności człowieka z czasów Jezusa, bo też – jak twierdzi izraelski archeolog Aviram Oshri – takiej osady koło Jerozolimy na przełomie I w. p.n.e. i I w. n.e. po prostu nie było. Według biblisty prof. Bruce’a Chiltona ewangeliści celowo umieścili narodziny Jezusa w „odpowiednim” Betlejem, czyli judzkim, by zachęcić Żydów do przyjęcia chrześcijaństwa. Jakkolwiek było, stare, pogańskie miejsce kultu zostało dostosowane do potrzeb nowej wiary. Dla wczesnych pokoleń chrześcijan świadomość kultu Dumuziego-Tammuza w betlejemskiej grocie była z pewnością solą w oku. Ponieważ wytępienie pradawnego kultu w grocie nie było łatwe, zaadaptowano to miejsce jako element nowej religii. Tam, gdzie przez tysiące lat modlono się do Dumuziego, „prawdziwego syna praoceanu”, dopatrzono się miejsca narodzin innego „prawowitego syna”. W ten sposób święta grota Dumuziego przemianowana została na miejsce narodzin Jezusa i tam, gdzie stała pogańska świątynia, w IV w. zbudowano Bazylikę Narodzenia. Z Betlejem łączy się jeszcze jedna kontrowersyjna opowieść, a mianowicie „rzeź niewiniątek” opisana wyłącznie w Ewangelii Mateusza. Jest to jedna z najbardziej wstrząsających historii opowiedzianych w Nowym Testamencie. Jeśli wierzyć ewangeliście, krwiożerczy Herod Wielki kazał „pozabijać wszystkie dzieci w Betlejemie i w całej jego okolicy, od dwóch lat i młodsze”. Można sobie wyobrazić ów masowy mord: dzieci wyrywane matkom, ciosy mieczy lub sztyletów, małe ciałka rozbijane o ściany, miażdżone główki... Cóż jednak, skoro żadna biografia Heroda nie potwierdza tej opowieści. Nie wspomniał o niej także Józef Flawiusz, historyk żydowski skrupulatnie spisujący dobre i złe postępki Heroda. Fakt, że tak okrutna i wielka zbrodnia nie została przez nikogo zauważona (poza Mateuszem), każe powątpiewać w jej historyczność, wyraźnie natomiast nawiązuje do starożytnych legend. Biblista Manfred Barthel stwierdził: „Sargon i Mojżesz nie są jedynymi, którym przypisuje się szczęśliwe uniknięcie niebezpieczeństwa grożącego im w pierwszych latach życia. Coś podobnego przytrafiło się wielu słynnym postaciom, między innymi Perseuszowi, Romulusowi i Remusowi, Aleksandrowi Wielkiemu. Ocalenie Jezusa przed żądnym mordu Herodem dobrze pasuje do tego typu opowieści”. ARTUR CECUŁA
32
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
PRZEMILCZANA HISTORIA
W
XV-wiecznych Czechach połowa ziemi należała do kleru, który na dodatek prowadził ostentacyjnie rozrzutny i hulaszczy tryb życia. Koszt takiego postępowania uderzał głównie w chłopów. Przeciwko bogactwu Kościoła (tudzież z krytyką „cudów”) wystąpił Jan Hus, który w 1412 r. zaatakował papieża Jana XXIII, kiedy ten zaczął na wielką skalę handel odpustami, aby zgromadzić środki na wojnę. W odwecie Praga została obłożona papieskim interdyktem. Papież liczył na to, że rozprawą z Husem odwróci uwagę od innych spraw i na soborze „naprawczym” łatwo
wyspowiadać się z tego grzechu. Była to jedyna dolegliwość. W konkordacie tym ustalono również, że „świętokradcze” ataki na duchownego podlegają ekskomunice bez wyroku sądowego. Aby uniknąć odpowiedzialności za nierealizowanie swoich obietnic soborowych, „ojciec Kościoła” wydał bullę, w której stwierdził, że: „papież jest absolutnym sędzią swoich własnych działań, w każdych okolicznościach, a także może on odwołać obietnice, które wcześniej złożył” (Thompson, „The papacy and the civil Power”). Znaczyło to, że papieży nie musi obowiązywać ludzka moralność. W późniejszym liście do
na ziemiach, które są ich własnością. Polacy twierdzili, że władcy zobowiązani są szanować indywidualne przekonania religijne swoich poddanych; że nie można nawracać siłą ani używać nawracania jako usprawiedliwiania wojen; że ani papież, ani cesarz nie mogą wypowiadać samowolnie konfliktów zbrojnych bez odwołania się do międzynarodowego trybunału rozsądzającego spory, a zasady wojny sprawiedliwej odnoszą się również do pogan. Papież nie może także łamać reguł prawa naturalnego. Oczywiste było, że z takimi światłymi postulatami delegacja polska była traktowana przez kler i teologów
Rycerze Zawisza Czarny i Janusz z Tuliszkowa oświadczyli przed papieżem, że czci króla polskiego bronić będą „gębą i ręką”, wobec czego Marcin V uległ. Mimo to oficjalna bulla papieska przeciwko traktatowi Falkenberga wydana została dopiero w 1424 roku. Broszurą miała się zająć inkwizycja, jednak wstawiennictwo papieża pomogło uzyskać łagodne orzeczenie (treść dokumentu uznano nie za „heretycką”, jak domagali się Polacy, lecz za „gorszącą”). Kiedy kapituła generalna dominikanów – w podobny sposób przyciśnięta przez Polaków – skazała swojego brata na dożywotnie więzienie, znów
OJCOWIE NIEŚWIĘCI (67)
Patroni ludobójstwa W 1414 r. w Konstancji zebrał się wielki czteroletni sobór powszechny katolicyzmu, mający na celu odnowę Kościoła i papiestwa. Dziś jest on najbardziej znany ze spalenia na stosie Jana Husa i Hieronima z Pragi. uzyska zatwierdzenie swojego wyboru z Pizy. Zaprosił więc Husa do udziału w zgromadzeniu w celu „wytłumaczenia się ze swoich błędów”, a Zygmunt Luksemburski zaopatrzył go nawet w list żelazny gwarantujący bezpieczeństwo osobiste. Niestety, kiedy Hus zjawił się na wspomnianym soborze, wtrącono go do więzienia, twierdząc, że kleru ów list żelazny nie obowiązuje. Ojcowie odnowiciele spalili nie tylko Husa, ale i Hieronima z Pragi, ale plan Jana XXIII się nie powiódł i został on odwołany ze stanowiska papieża. 6 kwietnia 1415 r. sobór opublikował dekret „Haec santa”, zobowiązujący papieża do posłuszeństwa wobec soboru. Tym razem wybór papieża był nowatorski, gdyż poza kardynałami głosować mogli także przedstawiciele pięciu „nacji” europejskich: italskiej, galijskiej, germańskiej, angielskiej i hiszpańskiej. Słowianie i Węgrzy zaliczeni zostali do „nacji” germańskiej. Kardynałowie stanowili szóstą nację. „Odnowionym” papieżem został kandydat Francuzów, członek potężnego rodu Colonnów, autorytarny Odo, który przyjął imię Marcin V (1417–1431). Szybko się okazało, że nowy papież nie zamierza iść ścieżką odnowy i koncyliaryzmu, lecz chce kontynuować dotychczasową tradycję papieską, zwłaszcza dotyczącą sposobów gromadzenia pieniędzy. Najlepszym wyrazem tej polityki był fragment konkordatu, zawartego z narodem niemieckim jeszcze w trakcie soboru. W zapisie dotyczącym świętokupstwa (symonia) przyjęto, że ktokolwiek nabył święty urząd w drodze symonii, powinien w terminie trzech miesięcy
Władysława Jagiełły papież rozwinął koncepcję świętej zdrady katolickiej: „Jakoż w każdej sprawie, gdzie idzie o utrzymanie wiary świętej, godzi się i należy owszem działać i występować nie tylko przeciw umowom i obietnicom, ale nawet przeciw prawom przyrodzonym, krewnemu, bratu, ojcu i synowi; ani może się nazywać zbrodnią, cokolwiek podjęto jest w obronie wiary katolickiej”. W trakcie soboru istotnym problemem była sprawa kampanii wymierzonej w Polaków, którą rozpętał Jan Falkenberg, krakowski dominikanin i inkwizytor. Mianowicie przedłożył on zebranym tzw. „Satyrę na herezje i inne nikczemności Polaków oraz ich króla Jagiełły”. W swoim „traktacie” oskarżał Polaków o „nikczemne przestępstwo” korzystania z pomocy pogan w wojnie przeciwko Zakonowi Krzyżackiemu. Wywodził, że pogan można zabijać dlatego, że są poganami, zaś Polaków (na czele z ich królem – „szalonym psem”) tym bardziej, gdyż z poganami się sprzymierzają. Według dominikanina Polacy powinni być eksterminowani, pozbawiani suwerenności i zamieniani w niewolników. Ów traktat uczynił z Falkenberga jednego z pierwszych teoretyków ludobójstwa. Na soborze obecna była delegacja polska na czele z arcybiskupem gnieźnieńskim Mikołajem Trąbą. W czasie obrad Polacy zapisali piękną kartę, dzielnie broniąc Jana Husa i wnioskując o ograniczenie opresyjności katolicyzmu. Paweł Włodkowic, ówczesny rektor krakowskiej akademii, zaprezentował pogląd, że wszystkie narodowości, nie wyłączając pogańskich, mają prawo do samorządności i życia w pokoju
Wacław Brozik – Jan Hus podczas soboru 6 kwietnia 1415 r.
jako mocno podejrzana, dlatego bezskuteczne pozostały prowadzone aż do końca soboru próby uzyskania oficjalnego potępienia agresywnej antypolskiej broszury dominikanina. Szef delegacji polskiej dokonał jednak wolty i zasilił obóz antypolski. Arcybiskup Trąba liczył bowiem, że zostanie papieżem. Udało mu się dostać oficjalną nominację do kandydowania, lecz poniósł porażkę. Nowy papież przyznał mu wówczas tytuł pierwszego prymasa Polski. Kiedy jednak Trąba wrócił do kraju, musiał się tłumaczyć ze zdrady stanu. Zakończyło się na przysiędze oczyszczającej – wszak arcybiskup był już poważną figurą w Kościele i uznano, że lepiej było z nim nie zadzierać, aby papież nie ogłosił krucjaty na Polskę. Nowy papież, prawdopodobnie w związku z postawą Polaków w czasie soboru, unieważnił korzystne dla Polski bulle Jana XXIII i uznał wszystkie poprzednio uzyskane przywileje Krzyżaków (włącznie z fałszywymi). Polacy nie odpuścili jednak sprawy ataków dominikanina. 4 maja 1418 r., już po zamknięciu soboru, kiedy nie chciano ich wpuścić do pałacu papieskiego, wyłamali bramę i dostali się tam siłą.
interweniował papież, doprowadzając do uwolnienia Falkenberga. 22 lutego 1418 r. Marcin V wydał bullę „Inter cunctas”, w której wzywał do wytępienia zwolenników Wiklifa i Husa. Każdy morderca heretyków otrzymał obietnicę odpustu zupełnego, a najlepsi – preferencyjne miejsca w raju. W marcu 1420 r. papież wydał kolejną bullę, w której wzywał chrześcijan do zjednoczenia w walce przeciwko „husytom, wiklefitom i wszystkim innym heretykom”. Została ona ogłoszona we Wrocławiu. Przez cały swój pontyfikat Marcin V organizował kolejne krucjaty antyhusyckie. W żadnej z nich Bóg nie był mu przychylny. Król Zygmunt Luksemburski początkowo nie kwapił się do realizacji wezwania krucjatowego, obawiając się zbyt dużych zniszczeń kraju, a tym samym swojego własnego dobra, jednak pod naciskiem papieża i wysokiego kleru Czech w kwietniu rozpoczął ze Świdnicy I krucjatę antyhusycką. W lutym 1421 roku krucjata zakończyła się porażką. W maju tego samego roku na sejmie Rzeszy legat papieski kardynał Branda de Castiglione przedstawił nową bullę, która nakazywała
kontynuowanie wojny. Król, chociaż niechętnie, ale podjął wezwanie papieskie. Sformował trzy kolumny pod dowództwem swoim, biskupa ołomunieckiego Jana Železnego i włoskiego kondotiera Pippa Spano. Prowadzona bez przekonania wojna szybko zakończyła się ponowną porażką sił katolickich, a Zygmunt nie poprowadził już później żadnej krucjaty na husytów, przynajmniej osobiście. Papież jednak nie składał broni. Jesienią 1422 r. kolejną krucjatę na husytów poprowadził elektor brandenburski Fryderyk Hohenzollern, ale jedynym sukcesem tej wojny było rozbicie sojuszu polsko-czeskiego. Husyci jednak wciąż byli niepokonani. Kolejną bullę wzywającą do wojny papież wydał w 1427 r. W odpowiedzi zgłosiło się trzech generałów chętnych do poprowadzenia ataku: biskup Winchesteru Henryk Beaufort, arcybiskup Trewiru Otton von Ziegenhain i elektor brandenburski Fryderyk Hohenzollern. Namaszczono tego ostatniego. W niecały miesiąc husyci kompletnie zniszczyli siły krzyżowe. W 1429 r. papież postanawia zaangażować do swojej wojny króla polskiego. Jan Długosz przekazuje nam fragmenty jego listów w tej sprawie: „Marcin biskup, sługa sług Bożych. Najmilszemu w Chrystusie synowi Władysławowi, dostojnemu królowi polskiemu. Szukaliśmy, już od wstępu naszego na stolicę papieską, rozmaitych środków potłumienia i wytępienia tej zarazy (husytów – przyp. red.). Staraliśmy się przede wszystkim do tej wojny zachęcić najmilszego w Chrystusie syna naszego, dostojnego Zygmunta króla Rzymskiego, Węgierskiego i Czeskiego (...). Jakoż podejmowano kilkakroć zbrojne wyprawy, zebrano ogromne wojska przeciw pomienionym odszczepieńcom, którzy ani liczbą, ani odwagą i poświęceniem nie powinni byli wyrównać prawym wyznawcom. Ale nie wiemy, jakim się to dzieje sposobom, czy błędem i ułomnością ludzką, czy zrządzeniem skrytych wyroków Bożych, że heretycy nie tylko oparli się skutecznie wiernym, ale nawet zwycięstwo nad niemi odnieśli. Udzielamy niniejszym pismem naszym twej Królewskiej Wysokości zupełną moc i władzę nawracania rzeczonych odszczepieńców. A jeśliby trwali upornie w swoich błędach, nadajemy ci takąż samą wolność i władzę napadania zbrojnego w naszym, Kościoła, imieniu na ich miasta, miasteczka, wsie i włości, zabierania ich w niewolę i wedle brzmienia ustaw kanonicznych prześladowania aż do zagłady”. W drugim liście pisał: „(…) walczyć będziesz przy pomocy Chrystusa, jeżeli z tobą wojować się ośmielą”. Jagiełło szczęśliwie nie dał się zaczarować obietnicom nagród niebieskich i nie podjął się krucjaty antyczeskiej. MARIUSZ AGNOSIEWICZ www.racjonalista.pl
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
Najdziwniejsza książka świata  Ciąg dalszy ze str. 23 Co nam daje ta informacja? To dla badaczy bardzo ważny trop. Świadczy o tym, że ktoś, kto sporządził manuskrypt, nie uczynił tego dla zabawy (były i takie teorie). Wszak nie wydaje się pieniędzy, za które można by wybudować pałac lub kupić kilka wsi, na facecje mające wprowadzić kogoś w błąd. To jednak nie wszystko, co w księdze jest nieprawdopodobne: litery i kontury rysunków kładzione są z precyzją niemal dorównującą współczesnym drukarkom komputerowym. Skryba musiał być zatem jednym z najwybitniejszych rzemieślników (albo artystów) swojego czasu. Artystów? I tu wykluła się kolejna niesamowita teoria. Taka mianowicie, że Manuskrypt Voynicha jest wczesnym dziełem Leonarda da Vinci – jednego z najgenialniejszych twórców w dziejach ludzkości. O Vinci piszemy po to, aby pokazać, jak dziwaczne hipotezy próbowano postawić i potwierdzić na przestrzeni ostatnich 50 lat badań rękopisu. Dość powiedzieć, że o autorstwo dzieła podejrzewano ponad setkę różnych postaci z historii: alchemików, malarzy, uczonych, nawet królów, ale wszystkie hipotezy – jedna po drugiej – upadały. Pierwsza upadła ta, że Kodeks wykonał sam Voynich. Po co? Dla pieniędzy, bo – niestety – awanturniczego Polaka już wcześniej podejrzewano o różne fałszerstwa i inne niecne sprawki. Jaka jest zatem prawda? Oto mamy informacje dość jeszcze ciepłe. Naukowcy postanowili ustalić przynajmniej jeden parametr ponad wszelką wątpliwość – wiek manuskryptu. Nie tylko to, kiedy wykonano sam pergamin, ale też kiedy wymieszano i nałożono na karty farbę. Nic tak dobrze nie nadaje się do dokładnego datowania artefaktów pochodzenia organicznego, jak radiowęglowa metoda C-14. Pobrano więc cztery próbki z manuskryptu Voynicha (z czterech różnych miejsc) i wysłano do czterech różnych ośrodków naukowych w różnych częściach świata. Żaden zaś nie wiedział, co bada. Wyniki zszokowały świat naukowy. Wszystkie ośrodki badawcze niezależnie ustaliły, że Manuskrypt Voynicha powstał pomiędzy rokiem 1404 a 1438. Co więcej – dbający
o swoją reputację naukowcy podali też, że radiodatowanie jest pewne w tym przypadku z 99,5-procentową dokładnością. Co daje ta nowa wiedza? Ogromnie dużo. Na przykład to, że odpadają wszelkie fantastyczne hipotezy – z Leonardem da Vinci i fałszerstwem Voynicha włącznie. Ale to nie koniec. Na jednej z dwustu kart rękopisu narysowano mury jakiegoś miasta. Mury mają blanki. Blanki zwieńczone bardzo dziwnymi gzymsami w kształcie jaskółczych ogonów. W pierwszej połowie XV wieku coś podobnego można było oglądać tylko w Mediolanie i w Wenecji. No więc mamy jakiś pierwszy ślad. Nie mówi on jednak o tym, gdzie Manuskrypt wykonano, ale jedynie o tym, że jego autor najprawdopodobniej mieszkał w północnych Włoszech albo przynajmniej przez nie podróżował.
Nadal jednak nikt nie ma najmniejszego pojęcia, z jakiego powodu w pierwszej połowie XV wieku, w czasach, gdy nasi dzielni woje walczyli z krzyżem pod Grunwaldem, jakiś anonimowy na razie, acz genialny, skryba poświęcił bajeczną fortunę i wiedzę, żeby sporządzić najdziwniejszą księgę w historii świata. Pisał ją nieznanym alfabetem w nieznanym języku z całą pewnością po to, aby coś ukryć przed wścibskimi oczami współczesnych mu bliźnich i potomnych. Co to mogło być? Nie śmiejcie się, ale krążą legendy, że są w niej recepty i formuły, za pomocą których życie ludzkie można przedłużyć nawet czterokrotnie. Księgę podobno odczytał urodzony w roku 1720 słynny hrabia de Saint Germain. Ostatni raz widziano pana hrabiego w Paryżu w roku 1902. To oczywiście bajki. Ale Manuskrypt Voynicha bajką nie jest. Istnieje wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi od 600 lat, a od 100 lat kpi sobie z naukowców. Kpi, bo istnieć nie powinien. MAREK SZENBORN
RACJONALIŚCI
33
KATEDRA PROFESOR JOANNY S.
Wiara à la polacca Kościół katolicki w Polsce wymaga od wiernych posłuszeństwa. Bezmyślnego, w każdej dziedzinie i sytuacji. To trudne do realizacji, a często i bezsensowne w codziennym życiu, ale na szczęście deklaratywnie bardzo łatwe. I taka właśnie jest wiara à la polacca. Płytka i na pokaz. 98,8 proc. Polaków twierdzi, że posiada w domu Biblię i namiętnie ją czyta. Co czwarty stale, czyli codziennie, co trzeci „czasem w tygodniu”, 15,4 proc. raz w miesiącu, 16 proc. kilka razy w roku, a 10 proc. bardzo rzadko. Tylko 0,1 proc. nigdy do świętej księgi nie zagląda i delektuje się samym faktem jej trzymania w widocznym dla znajomych miejscu. Tajemnicą pozostaje czytelniczy status Biblii. Nie bardzo wiadomo, za co jest przez swoich właścicieli uważana. Gdyby za książkę, mielibyśmy jeden z najwyższych wskaźników czytelnictwa w świecie. W rzeczywistości zaledwie 38 proc. Polaków przyznaje się do sięgania po choćby jedną książkę rocznie. Biblia zatem niby jest (czytana), a jakby jej nie było – przynajmniej u połowy deklarujących studiowanie testamentu, który... nie przynosi spadku. Zdecydowanie słabiej jest z uczestnictwem w niedzielnej mszy. Tu bowiem nie wystarcza niesprawdzalna, mydląca oczy deklaracja. Śnieg, mróz, skwar czy zawieja, trzeba się osobiście pofatygować do kościoła, gdyż statystyki wynikają z liczenia, a nie z oświadczeń. W coniedzielnej mszy bierze udział około 40 proc. zobowiązanych, których szacuje się na 82 proc. wiernych. Pozostałe 18 proc., czyli tzw. niezobowiązani, to dzieci do lat siedmiu, chorzy i osoby starsze. W rzeczywistości znaczna część tej grupy (starsi, dzieci) regularnie chodzi na niedzielne msze, co oznacza, że relacja między realizującymi religijny obowiązek a zobowiązanymi do niego jest znacznie mniej korzystna i wynosi nie więcej niż 30–32 proc. Interesujący jest stosunek Polaków do religijnych zaleceń w sprawach zlokalizowanych poniżej pasa, czyli przedmałżeńskiego seksu, związków partnerskich, rozwodów, dzietności, antykoncepcji, in vitro i aborcji. Tutaj większość katolików ma rozdwojenie, a nawet roztrojenie
jaźni. Oficjalnie, pro publico bono, wygłaszają opinie zgodne z nauką Kościoła, w ankietach kręcą, a w życiu robią, co chcą i uważają za wygodne, choć niekoniecznie najlepsze czy słuszne. I tak według 92 proc. Polaków „dzisiaj, gdy coraz więcej małżeństw kończy się rozwodem, trwała rodzina powinna pozostać wzorem dla ludzi”. Oczywiście innych ludzi, bo mało kto sam chce się męczyć, gdy związek szwankuje. Statystycznie w Polsce rozpada się więcej niż co czwarte małżeństwo. W 2010 r. orzeczono ponad 61 tys. rozwodów i prawie 3 tys. separacji, wobec 228 tys. ślubów. Kościół jest naturalnie całkowicie przeciwny rozwodom. Zaleca trwanie w małżeństwie do śmierci. Nawet jeśli miałaby być przyspieszona w wyniku domowej przemocy. W badaniu Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego przedmałżeński seks uznaje za niedopuszczalny zaledwie kilka procent młodzieży. Ponad dwukrotnie mniej niż w końcówce bezbożnej PRL. Wbrew stanowisku Kościoła nieco ponad połowa młodych pozytywnie wypowiada się o antykoncepcji, a stosuje ją 60 proc. Często, z braku wiedzy, nieudolnie. 20 proc. preferuje nieskuteczny stosunek przerywany, a jedynie 20 proc. zdaje się na – zalecaną przez Kościół – wolę Bożą. Powoduje to niewyobrażalne dramaty. Siedem procent ogólnej liczby porodów stanowią porody nastolatek. Corocznie kilkanaście tysięcy dzieci rodzi dzieci. Bóg, który wedle księży daje dzieci, na dzieci już nie daje. Duchowni tym bardziej, gdyż interesuje ich jedynie życie poczęte. Narodzone traci atrakcyjność. Tym bardziej że póki małe, nie daje na tacę. W kwestii celu małżeństwa i seksu poglądy pasterzy i owieczek rozmijają się najbardziej. Owieczki, jak to zwierzęta, widzą w seksie przyjemność, a dzieci chcą mieć coraz częściej tylko jedno lub dwoje. Pasterze – przeciwnie. Pragnąc stale powiększać swoje stado, uznają za dopuszczalny tylko seks prokreacyjny. Według abp. Michalika, skandaliczna jest nawet sama „mentalność antykoncepcyjna, którą przesiąkli katolicy”. Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski przypomina, że „choć encyklika Humanae vitae
dopuszcza stosowanie metod naturalnych, czyli wstrzemięźliwości okresowej, to zastrzega taką możliwość do sytuacji, gdy małżonkowie rzeczywiście nie mogą mieć dzieci, a nie do sytuacji, gdy nie chcą ich mieć”. Tak więc, jeśli tylko zdrowie i potencja pozwalają, owieczki mają być jak króliki. Stale uprawiać seks bez zabezpieczenia, zachodzić w ciążę w sposób naturalny i jej nie usuwać nawet wtedy, gdy zagraża zdrowiu lub życiu. „Małżeństwo bowiem i rodzicielstwo to ofiara z siebie”. Ludzie doby postmodernizmu nie chcą być ofiarami. Do ich formowania na swoją modłę Kościół potrzebuje odpowiednich wzorców. Stąd masowa produkcja błogosławionych i świętych. Na niewiele się zdaje, zwłaszcza że w okresie Bożego Narodzenia główną rolę w szopce gra Matka Boska, której życie jest całkowitym zaprzeczeniem katolickich zaleceń. Ta młoda sztucznie zapłodniona panna wychodzi za mąż za mężczyznę niebędącego ojcem jej dziecka, a po ślubie nie utrzymuje z nim stosunków seksualnych i nie ma już więcej dzieci. A przecież, jak twierdzi abp Michalik, „zachowanie tych, którzy nie chcą mieć więcej niż jedno dziecko, jest pewnego rodzaju egoizmem, uznaniem, że dziecko było rzeczą, której nie mamy, ale jak już je mamy, to nie powinniśmy się przemęczać”. W dodatku taka postawa „szkodzi temu jedynakowi, który – bez rodzeństwa – pozbawiony jest rodzinnego bogactwa, gorzej przygotowany do normalnego, dorosłego życia”. Te zamieszczone w „Raporcie o stanie wiary w Polsce” opinie polskiego hierarchy, choć ukazują się przed samymi świętami, nie są laurką ani dla Matki Boskiej, ani dla Chrystusa. Trzeba to abp. Michalikowi miłosiernie wybaczyć, bo logika nie jest mocną stroną religii. Moim Kochanym Czytelnikom i Redakcji życzę wesołego, świątecznego weekendu oraz samych radosnych dni w Nowym 2012 Roku. Jako świąteczne upominki przekazuję 100 zaczarowanych kalendarzy, które pokazują tylko szczęśliwe daty. JOANNA SENYSZYN W następnym numerze poinformujemy, jak można wejść w posiadanie kalendarza Redakcja
34
KONKURSY „FiM”
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r.
Rachunek sumień… …czyli ilu jest dobrych księży? Czy ktoś to policzyć zdoła? Aby na te pytania odpowiedzieć, trzeba znać dwa parametry. Po pierwsze: ilu jest katolickich księży na świecie? Encyklopedia podaje, że na wszystkich kontynentach posługuje (?) wiernym 411 tys. duchownych (z czego – patrzcie Państwo – 30 tys. w Polsce!!!). Po drugie: co to w ogóle znaczy dobry ksiądz? Tu z pomocą przyszły nam liczne portale katolickie, a nawet wewnątrzkościelne, które z zadziwiającą łatwością cechy dobrego pasterza wymieniają. Powinien więc być żarliwej wiary, spędzać jak najwięcej czasu na modlitwach, pomagać ubogim, nie dbając o własny majątek, rzadko o cokolwiek prosić, a często dawać i dziękować, szczególną troską otaczać dzieci (no tu byśmy raczej nie przesadzali), słuchać rad innych (także parafian), być dyspozycyjny i kreatywny, stanowić wzór przyzwoitości i religijności dla innych, nigdy, przenigdy nie przejawiać gniewu, nie czuć złości, a już nie daj Bóg nienawiści. Jednym słowem – dusza człowiek ma być z księdza. No i w tym miejscu powraca pytanie: ilu takich jest? A ilu jest złych? No bo przecież faktowi, że ci ostatni też istnieją, nie zaprzecza nawet Kościół. Aby to wszystko sprawdzić, obliczyć i zbadać
proporcję jednych do drugich, czyli dobrych do złych, musimy posłużyć się pewnym wzorem znanym z matematyki. Otóż – jak już pisaliśmy – jest na świecie 411 tys. księży katolickich. Musimy przyjąć, że co najmniej jeden z nich jest dobry
i posiada jeśli nie wszystkie, to przynajmniej lwią część wspomnianych wcześniej cech. Idąc dalej tym tropem, przyjmijmy, że księży złych też jest pewna liczba. Niestety spora, bowiem z każdych dwóch księży dowolnie wskazanych, wybranych
lub spotkanych na spacerze co najmniej jeden jest niedobry. Posiadając tę wiedzę, Drogi Czytelniku, odpowiedz: ilu na świecie jest przyzwoitych, miłych i dobrych księży katolickich? Na matematycznie udowodnione rozwiązania czekamy do 10 stycznia pod redakcyjnym adresem:
[email protected]. Wśród autorów prawidłowych odpowiedzi rozlosujemy 5 rocznych prenumerat „Faktów i Mitów”.
Ksiądz przychodzi po kolędzie do biednej rodziny mieszkającej na wsi. Pociesza, że Święta Rodzina też była biedna, i zostawia obrazek przedstawiający Jezusa, Józefa i Maryję. Po jego wyjściu podchmielony ojciec bierze obrazek do ręki i mówi: – Widać nie byli tak biedni jak my, bo mieli pieniądze na fotografa! ~ ~ ~ Wieczór wigilijny. Podpity facet, wracając do domu od kolegi, wstępuje do kościoła. W żłóbku będącym częścią szopki świątecznej ukrywa butelkę wódki. Wieczorem wychodzi z domu, żeby zabrać ze żłóbka swoją flaszkę i pójść z nią do drugiego kolegi. Dochodząc do kościoła, słyszy śpiew: „W żłobie leży”... – K…a mać, znaleźli! ~ ~ ~ Jasio cierpliwie wyczekuje na prezenty od Świętego Mikołaja. W końcu o północy mocno zniecierpliwiony pyta: – Mamusiu, kiedy wreszcie przyjdzie Święty Mikołaj? – A czy ja wiem, syneczku, o której godzinie twój tatuś wróci z knajpy?
TYGODNIK FAKTY i MITY (ISSN 356441); Prezes zarządu i redaktor naczelny: Roman Kotliński (Jonasz); Zastępcy red. naczelnego: Marek Szenborn, Adam Cioch; Sekretarz redakcji: Paulina Arciszewska-Siek; Dział reportażu: Wiktoria Zimińska, Ariel Kowalczyk – tel. (42) 630 72 33; Dział historyczno-religijny: Bolesław Parma, e-mail:
[email protected]; Redaktor graficzny: Tomasz Kapuściński; Dział promocji i reklamy: tel. (42) 630 73 27; Dział łączności z czytelnikami: (42) 639 85 41; Adres redakcji: 90-601 Łódź, ul. Zielona 15; e-mail:
[email protected], tel./faks (42) 630 70 65; Wydawca: „BŁAJA News” Sp. z o.o.; Sekretariat: tel./faks (42) 630 70 65; Druk: POLSKAPRESSE Sp. z o.o., Oddział Poligrafia, Drukarnia w Łodzi. Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do adiustacji i skracania tekstów. WARUNKI PRENUMERATY: 1. Prenumerata redakcyjna: cena 52 zł za pierwszy kwartał 2012 r., 104 zł za pierwszą połowę 2012 r., 204 zł za cały rok 2012. Wpłaty (przekaz pocztowy) dokonywać na adres: BŁAJA NEWS, 90-601 Łódź, ul. Zielona 15 lub przelewem na rachunek bankowy ING Bank Śląski: 76 1050 1461 1000 0023 0596 2777. 2. W Polsce przedpłaty przyjmują: a) Urzędy pocztowe i listonosze. Cena prenumeraty – 52 zł za pierwszy kwartał 2012 r., 104 zł za pierwszą połowę 2012 r., 204 zł za cały rok 2012; b) RUCH SA. Wpłaty przyjmują jednostki kolportażowe RUCH SA w miejscu zamieszkania prenumeratora. 3. Prenumerata zagraniczna: Wpłaty w PLN przyjmuje jednostka RUCH SA Oddział Krajowej Dystrybucji Prasy na konto w PEKAO SA IV O/Warszawa nr 68124010531111000004430494 lub w kasie Oddziału. Informacji o warunkach prenumeraty udziela ww. Oddział: 01-248 Warszawa, ul. Jana Kazimierza 31/33, tel.: 0 (prefiks) 22 532 87 31, 532 88 16, 532 88 19; infolinia 0 800 12 00 29. Prenumerata zagraniczna RUCH SA płatna kartą płatniczą na www.ruch.pol.pl 4. Zagraniczna prenumerata elektroniczna:
[email protected]. Szczegółowe informacje na stronie internetowej http://www.faktyimity.pl Prenumerator upoważnia firmę „BŁAJA News” Sp. z o.o. ul. Zielona 15, 90-601 Łódź, NIP: 725-00-20-898 do wystawienia faktury VAT na prenumeratę tygodnika „Fakty i Mity” bez podpisu. 5. Prenumerata w Niemczech: Verlag Hûbsch & CO., Dortmund, tel. 0 231 101948, fax 0 231 7213326. 6. Dystrybutorzy w USA: New York – European Distribution Inc., tel. (718) 782 3712; Chicago – J&B Distributing c.o., tel. (773) 736 6171; Lowell International c.o., tel. (847) 349 1002. 7. Dystrybutor w Kanadzie: Mississauga – Vartex Distributing Inc., tel. (905) 624 4726. Księgarnia „Pegaz” – Polska Plaza Wisła, tel. (905) 238 9994.
Nr 51/52 (616/617) 23 XII 2011 – 4 I 2012 r. Dla ułatwienia ujawniono wszystkie litery R występujące w krzyżówce, a objaśnienia podano zgodnie z kolejnością alfabetyczną odpowiadających im słów, uwzględniając ich długość 3-literowe: – na co się wybija? – bryka obok tryka – chata, niekoniecznie bogata – tapetuje pokój plakatami z idolami – patrzysz pod nim – skoczek – piłka wysokiego lotu – polowanie na jelenia – w parze z figą – ten aktor tekstu się nie uczy – w jego przypadku tępy nie oznacza głupi – rezygnacja z brzucha – wuj z chatą – as wśród nas – kieszonkowy gad – ciągnie na dno 4-literowe: – z drania do umacniania – te owoce się pierze, aby były świeże – po Paryżu i Marsylii największy jest on – berbecie w zwierzęcym świecie – pół milimetra – zebra w mieście – cały czas w niej płynie gaz – jaka sprzedaż jest za bardzo? 5-literowe: – z dresem na wizytówce – szeroko zakrojona – zaloty niecnoty – tu się powinno pracować głową – wpierw się rozbija, a później zwija – bujda na resorach – przebojowy Jacek – po obiedzie, ale nie musztarda – w lesie siekierę niesie – latają z czubkami – stoi przed drzwiami – w niej raźniej – państwo podziemne – krowi raj – kiedy będzie futro? – ptaki znane z bekania i mlaskania – jak się urżnie, to zostanie – u goryla szeroka i włochata – zwykle szybko się dorabia – nie z tego słynie, że był w Poroninie – kwiat – niewinny, jak żaden inny – ludzie piszą – to z nich gaz ma zbawić nas – to coś mają koparki każdej marki – słoń włochaty żyjący przed laty – potrafi zmienić się w gnoma – typ znany z wybiegów – piramidalny dowód trwałości balsamu – harcują, gdy kota nie czują – syrena bez silnika – co mają gąska i kania do stania? – tu grają piłkarze na murawie, z rolki – tam się je ślimaki, z ryżem – wyskakują na twarzy, kiedy słońce praży – bezlitośnie kopana na oczach sędziego – po zębie lub na zrębie – ma na rynku swoje prawo – potomek Lecha – łapanie byka za rogi – utwór z kapelusza – samuraj z Poronina – na co głodny chce coś wrzucić? – nim pisanie po ekranie
P
1
A
O L
Y
O E
85
A K
R
N
91
N
A
L B
32
U
16
I
M
86
O
D
L
R
F
E
30
N
C
H
Y G
96
R
O Ł Ą B
I
M
A
D
I
E
72
U
77
40
Y
A K
103
57
A
E
E
I L
A
121
9
O
A E
C
G
73
I
U
L
82
38
K
R
Ł
N
Ó
R
A
T
U
104
E
S
N
E
D
I 3
A
R A I
A
E
M
125
U
Z
A
108
E
19
K
97
Z
48
P O
27
I
O
U
O
D
A
42
O
39
Ł
Y
C
A
123
K
S
47
A
D
I
115
L
Ż
Y
M
100
K
D
W
D
R
O
Ń
102
J
G
A
A
101
S
W
79
P
54
78
W
T M
E
I
R
94
O
63
90
46
O
I
88
A
N
A
L
E
O
S
L
S
105
O
67
N
K P
K
A
H
12
G
26
T
62
B
O
128
83
C
107
L
W
I K
Ż
P M
N
F
A
I
K
L N
G
18
N
I
Ó E
Ż
122
K A
I
44
P S
K
O E
N D
N
T S
G
R
Ó
O
T
I O
43
Y Ś
A
E
Ą
124
Y
C
W
21
A N
M
K
A
K
Z
U
14
S 66
O
28
I
R
E K
Ł
K
O
74
D 8
I
H
W
17
15
I I
K
126
A
45
T
A
B
A
R
I
Z
56
E
N L
I
A
R
I
Y K
S
C 58
Y
A
K
120
Z
106
Ż
22
I
Ą
U
130
70
E K
A
U
A
M
R
A G
E
R
127
K
– – – – – – – – – – – – – – – – – – –
K
68
20
W
24
Y
4
I I
A
35
K L
G
I
34
N
C
111
J
5
A
36
A
T E
113
S
T R
K
S
A
87
Z
T
T R
R
O
50
F
N
29
I
E
23
U C
H
M
A O
A
D
Y
S
75
7
A M
E
E 64
– łże jak bura suka – nalepiany na ściany – grzęda w urzędach – łowy na lwie głowy – ptak śpiewak – chroni stół, gdy się przelewa – tuli się do koszuli – trwa od startu do mety 7-literowe: – buty na długie trasy – cały biały – wredna z drewna – bramkarz w teatrze – Grecy ją bili – ostatnia premiera misja – pożar minus zapałki – kto to pije, długo żyje – na Sycylii budzi strach – ptaszki w kapuście – w portfelu stówka – siła pędzącej z góry fury – łajdak w kanale
O
N
R
37
E
T
A
M
119
71
Z
6
129
S
92
A
93
J
D
I
Z
S
R
59
65
R
55
F
33
A
– dantejskie obrazki – bezzałogowe badanie opinii publicznej – spory, ale nie duży – w grillowym serwisie – kawałki walca – z niej pielucha dla malucha – gotowy, gdy krew uderzy do głowy – wyrwał się zza krat w świat – światełko zaduszne 6-literowe: – dogrywki z barami – meszek mrowie przy głowie – ma koronę, choć nie jest królem – z tej samej stajni, co mustangi – o darze mówiącego w nadmiarze – kto był albo nie był? – tam szekle mają nie tylko żeglarze – przygania, choć smoli – mają dzioby i pływają, ale wcale nie latają – woli kotka nie spotkać – admirał na macie – z uszkiem pod łóżkiem
P
Ł
L E
U
M
A M
A
O
61
S
81
S
T
G
J
T
A
N
R
41
98
2
A
E
R
U
A
N
69
P T
N
W R
114
A
C
K T
Z
M
Y
95
E
31
Y
W Z
53
A
W
R
A
M
Z
K
I
A
52
S
U
K D
I
A
L
O
L
E
O
Z
C
I
W
112
84
Y
E
117
L
I
D
N
J L
Z
T
89
K B
Ż
25
P Y
109
E
Y
R 10
13
Ę
O
A N
Z
A
R
C
G
I
R
B
80
K
I C
60
G
116
I
P
O
110
S
S
N
Ś 76
49
E
I N
M
51
118
I A
Ż O
I
35
KRZYŻÓWKA ŚWIĄTECZNA
O
11
R Z
Y
99
jaki koń spada z drzewa? kreska do nosa nie stanie playboy z towarami plasterki z salaterki zabawa przy stosie fletu odmiana wypalana z nim urządzenie bardziej cenię czeka uczniów po klasówce toczone na szczycie ona siedzi zamienił siekierkę na kijek poroże nim być może miły grymas ważna rzecz dla koszykarza śnieg z cebulką koreczki do wódeczki potrafi przybić bez młotka fachowiec od latających talerzy
Litery z ponumerowanych pól utworzą rozwiązanie – ŻYCZENIA
Rozwiązanie krzyżówki z numeru 49/2011: „Jeżeli nie wiesz, co w tym roku kupić pod choinkę, kup stojak”. Nagrody otrzymują: Elżbieta Olszewska z Cieszkowa, Beata Wymysłowska z Ozorkowa, Roman Cencelewicz z Gorzowa. Aby wziąć udział w losowaniu nagród, wystarczy w terminie 7 dni od ukazania się aktualnego numeru „FiM” przesłać hasło krzyżówki e-mailem na:
[email protected] lub pocztą na adres redakcji podany w stopce.