Raymond E. Feist Janny Wurts Władczyni Imperium CZĘŚĆ II Przełożyła Alina Pożarowszczyk Dom Wydawniczy REBIS Poznań 1996 GTW Tytuł oryginału Mistress ...
13 downloads
15 Views
1MB Size
Raymond E. Feist Janny Wurts Władczyni Imperium CZĘŚĆ II
Przełożyła Alina Pożarowszczyk
Dom Wydawniczy REBIS Poznań 1996
GTW
Tytuł oryginału Mistress of the Empire
Copyright © Raymond Feist and Janny Wurts 1992 Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1996
Redaktor serii Jarosław Kotarski
Redaktor Romana Kolarzowa
Ilustracja na okładce Don Maitz
Opracowanie graficzne Jacek Pietrzyński
Wydanie I
ISBN 83-7120-173-7 (t. I-III) ISBN 83-7120-300-4 (t. III cz. 2)
Dom Wydawniczy REBIS ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 67-47-08, tel./fax 67-37-74 Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B
Rozdział siedemnasty Rada
Mara siedziała spokojnie, przyciskając do ramienia rozgrzane ciało córki. Niemowlę wplatało pulchne dłonie w jej włosy, sięgając do kolczyków z rzeźbionych paciorków. Kasuma była oczarowana wszystkim, co czerwone, i jeśli udało jej się pochwycić dłonią cokolwiek, co jej się spodobało, nieodmiennie usiłowała wepchnąć to sobie do ust. Pani Acoma ocaliła swą biżuterię, zsuwając malutką dziedziczkę Shinzawai niżej i kołysząc ją na kolanie. Zachwycające gruchanie dziecka zmieszało się z dobiegającymi zza przegrody okrzykami Justina, który wymachiwał bezładnie mieczem ćwiczebnym pod nieugiętym okiem Lujana. Niecierpliwy jak jego barbarzyński ojciec, wykrzykiwał do nauczyciela, że drewniane słupki są głupie i że wolałby poćwiczyć na czymś, co się rusza. Na przykład ptaki jiga, pomyślała Mara z lekkim uśmiechem. Poprzedniego dnia chłopiec dostał burę za to, że je płoszył. Niedługo kucharki zaczną odchodzić z powodu psot Justina. Ta chwila spokoju była balsamem dla duszy Mary. Od czasu rozstania z Hokanu jedynie w takich momentach czuła się szczęśliwa. Kasuma uśmiechnęła się wilgotnymi ustami. Mara dotknęła nosa dziecka, celowo zwalniając ruchy, by drobne rączki mogły pochwycić jej brzęczącą bransoletę. Chcąc sprawić przyjemność dziecku, oprócz zwykłego jaspisu nałożyła dzisiaj bezcenną miedzianą biżuterię, którą kiedyś dostała od pana Chipina Xacatecas. Serce Mary tajało na widok radości Kasumy. Zastanawiała się, czy tak właśnie czułaby się jej matka, spoglądając na jej twarz. Jakże inaczej mogłoby wyglądać jej życie, gdyby nie śmierć matki. Może złożyłaby śluby w świątyni Lashimy, a Oskiro przyjęłaby tytuł pani Acomy? Czy jej matka rządziłaby podobnie jak Isashani, za pomocą łagodnych kobiecych sztuczek, czy też desperacja zmusiłaby ją do wypróbowania niebezpiecznych innowacji?
Mara westchnęła. Te przypuszczenia prowadziły donikąd. Nie znała nawet twarzy swej matki, jedynie portret, który pan Sezu kazał namalować, zanim jego żona zmarła przedwcześnie przy porodzie. Na podwórku przed domem rozległa się reprymenda Lujana i stukanie miecza Justina stało się bardziej równomierne. Odgłos uderzeń drewnianego miecza nieodmiennie przywodził Marze na myśl pierworodnego syna. Choć Justin zupełnie nie był podobny do starszego brata, zdarzały się takie chwile, gdy jego spojrzenie, ruch głowy albo chłopięcy śmiech przypominał jej Ayakiego. Mara uświadomiła sobie, że jej starszy syn właśnie teraz przechodziłby ceremonię męskiej inicjacji. Tak wiele lat minęło już od jego śmierci. Zamiast ładnych zabawek, dawanych małym chłopcom, dostałby prawdziwą zbroję. Palce Kasumy zacisnęły się na jej bransolecie. Odepchnęła od siebie wspomnienia o Ayakim i o tym drugim, dziecku Hokanu, które Hamoi Tong zabił jeszcze przed urodzeniem. Za godzinę dwoje jej dzieci odjedzie pod ochroną zaufanego orszaku do pałacu cesarskiego w Kentosani. Będą tam bezpieczniejsze. Pozostaną na dworze Ichindara do czasu, aż Hokanu wypełni zobowiązania wobec rodu Shinzawai i będzie mógł wrócić do domu nad jeziorem. Mara przymknęła oczy. Jutro sama wyruszy w podróż, która zaprowadzi ją daleko w głąb nieznanego kraju. Odłożyła ją jeszcze o jeden dzień, by nacieszyć się córeczką. Bogowie jedynie wiedzą, jak długo może potrwać jej nieobecność. Nigdy nie przestała żałować, że z powodu kampanii wojennej w Dustari straciła lata dorastania Ayakiego. Teraz, gdy chłopca już nie było, ból sprawiała jej myśl, że polityka zmusiła ją do oderwania się od niego. Nie chciała, by Kasuma dorastała, znając twarz matki jedynie z namalowanego portretu. Miękka stopa dziecka uderzyła ją w brodę. Mara uśmiechnęła się, otworzyła oczy i westchnęła na widok niańki, która przyszła zabrać jej córeczkę. Dzień mijał zbyt szybko. Postawna kobieta skłoniła się przed nią, sprawnie wykonując swe obowiązki. Widać było, że odbieranie matce dziecka nie sprawia jej przyjemności. - Wszystko w porządku - zapewniła ją Mara. - Wiem, że muszę
dopilnować pakowania, a Kasuma powinna się przespać, zanim wsadzimy ją do lektyki razem z bratem. Justin nie pozwoli jej zasnąć. Będzie zbyt zajęty wymachiwaniem mieczem w stronę wymyślonych rabusiów na drodze. Niańka złagodniała. - Pani, twoje dzieci będą zdrowe i szczęśliwe. Nie wolno ci się martwić. - Nie pozwól cesarzowi rozpieszczać ich za bardzo - ostrzegła ją Mara, przyciskając Kasumę do siebie tak mocno, że dziecko jęknęło. - On zawsze okropnie psuje dzieci. Daje im słodycze i klejnoty, które one tylko wpychają sobie do ust. Jeśli żadna z jego głupich żon nie okaże na tyle charakteru, by go nauczyć, co jest bezpieczne dla niemowlęcia, pewnego dnia któreś się udławi. - Nie martw się, pani - powtórzyła niańka, która w skrytości ducha uważała, że wyłącznie chciwość cesarskich matek powstrzymuje je przed hamowaniem hojności władcy. Wyciągnęła duże, ciepłe ręce i zabrała Kasumę od matki. Dziecko zapłakało głośniej, wyciągając pulchne palce w stronę brzęczących bransolet. - Szszsz. Cicho, mały kwiatuszku - mówiła śpiewnie niańka. - Uśmiechnij się do mamy, żeby mogła zabrać ten uśmiech ze sobą w podróż. W chwili, gdy Mara walczyła ze smutkiem, który ściskał jej serce aż do łez, rozległ się gong i stukot miecza Justina ucichł nagle. Sądząc po zawiedzionym okrzyku chłopca, Mara przypuszczała, że Lujan wyciągnął rękę i pochwycił mieczyk wpół ciosu. Podniosła głowę i napotkała spojrzenie niańki, w którym krył się lęk. - Idź - powiedziała. - Szybko. Jeśli czegoś potrzebujesz, kup to po drodze, lecz teraz idź prosto do lektyki. Lujan przyprowadzi Justina i zbierze eskortę i tragarzy. Może nie jest jeszcze za późno. Niańka skłoniła się szybko, tłumiąc ramieniem okrzyki Kasumy, i z lękiem wypadła przez drzwi. Równie dobrze jak jej pani wiedziała, że gong obwieszczał
przybycie jednego z Wielkich. Z niespokojnie dudniącym sercem Mara otrząsnęła się z bezwładu i odepchnęła od siebie przejmujący żal, że nie zdąży już pożegnać się z synem. Choć logika mówiła jej, że jeśli Wielcy zdecydowali się wystąpić przeciwko rodowi Acoma, chłopiec będzie tak samo zagrożony na drodze, rozsądek nie potrafił zwalczyć matczynego instynktu, który nakazywał jej odesłać dzieci jak najszybciej i jak najdalej od zbliżających się kłopotów. Oderwała wzrok od pustej futryny drzwi, za którymi zniknęła niańka z jej córką, i zaklaskała na posłańca. - Zawołaj mojego doradcę. Szybko. Przeszło jej przez myśl, by zawołać także pokojówkę i kazać jej uczesać włosy splątane przez Kasumę, doszła jednak do wniosku, że rzadki metal, który nosiła na przegubie dłoni, wystarczy, by zrobić odpowiednie wrażenie. Nie umiałaby usiedzieć spokojnie, czekając, aż służąca ją uczesze. Z trudem opanowując przestrach, wyszła z zacisznego ogrodu, przylegającego do jej sypialni i ruszyła szybko przez mroczne korytarze; po kamiennych posadzkach, do jakich przywykła w posiadłości nad jeziorem, nawoskowane drewniane podłogi wydawały się dziwnie głucho dudnić pod jej stopami. W każdej posiadłości była jedna sala, gdzie pośrodku podłogi znajdował się emblemat, na którym pojawiali się magowie ze Zgromadzenia. Wystrój tych sal był rozmaity, od prostoty do ostentacyjnego przepychu; także emblematy różniły się od siebie. Mara weszła przez niskie drzwi do pięciokątnego pokoju i stanęła obok zielono-białej mozaiki, przedstawiającej shatrę. Sztywnym skinieniem głowy przywitała Sarica i Chubaritza, hadonrę wyznaczonego przez Jicana do zarządzania posiadłością jej przodków. W chwilę później pojawił się Lujan, ciężko zdyszany, ze skupionym wzrokiem i dłonią mocno zaciśniętą na rękojeści miecza. Rozległ się drugi gong, sygnalizujący przybycie maga. Podmuch powietrza zburzył rozpuszczone włosy Mary i poruszył pióropuszem przy hełmie Lujana. Pani Acoma zacisnęła zęby i zmusiła się, by patrzeć prosto przed siebie.
Pośrodku sali stał brodaty mężczyzna w brązowej, wełnianej szacie bez żadnych ozdób. Przepasany był skórzanym pasem z brązową klamrą o barbarzyńskim wzorze. Na nogach zamiast sandałów miał ciężkie buty. W upale wypełniającym pokój bez okien na jego bladej skórze pojawił się rumieniec. Saric i Lujan zawahali się wpół ukłonu. Spodziewali się człowieka w czerni, Wielkiego ze Zgromadzenia. Nie słyszeli jeszcze o magu, który by nosił szatę w innym kolorze, a poza tym żaden członek Zgromadzenia nie zapuszczał brody. Mara przedłużyła ukłon, zbierając chaotycznie rozbiegane myśli. Miasto Magów leżało na północ od Ontoset, lecz nie było tam na tyle chłodno, by marznąć w jedwabiu. Tylko jeden powód mógł wyjaśnić strój jej gościa: nie był on Tsurańczykiem. Najwyraźniej przybył tu w odpowiedzi na jej impulsywny list wysłany przed miesiącem na Midkemię. Przed nią stał Milamber, który niegdyś uwolnił niewolników i w gniewie zniszczył Igrzyska Cesarskie. Mimo to obawy Mary nie ustąpiły. Nie znała przekonań tego Midkemijczyka. Widziała jego porywczość, z powodu której inni magowie skazali go na banicję. Kto wie, może wciąż był lojalny wobec Zgromadzenia, które wykształciło go w tajnikach magii. W odpowiedzi na swe niejasne zaproszenie do rozmowy Mara spodziewała się co najwyżej otrzymać list; szybkie i bezpośrednie przybycie Milambera speszyło ją. Choć Milamber na pewno nie przybył tutaj w sprawach Zgromadzenia, nie miała pewności, czy nie zechce bronić interesów swych tsurańskich braci. Od czasu, gdy popadł w niełaskę, okoliczności sprawiły, że musiał z nimi współpracować. Mara podniosła się z ukłonu. - Wielki - powiedziała, starając się panować nad głosem - twoje przybycie jest zaszczytem dla mego domu. W ciemnych oczach, które napotkały jej wzrok, czaiło się skrywane rozbawienie. - Nie jestem Wielkim, pani Maro. Nazywaj mnie po prostu Pug.
Mara zmarszczyła brwi. - Czyżbym się pomyliła? Czy nie nazywasz się Milamber? Rozglądając się bystro po nie umeblowanym, wyłożonym drewnem pomieszczeniu, Pug odpowiedział z charakterystyczną dla większości Midkemijczyków prostotą: - Nazywałem się tak kiedyś. Ale wolę imię nadane mi w moim rodzinnym kraju. - Dobrze, Pug. - Mara przedstawiła mu pierwszego doradcę i dowódcę, po czym niepewna, jak powinna się zachować i nie chcąc od razu przechodzić do istotniejszych spraw, dodała: - Czy mogę ci zaproponować poczęstunek? Nieznośnie przenikliwe spojrzenie Puga skupiło się teraz na jej twarzy, ale dłonie, które w Kentosani wzniecały straszliwe moce, pozostały nieruchome. Mag skinął głową. Mara poprowadziła go drewnianymi schodami przez mroczne wewnętrzne korytarze do wielkiej sali. Saric, Lujan i hadonra, z oczami ożywionymi ciekawością i lękiem, szli za nimi w odległości wyrażającej szacunek. Pierwszy doradca Acomy wielokrotnie słyszał od swego kuzyna opowieści, snute nad kuflem piwa hwaet, o zniszczeniach na Igrzyskach Cesarskich. Lujan stąpał czujnie, uświadamiając sobie, że nie ma odwagi choćby pomyśleć o użyciu broni przeciwko człowiekowi obdarzonemu takimi mocami; Saric marszczył nos z powodu dziwnych zapachów dymu brzozowego i zjełczałego łoju zwierzęcego, które ciągnęły się za przybyszem. W porównaniu z tsurańskimi mężczyznami, Pug był średniego wzrostu, co oznaczało, że jest niski wśród swych współplemieńców. Nie usiłował zachować godnej pozy; jedynie jego oczy, na dnie których skrywała się tajemnica, przerażały swą mocą. Gdy wszyscy weszli przez szerokie drzwi do wielkiej sali, Pug powiedział przyjaźnie: - Szkoda, że nie przebywasz akurat w swej drugiej posiadłości, pani Maro. Kiedy byłem w Cesarstwie, wiele słyszałem o Wielkiej Sali Minwanabich i urzekły mnie opisy jej architektury. - Po chwili dodał: - Wiesz, ja także zbudowałem swą posiadłość na ziemiach upadłej rodziny. W pobliżu Ontoset, na
terenach, które niegdyś należały do rodu Tuscai. Mara zerknęła na swego gościa badawczo i zauważyła, że w jego oczach, wpatrzonych w jej oczy, nie było ani śladu ciepła. Może Pug pod przykrywką uprzejmości chciał jej dać do zrozumienia, że wie o tym, iż jej dowódcy służyli niegdyś domowi Tuscai. Rozbiegane spojrzenie Puga omiotło teraz pokój, w którym przodkowie Mary udzielali audiencji. Była to typowa tsurańska sala. Po obu jej stronach stały przegrody zasłaniające przejście na ocienione portyki. Sufit wykonany był z drewnianych belek, a podłogi wydeptane przez pokolenia domowników. - Imponujące - ocenił, spoglądając na zwisające z sufitu rzędy sztandarów wojennych. - Wiem, że twoja rodzina jest jedną z najstarszych w Imperium. Uśmiechnął się i jego twarz zaskakująco odmłodniała. - Przypuszczam, że zmieniłaś wystrój w swojej drugiej posiadłości, gdy ją przejęłaś? Słyszałem, że nieżyjący pan Tasaio miał koszmarny gust. Jego żartobliwy ton dodał Marze swobody. Choć przypuszczała, że takie właśnie były intencje maga i wciąż miała się na baczności, rozluźnienie atmosfery sprawiło jej ulgę. - To prawda - przyznała. - Mój nieżyjący wróg gustował w poduszkach obciągniętych skórą i futrem oraz w stołach inkrustowanych kością. Więcej mieczy i tarcz wisiało na ścianach jako ozdoby, aniżeli Jican naliczył w całej zbrojowni Minwanabich. Jedwab znaleźliśmy jedynie na proporcach wojennych i paradnych strojach żołnierzy. Pokoje gościnne wyglądały jak koszary oficerskie. Ale skąd wiesz tak wiele o moich byłych wrogach? Pug zaśmiał się tak szczerze, że nie sposób było się nie przyłączyć. - Hochopepa. Ten stary plotkarz był obecny przy rytualnym samobójstwie Tasaia, a jeśli sobie przypominasz, Hocho jest przy tuszy. W listach do mnie narzekał nieustannie, że wszystkie siedzenia w domu Tasaia są z gołego drewna, niewygodne i twarde, a poduszki tak wąskie, jakby przeznaczono je wyłącznie dla ludzi odzianych w zbroje. Mara uśmiechnęła się.
- Kevin z Zun często mi powtarzał, że to, co dla nas wygląda skromnie, w twoim kraju byłoby uważane za rażące. Zdaje się, że gusta są rozmaite. - Pani Acoma wskazała gościowi otaczający podium krąg poduszek. - W ciągu mojego życia przekonałam się o tym wielokrotnie, jednak łatwo jest o tym zapomnieć. Pug skłonił się lekko i pozwolił, by Lujan najpierw pomógł usiąść swej pani. Należały mu się wszystkie honory oddawane Wielkim, ale w bliskim obcowaniu był bezpośredni jak prosty człowiek. Mara nie mogła uwierzyć, że to ten sam potężny mag, który w pojedynkę zniszczył ostatniego seniora wojennego. Te pozory nie uspokoiły jednak jej doradców. Saric i Lujan poczekali, aż mag usadowi się wygodnie, po czym także usiedli. Skryty w cieniu hadonra wyglądał, jakby przyprowadzono go tu na przesłuchanie w sprawie poważnej zbrodni. Słudzy wbiegli z tacami, na których piętrzyły się mięsa, sery i świeże owoce. Inni wnieśli gorącą wodę i rozmaite napoje. Pug sięgnął do talerza z pokrojonym na plastry jomach i zanim wyszkolona służba Mary zdążyła go ubiec, nalał sobie z dzbanka czegoś, co jak zapewne przypuszczał, musiało być chochą. Upił łyk i jego oczy nad filiżanką rozszerzyły się ze zdumieniem. - Herbata! - Czy miałeś ochotę na coś innego? - zaniepokoiła się Mara. - Jeśli sobie życzysz, Wielki, mój kucharz może za chwilę przygotować chochę, Pug podniósł dłoń do góry. - Nie, herbata zupełnie wystarczy. Po prostu tutaj się jej nie spodziewałem. Ale według wszelkich doniesień niewiele rzeczy powinno zaskakiwać u pani Acomy - dodał po chwili z przymrużonymi oczami. Swobodny nastrój prysł. Myśl o tym, że mieszkający w innym świecie Milamber był tak dobrze poinformowany o jej sprawach, zaniepokoiła Marę. Wciągnęła oddech, by zaprzeczyć. - Wielki... Pug przerwał jej.
- Proszę cię. Zrezygnowałem z tego tytułu, choć Zgromadzenie chciało mnie przywrócić do swego grona. - Widząc, że Saric uniósł brwi ze zdziwieniem, mag z Midkemii skinął głową. - Tak. Cofnęli nakaz wygnania po konflikcie z Wrogiem, który zagrażał obu naszym światom. Teraz mam także prawo do tytułu księcia, gdyż zostałem przyjęty do rodziny królewskiej. Ale wolę być po prostu Pugiem, magiem ze Stardock. - Dolał sobie herbaty i rozluźnił wełniany kołnierz szaty, zbyt ciepłej na klimat Kelewanu. - Co słychać u Hokanu? Nie widziałem go od... - zmarszczył brwi z namysłem - od bitwy pod Sethanon. Mara westchnęła ze smutkiem, pogryzając plasterek owocu. - Czuje się dobrze, lecz od śmierci ojca zajęty jest nieprzyjemną rywalizacją między swymi kuzynami. Z żalem Pug odstawił filiżankę. Przy jego wypielęgnowanej dłoni leżał nietknięty jomach. - Kamatsu był jednym z najlepszych ludzi w tym kraju. Wszyscy odczują jego brak. Pod wieloma względami właśnie jemu zawdzięczam to, kim jestem dzisiaj. - Po chwili Pug uśmiechnął się, chcąc jakby odpędzić mroczne myśli. Czy Hokanu pokochał konie równie mocno, jak jego brat? Mara potrząsnęła głową. - Lubi je, lecz nie tak bardzo jak Kasumi. Albo Ayaki - dodała ze smutkiem. Pug potraktował to wspomnienie z otwartym, barbarzyńskim współczuciem, które u Kevina często zbijało ją z tropu. - Śmierć twojego syna była wielką tragedią, Maro. Ja także mam chłopca w tym wieku. Jest tak pełen życia... – Urwał ze zmieszaniem, mnąc w palcach rękaw szaty. - Masz wielki hart ducha, skoro udało ci się znieść tę stratę i nie stałaś się podła ani nieczuła. Ten barbarzyński mag niezwykle dobrze znał jej sprawy i serce. Mara
rzuciła szybkie spojrzenie na Sarica i odniosła wrażenie, że doradca resztką woli powstrzymuje się od powiedzenia czegoś. Gestem dała mu do zrozumienia, że chce przemówić pierwsza, zanim zupełnie opuści ją odwaga. - Pug - rozpoczęła. Poufała forma wypadła niezręcznie. - Tę wiadomość do ciebie wysłałem z desperacji. Mag wsunął dłonie w rękawy i przyjrzał się jej nieruchomym wzrokiem. - Może byłoby najlepiej, gdybyś zaczęła od początku. Oczy miał stare, jakby widział rzeczy większe, niż ludzki umysł może ogarnąć, i rozpacz okropniejszą niż strata jednego dziecka. Przez chwilę Mara miała wrażenie, że udało jej się przejrzeć jego tajemnicę i dostrzec potęgę ukrytą w duszy tego człowieka, który zachowywał się swobodnie jak gadatliwy kuzyn. Przypomniała sobie czarno odzianą postać, która w pojedynkę zniszczyła cesarską arenę, olbrzymią kamienną budowlę, wznoszoną przez dziesiątki lat. Setki ludzi zginęły, a tysiące odniosło rany podczas tego straszliwego wybuchu, dlatego tylko, że siedzący przed nią Milamber sprzeciwiał się brutalności toczonych na pokaz ludzkich walk. Choć w bezpośrednim obcowaniu wydawał się ciepły, był potężnym magiem. Mara zadrżała i uświadomiwszy sobie, jakie moce kryją się za tym przyjaznym sposobem bycia, poczuła się jak mała dziewczynka. A jednak wiedziała, że Pug odważył się w pojedynkę wystąpić wbrew tradycji i został wygnany za czyny, z którymi Zgromadzenie nie mogło się pogodzić. Jeśli Acoma ma zdobyć jakąś ochronę, on właśnie jest potencjalnym kluczem do wiedzy. Mara zdecydowała się zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Odesłała Lujana i doradców, a gdy została sama z barbarzyńskim magiem, opowiedziała mu o wszystkim bez zahamowań. Zaczęła od śmierci swego ojca i brata, która zmusiła ją do objęcia władzy nad rodem, po czym przypomniała zwycięstwa i porażki, jakie nastąpiły w następnych latach. Mówiła bez przerw, zapominając o herbacie i tacy z owocami, aż wreszcie dotarła do konfrontacji z Anasatimi, w którą wmieszało się Zgromadzenie. Pug po raz pierwszy przerwał jej pytaniem i od tej chwili często prosił o wyjaśnienie jakiejś myśli albo szczegółu. Możliwe, że chciał w ten sposób
wybadać motywy kryjące się za jej uczynkami. Mara była pod wrażeniem jego pamięci, często bowiem prosił o dodatkowe informacje na temat czegoś, o czym wspomniała ponad pół godziny wcześniej. Gdy dotarła do ostatnich odkryć Arakasiego, dotyczących braku ciągłości w starożytnych dokumentach, pytania Puga stały się jeszcze bardziej szczegółowe. - Dlaczego prosiłaś mnie o pomoc w tych sprawach? - zapytał wreszcie niebezpiecznie łagodnym tonem. Mara wiedziała, że nie pozostaje jej nic oprócz absolutnej szczerości. - Zrozumiałam jasno, że Zgromadzenie może wystąpić przeciwko mnie nie po to, by utrzymać pokój, lecz by nie dopuścić do zmian w Imperium. Jeśli obliczenia moich doradców są prawidłowe, już od ponad tysiąca lat Wielcy powstrzymywali rozwój w naszym kraju... - Przezwyciężyła niepewność, choć wiedziała, że te śmiałe oskarżenia mogą doprowadzić ją do zagłady. Jeśli teraz się cofnie i straci szansę na uzyskanie wiedzy, Acoma i tak może być zgubiona. Wasz midkemijski sposób myślenia nauczył mnie, że uświęcone przez czas tradycje, które my, Tsurańczycy, cenimy najbardziej, stają się zgubne, gdy prowadzą do zastoju. Od czasu Złotego Mostu staliśmy się okrutni. Zamiast prawdziwych wartości mamy skomplikowane kodeksy honorowe i sztywny system kastowy. Chciałabym ujrzeć zmiany i koniec okrutnej polityki prowadzonej w imię osobistego honoru. Chciałabym, by nasi władcy musieli odpowiadać za swe czyny, a niewolnicy otrzymali wolność. Ale przypuszczam, że Zgromadzenie powstrzymałoby nawet samego cesarza, gdyby próbował wprowadzić takie zmiany. Mara podniosła głowę i ujrzała, że Pug wpatruje się w pustą filiżankę. Popołudniowe słońce kładło się smugami na drewnianej podłodze. Sery rozpuściły się już na tacy. Siedzieli tu od wielu godzin. Mara uświadomiła sobie ze smutkiem, że odkryła się bardziej, niż zamierzała, ale zauważyła także coś innego: pod wpływem pytań maga z Midkemii jej myśli się skrystalizowały i teraz wyraźnie widziała, jakie problemy musi przezwyciężyć. Wypełnił ją podziw dla maga. Zacisnęła mocno dłonie i w gorączce niepokoju czekała na wyrok albo zrozumienie. Przez chwilę w wielkiej sali panowała cisza i tylko lekki wietrzyk
poruszał sztandarami wojennymi. W końcu Pug przerwał milczenie. - Wiele z tego, co mówisz, przypomina mi moje własne uczucia... moje własne uczynki. - Nie rozumiem - odrzekła Mara nerwowo. Pug uśmiechnął się. - Możemy dla uproszczenia powiedzieć, że Zgromadzenie pełne jest niezgody. Z zewnątrz Bractwo Magów może się wydawać jednością, ciałem, które od czasu do czasu interweniuje w sprawy Imperium, ale zazwyczaj trzyma się na boku. - Zrobił szeroki gest, charakterystyczny dla Midkemijczyków. - Ale prawda jest zupełnie inna. Każdy z Wielkich może przy każdej okazji robić to, co uważa za stosowne, gdyż jego edukacja miała na celu służbę Imperium. Mara skinęła głową. Pug pochwycił jej wzrok i w jego oczach pojawiła się wesoła ironia. - Jednak zdarza się, że dwóch magów miewa krańcowo odmienne zdanie o tym, co jest najlepsze dla Imperium. Wówczas niezgoda powoduje waśnie. Mara ośmieliła się wysunąć przypuszczenie. - W takim razie niektórzy z Wielkich mogą nie uważać wtrącenia się w moją wojnę przeciwko Anasatim za słuszne? - Prawdopodobnie jest to mniejszość - przyznał Pug. Może ogarnęły go wspomnienia z własnego wygnania, gdyż wydawał się szacować w myślach gorliwość Mary. - Jestem także pewien, że są inni, którzy uważają, iż twoja śmierć byłaby najprostszym rozwiązaniem. - Bardzo starannie dobierał słowa; nie potwierdził ani nie zaprzeczył jej spekulacjom o wpływie Zgromadzenia na rozwój Imperium. W gruncie rzeczy powiedział jej niewiele ponad to, na co już wcześniej Fumita zwrócił uwagę Hokanu podczas pogrzebu Kamatsu.
Pug podniósł się, najwyraźniej zamierzając zakończyć na tym rozmowę. Mara usiłowała pohamować rozczarowanie, ale widząc, że ostatnia szansa pomocy wymyka jej się z rąk, w końcu wybuchnęła z desperacją: - Napisałam do ciebie, bo miałam nadzieję, że wiesz, jak mogłabym się bronić przed Zgromadzeniem, jeśli będzie taka potrzeba. - Tak myślałem. - Twarz Puga stwardniała nieoczekiwanie. Wsunął dłonie w szerokie rękawy i spojrzał na nią uważnie. - Podejdź ze mną do emblematu. Mara gestem oddaliła służących, którzy zbliżyli się, by pozbierać tace, oraz stojących przy drzwiach dwóch wojowników, którzy mieli jej towarzyszyć jako eskorta. Wiedziała, że Pug może zniknąć z dowolnie wybranego miejsca w domu, toteż przypuszczała, że chciał pozostać z nią sam na sam. Gdy wyszli z wielkiej sali na mroczny korytarz, Pug pociągnął ją za ramię i przysunął bliżej do siebie. - Dlaczego lękasz się o swe bezpieczeństwo, pani Maro? Gdybyś była grzecznym dzieckiem i nie sprawiała kłopotów twoim rodzicom, nie miałabyś powodu obawiać się kary - rzekł cicho. Żartobliwy ton nie wywołał uśmiechu na twarzy Mary. - Ostatni szpieg, jakiego wysłałam do cesarskich archiwów, by sprawdził znaczne niezgodności finansowe w niektórych okresach historii, został zabity przez Zgromadzenie. Pug bez wahania skręcił na schody wiodące do sali z emblematem, jakby urodził się w tym domu. - Wiedza bywa niebezpieczna, Maro. Nie zapytał, o jakie lata chodziło ani czego dotyczyło odkrycie; jego milczenie potwierdziło obawy Mary. Weszli do sali. Pug zamknął drzwi. Nie dostrzegła gestu, jaki uczynił rękami, ale przeszył ją chłód, jakby od powiewu zimnego wiatru i poczuła, że znajduje się pod wpływem zaklęcia. Pug wyprostował się z poważnym obliczem. - Przez kilka minut nikt, nawet najzdolniejsi z moich byłych braci, nie
będzie mógł usłyszeć twoich słów. Mara pobladła. - Wielcy mogli usłyszeć to, co mówiłam w wielkiej sali? Pug uśmiechnął się uspokajająco. - Prawdopodobnie żadnemu z nich nie przyszło do głowy, żeby spróbować; uważają to za niegodne. Choć w poważniejszych sprawach nie ręczyłbym za Hochopepę. Jest trochę wścibski - powiedział z uczuciem. Mara zdała sobie sprawę, że przysadzisty mag musiał być jednym z przyjaciół i sojuszników Puga po zamieszkach na cesarskiej arenie, a więc mógł też być życzliwy dla niej. Z tych rozmyślań wyrwało ją następne pytanie maga. - Maro, czy zdajesz sobie sprawę, że zmiany, jakie chcesz wprowadzić, zniszczą cały dotychczasowy porządek Imperium? Znużona do szpiku kości wielogodzinnym napięciem Mara oparła się o drewnianą ścianę i wpatrzyła w mozaikową shatrę. - A czy lepiej, by zostało po staremu, by rządzili nami ludzie, którzy mordują dzieci? Czy mamy nadal pozwalać, by dobrzy ludzie byli spychani w dół i rujnowani przez poddaństwo, choć ich talenty i wysiłki zasługują na lepszy los? Jiro Anasati i jego stronnictwo chcą, by wszystko zostało podporządkowane drobnym zatargom o władzę. Może to, co mówię, to herezja, ale nie wierzę już, by taka była wola bogów. Pug machnął lekceważąco ręką. - W takim razie po co niepokoić Zgromadzenie? Wynajmij zamachowca, żeby zabił Jira. Z pewnością wystarczy ci pieniędzy, by kupić jego śmierć. Ta prowokacja w końcu przełamała jej opanowanie. Zapomniała, że rozmawia z magiem, zapomniała o potędze jego mocy, zapomniała o wszystkim
oprócz własnej goryczy. - Bogowie, nie mów przy mnie ani słowa o płatnych zabójcach! Zniszczyłam Bractwo Hamoi właśnie dlatego, że było zbyt łatwo dostępną bronią dla chciwych władców, którzy ich rękami realizowali swe samolubne cele. Acoma nigdy nie wynajmowała zamachowców! Prędzej pozwolę, by mój ród zginął i został wymazany z ludzkiej pamięci, niż zdecyduję się na coś takiego! Siedem razy zostałam przeznaczona na śmierć. Trzykrotnie zamachowcy zamiast mnie wysłali do pałaców Turakamu tych, których kochałam: Straciłam dwóch synów i matkę mojego serca. - Oprzytomniała nieco i zdała sobie sprawę, do kogo mówi. - Nie chodzi tylko o moją osobistą nienawiść do zamachowców dodała już spokojniej. - Śmierć Jira mogłaby wyrównać honorowe porachunki, ale niczego by nie zakończyła, ani nie rozwiązała. Zgromadzenie nadal szukałoby sposobów, by zniszczyć mój ród, gdyż Ichindar, Hokanu i ja sama, jako Sługa Imperium, usiłujemy przywrócić to, czego brakuje w naszym życiu. - Brakuje? - powtórzył Pug, składając ręce na piersiach. - W nas. W naszym Imperium. - Mów dalej. Mara zajrzała mu głęboko w oczy. - Czy znasz Kevina z Zun? Pug skinął głową. - Nie za dobrze. Po raz pierwszy spotkałem go tutaj... - Kiedy? - zapytała Mara ze zdumieniem, tracąc wątek. - Nigdy mnie nie odwiedzałeś. Z pewnością pamiętałabym tak ważne wydarzenie! Pug spojrzał na nią z gorzkim uśmiechem. - W tym czasie moja pozycja była znacznie niższa. Byłem jednym z niewolników pana Hokanu. Kevin i ja zamieniliśmy tylko kilka słów. Ale od czasu, gdy wrócił na dwór księcia Krondor, widziałem go raz na bankiecie dla
baronów z pogranicza. Mara poczuła, że serce jej zaczyna bić jak oszalałe. - Czy jest zdrów? - zapytała ochrypłym szeptem i jej oczy przybrały błagalny wyraz. Pug skinął głową, świadom uczuć kryjących się za tym prostym pytaniem. Wiedząc, że duma nigdy nie pozwoliłaby Marze zadać następnego, dodał: - Kevin wyróżnił się w służbie księcia Aruthy. Trzeci synowie drobnej szlachty często muszą radzić sobie w życiu sprytem i rozumem. Z tego, co widziałem i słyszałem, wiedzie mu się rzeczywiście dobrze. Służy na północy Królestwa, u barona Highcastle, i zdaje się, że kilkakrotnie awansował. Mara opuściła wzrok i cicho zapytała: - Czy się ożenił? - Przykro mi, ale tego nie wiem. Stardock leży daleko od dworu i takie wiadomości nie zawsze do nas docierają. - Gdy Mara podniosła głowę, Pug zauważył: - Chociaż nie jestem pewien, jaką odpowiedź wolałabyś usłyszeć. Mara zaśmiała się z żalem. - Ja też nie wiem. Przez szparę pod drzwiami sączyło się złote światło. Słudzy zapalili lampy w korytarzu; zmierzch kładł się fioletowymi cieniami w kątach. Pug naraz zdał sobie sprawę z upływu czasu i rzekł szybko: - Muszę już iść. - Uprzedził drugą próbę Mary, by go zatrzymać, mówiąc: - Nie mam dla ciebie daru magii ani mądrości, pani. Nie należę już do Zgromadzenia, ale mimo to przysięgi, jakie składałem, gdy przyjmowano mnie do bractwa, wciąż wiążą mój umysł, nawet jeśli nie serce. Nawet przy mojej mocy trudno jest się przeciwstawić niektórym zasadom, jakie mi wpojono. Nie mogę ci pomóc w twej walce. Ale mogę udzielić ci rady. Mądrze robisz, szukając
rozwiązań poza granicami Imperium, gdyż w kraju znajdziesz niewielu sojuszników. Oczy Mary zwęziły się, gdy zdała sobie sprawę, że mag wie o jej potajemnych przygotowaniach do podróży za granicę; nie potrafiła jednak odgadnąć, jak się o tym dowiedział. - Więc to prawda, że cho-ja nie mogą mi pomóc. Pug z szerokim uśmiechem odsunął się o krok. Wyglądał teraz jak chłopiec. - Dotarłaś dalej w odkrywaniu tajemnicy, niż przypuszczałem. Ci mieszkańcy Imperium, którzy pragnęliby zostać twoimi sojusznikami, nie mogą tego zrobić z powodu zakazu. Musisz poszukać za granicą. - Gdzie? - nalegała Mara. - W Królestwie Wysp? - Wiedziała jednak, że była to fałszywa nadzieja, gdyż już teraz miała przed sobą najpotężniejszego człowieka zza Pęknięcia. Pug wyciągnął ramiona, pozwalając rękawom brązowej szaty opaść. - Wiesz o tym, że moja żona pochodzi z kraju Thuril? - zapytał obojętnie. Te wyżyny to bardzo ciekawe miejsce. Powinnaś się tam kiedyś wybrać. Pozdrów ode mnie swoje go męża. Bez dalszych pożegnań podniósł ręce nad głowę i zniknął. Powietrze z sykiem wypełniło miejsce, gdzie przed chwilą stał. W sali zbierał się mrok nadchodzącej nocy. Mara westchnęła i otworzyła drzwi. Mrugając powiekami w ostrym świetle lamp, podeszła do Sarica i Lujana, którzy czekali na nią w korytarzu. - Nic się nie zmieniło - powiedziała. - Jutro zaczynamy pielgrzymkę.
Oczy Sarica rozświetliły się podnieceniem. Rozejrzał się szybko, by się upewnić, że w pobliżu nie ma nikogo ze służby, po czym wyszeptał: - Pojedziemy za Lepalę? Mara odpowiedziała mu uśmiechem, starając się nie okazywać więcej entuzjazmu, niż mogłaby w niej wzbudzić pobożna pielgrzymka; ale ona także była podniecona i zaciekawiona perspektywą przekroczenia granicy i podróży po nieznanych ziemiach. - Najszybszym statkiem. Ale zanim wyruszymy na wschód, musimy odwiedzić świątynię. Jeśli podróż do Thuril ma przynieść jakieś korzyści, musimy bardzo ostrożnie przygotować nasz wyjazd. Przed świtem należało jeszcze poczynić wiele przygotowań. Lujan i Saric zostawili swą panią i odeszli do obowiązków. Mara westchnęła, patrząc za nimi. Dom bez dzieci wydawał się pusty i cichy. Znów ogarnął ją żal, że nie mogła się z nimi pożegnać, jak należy. Ruszyła w stronę gabinetu, gdzie słudzy mieli jej przynieść wieczorny posiłek. Wkrótce nadejdzie świt, który uspokoi jej skołatane nerwy. Teraz, gdy droga rysowała się przed nią wyraźnie, pragnęła wyjechać jak najprędzej. Nie miała pojęcia, co może ją czekać w obcym kraju, wśród ludzi, którzy przez lata wojen i potyczek byli wrogami Imperium. Traktat, którym okupiono obecny pokój, nie był zbyt mocny; należący do konfederacji ludzie z wyżyn byli waleczni i dumni. Ale do wyjazdu w te strony zachęcał ją najpotężniejszy mag obu światów. Mara wyczuwała, że był on jedynym człowiekiem, który w pełni rozumiał stawkę tego przedsięwzięcia, a co więcej, znał rozmiary niebezpieczeństw, jakim musiała stawić czoło. *** Okrzyk kapłana odbił się echem od grubych belek sklepienia świątyni, ponad drewnianymi kolumnami i rzeźbionymi przyporami. Krąg akolitów w czerwonych szatach odpowiedział rytualnym śpiewem i na zakończenie porannej
ceremonii rozległ się głos metalowego dzwonka. Mara czekała cicho w cieniu u drzwi świątyni, otoczona gwardią honorową. Przy boku miała pierwszego doradcę. Saric miarowo postukiwał palcami po guzach na pasie zrobionym z kory drzewa korkara, pogrążony w dalekich od pobożności myślach. Włosy miał zmierzwione, jakby potargał je ze zniecierpliwienia. Choć żaden z wojowników nie okazywał niepokoju, ich sztywna postawa świadczyła o tym, że przebywanie w świątyni Turakamu odbierało im swobodę. Większość z nich zapewne modliła się teraz w duchu do bóstw szczęścia i powodzenia, by ich ostateczne spotkanie z Czerwonym Bogiem nadeszło jak najpóźniej. Świątyni Turakamu nie budowano z myślą o wygodzie przebywających w niej ludzi, pomyślała Mara. Na podwyższeniu pośrodku sali spoczywał starożytny ołtarz, na którym niegdyś składano ofiary z ludzi - a plotki głosiły, że zdarza się to i teraz. Otaczały go kamienne ławy, wytarte stopami tysięcy wiernych i porowkowane odpływami, które prowadziły do wpuszczonych w podłogę basenów. W niszach nad nimi górowały równie stare posągi, wygładzone i poplamione od dotyku niezliczonych dłoni. Ściany za posągami pokrywały malowidła przedstawiające ludzkie szkielety, demony i półbogów o wielu rękach i nogach, które wiły się i tańczyły ekstatycznie; pomimo swej groteskowości obrazy te przypominały Marze malunki ozdabiające Świątynię Płodności, jedną z wielu świątyń Lashimy. Czekając na posłuchanie, Mara myślała o tym, co mówili kapłani Czerwonego Boga: ponieważ wszyscy ludzie spotykają się u kresu życia z Turakamu, śmierci nie należy unikać, lecz raczej przyjmować ze zrozumieniem. Akolici sformowali dwuszereg spowity dymem z kadzideł i ruszyli do wyjścia. Prowadząca procesję zakapturzona postać zatrzymała się i powiedziała coś do suplikanta, który błagał boga o okazanie miłosierdzia komuś niedawno zmarłemu. Zapieczętowane pismo przeszło z ręki do ręki; najprawdopodobniej było to zobowiązanie rodziny do hojnej daniny dla świątyni, jeśli modły zostaną wysłuchane. Malowidła znajdujące się najdalej od ołtarza pokazywały ludzi o uszczęśliwionych twarzach, którzy kłaniali się przed tronem Czerwonego Boga, czekając na wyznaczenie powtórnych narodzin i miejsca na Kole Życia, w zależności od ilości wykroczeń przeciwko honorowi. Tsurańczycy wierzyli, że modlitwa może wpłynąć na osąd Turakamu, toteż ubodzy przychodzili do świątyni pieszo, by bić pokłony i zapalać tanie lampki gliniane, bogaci zaś przybywali w lektykach, niosąc hojne kwoty na prywatne obrzędy.
Mara zastanawiała się, czy takie praktyki rzeczywiście miały wpływ na decyzje Turakamu, czy też służyły kapłanom, którzy potrzebowali rubinów do ozdoby szat oraz wygody w refektarzach i celach sypialnych. Z pewnością masywne złote stojaki, na których stały lampy przy ołtarzu, warte były królestwa. Choć wszystkie świątynie dwudziestu bogów były bogato wyposażone, niewiele mogło się poszczycić takim przepychem jak najmniejsza z nich, poświęcona Turakamu. Jakiś głos wyrwał Marę z zamyślenia. - Dobra Sługo, twoje przybycie jest dla nas zaszczytem. Procesja akolitów powoli znikała za tylnymi drzwiami, lecz najwyższy kapłan wyszedł z kolumny i zbliżył się do orszaku Acomy. Ozdobiony czapą z piórami i warstwą farby na twarzy, był człowiekiem średniej budowy, nieco posuniętym w latach, lecz o bystrym wzroku. Z bliska widać było wyraźnie jego zaskoczenie. Nerwowo przesuwał dłonią po kościanej różdżce pokrytej wypukłymi płaskorzeźbami czaszek, której używał podczas rytuału. - Słyszałem, że wybierasz się na pielgrzymkę, pani Maro, lecz przypuszczałem, że odwiedzisz raczej wielkie świątynie w Świętym Mieście, nie nasz skromny przybytek w Sulan-Qu. Z pewnością nie byłem przygotowany na zaszczyt osobistej wizyty. Mara skłoniła się lekko. - Nie przybyłam tu na ceremonię. I prawdę mówiąc, oprócz zwykłej pobożności przywiodły mnie tutaj inne powody. Potrzeba mi twojej rady. Brwi najwyższego kapłana uniosły się ze zdziwieniem i znikły pod krawędzią odsuniętej na czubek głowy maski. Kapłan nie był rozebrany do naga i pomalowany na czerwono, jak zwykle podczas rytuałów odprawianych poza świętym terenem. Ale jego włosy widoczne pod czapą ze szkarłatnych piór, zaplecione w warkocze i przetkane czymś, co przypominało kości ptaków, sprawiały nie mniej przerażające wrażenie. Jakby uświadamiając sobie, że ten oficjalny strój nie zachęca do rozmów, kapłan podał różdżkę czekającemu w cieniu młodemu akolicie i ściągnął szatę. Pod spodem miał skrzyżowane pasy, na których zawieszone były religijne insygnia. Dwaj posługacze ostrożnie i z
szacunkiem zdjęli ozdoby z jego ramion, po czym ze śpiewem odnieśli je na miejsce w zamkniętych szafach, ukrytych w labiryncie korytarzy. Pozbawiony ceremonialnych ozdób kapłan, który pozostał tylko w przepasce na biodra, naraz wydał się młodszy. - Chodźmy - zaprosił Marę. - Przejdźmy do przyjemniejszego otoczenia. Twoja gwardia honorowa może pójść z nami albo poczekać w cieniu ogrodu przy świątyni. Chłopiec przyniesie im poczęstunek. Mara przywołała Lujana i Sarica, a żołnierzy odesłała do ogrodu. Wojownicy wciąż czuli się nieswojo, lecz perspektywa wyjścia z murów świątyni ożywiła ich nieco. Sformowali szyki i wyszli na zewnątrz. Żołnierze, nieustannie ocierający się o śmierć, nigdy nie czuli się dobrze, przebywając w pobliżu wyznawców Turakamu. Istniał przesąd, że żołnierz, który zbyt wiele czasu poświęcał na modły do Czerwonego Boga, mógł zjednać sobie takie względy, że bóg przedwcześnie zabierał go do siebie. Najwyższy kapłan poprowadził ich przez małe boczne drzwi, otwierające się na mroczny korytarz. - Gdy nie noszę ceremonialnych szat, na imię mam Jadaha, Dobra Sługo. - Ojcze, możesz mówić do mnie: Mara - odrzekła pani Acoma z lekkim uśmiechem. Weszli do mieszkalnej części budynku; tu ściany i przegrody wykonane były z gładkiego drewna. Maty modlitewne, dla chwały boga pofarbowano na czerwono, lecz te używane do siedzenia utkano z naturalnego włókna. Kapłan wskazał Marze najgrubszą z ubogich poduszek, wytartą od częstego używania, lecz czystą. Usiadła i w duchu poprosiła Turakamu o wybaczenie. Zgrzeszyła podejrzeniami; najwyraźniej w świątyni w Sulan-Qu pieniądze pochodzące od rodzin zmarłych przeznaczano jedynie na ozdabianie sal poświęconych bogu. Lujan i Saric usiedli przy boku swej pani i najwyższy kapłan wysłał sługę po poczęstunek. Osobisty sługa z brzydką blizną i jednym okiem pomógł mu zmyć farbę z twarzy, po czym przyniósł czerwono lamowaną, białą szatę. Siedząc nad tacą z chochą i ciasteczkami, najwyższy kapłan zwrócił się do gościa: - Maro, czym może ci służyć świątynia Turakamu?
- Nie jestem pewna, ojcze Jadaho. - Mara z uprzejmości wzięła z tacy kwadratowe, słodkie ciastko i dodała: - Szukam wiedzy. Kapłan odpowiedział gestem błogosławieństwa. - Ta jej skromna ilość, jaką posiadamy, należy do ciebie. Mara zdziwiła się, nie oczekiwała bowiem, że pójdzie jej tak łatwo. - Jesteś bardzo wielkoduszny, ojcze. Ale pragnę ci pokornie zwrócić uwagę, że zanim z góry obiecasz mi wszystko, co zechcę, może powinieneś najpierw wysłuchać moich pragnień. Najwyższy kapłan uśmiechnął się na te słowa. Jednooki sługa skłonił się z wyraźnym szacunkiem i odszedł. Pozbawiony warstwy farby kapłan boga śmierci był po prostu miłym starszym mężczyzną. Szczupły i zwinny, miał piękne ręce pisarza, a w jego oczach błyszczała inteligencja. - Dlaczego miałbym się obawiać składania obietnic, pani Maro? Udowodniłaś, kim jesteś, kładąc wielkie zasługi dla Imperium. Wątpię, by teraz twoje intencje miały się okazać samolubne; przeczy temu twoje zachowanie po zagładzie domu Minwanabich. To, co uczyniłaś, było nie tylko wielkoduszne, ale także... bezprecedensowe. Nie tylko zachowałaś wszelkie rytuały przy usuwaniu bramy modlitewnej, którą Desio wzniósł na intencję twojej śmierci, ale także okazałaś szlachetność serca, upewniając się, że twoja prośba, by usunąć bramę, nie przynosi żadnej ujmy świątyni. To my, kapłani, jesteśmy ci coś winni za twój udział w zakończeniu tyranii Najwyższej Rady. Teraz znów możemy wywierać właściwy wpływ na bieg życia. - Z gestem wyrażającym żal kapłan sięgnął po duży kawałek ciasta. - Zmiany w strukturze władzy zachodzą powoli. Panowie, którzy opierają się naszym wpływom, mocno trzymają się razem. Mimo wszystko czynimy pewne postępy. Mara przypomniała sobie słowa wysłannika świątyni Turakamu, który uczestniczył w przeniesieniu bramy modlitewnej Desia. Wówczas z powodu nadmiaru uczuć uznała słowa kapłana za zwykłe pochlebstwo. Dopiero po latach doceniła ich szczerość. Odkrycie nieoczekiwanych sojuszników dodało jej odwagi. - Chcę zadać kilka pytań o naturę magii.
Najwyższy kapłan zastygł z uniesioną filiżanką chochy i zamrugał powiekami, odbiegając myślami gdzieś daleko. Potem jednak zajął się chochą, jakby prośba Mary była najzwyklejsza w świecie. Przez chwilę smakował napój, może dlatego, że chciał zyskać na czasie, albo, jak pomyślał złośliwie Saric, by się nie zakrztusić z nadmiaru wrażeń. Szybko jednak opanował się i odstawił filiżankę. - A co chciałabyś wiedzieć o magii? Mara szła za tropem jak pies gończy. - Dlaczego uważa się, że Zgromadzenie ma wyłączność na magiczne moce? Widziałam kapłanów, którzy także je posiedli. Najwyższy kapłan popatrzył na drobną, stanowczą kobietę, którą powszechnie uważaną za drugą najbardziej wpływową postać w całym Imperium, zaraz po Światłości Niebios. W jego oczach pojawił się dziwny cień i chłód, którego nie było tam jeszcze chwilę wcześniej. - Ograniczenia nałożone przez Zgromadzenie na twój spór z Jiro Anasatim są ogólnie znane, Maro. Jeśli chcesz się uzbroić przeciwko magom, wkraczasz na zgubną drogę. - Uwagi Mary i jej doradców nie uszło, że kapłan nie użył honorowego tytułu „Wielcy". Może kapłani, podobnie jak cho-ja, także nie kochali magów? - Dlaczego przypuszczasz, że miałabym spiskować przeciwko Zgromadzeniu? - zapytała Mara bezceremonialnie. Wydawało się, że jej ton nie wywarł żadnego wrażenia na mężczyźnie. - Pani, ci, którzy jak ja służą Turakamu, znają ciemną stronę ludzkiej natury. Ludzie, którzy od dawna cieszą się władzą, nie lubią przyznawać się do słabości. W chwilach gdy czują się zagrożeni przez zmiany, niewielu z nich potrafi wykazać się mądrością. Smutne jest to, że często bronią straconych pozycji tylko dlatego, że boją się o swoje bezpieczeństwo. Opierają się zmianom tylko dlatego, że nie widzą dla nich miejsca w wygodnym życiu, jakie prowadzą. Ciebie zaś prości ludzie tego Imperium uznali za symbol szczęścia, nadziei i
lepszego losu. Jesteś ich przywódcą, czy chcesz tego czy nie, gdyż doprowadzając do zniesienia urzędu seniora wojennego, sprzeciwiłaś się tyranii i okrucieństwu. Udało ci się podważyć uświęcone tradycją formy władzy. Twoje uczynki muszą być rozumiane jako wyzwanie, czy chcesz tego, czy nie. Wzniosłaś się niesłychanie wysoko i ci, którzy uważają cię za rywalkę, poczuli na sobie twój cień. Takie dwie potęgi jak Zgromadzenie i Sługa Imperium nie mogą zgodnie współistnieć. Tysiące lat temu magowie być może zasłużyli sobie na przywilej stania ponad prawem. Teraz jednak uważają swoją wszechwładzę za prawo dane od bogów, swój uświęcony honor, jeśli wolisz. Ty reprezentujesz zmianę, oni zaś tradycję. Muszą cię pokonać, by zachować swoją pozycję. Takie są prawa życia w Tsuranuanni. Ojciec Jadaha wyjrzał na zewnątrz przez odsuniętą przegrodę. Z ulicy dochodziły uderzenia bata woźnicy, a ponad nimi okrzyki rybaka sprzedającego poranny połów. Kapłan westchnął, jakby te odgłosy codziennego życia znów zwróciły jego myśli ku sprawom śmiertelników. - Kiedyś my, zaprzysiężeni bogom na służbę, mieliśmy wysoką pozycję, pani Maro. Kiedyś mogliśmy zachęcać naszych władców do polepszenia losu wszystkich ludzi, a w każdym razie używać naszych wpływów, by ukrócić nadmierną zachłanność i zło. - Zamilkł i jego usta ściągnęły się gorzko. - Nie mogę ci ofiarować niczego, co by cię ochroniło przed Zgromadzeniem. Ale mam mały podarek na twą podróż. Mara stłumiła niepokój. - Podróż? - Czyżby jej kamuflaż był tak przejrzysty, że nawet najwyższy kapłan w Sulan-Qu przejrzał cel jej pielgrzymki? Twarz Sarica zesztywniała; dotknął lekko jej ramienia, ostrzegając, by przedwcześnie nie odkrywała kart. Kapłan wstał i podszedł do starej drewnianej skrzyni. - Jeśli chcesz odnaleźć to, czego szukasz, musisz pojechać daleko, Maro Acoma. Myślę, że już o tym wiesz. - Otworzył zamek i uniósł pokrywę. Jego delikatne dłonie przebierały w zawartości kufra. Poprzez obłok kurzu Mara zauważyła pergaminy i owiązane wstążkami brzegi pieczęci. Kapłan otrzepał starożytny traktat z kurzu i kichnął w rękaw szaty. - Przepraszam. Plotkarze uliczni twierdzą, że masz ze sobą dosyć bagaży, by dotrzeć do piaszczystych pustyń Straconego Kraju. Każdy może kupić od nich tę wiadomość za muszlę wartą
jednego centi. Mara uśmiechnęła się. Trudno jej było wyobrazić sobie, by kapłan, który przewodniczył obrzędom na cześć wzbudzającego największy lęk boga Kelewanu, kupował plotki na ulicach. - Miałam nadzieję, że moje bagaże będą zdradzać wielkie daniny dla świątyń, w których mam zamiar się zatrzymać, by złożyć uszanowanie dwudziestu bogom. Ale przyznaję, że masz rację. Ta pielgrzymka doprowadzi mnie na statek, który płynie rzeką w kierunku Jamar. Najwyższy kapłan wyprostował się nad skrzynią. Na nosie miał smugę kurzu. Z błyskiem w oczach podał jej pergamin, pomięty i wyblakły ze starości. - Byłbym złym doradcą potrzebujących, gdybym nie potrafił przejrzeć pozorów. Ale my, kapłani, nie patrzymy oczami władców. Naszą sprawą jest okazywać zrozumienie. - Wskazał na dokument. - Przeczytaj to. Może ci to nasunie jakiś pomysł. Mara wyczuła, że rozmowa jest zakończona. Podała pergamin Saricowi, odsunęła talerz z ciastem i podniosła się z poduszek. - Dziękuję, ojcze. Kapłan pochwycił jej spojrzenie. - Czy będziesz szukać odpowiedzi w Straconym Kraju, Maro? Mara wiedziała, kiedy należy mówić prawdę. - Nie. Wypływamy z Jamar do Lepali. Swobodnie, jakby była to zwykła towarzyska rozmowa, kapłan pomachał ręką, odpędzając owada, który przysiadł na brzegu talerza z ciastem, po czym wsunął dłonie w rękawy szaty. - To dobrze, córko mojego boga. Szamani z pustyni są... nie można na nich
polegać. Wielu z nich zadaje się z ciemnymi siłami. Saric nie potrafił powstrzymać cichego okrzyku. Kapłan zaśmiał się lekko. - Zdaje się, że twój pierwszy doradca jest zdziwiony. Mara przyzwalająco skinęła głową i Saric pośpiesznie wyjaśnił powód swego zdumienia. - Wybacz, ojcze, jeśli moje słowa zabrzmią niestosownie, ale większość ludzi uważa twego pana za... ciemną siłę. Kapłan zmarszczył się w uśmiechu. - Wierz mi, to nieporozumienie przynosi nam wiele korzyści! Ale śmierć jest po prostu drugą stroną tajemnicy Wielkiego Koła. Bez tej bramy do pałacu Turakamu, w którym wszelkie życie znajduje nowy początek, nasze istnienie byłoby bezsensowne, pozbawione treści. - Kapłan przesunął się w stronę wyjścia wraz ze swymi gośćmi, lecz mówił dalej. - Nasza magia, jak moglibyście to nazwać, nie opiera się na nadnaturalnych siłach. - Wskazał palcem owada, który krążył nad talerzem z ciastem. Wydawało się, że powietrze przeciął ostry, niemal niezauważalny cień i owad upadł na podłogę. - Używamy tej naturalnej mocy rzadko, by ulżyć cierpieniu tych, którzy dotarli już do swego końca, lecz nie potrafią rozstać się z ciałem. Siła życia jest wielka i czasami bezmyślna. - To może być potężna broń - rzekł Lujan głosem niższym niż zazwyczaj. Mara zauważyła, że choć ukrywał to dobrze, on także, podobnie jak jego wojownicy, odczuwał lęk przed sługami Turakamu. Kapłan wzruszył ramionami. - Nie. Bez zbędnych wyjaśnień wyciągnął palec w stronę piersi Lujana. Dowódca Acomy z wyraźnym wysiłkiem powstrzymał się od uniku. Po jego twarzy spłynęła kropla potu. Nic się nie stało.
Nawet Mara poczuła, że serce bije jej szybciej. Kapłan wyjaśnił spokojnie: - Wodzu, czas twojego spotkania z Czerwonym Bogiem jeszcze nie nadszedł. Moja władza jest tylko władzą mojego boga. Nie mógłbym cię wysłać do jego pałacu własną mocą. Saric, dla którego wszystko w życiu było zagadką do rozwiązania, pierwszy przezwyciężył lęk. - A owad...? - Nadszedł jego czas. - W głosie kapłana brzmiało znużenie. - Może dlatego, bym mógł wam to pokazać. Otrzeźwiała Mara podziękowała mu za radę i życzliwość. Jednooki sługa wyprowadził ich ze świątyni. Gwardia honorowa przyłączyła się do nich u podnóża marmurowych schodów. Mara weszła do lektyki zamyślona i nie od razu wydała tragarzom komendę, by ruszyli. Podczas tej przerwy z bocznej alejki wypadł oberwany ulicznik i zderzył się z Lujanem. Dowódca zaklął pod nosem. Odepchnął chłopaka z niechęcią, zmarszczył nos i nagle znieruchomiał. Mara stłumiła rozbawienie. Wykorzystała chwilę, gdy obok nich rozległo się nawoływanie ulicznego sprzedawcy, oferującego jedwabne szale i odpowiednie dla prostytutek perfumy, i szepnęła: - Kolejny posłaniec Arakasiego? Saric drgnął, zaś Lujan wepchnął kartkę trzymaną w dłoni za pas, udając, że ociera ręce. - Ty łobuzie - zawołał za uciekającym dzieciakiem. Ściszył głos tak, by tylko Mara i Saric mogli go usłyszeć, i dodał: - Skąd ten człowiek bierze tych wszystkich brudasów?
Mara nie miała ochoty ujawniać przed nim, że mistrz tajnych służb sam był kiedyś takim nieszczęśliwym chłopakiem i że używanie uliczników jako posłańców miało dwie zalety: obcy szpiedzy nie zwracali na nich uwagi, a poza tym ci malcy nie umieli czytać. Przypuszczała także, że od czasu, gdy Arakasi poznał Kamlio, pewną rolę w jego poczynaniach zaczęło grać współczucie i mistrz tajnych służb szukał okazji, by dać chłopcom kilka centi, za które mogliby uczciwie kupić sobie posiłek. - Znalazł kogoś odpowiedniego? - zapytała obojętnie. Saric spojrzał na nią przenikliwie. Wiedział, że ma na myśli pomniejszego maga, którego Arakasi miał poszukać. Pierwszy doradca szczelnie zasunął zasłony lektyki i powiedział irytująco poufale: - Im szybciej stąd ruszymy i znajdziemy jakąś oberżę, gdzie mogłabyś się zdrzemnąć, tym szybciej się dowiesz. - Wybierzemy się do niego po zmierzchu - wyszeptała Mara przez zasłony. Saric i Lujan wymienili spojrzenia pełne pobłażliwej desperacji. Ich pani zachowywała się jak młoda dziewczyna. Po wielu miesiącach załamania wyzwanie, jakim było poszukiwanie zakazanej wiedzy, napełniło ją podnieceniem. Tragarze podnieśli lektykę, a Saric i Lujan ruszyli obok równym krokiem. - Czy podczas kampanii na pustyni zachowywała się tak samo? wymruczał pierwszy doradca do kuzyna. - Wtedy nie. - Lujan z uśmiechem odsunął hełm na tył głowy. - Ale Keyoke opowiadał mi, jak maszerowali przez cały kraj na ziemie Inrodaki, by zdobyć sojusz królowej cho-ja. Zdaje się, że wtedy było jeszcze gorzej. - Niech nas bogowie mają w swej opiece - odrzekł Saric, gestem odżegnując niebezpieczeństwo. Ale w jego oczach błyszczał śmiech i podobnie jak Lujan, szedł krokiem sprężystym z podniecenia. - Twoja ciekawość któregoś dnia zabije nas wszystkich - odmruknął
Lujan. - Moi rekruci mają szczęście, że zamieniłeś miecz wojownika na szatę doradcy. Gwardia honorowa i tragarze zmierzali w stronę oberży, gdzie Mara miała się zatrzymać na czas pobytu w Sulan-Qu.
Rozdział osiemnasty Unik
Zasłona przy drzwiach poruszyła się. Jamel, adept niższego wtajemniczenia, drgnął i mocno zacisnął spocone palce na trzymanym przy piersi nożu. Wiedział, że pozostało mu tylko kilka sekund. Po tym, jak przebije się nożem, upłynie jeszcze chwila, nim życie ostatecznie ujdzie z jego ciała. Wyobrażenie cierpienia, przez jakie będzie musiał przejść, sprawiło, że mały człowieczek zawahał się. Poruszył wilgotnymi palcami i przygryzł wargę. Musi się zdobyć na odwagę! Zaklęcia magów potrafiły sprawić, by wal na powrót wszedł w ciało. Jeśli nie zdąży stanąć przed obliczem Czerwonego Boga, zanim nadejdą magowie, tortury z ich rąk będą gorsze od bolesnej śmierci. Okazał im bowiem jawne nieposłuszeństwo, rozmawiając z panią Marą. Rozkazy dotyczące Dobrej Sługi były jednoznaczne. Nie wolno udzielać jej żadnych informacji o magii, nawet gdyby oferowała metad. Jamel poczuł przy skórze dotyk metalowych centi i stłumił gorzki śmiech. Nigdy nie będzie miał okazji ich wydać. Choć przez chwilę pragnął podarować je ulicznej dziewczynie, która mieszkała niedaleko i przyjaźniła się z nim, los nie dał mu nawet szansy na okazanie hojności. Dokonał wyboru, a teraz już za późno, by żałować wypowiedzianych słów i raz powziętych postanowień. Po raz ostatni Jamel przebiegł wzrokiem zagraconą ruderę, która była jego domem. Stworzył tu wiele cudów, które zachwycały dzieci bogaczy; ale jakże inne mogło być jego życie, gdyby nie zdecydował się poświęcić swych mocy na robienie zabawek! Głodny wiedzy, której mu odmówiono, spragniony sprawdzenia swych możliwości, czego nigdy nie miał okazji uczynić, Jamel westchnął z goryczą. - Bogowie niech cię prowadzą, Dobra Sługo - rzekł bojaźliwie. - I niech
klątwa Zurgauliego, boga złego losu, na wieki spadnie na Zgromadzenie. Mówiąc to, rzucił się na podłogę obok poduszek, na których wcześniej siedział oficer Mary. Ostrze wbiło się głęboko w jego serce. Cierpienie było krótkie i koniec nadszedł szybko. * * * Krew wsiąkała w wyschnięte klepisko izby; półksiężyce szkarłatu zabarwiły poszarpane brzegi poduszek. Drżące, zaciśnięte palce Jamela opadły bezwładnie, a otwarte oczy lśniły nieruchomo w blasku żaru z piecyka. W następnej chwili powietrze poruszyło się, podrywając w górę spopielone fragmenty pergaminu, który zawierał notatki dla Mary. Pióra kali, stojące w urnie obok szafy na ubrania, zadrżały od podmuchu, a dzwoneczki nie sprzedanej zabawki zadźwięczały. Na zewnątrz, w mroku nocy, wył kundel. Rozległo się ciche brzęczenie i nagle rudera nie była już pusta. Obok stygnącego ciała Jamela pojawiły się dwie czarno odziane postacie. Obydwaj magowie byli chudzi jak szczapy, choć jeden był młody, a drugi stary. Shimone odsunął kaptur z czoła. W czerwonym blasku żaru wyraźnie rysował się jego duży nos. Rozejrzał się po pomieszczeniu, szybko zapamiętując każdy szczegół, po czym znieruchomiał i z namysłem wciągnął głęboko powietrze. Buty miał mokre; kałuża, w której stał, była jeszcze ciepła. Jego twarz jednak pozostała bez wyrazu, jakby martwe ciało było tylko jednym więcej rekwizytem w panującym dokoła bałaganie. Zerknął na swego towarzysza i jego głęboko osadzone oczy błysnęły. - Za późno - rzekł. Tapek popchnął butem ciało Jamela i wykrzywił wąskie usta w niechętnym grymasie. - Spóźniliśmy się tylko o kilka sekund. - Wypluł te słowa jak przekleństwo. - Gdyby ten łajdak jeszcze przez chwilę nie zdobył się na odwagę... Shimone wzruszył ramionami i ruszył przez izbę, śledząc lepkie ślady. Jego rzednące siwe włosy chwytały światło jak grzebień koguta. Przyjrzał się
półkom, koszom pełnym wyblakłych zwojów i odrapanej szafie. - Ona tu była. To nam wystarczy. - Wyciągnął palec i zakołysał lalką z przepaską na głowie, ozdobioną bezcennymi metalowymi dzwoneczkami. - Ten łajdak i tak nie żyje. W rzeczywistości zaoszczędził nam kłopotu. Gęste brwi Tapeka ściągnęły się. - Czy to na pewno wystarczy? - Przeskoczył przez ciało nieszczęsnego Jamela i pochwycił swego towarzysza za ramię, zatrzymując go w pół kroku. - Co on jej powiedział? To jest najważniejsze! Wiemy, że Jamel złamał posłuszeństwo. Nie wiadomo, jakie tajemnice zdradził, zanim rzucił się na nóż! Pośród mroku rozlegał się syk węgli. Pies przestał szczekać. Nawet odległy, dochodzący z doków łoskot ucichł. Codzienne hałasy Sulan-Qu zamarły na chwilę, jakby miasto wstrzymało oddech. Shimone wyciągnął patykowaty palec i dotknął piersi Tapeka. Nie wyrzekł żadnego zaklęcia, ale młodszy mag odsunął się. Shimone wyminął go i wracając do przeglądania rzeczy Jamela, powiedział: - Chcesz wiedzieć, o co pytała? No to zobacz. Chociaż myślę, że to strata czasu. Ona już wie to, co wie. Nie zmienimy tego, możemy jedynie podjąć stosowne działania. Tapek poruszył ramionami, odgarniając szatę z przegubów dłoni. W jego bladych oczach błyszczał fanatyzm. - To prawda, będziemy działać. Ale jest to dowód, że Mara przeciwstawiła się naszemu edyktowi, który zmusi nawet takiego Hochopepę, żeby podniósł swój wielki tyłek. Potrzebna nam jest zgoda w Zgromadzeniu, a jego stronnictwo usiłuje temu zapobiec. - Hocho nie jest wichrzycielem - sprzeciwił się Shimone, ale jego głos zabrzmiał niewyraźnie, gdyż zaglądał właśnie w zakurzony kąt pod półką. - No dobrze - poprawił się pośpiesznie Tapek, którego uwagi nie uszła ta subtelna nagana - ale przecież żaden adept niższego wtajemniczenia nie
odmówiłby rozmowy z Marą. Pospólstwo ją szanuje. Daliby jej wszystko, o co by poprosiła, tylko po to, by zdobyć sobie łaski w oczach bogów. Skoro przekupiła Jamela, to jakiego dowodu ty i Hochopepa jeszcze potrzebujecie, by ją skazać na śmierć? Shimone wyprostował się, z roztargnieniem otrzepując rękawy z kurzu i krwi. - Jamel nie był taki głupi. Sam się przekonasz. - A owszem, przekonam się! - Tapek podniósł ręce i rzucił ostatnie groźne spojrzenie swemu towarzyszowi, który, choć nie przeszkadzał mu otwarcie, bardzo wszystko utrudniał. Shimone od wielu lat był przyjacielem Hochopepy, ale zawsze wydawał się rozsądny. - Ty też się przekonasz - dodał Tapek i zaczął mruczeć zaklęcie przywołujące obraz wydarzeń, które niedawno rozgrywały się w tym pomieszczeniu. Wydawało się, że w zamkniętej szopie powiało zimnem, choć powietrze nie drgnęło. Shimone przestał rozglądać się po półkach. Schylił się w zadumie i zamknął oczy trupa. Potem, przez chwilę poruszając się żywo jak ptak, stanął przy ścianie i złożył ręce na piersiach, by popatrzeć, co wyniknie z zaklęcia Tapeka. Zawodzenie młodszego maga zakończyło się sykiem. Ręce trzymał przez cały czas uniesione, jakby pomagało mu to w skupieniu woli i mocy. Blask, który pojawił się w kącie, nie pochodził z żarzącego się piecyka. Rozjaśnił się i przybrał lodowaty, srebrno-niebieski odcień, po czym rozpełzł się po pokoju i powoli ukształtował w przejrzysty obraz. Jamel siedział w wyczekującej pozie z twarzą obróconą w stronę drzwi. W chwilę później weszli goście: Mara i dwóch oficerów. Rozpoczęła się dziwnie bezgłośna rozmowa. Wydawało się, że Shimone tyle samo uwagi poświęca odgłosom dochodzącym z zewnątrz, z ubogiej dzielnicy, co obrazom wywołanym przez zaklęcie Tapeka. Czytanie z ruchu warg pokazało, że rozmowa toczyła się na banalne tematy; Mara mówiła głównie o trwającej już od kilku miesięcy rozłące z mężem. Dość niewinny obrazek; tyle że Jamel zaczął bawić się długim kawałkiem
jedwabiu, co niepomiernie zirytowało obu magów. Tkanina zbyt często zasłaniała jego usta. Na jedwabiu ukazywały się zmarszczki spowodowane oddechem; mag najwyraźniej ukrywał jakieś słowa. Ale żadne zaklęcie nie mogło przywołać ich dźwięku. Formy utrwalone w pomieszczeniu przez światło można było przywrócić jeszcze przez wiele dni, ale dźwięk był zbyt ulotny, by przetrwać dłużej niż kilka sekund. Tapek zaklął. Nieruchomy niczym relli patrzył, jak Jamel wstaje i prowadzi Marę do ściany. Obydwoje odwrócili się plecami do pokoju. Jamel przesuwał rękami w powietrzu. Wydawało się, że pokazuje Marze rozmaite fałszywe sztuczki - były to nic nie znaczące ruchy, które miały tylko wywrzeć odpowiednie wrażenie na ciemnych ludziach, pragnących kupić sobie jakąś zmianę w swym nieszczęśliwym życiu. Ogólnie rzecz biorąc, takie praktyki szkodziły reputacji magów i Tapek gardził nimi. Jego ramiona, podtrzymujące czar, zadrżały z gniewu. - Mara jednak okazała się bardzo głupia - powiedział lodowato. - On powtarza te bzdury już czwarty czy piąty raz! Z wściekłością zauważył, że Shimone się śmieje - nie głośno, gdyż nigdy tego nie robił, ale w jego głęboko osadzonych oczach tańczyły iskierki światła. - Ostrzegałem cię, Tapek. Jamel nie był idiotą. A Mara z pewnością nie jest głupia. Skrywana dezaprobata w tonie towarzysza pogłębiła jeszcze złość Tapeka. Mimo wszystko wytrwale doczekał chwili, gdy Jamel przestał kreślić nic nie znaczące znaki i dla odmiany zaczął skrobać coś na pergaminie, pochylając się nad nim, by zasłonić pismo własnym ciałem. Czar przywoływał obraz przeszłych wydarzeń jedynie z takiej perspektywy, z jakiej widziałby je ktoś stojący w pomieszczeniu, toteż Tapek w żaden sposób nie mógł zobaczyć napisanych słów. Spojrzał na piecyk i uświadomił sobie, że Shimone zauważył popiół ze spalonego zwoju prawdopodobnie w chwilę po tym, jak tu weszli. - A tak - zauważył starszy mag, odgadując jego myśli - te słowa znikły jeszcze przed naszym przybyciem.
Mara otrzymała starannie złożony pergamin i wyszła. Tapek odwołał zaklęcie. Nie zwracając uwagi na mokrą od krwi ziemię i przesiąknięte poduszki, w ataku wściekłości kopnął piecyk. - Bogowie, gdybym tylko mógł stanąć tam, gdzie jest ta ściana, i przywołać zaklęcie prawdy, dowiedziałbym się wszystkiego, gdyż jest oczywiste, że Mara i nasz trup rozmawiali otwarcie, stojąc twarzami do półek! Shimone, zawsze rozsądny, wzruszył ramionami. - Tracimy czas. Tapek podszedł do swego towarzysza, który wyglądał teraz jak wiekowy władca, zmuszony znosić niezręcznego, powolnego sługę. - Mara! - wykrzyknął. - Możemy ją przesłuchać! Shimone drgnął, wyrwany z bezruchu. Podszedł do drzwi, odsunął zasłonę i wyszedł na śmierdzącą alejkę, mówiąc: - Zastanawiałem się, kiedy wreszcie na to wpadniesz. Tapek zostawił ciało Jamela tam, gdzie leżało, i rzucił się za starszym magiem, ściągając groźnie brwi, nie odważył się jednak otwarcie oskarżyć Shimone'a o utrudnianie mu zadania. Starszy mag był przyjacielem Hochopepy i dzielił jego dziwaczne poglądy. Czyż obydwaj nie bronili Milambera po katastrofie na Igrzyskach Cesarskich? Dla Tapeka nieważne było, że Milamber później przysłużył się Imperium, ostrzegając Zgromadzenie i cesarza przed zagrożeniem ze strony wroga. Wobec Elgohara, maga, który uwięził Hochopepę i torturował Milambera, Tapek miał mieszane uczucia; Elgohar oczywiście był szalony, ale robił to, co uważał za najlepsze dla Imperium. Milamber jednak zniszczył go, a inne jego karygodne uczynki wyraźnie pokazały, jak wielkie niebezpieczeństwa wiążą się ze zbyt dużymi odstępstwami od tradycji. Tapek był przekonany, że ostatnie posunięcia Mary wyraźnie wskazują na spisek przeciwko Zgromadzeniu. Było to niesłychane odstępstwo od tradycji, które wprawiało bladego maga w niepohamowaną wściekłość. Pogrążony głęboko w myślach Tapek omal nie wpadł na Shimone'a, który
zatrzymał się pośrodku ulicy i na pozór nasłuchiwał wiatru. - Po której stronie chcesz szukać? - zapytał. Tapek skrzywił się jeszcze bardziej. Ubliżało mu odgrywanie roli podwładnego, ale przypuszczał, że jeśli się nie zatrzyma, by znów przywołać obrazy z przeszłości, a zda się na Shimone'a, starszy kolega umyślnie postara się stracić na to pół nocy. Przez następnych kilka godzin Tapek, coraz bardziej wyczerpany podtrzymywaniem zaklęcia, wywoływał widmowe wyobrażenia Mary i jej dwóch oficerów. Pierwszy doradca i najwyższy oficer podążali za swą panią krętą trasą, wiodącą przez tylne uliczki ubogiej dzielnicy. Kilkakrotnie zawracali, krążąc wokół tych samych miejsc. Tapek prychał zniecierpliwiony, ale szedł za nimi uporczywie. Po drodze pani wstąpiła do kupca. Pieniądze przeszły z ręki do ręki. Doradca schował owiniętą i zapieczętowaną paczkę. A potem wszystko zaczęło się od nowa. Wreszcie Mara wróciła na plac i wsiadła do czekającej lektyki. Tapek z irytacją spostrzegł, że miejski zegar wybijał właśnie trzecią i pomyślał, że nawet tłusty stary Hochopepa straciłby mniej czasu niż roztargniona Sługa Imperium. Widmo Lujana przystanęło i poprawiło pióropusz. Równocześnie wydało szczegółowe instrukcje dowódcy gwardii honorowej, przegubem zasłaniając usta. W końcu widmowa lektyka uniosła się na barkach widmowych tragarzy i orszak ruszył przez mroczne ulice Sulan-Qu. Pierwszy doradca podał Lujanowi tajemniczą paczkę, poruszając szybko ustami. Tapek odczytał z nich potok przekleństw. Przy tej rynsztokowej scenie Shimone irytująco chichotał. Wyglądało na to, że nie chce mu się iść za lektyką Mary, a przecież, pomyślał spocony Tapek, po to właśnie wysłano ich z Miasta! Rudy mag kilkakrotnie musiał przerywać zaklęcie i zbierać siły. Podtrzymywanie wyobrażeń wymagało wielkiego skupienia. Na szerokich bulwarach, pośród budynków i tłumu przechodniów, zatarte odbicia orszaku Mary mieszały się z odbiciami setek innych ludzi i trzeba było wielkiej energii, by nie stracić z oczu śledzonych postaci. Tapek nie zgubił lektyki Mary tylko dzięki temu,
że przechodnie, nieliczni już w tych ostatnich godzinach przed świtem, natychmiast ustępowali im z drogi. A Mara wybierała najbardziej krętą trasę. Gdy wreszcie zaklęcie doprowadziło ich do schodów przed świątynią Turakamu, Tapek był zupełnie wyczerpany. Niewolnicy Mary postawili swój ciężar na ziemi. Rudy mag pomachał rękami, rozpraszając czar. Widmowe postacie i niesiona przez nie lektyka zatarły się w znikającym powoli błękitnym blasku. Przeszłość zlała się z teraźniejszością. Na chodniku stała pusta lektyka. Tapek zamrugał, by odpędzić z oczu zmęczenie. Gwardziści i tragarze zniknęli. Prawdopodobnie pani zwolniła ich na czas wizyty w świątyni i poszli odpocząć w jakimś szynku. Schody nad ich głowami zaczęły blednąc w świetle fałszywego świtu. Tapek poobijał stopy na kamieniach bruku. Przestraszył do nieprzytomności niewolnika, który zamiatał schody przed świątynią, i wysłał go po najwyższego kapłana. Wielcy mogli wchodzić wszędzie, gdzie chcieli, ale nawet magowie przestrzegali tradycji, według której nikt nie mógł wejść do świątyni bez pozwolenia. Shimone przez cały czas zachowywał milczenie. Na szczęście nie czekali długo. Najwyższy kapłan Czerwonego Boga wciąż miał na sobie tę samą szatę, co podczas wizyty Mary. - Czym mogę wam służyć, Wielcy? - zapytał ceremonialnie, starannie odmierzając stopień uniżoności ukłonu. Tapek pohamował irytację. - Szukamy pani Mary. Chcemy ją przesłuchać. Kapłan zafrasował się. - Niezmiernie żałuję, Wielki, ale nie mogę cię do niej zaprowadzić. Pani przybyła tu niedawno, szukając pokrzepienia ducha z powodu osobistych trosk. Moja porada nie przyniosła jej pociechy i życzyła sobie odosobnienia w wewnętrznym sanktuarium. Spędza czas na medytacjach, by odzyskać spokój. Możemy tylko mieć nadzieję, że mój bóg zechce natchnąć ją energią do przezwyciężenia trudności. Tapek poczuł taką furię, że miał ochotę rwać włosy z głowy, ale tylko
odrzucił kaptur. - Poczekamy. Jak długo tam będzie? Kapłan zadrżał jakby z niepokoju, choć spojrzenie miał niewzruszone. - Przykro mi - odrzekł - ale bardzo wątpię, by pani Mara wyszła stamtąd jeszcze dzisiaj albo któregokolwiek dnia w najbliższej przyszłości. Poleciła tragarzom rankiem odnieść lektykę do posiadłości w Sulan-Qu. Powiedziała, że pragnie pozostać w odosobnieniu przez dłuższy czas. Przynajmniej kilka tygodni, może nawet kilka miesięcy. - Kilka miesięcy! - Tapek przestąpił z nogi na nogę i spojrzał groźnie na kapłana. - Miesięcy! - powtórzył z nienawiścią. Jego głos odbił się głośnym echem na pustym placu. - Trudno mi uwierzyć, by pani Mara w tak krytycznym momencie zajmowała się swym stanem ducha! Kapłan owinął się szczelniej szatą. - Dla zwykłych śmiertelników każdy czas jest właściwy, by się zatroszczyć o stan duszy - odrzekł, składając pobożnie ręce. Tapek rzucił się do przodu, jakby chciał staranować wejście i pogwałcić spokój sanktuarium, ale Shimone powstrzymał go. - Zastanów się - powiedział ostro. - Tradycja nienaruszalności świątyń sięga kilku tysięcy lat. Po co ją gwałcić, Tapek? Mara musi kiedyś wyjść. A jeśli nie wyjdzie, to problem jest rozwiązany, prawda? Rudy mag spojrzał na niego z kwaśną miną. - Hochopepa, Fumita i ty jesteście głupcami, usiłując ją chronić! - rzucił rozwścieczonym szeptem, którego kapłan nie mógł usłyszeć. - Ona jest niebezpieczna! - Czy równie niebezpieczna, jak publiczne starcie między Zgromadzeniem a świątyniami? - zapytał Shimone złowróżbnym tonem.
Gniew Tapeka powoli opadał. - Masz rację. Nie warto przez nią wywoływać publicznego zamętu. Shimone skinął głową w milczeniu, wyraźnie zadowolony. W powietrzu rozległo się słabe brzęczenie i zanim kapłan uświadomił sobie, że spotkanie dobiegło końca, dwaj magowie zniknęli w podmuchu powietrza. * * * Łomoczący kabestan na pokładzie statku Coalteca zwolnił i zatrzymał się ze zgrzytem. Ciężka kotwica z kamienia owiniętego skórą uderzyła w kotbelkę. Kapitan okrzykami rozkazał marynarzom stawiać żagle. Nastąpił pisk fałów, noki rei podniosły się i jaskrawe płótno wydęło się od morskiego wiatru. W malutkiej kabinie pod pokładem rufowym Mara chodziła niespokojnie od ściany do ściany. Choć z całej duszy pragnęła znaleźć się na otwartej przestrzeni i patrzeć, jak statek odbija od brzegu, musiała się tu ukrywać. Po kilku tygodniach spędzonych bez dostępu do świeżego powietrza i słońca czuła się rozdrażniona. Zerknęła na Lujana, którego opalona zazwyczaj twarz także pobladła po podróży przez tunele cho-ja z Sulan-Qu do odległego portu na półwyspie Kolth. Mara nigdy jeszcze nie była w południowej części prowincji Hokani, ale wiele słyszała o tej okolicy od Jicana i irytowało ją, że nie może zaspokoić swej ciekawości. Jakże pragnęłaby wykraść się na powierzchnię ziemi, choćby w środku nocy, by zobaczyć Miasto Równin! Tu właśnie znajdowało się Pęknięcie, które prowadziło do Midkemii i którędy Kevin został wysłany do swojego kraju; a także wielkie kamienne gmachy cechu kupców, serce południowego handlu. Ale nie mogła przez frywolne zachcianki ściągać na siebie gniewu Zgromadzenia. Dzięki pomysłowości Lujana i odrobinie szczęścia udało jej się zostawić za sobą fałszywy trop, który kończył się przed świątynią Turakamu w Sulan-Qu, gdzie pani Acoma rzekomo przebywała w odosobnieniu. Gdyby magowie powzięli choć cień podejrzenia, że ich oszukano, gdyby tylko jeden nędzny żebrak na ulicy rozpoznał w niej Sługę Imperium, życie jej samej i jej rodziny natychmiast znalazłoby się w wielkim niebezpieczeństwie. Według zwyczajów arystokracji tsurańskiej Mara i tak dokonała niewyobrażalnego czynu:
przywdziała szaty niewolnicy i wyjechała z Sulan-Qu w towarzystwie Lujana i Sarica. Obydwaj nosili stroje najemnych żołnierzy bez żadnych oznak. Podróżujący przed świtem farmerzy i kupcy przypuszczali, że jest ona zdobyczą wojenną. Otwarcie przypatrywali się jej smukłej figurze i lśniącym włosom. Kilku odważyło się na śmiałe komentarze, na które Lujan, przezwyciężając opory, odpowiadał w podobnym duchu. Dzięki jego wyobraźni nikt nie zwrócił uwagi na zachowanie Sarica, który nie potrafił tak łatwo porzucić dobrych manier i sztywniał przy każdym grubszym słowie. Wiadomość przekazana szpiegowi Arakasiego wywołała szybki odzew. Gdy Mara i jej dwóch oficerów dotarło do kopca cho-ja na terenie jej posiadłości, czekało tam na nich dziesięciu specjalnie dobranych wojowników, bez żadnych oznaczeń rodowych, i jeszcze jeden człowiek, robotnik portowy, którego nigdy wcześniej nie widziała, a który od urodzenia mówił językiem Thuril. Była z nimi także Kamlio, znów ubrana w łachmany, których dostarczył jej Arakasi, przygnębiona perspektywą podróży pod ziemią w towarzystwie owadów, które ją przerażały. Podróż na południe była męcząca. Znużona z powodu zamknięcia i zdenerwowania, poirytowana tym, że obcy gapili się na nią jak na rzecz, Mara z ulgą rzuciła się na poduszki w alkowie statku, którą przed laty, podczas podróży do Tsubar, dzieliła z Kevinem. W tym znajomym wnętrzu znów czuła ból na myśl o utracie Kevina, jakby rozstali się wczoraj. Pożałowała, że dawno temu kupiła Coaltecę; dlaczego nie potrafiła machnąć ręką na sentymenty i kupić jakiś inny statek handlowy? Jednak to właśnie Coalteca była wówczas wystawiona na sprzedaż; Mara przeprowadziła tę transakcję bez porozumienia z Jicanem. Uważała, że ten statek przynosi jej szczęście; triumf odniesiony w Dustari u boku pana Xacatecas wciąż zapewniał jej szacunek w Imperium, a teraz, gdy musiała stawić czoło połączonym siłom Jira i Zgromadzenia, potrzebowała wszystkiego, co mogłoby ją podnieść na duchu, nawet jeśli były to tylko zabobony. Hokanu nie wiedział nic o tej podróży i Mara ze smutkiem pomyślała, że ze względu na bezpieczeństwo nie będzie mogła wysłać mu żadnej wiadomości, dopóki nie znajdzie się daleko na terytorium Thuril. Żałowała, że od czasu ich nieszczęsnego spotkania nie miała okazji porozmawiać z nim szczerze. Pragnęła
mu się zwierzyć, potrzebowała jego niewzruszonego wsparcia i głębokiej przenikliwości. Martwiła się o wynik jego rywalizacji z kuzynami, którzy usiłowali wznieść się wyżej w hierarchii rodowej. Po śmierci silnych władców zawsze następowały waśnie rodzinne; niezadowoleni krewni uznawali się za konkurentów do tytułu dziedzica i pojawiali się na scenie. Mara westchnęła. Miała nadzieję, że jeśli Hokanu przyjmie urząd proponowany mu przez Ichindara, będzie miał okazję widywać się z dziećmi na cesarskim dworze. Kasuma nie powinna rosnąć bez miłości ojca, a z Justinem na pewno wszyscy cesarscy słudzy mają pełne ręce roboty. Znów westchnęła na myśl, że nawet jeśli uda jej się przywieźć z kraju Thuril jakąś potężną pomoc przeciwko przerażającej magii, może zostać pokonana przez dwoje własnych dzieci, które tymczasem wyrosną na rozpieszczone bachory. - Czy myślisz o tym, że być może cała ta podróż jest pomyłką? - zapytał cichy głos z korytarza. Mara podniosła wzrok i ujrzała Sarica stojącego w drzwiach kabiny. Skrzypienie statku zagłuszyło odgłosy jego kroków. Ubrany w prostą szatę zlewał się z cieniem. Uśmiechnęła się blado. - Myślę, że wszyscy czulibyśmy się lepiej, gdyby Kamlio nie obnosiła tak ponurej miny - odrzekła, nie przyznając się do swych prawdziwych rozterek. Saric uśmiechnął się krzywo, jak zwykle, gdy był w nastroju do żartów. - Sądząc po jej narzekaniach na rozkład sypialni, można by pomyśleć, że to ona jest wielką damą, a ty poniewieraną sługą. Mara roześmiała się. - Czyżbym miała tak kwaśną minę? Jej doradca z wdziękiem przycupnął na brzegu kufra.
- A czy nie masz kwaśnego nastroju? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Owszem. - Mara nagle uświadomiła sobie, że jej samopoczucie znacznie się poprawiło od chwili, gdy statek zaczął się kołysać na falach. Wyjęła spinki z włosów i pozwoliła im opaść na plecy. - Mam dość ukrywania się i tych ścian rzekła, wskazując gestem mroczną kabinę, jaskrawe poduszki i kupione od pustynnego kupca zasłony z koralików, które stukały i dźwięczały przy każdym przechyle statku. Nie musiała dodawać, że jest także zdenerwowana. Wyjeżdżała do obcego kraju, pozbawiona wszelkich oznak urodzenia, mając przy sobie jedynie dziesięciu żołnierzy i przewodnika, który był pasterzem bydła! To nie było to samo, co jej poprzednia podróż do Dustari, gdy towarzyszyła jej wierna armia, gdy miała swój namiot dowódcy i wszystkie wygody, do jakich przywykła. Saric spojrzał na nią ironicznie. - Zapewne żałujesz teraz, że nie zaryzykowałaś i nie kupiłaś w Kolth następnej lektyki. - Błysk w jego oku wskazywał, że ma coś jeszcze do dodania. Mara powstrzymała się od komentarza. Pierwszy doradca odgarnął z czoła proste kosmyki włosów i rzucił swobodnie: - Widzisz, Lujan przeszukał targowiska i znalazł jedną używaną lektykę. Była wielka, lakierowana na czarno, wysadzana kamieniami i ozdobiona frędzlami. Nastąpiła dramatyczna pauza. - Mów dalej - ponagliła go Mara, która już zapomniała o złym nastroju. Dlaczego nasz dzielny wódz nie kupił tego okropieństwa? Saric rozpromienił się. - Na całym targu niewolników nie było tragarzy, którzy by potrafili unieść to szkaradzieństwo, a gdybyśmy musieli obciążyć tym zadaniem twoją gwardię honorową, pozostałoby nam zbyt mało rąk do mieczy. Poza tym Lujan powiedział, że gdybyśmy zamknęli w środku ciebie i kurtyzanę Arakasiego, po godzinie walczyłybyście ze sobą jak dwie tsisze.
Na tę wzmiankę o zwierzęciu podobnym do kota, znanym z tego, że jego samice zajadle ze sobą walczyły, Mara otworzyła usta ze zdumienia. - Lujan naprawdę tak powiedział? Milczenie doradcy wystarczyło jej za odpowiedź. - Lujan nic takiego nie powiedział! - wykrzyknęła z oburzeniem. - Czy znowu próbujesz intrygować i sprowadzić niesławę na swego kuzyna? Saric miał na tyle przyzwoitości, by zrobić zawstydzoną minę. - Wyjdź stąd! - zawołała jego pani. - Zostaw mnie i przyślij tu Kamlio. Jeśli nawet ona nie ma ochoty na kąpiel, ja to zrobię z przyjemnością. Jesteśmy już daleko od brzegu i morze jest zbyt wzburzone, by mogło posłużyć nam za wannę. - Jak sobie moja pani życzy - odrzekł Saric gładko i podniósł się z ukłonem. Gdy wychodził z kabiny, zupełnie niezawstydzony, Mara uświadomiła sobie, że osiągnął swój cel; udało mu się rozwiać jej ponury nastrój. Wciąż żałowała, że nie zobaczyła Miasta Równin i podniecającego zaokrętowania w Kolth; ale zmierzała na terytorium, na którym jeszcze nigdy nie postała noga nikogo z rodu Acoma. Miała przed sobą wszystkie góry Thuril i jej serce biło mocniej na myśl o czekającej ją przygodzie. * * * Później, wykąpana i wypachniona, choć w skromnej szacie, Mara stała na dziobie statku i patrzyła na rozbijającą się falę i wyskakujące nad powierzchnię wody przezroczyste rybki jalor, które lśniły w słońcu. Roześmiała się z zachwytem, nie zwracając uwagi na przenikliwe spojrzenie Kamlio. - Co jest takiego zabawnego w tych dalekich wodach? - zapytała kwaśno niegdysiejsza kurtyzana. Wydawało się, że celowo nie mówi pani, jakby prowokując Marę do obrazy.
- Widzę w nich piękno - odrzekła Mara, nie reagując na zgryźliwość towarzyszki. - Widzę życie. Należy się cieszyć takimi chwilami spokoju między jedną walką a drugą. Nauczyłam się tego. Podszedł do nich Lujan. W jego lśniącym hełmie bez pióropusza odbijało się kobaltowe niebo. Skłonił się przed Marą i powiedział: - Pani, płyniemy z dobrą szybkością. Mara uniosła brwi. - Czyżbyś miał zamiar zostać marynarzem? Lujan uśmiechnął się, nie tak demonicznie jak Saric, ale z równą energią. Marę znów uderzyła myśl, że jest to chwila, którą należy się cieszyć. - Nie - przyznał oficer - ale kapitan tak powiedział. - Skrzywił się i zdjął hełm, nie tak dobrze dopasowany jak ten, który zostawił w Sulan-Qu. Przesunął palcami po wilgotnych włosach, wdychając głęboko morskie powietrze. - Ta podróż przywołuje wspomnienia - zauważyła Mara, nie zwracając uwagi na obojętną Kamlio. Lujan spojrzał na szczyt przedniego masztu, gdzie jaskrawe płótno chwytało ostatnie, złociste promienie słońca. - Pani, mnie także brakuje barbarzyńcy. Chociaż połowę tamtej podróży spędził z twarzą pochyloną nad miską. Mara musiała się roześmiać. - Przemawia przez ciebie twarde serce żołnierza - oskarżyła go. Któregoś dnia morze zwycięży twój żołądek i wtedy przestaniesz uważać, że choroba morska jest zabawna. - Bogowie - odrzekł Lujan z goryczą - nie życz mi takiego losu z moim kuzynem na pokładzie. Ugotowałby mi zupę z rybich łusek jako lekarstwo, a potem do końca życia opowiadałby moim ulubionym kurtyzanom, jak wyglądam z zieloną twarzą.
Słysząc to, Kamlio zesztywniała wrogo. Lujan zwrócił się do niej z czarującym uśmiechem, na widok którego połowa prostytutek z całej prowincji wychylała się niebezpiecznie przez poręcze balkonów. - Nie obrażaj się, piękny kwiatuszku, ale wszystkie moje dziewczyny kochają swoją pracę. Nie żałują mi swych wdzięków, a ja nie traktuję ich jak swoją własność. Nie jestem kupcem, który cię urobił na zabawkę dla mężczyzn, ani panem, który cię używał. Posłuchaj głosu mądrości i przestań doszukiwać się tamtych w twarzy każdego mężczyzny, którego spotykasz. Wyglądało na to, że Kamlio za chwilę zacznie pluć żółcią i jadem. Odrzuciła złote włosy do tyłu, zgarnęła dłonią połataną szatę i odsunęła się w wyniosłym milczeniu. Nie zwracając uwagi na szeptane za jej plecami komentarze i pełne podziwu spojrzenia marynarzy, zeszła po trapie do kabiny bosmana, która służyła jej za sypialnię. - Nie mów tak - mruknęła szybko Mara, wyczuwając, co Lujan ma zamiar wymamrotać pod nosem. - Z pewnością przychylniej by na ciebie patrzyła, gdybyś jej nie nazywał kwiatuszkiem. Lujan wyglądał na urażonego. - Przecież jest nim. Nawet gdyby podrapała sobie twarz i pokryła się bliznami, mężczyźni i tak wpadaliby w gorączkę na widok jej ciała. Poczerwieniał z powodu swej szczerości, zbyt późno uświadamiając sobie, że zwraca się do kobiety, a w dodatku swej pani. Mara uspokajająco dotknęła jego ramienia. - Nie jestem urażona, że rozmawiasz ze mną szczerze, Lujan. Od czasu, gdy przyjęłam cię na służbę, zająłeś w moim sercu miejsce brata, którego straciłam. Lujan założył hełm na potargane włosy. - Znam cię, pani, równie dobrze jak swoje serce. Ale ta Kamlio peszy mnie. Nie rozumiem, co Arakasi w niej widzi. - Widzi siebie - odrzekła Mara. - Widzi to, co poznał w przeszłości i
chciałby jej oszczędzić bólu, przez jaki sam kiedyś przeszedł. To potężna siła. Zapatrzyła się w zmierzch, zastanawiając się, czy z tej właśnie przyczyny ona sama tak boleśnie przeżywa nieporozumienie z Hokanu. Zastanawiała się w milczeniu, czy Lujan jako mężczyzna mógłby zrozumieć powody, dla których jej mąż tak chłodno zareagował na narodziny córki. Gdyby Lujan był jej bratem, mogłaby go o to zapytać. Ale tutaj, na pokładzie statku, na oczach wszystkich, powstrzymywały ją zasady etykiety. Zapadający zmierzch rozesłał wokół nich zasłonę intymności. Mara wpatrywała się w skrytą w mroku twarz Lujana. Zauważyła nowe zmarszczki i początki siwizny na skroniach, których nie było, gdy przyjmowała go na służbę. Do tej pory nie zwróciła uwagi na to, że jego twarz ogorzała od godzin spędzanych na powietrzu, gdy musztrował oddziały żołnierzy, i coraz bardziej zaczynała przypominać cerę Keyokego. Starzejemy się, pomyślała Mara ze smutkiem. I co możemy pokazać jako świadectwo naszych dni i działań? Jej dzieci nie były bardziej bezpieczne od zakusów wrogów niż ona sama; Hokanu zaś jedynie swym talentom przywódcy zawdzięczał to, że dotychczas jeszcze nie musiał przelać krwi własnej rodziny, by utrzymać kuzynów w ryzach. Mara westchnęła, myśląc, że gdyby jej brat przeżył i odziedziczył tytuł zamiast niej, według wszelkiego prawdopodobieństwa pan Minwanabi zostałby seniorem wojennym i nic by się nie zmieniło. Czasami, gdy Lujan się z nią drażnił, przypominał jej Lanokotę. Ale brat, gdy go straciła, był jeszcze prawie chłopcem; wchodził dopiero w dorosłe życie. Natomiast mężczyzna przy jej boku był dojrzałym wojownikiem w pełni sił. Hardość nabyta podczas lat życia poza prawem nigdy go do końca nie opuściła, choć był wiernym sługą i jego poprzednik, Keyoke, traktował go jak syna. Marę uderzyła myśl, że taki mężczyzna powinien mieć własnych synów. - Wiesz, powinieneś się ożenić - powiedziała impulsywnie. Lujan z szerokim uśmiechem oparł się o reling. - Ostatnio przychodziło mi do głowy, że czas już byłoby mieć syna albo córkę. Uwrażliwiona na stan ludzkich dusz przez to, co zdarzyło się między Arakasim a Kamlio, Mara zastanowiła się nagle, czy Lujan może kocha jakąś kobietę, z którą nie może się ożenić.
- Masz na oku jakąś dziewczynę? Śmiejąc się i patrząc na nią ciepło, Lujan odrzekł: - Zszedłem już poniżej dwunastu. Mara zdała sobie sprawę z lekkiej prowokacji i odrzekła: - Wiecznie niepoprawny! Znajdź sobie jakąś wyrozumiałą kobietę, która nie będzie cię zmuszała, byś wyrzekł się flirtów. - I tak będzie mi codziennie zmywać głowę - przyznał. - Widzisz, mam ten okropny zwyczaj, że nawet do łóżka kładę się z bronią. Nie był to tylko żart; wydarzenia ostatnich lat, od czasu, gdy Mara została głową rodu, sprawiły, że wszyscy jej wojownicy nieustannie pozostawali w pogotowiu. Wciąż zagrażały im ataki z różnych stron. Teraz zaś musieli się zmierzyć z największym wyzwaniem, z niebezpieczeństwem, od którego żaden miecz w Imperium nie mógł jej uchronić. Dobry humor opuścił Marę. Patrzyła przed siebie w stronę horyzontu i zastanawiała się, czy na tym odległym, niewidocznym wybrzeżu znajdzie to, czego tak rozpaczliwie potrzebowała, by zapewnić przetrwanie Acomy. * * * - Ląd przed nami! - zawołał marynarz w bocianim gnieździe. Mara podbiegła do relingu z policzkami zaróżowionymi od porannego chłodu. Nawet Kamlio, która niczego nie robiła z entuzjazmem, poszła za nią. Na wschód od burty Coalteki widać było smugę bladego indygo; pierwszy brzeg, jaki napotkali w ciągu tego szybkiego rejsu bez przygód. - Honshoni - rzekł Lujan. - Mówią, że miód czerwonych pszczół z tych wzgórz jest słodszy niż wszelkie miody Imperium. Lepala słynęła także z jedwabiu i egzotycznych barwników oraz pięknego
tkactwa. Mara westchnęła z dziewczęcą ciekawością, pragnąc zatrzymać się i zbadać wschodnie rynki. Xula, Lepala i Rujije; słyszała wiele opowieści o tych miastach zabudowanych wieżami i galeriami o szkarłatnych poręczach. Mówiono, że panowie z Lepali trzymają w stawach rzadkie ryby, a ich haremy liczą setki kobiet. Domy miały tu okiennice chroniące przed słońcem i morskim wiatrem, a w ogrodach rosły olbrzymie południowe kwiaty, które rozwijały się dopiero o zmierzchu i napełniały wieczorne powietrze egzotycznymi zapachami, aż nocny chłód sprawiał, że znów się zamykały. Ulice były wybrukowane kamieniami, które w deszczu lśniły jak złoto. W plotkach marynarzy nawet uliczne kramy i burdele wydawały się egzotyczne. Opowiadali o niezmiernie mocnych trunkach, oberżach pełnych kolorowych ptaków w klatkach i restauracjach, gdzie piękne dziewczyny i chłopcy chłodzili klientów wielkimi wachlarzami z piór. Ale Coalteca nie zatrzymywała się w żadnym z tych wielkich handlowych miast, lecz miała wysadzić orszak Mary na odludnym brzegu, w zatoce między Honshoni, a Sweto. Na północnym i południowym wybrzeżu znajdowało się tylko kilka wiosek rybackich. Wschodnie wybrzeże zatoki było jedynym odcinkiem brzegu morskiego, do jakiego miała dostęp Konfederacja Thuril. Ze względu na to, że magowie ze Zgromadzenia poruszali się swobodnie w granicach Imperium, Mara zgodziła się ze swymi doradcami, że nie należy ryzykować. Oficjalny ładunek Coalteki miał zostać rozładowany podczas powrotu na północ i nawet jeśli magowie albo ktoś z Anasatich zacznie wówczas podejrzewać, że statek wcześniej zboczył z kursu, Mara będzie już daleko w głębi obcego terytorium i, jeśli bogowie będą łaskawi, poza ich zasięgiem. * * * Miejsce, w którym statek przybił do lądu w kilka dni później, było ponure niczym najgorszy koszmar. Plaża, na którą dowiozła ją szalupa, była wąskim, kamienistym pasem szaroniebieskiego łupku, wygładzonego przez morze. Nie było tu żadnego życia oprócz białych i błękitnych ptaków morskich, których okrzyki rozbrzmiewały żałośnie na wietrze i przy łoskocie fal rozbijających się o brzeg. Wiatr przynosił tumany kurzu z leżących w głębi lądu pagórków, opuszczonych i porośniętych niskimi krzewami. Za nimi widać było szaroniebieskie kształty wyższych wzgórz, a na horyzoncie łańcuch gór, których szczyty ginęły w gęstych
chmurach. Skaliste pasmo górskie było naturalną obroną mieszkańców tych terenów przed Tsurańczykami, którzy usiłowali walczyć z narodem Thuril. Od czasu do czasu armie Imperium najeżdżały te niegościnne tereny, lecz szybko wycofywały się, zdziesiątkowane przez półnagich, srogich wojowników z mieczami, ubranych w farbowane skóry i wydających barbarzyńskie okrzyki wojenne. Przewodnik, niski człowiek o cichym głosie i skórze pomarszczonej jak wyschnięty owoc, zatrzymał się przed nią i powiedział z obcym akcentem: - Pani, nakaż swoim ludziom, by się trzymali z dala od otwartych przestrzeni. - Będę musiała podać im jakiś powód - odrzekła Mara. - To godni wojownicy i nie będą zadowoleni, jeśli im powiem, że muszą się skradać jak złodzieje, tym bardziej, że tu nie ma nawet żadnej chaty rybackiej. Przewodnik wsunął język w szparę po dwóch przednich zębach i przestąpił z nogi na nogę, najwyraźniej czując, że znalazł się w niezręcznej sytuacji. - Pani, pokój między Imperium a krajem Thuril nie jest mocny. Jedynie państwowi wysłannicy i koncesjonowani kupcy mogą przekraczać granicę, i to tylko w wyznaczonych miejscach. Gdyby ktoś dostrzegł twoich ludzi o dwa dni marszu od tego miejsca albo gdziekolwiek w pobliżu granicy cesarstwa, wzięto by was za szpiegów. - Nie powiedział, co mieszkańcy Thuril robili ze szpiegami, ale sądząc po napięciu rysującym się na jego twarzy, nie było to nic przyjemnego. Mara wiedziała, że jeńców z Thuril używano do walk na cesarskiej arenie, i nie sprzeciwiała się dłużej namowom przewodnika. Przywołała do siebie Lujana i mruknęła do niego cicho: - Teraz przydadzą się nam umiejętności, które zdobyłeś jako szary wojownik. Musimy ukrywać naszą obecność tutaj, aż dotrzemy w głąb lądu.
Lujan uśmiechnął się szeroko pod szopą włosów, które wymknęły mu się spod hełmu. - Ach, pani, poznasz wszystkie moje niecne sekrety! Jest tylko jeden kłopot: skoro ujrzysz swoich szacownych wojowników przemykających ukradkiem, czy kiedykolwiek jeszcze będziesz mogła im zaufać, że potrafią ustrzec twoich klejnotów? - Jeśli uda nam się osiągnąć cel tej wyprawy, sama oddam im te klejnoty odrzekła Mara, zbyt posępna, by reagować na żarty. Poznała pierwszy smak trudności, jakie czekały ich na tym odludnym wybrzeżu. * * * Kilka następnych dni przypomniało Marze szaloną podróż przez cały kraj, jaką odbyła przed swym pierwszym małżeństwem, by zdobyć sojusz królowej cho-ja. Wtedy także spała na twardej ziemi przy skąpej ochronie. Część drogi przebyła pieszo, bo ścieżka była zbyt stroma dla lektyki. Podróżowali w pośpiechu, gdyż w ciągu jednej nocy trzeba było przejść ukradkiem przez tereny obcych panów. Ale na Kelewanie rosły gęste lasy, prawie dżungla, w której można było się ukryć. Nisko opadająca mgła osłaniała jej orszak o świcie i przed zmierzchem, a tragarze nieśli zapasy żywności. W kamienistym kraju Thuril rosła jedynie trawa i rzadkie krzewy, nie zapewniające żadnej ochrony. Czasami szli wyschniętymi korytami potoków. Cienkie sandały Mary przemakały od wilgotnego mchu, a lodowaty wiatr przenikał ją na wylot. Ostre kamienie drapały jej kostki stóp, a na dłoniach pojawiły się odciski od kija, którym się podpierała. Raz wyminęli jakąś wioskę, czołgając się w świetle księżyca przez pastwiska. Psy szczekały na nich, ale pasterze nie obudzili się. Mara przyzwyczaiła się do smaku dziczyzny, jaką wojownikom udawało się upolować z łuku. Po długich godzinach marszu bolały ją wszystkie mięśnie. Ale mimo to poczucie wolności i wysokie, upstrzone chmurami niebo wprawiały ją w dziwną euforię. Największą przyjemność jednak sprawiało jej
obserwowanie Kamlio. Długie włosy dziewczyny były splątane i potargane. Po raz pierwszy nie miała obok siebie pokojówek, które mogłyby się nimi zająć. Przestała zaciskać usta i blednąć, gdy odezwał się do niej któryś z wojowników; ci nieliczni, którzy odważyli się do niej podejść, zostali potraktowani z góry i w odróżnieniu od wszystkich innych mężczyzn, jakich znała, zanim spotkała Arakasiego, zostawiali ją w spokoju, gdy o to prosiła. Myła się sama w lodowatych strumieniach i po kilku dniach zaczęła nieśmiało proponować pomoc przy ognisku. Okazało się, że ma talent do gotowania. Poprosiła także Lujana, by nauczył ją posługiwać się nożem. Lekcje odbywały się wieczorem. Przy każdym nieudanym rzucie w półmroku rozlegał się stek przekleństw; łagodny głos Kamlio przybierał tony odpowiedniejsze dla żony rybaka. Lujan próbował opanować jej jędzowate nastroje. - Doprawdy - powiedział któregoś wieczoru, gdy Kamlio była w szczególnie złej formie - powinnaś poprosić o naukę Arakasiego. On jest mistrzem w posługiwaniu się nożem. Kamlio obróciła się na pięcie z taką wściekłością, że Lujan czym prędzej pochwycił ją za rękę, niepewny, czy nagie ostrze za chwilę nie zagłębi się w jego ciele. - Bogowie! - zawołała dziewczyna ze wzburzeniem. - Przecież to właśnie przed nim chcę się bronić! Wyrwała się i pobiegła w mrok. Lujan patrzył za nią zadziwiony. - Kobieto, naszego mistrza tajnych służb nikt nie pokona w walce na noże. - Gdy Kamlio znikła w ciemnościach, dodał cicho: - Nie potrzebujesz się przed nim bronić. Gdybyś chciała wyciąć mu serce, pewnie stałby spokojnie i pozwolił ci to zrobić. O wiele później, w środku bezksiężycowej nocy, Mara obudziła się i usłyszała szloch dziewczyny. - Kamlio, nie chcesz nigdy więcej widzieć Arakasiego, prawda? zapytała cicho.
Była kurtyzana nie odpowiedziała, ale jej szloch stopniowo przeszedł w senny oddech. Następny ranek był chmurny i chłodny. Kamlio wróciła ze zbierania drewna z zaróżowionymi policzkami. Oczy także miała podkrążone i zaczerwienione. - On zabił moją siostrę! - zawołała do pani Acomy, jakby ciągnąc rozmowę rozpoczętą w nocy. - Arakasi na mój rozkaz zabił przywódcę Bractwa Hamoi - poprawiła ją Mara. - Twoja siostra zginęła od strzałek Obajana. Kamlio rzuciła naręcze drewna na niewielkie ognisko rozniecone przez Lujana. W górę wzbiła się chmura iskier i dymu. Przewodnik zaklął w języku Thuril. - Głupia dziewczyno! Twój wybuch złości może nas kosztować życie! Lujan zareagował pierwszy. Zerwał z grzbietu płaszcz, który nosił na zbroi, i zdusił płomień, po czym pochwycił stojące niedaleko wiadro z wodą i polał płaszcz, zanim ogień ogarnął tkaninę. Dokoła rozpełzły się smużki dymu i zapach palonej wełny z querdidry. - Wstawać - warknął podkomendnym. - Koniec obozowania. Żadnego śniadania. Natychmiast wyruszamy. Ktoś mógł zauważyć ten dym, a ze względu na bezpieczeństwo naszej pani nie możemy ryzykować. Drobny przewodnik rzucił mu spojrzenie pełne wdzięczności i po kilku minutach cały orszak znów był w drodze, trzymając się żlebów i wszelkiej innej ochrony, jaką mógł im zaoferować ubogi krajobraz. * * * W cztery dni później przewodnik uznał, że mogą już wyjść z ukrycia. Przyjął monetę od Mary i odważył się zejść do wąskiej, zadymionej doliny, by kupić zapasy na wiejskim targu. Cesarskie centi mogły wzbudzać podejrzenia, lecz miały swoją wartość, we wsi zaś mieszkali prości ludzie, którym nie
przychodziło do głowy pytać o pochodzenie pieniędzy albo tych, którzy płacili. Mara podejrzewała, że przewodnik prowadził już tą drogą innych Tsurańczyków. Przemyt między Imperium a krajem Thuril był ryzykowny, ale bardzo dochodowy i z pewnością dla człowieka mieszanego pochodzenia, który potrafił dać sobie radę w obu krajach, był to rozsądny sposób zarabiania na życie. Przewodnik wrócił z dwiema dużymi torbami żywności oraz z płaszczem miejscowego wyrobu, który dał Lujanowi w zamian za poprzedni, zniszczony w ognisku. Wszystkie te towary przybyły do obozu na grzbiecie drobnego, szarego zwierzęcia, podobnego do konia, lecz z długimi uszami i ogonem jak pędzel. - Osioł - powiedział pasterz, zauważając zaciekawione spojrzenie Mary. Wymówił to słowo z dziwnym akcentem, ale Mara rozpoznała w nim midkemijską nazwę. Obecność zwierzęcia, które musiało tu trafić zza Pęknięcia, szlakiem przez Imperium, jasno świadczyła o tym, że przemyt był głównym zajęciem mieszkańców tej okolicy. - Brzydszy niż querdidra, ale tak mocny, że możesz, pani, na nim jechać. Mara uniosła brwi. - Ja miałabym na tym jechać? Ale to zwierzę jest tak małe, jak cielę nidry! - Możesz iść, jeśli chcesz - odrzekł przewodnik bez cienia szacunku. - Ale na górskich ścieżkach powykręcasz sobie kostki, a twoi wojownicy szybko się zmęczą, jeśli będą musieli cię nieść. Dla Kamlio kupił buty o mocnych podeszwach, wiązane z przodu i lamowane futrem. Mara popatrzyła na te nowe nabytki z niechęcią. W końcu westchnęła i poddała się. - Pojadę. Pokaż mi, jak mam na to wsiąść. Przewodnik swoim zwyczajem pochylił głowę w ukłonie. Mara przysięgłaby, że te ukłony były jego sposobem, by ukryć rozbawienie. - Nie bój się - drażnił się z nią Lujan, pomagając jej wsiąść. - Pomyśl, jak ja się czułem tamtego dnia na pustyni na grzbiecie cho-ja. One mają bardzo śliskie pancerze. Bałem się panicznie, że spadnę i nadzieję się na własny miecz.
- To był pomysł Kevina, nie mój - odparła Mara i uzbroiła się w cierpliwość. Lujan podniósł ją bez wysiłku, jakby była piórkiem, i posadził na przymocowanym do grzbietu zwierzęcia siodle z farbowanej skóry. Mara pocieszała się w duchu, że osioł jest niski i od ziemi dzieli ją tylko łokieć. Jeśli upadnie, to najwyżej się posiniaczy. Nie była to wielka cena za znalezienie wśród tych dziwnych, nagich wzgórz ochrony przed magami. A po chwili przekonała się, że krok osła nie jest trudny do zniesienia. Zwierzę nie galopowało i zdumiewająco pewnie stawiało kopyta na nierównej ścieżce. Nie było jej szczególnie wygodnie, ale z tsurańską obojętnością ukrywała otarcia na ciele. Weszli jeszcze wyżej między niedostępne wzgórza. Po południu, gdy zwierzę zaprowadzono do wodopoju, wyznała Lujanowi, że gdyby wiedziała, jakiego rodzaju zwierzętami są osły, nigdy by nie pozwoliła na ich import. - Rzeczywiście, mały koń - prychnęła, siadając sztywno na ziemi do posiłku złożonego z twardego chleba i skwaśniałego sera. Lujan uśmiechnął się tylko. - Mówiono mi, że można na nich polegać. Człowiek, który zajmuje się przeprowadzaniem ich przez granicę w Honshoni, szuka już następnego stada, gdyż jako zwierzęta juczne o wiele przewyższają querdidry. Pomimo bólu pośladków Mara musiała się z nim zgodzić. Podczas kampanii w górach Tsubar skazana była na towarzystwo śmierdzących, kapryśnych querdidr i dobrze znała ich wady. Ale gdy osioł uniósł ogon, zatrzymała swoją opinię dla siebie. Jeśli nawet pod innymi względami przewyższał kapryśne, sześcionogie zwierzęta z jej rodzinnego kraju, z pewnością nie był od nich czystszy. Naraz przewodnik obrócił się w miejscu, zapominając o trzymanym w ręku kawałku chleba. Wystawił twarz w stronę wiatru i zwężonymi oczami wpatrywał się w zarośla na wzgórzach, jakby kamienie i roślinność były znakami pisma na stronie dokumentu. - Ktoś nas obserwuje - powiedział cicho do Lujana. - Podejrzewałem to
od chwili, gdy wyszedłem z tamtej wioski. Dowódca żuł chleb, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Czy powinniśmy sięgnąć po broń? - zapytał spokojnie, jakby nie groziło im żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo. Pasterz spojrzał na niego z przerażeniem. - Nie, jeśli wam życie miłe. Nie. Nic nie róbcie. A jeśli ktoś się zbliży, nie poruszajcie się, nawet gdyby próbowali was prowokować słowem albo czynem. Dopilnuj, by żadna gorąca głowa nie odezwała się ani nie wyciągnęła miecza. Na twarzy Lujana pojawił się uśmiech, który jedynie Mara potrafiła odczytać jako fałszywą próbę okazania humoru. - Poczęstuj się serem - zachęcił przewodnika. Ale nikt nie miał już ochoty na jedzenie i po krótkiej chwili cała grupa ruszyła dalej. Przeszli zaledwie kilkanaście kroków, gdy powietrze przeciął okrzyk. Na dużym kamieniu nad wąską ścieżką, tuż nad pierwszym wojownikiem prowadzącym orszak, pojawił się człowiek z czarnymi warkoczami, owinięty wielkim płaszczem w tym samym zgaszonym, zielonoszarym kolorze, co ziemia. Gwardziści znieruchomieli. Lujan uspokajająco podniósł dłoń. Ale pomimo zaskoczenia wszyscy wojownicy pamiętali o rozkazie, by nie wyciągać mieczy. Góral z Thuril wyrósł jak spod ziemi. Ubrany w narodowy strój, z podwójnym pasem, za którym wisiały dwa miecze i kilka noży, zawołał: - Tsurańczycy, dlaczego wtargnęliście na ziemie Thuril? Jego ciężki akcent sprawiał, że wypowiedziane wojowniczym tonem słowa były niemal niezrozumiałe. Mara kopnęła osła, który stanął jak wryty. Zanim jednak zwierzę zdążyło postąpić naprzód, mały przewodnik podskoczył i pochwycił je za uzdę.
- Jestem wojownikiem i nazywam się Iapaya - powiedział w języku Thuril. - Przemawiam w imieniu pani Acomy, która przybywa tu w pokoju. Mężczyzna zeskoczył ze skały. Płaszcz i spódniczka wydęły się, ukazując umięśnione uda. Pod kolanami zawiązane miał rzemienie sandałów, a przy pasie z bronią dźwięczały kamienne talizmany. Z bliska widać było, że ma wygoloną czaszkę, jedynie na czubku pozostawiono kółko, z którego wyrastały włosy od dzieciństwa splatane w sięgające pasa warkocze. Do ich końców także przywiązane były talizmany. - On nie jest ubrany na wojnę, pani - powiedział Lujan cicho. Mara skinęła głową. Czytała, że ludzie z kraju Thuril do walki zrzucali ubranie i na polu bitwy nosili tylko broń, hełm z piórami i tarczę. Chcieli w ten sposób pokazać wrogom, że lęk nie umniejsza ich męskości. Mężczyzna ruszył w stronę Mary, która była teraz wysunięta nieco przed innych. Osioł poruszył się nerwowo. Mara gorączkowo przytrzymała lejce i w duchu nakazała sobie zachowywać się, jakby nie działo się nic złego. Góral powiedział coś w swym chropowatym dialekcie, chwytając za uzdę. Dmuchnął w nos osła i z jakiegoś nieznanego powodu zwierzę uspokoiło się. Mężczyzna przesunął palcami po talizmanach, obszedł osła dokoła i stanął twarzą w twarz z Marą, po czym pochylił się, niemal dotykając jej nosa swoim. - Dobra Sługo, nie ruszaj się - zawołał Iayapa. - On sprawdza twoją odwagę. Mara wstrzymała oddech i zmusiła się, by nie zamknąć oczu. Kątem oka zauważała niepewność swych wojowników, których ręce aż świerzbiły, by wyciągnąć miecze. Kamlio zapomniała o niechęci do mężczyzn i ze strachu przysunęła się do najbliższego żołnierza. Ale dyscyplina Acomy wytrzymała tę próbę. Gwardia stała nieruchomo i gdy Mara nie odsunęła się ani nie opuściła wzroku, góral wypuścił oddech przesycony zapachem czosnku, cofnął się i chrząknięciem przyznał, że wykazała się odwagą. - Kto za ciebie przemawia, kobieto? - Ja tu przewodzę - odrzekła Mara, zanim Iayapa zdążył ją powstrzymać.
Mężczyzna obnażył równe, białe zęby w wyrazie, który nie był uśmiechem. Jego zbrązowiała od słońca twarz wykrzywiła się z lekceważeniem. - Przyznaję, że masz tupet, ale nie wierzę, że miałabyś przewodzić mężczyznom! Jesteś kobietą. - Powtórzył pytanie, kierując je do Lujana, który stał najbliżej. - Ty! Nie odpowiadam językowi kobiety i chcę, byś mi powiedział: co sprowadza cię na nasze ziemie w towarzystwie żołnierzy? Czy szukacie wojny? To ostatnie zdanie miało być chyba żartem, gdyż góral wybuchnął chrapliwym śmiechem. Mara gestem nakazała Lujanowi milczenie i odezwała się do przewodnika: - Ten góral wydaje się rozbawiony. Czy bawi go nasza obecność tutaj, czy też chce ubliżyć naszemu honorowi? Iayapa jednak nie odezwał się; może ze strachu, a może uważał, że tak będzie lepiej. Mara zmarszczyła brwi, zmuszona polegać na własnym osądzie. Tsurańczycy uważali mieszkańców Thuril za krwiożerczych wojowników, szybkich w ataku i okrutnych w walce. Mara jednak czuła, że opinie najeźdźców mogą być stronnicze. Jedynymi Thurilczykami, jakich widziała, byli jeńcy wysyłani na arenę; sprawiali wrażenie pewnych siebie, niezależnych i odważnych. Woleli znosić uderzenia tsurańskich nadzorców, niż walczyć dla rozrywki zwycięzców. - Szukam twojego przywódcy klanu - odezwała się znów Mara do górala. Ten spojrzał na nią ze zdziwieniem jak na owada, który zabrzęczał mu koło ucha. - Szukasz naszego przywódcy? - Poskrobał się po brodzie, udając głęboki namysł. - Jaki masz powód, by go niepokoić? On ma już kobietę, która ogrzewa go w nocy!
Mara zapłonęła gniewem, lecz w porę pohamowała wybuch. Gestem uspokoiła Lujana, który już rzucał się do przodu, by odpowiedzieć na obelgę, i uważnie przyjrzała się góralowi. Z bliska wyglądał młodo. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Według norm tsurańskich był to wiek, w którym mężczyzna otrzymywał prawo dziedziczenia tytułu. Może właśnie dlatego zachowywał się chełpliwie jak chłopiec, któremu przypadło pierwsze w życiu odpowiedzialne zadanie i który usiłuje przydać sobie znaczenia. - Nie rozmawiam z chłopcami. Zabierz mnie do swojego wodza, bo inaczej sama go znajdę i poproszę, by cię ukarał za grubiaństwo. Mężczyzna odsunął się o krok, udając przerażenie. - Pani! Ależ oczywiście. Obrócił się na pięcie i przyłożył dwa palce do ust. Gwizd przeciął powietrze. Wojownicy Mary drgnęli. - Nie wyciągajcie mieczy - rozkazała cicho Lujanowi. Lujan spojrzał ostro na swych ludzi, nakazując im pozostać w miejscu. Pośród chrzęstu żwiru i kamieni otoczyła ich grupa mężczyzn. Wszyscy byli uzbrojeni, od łuków, włóczni i mieczy po lśniące rzędy noży; kilku nawet miało w rękach obosieczne topory. Trzykrotnie przewyższali liczbą orszak Mary i gdyby doszło do walki, ścieżka, na której się znajdowali, stałaby się miejscem masakry. Przygotowany na śmierć Lujan mruknął: - Może i nie szukają zwady, ale są gotowi na wypadek, gdyby ją znaleźli. Góral zerknął na krąg swych towarzyszy ze złośliwym uśmiechem. - Słyszeliście głos kobiety! Ona myśli, że nasz wódz każe mnie wychłostać za grubiaństwo! To stwierdzenie spotkało się z chóralnym śmiechem przerywanym świstem wyciąganych mieczy.
Mara przełknęła ślinę. Wiedziała, że musi zdecydować się na walkę lub poddanie, zanim ci ludzie wybiją jej wojowników, a ona i Kamlio pójdą w niewolę, skazane na bogom tylko znany los. Z trudem odezwała się wyschniętymi ustami: - Powiedziałam, że przybywamy w misji pokojowej! By to udowodnić, moi ludzie oddadzą broń. Zróbcie to! - rozkazała, widząc niedowierzające spojrzenie Lujana. Posłuszni co do jednego Tsurańczycy rozpięli pasy z bronią. Stukot pochew uderzających o twarde kamienie wtapiał się żałośnie w szerokie niebo. Twarz młodego wojownika przybrała drapieżny wyraz. Oderwał skórzany rzemień, którym związane były jego warkocze, i rozciągnął go w palcach. - Związać ich! - parsknął. Spojrzał na Lujana i dodał: - Jesteście Tsurańczykami! Wrogami mojego narodu. Zobaczymy, kogo mój wódz każe wychłostać! Mara zamknęła oczy. Pierścień wojowników Thuril zacieśnił się wokół jej bezbronnego orszaku. Zdążyła jednak zauważyć pożądliwe spojrzenia, jakie bliżej stojący mężczyźni rzucali na Kamlio. Słyszała ich komentarze wygłaszane w nieznanym języku, lecz mimo to zrozumiałe. Bogowie, strzeżcie nas, pomyślała, jaki los zgotowałam swoim ludziom? Gdyż według zasad honoru i religii, w których się wychowała, powinna raczej zgodzić się, by wybito jej żołnierzy co do jednego i sama paść trupem, niż poddać się dobrowolnie. - Dobrze zrobiłaś, wielka pani - powiedział Iayapa gorliwie. Jednak te słowa nie pocieszały jej w chwili, gdy szorstkie dłonie brutalnie ściągały ją z siodła, a tłuste skórzane rzemienie krępowały jej przeguby. Wojownicy cierpieli w milczeniu, gdy im także wiązano ręce i nogi. Mara musiała sobie powtarzać, że stawką jest tu nie tylko dobro Acomy. Honor, duma, nawet pokój nic nie znaczyły, jeśli nie uda się podważyć wszechwładzy Zgromadzenia. Jednak gdy górale popychali i poszturchiwali jej orszak niczym stado niewolników, nie była pewna, czy nie wolałaby zginąć.
Rozdział dziewiętnasty Niewola
Mara upadła. Góral, który wcześniej wepchnął ją do szeregu, roześmiał się, widząc, że uderzyła kolanami w nierówne kamienie. Pochwycił ją za ramię, boleśnie poderwał na nogi i znów pchnął do przodu. Mara wpadła na Sarica, który podtrzymał ją, z trudem hamując przerażenie i wściekłość. Spojrzał na ponuro zaciętą twarz Mary i zrozumiał, że duma nie pozwoli jej się odezwać. - Powinniście pozwolić, by moja pani jechała na ośle - zawołał, wymawiając każde słowo takim tonem, jakby to było przekleństwo. - Cicho bądź, tsurański psie! Ze zwierzęcia będzie lepszy użytek! usłyszał w odpowiedzi. Dowódca patrolu przywołał swego podwładnego i wydał mu jakieś polecenia. Mara trzymała głowę wysoko uniesioną, omijając wzrokiem zakrwawioną twarz Lujana. Dowódca nie chciał podnieść rąk, by przeciwnicy mogli je związać, i choć nie walczył, obeszli się z nim brutalnie. Jego spojrzenie pociemniało z gniewu, gdy zobaczył, jaki to „lepszy użytek" górale wymyślili dla osła: thurilskiemu barbarzyńcy najwyraźniej spodobała się Kamlio. Uznali ją za zdobycz wojenną, i to ona, nie Mara, miała jechać w siodle. Gdy Saric odważył się powtórnie zaprotestować, dostał w twarz: - Czarnowłosa kobieta dobiega już kresu lat płodnych. Jest niewiele warta - krzyknął ktoś w łamanym tsurańskim. Mara zniosła to dodatkowe upokorzenie z płonącymi policzkami. Ale gdy górale uformowali grupę do marszu, ogarnęła ją nieznośna niepewność. Nie miała pojęcia, co ci Thurilczycy mogą zrobić z nią i jej ludźmi, ale słyszała o tym, jak jej rodacy traktowali góralskich jeńców i nie spodziewała się lepszego losu.
Thurilczycy pognali ich na wzgórza. Mara potykała się i ślizgała na kamieniach, brnąc przez głębokie do kolan potoki. Mokre paski jej sandałów rozciągnęły się, a podeszwy przetarły. Stopy miała pokryte pęcherzami. Przygryzła wargę, powstrzymując łzy. Wiedziała, że jeśli zasłabnie, któryś z górali szturchnie ją łokciem albo płazem miecza i nakaże iść dalej. Plecy miała posiniaczone. Nie przywykła do takiego traktowania. Zastanawiała się, czy tak właśnie czuł się Kevin i jego rodacy, gdy prowadzono ich na targi niewolników. Wcześniej wydawało jej się, że rozumie istotę zła, jakim jest niewolnictwo, ale dopiero teraz odczuła na własnej skórze cierpienie i strach kogoś wydanego na kaprysy innych ludzi. A choć jej sytuacja była niewesoła, wciąż przecież była wolną kobietą i miała nadzieję; jak jednak musi czuć się człowiek, który wie, że nie ma już żadnej szansy ucieczki? Teraz dobrze rozumiała głęboki gniew, jaki zawsze wzbudzało w Kevinie niewolnictwo. Kamlio siedziała na ośle. Twarz byłej kurtyzany była blada, lecz nieprzenikniona, jak przystało na prawdziwą Tsurankę. Ale gdy dziewczyna kilkakrotnie zerknęła w jej stronę, Mara zauważyła za tą maską obojętności troskę i przerażenie. Jakaś nowo rozbudzona część duszy Kamlio odczuwała współczucie dla pani, która potykając się, brnęła przed siebie za ogonem osła. Dzień zaczął chylić się ku końcowi, a wzgórza stawały się coraz bardziej niedostępne. Thurilczycy pędzili swych jeńców coraz dalej w głąb płaskowyżu. Mara była zupełnie wyczerpana. Jedynie myśl o przyczynach, które wymusiły na niej to bezwarunkowe poddanie, pozwalała jej utrzymać się na nogach. Ale abstrakcyjne rozważania wydawały się coraz mniej istotne w miarę jak zasychało jej w gardle i nogi zaczęły drżeć od forsownego marszu. Usiłowała wzmocnić nadwątlonego ducha, powtarzając sobie, że musi odkryć tajemnicę tego, co kryje się za słowem „zakazane". W tym wrogim kraju czekała na nią zagadka. Mara nie miała pojęcia, co powinna powiedzieć, jeśli ktokolwiek obdarzony władzą zechce jej wysłuchać. Nie znała tutejszego języka i nie wiedziała, jakie pytania należy zadawać. Jakże była arogancka, gdy wchodziła na pokład Coalteki z przekonaniem, że gdy już znajdzie się na tych nieznanych brzegach, sama siła jej argumentów i osobowości wystarczą, by wrogowie wysłuchali jej z czystej uprzejmości! Od urodzenia przywykła do władzy, nigdy jeszcze nie odebrano jej przywilejów wynikających z urodzenia i dopiero teraz dostrzegała niedorzeczność swego podejścia. Słudze Imperium, wyniesionej przez swój lud na piedestał, nie przyszło nawet do głowy, że cudzoziemcy mogą traktować ją inaczej. Lekcje, jakie odebrała od Kevina, powinny ją były ostrzec. Czy bogowie
wybaczą jej głupotę? Zdobywcy prowadzili ją bez odpoczynku przez wysoką przełęcz w górach. Osioł parł do przodu, obojętny na ludzkie troski i zadowolony, że jest tym, czym bogowie go uczynili, jucznym zwierzęciem. Ja też niosę nie mniejszy ciężar, pomyślała Mara, z trudem utrzymując równowagę. W skrępowanych przegubach czuła bolesne skurcze. Pogrążona w ciężkich myślach nie zauważyła, że Lujan i Saric wymienili zmartwione spojrzenia. Los wielu ludzi zależał od jej siły przetrwania. Niewola nauczyła ją, życie żadnego człowieka nie powinno być wydane na kaprysy innego. Ale tak, niestety, wyglądał los wielu ubogich Tsurańczyków. Wiedziała jednak, że dopóki nie przełamie władzy Zgromadzenia, nie uda się przeprowadzić reform w Tsuranuanni. Brnęła przed siebie resztką sił, pogrążona w gorzkich myślach: że Kasuma mogła być jej ostatnim dzieckiem, że oddalenie od Hokanu może potrwać do końca życia i że nigdy nie pozna przyczyn jego niechęci do uznania córki za dziedziczkę swego rodu. Przekorna natura Kevina nauczyła ją dobrze, że miłość do mężczyzny nie daje gwarancji spokojnego życia z nim; jednym z jej najboleśniejszych wspomnień był dzień, gdy cesarski dekret zmusił ją do odesłania barbarzyńcy. Obawiała się, że teraz z kolei Hokanu utraci ją i wszystko, co było najważniejsze między nimi, pozostanie nie wypowiedziane. Mara przełknęła ślinę, walcząc z rozpaczą. Jeśli nie uda jej się przemówić do rozsądku tym Thurilczykom, jeśli ją sprzedadzą albo oddadzą w niewolę, wówczas inna kobieta będzie musiała urodzić syna Hokanu. Ta myśl spowodowała jej większy ból niż wszelkie fizyczne niewygody. Resztką sił walczyła ze łzami. Dopiero po dłuższym czasie zauważyła, że coraz bardziej zwalniali tempo, aż wreszcie zatrzymali się w dolinie między wzgórzami, fioletowymi od przedwieczornych cieni. Po zboczach zbiegała w ich stronę kompania młodych wojowników, którzy wymachiwali bronią i śmiali się chełpliwie. Nowo przybyli spoglądali na Kamlio, unosząc wysoko brwi i wydając okrzyki aprobaty. Rozmawiali głośno, stojąc obok Mary i mnąc w palcach skraj jej prostej szaty, aż wreszcie pani zniecierpliwiła się. - Co oni mówią? - zapytała ostro Iayapę, który stał obok ze zwieszoną głową. Na jej słowa skurczył się jeszcze bardziej. - Pani - przyznał - to gruboskórni ludzie.
Górale zareagowali okrzykami na jego pełen uszanowania ton i któryś powiedział łamanym językiem tsurańskim: - Nazwiemy go Ten, który Odpowiada Kobietom, co? Gromki śmiech pozostałych zagłuszył kolejne pytania rozwścieczonej Mary. - Pani, nie proś mnie, żebym to tłumaczył - bronił się Iayapa z desperacją. Za jej plecami jeden z młodych ludzi chwycił się za krocze i wywrócił oczami, imitując spazm rozkoszy. Jego towarzysze uznali to przedstawienie za niesłychanie zabawne; klepali się po ramionach, zaśmiewając głośno. - Poczułabyś się obrażona, wielka pani - tłumaczył się Iayapa pośród rozgardiaszu. - Przetłumacz mi, co mówią! - zażądała Mara. Saric i Lujan przysunęli się bliżej i zgodnie ze swym zwyczajem stanęli przy jej bokach, by bronić ją przed szyderstwami cudzoziemców. - Pani, nie chciałbym ci okazać braku szacunku. - Gdyby mógł, Iayapa padłby przed nią na ziemię, ale ponieważ miał skrępowane ręce, mógł jedynie przybrać bolesny wyraz twarzy. - Rozkazałaś mi. Pierwszy, ten w zielonym płaszczu, zapytał naszego przewodnika, czy już cię wziął. Mara nic nie odrzekła, skinęła tylko głową. Pomimo panującego w górach chłodu Iayapa był spocony. - Ten, który nas prowadził, odrzekł, że czeka, aż dojdziemy do wioski, bo jesteś koścista i będzie potrzebował wielu poduszek i futer - mówił Iayapa szybko, okrywając się rumieńcem. - Ten trzeci, który urządzał przedstawienie, zauważył, że na twoje słowa odpowiedział mężczyzna. To może znaczyć, że jesteś czarownicą, więc ten, który nas prowadził, ryzykuje, że jeśli spróbuje cię dotknąć, to możesz urwać mu jego... męskość i wepchnąć mu ją do gardła. Inni uważają, że to bardzo zabawne.
Rzemienie krępujące jej przeguby doprowadzały Marę do furii. Jak mogła odpowiedzieć tym prostakom z godnością, skoro była związana jak cielę nidry? Spojrzała na Lujana i Sarica. Obydwaj mieli mordercze wyrazy twarzy, ale byli równie bezsilni jak ona. Jednak nic na świecie nie mogło jej zmusić do tego, by znosiła taką obrazę ze strony obcych bez cienia oporu! Pozostawał jej tylko język. Zebrała wszystkie siły i wrzasnęła przeraźliwie. Ci barbarzyńcy może nie znali tsurańskiego, ale na Turakamu, powinni zrozumieć jej słowa po samej intonacji. - Ty! - rzuciła, odwracając głowę w stronę dowódcy od działu, który wziął ich w niewolę. - Ty, jak ci tam! Młody mężczyzna o orlim nosie zesztywniał i odruchowo odwrócił się w jej stronę. Drugi, stojący obok niego, puścił swe krocze, wpatrzył się w niego ze zdumieniem i mruknął coś, na co jego dowódca tylko lekceważąco machnął ręką. Powiedział coś do Iayapy w ojczystym języku i górale znów wybuchnęli śmiechem. Mara nie czekała na tłumaczenie. - Ten wasz głupi przywódca ma nie więcej rozumu, niż bydlę, które niesie moją służącą. Teraz udaje, że mnie nie rozumie. - Jej ton zaostrzył się złośliwością. - Chociaż wcześniej na ścieżce rozmawialiśmy po tsurańsku! Na te słowa kilku górali odwróciło się ze zdziwieniem. A więc to tak! pomyślała Mara. Są tu także inni, którzy potrafią mówić naszym językiem, choć słabo. Należy to wykorzystać. Naśladując zawstydzonego górala, zwracała się wyłącznie do Iayapy. - Przetłumacz dokładnie to, co powiem temu bufonowi, który zapomina języka w gębie równie szybko, jak jego matka zapomniała imię ojca. - Przerwała na chwilę, po czym dodała pośród zdumionego milczenia: - Powiedz mu, że jest tylko ordynarnym wyrostkiem. Gdy dotrzemy do jego wioski, poproszę jego wodza, żeby go wychłostał za niewybaczalne maniery wobec gości. Powiedz mu jeszcze, że jeśli będę chciała znaleźć sobie towarzystwo do łóżka, to poszukam mężczyzny, a nie dziecka, które nadal tęskni do wyschniętej piersi swej matki, a jeśli ośmieli się mnie dotknąć, to umrę ze śmiechu, gdy jego męskość nie zechce
się podnieść. Jest ciemny jak nidra i cuchnie jeszcze gorzej. Jest brzydszy niż najokropniejszy z moich psów, a wart jeszcze mniej, bo mój pies potrafi polować i nie ma tylu pcheł. Powiedz mu, że samo jego istnienie przynosi hańbę jego i tak pozbawionej honoru rodzinie. Iayapa przetłumaczył, ogarnięty niewytłumaczalną radością. Zanim jeszcze dotarł do końca pierwszego zdania, oczy wszystkich górali zwróciły się na panią Acomę. Po zakończeniu tyrady wokół zapanowało kamienne milczenie. Mara przeraziła się. Ci ludzie mogli ją w każdej chwili zabić. Każdy władca Tsurani, do którego jeniec zwróciłby się w ten sposób, kazałby go powiesić na najbliższym drzewie. Mara jednak doszła do wniosku, że żaden los nie może być gorszy od niewoli. Było jej wszystko jedno, czy zostanie powieszona w sposób ubliżający honorowi, czy też nie. Na jej twarzy nie było widać żadnych uczuć oprócz chłodnej pogardy. Nieoczekiwanie nastrój Thurilczyków zmienił się. Wszyscy oprócz przywódcy wybuchnęli radością, uderzając dłońmi o kolana. - Ta wiedźma ma język, słyszałeś? - zawołał jeden z nich po tsurańsku. To potwierdzało przypuszczenia Mary, że niektórzy mówili jej językiem na tyle dobrze, by zrozumieć jej wypowiedź jeszcze zanim Iayapa ją przetłumaczył. Kilku jego towarzyszy śmiało się tak bardzo, że musieli usiąść, gdyż kolana odmawiały im posłuszeństwa. Żołnierz, któremu Mara nawymyślała, przez chwilę przyglądał się jej uważnie, po czym, gdy kolor powrócił na jego policzki, skinął głową. Inny Thurilczyk wykrzyknął coś, okazując Marze uznanie podniesieniem łuku. Lujan przysunął się bliżej do jej boku. Widząc uśmiech mężczyzny, Mara zrozumiała, że nie będzie przyśpieszonej egzekucji i zapytała: - Co on powiedział? Iayapa wzruszył ramionami. - Że umiesz rzucać obelgi jak mężczyzna. Wśród ludzi Thuril jest to uważane za swego rodzaju sztukę, pani. Już na kolanach matki przekonałem się, że potrafią oni być bardzo irytujący. Zgiełk wreszcie przycichł. Grupa młodszych oddzieliła się i odeszła do
swych obowiązków. Niektórzy wciąż chichotali, oddalając się ścieżką. Zaczerwieniony ze wstydu dowódca pognał swych jeńców przez oświetloną ostatnimi promieniami słońca łąkę. Za nią leżała drewniana osada otoczona murami, ponad którymi widać było ostre szczyty dachów. Z kominów unosiły się smugi dymu, a na wałach błyskały włócznie strażników. Osada strzegła dostępu do innej ścieżki wiodącej w góry. Wojownicy przyśpieszyli kroku, chcąc jak najprędzej przyprowadzić swych jeńców do wodza. - Dziwne - mruknął Saric, którego nawet rygory marszu i niepewność losu nie pozbawiły niezmordowanej ciekawości. W przeciwieństwie do Tsurańczyków, Thurilczycy nie zabraniali więźniom rozmawiać. - Ta trawa nadawałaby się na pastwisko dla bydła, tymczasem nie widać tu żadnych śladów zwierząt, tylko ścieżki stad i pasterzy. Słysząc ten komentarz, przywódca Thuril obejrzał się przez ramię, wykrzywiając lekceważąco usta. Choć wcześniej zaprzeczał, że zna tsurański, teraz odpowiedział z ciężkim akcentem: - Powinieneś się cieszyć, że masz przewodników przez tę łąkę, tsurański psie. Gdybyśmy ci nie pokazali, którą ścieżką iść, zginąłbyś tu. Ten teren wciąż jest pokryty pułapkami od czasu, gdy twoi rodacy po raz ostatni odwiedzili te wzgórza! - To znaczy, że wciąż utrzymujecie umocnienia z czasów ostatniej wojny? - zapytał Lujan z namysłem. - Ale przecież walki zakończyły się już ponad dziesięć lat temu - zdziwił się Saric. - Stare dzieje - szepnął do niego Lujan. Jego beztroski ton maskował złe przeczucia. To, że Thurilczycy po tylu latach otaczali wieś śmiertelnymi pułapkami, świadczyło o urazie do mieszkańców Imperium, która mogła znacznie skomplikować rozmowy; Lujan słyszał opowieści weteranów o nieprzemyślanym ataku na kraj Thuril. Śmierć była lepszym losem niż niewola u górali i mściwe tortury thurilskich kobiet.
Ukrył jednak swoje obawy przed Marą. Przeprowadzono ich przez łąkę i drewniany most na fosie, przez którą płynęła wartka rzeka. Woda szumiała nad ostrymi skałami, wirując w czarnych rozpadlinach. Nurt był bardzo bystry. Dowódca oddziału zauważył, że Lujan sprawdza wzrokiem, czy możliwe jest przepłynięcie przez rzekę, i ramieniem obciągniętym w skórzany rękaw zatoczył łuk nad fosą. - Tu utonęło wielu wojowników Tsurani! Wielu też skręciło karki na tych kamieniach, gdy na próżno usiłowali zbudować most z lin. - Wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko. - Wasi oficerowie nie są głupi, tylko uparci. Później zaczęli rzucać platformy tutaj - wskazał skalną półkę przy moście zwodzonym - i tam - jego palec skierował się na inny, położony nieco dalej występ skalny. Podniósł wzrok na majaczącą nad nimi palisadę, jakby wciąż widział wojowników z przeszłości, wznoszących okrzyki wojenne w poszarzałym przed zmierzchem powietrzu. - Prawie im się udało. Mara przezwyciężyła zmęczenie i włączyła się do rozmowy. - Musiałeś być wtedy małym chłopcem. Skąd tak dobrze pamiętasz tę wojnę? Wyrwany ze wspomnień przywódca górali zapomniał, że zwraca się do niego kobieta. - Byłem na murach. Przynosiłem ojcu i wujom wodę. Pomagałem nosić zabitych i rannych. - Jego twarz napełniła się goryczą. - Pamiętam. Szturchnął Lujana i skierował go w stronę mostu. Majaczący nad nimi cień bramy zasłaniał niebo. Thurilczyk odpowiedział na wołanie niewidocznych wartowników i przepchnął więźniów przez bramę. Lujan zauważył umocnienia z drewnianych bali. Na zewnątrz pokryto je gładkimi deskami, lecz wewnątrz sterczały z nich odłamki gałęzi i kawałki kory, jakby wznoszono je w pośpiechu. - To musiała być ciężka bitwa. Dowódca roześmiał się.
- Nie tak bardzo, Tsurańczyku. Byliśmy w górach, gdy rozpoczął się trzeci szturm i wasi żołnierze zdobyli palisadę. Nasi dowódcy też nie są głupi. Gdyby wasi ludzie za wszelką cenę chcieli zdobyć wioskę, pozwoliliby im na to. Zdobycie jakiegoś miejsca to jedno, ale utrzymanie go, to inna sprawa. - Prychnął pogardliwie i dodał: - Nie pozwolilibyśmy wam zdobyć wzgórz, Tsurańczycy. Wskazał ręką na szczyty rysujące się na tle nieba. - To jest nasz prawdziwy dom. Zbudowaliśmy w tych dolinach zamki i domy, by się w nich spotykać, handlować i świętować, ale nasze rodziny są wychowane w górach. Tu właśnie ginęli wasi żołnierze, Tsurańczyku, gdy atakowaliśmy wasze zwiady i patrole. Setki ich zginęły, nim zmęczyli się górami i wrócili do domu. Minęli umocnienia i weszli na ulicę handlową. Grupa jeńców wzbudzała powszechną uwagę. Kobiety piorące bieliznę w dużej cysternie przerwały pracę, by się im przypatrzeć. Dzieci w kolorowych ubraniach krzyczały i podbiegały, by ich dotknąć, albo gapiły się szeroko otwartymi oczami zza pleców matek, które niosły owinięte w płótno bochenki chleba. Niektóre bardziej dzikie i brudne dzieci z krzykiem wmieszały się między związanych jeńców; Lujan obawiał się, że mogą rzucać w nich kamieniami, i spojrzał na swych wojowników, którzy na ten sygnał otoczyli swą panią gęstym murem, by ją chronić w miarę możliwości. Ale nie spotkały ich żadne przejawy wrogości oprócz gniewnych spojrzeń kobiet w średnim wieku, które może straciły synów albo mężów w bitwie z cesarską armią. Największe poruszenie wywołał osioł, na którym siedziała Kamlio. Górale z kpiącą szorstkością odpędzali tłoczące się wokół niego podniecone dzieci. - On ma tylko cztery nogi! Dlaczego nie upadnie? - zawołał jakiś chłopiec mniej więcej w wieku, w jakim był Ayaki, zanim zginął. Żołnierz, który prowadził osła, przyśpieszył kroku, udzielając dzieciom jakichś niedorzecznych odpowiedzi, od których zaczęły piszczeć ze śmiechu. Po chwili Mara zauważyła: - Gdyby ci hałaśliwi barbarzyńcy mieli zamiar nas zabić, z pewnością matki nie pozwoliłyby dzieciom podchodzić do nas, lecz zagoniłyby je do domów. Lujan przysunął się do niej bliżej.
- Obyś miała rację, pani - rzekł w zamyśleniu. Niepokoiły go ukradkowe spojrzenia, jakie przechodzący ulicą mężczyźni rzucali na Kamlio. Kobiety zwijające pranie w tłumoki miały ostre twarze i nie wyglądały przyjaźnie, a młody chłopak, który niósł cebrzyk z wodą, pogardliwie splunął w ich stronę. Weterani, którzy wrócili cało z walk w tych wzgórzach, twierdzili, że lud Thuril jest gwałtowny. Ich dzieci twardniały już na kolanach matek, które przyznawano mężczyznom jako nagrody wojenne albo uprowadzano siłą. Górale doprowadzili swych więźniów do głównego placu osady. Wioska składała się z pierścienia budynków wzniesionych przy murach obronnych. Na środku znajdował się otwarty plac targowy z przenośnymi namiotami dla handlarzy. Stały tu klatki z kolczastych gałęzi, w których wystawiano na sprzedaż zwierzęta. Do największej z nich zapędzono orszak Mary. Gapie śmiali się i patrzyli na nich pogardliwie. Iayapa odmówił, gdy Saric poprosił go o tłumaczenie komentarzy, Mara zaś była zbyt zmęczona i nic jej to nie obchodziło. Tęskniła jedynie za czystym kawałkiem ziemi, na którym można by usiąść; grunt, po którym szła, był upstrzony odchodami zwierząt. Zazdrościła Kamlio siedzącej na ośle aż do chwili, gdy spojrzała na twarz dziewczyny i po jej bladości poznała, że po tak długim siedzeniu w siodle całe ciało ma poobcierane. Mężczyźni nie pozwolili jej zejść, lecz przywiązali osła do słupa przy bramie, po czym oparli się o niego, składając ręce na piersiach i mruczeli, wyrażając uznanie dla jej piękności i rozpuszczonych złotych włosów. Wściekła, że górale okazują tak mało troski o zaspokojenie jej najbardziej podstawowych ludzkich potrzeb, Mara przedarła się między swymi oficerami do bramy, gdzie zgromadzili się Thurilczycy, i zapytała podniesionym głosem: - Co macie zamiar zrobić z moimi ludźmi? - Drżąca z gniewu i lęku potrząsnęła głową, odrzucając z twarzy splątane włosy. - Moi wojownicy potrzebują wody, jedzenia i przyzwoitego miejsca do odpoczynku! Czy taką gościnność okazujecie obcym, którzy przybyli w misji pokojowej? Klatka dla bydła i więzy niewolników? Wstydźcie się, nosiciele pcheł, tarzający się w brudzie jak świnie! - Użyła tu midkemijskiego słowa oznaczającego zwierzę, którego zwyczaje uważano za odrażające. Obce słowo wyraźnie zdenerwowało Thurilczyków. Skrzywili się, ich dowódca zaś wystąpił naprzód i zaczerwieniony z gniewu lub może wstydu wykrzyknął do Lujana:
- Ucisz tę kobietę, jeśli nie pragniesz jej śmierci! Dowódca Acomy odpowiedział mu groźnym spojrzeniem i rzekł tonem, jakiego mógłby użyć na polu bitwy: - To moja pani. Słucham jej rozkazów. Gdybyś miał dość rozumu, by nie moczyć łóżka w nocy, zrobiłbyś to samo. Dowódca górali pobladł z wściekłości na tę obelgę. Mało brakowało, by wyciągnął miecz i rzucił się do przodu, ale towarzysze powstrzymali go w porę i nastąpiła wymiana zdań w języku Thuril. Lujan nie rozumiał słów, lecz stał z godnością, czekając, aż rozwścieczony dowódca uspokoi się trochę. Thurilczyk roześmiał się głupawo, ale naraz zamilkł. Jego towarzysze także znieruchomieli. - To chyba ich przywódca klanu - mruknął Saric stojący tuż za ramieniem Mary; zauważyła go dopiero wtedy, gdy się odezwał. Cała jej świta spoglądała na mężczyznę w płaszczu, który pojawił się na drewnianych schodach największego budynku. Gdy szedł przez otwarty plac, dzieci schodziły mu z drogi, a zmierzające do domów z naręczami upranej bielizny kobiety odwracały twarze. Mężczyzna był stary i przygarbiony, ale poruszał się jak człowiek pewny siebie, który potrafi dać sobie radę w najtrudniejszych sytuacjach. Mara osądziła, że mógł mieć około sześćdziesięciu lat. W warkocze miał wplecione tsurańskie amulety z korkary, bez wątpienia noszone jako trofea wojenne. Mara stłumiła dreszcz, gdy mężczyzna zbliżył się do niej i zauważyła, że guziki przy jego płaszczu wyrzeźbione były z polerowanej kości. A więc opowieści o tym, że ludzie Thuril wierzyli, iż jakiś przedmiot należący do zmarłego wroga wzmocni ich siły życiowe, były prawdziwe. Kości jej palców z łatwością mogły posłużyć jako ozdoba stroju jakiegoś wojownika. Wódz górali przystanął i zamienił kilka słów z dowódcą patrolu, odpowiedzialnym za przyprowadzenie jeńców. Wskazał na złotowłosą kurtyzanę i osła, dorzucił jakieś słowo i uśmiechnął się. Dowódca patrolu zasalutował, najwyraźniej zwolniony ze służby. Sądząc z zadowolenia na jego twarzy, miał zamiar wrócić do domu, do żony. Mara wyglądała na zmęczoną i zniechęconą. Wiedziony współczuciem dla niej Saric zawołał;
- Nie masz zamiaru nas przedstawić? Dowódca patrolu zastygł w pół kroku, niepewny, czy powinien zareagować na okrzyk więźnia. Jego ludzie i przywódca klanu przyglądali się temu z zainteresowaniem. Po chwili odkrzyknął z zatartym akcentem: - Sami się przedstawcie, Tsurańczycy! Wasza kobieta wystarczająco dobrze potrafi obracać językiem! Na co inny góral dorzucił ze złośliwym rozbawieniem: - Nasz kapitan nazywa się Antaha i jest przewodnikiem drużyny Loso. Podaję ci jego imię, byś wiedział, kogo masz kazać wychłostać naszemu wodzowi. Po tych słowach nastąpił wybuch hałaśliwego śmiechu, w którym brał udział także stary wódz, a nawet stojące na ulicy dzieci i kobiety zgromadzone wokół cysterny. Wzburzona zachowaniem tych dziwnych ludzi Mara znów wysunęła się naprzód i zawołała wyniośle do wodza, który zaśmiewał się, uderzając dłońmi o kolana: - Jestem Mara, głowa rodu Acoma, i przybyłam do Konfederacji Thuril z misją pokoju. Wódz zamilkł, jakby ktoś dał mu w twarz, po czym gniewnie zmienił front. - Kobieta, która stoi wśród odchodów querdidry, twierdzi, że jest kimś wysokiego rodu i wysłannikiem pokoju? Mara pobladła z wściekłości. Lujan zdał sobie sprawę, że jej cierpliwość jest na wyczerpaniu i że jeśli obrazi publicznie wodza klanu, z pewnością ściągnie na siebie karę. Z desperacją szepnął do Sarica: - Musimy coś zrobić, choćby tylko po to, by odwrócić jej uwagę. Młody pierwszy doradca wystąpił do przodu, jakby go nie usłyszał. Gdy Mara otworzyła usta, by coś powiedzieć, Saric złamał protokół i zagłuszył ją,
wykrzykując: - Wodzu Thuril, jesteś głupcem, który nie potrafi zaoferować pani Acomie lepszej gościny niż zagroda dla bydła! Mówisz o Marze, Słudze Imperium i członku rodziny panującego cesarza Ichindara! Szef gwałtownie uniósł do góry kwadratowy podbródek. - Ona? Choć w jego głosie dźwięczała pogarda, słowa Sarica znalazły jednak pewien oddźwięk, gdyż wódz nic już nie dodał, lecz szybko przywołał Antahę. Tym razem jego słowa były szybkie i rozkazujące, Iayapa zaś, na prośbę Sarica, tłumaczył: - On mówi, że skoro Antaha przyprowadza do obozu zwierzęta, to musi się nimi zająć: nakarmić je, dać im wody i miejsce do spania. Ale nie za dużo, gdyż każde źdźbło słomy jest cenne, a bogowie nie lubią marnotrawstwa. Dziewczynę siedzącą na ośle należy umieścić w chacie. Jej uroda jest wielka i należy ją zachować dla mężczyzny, który zdobędzie sobie prawo, by nazwać ją swoją żoną. - Iayapa zamilkł, speszony, gdyż w tym momencie oczy Mary wwierciły się w jego twarz z twardością skały. Ale gdy powiedziała: - Mów dalej - w jej głosie nie było żadnej osobistej urazy. Iayapa skinął głową i oblizał usta. - Wódz wioski mówi jeszcze, że słyszał o Słudze Imperium, która należy do rodziny cesarza Tsurani. Dodał, że Ichindarem rządzą kobiety i że on, góral z urodzenia, nie zniży się do rozmowy z żadną kobietą, nawet cesarskiego rodu, na otwartej ulicy. Ale ze względu na traktat między Tsuranuanni a Konfederacją nie ma też prawa nakazać ludziom ze swej wioski, by ją zabili. Przez oddział górali, którzy wprowadzili orszak Mary do zagrody, przebiegły okrzyki niezadowolenia. Dwóch bardziej niecierpliwych wykonało
obsceniczne gesty. Po chwili wódz zwrócił się do Lujana w czystym języku Tsurani, którego nauczył się w podczas wojen. - Jeśli jakaś wasza potrzeba nie zostanie spełniona, odpowiedzialny za to będzie Antaha. Jutro zbierze on eskortę dwudziestu żołnierzy i zabierze was i wasze kobiety do wysokiego wodza w Darabaldi. Jeśli zajdzie potrzeba osądzenia was, zajmie się tym rada wodza. Saric zachmurzył się gniewnie, ale Iayapa dotknął jego ramienia. - Pierwszy doradco, nie jątrz już więcej górali ani ich wodza. To nie są ludzie, którzy lubią spierać się o etykietę. Zabijają bardzo szybko i bez żalu. Do rana wszyscy możemy mieć poderżnięte gardła. W rzeczywistości wódz uczynił wielkie ustępstwo, decydując się wysłać nas do Darabaldi zamiast rozdzielić między tych, którzy nas uwięzili. Saric popatrzył na łajno, które przylgnęło do jego sandałów, i wymienił pełne niesmaku spojrzenia z Lujanem. Dłoń komendanta wydawała się zagubiona bez rękojeści miecza, na której mogłaby się oprzeć. - Kuzynie - rzekł doradca Acomy poważnie - jeśli to ma być wielkie ustępstwo, to jakie byłoby małe? Widoczne w twarzy Lujana napięcie nie potrafiło złamać jego ducha. Odrzucił tsurańską maskę obojętności i stłumił śmiech. - Bogowie, wiem, że ty byś rozważał filozoficzne subtelności nawet pośród dymu własnego stosu pogrzebowego. Obydwaj jednocześnie zwrócili się w stronę swej pani, która sprawiała wrażenie zniechęconej i samotnej, choć plecy trzymała prosto, a jej twarz była jak zwykle nieprzenikniona. Grupa górali odprowadziła gdzieś Kamlio i osła.
- Czy myślicie, że nie zrobią jej krzywdy? - zapytała Mara. Stojący najbliżej Iayapa usłyszał w jej głosie niepokój i potrząsnął głową. - Na tej surowej ziemi zawsze jest za mało kobiet zdolnych do rodzenia dzieci, a Kamlio jest piękna, podwójnie cenna. Ale wódz tego plemienia musi wydać zgodę, zanim którykolwiek z mężczyzn zacznie się o nią targować, by wziąć ją za żonę. Bez jego zgody mogą ją podziwiać, ale żaden nie weźmie jej do łóżka. Wszyscy kawalerowie wiedzą, że gdyby niepokoili ją teraz, przekreśliliby tym swoje szanse, by się z nią ożenić. A ponieważ wielu mężczyzn w tym kraju umiera bezżennie, nawet tak niewielka okazja do zdobycia kobiety jest nie do pogardzenia. Mara przełknęła ślinę. - Czy w tym kraju nie ma kurtyzan? Iayapa wyglądał na urażonego. - Tylko kilka, w Darabaldi. Niewiele kobiet wybiera takie życie, bez honoru i bez swego plemienia. Młodzi mężczyźni mogą do nich pojechać raz czy dwa razy w roku, ale to ich nie pociesza podczas długich zimowych nocy. Lujan i Saric wymienili spojrzenia nad głową małego pasterza. - Dziwne miejsce - mruknął Saric, znów spoglądając kwaśno na ziemię upstrzoną łajnem, na której najwyraźniej będą musieli spędzić noc. Ci Thurilczycy za nic mieli wykradzenie dziewczyny albo kobiety z jej domu w krwawym najeździe. Nawet najbardziej gnębiona tsurańska żona miała prawo do publicznego posłuchania podczas audiencji u władcy. - To naprawdę barbarzyńcy! - dziwił się Saric, drżąc od zimnego wiatru, wiejącego od strony wzgórz. Spojrzał na swą drobną panią, podziwiając siłę charakteru, która pozwalała jej zachować godność, choć skrępowana była więzami, a obcy ludzie traktowali ją nie lepiej niż niewolnicę. Na tę myśl ogarniała go taka wściekłość, że miał ochotę rzucić się na górali z gołymi rękami. Jakby czytając w jego myślach, Mara odwróciła się do niego z jasnym uśmiechem, który nieodmiennie wzbudzał we wszystkich jej sługach dumę i szczere uczucie.
- Dam sobie radę, Saric. Tylko dopilnuj, żeby ten twój wojowniczy kuzyn nie stracił cierpliwości z powodu jakiejś błahostki. Bo to - uniosła dłonie, wciąż związane surowymi rzemieniami - i to - przesunęła stopami po brudnej ziemi jest nieważne. Zgromadzenie Magów potraktowałoby mnie gorzej. Najważniejsze jest to, czy uda mi się porozmawiać z wysokim wodzem Thurilczyków w Darabaldi. Potem, gdy zapadł zmierzch i za otaczającymi rynek oknami z wyprawionej skóry zaczęło migotać pomarańczowe światło świec ze zwierzęcego łoju, schyliła głowę i pogrążyła się w medytacji. Nauczyła się tego w świątyni Lashimy podczas dziewczęcych lat, które teraz wydawały jej się niezmiernie odległe. * * * Mara obudziła się, czując czyjś dotyk na ramieniu. Leżała wciśnięta między Lujana i Sarica, chroniona przed zimnem i brudną ziemią płaszczem, którym dowódca uparł się ją przykryć. Wyrwana z głębokiego snu, powoli dochodziła do przytomności. Poruszyła się i zamrugała powiekami. Wokół niej panowała ciemność złamana jedynie cienkimi smugami blasku, dochodzącymi z kilku okien, w których jeszcze paliło się światło. Cała zesztywniała. Bolał ją każdy siniec i obtarcie, jakich się nabawiła podczas długiego marszu. - O co chodzi? - zapytała. - Ktoś idzie - wyszeptał Saric i w tej chwili ona także zauważyła przesuwające się po placu światło. Owinięta płaszczem postać, która niosła latarnię, była kobietą. Schyliła głowę przed wartownikiem, ale nie odezwała się ani słowem. Przez chwilę blask oświetlił rzeźbioną muszlę, która przeszła z ręki do ręki. Wartownik roześmiał się i wpuścił kobietę do środka. Weszła do zagrody, trzymając latarnię wysoko nad zakapturzoną głową. Obiegła wzrokiem twarze wyrwanych ze snu wojowników Mary, którzy obronnie skupili się w gromadę. - Pani Acoma? - zapytała niskim, chropawym głosem. Był to głos kobiety, która wiele już widziała w życiu. - Mój pan ustąpił i pozwolił ci przenocować
wraz z twoją sługą w chacie dla niezamężnych kobiet. - Czy odważysz się jej zaufać? - szepnął Saric do ucha Mary. - To może być intryga, by cię od nas oddzielić. - Wiem o tym - odszepnęła Mara, po czym odpowiedziała głośniej: - Jeśli twoje intencje są szczere, przetnij moje więzy. Thurilka podeszła bliżej, oświetlając sobie przejście między żołnierzami. - Ależ oczywiście, pani Maro. Wolną ręką sięgnęła pod połę płaszcza i wyjęła sztylet. Mara poczuła, że Lujan drgnął w napięciu na widok nagiego ostrza, ale ze związanymi rękami niewiele mógł zrobić, by ją bronić. Patrzył niespokojnie na góralkę, która zręcznie przecięła rzemienie krępujące dłonie jego pani. Mara roztarła nadgarstki, starając się nie okazywać bólu, który przeszył jej zdrętwiałe palce, gdy znów napłynęła do nich krew. - Uwolnij także moich oficerów i żołnierzy - zażądała stanowczo. Kobieta odsunęła się o krok i schowała nóż do pochwy przy pasie. - Nie mogę tego zrobić, pani Maro. - W takim razie nie pójdę z tobą - odpowiedziała pani Acoma lodowato. Góralka obojętnie wzruszyła ramionami. - To zostań tutaj. Ale twoja służąca cię potrzebuje. Jest roztrzęsiona. Marę ogarnęła wściekłość. - Czy stała się jej jakaś krzywda?
Urażona kobieta milczała; z mroku poza kręgiem światła pochodni rozległ się głos Iayapy. - Dobra Sługo, ubliżasz jej. To jest żona wodza, która przyszła zaoferować ci gościnność. Sugerując, że skrzywdzono twoją służącą, obrażasz całe jej plemię. Jej uprzejmość jest szczera i radziłbym ci ją przyjąć. Mara wzięła głęboki oddech. Rozumiała, że ci barbarzyńcy mają swój honor, ale mogliby zwrócić uwagę na to, że ona także go posiada! Gdyby zostawiła swych wojowników tutaj, w tej dziurze z łajnem, dowiodłaby tym, że nie zasługuje na miano ich pani. Saric wyczuł jej niepewność. - Pani - powiedział cicho - myślę, że musisz jej zaufać. Odrzuciliśmy już wszelką myśl o walce. Jesteśmy więźniami i nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przyjąć konsekwencje wcześniejszej decyzji. W głębi duszy Mara wiedziała, że jej doradca ma rację. Ale nie było jej łatwo zrezygnować z honoru na rzecz zdrowego rozsądku. Lujan lekko szturchnął ją łokciem pod żebro. - Pani, nie martw się o swoich żołnierzy. Noc spędzoną w tej zagrodzie dla querdidr uznają za zaszczyt w twojej służbie, a jeśli któryś spróbuje narzekać, każę go wychłostać, by umocnić jego charakter! Przyprowadziłem do tego kraju moich najlepszych ludzi. Każdy z nich musi udowodnić, że zasłużył, by się tu znaleźć, i spodziewam się, że jeśli zajdzie taka potrzeba, wszyscy chętnie zginą na mój rozkaz. - Przerwał na chwilę, po czym dodał sucho: - Nocleg w gównie jest o wiele mniej bolesny niż podróż na ostrzu miecza do pałaców Turakamu. - To prawda - zgodziła się Mara, zbyt potłuczona i przygnębiona, by się roześmiać. - Pójdę - powiedziała do kobiety z latarnią, sztywno podnosząc się na nogi. Pokryte pęcherzami stopy zabolały. Żona wodza wyciągnęła rękę i podtrzymała ją z okrzykiem współczucia. Mara powoli przekuśtykała przez zagrodę.
Wartownicy otworzyli przed nią bramę i jeden z nich powiedział coś w języku Thuril. Żona wodza nie odwracając się, rzuciła jakieś pogardliwe słowo. - Mężczyźni! - powiedziała do Mary płynnym tsurańskim. - Szkoda, że gdy trzeba okazać odrobinę rozsądku, ich móżdżki nie ożywiają się równie szybko jak instrumenty. Mara uśmiechnęłaby się, gdyby nie czuła się tak nieszczęśliwa. Poddała się ciekawości i zapytała: - Czy to prawda, że wasi mężczyźni porywają kobiety, które chcą wziąć za żony? Jej towarzyszka odwróciła głowę i Mara ujrzała na jej zahartowanej przez ciężkie życie twarzy zmarszczki rozbawienia. - Oczywiście - odrzekła pobłażliwie. - A czy ty chciałabyś iść do łóżka z człowiekiem, który nie dowiódł, że jest dzielnym, budzącym lęk wśród wrogów wojownikiem i że potrafi zdobyć pożywienie? Mara uniosła brwi. W rzeczywistości tsurańskie dziewczęta szukały u mężczyzny tych samych przymiotów, choć rytuał zalotów był inny. Jakoś nie pomyślała, by w ten sposób spojrzeć na zwyczaj, który z góry uznała za barbarzyński. Ale słowa tej kobiety nie były pozbawione sensu. - Nazywaj mnie Ukata - powiedziała żona wodza życzliwie. - Przykro mi, że tak dużo czasu minęło, zanim udało mi się wbić trochę rozumu do głupiej głowy mojego męża i zabrać cię z tego zimna! - Muszę się jeszcze wiele nauczyć o waszym życiu - przyznała Mara. Sądząc z tego, co mówili wasi wojownicy i wódz, myślałam, że kobiety mają niewiele do powiedzenia w tym kraju. Ukata chrząknęła i po drewnianych schodach wprowadziła Marę do domu stojącego pośrodku placu. Był to długi budynek kryty strzechą. Dym unoszący się z komina pachniał aromatyczną korą, a na słupkach przy drzwiach wydrapane były obce symbole płodności.
- W twoim wieku powinnaś już wiedzieć, że słowa mężczyzn są odległe od rzeczywistości! Mara milczała. Los pobłogosławił ją mężem, który traktował ją jak równą sobie, i barbarzyńskim kochankiem, przy którym odkryła, co znaczy być kobietą; ale znała los innych żon, ujarzmionych przez mężów. Najbardziej nieszczęśliwe spośród nich były podobnymi do Kamlio bezradnymi istotami, których zdanie nic nie znaczyło; najlepsze - godnymi podziwu manipulatorkami, jak pani Isashani z rodu Xacatecas. Mężczyźni uważali ją za wzór tsurańskiej żony, ale nikomu, ani sojusznikowi, ani wrogowi, nie udało się jej przechytrzyć. Ukata podniosła drewniany haczyk. Drzwi zaskrzypiały. Na ulicę wypadło złociste światło oraz aromatyczny dym z kory płonącej w palenisku. Mara weszła do środka. - Zdejmij te brudne sandały - powiedział miły kobiecy głos. Całe ciało Mary wciąż było zesztywniałe i trudno jej się było pochylić; jakieś dłonie pomogły jej usiąść na drewnianym krześle. Przyzwyczajona do poduszek, przycupnęła niezręcznie na skraju krzesła, gdy dziewczyna o rudych warkoczach zdejmowała jej buty. Miękki, tkany dywan na podłodze wydawał się luksusem dla jej zziębniętych stóp. Czuła się tak zmęczona, że mogłaby zasnąć na siedząco, i z najwyższym wysiłkiem utrzymywała przytomność. O ile te kobiety zechcą mówić, miała okazję wiele się dowiedzieć o ludziach z kraju Thuril. Jednak słuchając ich zatartego akcentu i widząc nieśmiałe uśmiechy niezamężnych dziewcząt, z którymi miała zamieszkać, uświadomiła sobie, że w kontaktach z kobietami brakuje jej subtelności Isashani. Lepiej czuła się pośród klanowych zgromadzeń i polityki panów. Masując obtartą kostkę, usiłowała znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Potrzebowała tłumacza. Na pierwszy rzut oka wszystkie dziewczyny wyglądały na mniej niż szesnaście lat. Były zbyt młode, by nauczyć się tsurańskiego podczas ostatniej wojny. Mara powiodła wzrokiem po kręgu widocznych w świetle latarni twarzy, aż odnalazła posiwiałą głowę Ukaty; tak jak przypuszczała, żona wodza zbierała się już do odejścia. - Pani Ukato, zaczekaj - zawołała, zwracając się do kobiety tytułem, jakiego w jej kraju używano wobec szlachetnie urodzonych. - Nie podziękowałam ci jeszcze za to, że wyprowadziłaś mnie z tej zagrody dla bydła i nie miałam
okazji wyjaśnić twoim ludziom, po co tu przybyłam. - Podziękowania nie są konieczne, pani Maro - odrzekła Ukata, odwracając się od drzwi. Najmłodsza spośród dziewcząt ustąpiła miejsca żonie wodza, która zawróciła i stanęła przed krzesłem Mary. - Nie jesteśmy takimi barbarzyńcami, za jakich wy, Tsurańczycy, nas uważacie. Rodziłam dzieci, które później ginęły w bitwach, więc rozumiem, dlaczego mój naród wciąż nienawidzi twojego. A co do powodów twojego przybycia, wyjawisz je naszemu wysokiemu wodzowi w Darabaldi. - Jeśli mi na to pozwoli - odrzekła Mara cierpko. - Musisz przyznać, że wasi mężczyźni mają niewiele cierpliwości. Ukata roześmiała się i poklepała panią Acomę po dłoni. Jej dłonie były pokryte odciskami, ale łagodne w dotyku. - Wysłucha cię - zapewniła ją. - Znam jego żonę. Nazywa się Mirana. Mieszkałyśmy w tej samej wsi, dopóki mąż jej nie uprowadził. Jest twarda jak skała i tak gadatliwa, że potrafiłaby złamać wolę każdego mężczyzny, nawet takiego zakutego łba jak jej mąż. Ona dopilnuje, żeby cię wysłuchał, a jeśli odmówi, to będzie obrażać jego męskość przed wojownikami tak długo, aż jego organ uschnie ze wstydu. Mara słuchała tego ze zdumieniem. - Bardzo spokojnie mówisz o tym, że mężczyźni uprowadzają was z dala od domu i rodziny - zauważyła. - A czy wasi mężowie nie biją was, gdy mówicie o nich niepochlebnie? Po słowach Mary nastąpił zalew pytań dziewcząt i liczne okrzyki „Da? Da?". Zrezygnowana Ukata zaczęła tłumaczyć, wzbudzając chichoty, które jednak uciszyły się, gdy żona wodza znów zwróciła się do gościa: - Uprowadzenia dziewcząt są... formalnością... tradycją w tym kraju, pani Maro. Ten zwyczaj pochodzi z czasów, gdy kobiet było jeszcze mniej niż teraz i mężczyzna, któremu udało się wykraść sobie żonę, zdobywał pozycję jako
wojownik. Teraz kobiety uprowadza się bez rozlewu krwi. Jest przy tym dużo krzyku, ściga się ich okropnymi przekleństwami i grozi zemstą, ale to tylko takie przedstawienie. Kiedyś tak nie było, najazdy były krwawe i mężczyźni w nich ginęli. Teraz mężczyzna zdobywa tym większą chwałę, im dalej się wybierze po żonę i im bardziej zaciekle broni dziewczyny jej wioska. Ten dom dla niezamężnych dziewcząt ukryty jest w samym środku wioski, wewnątrz naszych umocnień obronnych. Ale zauważ, że tylko dziewczyny w odpowiednim wieku, takie, które chcą już wyjść za mąż, przychodzą tu zamieszkać. Mara spojrzała na krąg młodych twarzy, gładkich i jeszcze nie poznaczonych życiem. - Czy to znaczy, że wy wszystkie tutaj chcecie być porwane przez obcych? Widząc na twarzach dziewcząt niezrozumienie, Ukata odpowiedziała w ich imieniu. - Te dziewczyny obserwują chłopców, którzy przychodzą do wioski, a oni z kolei podglądają młode kobiety. Jeśli dziewczynie nie spodoba się chłopak, który próbuje ją uprowadzić, krzyczy z pełnym przekonaniem, a nie tylko na pokaz, i ojcowie przepędzają z wioski odrzuconego zalotnika. Ale niewiele jest dziewcząt, które wolą pozostać, gdy przyjedzie po nie rozebrany wojownik. Gdy któraś zostanie pominięta, to znaczy, że uchodzi za brzydką albo ułomną. Jeśli nie wykradnie jej żaden najeźdźca, to pozostaje jej tylko jeden sposób na znalezienie męża. Musi czekać, aż dwóch zalotników przybędzie po tę samą dziewczynę, rzucić się na plecy temu, któremu się nie udało, i pogonić go do domu, nie dając się zepchnąć! Mara potrząsnęła głową, zdumiona tak dziwnymi obyczajami. Poczuła, że musi się jeszcze dużo nauczyć, jeśli ma zrozumieć tych cudzoziemców na tyle, by zabiegać o ich pomoc. - Jest późno, a wyruszycie wcześnie rano - powiedziała Ukata. - Powinnaś odpocząć przez noc. Dziewczęta zaprowadzą cię na twoją matę. - Dziękuję ci, pani Ukato. - Mara skłoniła głowę z szacunkiem i pozwoliła się zaprowadzić do małego, zamkniętego pomieszczenia, które służyło za
sypialnię. Podłoga była tu wyścielona futrami, a w świetle płonącej lampki oliwnej widać było rozrzucone wśród posłań jasne włosy. Kamlio leżała zwinięta nieruchomo na boku. Na jej jasnej skórze nie było widać żadnych siniaków. Mara poczuła ulgę, widząc, że pięknej kurtyzanie Arakasiego nie stała się żadna krzywda. Odprawiła gestem thurilską dziewczynę, sygnalizując, że niczego jej nie potrzeba. Zdjęła brudną szatę i ubrana tylko w cienką jedwabną bieliznę wczołgała się pod futra, po czym wyciągnęła rękę, by zgasić lampę. - Pani? - Kamlio, która wcześniej tylko udawała sen, patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. - Pani Maro, co się z nami stanie? Mara zostawiła zapaloną lampkę, wśliznęła się pod futra aż po brodę i przyjrzała się dziewczynie, której oczy lśniły na twarzy jak dwa klejnoty. Nie dziwiła się, że pożądanie zwyciężyło rozsądek Arakasiego. Kamlio była tak pociągająca, że mogłaby oczarować każdego mężczyznę. Choć pani Acoma z całego serca pragnęła dodać dziewczynie otuchy, wiedziała, że nie może jej okłamywać. Skoro ta kurtyzana rozbudziła uczucie nawet w mistrzu tajnych służb, do czego mogli być zdolni Thurilczycy, by ją zatrzymać? - Nie wiem, Kamlio. - Pomimo wszelkich wysiłków Marze nie udało się ukryć niepewności. Delikatne palce byłej kurtyzany zacisnęły się na futrach. - Nie chcę zostać pośród tych ludzi. - Po raz pierwszy nie odwróciła wzroku, mówiąc o swych osobistych pragnieniach. - A co byś w takim razie chciała robić? - Mara skwapliwie skorzystała z okazji, by porozmawiać z Kamlio, która z powodu napięcia stała się przystępniejsza niż zwykle. - Jesteś zbyt inteligentna, by zostać moją służebną, a za mało wykształcona, by przyjąć stanowisko wymagające większej odpowiedzialności. Co chciałabyś robić? Zielone oczy Kamlio zabłysły. - Mogę się czegoś nauczyć. Są tacy, którzy urodzili się nisko i wyrośli w twojej służbie. - Przygryzła wargę i wydawało się, że opadła z niej część napięcia, jakby dziewczyna pokonała jakąś wewnętrzną barierę, zabraniającą jej
okazywania ambicji. - Arakasi - powiedziała niepewnie. - Dlaczego nalegał, żebyś kupiła mi wolność? Dlaczego spełniłaś jego prośbę, jeśli nie po to, by podarować mnie jemu? Mara na chwilę przymknęła oczy. Była zbyt zmęczona na taką rozmowę. Wiedziała, że jedno jej niewłaściwe słowo, jedna niedostateczna odpowiedź może zniszczyć wszelkie nadzieje Arakasiego na szczęście. Najlepszym wyjściem była szczerość, ale jak miała dobrać najwłaściwsze słowa? Bolała ją głowa i wszystkie mięśnie. Pani Acoma przekonała się, że nie potrafi dorównać taktem pani Isashani. Musiała wystarczyć jej bezpośredniość, jakiej nauczyła się od Kevina z Zun. - Przypominasz mu jego rodzinę, która także urodziła się do życia, jakie jej nie odpowiadało, i nigdy nie zaznała miłości. Oczy Kamlio rozszerzyły się ze zdumienia. - Jaką rodzinę? Powiedział mi, że ty jesteś całą jego rodziną i honorem.
Mara westchnęła ciężko. - Może z czasem tak się stało. Ale Arakasi urodził się jako bezpańskie dziecko. Jego matka była prostytutką. Nigdy nie poznał imienia ojca, a jego siostra zginęła z ręki pożądliwe go człowieka. Kurtyzana słuchała jej w milczeniu. Mara zerknęła na nią ukradkiem, obawiając się, że powiedziała zbyt wiele, ale nie umiała się powstrzymać. - On chce dla ciebie wolności ze względu na swoją przeszłość, Kamlio dodała. - Znam go na tyle dobrze, by ci zaręczyć, że nie będzie cię prosił o nic więcej, niż sama zechcesz mu dać. - Ty właśnie tak kochasz swojego męża - odrzekła Kamlio i Marze wydawało się, że słyszy w jej głosie oskarżenie, jakby dziewczyna nie wierzyła w możliwość takiego związku między mężczyzną a kobietą.
- Tak. - Nade wszystko pani Acoma pragnęła przyłożyć już głowę do poduszki i zamknąć oczy, ale Kamlio jej na to nie pozwoliła. Nerwowo skubiąc palcami futra, powiedziała nagle, zmieniając temat: - Pani, błagam cię, nie zostawiaj mnie między Thurilczykami! Gdybym została żoną cudzoziemca, nigdy nie miałabym okazji odkryć, kim jestem i jaki rodzaj życia byłby dla mnie odpowiedni. Myślę, że nigdy nie zrozumiałabym znaczenia wolności, którą mnie obdarzyłaś. - Nie bój się, Kamlio - odrzekła Mara, przegrywając walkę z obezwładniającym wyczerpaniem. - Jeśli w ogóle wyjadę z tego kraju, zabiorę ze sobą was wszystkich. Kamlio chyba poczuła się uspokojona, gdyż wyciągnęła rękę i zgasiła lampę. Mara zasnęła głęboko w zamkniętym, pachnącym ziołami pomieszczeniu i mogła tylko mieć, nadzieję, że dziewczyna nie próbowała już więcej jej się zwierzać. * * * Gdy nadszedł ranek, obydwu kobietom pozwolono się wykąpać w ciepłej wodzie i nakarmiono je świeżym chlebem i serem z mleka querdidry. Kamlio była blada, lecz opanowana. Mara jednak zauważyła w jej zachowaniu pewną kruchość, która zapewne wypływała raczej ze zmartwienia niż z goryczy. Z placu przed chatą dobiegały krzyki i śmiechy, ale przez matowe okna z wyprawionej skóry, przepuszczające tylko światło, nie można było dostrzec przyczyny zamieszania. Gdy Mara zapytała, co się tam dzieje, młode kobiety odpowiedziały jej nierozumiejącymi spojrzeniami. Pod nieobecność Ukaty mogła tylko uśmiechać się uprzejmie i jeść prosty posiłek. Po chwili jednak w drzwiach pojawił się góralski wartownik, który zażądał, by obie Tsuranki wyszły na zewnątrz. Kamlio pobladła. Mara uspokajająco dotknęła jej ręki, uniosła wyżej głowę i wyszła przed chatę. Przy niskich schodach za drzwiami czekał wóz o wysokich bokach wyplatanych z wikliny, do którego zaprzężone były dwie querdidry i krnąbrny osioł. Jego szara skóra upstrzona była śliną sześcionogich towarzyszek, on zaś usiłował im odpłacić, wierzgając kopytami, na co querdidry
mrugały bajecznie długimi rzęsami i marszczyły wargi jakby w uśmiechu. Do wozu przywiązani byli wojownicy Mary. Nie śmierdzieli już łajnem; byli czyści, choć mokrzy. Na widok pani schodzącej ze schodów Lujan zarumienił się jakby z wewnętrznej satysfakcji, a Saric stłumił uśmiech. Zdziwiona schludnym wyglądem swych wojowników Mara rozejrzała się i zauważyła, że góralscy strażnicy patrzą na jej orszak nieledwie z szacunkiem. Mara podejrzewała, że może to mieć jakiś związek z hałasem, który słyszała przez ściany domu, ale nie miała okazji zapytać. Thurilscy wojownicy otoczyli ją i Kamlio, i wepchnęli je na wóz. Wnętrze było wyścielone sianem. Po obu stronach wznosiły się wiklinowe boki, zbyt gęsto utkane, by można było przez nie wyjrzeć. Wojownicy mocno zamknęli tylną klapę. Choć wciąż w niewoli, kobiety poczuły ulgę, gdy woźnica wskoczył na wóz i pochwycił lejce. Rozległo się skrzypienie wikliny i kół. Woźnica pogonił zwierzęta batem i ruszyli. Osioł i querdidry nie mogły się zgrać. Wóz kołysał się i szarpał na wybojach, a siano, pochodzące z jakiejś obory, czuć było bydłem. Kamlio pobladła ze strachu. Mara zmusiła ją, by się położyła na sianie i okryła dziewczynę swym płaszczem, gdyż wiatr na wzgórzach był zimny. - Nigdzie cię nie zostawimy, Kamlio - obiecała. - Nie przybyłaś tu po to, by zostać żoną jakiegoś brutalnego Thurilczyka. Zbyt zdenerwowana, by usiedzieć spokojnie, oparła się o wiklinowy bok po stronie, gdzie szedł Lujan i zapytała go, dlaczego wojownicy są tak przemoczeni. Podobnie jak poprzedniego dnia, wartownik thurilski, który ich eskortował, nie interesował się rozmowami więźniów. Pozwolił Lujanowi podejść bliżej do malowanego wozu i porozmawiać z panią. - Narzekaliśmy, że nie chcemy wejść do ich stolicy, śmierdząc łajnem wyjaśnił dowódca, wyraźnie tłumiąc rozbawienie. - Więc pozwolili nam pójść
pod strażą do rzeki i wykąpać się. - Jednak się roześmiał. - Oczywiście nasze zbroje i ubrania były brudne, więc je zdjęliśmy, żeby je wyczyścić. To wielce poruszyło tubylców. Iayapa powiedział, że to dlatego, że oni rozbierają się tylko do bitwy. Wytykali nas palcami i krzyczeli. Potem ktoś zawołał po tsurańsku, że nie jesteśmy dobrym celem dla obelg, bo nie rozumiemy tego chrząkania, które oni nazywają językiem. Lujan urwał. Mara przyłożyła policzek do skrzypiącej wikliny. - Mów dalej. - Saric przyjął wyzwanie i zawołał do Iayapy, żeby tłumaczył wszystko, nawet najbardziej obelżywe i grube słowa. - Wóz podskoczył na głębokim wyboju i Lujan na chwilę umilkł, prawdopodobnie przeskakując nierówność. No cóż, ich obelgi były rzeczywiście potężne. Thurilczycy opowiedzieli nam, jak zdobyliśmy wszystkie blizny, rzekomo przyniesione z wojen. Według nich prostytutki w naszym kraju ostrzą sobie paznokcie na grzbietach żołnierzy albo też podrapaliśmy się wzajemnie, walcząc o najlepsze miejsca, by popatrzeć, jak nasze siostry kładą się z psami albo z kogutami jiga. Lujan znów urwał, tym razem ponuro. Mara pochwyciła wiklinę tak mocno, że kostki jej palców zbielały. Takie obelgi były ciężką obrazą dla honoru mężczyzny i domagały się krwawej zemsty, a wątpiła, by Lujan powtórzył wszystkie. Było jej przykro i gniewało ją, że przez nią wojownicy musieli znosić takie upokorzenia. - To musiało być dla was okropne - powiedziała ochryple. - Nie tak bardzo. - W głosie Lujana pojawiła się twardość barbarzyńskiej stali. - Wszyscy braliśmy przykład z Papewaio, pani. Mara przymknęła oczy na wspomnienie dzielnego Pape, który ocalił jej życie i w konsekwencji musiał zawiązać czarną chustę skazańca i żyć dalej. Przygryzła wargę. Miała nadzieję, że najlepsi i najdzielniejsi wojownicy, których ze sobą przyprowadziła, nie będą musieli zginąć przedwcześnie. Stary Keyoke nauczył ją, że pomimo tradycji śmierć w bitwie na obcej ziemi nie była najlepszym losem dla żołnierza. - Mów dalej - nakazała, połykając łzy.
Prawie widziała, jak Lujan wzruszył ramionami. - Pani, nie ma nic więcej do opowiadania. Twoi wojownicy postanowili nie zważać na puste słowa Thurilczyków. A górale wydawali się tym zdziwieni. Dopytywali, czy nie zależy nam na obronie honoru. Wtedy Vanamani odpowiedział im, że jesteśmy twoim honorem, pani, i nie będziemy słuchać żadnego słowa, które nie pochodzi z ust twoich albo wroga. Wtedy Saric dodał, że Thurilczycy nie są wrogami, lecz cudzoziemcami i że ich słowa są puste jak wycie wiatru nad skałami. - Lujan wypowiedział to ostatnie zdanie z ironicznym rozbawieniem. - I wtedy górale przestali nam ubliżać. Myślę, że zrobiliśmy na nich wrażenie, nie dając się sprowokować, pomimo że znajdujemy się pod komendą kobiety, której nie było przy tym zdarzeniu, i choć jesteśmy więźniami. Nawet Iayapa powiedział, że podczas wojny górale często prowokowali Tsurańczyków do niedorzecznych ataków w obronie honoru i wielu naszych żołnierzy zginęło przez to z ręki skrytych między skałami Thurilczyków. - Lujan - powiedziała Mara głosem drżącym ze wzruszenia - wam wszystkim należy się pochwała za męstwo. Powiedz to swoim ludziom, jeśli będziesz mógł. Wszyscy, co do jednego stanęli mocno po stronie obowiązku, przełamując tradycję, która kazała cenić honor ponad życie. Każdy z nich oddał swój osobisty honor w jej ręce. Patrząc na swe dłonie, na których pozostały czerwone ślady od kurczowego trzymania się wikliny, Mara zaczęła się modlić, by okazała się godną tego zaufania i by udało jej się uchronić swych żołnierzy przed największym pohańbieniem, jakim byłoby sprzedanie ich w niewolę.
Rozdział dwudziesty Sąd Godziny wlokły się nieznośnie. Zamknięta w plecionym wozie, wystawiona na ostry wiatr Mara usiłowała zachować cierpliwość. Niepewność i chełpliwe okrzyki wartowników działały jej jednak na nerwy. Pragnąc wypełnić czymś czas, poprosiła Iayapę, by opisywał jej mijane okolice. Przewodnik jednak niewiele miał do powiedzenia. Po drodze nie było żadnych większych wsi, tylko kilka niewielkich osad, przyczepionych do kamienistych zboczy i otoczonych wyskubanym przez zwierzęta żywopłotem. Nad fioletowymi wzniesieniami na horyzoncie majaczyły kształty większych gór o skalistych wierzchołkach, częściowo zasłoniętych przez chmury. U ich podnóża leżało Darabaldi, siedziba wysokiej rady przywódców klanów. Mara poprosiła Iayapę, by zapytał, jak długo jeszcze potrwa ich podróż, ale w odpowiedzi otrzymała jedynie śmiech i nieprzystojne komentarze. Bezsilna i wyczerpana odwróciła się do Kamlio i zaczęła uczyć dziewczynę uspokajających technik medytacji, które poznała jako nowicjuszka w świątyni. Górale zatrzymali się tylko raz, na krótki posiłek złożony z kiełbasek, sera, chleba i lekkiego, kwaśnego piwa, które zadziwiająco orzeźwiało. Jedząc, przechwalali się głośno, a kilku z nich zaczęło się mocować na ręce. Zapadł zmrok i mgła opadła w zagłębienia gruntu. Zmęczony osioł przestał już wierzgać na idące przy nim querdidry, choć sześcionogie zwierzęta wciąż wykrzywiały pyski i pluły. Mara przysunęła się bliżej do Kamlio, by się ogrzać, i zapadła w krótką drzemkę. * * * Obudziło ją szczekanie psów. Niebo było już czarne i gęsto usiane gwiazdami. Iayapa powiedział, że są to psy pasterskie, mniejsze i lżejsze niż te
używane do polowań. Pomieszane zapachy unoszącego się w powietrzu dymu, obór, gnijących śmieci i wyprawianych skór świadczyły o tym, że zbliżają się do wioski albo jakiejś większej osady. - Darabaldi - usłyszała szorstką odpowiedź na swe pytanie. Ale gdy usiłowała się dowiedzieć, kiedy będzie mogła porozmawiać z radą klanów, jej strażnicy zareagowali tylko ordynarnymi komentarzami. - Jakie to ma znaczenie, kobieto? A może zależy ci na tym, żeby jak najszybciej poznać mężczyznę, który cię kupi? Może się martwisz, że będzie to starzec, w którym nie została już ani odrobina męskiej siły? Saric odważył się odpowiedzieć grubiańskim thurilskim słowem, którego prawdopodobnie nauczył się tego ranka podczas kąpieli. Górale wcale nie poczuli się obrażeni. Wybuchnęli śmiechem i zaczęli odnosić się do pierwszego doradcy z niechętnym szacunkiem. Po wozie przesunęło się światło latarni. Mara podniosła głowę i zobaczyła wysoką bramę, w którą zatknięte były nasączone tłuszczem pochodnie, bijące kłębami czarnego dymu. Wojownicy w szarozielonych płaszczach, trzymający wartę na murach z kamienia i drewnianych bali, zapytali o hasło. Antaha odkrzyknął coś, po czym wyrzucił potok szybkich słów, dopomagając sobie ordynarnymi gestami. Sądząc po wyraźnym rozbawieniu wartowników i ich spojrzeniach rzucanych na jeńców, Mara przypuszczała, że dowódca górali opowiadał o ich pojmaniu. Najwyraźniej nie pominął także sceny kąpieli nad rzeką, gdyż w pewnej chwili wartownicy przy bramie zaczęli się trącać łokciami pod żebra i wykrzykiwać coś wesoło do Lujana i Sarica. Pozwolono im wjechać i wóz wtoczył się do miasta przy akompaniamencie ryków osła i ostrych pisków querdidr. - No cóż - powiedziała Mara do Kamlio - dzięki tym fanfarom wszyscy w mieście już wiedzą o naszym przybyciu. Niezmiernie żałowała, że nie może wyjrzeć na zewnątrz, ale zmieniła zdanie w chwilę później, gdy usłyszała stukot, który mógł pochodzić od kamieni
albo wyschniętego łajna, uderzającego o boki wozu. Z piskami dzieci, przyłapanych na psotach, zmieszały się okrzyki i pojazd zatrzymał się. Przez szparę Mara zauważyła dwupiętrowe kamienne budynki i kołyszące się na wietrze wypłowiałe szyldy. Przy podcieniach i parapetach okien stały rzeźbione słupki totemów. Spiczaste dachy budynków, z wystającymi mansardami, pokryte były wyblakłymi strzechami. Dla Tsurańczyków był to dziwny widok. Na okiennicach także wyrzeźbiono znaki przypominające pismo runiczne. Większość okien była zamknięta; z innych wychylały się kobiety o pulchnych policzkach, wykrzykując coś i witając przybyszów obscenicznymi gestami. - Prostytutki - oceniła Kamlio z goryczą. Mara ujrzała w jej oczach lęk, że taka mansarda może stać się jej przyszłym domem. Przygryzła wargę. Wiedziała, że jest mało prawdopodobne, by dziewczynę miał czekać taki los; prędzej wódz odda ją swemu synowi. Nie potrafiła jednak przestać się zastanawiać, czy gdyby jej mistrz tajnych służb znowu stał się bezpańskim człowiekiem, zaprzysiągłby służbę domowi Shinzawai, o co zapewne poprosiłby go Hokanu, czy też na własną rękę dotarłby na te wrogie tereny i przeszukiwał thurilskie miasta jedno po drugim, dopóki nie odnalazłby dziewczyny, która skradła jego serce? Mara doszła do wniosku, że postawiony przed takim wyborem Arakasi zdecydowałby się szukać Kamlio. Wóz podskoczył na bruku i zatrzymał się. Ktoś odsunął wiklinową klapę z tyłu i Mara ujrzała jasnowłosego górala. Uśmiechnął się, pokazując braki w uzębieniu, i gestem nakazał im wyjść. Za strażnikami i kręgiem gapiów znajdował się długi budynek, przylegający do murów miasta; Mara obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Przypominał niewielką fortecę. Nabijane ćwiekami drewniane drzwi były otwarte, ale w wejściu zawieszono wełniane zasłony we wzory złożone z pasów i kwadratów. Nim zdążyła zauważyć cokolwiek więcej, wojownik thurilski przepchnął ją przez zasłonę. Za nią prowadzono Kamlio, Sarica, Lujana i Iayapę. Wełniana tkanina, którą musnęła w przejściu, była zdumiewająco miękka. Mara stanęła za progiem, a pozostali tłoczyli się za nią. Przymrużyła oczy od dymu; w pomieszczeniu nie było okien. W powietrzu roznosiły się ostre zapachy wełny i gotowanego mięsa. Mrok rozjaśniał czerwonawy poblask żaru z olbrzymiego kamiennego paleniska. Na podwyższeniu przed tym paleniskiem siedziała stara kobieta, gręplując kościanymi igłami wełnę querdidry. Niżej, obok niej, widać było niewyraźną sylwetkę starszego mężczyzny, który siedział ze
skrzyżowanymi nogami na wiklinowym stołku. Gdy oczy Mary przyzwyczaiły się do półmroku, przyjrzała mu się uważnie. Włosy miał siwe, usta zapadnięte i pochmurne, a z masywnej szczęki zwisały mu długie wąsy, zakończone ozdobnymi koralikami, które zadźwięczały, gdy podniósł głowę. Iayapa powiedział coś przyciszonym głosem do Sarica, który z kolei mruknął w stronę Mary: - Włosy na twarzy tego mężczyzny oznaczają wodza. Sądząc po zwisających z nich talizmanach, może to być sam przywódca klanów. Mara stłumiła zdumienie. Spodziewała się wielkiej osobistości, a nie zwyczajnego człowieka w zielonej spódniczce bez ozdób. Miska, z której jadł, zrobiona była z niewygładzonego drewna, a za łyżkę służył mu zniszczony kawałek kory korkary. Zdumiona tym brakiem ceremonialnego wystroju pani Acoma nie zwróciła uwagi na innych mężczyzn, siedzących kręgiem w mrocznej części izby, którzy zamilkli na widok obcych. Przez chwilę nowo przybyli Thurilczycy i ich więźniowie wpatrywali się w siedzących, a ci w milczeniu oddawali im spojrzenie, zapominając o przerwanym w połowie posiłku. Ale ciszę przerwała staruszka, która odsunęła wełnę na bok i powiedziała do swego towarzysza: - Mógłbyś ich zapytać, czego chcą. Wąsaty mężczyzna obrócił się na stołku i machnął łyżką w stronę kobiety. Rozlany sos Zasyczał na węglach. - Zamknij się, stara wiedźmo! Nie musisz mi mówić, co mam robić! Mara uniosła brwi, zdumiona brakiem dobrych manier i jakiejkolwiek etykiety. Wódz Thurilczyków obrócił się do nich i z brzękiem koralików wskazał głową na Sarica, który stał najbliżej. - Czego chcecie, Tsurańczycy?
Saric potrafił po mistrzowsku stwarzać pozory. W czerwonawej poświacie paleniska jego twarz przypominała kamienną maskę, jakby wódz klanu mówił do powietrza. Mara pojęła tę wskazówkę doradcy i wystąpiła naprzód. - Przybyłam na twoje ziemie w poszukiwaniu informacji - powiedziała sucho. Wódz zesztywniał, jakby otrzymał policzek. Nie patrzył na stojącą przed nim kobietę, lecz gdzieś ponad jej głową, toteż jego uwadze nie mogły ujść szerokie uśmiechy Antahy i innych strażników. - Stoisz tu i pozwalasz, by kobieta odzywała się nie pytana - zagrzmiał głosem, który byłby odpowiedniejszy na polu bitwy. Teraz dopiero Saric wysunął się naprzód, zupełnie nie speszony, choć uszy go bolały od wrzasku. Pomimo związanych rąk udało mu się zgrabnie ukłonić. - Czcigodny wodzu, Antaha pozwala na to, gdyż ta kobieta to pani Mara Acoma, Sługa Imperium i członek rodziny cesarza całego Tsuranuanni. Szef pogładził się po wąsach, obracając w palcach koraliki. - Czy to prawda? Pośród milczenia rozległ się szczęk odkładanych drewnianych łyżek. Siedzący w półkolu mężczyźni przestali jeść i wpatrzyli się w tę scenę. - Jeśli ta kobieta naprawdę jest Dobrą Sługą, gdzie są jej sztandary? Jej armia? Jej wielki, wspaniały namiot? - W głębokim barytonie wodza zabrzmiało lekceważenie. - Widziałem, jak szlachetnie urodzeni Tsurańczycy podróżują po obcym kraju! Wiozą ze sobą połowę majątku niczym kupcy! Mówię ci, że kłamiesz, przybyszu. Bo jeśli jest tak, jak mówisz, to dlaczego ona - wskazał pogardliwie na Marę - ma ze sobą tak niewielką ochronę? W końcu jesteśmy wrogami.
Na te słowa kobieta siedząca przy palenisku znów oderwała się od swego zajęcia i niechętnie zmarszczyła twarz. - Dlaczego sam jej nie zapytasz? Powiedziała, że szuka informacji. Musi to być dla niej bardzo ważne. - Zamknij swoją wielką gębę, starucho! - Wzburzony wódz wyciągnął rękę, w której wciąż trzymał skórkę chleba, w stronę orszaku Mary, nie chcąc zwracać się do niej bezpośrednio. - Nie jesteśmy takimi barbarzyńcami, za jakich wy, Tsurańczycy, nas uważacie. Mara straciła opanowanie. - Naprawdę? - Jakże żałowała, że nie mówi tutejszym językiem. Trudno, jej własny musiał wystarczyć. - Więc uważasz, że zamknięcie mojej gwardii honorowej na noc w oborze nie jest barbarzyństwem? W moim kraju nawet niewolnicy żyją w lepszych warunkach! Słysząc stłumione śmiechy Antahy i innych wojowników, speszony wódz odchrząknął. - Pytałaś o informacje... - Jego oczy zwęziły się. - Wrogu, jakie masz prawo przybywać tutaj i stawiać żądania? Ale zanim Mara zdążyła odpowiedzieć, Iayapa stanął między nią a Sarikiem. - Pani Mara nie przybyła tu jako nasz wróg. Jej wojownicy rozbroili się na jej rozkaz i ani razu nie odpowiedzieli obelgą, choć mieszkańcy wioski i strażnicy w Loso ze wszystkich sił próbowali ich sprowokować. - On mówi prawdę - wtrąciła Mara, nie godząc się na głupi thurilski obyczaj, który zakazywał mężczyźnie publicznie rozmawiać z kobietą. Siedząca na ławie stara kobieta uśmiechnęła się, jakby chciała wyrazić uznanie dla jej odwagi. Mara ciągnęła:
- A co do informacji, których szukam... - zawiesiła głos. Na twarzy wodza odbiła się niepewność, ale staruszka tupnęła nogą za jego plecami. - Ona czeka, żebyś jej powiedział, kim jesteś, ty głupcze z wełną zamiast mózgu. Kobieta musiała być żoną wodza, skoro udało jej się uniknąć kary za tak śmiałe zachowanie. - Wiem o tym, babo! - wykrzyknął, mierząc ją gniewnym spojrzeniem, po czym znów przeniósł wzrok na Marę i wyprostował się, by dodać sobie godności. - Tak, to muszą być ważne sprawy... - Twoje imię - podpowiedziała chłodno staruszka. Wódz potrząsnął pięściami, zapominając o trzymanej w dłoni skórce chleba. - Zamknij się wreszcie, kobieto! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś się nie odzywała w sali zebrań? Jeśli jeszcze raz zaczniesz mnie prześladować, to stłukę ci ten tłusty tyłek ciernistą rózgą! Kobieta zignorowała pogróżkę i znów zajęła się gręplowaniem. Jej mąż wypiął pierś, ukazując zestarzałe plamy z sosu, pokrywające przód jego szaty. - Nazywam się Hotaba. Jestem wodzem pięciu klanów Malapii, a obecnie przywódcą rady w Darabaldi. - Wskazał na najdalej siedzącego mężczyznę, który na wygolonej czaszce także nosił pojedynczy kosmyk włosów wojownika oraz wąsy, i dodał: - To jest Brazado, wódz pięciu klanów Suwaka. - Wreszcie wskazał trzeciego, który nie miał wąsów, i objaśnił: - A to Hidoka, jego syn. Jego wzrok prześlizgnął się nad ramieniem Mary i zatrzymał na Saricu. - Mój syn, Antaha... - Już się spotkaliśmy - wtrąciła Mara cierpko. Rozgniewany wódz oparł pięści na kolanach, zgniatając skórkę chleba. Okruchy posypały się na podłogę. Widząc groźne zmarszczenie jego brwi, Mara powstrzymała odruch, by się cofnąć; posunęła się zbyt daleko w swej śmiałości i
tym razem była pewna, że nie ujdzie jej to płazem. Ale starsza kobieta przy palenisku odchrząknęła głośno. Hotaba spojrzał na nią i z rezygnacją wzruszył ramionami. - Ta kobieta z wielką gębą, która wciąż się wtrąca, to moja żona, Mirana. - Po chwili dodał: - Gdyby tak dobrze nie gotowała i nie zamiatała, już wiele lat temu kazałbym ją porąbać na mięso dla psów. - Wódz w Loso uznał, że lepiej będzie wysłać tych jeńców wprost do ciebie, ojcze, niż czekać na następną karawanę handlową - powiedział Antaha. Jego ojciec pogładził się po wąsach. - Nie potrzebują wielu strażników, co? Czasy mamy spokojne, a Tsurańczycy są łagodni jak gachagi. - Zanim Iayapa zdążył wymienić zmartwione spojrzenia z Lujanem i Sarikiem, Mara rozpoznała to słowo, nazwę kradnących zboże gryzoni; wiedziała, że jest ono niepochlebne. Ale po tym, co musieli znieść rano nad rzeką, obydwaj doradcy okazali teraz lodowatą obojętność. Wysoki wódz urwał, spodziewając się reakcji na obraźliwy komentarz. Mirana natychmiast wykorzystała jego milczenie, by wtrącić: - Nie zapytałeś jeszcze pani Mary, czego chce się dowiedzieć. Hotaba poderwał się na równe nogi z takim wyrazem twarzy, jakby za chwilę miał popełnić morderstwo. - Czy ty się wreszcie zamkniesz, kobieto! Ciągle się wtrącasz do obrad! Powinienem cię ugotować i rzucić ścierwojadom, a potem porwać sobie jakąś młodą, posłuszną i cichą żonę! Wydawało się, że ta groźba nie wywarła na nikim wrażenia, nie wyłączając Mirany. Jej ręce ani na chwilę nie zmieniły rytmu przy pracy, postukiwała jedynie nogą, hamując niecierpliwość. Hotaba chyba uznał jej spokój za ostrzeżenie, bo odetchnął głęboko i zapytał Marę przez zaciśnięte zęby:
- Czego pragniesz się dowiedzieć, Tsuranko? Mara zerknęła na Lujana i Sarica. Obydwaj obojętnie przysłuchiwali się rozmowie. Doradca lekko wzruszył ramionami. Nie umiał dopomóc jej w tych rokowaniach. Według norm tsurańskich Thurilczycy byli ordynarni i nieokrzesani, i lubowali się w teatralnym okazywaniu uczuć. Ostatnie półtora dnia spędzone w ich obecności wprowadziły jeszcze większy zamęt w tsurańskie zasady. Wydawało się, że żadne słowa nie mogą obrazić tych ludzi; najgorsze obelgi uznawali za żart. Mara uznała, że najlepszym sposobem postępowania będzie uprzejma szczerość. - Hotabo, muszę pomówić z jednym z waszych magów. Nalane policzki Hotaby zapadły się i pobielały. Wydawało się, że dopiero teraz zauważył ściskane w dłoni okruchy chleba. - Magów? Mara miała wrażenie, że jest oszołomiony. Mówiła dalej. - Są pewne informacje, których potrzebuję, a których może mi udzielić tylko mag nie należący do Zgromadzenia w Imperium. Przybyłam do Konfederacji Thuril, gdyż dano mi do zrozumienia, że właśnie tutaj, wśród twojego narodu, powinnam takiego szukać. Zdumienie zniknęło z twarzy Hotaby, a na jego miejsce pojawiła się podejrzliwość. Mara zauważyła, że nie kwapił się do rozmowy na ten temat. Jego jasne oczy przesuwały się szybko w jedną i w drugą stronę po twarzach jej towarzyszy. Przesunęła się nieco, by zasłonić sobą dziewczynę, która usiłowała się ukryć za jej plecami, ale jasne włosy Kamlio były wyraźnie widoczne nawet w półmroku. Co gorsza, Antaha zauważył, dokąd pobiegło spojrzenie jego ojca i skorzystał ze sposobności, by zasłużyć sobie na jego względy. Postąpił do przodu i pociągnął Kamlio za ramię, aż stanęła przed całą grupą. - Ojcze, spójrz. Mamy tu nagrodę od tych Tsurańczyków. Widząc, że Kamlio skuliła się, Mara wpadła w furię, tym większą, że choć
postawiła wszystko na jedną kartę, wódz bezceremonialnie odsunął ten temat na bok. Zauważyła jednak błysk pożądania w jego oczach i wiedziała, że nie ośmieli się okazać oburzenia, by nie dać powodu do pokazu męskiej dumy. W zgromadzeniu rozległy się niskie gwizdy, wyrażające podziw. Mężczyźni wpatrywali się w kurtyzanę spragnionymi, zachwyconymi oczami. Nawet surowe spojrzenie Mirany nie mogło przyćmić zainteresowania jej męża. Hotaba wiódł wzrokiem po dojrzałych zaokrągleniach ciała Kamlio jak głodny, który za chwilę ma zasiąść do uczty. - Ładna - mruknął do Antahy, przechylając głowę i oblizując usta. Wyjątkowo ładna. Zdejmijcie jej szatę. Obejrzyjmy ten smaczny owoc, który ukrywa się pod spodem. Mara zesztywniała. - Hotaba, możesz powiedzieć swemu synowi, że nie ma prawa uważać ani mnie, ani mojej służebnej Kamlio za swe zdobycze. Nie jesteśmy waszą własnością, wodzu Thurilczyków! Ciało Kamlio należy tylko do niej samej, a jej usługi do mnie. Mogę z nią zrobić, co zechcę, i nie mam zamiaru wpychać jej do łóżka obcym. Hotaba drgnął, jakby wyrwany ze snu. Spojrzał badawczo na Marę i wykrzywił się w złośliwym uśmiechu. - Nie masz prawa stawiać żądań, kobieto. Mara zignorowała to stwierdzenie i nieruchomo, gniewnie wpatrzyła się w Hotabę, nie zważając na to, że jej oficerowie stoją obok związani niczym niewolnicy, a ona też nie przypomina wielkiej tsurańskiej pani. Jej postawa wywarła pewne wrażenie na wodzu. Hotaba uśmiechał się szerzej. Nawet Mirana odłożyła wełnę. W pomieszczeniu zaległa napięta, groźna cisza. - Pani - oznajmił wódz z sarkazmem - proponuję ci wymianę: informacje, których poszukujesz, za twoją żółtowłosą sługę. Wydaje mi się, że to sprawiedliwy układ. Uroda tej kobiety jest bezcenna i równie rzadka, jak uczciwi magowie pomiędzy twoim narodem. Z pewnością wiedza, po którą tu przybyłaś,
warta jest jednej służącej, skoro w swych posiadłościach w Imperium masz ich tysiące? Marę ogarnęły mdłości. Przymknęła oczy i zgrzytnęła zębami, pragnąc wykrzyczeć bezsilne przekleństwo. Usta miała wyschnięte na popiół. Kimże była, by rozporządzać życiem i szczęściem Kamlio, nawet dla dobra swej rodziny? Choć według zasad tsurańskich miała do tego prawo, jednak musiała odmówić. - Nie - powiedziała zdecydowanie, choć była pełna wątpliwości. Bogowie, gdzie się podziała jej wiedza o honorze, skoro stawiała życie jednej krnąbrnej sługi ponad bezpieczeństwo i przetrwanie domu, męża i dzieci! Czymże była jedna nędzna kurtyzana wobec honoru jej i wszystkich, których kochała, wobec władzy samego Ichindara? Kiedyś bez wahania rozkazałaby słudze czy niewolnikowi spełnić żądanie tego Thurilczyka, ale dziś, gdy wszystko zależało od jej jednego słowa, nie mogła wymagać od dziewczyny takiego poświęcenia. Mężczyźni byli zbyt ogłuszeni, by zareagować. Saric walczył z wyraźnym zdumieniem i niedowierzaniem. Pośród milczenia odezwała się Mirana. Jakby gospodarstwo ważniejsze było od postanowień o ludzkim życiu i losach, obwieściła spokojnie: - Skończyłam gręplowanie. Mara jednak zauważyła, że ręce kobiety drżały, gdy składała do koszyka wełnę i narzędzia. Hotaba skinął głową, nie odwracając się. Staruszka podniosła się, narzuciła na ramiona szal z frędzlami i gestem nakazała Marze pójść za sobą. Pani Acoma zawahała się. Uważała, że powinna pozostać ze swymi ludźmi i dopilnować, by nie stała im się żadna krzywda. Ale Mirana potrząsnęła lekko głową, jakby odgadując jej myśli. Iayapa powiedział coś szybko do Sarica, który pochylił się w stronę Mary i wyszeptał: - Idź, pani. Oni są inni od nas. Powiedziałaś już to, co chciałaś powiedzieć. Jeśli nadal będziesz się upierała przy swoim, możesz tylko zaszkodzić sprawie. Iayapa uważa, że Mirana dobrze zna swego męża. Sądzi, że powinnaś z nią pójść, a ja się z nim zgadzam.
Mara szybko zerknęła na Hotabę, dając mu tym spojrzeniem do zrozumienia, że postępuje według swej woli, a nie pod dyktando jakiegoś Thurilczyka. Potem sztywno dołączyła do zmierzającej w stronę drzwi Mirany. Lujan drgnął niespokojnie, chcąc ruszyć za nią, ale Mara gestem nakazała mu pozostać. Żadne z nich nie było bezpieczne pośród tych barbarzyńców; żołnierz bez broni, otoczony góralami, i tak nie mógłby ochronić swej pani. Mirana chyba to rozumiała, gdyż odezwała się po raz ostatni: - Żołnierzu, zostań tutaj z moim mężem i przechwalaj się dzielnością na polu bitwy i w łóżku. Nie zatrzymam twojej pani długo. Do Mary zaś dodała: - Bądź pewna, że nikt nie tknie twojej służącej, dopóki ta sprawa nie zostanie rozstrzygnięta. Położyła zdumiewająco silną rękę na ramieniu pani Acomy i wyprowadziła ją z chaty. Zimne powietrze uderzyło ją w twarz. Mirana szła szybko, nie pozostawiając Marze czasu na wahania. Skręciła w boczną alejkę, gdzie, sądząc po zapachu, piekarze kończyli właśnie dzień pracy. Nieduży pies pożerał okruchy z ręki dziewczyny z warkoczami. Mara pomyślała, że jej własna córka może nie dożyć tego wieku, i potknęła się. Mirana podtrzymała ją mocno. - Nic z tego - powiedziała w ostro akcentowanym tsurańskim. - Miałaś dość siły, by wyjechać ze swojego kraju, rzucić wyzwanie Zgromadzeniu i dotrzeć aż tutaj. Nie zaczynaj teraz użalać się nad sobą. Mara szybko podniosła głowę. - Jakie znaczenie ma dla ciebie mój los? - zapytała ze zdziwieniem. - Bardzo niewielkie - przyznała Mirana sucho i utkwiła w jej twarzy ciemne oczy, czekając na jakąś reakcję. Mara jednak niczego po sobie nie
okazała. Po chwili żona wodza dorzuciła: - Bardzo niewielkie, gdybyś była podobna do innych Tsurańczyków, jakich poznaliśmy. Ale nie jesteś. Hotaba upewnił się co do tego, gdy zaproponował ci informacje za twoją służącą. Mara podniosła głowę jeszcze odrobinę wyżej. - Kamlio nie należy do mnie, więc nie mam prawa darowywać jej nikomu, nawet gdyby uchroniło to moją rodzinę od niebezpieczeństw. Dałam jej wybór, a ona zdecydowała się pozostać ze mną z własnej woli. Nie jest niewolnicą... Mirana wzruszyła ramionami. Frędzle chusty zakołysały się i splątały w ostrym, zimnym wietrze. - To prawda. Nasze prawo też tak mówi. Ona nie należy do ciebie i nie masz prawa używać jej do przetargów. Ale panowie u was robią, co chcą z życiem swych sług, niewolników i dzieci i uważają, że jest to prawo dane im od bogów. - Wierzą, że tak jest - odrzekła Mara ostrożnie. - A ty? - Pytanie Mirany zabrzmiało ostro jak uderzenie bicza. - Nie wiem, w co wierzę - przyznała Mara, marszcząc brwi. - Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że jako Sługa Imperium kiedyś przedłożyłam dobro swego narodu nad własną krew. Teraz nie mam już prawa uważać, że moja krew jest warta więcej niż życie jakiegokolwiek innego człowieka. Kamlio jest tu ze mną, gdyż obiecałam komuś, że będę jej strzec tak, jak on sam by to uczynił. Mój honor nie jest mniejszy od honoru człowieka, który powierzył mi jej bezpieczeństwo. Istnieje honor, który polega na bezmyślnej zgodzie z tradycją, i inny, który jest... czymś więcej. Spojrzenie Mirany nabrało przenikliwości. - Jesteś inna - powtórzyła, nie wiadomo czy bardziej do siebie, czy do Mary. - Módl się do swych bogów, by ta odmienność wystarczyła do zapewnienia ci wolności. Otrzymasz moje poparcie. Ale nigdy nie zapominaj, że w kraju
Thuril mężczyźni rozmawiają swobodniej i chętniej dają przywileje, gdy w pobliżu nie ma kobiet. Jesteśmy twardym narodem. Mężczyzna, który okazuje zbytnią miękkość, nie utrzyma przy sobie żony, którą uprowadził. - Czy inny mężczyzna może ją wykraść? - zapytała Mara ze zdziwieniem. Zwiędłe usta Mirany wykrzywiły się w uśmiechu. - Może. Albo jeszcze gorzej. Kobieta może opuścić jego dom i palenisko i z zemsty za jego głupotę wypchać jego koce śniegiem. Pomimo przygnębienia Mara musiała się roześmiać. - Tak się tutaj robi? - Och, tak. - Mirana zauważyła, że jej towarzyszka jest przemarznięta. Zsunęła z ramion jeden z szali i narzuciła go na ramiona pani Acomy; szal pachniał dymem i nie bieloną, tłustą przędzą. - Zajrzymy do mojej ulubionej piekarni. O tej porze będą tam mieli słodkie bułeczki, prosto z pieca. Usiądziemy i opowiem ci, co jeszcze tutaj robimy oprócz udawania, że bardzo poważnie traktujemy wrzaski naszych mężczyzn. * * * Po zatęchłej atmosferze domu zgromadzeń Mara z przyjemnością weszła do piekarni, gdzie powietrze było suche i ciepłe. W wilgotnym klimacie wzgórz była to przyjemna odmiana. W tych chłodnych okolicach podłogi robiono z kamienia i tsurańskie poduszki były tu nie praktyczne. Mara niezgrabnie przysiadła na drewnianym, heblowanym krześle. Starając się znaleźć wygodną pozycję, przygotowała się w duchu na kolejny wieczór, wypełniony lekką towarzyską pogawędką. Podobnie jak żona wodza w Loso, Mirana wydawała się cieszyć z zabawiania gościa błahą rozmową, pozostawiając ważniejsze decyzje radzie starszych. - Mężczyźni zachowują się jak dzieci, prawda? Mara zmusiła się do uprzejmego uśmiechu.
- Twój mąż sprawia wrażenie kłótliwego dziecka. Mirana roześmiała się i usiadła na krześle naprzeciwko. Drewniany blat porysowany był nożami klientów, którzy kroili chleb, rozmawiając jednocześnie ze znajomymi. Żona wodza z pobłażliwym westchnieniem zrzuciła liczne szale i chusty, odsłaniając białe włosy, związane pasmami kolorowej wełny. - Hotaba? To stara gaduła, ale kocham go. Słyszę jego pogróżki niemal od dnia, gdy zarzucił mnie na ramię i poniósł przez wzgórza, uciekając przed moim ojcem i braćmi. Od czterdziestu dwóch lat grozi, że uciszy mnie chłostą, ale jeszcze nigdy nie podniósł na mnie ręki w gniewie. Jesteśmy ludem, który lubuje się w dramatycznych groźbach i obelżywych słowach, pani Maro. Przechwałki są tutaj sztuką, a celna obelga częściej wywołuje podziw niż pogardę. Przerwała na chwilę i przeszła na rodzimy język, gdy przy stole pojawił się młody chłopiec w wełnianym ubraniu. Mirana zamówiła gorący słodki chleb i grzane piwo, po czym rzuciła okiem na podkrążone oczy Mary i poprosiła jeszcze o wino. Chłopiec przyjął trzy drewniane żetony z wywierconą dziurką i odszedł. Gdy sądził, że żona wodza już na niego nie patrzy, odwrócił się przez ramię, by przyjrzeć się cudzoziemskim szatom Mary. Po chwili błahej rozmowy, chłopiec wrócił z pełną tacą. Mara zmusiła się do jedzenia. Ze zdenerwowania nie czuła głodu, choć gruby brązowy chleb pachniał wyśmienicie, a napój był znakomity, wbrew opowieściom tsurańskich weteranów, którzy twierdzili, że wino wyrabiane na tych wzgórzach jest kwaśne. Ulice pociemniały. Obok piekarni przeszła rozgadana grupa dziewcząt pod ochroną młodych mężczyzn, służących czy może braci, którzy nieśli zapalone pochodnie. Chłopiec zajął się skrobaniem pieców i na resztki węgli w palenisku posypała się warstwa szarego popiołu. Wino rozgrzało Marę, lecz ręce wciąż miała chłodne i spocone. Co się dzieje z Kamlio, podczas gdy ona tu siedzi i plotkuje? Co się stanie z Sarikiem, Lujanem i jej żołnierzami? Od czasu, gdy opuściła posiadłość Acomów i wybrała się w odwiedziny do świątyni Turakamu, minęło już sporo czasu. Czy Hokanu przypuszcza, dokąd się wybrała? W tym kraju pochmurnych pagórków, pełnym chełpliwych, hałaśliwych ludzi ten wyjazd wydawał jej się snem, a wszelkie sprawy pozostawione w Imperium - niezmiernie odległe.
- Dlaczego tu przyjechałaś szukać magów? - zapytała Mirana nagle, bezpośredniością zbijając Marę z tropu. Pani Acoma drgnęła. Gliniany kubek z resztką wina omal nie wypadł jej z ręki. Dopiero w tej chwili zrozumiała, że uprzejma, błaha rozmowa była tylko pretekstem, by zyskać na czasie. Nie miała już żadnych powodów, by ukrywać prawdę. - Od wielu lat narastało we mnie przekonanie, że Zgromadzenie Magów dusi nas. Nasze prawa i tradycje często przyczyniają się do wielkiej niesprawiedliwości. Chciałabym to zmienić. Magowie nałożyli ograniczenia na dom Acomów z powodu waśni z domem Anasatich, ale nie odwrotnie. Anasatim wolno nasyłać zabójców na moją rodzinę; niestety, ojciec mojego męża zginął. Edykt Wielkich przeciwko zemście Acomy jest tylko wymówką przesłaniającą istotę sprawy. Odmieniam tradycję wbrew woli Zgromadzenia i dlatego ja i moje dzieci jesteśmy w niebezpieczeństwie. - Więc za tymi wzniosłymi celami kryje się po prostu chęć przetrwania? Mara spojrzała uważnie na starszą kobietę, uświadamiając sobie, że jest ona równie bystra jak pani Isashani. - Może. Wolę myśleć, że podążałabym tą samą drogą, nawet gdyby mój dom i ci, których kocham, nie znaleźli się w niebezpieczeństwie... - Wyjechałaś ze swojego kraju do Thuril - przerwała jej Mirana. Dlaczego? Mara nerwowo obracała w palcach pusty kubek. - Cho-ja dawały mi zagadki, które wskazywały na wschód. Adept niższego wtajemniczenia, rozżalony na Wielkich, mówił, że tu właśnie powinnam szukać odpowiedzi. Przybyłam do kraju Thuril, bo mój ród zginie, jeśli nie znajdę jakiegoś rozwiązania, a także dlatego, że widziałam zbyt wiele nieszczęść i krzywd wyrządzanych w imię polityki i rozgrywki Rady. Z powodu naszej żądzy władzy wielu spośród tych, których kochałam, znalazło się w pałacu Czerwonego Boga. Niesprawiedliwość i morderstwa w imię honoru nie skończą się, jeśli Zgromadzeniu uda się opanować cesarza i przywrócić urząd seniora wojennego.
Ze złożonymi nieruchomo rękami, Mirana zastanawiała się nad czymś, wpatrując się w pokryty okruchami blat stołu. W końcu podjęła decyzję. - Będziesz wysłuchana. Mara nie miała czasu zastanawiać się, w jaki sposób Mirana zdobędzie wpływy w radzie wodzów. Nie zauważyła, by jej towarzyszka uczyniła jakiś znak albo posłała po kogoś, ale w następnej chwili zasłona przy wejściu do piekarni odsunęła się i do środka wpadło lodowate powietrze. Trzy lampy olejne zgasły od podmuchu. Wszedł stary góral w ciężkim wełnianym płaszczu, który czuć było zapachem querdidry. W świetle jedynej lampy i przygasającego żaru pod piecem trudno było dostrzec go wyraźnie. Mara nie widziała jego twarzy skrytej w cieniu kaptura, jedynie skrawek pomarszczonej skóry i kolczyki z krążków korkary, lśniące przy każdym ruchu. - Wstań - szepnęła Mirana ponaglająco. - Okaż uszanowanie, gdyż to jest Kaliane. Mara uniosła brwi na dźwięk nieznanego słowa. - Kaliane to tradycyjne imię najsilniejszej osoby spośród wszystkich obeznanych z magią - wyjaśniła Mirana. Postać w płaszczu podeszła bliżej i teraz można było dostrzec, że szata maga wyszywana jest kosztownymi cekinami ze srebra ułożonymi we wzory runiczne, bardziej skomplikowane od tych, które ozdabiały słupki przy drzwiach domów. Mara skłoniła się z takim szacunkiem, jakby witała Wielkiego, który odwiedził jej dom. Mag thurilski nie odpowiedział, uniósł tylko przywiędłą dłoń i odsunął z twarzy ogromny kaptur, odsłaniając kłęby siwych włosów, związanych w warkocze jak u Mirany i przeplecionych rytualnymi wstążkami. Pod koroną warkoczy Mara ujrzała twarz starej kobiety. Zapominając o manierach, pani Acoma głęboko westchnęła.
- Do waszego zgromadzenia magów mogą należeć kobiety? - zapytała ze zdumieniem. Kolczyki zabrzęczały, gdy nowo przybyła odrzuciła głowę do tyłu, patrząc na nią groźnie. - Dzięki bogom, w tym kraju nie ma nic, co przypominałoby wasze Zgromadzenie, Maro Acoma. W drzwiach piekarni stanęły dwie góralki, które wybrały się na późne zakupy. Gdy spostrzegły czarodziejkę, skłoniły się uniżenie i w milczeniu wycofały się na ulicę. Młody człowiek, który szedł za nimi, także odwrócił się i pobiegł. Nagle w pomieszczeniu zapanował chłód. - Wybacz mi - wymamrotała Mara, jąkając się niepewnie. - Przykro mi, pani Kaliane, ale nie przypuszczałam... - Nie mam żadnego tytułu. Możesz do mnie mówić Kaliane - odrzekła staruszka, siadając wśród szelestu szat. Ułożyła fałdy długich rękawów i splotła drobne dłonie, naraz sprawiając wrażenie smutnej i bardzo ludzkiej istoty. Wiem, że Zgromadzenie w twoim Imperium... - niemal wypluła to słowo - zabija wszystkie dziewczęta, u których odkryje talent. Moja poprzedniczka była uciekinierką z prowincji Lash. Cudem udało jej się uratować życie. Jej trzy siostry miały mniej szczęścia. Żołądek podszedł Marze do gardła. Przygryzła wargę. - Mówił mi o tym adept niższego wtajemniczenia, który nienawidził Zgromadzenie. Ale w głębi duszy nie potrafiłam mu uwierzyć. Kaliane utkwiła jasne, głębokie oczy w oczach Mary. - Uwierz, bo to prawda. Mara zacisnęła usta. Była tak wstrząśnięta i przepełniona lękiem o swych bliskich pozostawionych w kraju, że obawiała się tego, że zacznie szczękać zębami. Choć drobna, przygięta do ziemi Kaliane przypominała starą babcię, okutaną od stóp do głów z lęku przed przeciągiem, promieniowała z niej moc
ostrzejsza niż górski mróz. Mara przemówiła, nim opuściły ją resztki odwagi, zdając sobie sprawę, że każde jej słowo zostanie zważone i osądzone. - Powiedziano mi, że Zgromadzenie boi się ciebie. Dlaczego? - Z powodu prawdy - odrzekła Kaliane z ostrym, chropawym śmiechem, od którego przechodził dreszcz. - W waszym Imperium niewolnicy są poniewierani i mówi się im, że taka jest wola waszych bogów. Wasi władcy walczą i zabijają dla honoru, lecz co zyskują? Nie chwałę. Nie łaskę niebios, o nie. Tracą synów, wplątują się w wojny, nawet rzucają się na ostrza własnych mieczy, a to wszystko na próżno, pani Maro. Oszukano ich. Ich osławiony honor jest jedynie ciężarem, który służy rozrywaniu państwa. Gdy dom walczy z domem w rozgrywce Rady, Zgromadzenie ma wolną rękę. Jego władza jest olbrzymia, ale nie bezgraniczna, ani też nie zawsze była tak wielka. Te szczere słowa wzbudziły w Marze nową nadzieję. - Więc możesz mi pomóc? - zapytała. Twarz Kaliane zmieniła się w nieprzeniknioną maskę zmarszczek. - Pomóc ci? O tym dopiero należy zadecydować. Musisz się ze mną wybrać w krótką podróż. Marę przeszył lęk. Obawiała się zostawić Lujana, Sarica, a przede wszystkim Kamlio w rękach górali. - Dokąd pójdziemy? - Są rzeczy, które musisz zobaczyć. Rada złożona z równych mi musi wysłuchać twej opowieści. - Po chwili, jakby wyczuwając przyczyny niepokoju Mary, Kaliane dodała: - Nie zajmie to więcej czasu niż rozmowa dwóch kobiet, inaczej twoi wojownicy staliby się niespokojni o ciebie i mogliby z rozpaczy spróbować czegoś głupiego. - W takim razie jestem w twoich rękach - odrzekła Mara pomimo niepewności.
Pragnęła zmian, ale nie tak głęboko, by uznać wszelkie wpojone jej zasady za fałszywe. Była jednak pewna, że nie dostanie następnej szansy. Z desperacją zgodziła się na propozycję Kaliane, ale nie była przygotowana, że stanie się to tak szybko. Staruszka wyciągnęła rękę poprzez wąski stół, ujęła przegub Mary w mocne, suche palce i wypowiedziała jakieś słowo. Mara usłyszała tylko pierwszą syczącą sylabę. Resztę zagłuszył szum w uszach, mocny jak sztormowe fale. Podłoga usunęła jej się spod nóg i mroczne ściany piekarni znikły. Na mgnienie oka pojawiła się olbrzymia, wyjąca, szara pustka. Czas zastygł. Powietrze stało się rzadkie i lodowate. Niewiele brakowało, by Mara przyniosła hańbę swym przodkom i zaczęła krzyczeć z obawy o życie, ale lot przez pustkę skończył się raptownie. Z szarpnięciem opadła na ziemię i znalazła się pośrodku placu oświetlonego kulami cho-ja. Mocna dłoń Kaliane wciąż trzymała jej przegub, drżący jak wodorosty podczas sztormu. Tsurańskie miasta budowane były na ziemi, tutaj zaś budynki wykuto w stromych, granitowych zboczach gór. Otwarty kwadratowy plac, na którym znajdowała się Mara, otoczony był tarasami. Na wszystkich poziomach widać było drzwi, okna i sklepy. Mara podniosła wzrok i ujrzała rzędy kolumn, podcieni i łuków, które na tle nocnego nieba tworzyły zapierający dech w piersiach widok. Drewniane i kamienne galerie wsparte były na totemicznych słupach, wyrzeźbionych w smoki oraz wielkie węże morskie i powietrzne, które zajmowały poczesne miejsce w thurilskich wierzeniach. Wieże i kopuły wznosiły się strzeliście w rozgwieżdżone niebo, przebijając rozświetloną latarniami mgłę. Mara wstrzymała oddech z zachwytu, patrząc na piękno, jakiego nie potrafiłaby sobie nawet wyobrazić. Nigdy nie spodziewała się zobaczyć takiego miasta w tych nagich górach! Po ulicach przechadzali się górale w prostych gładkich spódniczkach i spodniach. Pomimo wieczornego chłodu większość młodych wojowników miała odkryte torsy, a inni nosili barwne koszule. Kobiety ubrane były w długie spódnice i luźne bluzy, a co młodsze odsłaniały skrawki szczupłych ramion albo krągłych brzuchów, przyciągając pełne podziwu spojrzenia przechodzących młodych mężczyzn. - Co to za miejsce? - zapytała Mara, wciągając w płuca zapach kadzidła i patrząc na otaczające ją cuda jak wieśniak z prowincji podczas pierwszej wyprawy do miasta.
- Dorales - odrzekła Kaliane. - Jesteś zapewne pierwszą Tsuranką, która je widzi. Możesz być także ostatnią - dodała złowieszczo. Dziwne słowa czarodziejki wywołały dreszcz na plecach Mary. Miała wrażenie, że śni, tak obce było to miejsce i tak ogromne; wizja zbyt piękna, by mogła być prawdziwa. Smukłe wieże, tysiące jasno oświetlonych okien i drzwi, totemy, ożywiony ruch na ulicach - wszystko to sprawiało wrażenie iluzji, jakby w każdej chwili mogło się zmienić w koszmar. Zdumienie i niepokój nie pozwoliły jej uczynić kroku, ale Kaliane z szorstką niecierpliwością pociągnęła ją za ramię jak matka nieposłuszne dziecko. - Chodź! Krąg starszych spodziewa się ciebie. Nie powinnaś kazać im czekać. Mara poszła za nią w odrętwieniu. - Mówisz, że spodziewają się mnie? Dlaczego? Ale Kaliane nie miała cierpliwości do odpowiadania na pytania, które w jej uszach musiały brzmieć głupio. Przepchnęła Marę przez tłum, ściągając na siebie uwagę. Przechodnie stawali i pokazywali je palcami, a kilku splunęło z pogardą. Tsurańska duma sprawiła, że pani Acoma zignorowała te obelgi, ale wyraźnie dostrzegała, że ci ludzie uważają ją za wroga. Ze wstydem myślała o tym, iż władcy z Imperium w swej pogardliwej niewiedzy nazywali Thurilczyków barbarzyńcami; to miasto ze swymi cudami inżynierii wyraźnie dowodziło czegoś wręcz przeciwnego. - Dlaczego w moim kraju nigdy nie słyszano o tym miejscu? - zapytała, niezdolna pohamować ciekawość. Kaliane przepchnęła ją obok malowanego wozu, ciągniętego przez dwie skwaszone querdidry. Pomarszczony woźnica w płaszczu z różnokolorowych łatek miał w ręku dziwny instrument. Przechodnie rzucali mu monety i wesołymi okrzykami zachęcali do gry. Woźnica odpowiedział im barwną wiązanką przekleństw i na jego czerwonych policzkach pojawiły się dołki od uśmiechu.
- Gdyby ktoś z twojego kraju usłyszał o tym miejscu, zginąłby z ręki Zgromadzenia - odrzekła Kaliane cierpko. - Te wieże, które widzisz, i wszystkie rzeźby w skale wykonano za pomocą magii. Gdyby wolno ci było wejść do Miasta Magów w Tsuranuanni, mogłabyś tam zobaczyć podobne cuda. Lecz w twoim kraju Wielcy zatrzymują dla siebie wszystko, co potrafią stworzyć. Mara zmarszczyła brwi w milczeniu, przypominając sobie, z jaką niechęcią Milamber mówił o swych doświadczeniach z czasów, gdy należał do Zgromadzenia. Widziała straszliwe moce, jakie rozpętał na cesarskiej arenie, i uderzyło ją, że przysięgi, które zmusiły kogoś jego pokroju do zachowania milczenia, muszą być niezmiernie silne. Nie znała charakteru innych magów, lecz ze słów Hokanu wnioskowała, że Fumita nie był chciwy. Owszem, był potężny i znał wielkie tajemnice, lecz nie należał do ludzi przedkładających własne cele nad powszechne dobro. W niezwykły sposób odgadując myśli Mary, Kaliane wzruszyła ramionami pod ciężkim płaszczem. - Kto wie, dlaczego magowie z twojego kraju tak pilnie strzegą swoich sekretów? Nie wszyscy z nich są źli. Większość to po prostu uczeni, którzy pragną jedynie zgłębiać sekrety swej sztuki. Może na początku utworzyli bractwo, by odpędzić jakąś groźbę albo powstrzymać niebezpieczne wpływy odszczepieńców, którzy nie zgadzali się na żadne szkolenie ani kontrolę, i używali swych mocy w złych celach. Jedynie bogowie to wiedzą. Ale nawet jeśli kiedyś istniały przekonywające powody dla takiego obrotu spraw, czas je wykoślawił. Tysiące dziewczynek zamordowano, by zdusić ich talent. Według thurilskiego prawa jest to absolutnie niewybaczalne. Tknięta nieprzyjemną myślą, Mara zapytała: - Czy mam być sądzona za niesprawiedliwość całego Tsuranuanni? Kaliane pokiwała głową i wpatrzyła się w nią przerażającym wzrokiem. - Częściowo tak, pani Maro. Jeśli pragniesz naszej pomocy przeciwko Zgromadzeniu, musisz nas przekonać. Jeśli cię wesprzemy, to nie dla przetrwania rodu Acoma ani dla twych osobistych zysków, ani nawet nie po to, by Imperium stało się sprawiedliwsze. Dla nas bowiem honor twoich przodków i nawet życie
twych dzieci są równie bez znaczenia, co pył na wietrze. Mara omal nie zatrzymała się w miejscu. Cóż mogło być bardziej niewinnego niż życie jej maleńkiej córeczki i syna? Staruszka jednak trzymała ją mocno za rękę, ciągnąc w stronę majaczącego nad nimi wielkiego, wielopoziomowego budynku. - Co może was poruszyć, jeśli nie życie dzieci? - zapytała Mara z niedowierzaniem. Odpowiedź Kaliane była równie bezosobowa, jak szum fal na plaży. - Jeśli opłakujemy kogokolwiek, to tylko stratę magów, którzy zmarli, nie mogąc wykorzystać swoich talentów. W każdym z nich zginęła wiedza, której już nie da się odzyskać. I jeśli rozpaczamy, to tylko nad cho-ja, mistrzami, którzy pierwsi odkryli przed nami tajemnicę, a którzy na twojej ziemi pozbawieni zostali magii, chwały ich gatunku. - Zakazane! - Mara z podniecenia na chwilę zapomniała o strachu. - Czy to właśnie magiczne moce królowa cho-ja miała na myśli, gdy mówiła o Zakazanym? Zagubiona w cieniach masywnej, rzeźbionej arkady Kaliane odpowiedziała niejasno: - To, pani Maro, jest tajemnicą, którą przyjdzie ci odkryć, jeśli masz przetrwać w walce z Wielkimi. Ale najpierw musisz przekonać krąg starszyzny Thuril, że jesteś tego warta. Wysłuchamy cię i osądzimy. Dobieraj słowa starannie, gdyż skoro raz zobaczysz to miejsce, niebezpieczeństwa, jakie ci grożą, zostaną podwojone. Przed nimi leżał labirynt korytarzy oświetlonych rzędami kul cho-ja. Posadzki były marmurowe. Piękno wysmukłych kolumn zaparło Marze dech w piersiach; nawet w cesarskim pałacu kamienne rzeźby nie miały tak olśniewającego połysku. Ludzie zgromadzeni w przedsionkach i drzwiach nosili stroje naszywane koralikami i stroiki z piór. Niektórzy ubrani byli w proste spódniczki służby, a inni w białe szaty: tych Kaliane nazwała adeptami. Wszyscy
bez wyjątku skłaniali się przed nią. Mara czuła na plecach ich spojrzenia jak dotyk rozżarzonych węgli. Była tu obecna magia, ciężar mocy w powietrzu, w którym nawet echa wydawały się stłumione. Mara gorączkowo zapragnęła znaleźć się w domu, otoczona znajomymi murami i zwyczajami, które nie były dla niej zagadką. Kaliane poprowadziła ją do następnej, większej sali, która z kolei wiodła do pełnego ech holu. Olbrzymie pomieszczenie oświetlały tysiące świeczników. Marę rozbolały oczy od zbyt mocnego światła. Dalej znajdowała się jeszcze większa sala, otoczona wspartą na kolumnach sześciopiętrową, rzeźbioną misternie galerią. Na wyższe piętra wiodły wąskie, spiralne schody. Wszędzie tłoczyły się tysiące postaci w długich szatach. - To jest nasze archiwum - powiedziała Kaliane. - Tu mieści się cała nasza wiedza i kopie pism o naszej sztuce. To miejsce służy nam także jako sala spotkań. Zgromadzenie wszystkich magów jest naszą najwyższą formą organizacji. Nie mamy stowarzyszenia ani żadnych tytułów i urzędów oprócz Kaliane, która ma prawo działać jedynie przy zgodzie ogółu. Przez szczelinę w balustradzie weszły na najniższy poziom galerii. Łokcie Mary ocierały się o ściany wyłożone korkarą i kością słoniową w spiralne wzory, od których zakręciło jej się w głowie. Totemy przedstawiały stworzenia z dziobami i szponami, pokryte łuską albo pierzem. Wyglądały złowieszczo, a ich oczy miały drapieżny wyraz jak u węży. Kaliane poprowadziła Marę przez olbrzymią, nagą posadzkę. Nie było tu żadnych mebli ani emblematów. Pośrodku znajdował się krąg obrzeżony złotym światłem, niewątpliwie utworzony za pomocą jakiegoś zaklęcia. Postacie w długich szatach, znajdujące się na wyższych piętrach galerii, zwróciły się w ich stronę. Pani Acoma poczuła się jak ofiara dla bogów przed obrządkiem, który miał przypieczętować jej ostateczny los. - Tu. - Kaliane wskazała na magiczny krąg. - Wejdź do środka i stój tam, jeśli masz dość odwagi, by poddać się osądowi. Ale ostrzegam cię, pani Maro, Sługo Imperium, że po przekroczeniu tej linii kłamstwa i oszustwa stają się niemożliwe. Mara odrzuciła głowę do tyłu. Pod nieobecność pokojówek, do których zabiegów przywykła, nosiła rozpuszczone włosy.
- Nie boję się prawdy - powiedziała śmiało. Kaliane puściła jej przegub. - Więc niech się stanie - odrzekła i w jej oczach pojawiło się coś na kształt współczucia. Mara bez drżenia ruszyła w stronę linii. Nie obawiała się prawdy, jednak w chwili, gdy przekroczyła smugę żółtego światła przeszyła ją siła, która zniweczyła całą jej wolę. Zanim stanęła wewnątrz magicznego kręgu, opadła z niej wszelka pewność siebie. Ale nie mogła się już wycofać. Część jej ciała, która znajdowała się w kręgu, zastygła w miejscu i Mara nie miała innego wyboru, jak tylko stać pośrodku pomimo przerażenia. Teraz dopiero zrozumiała, czym jest prawdziwa bezradność. Nie słyszała nic i nic nie widziała oprócz lśniącej, złotej sieci mocy. Nie mogła poruszyć się, usiąść czy założyć ramiona na piersi, by stłumić dudnienie serca. W porównaniu z magią, która ją tu zamykała, niewolnictwo wydało jej się wolnością; nawet jej myśli były uwięzione. W chwili, gdy walczyła z rozpaczą, ktoś siedzący wysoko na galerii zadał jej pytanie. Kaliane powtórzyła je w języku tsurańskim. - Pani Acomo, przybyłaś tu prosić o moc. Twierdzisz, że chcesz jej użyć, by wspomóc powszechne dobro. Pokaż nam, dlaczego tak uważasz. Mara próbowała odetchnąć, by odpowiedzieć, ale nie mogła. Ciało odmawiało jej posłuszeństwa; magia pozbawiła ją mowy. Strach doprowadził ją do wściekłości. Jak może bronić swych zamiarów, skoro pod wpływem czaru nie potrafi się odezwać? W następnej chwili odkryła, że zostały przenicowane. Napływały do niej wspomnienia. Nie była już w magicznym kręgu sali magów w Dorales, lecz siedziała w swym gabinecie, w starej posiadłości Acomów, i spierała się gorąco z barbarzyńcą Kevinem. Złudzenie jego obecności była tak pełne, że maleńka część Mary, która zachowała świadomość czasu i miejsca, zapragnęła schronić się w jego ramionach. Z drżeniem pojęła sens zaklęcia prawdy thurilczyków: magowie
zadawali pytania i czerpali odpowiedzi wprost z jej myśli. Nie ona miała usprawiedliwiać i tłumaczyć swe czyny. Magowie przyjrzą się im oczami świadków, a potem ją osądzą. Właściwie było to śledztwo, w którym mogło ją bronić tylko to, co uczyniła. W chwilę po tym, jak zrozumiała, czar ogarnął ją całkowicie i wrócił do niej ów dawno miniony dzień. Siedziała w swym gabinecie z Kevinem, który wykrzykiwał ze wzburzeniem: - Traktujesz mnie jak pionek szachowy! Tu! Tam! Teraz znowu tutaj, bo tak ci jest wygodniej, ale nigdy żadnego słowa wyjaśnienia! Robiłem to, co chciałaś, nie z miłości do ciebie, lecz dla dobra mych rodaków! Potem Mara usłyszała swoją zdesperowaną odpowiedź: - Ale mianowałam cię nadzorcą niewolników i dałam ci pod opiekę twych towarzyszy z Midkemii. Użyłeś swojej władzy, by polepszyć ich los. Oprócz kleiku thyzowego jedzą teraz mięso jiga, steki z nidr, świeże owoce i warzywa. Chwila po chwili, przed jej oczami rozgrywały się sceny z ich związku. Mara dręczona rozterką obserwowała cały swój związek z Kevinem, każdy dzień pełen radości, rozczarowań i trudnych lekcji. Zmuszona przyjrzeć się wszystkiemu jeszcze raz, zauważyła własną arogancję i małostkowość; teraz dziwiło ją niezmiernie, że Kevin dostrzegł w jej pozornie twardym sercu coś, co pokochał i pielęgnował! Sceny zaczęły bezładnie przeskakiwać; magowie kierowali jej wspomnieniami. Znów musiała przeżywać koszmar Nocy Krwawych Mieczy. Znów stała na nagim szczycie wzgórza i rozmawiała z Tasaio Minwanabim. Widziała, jak cesarz Ichindar likwiduje urząd seniora wojennego, a ona sama przyjmuje tytuł Sługi Imperium. Znów ujrzała śmierć Ayakiego. Ktoś miłosiernie zadał jej następne pytanie i scena zmieniła się na wonny ogród kekali w upalne południe. Arakasi klęczał przed nią i błagał, by pozwoliła mu odebrać sobie życie. Znów otoczyło ją wonne wieczorne powietrze i znalazła się w namiocie pana Chipina. Czas wirował, zawracał, krążył w pętlach; jedna scena nakładała się na drugą. Wysyłano ją w czasy dzieciństwa i do cichych sal medytacji w świątyni Lashimy. Innym razem musiała cierpieć brutalność swego pierwszego męża. Znów stała u boku jego pogrążonego w smutku ojca, nad zawiniątkiem, w którym znajdował się jego wnuk, który teraz także nie żył, zamordowany zdradziecko.
Z bólem wróciła do związku z Hokanu i znów poczuła łączące ich, niezwykle silne porozumienie. Przez oczy thurilskich magów uświadomiła sobie, że jego intuicja w gruncie rzeczy była niewyszkolonym magicznym talentem. Gdyby ich losy potoczyły się nieco inaczej, Hokanu mógłby stać się członkiem Zgromadzenia, a nie jej mężem. Mara pojęła, o ile uboższe byłoby jej życie bez niego. Znowu cierpiała z powodu rozdźwięku, jaki pojawił się między nimi i w chwili wytchnienia przysięgła sobie, że to naprawi. W końcu zobaczyła scenę w długim domu Hotaby, gdy bez wahania odmówiła wymiany Kamlio na prawo do poszukiwania wiedzy w kraju Thuril. Czyjaś przenikliwa myśl przeszyła ją, lecz odnalazła w jej sercu tylko szczerość. Krąg wspomnień zatrzymał się i coś usłyszała. Nie wiedziała, kto mówił. Zrozumiała słowa, choć były thurilskie. - Rzeczywiście jest inna - mówił głos. - Dostrzegła honor niewolnika i rozpoznała prawo do wolności sługi, przedkładając je ponad prawa swej rodziny. - Tak myślałam, inaczej bym jej tu nie przyprowadziła - odrzekła Kaliane. Ale po chwili ktoś wyraził następną myśl: - Ale czy dobro Tsurańczyków jest dla nas istotne? Inny głos odpowiedział: - Należy sobie życzyć sprawiedliwie rządzonych sąsiadów, więc może... Na to odezwał się jeszcze inny: - Widzę tu możliwość, by naprawić wielkie zło... Nadeszło więcej słów, które zlewały się ze sobą; ktoś wspomniał o ryzyku, a ktoś inny mówił o imperium cho-ja. Głosy rozpłynęły się, a pod Marą ugięły się kolana. A potem złocisty krąg światła, który ją więził, zniknął i upadła na środek podłogi.
Mocne ręce Kaliane pochwyciły ją w porę. - Pani, już po wszystkim. Mara była słaba jak dziecko. Ze wstydem odkryła, że płakała pod wpływem zaklęcia. Z trudem odzyskiwała panowanie nad sobą. - Czy was przekonałam? - Nie. Nad tym będziemy się zastanawiać przez całą noc - przyznała Kaliane. - Wiadomość o naszej decyzji dotrze do ciebie o świcie. Teraz zabiorę cię do Mirany, która dopilnuje, byś mogła odpocząć. - Wolałabym zaczekać tutaj - oponowała Mara, lecz była zbyt wyczerpana, by się opierać. Wszystkie siły ją opuściły i nie widziała już niczego oprócz ciemności przypominającej nocne niebo bez gwiazd.
Rozdział dwudziesty pierwszy Decyzja
Mara ocknęła się w ciemnościach. Powietrze wokół niej przesycone było zapachem bukowego dymu i wełny z querdidry. W słabym, czerwonawym blasku paleniska ujrzała nad głową zarysy drewnianych belek. Przykryta była kocami, które krępowały jej ruchy. Obróciła się na bok, zastanawiając się, gdzie jest. Bolała ją głowa. Jej wzrok padł na koszyk z wełną do gręplowania i powróciła jej pamięć wydarzeń. Mirana przyniosła ten koszyk z długiego domu zgromadzeń. Teraz Mara przypomniała sobie piekarnię i podobne do snu odwiedziny w Dorales, w towarzystwie Kaliane. Nagle zrobiło jej się duszno w ciepłym mroku. Odrzuciła koce i usiadła wyprostowana. - Pani? - odezwał się niepewnie jakiś głos z cienia. Odwróciła się i zobaczyła owalną twarz Kamlio, która przypatrywała jej się uważnie i z troską. - Wszystko w porządku, kwiatuszku - wymruczała, bezmyślnie powtarzając określenie Lujana. Kamlio jednak tym razem nie skrzywiła się. Odrzuciła koce i padła w uniżonym ukłonie na wyczyszczoną piaskiem podłogę. Ten ukłon zaniepokoił Marę, choć słudzy i niewolnicy przez całe życie okazywali jej uniżoność. Był to tsurański sposób na okazanie zupełnej lojalności i sprawienie przyjemności panu. Jednak po doświadczeniach w złotym kręgu Mara poczuła, że na myśl o tej tradycji robi jej się niedobrze.
- Kamlio, proszę, wstań. Dziewczyna nie poruszyła się, jedynie jej ramiona zadrgały pod falą złotych włosów. - Pani - powiedziała żałośnie - dlaczego przedłożyłaś mnie nad własną rodzinę? Dlaczego? Z pewnością nie jestem warta aż tak wiele. Powinnaś oddać mnie temu Thurilczykowi i zapewnić bezpieczeństwo swoim dzieciom. Mara westchnęła, schyliła zmęczone plecy i wciąż osłabiona po zaklęciu prawdy, pochwyciła wyciągnięte ręce dziewczyny. - Kamlio, proszę, wstań. To prawda, że moja troska o dzieci jest wielka, ale życie innego wolnego człowieka nie należy do mnie i nie mogę nim handlować, nawet za cenę przetrwania moich najbliższych. Nie przyjęłaś mojego honoru za swój; nie masz zobowiązań wobec Acomy. Kamlio pozwoliła jej dźwignąć się na nogi. Ubrana w nocną szatę pożyczoną od Thurilki, za dużą na nią, przycupnęła na krawędzi posłania. Jej oczy w mroku były głębokie jak dwie pieczary. Mara zauważyła, że oddano im na noc pomieszczenie, które zapewne było tkalnią Mirany. W kącie upchnięte były krosna, a dokoła stały rozrzucone pudła z tkaninami. Oddychając głęboko, próbowała uspokoić nerwy, nadwątlone powrotem do przeszłości podczas zaklęcia prawdy. Była kurtyzana znów się odezwała: - Arakasi - powiedziała cicho, lecz z żałosną pewnością w głosie. Zrobiłaś to dla niego. Znużona do szpiku kości, lecz pełna współczucia, Mara potrząsnęła głową. - Nie zrobiłam tego dla Arakasiego, choć on wielokrotnie poświęcał się dla mojej rodziny. Kamlio nie wyglądała na przekonaną. Mara owinęła ramiona kocem i także przycupnęła na krawędzi posłania, zwracając się twarzą do dziewczyny.
- Nie jesteś wcale zadłużona wobec niego - powiedziała dobitnie. - Będę ci to powtarzać tak długo, aż w końcu mi uwierzysz, nawet jeśli będziesz już wtedy stara i głucha. Nastąpiła chwila ciszy, podczas której słychać było jedynie wpadający przez okiennice wiatr i syk węgli na palenisku. Na wyżynach Thuril wiatr cichł tylko na krótką chwilę o świcie. Mara nie wiedziała, która jest godzina, ale świadomość, że magowie i Kaliane wciąż debatują nad jej losem w Dorales, rozstrajała ją. Skupiła się na kłopotach Kamlio, by przepędzić z myśli własne zmartwienia. - Arakasi - powtórzyła była kurtyzana ze zmarszczonym czołem. - Co on we mnie widzi? Na pewno jest dość bystry, by zdobyć do swego łóżka każdą kobietę, jakiej by zapragnął. Mara zastanowiła się. - Mogę jedynie przypuszczać - zaryzykowała w końcu. - Ale wydaje mi się, że widzi w tobie swoje zbawienie. Jeśli wolisz, uzdrowienie z niektórych rozczarowań w życiu. Przypuszczam także, że chciałby dać ci to, czego nie mógł dać własnej rodzinie: szczęście, bezpieczeństwo i miłość, której się nie kupuje, ani o którą nie można się targować. - Ty znalazłaś taką miłość u Hokanu - zauważyła Kamlio oskarżycielsko. Mara powściągnęła wzburzenie. - Po części. U Hokanu znalazłam niemal doskonałe zrozumienie. Jest towarzyszem mojej duszy. U innego mężczyzny znalazłam miłość, jaką, moim zdaniem, ty możesz znaleźć u Arakasiego. Co do innych kobiet w jego łóżku, nie mogę przysiąc, gdyż szczerze mówię ci, że nie znam jego gustów i namiętności, ale nie jest to człowiek, który łatwo dzieliłby się uczuciem albo zaufaniem. Arakasi proponuje ci bardzo poważny układ, a nigdy by tego nie zrobił, gdyby nie uwierzył, że jesteś tego warta. - Mówisz tak, jakbyś go podziwiała - odrzekła Kamlio.
- Bo tak jest. - Mara umilkła, po raz pierwszy uświadamiając sobie tę prawdę. - Przypuszczam, że człowiek tak mądry, który spędził całe życie na wielkich rozgrywkach strategicznych, musi wykazać niesłychaną odwagę, by uczynić krok ku współczuciu. Arakasi zawsze wiedział, na czym stoi i umiał przewidzieć większość posunięć swych przeciwników, a teraz czuje się jak żeglarz na nieznanym morzu. Musi narysować własną mapę, by znaleźć drogę do znajomej przystani. Odrzucił biegłość zawodową na rzecz odkrywania swej natury. Dla kogoś takiego jak on musi to być przerażające przedsięwzięcie. Ale nigdy nie widziałam, by unikał wyzwań, nawet takich, które inni uznaliby za beznadziejne. - Mara spojrzała prosto w oczy dziewczyny i dodała: - Te słowa są tylko ubogą namiastką doświadczenia, jakim jest poznanie tego człowieka. Kamlio powoli wchłaniała te informacje. Drobne dłonie nerwowo zaciskała na szacie. - Nie potrafię go kochać - przyznała i wydawało się, że te słowa okrutnie wydarto z jej duszy. - Ani chyba żadnego mężczyzny. Jego dłonie kiedyś dały mi zadowolenie, to prawda, ale rozrywki w łóżku nic dla mnie nie znaczą. - Jej wzrok rozproszył się, jakby napłynęło do niej odległe wspomnienie. Nienawidziłam pory zachodu słońca, gdy mój pan mnie odwiedzał. - Przerwała na chwilę, po czym dodała z goryczą: - Czasami czułam się jak pies, który pokazuje sztuczki. Przynieś tę szatę. Pomasuj to miejsce. Obróć się w tę stronę. - Znów podniosła wzrok na Marę. - Pani, dla kogoś takiego jak ja poznanie ciała mężczyzny nie ma nic wspólnego z miłością. Przyznaję, że w rzeczywistości ryzyko skłoniło mnie do wzięcia sobie młodszego kochanka. Pani, Arakasi potrafił mnie zadowolić tylko dlatego, że narażał przy tym życie. - W jej oczach zebrały się łzy. - O bogowie, czy widzisz moje kalectwo? Całymi miesiącami rozmyślałam nad samobójstwem, tylko że czułam się za mało warta, by zbrukać ostrze swą krwią. Tsurańska duma, pomyślała Mara. Pragnęła objąć umęczoną dziewczynę i pocieszyć ją; tylko że dla Kamlio dotyk nie wyrażał uczucia. Choć same słowa wydawały się zimne, Mara nie mogła jej inaczej pocieszyć. - Arakasi rozumie to o wiele lepiej, niż sądzisz. Odczekała chwilę, by te słowa wywarły skutek. Kamlio z zastanowieniem skinęła głową.
- To prawda, że odkąd kupił mi wolność, ani razu nie próbował mnie dotknąć. Gdy powiedziałaś mi, że jest synem prostytutki, zrozumiałam dlaczego. Ale wtedy byłam zbyt wściekła z powodu śmierci mojej siostry, by to zauważyć. - Jeśli nie potrafisz go kochać, daj mu swą przyjaźń. On jest mądry i dowcipny. Kamlio podniosła na nią oczy błyszczące od łez. - Czy zgodzi się przyjąć ode mnie tak niewiele? - Spróbuj - uśmiechnęła się Mara. - Miłość nie żąda, lecz przyjmuje. Potrzebowałam całego życia, by się tego nauczyć. Oraz daru dwóch wyjątkowych mężczyzn - dodała ciszej. Spojrzała Kamlio prosto w oczy i szepnęła konspiracyjnie: - Nigdy jeszcze nie widziałam, by ktoś potrafił wzburzyć Arakasiego. Twoja przyjaźń może go nauczyć nieco pokory, a to by mu się przydało. Kamlio odrzuciła do tyłu wspaniałe złote włosy i jej twarz przybrała przekorny wyraz. - Czy chcesz mi powiedzieć, że mogę się na nim odegrać za jego z góry przyjęte założenia co do mnie? - Myślę, że obydwoje możecie się wiele nauczyć od siebie - zakończyła Mara, rozglądając się po pokoju. - Ale wszystko zależy od tego, czy uda nam się cało wrócić do domu z tych wzgórz. Spokój zniknął z twarzy Kamlio. - Mogą cię zmusić, żebyś mnie sprzedała. Mara odzyskała ostrość umysłu. - Nie. Dotrzymuję danego słowa. Twoje życie nie należy do mnie i nie mogę nim handlować. Albo dostanę to, czego pragnę, dzięki własnym zaletom, albo zdam się na los, który przygotowali dla mnie bogowie. Kamlio, gdybyś
jednak dostała się w niewolę, posłuchaj: daję ci moje błogosławieństwo i pozwolenie na odebranie sobie życia za pomocą ostrza albo do ucieczki na wolność, jeśli ci się to uda; jesteś wolną kobietą. I nie miej żadnych wątpliwości, że twoja krew i twój honor są warte tyle samo, co Lujana, Sarica czy każdego wojownika z mojej gwardii. - Mara poczuła się znużona; pod kocem stłumiła ziewnięcie. - Ale myślę, że do tego nie dojdzie. To, co się zdarzyło wieczorem, pozwala mi sądzić, że propozycja Hotaby była tylko próbą mojego charakteru. Jeśli zyskałam jakieś ustępstwa, dowiemy się o tym dopiero rano. Teraz śpij, Kamlio. Przez resztę nocy możemy tylko cierpliwie czekać. * * * Gdy nadszedł świt i wiatr uciszył się na chwilę, obie kobiety, pani i kurtyzana, spały. Mara leżała pośród splątanych czarnych włosów, zwinięta w kłębek i szczelnie otulona kocami. Sny miała niespokojne. Gdy poczuła dotyk Mirany, usiadła gwałtownie i głęboko odetchnęła. - Pani, wstań i ubierz się szybko - powiedziała żona wodza. - Kaliane powróciła, by oznajmić ci decyzję rady w Dorales. Mara zerwała się z posłania i wzdrygnęła z zimna. Palenisko zgasło w nocy. Gdy nakładała na siebie lodowatą szatę, Mirana dołożyła cienkich gałązek i na nowo wznieciła ogień, by nagrzać pomieszczenie, nim Kamlio się obudzi. W prześwicie między okiennicami widać było szare niebo. Mgła zasłaniała wschodzące słońce. Mara czuła sztywność w stawach. Kończąc poranną toaletę, zauważyła na grzebieniu siwe włosy. Serce jej biło szybko z niepokoju, a myśli wciąż wracały do domu, do dzieci i Hokanu. Czy jeszcze będzie mogła naprawić ich małżeństwo? Modliła się do bogów, by nie pozwolili jej umrzeć na obcej ziemi. Niech Kamlio wróci do Arakasiego. Po raz pierwszy Mara zauważyła nadzieję na związek dziewczyny z mistrzem tajnych służb. Niewola u Thurilczyków strząsnęła z niej gorzki cynizm. Kamlio zaczynała rozumieć swą wartość, i to, że teraz jest panią siebie. - Pośpiesz się - nalegała Mirana cicho, by nie obudzić Kamlio. - Kaliane nie słynie z cierpliwości.
Mara wsunęła zziębnięte stopy w przetarte już do cna sandały. Na palcu widniała dziura. Kto w Imperium rozpoznałby w tej nieumalowanej, odzianej w prosty strój robotnicy Sługę Imperium? Musiała się zdobyć na wielką odwagę, by wstać i pójść na spotkanie Kaliane bez żadnych oznak dostojeństwa. Próbowała się tym nie przejmować, ale ręce miała wilgotne i drżące. Cieszyła się, że okropna, lepka mgła zasłania jej łzy. Przypomniała sobie złoty krąg i znów ogarnął ją niepokój, który bezskutecznie próbowała od siebie odepchnąć. Gdyby Kevin tu był, na pewno zdobyłby się na wisielczy humor. Mara tęskniła za jego bezceremonialnością i brakiem taktu, którego pomimo ciągłych prób nigdy nie udało jej się wykorzenić. Mirana wyprowadziła ją na główny plac, gdzie czekał na nich niechlujny Hotaba oraz druga postać, skulona pod warstwami ubrań, promieniująca siłą większą niż sam cesarz. Mara przełknęła dumę i skłoniła się nisko. - Czekam na decyzję, Kaliane - wymamrotała. Starcze, powykręcane dłonie podniosły ją z ukłonu. - Pani, wstań. Tutaj uniżoność uważana jest za obelgę. - Kaliane spojrzała na panią Acomę przenikliwym wzrokiem podobnym do tego, jaki widziała u Jicana, gdy przez kawałek szkła oglądał wątpliwe pieczęcie cechowe. - Pani Maro - ciągnęła czarodziejka sucho - postanowiliśmy wspomóc twoją sprawę. Dostaniesz pozwolenie na podróż w towarzystwie jednej osoby z twego orszaku, którą sama wybierzesz. Przeprowadzimy cię przez wysokie przełęcze do bram Chakahy, miasta cho-ja, w którym mieszkają ich mistrzowie magii. Oczy Mary rozszerzyły się. Zakazane! - pomyślała. A więc cho-ja mieli własnych magów, a „traktat" ze Zgromadzeniem zabraniał im praktykować w Tsuranuanni. To wyjaśniało opór królowej. Jej podniecenie wzrosło. Kaliane chyba to wyczuła, gdyż odezwała się surowo. - Pani Maro, wiedz, że sprawa Tsurańczyków nie jest naszą sprawą. Przystąpiliśmy do wojny dopiero wówczas, gdy zaatakowano nasze ziemie. Nie mamy obowiązku zajmować się polityką wrogiego narodu. Jednak cho-ja mogą mieć inne zdanie. W Tsuranuani są zniewoleni. Może cię wysłuchają i zawrą
sojusz. Ale ostrzegam cię: kopiec cho-ja będzie cię uważał za wroga. Nasi ludzie mogą cię doprowadzić bezpiecznie do granic miasta i ani kroku dalej. Nie możemy wstawić się za tobą. Nie możemy też wtrącić się, by ochronić twoje życie, jeśli cho-ja przyjmą cię wrogo. Zrozum mnie: twoje dobre chęci mogą doprowadzić cię do śmierci. Mara pojęła w ułamku sekundy, że wkracza na niebezpieczną ścieżkę, ale zawsze był to jakiś krok naprzód. - Nie mam wyboru - odrzekła dobitnie. - Muszę tam iść. Zabiorę Lujana, mojego oficera, a pod jego nieobecność mój doradca Saric będzie dowodził gwardią honorową. W oczach Kaliane zabłysło coś, co mogło być skrywanym podziwem albo może współczuciem. - Jesteś odważna - przyznała z westchnieniem. - Ale nie wiesz, na co się porywasz. No dobrze. Bądź pewna, że twoi słudzy i wojownicy pozostaną tu bezpieczni aż do chwili, gdy nadejdzie do nas wiadomość o twoim losie. Jeśli wrócisz, oddamy ci ich. Jeśli zginiesz, zabiorą twoje ciało do rodzinnego kraju. Tak mówię ja, Kaliane. Mara skłoniła głowę na znak, że te ustalenia jej odpowiadają. - Dobrze - mruknęła Mirana z boku - mężu, czy będziesz tak tu stał i gapił się, rozczarowany, że nie udało ci się zatrzymać tej złotowłosej piękności dla twego syna, czy też może ruszysz się do żołnierzy i obudzisz dowódcę Lujana? - Zamknij się, stara! Spokój poranka jest święty, a ty bezcześcisz go swoim jazgotem. - Hotaba wzruszył ramionami i spojrzał na nią gniewnie, ale gdy zauważył pełne dezaprobaty spojrzenie Kaliane, szurając śmiesznie nogami, pobiegł spełnić polecenie żony. Gdy zniknął, Kaliane zgarnęła szaty. - Wyruszysz, gdy tylko zbierzemy zapasy na twoją podróż - powiedziała do Mary. - Pójdziecie pieszo, bo góry są zbyt strome dla zwierząt. - Przerwała,
jakby zastanawiając się nad czymś, i dodała: - Gittania, jedna z naszych akolitek, przeprowadzi cię przez przełęcze. Oby bogowie uśmiechnęli się do twych wysiłków, pani Maro. Cel, który sobie wyznaczyłaś, nie jest łatwy, gdyż cho-ja mają wieczną pamięć i nie wybaczają łatwo. W godzinę później, po zjedzeniu gorącego posiłku, Mara i Lujan byli gotowi do wymarszu. Mały tłumek hałaśliwych dzieci i bezczynnych gospodyń, któremu przewodził Hotaba i jego rada, zebrał się, by ich pożegnać. Przyłączyła się do nich akolitka Gittania, drobna dziewczyna o mysich włosach, która ginęła w fałdach ogromnego biało-czerwonego płaszcza, sięgającego kolan. Gittania miała zaróżowione policzki, ostry nos i nieodparty uśmiech. Ciemne ubrania górali wtapiały się w otoczenie, Gittania zaś była widoczna z daleka. Lujan skomentował to głośno. - Może - zauważył prawie filozoficznie - ma to być ostrzeżenie, że jej magiczne moce dosięgną każdego, kto by się ośmielił ją zaatakować. Rzadkie ptaki i trujące jagody też są jaskrawe. Choć mówił cicho, akolitka dosłyszała jego słowa. - Mylisz się, żołnierzu. My, którzy składamy pierwsze śluby, nosimy takie kolory, gdyż pragniemy być widoczni. W ciągu lat nauki zobowiązani jesteśmy służyć każdemu, mężczyźnie czy kobiecie, kto potrzebuje pomocy. Płaszcze wyróżniają nas, by łatwo było nas odnaleźć. Kuląc się wśród wilgotnej mgły, Mara zapytała: - Ile lat musicie się wprawiać, by zostać mistrzami? Gittania uśmiechnęła się z żalem. - Niektórzy nawet do dwudziestu pięciu. Inni nigdy nie dostępują tego zaszczytu i noszą biało-szkarłatne szaty przez całe życie. Najmłodszy ze znanych mistrzów terminował przez siedemnaście lat. Był cudownym dzieckiem. Przez tysiąc lat nikomu nie udało się pobić tego rekordu. - Wymagania, jakim musicie sprostać, rzeczywiście muszą być wysokie -
zauważył Lujan. Wojna była domeną młodych ludzi i żołnierzowi trudno było wyobrazić sobie cierpliwość, jaką trzeba było okazać, by terminować przez całe życie. Gittanii to jednak nie przerażało. - Mistrz posiada wielką moc, a co za tym idzie, także olbrzymią odpowiedzialność. Lata spędzone na terminowaniu uczą go powściągliwości, cierpliwości, a przede wszystkim pokory i dają czas, by rozwinąć mądrość. Gdy na żądanie każdej góralskiej matki trzeba się zajmować chorymi dziećmi, można się w porę nauczyć, że te małe sprawy liczą się tak samo albo nawet bardziej niż wielka polityka i władza. - Dziewczyna uśmiechnęła się rozbrajająco. - W każdym razie tak twierdzą starsi. Ja jestem jeszcze zbyt młoda, by zrozumieć wpływ wysypki dziecięcej na porządek w kosmosie. Mara roześmiała się, choć była bardzo zmęczona. Bezpośredniość i szczerość Gittanii były przyjemną odmianą po trudnych nastrojach i goryczy Kamlio. Choć pani Acoma miała wiele obaw przed spotkaniem z thurilskimi choja, nie mogła się już doczekać rozpoczęcia podróży, miała bowiem nadzieję, że ruch uspokoi jej skołatane nerwy i da jej czas na zastanowienie, jak powinna się zachować podczas posłuchania u obcej królowej cho-ja. Radosny nastrój Gittanii z pewnością będzie balsamem na jej duszę. Kaliane przysłuchiwała się tej rozmowie w milczeniu. Na grzbiet querdidry ładowano tłumoki z żywnością i skórzane bukłaki na wodę. - Cho-ja są tajemnicze i nieufne - dorzuciła jeszcze w ostatniej chwili. Kiedyś tak nie było. Ich mistrzowie i nasi dzielili się wiedzą i pomysłami. Prawdę mówiąc, większość tego, co wiemy o magii, opiera się na naukach cho-ja. Ale wojna między cho-ja a Tsuranuanni, która toczyła się przed wiekami, nauczyła je, że ludzie obdarzeni władzą potrafią się zachowywać zdradziecko. Od tego czasu kopce zamknęły się przed ludźmi i trudno jest nawiązać z nimi kontakt. - Stanęła przed Marą i dorzuciła: - Nie wiem, jaki los cię czeka. Ale ostrzegam cię po raz ostatni: dla tych cho-ja Tsurańczycy są wyklęci. Nie wybaczyli wam tego, co stało się z ich gniazdami po drugiej stronie granicy i bardzo możliwe, że obarczą cię odpowiedzialnością tak, jakbyś to właśnie ty zmusiła ich do przyjęcia traktatu. Widząc zdziwienie na twarzy Mary, Kaliane surowo pokiwała głową. - Wierz mi, pani Maro. Cho-ja nie zapominają. Dla nich dobro nie może
istnieć obok zła. Mogą ci powiedzieć, że szlachetni ludzie unieważniliby traktat, który zabrania tsurańskim cho-ja uprawiać magię. Każdy dzień mijający bez takiej decyzji, dodatkowo obciąża Imperium; dla cho-ja obraza, której dopuszczono się przed setkami lat, jest równie istotna, co gdyby popełniono ją w tej chwili. Możliwe, że w thurilskich kopcach nie znajdziesz sojusznika przeciwko waszemu Zgromadzeniu, lecz tylko szybką śmierć. Te słowa napełniły Marę wątpliwościami, lecz nie zniechęciły. - Jeśli nie pójdę, z góry zgodzę się na porażkę - odrzekła. Skinęła głową na Lujana, przywołała Gittanię i zwróciła się twarzą do bram miasta. Kamlio patrzyła na odejście swej pani szeroko otwartymi oczami. Mara zdobyła jej podziw. Gdyby pani obejrzała się w tej chwili, może zobaczyłaby, że usta byłej kurtyzany poruszają się w milczącej przysiędze. Kamlio obiecała sobie, że jeśli jeszcze powróci do posiadłości Acomów, to ofiaruje swej pani to, na co ta najwyraźniej miała nadzieję: postara się zaprzyjaźnić z Arakasim. Gdy Mara znikła jej z oczu i pióropusz Lujana rozmył się we mgle, Kamlio skłoniła głowę. Poczuła się upokorzona odkryciem, że jej własne lęki, które wydawały jej się tak przytłaczające, okazywały się błahe w porównaniu z niebezpieczeństwami, którym Mara wychodziła naprzeciw wyprostowana, z uniesioną głową, i bez śladu drżenia. * * * Droga wiodąca przez przełęcz Thuril okazała się wąską ścieżką. Po jednym dniu marszu teren stał się bardziej stromy; pokryte jałowcem wzgórza przeszły w kamieniste piargi, ogołocone z mchu przez wiatry. Słońce było stale skryte za chmurami, a snujące się wzdłuż potoków pasma mgły zasłaniały widok na doliny. Mara z trudem znajdowała oparcie dla stóp na kamienistym gruncie. Na trudniejszych odcinkach Lujan podtrzymywał ją ramieniem. Z sandałów pozostały tylko strzępy; brakowało jej tchu, by rozmawiać. Wydawało się, że Gittanii ten marsz nie sprawia większych trudności niż byczkowi querdidry, którego kupili, by niósł ich zapasy i koce. Prawie przez cały
czas coś mówiła. Opowiadała o mijanych dolinach, w których mieściły się wioski albo pasterskie szałasy, a z jej opowieści Mara dowiedziała się więcej o życiu Thurilczyków. Górale byli gwałtowni, niezmiernie przywiązani do swej niezależności, lecz wbrew opinii, jaką mieli o nich Tsurańczycy, nie lubili wojen. - Och, nasi chłopcy bawią się w wojnę - przyznała Gittania podczas przerwy w marszu, opierając się na długiej lasce pasterskiej, której używała przy chodzeniu. Lujan podejrzewał, że kij w razie potrzeby służył także do obrony, a może nawet był magiczną różdżką. Ale to założenie upadło, gdy Gittania przypadkowo złamała laskę i bez ceremonii kupiła następną od człowieka, który tresował pasterskie psy. Teraz przesuwała palcami po drewnie, obdzierając je z szorstkiej kory, którą mogłaby ocierać dłonie. - Ale ta zabawa w porwania i bójki uczy ich umiejętności, dzięki którym później mogą znaleźć żonę. Niektórzy w poszukiwaniu przygód wyprawiają się na teren Imperium. Większość nie wraca. Jeśli zostaną pochwyceni, traktujecie ich jak wyrzutków, którzy złamali traktat. Przy tych słowach jej twarz pociemniała. Mara przypomniała sobie jeńców skazywanych na śmierć dla zabawy szlachetnych Tsurańczykow. Zawstydziła się. Czy któryś z mistrzów gier, obmyślających te potworności, rozumiał, że ludzie, których wysyła na śmierć, to po prostu chłopcy, którzy nie popełnili żadnego większego przestępstwa? Czy jakiś cesarski żołnierz lub urzędnik zadał sobie trud przesłuchania thurilskiego wojownika, który przekroczył granicę nagi i pomalowany jak do bitwy? Ze smutkiem pomyślała, że zapewne nie. Nie zauważając jej melancholii, Gittania wskazała laską dolinę porośniętą krzewami, tu i ówdzie upstrzoną stadami querdidr hodowanych dla sera i wełny. - Jesteśmy przede wszystkim kupcami i pasterzami. Nasza ziemia jest przeważnie uboga i nie nadaje się do uprawy, a naszą największą umiejętnością jest tkactwo. Barwniki, oczywiście, są bardzo drogie, bo sprowadzamy je z waszych cieplejszych nizin i z Tsubaru. Po chwili ruszyli w dalszą drogę. Gittania narzuciła szybkie tempo. Dni w górach były krótkie, gdyż słońce wcześnie chowało się za wysokimi szczytami. Zatrzymali się na nocleg w zagłębieniu między dwoma skalistymi pagórkami. Ze źródełka tryskał strumień, a niskie, powykręcane przez wiatr drzewa dostarczały im pewnego schronienia.
- Owińcie się dobrze kocami - poradziła Gittania, myjąc z Marą w lodowatej wodzie naczynia po kolacji. - Na tej wysokości noce są zimne. Nawet w lecie zdarzają się tu przymrozki. Rankiem liście i trawa pokryte były srebrzystą patyną szronu. Mara podziwiała misterne wzory, zachwycając się ich kruchą urodą, gdy przypadkowy promień słońca pozłocił ich krawędzie. Ta ziemia była jałowa, lecz piękna. Ścieżka pięła się coraz wyżej i Lujan coraz częściej musiał pomagać swej pani we wspinaczce. Jego nabijane ćwiekami bojowe sandały lepiej trzymały się skały niż jej skórzane zelówki. Chmury wisiały tak nisko nad ich głowami, że niemal można było dotknąć ich ręką. Roślinność przerzedzała się i coraz rzadziej dostrzegali stada querdidr. Jedynym dźwiękiem był tu plusk strumieni spływających ze źródeł oraz zawodzenie wiatru. Sama przełęcz okazała się krętą granią, wijącą się między stromymi blokami skalnymi, które lśniły w miejscach, gdzie woda sączyła się spod ziemi. Mara wielkimi haustami wdychała rzadkie powietrze. Zauważyła dziwny, ostry zapach niesiony w porywach wiatru. - Śnieg - wyjaśniła Gittania z policzkami zaczerwienionymi od chłodu i uśmiechem, który wydawał się tym cieplejszy. Ukryła dłonie w rękawach białoczerwonej szaty i dodała: - Gdyby warstwa chmur była cieńsza, moglibyśmy zauważyć lód na wierzchołkach gór. Nie jest to widok, do którego wy, Tsurańczycy, jesteście przyzwyczajeni. Mara potrząsnęła głową. Brakowało jej tchu, by się odezwać. Lujan, twardszy od niej, powiedział: - Na wielkim paśmie, które nazywamy Wysokim Murem, są lodowce. Bogaci panowie z północnych prowincji podobno wysyłają posłańców, by zbierali rzadki śnieg do chłodzenia napojów. Ale ja sam nigdy nie widziałem, jak woda twardnieje od zimna. - To magia natury - przyznała Gittania i widząc zmęczenie Mary, zarządziła kolejny krótki postój. * * *
Mijali przełęcz za przełęczą i w końcu ścieżka zaczęła schodzić w dół. Po tej stronie gór ziemie były żyźniejsze. Rosły tu cierniste krzewy o liściach posrebrzonych szronem. Gittania wyjaśniła, że tutaj pada więcej deszczu. - Chmury niedługo się rozejdą i wtedy zobaczymy w dali miasto Chakaha. Na tych zboczach nie pasły się stada querdidr, gdyż kolczaste krzewy nie nadawały się na pożywienie. Nieliczni mieszkańcy tych terenów utrzymywali się przy życiu, zbierając włókna roślinne, z których skręcano liny. - Ciężkie życie - powiedziała Gittania. - Sznury z tych włókien należą do najwytrzymalszych, ale daleka i trudna droga prowadzi z tej doliny do rynków na wybrzeżu. Żaden wóz nie przejedzie przez przełęcz, więc cały towar trzeba zwozić na grzbietach zwierząt albo silnych mężczyzn. Marze przyszło do głowy, że mocne nogi cho-ja z łatwością przeniosłyby taki ciężar przez poszarpane ścieżki, ale nie była pewna, jakie stosunki łączą thurilskie kopce z ludźmi i nie ośmieliła się zaproponować takiego rozwiązania. A potem wszelkie myśli uleciały z jej głowy, gdyż ścieżka skręciła, zbiegając w dół, chmury rozsunęły się i przed nimi ukazała się dolina, rozesłana jak kobierzec pod wysokim, jasnozielonym, thurilskim niebem. - Och! - zawołała Mara, zupełnie zapominając o poprawności. Widok, jaki ukazał się ich oczom, był cudem bardziej jeszcze oszałamiającym niż misterne piękno, które ujrzała w Dorales. Góry opadały, cierniste zarośla i kamienne niecki przechodziły w bujną, tropikalną dolinę. Wiatr niósł zapach pnączy, egzotycznych kwiatów i żyznej ziemi. Drzewa frond wznosiły w górę przypominające wachlarze korony, a za nimi, delikatniejsze od filigranowych złotych figurek, rzeźbionych przez najbardziej uzdolnionych złotników cesarza, wznosiły się kopce cho-ja. - Chakaha - powiedziała Gittania. - Kryształowe miasto cho-ja. Spomiędzy lśniących rozmaitymi kolorami pastelowych kopuł,
przypominających klejnoty w koronie, wzbijały się w górę misterne, jakby utkane ze szkła spiralne wieże, połączone ze sobą różowymi, akwamarynowymi i ametystowymi łukami o niezwykłej delikatności. Na wąskich powietrznych kładkach poruszali się lśniącoczarni robotnicy cho-ja, którzy z tej odległości wyglądali jak sznury koralików z obsydianu. Mara nie mogła nacieszyć oczu tym widokiem, zdumiona misterną jak pajęczyna, roziskrzoną architekturą. W powietrzu latały uskrzydlone cho-ja. Nie były czarne, jak w jej kraju, lecz miedzianozłote i niebieskie, z rdzawymi prążkami. - Jakie piękne! - westchnęła. - Nasze królowe rodzą tylko czarne cho-ja. Tylko niedojrzała królowa miała nieco inną barwę, ale gdy dorosła, ściemniała jak wszystkie inne. Gittania westchnęła. - Magowie cho-ja zawsze mają piękne barwy. W waszym Imperium takich nie ma, bo ku naszemu żalowi, Dobra Sługo, a waszej niepowetowanej stracie, jest to zabronione. Te cho-ja mądrze używają swoich mocy. Mara nie odpowiedziała od razu, zachwycona Chakahą. Za szklanymi wieżami wznosiły się błękitne pasma gór, o szczytach odcinających się bielą na tle nieba. - Lód! - odgadł Lujan. - Na tych wierzchołkach jest lód. Ach, jakże bym pragnął, żeby Papewaio tu był i mógł podziwiać te cuda! I Keyoke. Staruszek nigdy nie uwierzy, gdy po powrocie do domu opowiem mu, co widzieliśmy. - Jeśli wrócicie - odrzekła Gittania niezwykłym u niej cierpkim tonem i wzruszyła przepraszająco ramionami w stronę Mary. - Pani, nie mogę pójść dalej. Musicie zejść stąd ścieżką do doliny i sami poszukać drogi do Chakaha. Napotkacie wartowników. Pochwycą was na długo przed tym, zanim dotrzecie do kryształowych bram. Niech bogowie was prowadzą i pozwolą ci na posłuchanie u królowej. - Akolitka zamilkła niezręcznie i wyjęła spomiędzy fałd płaszcza niewielki przedmiot, podłużny i ciemny jak obsydian. - To jest kamień wspomnień - wyjaśniła. - Na nim jest zapis tych, które rada Kaliane wydobyła z ciebie w złotym kręgu prawdy. Pokazuje, dlaczego pozwoliliśmy ci przejść przez nasze
ziemie i przekazuje nasze poparcie dla twej sprawy. Magowie cho-ja będą potrafili odczytać jego zawartość, jeśli zechcą. - Zziębniętymi palcami wsunęła kamień w dłoń Mary. - Pani, mam nadzieję, że wspomnienia zapisane na tym kamieniu pomogą ci. Kaliane opowiadała mi o niektórych. Wymownie świadczą na twoją korzyść. Całe niebezpieczeństwo jest na początku, gdyż cho-ja potrafią szybko zabijać. - Dziękuję ci. - Mara obróciła kamień w ręku i wsunęła go w fałdy szaty. Z ulgą pomyślała, że Lujanowi zwrócono broń, gdyż nie miała ochoty wkraczać bezbronna do wrogiego miasta. - Proszę, przekaż moje podziękowania Kaliane. Przy łasce bogów i odrobinie szczęścia może się jeszcze spotkamy - pożegnała się z Gittanią. Skinęła głową na Lujana i zaczęła schodzić w żyzną dolinę, w stronę miasta Chakaha. Gittania zauważyła, że żadne z nich nie obejrzało się za siebie. Zasmuciło ją to, gdyż w ciągu trzydniowego marszu polubiła Dobrą Sługę, w duszy której kryło się tak wiele współczucia dla innych i która miała nadzieję zmienić przyszłość Tsuranuanni. * * * Ścieżka schodziła ostro w dół po kamieniach, które osuwały się im spod nóg. Choć Lujan mocno podtrzymywał ją za łokieć, Mara czuła się bardzo niepewnie. Każdy krok naprzód przybliżał ją do nieznanego. Wychowana w pełnym ludzi domu Acomów, przyzwyczajona do tłumów na ulicach miast tsurańskich i do nieustannej obecności sług, niewolników i licznych oficerów, nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy czuła się równie samotna. Jej cela medytacji w świątyni Lashimy oddzielona była od innych tylko grubą ścianą, a podczas wieczornych kontemplacji w domu jedno jej słowo mogło przywołać służących albo żołnierzy, gotowych natychmiast spełnić każdą jej zachciankę. Tutaj za plecami miała tylko dzikie, pokryte mgłą kamienne zbocza, a przed sobą dżunglę zamieszkaną przez cho-ja, odmienne od tych w jej posiadłościach, z którymi łączyły ją bezpieczne kontakty handlowe. Nigdy jeszcze nie czuła się tak mała, a świat, po którym chodziła, nie
wydawał jej się tak wielki. Potrzebowała całej siły woli, by się nie odwrócić, nie zawołać Gittanii i nie poprosić jej, by zaprowadziła ich z powrotem na terytoria Thurilczyków, które teraz już nie wydawały jej się obce ani groźne, lecz proste, zrozumiałe i ludzkie. Ale w wiosce thurilskiej czekała na nią gwardia honorowa i Kamlio. Od jej wysiłków zależał los ich wszystkich, a także przyszłość jej rodziny i życie ludzi zamieszkujących posiadłości rodów Shinzawai i Acoma. Nie może ich zawieść; musi ich ochronić przed nadchodzącym gniewem magów. Mara zdecydowanie ruszyła naprzód i uciekła przed dręczącymi myślami w rozmowę. - Powiedz mi, Lujan, jak sobie radziłeś jako szary wojownik bez nadziei na odzyskanie honoru? Lujan zerknął na nią z ukosa. W jego oczach wyczytała, że on także wyczuwał ogrom i pustkę otaczającego ich krajobrazu i że był na tyle Tsurańczykiem, by również czuć się nieswojo w samotności. - Pani, gdy człowiek stracił wszystko, co inni uważają za ważne, gdy prowadzi życie, które nie ma żadnej wartości, pozostają mu tylko marzenia. Ja byłem bardzo uparty i trzymałem się marzeń ze wszystkich sił. I pewnego dnia obudziłem się i poczułem, że niecałe moje życie jest nieszczęściem. Uświadomiłem sobie, że nadal mogę się śmiać i czuć. Mogłem napełnić żołądek, polując na dzikie zwierzęta, a miła kobieta podnosiła mnie na duchu i sprawiała, że krew zaczynała szybciej krążyć w żyłach. Człowiek bez honoru może cierpieć w przyszłości, gdy Turakamu zabierze jego duszę, a Koło Życia zmiele jego los na proch. Ale na co dzień honor nie ma nic wspólnego z radością. - Człowiek, który od niemal dwóch dziesięcioleci dowodził armiami Acomy, z niechęcią wzruszył ramionami. - Pani, byłem przywódcą złodziei, bandytów i nieszczęśników. Pozbawieni byliśmy honoru, jaki zapewniają człowiekowi barwy domu. Ale nie żyliśmy bez żadnej wiary. Mara zauważyła, że Lujan umilkł z zażenowaniem i uświadomiła sobie, że krępuje go to, co uważa za najistotniejsze. - Powiedz mi - nalegała łagodnie, uznając, że ma do tego prawo, gdyż nie powoduje nią zwykła ciekawość. - Z pewnością wiesz, że pojęcie tradycji nie jest dla mnie święte.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni - zaśmiał się krótko. - Dobrze. Ci, którym przewodziłem, zaprzysięgli mi wierność. Choć byliśmy odtrąconymi przez bogów wyrzutkami, nie umniejszało to naszej ludzkiej wartości. Stworzyliśmy coś, co można by nazwać naszym własnym rodem, zaprzysięgliśmy wierność sobie nawzajem i obiecaliśmy, że wszyscy będziemy dzielić los, który przypadnie jednemu z nas. Widzisz więc, pani Maro, że gdy przybyłaś i chciałaś nas przyjąć do honorowej służby, mogliśmy się na to zgodzić tylko jednogłośnie. Pape wpadł na sprytny pomysł znalezienia dalekiego pokrewieństwa, by można nas było przyjąć na służbę Acomy, ale gdyby choć jeden z nas wówczas odmówił, wszyscy musielibyśmy odejść. Mara spojrzała na niego ze zdziwieniem i widząc jego onieśmielenie, domyśliła się ciągu dalszego. - Ta przysięga, o której mówisz, wciąż obowiązuje. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. Lujan odchrząknął. - Tak. Przysięgając ci wierność, dodaliśmy też, że twoje pragnienia, potrzeby i honor mają pierwszeństwo nad naszymi. Ale wewnątrz twojej oddanej armii wciąż istnieje grupa ludzi, którzy czują się szczególnie spokrewnieni. Jest to nasza wyłączna oznaka honoru, tak jak czarna chusta skazańca, którą nosił Papewaio po swym chwalebnym czynie. - To niezwykłe. - Mara umilkła, opuszczając wzrok, jakby szukając oparcia dla stóp, chociaż teren był już mniej kamienisty. Ścieżka wiodła po ubitej ziemi, a po obu jej stronach rosły pierwsze krzewy, wyznaczające skraj dżungli. Gdy zeszli niżej, szklane wieże Chakaha znikły im z oczu, zasłonięte gęstymi, wysokimi koronami tropikalnych drzew. Niebezpieczeństwo było coraz bliżej, mimo to Mara na chwilę zapomniała, gdzie jest, myśląc o tym, że Lujan to urodzony przywódca, a jego niezachwiana wierność jest rzadkiej próby; choć wzniósł się wysoko, wciąż bratał się z byłymi rozbójnikami. Lujan dokonał tego wszystkiego bez fanfar, bez rozgłosu, nawet jego pani nie wiedziała nic aż do tej chwili. Człowiek idący u boku pani Acomy miał wrodzone poczucie godności i odpowiedzialności, które sięgało głębiej niż u większości panów Imperium.
Mara zerknęła z ukosa na jego twarz, która przybrała maskę tsurańskiej obojętności. Cieszyła się z okazji do tej rozmowy. Mogła tylko prosić bogów, by pozwolili jej wykorzystać szczególne cechy i talenty, które Lujan przed nią odkrył, i dać im w pełni rozkwitnąć. Postanowiła, że jeśli uda im się przeżyć, człowiek ten otrzyma za wzorową służbę nagrodę większą, niż mógłby sobie wymarzyć. Szelest w zaroślach przerwał jej rozmyślania. Doszli już do pierwszych wysokich drzew. Stare pnie były tak grube, że nie zdołałoby ich objąć pięciu mężczyzn. Głęboki cień skrył Marę i Lujana i naraz, nie wiadomo skąd, wokół nich wyrósł pierścień wojowników cho-ja, milczących, lśniącoczarnych, nagich. Zaostrzone przednie odnóża niebezpiecznie wysuwały się w ich stronę. Lujan zatrzymał Marę. W pierwszej chwili zamierzał ją zasłonić własnym ciałem i wyciągnąć miecz, ale w porę zauważył, że są otoczeni. Wojownicy choja, pozbawieni wszelkich ludzkich oznak rangi, jakie nosili ich pobratymcy z Imperium, poruszali się w zupełnej ciszy. Na chwilę cała grupa zamarła w bezruchu. Mara pierwsza przerwała tę scenę i skłoniła się nisko jak ambasador wysłany do obcego kraju. - Przychodzimy w pokoju. Wszystkie owady jednocześnie uniosły przednie odnóża do pozycji obronnej i jeden z nich wysunął się o pół kroku do przodu. Jego oblicze było nieprzeniknione. Cho-ja z Chakaha nie próbowały naśladować ludzkiej mimiki, co zbijało Marę z tropu. Te obce owady mogły bez ostrzeżenia zabić ich obydwoje i nawet obdarzony bystrym wzrokiem i szybkim refleksem Lujan nie zauważyłby sygnału do ataku. - Przychodzimy w pokoju - powtórzyła, niezdolna opanować drżenia głosu. Przez dłuższą chwilę cho-ja nie poruszały się. Mara odniosła wrażenie, że ponad brzękiem owadów w dżungli rozpoznaje wysokie popiskiwanie, które wcześniej słyszała w komnacie królowej w swej posiadłości. Ale dźwięk ucichł, zanim zdążyła się upewnić.
Potem ten, który wysunął się naprzód i którego można by określić jako dowódcę patrolu, przemówił: - Ludzie, pochodzicie z Imperium. Dla was pokój jest tylko przygotowaniem do zdrady. Odwróćcie się i odejdźcie, jeśli chcecie ocalić życie. Mara wciągnęła urywany oddech. - Lujan - powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał przekonująco odłóż broń. Udowodnij, że nie zamierzamy uczynić im żadnej krzywdy. Oddaj swój miecz tym, których chcielibyśmy nazwać przyjaciółmi. Po napięciu, w jakim zastygł, Mara poznała, że nie podobał mu się ten pomysł, ale posłusznie podniósł rękę, by wykonać rozkaz. Zanim jednak zdążył ująć rękojeść miecza, usłyszał trzask. Cho-ja zmieniły pozycję i ustawiły się do ataku. Ich przywódca powiedział: - Człowieku, jeśli dotkniesz swego miecza, obydwoje zginiecie. Rozgniewany Lujan uniósł głowę wyżej. - W takim razie zabijcie nas! - wykrzyknął. - Ale jeśli zrobicie to w chwili, gdy my mamy zamiar się poddać, okażecie tchórzostwo. Czy będę miał miecz, czy też nie, i tak zginiemy przy waszym pierwszym ataku. - Spojrzał na Marę, z opóźnieniem prosząc ją o pozwolenie na zabranie głosu. Pani Acoma sztywno skinęła głową. - Oddaj miecz - powtórzyła. - Pokaż, że jesteśmy ich przyjaciółmi. Jeśli nastąpi atak, wówczas nasza misja i tak pójdzie na marne, gdyż pani Acoma i Sługa Imperium nie pertraktuje z mordercami. Powoli i z rozwagą Lujan sięgnął po miecz. Mara obserwowała go, oblewając się zimnym potem w chwili, gdy jego dłoń dotknęła miecza i zacisnęła się na rękojeści. Cho-ja nie poruszyły się, może porozumiewając się bezgłośnie ze swoją
królową. Tego Mara nie potrafiła powiedzieć. Słuch miała przytępiały ze strachu i zdenerwowania, a serce dudniło jej głośno. - Wyjmę miecz i położę go na ziemi - oświadczył Lujan, poruszając się ostrożnie. Wydawał się pewny siebie, ale Mara widziała spływające po jego twarzy kropelki potu. Powoli, niezmiernie powoli wyciągnął miecz z pochwy, ujął ostrze nagą dłonią, pokazując, że nie ma zamiaru walczyć, i położył go na ziemi z ostrzem skierowanym w swoją stronę. Mara zauważyła, że cho-ja drgnęły równocześnie i postąpiły o krok do przodu. Znała ten ruch i wiedziała, że zaraz zaatakują. Jej pokojowa demonstracja na nic się nie zdała. W przypływie desperacji najgłośniej, jak potrafiła, powtórzyła dźwięki powitania, których nauczyła się w kopcu królowej. Była to nędzna ludzka imitacja klaśnięć i trzasków, wydawanych przez krtań cho-ja. Owady znieruchomiały jak posągi, o ułamek sekundy przed śmiercionośnym atakiem. Ale choć miecz Lujana leżał na ziemi, a oni stali sztywno wyprostowani i bezbronni, napięcie nie zelżało. Dowódca patrolu nie odezwał się ani słowem, lecz powietrze poruszyło się, burząc włosy Mary. Lujan przymrużył oczy, które zaczęły łzawić. Poprzez zarośla dżungli opadała postać cho-ja, pokryta błyszczącymi, kolorowymi paskami. Był to niewypowiedzianie piękny widok. Tułów owada unosił się nad schludnie złożonymi odnóżami, utrzymywany w powietrzu przez przejrzyste skrzydła. To był mag cho-ja! Mara wstrzymała oddech. Miała ochotę wykrzyknąć z zachwytu, lecz z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Powietrze wokół niej wydawało się lśnić, a postacie wartowników cho-ja wydały się naraz bezkształtne i bez koloru. Jej stopy oderwały się od ziemi i straciła Lujana z oczu. Nie widziała już drzew ani nieba; jej zmysły nie wychwytywały niczego znajomego, tylko chaos wirującego światła. Odzyskała głos i wykrzyknęła ze strachu.
- Co z nami robisz? Skądś napłynęła odpowiedź, odbijająca się echem w jej myślach. - Wrogowie, którzy się poddają, stają się więźniami - oznajmił głos. A potem Mara poczuła, że ogarnia ją olbrzymia fala mroku.
Rozdział dwudziesty drugi Wyzwanie
Mara ocknęła się. Pod powiekami wciąż miała obraz otwartej przestrzeni, bujnej dżungli i patrolu wartowników cho-ja, tymczasem znajdowała się w zupełnie innym otoczeniu. Leżała pośrodku wąskiej, ośmiokątnej celi o gładkich ścianach i bez okien. Podłoga była z polerowanego kamienia, a sufit z lustrzanej substancji, która odbijała blask świetlnej kuli, zwisającej na środku bez żadnego podparcia. Mara uniosła się na łokcie, potem na kolana i zauważyła, że Lujan stoi tuż za nią i wyraźnie usiłuje zwalczyć zdenerwowanie. - Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - zapytała pani Acoma. Oficer zwrócił w jej stronę twarz pobladłą od powstrzymywanego gniewu. - Nie wiem. To zresztą nie ma znaczenia, bo zostaliśmy tu zamknięci jako wrogowie miasta-państwa Chakaha. - Wrogowie? - Mara przyjęła pomoc Lujana i podniosła się na nogi; zauważyła, że nie miał przy pasie miecza, co po części wyjaśniało jego złość. To znaczy, że sprowadzono nas tutaj za pomocą magii? Lujan odgarnął z czoła wilgotne włosy i z przyzwyczajenia zacisnął mocniej pasek hełmu. - Magia nas tu przyniosła i tylko magia może nas stąd wyprowadzić. Jeśli się rozejrzysz, zobaczysz, że tu nie ma drzwi.
Mara obrzuciła wzrokiem pomieszczenie. Rzeczywiście, ściany dokoła niej były gładkie, nie przełamane żadnym portalem. Powietrze jednak było świeże, zapewne także za sprawą magii. Zadrżała z lęku. Nie miała już do czynienia z ludźmi, którzy z natury obdarzeni byli pewną empatią. Ona i Lujan zostali zamknięci w nieznanym świecie kopca. Musiała się zmierzyć z obcym gatunkiem, którego pamięć i doświadczenie rozciągały się na tysiące lat, a na sposób rozumowania miały wpływ jedynie przetrwanie i dobro zbiorowości. Co gorsza, w odróżnieniu od kopca, z którym utrzymywała kontakty w Imperium, te wolne, obce cho-ja nigdy nie musiały współżyć z ludźmi inaczej niż na ustalonych przez siebie zasadach. Wiedziała, że tutaj nie może liczyć nawet na to niedoskonałe porozumienie, które od wielu lat łączyło ją z zaprzyjaźnioną królową. Lujan wyczuł jej stan ducha. - Jest jeszcze nadzieja, pani - rzekł pocieszająco. - Te stworzenia, które nas uwięziły, są cywilizowane. Widocznie nie miały ochoty zabijać nas od razu, bo gdyby tak było, zginęlibyśmy już na ścieżce. Mara westchnęła. Wiedziała, że zostali uznani za wrogów nie z powodu swoich osobistych uczynków, lecz w odwecie za całą historię. W tsurańskich kronikach zbyt wiele było zapisów o traktatach zawieranych w dobrej wierze, które potem krwawo łamano. Ona także nie miała czystych rąk. Doprowadziła intrygami do rytualnego samobójstwa swego pierwszego męża, toteż nawet gdyby zbiorowy umysł cho-ja miał ją sądzić jedynie według jej własnych uczynków, odkryłby wiele sprzeczności między przysięgami, jakie składała podczas ślubu, a nienawiścią żywioną w głębi serca do brata pana Jira. Zdradziła także Kevina, którego kochała, a mimo to wysłała go z kraju wbrew jego woli, nie mówiąc mu, że nosi jego dziecko. Przygryzła wargę, by powstrzymać łzy. Przyszło jej do głowy, że cho-ja nie rozumieją, co to znaczy uczyć się na błędach, gdyż same miały w pamięci wszystkie błędy, popełnione przez ich przodków. Dla nich wspomnienia nigdy nie bladły. W przeciwieństwie do rodzaju ludzkiego, nie znali pojęcia przebaczenia i zachowywali urazy przez tysiące lat. - Lujan? - Zalękniony głos Mary odbił się głośnym echem w pustej celi. Cokolwiek ma się z nami stać, musimy znaleźć sposób, by nas wysłuchano!
Zniechęcony Lujan obrócił się na pięcie. - Co możemy zrobić, pani? Pozostaje jedynie walić pięściami w te ściany. Wyraźnie było widać, że ta brawura ma zamaskować desperację. Wzburzenie Lujana otrzeźwiło Marę; uświadomiła sobie, że od chwili, gdy zeszli z pokładu Coalteki, nie miał okazji wykorzystać żadnej ze swych umiejętności wojownika. Nie było tu armii, którą mógłby dowodzić. Gdy Thurilczycy przygotowali zasadzkę na ścieżce, zabroniła mu stanąć w jej obronie. W Loso musiał ścierpieć obelgi, za które normalnie polałaby się krew. Był upokarzany, prowadzony w więzach jak niewolnik, wbrew wszelkim zasadom wpajanym mu przez całe życie. Rzucony na obce tereny, z dala od swych towarzyszy, musiał cierpieć podwójnie. Lujan miał poczucie humoru, wrodzoną bystrość i odwagę; ale obce mu było urzeczenie nieznanym, jakie odczuwał na przykład Arakasi. Mara uprzytomniła sobie, jak wysokie wymagania postawiła przed wiernym dowódcą, i delikatnie dotknęła jego przegubu. - Cierpliwości, Lujan. Albo stracimy tu życie, albo osiągniemy cel. Lujan bezbłędnie odczytał jej intencje i odrzekł: - Czuję się zupełnie bezużyteczny, pani. Lepiej byś zrobiła, przyprowadzając tu Arakasiego albo Sarica. Mara zdobyła się na poczucie humoru. - Co takiego? Miałabym znosić pytania Sarica, zadawane w chwilach, gdy sami bogowie nakazują milczenie? Albo Arakasi; Lujan, czy przypuszczasz, że potrafiłby patrzeć spokojnie na to, jak uzbrojeni wartownicy zabierają ze sobą bezbronną Kamlio? O ile ona sama wcześniej nie rozszarpałaby go na pokładzie Coalteki. Nie, nie sądzę, żebym chciała mieć teraz przy sobie Sarica albo Arakasiego. Bogowie wiedzą, co czynią. Skoro zrządzeniem losu właśnie ty znalazłeś się tu ze mną, musi być po temu jakiś powód.
Jej tłumaczenie nie było całkiem szczere, ale dzięki temu Lujan uśmiechnął się i przestał bębnić palcami po pustej pochwie miecza. - Pani - odrzekł sucho - módlmy się, byś miała rację. * * * Mijały nużące godziny. Lampa przez cały czas paliła się tak samo i nie mieli pojęcia, czy na zewnątrz jest dzień, czy noc. Żaden dźwięk nie przerywał monotonii. Lujan przechadzał się po niewielkiej celi, Mara zaś siedziała w miejscu i bezskutecznie próbowała medytować. Nie potrafiła jednak osiągnąć spokoju umysłu. Prześladowała ją tęsknota za dziećmi i mężem. Obawiała się, że nigdy już nie będzie miała okazji pogodzić się z Hokanu. Męczyły ją nieuzasadnione obawy: że jeśli nie wróci do domu, on ożeni się i będzie miał synów, a mała Kasuma nigdy nie odziedziczy swojego tytułu. Że Justin zginie, nim osiągnie dojrzały wiek, i ród Acoma wygaśnie. Że Jiro, z poparciem Zgromadzenia, obali Ichindara i złoty tron cesarski przypadnie marionetce pełniącej tylko ceremonialną rolę w uroczystościach religijnych. Że urząd seniora wojennego zostanie przywrócony i na nowo rozpocznie się rozgrywka Rady, z rozlewem krwi i bezużytecznymi walkami. I wreszcie, że cho-ja w Tsuranuanni na wieki pozostaną w poddaństwie na mocy niesprawiedliwego traktatu. Naraz Mara szeroko otworzyła oczy. Przyszło jej do głowy coś, od czego jej serce zaczęło bić szybciej. Tych cho-ja może nie poruszyć los Tsurańczyków, ich zaprzysiężonego wroga, lecz czy odwrócą się także od swych towarzyszy, pozostających w niewoli na terenie Imperium? Musi ich przekonać, że jako jedyna przeciwniczka Zgromadzenia, która ma dość wpływów, by zagrozić magom, jest dla tsurańskich cho-ja pierwszą w historii nadzieją na zmianę. - Musimy znaleźć jakiś sposób, by nas wysłuchano! - wymruczała i zaczęła krążyć po celi wraz z Lujanem. * * * Mijały kolejne godziny. Obydwojgu dokuczał głód i potrzeby cielesne, których od dawna nie mieli okazji zaspokoić.
- Nasi nadzorcy mogli przynajmniej wyposażyć tę celę w latrynę zauważył Lujan sucho. - Jeśli nie zostawią mi innego wyboru, będę musiał okryć się niesławą i opróżnić pęcherz na ich podłogę. Jednak nim nadszedł ten krytyczny moment, oślepił ich błysk jaskrawego białego światła. Mara zamrugała powiekami i zdała sobie sprawę, że ściany wokół nich zniknęły. Nie poczuła dezorientacji, nie usłyszała żadnego dźwięku ani szeptu, ale musiało paść jakieś zaklęcie, bo już nie byli uwięzieni. Mara zastanawiała się, czy cela była tylko iluzją. Światło dzienne wpadało przez wysoką, przejrzystą kopułę w odcieniu łagodnego fioletu. Obydwoje z Lujanem stali na emblemacie ze szklanych płytek, ułożonych z zapierającym dech w piersiach artyzmem. Przy nich mozaiki, które Mara widziała w pałacu cesarskim, podobne były do dziecinnych bazgrołów. Mogłaby bez końca wpatrywać się w nie w milczącym podziwie, ale podwójny szereg wojowników cho-ja popchnął ją do przodu. Gorączkowo rozejrzała się dokoła, szukając wzrokiem Lujana. Nie było go przy niej! Kolejny szturchaniec wartowników zmusił ją do następnego kroku. Zauważyła, że kolumnę wojowników prowadził cho-ja z żółtymi znakami na odwłoku. Sądząc po przyrządach, jakie miał w sakwie przy pasie, mógł być pisarzem; przed nim szła inna postać, niezmiernie wysoka, za którą ciągnęło się coś, co Mara w pierwszej chwili uznała za tren. Patrząc uważniej, stwierdziła, że są to skrzydła, zwinięte w skomplikowane fałdy niczym skraj kobiecej sukni, które ślizgały się z cichym szelestem po wypolerowanej podłodze, rzucając w powietrze roztańczone refleksy światła. Emanująca z tej istoty moc sprawiła, że całe ciało Mary pokryło się gęsią skórką; zrozumiała, że znajduje się w pobliżu maga cho-ja. Z wrażenia nie była w stanie otworzyć ust. To stworzenie było niezmiernie wysokie i poruszało się na szczudłowatych kończynach z wdziękiem, który przywodził jej na myśl opowieści Kevina o elfach zamieszkujących Midkemię. Smukłą, szeroką głowę maga wieńczyły czułki, z których od czasu do czasu wydobywał się blask. Przednie odnóża ozdobione były cennymi metalami: srebrem, miedzią i żelazem. To, co z oddali wyglądało na barwne pasy, z bliska okazywało się pajęczyną skomplikowanych wzorów, plątaniną cieniutkich linii, które miały jakieś znaczenie, jak urny w świątyniach albo niezrozumiały dla człowieka tekst. Ciekawość Mary walczyła z lękiem i tylko niepewność własnego losu powstrzymała ją od zadawania pytań. Od niej zależał teraz los Imperium i, podobnie jak wszyscy Słudzy, mianowani przez poprzednich cesarzy, czuła na
swych barkach ciężar odpowiedzialności. Wypchnięto ją z korytarza na powietrzną kładkę, biegnącą łukiem między dwiema wieżami, zawieszoną tak wysoko, że zakręciło jej się w głowie. Roztaczał się stąd przepiękny widok na miasto, otaczającą je dżunglę i zręby pasma górskiego dokoła doliny. Mara zauważyła innych magów cho-ja, przelatujących nad wieżami, ale strażnicy już popychali ją dalej do przodu. Kazali jej przejść przez kładkę, która nie miała poręczy, lecz pokryta była dziwną, nieco lepką substancją zapewniającą oparcie dla stóp. Na drugim końcu znajdowało się otoczone kolumnami wejście do kolejnej, rozległej, przykrytej kopułą sali. Siedział w niej krąg cho-ja, oznakowanych podobnie jak ten, którego Mara wcześniej uznała za skrybę. Kolory ich pancerzy zdumiewały panią Acomę, przywykłą do gładkiej czerni, jaką te istoty nosiły w jej kraju. Gdy znalazła się na środku sali, wysoki mag utkwił w niej rubinowe oczy. - Człowieku Tsurani, kim jesteś? Mara zaczerpnęła powietrza. - Jestem Mara, pani Acoma i Sługa Imperium. Przybyłam do was, by prosić o... - Człowieku Tsurani - przerwał jej mag dudniącym basem. - Ci, których widzisz przed sobą, to sędziowie, którzy już cię skazali. Nie przyprowadzono cię tutaj, byś prosiła, gdyż twój los został już przesądzony. Mara zesztywniała jak od uderzenia. - Skazali! Za jakie przestępstwo? - Za przestępstwo twojej natury. Za to, kim jesteś. Czyny twoich przodków stały się twoimi zeznaniami. - Mam umrzeć za to, co moi przodkowie zrobili wiele wieków temu?
Mag cho-ja zignorował to pytanie. - Zanim odczytamy ci wyrok, według naszego zwyczaju otrzymasz prawo pozostawienia świadectwa dla dobra Tsuranuanni, ludzkiego kopca, który cię wychował, by twój rodzaj nie został pozbawiony mądrości, którą uznasz za stosowne mu przekazać. Masz na to godziny pozostałe do zachodu słońca. Możesz mówić, a nasi skrybowie zanotują twoje słowa. Ich pismo zostanie przesłane do twojego rodzinnego kopca przez thurilskich kupców. Mara przyjrzała się wzorom na ciele maga cho-ja i ogarnęła ją wściekłość. Podobnie jak Lujan, rozpaczliwie potrzebowała ulżyć sobie. Nie potrafiła myśleć z pełnym pęcherzem i nie mogła pogodzić się z tym, co wynikało z krótkiej przemowy maga: że uznano ją po prostu za jednego z członków społeczności i jej życie lub śmierć jest nieistotna, o ile jej wiedza nie zginie wraz z nią. Rubinowe oczy maga wpatrywały się w nią wzrokiem, który nie dopuszczał myśli o jakimkolwiek proteście. Wiedziała, że wszelkie spory będą próżne. Tupet, dzięki któremu wygrała podczas posłuchania u rady thurilskiej, tu był zupełnie bezużyteczny. Upokorzona wrażeniem, że tutaj osiągnięcia jej Imperium wydają się jedynie wysiłkami dziecka, które usiłuje zaprowadzić porządek w piaskownicy, stłumiła pragnienie, by przeklinać swój los. W ich oczach była dzieckiem: niebezpiecznym, morderczym, ale jednak dzieckiem. Skoro tak, wolno jej pofolgować dręczącej ją ciekawości i może wyniknie z tego coś dobrego. Pchnięta gorączkowym odruchem, Mara odsunęła na bok troskę o rodzinę i kraj i poddała się dziecinnemu impulsowi. - Nie mam wielkiego dziedzictwa mądrości - powiedziała śmiało. Zamiast przekazywać wiedzę, wolę pytać. W kraju, gdzie się urodziłam, obowiązuje traktat, na mocy którego cho-ja zostały zniewolone. W moim kraju mówienie o tym traktacie albo o wojnie, która doprowadziła do jego zawarcia, jest zakazane. Jeśli w Chakaha znajdują się wspomnienia o tych walkach i okolicznościach, w jakich zawarto układ, chciałabym, by mi o nich opowiedziano. Proszę, bym mogła poznać prawdę o wydarzeniach, które doprowadziły do wydania na mnie wyroku. Pośród trybunału rozległo się ciche brzęczenie, które po chwili przeszło w przeraźliwy zgiełk, aż Mara zgrzytnęła zębami. Strażnicy cho-ja za jej plecami
przykucnęli w bezruchu, sprawiając wrażenie, że mogą tak trwać choćby do końca świata. Skryba stojący obok maga drgnął i poruszył się niepewnie, mag zaś niespodziewanie rozwinął skrzydła. Misterne fałdy rozłożyły się ze świstem i naprężyły z trzaskiem, po którym w sali zapadła głęboka cisza. Mara wpatrywała się w te skrzydła, oszołomiona jak wieśniak na widok cudu. Zauważyła, że były one jakoś połączone z przednimi i tylnymi odnóżami owada i choć przypominały pajęczynę, były mocne jak żagle. Przednie odnóża maga składały się z wielu segmentów i sięgały wysoko nad głowę, niemal dotykając kopuły. Mag poruszył się na szczudłowatych nogach, wiodąc wzrokiem po znieruchomiałym trybunale. Zrobił pełny obrót i znów spojrzał na Marę nieprzyjaźnie. - Jesteś zagadkową istotą - powiedział. Mara skłoniła się, choć kolana pod nią drżały. - Tak, Wielki. - Nie zwracaj się do mnie jak do tych zdrajców z waszego Zgromadzenia syknął mag. - W takim razie: panie - poprawiła się Mara. - Przekazuję ci moje skromne wyrazy szacunku, gdyż ja także cierpiałam prześladowania od Zgromadzenia. Na te słowa znów podniósł się gwar cho-ja. Wzrok maga zdawał się przenikać przez skórę Mary aż do głębi jej duszy. Odniosła wrażenie, że ktoś się wdziera przemocą do jej umysłu i przez chwilę poczuła się, jakby miała gorączkę albo dotknęła płomienia. Skuliła się, dławiąc okrzyk, i wrażenie minęło, pozostawiając po sobie zawrót głowy. Udało jej się nie stracić równowagi. Gdy wróciły jej zmysły, mag cho-ja mówił coś szybko do członków trybunału.
- Ona mówi prawdę. - Ton jego głosu stał się melodyjny, być może ze zdziwienia. - Ta Tsuranka nie ma pojęcia o uczynkach swych przodków! Jak to możliwe? Mara zebrała odwagę i całą swoją godność, i sama odpowiedziała. - Mój rodzaj nie ma umysłu kopca, zbiorowej pamięci. Wiemy tylko to, czego sami doświadczamy albo czego nauczą nas inni w naszym krótkim życiu. Nasza historia przechowywana jest w bibliotekach. Są to zwykłe kroniki, wydane na specjalne okazje, i ocenzurowane przez tych, którzy je spisują. Nasze wspomnienia nie są doskonałe. Nie mamy... - tu spróbowała powtórzyć odgłos, którego używała królowa cho-ja na jej ziemiach, by wyrazić pojęcie zbiorowej świadomości. - Cisza, Tsuranko! - Mag zatrzepotał wielkimi skrzydłami i w powietrzu zamigotał refleks światła. - Nie jesteśmy dziećmi. Wiemy, że ludzie nie mają zbiorowego umysłu. Jest to dziwne pojęcie, które nie pasuje do naszych procesów myślowych. Rozumiemy, że używacie bibliotek i nauczycieli, by przekazywać wiedzę waszych kopców następnym pokoleniom. Mara uchwyciła się tego neutralnego tematu. - Ktoś z was powiedział mi kiedyś, że zbiorowy umysł cho-ja mieści się w królowej. Wszyscy doświadczają tego, co wie jedna królowa. Ale chciałabym zapytać, co się dzieje, jeśli królowa umiera, nie pozostawiając następczyni? Jaki wówczas jest los jej robotników i samców, i wszystkich pojedynczych cho-ja, z których składa się społeczeństwo kopca? Mag stuknął szczękami. - Jej poddani nie mają własnego umysłu - wyjaśnił. - Gdyby jakimś nieszczęśliwym trafem królowa zginęła, jej rirari, te, które zajmują się pielęgnacją młodych, z litości zabijają pozostałych, gdyż bez własnej świadomości rozeszliby się oni bez żadnego celu i zginęli. - Powiedział to bez wzruszenia. Pojęcie morderstwa było dla cho-ja czymś innym niż dla ludzi. - To znaczy - podjęła Mara śmiało - że nie szukałyby one pożywienia ani
nie próbowałyby utrzymać się przy życiu? - Nie mogłyby. - Mag poruszył przednim odnóżem, aż zabłysły metalowe ozdoby. - Nie mają one innego celu istnienia niż dobro kopca. Ja też się od nich nie różnię. Królowa, która mnie urodziła, przewodzi mi. Jestem jej oczami, rękami i uszami. Jestem jej narzędziem, a ten trybunał jest jej organem sądowniczym. Częściowo mam swoją świadomość, i mogę działać niezależnie, jeśli służy to dobru kopca, ale wszystko to, kim jestem i co wiem, pozostanie tutaj, gdy moje ciało będzie już martwe. - No cóż, my jesteśmy inni. Podobnie jak wasze królowe, każdy z nas ma własny umysł, własny cel i własny instynkt przetrwania. Gdy nasz władca ginie, każdy z jego poddanych wciąż zajmuje się własnymi sprawami. Jeśli pozostanie przy życiu, choć jeden mężczyzna lub dziecko, będą oni żyć do końca swoich dni, zgodnie z własnymi życzeniami. Mag cho-ja wydawał się rozbawiony. - Od wielu pokoleń uważaliśmy, że kopce Tsurańczyków są szalone; teraz już rozumiemy, że nie może być inaczej, skoro są w nich miliony umysłów! - To właśnie jest indywidualność - odrzekła Mara. - Ja sama jako pojedyncza osoba niewiele mogę przekazać narodowi tsurańskiemu. Zamiast tego ponawiam swą prośbę, by pozwolono mi poznać czyny moich przodków, za które wasz trybunał skazał mnie na śmierć bez przesłuchania. Skryba stojący u boku maga spojrzał na Marę i odezwał się po raz pierwszy. - Opowiadanie o tym może potrwać do zmroku, a tylko tyle czasu ci przyznano. - Więc niech tak będzie - zgodziła się Mara. Teraz, gdy udało jej się doprowadzić do rozmowy z tymi obcymi cho-ja, poczuła się pewniej. Bardziej w tej chwili zajmowały ją zbyt długo powstrzymywane potrzeby fizyczne. Ciekawa była, na jak długo jeszcze będzie musiała o nich zapomnieć. Cho-ja nie były jednak zupełnie pozbawione wrażliwości. Skryba znów
się odezwał. - Twoje życzenie zostanie spełnione. Zapewnimy ci także wszelkie wygody, jakich potrzebujesz, by czuć się swobodnie podczas godzin pozostałych do wieczora. Mara pochyliła głowę w podziękowaniu, po czym skłoniła się całym ciałem. Gdy się podniosła, maga cho-ja już nie było. Zniknął bezgłośnie i bez ceremonii, jakby rozpłynął się w powietrzu. Skryba wydawał rozkazy nieoznaczonym robotnikom, którzy zajęli się potrzebami Mary. * * * Po jakimś czasie odświeżona Mara spoczęła na wygodnych poduszkach, mając przy boku tacę obficie wyładowaną owocami, chlebem i serem. Wysoki trybunał wciąż przed nią siedział, a obok znajdował się oddany do jej dyspozycji mówca cho-ja, którego zadaniem było opowiedzenie jej o nieznanych okresach historii Imperium. Mara pomachała mu ręką na znak, że może zaczynać. Popołudniowe światło sączyło się przez fioletowe szyby. Widoczne nad kryształową kopułą słońce zniżało się powoli do zachodu, ona zaś słuchała o wielkiej rozpaczy, kopcach palonych magicznym ogniem, tysiącach cho-ja bezlitośnie mordowanych przez rirari zabitych królowych. Usłyszała o okrucieństwach, wykradanych jajach, magach cho-ja skazanych na tortury. Cho-ja w tamtych czasach nie były przygotowane na prowadzenie wojny. Ich magiczne umiejętności pozwalały budować cuda, uszlachetniać naturę oraz sprowadzać dobry los i sprzyjającą pogodę. Przez wieki gromadzili wiedzę do celów pokojowych i najstarsi spośród nich mieli tułowie poznaczone wirami i smugami z wzorami milionów zaklęć. Mara odważyła się mu przerwać. - Czy to znaczy, że znaki na ciele waszych magów oznaczają ilość doświadczeń?
Mówca skinął głową. - Tak, pani. Z czasem tak się stało. Każde zaklęcie, jakie opanowują, oznaczane jest kolorami na ich ciele, i im większą mają moc, tym bardziej skomplikowane kolory i wzory znajdują się na ich ciele. Dalej mówca podkreślał, że magowie cho-ja z epoki Złotego Mostu nie znali zaklęć przemocy. Znali jedynie dobroczynne, ochronne zaklęcia, które jednak nie mogły się równać z agresywną magią Zgromadzenia. W wojnach toczonych przy użyciu magii nie było bitew, lecz masakry. Traktat, który w Imperium zobowiązywał cho-ja do poddaństwa, został przyjęty wyłącznie z konieczności przetrwania. - Warunki umowy są ciężkie - zakończył mówca prawie z żalem. - W Tsuranuanni nie wolno hodować magów. Cho-ja nie mogą tam nosić oznaczeń, które świadczą o wieku lub pozycji, lecz wyłącznie czerń, podobnie jak wasi ludzcy niewolnicy, którzy skazani są na szarość. Zakazany jest handel z cho-ja poza waszymi granicami, a także wymiana informacji i przede wszystkim nauk magicznych. Przypuszczamy, że królowe w waszym Imperium zostały zmuszone do wymazania ze zbiorowej pamięci wszelkich wiadomości dotyczących magii choja. Gdyby wszyscy Tsurańczycy zginęli i edykt Zgromadzenia stał się nieważny, wątpliwe jest, czy wychowana w Imperium królowa potrafiłaby znieść jajko, z którego wyklułby się mag. Toteż budowane przez nas sięgające nieba miasta są zakazane, ograniczone ludzkim dekretem do wilgotnych korytarzy pod ziemią. Nasi dumni bracia muszą ryć w ziemi jak pędraki, a ich sztuka budowania magią została na zawsze stracona. Niebo nad kopułą pociemniało. Nadchodził zmierzch. Trybunał, który dotychczas siedział absolutnie nieruchomo, wstał, a mówca posłuszny jakiemuś niezauważalnemu sygnałowi zamilkł. Stojący za plecami Mary wartownik cho-ja popchnął ją, nakazując wstać z poduszek. Skryba przechylił głowę w sposób, który miał oznaczać żal. - Pani, twój czas na przekazanie ostatniego świadectwa już się skończył i nadchodzi moment odczytania wyroku. Jeśli masz jakieś ostatnie życzenie, wypowiedz je teraz. - Ostatnie życzenie? - Wino i słodkie owoce przytępiły czujność Mary, a
poufałość dzielona z mówcą w ciągu całego popołudnia dodała jej odwagi. - Co to ma oznaczać? Skryba poruszył się, lecz milczał. Odpowiedział jej najwyższy spośród siedzących w sali cho-ja. - Twój wyrok, pani Maro z Tsuranuanni. Gdy wypowiesz swoje ostatnie życzenie, zostanie ci odczytany oficjalny wyrok, a jutro o świcie odbędzie się twoja egzekucja. - Egzekucja! - W przypływie wigoru wywołanego lękiem Mara wyprostowała ramiona i w jej oczach pojawił się gniew. Zrezygnowała z wymogów protokołu. - Czym jesteście, jeśli nie barbarzyńcami, skoro bez przesłuchania skazujecie emisariuszy z obcego narodu na śmierć? - Członkowie trybunału drgnęli, a wartownik agresywnie postąpił do przodu, lecz Mara była tak przerażona, że nawet tego nie zauważyła. - To właśnie wasza królowa przysłała mnie tutaj na pertraktacje z wami. Miała nadzieję na poprawę losu cho-ja w granicach Imperium i ujrzała we mnie szansę na naprawienie ludzkich uczynków z przeszłości. Dlaczego chcecie mnie zabić, skoro jestem przeciwnikiem Zgromadzenia i przyszłam tutaj prosić o pomoc przeciwko jego tyranii? Członkowie trybunału wpatrywali się w nią nieruchomo, identycznymi, twardymi jak klejnoty oczami. - Pani - zadźwięczał głos ich przedstawiciela - wypowiedz swoje ostatnie życzenie, jeśli je masz. Mara zamknęła oczy. Czyżby wszystkie jej wysiłki miały się zakończyć w tym miejscu? Czy po to była Sługą Imperium, żoną szlachetnego władcy, panią Acomy i doradczynią cesarza, by zginąć w hańbie na obcej ziemi? Powstrzymała dreszcz i pohamowała odruch, by otrzeć czoło z zimnego potu. Nie pozostało jej już nic, oprócz godności jej ludzi. Po tym, jak usłyszała o uczynkach swych przodków w wojnie z pokojowo nastawioną cywilizacją, nie wierzyła już we własny honor. Toteż jej głos zabrzmiał dziwnie stanowczo, gdy powiedziała: - Oto jest moje ostatnie życzenie: chcę, byście wzięli to. - Wyjęła z fałd szaty ofiarowany jej przez Gittanię magiczny kamień, który miał być jej świadectwem wobec tego wrogiego, obcego gatunku, i zmusiła się, by mówić dalej. - Byście wzięli ten zapis i włączyli go do waszej zbiorowej świadomości,
wraz ze szczegółami mojej egzekucji, by wszyscy z waszego gatunku zawsze pamiętali, że nie tylko ludzie są zdolni do okrucieństwa. Jeśli mój mąż i moje dzieci, jeśli moja rodzina, która jest moim kopcem, musi mnie utracić, jeśli moja śmierć ma być zadośćuczynieniem za traktat z tsurańskimi magami, to niech przynajmniej moje intencje przetrwają w zbiorowym umyśle moich zabójców. Wśród trybunału rozległy się odgłosy poruszenia. Nie zważając już na nic, Mara ciągnęła z zimną krwią: - To jest moje ostatnie życzenie! Spełnijcie je jako moją przedśmiertną prośbę albo niech bogowie przeklną was aż do końca świata za to, że wyrządziliście nieprawość równą tym, za które pogardzacie nami! - Cisza! - Rozkaz zahuczał w sali z ogłuszającą siłą i odbił się echem od kryształowej kopuły. Mara dopiero po chwili zauważyła, że komenda nie pochodziła od trybunału, lecz od maga cho-ja, który nieoczekiwanie zmaterializował się pośrodku sali. Skrzydła miał w pełni rozwinięte, a znaki na nich były tak skomplikowane, że od samego patrzenia mogło się zakręcić w głowie. Mag podszedł do Mary i zatrzymał się przed nią w złowróżbnej postawie. Jego twarde, turkusowe oczy przypominały pokrywający wierzchołki odległych gór lód. - Daj mi ten kamień - zażądał. Mara podała mu przedmiot. Nie mogła uczynić nic innego, nawet gdyby chciała się opierać. Jego ton był hipnotyczny i wywołał odruchową reakcję ciała. Mag wziął kamień z jej ręki, muskając ją przelotnie. Mara nie zdążyła już wygłosić przygotowanej apelacji. Oślepiło ją jaskrawe światło, gęste i nieprzejrzyste, jakby chciało ją udusić. Przykryta kopułą sala trybunału zniknęła gdzieś, jakby nigdy nie istniała. Gdy Mara odzyskała zmysły po szoku zaklęcia, znów była w ośmiokątnej celi, podobnie jak poprzednio pozbawionej okien i drzwi. Teraz jednak na kamiennej podłodze leżały kolorowe poduszki i dwie maty do spania w tsurańskim stylu. Na jednej z nich klęczał Lujan z głową opartą na rękach w geście zupełnej rozpaczy.
Gdy zobaczył swą panią, zerwał się na nogi i powitał ją ukłonem wojownika. Jego zachowanie było poprawne, lecz oczy miał puste, bez żadnego światełka nadziei. - Słyszałaś, co ma się z nami stać? - zapytał z furią. Mara westchnęła, zbyt zniechęcona, by mówić. Nie mogła uwierzyć, że przybyła tak daleko tylko po to, by skazano ją na niezasłużony los. - Czy zapytali cię o ostatnie życzenie, zanim odczytali ci wyrok? - zapytał znów Lujan. W odrętwieniu skinęła głową; pośród beznadziei i rozpaczy przypomniała sobie drobny szczegół, który był pewną pociechą: cho-ja z miasta Chakaha nie przeczytały jej wyroku. Kamień i zamieszanie spowodowane powtórnym pojawieniem się maga przerwały formalną procedurę. Nie chcąc budować zbyt wielkich nadziei na takim drobiazgu, spróbowała zaangażować się w rozmowę. - Jakie było twoje ostatnie życzenie? Lujan uśmiechnął się ironicznie i jakby nic złego się nie działo, podał jej rękę i pomógł usadowić się wygodniej między poduszkami. - To nie było życzenie, lecz żądanie - przyznał. - Zażądałem tego, do czego ma prawo każdy wojownik, skazany za przestępstwo popełnione przez jego pana: śmierci w pojedynku. Mara uniosła brwi. Była zbyt przygnębiona, by się roześmiać, ale zastanawiała się gorączkowo, co może wyniknąć z decyzji Lujana. Prawo do śmierci w walce było zwyczajem tsurańskim! Dlaczego cho-ja w Chakaha miałyby honorować tę tradycję? - Czy trybunał, który cię sądził, przyznał ci spełnienie tego życzenia? Zanim jeszcze Lujan się odezwał, jego krzywy, ironiczny uśmiech
wystarczył jej za całą odpowiedź. - Przynajmniej będę miał okazję porąbać trochę chityny, zanim dostaną moją głowę. Mara stłumiła niestosowny, histeryczny chichot. - Kogo wybrali na twojego przeciwnika? Lujan wzruszył ramionami. - A jakie to ma znaczenie? Ich wojownicy wszyscy wyglądają tak samo, a przy zbiorowym umyśle na pewno także walczą równie dobrze. Jedyną satysfakcją, jakiej się spodziewam, jest to, że porąbią mnie na kawałki w walce, zanim ich dowódca będzie miał okazję odciąć mi głowę. - Roześmiał się z goryczą. - Kiedyś uważałbym taką śmierć w twojej służbie za najwyższy honor dla żołnierza i nie pragnąłbym innej nagrody niż peany witające mnie przy wejściu do pałaców Turakamu. - Umilkł i pogrążył się w myślach. Mara odważyła się zakończyć tę myśl za niego. - Ale twoje rozumienie honoru zmieniło się. Teraz śmierć żołnierza wydaje ci się bezsensowna w porównaniu z możliwościami, jakie niesie życie. Lujan spojrzał na nią, umęczony. - Nie potrafiłbym ująć tego tak zgrabnie, ale to prawda. Kevin z Zun otworzył mi oczy na zasady i tęsknoty, które nie mieszczą się w tsurańskich zwyczajach. Widziałem, jak porywasz się na zmianę całej naszej kultury. Żaden pan nigdy by tego nie zrobił, gdyż bałby się, że inni go wyśmieją. Zmieniliśmy się, pani, a całe Imperium także stoi na krawędzi zmiany. - Rozejrzał się dokoła, jakby chciał nacieszyć oczy tym, co jeszcze zostało mu z życia. - Nie dbam o własne życie; jeśli nam się nie uda, wszyscy, którzy by mnie opłakiwali, wkrótce podążą za mną na śmierć. - Potrząsnął głową. - Ale nie daje mi spokoju utrata wszelkiej nadziei na to, by... by jakoś przekazać dalej to, czego się nauczyliśmy. Przeraża mnie myśl, że nasze zrozumienie zginie wraz z nami.
Mara odezwała się szybko, by zamaskować własne obawy: - Zostanie jeszcze Hokanu i nasze dzieci. One poprowadzą nasze dzieło. Odkryją to, co i my odkryliśmy, i znajdą sposób, by ominąć tę pułapkę cho-ja. Westchnęła głęboko, patrząc na starego towarzysza, i dodała: - Dziwne, ale mój ostatni żal jest żalem kobiety i żony. Niezmiernie mi przykro, że nie mogę wrócić, by pogodzić się z Hokanu. Zawsze był wrażliwy i rozsądny; jego zachowanie wobec Kasumy musiało mieć jakąś ważną przyczynę. Myślę, że dręczyłam go niesprawiedliwie, oskarżając o uprzedzenia, które nie leżą w jego naturze. A teraz jest już za późno. Muszę umrzeć, nie wiedząc, co nas poróżniło. Przecież mogłam jeszcze urodzić mu chłopca. Dlaczego więc Hokanu był tak przybity, gdy się dowiedział, że jego pierworodne dziecko to córka? - Poszukała wzrokiem oczu Lujana. - Jesteś mężczyzną, który dobrze rozumie walkę płci, tak przynajmniej słyszałam z kuchennych plotek. Pomywacze nieustannie opowiadają o służących i prostytutkach, które umierają z tęsknoty za twoim towarzystwem - uśmiechnęła się sucho. - Jeśli im wierzyć, są tłumy takich kobiet. Powiedz mi, dlaczego mężczyzna tak mądry jak Hokanu nie ucieszył się z narodzin zdrowej, ładnej córki? Lujan wyraźnie przycichł, ogarnięty współczuciem. - Pani, czy Hokanu nigdy ci nie powiedział? - Czego mi nie powiedział? - zapytała ostro Mara. - Zachowywałam się wobec niego szorstko i mówiłam mu gorzkie słowa. Tak mocno wierzyłam, iż zachowuje się niegodnie, że odepchnęłam go od siebie. Ale teraz żałuję twardości mego serca. Może to Kamlio nauczyła mnie słuchać uważniej. Gdyż podobnie jak te thurilskie cho-ja skazałam mego męża, nie pytając go nawet, co ma na swą obronę. Lujan przez chwilę patrzył na nią nieruchomo. Potem, jakby podjął jakąś decyzję, padł przed nią na kolana. - Niech mi bogowie wybaczą - wymruczał cicho - nie mam prawa wkraczać w sprawy między panem a jego żoną. Ale jutro mamy umrzeć, a ja zawsze byłem twoim lojalnym oficerem. Pani Maro, nie chciałbym, byś zakończyła życie, nie rozumiejąc tego, co pragniesz zrozumieć. Hokanu był ogromnie rozczarowany, ale nigdy by ci nie powiedział o przyczynie tego
rozczarowania, nawet gdybyś wróciła i błagała go o to. Lecz ja wiem, skąd wziął się jego smutek. Byłem w komnacie, gdy uzdrowiciel Hantukamy powiedział twemu mężowi, że możesz mieć jeszcze tylko jedno dziecko. Kasuma była twoim ostatnim dzieckiem. Hokanu w swej dobroci zaprzysiągł, że nigdy ci o tym nie powie; zatrzymał tę wiadomość w tajemnicy, bo nie chciał, byś straciła nadzieję na następną ciążę. Nie wątp w to, że córka sprawia mu radość i że ma święte prawo do tytułu pani Shinzawai. Twój mąż jednak wie, że nigdy już nie dasz mu syna, do którego ogromnie tęskni jego serce. Mara siedziała ogłuszona. - Jestem bezpłodna? I on o tym wie? - zapytała cicho. Dopiero teraz dotarło do niej znaczenie i odwaga decyzji męża. Poczuła bolesne ukłucie żalu. Hokanu wychował się bez matki. Jego prawdziwego ojca powołano do Zgromadzenia, przez co utracił kontakt z synem; cały świat Hokanu składał się z mężczyzn, stryja, który stał się jego przybranym ojcem, i kuzyna, który pełnił rolę brata. Tu znajdowały się korzenie jego tęsknoty za własnym synem. Ale był także człowiekiem obdarzonym rzadką wrażliwością i wysoko cenił intelekt; w sytuacji, w której inny władca bez wahania wziąłby sobie kurtyzanę, Hokanu wciąż był jej wierny, gdyż kochał ją za jej umysł. Jego pragnienie partnerstwa zostało zaspokojone; ożenił się z kobietą, z którą mógł dzielić swe najgłębsze idee. Gardził używaniem konkubin, towarzystwem prostytutek i przyjemnościami, których mogły mu dostarczyć kupione istoty, takie jak Kamlio. Teraz Mara zrozumiała, jak bolesny musiał być dla jej męża ten wybór: wziąć do łóżka inną kobietę, która nic dla niego nie znaczyła oprócz tego, że mogła począć i urodzić dziecko, albo obyć się bez syna i zapomnieć o braterstwie, jakie łączyło go z adoptowanym ojcem, bratem i Justinem, którego oddał Marze dla utrzymania ciągłości rodu Acoma. - Bogowie - Mara bliska była szlochu. - Miałam serce z kamienia! Lujan natychmiast znalazł się obok niej i podtrzymał ją silnym ramieniem. - Pani - wymruczał wprost do jej ucha - ze wszystkich kobiet ty akurat na pewno nie masz serca z kamienia. Hokanu rozumie, dlaczego tak właśnie się
zachowywałaś. Lujan obejmował ją jak brat, nie domagając się niczego więcej, ona zaś rozważała myśl, która przyniosła jej zarazem ból i nadzieję: jeśli zginie tutaj, jej ukochany Hokanu będzie mógł wziąć sobie następną żonę, która urodzi mu upragnionego syna, a poza tym pozostanie mu Kasuma. Ta myśl nieco ją uspokoiła. W końcu, by uciec od własnych smutków, zapytała: - A ty, Lujan? Chyba nie zamierzasz pożegnać się z tym światem bez żalu? Lujan z szorstką czułością przesunął palcami po jej ramieniu. - Mam jeden. Mara zwróciła głowę w jego stronę. Wpatrywał się we wzory utkane na poduszce. Po chwili obojętnie wzruszył ramionami. - Pani, życie zaskakująco ukazuje nam naszą głupotę. Zawsze cieszyłem się względami wielu kobiet, lecz nigdy nie pragnąłem poślubić jednej z nich i zadowolić się tym. - Wypowiedział te słowa z lekkim skrępowaniem, lecz pomagała mu świadomość, że o świcie nadejdzie kres jego życia i marzeń. Perspektywa bliskiego spotkania z Turakamu sprawiła, że obydwoje szukali pociechy w szczerości. - Zawsze powtarzałem sobie, że wynikało to z podziwu, jaki miałem dla ciebie. - Jego oczy szybko przebiegły po jej twarzy z wyrazem szczerego uwielbienia. - Pani, jest w tobie wiele cech, które mężczyzna może podziwiać, a także siła, przy której inne kobiety wydają się... nawet nie to, że im czegoś brakuje, ale w każdym razie jakieś mniejsze. - Poruszył nerwowo dłonią, nie znajdując odpowiednich słów. - Pani, ta podróż do kraju Thuril udowodniła mi, że znam siebie zbyt dobrze, by zaznać spokoju. Mara uniosła brwi. - Lujan, zawsze byłeś wzorowym żołnierzem. Keyoke przezwyciężył swoją nieufność wobec szarych wojowników i przedłożył ciebie ponad innych, wybierając cię na stanowisko, które poprzednio sam pełnił. Wydaje mi się, że w ciągu ostatnich lat zająłeś w jego sercu miejsce, które kiedyś należało do Papewaio. - To dopiero jest hołd! - Usta Lujana drgnęły w uśmiechu, po czym znów
zacisnęły się mocno. - Ale teraz, gdy mój duch jest bliski sądu, widzę, że nie byłem ze sobą szczery. Żałuję, że nie znalazłem kobiety, z którą mógłbym dzielić ognisko i dom. Mara patrzyła na jego pochyloną głowę, wyczuwając, że pragnie on zrzucić ten ciężar ze swego serca. - Co cię powstrzymywało przed założeniem rodziny i spłodzeniem dzieci? - zapytała łagodnie. - Przeżyłem mojego pana Tuscai - przyznał Lujan z zaciśniętym gardłem. Nie da się opisać losu szarego wojownika, który żyje poza społeczeństwem. Byłem młody, silny i umiałem posługiwać się bronią. A jednak zdarzały się chwile, gdy ledwo udawało mi się przeżyć. Co by zrobiła kobieta z dziećmi, gdyby została bezdomna? Widziałem, jak żony i dzieci innych wojowników, moich towarzyszy, dostawały się w niewolę i już na zawsze miały nosić szare szaty i spełniać wszelkie życzenia pana, którego ich los nic nie obchodził. - Jego głos przeszedł niemal w szept. - Obawiałem się, iż któregoś dnia taki los może spotkać moje dzieci, a moją kobietę weźmie sobie inny mężczyzna, któremu wolno będzie zrobić z nią, co zechce. Lujan podniósł głowę i spojrzał prosto w twarz swej pani. Jego oczy stały się irytująco głębokie, a głos zadźwięczał dziwnie: - O ileż prościej było podziwiać ciebie, pani, z daleka, i strzec twego życia, niż żyć, wiedząc, że koszmar, który czasami wyrywa mnie ze snu, może się powtórzyć. Mara gładziła jego mocno splecione dłonie, dopóki Lujan nie rozluźnił palców. - Ani ty, ani twoje nie narodzone dzieci nie staną się bezpańskimi duszami na Kole Życia - rzekła cicho. - Gdyż bardzo wątpię, by udało się nam wydostać z tego więzienia. Teraz Lujan uśmiechnął się z łagodnością, jakiej Mara jeszcze u niego nie widziała.
- Moją dumą była służba u ciebie, pani Maro. Ale jeśli przeżyjemy jutrzejszy świt, proszę cię, byś po powrocie rozkazała mi znaleźć sobie żonę! Myślę bowiem, że dopóki magowie są twoimi wrogami, taka sytuacja może się powtórzyć, a jeśli mam zginąć w twojej służbie, nie chciałbym po raz drugi stawać przed Bogiem Śmierci z tym samym żalem w duszy! Mara uśmiechnęła się do niego z uczuciem. - Lujan, znam cię na tyle dobrze, że wątpię, bym rozkazem zmuszała cię do tego, czego pragnie twoje serce. Ale najpierw musimy przeżyć jutrzejszy świt. Skrzyżowała ramiona na piersiach, by odpędzić chłód, i dodała: - Trzeba się przespać, dzielny Lujanie. Jutro i tak nadejdzie.
Rozdział dwudziesty trzeci Pojedynek
Sen nie nadchodził. Po tej niezwykłej wymianie zwierzeń z Lujanem Mara nie miała już chęci na rozmowy. Oficer nie wykazywał żadnej ochoty do snu; siedział na swej macie ze skrzyżowanymi nogami. Cho-ja odebrały mu zbroję i miecz, pozostawiając tylko pikowaną spodnią szatę, która chroniła go przed otarciami i w której wyglądał żałośnie bezbronnie. Mara widziała jego blizny, zazwyczaj ukryte, i choć wszyscy oficerowie tsurańscy dbali o czystość, Lujan ostatnią kąpiel brał w lodowatej rzece, przy akompaniamencie docinków Thurilczyków. Jego ubranie było szare z brudu, a włosy, tłamszone przez wiele godzin pod hełmem, zmierzwione i pozlepiane. Choć był dobrze umięśniony, bez zbroi i oficerskiego pióropusza wydawał się mniejszy. Patrząc na niego, Mara zauważała jego ludzką stronę; męskość, która nigdy nie miała zaznać smaku ojcostwa i mocne dłonie, które potrafiły dawać czułą pociechę, choć bardziej przywykły do miecza. Lujan medytował spokojnie, jakby nadchodzący los nie miał dla niego znaczenia. Dzięki żołnierskiej dyscyplinie odsunął od siebie zmartwienia, by zebrać siły przed walką. Pomimo treningu zdobytego w świątyni Lashimy, Mara nie potrafiła zdobyć się na podobne opanowanie. Tym razem nie potrafiła odnaleźć ulgi w rytuale medytacji; nie czuła już żalu za tymi, których kochała, a którzy skazani byli na zgubę, lecz wściekłość na nieubłagany los, który skazał ją na porażkę. Choć starała się jak mogła, nie udawało jej się uspokoić myśli. Niegodziwość uwięzienia bez żadnej możliwości porozumienia się z tymi, którzy rozstrzygali o jej losie, doprowadzała ją do rozpaczy. Magiczna cela skutecznie odgradzała więźniów od wszelkich innych żywych stworzeń. Mara zastanawiała się cierpko, czy modlitwa dotrze do bogów z tego miejsca. Bez
okien, bez żadnych odgłosów dochodzących zza ściany, minuty ciągnęły się nieznośnie. Nawet ciemność byłaby błogosławioną odmianą, ale kule cho-ja nigdy nie gasły, ich światło zawsze było jednakowo ostre i nieruchome. Kiedyś w końcu musi nadejść świt. * * * Gdy wreszcie nadszedł świt, pomimo całej udręki wyczekiwania zastał Marę nieprzygotowaną. Jej myśli wciąż wirowały, pochwycone w pułapkę bez wyjścia. Wciąż na nowo rozpamiętywała ostanie dni, zastanawiając się, czy gdyby powiedziała albo zrobiła coś inaczej, udałoby jej się zdobyć wolność i sojusz cho-ja. Te próżne rozważania doprowadziły ją tylko do okropnego bólu głowy. Gdy błysk magicznego światła oznajmił koniec ich uwięzienia, poczuła się zmęczona i przygnębiona. Przed nimi pojawił się podwójny szereg wojowników cho-ja. Marze wystarczyło jeszcze przytomności, by wstać i podejść do miejsca, gdzie siedział Lujan, w pełni rozbudzony i przytomny. Ujęła jego suche ręce w swoje wilgotne dłonie, spojrzała mu w twarz i zaintonowała rytualne słowa: - Wojowniku, służyłeś z najwyższym honorem. Twoja pani zwalnia cię ze służby, byś mógł wybrać sobie rodzaj śmierci. Walcz dzielnie. Bądź odważny. Idź ze śpiewem do pałacu Turakamu. Lujan skłonił się nisko. Wydawało się, że ta ceremonia wyczerpała cierpliwość ich władców, gdyż strażnicy cho-ja zbliżyli się i podnieśli go z ukłonu. Pociągnęli ich obydwoje za sobą, jak pasterz mógłby ciągnąć cielęta do rzeźni. Wokół Mary zamknął się krąg strażników cho-ja i straciła Lujana z oczu. Nie dali jej okazji, by zaprotestowała, lecz popchnęli przez labirynt korytarzy, z których składało się miasto Chakaha. Uniosła wysoko głowę, choć duma nie miała już znaczenia. Na cho-ja z tego kraju nie wywierał żadnego wrażenia honor ani odwaga, nie dbały też wcale o ludzką godność. Mara przypuszczała, że wkrótce przywita się z duchami swych
przodków; ale nie tak, jak zawsze się tego spodziewała. Tutaj, teraz, najjaśniejsze z jej tsurańskich osiągnięć wydawały się bez znaczenia; nawet wspaniały tytuł Sługi Imperium brzmiał pusto. Teraz oddałaby to wszystko za jedno spojrzenie na dzieci i jeden czuły uścisk męża. Kevin miał więcej racji, niż przypuszczała. Honor był tylko uświęconym, pustym słowem i nic nie znaczył wobec obietnicy dalszego życia. Aż do tej chwili nie zdawała sobie w pełni sprawy, co tak naprawdę pchało ją do przeciwstawienia się Zgromadzeniu. Jeśli thurilskie cho-ja nie zgodzą się na sojusz, czy Hokanu nadal będzie na własną rękę szukał sposobów, by skończyć z tyranią magów, którzy zazdrośnie strzegli swoich sekretów? Mara nie znała odpowiedzi na to pytanie. Strażnicy cho-ja prowadzili ją korytarzami, zachowując kamienną obojętność. Przeszli przez dwie iskrzące się barwami powietrzne kładki. Czyste niebo nigdy jeszcze nie wydawało się Marze tak świeże i zielone. Wdychała zapach żyznej ziemi i tropikalnej roślinności, aromat kwiatów i niesioną z wiatrem woń lodu z górskich wierzchołków. Całym ciałem chłonęła te radości życia i piękno Chakahy. Szła skąpana w barwnych smugach światła, przenikającego przez przejrzyste ściany budowli i cała jej dusza protestowała przeciwko bezsensowności nadchodzącego końca wszelkich nadziei i marzeń. Wkrótce, zbyt szybko, dotarli do przejrzystej fioletowej kopuły, pod którą wczoraj sądził ją trybunał. Teraz nie było tam żadnych urzędników ani skrybów. W sali znajdował się tylko jeden mag cho-ja, a na marmurowej posadzce u jego stóp widniała szkarłatna linia wyznaczająca idealny okrąg. Mara zrozumiała, co to takiego. Średnica koła wynosiła dwanaście kroków, akurat tyle, ile potrzeba, by dwóch przeciwników mogło stanąć naprzeciwko siebie. Po dwóch stronach widniały proste znaki wschodu i zachodu. Był to Krąg Śmierci, tradycyjnie od niepamiętnych czasów rysowany w Imperium. Dwóch wojowników miało w nim walczyć aż do chwili, gdy jeden z nich straci życie w pojedynku, który Lujan wybrał zamiast niehonorowej egzekucji. Mara przygryzła wargę, skrywając niepokój. Odczuwała większe napięcie niż kiedyś, gdy przyszło jej asystować przy samobójstwie pierwszego męża. Wówczas bowiem żałowała tylko młodego człowieka, który z powodu zaniedbania przez własną rodzinę stał się jej ofiarą. Wtedy po raz pierwszy
przekonała się, że rozgrywka Rady jest nie tyle sztywnym kodeksem honorowym, co raczej sposobem na wykorzystywanie cudzych słabości. Teraz honor był dla niej tylko pustym słowem. Zauważyła Lujana, który stał po przeciwnej stronie sali, pomiędzy strażnikami cho-ja. Znała go na tyle dobrze, że za sztywną postawą potrafiła odczytać jego uczucia i z bólem w sercu dostrzegła, że wojownik, który miał zginąć z bronią w ręku, nie wierzył już w zasady wpajane mu od dzieciństwa. Estyma, na jaką mógł zasłużyć u Czerwonego Boga, znaczyła dla niego o wiele mniej niż stracona szansa ożenku i spłodzenia dzieci. Dla Mary prośba Lujana o śmierć w walce była tragicznym gestem, pozbawionym znaczenia. Honor, jaki mógł zdobyć dla swej duszy, był jak fałszywe złoto, które midkemijscy fałszerze wciskali niczego nie podejrzewającym kupcom. A jednak należało rozegrać tę partię aż do bezsensownego końca. Mag cho-ja poruszył przednim odnóżem i na salę wbiegł sługa niosący miecz Lujana i prostą zbroję bez żadnych oznakowań, którą oficer zabrał na wyprawę do kraju Thuril. Sługa przykucnął i bezceremonialnie położył to wszystko u stóp Lujana. - Nasz kopiec nie ma żadnej wiedzy o sposobie użycia tych zabezpieczeń powiedział mag cho-ja. Mara zrozumiała, że chciał w ten sposób przeprosić za to, iż sługa nie potrafi pomóc Lujanowi przywdziać bojowego ekwipunku. Wiedziona impulsem, postąpiła o krok do przodu. - Ja pomogę mojemu oficerowi - powiedziała głośno. Ale inaczej, niż stałoby się to podczas ludzkiego zgromadzenia, żaden z obecnych cho-ja nie odwrócił głowy. Mag poruszył kończyną, pozwalając Marze przejść na stronę Lujana. Pochyliła się i zerkając szybko na jego twarz, podniosła z podłogi jeden z naramienników. Po lekkim uniesieniu brwi komendanta poznała, że był zdziwiony jej gestem, ale w głębi duszy także zadowolony. Obdarzyła go lekkim półuśmiechem i pochyliła się, sznurując zbroję. Nie odezwała się ani słowem. Wiedziała, że swym bezprecedensowym zachowaniem wystarczająco wyraźnie okaże Lujanowi, jak wysoko go ceni.
I prawdę mówiąc, potrafiła sobie radzić ze zbroją. Wielokrotnie przypinała miecz Hokanu, a wcześniej pierwszemu mężowi, panu Buntokapiemu; jeszcze jako dziecko naśladowała zachowanie dorosłych w zabawach ze swym bratem. Lujan skinął głową na znak, że zbroja zasznurowana jest dobrze - na tyle mocno, by się trzymała, ale nie tak, by krępowała ruchy. Mara przypięła mu jeszcze ciężki, laminowany miecz, który wielokrotnie zatrzymywał wrogów u jej drzwi. Gdy już zaciągnęła ostatni rzemień przy pasie, podniosła się i na pożegnanie dotknęła dłoni Lujana. - Niech bogowie prowadzą twoje ostrze - powiedziała cicho. Był to tradycyjny zwrot, jakim żegnano wojownika wyruszającego do śmiertelnej walki. Lujan dotknął jej głowy i wsunął kosmyk włosów za ucho. Ten poufały gest mógł się wydawać impertynencją, ale komendant zajął w sercu Mary miejsce nieżyjącego brata. - Pani, nie miej żalu. Gdybym miał powtórzyć poczynione w młodości wybory, nie zmieniłbym niczego. - Jego usta zadrgały w bladym przebłysku humoru. - No, może nie wszystkie. Zdarzyło mi się kilka niemądrych bójek, i ta tłusta właścicielka burdelu, którą kiedyś obraziłem... Mag cho-ja zastukał kończyną o podłogę. - Czas wyznaczony na walkę zbliża się! - oznajmił i choć nie padł żaden widoczny sygnał, jeden ze strażników cho-ja podszedł do kręgu. Lujan rzucił Marze swój najbardziej beztroski uśmiech, po czym spoważniał i stanął sztywno, jak zawsze przed walką. Nie oglądając się za siebie i nie okazując żadnych oznak żalu, podszedł do kręgu i zajął swoje miejsce naprzeciwko cho-ja, którego ostro zakończone odnóża lśniły w miękkim świetle pod kopułą. Mara poczuła się samotna i zdana na łaskę własnych słabości. Zaniepokoiła się, widząc, że cho-ja podeszły do niej i stanęły w szyku za jej plecami, gotowe, by odciąć jej drogę, gdyby chciała uciec albo zrobić jakiś inny desperacki ruch. Kolana pod nią zadrżały, ale ta słabość zirytowała ją. Nazywa się Acoma! Nie będzie uciekać przed losem ani nie przyniesie wstydu Lujanowi, wycofując się sprzed krawędzi koła.
Mimo wszystko, gdy mag oznajmił, że na jego znak Lujan i wojownik choja jednocześnie mają wejść do kręgu i podjąć walkę, pani Acoma miała ochotę zamknąć oczy, by nie patrzeć na ten bezsensowny pojedynek. Lujan pochwycił miecz. Jego ręka była pewna, a nogi nie drżały. Wydawało się, że opuściło go całe zdenerwowanie. Mara miała wrażenie, że jest bardziej pewny siebie niż przy podobnych okazjach w przeszłości. Świadomość, że ma to być jego ostatnia walka, pomogła mu się rozluźnić. Tu, na skraju Kręgu Śmierci, nie miał już żadnych rozterek; wynik nie zależał od tego, czy będzie walczył dobrze, czy źle. Czy wygra, czy przegra, i tak nie wyjdzie stąd żywy. Żal, że nie stało się inaczej, mógłby tylko niepotrzebnie uszczuplić jego siły i odwagę, którą od dziecka uczono go okazywać. Według tsurańskich zasad nie zawiódł nikogo. Służył swej pani dobrze i ze wszystkich sił; nigdy nie pokazał pleców żadnemu wrogowi. Nie mogło go spotkać nic bardziej zaszczytnego niż śmierć od ostrza; w oczach bogów taki honor cenniejszy był i świętszy niż życie. Opanowany, skupiony, Lujan po raz ostatni przyjrzał się ostrzu swego miecza, szukając wad. Nie znalazł żadnych. Od chwili opuszczenia Tsuranuanni wyciągał go z pochwy jedynie po to, by go naostrzyć. Wszystkie przygotowania zostały zakończone i mag przemówił donośnym głosem: - Słuchajcie mnie, wojownicy. Gdy raz przekroczycie linię kręgu, moc, która go stworzyła, zacznie działać. Jeśli któryś z was spróbuje z niego wyjść albo jeśli ktoś z zewnątrz zechce dostać się do środka, czeka go natychmiastowa śmierć. Warunki walki zostały ustalone zgodnie z tradycją tsurańską; albo skazany zginie w walce wewnątrz kręgu, albo, jeśli okaże się zwycięzcą, będzie mógł wybrać osobę, która zada mu śmierć. Ja, mag miasta-państwa Chakaha, pozostanę tu jako świadek, by sprawdzić, czy te postanowienia zostały dotrzymane. Lujan szybko zasalutował magowi. Wojownik cho-ja, z którym miał walczyć, w żaden sposób nie okazał, że przyjął te słowa do wiadomości, jedynie zmienił pozycję i przykucnął pochylony, przygotowując się do ataku. Światło odbijało się od ostrych jak sztylety krawędzi jego odnóży, a oczy lśniły nieludzkim blaskiem. Jeśli nawet umysł kopca znał takie pojęcia jak współczucie i żal, nie docierały one do wojowników. Ci znali jedną tylko zasadę: walczyć i zabijać. W tsurańskich konfliktach Lujan widział całe kompanie tych istot, które
potrafiły zmienić pole walki w rzeźnię, gdyż o ile nie było zbyt zimno, ludzie ustępowali im szybkością i refleksem. Powietrze w sali było wilgotne i duszne; komendant uznał, że w najlepszym wypadku uda mu się zadać kilka pchnięć, zanim zostanie porąbany. Jego wędrówka do pałacu Turakamu będzie szybka i bezbolesna. Wykrzywił usta w imitacji uśmiechu. Przy odrobinie szczęścia jeszcze przed zachodem słońca będzie pił piwo hwaet ze starym przyjacielem Papewaio w pałacu Czerwonego Boga. - Na mój sygnał przekroczcie linię - powiedział mag i tupnął tylną kończyną. Rozległ się dźwięk przypominający uderzenie gongu. Uśmiech zniknął z twarzy Lujana. Wskoczył do kręgu, czując za plecami falę rozgrzanego do czerwoności powietrza. Zapadł śmiercionośny czar. Wojownik cho-ja zaatakował go z impetem i nim jeszcze Lujan zdążył zrobić trzy kroki, ostrze jego miecza utkwiło w chitynie. Cho-ja miał nad nim przewagę, gdyż obydwa jego odnóża zakończone były ostrzami. Za to miecz Lujana był dłuższy i dawał mu lepszy dostęp do przeciwnika; a ponadto z natury dwunożny człowiek mógł atakować z góry. Ale ciało cho-ja było lepiej chronione. Tylko rapier albo największy z dwuręcznych mieczy mógł uszkodzić chitynowy pancerz. Jedynym wrażliwszym miejscem na ciele tych stworzeń były stawy, ale szybkość, z jaką się poruszały, najczęściej udaremniała takie pchnięcia. Lujan niestrudzenie parował ciosy, szybko pracując nogami, by uchronić się przed atakiem z dwóch stron. Przykucał, krążył i zataczał ostrzem ciasne kręgi. Lata doświadczeń udowodniły, że jest to najlepsza forma obrony przeciwko cho-ja. Od czasu do czasu jego ostrze zderzało się z chityną; cho-ja częściej używały prawej kończyny do obrony, lewa zaś służyła im do ataku. Miecz i odnóża wirowały w tańcu śmierci. Lujan uświadomił sobie, że dłoń ma lepką od potu i zaklął w duchu. Wiedział, że gdy skórzana rękojeść nasiąknie wilgocią, rozluźni się, a wtedy miecz może wyślizgnąć mu się z ręki. Przy takim przeciwniku nawet najmniejsze odchylenie cięcia mogło być fatalne. Siła ich kończyn była tak wielka, że uderzenie prosto w zewnętrzną krawędź ostrza mogło je wyszczerbić. Odparował kolejny atak z prostej i w tej samej chwili cho-ja ciął drugą
kończyną, co powinno powalić Lujana. Odskoczył w porę, ale pieczenie pięty ostrzegło go, że znalazł się niebezpiecznie blisko magicznego kręgu. Zrobił unik, którego nauczył go barbarzyńca Kevin i ze zdumieniem patrzył, jak jego miecz prześlizguje się po chitynowym pancerzu i zahacza o staw nogi. Wojownik cho-ja Zasyczał, cofnął się i wyprowadził wściekłą ripostę. Lujan był tak zaskoczony swym niewielkim sukcesem, że odsłonił się niebezpiecznie i pchnięcie niemal trafiło go w szyję. W ostatniej chwili obrócił się i odparował cios, ale odnóże owada przebiło zbroję i skaleczyło go w ramię. Pod impetem ciosu zadrżał od stóp do głów. Musiał wykonać akrobatyczny zwrot, by nie dać się wypchnąć z kręgu. Rozpaczliwie świadomy niebezpieczeństwa, uchylił się przed kolejnym atakiem. Musiał złapać oddech, a walka nie dawała mu na to szansy. Miecz znów zderzył się z chityną. Zasłonił się tarczą przed ciosem z jednej kończyny, podczas gdy druga już sięgała mu do gardła. Rzucił się do przodu z nadzieją, że impet przeniesie go do wnętrza kręgu zataczanego przez mielące powietrze odnóża przeciwnika. Udało mu się trafić w staw po wewnętrznej stronie uzbrojonej kończyny i jej zaostrzona krawędź zwisała bezwładnie wzdłuż czarnego pancerza. Wojownik cho-ja zasapał ze zdumienia. Ciosy drugiego ostrza były jednak wciąż na tyle mocne, by zwalić Lujana z nóg. Odskoczył o pół kroku do tyłu, by odzyskać swobodę ruchów, użył klasycznej riposty i jego zakrzywiony miecz trafił w miejsce, gdzie środkowa kończyna owada łączyła się z tułowiem. Cho-ja cofnął się, zraniony. Środkowe odnóże nie było już schludnie zwinięte, lecz zwisało bezwładnie przy boku. Lujan doznał nagłego olśnienia: te cho-ja nie miały wprawy w walkach z ludźmi! Potrafiły bronić się przed ciosami zadawanymi w starym tsurańskim stylu; ta wiedza pozostała im od czasów, gdy przed wiekami musiały stawiać czoło wojownikom Imperium. Ale zamknięcie granic i odcięcie przepływu informacji spowodowało, że nie znały nowych technik walki. Kopce poza granicami Imperium nigdy nie poznały nowinek wzorowanych na barbarzyńskich sposobach posługiwania się mieczem. Wojownicy z Chakaha znali tylko stare metody. Pomimo ich szybkości oraz podwójnych ostrzy to on miał przewagę: w przeszłości często brał udział w ćwiczebnych pojedynkach z wojownikami choja.
Myślenie podczas walki spowalniało ruchy; Lujan otrzymał cięcie w łydkę i drugie, w lewe przedramię. Pomimo to zdawał sobie sprawę, że cho-ja zaczyna mu ustępować. Może zbiły go z tropu niekonwencjonalne sposoby walki przeciwnika, gdyż wciąż jeszcze miał tyle siły, że z łatwością mógłby jednym uderzeniem przerąbać go na pół. Coś jednak spowodowało, że nie używał całej swej siły i umiejętności. Lujan zwrócił szczególną uwagę na pracę nóg, która odgrywała wielką rolę w midkemijskim stylu walki. Odparował następny cios, jakby był zadany patykiem, i spróbował kolejnej riposty. Cho-ja cofnął się, co potwierdzało teorię, że nie znał on i nie rozumiał midkemijskich technik fechtunku. Lujan uśmiechnął się w gorączkowym podnieceniu. Wielokrotnie fechtował się drewnianymi mieczami z Kevinem i lepiej niż większość Tsurańczyków opanował obce techniki. Choć były one odpowiedniejsze do prostych mieczy, tsurański wojownik mógł je stosować z powodzeniem. Cho-ja stracił teraz przewagę i pewność siebie; Lujan po raz pierwszy od chwili, gdy zgłosił gotowość do pojedynku, miał nadzieję na zwycięstwo. Zrobił unik, potem wypad i poczuł, że znów trafił. Uśmiechnął się jeszcze szerzej na widok mlecznobiałego płynu tryskającego z ciała przeciwnika. Cho-ja opadł na chwilę na zdrową środkową kończynę i ruszył do kontrataku; Lujan wiedział jednak, że podparcie oznacza przygotowanie do odwrotu. Rzucił się do przodu i trafił czysto w kark owadokształtnego. Nie obchodziło go, że odsłonił się i kolejny cios mógł dosięgnąć prosto w serce. On pierwszy zada śmiertelne uderzenie i zwycięstwo będzie należało do niego. Zginie w walce od ostrza, zgodnie z zasadami honoru i tradycji tsurańskiej. Ale gdy posłuszne ciało zaczęło się przygotowywać do wypadu, który miał zakończyć walkę, naraz zwątpił. Czy taka śmierć nie była jałowa? Czy niczego się nie nauczył podczas lat spędzonych w służbie Mary? Czy zabicie tego cho-ja, do którego nie czuł żadnej osobistej urazy, umocni choć odrobinę jej sprawę? W błysku nagłego gniewu pojął, że nie. Nie posłuży to niczemu, a tylko potwierdzi opinię, jaką cho-ja z miasta Chakaha miały o Tsurańczykach.
Co warte jest moje życie albo moja śmierć? - zastanawiał się Lujan w ułamku sekundy między jednym ruchem a drugim. Zwycięstwo w tej walce i śmierć przeciwnika nie posłuży żadnej żywej istocie; ani Marze, ani temu kopcowi, ani podbitemu narodowi cho-ja w granicach Imperium. Bogowie, pomyślał oszalały; nie mogę żyć wyłącznie według kodeksu wojownika; ani nie mogę zgodnie z nim umrzeć. Jego dłoń poszła za występną myślą. Lujan w ostatniej chwili wstrzymał cios i zapłacił za to. Rana w udzie była tak głęboka, że zaczął kuleć. Cofnął się, podskakując na zdrowej nodze. Przeciwnik wyczuł, że jego determinacja osłabła i ruszył do ataku. Z góry spadło na niego wirujące odnóże i Lujan ledwo zdążył się osłonić. Uderzenie rozcięło mu czoło aż do kości. Krew zalewała mu oczy. Usłyszał stłumiony okrzyk Mary. Znów się odsunął, a cho-ja szedł za nim. Poczuł gorąco za plecami i ogarnęła go ulga: dotarł do krawędzi koła. Jeśli ją przekroczy, umrze. I tak miał zginąć, ale może ta śmierć nie pójdzie całkiem na marne. Może uda mu się w ostatnich chwilach dać świadectwo intencjom swoim i Mary. Odparował z furią atak, który miał być rozstrzygający, i zawołał do maga stojącego nad nim jak sędzia: - Nie przybyłem tu, by zabijać! Wy, cho-ja z Chakaha, nie jesteście wrogami mojej pani Mary. - Chityna stuknęła o ostrze miecza, gdy z desperacją odparował kolejny cios. - Nie będę dłużej walczył z istotą, którą moja pani chciałaby uważać za przyjaciela. - Znów odparował, zrobił wypad, by zyskać nieco miejsca, i błyskawicznie rzucił miecz na ziemię. Obrócił się na zdrowej nodze, stając plecami do przeciwnika, który właśnie składał się do ostatecznego pchnięcia. Przed nim jarzyła się czerwona linia kręgu. Udało mu się dobrze wymierzyć pozycję; wojownik cho-ja nie mógł stanąć przed nim, nie wkraczając w zaklęty obszar. Teraz mógł go zabić tylko ciosem w plecy jak morderca. Lujan wciągnął urywany oddech, podnosząc wzrok na maga. - Zadaj cios w plecy człowiekowi, który chciałby być twoim przyjacielem
i sojusznikiem. Wykonaj swą niesprawiedliwą egzekucję. Usłyszał świst powietrza rozdzielanego ostrzem przeciwnika i przygotował się na cios, który miał go rozpłatać. Jego koniec był przesądzony. W tym momencie człowiek nie mógłby już zatrzymać broni i zmienić kierunku uderzenia. Ale refleks cho-ja nie był ludzki. Ostrze zatrzymało się bezgłośnie o włos od karku Lujana. Mag cho-ja cofnął się, zdumiony. Jego skrzydła podniosły się i wydęły jak żagle. - Co się dzieje? - zapytał z wyraźnym zaskoczeniem. - Łamiesz tsurańską tradycję. Jesteś wojownikiem, a mimo to rezygnujesz z honoru? Lujan drżał ze zdenerwowania. Zebrał wszystkie siły i udało mu się odpowiedzieć równym głosem: - Czym jest tradycja, jeśli nie zwyczajem? - Sztywno wzruszył ramionami, czując pieczenie ran. - Zwyczaje można zmieniać. Każdy Tsurańczyk potwierdzi, że zabicie sprzymierzeńca nie jest żadnym honorem. Krew spływała mu po twarzy, zalewając oczy. Nie mógł dostrzec reakcji Mary. Rana na głowie krwawiła coraz mocniej i w chwilę później zraniona noga ugięła się pod nim. Lujan zasłabł i z chrzęstem zbroi upadł na posadzkę. Czerwony krąg zniknął z sykiem iskier i w wielkiej sali pod kopułą zapadło milczenie. * * * Lujan ocknął się, czując przeszywający ból. Westchnął głęboko, otworzył oczy i o kilka cali nad swoją twarzą ujrzał głowę pochylonego nad nim cho-ja. Leżał na czymś, co przypominało posłanie. Zaostrzone, podobne do obcęgów przyrządy ściskały rany na jego udzie i ramieniu. Poczuł ukłucia igły i domyślił się, że robotnik-uzdrowiciel zszywa jego rany. Choć umiejętności medyczne tych stworzeń były godne podziwu, a przy tym były one schludne i ostrożne, nie miały wiele doświadczenia w obchodzeniu
się z ludźmi. Lujan stłumił grymas bólu i pomyślał, że zdecydowanie brakuje im wiedzy o środkach znieczulających. Nawet na polu bitwy dostałby alkohol, by przytłumić ból. Toteż dopiero po chwili dotarło do niego inne, przyjemniejsze wrażenie. Na jego zdrowej dłoni zaciskały się drobne palce. Obrócił głowę. - Mara? Odpowiedziała mu uśmiechem. Zauważył, że z trudem powstrzymywała się od szlochu; na jej twarzy jednak malowała się radość. - Co się stało, pani? Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie znajdują się już w przykrytym kopułą pomieszczeniu sądu ani w zamkniętej celi, lecz w położonej wysoko nad ziemią pięknej sali, na górnym piętrze wieży. Przez okno za plecami Mary widać było niebo i chmury, a ona sama siedziała skąpana w świetle słonecznym. Uścisnęła jego dłoń z młodzieńczym podnieceniem, Lujan jednak zauważył, że postarzała się. Siwe pasma jej włosów stały się wyraźniejsze, a w kącikach oczu pojawiły się głębokie zmarszczki od zbyt długiego przebywania pod gołym niebem. A jednak jej twarz nigdy jeszcze nie wydawała się piękniejsza; dojrzałość dodała jej głębi i tajemniczości, jakiej nie mogłaby osiągnąć żadna młoda, nie poznaczona śladami doświadczeń twarz. - Lujanie, zdobyłeś dla Acomy najwyższy honor - powiedziała szybko. Swoim zachowaniem w kręgu przekonałeś cho-ja, że tsuranska tradycja nie jest dla nas wszystkim, jak im się wydawało. Od wieków widzieli nasze zakłamanie. Zrozumieli wszystko, co mówiłam; dzięki magii wiedzieli, że moje przekonania są szczere, lecz doświadczenia z przeszłości nauczyły ich, że podobne demonstracje pokojowych zamiarów najczęściej były tylko wstępem do kolejnych okrucieństw i zdrad. Mara westchnęła z ulgą. - Dzięki odwadze i pomysłowości wywalczyłeś nam ułaskawienie. To, co
uczyniłeś, potwierdziło moje słowa i przekonało ich, że być może jesteśmy inni niż nasi przodkowie. Mag cho-ja był zdumiony twoim uczynkiem i dzięki temu postanowił przeczytać kamień wspomnień, który zostawiła nam Gittania. Był na nim zapis mojego spotkania z królową cho-ja w starej posiadłości Acomów. Jej prośba zrobiła na nich wrażenie. - A więc otrzymaliśmy ułaskawienie? Możemy odejść stąd wolno? - Lujan nie dowierzał własnym uszom. Odetchnął głęboko, gdy lekarz na chwilę przerwał swe zabiegi. - Nie tylko to. - Oczy Mary błyszczały dumą. - Dostaniemy ochronę podczas przejścia przez terytorium Thuril do naszego statku i dwóch magów choja pójdzie z nami do Tsuranuanni. Miasto-państwo Chakaha zdecydowało się udzielić nam pomocy w nadziei, że cesarz wyzwoli ich tsurańskich pobratymców. Zamierzam wstawić się za nimi; jestem prawie pewna, że Ichindar nie może odmówić, gdy wyjaśnię mu swoje zamiary. - Bogowie! - wykrzyknął Lujan. - Dostaliśmy wszystko, o co tylko mogliśmy prosić. - Był tak podniecony, że zapomniał o bólu i spróbował się poruszyć. Na to jednak natychmiast wtrącił się lekarz cho-ja. - Pani Maro - powiedział - rany tego wojownika są poważne. Nie podniecaj go, bo musi odpocząć przez kilka tygodni, inaczej noga nie wygoi się prawidłowo. - Czarne, wieloboczne oczy spoczęły na twarzy Lujana. - Czy też szacowny oficer wolałby kuleć? Lujan poczuł nagły przypływ sił i roześmiał się. - Mogę poczekać cierpliwie, aż moje ciało się wygoi. Ale nie aż tak cierpliwie, bym miał spędzić całe tygodnie w łóżku! Poruszył głową na poduszce, rozgrzany uśmiechem Mary. - Odpoczywaj spokojnie - rozkazała jego pani. - Mniejsza o opóźnienie. Poślemy wiadomość do Hokanu przez thurilskie osady, a stamtąd przez kupców. Bo teraz już mamy czas, Lujanie. A podczas gdy twoje rany będą się goiły, ja poproszę naszych gospodarzy, by pokazali nam swoje cuda.
Rozdział dwudziesty czwarty Powrót
Barka odbiła od brzegu. Mara przechyliła się przez reling, wdychając głęboko ciepłe powietrze. Znajomy zapach wilgotnej ziemi, świeżej wody jeziora, mokrych desek i potu wiosłujących niewolników sprawił, że zadrżała. Dom! Już za godzinę dotrze do swej posiadłości. Cieszyła się tą myślą i dotykiem słońca na skórze. Od chwili, gdy nocą, ukradkiem, zeszli z pokładu Coalteki, po raz pierwszy zobaczyła niebo i światło dzienne. Przez kilka tygodni po przybyciu do granic Imperium podróżowali podziemnymi tunelami cho-ja. Nowi sojusznicy potwierdzili bowiem jej przypuszczenia, że magowie ze Zgromadzenia nie potrafią dostrzec tego, co znajduje się pod warstwą ciemnej ziemi. Nie mieli sposobu, by szpiegować tunele cho-ja. Było to ustępstwo z trudem uzyskane w czasach, gdy zawierano traktat. Dzięki temu teraz żołnierze Mary, Kamlio i dwóch magów cho-ja mogli potajemnie wkroczyć na teren Imperium. Nie mieli na to oficjalnego pozwolenia miejscowych cho-ja i nie korzystali w żaden sposób z ich pomocy, by w niczym nie naruszyć warunków traktatu. Miejscowe cho-ja skrupulatnie unikały kontaktu z magami i żaden z nich nie mógł powiedzieć, że widział, jak przechodzili albo, że o tym wiedział. Mara poprosiła, by opróżniono tunele na czas jej przejścia i tsurańskie królowe zgodziły się na tę prośbę bez żadnych pytań. Być może podejrzewały, co się za nią kryje, ale zupełnie szczerze mogły powiedzieć, że nic nie wiedziały. Po długim odosobnieniu Mara dotkliwie odczuwała brak wiadomości z Imperium. Dotarło do niej tylko kilka wyrywkowych informacji od robotników cho-ja, których spotkała, czekając, by kolejne królowe wydały zgodę na przejście jej orszaku przez ich tereny. Dowiedziała się tylko, że Wielcy wciąż obserwują wejście do świątyni Turakamu w Sulan-Qu.
Mogłoby się to wydawać zabawne, gdyby nie ujawniało rozmiarów grożącego jej niebezpieczeństwa. Choć od wyjazdu do kraju Thuril minęły już miesiące, jakiś członek Zgromadzenia, choćby mniej znaczący, wciąż czekał na jej pojawienie się. Oznaczało to, że musi dobrze zaplanować wszystkie kolejne ruchy i wykonać je bez żadnego potknięcia; była nieprzyjemnie pewna, że jedynie swej wysokiej pozycji zawdzięcza, iż jeszcze nie wydano na nią wyroku. Z pewnością niektórzy członkowie Zgromadzenia byli już u kresu cierpliwości. Nie odważyła się zatrzymać, by po drodze nawiązać kontakt ze szpiegami Arakasiego. Chciała dotrzeć do serca Imperium jak najszybciej. Wolała nie pokazywać się publicznie i nie ujawniać, jak tam dotarła. Z tego powodu jednak nie miała pojęcia, czego dokonał Jiro podczas jej nieobecności. Nie wiedziała także, czy jej mąż poradził sobie z żądnymi władzy kuzynami i rywalami klanowymi, których ambicje zagrażały jego dziedzictwu. Dopiero przed chwilą dowiedziała się od robotników portowych, że Hokanu wrócił do posiadłości nad jeziorem i że pani Isashani żartem usiłowała go skojarzyć z konkubiną, która nie zadowoliła jednego z wielu bękartów jej zmarłego męża. Hokanu wysłał jej czarującą odmowę. Choć takie wiadomości wydawały się niegroźne, Mara z ostrożności poprosiła obcych magów, by pozostali w zamkniętym pomieszczeniu w kopcu najbliższym jej posiadłości. Zostawiła przy nich dwóch wojowników, od których odebrała przysięgę, że dochowają tajemnicy. Mieli wychodzić na powierzchnię tylko nocą i nie przekazywać swych obowiązków żadnemu patrolowi Acomy ani miejscowym cho-ja. Mara dała żołnierzom dokument oznaczony prywatną pieczęcią Sługi Imperium, nakazujący wszystkim, by przepuszczali tych dwóch żołnierzy bez zadawania pytań. Nie było to żadne zabezpieczenie przed wrogami, mogło jednak ochronić jej tajemnicę przed sojusznikami i przyjaciółmi. Z lekkim uśmiechem wychyliła się za burtę. Miała wiele do opowiedzenia Hokanu! Cuda, jakie cho-ja pokazały jej, gdy Lujan dochodził do zdrowia w Chakaha, nie dawały się opisać żadnymi słowami. Widziała egzotyczne kwiaty w nieznanych nigdzie indziej kolorach, hodowane przez robotników kopca; smakowała rzadkie trunki, destylowane z miodu czerwonych pszczół i inne eliksiry, którymi mieszkańcy miasta Chakaha handlowali z ludzkimi sąsiadami zza wschodniej granicy. Przywiozła ze sobą leki zrobione z pleśni, a także wyciągi z nasion i rzadkich minerałów, których właściwości jej uzdrowiciele zapewne określiliby jako cudowne. Odwiedziła huty szkła, w których robiono wszystko, od waz do sztućców i płytek budowlanych, które lśniły czystymi barwami niczym
klejnoty. Obserwowała terminatorów magii, którzy opanowywali pierwsze zaklęcia i widziała, jak na ich gładkich tułowiach pojawiają się delikatne wzory. Najstarszy z magów, poznaczony labiryntem linii, pokazał jej obrazy z przeszłości oraz jedną scenę pokrytą mgiełką nierozstrzygniętego prawdopodobieństwa, ukazującą niekształtną jeszcze przyszłość. Obraz wyglądał jak farbki rozpuszczone w szklanym naczyniu i lśnił iskierkami złota. - Jeśli to ma być moja przyszłość - powiedziała Mara ze śmiechem - to zapewne umrę jako bardzo bogata kobieta. Mag cho-ja nic nie odpowiedział, ale w jego lśniących, lazurowych oczach zalśnił smutek. Mara nie potrafiła pohamować podniecenia na widok stada ptaków bagiennych, przelatujących nad czerwonymi zagonami. Przypomniała sobie modele z Chakaha, które latały w powietrzu, a także żywe, nieoswojone ptaki, wyćwiczone do śpiewania w kontrapunkcie. Magowie pokazali jej zwierzęta o futrach w kolorach tak pięknych jak egzotyczne jedwabie. Potrafili robić włókna z kamieni i tkać z nich tkaniny, a wodę splatać w warkocze, które płynęły pod górę. Karmiono ją egzotycznymi potrawami przyprawionymi korzeniami, od których kręciło się w głowie jak od wina. W Chakaha było mnóstwo możliwości handlowych; Jican czułby się tam jak w raju. Mara z dziecinnym podnieceniem nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie skończy się niebezpieczny spór ze Zgromadzeniem i będzie mogła zająć się nowymi możliwościami. Jeszcze długa droga dzieliła ją od rozwiązania problemów, była jednak w znakomitym nastroju, pełna świeżej energii i przekonania, że wszystko musi ułożyć się pomyślnie. Tego nastroju radosnego podniecenia nie mogły zburzyć nawet trzeźwe rady Sarica, który uważał, że powinni pozostać w tunelach cho-ja, dopóki nie dotrą blisko domu. Mara jednak tak tęskniła za widokami i zapachami Tsuranuanni, że gdy znaleźli się niedaleko od jeziora, wyprowadziła swoją drużynę na powierzchnię i zamierzając zakończyć podróż drogą wodną, kazała przyprowadzić barkę od kupców pozostających pod władzą Acomy. Poczuła na sobie cień. Wyrwana z rozmyślań, podniosła głowę. Obok niej przystanął Lujan. Zakończył już inspekcję gwardii honorowej i choć zbroje
żołnierzy nie miały żadnych oznaczeń rodowych, ich lakier lśnił, wypucowany do połysku. Lujan jeszcze lekko kulał, lecz rana zagoiła się czysto pod okiem lekarzy cho-ja. Wkrótce miał odzyskać pełnię sił. Mara zauważyła żartobliwe błyski w jego oczach, świadczące o tym, że był podniecony nie mniej od niej. - Pani - pozdrowił ją z ukłonem - twoi żołnierze są gotowi na powrót do domu. - Kąciki jego ust wygięły się lekko w górę. - Czy myślisz, że wartownicy w przystani przestraszą się na nasz widok? Nie było nas tak długo, że gdy zobaczą zbroje bez oznaczeń, mogą pomyśleć, że to duchy wracają z krainy zmarłych. - Właściwie tak jest - zaśmiała się Mara, spoglądając na drugą postać, która zatrzymała się obok niej. Na szacie z jedwabiu cho-ja połyskiwały promienie słoneczne, na której magowie z Chakahy nakreślili wzór tak misterny, że wzbudziłby zazdrość każdej z cesarskich żon. Mara zauważyła jasne włosy pod kapturem i na jej twarzy pojawiła się radość. - Kamlio - pozdrowiła dziewczynę. - Wyglądasz bardzo pięknie. W rzeczywistości po raz pierwszy Mara i wojownicy, którzy wraz z nią podróżowali po terytorium Thuril, widzieli dziewczynę ubraną inaczej niż w prostą szatę. Kamlio zawstydzona milczała. Zakryła oczy rzęsami, ale czując na sobie pełne nie skrywanego podziwu spojrzenie Lujana, zdobyła się na niechętne wyjaśnienia. - Po doświadczeniach w kraju Thuril nauczyłam się wierzyć słowu mej pani, że nie odda mnie żadnemu mężczyźnie, którego sama nie wybiorę. - Lekko wzruszyła ramionami i jej barwna suknia zawirowała na wietrze. - Tu, w twojej posiadłości, nie muszę się już ukrywać pod podartymi szatami. - Pociągnęła nosem, może z niechęcią, a może z ulgą, i rzuciła w stronę Lujana zniecierpliwione, przelotne spojrzenie. - Nasi mężczyźni nie uprowadzają kobiet, które chcą poślubić, a jeśli Arakasi przypadkiem będzie na przystani, nie chciałabym, by pomyślał, że nie jestem wdzięczna za otrzymaną wysoką pozycję. - Oho! - roześmiał się Lujan. - Daleko zaszłaś, kwiatuszku, skoro potrafisz wypowiedzieć jego imię, nie plując przy tym z wściekłości!
Kamlio odrzuciła kaptur na plecy i spojrzała na niego, wydymając usta. Mógł to być wstęp do policzka. W każdym razie Lujan chyba tak pomyślał, gdyż podniósł rękę, żartobliwie zasłaniając się przed atakiem kobiecej furii. Mara w porę wkroczyła między oficera a byłą kurtyzanę. - Zachowujcie się przyzwoicie, jeśli nie chcecie, by wartownicy z przystani wzięli was za skazańców. W koszarach na pewno jest tyle brudnych latryn, że obydwoje mielibyście co robić przez tydzień. Gdy Lujan nie zareagował na tę groźbę żadną pełną tupetu odpowiedzią, Mara uniosła brwi i spojrzała na niego uważnie. Żartobliwy wyraz jego twarzy zastąpiło skupienie, jak na polu bitwy. Ze ściągniętymi brwiami wpatrywał się w odległy brzeg. - Pani - powiedział twardo - coś jest nie w porządku. Mara powiodła wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem i serce na chwilę przestało jej bić z lęku. Za wąską smugą wody leżała przystań, a dalej widać było kamienne mury i dachy posiadłości. Na pierwszy rzut oka wszędzie panował spokój. Przy pomoście cumowała barka handlowa, podobna do tej, na której płynęli, a obok leżała zwalona sterta pudeł i bele tkanin, przygotowane do załadunku. Krzątał się przy nich nadzorca i dwóch niewolników. Z poligonu wracali rekruci. Z kominów unosiły się spirale dymu, a ogrodnik grabił opadłe liście na ścieżce między ogrodami warzywnymi. - Co takiego? - zapytała Mara niecierpliwie, ale w tej samej chwili przed nimi pojawił się złoty błysk i pani Acoma zauważyła cesarskiego gońca, który wbiegł w alejkę wychodzącą z głównego domu. Jej niepokój zmienił się w strach. Tacy posłańcy rzadko przynosili dobre wiadomości. Nie cieszył jej już ciepły wiatr ani piękno zielonych wzgórz. - Kapitanie! - wychrypiała. - Dobij do brzegu jak najszybciej!
- Wioślarze pochylili się nisko, podwajając wysiłki. Niezgrabna barka handlowa pomknęła do przodu. Piana trysnęła na boki spod krótkich, szerokich wioseł. Mara przechadzała się niecierpliwie po pokładzie. Teraz płaciła za swój impuls. Gdyby posłuchała rozsądnej rady Sarica i szła pod ziemią aż do granic swej posiadłości, już teraz byłaby w domu i poznała wiadomość przyniesioną przez posłańca. Za późno było na żal; mogła tylko patrzeć i czekać. Kamlio wyglądała na przerażoną, a Lujan oblał się potem na myśl, że wojska, którymi powinien dowodzić, zostaną wezwane na pole bitwy, a on nie będzie wiedział, dlaczego. Mara pomyślała, że dowódca zbyt szybko może mieć okazję do użycia miecza. Sądząc po gorączkowej krzątaninie na przystani, jego rany nie zdążą się zagoić jak trzeba. Od strony posiadłości rozległo się bicie bębnów; ciężkie, głębokie tony, sygnalizujące wymarsz garnizonu. - Będzie wojna - osądził Lujan z napięciem. - Rytm jest krótki, na trzy. Ten kod oznacza wezwanie do całkowitej mobilizacji, a Irrilandi nigdy by nie poruszył weteranów bez poważnego powodu. - Keyoke musiał być obecny przy podejmowaniu tej decyzji - myślała Mara na głos. - A on nigdy pochopnie nie uciekał się do skrajnych środków. Jiro zapewne wciąż ma związane ręce, więc co się mogło stać? Czy to możliwe, by ktoś wezwał klan, albo jeszcze gorzej, by ktoś zaatakował dom Shinzawai? Lujan przesunął ręką po rękojeści miecza, równie napięty jak ona. - Nie wiem, pani, ale nie mogę odpędzić przeczucia, że to, co widzimy, jest zaledwie początkiem czegoś gorszego. Mara odwróciła się plecami do burty i zauważyła, że Saric przygląda jej się uważnie. Widząc jej mocno zaciśnięte usta, zaproponował: - Czy mam potrząsnąć kapitanem, by wymusił na wioślarzach większą prędkość? Pani Acoma skinęła głową z bezlitosnym wyrazem twarzy. - Zrób to. Barka była przystosowana do wożenia towarów i jej kształt nie pozwalał
na rozwinięcie większej szybkości. Choć wioślarze wytężali wszystkie siły, tempo wzrosło jedynie nieznacznie; wydawało się, że ich wiosła wzbijają tylko więcej piany i rysują w wodzie jeziora głębsze bruzdy. Mara widziała, że ich plecy już po kilku minutach pokryły się potem. Odważyła się zerknąć w stronę przystani; krzątanina na pomoście stawała się coraz bardziej gorączkowa. Grupa żołnierzy odnosiła do magazynów bele materiału i skrzynie, które jeszcze przed kilkoma minutami leżały przygotowane do załadunku. Barka odcumowała od pomostu. Rachmistrz nadzorujący rozładunek wskoczył na pokład, krzycząc coś i gorączkowo wymachując ramionami. Oficer z pióropuszem odpychający jego barkę od brzegu popchnął go na rufę. Na pokładzie pozostało dwóch muskularnych niewolników, którzy mieli bezpiecznie zakotwiczyć barkę, a przerażające wrzaski rachmistrza niosły się nad wodą jak krzyki mew. Po chwili zagłuszyło je bicie bębnów. Podobnie jak gromadzący się na przystani żołnierze, Mara nie miała ani cienia współczucia dla urzędnika. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi stojących wzdłuż linii wody magazynów otworzyły się, ukazując drewniane poręcze, po których opuszczano towary ładowane na barki. Wewnątrz widać było uwijających się niewolników. W mroku majaczyły kształty jednostek wojennych Acomy, długich, o podwójnie wzmacnianych kadłubach, stabilizowanych salingami i zaopatrzonych w platformy dla łuczników. Niewolnicy wiosłami podprowadzali je do pomostu, gdzie kompanie łuczników jedna po drugiej wsiadały na pokład. Gdy łódź była pełna wojska, spychano ją do jeziora z opuszczonymi salingami, które przypominały wielkie skrzydła wodnego ptaka, i łucznicy zajmowali stanowiska na wąskich platformach. Przypatrujący się bacznie tej scenie Lujan, naliczył dwanaście łodzi i gdy zauważył sztandary powiewające na dziobie i rufie każdej z nich, wiedział, które kompanie wezwano do walki. Jego wniosek zmroził krew w żyłach Mary. - To są formacje obronne, pani. Wygląda na to, że przygotowujemy się do odparcia ataku. Niepokój Mary przeszedł w gwałtowną wściekłość. Nie po to przebyła morze, pertraktowała z barbarzyńcami i niemal straciła życie w Chakaha, by teraz ujrzeć, jak wszystko rozsypuje się w gruzy. Zawiadomiła Hokanu, że jest w drodze do Imperium, nie podała mu jednak żadnych szczegółów, obawiając się, że
jeśli wiadomość wpadnie w niepowołane ręce, wrogowie mogą przygotować zasadzkę. A później, gdy już nie było żadnego ryzyka, utrzymała sposób swego przybycia w tajemnicy z egoistycznych powodów: chciała sprawić swym najbliższym radosną niespodziankę. Wyglądało jednak na to, że jej powrót nie stanie się okazją do świętowania. Odepchnęła od siebie niepokój i rozczarowanie i zwróciła się do Sarica: - Musisz złamać zwyczaje Acomy i wywiesić mój osobisty proporzec. Czas obwieścić nasze przybycie. Módlmy się, by w przystani był jeszcze choć jeden wartownik, któremu dotychczas nie kazano nałożyć zbroi i który zaniesie do Hokanu wiadomość, że jego pani wróciła na ziemie Acomy! Na te słowa gwardia honorowa wzniosła radosny okrzyk i na maszt steru natychmiast podciągnięto zieloną chorągiew z shatrą. Gdy rozwinęła się i załopotała na wietrze, na wybrzeżu zapanowało widoczne poruszenie. Jedna z malutkich figurek na pomoście wskazała ich ramieniem, na co wsiadająca na łodzie armia zareagowała wielką wrzawą. Po chwili hałas przeszedł w skandowanie i Mara usłyszała własne imię wraz z tytułem nadanym jej przez cesarza - Sługa Imperium! Sługa Imperium! W jej oczach pojawiły się łzy. Wzruszyły ją uczucia okazywane z powodu jej powrotu, pomimo wielkich kłopotów. Kapitan barki gorączkowo wykrzykiwał rozkazy i łódź powoli wpłynęła w lukę, zrobioną pośpiesznie na zatłoczonym nabrzeżu. Z tłumu wyrwała się postać w błękitnej zbroi. Pod ozdobionym grzebieniem hełmem Mara ujrzała twarz Hokanu, na której tsurańskie opanowanie walczyło z troską i radością. Jej mąż nosił porysowaną, wypłowiałą od słońca zbroję wojenną, a nie ceremonialny ubiór, zarezerwowany na święta państwowe. Oznaczało to, że wkrótce zacznie się rozlew krwi, władcy bowiem wychodzili ze swymi wojskami w pole jedynie w przypadku poważnego konfliktu. Jednak po niemal półrocznej nieobecności i miesiącach cierpień i nieporozumień Mara nie zwróciła na to większej uwagi. Nie czekała na oficjalne powitanie. Gdy tylko do burty przystawiono trap, jak mała dziewczynka wybiegła przed swych oficerów i rzuciła się w ramiona męża. Hokanu przygarnął ją do siebie, jakby w niczym nie uchybiła ceremoniałowi.
- Niech bogowie błogosławią twój powrót - szepnął z twarzą zanurzoną w jej włosach. - Hokanu - westchnęła Mara, przyciskając policzek do jego twardego napierśnika. - Jak ja za tobą tęskniłam! - Ale już po chwili zauważyła nieobecność dzieci i niepokój przyćmił radość ze spotkania. - Mężu! Co się dzieje? Gdzie dzieci? Hokanu odsunął ją na odległość ramienia, sycąc ciemne, zmartwione oczy jej widokiem. Była tak szczupła, opalona i pełna energii! Na jego twarzy wyraźnie ujrzała, że pragnie zadać jej najprostsze pytanie o zdrowie. Ale jej niepokój domagał się natychmiastowej odpowiedzi. Hokanu zmagał się z wrodzonym taktem i w końcu wybrał bezpośredniość. - Justin i Kasuma jak na razie są bezpieczni. Wciąż przebywają w pałacu cesarskim, ale otrzymaliśmy złe wiadomości. - Szybko zaczerpnął tchu, zostawiając jej chwilę na przygotowanie się. - Ukochana, Światłość Niebios został zamordowany. Mara zachwiała się, tracąc równowagę, i krew odpłynęła jej z twarzy. Nie wpadła do jeziora tylko dlatego, że Hokanu podtrzymał ją w porę. Po wszystkich niebezpieczeństwach, jakim musiała stawić czoło, by przyprowadzić ze sobą magów z Chakaha, i ze wszystkich nieszczęść, których spodziewała się podczas swej nieobecności, śmierć cesarza była najbardziej nieoczekiwanym wydarzeniem. Jakoś opanowała się i zapytała: - Jak zginął? Hokanu z nieszczęśliwą miną potrząsnął głową. - Wiadomości dotarły do nas przed chwilą. Zdaje się, że kuzyn Omechanów brał wczoraj udział w małym rodzinnym obiedzie w pałacu cesarskim. Nazywa się Lojawa. W obecności trzydziestu świadków dźgnął Ichindara w szyję zatrutym nożem stołowym. Musiał ukryć w fałdach szaty fiolkę z trucizną. Natychmiast sprowadzono kapłana-uzdrowiciela, ale pomoc nadeszła za późno. - Cicho, łagodnie, Hokanu dodał: - To była bardzo szybka trucizna.
Mara zadrżała, ogłuszona. To było zbyt straszne! Ten szczupły, pełen godności mężczyzna, przybity zmartwieniami i niepokojony kłótniami swych licznych żon, nigdy już nie zasiądzie na złotym tronie w wielkiej sali. Mara czuła głęboki, serdeczny żal. Nigdy już nie będzie mu udzielała rad przy świetle lampy w jego prywatnych apartamentach ani nie będzie miała okazji cieszyć się łagodnym, ironicznym poczuciem humoru. Ichindar był poważnym człowiekiem, przejętym głęboką troską o swych poddanych i często lekceważył swe zdrowie. Mara zawsze niezmiernie się cieszyła, gdy udało jej się doprowadzić go do śmiechu, a czasami bogowie pozwalali jej to osiągnąć i wówczas jego poczucie humoru ujawniało się w całej krasie. Cesarz nigdy nie był dla niej symboliczną postacią jak dla mnóstwa innych poddanych. Pomimo wysokiej pozycji i ceremoniału, który wymagał, by w oczach narodu zawsze uosabiał boga na ziemi, był po prostu jej przyjacielem. Z powodu tej straty świat stał się uboższy. Gdyby nie odwaga i możliwości Ichindara, gdyby nie poświęcił osobistego szczęścia, przyjmując ciężar władzy absolutnej, wszystkie marzenia Mary, które popchnęły ją do podróży do kraju Thuril, na zawsze pozostałyby tylko czczymi fantazjami. Pani Acoma poczuła się stara i tak wstrząśnięta, że widziała tę śmierć tylko jako osobistą stratę. A jednak ucisk palców Hokanu na jej ramieniu przypomniał jej, że należy patrzeć także inaczej. Ta tragedia będzie miała okropne następstwa i jeśli połączone domy Acoma i Shinzawai mają uchronić się przed zatonięciem, trzeba jak najszybciej wrócić do polityki. Skupiła się najpierw na wymienionym przez Hokanu imieniu, które było jej obce. - Lojawa? - Przez jej tsurańskie opanowanie przebiło się zdumienie. - Nie znam go. Mówisz, że należy do rodu Omechanów? - dopytywała z desperacją. Doradcy jej męża byli dobrze obeznani w ostatnich wydarzeniach i prawdopodobnie zdążyli mu już przedstawić jakieś teorie. - Ale jaki powód mógł mieć ktoś z klanu Omechan? Ze wszystkich wielkich rodów, które mogłyby sobie życzyć powrotu starych, porządków i przywrócenia urzędu seniora wojennego, Omechanowie są ostatni w kolejce do bieli i złota. Przynajmniej sześć innych domów ma większe szanse ujrzeć swych kandydatów na tym stanowisku... - Wiadomości przyszły przed chwilą - powtórzył Hokanu, sam niepewny. Przywołał czekającego oficera i kazał mu kontynuować załadunek. Ponad stukotem podkutych sandałów bojowych dodał: - Incomo nie miał jeszcze czasu rozpatrzyć szczegółów.
- Nie, nie chodzi o urząd seniora wojennego - wtrącił tknięty nagłym przeczuciem Saric, zbyt poruszony nowinami, by zważać na protokół. Mara spojrzała mu w oczy i wyszeptała: - Nie. Masz rację. Nie urząd seniora. - Jej twarz pobladła jeszcze bardziej. - Teraz stawką jest złoty tron! Przygarbiona, siwowłosa postać, która łokciami utorowała sobie drogę przez tłum i stanęła przy boku Hokanu, usłyszała te słowa. Incomo był znużony. Miał zaczerwienione oczy i od czasu wyjazdu Mary znacznie się postarzał. Napięcie chwili sprawiło, że jego głos zabrzmiał ostro. - Ale nie ma cesarskiego syna. Saric poprawił go szybko. - Ten, kto ożeni się z najstarszą cesarską córką, Jehilią, zostanie dziewięćdziesiątym drugim cesarzem Tsuranuanni! Teraz spadkobierczynią tronu jest dwunastoletnia dziewczynka. Każdy z setki cesarskich kuzynów, który przyprowadzi armię i weźmie szturmem mury pałacu cesarskiego, może wziąć ją za żonę. - Jiro! - wykrzyknęła Mara. - To genialne posunięcie! Inaczej po cóż miałby przez te wszystkie lata budować w sekrecie machiny oblężnicze! To musi być jego spisek! Ten wniosek prowadził do następnego: jej dzieci były teraz w niebezpieczeństwie, gdyż jeśli Anasati dostanie się do pałacu cesarskiego pierwszy, każde dziecko spokrewnione z dwojgiem jego wrogów, a także z rodziną cesarską, zostanie skazane na śmierć. Saric natychmiast zrozumiał jej przerażone milczenie i wybuchnął: - Bogowie, Justin! Mara stłumiła panikę. Nawet jej tytuł zwracał się teraz przeciwko niej: jako Sługa Imperium należała do rodziny cesarskiej; według prawa i tradycji w
żyłach jej syna płynęła cesarska krew. Oprócz innych przywilejów oznaczało to także, że Justin, siostrzeniec cesarza i jego najbliższy męski kuzyn, był prawowitym kandydatem do tronu. Jiro w każdej sytuacji byłby zachwycony, mogąc się pozbyć Justina i Kasumy, a teraz, gdy stawką był tron, z pewnością śmierć chłopca sprawiłaby mu podwójną przyjemność. Zresztą żaden inny kandydat do ręki Jehilii nie byłby skłonny okazać miłosierdzia rywalowi. Justin był zaledwie chłopcem, a w czasie wojny nietrudno było o tragiczny wypadek. Mara miała ochotę przeklinać bogów za to okrutne odwrócenie losu. Przez cały czas liczyła się z niebezpieczeństwem ze strony Zgromadzenia, ale miała nadzieję, że edykt magów powstrzyma Anasatiego do czasu, gdy poradzi sobie z tym większym niebezpieczeństwem; jednak tragiczny zamach znów wtrącił jej dzieci w młyn polityki; a w dodatku przebywały one w samym sercu konfliktu! Wzrok Hokanu powiedział jej, że on także zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale to na wpół ogłuszony Incomo wypowiedział na głos ich najgorsze obawy: - Obydwa domy, Acoma i Shinzawai, mogą w tej samej chwili pozostać bez dziedzica. Mara naraz uświadomiła sobie, że o takich poważnych sprawach nie powinno się rozmawiać pośród żołnierzy na przystani i poszła za Hokanu, który prowadził ją przez bezładne szeregi wojska w stronę wielkiego domu. - Widzę, że zdążyłeś już zmobilizować nasz garnizon - powiedziała bezbarwnym, złowróżbnym głosem. - Dla dobra naszych dzieci musimy także posłać gońców do sojuszników i wasali i nakazać im, by przygotowywali się do wojny. Hokanu przeprowadził ją przez próg rękami, które jakimś cudem nie drżały. Nie wypowiedział głośno oczywistej prawdy, że takie wezwanie do broni z pewnością musi wywołać reakcję Zgromadzenia, lecz odrzekł odrętwiały: - Incomo, dopilnuj tego. Wyślij naszych najszybszych posłańców, na tyle
lojalnych, by gotowi byli oddać życie w naszej służbie. - Do Mary zaś rzekł: Podczas twojej nieobecności zorganizowałem sieć posłańców między tym domem, a posiadłością Shinzawaich. Arakasi mi pomógł, choć nie pochwalał tego pomysłu. Musieliśmy się śpieszyć i angażuje to wielu ludzi, ale potrzebny nam był sposób jak najszybszego przekazywania wiadomości. Mój kuzyn Devacai sprawiał tyle kłopotów, że nie zdziwiłbym się, gdyby teraz opowiedział się jako jeden z sojuszników Jira. Incomo pobiegł, przebierając chudymi nogami pod łopoczącym skrajem szaty. Mara gestem kazała Lujanowi i Saricowi pozostać. Chciała wysłuchać ich opinii. Zauważyła Kamlio, zagubioną, idącą w pewnej odległości za nią, i zatrzymała ją także. - Nasi sojusznicy szybko do nas dołączą na polu bitwy - powiedział Hokanu. - Przez jakiś czas możemy ukrywać swe wojska pod innymi sztandarami, ale nie za długo. Oby bogowie zechcieli spojrzeć na nas życzliwie i sypnąć piaskiem w oczy Wielkich! Koniec tego bezruchu jest wielką ulgą. - Przymrużył oczy i dodał: - Anasatim już zbyt długo udawało się uniknąć zemsty Shinzawaich za śmierć mojego ojca. - Urwał i zamknął Marę w uścisku, przed którym powstrzymał się na przystani. - Moja droga, co za okropny powrót do domu. Wyruszyłaś do kraju Thuril, by odwrócić groźbę wojny, a teraz wracasz i widzisz, że rozgrywka Rady znowu doprowadziła do rozlewu krwi. - Opuścił wzrok na jej twarz i czekał, taktownie nie pytając o powodzenie jej misji. Mara odczytała jego nie wypowiedziane pytania, a pośród nich zdumienie, że nie czuje już urazy za jego zachowanie po urodzeniu Kasumy. Bliskie zetknięcie ze śmiercią zmieniło jej spojrzenie na wiele spraw. Choć cały świat znajdował się na skraju katastrofy zagrażającej obydwu ich domom, zaczęła od tego, co było najbliższe jej sercu: - Dowiedziałam się o czymś, co już dawno powinieneś był mi powiedzieć. - Jej usta drgnęły w lekkim, smutnym uśmiechu. - Wiem, że nie mogę mieć więcej dzieci. Nie chciałabym, by uniemożliwiło ci to poczęcie syna, którego pragniesz mieć. Hokanu uniósł brwi, zdziwiony jej wspaniałomyślnością i tym, że ani słowem nie wspomniała o celu swej podróży. Ale zanim zdążył się odezwać, Mara dodała:
- Mężu, widziałam cuda. Ale pomówimy o nich później, gdy znajdziemy się sami. - Pogładziła go po policzku, pocałowała, a potem, wciąż napawając się jego widokiem, zapytała, nie odwracając wzroku: - Czy Arakasi przysłał jakieś wiadomości? - Wiele od czasu, gdy wyjechałaś, ale żadnej od wczoraj. Jeszcze nie. Hokanu mocniej zacisnął ręce dokoła jej talii, jakby się obawiał, że Mara może odsunąć się od niego i zająć czekającymi na nią obowiązkami. - Wyślij wiadomość przez sieć. Chcę, by Arakasi wrócił tu jak najszybciej - powiedziała do Sarica i zauważyła stojącą obok Kamlio. Gdy dziewczyna uświadomiła sobie, kto wkrótce się tu pojawi, na jej twarzy odbił się lęk i determinacja. Zauważyła spojrzenie Mary i pamiętając, co powiedziała w odległych górach Thuril, rzuciła się na podłogę jak niewolnica. - Pani, nie sprawię ci zawodu. - W takim razie postaraj się nie wprawić Arakasiego w przygnębienie odrzekła Mara. - Gdyż teraz od niego może zależeć życie nas wszystkich. Wstań, Kamlio. - Dziewczyna usłuchała i Mara dodała już łagodniej: - Idź się odświeżyć. Mamy za sobą trudną podróż, a w najbliższych dniach niewiele będzie okazji do odpoczynku. Gdy dziewczyna odeszła, Mara powiedziała zwięźle do Lujana: - Pomóż Irrilandiemu zakończyć wysyłanie wojowników, a gdy już odpłyną do... - Tu przerwała i zapytała męża: - Jakie rozkazy wydałeś? Hokanu odpowiedział jej półuśmiechem, w którym niepokój walczył z rozbawieniem. - Mają się zebrać na brzegu rzeki, na skraju posiadłości. Zakładamy, że Jiro pchnie swoją główną armię rzeką Gagajin. Zgromadzenie nie może nas oskarżyć o złamanie edyktu, jeśli będziemy przeprowadzali manewry w obrębie własnych granic. Pod barwami klanu siły Shinzawai pomaszerują z północy w stronę Kentosani, a mieszany garnizon żołnierzy Tuscalory i Acomy opuści twoje posiadłości w pobliżu Sulan-Qu i pójdzie traktem, by przeszkodzić siłom
tradycjonalistów albo oddziałom Anasatich, które wybiorą okrężną drogę lądową. - Jiro na pewno starannie przygotował się do tego dnia - zastanawiała się Mara. Lujan dokończył jej myśl. - Machiny oblężnicze? Czy myślisz, że ukrywa je w lesie, na południe od Świętego Miasta? - Na południe lub na północ - powiedział Hokanu. - Arakasi doniósł, że miejsce pobytu inżynierów objęte jest ścisłą tajemnicą. We wiadomościach, które przesyłał, wspominał, że machiny rozebrano na części i przerzucono okrężną drogą do nieznanych miejsc. Napisał także, że sabotażyści odezwali się tylko raz. Możemy przypuszczać, że wszystko jest w porządku i że wciąż są przy machinach, ale nazwa tego miejsca jest pilnie strzeżona. - Na miejscu Jira także ukryłabym swe oddziały - pomyślała Mara na głos, po czym wydała ostatnie rozkazy Lujanowi: - Chcę się naradzić z tobą i Irrilandim, zanim ostatnie łodzie odpłyną z przystani. Nie znamy żadnego planu rozmieszczenia wojsk Anasatich? - Wyczytała przeczenie z twarzy Hokanu i wiedziała, że obydwoje myślą o tym samym: że obawy Arakasiego mogą się sprawdzić i że być może szpiegom Chumaki udało się przechytrzyć sieć Acomy. Jak inaczej udałoby się niespostrzeżenie przemieścić tak wielkie urządzenia? Możemy tylko zgadywać - ciągnęła - i zaplanować kampanię tak, by wziąć pod uwagę wszelkie możliwości. Gdy Lujan zasalutował i oddalił się pośpiesznie, Hokanu spojrzał na żonę z desperacją. - Mój dzielny dowódco armii, czy myślisz, że próżnowaliśmy podczas twojej nieobecności? - Pociągnął ją do skryptorium, gdzie leżały przygotowane na posiedzenie rady poduszki, a w miejscu, gdzie poprzednio stały pulpity do pisania, teraz znajdowała się gliniana makieta prowincji Szetac. Umieszczone na niej szpilki oznaczały kompanie wojska na polu bitwy. Mara rzuciła okiem na mapę i zesztywniała.
- Widzę tu formacje obronne. Jej wzrok zatrzymał się na twarzy Sarica, ostatniego pozostałego przy niej doradcy. Znów zwróciła się do męża: - Pragnęliśmy uniknąć przywrócenia wszechwładzy seniora wojennego, tymczasem znaleźliśmy się w jeszcze gorszej sytuacji: nie ma już Najwyższej Rady, która mogłaby uznać prawo Jehilii do objęcia tronu. Jeśli Zgromadzenie się nie wtrąci, Justin, jako legalny spadkobierca tronu, znajdzie się w potrzasku; zostanie zamordowany albo stanie się bronią, której może użyć każdy odszczepieniec, by wtrącić kraj w wojnę domową. Bez Rady nie możemy ustanowić regenta, który by spokojnie rządził do czasu, gdy sytuacja rozwiąże się przez małżeństwo Jehilii. Nawet gdyby wystarczyło nam lojalnych sojuszników w Dzielnicy Cesarskiej, by przechwycić władzę i znów zwołać radę, musiałoby to być okupione mordami i chaosem, przy którym Noc Krwawych Mieczy sprawiałaby wrażenie ćwiczeń. Chaos w kraju trwałby tak długo, aż jeden dom okazałby się na tyle mocny, by zapewnić sobie poparcie gwarantujące przejęcie władzy. Saric patrzył na nią posępnie. - Jakiej władzy, pani? Po tym, jak Ichindar śmiało przejął rządy absolutne, jaki władca zadowoliłby się zdobyciem tytułu seniora wojennego? - Rozumiesz więc - odrzekła sucho Mara. - Nie będzie uznania. Czy wyobrażasz sobie, że dwunastoletnia dziewczynka mogłaby sprawować rządy, nawet przy naszym poparciu? A rozpieszczona pierwsza żona Ichindara miałaby być regentką? Gdyby pan Kamatsu żył i zajmował stanowisko cesarskiego kanclerza, to może przy naszej pomocy mógłby w tej dziewczynce zobaczyć przyszłą kobietę. Ale jeśli właściwie zrozumiałam twoje słowa, Hokanu, poparcie klanu Kanazawai rozsypało się pod naciskiem twoich rywali i niezadowolonych kuzynów. Jesteś przywódcą klanu, ale nie jest to już zjednoczony klan twojego ojca. Możliwe, że Hoppara Xacatecas wystąpi jako nasz sojusznik, ale Frasai Tonmargu wciąż jest wielkim wasalem. Choć jest zwierzchnikiem Hoppary, należy do tego samego klanu co Jiro, wątpię, by ośmielił się przyjąć niezależny kurs. Nie, w tej sytuacji z rozlewu krwi nie wyłoni się nowa Najwyższa Rada. Zamiast tego pierwszy władca, któremu uda się opanować pałac cesarski, zmusi kapłanów, by posadzili Jehilię na tronie, po czym
pojmie ją za żonę i każe się namaścić jako cesarz. Saric jak zwykle odpowiedział kolejnym pytaniem. - Czy wierzysz, że to Jiro stoi za zamachem na cesarza? Jednak te słowa przeszły nie zauważone. Hokanu z przerażeniem wpatrzył się w twarz żony i powiedział bardzo cicho, z głębokim bólem: - Nie myślisz o obronie. Nie będziesz wzywała naszych wojsk, by połączyły się z Gwardią Cesarską przeciwko burzy, która wkrótce wybuchnie dokoła Kentosani? - Nie - przyznała Mara z lodowatym spokojem. - Nie mam takiego zamiaru. Jeśli pierwsza dotrę do Świętego Miasta, zaatakuję. - Justin? - Saric pytał z niedowierzaniem i grozą. - Chcesz posadzić swego syna na tronie jako męża Jehilii? Mara obróciła się na pięcie jak osaczone zwierzę. Całe jej ciało drżało od powstrzymywanego zdenerwowania. - A dlaczego nie? Jest prawnym spadkobiercą świętego tronu. - Potem, pośród milczenia, które zapadło po jej słowach, wykrzyknęła rozdzierająco: - Czy nie rozumiecie? Czy żaden z was nic nie widzi? To tylko mały chłopiec, i to jedyny sposób, by ocalić mu życie! Saric zawsze łatwo chwytał subtelności. On pierwszy uporządkował myśli i przejrzał obawy Mary. Zwrócił się do odrętwiałego Hokanu i powiedział bez śladu zwykłego taktu: - Ona ma rację. Justin jest zagrożeniem dla każdego pana, który chciałby zmusić dziewczynkę do małżeństwa. Choćby armia takiego człowieka była nie wiedzieć jak silna, po objęciu tronu musiałby sobie poradzić z wrogami. Nie mógłby przeoczyć żadnego szczegółu prawnego, a przy popularności Mary musiałby zdawać sobie sprawę z praw Justina. Niezadowoleni natychmiast wykorzystaliby to i podnieśli wrzawę, czy my byśmy tego chcieli, czy nie. Inni mogliby mieć ochotę zabić nas wszystkich, by zyskać okazję do posadzenia chłopca na tronie w roli marionetki.
- Wojna domowa - westchnęła Mara, znużona do szpiku kości. - Jeśli Jiro albo ktoś inny zdobędzie koronę, nie będziemy mieli cesarza, szanowanej Światłości Niebios, ale tylko bardziej czczonego seniora wojennego. Taki człowiek stopi w jedno najgorsze cechy obu urzędów, my zaś mamy nadzieję połączyć ich najlepsze strony. Hokanu nagle drgnął. Pochwycił ją za ramiona i wtulił jej twarz w swoją pierś, zakrywając jej łzy. - Pani, nigdy się nie obawiaj, że utracisz moje poparcie. Nigdy. - To znaczy, że możesz przyjąć moje plany? - zapytała Mara stłumionym głosem. Hokanu odgarnął jej włosy, które wysunęły się spod nakrycia głowy. Na jego twarzy ukazały się bruzdy troski i złych przeczuć. - Nie będę udawał, że jestem tym zachwycony, pani mojego serca. Ale masz rację. Justin zostanie mądrym władcą, gdy dojrzeje. A do tego czasu, jako jego opiekunowie, możemy nie dopuszczać do przywrócenia koszmaru rozgrywki Rady i narzucić Imperium nową równowagę. Wszyscy będą musieli uznać połączone prawa do tronu jego i Jehilii. Ta nieszczęsna dziewczynka zasługuje na towarzysza bliskiego jej wiekiem i upodobaniami. Gdyby została poślubiona człowiekowi danemu ambicją, jak Jiro, czekałby ją pożałowania godny los marionetki. Wyczuł, że jego żona myśli o śmierci Ayakiego i że wobec tego mrożącego krew w żyłach zagrożenia dla Justina potrzebuje jego pociechy. W tej chwili to było najważniejsze. Hokanu podniósł swą panią w ramionach, mocno przytulił do napierśnika i wyniósł ze skryptorium w stronę sypialni, wołając przez ramię do Sarica: - Jeśli znaleźliście w kraju Thuril jakieś sposoby, by uchronić się przed Zgromadzeniem, módl się do bogów, by okazały się skuteczne. Gdyż o ile nie jestem w błędzie, wkrótce będziemy musieli się zmierzyć na polu bitwy z Jiro Anasatim. * * *
W zaciszu sypialni Mara niecierpliwie wyrwała się z objęć męża. - Tak wiele do zrobienia, a tak mało czasu! Hokanu zignorował jej wysiłki, pochylił się i położył ją na wielkich poduszkach. Natychmiast spróbowała się podnieść, ale szybko pochwycił jej przeguby, mówiąc: - Ta groźba nie zastała nas nieprzygotowanych. Arakasi przez cały czas dostarczał nam informacji, Keyoke jest bystrzejszym strategiem niż ty i ja razem, a Saric bez zwłoki przekaże im wiadomość, że prawa Justina do tronu z konieczności muszą być zgłoszone. - Gdy Mara wpatrzyła się w jego twarz z furią, potrząsnął nią mocno. - Odpocznij godzinę! Twoim ludziom tylko na dobre wyjdzie, jeśli nikt im na razie nie będzie przeszkadzał. Pozwól Lujanowi skontaktować się z Irrilandim i Keyokem, i zająć swymi obowiązkami! Potem, gdy będzie miał czas zebrać myśli, możemy zwołać radę i wspólnie opracować najlepszy sposób działania. Mara znów spojrzała na niego roztrzęsiona. - Nie martwisz się o posiadłości Shinzawaich na północy ani o knowania twojego kuzyna Devacai? - Nie - odrzekł Hokanu, niewzruszony jak skała. - Odziedziczyłem Dogondiego jako pierwszego doradcę, pamiętasz? Mój ojciec polegał na nim od wielu lat, szczególnie wtedy, gdy cesarski urząd trzymał go z dala od domu. Dogondi jest wyjątkowo bystry, a teraz, gdy mamy nowy system łączności, jeszcze przed jutrzejszym świtem dowie się, że potrzebujesz pomocy dla Justina. Incomo i on pracowali razem jak starzy towarzysze. Zaufaj zdolnościom swoich sprawdzonych oficerów, pani. Bezwstydnie zawojowałaś serca wszystkich moich sług. Nikt, kto nosi błękit Shinzawaich, nie odmówi dla ciebie życia, ale pod warunkiem, że nie będziesz teraz wtrącać się w ich poczynania. Mara zadrżała jeszcze mocniej. - Jak sobie bez ciebie radziłam przez tyle miesięcy? - wyjąkała. Oczywiście, że masz rację. Hokanu poczuł, że się rozluźniła. Gdy uznał to za bezpieczne, wypuścił ją z uścisku i kazał służebnej zdjąć z niej szaty podróżne. Gdy kobieta zajęła się
swymi obowiązkami, wkrótce przekonał się, że nie potrafi się oprzeć chęci, by jej pomóc w rozbieraniu. Po chwili wierzchnia szata opadła i rozluźniły się węzły bielizny. Hokanu przesunął palcami po ciepłym, gładkim ciele żony. - Gorzki powrót do domu - wymruczał. - Nie taki wybrałabym z własnej woli, mężu. Tęskniłam do ciebie. Pokojówka równie dobrze mogła być niewidzialna. - A ja do ciebie - uśmiechnął się Hokanu. Zaczął rozluźniać sprzączki napierśnika, ale nie mógł podołać nawet tak prostemu zadaniu, gdyż służąca właśnie zdejmowała z Mary spodnią szatę. Widok jego pani, choć zmęczonej i zakurzonej po podróży, z potarganymi włosami, zaparł mu dech w piersiach. Mara zauważyła jego zapatrzenie i w końcu udało jej się uśmiechnąć. Położyła dłoń na jego dłoniach i zaczęła odpinać skórzane paski. Pocałował ją w usta. Żadne z nich nie zauważyło, że pokojówka rozebrała także i jego, a gdy skończyła, skłoniła się i cicho wymknęła z sypialni.
* * *
Później, gdy obydwoje leżeli wyczerpani miłością, Hokanu delikatnie przesunął palcem po policzku Mary. Światło wpadające zza przegrody zalśniło na smużkach srebra, które zaczęły się pojawiać w jej czarnych włosach. Na skórze widać było ślady ostrego południowego słońca. Gdy tak ją pieścił, poruszyła się i znów wymruczała: - Tak wiele do zrobienia, a tak mało czasu. Wsparła się na łokciach. Znów była niespokojna. Hokanu rozluźnił uścisk, wiedząc, że teraz już nie potrafi jej powstrzymać. Czekała ich wojna z powodu otwartego przeciwstawienia się woli Zgromadzenia; od jej wyniku zależało życie Justina. Jednak gdy Mara podniosła się i zaklaskała na pokojówkę, każąc jej
przynieść strój odpowiedni na pole bitwy, mąż patrzył na nią z okropną, łamiącą serce goryczą. Wiedział, że teraz już nic między nimi nie będzie takie samo. Albo Jiro zasiądzie na złotym tronie, a Mara i wszystko, co kochała, zostanie zniszczone albo obydwoje zginą, usiłując uczynić Justina cesarzem, albo, i to była najbardziej gorzka ze wszystkich możliwości, pani Mara stanie się Władczynią Imperium. Mimo wszystko nie miał wyboru; dla dobra córki musiał posłużyć żonie wiedzą wojenną i wierzyć, że legendarne szczęście Dobrej Sługi pozwoli zachować dzieci i ich samych przy życiu. Wstał z posłania, jednym krokiem podszedł do Mary i korzystając z chwili, gdy jedno ramię miała uwięzione w fałdach szaty, ujął jej twarz w dłonie i pocałował łagodnie i czule. - Wykąp się - powiedział. - Ja pójdę naradzić się z Lujanem i Irrilandim. Mara oddała mu pocałunek i błysnęła uśmiechem. - Żadna kąpiel nie odświeży mnie tak, jak dzielona z tobą. Hokanu poczuł, że ogarnia go fala ciepła, nałożył jednak rozrzucone ubranie i pośpieszył na radę wojenną. Zdawał sobie sprawę, że niezależnie od tego, czy przetrwają, czy też zginą w wielkim konflikcie, zmiana w ich życiu jest nieunikniona. Nie potrafił pozbyć się przeczucia, że nadchodzące wydarzenia zmuszą go do odsunięcia się od tej, która była najdroższa na świecie.
Rozdział dwudziesty piąty Zgromadzenie
Chumaka uśmiechnął się i zatarł żywo ręce, jakby chciał je rozgrzać, choć za oknem panował upał. Pierwszy doradca Anasatich reagował w ten sposób na dreszcz podniecenia. - Wreszcie, wreszcie - wymruczał, przerzucając listy i papiery. W końcu znalazł to, czego szukał, a co sprawiało wrażenie marnego skrawka papieru pokrytego cyframi. Cyfry te jednak były szyfrem, a niecierpliwie wyczekiwana wiadomość - efektem snutych od dawna skomplikowanych intryg. Ignorując uniesione brwi i pytający wzrok urzędnika, wybiegł poszukać swego pana. Jiro zazwyczaj spędzał południe w samotności. W odróżnieniu od wielu panów, którzy lubili o tej porze schronić się do sypialni w towarzystwie konkubin, nigdy nie ucinał sobie popołudniowej drzemki. Jego gusty były ascetyczne. Uważał kobiety za próżne, bezużyteczne stworzenia i kiedyś posunął się do tego, że pod wpływem kaprysu zarządził, by wszystkie jego kuzynki wstąpiły na służbę w świątyniach. Chumaka zaśmiał się cicho; posunięcie jego pana było mądrzejsze, niż on sam przypuszczał: te dziewczyny nie będą miały synów, którzy mogliby ubiegać się o władzę. Jiro zazwyczaj wybierał do odpoczynku odosobnione miejsca. O tej porze na pewno będzie w kąpieli albo pogrążony w lekturze, w chłodnym, przewiewnym portyku, łączącym bibliotekę ze skryptorium. Chumaka zatrzymał się u zbiegu dwóch korytarzy. Było tu nieco mroczno, gdyż podczas upału w domu nie paliły się żadne lampy. Korytarze pachniały woskiem i olejem, których używano do czyszczenia podłóg. Cienkie nozdrza
doradcy zadrgały nerwowo. - Dzisiaj nie poszedł do łaźni - mruknął. Jego pan był pedantycznie czysty. Lubił ostro przyprawione jedzenie, które pozwalało mu zachować słodki oddech, i perfumowaną wodę do kąpieli. Stare, pochylone drzewa ulo, rosnące przy portyku od strony biblioteki, rzucały cień nawet podczas największych upałów. Jiro siedział na kamiennej ławce ze zwojem w ręku. Dokoła jego stóp leżały porozrzucane inne zwoje. Usługiwał mu głuchoniemy niewolnik, czekający w gotowości na najmniejszy znak swego pana. Ale potrzeby Jira były niewielkie, najwyżej od czasu do czasu prosił o zimny napój. Często siedział, czytając aż do połowy popołudnia, gdy spotykał się ze swym hadonrą, by porozmawiać o finansach, albo zamawiał recytację poezji, albo też spacerował po zaprojektowanych przez jego prababkę pięknych ogrodach, które z przyjemnością uzupełniał nowymi roślinami i którym przywracał dawny blask. Pogrążony w lekturze, nie od razu zareagował na szybki stukot sandałów Chumaki. Gdy podniósł głowę, wyglądał jak człowiek przywołany z bardzo daleka. Ze zniecierpliwieniem ściągnął brwi i zachował sztywną rezerwę. Ale zaraz popadł w rezygnację. Ze wszystkich sług Anasatich Chumaki najtrudniej się było oględnie pozbyć. Jiro uważał konieczność rozkazywania za ubliżającą; takie zachowanie było nietaktowne, on zaś szczycił się subtelnością. Chumaka potrafił zręcznie wykorzystywać tę słabostkę swego pana. - O co chodzi? - westchnął Jiro ze znudzeniem, zauważając, że Chumaka uśmiecha się szeroko, pokazując zęby. Taki uśmiech zarezerwowany był wyłącznie dla najszczęśliwszych nowin, wobec czego pan Anasati także nieco się rozjaśnił. - Pewnie Mara - odgadł po chwili. - Mam nadzieję, że gdy wróciła do domu, spotkała ją przykra niespodzianka. Chumaka pomachał zakodowaną wiadomością. - To prawda, panie, a co więcej, właśnie otrzymałem wiadomość bezpośrednio od naszego szpiega, umieszczonego wśród posłańców Hokanu. Mamy dokładny opis planowanego rozmieszczenia oddziałów Mary. - Entuzjazm pierwszego doradcy przygasł nieco na wspomnienie, jak trudno było złamać
prywatny szyfr Hokanu. Jiro wyczuł, że teraz może nastąpić wykład na temat podobnych subtelności, i zręcznie popchnął rozmowę do przodu. - I co dalej? - Co dalej? - Chumaka przez chwilę sprawiał wrażenie roztargnionego. Po chwili znów się skupił. Jego wzrok jednak nawet na chwilę nie stracił bystrości, a umysł pracował zdumiewająco szybko. - Nasz podstęp się udał. Jiro powściągnął irytację. Chumaka zawsze spodziewał się, że jego pan będzie chwytał w lot najsubtelniejsze aluzje bez żadnych dodatkowych wyjaśnień. - O którym podstępie mówisz? - Oczywiście o naszych machinach oblężniczych i planach mistrza zabawek. Pani Mara wierzy, że niczego nie podejrzewając, zatrudniliśmy jej fałszywych robotników. Nie planuje żadnego ataku na nasze siły, które stoją przygotowane do szturmu na Kentosani. - Chumaka lekceważąco pomachał ręką. Och, kazała swemu mężowi ściągnąć wojska Shinzawaich z północy. Mają zaatakować nasze północne skrzydło, zanim nasze oddziały pozbierają się po stratach, jakie jej zdaniem poniesiemy, gdy na skutek nieszczęśliwego wypadku pociski wystrzelone z machin oblężniczych poczynią wiele spustoszeń w naszej armii. - To się nie zdarzy - mruknął Jiro i jego wąska twarz wreszcie złagodniała. - Machiny rozbiją te stare mury i nasi ludzie wejdą do pałacu. Roześmiał się krótko. - Oddziały Shinzawaich przybędą akurat na czas, by pokłonić się przed nowym cesarzem! - I wyprawić pogrzeb dziedzicowi rodu - dodał Chumaka cicho i znów zatarł ręce. - Czy mamy powiedzieć, że Justin zginął od spadającego kamienia, czy też, że przez pomyłkę wzięto go za służącego i oddano mistrzowi niewolników? W otoczeniu niewolników chłopcu może przydarzyć się wiele nieprzyjemnych wypadków. Jiro zacisnął usta i przymrużył oczy z dezaprobatą. Nie lubił praktyk, które uważał za grubiańskie albo celowo okrutne. W dzieciństwie często cierpiał z powodu brutalności swego młodszego brata Buntokapiego i teraz nie miał
cierpliwości do takich spraw. - Chcę, żeby to się odbyło szybko i czysto, bez zadawania zbędnego cierpienia; zabłąkana strzała zupełnie wystarczy - prychnął, po czym zamyślił się. - Ale Mara... gdyby Sługa Imperium żywa wpadła w ręce naszych oddziałów, to by była zupełnie inna sprawa. Teraz Chumaka wolał się uchylić od omawiania szczegółów. Był na tyle Tsurańczykiem, że potrafił skazywać ludzi na tortury lub śmierć, gdy uważał to za konieczne, mimo to myśl o sprawianiu bólu Słudze Imperium nie sprawiała mu przyjemności. Spojrzenie Jira na każde wspomnienie jej imienia przeszywało Chumakę dreszczem. - Jeśli pozwolisz, to odejdę teraz, panie, by wysłać wiadomości o rozmieszczeniu sił Acomy i Shinzawaich do Omela. Jiro leniwie dał przyzwolenie. Wciąż myślał o zemście. Chumaka wycofał się z ukłonem, znacznie podniesiony na duchu. Nim Jiro zdążył podnieść zwój i na nowo zagłębić się w czytaniu, pierwszy doradca już odbiegł, mrucząc pod nosem pomysły i plany. - Ci wojownicy Minwanabich, którzy nie zaprzysięgli służby Marze... myślał na głos i w jego oczach zalśnił zimny błysk. - Tak. Tak. Myślę, że to właściwa pora, by wezwać ich z tego przygranicznego garnizonu i wzmóc zamieszanie w szeregach naszych przeciwników. Gdy już pan nie mógł go usłyszeć, przyśpieszył kroku, pogwizdując głośno. - Bogowie - wyszeptał - czym byłoby życie bez polityki? * * * W Imperium panowała żałoba. Po publicznym ogłoszeniu śmierci Ichindara bramy do pałacu cesarskiego zamknięto na głucho, a na murach wywieszono tradycyjne czerwone flagi. Trakty lądowe oraz rzeka Gagajin roiły
się od posłańców. Gongi z metalu i dzwonki we wszystkich świątyniach dwudziestu bogów wybijały w hołdzie dla Ichindara dziewięćdziesiąt jeden uderzeń, jedno za każde pokolenie jego rodu. Miasto miało być zamknięte dla handlu przez dwadzieścia dni i wszystkie składy i kramy kupców, które nie były niezbędne dla przetrwania, wywiesiły na drzwiach czerwone proporce. Ulice Kentosani wydawały się zamarłe bez zwykłych okrzyków sprzedawców żywności i wody; w ciszy poranka rozbrzmiewały jedynie modlitwy, śpiewane przez kapłanów za duszę zmarłego. Zgodnie z tradycją rozmowy na ulicach były zabronione i nawet licencjonowani żebracy miejscy prosili o wsparcie na migi. Czerwony Bóg Turakamu uciszył Głos Niebios na Ziemi, i dopóki zabalsamowane ciało Ichindara leżało w kręgu zapalonych świec i modlących się kapłanów, Święte Miasto zachowywało pełne szacunku milczenie. Dwudziestego pierwszego dnia Światłość Niebios miał być złożony na stosie pogrzebowym, a po ostygnięciu jego popiołów na złoty tron miał wstąpić następca, wybrany i namaszczony przez kapłanów wyższych i niższych bogów. W oczekiwaniu na ten dzień gromadziły się armie i knuto spiski. Zgromadzenie także nie pozostało obojętne. Poza bramami miasta, u brzegu rzeki lub w dokach Silmani i Sulan-Qu, tłoczyły się barki handlowe, pozostawione za murami ze względu na żałobę. Ceny za wynajęcie magazynów wzrosły niezmiernie, gdyż wszyscy kupcy szukali bezpiecznego miejsca, gdzie mogliby złożyć towary, zbyt cenne, by je pozostawiać na pokładach barek pod ochroną szczupłej straży. Ci, którzy się spóźnili, szukali miejsca w prywatnych piwnicach i na strychach domów, a najwięksi nieszczęśnicy stracili wszystkie dobra w falach nadchodzącej nawałnicy wojennej. Klany naradzały się, a domy zbroiły. Drogi nieustannie pokryte były tumanami kurzu wzbijanego przez tysiące maszerujących stóp. Na rzekach tłoczyły się flotylle barek i łodzi wojennych. Do przewozu żołnierzy używano wszelkich możliwych podwód. Kupcy cierpieli, gdyż ich towary wyrzucano przez burtę, by zrobić miejsce dla oddziałów wojska. Wynikł z tego niedostatek w miastach, gdyż pośrednicy wykupywali od wieśniaków żywność, która wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk, zanim dotarła na rynki. Handel przy drodze często prowadzono pod
groźbą użycia broni. Chłopi cierpieli. Bogacze narzekali na wysokie ceny; biedacy chodzili głodni i na ulicach gromadziły się niespokojne tłumy. Panowie, którzy mogliby wysłać żołnierzy, by uspokoić pospólstwo i przywrócić porządek, zajęci byli czym innym. Wysyłali wojska, by poparły którąś frakcję albo, korzystając z ogólnego zamieszania, wyprawiali się na wrogów, których garnizony opustoszały przed przewidywaną bitwą. W ubogich dzielnicach zagroziły zamieszki, a spekulanci bogacili się na wzroście cen. Wszelkie stronnictwa w Imperium zbroiły się i gromadziły w wielkie armie. Pośród wielobarwnych znaków domów, które wysłały swoje oddziały do Kentosani, brakowało: zielonych sztandarów Acomy, błękitnych Shinzawai i żółtoczerwonych proporców Anasatich. W wysokiej wieży w Mieście Magów, w zatłoczonym gabinecie, gdzie nad stertami książek i zwojów górował cudaczny wyszczerbiony samowar z wypalanej gliny, siedział Wielki Shimone z filiżanką herbaty w kościstych palcach. Polubił niezliczone odmiany tego midkemijskiego specjału i słudzy dzień i noc trzymali żar pod samowarem. Poduszki, na których siedział, były cienkie, zgodnie z jego ascetycznymi gustami. Przed nim stał niski trójnożny stolik z przejrzystym kryształowym blatem, w którym odbijały się sylwetki Mary i Hokanu pogrążonych w rozmowie z doradcami. Po chwili zastąpił je Jiro, który gestykulując, rozmawiał o czymś z panem Omechan, mężczyzną o sztywnej twarzy i niemiłym usposobieniu. Shimone westchnął i z napięciem zabębnił palcami o filiżankę z wystygłą herbatą. Ale to siedzący naprzeciwko niego Fumita, niemal niewidoczny w cieniu, wypowiedział na głos oczywisty wniosek. - Nikogo nie oszukają, a już na pewno nie nas. Każde z nich czeka, aż druga strona zacznie, by na nasz widok móc powiedzieć z czystym sumieniem: „My tylko się broniliśmy". Żaden z magów nie rozwodził się nad smutną, oczywistą konkluzją: że choć oni obydwaj osobiście popierali postępowe poczynania Mary, przeważająca część Zgromadzenia opowiadała się przeciwko niej. Same słowa: Acoma i Anasati wywoływały skojarzenia z polem bitwy. Niezależnie od tego, czy Mara i
Jiro oficjalnie zajmowali jakieś stanowisko, czy też nie, czy ogłaszali swoje zamiary i prosili kapłana boga wojny o złamanie kamiennej pieczęci na świątyni Jastur, niemal wszystkie frakcje brały wskazówki albo od Anasatich, albo od Acomy. Zgromadzenie Magów wkrótce musi wystąpić. W pełnej napięcia ciszy Fumita i Shimone usłyszeli dochodzące zza drzwi brzęczenie, po którym nastąpił głuchy odgłos i szybkie kroki. Drewniany haczyk w drzwiach podniósł się. - Hochopepa - rzekł Shimone z przymkniętymi oczami. Postawił filiżankę, poruszył ręką i wizje w krysztale zatarły się, a po chwili zupełnie zniknęły. Fumita podniósł się. - Skoro Hocho się śpieszy, może to oznaczać tylko jedno: że kworum już się zebrało - odgadł. - Chodźmy do wielkiej sali. Drzwi do prywatnego gabinetu Shimone'a otworzyły się ze skrzypnięciem i Hochopepa wsunął do środka czerwoną twarz. - Pośpieszcie się. Jeden z naszych gorącokrwistych właśnie zaproponował, żeby wysadzić w powietrze połowę prowincji Szetac. Fumita mlasnął ze zniecierpliwieniem. - Nie zrobił żadnej różnicy między wojownikami a chłopkami wypędzonymi z domów przez wojska? Hochopepa wciągnął pulchne policzki. - Żadnej. - Wycofał się z drzwi, wskazując im gestem, by wyszli za nim. A są i gorsze wiadomości. To, co przed chwilą powiedziałeś, było jedynym argumentem, dzięki któremu ten projekt nie przeszedł. W innym wypadku jakiś dureń już w tej chwili by tam był i obracał wszystko w popiół! - Nie czekając na nich, odwrócił się i ruszył korytarzem. Fumita szybko poszedł za nim. - Mam nadzieję, że razem wystarczy nam wyobraźni, by wynaleźć kilka innych powodów, żeby jeszcze trochę ich powstrzymać. - Zerknął przez ramię na Shimone'a, który, wydawało się, równie powoli się ruszał, jak i mówił. - Nic na
to nie poradzimy, przyjacielu. Tym razem będziesz musiał mówić tyle samo, co wszyscy inni, by pomóc naszej sprawie. Szczupły mag spojrzał pochmurnie na pulchnego kolegę, który ich prowadził. Tym razem to Hochopepa poczuł się urażony. Jednak zanim zdążył powiedzieć coś we własnej obronie, Fumita popędził go do przodu. - Oszczędzaj się - rzekł z udaną powagą. - Musimy wykorzystać całą naszą pomysłowość. Prawdopodobnie wszyscy się tam kłócą jak midkemijskie małpy, a my powinniśmy jeszcze bardziej ich podrażnić. Bez dalszych dyskusji pośpieszyli w stronę wejścia do wielkiej sali. * * * Debata, na którą udali się sojusznicy Mary, ciągnęła się przez wiele dni. Wielokrotnie w dziejach Imperium spory dzieliły Zgromadzenie, ale nigdy jeszcze magowie nie spierali się tak długo i tak zażarcie. Coraz to nowi Wielcy przybywali do Miasta Magów na obrady. Wysokie, piętrowe galerie były wypełnione niemal do granic możliwości. W ostatnich latach jedynie debata nad banicją Milambera i zniesieniem urzędu seniora wojennego wywołały podobną gorączkę. Nieobecni byli tylko zdziecinniali starcy. Wkrótce na sali zrobiło się duszno, a ponieważ żadne zebranie Zgromadzenia nie mogło się zakończyć przed podjęciem ostatecznej decyzji, dyskusje trwały dzień i noc. Kolejny świt zabarwił szarością wysokie okna na kopule, posrebrzył lakierowane płyty podłogi i wydobył zmęczenie z twarzy wszystkich obecnych. W niewyraźnym świetle można było dostrzec jedyną poruszającą się osobę: był to przysadzisty mag, który perorując, przechadzał się pośrodku ogromnej sali. Na twarzy Hochopepy widać było zmęczenie. Gestykulując krępym ramieniem, ciągnął głosem ochrypłym po wielu godzinach nieprzerwanego gadania: - Każdy z nas powinien jak najszybciej zrozumieć, że stoimy u progu wielkich zmian, których nie da się odwrócić! - Uniósł drugie ramię i złożył dłonie razem, by podkreślić znaczenie swych słów. Kilku starszych magów, wyrwanych z
drzemki, poruszyło się. - Nie możemy tak po prostu machnąć ręką i pozwolić, by Imperium powróciło na stare szlaki! Dni seniora wojennego minęły! Jego wywody przerwały okrzyki sprzeciwu. - My tu dyskutujemy, a armie maszerują - wykrzyknął Motecha, wygadany mag, który nie zgadzał się z polityką nieżyjącego Ichindara. Krępy mówca podniósł dłoń, prosząc o ciszę, choć w zasadzie wdzięczny był za tę chwilę wytchnienia. W gardle drapało go od wysiłku. - Wiem o tym! - Poczekał, aż sala się uciszy, po czym podjął: Sprzeciwiono się nam. Słyszałem już, jak wielu z was powtarzało to wielokrotnie... - rozejrzał się po sali, uświadamiając sobie zmianę nastroju, która przeszła przez rzędy siedzących niczym fala - ...wielokrotnie. - Teraz już nawet najbardziej zrównoważeni członkowie Zgromadzenia poruszali się niespokojnie. Plecy ich bolały od siedzenia i nie zadowalało ich tylko uprzejme słuchanie. Zniecierpliwieni zaczęli przerywać okrzykami, pragnąc, by Hochopepa wreszcie zszedł z miejsca mówcy. Niektórzy zrywali się na nogi. Hochopepa przyznał w duchu, że w końcu będzie musiał ustąpić. Miał tylko nadzieję, że Fumita albo sprytny Teloro wymyślą sposób, by jeszcze przez jakiś czas przeciągać dyskusję. - Nie jesteśmy bogami, bracia - podsumował. - Owszem, mamy władzę i potęgę, ale mimo to jesteśmy tylko ludźmi. Brutalna interwencja może tylko zwiększyć niebezpieczeństwo, jakie zagraża państwu. Ostrzegam wszystkich, by powstrzymali swe namiętności, gdyż skutki naszych działań będą długotrwałe. Czy gdy już emocje opadną, mamy żałować czegoś, czego nawet my sami nie potrafimy odwrócić? - Zakończył swą mowę powolnym opuszczeniem ramion i powlókł się na swoje miejsce. Opadł ciężko na ławę. Jego znużenie nie było udawane; udało mu się zagradzać innym dostęp do miejsca mówcy przez dwa i pół dnia. Marszałek Zgromadzenia wrócił na środek sali, mrugając powiekami jakby w zamyśleniu. - Dziękujemy Hochopepie za to, że zechciał podzielić się z nami swą mądrością.
Wielka kopuła odbiła echa gwaru. Kilkunastu magów wyraziło ochotę do wygłoszenia mowy. Fumita przechylił się przez Shimone'a i wyszeptał do okrągłego przyjaciela: - Dobra robota, Hocho! Shimone zaś wtrącił sucho: - Może przez kilka następnych dni uda nam się choć przez chwilę posłuchać błogosławionej ciszy, gdy zbierzemy się nad szklaneczką wina. - Teraz wysłuchamy Motechy!- oznajmił marszałek Hodiku. Niski, starszy mag z haczykowatym nosem, którego dwaj kuzyni znani byli niegdyś jako bawidełka seniora wojennego, wstał, sprężystym krokiem wyszedł na środek i obrócił się, szeleszcząc szatami. Jego przenikliwe, blisko osadzone oczy szybko przesunęły się po Zgromadzeniu, po czym powiedział: - Choć nasz brat Hochopepa niezwykle interesująco przedstawił nam wszystkie, najdrobniejsze nawet szczegóły wydarzeń, to, co mówił, nie zmienia faktów. W tej chwili dwie armie są bliskie otwartej walki. Zdarzyły się już nawet drobne potyczki między nimi i tylko głupcy pośród nas mogą nie zauważać, że barwy ich domów ukryte są za sztandarami kuzynów z klanu lub sprzymierzeńców! Mara Acoma złamała nasz edykt. Nawet teraz, gdy rozmawiamy, jej żołnierze maszerują i angażują się w bezprawną wojnę! - Dlaczego wymieniasz tylko ją, a nie Anasatiego? - zawołał porywczy Sevean. Teloro wykorzystał okazję, by się wtrącić i dolać oliwy do ognia. - Nazywacie działania tych armii bezprawnymi. Pragnąłbym przypomnieć wszystkim, że Światłość Niebios został zamordowany! Musisz przyznać, Motecho, że okoliczności wymusiły wezwanie do broni. To naturalne, że pan Hokanu Shinzawai popiera rodzinę cesarską. Mara była najsilniejszą stronniczką Ichindara. Przypominam, że to Jiro buduje machiny oblężnicze i wynajmuje inżynierów; intryguje, by zaspokoić własne ambicje, nie po to, by wprowadzić ład w Imperium.
Motecha złożył ręce na piersiach, co uwydatniło jego zaokrąglone ramiona. - Czy to okoliczności doprowadziły do tego, że Jiro Anasati i Mara Acoma wraz ze swym towarzyszem rozkazali armiom wyjść w pole? Żadna z ich posiadłości nie była zagrożona! Czy ten konflikt rzeczywiście jest nieunikniony? Czy na pewno dobro Imperium zmusiło Marę do wydania rozkazu drugiemu garnizonowi z jej rodzinnej posiadłości, by zamknął przejście siłom Anasatich i ich sojusznikom przez publiczny trakt wiodący do Sulan-Qu? - Dajże spokój! - zawołał Shimone. Gdy unosił głos, brzmiała w nim potęga autorytetu, a teraz dodatkowo w jego bezruchu widoczna była powstrzymywana wściekłość. - Skąd wiesz, Motecho, że to Mara pierwsza zaatakowała? Nie słyszałem o żadnej bitwie, lecz jedynie o potyczkach, które zakończyły się powrotem żołnierzy do własnych szeregów. Dlaczego mówimy o wojnie domowej, skoro do tej pory wszystko ograniczyło się do wymiany obelg i sporadycznego wystrzelenia z łuku? Teloro podniósł kolejny argument. - Chciałbym zwrócić waszą uwagę, że sztandar wojsk zgromadzonych w pobliżu Sulan-Qu nie należy do Mary, lecz do pana Jidu Tuscalory. Co prawda jest on wasalem Acomy, ale jego posiadłości leżą akurat na szlaku przemarszu wojsk Jira. Pan Tuscalora ma prawo bronić swych ziem. Motecha przymrużył oczy. - Nasz kolega Tapek był tam i widział wszystko z bliska, Teloro. Może nie jestem równie gorliwym studentem historii jak twój przyjaciel Hochopepa, ale z pewnością potrafię odróżnić formację obronną od armii ustawionej do ataku! - A kolekcja machin oblężniczych Jira, w lesie pod Kentosani, także ma służyć celom obronnym? - odkrzyknął Shimone, ale wrzawa na sali zagłuszyła jego głos. Marszałek usiłował zaprowadzić porządek. - Koledzy! Sprawa, którą się zajmujemy, wymaga spokoju i rozwagi.
Motecha wygładził szatę jak kogut jiga stroszący pióra i wyciągnął palec wskazujący w stronę galerii. - Odbyła się wymiana strzałów między wasalem Mary a żołnierzami Anasatich, ukrytymi pod sztandarem klanu Ionani. Czy mamy tu siedzieć i kłócić się, czekając, aż nasz edykt zostanie złamany po raz drugi? Tapek doniósł, że oddziały ścinają drzewa i budują z nich barykady, by dać swym łucznikom lepszą ochronę. Hochopepa odchrząknął i wychrypiał: - W takim razie Tapek mógł wydać rozkaz, by przestali strzelać. - To spowodowało śmiech i potok niepochlebnych komentarzy. - A może to, że zabłąkane strzały niewiele zważają na majestat Wielkich, powstrzymało naszego przyjaciela Tapeka przed interwencją? Tapek zerwał się na równe nogi. Jego rude włosy wyraźnie odcinały się od rzędów czarnych szat. - Już raz nakazaliśmy Marze przestać! - zawołał. - Czyżby zdążyła już zapomnieć o tym oddziale żołnierzy, który dla przykładu zniszczyliśmy na polu bitwy? - Teraz Motecha ma głos - przypomniał marszałek. - Tapek, usiądź proszę, dopóki nie otrzymasz formalnego pozwolenia, by prowadzić dyskusję. Rudy mag opadł na miejsce, mrucząc coś do siedzących obok przyjaciół. Motecha podjął wątek. - Zakładam, że Jiro Anasati nie zrobił żadnego agresywnego ruchu. Choć jego machiny oblężnicze stoją pod Kentosani, jeszcze nie wystrzeliły! I mogą nigdy nie wystrzelić, o ile uda nam się nie dopuścić do tego, by Mara połączyła się ze swymi sojusznikami w Dzielnicy Cesarskiej. - Jakimi sojusznikami? Czy chcesz powiedzieć, że Mara brała udział w spisku? - zawołał Shimone. - Zostało dowiedzione, że nie miała ona nic wspólnego z intrygą Omechana, która doprowadziła do śmierci Ichindara!
W Zgromadzeniu znów zapanował chaos. Marszałek Hodiku musiał trzymać ręce uniesione przez kilka minut, nim wreszcie zgiełk uciszył się nieco. Głosy opadły niechętnie. Sevean wciąż stał, gestykulując i wyjaśniał coś swemu towarzyszowi. Rozejrzał się i zawstydzony zniżył głos. Hochopepa otarł pot z czoła. - Zdaje się, że nie musiałem marnować głosu na tę przemowę - zachichotał pod nosem. - Nasi przeciwnicy sami ułatwiają nam zadanie. - Obawiam się, że już niedługo - odrzekł Shimone złowróżbnie. Motecha wygłosił jeszcze kilka oskarżeń, bardziej bezpośrednich niż te, na jakie odważyli się jego przeciwnicy. - Twierdzę, że winowajczynią jest Mara Acoma! Jej lekceważenie, nie, jej pogarda dla tradycji jest powszechnie znana. Można snuć rozmaite przypuszczenia, w jaki sposób zdobyła tytuł Sługi Imperium. Ale moim zdaniem między nią a nieżyjącym cesarzem istniało... porozumienie. Mara wychowywała swego syna, Justina, jako kandydata do złotego tronu, i sądzę, że Jiro ma prawo się bronić przed tym nieuzasadnionym pokazem ambicji Acomy! - To zamyka sprawę - mruknął ponuro Fumita. - Prędzej czy później ktoś musiał wywlec przywileje adopcji, jakie posiadają dzieci Mary. Ktoś musiał wciągnąć tego chłopca w kłótnię. Smutek w jego głosie był szczery; może z powodu osobistych wspomnień o synu, którego musiał się wyrzec, gdy wezwano go do Zgromadzenia. Chciał dodać coś jeszcze, ale jego słowa zagłuszyła wrzawa. Magowie zrywali się na nogi i na niektórych twarzach widać było płomień gniewu. Marszałek Hodiku machał laską pośród tumultu, a gdy go zignorowano, oddał głos młodemu magowi o imieniu Akani. Fakt, że pominął przy tym wielu dojrzalszych i starszych, a wybrał maga, który zaledwie skończył terminowanie, wzbudził natychmiast na sali pełne wyczekiwania milczenie. Akani operował głosem jak znakomity orator.
- To są tylko przypuszczenia, ale nie mamy żadnych dowodów na ich potwierdzenie - zaczął zwięźle. - Nic nie wiemy o tym, by Mara Acoma snuła jakieś intrygi. Nie możemy zaprzeczyć, że straciła pierworodnego syna. Justin jest jej jedynym dziedzicem. Gdyby zamierzała uknuć spisek w celu wyniesienia go na tron cesarski, trudno podejrzewać, by zaczęła go podczas swej nieobecności na dworze. Tylko głupiec zostawiłby chłopca zdanego na własne siły, bez obrońców z rodu Acoma czy Shinzawai, w czasie gdy rozstrzyga się kwestia następstwa tronu. Justin przebywa teraz w pałacu cesarskim z dziećmi Ichindara, a przypominam wam, że pałac przechodzi dwudziestodniową kwarantannę żałoby! W tym czasie dziecko może stracić życie na skutek tysiąca rozmaitych wypadków. Oddziały Acomy maszerują, by ochronić swego przyszłego władcę. Bracia, proponuję - zakończył Akani cierpko - byśmy podczas podejmowania decyzji nie opierali się na domysłach i plotkach z ulicy. Widząc, że młody mag przemawia spokojnie i rozsądnie, Shimone uniósł siwe, krzaczaste brwi. - Dobry wybór argumentów. Ten chłopak mógłby być sędzią na cesarskim dworze. Hochopepa zaśmiał się. - Akani przygotowywał się właśnie do tego stanowiska, zanim ujawnił magiczne talenty. Jak sądzisz, dlaczego prosiłem Hodiku, by wyrządził mi przysługę i dopuścił go do głosu w chwili, gdy zwolennicy użycia siły zaczną zdobywać przewagę? Nie możemy pozwolić, by sojusznicy Jira, tacy jak nasz wygadany Tapek, w gorączce zmusili nas do podjęcia nie przemyślanych działań. A jednak nawet umiejętności oratorskie Akaniego nie pozwoliły mu długo pozostać na miejscu mówcy. Atmosfera na sali była bardzo gorąca i teraz nawet ci spośród Wielkich, którzy na początku zachowywali neutralność, opowiadali się po którejś ze stron, choćby tylko po to, by wreszcie doprowadzić długą, męczącą sesję do końca. Wszystkie stronnictwa domagały się zakończenia dyskusji. Akani wyczerpał swą elokwencję i by zachować sprawiedliwość, Hodiku musiał pozwolić Tapekowi dojść do głosu.
- Teraz zaczną się kłopoty - rzekł Shimone bezbarwnie. Hochopepa zmarszczył czoło, a Fumita zastygł nieruchomo. Tapek nie tracił czasu na przekonujące oracje. - Prawdą jest, że Zgromadzenie raz już jednogłośnie zabroniło Marze ataku na Jira. Dla dobra Imperium domagam się wyroku na nią! Hochopepa zerwał się na nogi zdumiewająco szybko jak na człowieka o jego posturze. - Protestuję! Tapek obrócił się na pięcie i stanął twarzą do niego. - W naszej długiej historii nie było żadnego śmiertelnika, któremu pozwolono by żyć po tym, jak się nam sprzeciwił! - Mógłbym wymienić kilku - odparował Hochopepa - ale wątpię, czy to by rozstrzygnęło sprawę. - Jego głos stał się szorstki. Porzucił wszelką kwiecistość i długie, zawiłe zdania. - Nie bądźmy porywczy. Możemy zabić Marę bez pośpiechu, jeśli uznamy to za właściwe. Ale w tej chwili musimy się zastanowić nad poważniejszymi problemami. - Jego mowa wymusi głosowanie - wymruczał zmartwiony Fumita do Shimone'a. - To może oznaczać katastrofę. Brwi Shimone'a były ściągnięte nieruchomo. - Niech tak będzie - odrzekł. - Katastrofa i tak jest nieunikniona. Hochopepa przeszedł wzdłuż rzędów ławek. Podobny do klowna, okrągły, z czerwoną twarzą i dobrodusznym uśmiechem, zupełnie nie wyglądał na kłótliwego przeciwnika i w obliczu napięcia panującego na sali ta jowialna postura dawała mu pewne przywileje, jak choćby prawo do żartów. Marszałek Hodiku nie zaprotestował, gdy Hochopepa wyszedł na środek i zaczął przechadzać się wraz z Tapekiem. Musiał zabawnie wydłużać kroki, by dotrzymać tempa wyższemu magowi. Jego brzuch podskakiwał pod szatą, a policzki wydęły
się z wysiłku. Jakby tego było mało, machał pulchną dłonią tuż pod nosem Tapeka, gestykulując z ożywieniem. Gdy Tapek odsunął głowę, by uniknąć zadrapania, Hochopepa powiedział: - Proponuję, byśmy najpierw spróbowali innych środków, zanim zgładzimy Sługę Imperium. - Kilku członków Zgromadzenia wzdrygnęło się na te słowa. Hochopepa szybko wykorzystał przewagę, by dokończyć myśl. - Zanim popełnimy akt bez precedensu w historii Imperium, zanim zabijemy osobę obdarzoną najwyższym tytułem, jaki może uzyskać poddany cesarza, zastanówmy się najpierw. - Zastanawialiśmy się już - przerwał mu Tapek, zatrzymując się. Hochopepa wciąż krążył w kółko. Udając niezręczność, wpadł na młodszego kolegę, który stracił równowagę i musiał ruszyć do przodu albo upaść na posadzkę. Zmieszany, stracił wątek i umilkł, Hochopepa zaś spokojnie ciągnął: - Najpierw powinniśmy zapobiec rozlewowi krwi, a potem wezwać Marę i Jira do Świętego Miasta. Tam możemy ich zatrzymać i spokojnie rozsądzić ten spór. Czy mamy głosować? - Padło pytanie - zawołał marszałek. - Ja mam głos! - zaprotestował Tapek. Ale w tej samej chwili Hochopepa stanął całym ciężarem ciała na duży palec u nogi rudego maga. Tapek otworzył usta i najpierw pobladł, a potem poczerwieniał. Obrócił się z gniewem do Hochopepy, który stał nieruchomo, pogrążony w zamyśleniu. Tymczasem zaś Hodiku kontynuował procedurę. - To była długa i nudna sesja - szepnął Hochopepa do Tapeka. - Może obydwaj usiądziemy i zbierzemy myśli przed poważną decyzją, jaką będzie oddanie głosu? Tapek jęknął przez zaciśnięte zęby. Wiedział, że już jest zbyt późno, by przerwać formalność i odwołać głosowanie. Hochopepa wreszcie zszedł z palca
młodszego maga i ten, obrażony, nie miał innego wyjścia, jak tylko pokuśtykać, mrucząc coś pod nosem, do grupy młodych przyjaciół. Marszałek uniósł rękę. - Wysłuchajcie opcji i odpowiedzcie tak albo nie. Czy mamy nakazać, by przerwano walki, a Mara i Jiro udali się do Świętego Miasta i rozliczyli ze swych uczynków przed naszym Zgromadzeniem? Każdy mag miał jeden głos. Z uniesionych w górę dłoni trysnęło światło. Niebieski kolor oznaczał zgodę, biały wstrzymanie się od głosu, a czerwony sprzeciw. Niebieski blask przeważał i marszałek powiedział: - Kwestia została rozstrzygnięta. Teraz Zgromadzenie rozejdzie się na posiłek i odpoczynek. Zbierzemy się ponownie później, by wybrać delegata, który przekaże naszą decyzję obu stronom, Marze Acomie i Jiro Anasatiemu. - Znakomicie! - wykrzyknął Shimone, nie zwracając uwagi na mroczne spojrzenia, rzucane mu przez Tapeka i Motechę. Dokoła nich magowie sztywno podnosili się z miejsc, wzdychając na myśl o posiłku i długim wypoczynku. Sesja przeciągnęła się do tego stopnia, że mogło upłynąć wiele dni, zanim Wielcy odzyskają wigor i znów zbierze się kworum, które będzie mogło wyznaczyć nowego marszałka. A skoro już sprawa została formalnie przegłosowana przez całe Zgromadzenie, indywidualiści tacy jak Tapek nie mieli prawa podejmować własnych decyzji. Cienkie, ascetyczne usta Shimone'a rozciągnęły się na podobieństwo uśmiechu. - Osobiście uważam, że mógłbym przespać nawet tydzień. Hochopepa westchnął głęboko i powiedział: - Cudem udało nam się uniknąć decyzji, która mogła się okazać najgorszą w całej naszej długiej historii. - Rozejrzał się dokoła, sprawdzając, czy nikt nie zwraca na nich uwagi i wyszeptał: - I zdobyliśmy kilkudniowe odroczenie. Mam nadzieję, że Mara ma w zanadrzu jakiś sprytny plan, którego na razie nie dostrzegam albo że podczas podróży do kraju Thuril zdobyła jakieś zabezpieczenie, którego będzie mogła szybko użyć. Jeśli tak nie jest, jeśli ją stracimy, znów na następnych kilka wieków popadniemy w okrucieństwa
rozgrywki Rady... - W chaos - Fumita nie przebierał w słowach. Hochopepa wyprostował się. - Przydałoby mi się coś mokrego na odświeżenie gardła. Głęboko osadzone oczy Shimone'a zabłysły. - Mam jeszcze w mieszkaniu trochę tego wina z Keshian, które tak lubisz. Hochopepa zmarszczył brwi z udawanym zdziwieniem. - Nie miałem pojęcia, że zadajesz się z midkemijskimi kupcami! - Nie zadaję się - prychnął Shimone pogardliwie. - Niedaleko doków w Świętym Mieście jest sklep, który zawsze ma zapasy. Mój służący nie pyta, w jaki sposób właściciel zdobywa to wino bez cesarskiej banderoli na butelce, a skoro cena wydaje się rozsądna, kto by się upierał...? Trzej magowie wyszli z wielkiej sali zebrań. Ich rozmowa zeszła na lżejsze tematy, jakby lekkie słowa i żarty mogły odpędzić kryzys zagrażający ich krajowi.
Rozdział dwudziesty szósty Bitwa
Obóz płonął. Nad polem bitwy unosił się dym, ostry zapach zwęglonej skóry, poduszek i delikatnych zasłon, które zwyczajowo ozdabiały polowe namioty panów i oficerów tsurańskich. Pośród skomlenia psów posłaniec wybiegł poszukać uzdrowiciela, by zajął się rannym oficerem. Mara zamrugała załzawionymi oczami i odwróciła się plecami do żołnierzy, którzy grzebiąc w popiele zbierali ciała i broń. Atak o świcie był zwycięski. Kolejny tradycjonalista, zwolennik Jira, zginął w swym namiocie, zanim jego oficerowie i żołnierze zdążyli wygrzebać się spod koców. Lujan był niezrównany w takich nagłych wypadach i natarciach z zaskoczenia; potrafił je przeprowadzać o wiele lepiej niż inni dowódcy, którzy nigdy nie zaznali trudów życia szarego wojownika. Doskonale wiedział, jak się ukrywać i używać kamuflażu. W większości starć brali udział mniej znaczący sojusznicy i wasale Acomy i Anasatich; inne wybuchały między domami, które miały ze sobą stare porachunki. Choć magowie natychmiast zareagowaliby na oficjalne wypowiedzenie bitwy, mniejsze potyczki, takie jak ta, jak dotąd przechodziły bez echa. Mara wiedziała, że ten stan rzeczy nie może potrwać długo. Lujan także o tym wiedział; rzucał się w każde starcie zapamiętale, jakby nie potrafił zaznać spokoju, dopóki żył choćby jeden z wrogów. Pani Acoma westchnęła ze znużeniem, wchodząc do niewielkiego namiotu bez ozdób, pośpiesznie wzniesionego na kawałku ziemi nie objętym walkami. Zgrzana, zmęczona, czując obtarcia na ciele nieprzywykłym do pełnej zbroi, przeszła pod zasłoną i zniknęła w cieniu prywatnej części namiotu. W powietrzu zawirował kurz. Mara pomachała ręką. Z mroku wyłoniła się służąca i podbiegła do pani, by rozwiązać paski jej bojowych sandałów. Wielki namiot sztabowy Acomy, zaopatrzony we wszelkie wygody, leżał nierozpakowany w posiadłości. Mara zabrała ze sobą tylko pożyczony z magazynu, prosty namiot, który przedtem
służył za schronienie pasterzom nidr. Od czasu podróży do Thuril jej poglądy na niektóre zwyczaje tsurańskie zmieniły się. W każdym razie zielony namiot sztabowy z jedwabnymi sztandarami i frędzlami mógłby tylko ułatwić magom ustalenie jej miejsca pobytu. W pasterskim namiocie powietrze było rozgrzane i suche, a ściany nie chroniły przed słońcem i hałasem. Słychać było rozkazy wykrzykiwane przez oficerów i jęki rannych. - Wody - poprosiła Mara, sięgając brudną dłonią do paska hełmu. - Pani, pozwól, że ci pomogę. - Zza szorstkiej zasłony, która dzieliła pomieszczenie na pół, wyłoniła się Kamlio. Lepiej niż pokojówki umiała radzić sobie z potrzebami mężczyzn i wiedziała, jak się rozpina sprzączki zbroi. Sprawnie zajęła się rynsztunkiem Mary. Lakierowany pancerz opadł i pani odetchnęła z ulgą. - Dziękuję - wymamrotała i skinęła głową pokojówce, która podała jej kubek zimnej wody. Nie potrafiła już traktować takich usług za oczywiste. Kamlio rozpięła następną sprzączkę i zauważyła grymas na jej twarzy. - Pęcherze? Mara żałośnie skinęła głową. - Wszędzie. Skóra twardnieje mi zbyt wolno. Rzadko nosiła zbroję przywódcy klanu Hadama, ale chwila wymagała prezentowania wszelkich oznak godności i rangi. Znajdowała się na polu bitwy i dowodziła wojskami, ogromnym zgromadzeniem sprzymierzonych armii, jakiego w przeszłości jeszcze nie widziano. Choć armie maszerowały pod sztandarami setki mniejszych domów, przeważnie były to jej oddziały, zamaskowane jako część klanu. Mara dowodziła ponad siedemdziesięcioma tysiącami ludzi - połową całej siły zbrojnej Imperium. Spoczywała na niej odpowiedzialność za ich życie i przetrwanie.
Ta wojna nadeszła zbyt szybko! - pomyślała z gniewem, gdy Kamlio zdejmowała napierśnik i rozpinała paski naramienników. Armie stanęły w gotowości, zanim zdążyła wymyślić jakiś plan działania czy choćby dać Keyokemu okazję do konsultacji z magami cho-ja. Ichindara zabito, gdy miała już w zasięgu ręki wszystkie niezbędne do zwycięstwa elementy, lecz nie wiedziała jeszcze, jak najlepiej ich użyć. Przed namiotem rozległy się szybkie kroki. Mara zdjęła z głowy ciężki, ozdobny hełm z pióropuszem i osłonami na policzki i zamknęła oczy ze znużeniem, odgarniając z czoła zlepione wilgocią włosy. - Otwórz klapę namiotu - nakazała pokojówce. - Jeśli to Lujan, obawiam się złych wiadomości. Pokojówka odsunęła klapę ze skóry nidry, która zasłaniała wejście, Kamlio zaś szukała napojów i kubków z wodą. Wojownicy przebywali na polu od świtu i wiadomo było, że każdy przychodzący z raportem oficer będzie głodny i spragniony. W wejściu pojawiła się ciemna sylwetka otoczona smugami dymu. Mara zamrugała oczami i zauważyła pióropusz dowódcy. Lujan pochylił się w ukłonie, z ręką na sercu. Na jej twarzy musiało się odbić zdenerwowanie, gdyż dowódca natychmiast uśmiechnął się uspokajająco, co było tym bardziej widoczne, że całą jego twarz pokrywały sadze. - Pani, oddziały Zanwai i Sajaia uciekają, ile sił w nogach. Ten dzień jest nasz; jeśli można radować się ze zdobycia żałosnego skrawka bagna, popiołów z namiotów i sześciu kundli, które mają ochotę rzucić się do gardła wszystkie mu, co się rusza (ich treser stał się jedną z ofiar), to się raduj. Oddział, który próbował zorganizować odwrót, został szybko otoczony, głównie dzięki temu, że jego oficer ma nie więcej rozumu niż psy z domu Sajaia. Mara spojrzała na poszarzałe od dymu niebo i odrzekła z goryczą: - Jak długo jeszcze będziemy musieli pozostawać tu w szyku obronnym, by nie pozwolić siłom Anasatich ruszyć się z okolic Sulan-Qu?
Kusiło ją, by się przekonać, czy Jiro ukrył część swych oddziałów na północy. Każdego dnia spodziewała się wiadomości o oblężeniu Świętego Miasta. Armia Shinzawai pod dowództwem Hokanu usiłowała tam dotrzeć jak najszybciej, ale wciąż znajdowała się o kilka dni drogi od Silmani i Gagajin. Marze nie pozostawało nic innego, jak tylko polegać na planie mistrza zabawek i na inżynierach, którzy mieli przeniknąć między robotników Jira. Każdej nocy leżała bezsennie i modliła się, by starannie zaplanowany sabotaż udał się i gdy Jiro rozkaże wytoczyć machiny i zaatakować mury, by mechanizmy posiały zamieszanie w szeregach jego wojsk. Magowie cho-ja nie mogli jej pomóc w tej wojnie. Ich obecność musiała pozostać w tajemnicy aż do ostatecznego, najbardziej rozpaczliwego momentu, gdy Zgromadzenie wkroczy do akcji. Armie rywali przygotowywały się do ataku na Kentosani, a otwarty konflikt, wiążący wszystkie siły, był jedynie kwestią czasu. Można go było tylko trochę opóźnić za pomocą drobnych natarć i potyczek. Nieprzyjacielskim oddziałom nie mogły przeszkodzić także pomniejsze armie, które szukały najdogodniejszych pozycji, by pozbierać okruchy pozostałe po upadku wielkich domów. Mara przywołała Lujana do wnętrza namiotu. - Jak długo? Jiro musi wkrótce coś zrobić, albo przerwać nasze linie obrony, albo rozkazać swym sojusznikom z zachodu oblężenie Świętego Miasta. Jak długo jeszcze możemy zwlekać z jawnym poparciem armii Hokanu? Jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli... - zawiesiła głos; to przymusowe wyczekiwanie w pełnym uzbrojeniu i w pełnej gotowości wyczerpywało ją do cna, ale nie mogła uczynić ani kroku naprzód. Gdyby rozkazała głównym siłom marsz na Kentosani, pozostawiłaby otwartą drogę armii Anasatich, a wówczas tu mogłaby dotrzeć do rzeki szlakami handlowymi albo zaatakować ją od tyłu. Dopóki siły Acomy pozostawały na miejscu, Anasati nie mógł zaatakować i przebić się do Sulan-Qu, nie łamiąc zakazu Zgromadzenia. Cierpiała nad własną bezsilnością, gdyż wiedziała, że zamach na Ichindara był zaledwie pierwszym etapem skomplikowanego, wieloczęściowego spisku. Jiro nie na darmo przez całe lata budował machiny oblężnicze, płacił hojne łapówki i zdobywał sojusze w posiadłościach otaczających ziemie pana Inrodaki. Mara była pewna, że zagrożenie dla Justina nadejdzie z zachodu, a jeśli jej wrogowie przebiją się przez mury obronne Dzielnicy Cesarskiej, zanim ona
tam dotrze, jej dzieci stracą życie. Gwardia Cesarska składała się z dobrych żołnierzy, ale skoro Ichindar nie żył, kto wie, po czyjej stronie się opowiedzą? Pierwsza żona Ichindara nie potrafiła poradzić sobie nawet z własną córką. Dowódca gwardii będzie bronił Dzielnicy Cesarskiej, ale przy braku zwierzchnika nie można ręczyć za lojalność żołnierzy. Na pewno będą walczyć, ale czy z takim poświęceniem i bezinteresownością, jakich mogła się spodziewać od własnej armii? Żołnierze mają prawo się zawahać, gdy każdy pan, który zarządzi atak na Dzielnicę Cesarską, może zająć tron. Teraz wyraźniej niż kiedykolwiek Mara dostrzegała wady tsurańskiego systemu rządów. - Bogowie - wykrzyknęła rozżalona - ta kampania byłaby krwawa, lecz o wiele prostsza, gdybyśmy mogli nie zwracać uwagi na Zgromadzenie! Lujan podzielał niepokój swej pani. Dobrze wiedział, jak zachowują się żołnierze przetrzymywani zbyt długo na polu walki bez bitwy. Jego pani była bliska załamania. Pikowana szata, którą nosiła pod zbroją, przesiąkła od potu. Stojąc w palącym słońcu, Mara z uporem osobiście doglądała wszelkich poczynań. Dowódca powiedział łagodnie: - Pani, powinnaś korzystać z każdej nadarzającej się okazji, by usiąść i odpocząć. - Dając jej przykład, zdjął hełm i usiadł na najbliższej poduszce, krzyżując nogi. - W każdej chwili mogą wybuchnąć zamieszki, a żołnierze będą z ciebie mieli niewiele pożytku, jeśli będziesz zmęczona i osłabiona od upału. Poskrobał się po brodzie, niezdolny uciszyć własne troski. - Choć wszyscy czują, że nieobecność magów jest aż nadto wyraźna. - To zły znak - przyznała Mara. - Hokanu uważa, że debatują nad jednogłośnym postanowieniem. Możesz być pewny, że jeśli Jiro albo ja bezpośrednio wkroczymy w walkę, magowie wystąpią. - Pozwoliła pokojówce zdjąć z siebie spodnią szatę i nakazała przynieść nową. - Wykąpię się później, gdy dym opadnie i będę mogła choć przez chwilę pozostać czysta. Lujan potarł posiniaczony łokieć. Kamlio przyniosła mu wodę, którą wypił do dna, spoglądając na rozłożoną na gołej ziemi i przyciśniętą na rogach kamieniami mapę sztabową, Na pergaminie ułożono z kolorowych płytek barwne kręgi i linie, ukazujące rozmieszczenie sił wszystkich stronnictw. Mapę aktualizowano po każdym nowym raporcie. Zżerająca panią Acomę niecierpliwość była widoczna także u żołnierzy. Lujan wiedział, że jeśli ten
bezruch potrwa dłużej, w oddziałach zapanuje rozprzężenie i frustracja może skłonić wojska do nieprzemyślanych akcji. Nawet drobna potyczka mogłaby przywrócić dyscyplinę i utrzymać żołnierzy w stanie najwyższej gotowości. W zamyśleniu przyjrzał się mapie, po czym powiedział, używając miecza jako wskazówki: - Widać tu wyraźnie, że zgrupowanie neutralnych armii stoi w pozycji obronnej wzdłuż wschodniego brzegu Gagajin, między rozwidleniem na północ od Wielkich Bagien a Jamar. Mogą oni pójść na zachód i zaatakować skrzydło oddziałów Jira, ale bardziej prawdopodobne jest, że zadowolą się czekaniem i na końcu zechcą się uznać za zwycięzców. Pokojówka właśnie ocierała twarz Mary mokrą gąbką i wkładała jej czystą szatę. Pani Acoma powiedziała z wysiłkiem: - Myślisz o dywersji? Może udałoby się nam zmusić te oddziały do walki, tylko czy to wprowadziłoby tyle zamieszania, by kilka naszych kompanii mogło niepostrzeżenie pójść naprzód? - Keyoke sugerował, byśmy wzięli ich do niewoli, zabrali im zbroje i sztandary, a potem wysłali naszą kompanię w przebraniu na północ. - Usta Lujana drgnęły w rozbawieniu. - Jest to niezupełnie zgodne z nakazami honoru, pani, ale niektórzy z twych ludzi są na tyle lojalni, że podjęliby się takiego zadania. - W jego oczach błysnął podziw dla smukłej, sprawnej sylwetki Mary. Zauważył także pęcherze, które znosiła bez słowa skargi. - Powstało jednak pytanie, jakie wojska powinniśmy zaatakować, by nie stało się to zbyt przejrzyste dla naszych wrogów. - Myślę, że mógłbym tu coś poradzić - odezwał się aksamitny głos i w szparze przy wejściu ukazał się cień. Arakasi swym zwyczajem zakradł się niepostrzeżenie. Choć Mara przyzwyczajona była do jego niespodziewanego pojawiania się, z trudem ukryła zdumienie. Kamlio, zupełnie zaskoczona, rozlała wodę na mapę. Mała powódź zalała sztony i woda złowróżbnie zebrała się w zagłębieniu, które oznaczało Kentosani. Wszyscy obecni zastygli nieruchomo, wpatrując się w twarz mistrza tajnych służb, który spotkał się z Kamlio po raz pierwszy od jej powrotu z kraju Thuril; na chwilę jego oczy rozszerzyły się błagalnie, zaraz jednak odzyskał panowanie nad sobą i przesunął wzrok na mapę, mówiąc szybko:
- Ta rozlana woda ładnie podsumowała sytuację. Pani, czy dostałaś moje raporty? - Niektóre. - Mara dotknęła dłoni Kamlio, sygnalizując jej, by usiadła albo wyszła. - Niech pokojówka pościera wodę - mruknęła łagodnie. Kamlio wyglądała jak schwytany w pułapkę gazen; a jednak podróż zmieniła ją. Nie spochmurniała i nie zesztywniała, lecz zebrała się na odwagę i usiadła. Arakasi szybko odetchnął, zagadkowo poruszając brwiami. Ukląkł przy stole i splótł ręce na blacie, jakby obawiał się, że inni mogą dostrzec ich drżenie albo nerwowe gesty. Mara zauważyła, że nie był zmęczony, lecz zmartwiony i nie miał na sobie przebrania, lecz prostą czarną szatę z białym brzegiem. Choć od czasu powrotu z południa dostała kilka wiadomości od Arakasiego, nie miała jeszcze okazji zobaczyć się z nim osobiście. - Pani, stało się to, czego się obawialiśmy. Inrodaka i jego dwóch wasali porozumieli się z Jirem; ich deklaracje neutralności były fałszywe. Machiny oblężnicze stały ukryte w lesie i teraz przesuwają się w stronę Kentosani. - Gdzie? - zapytał Lujan zwięźle. Arakasi natychmiast zrozumiał powód jego niepokoju. - Na południowy zachód od Świętego Miasta. - Przeszedł do najgorszych wiadomości: - Są tam tradycjonaliści z prowincji Neshka, którzy opowiedzieli się jako jego sprzymierzeńcy; na północy Inrodaka oskrzydlił oddziały Hokanu i z pewnością będzie się starał opóźnić jego marsz na południe. On jest silniejszy i nie zatrzymają go, ale będzie go to kosztowało straty w ludziach i w czasie. - Tradycjonaliści z Neshka? - zastanawiała się Mara. - Poradzimy sobie z nimi. Czy garnizon z mojej posiadłości w Sulan-Qu może iść na zachód, by ich odciągnąć? - zapytała Lujana. Na to Arakasi odpowiedział jej niezwykle ostro. - Są już zbyt blisko Kentosani. Możesz jedynie nadszarpnąć ich tylną straż i co najwyżej zmusić ich, by zostawili kilka kompanii z tyłu. To uszczupliłoby siły
skierowane do oblężenia Świętego Miasta, ale w ten sposób ich nie zatrzymamy. - A poza tym wówczas zostałoby zbyt mało wojsk do obrony twoich ziem - dodał Lujan, marszcząc czoło w gorączkowym namyśle. - Na mocy twojego pierwotnego układu z królową cho-ja możesz rozporządzać dwiema kompaniami jej wojowników. To dosyć, by zniechęcić jakiegokolwiek niezależnego wroga przed najazdem lub grabieżą, za mało jednak, by odeprzeć armię Jira, gdyby zechciał zwrócić swoje siły w tym kierunku. - Magowie zabronili takiego posunięcia - odparowała Mara, pochylając się na bok, by przepuścić pokojówkę, która przyniosła ręczniki i zaczęła wycierać mapę. - Moje posiadłości aż do Sulan-Qu powinny być bezpieczne. - Zetknęła ze sobą opuszki palców, podejmując bolesną decyzję. - Najważniejsze jest Kentosani. Jeśli Jiro zdobędzie złoty tron, wówczas przegraliśmy wszystko. Mamy przeciwko niemu tylko plan mistrza zabawek. Jeśli się powiedzie, wielu wrogów zginie przy pierwszym uruchomieniu machin. Wówczas wszystko rozstrzygnie ilość żołnierzy. Jeśli się ich trochę przetrzebi, to Anasati nie zdobędą murów miasta przed armią Hokanu. Tak, musimy zaryzykować posiadłości w Sulan-Qu. Nieznanym czynnikiem, którego należy się obawiać, jest Zgromadzenie. Co zrobią magowie, jeśli ogołocimy nasze posiadłości z wojsk i zaczniemy walczyć z tradycjonalistami z prowincji Neshka? - Nikt tego nie wie - przyznał Arakasi. Pozornie nie zwracając uwagi na Kamlio, która obserwowała każdy jego ruch, zajął się przekąskami przyniesionymi przez pokojówkę. - Ale wydaje mi się, że pan Anasati mógł przechytrzyć sam siebie. Bardzo się starał, by wydawało się, że jego stronnicy z Neshka występują we własnym imieniu. Pozostawił sobie wygodną furtkę pozornego niezaangażowania na wypadek, gdyby po zdobyciu tronu Zgromadzenie oskarżyło go o działania wynikające z nadmiaru ambicji. Może wówczas zaprzeczyć i powiedzieć, że sojusz utworzony powstał za powszechną zgodą, a on sam wcale nie zabiegał o cesarską koronę, tylko po prostu tradycjonaliści uznali go za najlepszego kandydata. - Pomiędzy jednym a drugim kęsem mistrz tajnych służb dodał: - Pani, gdybyś spróbowała to udaremnić, Zgromadzenie mogłoby to uznać za próbę przywrócenia naturalnej równowagi sił. - Przy takim założeniu możemy utracić posiadłości w pobliżu Sulan-Qu ostrzegł Lujan i rozgarnął mieczem porozrzucane sztony, odsłaniając tę część mapy.
W słowach Mary brzmiała rozpaczliwa determinacja: - Jesteśmy jak dwóch szermierzy, którym powiedziano, że za pewne pchnięcia sędzia zdyskwalifikuje tego, który je zada, ale nie powiedziano nam, za które. Arakasi odrzucił skórkę chleba i przestawił sztony na nowe pozycje. Spod jego dłoni wyłonił się złowróżbny, kolorowy wachlarz, rozwarty w stronę Kentosani. - Może Jiro ma lepszą pozycję do ataku na Dzielnicę Cesarską, ale nasze siły są większe i lepiej uzbrojone. Mara dokończyła jego myśl. - Mamy mocne poparcie ze strony pana Hoppary Xacatecas, ale on nie może opuścić Kentosani. Jego urząd nie pozwala mu wyjechać i działać bez cesarza, z wyjątkiem obrony Dzielnicy, a Isashani może tylko wysłać z Ontoset armię Xacatecas. - Mara westchnęła. - Politycznie jesteśmy w gorszej sytuacji. Więcej jest takich, którzy pragnęliby powrotu starych porządków niż naszych zwolenników. Nie, to nie będzie długa wojna. Albo wygramy zdecydowanie i szybko, albo sojusznicy Jira zdobędą przytłaczającą większość. Lujan przesuwał palcami po ostrzu miecza, jakby zirytowany szczerbami, które należało wygładzić przed jutrzejszą potyczką. - Obawiasz się zdrady naszych sprzymierzeńców? - Nie - odrzekła Mara - lecz jestem pewna, że tak się stanie, jeśli osłabniemy. - Gdy Arakasi uporządkował mapę, przygryzła wargę i zdecydowała: - Za wszelką cenę musimy przeszkodzić w oblężeniu. Trzeba zaryzykować posiadłości przy Sulan-Qu. Lujan, jak powinniśmy się do tego zabrać? Dowódca Acomy zdjął z głowy przepocony hełm. - Możemy poprosić naszego przyjaciela, pana Benshai Chekowarę, by ruszył na północ wzdłuż zachodniego brzegu w stronę twojej starej posiadłości. Jiro zacznie się zastanawiać, czy Benshai zamierza wzmocnić nasz garnizon, czy
też pójdzie dalej w stronę Świętego Miasta. Mara uśmiechnęła się z satysfakcją. - Jeśli go sprowokujemy, by poświęcił choć część sił Anasatich na potyczki z domem Chekowara, to będzie musiał odkryć się przed Zgromadzeniem. - Jeśli Jiro przejdzie przez rzekę, by mu przeszkodzić, Benshai ucieknie jak przestraszony ptak - rzekł sucho Arakasi. - Słudzy mówią za jego plecami, że Benshai nawet we śnie zachowuje się jak tchórz. Mara westchnęła. - Przy odrobinie szczęścia Jiro może o tym nie wiedzieć. Teraz Arakasi był rozgoryczony. - Jiro z pewnością wie o tym od doradcy. Chumaka zna słabości pana Benshai tak dobrze, jakby trzymał ucho przy jego tłustych wargach i słyszał każdy jego oddech. Moi agenci mają dowody, że to właśnie Chekowara utrzymywał klan Hadama w rozprężeniu. Jego bogate szaty i surowi żołnierze to tylko pozory. Nie, Chekowara może rezolutnie pomaszerować w górę rzeki, ale na pierwszą wzmiankę o ataku Anasatich ucieknie na południe. Jiro będzie wiedział, że twoje posiadłości w Sulan-Qu pozostały bez ochrony, gdyż połowa kurtyzan Benshai to szpiedzy Chumaki. Ton Arakasiego przybrał odcień, od którego Kamlio wyprostowała się i przez chwilę wydawało się, że zamierza coś powiedzieć, ale zaczerwieniła się tylko i spuściła wzrok z bolesnym zażenowaniem. Mara zauważyła napięcie dziewczyny i pod stołem dotknęła przegubu Lujana. Chciała na chwilę przerwać dyskusję o istotnych sprawach, by tajone napięcie między mistrzem tajnych służb a byłą kurtyzaną mogło się ujawnić. Arakasi odezwał się pierwszy, pozornie łagodnie.
- Nie podobają mi się zwyczaje pana Chekowary. - Z wyraźnym niesmakiem dodał: - Młode dziewczyny w roli szpiegów to specjalność Chumaki. Mara kiedyś omal nie zginęła z ręki jednej z nich. Nazywała się Teani. - Urwał, ściągając pytająco brwi. - Jeśli chcesz poznać moje myśli, wystarczy, jeśli zapytasz. Tylko proszę, przestań na mnie patrzyć jak na zwój pergaminu, łamigłówkę albo jakiegoś gadającego cudaka. Kamlio zerwała się, zmieszana. - Nie myślę tak o tobie. - Wydawało się, że nie może złapać tchu, jak po długim biegu. Zgięła się w ukłonie i rozchyliła usta, by poprosić Marę o pozwolenie na odejście; ale nieporuszona twarz jej pani nie dawała nadziei na ucieczkę. Zamrugała, uniosła głowę i spojrzała na Arakasiego szeroko otwartymi oczami. - Nie wiem, o co cię zapytać. Nie wiem, co o tobie myśleć. Ale przerażasz mnie do głębi duszy, taka jest prawda. - Jej migdałowe oczy napełniły się łzami. - Boję się i sama nie wiem czego. Przez chwilę patrzyli na siebie w bolesnym zmieszaniu. Lujan siedział nieruchomo z ręką zaciśniętą na rękojeści miecza. Po nieznośnej sekundzie Mara zdała sobie sprawę, że to ona musi przerwać napięcie. - Kamlio, boisz się, bo w końcu zrozumiałaś, jak się czuje człowiek, który ma coś do stracenia. Idź teraz, poszukaj zimnej wody i umyj twarz. Dziewczyna drgnęła, jakby nagle przecięto niewidzialne sznureczki, które przywiązywały ją do miejsca. Skłoniła się z ulgą i pobiegła za zasłonę. Widząc cierpienie Arakasiego Mara uśmiechnęła się dziewczęco. - Wygrywasz - szepnęła. - Dziewczyna pozwoliła ci zajrzeć do swej duszy. Arakasi bezwładnie opuścił ręce na kolana i zapytał z wyraźnym napięciem i nadzieją: - Naprawdę tak myślisz?
Lujan szczerze się roześmiał, przyjaźnie poklepując mistrza tajnych służb po ramieniu. - Człowieku, masz na to moje słowo. Zwykle przechodzimy przez te bzdury w chłopięcych latach, ale wydaje się, że do ciebie młodość przyszła później niż do innych. Pani Mara ma rację. Będziesz miał tę dziewczynę w swej pościeli, jeśli tylko zechcesz jej okazać, że potrzebujesz pomocy. Arakasi ściągnął brwi w komicznym niezrozumieniu. - Co? - Ona musi się przekonać, że jej potrzebujesz - wyjaśniła Mara. Ponieważ wyraz twarzy mistrza tajnych służb nie zmienił się, Lujan powiedział: - Bogowie, ona jeszcze nigdy nie widziała, żebyś popełnił jakiś błąd. Zabiłeś morderców z Bractwa Hamoi i przeżyłeś; leżałeś z nią w łóżku jej pana i jeśli się przy tym spociłeś, to z namiętności, a nie ze strachu. Przypuszczam, że dotykałeś jej tak, jak nie robił tego wcześniej żaden mężczyzna, a to znaczy, że jesteś pierwszym człowiekiem, który wejrzał w jej uczucia. To ją przestraszyło, bo to oznacza, że jej uroda i szkolenie zawiodły albo byłeś zbyt sprytny, by się poddać jej urokowi. Mężczyzna, który znalazł się w jej ramionach, powinien stracić wszelki rozum oprócz tej jego części, która kieruje wiadomym instrumentem. Więc Kamlio boi się. Przy tobie wszelkie jej umiejętności zawodzą. Nie może nosić żadnej maski dla ochrony. Ma w zasięgu ręki człowieka, który ją rozumie, lecz za to ona nie potrafi odczytać jego uczuć. Jest znudzona przyjemnościami sypialni, gdyż nie ma żadnego doświadczenia w uczuciach. Trzeba ją prowadzić i uczyć. Ale wcześniej ona musi przestać się ciebie bać. Spróbuj któregoś dnia potknąć się o kamień w jej obecności, a zobaczysz, że przybiegnie do ciebie i zacznie pielęgnować twoje otarte kolano. - Jak na łajdaka, który słynie z wykorzystywania kobiet, rozumiesz je zaskakująco dobrze - zaśmiała się Mara. Lujan uśmiechnął się szeroko, a Arakasi rzekł: - Pomyślę o tym.
- Jeśli choć raz pomyślisz przy kobiecie, jesteś zgubiony - odparował Lujan. - W każdym razie nikt, kogo znam, nie zakochał się przez myślenie. - Lujan ma rację - dodała Mara zachęcająco. Tuman kurzu, który wpadł do namiotu, przypomniał jej o bitwie i problemach, którymi natychmiast trzeba się było zająć. - Poślij po Keyokego - powiedziała. - Musimy poczynić plany na każdą okoliczność i dopóki sprawa się nie rozstrzygnie, zrobić przynajmniej jedno: utrzymać się przy życiu. W namiocie zapadło milczenie. Wiatr niósł odgłosy uzbrojonego obozu, który wkrótce miał przystąpić do wielkiej wojny albo też stać się kręgiem żużlu wypalonym przez jedno uderzenie Wielkich. * * * Burza minęła i odgłos kropel wody spadających z drzew mieszał się z krzykami oficerów, którzy nadzorowali rozbijanie obozu. Ich zbroje nie miały żadnych oznaczeń, a namioty, które rozstawiali, były jednolicie brązowe. W oczach przypadkowego obserwatora te oddziały niczym się nie różniły od tysięcy wojowników, którzy obozowali w najważniejszych strategicznie miejscach Imperium. Ten obóz nie strzegł jednak żadnych rozstajów, mostu ani brodu, ani żadnego miejsca o jakimkolwiek znaczeniu strategicznym. Oddziały, oddalone o całe mile od innych armii, znajdowały się w lasach, przez które nie wiodły żadne szlaki, o cztery dni marszu na północny zachód od Kentosani. Słudzy, szeregowcy i oficerowie, wszyscy rozstawiali maszty namiotów. Nie było po nich widać żadnego przymusu ani niewolniczej dyscypliny pracy. Na niewysokim wzgórzu, pod kępą ociekających wodą, wiecznie zielonych krzewów, przechadzał się nerwowo jakiś mężczyzna, zaś druga postać, niższa i szczuplejsza, owinięta wełnianym kapturem, podskakiwała z tyłu, starając się dotrzymać kroku towarzyszowi. - Jak długo mam jeszcze czekać? - zapytał zniechęcony Jiro.
Przed nim pojawił się sługa. Od chwili wymarszu armii pan Anasati był bardzo zmienny, toteż sługa na wszelki wypadek od razu wcisnął twarz w mokrą ziemię. - Twój namiot będzie wkrótce gotów, panie. Jiro obrócił się na pięcie, mrużąc oczy z niezadowoleniem. - Nie mówiłem do ciebie! Sługa rozpłaszczył się jak długi w błocie, by wyjednać sobie przebaczenie pana, ten zaś przeniósł wzrok na pierwszego doradcę, który właśnie stanął obok. Pytałem, jak długo jeszcze? Chumaka otarł kroplę wody z czubka nosa. Pomimo przemoczonego ubrania i całodziennego marszu przez pustynne bezdroża zdawał się zadowolony. - Cierpliwości, panie. W tej chwili jeden błąd może zepsuć plany. - Nie owijaj w bawełnę - odrzekł Jiro, który nie miał ochoty na wysłuchiwanie wykładów. - Zapytałem cię, jak długo? Nie możemy bez końca trzymać bezczynnie machin oblężniczych pod Kentosani. Każdy dzień zwiększa ryzyko; pan Omechan, którego uczyniliśmy odpowiedzialnym za to przedsięwzięcie, może się zniecierpliwić albo podążyć za własnymi ambicjami. A opóźnienie sprzyja tylko siłom Shinzawaich, które w tym czasie zbliżają się do Kentosani, śpiesząc z pomocą Gwardii Cesarskiej. Nie możemy liczyć na to, że Zgromadzenie nie zwróci uwagi na nasze poczynania. Magowie w każdej chwili mogą zabronić nam ataku! Na bogów, Chumaka, na co my właściwie czekamy? Jeśli nawet pierwszy doradca Anasatich był zaskoczony tą tyradą, okazał to jedynie, zatrzymując się. Jego obwisła twarz pozostała bez wyrazu, Jiro zaś wciąż chodził w kółko. Po sześciu energicznych krokach w końcu zauważył, że Chumaka już za nim nie idzie i z wysiłkiem stłumił przekleństwo. Doradca jak zwykle przewidział wszystko. Albo Jiro wróci do niego, przyznając się, że go poniosło, albo przywoła go do siebie - a odległość między nimi wzrosła już na tyle, że musiałby podnieść głos i w ten sposób wszyscy w pobliżu zauważyliby, że pan Anasati musi dodawać sobie pewności uporem w drobnej sprawie.
Jiro miał ochotę krzyczeć, by wyładować złość, ale ponieważ oprócz jego własnej armii znajdował się tu oddział klanu Omechan, zmuszony był ulec i podejść do Chumaki. Jego zdenerwowanie miało inne przyczyny i nie żywił do doradcy urazy o to drobne ustępstwo. W rzeczywistości podziwiał jego subtelność. Pan, który okazywał złość i zniecierpliwienie, nie miał wrodzonej godności; a człowiek, który marzył o cesarskiej koronie, powinien umieć poradzić sobie z irytacją z błahych przyczyn. Chumaka znów go czegoś nauczył, choć był zbyt subtelnym mistrzem, by odważyć się na otwartą naganę wobec żołnierzy i sług. Dzięki takim właśnie cechom Chumaka byłby doskonałym doradcą cesarskim, pomyślał Jiro, wykrzywiając usta w grymasie, który przypominał nieco uśmiech. Jego nastrój poprawił się. Przyglądał się doradcy, który lekko utykał, co podkreślały mokre szaty ciągnące się za nim po ziemi. - Po co dawać Marze więcej czasu? Twój wywiad potwierdza, że zamierza ona zdobyć złoty tron dla Justina. Chumaka postukał się w policzek palcem, na pozór pogrążony w myślach; ale widząc błysk jego oczu, Jiro zdał sobie sprawę, że jest uważnie obserwowany. - Panie - powiedział Chumaka - twój namiot jest gotowy. Proponuję, byśmy porozmawiali o tym w środku, gdzie jest wygodnie i gdzie nikt nas nie usłyszy. Jiro roześmiał się. - Jesteś bardziej przebiegły od lisa. Dobrze, w takim razie chodźmy się wysuszyć i niech słudzy przygotują nam herbatę. Ale potem żadnego owijania w bawełnę! Na bogów, wydobędę z ciebie odpowiedzi na moje pytania. Po tak długim oczekiwaniu i po wszystkich twoich wymówkach mam nadzieję, że twoje argumenty okażą się mocne! Teraz z kolei Chumaka uśmiechnął się i skłonił szybko.
- Panie, czy kiedykolwiek cię rozczarowałem? Jiro, zmienny jak przeganiane wiatrem chmury nad ich głowami, odpowiedział przez zaciśnięte zęby: - Mara wciąż żyje. Przynieś mi jej głowę, a wówczas przyznam, że mnie nie zawiodłeś. Choć inny człowiek mógłby potraktować te słowa jako groźbę, na Chumace nie uczyniły one żadnego wrażenia. - To prawda, panie - odrzekł spokojnie. - Właśnie nad tym teraz pracuję. - Ha! - prychnął Jiro, idąc przez ponury las w stronę namiotu. - Nie nadużywaj mojej cierpliwości. Zapracowałbyś się na śmierć z czystej miłości do intryg. Chumaka szedł za nim, wyżymając skraj mokrej szaty. - Panie, bez wątpienia masz rację, ale gdybym robił to tylko z miłości dla swej pracy, okazywałbym próżność. Bogowie nie lubią tej cechy u ludzi. Toteż pracuję dla twojej chwały. Zawsze jestem twoim oddanym sługą. Jiro obojętnie machnął ręką. Filozofię wolał w książkach, które w przeciwieństwie do Chumaki nie miały irytującej skłonności, by rozdzielać każdy włos na czworo. Wnętrze namiotu nie było jeszcze urządzone do końca. W świetle jednej latarni słudzy rozpakowywali poduszki i zasłony. Z zewnątrz kwatera Jiro mogła wyglądać skromnie, mieściła jednak wszelkie wygody. Przy zasłonach z delikatnego jedwabiu stały dwie półki ze zwojami. Ostatnio Jiro zapoznawał się z mniej znanymi przepisami prawa, obowiązkami cesarza i uważnie sprawdzał, jakie dokładnie ceremonie muszą się odbyć i którzy spośród kapłanów dwudziestu bogów muszą je zaszczycić, by koronacja cesarza była ważna w oczach niebios. Czytanie nużyło, tym bardziej, że do lamp zlatywały się owady, a światło było słabe. Pan Anasati pstryknął palcami i natychmiast znalazł się przy nim
chłopiec. - Zdejmij mi zbroję i dopilnuj, by naoliwiono wszystkie skórzane paski, żeby nie zesztywniały - rozkazał. Stanął nieruchomo jak posąg, chłopiec zaś zaczął rozpinać sprzączki. Chumaka nie znosił, gdy mu usługiwano, choć wysoki urząd upoważniał go do tego. Zrzucił z siebie mokre wełniane okrycie i usiadł. W chwili, gdy cicha, dobrze wyszkolona służba Jira postawiła przed nim parujący imbryk z herbatą, rozległo się brzęczenie. - Wielki nadchodzi! - zawołał Chumaka ostrzegawczo. Jiro jednym szarpnięciem pozbył się ostatniego naramiennika i spojrzał na wejście. Słudzy za jego plecami rzucili się na ziemię. Podmuch zakołysał zasłonami. Chumaka odstawił imbryk i wtopił się w cienie przy ścianie namiotu. Mag pojawił się pośrodku świeżo rozwiniętego dywanika. Spod jego kaptura wysuwały się ognistorude włosy. Depcząc lekceważąco jedwabne poduszki, podszedł do pana Anasatiego. Jego jasne oczy biegały niespokojnie na boki, aż w końcu zatrzymały się na Jiro, który czekał ze zbroją porzuconą u stóp. - Panie Anasati - pozdrowił go Tapek ze Zgromadzenia Magów przysłano mnie tutaj, bym wezwał cię do Świętego Miasta. Ruszyłeś w pole wraz ze swą armią i dla dobra Imperium Zgromadzenie domaga się od ciebie wyjaśnień. Jiro uniósł głowę wyżej i ciesząc się w duchu, że spływające z włosów krople wody maskują pot na czole, skłonił się z szacunkiem. - Jak sobie życzysz, Wielki. Jeśli ktoś złamie wasz edykt, na pewno nie będzie to Anasati. Ale ośmielam się zauważyć, że jeśli ja pójdę z tobą, kto dopilnuje, by Mara Acoma i jej mąż Shinzawai nie wywołali otwartej wojny? Tapek zmarszczył brwi. - To nie twoja sprawa, panie Jiro!
Choć Tapek miał wiele sympatii dla poczynań Anasatiego, nie podobało mu się, że ten ośmiela się wyrażać wątpliwości wobec niego. Ale gdy Jiro przepraszająco skłonił głowę, Tapek złagodniał. - Do pani Mary wysłano innego delegata. Ona także ma się pojawić w Kentosani. Obydwoje dostajecie na to dziesięć dni. Następnego ranka po zakończeniu państwowej żałoby macie stanąć przed Zgromadzeniem i przedstawić swoje stanowiska. Jiro zastanowił się szybko i stłumił uśmiech zadowolenia. Dziesięć dni z trudem wystarczy Marze na dotarcie do Świętego Miasta. On znajdował się bliżej. Wbrew przypuszczeniom, jego główne siły nie obozowały na południu, lecz w sekretnym miejscu w pobliżu Kentosani, przygotowane do planowanego oblężenia. Mara będzie się musiała śpieszyć, by spełnić życzenie Zgromadzenia, on zaś ma jeszcze kilka dni, które może wykorzystać. Nie chcąc jednak zdradzić swych myśli, powiedział: - Czasy są niespokojne, Wielki. Podróż lądem nie jest dla nikogo bezpieczna, gdyż wszędzie po drodze stoją armie wielu panów. Mara nie może osobiście zaatakować mojej eskorty, ale ma sojuszników i sympatyków. Wielu przyjaciół nieżyjącego cesarza pragnie mojej śmierci, gdyż jestem przywódcą tradycjonalistów. - To prawda. - Tapek wspaniałomyślnie machnął ręką. - Wolno ci zabrać gwardię osobistą. Możesz wprowadzić do Świętego Miasta setkę żołnierzy. Gwardia Cesarska pilnuje porządku w mieście, więc to powinno wystarczyć. - Stanie się twoja wola, Wielki - odrzekł Jiro. Ukłonił się nisko i pozostał tak aż do chwili, gdy brzęczenie oznajmiło odejście Tapeka. Gdy się podniósł, Chumaka znów siedział na poduszkach i pomiędzy jednym a drugim łykiem herbaty otrzepywał z nich kurz pozostawiony przez stopy maga. Zachowywał się, jakby nic wielkiego się nie zdarzyło; tyle że na jego pomarszczonej twarzy pojawił się rumieniec satysfakcji. - Dlaczego jesteś taki zadowolony z siebie? - zapytał Jiro, wyrywając z rąk sługi suchą szatę. Przeskoczył nad porzuconą zbroją, sprawdził, czy na jego ulubionej poduszce nie ma śladów błota i usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko doradcy. Chumaka odstawił filiżankę, sięgnął po dzbanek i spokojnie nalał herbaty
swemu panu. - Wyślij posłańca po dziedzica rodu Omechan. - Splótł dłonie w wyczekiwaniu i oczy mu zabłysły. - Nasz spisek dojrzewa, panie! W rzeczywistości Zgromadzenie nieświadomie nam pomogło! Jiro z niechęcią wziął do ręki filiżankę, jakby znajdowało się w niej gorzkie lekarstwo. - Za cztery dni znajdziemy się w murach Kentosani wraz z setką moich najlepszych żołnierzy - przyznał. - Co jeszcze chodzi ci po głowie? - Wielkie czyny, panie. - Chumaka uniósł dłoń i zaczął odliczać na palcach. - Opuścimy ten obóz i wyruszymy do Kentosani, zgodnie z wolą Wielkich. Następnie załóżmy, że Mara postąpi tak samo (a mamy prawo tak myśleć, gdyż jeśli tego nie zrobi, to zginie, a my zwyciężymy), w każdym razie załóżmy, że nie jest głupia; gdy ona jeszcze będzie o wiele dni marszu na południe od Kentosani, my już znajdziemy się w mieście i potajemnie przygotujemy się do ataku na Dzielnicę Cesarską. - Uśmiechnął się i dotknął palca serdecznego. Tymczasem dowódca Omechana będzie posłuszny rozkazom swego pana i rozpocznie oblężenie Świętego Miasta, jak planowaliśmy przez cały czas. Ale tu mamy zmianę na lepsze, uprzejmość ze strony Zgromadzenia; ty, panie, nic nie wiesz o tym ataku, gdyż znajdujesz się za murami. Jeśli magowie oprotestują zakłócenie pokoju w cesarstwie, żadne sankcje nie dotkną ciebie. W końcu nie mogą cię sądzić za to, że inni panowie chcą posadzić cię na tronie. Ale tak się nieszczęśliwie dla Gwardii Cesarskiej składa, że te stare mury nie są mocne. Zostaną skruszone i tłumy żołnierzy wedrą się na ulice. Oczy Chumaki zalśniły. Jiro odstawił filiżankę, mniej podniecony, a nawet cynicznie ostrożny. - Nasi sojusznicy pod przywództwem klanu Omechan wedrą się do miasta - przyznał. - Dziecku Mary zdarzy się nieszczęśliwy wypadek i nim państwowa żałoba dobiegnie końca, a Mara dotrze do Kentosani, będziemy mieli nowego cesarza. A na imię będzie miał Jiro. - Pierwszy doradco. - Lekki cynizm zmienił się w otwartą irytację. - W twoim rozumowaniu widzę kilka słabych punktów. Czy mogę je wymienić?
Chumaka skłonił głowę. Jego entuzjazm żarzył się jak węgle, które w każdej chwili na nowo mogą wybuchnąć płomieniem. - Mara - odgadł. - Nie wziąłem pod uwagę tej suki Acomy, której głowy pragniesz tak gorąco. - Tak, Mara! - Zmęczony rozmową Jiro dał upust rozdrażnieniu. - Co z nią? - Będzie martwa. - Chumaka uczynił dramatyczną pauzę i przesunął się nieco, pozwalając słudze za plecami rozwinąć nowy dywan. - Czy myślisz, że Zgromadzenie powstrzyma się od działania, jeśli jej wojska zaatakują twoją armię w Sulan-Qu? Tym razem Jiro pochwycił jego myśl. - Wielcy ją zabiją! - Pochylił się, omal przewracając dzbanek z herbatą. Ależ to jest genialne. Myślisz, że uda nam się zmusić ją do ataku? Chumaka uśmiechnął się z satysfakcją i nalał sobie drugą filiżankę herbaty. Jego zęby błysnęły w półmroku namiotu. - Jestem tego pewny. Stawką jest życie jej dzieci, a ona jest kobietą. Możesz liczyć na to, że zaryzykuje wszystko, by ich bronić. A jeśli nie zarządzi ataku, twoje oddziały z południa pomaszerują wzdłuż szeregów jej wojsk, by poprzeć twoje rządy i wziąć pod kontrolę tereny dokoła Kentosani. Jej sprytny mistrz tajnych służb doniesie jej o tym bez wątpienia, gdyż taka będzie prawda. Rozbawiony tymi wnioskami, Jiro odwzajemnił uśmiech doradcy. - Magowie będą zajęci wymierzaniem kary Marze, a ja tymczasem przechwycę złoty tron. Oczywiście może przy tym zginąć cała armia Anasatich, ale to w ostatecznym rozrachunku nie będzie miało żadnego znaczenia. Ród Acoma zostanie zniszczony, a ja obejmę najwyższy urząd w całym Imperium. Dostanę pod komendę pięć tysięcy żołnierzy Białej Gwardii i wszyscy panowie będą musieli skłonić głowy przed moją wolą. Zasłona przy wejściu odsunęła się. Na widok przybysza Jiro przerwał
spekulacje i jego twarz straciła wszelki wyraz. Młody człowiek pochylił głowę i energicznie przeszedł pod zasłoną. On także nie nosił żadnych oznaczeń na zbroi, ale zadarty nos i zapadnięte policzki nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do tego, że jest członkiem rodziny Omechan. - Wzywałeś mnie, panie Jiro? - zapytał aroganckim altem. Pan Anasati wstał, zarumieniony z podniecenia. - Tak, Kadamogi. Chciałbym, żebyś jak najszybciej wrócił do swego ojca i powiedział mu, że godzina wybiła. Za pięć dni zaatakujemy Kentosani i użyjemy machin oblężniczych. Kadamogi skłonił się. - Powtórzę mu to. Wówczas będziesz mógł dotrzymać przysięgi, za którą zdobyłeś nasze poparcie, że gdy zdobędziesz złoty tron, pierwszym cesarskim dekretem przywrócisz Najwyższą Radę i obdarzysz Omechana bielą i złotem seniora wojennego! Usta Jira drgnęły w ledwo dostrzegalnym grymasie niechęci. - Nie jestem tak stary, bym miał zapomnieć o obietnicy złożonej twemu ojcu. - Gdy młody Omechan zesztywniał urażony, pan Anasati dodał łagodząco: Tracimy czas. Weź moją najlepszą lektykę i najszybszych tragarzy, i ruszaj. Ja muszę się naradzić z moim dowódcą i wydać polecenia gwardii honorowej. - Gwardii honorowej? - Ciężkie rysy Kadamogiego pociemniały. - Po co ci gwardia honorowa? Jiro roześmiał się, nagle zmieniając nastrój. - Ja także mam ruszyć do Kentosani na rozkaz Zgromadzenia. Wielcy mnie wezwali, bym wyjaśnił rozmieszczenie moich wojsk.
Twarz Kadamogiego rozjaśniła się i chłopak roześmiał się z głębi serca. - To wspaniałe. Znakomite. W takim razie powodzenie naszego spisku jest już niemal pewne. - To prawda - przyznał Jiro, gestykulując z ożywieniem. - Oblężenie będzie krótkie, gdyż atakujący otrzymają pomoc z wewnątrz, a Zgromadzenie zajmie się sojusznikami Dobrej Sługi. - Z radością dokończył: - Magowie wyrządzą nam uprzejmość, zabijając Marę. Choć jest Sługą Imperium, zginie w magicznych płomieniach, upieczona jak połeć mięsa! Grube usta Kadamogiego rozciągnęły się w uśmiechu. - Myślę, że zanim odejdę, powinniśmy uczcić to szklanką wina, panie. - Dobry pomysł! - Jiro klasnął w dłonie i zauważył przelotnie, że poduszki, na których wcześniej siedział Chumaka, były puste. Zniknęła także jego filiżanka ze stolika. Nigdzie nie pozostał żaden ślad obecności pierwszego doradcy. Jiro pomyślał, że ten człowiek jest przebieglejszy niż sam bóg przewrotności; w chwilę później przyniesiono wino i pan Anasati usiadł, przygotowując się na spędzenie wieczoru w towarzystwie dziedzica Omechanów. * * * W wieczornej mżawce między drzewami przesuwał się cień. Chumaka przez jedno ramię przewiesił wełniane okrycie, którego w pośpiechu nie zdążył nałożyć. Idąc szybko w stronę namiotu, gdzie przebywali posłańcy Anasatich, odliczał coś na palcach. Ale to, co mruczał pod nosem, to nie były liczby. - Dawni żołnierze Minwanabich, którzy nie przysięgali przed Marą, teraz tak, myślę, że teraz nadszedł czas, by zapłacili za chleb. To tylko ostrożność, na wypadek gdyby Mara wyśliznęła się ze szponów Zgromadzenia. Ona jest sprytna. Nie możemy zakładać, że znamy wszystkie szczegóły jej planu. Ten czas, który rzekomo spędziła w świątyni, wciąż nie jest jasny. Jak to możliwe, by tak nagle
znalazła się w swej posiadłości...? Chumaka pośpiesznie szedł dalej, nie potykając się o korzenie, ani nie wpadając na drzewa, choć było bardzo ciemno, a on nie znał terenu obozu. Wydawał się pogrążony w myślach, lecz bezbłędnie przeskakiwał sznury i kołki przytrzymujące namioty, i nie przestawał mamrotać: - Tak, musimy przygotować dla nich zielone zbroje Acomy i ułatwić im przedostanie się do gwardii honorowej Mary. Do ostatniej chwili pozostaną w ukryciu, a potem zabiją jej obrońców. Udając wiernych żołnierzy Acomy, mogą ją pochwycić i oddać magom albo sprawić sobie przyjemność i zabić ją własnoręcznie, za pana Minwanabiego, którego ród zniszczyła. Tak... właśnie o to chodzi. Przed sobą miał namiot posłańców. Wyszedł niespodziewanie z mroku, zaskakując wartownika, i omal nie dostał mieczem prosto w pierś. - Niech nas bogowie ochronią przed własnymi żołnierzami! - wykrzyknął, cofając się raptownie i osłaniając się przed ciosem zwiniętą szatą. - To Chumaka, ty ślepy głupcze! Teraz znajdź mi wypoczętego posłańca, i to szybko, zanim zgłoszę twemu panu, że jesteś niekompetentny. Żołnierz z lękiem skłonił głowę i zniknął szybko, gdyż powszechnie było wiadomo, że kto naraził się pierwszemu doradcy, miał poważne kłopoty. Za jego plecami, w padającej mżawce, Chumaka znów zaczął mruczeć coś pod nosem.
Rozdział dwudziesty siódmy Prowokacja
Palankin podskoczył. Mara obudziła się od wstrząsu, zdezorientowana zamknięciem w ciasnej przestrzeni. Dopiero po chwili przypomniała sobie, gdzie jest i co się z nią dzieje. Nie znajdowała się już w namiocie; posłuszna wezwaniu Wielkich zmierzała do Świętego Miasta. Już od dwóch dni podróżowała w pośpiechu. Była noc; nie wiedziała, która może być godzina. Lekki, pachnący deszczem wiatr poruszył zasłonami i siedzący naprzeciwko niej Keyoke wyjrzał na zewnątrz. Mara nie wybudziła się jeszcze ze snu, ale po tonie swego doradcy wojennego, który rozmawiał z kimś na zewnątrz, poznała, że zdarzyły się jakieś kłopoty. Wyprostowała się na poduszkach, siadając. - Co się dzieje, Keyoke? Starzec cofnął głowę. Jego twarz jeszcze bardziej niż zwykle wyglądała jak wykuta z granitu. - Kłopoty - odgadła Mara. Keyoke krótko skinął głową. - Posłaniec od Arakasiego przyniósł złe wiadomości. - Po chwili dodał, zdając sobie sprawę z wagi tego szczegółu: - Przybył na grzbiecie cho-ja. Mara poczuła, że serce jej zaczyna dudnić z lęku. - Bogowie, co się stało?
Stary weteran potrafił przekazywać wszelkie wiadomości wprost. - Wreszcie ustaliliśmy, gdzie jest Jiro. Nie był z oddziałami Anasatich, jak przypuszczaliśmy, tylko przed nami. W tej chwili już tylko jeden dzień marszu dzieli go od Kentosani. Mara opadła na poduszki, tracąc wszelką nadzieję. - To znaczy, że ma pięć dni, by bez przeszkód przygotować jakąś zasadzkę, gdyż zdziecinniały pan Frasai uznał za stosowne wysłać pana Hopparę do domu. - Pani - przerwał jej zmartwiony Keyoke - to jeszcze nie wszystko. Mara z trudem skupiła się, by go wysłuchać. Prześladowały ją okropne wizje śmierci jej dzieci. Na widok jego poważnej twarzy wysunęła najgorsze przypuszczenie: - Machiny oblężnicze Jira... - Katastrofa z chwili na chwilę wydawała się coraz bliższa. Keyoke znów skinął głową tak, jakby siedział na naradzie wojennej. - Oblężenie wkrótce się rozpocznie, a Arakasi odkrył, że nasze próby sabotażu zawiodły. Plany mistrza zabawek spełzły na niczym. Nasi inżynierowie prawdopodobnie zostali odkryci i skazani na śmierć, a przez twoją sieć wysłano fałszywe raporty o ich sukcesie. Arakasi potrafił powiedzieć tylko tyle, że atak na mury Kentosani poprowadzi klan Omechan. Jiro zaś będzie bezpieczny w Dzielnicy Cesarskiej; może się obnosić z czystymi rękami i twierdzić, że pretensje do złotego tronu są usprawiedliwioną próbą przywrócenia pokoju. Mara przygryzła mocno wargę. - Jeszcze nie przybył do Dzielnicy Cesarskiej? Twarz Keyokego wciąż pozostawała kamienna. - Nie. Ale wiadomości nie są najświeższe i wiele mogło się zdarzyć od chwili, gdy posłaniec ruszył na południe.
- Nie jesteśmy gotowi! - wybuchnęła. - Bogowie, jak mielibyśmy być? Jej głos drżał z rozpaczy. Od powrotu z kraju Thuril wydarzenia toczyły się w zastraszającym tempie. Los zakpił sobie z niej okrutnie, wrzucając ją nieprzygotowaną w sam środek konfliktu, gdy już jej się wydawało, że ma w zasięgu ręki sposoby uniknięcia zupełnej ruiny. Gdyby tylko miała chwilę spokoju, by poczynić jakieś plany i wymyślić, jak skorzystać z przewagi, jaką była obecność magów z Chakaha! - Pani? - zapytał łagodnie Keyoke. Uświadamiając sobie, że zbyt długo milczy, odezwała się z przymusem: - Wszystko wskazuje na to, że już jesteśmy zgubieni, ale nie mogę się poddać bez walki. Jeśli teraz się cofnę, moje dzieci wkrótce zginą, a bez nich mój ród skończy się na mnie. - Siląc się na zdecydowanie, dodała: - Nie pozwolę, by moi wierni słudzy zginęli w niełasce jako bezpańscy ludzie, gdy ja potulnie poddam się wyrokowi cesarza Jira. - Wszyscy twoi słudzy woleliby zginąć w służbie Acomy, niż żyć jako szarzy wojownicy - zgodził się Keyoke. Marę przeszył dreszcz. - To znaczy, że ty także uważasz tę sytuację za rozpaczliwą. - Wychyliła się z palankinu, odsunęła zasłony i zawołała: - Lujan! Dowódca zasalutował. Z jego pióropusza kapały krople deszczu. - Do usług, pani. - Odeślij tragarzy na odpoczynek - zarządziła Mara sucho. - Gdy znajdą się poza zasięgiem głosu, otocz palankin, a potem niech przyjdzie do mnie posłaniec, który przyniósł wiadomość od Arakasiego, cho-ja, który go przyniósł, Saric, Incomo i ty. Natychmiast musimy się naradzić i coś postanowić.
Pomimo ciemności i deszczu jej rozkazy wykonano bez zwłoki. Mara czekała, pogrążona w niespokojnych myślach, Keyoke zaś podwiązał zasłony, by doradcy mogli z nią rozmawiać, stojąc na zewnątrz palankinu. Mara powiodła wzrokiem po twarzach swych oficerów. Wszyscy w czasie swej służby dokonali dla niej cudów. Teraz musiała prosić ich o jeszcze więcej, a szczerze mówiąc, zażądać, by niektórzy z nich oddali dla niej życie. Nie było czasu na wyrzuty sumienia ani sentymenty. Najważniejszy był pośpiech, toteż Mara bezbarwnie wydawała rozkazy, które mogły być dla nich ostatnie. Gdyby w tej chwili pozwoliła sobie na ujawnienie uczuć, mogłaby zupełnie się załamać. Najpierw zwróciła się do cho-ja, który według jej niedoskonałego osądu był starszym robotnikiem. - Po pierwsze jestem wdzięczna twojej królowej za to, że pozwoliła skorzystać z twych usług. Robotnik skłonił głowę. - Pani Maro, moje usługi zostały kupione. - Oprócz ustalonej zapłaty twoja królowa otrzymuje także moje podziękowanie. Przekaż jej to, jeśli możesz. - Mara usłyszała przenikliwe, wysokie brzęczenie, które oznaczało komunikację między cho-ja. Gdy dźwięk ustał, zapytała: - Czy mogę zadawać ci pytania, dobry robotniku? I czy mogę cię prosić o wykonanie następnego zadania, czy też musisz już odpocząć? Cho-ja znów skłonił głowę. - Nocne powietrze jest łagodne, pani Maro. Nie muszę odpoczywać, dopóki się nie ochłodzi. Wypowiedz swoje życzenia. Mara odetchnęła z ledwo zauważalną ulgą. Jedna drobna przeszkoda pokonana.
- Chcę, byś zaniósł Lujana jak najszybciej na południe, do naszego obozu w pobliżu miasta Sulan-Qu. Musi tam dotrzeć jak najprędzej; od tego zależy przetrwanie mojego rodu. - Moje usługi należą do ciebie - odrzekł cho-ja. - Chętnie poniosę twojego oficera. - Jeśli przeżyję, królowa twojego gniazda będzie miała we mnie dłużniczkę - odrzekła Mara ze szczerą wdzięcznością. - Pragnęłabym także, byś wytłumaczył dokładnie mojemu doradcy Saricowi, gdzie znajduje się wejście do położonego najbliżej stąd kopca cho-ja. Robotnik wciąż trzymał głowę pochyloną w ukłonie. - Idź z nim, Saric - powiedziała Mara. - Dowiedz się, gdzie jest kopiec; wybierz z mojego orszaku dziesięciu żołnierzy, którzy potrafią poruszać się szybko, a także znajdź dla mnie lekką zbroję, taką, żebym w ciemnościach mogła uchodzić za żołnierza. Saric skłonił się pośpiesznie i wybiegł z kręgu. Jedna twarz mniej, pomyślała Mara, z trudem przełykając ślinę. Następny rozkaz, jaki musiała wydać, był trudniejszy. - Lujan? Dowódca wystąpił naprzód. Mokre włosy zwisały mu w strąkach, a dłoń trzymał opartą na mieczu. - Piękna pani, jakie są twoje życzenia? - zapytał żartobliwie. Mara stłumiła wpół śmiech, wpół szloch. - Proszę cię o niemożliwe, żołnierzu - zmusiła się do uśmiechu. - Choć bogowie wiedzą, że raz już dokonałeś niemożliwego w Kręgu Śmierci, w Chakaha. Lujan machnął ręką. Jego oczy także błyszczały podejrzanie.
- Mów, pani. Między nami nie ma tajemnic, szczególnie po pobycie w Chakaha. Mara powstrzymała nerwowe drżenie. - Rozkazuję ci dołączyć do mojej armii na południu. Jeśli siły Anasatich ruszą gdziekolwiek, na północ, wschód lub zachód, masz poświęcić wszystkie nasze kompanie i wciągnąć wojska Jira w walkę. Zmuś ich, by zatrzymali się w miejscu; nie można dopuścić, by dołączyli do swego pana w Świętym Mieście. Gdy magowie przybędą, by cię ukarać, wymyśl coś, by złagodzić ich gniew. Urwała, by zebrać całą siłę woli i opanować głos. - Lujan, proszę cię, byś poświęcił życie żołnierzy Acomy aż do ostatniego człowieka, zanim pozwolisz, by armia pana Jira zbliżyła się choć o krok do Kentosani. Lujan uderzył pięścią w serce w żołnierskim pozdrowieniu. - Pani Maro, masz na to moje uroczyste słowo. Albo twoja armia zwycięży, albo wywołam taką wojnę, że magowie będą musieli zniszczyć nas wszystkich, Acomów i Anasatich. - Pochylił głowę w szybkim ukłonie. - W imię twego honoru, pani. Po chwili on także zniknął w mroku. Pani Acoma przesunęła palcami po twarzy i poczuła wilgoć. Nie wiedziała, czy to mgła, czy pot. - Keyoke, najwierniejszy dziadku mojego serca, czy widzisz jakieś inne rozwiązanie? - musiała zadać to pytanie. Popatrzył na nią nieruchomo. - Córko mego serca, nie widzę. Poświęcenie życia twego niewinnego syna niczego by nie rozwiązało. Jeśli Jiro wstąpi na złoty tron, nasze życie i honor Acomy staną się prochem na wietrze. Jakie ma znaczenie, czy Zgromadzenie wcześniej spali nas na popiół? - Uśmiechnął się w przypływie humoru, na jaki potrafią się zdobyć tylko żołnierze codziennie stawiający czoło śmierci. - Jeśli zginiemy z honorem, przejdziemy do historii jako jedyny ród, który ośmielił się przeciwstawić Zgromadzeniu. Nie jest to mało. Mara patrzyła przed siebie. Nie było wyboru. Musi dokończyć to, co zaczęła, i wypowiedzieć ostatni rozkaz, najtrudniejszy ze wszystkich.
- Keyoke, Incomo. - Jej głos osłabł. Mocno zacisnęła pięści i zapragnęła uwierzyć w swą siłę, która była tylko brawurą. - Tu nasze drogi muszą się rozejść. Wy dwaj pójdziecie z palankinem i gwardią honorową. Trzymajcie się drogi do Kentosani i zachowujcie, jakby nic się nie zdarzyło. Może się to wydawać niewielką usługą w porównaniu z rolą, którą wyznaczyłam Lujanowi. Ale mówię najszczerzej jak potrafię: wasze zadanie może się okazać najważniejsze. Magowie aż do ostatniej chwili nie mogą się domyślić, gdzie naprawdę jestem. Wasze życie jest cenne dla mnie i dla rodu. Ale żadna pani nie podążyłaby do Świętego Miasta na spotkanie z magami bez swych najwyższych urzędników. Wasza obecność jest konieczna dla zachowania pozorów. Od niej zależy możliwość uratowania życia Kasumy i Justina. - Mara-anni. - Keyoke zwrócił się do niej zdrobnieniem z lat dziecinnych. - Odpędź od siebie obawy. Jestem starym człowiekiem. Przyjaciele, którzy pamiętają mnie z młodości, są już przeważnie w pałacu Czerwonego Boga, a jeśli bogowie będą łaskawi i spełnią moje największe marzenie, pragnąłbym spotkać się z Turakamu na wiele lat przed tobą. - Keyoke przerwał i po chwili uśmiechnął się szeroko, jakby mu coś przyszło do głowy. - Pani, chcę, byś wiedziała jedno. Nauczyłaś mnie, co naprawdę oznacza przysięga wojownika. Każdy może zginąć w walce z wrogiem. Ale prawdziwą próbą honoru dla mężczyzny jest przeżyć i nauczyć się kochać siebie. W moim długim życiu dokonałem wielu czynów, ale trzeba mi było stanowiska twojego doradcy, by zrozumieć ich znaczenie. - Jego oczy zalśniły podejrzanie; zwrócił się do swej pani z ostatnią prośbą: - Pani, zanim odejdziesz, pozwól mi pomóc Saricowi wybrać tych dziesięciu żołnierzy, którzy pójdą z tobą do Kentosani. Mara nie potrafiła odpowiedzieć. Skinęła tylko głową, ukrywając łzy. Keyoke wstał ciężko z poduszek, opierając się na szczudle, i zniknął w ciemnościach, wyprostowany jak za młodu i przepełniony oddaniem, które nie opuszczało go przez całe trudne życie. Gdy wreszcie zdobyła się na odwagę, by podnieść głowę, zniknął jej już z oczu; usłyszała jednak, jak domaga się, by wybrano mu miecz i hełm. - Niech to diabli - powiedział, używając midkemijskiego przekleństwa, gdy ktoś poradził, żeby pojechał w wygodnym palankinie. - Pójdę zbrojno i na własnych nogach, a jeśli ktoś ośmieli się mówić co innego, może skrzyżować ze mną miecz i ośmieszyć się przegraną! Mara pociągnęła nosem. W kręgu pozostały już tylko dwie twarze:
posłaniec Arakasiego, który właściwie był jej zupełnie obcy, i Incomo, którego dopiero niedawno poznała równie dobrze jak innych. Drobny, przygarbiony, starszy doradca służył wcześniej w dwóch domach. A jednak, gdy zwrócił się do tej, której zaprzysiągł wierność, na jego twarzy nie było widać wahania. Choć był łagodny, jego głos zabrzmiał teraz zdecydowanie. - Pani Maro, wiedz, że zacząłem cię kochać i szanować. Pozostawiam ci wszystko, co mogę ci dać: moją radę, chociaż jest ona skromna. Zobowiązuję cię, dla dobra Imperium, które obydwojgu nam leży na sercu, byś trzymała się swego celu. Przechwyć złoty tron wcześniej niż Jiro, i nie miej żadnych wątpliwości, że masz do tego prawo dane ci przez tej kraj i jego mieszkańców. - Uśmiechnął się nieśmiało. - Ja, który niegdyś służyłem najzagorzalszemu z twych wrogów, w twojej służbie zaznałem więcej honoru i radości, niż wcześniej uważałem za możliwe. Gdy służyłem Minwanabim, robiłem to z obowiązku, ze względu na honor mego domu. Gdyby jakikolwiek inny władca pokonał pana Tasaia, byłbym niewolnikiem, znam więc z doświadczenia wartość twych zasad. Zmiany, do których dążysz, są sprawiedliwe. Uczyń Justina cesarzem i rządź dobrze i mądrze. Masz moje oddanie i dozgonną wdzięczność. Incomo podniósł się, równie niezręczny w ruchach, co w okazywaniu uczuć. Skłonił się nisko i jeszcze raz posłał jej nieśmiały uśmiech, po czym pośpiesznie odszedł, by w ostatniej chwili szepnąć Saricowi do ucha jeszcze kilka wskazówek. Mara z trudem przełknęła ślinę. Gardło miała ściśnięte. Przyjrzała się posłańcowi Arakasiego, który był tak zmęczony, że wyglądał, jakby spał na siedząco. - Czy wiadomości, które mi przyniosłeś, zostały wysłane także do mojego męża? - zapytała łagodnie, z całego serca żałując, że musi mu przerwać wypoczynek. Mężczyzna podniósł się, mrugając powiekami. - Pani, pan Hokanu zapewne usłyszał o wszystkim wcześniej niż ty, gdyż znajdował się bliżej Kentosani. Jak tylko pierwszy z nas wyruszył do ciebie, Arakasi rozesłał innych kurierów, by ponieśli wiadomości do rodu Shinzawai.
Mara żałowała, że nie może się dowiedzieć, co Hokanu uczynił, gdy złe wieści dotarły do jego uszu. Może nigdy się tego nie dowie; a jeśli nawet dowie się, możliwe że przyjdzie jej tego żałować. Możliwe, że rozkazując Lujanowi, by złamał edykt Zgromadzenia, wydała tym samym wyrok na męża. W głębi duszy wiedziała jednak, że Hokanu nigdy by nie pozwolił Anasatiemu dotrzeć do świątyni w Kentosani. Zbyt mocno pragnął pomścić śmierć ojca, a poza tym stawką było życie dziedziczki jego rodu. Hokanu zaatakuje, niezależnie od tego, czy będzie miał jakieś widoki na sukces, czy też nie. Znów spojrzała na wyczerpanego posłańca i wydała ostatnie polecenie, które, miała nadzieję, będzie najważniejszym zadaniem jego życia. - Opuścisz nas - powiedziała tonem, któremu nie sposób było się sprzeciwiać. Posłaniec natychmiast wyprostował się czujnie i bystro słuchał poleceń. - Odejdziesz natychmiast, ale wcześniej przysięgniesz mi, że nie zatrzymasz się, dopóki nie dotrzesz do swego zmiennika. Musisz wysłać do Arakasiego następujące zlecenie: powiedz mu, by poszukał swego szczęścia. Będzie wiedział, gdzie je znaleźć, a jeśli się sprzeciwi, powtórz mu, że tak brzmi rozkaz jego pani i że jego honor wymaga posłuszeństwa. Posłaniec, zupełnie już rozbudzony, skłonił głowę. Jeśli nawet wiadomość wydała mu się dziwna, uznał po prostu, że jest to jeszcze jeden szyfr. - Twoje życzenie zostanie spełnione, pani. Wstał i on także odszedł w mrok. Mara pozostała samotna w palankinie. Opuściła zasłony. Cienki jedwab opadł z szelestem. Korzystając z rzadkiej chwili odosobnienia, zakryła twarz dłońmi. Ułaskawienie, jakie uzyskała w mieście Chakaha, nic jej nie dało. Gdyby wówczas zginęła, skutek byłby ten sam: jej syn musiałby umrzeć przez ambicję Jira. Przytłoczona żalem zastanawiała się, czy los potraktowałby ją inaczej, gdyby wiele lat temu nie uraziła dumy Jiro, wybierając jego brata Buntokapiego na męża. Czy ten krwawy chaos miał być zemstą bogów za jej próżność? Czy miała to być kara za to, że egoistycznie podporządkowała całe swe życie utrzymaniu nazwiska i honoru rodu i że nie zawahała się przy tym przed poświęceniem życia innego człowieka? Wyszła za Buntokapiego tylko po to, by intrygami doprowadzić do jego śmierci. Może Bunto w duszy przeklął imię Acomy, padając na ostrze
swego miecza? Mara poczuła na plecach zimny dreszcz. Może taka była wola bogów, a jej pozostałe przy życiu dzieci podobnie jak Ayaki także miały się stać tylko pionkami spisanymi na straty w rozgrywce Rady. Mara stłumiła szloch i jej ramiona zadrżały. W ciągu tych lat każdy ruch w rozgrywce Rady powiększał stawkę. Teraz tylko tron cesarski mógł zapewnić bezpieczeństwo jej rodzinie. By chronić swe dzieci, musi zmienić bieg historii Imperium i odrzucić wielowiekową tradycję. Czuła się krucha i słaba, przytłoczona rozpaczą. Po chwili jednak nadszedł Saric z naręczem pożyczonych zbroi i bezwład opuścił Marę; nie miała już czasu zastanawiać się, czy przeżyje i ujrzy swe dzieci jeszcze po tej stronie Koła Życia. - Pani? - doradca odezwał się cicho. - Musimy się pośpieszyć. Najbliższy kopiec cho-ja znajduje się o półtora dnia drogi stąd. Jeśli mamy dotrzeć do Kentosani na czas, nie wolno nam tracić ani chwili. Mara zauważyła, że on także miał na sobie zbroję. Spostrzegawczy jak zwykle, zauważył jej zdziwione spojrzenie. - Byłem kiedyś żołnierzem - przypomniał, klękając, by pomóc jej nałożyć napierśnik. - Znów mogę się nim stać. Nigdy nie zarzuciłem ćwiczeń z mieczem. Teraz wyjdzie nam to na korzyść. Nie sądzisz, że niewielki oddział szybko maszerujących żołnierzy będzie się mniej rzucał w oczy, jeśli nie będzie mu towarzyszył wysoki urzędnik? Saric miał zwyczaj mówić pytaniami, co miało tę zaletę, że zawsze odrywało myśli rozmówcy od niemożliwych do rozwiązania problemów. Mara doceniła mądrość jego pomysłu. - Niech bogowie mają nas w opiece. Może nam się przydać dodatkowy miecz, zanim wszystko się dokona. Saric wprawnie zajął się sprzączkami przy napierśniku Mary. Tymczasem dokoła nich krążył chłopiec z wiadrem wody i kubkiem, stwarzając pozory, że nic szczególnego się nie dzieje i ten postój jest tylko zwyczajną przerwą w marszu. * * *
Lujan ześlizgnął się z grzbietu cho-ja, pozostawiając smugi w kurzu pokrywającym chitynowy pancerz, i zachwiał się lekko, usiłując rozprostować zesztywniałe mięśnie. Wartownik stojący na straży przed namiotem sztabowym podtrzymał go w porę. - Gdzie jest Irrilandi? - wychrypiał Lujan. - Przynoszę rozkazy od pani Mary. Dyżurny oficer, który zauważył zbliżającego się cho-ja, podbiegł do nich co tchu. Rzucił jedno spojrzenie na wyczerpanego Lujana i pomógł mu usadowić się w cieniu na poduszkach. - Irrilandi wyruszył ze zwiadem. Zameldowano nam o jakimś poruszeniu w oddziałach pana Jira i dowódca chciał sam sprawdzić, co się dzieje - odrzekł. - Wyślij po niego najszybszego posłańca - rozkazał Lujan. Z namiotu wybiegli słudzy z zimną wodą i ręcznikami. Lujan wziął od nich kubek i ruchem ręki nakazał im zająć się cho-ja. Przepłukał gardło, po czym powiedział już wyraźniej: - Dopilnujcie, by wszystko, czego to stworzenie sobie zażyczy, zostało spełnione. Słudzy skłonili się i stłoczyli wokół zmęczonego owadokształtnego. Lujan szybko wydał kilka komend, masując jednocześnie zesztywniałe mięśnie ud, i w obozie zapanowało poruszenie przypominające wir w bystrym nurcie głębokiej rzeki. Posłańcy rozbiegli się na wszystkie strony, by zwołać naradę oficerów. Lujan zaś przywołał najwyższego rangą wojownika, jaki znajdował się w pobliżu, i zadał mu szereg pytań. Oficer odpowiadał wyczerpująco, szkicując mieczem na ziemi rozmieszczenie sił nieprzyjaciela. Lujan zauważył wyłaniający się z rysunku wzór, ten sam, który wcześniej zaniepokoił Irrilandiego. - Oddziały Jira przygotowały się do wymarszu - stwierdził.
- Ty także to zauważyłeś. - Zmartwione oczy oficera zatrzymały się na dłoniach dowódcy, kurczowo zaciśniętych na rękojeści miecza. - Choć bogowie jedynie wiedzą, co skłoniło pana Anasatiego do wydania takiego rozkazu. Jego wojska nie mogą zaatakować naszych pozycji ani oddziałów, nie ściągając na siebie gniewu magów. Lujan podniósł na niego wzrok. - Przynoszę nowiny. Jiro rozpoczął akcję, która ma zakończyć się zdobyciem tronu w Kentosani. Choć nie mam pojęcia, w jaki sposób udało mu się tak szybko przekazać wiadomości z północy do dowódcy wojsk Anasatich, który znajduje się tutaj. Zwiadowca otarł pot z twarzy. - Mogę ci to wyjaśnić. Ptaki. - Co? - Lujan uniósł brwi ze zdziwieniem. - Ptaki - powtórzył żołnierz. - Przywiezione z Midkemii. Są wyćwiczone tak, że lecą do domu z wiadomością przywiązaną do nogi. Nazywają się gołębie. Nasi łucznicy zestrzelili dwa, ale innym udało się przelecieć. - Wiadomości były zaszyfrowane? - zapytał Lujan i odpowiedział sam sobie. - Żaden z kluczy Arakasiego nie pasował do tego kodu? Żołnierz potakująco skinął głową. Lujan zmusił obolałe ciało do posłuszeństwa. Wstał i ruszył. - Chodź ze mną - nakazał dowódcy patrolu, w stronę wartownika zaś dorzucił: - Gdy Irrilandi wróci, powiedz mu, że ma się spotkać ze mną w namiocie dowództwa. Półmrok w namiocie nie dawał wytchnienia od upału; deszcz przestał już padać i przebijające przez skórzane ściany słońce nagrzewało powietrze wewnątrz. Lujan odpiął paski hełmu i oblał przesiąknięte potem włosy resztką
wody z kubka. Ocierając słone krople z rzęs, pochylił się nad makietą. - Czy ta mapa jest dokładna? - zapytał, wskazując rzędy kolorowych jedwabnych chorągiewek. - Uaktualniona dzisiaj rano - odrzekł oficer. Zapadło milczenie. Zza ścian namiotu dochodził gwar żołnierzy przygotowujących się do musztry; Lujan, jeden z najlepszych dowódców w Imperium, mimowolnie wychwytywał te dźwięki, a jednocześnie wpatrując się w mapę, szybko oceniał sytuację. - Tu - oznajmił po chwili. Wyciągnął zakurzoną dłoń i jednym ruchem przesunął kilka kompanii proporczyków. - Równina Nashika. Tu go dostaniemy. Oficer gwałtownie pobladł. - Mamy zaatakować pana Jira? A co z magami? Lujan nie odrywał ręki od chorągiewek. - Zrobią, co zechcą. My jednak mamy zaatakować na rozkaz pani. Jeśli zaczniemy się wahać i sprawimy jej zawód, wszyscy żołnierze w tej armii staną się bezpańskimi, szarymi wojownikami, przeklętymi przez bogów. Zasłona przy wejściu poruszyła się i do środka długim krokiem wszedł Irrilandi. Szczupły i zahartowany, zrzucił rękawice i usiadł naprzeciwko swego przełożonego. Nie tracił czasu na pozdrowienia, lecz obrzucił stół spojrzeniem, które natychmiast ogarnęło wszystkie zmiany. Największa w historii tsurańskiej wojna o sukcesję rozpoczęła się bez fanfar. Jedynym ostrzeżeniem dla armii Anasatich było dudnienie tysięcy stóp żołnierzy Acomy. Tym razem mądrość Chumaki na nic się nie przydała Anasatim. Doradca doszedł do oczywistego wniosku: siły Acomy zapewne przygotowują atak o świcie. Tymczasem pośród nocy rozległ się szczęk mieczy i krzyki śmiertelnie
rannych. Walka była zażarta i bezpardonowa. W ciągu pierwszej godziny udeptana ziemia zaczerwieniła się od krwi zabitych. Lujan i Irrilandi na przemian przypatrywali się bitwie ze wzniesienia, przesuwając chorągiewki na planszy zgodnie z doniesieniami przynoszonymi przez zdyszanych posłańców. Wydawano rozkazy i posuwano naprzód oddziały albo cofano je, wciągając nieprzyjaciela w pułapki. Armia Acomy na przemian zdobywała i traciła pole, po czym znów je zdobywała, kosztem wielkich strat. Zakurzona ziemia pod planszą powoli pokrywała się barwnymi plamami chorągiewek odrzucanych przez komendantów. Straty były ogromne. Każdy żołnierz walczył zaciekle, wybierając śmierć od miecza, niż zagładę w magicznym ogniu. Obydwaj dowódcy Mary na zmianę jeździli na grzbiecie robotnika cho-ja na pole bitwy, by podnieść morale żołnierzy albo wyciągnąć miecz i dołączyć do walki, wspomagając słabnące szeregi. Wschodzący księżyc zalał pole bitwy miedzianozłotym blaskiem. Zwarty front rozbił się na pojedyncze grupki walczących. Żołnierze zaznaczali swoją przynależność, wykrzykując imiona Mary lub Jira. W mroku wszystkie zbroje wyglądały jednakowo i nie sposób było odróżnić swojego od wroga. Miecze ściemniały od krwi i wojownicy musieli polegać na wyczuciu przy zadawaniu ciosów; oczy nie nadążały za ostrzami pokrytymi zakrzepłą krwią. Nadszedł świt, przyćmiony mgłą i kurzem. Jak okiem sięgnąć, rozległą równinę pokrywały ciała, po których deptali walczący żołnierze. Miecze pękały od siły uderzeń i ci, którzy jeszcze żyli, zabierali broń poległym. Lujan stał oparty o planszę, pocierając piekące powieki. - Stracili co najwyżej trzy setki więcej ludzi niż my. - Zauważył ranę na nadgarstku, lecz nie mógł sobie przypomnieć, kiedy mu ją zadano. Z wysiłkiem oparł się o stół. Choć straty po obu stronach były niemal jednakowe, w ciągu ostatnich godzin sytuacja zaczęła się komplikować. Lujan zwrócił się do Irrilandiego. - Jeśli cho-ja zechce podjąć się kolejnego zadania, niech cię zaniesie na zachodnie skrzydło. Odciągnij pół kompanii i spróbuj rozładować napór na
oddziały Kanazira. - Wskazał na środkowe szeregi, gdzie walka była najbardziej zażarta. Irrilandi zasalutował i odszedł porozmawiać z cho-ja; po kilku słowach stworzenie pomknęło przed siebie, niosąc na grzbiecie dowódcę. Znużony Lujan oparł się o stół. Zastanawiał się, co się dzieje z Marą; czy dotarła bezpiecznie do tuneli cho-ja, czy też została zatrzymana przez magów. Możliwe, że Justin odziedziczył już tytuł władcy Acomy, podczas gdy żaden z najwyższych urzędników domu nie ma o tym pojęcia. Może koniec już nadszedł i ci wszyscy ludzie na równinie Nashika walczą i giną na próżno. Takie myśli to trucizna; Lujan zmusił się, by skupić uwagę na mapie i wysłuchać kolejnego żołnierza, donoszącego o jeszcze jednym przeszeregowaniu oddziałów. Tym razem to armia Jira musiała ustąpić. Zapewne za pięć minut Acoma znów utraci to wzgórze, gdyż taka przepychanka trwała przez całą tę nie kończącą się noc. Lujan zauważył cień własnej dłoni i uświadomił sobie, że słońce już wzeszło i wspina się coraz wyżej po niebie. Poczuł powiew na karku i pojął, że w uszach brzęczy mu nie ze zmęczenia ani braku snu. Odwrócił się i ujrzał trzech ludzi w czarnych szatach, którzy pojawili się o kilka stóp od niego. Najmłodszy z nich szybko wysunął się naprzód. Jego szczupła twarz o wysoko osadzonych kościach policzkowych była bardzo poważna. - Dowódco - powiedział - szukam twej pani. Lujan rzucił się na ziemię. Na jego twarzy podziw mieszał się z lękiem. Oczyścił gardło z kurzu i odrzekł szczerze: - Mojej pani tu nie ma. Mag podszedł jeszcze bliżej. Lujan zauważył, że nosił miękkie, zasznurowane z przodu pantofle, o podeszwach z cienkiej skóry, dobre do chodzenia po domu. Wzdrygnął się. Ten mag nie spodziewał się, by czekał go większy wysiłek niż przejście kilku kroków. Oczekiwał absolutnego i
natychmiastowego posłuszeństwa. Zdając sobie sprawę, że jego serce dudni głośno ze zdenerwowania, a po twarzy spływa pot, Lujan zmusił się, by myśleć rozsądnie. To są potężni ludzie, ale mimo wszystko tylko ludzie, powtarzał sobie. Oblizał wyschnięte wargi, przypominając sobie wyrok, jaki niegdyś zmuszony był wydać w czasach, gdy był szarym wojownikiem: skazał na śmierć człowieka, który popełnił przestępstwo przeciwko całej grupie. Sam wykonał egzekucję, i pamiętał wyraźnie, z jakim trudem przyszło mu zadanie ciosu. Miał tylko nadzieję, że nawet Wielki może się zawahać, zanim odbierze komuś życie. Trwał nieruchomo z twarzą przy ziemi, choć zdradzało go drżenie mięśni; pragnienie, by wstać i stawić czoło zagrożeniu albo poddać się słabości i uciec, stało się nieznośną torturą. Mag postukał o ziemię wąskim, podwiniętym do góry czubkiem buta. - Nie ma jej tu? - powtórzył. - W chwili triumfu? Lujan, z podbródkiem przyciśniętym do ziemi, niezgrabnie wzruszył ramionami. Wiedząc, że każda chwila zwłoki zwiększa szanse przeżycia jego pani, odrzekł powoli: - Nasze zwycięstwo jeszcze nie jest pewne, Wielki. Jakieś pilne sprawy, w których treść nie zostałem wtajemniczony, domagały się obecności mej pani w innym miejscu, toteż przekazała dowodzenie tą bitwą w moje niegodne dłonie. - Skończ z tymi przemowami, Akani - prychnął drugi głos. Lujan zauważył jeszcze jedną parę nóg, tym razem w podbitych ćwiekami midkemijskich wysokich buciorach. Rozpoznał rudowłosego maga, który był najwyższy i najwyraźniej najbardziej porywczy z trzech delegatów. - Mówię ci, że tracimy czas. Wiemy, że Mara zmierza do Kentosani i nawet głupiec zauważyłby z tego wzgórza, że toczy się tu bitwa między siłami Acomy i Anasatich. Złamano nasz zakaz! Musi się to spotkać z natychmiastową karą. Mag, nazywany Akani, odpowiedział z większym umiarkowaniem: - Uspokój się, Tapek. Nie wolno nam wyciągać pochopnych wniosków.
To prawda, że armie walczą, ale ponieważ żaden z nas nie widział początku tej bitwy, nie wiemy, kto zaatakował pierwszy. - To nieważne! - odrzekł Tapek przez zaciśnięte zęby. - Istotne jest to, że walczą, chociaż nasz edykt zabraniał zbrojnych konfliktów między Acomą a Anasatimi! Po krótkiej chwili ciszy, podczas której magowie wymienili gniewne spojrzenia, Akani znów zwrócił się do Lujana. - Powiedz mi, co tutaj zaszło. Lujan podniósł nieco głowę i spojrzał poprzez kurz wznoszący się w powietrzu. - Obok nas toczy się bitwa, Wielki. Nieprzyjaciel być może okupuje lepsze pozycje, ale siły Acomy są liczniejsze. Chwilami wydaje mi się, że zdobywamy przewagę, a potem znów popadam w rozpacz i układam w myślach modlitwy do Czerwonego Boga. - Ten żołnierz uważa nas za głupców - powiedział Tapek do Akaniego. Krąży wokół tematu jak kupiec, który próbuje sprzedać zepsute towary. - Podkuty but trafił Lujana w ramię. - Jak się ta bitwa zaczęła, żołnierzu? Tego właśnie pragniemy się dowiedzieć. - O to musicie zapytać moją panią - odparł Lujan, znów przyciskając czoło do ziemi. Choć był o krok od otwartego przeciwstawienia się najpotężniejszym ludziom w Imperium, odpowiadał na pytanie Tapeka szczerze. W końcu Mara nigdy nie rozmawiała z nim o zadawnionych przyczynach sporu między Acomą a Anasatimi; tego rodzaju historie zajmowały raczej Sarica. Wciąż rozciągnięty na ziemi w pozycji oddanego sługi, Lujan modlił się, by żaden mag nie zapytał wprost, kto wydał pierwszy rozkaz do ataku. Zaryzykował zerknięcie w górę i przyjrzał się magom, jakby miał przed sobą świeżych rekrutów; ośmielił się oszacować ich charaktery i stwierdził, że
Akani jest inteligentny, a ponadto nie życzy źle Marze ani oddziałom Acomy. Ten rudy Tapek gotów był na wszystko pod wpływem chwili; to właśnie jego należało się obawiać. Trzeci mag zachowywał się jak obojętny obserwator, jak pośrednik, który ma niewielkie ambicje i żadnych udziałów w zyskach. Nie wyglądał przy tym na zdenerwowanego. Tapek znów popchnął go końcem buta. - Dowódco? Lujan uświadomił sobie, że jeśli odpowie bezpośrednio na pytanie Tapeka, to za chwilę zginie. Odrzucił wszelką ostrożność i zaczął się zachowywać, jakby ze strachu postradał zmysły. - Tak, Wielki? - zapytał tonem pełnym grozy i uszanowania. Blada twarz Tapeka pociemniała, ale od wybuchu powstrzymał go lekki dotyk dłoni Akaniego, który wtrącił gładko: - Dowódco, wycofaj wojska Acomy i zakończ tę bitwę. Lujan szeroko otworzył oczy. - Tak, Wielki? - powtórzył, jakby rozkaz go zdumiał. Tapek strząsnął rękę Akaniego i wrzasnął: - Słyszałeś, co ci powiedziano! Wydaj oddziałom Acomy rozkaz odwrotu i zakończ tę bitwę! Lujan znów rozpłaszczył się na ziemi w pokazie przesadnej uniżoności i rzekł przymilnie: - Jak sobie życzysz, Wielki. Oczywiście, że wydam rozkaz odwrotu. Przerwał, zmarszczył brwi i dodał: - Czy pozwolisz mi przeprowadzić odwrót tak, by zminimalizować straty moich żołnierzy? Skoro chodzi o powstrzymanie dalszego rozlewu krwi... Akani pomachał ręką.
- Nie chcemy niepotrzebnie powiększać liczby zabitych. Nakaż odwrót w taki sposób, jaki uznasz za najwłaściwszy. Lujan powstrzymał westchnienie ulgi. Podniósł się na kolana, skinął na najbliższego posłańca i powiedział szybko: - Rozkazy dla pana Tuscalory. Każ mu wycofać swoich żołnierzy na południe, a potem niech się zatrzyma i wspiera tych, którzy pójdą za nim... Urwał, rzucił szybkie spojrzenie na magów i zauważył nieznaczne skinienie głowy Akaniego, pochmurne, rozwścieczone spojrzenie Tapeka oraz przenikliwy wzrok trzeciego maga. - Ma ochraniać ich od wrót, rozumiesz - dokończył pośpiesznie. Posłaniec był sparaliżowany ze strachu i słowa Lujana dotarły do niego dopiero po chwili. Gdy wreszcie pobiegł, dowódca przywołał następnego i wydał mu długą listę poleceń, które dla ucha laika były tylko niezrozumiałym wojskowym żargonem. Gdy drugi posłaniec odbiegł, Lujan znów skłonił się przed magami. - Czy mogę wam zaproponować coś zimnego do picia, Wielcy? - Odrobina soku nie zaszkodziłaby w tym upale - zgodził się najbliżej stojący mag. - Te szaty w pełnym słońcu stają się zbyt ciężkie. Choć Tapek przestępował z nogi na nogę i gniewnie postukiwał czubkiem buta o ziemię, Lujan zaklaskał na służących i długo debatował, które wino jest najlepsze i co z obozowych zapasów wypada podać tak dostojnym gościom. Dyskusja ciągnęła się przez dłuższy czas, aż wreszcie Tapek prychnął, że nie spodziewali się żadnych przysmaków; sok z owoców jomach i zwykła woda w zupełności wystarczą jego towarzyszom. - Ależ jak to - sprzeciwił się Akani lekkim tonem. - Ja osobiście bardzo chętnie napiłbym się midkemijskiego wina. - To zostań tutaj i popijaj je razem z tym półgłówkiem, który twierdzi, że jest dowódcą Acomy! - wybuchnął rozgniewany Tapek. - Niektórzy z nas muszą się zająć ważniejszymi sprawami i myślę, że w interesie Zgromadzenia, któryś z
nas powinien sprawdzić, czy wojska rzeczywiście zaprzestają walki. Akani spojrzał na młodszego maga z naganą. - Dowódca usłuchał nas bez sprzeciwu i nakazał odwrót. Czy chcesz podważyć jego honor? - Nie muszę tego robić - prychnął zniecierpliwiony Tapek. Trzeci mag, który nie spuszczał wzroku z poruszających się w oddali oddziałów, powiedział jednak: - W rzeczywistości Tapek może mieć rację. Nic nie wskazuje na to, by bitwa traciła na sile. Ku zdumieniu Lujana Akani tylko machnął ręką. - O ile coś z tego rozumiem, wydaje mi się, że takie sprawy zwykle zabierają trochę czasu. - Spojrzał uważnie na Lujana i pogładził się po brodzie. Zdaje się, że jeden wasal miał ochraniać innych, którzy się wycofują... czy o to chodzi, oficerze? Lujan doznał nagłego objawienia i znacznie się uspokoił. Zrozumiał, że magowie są tylko ludźmi i że podobnie jak w rozgrywce Rady istnieją wśród nich stronnictwa. Akani najwyraźniej usiłował taktownie pomóc sprawie Mary, nie sprzeciwiając się przy tym jawnie Zgromadzeniu. Lujan stłumił nieuzasadniony przypływ pewności siebie i odpowiedział: - Masz rację, Wielki. Pan Tuscalora... - Och, nie zanudzaj nas szczegółami! - przerwał mu Tapek. - Powiedz nam lepiej, dlaczego Mara Acoma ośmieliła się przypuszczać, że ten atak ujdzie jej na sucho, skoro wyraźnie zabroniliśmy jej walczyć z Jiro Anasatim. Lujan ze szczerym niepokojem oblizał usta. - Tego nie wiem. - Kolana bolały go już od klęczenia na nierównej ziemi.
Nie przyzwyczajony do takiej pozycji, czuł ból w plecach. Jego myśli były jeszcze bardziej męczące. Jedno niewłaściwe słowo mogło przyczynić się do śmierci Mary. Na bogów, potrafił dobrze walczyć, ale nie miał talentów dyplomatycznych Sarica. Plącząc się niejasno, szukał sposobu na obejście prawdy. - Otrzymałem rozkazy, by nie pozwolić armii tradycjonalistów iść na północ w stronę Kentosani. Jak powiedziałeś, moja pani jest w drodze do Świętego Miasta, dokąd wezwało ją Zgromadzenie. - Aha! A więc pojechała. - Tapek złożył ramiona na piersiach i z satysfakcją wygładził rękawy. - Teraz usłyszymy prawdę. Jaką drogę wybrała? Nie wymiguj się! Masz to powiedzieć wyraźnie, jeśli nie chcesz zginąć bolesną śmiercią. - Z uniesionego do góry palca maga wystrzelił płomień, z sykiem przeszywając powietrze. - Odpowiadaj! Lujan wstał. Stwierdził, że jeśli ma zginąć albo zgubić Marę, woli to zrobić jak mężczyzna i wojownik, wyprostowany. - Jak sobie życzysz, Wielki. Moja pani miała zamiar podróżować bocznymi szlakami, pod ochroną gwardii honorowej, na wypadek, gdyby natrafiła na jakieś kłopoty. Kerolo, najcichszy z trzech magów, zapytał: - A gdyby natrafiła na kłopoty, co wtedy? Lujan odkrył, że gardło ma wyschnięte na wiór. Odkaszlnął i zmusił się do wydobycia głosu, który teraz w chwili ostatniej próby zabrzmiał tak, jak tego pragnął, mocno i równo: - Wówczas poszuka schronienia w najbliższym kopcu cho-ja. Kerolo i Tapek wymienili zaniepokojone spojrzenia i jednocześnie sięgnęli do kieszeni. Ponad cichnącymi odgłosami bitwy i odległym stukotem
mieczy rozległo się brzęczenie. Obydwaj magowie zniknęli, pozostawiając po sobie tylko chmurę kurzu, którą zaraz rozwiał wiatr. Na wzgórzu został strapiony Akani, przypatrujący się Lujanowi. Minęła chwila. Dowódca stał sztywno wyprostowany jak rekrut podczas inspekcji starszego oficera. Między dwoma mężczyznami błysnęła iskierka zrozumienia. Zaraz jednak wzrok Akaniego przybrał na ostrości. - Dość tego udawania - powiedział. - Twoja pani ma w Zgromadzeniu sympatyków, jeśli nawet nie otwartych sprzymierzeńców, ale nawet oni nie mogą pomóc w obliczu otwartego przeciwstawienia się naszej woli. Jakie Mara ma powody, by liczyć na pomoc cho-ja? Lujan odrzucił myśl o zatajaniu prawdy. Przy magu wszelkie podstępy miałyby krótkie nogi. Mimo wszystko niezwykle ostrożnie dobierał słowa, obawiając się ujawnić zbyt wiele. - Od dawna przyjaźniła się z królową kopca w posiadłości rodowej. Przez wszystkie te lata kupowała usługi cho-ja, także dla obrony Acomy. Akani groźnie zmarszczył czoło. - Czy cho-ja poza granicami jej posiadłości równie chętnie udzielą jej pomocy? Lujan uniósł otwarte dłonie do nieba. - Tego nie potrafię powiedzieć, Wielki. Jedynie sama pani wie, jakie układy zostały zawarte. Wzrok Akaniego przeszył go na wylot. Lujan miał wrażenie, że jego mózg został przenicowany i wystawiony na oślepiające słońce. Przebiegł go zimny dreszcz. Po chwili wrażenie minęło. - Powiedziałeś prawdę - oznajmił Akani. - Ale ostrzegam cię, że Zgromadzenie dotrze do sedna tej sprawy. Niestety, może się stać tak, że nasze drogi się rozejdą, dowódco. - Ze skinieniem głowy, które mogło oznaczać
szacunek, Akani zniknął. Lujan wyciągnął rękę i pochwycił mocno krawędź stołu, by nie upaść na kolana. Mara, pomyślał z rozpaczą; co się z nią stanie? Choć armia Jira dzięki Zgromadzeniu nie może przedostać się do Kentosani, do akcji wkroczył prawdziwy wróg. Lujan widział już wcześniej, jak jego pani dokonywała niemożliwego i choć bezgranicznie wierzył w jej geniusz i umiejętności improwizacji, wiedział, że nawet Sługa Imperium nie pozostanie długo przy życiu, jeśli będzie sprzeciwiać się magom.
Rozdział dwudziesty ósmy Zemsta
Lektyka z twardego, szlachetnego drewna, nabijanego kosztownymi metalowymi ćwiekami i wyłożona w środku korą korkary była tak ciężka, że musiało ją nieść ośmiu tragarzy. Kosztowne jedwabne zasłony, bogato haftowane i obrębiane frędzlami i pomponami, które olśniewały każdego obserwatora, nie przepuszczały jednak do środka światła ani powietrza. Nadszedł świt i gdy rozjaśniło się już na tyle, że można było czytać, pan Jiro Anasati nakazał służbie odsunąć zasłony i przewiązać je skórzanymi paskami. Może nie wyglądało to równie dobrze jak wówczas, gdy zasłony były opuszczone, ale Jiro tym razem nie zważał na elegancję, w pobliżu nie było bowiem nikogo godnego uwagi. Leśną drogą, prowadzącą na południowy wschód w stronę Kentosani, nie podróżowały karawany ani szlachetnie urodzeni. Oprócz przypadkowych posłańców na trakcie pojawiali się tylko uciekający z miast prości ludzie; przy braku żywności ubogie rodziny pierwsze zaczęły głodować. Byli to nędzarze, spod strzępów ich ubrań ukazywały się poobcierane ciała. Nieśli na rękach płaczące niemowlęta albo ciągnęli za sobą starsze dzieci, które szły z trudem, osłabione z niedożywienia. Młodsi mężczyźni nieśli na plecach ukochanych dziadków. Na wsi była jednak nadzieja, że upoluje się jakieś zwierzę lub też znajdzie się jagody i orzechy. Jiro nie zwracał uwagi na tych nędzników; przyczyną ich biedy była wola bogów. Przednia straż odsuwała ich z drogi przed jego orszakiem i gdyby nie płacz dzieci, wydawaliby się tylko cieniami.
Gdy tragarze pocili się w szybkim marszu, pan Anasati siedział wygodnie na stercie poduszek. Wokół piętrzyły się porozrzucane zwoje, które nie spadały na podłogę tylko dlatego, że przytrzymywała je rękojeść miecza wetkniętego między obleczone w zbroję kolana pana Jira. Długi i chudy jak chart pierwszy doradca Chumaka szedł obok lektyki. Był zahartowany jak żołnierz i wydawało się, że wysiłek go nie męczy. Idąc, odpowiadał od czasu do czasu na pytania swego pana dotyczące długich, nużących traktatów o przepisach prawnych Imperium. - Nie wierzę temu Shinzawai - prychnął teraz pan Anasati, pozornie bez żadnego powodu. - Jego brat Kasumi spędził wiele lat w Midkemii, walcząc po stronie barbarzyńskiego świata brał udział w spisku Błękitnego Kręgu, który miał obalić seniora wojennego. Hokanu także dał się omamić tym pozbawionym honoru, chytrym midkemijskim sztuczkom. Chumaka utkwił pełen napięcia wzrok w twarzy swego pana i przez dłuższą chwilę nie mówił nic. Jakby doradca potrafił czytać myśli, Jiro był pewny, iż Chumaka wie, że on sam przypomniał sobie właśnie pana Tasaio Minwanabiego, znakomitego wodza, którego armię pokonały wojska Mary, a to dzięki taktyce, jaką doradził jej niewolnik z Midkemii. Nie trzeba było wspominać o tym, że dom Minwanabich już nie istniał. Nie należało podsycać iskier gniewu, które z byle powodu mogły wybuchnąć jasnym płomieniem. Gdy Jiro już otwierał usta, by wygłosić reprymendę, Chumaka odrzekł wreszcie: - Panie, uczyniliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy, by zapewnić ci sukces. Teraz los, szczęście i wola bogów muszą zrobić swoje. Usiądziesz na złotym tronie albo nie, zależnie od ich zrządzenia. Jiro oparł się o poduszki. Było mu niewygodnie w zbroi. Nie był próżny i dobrze rozumiał potęgę pozorów. Pedantyczny w ubiorze jak artysta, wolałby lekką jedwabną szatę w czerwonym kolorze Anasatich, z wyhaftowanymi na mankietach kwiatami gaganjan. Ale od czasu zamachu na Ichindara żaden władca nie ośmielał się podróżować po publicznych drogach bez zbroi. Jiro ponadto był zły, że Chumaka ma rację: nie miał ochoty myśleć, jak prawdziwe mogły się okazać jego słowa. Znał wszystkie doniesienia; przewodniczył posiedzeniom rady i wiedział, co mówiono o ruchach nieprzyjaciela. A wiadomości były dobre. Hokanu Shinzawai wciąż znajdował się o dwa
dni marszu na północ od Kentosani, zaś orszak pana Anasatiego miał wejść w wielkie bramy miasta już tego popołudnia, przed zachodem słońca. Jiro wciąż na nowo powtarzał sobie w myślach, że żaden z sojuszników Mary nie przeszkodzi mu w tym. Wojska Shinzawaich, gdy już znajdą się pod murami miasta, będą wyczerpane, Acoma zaś obraziła magów, wydając bitwę armii Anasatich na południu. Uwaga Wielkich skupiona była na Marze; pominęli pana Anasatiego, który sprawiał wrażenie, że bezwarunkowo podporządkował się ich zarządzeniom. Jiro usłyszał dochodzący z boku szelest suchych liści i zacisnął dłonie na trzymanych zwojach. Zaklął, zirytowany, że z tak błahego powodu może uszkodzić stare pisma. Zmarszczył brwi i w skupieniu wygładził pomięty, zapisany wyblakłym atramentem pergamin; znów odniósł wrażenie, że Chumaka czyta w jego myślach. - Widziałeś rozszyfrowaną wiadomość, którą gołąb przyniósł wczoraj wieczorem - powiedział pierwszy doradca niby mimochodem. Jiro wiedział jednak, co o tym sądzić. Bystre oczy starca utkwione były w drodze przed nimi, gdzie przednia straż gwardii honorowej wzbijała tumany kurzu. Chumaka dodał, uważnie dobierając słowa: - Dowódca Mary zaatakował nas pierwszy. Zgromadzenie na pewno zdążyło już wkroczyć. Pomyśl o tym. Usta Jira zadrgały w stłumionym uśmiechu. Wyobraźnia podsuwała mu szczegółowe wizje Mary upieczonej w magicznym ogniu. Ale żadne wyobrażenia tortur, jakie mogły spotkać jego wroga, nie przynosiły mu ulgi. Pragnął widzieć ciało tej kobiety, która go odrzuciła, nadziane na stal; chciał miażdżyć stopami czaszki jej dzieci, spłodzonych z innymi mężczyznami i patrzeć, jak kruszą się niby skorupki jajek. Z rozkoszą i poczuciem triumfu deptałby ich mózgi. A jednak legendarne szczęście Sługi Imperium nie było tylko przesądem. Tytuł Mary obdarzał ją boskim błogosławieństwem, jakiego żaden człowiek nie mógł lekceważyć. Niejednokrotnie już Jiro był pewny, że jej dni są policzone, a potem widział jej triumf. Nie potrafił pozbyć się gryzącego niepokoju. Nawet nie zauważył, że zacisnął dłonie na pergaminie. Krucha skóra trzasnęła, a płatki złota odkleiły się i przywarły do jego spoconych dłoni.
- Nie poczujesz się bezpiecznie, dopóki nie usiądziesz na złotym tronie zauważył Chumaka sucho. - Gdy wszyscy kapłani dwudziestu bogów pokłonią się u twych stóp i przyznają ci prawo do tronu, gdy tłumy pozdrowią cię jako Światłość Niebios, wtedy może przestaniesz dygotać. Jiro słyszał te słowa, ale nie potrafił oderwać wzroku od drogi wiodącej do Świętego Miasta. W duchu przez cały czas powtarzał sobie to, co podpowiadał mu rozsądek, że droga do ostatecznego zwycięstwa stoi przed nim otworem. Gdy Mara wreszcie zginie, Zgromadzenie przestanie go krępować. Magowie powinni poprzeć jego sprawę, choćby po to tylko, by zakończyć chaos i anarchię, które zakłócały spokój Imperium od czasu, gdy Lojawa zamordował Ichindara. Nikt nie podejrzewał, że za tym zamachem stał Jiro; spisek został uknuty w najgłębszej tajemnicy i przygotowywany był starannie przez wiele lat. Nie sposób było wyśledzić żadnych nici prowadzących poza Omechanów, i nawet przy pomocy tortur nie dałoby się wydobyć z nikogo prawdy. Ród Omechanów otrzymał przyrzeczenie, że dostaną tytuł seniora wojennego, więc ujawnienie spisku w niczym by im nie pomogło. Jiro nie martwił się, że musi poświęcić armię, by powstrzymać żołnierzy Mary i zwrócić przeciwko niej gniew Zgromadzenia. Śmierć jego żołnierzy będzie honorowa i posłuży wyniesieniu ich pana ponad wszystkich w Imperium. Ich dusze zostaną z radością przyjęte w pałacu Czerwonego Boga, wrogowie Jira zaś będą musieli uznać jego wyższość. Pan Anasati zamknął oczy w wyczekiwaniu. Pierwszym, który pokłoni się przed cesarskim tronem, będzie Hoppara Xacatecas. Ten piesek pokojowy od samego początku trzymał się sukienki Mary, a jego matka - intrygantka nie zrobiła nic, by temu zapobiec! Isashani podziwiała męskie sposoby działania, ale nigdy nie zachęcała swego pierworodnego, by postępował, jak przystało mężczyźnie. Przez tę wdowę i jej synka niejeden spisek, który miał upokorzyć Acomę, spalił na panewce! Jiro zgrzytnął zębami, przypominając sobie, ile razy Hoppara wpływał na decyzje starego Frasai do tego stopnia, że pan Tonmargu przedkładał interesy nieżyjącego cesarza nad dobro własnych braci z klanu Ionani! Temperatura uczuć Jira coraz bardziej rosła, gdy przypominał sobie długi szereg uraz. Pan Anasati nie był człowiekiem, który szybko zapomina, że ktoś pokrzyżował mu plany. W jego pojęciu przebaczenie było słabością. Ze zmarszczonym czołem zastanawiał się, którego wroga powinien
później upokorzyć. Jeśli magowie okażą wielkoduszność, wymierzając Marze karę, to może Hokanu także przeżyje i będzie mógł ucałować podłogę przed złotym tronem. Jiro stłumił złośliwy chichot. Władza absolutna, jaką sojusznicy Mary wywalczyli dla Ichindara, przypadnie jemu, Anasatiemu! Dobrze sobie poradzi z taką wszechwładzą, och, na pewno; przywróci Najwyższą Radę i urząd seniora wojennego. Sam będzie zarządzał wszystkim, również świątyniami. Jego moc równa będzie potędze bogów i wszystkie kobiety w Imperium pokłonią się przed nim nisko. Będzie mógł wziąć sobie do łóżka każdą, której tylko zapragnie, i żadna nie odrzuci jego względów! To, że Mara Acoma kiedyś uraziła jego męską ambicję, przestanie mieć znaczenie, gdyż jej ród zginie. On, Jiro, dziewięćdziesiąty drugi cesarz Tsuranuanni, zapisze się w ludzkiej pamięci jako ten, który upokorzył i złamał Sługę Imperium. Jego czyny upamiętnią się w oczach bogów. Będzie to bezprecedensowy finał w rozgrywce Rady, gdyż żaden wróg nie jest groźniejszy niż taki, którego kochają tłumy. Od strony lasu rozległ się jakiś okrzyk. Wyrwany z zamyślenia Jiro wyprostował się. Pergaminy i pudełka na zwoje rozsypały się wokół jego stóp. Nie zwrócił na nie uwagi, zaabsorbowany poruszeniem wśród żołnierzy. - Co się dzieje? - zapytał spokojnie i zauważył, że Chumaki nie ma już przy lektyce. Niezależność tego człowieka była irytująca. Jiro zachmurzył się i spostrzegł siwą głowę pierwszego doradcy obok ozdobionego pióropuszem hełmu Omela. Złość pana Anasatiego wzrosła, gdy zauważył niepokój na twarzy oficera. - Co się dzieje? - powtórzył głośniej. Omelo wyprostował się, przyjmując godną postawę, i podszedł do lektyki. Chumaka z rozjaśnionym wzrokiem szedł za nim. - Jeden z naszych zwiadowców znalazł swego kolegę, którego posłano na zwiady na skrzydło.
Jiro zachmurzył się jeszcze bardziej. - Czy ten człowiek uchylał się od spełnienia obowiązku? Twarz Omela nawet nie drgnęła. - Nie, panie. Przeciwnie. Był martwy. Zabity - odrzekł zwięźle i dodał: Strzałą w plecy. - Stał czy biegł? - wtrącił Chumaka wbrew protokołowi. Omelo obrócił się, przymrużając oczy. Zawsze sztywno trzymał się protokołu, toteż najpierw spojrzał na swego pana, a potem odpowiedział tak, jakby to Jiro zadał pytanie. - Panie, ten człowiek został trafiony w biegu. Zwiadowca odczytał ślady Skłonił się, przykładając pięść do serca. - Czy mogę odejść? Należałoby zgrupować naszych żołnierzy ciaśniej. Nie wiemy, jakie wiadomości zwiadowca chciał ci przekazać, ale ktoś go zabił, by temu zapobiec. A brzechwa nie była oznaczona. - Bandyci? Czy też jakiś sprzymierzeniec Acomy? Czy uważasz, że jesteśmy w niebezpieczeństwie? - zapytał Jiro bez namysłu, po czym skarcił się w duchu. Każde opóźnienie mogło się okazać zgubne; odzyskał godną postawę i gestem nakazał oficerowi wrócić do obowiązków. Zwrócił się z kolei do Chumaki, ale na widok twarzy doradcy ogarnęło go zdziwienie. Chumaka zdawał się szczerze zainteresowany, jakby trafił na znakomitą łamigłówkę. - Nie martwisz się - zauważył Jiro sarkastycznie. Chumaka wzruszył ramionami. - Niech się martwią głupcy. Mądry człowiek dąży do wiedzy. Co się ma stać, to się stanie, martwienie się nic nie pomoże, ale myślenie może zapewnić nam przeżycie. Jiro spoglądał na drogę pomiędzy stłoczonymi ciasno żołnierzami. Zadni uchodźcy nie zaśmiecali poboczy. Już to było ostrzeżeniem, gdyż podobnie jak
ptaki, były to płochliwe istoty, uciekające na pierwszy znak niebezpieczeństwa. Droga była pusta aż po horyzont, a na jej oświetlonej słońcem powierzchni dryfowały obłoczki kurzu. Nieprzenikniony cień pod drzewami wydawał się czarny jak noc. Dalej, za łagodnym wzniesieniem, droga opadała w dół, po czym wchodziła na polanę upstrzoną plamami światła i cienia. W słońcu lśniły latające nad ich głowami owady, ale nie było słychać głosów żadnych innych stworzeń. Jiro nerwowo ściszył głos. - Nie widzę żadnego niebezpieczeństwa. Mimo wszystko niejasny niepokój kazał mu pochwycić rękojeść miecza. Pomimo uspokajających słów Chumaka także był napięty. Tylko głupcy się nie martwią, pomyślał Jiro, z trudem hamując niecierpliwość. Stawki w tej grze były niesłychanie wysokie, najwyższe w historii. Nie spodziewał się, że uda mu się przejąć tron bez żadnego oporu. Puścił wilgotną rękojeść miecza i rozluźnił rzemień zawieszonego na szyi woreczka z dokumentami. Na pergaminie w suchym, prawniczym języku wypisane były wszystkie punkty, jakie musi zawierać jego kontrakt małżeński z Jehilią. Pogładził wyprawioną skórę, jakby był to talizman. Nie może sobie pozwolić na żaden błąd, nie wolno mu niczego pominąć, gdy już przejdzie przez bramy Kentosani. W bibliotece nie pozostała żadna strona, której by nie przeczytał; razem z Chumaką przejrzeli wszelkie prawne rozstrzygnięcia podejmowane za panowania wszystkich dynastii Imperium. Spełniał wszystkie wymagania, brakowało mu jedynie cesarskiej pieczęci pierwszej żony Ichindara, Tamary. Gdy już ją otrzyma, wstąpi na tron. Żaden sędzia ani pierwszy doradca żadnego rodu, żaden prawniczy umysł w Imperium nie będzie mógł podważyć praw Anasatich wobec tych dokumentów. Inni panowie mogą mieć takie same prawa, ale po śmierci Justina nikt nie będzie miał większych i żaden z nich nie ośmieli się ich dochodzić. Usłyszał okrzyk z głębi lasu i spojrzał w tę stronę. Jego dłoń zaciśnięta na mieczu zbielała. Czy to tylko złudzenie, czy też rzeczywiście coś się poruszyło tuż poza zasięgiem jego wzroku? Kopniakiem odsunął zwoje, usiłując przeniknąć wzrokiem leśny mrok. W nieruchomym powietrzu rozległ się słaby grzmot. Wojownicy poruszyli się czujnie. Jeden ze starszych weteranów drgnął.
- Dowódco - ośmielił się odezwać - znam ten głos. - Co to takiego? - zapytał Omelo. Jiro popatrzył na żołnierza. Był to jeden z ocalałych weteranów gwardii honorowej, która kiedyś towarzyszyła jego bratu, gdy ten wyjechał do Midkemii u boku Ichindara. Mieli zawrzeć traktat z barbarzyńcami, ale pokojowa konferencja zakończyła się rzezią i pole bitwy pokryło się krwią tysięcy pierworodnych z tsurańskich domów. Halesko Anasati poległ w pierwszym ataku; tylko jeden człowiek z jego gwardii ocalał i powrócił, niosąc ciało nieprzytomnego cesarza wraz z trzema innymi żołnierzami. W nagrodę za uratowanie Światłości Niebios otrzymał miejsce w osobistej gwardii Jira. Teraz mówił pośpiesznie: - Słyszałem ten głos, gdy walczyłem z barbarzyńcami, panie. - Uniósł głos, gdyż łoskot był coraz bliżej. - To konie! Wróg przybywa konno! W następnej chwili między drzewami rozpętał się chaos. Szereg żołnierzy w błękitnych zbrojach, na czworonożnych bestiach szarżował wprost na orszak pana Anasatiego. Omelo wykrzykiwał komendy; studiował niegdyś meldunki żołnierzy, którzy zetknęli się z kawalerią w Midkemii. Była tylko jedna taktyka, dająca szanse powodzenia pieszym żołnierzom. Wojownicy z eskorty Jira byli kwiatem wojsk Anasatich. Posłuchali rozkazów bez chwili wahania i rozbiegli się na boki, by uniknąć stratowania. Tragarze Jira spłoszyli się i cofnęli, starając się odgrodzić jak największą liczbą żołnierzy od kawalerii Hokanu. Jiro zdławił panikę. Siły Shinzawaich nie znajdowały się o dwa dni marszu od Świętego Miasta, lecz tutaj! Zwierzęta były szybkie i ciężkie. Ziemia drżała pod ich kopytami, spod których wylatywały bryłki torfu. Tragarze słabli z lęku. Ich krok stał się niepewny. Jiro, siedzący w kołyszącej się niebezpiecznie lektyce, prawie tego nie zauważył. Konie zbliżały się coraz bardziej i widać już było lśniące w słońcu lance jeźdźców. Pierwszy szereg wojowników przygotował się do odparcia ataku. Dzielni, opanowani i zdeterminowani żołnierze nie mieli jednak żadnych szans. Ginęli od lanc albo byli koszeni kopytami jak łan zboża. Najzręczniejszym udało się uchylić, ale tych żołnierze w błękitnych zbrojach zabijali mieczami. Ocalał tylko weteran wojen midkemijskich, który szybkim ciosem trafił zwierzę od tyłu. Koń zwalił się na ziemię z prawie ludzkim rżeniem, a jeździec z przekleństwem na
ustach stoczył się z grzbietu. Miecz spotkał się z mieczem i tuman kurzu zasłonił pojedynek dwóch piechurów. Drugi szereg gwardzistów Jira poradził sobie niewiele lepiej. Jednemu z żołnierzy udało się trafić konia w pierś, zanim stratowały go kopyta. Jeźdźcy poradzili sobie z większością wojowników gwardii, ale z bliska ich lance stawały się bezużyteczne. Te, które jeszcze nie były złamane ani nie tkwiły w ludzkim ciele, były za długie, by zrobić z nich użytek w bliskim starciu. Jiro poczuł oblewający go pod zbroją pot i spomiędzy jego zaciśniętych zębów popłynął stek przekleństw. Na bogów, mógł tu stracić życie! Jakimż marnotrawstwem było ginąć tak jak Halesko! Zginąć od miecza, to mogłoby się przydarzyć każdemu głupcowi, który nawet nie umie czytać i którego zaślepia żądza honoru! Jiro nie dopuszczał do siebie myśli o takiej śmierci. Najpierw musi ujrzeć Marę upokorzoną! Zerwał się z poduszek i wyskoczył z lektyki, zły jak osaczony sarcat. Omelo jeszcze się trzymał na nogach i wykrzykiwał rozkazy. Impet pierwszego uderzenia osłabł, dalsze szeregi jakoś się trzymały. Teraz jeźdźcy kręcili się w piruetach; stopieni w jedno z piekielnymi bestiami ścierali się z pieszymi, kaszlącymi od kurzu. Wojownicy Anasatich nie cofnęli się nawet o krok i dzielnie stawiali czoło wrogowi, choć jeźdźcy mieli nad nimi przewagę. Najsłabszą stroną tsurańskiego fechtunku była obrona przed cięciami z góry. Nawet najlepsi padali z rozpłatanymi czaszkami, a ich krew wsiąkała w piaszczystą drogę. A jeźdźców wciąż przybywało. Otaczali kręgiem lektykę i najbliżej stojącą gwardię. Ci żołnierze, najwytrwalsi i najtwardsi w obronie, stawiali im opór, ale nawet najdzielniejsi widzieli, że zostaną pokonani. Omelo przeklinał bogów. Chumaki nigdzie nie było. Miecze świstały w powietrzu. Niektórym gwardzistom udawało się uchylić lub odparować uderzenie, ale zbyt wiele ciosów wgryzało się głęboko w czerwone zbroje, rozlewając równie czerwoną krew. Kawaleria Hokanu tratowała tych, którzy upadli. Jeszcze jeden koń upadł
na ziemię i stojący zbyt blisko żołnierz otrzymał cios kopytem. Jiro poczuł podchodzącą do gardła falę mdłości. Uniósł ostrze miecza. Wojna nie była jego mocną stroną; musi jednak walczyć albo zginąć. Zgrzytając zębami, przygotował się do pierwszego sztychu. Od brutalnej rzeczywistości bitwy kręciło mu się w głowie. Trzymał się prosto jedynie ze względu na dumę rodową. Przed nim pojawił się czarny koń. Kopyta przecięły powietrze, a białe zęby jeźdźca zabłysły w twarzy ocienionej hełmem, na którym kołysał się pióropusz. To był Hokanu. Pan Anasati podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy, w których nie tliła się żadna iskra litości; oczy niezwykle podobne do oczu Kamatsu, które przeszyły pana Jiro do głębi duszy i wiedziały, że jest on nikczemnym mordercą. Jiro zobaczył śmierć. Odparował pierwszy cios gładko, jak go uczono. Udało mu się także sparować drugi. Pod jego stopami umierał żołnierz; potknął się o jego ciało i w ostatniej chwili odzyskał równowagę. Poczuł ucisk w gardle. Nie miał już siły, Hokanu zaś wciąż nacierał. Jego ogier rzucał się na boki jak demon, a ostrze miecza błyskało w słońcu. Jiro cofnął się o krok. Nie! To niemożliwe! On, który chlubił się uczonością, miałby zostać zaszlachtowany mieczem! Choć kończyny zdrętwiały mu ze strachu, obrócił się i zaczął biec. Zapomniał o wszelkim honorze, gnany przerażeniem, a bestia dudniła tuż za jego plecami. Nie zwracał uwagi na drżenie mięśni ani na brak tchu. Musi dotrzeć do lasu. Chytrość zwycięży miecz, ale pod warunkiem, że przeżyje jeszcze pięć minut. Był ostatnim z synów swego ojca. To nie tchórzostwo każe mu uciekać, lecz rozsądek. Musi przetrwać za wszelką cenę, by Mara, przeklęte niech będzie jej imię, mogła zginąć przed nim. Wówczas bogowie mogą z nim zrobić, co zechcą. Tuż za nim, po wyschniętej ziemi dudniły kopyta. Jiro z trudem łapał oddech. Wpadł między drzewa i wdrapał się na skałkę, która stwarzała pozory
bezpieczeństwa. Nie czuł już oddechu konia na karku. Zamrugał, by odzyskać ostrość widzenia. Cień przesłonił mu oczy po jaskrawym południowym słońcu. Oparł się o pień drzewa, dysząc ciężko. - Odwróć się i walcz - parsknął jakiś głos o pół kroku za nim. Jiro obrócił się. Hokanu zsiadł z konia i czekał z uniesionym mieczem. Jego twarz skrywał cień, jak twarz każdego kata. Pan Anasati stłumił jęk rozpaczy. Został zdradzony! Chumaka bardzo się omylił, a teraz nadszedł koniec. Rozwścieczony, zapomniał o strachu. Uniósł miecz i zaatakował. Hokanu odtrącił jego broń, jakby to była zabawka. Był doświadczonym, silnym żołnierzem. Ostrze trafiło na ostrze i Jiro zadrżał z przeszywającego bólu. Wstrząśnięty, wypuścił rękojeść miecza, który poszybował w powietrzu i bezgłośnie upadł w poszycie leśne. - Omelo! - wrzasnął w trwodze. Ktoś przecież musi nadejść z pomocą, przynajmniej jeden gwardzista powinien ocaleć i usłyszeć jego krzyk. Ktoś musi go wyratować! Czas pomyśleć. - Hańba temu, kto zabija bezbronnego - powiedział z trudem. Hokanu obnażył zęby, ale ten grymas nie był uśmiechem. - A czy mój ojciec był uzbrojony? Zginął w łóżku od zatrutej strzałki! Wiem, że to ty nasłałeś mordercę. - Jiro chciał zaprzeczyć, ale Hokanu wykrzyknął: - Mam rejestry Bractwa Hamoi! Pan Shinzawai był wcieleniem furii. Jednym ruchem nadgarstka wbił miecz w ziemię i puścił rękojeść. Ostrze zawibrowało. Postąpił na przód.
- Jesteś dla mnie śmieciem, nie, mniej niż śmieciem! Jiro pochylił się, przygotowany na walkę wręcz. Dobrze! - pomyślał. W końcu jednak rozum zatriumfuje! Przekonał tego honorowego głupca Shinzawai, by się z nim mocował! Choć pan Anasati wiedział, że nie jest mistrzem w zapasach, wolał je od fechtunku. Może uda mu się zyskać na czasie na tyle, by ktoś z jego gwardii honorowej zdążył tu nadejść. Wciąż grając na zwłokę, odsunął się. Był jednak zbyt wolny. Hokanu miał zręczność myśliwego, a napędzało go pragnienie zemsty. Jego dłonie pochwyciły mocno ramiona wroga. Jiro podniósł rękę, usiłując się wyrwać, ale Hokanu wykręcił mu przegub. Bezlitośnie, mocno, odginał go coraz bardziej do tyłu, aż mięśnie i ścięgna zadrżały. Jiro syknął przez zęby. Oczy zaszły mu łzami. Okrutny uścisk wzmagał się. Zamrugał i podniósł głowę. Hokanu majaczył nad nim jak cień z krainy umarłych. Na jego hełmie zalśniło światło. Jiro usiłował coś powiedzieć. Poruszył ustami, ale nie wydobyły się z nich żadne zrozumiałe słowa. Nigdy jeszcze w swym wygodnym dorosłym życiu nie odczuwał bólu i teraz stracił zdolność myślenia. Hokanu podciągnął go do góry jedną ręką, jak szczeniaka. W jego oczach lśniło szaleństwo; wyglądał jak żądny krwi demon, a jego dłonie przypominały szpony. Jednym szarpnięciem zerwał hełm z głowy nieprzyjaciela, wykręcając mu kark. Jiro oblał się lodowatym potem. Zrozumiał, co tamten zamierza zrobić i z przerażenia zabrakło mu tchu. Hokanu zaśmiał się ochryple. - Myślałeś, że będę się z tobą mocował, tak? Głupcze! Odłożyłem miecz, bo nie zasługujesz na śmierć wojownika; ty, który kupiłeś morderstwo mojego ojca, zginiesz jak pies. Jiro oddychał z trudem, dzwoniąc zębami. Chciał poprosić o łaskę, ale
przychodziła mu do głowy tylko jedna myśl. - To był stary człowiek - ni to szepnął, ni zaszlochał. - Ale był kochany - odparował Hokanu. - Był moim ojcem. A twoje istnienie obraża świat, na którym żył. Podniósł Anasatiego z klęczek i potrząsnął nim mocno. Spod zbroi wysunął się woreczek z dokumentami. Pan Shinzawai pochwycił rzemień wolną ręką. Jiro szarpnął się, z przerażenia tracąc wszelką godność. - Skoro uważasz mnie za takiego nędznika, nie zechcesz plamić się moją śmiercią - jęknął. - Tak myślisz? - prychnął Hokanu, zaciskając rzemień wokół jego szyi. Jiro poczuł, że pętla zaczyna go dusić. Rzucił się, naprężając dłonie. Paznokcie wbiły się w błękitną zbroję. Hokanu mocniej zacisnął rzemień. Jiro nie mógł już oddychać. Serce mu dudniło, z ust popłynęła strużka śliny, a oczy wyszły na wierzch. Desperacko wierzgając nogami, z poczerwieniałą twarzą spojrzał w oczy swojej haniebnej śmierci. Hokanu był twardy. Wpatrywał się w twarz Jira z bezgraniczną nienawiścią, równie bezrozumną, jak potęga żywiołu. Myśląc o swym straconym dziecku i zmarłym ojcu, zaciskał rzemień, aż twarz Jira spurpurowiała, a potem zsiniała. Zaciskał pętlę, choć Jiro opadł już bezwładnie. Rzemień wbił się głęboko w skórę, przecinając krtań i mięśnie szyi. Gdy dowódca patrolu Shinzawai znalazł swego pana nad martwym wrogiem, Hokanu drżąc i powstrzymując szloch, zaciskał rzemień. Gdy żołnierze siłą odciągnęli go od trupa, opadł na zeschłe liście i zakrył twarz zakrwawionymi palcami. - Zrobione, ojcze - powiedział ochryple. - I to własnymi rękami. Udusiłem tego psa.
Dowódca patrolu czekał cierpliwie. Służył u Hokanu od wielu lat i dobrze znał swego pana. Zauważył woreczek z dokumentami na szyi Jira i zabrał jego zawartość, przypuszczając, że jego pan zechce ją przejrzeć, gdy dojdzie do siebie. Po chwili Hokanu przestał się trząść i wstał, wciąż wpatrując się nieprzytomnie w swe dłonie. Potem, jakby krew na rękach była tylko zwykłym kurzem, a rozciągnięte pod drzewem martwe ciało w czerwonej zbroi upolowaną zwierzyną, odwrócił się i odszedł. Dowódca patrolu wykrzyknął do swych towarzyszy, którzy toczyli potyczki na drodze: - Pan Anasati nie żyje! Dzień jest nasz! Shinzawai! Wiadomość o śmierci Jira rozprzestrzeniła się pośród walczących jak ogień na suchym polu. Chumaka, stojący obok przewróconej lektyki, także usłyszał okrzyk: - Pan Anasati nie żyje! Jiro zginął! Przez chwilę pierwszy doradca patrzył na rozsypane zwoje u swych stóp i pomyślał o dokumencie, który Jiro nosił na szyi. Co się stanie, jeśli wrogowie go znajdą? - Głupi chłopak - westchnął. - Starczyło mu tchórzostwa, żeby uciec, ale zabrakło, by się ukryć. Wzruszył ramionami. Omelo właśnie podnosił się z kolan. Po policzku spływała mu krew z rozciętej głowy. Biła z niego zwykła odwaga i duma, ale z jego oczu zniknął blask. Spojrzał na Chumakę i zapytał: - Co nam zostało? Chumaka obrzucił wzrokiem żywe i martwe resztki gwardii honorowej Jira. Ze stu żołnierzy mniej niż dwudziestu trzymało się jeszcze na nogach. To dobry wynik w starciu z jeźdźcami, pomyślał chłodno. Oparł się przemożnemu pragnieniu, by usiąść: nie miał ochoty na żałobę. Uczucia nie odgrywały żadnej roli w jego życiu. Obowiązek to obowiązek, jego ambicją było przechytrzyć
wrogów Anasatich; ten obowiązek dobiegł teraz końca. Zerknął na jeźdźców Shinzawai, którzy zbliżali się coraz bardziej, otaczając ich zacieśniającym się kręgiem, i syknął przez zęby. - Omelo, przyjacielu, szanuję cię jako żołnierza, ale jesteś tradycjonalistą - powiedział do dowódcy, którego znał od dziecka. - Jeśli pragniesz rzucić się na miecz, zrób to teraz, dopóki jeszcze nas nie rozbrojono. Nakłaniałbym cię jednak, byś się powstrzymał. Moim zdaniem powinniśmy rozkazać żołnierzom, by złożyli broń i żywili nadzieję, że Mara znowu wybaczy swym wrogom. - Tak cicho, że prawie niesłyszalnie, obawiając się, by jego nadzieja nie zalśniła zbyt jasno, dodał: - I módlmy się, by miała dla nas jakieś wolne stanowiska. Omelo wykrzyknął rozkazy, by złożono broń. Gdy jedno ostrze po drugim wypadało z odrętwiałych palców, a pobici żołnierze Anasatich zwracali na niego płonące oczy, wbił wzrok w enigmatyczną twarz Chumaki. Żaden z nich nie zwracał uwagi na wojowników Shinzawaich, którzy weszli między szeregi gwardzistów i formalnie przyjęli kapitulację. Omelo oblizał wyschnięte usta. - Masz taką nadzieję? Obydwaj wiedzieli, że nie miał na myśli intencji Mary. Skazali na śmierć panią, od której miłosierdzia zależało ich życie, jeśli nie wolność. Jeśli jakimś cudem uda jej się uniknąć zagłady z ręki Zgromadzenia, istniało jeszcze najgorsze: żołnierze Minwanabich, przebrani w zielone zbroje i posłani, by udawać wojowników Acomy. Rozkazy Chumaki były zgodne z ich najgorętszymi pragnieniami: mieli zabić Marę w jakikolwiek możliwy sposób. Chumaka strzelał dokoła oczami jak hazardzista. - Ona jest Sługą Imperium. Przy naszej pomocy może sobie jeszcze poradzić ze Zgromadzeniem. Omelo splunął i obrócił się plecami. - Żadna kobieta nie zasługuje na takie szczęście. - Zwiesił bezwładnie ramiona jak byk nidry pod batem zmuszającym go do posłuszeństwa. - Jeśli o
mnie chodzi, masz rację: jestem tradycjonalistą. Te nowinki są nie dla mnie. Wszyscy musimy kiedyś umrzeć, a lepiej zginąć jako wolny człowiek niż jako niewolnik. - Spojrzał w niebo i dodał: - Dzisiaj jest dobry dzień, żeby powitać Czerwonego Boga. Chumaka nie zdążył odwrócić twarzy, gdy Omelo rzucił się do przodu i upadł na obnażone ostrze. Krew rzuciła mu się ustami. Pan Shinzawai z okrzykiem podbiegł do nich. Ostatni z Anasatich, Chumaka, pochylił się nad towarzyszem, wreszcie wstrząśnięty. Oparł pomarszczoną dłoń o policzek Omela i usłyszał jego ostatnie, wypowiedziane szeptem słowa: - Jeśli Mara przeżyje, dopilnuj, żeby moi żołnierze byli bezpieczni i wolni. Jeśli nie, powiedz im, że będę na nich czekał... u drzwi... pałacu Turakamu. * * * W pełnym słońcu zagrzmiało. Echa grzmotu odbijały się od czystego nieba i aż do korzeni wstrząsały drzewami w lesie. W powietrzu zmaterializowało się dwóch magów. Krążyli nad ziemią niczym para starożytnych bogów. Czarne szaty powiewały za nimi, gdy płynęli nad lasem, przeszukując go wzrokiem. Jeden z nich, rudowłosy, użył magicznych potęg, by wznieść się jeszcze wyżej. Jak jastrząb szybował nad okolicą, przeszukując drogi, które wiły się między wzgórzami i polanami, zmierzając na północ w stronę Kentosani. Dzięki magii Tapek miał wzrok bystry jak drapieżny ptak; jednak nie mógł przejrzeć cieni liści i gałęzi, które zakrywały ziemię. Zmarszczył czoło i wiatr poniósł jego przekleństwo. Muszą gdzieś tu być; na pewno w końcu ich znajdzie. Kątem oka pochwycił jakiś ruch. Obrócił się zwinnie jak duszek powietrzny i uważnie spojrzał w tamtą stronę. Brązowe, ruchome punkciki; to nie były konie, lecz stado nakrapianych gatanii, sześcionożnych jeleni. Z irytacją ruszył dalej, trzymając się drogi. Wreszcie coś znalazł: przewróconą czerwoną lektykę, lśniącą w słońcu, wykładaną pierścieniami kory z korkary. Kosztowna zabawka, odpowiednia tylko dla najwyższych rangą panów. Zasłony były w barwach Anasatich.
Zanurkował w dół. Kerolo, nie tak mocno przejęty poszukiwaniami, nie był jednak zaskoczony. Zauważył, że Tapek obniża lot, więc pośpieszył w jego ślady. Rudy mag wykrzywił usta w grymasie i wskazał na osiadający na drodze tuman kurzu. - Tam. Widzisz? Kerolo spojrzał uważnie na ślady tragedii, jaka przed chwilą rozegrała się w lesie. Konie wciąż były spienione po ataku. Wojownicy w błękitnych zbrojach Shinzawai stali teraz na ziemi, otaczając stłoczone ciasno niedobitki gwardii honorowej pana Jira. W kręgu leżał martwy Omelo, przebity ostrzem własnego miecza; obok niego klęczał Chumaka, przynajmniej raz przejęty na tyle, że przestał myśleć. Pierwszy doradca Anasatich przygarbił ramiona i zakrył twarz dłońmi. Od dzieciństwa nigdy nie był tak bliski płaczu. - Pana nie ma przy żołnierzach - zauważył Tapek lodowato. Przez cały czas nie przestawał przebiegać wzrokiem drogi, licząc poległych. - Nie ma go z żołnierzami - przytaknął Kerolo cicho i niemal smutno. - A tak dzielny dowódca jak Omelo nie rzucałby się na miecz bez powodu. - Myślisz, że Jiro nie żyje? - zapytał Tapek i w jego oczach pojawił się błysk szaleństwa nieco przypominającego radość. Zaraz jednak zesztywniał, jakby stał na twardej ziemi. - Spójrz. Tam, pod drzewami. Kerolo odwrócił się powoli i po chwili on także zauważył, co znajduje się pod niewielkim wzgórzem, o niecałe dziesięć kroków od porzuconego miecza Hokanu. Na ostrzu nie było żadnych śladów krwi. Zanim Kerolo zdążył westchnąć z żalu na myśl, że zemsta nieodmiennie prowadzi do rozlewu krwi, Tapek parsknął: - Został uduszony! Pan Jiro zginął w haniebny sposób. Znów się nam sprzeciwiono!
Kerolo z posmutniałą twarzą wzruszył ramionami. - Przybyliśmy za późno, by zapobiec przelewowi krwi. Ale nikt nie może podważyć prawa pana Hokanu do tradycyjnego odwetu. Wszyscy wiedzą, kto był odpowiedzialny za zamach na jego ojca. Zdawało się, że Tapek nie usłyszał tych słów. - To robota Mary. Jej mąż zawsze się trzymał jej szaty. Czy ona uważa, że puścimy ten uczynek płazem tylko dlatego, że ona z pozoru ma czyste ręce? Nie przekonany Kerolo wsunął kciuki za szerokie mankiety rękawów. - To tylko przypuszczenie, szczególnie że Zgromadzenie musi teraz postanowić, co robić, skoro wdała się w bitwę na równinie Nashika. - Postanowić? - powtórzył Tapek, marszcząc brwi z urazą. - Nie myślisz chyba o powtórnym zwołaniu rady! Nasza debata i opóźnienie już kosztowały Imperium utratę jednego wielkiego rodu. - Niezupełnie. - Kerolo zauważył łagodnie. - Są jeszcze kuzynki z prawem dziedziczenia; sześć młodych kobiet, poświęconych na służbę w świątyniach, które nie złożyły jeszcze ślubów wieczystych. Tapek nie dawał się uspokoić. - Co takiego? Mamy znowu złożyć władzę w ręce niedoświadczonej kobiety? Zadziwiasz mnie! Albo to będzie nieszczęsna dziewczyna, która, zanim upłynie rok, zobaczy swoje dziedzictwo w ruinie, albo następna Mara! Właśnie w takich okolicznościach przed dwudziestu laty ona została głową rodu. - Zgromadzenie wyznaczy dziedzica tytułu Anasatich, gdy już rozstrzygniemy sprawę rodów Shinzawai i Acoma - nie ustępował Kerolo. Musimy natychmiast wrócić do Miasta Magów. Te wiadomości należy przedstawić oficjalnie. Tapek przymrużył oczy.
- Głupcze! Możemy pochwycić ją teraz, z dowodami winy! Kerolo zachował dla siebie podejrzenie o porozumieniu pani Acomy z cho-ja i nie wyraził głośno obaw, że Mara może korzystać z usług sprzymierzeńca potężniejszego niż śmiertelny cesarz. - Jiro i tak już nie żyje - tłumaczył łagodnie Tapekowi. - Po co ten niepotrzebny pośpiech? Nie ma powodu do waśni. - Czy myślisz, że to z powodu Arakasiego jestem wrogiem Mary? - wykrzyknął Tapek. - Ona zagraża nam, ty głupcze! Jej ambicje sięgają wyżej niż śmierć rywala! Kerolo, niezadowolony z nagany, usiłował zachować spokój. - Nie jestem ślepy i nie jestem też niewolnikiem regulaminów. Ale muszę obstawać przy swoim, bracie. Nasz edykt wciąż obowiązuje i nawet gdyby Mara była równie żądna krwi, jak niektórzy panowie, których znamy, nie mogłaby wyśledzić żadnego z możliwych spadkobierców rodu Anasatich. To my musimy zdecydować, która z tych dziewcząt najbardziej się do tego nadaje. Chodź; ta sprawa jest zbyt ważna, byśmy mieli rozsądzać ją sami. Musimy się naradzić z naszymi braćmi. - To są idioci, albo, co gorsza, terminatorzy! - prychnął Tapek. Zawirował w powietrzu, wyrzucając palec wskazujący w stronę swego towarzysza. - Nie będę stał bezczynnie! Muszę działać dla dobra Imperium! Słysząc tradycyjne wyrażenie, Kerolo skłonił się z nieruchomą twarzą. - Moim zadaniem jest poinformować innych. Wsunął dłoń do kieszeni i jego urządzenie do teleportacji zabrzęczało jak rozgniewany owad. - Głupiec! - Tapek splunął w powietrze, ale jego towarzysz już nie usłyszał tej obelgi.
Rudowłosy mag spojrzał w dół. Pod bezchmurnym, południowym niebem żołnierze Anasatich i Shinzawaich kończyli rytualny taniec zwycięzców i pokonanych. Potem, jakby to wszystko było równie błahe jak obyczaje owadów, on także sięgnął do kieszeni i zniknął.
Rozdział dwudziesty dziewiąty Zagłada
W powietrzu rozległ się trzask. Tapek zmaterializował się o pięćdziesiąt stóp nad ziemią, o wiele mil na południe od miejsca, gdzie zginął Jiro. Na jego twarzy malowało się wzburzenie. Polowanie na lektykę Mary było trudne, gdyż w przeciwieństwie do pana Jira starała się ona ukrywać trasę swego przemarszu. Jej dowódca przyznał, że miała zamiar podróżować bocznymi drogami. Tapek odgarnął z czoła kosmyk włosów i wpatrzył się w krajobraz. Pod nim rozciągały się pola hwaet, zmieniające już kolor ze złocistego na brązowy; chłopi zapomnieli o żniwach. Pylista droga wiła się równolegle do wyschniętego strumienia. W zasięgu jego wzroku nic się nie poruszało oprócz byka nidry, który chodził wokół palika. Obok, pod drzewem, pastuszek oganiał się od much. Nie miał powodu podnosić głowy i nie zauważył maga, który unosił się nad nim. Dla Tapeka chłopiec był równie nieistotny jak muchy. Skrzyżował ramiona i zabębnił palcami o rękawy. Wiedział, że te poszukiwania prawdopodobnie nie na wiele się zdadzą; terytorium, na którym Mara mogła się znajdować, było zbyt rozległe. Płonął z niecierpliwości i dręczyło go przekonanie, że Kerolo zatrzymał dla siebie coś ważnego. W innym wypadku, dlaczego wybitny mag miałby w pośpiechu, jak dziecko, biec do Zgromadzenia? Co Mara mogła knuć, że ośmieliła się wydać swoim wojskom rozkaz ataku na równinie Nashika? Tapek w zamyśleniu oblizał usta. Ta kobieta była podstępna. Nawet, jeśli to nie ona, lecz Hokanu bez jej wiedzy zabił Jira, jakiś przedstawiciel Zgromadzenia powinien jej poszukać, choćby po to, by łatwiej było do niej dotrzeć później, gdy tłuste nietoperze (takie jak Hochopepa) w końcu będą musiały przyznać, że pani Acoma przekroczyła swoje uprawnienia. Tapek nie miał wątpliwości, że Zgromadzenie musi przejść od słów do czynów i wymierzyć karę. Nic innego nie pozostawało, skoro ktoś ośmielił się podważyć ich absolutny autorytet.
Tapek postanowił wyśledzić Marę zaklęciem. Do tego nie potrzebował unosić się w powietrzu. Powoli opadł na ziemię. Gdy dotknął gruntu, byk nidry zaryczał w przestrachu, podwinął ogon i zaszarżował. Pastuszek poderwał się z miejsca, ale na widok maga, który usiłował wstać, z okrzykiem przerażenia przypadł twarzą do ziemi. Byk popędził w stronę najbliższego płotu, zawrócił i zaczął biegać w kółko, niszcząc kopytami dobrą trawę. Jednak w obecności budzącego grozę Wielkiego niewolnik nie odważył się wstać i uspokoić zwierzęcia. I bardzo dobrze, pomyślał Tapek; wobec osób o jego randze prosty lud powinien czuć grozę. Zignorował drżącego chłopca i stał zatopiony w myślach, mrucząc pod nosem zaklęcia. Zetknął razem wnętrza dłoni, by zamknąć zgromadzoną moc, i rozluźnił się. Z jego ciała wysunęły się włókna niewidzialnej siły i rozprzestrzeniły po okolicy. Gdy natrafiały na drogi lub ścieżki, najbardziej nawet prymitywne, używane przez wieśniaków do zwożenia plonów z pól, rozjaśniały się i podążały nimi, przeczesując je uważnie. Po kilku minutach wokół Tapeka rozpościerała się sieć wyczulonych na najmniejsze poruszenie magicznych włókien, które były przedłużeniem jego samego. Tapek czekał jak pająk pośrodku sieci. Drgnięcie nerwów ściągnęło jego uwagę na cienistą alejkę, którą dwoje zakochanych służących wybrało sobie na kryjówkę. Mag puścił to włókno i skupił się na innych. Tu przechodziła niewielka grupka szarych wojowników, szukająca niestrzeżonego stada nidr; głód przyprowadził ich na tereny, które zazwyczaj były zaludnione i bronione. Takich band było wiele. Pośród zamętu panującego w całym Imperium złodzieje bardzo się rozzuchwalili. Tapek jednak pozostał obojętny. Ci wyjęci spod prawa nieszczęśnicy nie interesowali go. Szukał innej grupy, mniej drapieżnej i lepiej uzbrojonej, ale także poruszającej się ukradkiem. Rozpoznał dwie niewielkie gwardie honorowe należące do mniej znaczących notabli; ci żołnierze wraz ze swymi panami udawali się pod ochronę potężniejszych dobroczyńców. Macki zaklęcia wiły się przez lasy i pozostawione odłogiem pola. Natrafiły na wielkie thyzowe ryżowisko. Z suchej, popękanej ziemi jak rzędy brązowych piór wystrzelały martwe kłosy, po których skakały ptaki, wydziobując ziarna.
A jednak coś jeszcze zakłócało spokój tej ziemi. Za opustoszałymi polami, w cieniu zagajnika ulo Tapek dostrzegł błysk zielonej zbroi i dosłyszał echo stóp. Usta mu zadrgały. Wreszcie wyśledził większy oddział, całą setkę żołnierzy. To byli oni - eskorta Mary. Skupił się na tym miejscu, by wyraźniej dostrzec szczegóły. Ciemno lakierowana lektyka z zasłonami, na których widniały wizerunki shatr, przesuwała się szybko boczną drogą. Tragarze byli silni i szybcy, a dokoła nich połyskiwały zielone zbroje gwardii honorowej Mary. Żołnierze mieli na sobie rynsztunek, który mógł służyć zarówno w bitwie, jak i podczas uroczystości. Od innych orszaków odróżniała ich obecność starego doradcy w ceremonialnej szacie i hełmie bojowym. Mężczyzna kołysał się na szczudle. Nawet sute fałdy szaty nie mogły ukryć braku lewej nogi. Keyoke, rozpoznał Tapek, i uśmiechnął się, błyskając białymi zębami. W całym Imperium tylko Mara trzymała kalekę jako wysokiego urzędnika. Stary człowiek zachowywał się godnie i nie pozwalał, by jego ułomność opóźniała tempo marszu. W kompanii znajdował się jeszcze jeden siwowłosy człowiek: Incomo, starszy doradca, którego Mara bardzo ceniła od czasu, gdy po zagładzie domu Minwanabich wstąpił do niej na służbę. Incomo nigdy nie witał chętnie rewolucyjnych zmian, ale urok Mary był tak wielki, że nawet niegdysiejsi wrogowie przechodzili na jej stronę. Tapek wpadł w gniew. Ta zwykła, śmiertelna kobieta sądziła, że uda jej się ominąć prawo i przywłaszczyć sobie przywileje zastrzeżone dla Zgromadzenia. Ona była niebezpieczna. Za swe czyny powinna zostać wyklęta. Zapewne sami bogowie patrzyli na nią z odrazą. Oszacował odległość dzielącą go od orszaku. Oczy zapiekły go z wysiłku, gdy zwijał magiczną sieć. Pozostawił pojedynczą nitkę, łączącą go z eskortą Mary. Przerzucił na nią wszystkie swe magiczne moce; od wysiłku zakręciło mu się w głowie. Cicho zniknął z pastwiska, pozostawiając ogłuszonego pastucha, wciąż z twarzą przy ziemi, i byka nidry, by sami załatwili swe porachunki. Po chwili pojawił się na drodze o wiele mil dalej i stanął w plamach cienia, nieco z tyłu za orszakiem. Zrobił to po cichu. Możliwe jednak, że się go spodziewano, gdyż
żołnierze w tylnej straży zatrzymali się natychmiast i zwrócili do niego. Choć nie wyciągnęli mieczy, trzymali dłonie na rękojeściach, jakby był podobnym zagrożeniem co zwykły bandyta. Upłynęła długa chwila. Żołnierze powinni już rozpoznać jego ciemny strój; nie sposób było pomylić szaty maga z łachmanami wędrownych złodziei. Mimo to wojownicy Mary nie skłonili się ani nie rozluźnili. Dwaj doradcy także stali w milczeniu. Cóż za bezczelność! - prychnął Tapek w myślach. Nie było się nad czym dłużej zastanawiać. Zirytowany, że Zgromadzenie nadal ma zamiar tracić czas na dysputy i gadanie, rudy mag gniewnie wciągnął oddech. Zachowanie żołnierzy Mary w najwyższym stopniu uwłaczało jego godności! Uznał, że ten tupet należy ukrócić i zrobił groźną minę. Choć Keyoke nakazał wszystkim stać w miejscu, maszerujący w środku grupy słudzy i niewolnicy rozproszyli się i pochowali za plecami żołnierzy. Tragarze niosący lektykę wyraźnie drżeli, ale kobiecy głos, dochodzący zza zasłon, powstrzymał ich od paniki. Na jakiś niewidoczny sygnał zaczęli biec. Lektyka kołysała się i podskakiwała w rytm ich nierównych kroków. Tapeka zamurowało ze zdumienia. To już nie był zwykły upór. Nie mieściło mu się w głowie, że słudzy Mary ośmielili się nie okazać mu należnej uniżoności. Dowódca patrolu wykrzyknął: - Nie podchodź bliżej, Wielki! Tapek zatrząsł się, wściekły. Od czasu, gdy odkryto jego talent, nikt oprócz innych magów nie ośmielił się podnieść na niego głosu. Po latach bezwzględnego posłuszeństwa ta bezczelność wywołała w nim furię. - Moje słowo jest prawem, a wasza pani złamała nasze postanowienie! wykrzyknął. - Odsuńcie się, bo zginiecie! Nawet, jeśli oficer Acomy zadrżał z przerażenia, odpowiedział bez śladu lęku:
- W takim razie zginiemy w obronie naszej pani i przestąpimy progi pałacu Czerwonego Boga jako honorowi wojownicy Acomy! Dał sygnał żołnierzom i mężczyźni w zielonych zbrojach jak jeden mąż wystąpili na ścieżkę, broniąc magowi dostępu do lektyki. Uciekający tragarze byli coraz dalej. Keyoke powiedział coś do oficera, w którym Tapek rozpoznał Sujanrę, jednego z dwóch starszych dowódców wojsk Acomy. Oficer krótko skinął głową, a kaleka zasalutował. Najwyraźniej coś postanowili. Keyoke obrócił się na zdrowej nodze i kuśtykając, ruszył za lektyką swej pani. Niepojęty afront tej daremnej próby zbrojnego oporu podsycił jeszcze gniew Tapeka. Podniósł ręce do góry. Energia trzasnęła, zebrała się wokół jego ramion i wystrzeliła w górę ponad czubkami palców. Nie sposób było patrzeć wprost na jaskrawy blask. Mimo to żołnierze Mary dobyli mieczy. Ponad sykiem magicznych mocy Tapek usłyszał świst oręża. Furia odebrała mu zdolność myślenia. Uplótł ze swego gniewu zabójczą kulę. Jego dłoń zalśniła tęczą barw, które migotały i przelewały się jedna w drugą, rozgrzane do czerwoności. - Popatrzcie, co ściągnęła na was głupota waszej pani! - krzyknął, wypuszczając kulę w stronę gwardzistów. Świetlisty pocisk podskoczył i eksplodował z trzaskiem, od którego ziemia zadrżała. W szeregach stojących najbliżej wojowników rozszalała się gwałtowna, płomienna śmierć. Skacząc jak żywy, magiczny płomień przerzucał się z jednego żołnierza na drugiego i w jednej chwili ludzkie ciało płonęło jak pochodnia. Mężczyźni krzyczeli, choć wdychali przy tym ogień do płuc i wciągali w głąb swych ciał magię, która czyniła spustoszenie we wnętrznościach. Nawet najdzielniejsi i najodważniejsi osuwali się na kolana i wili na ziemi w nieopisanym cierpieniu. Zielone zbroje czerniały, przepalając skórę. Tortury daleko przekraczały ludzką wytrzymałość; ale mag patrzył na swe dzieło z kamiennym sercem, zaciskając nozdrza przed przenikliwą wonią palonych włosów i skóry. Wiatr rozwiewał jego rude włosy i wplątywał w nie smużki dymu. Nie cofnął zaklęcia. Minuty mijały, aż wreszcie płomienie przygasły, gdy zabrakło im paliwa. Z żołnierzy pozostały szkielety; zwęglone, dymiące palce
wciąż kurczowo zaciskały się na poczerniałych zbrojach, a w oczodołach czaszek tańczyły iskry, jakby tliło się w nich życie, jakby wciąż odczuwały i wyły w milczącej torturze na zawsze zastygłymi w krzyku ustami. Tapek był rad. Przed nim stał jeszcze wewnętrzny krąg wojowników, ostatni szereg, który oddzielił się przedtem od grupy, by strzec drogi za znikającą lektyką; za żołnierzami stali oficerowie, Sujanra i doradca Incomo. Wszyscy, nawet stary doradca, stali pewnie, patrząc śmierci w oczy jak prawdziwi żołnierze Acomy. Tapek postąpił do przodu, odrętwiały z niedowierzania. Wyczerpany i oszołomiony potęgą zaklęć, ledwie zebrał myśli. - Co to ma znaczyć? Czy jesteście ślepi, czy głupi? Widzieliście, co się stało z waszymi towarzyszami! Wskazał na popioły, które jeszcze niedawno były żywymi ludźmi, i krzyknął piskliwie: - Dlaczego nie czołgacie się przede mną, błagając o miłosierdzie? Żaden z ocalałych gwardzistów nie poruszył się. Oficerowie patrzyli na niego w ponurym milczeniu. Tapek przybliżył się jeszcze o krok. Ostatni z uciekających niewolników, przytłoczeni pokazem umiejętności magicznych, padli na ziemię w rowie, łkając i drżąc. Tapek zignorował ich, jakby znaczyli mniej niż trawa pod jego stopami. Niesiony przez wiatr popiół wpadał mu w oczy, gdy przechodził między rzędami zwęglonych ciał. Pod jego stopami kruszyły się fragmenty zbroi i kości palców. Podszedł jeszcze bliżej; orszak Mary wciąż stał w miejscu. Zielono lakierowana lektyka z rozwianymi zasłonami podskakiwała na drodze w rytm kroków tragarzy. Pomimo szczudła Keyoke już się z nimi zrównał. Tapek z pogardą spojrzał na tę daremną ucieczkę i zwrócił się do stojących przed nim wojowników: - Jakie znaczenie ma wasza lojalność? Waszej pani i tak nie uda się uciec. Obrońcy Mary nie odezwali się. Pióropusz na hełmie Sujanry drżał lekko, ale Tapeka to nie cieszyło. To było drżenie spowodowane wiatrem, a nie tchórzostwem. Wola dowódcy była niewzruszona, a jego postanowienie niezłomne. Incomo przypominał kapłana stojącego przed ołtarzem. Na jego twarzy malowało się głębokie pogodzenie z losem. Tapek powiódł spojrzeniem po
twarzach tych ludzi, którzy na własne oczy ujrzeli jego gniew, a jednak nie okazali lęku. Pozostawał tylko jeden sposób, by ich zranić i złamać. Gniew Tapeka zapłonął na nowo. Oszacował odległość do zakrętu, za którym przed chwilą zniknęła lektyka Mary, i zauważył rozszczepione przez piorun drzewo. Nagiął wolę i magia przeniosła go w to miejsce. Na jego widok Keyoke zatrzymał się i obrócił. Oparty na szczudle, stał między magiem a lektyką swej pani. - Powiedz tragarzom, by się zatrzymali! - zażądał Tapek. - Moja pani sama zarządza niewolnikami. - Keyoke wysunął szczudło spod ramienia, pochwycił je obydwiema dłońmi i obrócił. Wygładzone drewno rozdzieliło się ze świstem, który oznaczał, że ze środka wysuwa się ukryte ostrze. Głos doradcy grzmiał, jak kiedyś w bitwach. - Nie odejdę stąd, dopóki moja pani nie wyda mi takiego rozkazu - powiedział. Tapek przestał się już dziwić czemukolwiek. Jego groźne spojrzenie było daremne. Twarz Keyokego, stwardniała w ciągu lat żołnierskiego życia, przypominała starą skórę. Nie było na niej widać żadnej słabości. Jego oczy nie były już tak przejrzyste jak kiedyś, ale płonęła w nich świadomość własnej wartości. Przeżył już najgorszą rzecz, jaka mogła się przytrafić wojownikowi: musiał stawić czoło haniebnemu życiu kaleki. Jego nieruchomy wzrok zdawał się mówić: śmierć nie jest żadną tajemnicą, lecz ostatecznym wypoczynkiem. - Nie ma takiej potrzeby, starcze - prychnął mag, idąc w stronę zarośli, w których tragarze starali się ukryć lektykę. Naraz ujrzał przed sobą ostrze wymierzone prosto w pierś. Keyoke poruszał się ze zdumiewającą szybkością. Tempo tego ataku zmieszało Tapeka i ledwie zdążył się uchylić. - Jak śmiesz! - wykrzyknął. Pomimo tego, co zdarzyło się wcześniej, Tapek wciąż nie mógł uwierzyć, że ktoś ośmiela się mu przeciwstawić z bronią w ręku. Keyoke nie tylko się ośmielił, ale w dodatku powtórzył atak. Ostrze opadło ze świstem, przecinając
skraj czarnej szaty. Tapek odskoczył, w ostatniej chwili unikając ciosu. W jego ruchach było mniej wdzięku niż w ruchach jednonogiego wojownika. Wytrącony z równowagi, nie potrafił się skupić. Nie mógł natężyć woli i użyć magii, gdy musiał uchylać się i uskakiwać przed atakami starca. - Przestań! Przestań natychmiast! - wołał. Nieprzywykły do fizycznego wysiłku, dyszał ciężko. - Co takiego, nie potrafisz uciec nawet przede mną? - kpił Keyoke. Tapek zmuszony był teleportować się poza jego zasięg. Zdyszany, pojawił się w innym miejscu. Był jednak na tyle Tsurańczykiem, że palił się ze wstydu za ten odwrót. Dławiąc się upokorzeniem, usiłował odzyskać godną postawę i przywołać magię zrodzoną z najgłębszych otchłani gniewu. Moc zebrała się w nim i w powietrzu rozszedł się zapach ozonu. Dokoła jego sylwetki pojawiły się błękitne ogniki, jakby stał w środku niewielkiej burzy. Mimo to Keyoke nie okazywał przestrachu. Pochylił ostrze i w jego zazwyczaj obojętnym zachowaniu pojawiło się lekkie szyderstwo. - Moja pani ma rację - zauważył. - Jesteście tylko ludźmi, ani mądrzejszymi, ani szlachetniejszymi od innych. - Widząc, że uraził maga, który cały drżał, dodał: - A w dodatku jesteście tchórzliwi i dziecinni. Za jego plecami jeden z niedobitków gwardii honorowej prychnął z pogardą. Tapek poczuł, jak ogarnia go bezrozumna wściekłość. Wyzwolił moce. Jego dłoń opadła gwałtownie w dół i w powietrzu pojawił się cień, który wzniósł się do góry i zaczął zataczać kręgi, ciemny jak bezksiężycowa noc. Zatrzymał się tylko na mgnienie oka, po czym rzucił się na Keyokego. Z młodzieńczą żywością starzec uniósł ostrze, by odparować cios. Ale tym razem jego wróg nie był materialny. Ostrze bez przeszkód przeszło przez atramentową czerń. Keyoke nie odwrócił się do ucieczki nawet wtedy, gdy czar zaczął ogarniać także jego żołnierzy. Cień uderzył z całą siłą w pierś człowieka, który stawił mu opór. Zbroja mogłaby złagodzić uderzenie; lśniący jedwab szaty doradcy nie był
dla cienia żadną przeszkodą. Tkanina skurczyła się i Keyoke stracił panowanie nad swym ciałem. Dumny stary żołnierz, który kołysał Marę, zesztywniał i rozluźnił uchwyt palców, gdy cień wgryzał się w niego. Miecz wypadł mu z rąk, a oczy rozszerzyły się w cierpieniu i przerażeniu. A jednak ostatecznie starzec odniósł zwycięstwo. Jego zmęczone serce nie wytrzymało szoku i bólu, jaki młodszy mężczyzna zniósłby, nie tracąc przytomności; jego strudzony w ostatnich latach duch bardzo lekko trzymał się ciała. Keyoke zachwiał się, uniósł głowę ku niebu, jakby pozdrawiał bogów, i osunął się bezwładnie. Był równie martwy jak kamienie, na które upadł. Wściekłość Tapeka nie zaznała ukojenia. Pragnął, by starzec skowyczał z bólu i błagał o litość, by Mara, ukryta w lektyce, usłyszała, że doradca wojenny przez jej kaprys cierpi jak pies. Chciał ujrzeć Marę martwą, nim życie starego zgaśnie; pragnął, by Keyoke widział, jak jego pani odchodzi do pałacu Turakamu wcześniej niż on, i by zmarł, wiedząc, że całe jego życie poszło na marne. Mag zaklął. Nienasycenie na nowo rozbudziło jego furię. Zżerany białą gorączką, rzucił się w stronę lektyki porzuconej przez tragarzy wśród krzewów. Mamrocząc zaklęcia, przywołał jeszcze silniejsze moce. Powoli wypowiadał odpowiednie słowa. Po chwili pojawiła się przed nim grupa srebrzystych dysków, które wirowały nad jego dłońmi. Ich brzegi były ostrzejsze od noży i ze świstem przecinały powietrze. - Idźcie! - zawołał mag. Tak szybko, że ludzkie oko przestało je dostrzegać, śmiercionośne dyski pofrunęły w stronę zarośli. Ich dotyk wysysał wszelkie życie. Zielone rośliny i drzewka więdły natychmiast. Nic nie mogło powstrzymać tej broni; żadna przeszkoda nie mogła jej spowolnić. Przechodziły przez kamień jak przez cień; przecięły zasłony lektyki, nie wyszarpując ani jednej nici. Gdy wpadły do środka, przy drodze rozległ się krzyk kobiety, a potem zapadła cisza, w której nie było słychać nawet śpiewu ptaków. Wszystkie stworzenia już dawno stąd uciekły. Wojownicy za plecami Tapeka, rozwścieczeni atakiem na lektykę swej pani, na rozkaz dowódcy zaatakowali.
Tapek roześmiał się jak maniak, obracając się do nich twarzą. Ich miecze wyglądały jak śmieszne zabawki, a żądza krwi na ich twarzach przypominała głupawy grymas. Mag wzmocnił siłę zaklęcia i skierował dyski na szarżujących żołnierzy. Ludzie padali jeden za drugim. Nie krzyczeli, gdyż nie mieli nawet czasu odetchnąć. W jednej chwili biegli z wojennymi okrzykami Acomy na ustach, a w następnej, przecięci magicznymi dyskami, więdli. Padali na suchą ziemię jak drewniane lalki. Furia Tapeka nie malała, jakby chciał zabić i zwęglić wszystko, co znajdowało się w zasięgu wzroku. Z jego rąk wciąż wychodziły nowe błyski, przyoblekając się w kształty śmiercionośnych narzędzi. Jeszcze długo po tym, jak już ostatni z żołnierzy Mary padł martwy, powietrze dźwięczało, przecinane ostrymi krawędziami. Pomiędzy gwardzistami leżała kupka jedwabnych łachmanów, które kiedyś oblekały ciało Incoma, a teraz wyglądały jak zdeptany kwiat. Siły Tapeka opadły nagle. Był skrajnie wyczerpany. Kręciło mu się w głowie i wirowało w oczach. Nie miał wyboru: musiał przerwać i zaczerpnąć oddech. Wciąż był niezadowolony. Czuł się upokorzony sprzeciwem zwykłych ludzi. Nie żałował tego, co uczynił; czuł jedynie gorycz na myśl, że dał się ponieść i zbyt szybko zabił Marę. Za wszystkie kłopoty, jakie sprawiła Zgromadzeniu, pani Acoma zasługiwała na powolną śmierć. Tapek poprawił szatę i ruszył między martwymi ciałami w stronę miejsca, gdzie jeszcze niedawno rosła kępa zielonych zarośli. Dokoła na ziemi leżeli niewolnicy i słudzy, jęcząc i przyciskając twarze do ziemi. Śmiertelne zaklęcia przetrzebiły ich, a ci nieliczni, którzy przeżyli, byli na wpół obłąkani ze strachu. Tapek przeszedł między nimi, rozepchnął poczerniałe gałęzie i dotarł do kręgu wypalonej ziemi, otaczającego lektykę Mary. Po jego przejściu suche gałązki i liście kruszyły się na proch. Jedynie lakier na lektyce nie został zniszczony przez magię i wciąż lśnił w jaskrawym świetle słońca. Tapek podszedł bliżej i odsunął haftowane zasłony. Na poduszkach leżała martwa kobieta. Jej szeroko otwarte oczy zastygły w zdumieniu. Ciało było obleczone w szaty wielkiej pani, ale twarz nie należała do Mary.
Przekleństwo Tapeka rozległo się echem na drodze. Niczego nie dokonał, jedynie zgładził jakąś pokojówkę. Wystrychnięto go na dudka! On, mag ze Zgromadzenia, dał się nabrać na obecność Keyokego i garści oficerów i uwierzył, że udało mu się pochwycić panią Acomę. Tymczasem to ona przewidziała jego gniew i odniosła nad nim zwycięstwo. Wszyscy żołnierze, a także Keyoke, wiedzieli przed śmiercią, że ich pani przechytrzyła Wielkiego; Keyoke bez wątpienia brał udział w wymyślaniu tego podstępu i świetnie się bawił w swych ostatnich chwilach. Tapek z desperacją spojrzał w głąb lasu. Oprócz garstki niewolników, którym udało się ocaleć, jego zaklęcia zabiły w okolicy wszelkie życie. Nie pozostał już nikt, kto mógłby wiedzieć, gdzie się podziewa jego pani, a wypytywanie czy torturowanie nieprzytomnych ze strachu niewolników nic by nie dało. Przekleństwa nie zdołały rozładować jego gniewu. Ale nie potrafił się poddać i potulnie przełknąć ironicznego triumfu Mary. Pstryknął palcami i utworzył nad głową wir migoczących kolorów. Rozpędzał energię coraz bardziej, a potem jednym ruchem posłał śmiercionośną tęczę przez las. Rozległ się trzask i przez ziemię przebiegło drżenie, a potem wybuchło białobłękitne światło. Rozgrzane powietrze zapachniało roztopionym metalem, a wszystko, co żywe, zostało unicestwione. Tam, gdzie przed chwilą znajdowali się niewolnicy, teraz nie było nic, nawet kości ani cieni, tylko woń ozonu. Blask przyćmił się i zgasł. Tapek stał, ciężko dysząc, zlany potem. Rozejrzał się, oceniając swe dzieło. Pod jego stopami ział krater. Na dnie widać było obnażone skały. Wszelkie życie w lesie zamarło w promieniu wielu metrów. Krzewy nie osłaniały już służących, którym udało się uciec najdalej. Leżeli na ziemi, wijąc się w męczarniach konania. Ich skóra była poczerniała, poparzona i pokryta pęcherzami; dłonie pozbawione palców. Niektórzy jeszcze drżeli w przedłużonej agonii, ale nie mogli nawet krzyczeć z bólu. - Pięknie - odezwał się jakiś głos nad nim. Zaskoczony Tapek odwrócił się i ujrzał Akaniego, który właśnie przybył z Miasta Magów. Jego towarzysz otoczony był zaklęciem chroniącym przed magicznym atakiem. Tapek osunął się na ziemię, zbyt wyczerpany, by odpowiedzieć na
pozdrowienie. Poczuł gwałtowny odpływ sił, ale dodawała mu otuchy myśl, że za chwilę może otrzymać wzmocnienie. - Dobrze, że jesteś. Przydasz się. Jestem wyczerpany. Poszukaj... Zirytowany Akani przerwał mu cierpko. - Nie mam zamiaru spełniać żadnych twoich poleceń. Prawdę mówiąc, przysłano mnie tu, bym cię odszukał. Kerolo przysłał wiadomość, że postępujesz nierozważnie. - Akani obrzucił zrujnowaną okolicę chłodnym wzrokiem, nie pomijając żadnego szczegółu. - Widzę, że „nierozważnie" to mało powiedziane. Wystawiono cię do wiatru, Tapek. Dziecko mogłoby się nabrać na taki podstęp, ale od wyszkolonego maga ze Zgromadzenia należałoby spodziewać się czegoś więcej. Twój postępek źle świadczy o nas wszystkich. Twarz Tapeka stężała groźnie. - Nie kpij ze mnie, Akani. Mara zastawiła chytrą pułapkę, by nas sprowokować! - Nie było takiej potrzeby - odparł mag-prawnik zgryźliwie. - Ty sam odwaliłeś kawał dobrej roboty i niezmiernie przysłużyłeś się jej sprawie. - Co takiego? Nie jestem żadnym jej sprzymierzeńcem! - Tapek postąpił do przodu, rozwścieczony, że jego magiczne moce już zupełnie się wyczerpały. Akani odrzucił magiczną osłonę. Była to subtelna obelga, która podkreślała, że Tapek może już tylko przeklinać. Nowo przybyły mag wskazał na ciała sług Mary, wijące się w śmiertelnych drgawkach, i powiedział: - Zdajesz sobie chyba sprawę, że jeśli Mara w przebraniu opuściła lektykę, nie został przy życiu nikt, kto mógłby nam powiedzieć, dokąd poszła. - To użyj swoich sił, by ją odszukać! - prychnął Tapek bezczelnie. - Ja nie mogę. - Nie mam zamiaru nic więcej robić w tej sprawie - zdecydował Akani,
podchodząc do swego towarzysza. - Zostałem przysłany przez Zgromadzenie, by cię przyprowadzić. Bez upoważnienia wtrąciłeś się w sprawę, nad którą właśnie debatujemy; jest to haniebne pogwałcenie naszych zasad, a sprawa jest o wiele poważniejsza, niż ci się wydaje. Ostrzegano cię, byś był ostrożny, a mimo to pozwoliłeś, by złość tobą zawładnęła. Zabiłeś oficerów Dobrej Sługi, którzy mogli nam ujawnić rozmiary spisku wymierzonego przeciwko nam. Tapek zmarszczył brwi. - Spisku? Przeciwko Zgromadzeniu? Chcesz powiedzieć, że ona zawiniła wobec nas nie tylko sprzeciwem? Akani westchnął ze znużeniem. Prawniczy umysł kazał mu przyglądać się każdej sprawie z wielu stron, toteż przyznał teraz: - Sami ją do tego doprowadziliśmy. Ale naprawdę jest możliwe, że pani Mara chce obalić nasz traktat z cho-ja. - Nie ośmieli się! - wybuchnął Tapek, ale temu założeniu zaprzeczało wspomnienie niewzruszonej postawy Keyokego. Nie było takiej rzeczy, której ta przeklęta przez bogów suka Acoma nie ośmieliłaby się spróbować. - Żaden pan w Imperium nie spodziewał się, by Mara miała przeżyć konflikt z rodem Minwanabich, nie wspominając już o zniszczeniu ich domu przypomniał mu sucho Akani. - Jesteśmy uprzywilejowani i od dawna już nie musieliśmy walczyć o przetrwanie. Zapomnieliśmy o tym, że należy się strzec niezadowolenia ludzi i dlatego teraz jesteśmy poważnie zagrożeni. Gdy zauważył płomyk agresji w oczach swego towarzysza, dodał: - Tapek, Zgromadzenie zadecydowało, że twoja rola w tej sprawie jest skończona. Teraz chodź ze mną. - Mocno pochwycił Tapeka za ramię i sięgnął do kieszeni. Gdy obydwaj zniknęli, podmuch zakołysał smugami dymu i przyniósł świeże powietrze nad ciała umierających niewolników Acomy.
* * * Śmiały pomysł Mary ocalił jej życie. Tapekowi nawet nie przyszło do głowy, by jej szukać poza drogami, w najgłębszym, najgęstszym poszyciu leśnym. Uznał ją za rozpieszczoną, szlachetną panią, nie wiedział bowiem, jak bardzo zmieniła ją wyprawa do kraju Thuril. Poza tym Mara po opuszczeniu lektyki wcale nie skierowała się na północ w stronę Kentosani, lecz poszła na skróty, na południe, zmierzając w prostej linii do najbliższego kopca cho-ja. Jej niewielki oddział podróżował bez odpoczynku przez dwie noce. Teraz, przed świtem drugiego dnia, nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Saric delikatnie prowadził ją za łokieć, choć sam także z trudem trzymał się na nogach. Jedyny zwiadowca, który wciąż czujnie rozglądał się dokoła, podniósł rękę. Ktoś delikatnie zatrzymał Marę na miejscu i dopiero wtedy uświadomiła sobie, jaki był powód tego sygnału. Ptaki na wysokich, gęstych drzewach ulo przestały śpiewać. Mara gestem zatrzymała żołnierza, który szedł za nimi jako tylna straż, i zapytała: - Co się dzieje? Saric zastygł w miejscu, nadsłuchując. Dowódca patrolu po cichu nakazał żołnierzom przeszukać wierzchołki drzew. - Zasadzka? - spytała szeptem. Żołnierz, który dał pierwsze ostrzeżenie, potrząsnął głową. - Raczej nie tutaj. Nawet złodzieje umarliby z głodu w tym lesie. Nie ma tu nic, co nadawałoby się do jedzenia. - Przechylił głowę i znów jako pierwszy usłyszał kroki uzbrojonych mężczyzn. - Zdaje się, pani, że to jakiś patrol. - Żaden z naszych - stwierdził Saric i spojrzał na dowódcę patrolu,
Azawariego, który skinął głową. Grupka żołnierzy wyciągnęła miecze. - Jak daleko jesteśmy od wejścia do tunelu? - zapytał Saric zwiadowcy. - Najwyżej o milę - usłyszał w odpowiedzi; dla wyczerpanych ludzi była to zbyt duża odległość do przebiegnięcia, nawet gdyby nie przeszkadzali im żadni wrogowie. Doradca stanął przed swą panią, którą pod ciężką, pożyczoną zbroją oblewał pot. Dobrze znosiła dodatkowy ciężar, ale skórę miała obtartą do żywego; nie przywykła do noszenia zbroi. Mimo wszystko trzymała się dzielnie, nie okazując bólu i znużenia. Ona także sięgnęła do miecza. Saric pochwycił jej dłoń żelaznym uściskiem i w pośpiechu porzucił swój zwyczaj zadawania pytań. - Nie. Jeśli zostaniemy zaatakowani, musisz uciekać i poszukać schronienia. Zachowaj miecz dla siebie, byś mogła się rzucić na ostrze, jeśli będzie trzeba. Ale wdawanie się w walkę tu, w tym miejscu, byłoby głupotą. - Po chwili dodał łagodniej: - Masz za mało praktyki, pani. Nie poradziłabyś sobie nawet z odparowaniem pierwszego ciosu. Mara surowo spojrzała mu w oczy. - Jeśli będę musiała uciekać, ty masz pobiec za mną. Nacoya nie po to wyszkoliła cię na doradcę, bym teraz miała cię stracić w głupiej potyczce. Saric wzruszył ramionami z udawaną beztroską. - Śmierć od miecza będzie lżejsza niż od magicznego zaklęcia. Nie miał bowiem złudzeń. Ich niewielka, szybko przemieszczająca się grupka mogła umknąć uwadze Zgromadzenia, ale nie na długo. Aby znaleźć się poza zasięgiem zemsty magów, Mara musiała poszukać schronienia w tunelach cho-ja. Nagle doradca zamilkł; ona także próbowała nie myśleć teraz o Wielkich.
Wiedziała, że jeśli dopuści do siebie obawy, to załamie się i rozpłacze; możliwe bowiem, że Lujan i Irrilandi wraz z całą jej armią powędrowali już do królestwa. Turakamu, a razem z nimi Keyoke, Sujanra i Incomo, wysłani z lektyką jako przynęta. Wszyscy, którzy pozostali z jej starej gwardii i których poświęcenie było ostatnią nadzieją dla Justina, do tej pory mogli już przypłacić życiem jej podstęp. Bogowie jedynie wiedzieli, gdzie znajdował się Hokanu. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że on także może już nie żyć. Najgorsza ze wszystkiego była dręcząca obawa, która przez cały czas nie opuszczała jej podświadomości: że jeśli Justin przeżyje i zgłosi swe prawa do dziedziczenia złotego tronu, może się to odbyć kosztem życia wszystkich innych osób, które kochała. Mara przygryzła wargę. Stojąc obok Sarica, przygotowana do ucieczki, usiłowała powstrzymać drżenie ciała. Odgłosy łamanych gałązek i maszerujących ludzi rozlegały się coraz bliżej. Nietrudno było wytropić jej oddział, gdyż nie starali się zacierać za sobą śladów. Odeszli już na tyle daleko od drogi, że nie sądzili, by ich obecność miała zwrócić czyjąś uwagę. Gdy znaleźli się w leśnej głuszy, zależało im przede wszystkim na pośpiechu. Taką w każdym razie podjęli decyzję, a teraz mogli zapłacić za ten błąd w ocenie sytuacji. Dowódca patrolu, Azawari, rozważył wszystkie możliwości i powiedział cicho do swych żołnierzy: - Stańcie półkolem. Nie twórzcie zwartego szeregu, który łatwo byłoby otoczyć. Starajcie się doprowadzić do walki jeden na jednego i róbcie zamieszanie, by jak najdłużej ukrywać ucieczkę naszej pani. Saric zacisnął palce na dłoni Mary. - Chodź - wyszeptał jej do ucha. - Ruszamy. Ona jednak nawet nie drgnęła. Stała jak wrośnięta w ziemię. Naraz zwiadowca stojący na tylnej linii wyprostował się i wykrzyknął z radością:
- To nasi! Ze śmiechem pełnym ulgi wskazał na migającą między drzewami zieleń zbroi. Żołnierze, którzy już zaczęli się rozpraszać, znów zgromadzili się w ciasną grupkę. Miecze wróciły do pochew i w leśnym cieniu błysnęły uśmiechy. Jakiś żołnierz klepnął kolegę po ramieniu i dokoła rozległy się głosy: - Dziesięć do jednego, że Keyoke zwyciężył i wysłał nam posiłki! - Cicho! - parsknął dowódca patrolu. - Sformujcie szyki i nie odzywajcie się. Surowy ton Azawariego przypomniał im, że niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Przybysze mogli przynosić złe wiadomości. Teraz już wyraźnie było widać szeregi maszerujących przez las żołnierzy. Wydawali się wypoczęci. Ich zbroje były czyste, choć gęste zarośla zostawiły rysy na błyszczącym lakierze. Mara zwalczyła pragnienie, by usiąść i wykraść chwilę odpoczynku, gdy oba oddziały będą wymieniać wiadomości i przegrupowywać się. Jedynie mocny uchwyt Sarica pozwalał jej utrzymać się na pokrytych pęcherzami, bolących stopach. - Coś niedobrze - wymamrotał doradca. - Te zbroje... Szczegóły się nie zgadzają. Mara zesztywniała. Wytężyła wzrok, próbując rozpoznać twarze, i poczuła, że z przerażenia włosy stają jej dęba. Wszyscy ci ludzie byli obcy. Jednak w ciągu ostatnich lat jej armia znacznie się powiększyła i nie znała twarzy wszystkich swoich żołnierzy. Ale Saric nigdy nie zapominał widzianej wcześniej twarzy i między innymi temu zawdzięczał stanowisko doradcy. - Znam tych ludzi - szepnął. - Kiedyś byli żołnierzami Minwanabich.
Nadchodzący oddział liczył trzydziestu żołnierzy, ustawionych w luźnym szyku. Prowadzący ich dowódca patrolu podniósł dłoń w przyjacielskim pozdrowieniu i zawołał dowódcę Mary po imieniu. Nie rzucająca się w oczy w przebraniu żołnierza Mara wpatrywała się w Sarica z pobladłą twarzą. - Minwanabi! - powtórzyła zbielałymi ustami. Doradca ledwo dostrzegalnie skinął głową. - Renegaci. To ci, którzy nigdy nie złożyli przysięgi na twoje natami. Ten ciemnowłosy człowiek z blizną na policzku; nie mógłbym go z nikim pomylić. Jedna chwila miłosierdzia, pomyślała Mara, i teraz za łaskę, która kazała jej wypuścić tych ludzi wolno, płacono jej zdradą. Miała jedynie ułamek sekundy na podjęcie decyzji, zanim ci ludzie znajdą się między jej wojownikami. Wahała się, myśląc, że mogą to być lojalni żołnierze; ale na pamięci Sarica można było polegać. Keyoke i Lujan zawsze mieli do niej zaufanie. Dysząc ciężko, skinęła głową pierwszemu doradcy. Nie chciała odzywać się sama, by nie zdradził jej kobiecy głos. - Wrogowie! - wykrzyknął Saric. - Azawari, do ataku! Rozkaz dowódcy patrolu rozległ się nad nagłym zamieszaniem. Pierwsze szeregi zdrajców porzuciły pozory, wyciągnęły miecze i rzuciły się na żołnierzy Mary. Mara poczuła, że ktoś jej wyrywa ramię ze stawu. Saric przemocą wyciągnął ją z szeregu i popchnął w las. - Biegnij! - wykrzyknął; nawet teraz nie przestawał zachowywać pozorów. - Biegnij i przekaż wiadomość innym! - zawołał, jakby Mara była młodym żołnierzem, używanym do roli posłańca. Miecze zaświstały w powietrzu i dwie kompanie w zielonych zbrojach starły się w walce. Mężczyźni jęczeli, przeklinali albo wznosili okrzyki bojowe
Acomy. Oczy zalewał im pot. Wciągali nieprzyjaciela w walkę, modląc się do bogów, by udało im się odróżnić wroga od swojego, wszyscy bowiem nosili jednakowe zbroje. Wykrzykując słowa otuchy do swych żołnierzy, Azawari odciągnął Sarka od zamieszania. Lata praktyki sprawiły, że był szybki jak sarcat i w porę odparował cios wroga, który zamierzał się mieczem na doradcę. - Pilnuj naszego posłańca - zawołał. - Wiesz, dokąd powinien dotrzeć! Saric wykrzywił się gniewnie. Zanim został doradcą, był żołnierzem; i znów mógł się nim stać. Ale mając w pamięci nauki starej Nacoi musiał wziąć pod uwagę wszystko. Jego pani w źle dopasowanej zbroi biegła na oślep między drzewami, potykając się o korzenie. Nie umiała dobrze posługiwać się mieczem. Nie można jej zostawić bez ochrony i rady. W ułamku sekundy rozsądek Sarica pokazał mu mądrość decyzji Azawariego. - Wyrwijcie serca z piersi tych psów! - wychrypiał. - Ja dopilnuję, żeby nasz posłaniec dotarł do głównych sił. Wrócimy, zanim zdążycie ich powybijać! Pobiegł przed siebie, ogarnięty wściekłością. Oczywiście nie było żadnych głównych sił. Wszyscy obrońcy znajdowali się już na miejscu potyczki trzykroć liczniejszym nieprzyjacielem. Pomyśleć tylko, że jego pani dotarła tak daleko, odbyła niebezpieczną podróż do kraju Thuril i poświęciła najdroższych ludzi po to tylko, by teraz wpaść w zasadzkę! Paskudna zdrada, bez wątpienia dzieło pana Anasatiego. Pozbył się już rozterek i biegł przed siebie, skłaniany do jeszcze większego wysiłku przez dochodzące zza jego pleców odgłosy walki. Słyszał szczęk uderzających o zbroje mieczy i okrzyki bólu. Fałszywi żołnierze z przerażającym uporem wgryzali się w szeregi lojalnych sług Acomy. Byli to ludzie Minwanabich, których jedynym pragnieniem od wielu lat była zemsta na pani Acomie i nie obchodziło ich, czy sami przy tym zginą. Ludzie Mary, którzy usiłowali powstrzymać napór nieprzyjaciela, nie walczyli tylko o honor swej pani. Zabijali, gdy tylko trafiała się okazja, ranili, gdy nie mogli zabić, i za wszelką cenę starali się utrzymać przy życiu i przeciągać
walkę tak długo, jak tylko się da. Ich zaciekłość była zbyt wymowna. Po kilku minutach jeden z atakujących przypomniał sobie posłańca i przyszło mu do głowy, że ten rozkaz był dziwny, skoro dowódcy patrolu potrzebny był każdy miecz. W wirze walki podzielił się podejrzeniami z dowódcą. - Ha! - wykrzyknął z satysfakcją oficer Minwanabich, ubrany w skradzioną zbroję Acomy. - Nie jesteście tylną strażą! Wasza pani nie jedzie przodem w dobrze strzeżonej lektyce, co? Azawari odpowiedział jeszcze zacieklejszym atakiem. Trafił mieczem w hełm wroga i odsunął się o krok, gdy tamten upadł. - Sam się przekonaj - odrzekł ponuro. - A po co? - żołnierz uśmiechał się szeroko. - Żołnierze! - zawołał. Zostawcie tych ludzi i spróbujcie pochwycić posłańca! Biegnący za Marą Saric usłyszał ten okrzyk. Zaklął, przedzierając się przez gęstwinę gałęzi, między którymi szczuplejsza od niego pani prześliznęła się bez trudu. Za jego plecami wybuchły okrzyki. Fałszywi gwardziści już deptali mu po piętach. Żaden z żołnierzy Acomy nie mógł ich powstrzymać. Wszyscy byli zajęci walką, a wrogów było więcej. Saric zamrugał, strząsając z rzęs krople potu. - Biegnij, biegnij - mruczał ze ściśniętym sercem, wpatrzony w Marę. Potykała się co krok, ale jeszcze trzymała się na nogach. Widział, że wkrótce siły ją opuszczą i będzie musiała odpocząć. Musi zdobyć dla niej trochę czasu! Jeśli uda mu się opóźnić pościg, może jego pani dotrze do jakiegoś zakątka, gdzie uda jej się ukryć i przeczekać przynajmniej do chwili, gdy jej żołnierze przetrzebią trochę ścigających ją wrogów. Saric biegł dalej. Zrównał się z Marą, pochwycił ją za łokieć i przerzucił ponad wystającym korzeniem drzewa. - Uciekaj! - wydyszał. - Nie zatrzymuj się, dopóki będziesz słyszała za
sobą odgłosy pościgu. Potem się ukryj. Wyjdziesz o zmroku. Mara zachwiała się, odsunęła kolejną gałąź i zostawiła go za sobą. Saric stracił resztki przewagi. Ścigający ich Minwanabi byli tuż za nim. Obrócił się raptownie i zobaczył wymierzone w siebie trzy miecze. Odparował najgroźniejszy cios. Dwa ostrza utkwiły w martwym drzewie. Jeden z żołnierzy zachwiał się, krwawiąc z przebitej piersi. Saric wyrwał ostrze z ciała wroga i uchylił się przed ciosem zadanym z boku. W żebra uderzyła go gałąź, ta sama, którą przed chwilą udało mu się ominąć. Uniósł zakrwawione ostrze i uderzył w dół. Odparował cios. Przez chwilę nie odrywał miecza od ostrza przeciwnika, zwracając przeciwko niemu impet uderzenia, po czym lekko poruszył łokciem i zadał śmiertelne pchnięcie. - Nie jest tak źle - mruknął do siebie. - Nie zapomniałem jeszcze wszystkiego. Ocalały żołnierz próbował wywinąć się z sieci oplatających go gałęzi i zbliżyć do drobnej postaci. Zaczął już podejrzewać, że musi to być pani Mara. Saric rzucił się do przodu, zabiegając mu drogę, ale ostry ból w lewym barku przekonał go, że to był błąd. Dopadł go następny z wrogów. Unieruchomiony przy powalonym drzewie doradca obrócił się i skoczył, przebijając gardło atakującego. Pierwszy żołnierz zdołał już wyplątać się z gałęzi i teraz przebiegł obok nich. Saric niewyraźnie mamrotał jakąś modlitwę. Droga przed nim była wolna, musiał tylko zrównać się z żołnierzem, który ścigał Marę. Biegł bez tchu, resztką sił zmuszając obolałe mięśnie do pracy. Dopędził wreszcie fałszywego żołnierza Acomy i rzucił się na niego od tyłu. Ostrze miecza odbiło się od zbroi. Jeszcze jeden żołnierz przebiegł obok nich, ścigając Marę. Saric walczył z trudem. Krew z okaleczonego ramienia spływała mu po ręce i wsiąkała w ziemię wokół stóp. Sandały ślizgały się na mokrych liściach. Udało mu się obronić przed atakiem, choć czuł przepływającą falami słabość. Jego przeciwnik uśmiechał się; zły znak, pomyślał Saric, wiedząc, że za chwilę nadejdzie kres jego wysiłków. Naraz ktoś zawołał go po imieniu. Saric rozciągnął usta w usiłowaniu
uśmiechu. Azawari jeszcze żył i przybiegł mu na pomoc. Za nim pojawiło się jeszcze kilku żołnierzy Minwanabich, którzy próbowali ich otoczyć. Oczy Sarica i dowódcy spotkały się między jednym a drugim ciosem. Obydwaj znali swoje przeznaczenie i uśmiechali się, witając pewność ostatecznej ulgi, jakiej śmiertelne ciało nie potrafiło się już dłużej opierać. Oficer Acomy musiał stawić czoło jeszcze trzem przeciwnikom. Bronił się, dzielnie wydając okrzyki, w których na pozór dźwięczała wściekłość, Saric wiedział jednak, że kryje się za nimi zimne wyrachowanie. - Chodźcie tu, marionetki Anasatich! - Azawari tańczył w miejscu, wymachując mieczem. - Możecie opowiedzieć swoim dzieciom, że wysłaliście Azawariego, młodszego oficera armii Sługi Imperium, do pałacu Czerwonego Boga! O ile przeżyjecie i będziecie mieli dzieci! I jeśli one zechcą się przyznać do ojców, którzy zhańbili ich, nosząc honorowe barwy, które do nich nie należą! Zgińcie za swoją bezczelność, psy Minwanabich! Ale nie udało mu się sprowokować żołnierzy tak, by wszyscy rzucili się na niego; nieprzyjaciele oszacowali dzielącą ich od Mary odległość i ten, który stał w środku, skoczył na Azawariego, a dwaj dali nura na boki, podejmując przerwany pościg. Azawari zrobił unik. Biegnący po lewej stronie żołnierz Minwanabich wrzasnął, gdy ostrze miecza wbiło mu się między żebra. Drugi zatrzymał się niepewnie. Azawari bez wahania rzucił się za nim. Otrzymał cięcie w bok, ale udało mu się pociągnąć nieprzyjaciela za sobą na ziemię. Saric zauważył upadek hełmu z zielonym pióropuszem. Powstrzymał łzy wściekłości, wiedząc, że tamten uzyskał dla Mary kilka cennych sekund, gdyż ostatni ze zdradzieckiego tria zwolnił i dwukrotnie dźgnął Azawariego, by się upewnić, że jest martwy. Pierwszy doradca uniósł miecz; był jednak znużony i poruszał się zbyt wolno. Nie trafił. Poczuł gorący ból na szyi i jasno oświetlony słońcem świat naraz wydał mu się blady i odległy. Zatoczył się i upadł. Poczuł mocny zapach mchu i zanim ciemność go ogarnęła, zdążył jeszcze usłyszeć kroki wrogów, którzy opuszczali miejsce krwawego zwycięstwa, by pobiec za jedyną ocalałą, za Marą. Saric usiłował pomodlić się do Czerwonego Boga, ale żadne słowa nie przychodziły mu do głowy. Nie mógł złapać tchu. W ostatniej chwili przed śmiercią pomyślał jeszcze o starej Nacoi. Ta nieposkromiona wiedźma na pewno
nie będzie mu szczędzić docinków, gdy spotkają się w pałacu Turakamu. Ale przekona się, że pomimo jej wysiłków, by wznieść go na wyższe stanowisko, przypadł mu w udziale honor wojownika. Saric nie był jeszcze gotów porzucić walki i uśmiechnął się z przyjemnością, myśląc o pośmiertnej sprzeczce ze swą drażliwą poprzedniczką.
Rozdział trzydziesty Pościg
Mara biegła. Krzewy chwytały ją za kostki, a oddech palił gardło. Dysząc ciężko, parła naprzód. Już od dawna potrzebowała wypoczynku, ale wiedziała, że jeśli się zatrzyma, zginie. Wrogowie ścigali ją niestrudzenie. Pochylając się pod gałęziami, widziała za sobą zielone postacie. Było coś głęboko niepokojącego w widoku ludzi w barwach jej rodu, którzy ścigali ją morderczo. Pędzona strachem, Mara przebiła się przez gąszcz pnączy. Zielone zbroje nosili zawsze ludzie, gotowi oddać za nią życie, chronić ją za wszelką cenę, dlatego widok wrogów ubranych w stroje Acomy doprowadzał ją do rozpaczy. Tunele cho-ja były już niedaleko. Mara zawsze miała wiele siły, ale nie była już tą młodą dziewczyną, która objęła władzę nad rodem. Od czasów, gdy mocowała się i ścigała z bratem, minęło trzydzieści lat i teraz oddech rozsadzał jej pierś. Nie mogła biec dalej; ale musiała. Żołnierze byli coraz bliżej. Ich zbroje były cięższe i oni także mieli za sobą kilkugodzinny marsz, toteż na początku odległość nie malała. Teraz jednak Mara słabła coraz bardziej. Przy następnym kroku potknęła się i wrogowie zbliżyli się nieco. Przez kilka minut, które wydawały się wiecznością, słyszała jedynie łomot nabijanych ćwiekami sandałów i własny wytężony oddech. Dławiła ją rozpacz i brakło jej tchu. Nie mogła się odezwać. Dwóch już deptało jej po piętach; jeden biegł o krok za nią, a drugi o pół kroku z tyłu, i wiedziała, że za chwilę obydwaj się z nią zrównają. Miała wrażenie, że czuje nad
karkiem uniesione ostrze. W każdej chwili spodziewała się uderzenia, bólu i zapadnięcia w mrok. Śmierć od miecza jest honorowa, pomyślała szaleńczo, ale ta myśl wzbudziła w niej jedynie wściekłość. Wszystko, o co przez całe życie walczyła, pójdzie na marne z powodu małostkowej nienawiści i żądzy zemsty żołnierzy. Nic nie mogła zrobić; każdy krok mógł być jej ostatnim. Zginie jak gazen, trafiony w biegu pazurami polującego sarcata. Grunt pod stopami zaczął się wznosić. Mara znów się potknęła i upadła. Miecz przeciął powietrze w miejscu, gdzie powinna się znajdować. Żołnierz zaklął ochryple. Potoczyła się po suchych liściach. Zbroja krępowała jej ruchy, a miecz, o którym zapomniała, zahaczył o korzeń. Kręciło jej się w głowie. Spojrzała na wirującą w oczach zieleń i widoczne między drzewami skrawki nieba. Na tle błękitu jak koszmar majaczyła znajoma zbroja, przyoblekająca ciało wroga. Mara zobaczyła miecz, który uniósł się, by odebrać jej życie. Brakowało jej tchu, by wykrzyknąć, i tylko odchyliła się do tyłu w próżnym wysiłku, by uniknąć ciosu. W tej chwili dopadł ich wojownik, który przedtem pozostawał z tyłu. Jego ostrze uniosło się i opadło o ułamek sekundy wcześniej; ciało martwego wroga upadło bezwładnie na nogi Mary. Szlochając z wyczerpania i ulgi, dopiero teraz spostrzegła, że nie wszystkie zielone zbroje należały do zdrajców. Nad nią pochylała się znajoma twarz, krwawiąca z rozciętego policzka. - Xanomu - wydyszała. - Niech cię bogowie błogosławią. Żołnierz odrzucił trupa na bok, podniósł Marę z ziemi i lekko popchnął przed siebie. - Uciekaj, pani - jęknął, obolały od licznych ran. - Poszukaj cho-ja. Ja powstrzymam wrogów. Mara pragnęła okazać mu wdzięczność za męstwo, ale nie mogła złapać tchu. Xanomu zauważył jej wysiłki.
- Pani, biegnij! Inni jeszcze nadchodzą, a tylko ja jeden zostałem, by ich powstrzymać. Mara obróciła się, zaślepiona łzami. Nadzieja Xanomu, że dotarcie do kopca cho-ja zapewni jej bezpieczeństwo, była fałszywa; wiedziała, że owady nie będą walczyć. Wiązał je traktat ze Zgromadzeniem i z pewnością wiedziały już, że ona złamała edykt magów. Mimo wszystko pobiegła. Nie mogła dać się zadźgać na miejscu; z zarośli wyskoczyło jeszcze dwóch wojowników, oddzielonych od niej jedynie przez osłabionego Xanomu. Walka była krótka, zaledwie kilka pchnięć mieczem, i już po chwili usłyszała powietrze uchodzące z podciętego gardła. Xanomu oddał życie, by zyskać dla swej pani jeszcze kilka metrów. Mara miała wrażenie, że drzewa przepadną; ale mogło to być złudzenie zmęczonych oczu. Zamrugała, odpędzając z powiek krople łez lub pot. Dokoła niej wyrosła ściana mroku. Wyciągnęła rękę, jakby chciała ją przebić, i jej paznokcie poskrobały chitynowy pancerz. Cho-ja! Dotarła do kopca. Czarne ciała otoczyły ją pierścieniem, wypychając do góry. Mara szybko pochwyciła oddech. Stała się bezbronnym więźniem. To nie byli wojownicy, lecz robotnicy, grupka poszukiwaczy pożywienia, którzy najprawdopodobniej wracali do kopca. Wiedziała, że nie może jeszcze czuć się bezpieczna. Pomiędzy jednym a drugim urywanym oddechem udało jej się wykrztusić: - Macie... obowiązek... przestrzegać... edyktu... Zgromadzenia! Nie wolno... wam walczyć! Cho-ja zignorowały ją. I tak nie mogłyby walczyć, gdyż byli to robotnicy, nie przygotowani do potyczek. Ale gdy na widok wybiegających zza drzew prześladowców skupili się ciasno wokół niej, zrozumiała: nie potrafili walczyć, lecz mogli umierać. Pierwszy żołnierz zawołał coś do swych towarzyszy i wszyscy ruszyli do
ataku. Miecze zabłysły w słońcu późnego popołudnia i trafiły w jednego z robotników. Cho-ja upadł bezgłośnie, machając odnóżami i tarzając się po ziemi z bólu. Pozostali robotnicy jakby dopiero teraz spostrzegli zagrożenie i zwarli się, zamykając Marę w środku, po czym wszyscy w tej samej chwili ruszyli biegiem. Mara szczękała zębami. Otaczali ją tak ciasno, że nie mogła upaść; nie mogła też utorować sobie drogi między nimi. Nieśli ją ze sobą jak bezwładny wrak, pochwycony przez morski prąd. Nic nie widziała przez krąg kurzu i chitynowych pancerzy. Spod stóp pryskały bryłki torfu. Zgubiła sandał. Po chwili wyrósł przed nimi kopiec i cho-ja zeszły w mrok. Minwanabi w fałszywych zbrojach z krzykiem wbiegli za nimi do tunelu. Mara poddała się bezwładowi. Niesiona przez robotników, bezradna jak dziecko w labiryncie nieznanych zapachów i dźwięków, nie próbowała myśleć. Jej oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Obróciła głowę, szukając źródła zamieszania za plecami. Dopiero po dłuższej chwili rozpoznała skrobanie mieczy uderzających o chitynę. Podłoga tunelu była już zaścielona ciałami cho-ja, a wojownicy Minwanabich niezmordowanie parli dalej. Otaczające ją owady przyśpieszyły kroku i w jej uszach rozległ się wysoki brzęk. Zaraz ciemna fala przesłoniła padające z wejścia resztki światła. Mara wiedziała, że robotnicy zasłonili ją sobą i że prześladowcom nie uda się jej dopaść, chyba że wyrąbią sobie ścieżkę przez zaporę żywych ciał. Była zbyt znużona, by płakać z żalu albo ulgi. Gnębiło ją, że choć zaatakowano kopiec, cho-ja nie odważyły się bronić w obawie, że Zgromadzenie może ich oskarżyć o złamanie traktatu. Choć wiedziała, że dla tych stworzeń życie jednostek, a szczególnie robotników, nie miało większego znaczenia i w razie potrzeby śmierć uznawano za konieczne poświęcenie, żałowała, że tyle ich musiało zginąć w jej obronie. Ostatnie promienie światła zniknęły i cho-ja skręciły w boczny korytarz. Szli teraz w zupełnych ciemnościach. Od czasu podróży do Thuril Mara
wiedziała, że z natury są to dzienne istoty, mimo to dostrzegła cel w tym braku oświetlenia. Jej eskorta prowadziła ją coraz dalej w głąb kopca, mijając niezliczone zakręty i rozgałęzienia drogi. Robotnicy wciągali Minwanabich w głąb labiryntu, gdzie czekała ich zagłada. Nigdy nie wyjdą stąd żywi. Cho-ja nie musiały zabijać. Ludzie będą błądzić w podziemnych tunelach przez wiele dni, aż zginą z głodu i pragnienia. - Przekażcie moje podziękowania swojej królowej - wymamrotała Mara. Robotnik cho-ja nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Mara pomyślała, że robotnicy, którzy spełniali w kopcu funkcję podobną do tsurańskich niewolników, mogą mieć zakaz rozmowy z nią. Było jednak możliwe, że ich królowa pomimo pozorów neutralności potajemnie sprzyja pani Acomie. Robotnicy szybko szli dokądś i najwyraźniej nie mieli zamiaru wypuszczać jej spod opieki. A może zmierzali wypełnić własne obowiązki i nieśli ją tam, gdzie wcale nie chciała iść? Najważniejszy był czas. Przetrwanie jej dzieci zależało od pośpiechu. Wzięła głęboki oddech, czując odrętwienie nóg. Nawet gdyby chciała iść, nie dałaby rady zrobić ani kroku bez pomocy. Gdyby wystarczyło jej odwagi, poprosiłaby o podwiezienie. Ale ta bezczelność mogła doprowadzić ją do śmierci. Jej ruchy krępowała zbroja i gdyby się osunęła, usiłując wspiąć się na plecy poruszającego się cho-ja, ignorujący ją robotnicy zapewne po prostu rozdeptaliby ją. Cho-ja nie rozumiały ludzkiego pojęcia godności, ale Mara nie potrafiła się zdobyć na to, by myśleć o nich jak o roboczych zwierzętach, toteż milczała. Powoli wracały jej siły. Wiedziała, że będzie zgubiona, jeśli nie znajdzie sposobu, by zjednoczyć cho-ja w buncie przeciwko ciemiężcom i dołączyć do magów z Chakaha, którzy czekali na nią ukryci w jej posiadłości; o ile nie uda jej się tego dokonać, jej dzieci zamorduje pierwszy pretendent do złotego tronu. Jeśli nawet nie będzie to Jiro, znajdą się inni, równie bezwzględni.
A Zgromadzenie Magów nigdy, aż do końca jej dni, nie wybaczy jej uszczerbku na swym honorze. Pozostała jej ostatnia karta do rozegrania, desperacki plan, który nakreśliła podczas ostatniej rady przed wybuchem wojny. Aby wprowadzić go w czyn, musi dotrzeć do królowej tego kopca i uzyskać posłuchanie. Niepewna siebie, musiała zebrać wszystkie siły, by się odezwać. - Zabierzcie mnie do swojej królowej - poprosiła drżącym głosem. Robotnicy nie zareagowali. - Muszę rozmawiać z waszą panią - nalegała Mara głośniej. Robotnicy w dalszym ciągu milczeli, lecz zatrzymali się tak raptownie, że Mara zachwiała się. - Muszę się zobaczyć z waszą królową - powtórzyła głośno i jej okrzyk odbił się od ścian tunelu kaskadą ech. W bocznym korytarzu zalśniło światło. Mara odwróciła głowę i ponad zgarbionymi korpusami robotników ujrzała nadchodzącą grupę żołnierzy. Były to cho-ja wychowane na sposób tsurański. Na głowach miały hełmy, jak ludzie, a ich dowódca nosił pióropusz. Przystanął u zbiegu tuneli i zwrócił na nią podobne do dwóch onyksów oczy. - Jestem Tax'ka. Przyszedłem spełnić twoje życzenie i zaprowadzić cię do królowej. W przypływie ulgi Mara zapomniała o zmęczeniu. Robotnicy rozstąpili się, robiąc jej przejście. Ruszyła do przodu i omal nie jęknęła głośno z bólu, gdy kolana się pod nią ugięły. Dowódca oddziału przyklęknął. - Możesz na mnie wsiąść - zaproponował. - Nasza królowa nie ma ochoty czekać na ciebie zbyt długo.
Mara była zbyt zmęczona, by zareagować na tę uwagę, która w ludzkich ustach byłaby obrazą. Z trudem wstała. Jeden z robotników pomógł jej wdrapać się na korpus oficera. Usiadła na nim okrakiem, czując się niepewnie na czarnym, śliskim pancerzu. Jej spocone dłonie nie znalazły żadnego bezpiecznego uchwytu, ale milczące cho-ja wyraźnie nie miały ochoty zajmować się ludzkimi problemami. - Ruszaj - powiedziała zdecydowanie. - Zabierz mnie jak najszybciej do swojej królowej. Dowódca ruszył. Jego krok był zdumiewająco równy i gładki. Niepokój opuścił Marę. Pochyliła się do przodu i mocniej objęła chitynowy kark wojownika. Nie miała pojęcia, jak daleko może być do komnaty królowej. Niektóre kopce były tak rozległe, że nawet cho-ja mogły wędrować całymi godzinami. Powietrze w tunelu, przesycone korzennym zapachem, chłodziło i osuszało z potu jej twarz. Wyrównała oddech. Teraz dopiero w chwili wytchnienia zaczęła odczuwać drobniejsze dolegliwości: skurcze zmęczonych mięśni i doprowadzające do szaleństwa otarcia pod zbroją. Korytarze, przez które przechodzili, były nie oświetlone. Mara mogła tylko ślepo trzymać się karku cho-ja, który pewnie biegł przed siebie. Była to najdziwniejsza podróż w jej życiu. Dokoła panowała nieprzenikniona ciemność, ani na chwilę nie przełamana odcieniami czerni i szarości, jakie Widuje się podczas najbardziej nawet burzliwych nocy na powierzchni ziemi. Miała nadzieję, że coś jednak zobaczy, ale nic się nie zmieniało i w końcu musiała mocno zacisnąć zęby, by powstrzymać narastający krzyk. W pewnym momencie Tax'ka zapytał o jej samopoczucie. Odpowiedziała oględnie, że nic jej nie dolega, choć te słowa niewiele miały wspólnego z prawdą; pęd w zupełnych ciemnościach wprawił ją w stan podobny do medytacji. Nic nie widziała, więc zaczęła przywoływać obrazy z pamięci. Po jakimś czasie zamknęła oczy, by ciemność stała się mniej przerażająca. Czas, odmierzany krokami cho-ja, nie dawał jej żadnego poczucia bezpieczeństwa. Za każdym razem, gdy zapominała się i znów próbowała coś zobaczyć, na nowo napotykała mrok i strach się powiększał.
Wreszcie zaczęła szukać uspokojenia w cichych, medytacyjnych mantrach. Po bardzo długim okresie ciemności ktoś zawołał ją po imieniu. Mara otworzyła oczy i zamrugała w jasnym świetle. Nad nią paliły się kule cho-ja, a dokoła stały jeszcze rozgrzane do białości lampy oliwne. Niezgrabnie zsunęła się na ziemię. Dowódca oddziału, który ją przyniósł, zasalutował i rzekł: - Zgodnie z twoją wolą, pani, nasza królowa czeka. Mara spojrzała przed siebie. Przed nią wznosił się znajomy kształt: podwyższenie, na którym spoczywała królowa cho-ja. Większość jej olbrzymiego ciała ukryta była za bogato zdobionymi zasłonami. Mara napotkała spojrzenie tej górującej nad nią istoty i poczuła, że kolana drżą jej nie tylko ze zmęczenia. Królowa cho-ja patrzyła na swego ludzkiego gościa oczami podobnymi do czarnego lodu i odezwała się, zanim zgięta w ukłonie Mara zdążyła wyrzec słowo pozdrowienia: - Nie możemy ci pomóc, pani Maro. Uczyniłaś sobie wroga ze Zgromadzenia Magów, nam zaś nie wolno wspomagać ich nieprzyjaciół. Mara zmusiła się, by wyprostować plecy i przesunęła palcami po wilgotnych pasmach włosów. Niepotrzebny hełm trzymała w ręce. Skinęła głową. Nie miała wyboru; musiała przyjąć najśmielszą drogę, jakiej dotąd spróbowała. - Pani - powiedziała tak spokojnie, jak tylko potrafiła - błagam cię, byś jeszcze raz zechciała rozważyć swoje stanowisko. Musisz mi pomóc. Nie masz żadnego wyboru, gdyż warunki waszego traktatu ze Zgromadzeniem zostały już pogwałcone. W pomieszczeniu nagle zapadła zupełna cisza. - Pani Maro, przemawia przez ciebie niewiedza - odrzekła królowa. Świadoma śmiertelnego niebezpieczeństwa, Mara zamknęła oczy i
przełknęła ślinę, walcząc z nierozsądnym pragnieniem ucieczki. Ale znajdowała się bardzo głęboko pod ziemią i ucieczka nic by jej nie dała. Była zdana na łaskę i niełaskę cho-ja, a skoro oni nie mogli jej pomóc, wszystko było stracone. - Wiem więcej, niż myślisz - odrzekła. Królowa zachowywała neutralność. - Mów dalej, pani Maro. Mara rzuciła wyzwanie losowi. - Wasz traktat został pogwałcony - rzekła. - Nie przez was dobra królowo. Przeze mnie. - Cisza w komnacie dźwięczała jej w uszach. Mara przełknęła strach i podjęła: - Złamałam postanowienia traktatu, który, oceniony bez uprzedzeń, musi się wydawać niesprawiedliwy. Wybrałam się w podróż do Chakaha. Rozmawiałam z waszymi braćmi i widziałam ich żyjących tak, jak i wy powinniście żyć, wolni i na powierzchni ziemi. Królowo, dla dobra twoich i moich poddanych podjęłam decyzję. Ośmieliłam się poprosić o przymierze i wróciłam do Imperium z dwoma magami cho-ja, którzy mają pomóc waszej sprawie. Po tych słowach cisza stała się jeszcze głębsza. Mara miała wrażenie, że jej słowa trafiają w mur dezaprobaty. - Ci magowie czekają ukryci w nie używanej komnacie kopca, w mojej posiadłości. Zgromadzenie nie będzie się zastanawiać, kto jest odpowiedzialny za ich sprowadzenie. Magowie postąpią tak, jakby wszystkie cho-ja spiskowały. Toteż traktat już został złamany. Zrobiłam to dla przywrócenia sprawiedliwości w Imperium, w którym cho-ja muszą teraz walczyć o odzyskanie przysługujących im praw. Ciężkie milczenie przedłużało się. - Czy masz coś jeszcze do powiedzenia? - zapytała wreszcie królowa tonem, który dźwięczał jak kryształ. Mara skłoniła się nisko.
- Powiedziałam ci już wszystko. Królowa z sykiem wypuściła powietrze i kilkakrotnie zakołysała się w przód i w tył, po czym opadła na swe podwyższenie. Oczy jej zalśniły. - Pani, mimo wszystko nie możemy ci pomóc. - Co takiego? - wykrzyknęła Mara ze zdumieniem, po czym zdała sobie sprawę z uchybienia i skłoniła się aż do ziemi. - Warunki traktatu zostały pogwałcone. Czy nie skorzystacie ze sposobności, by odzyskać wolność i upomnieć się o swe prawa? Królowa cho-ja wyglądała na zasmuconą. - Pani, nie możemy. Daliśmy słowo. Złamanie traktatu było twoim dziełem, twoją zdradą. Nie rozumiesz nas. Dla nas złamanie przysięgi jest niemożliwe. Mara zmarszczyła czoło. Rozmowa nie przebiegała zgodnie z jej planem. - Nie rozumiem - przyznała, wiedziona przenikliwym strachem. - Łamanie obietnic jest cechą ludzką - wyjaśniła królowa łagodnie. Mara wciąż nie rozumiała. - Wiem, że wy nigdy nie zapominacie żadnego zdarzenia - powiedziała w zamyśleniu, usiłując jakoś wybrnąć z tego impasu. - Dane przez nas słowo nie może zostać złamane - podchwyciła królowa. Dlatego właśnie ludzie zawsze zyskiwali nad nami przewagę. Każda wojna kończyła się traktatem, którego my z natury musieliśmy przestrzegać. Ludzie nie mają takich zahamowań. Łamią słowo honoru i nie umierają z tego powodu. Zdajemy sobie sprawę z tej waszej dziwnej cechy, ale nie możemy... - Nie umierają! - powtórzyła Mara w zdumieniu. - Czy chcesz powiedzieć, że złamanie słowa kosztuje was życie? Królowa twierdząco skłoniła głowę.
- Właśnie tak. Raz dane przyrzeczenie wiąże nas na zawsze, gdyż staje się częścią zbiorowego umysłu, który zapewnia nam wewnętrzną równowagę i przeżycie. Dla nas obietnica jest równie wiążąca, jak łańcuchy i mury dla człowieka, a nawet bardziej. Nie możemy się zbuntować przeciwko zawartemu przez naszych przodków traktatowi, gdyż sprowadzilibyśmy szaleństwo na kopiec, obłęd, który doprowadziłby nas do śmierci. Przestalibyśmy jeść, wychowywać młode i bronić się. Dla nas myśli i czyny są jednym. W waszym języku nie ma słów, by wyrazić to pojęcie. Mara poddała się słabości i usiadła na nagiej ziemi. W ciszy słychać było tylko skrzypienie jej zbroi. - Nie wiedziałam o tym - odezwała się nieśmiało, niemal potulnie. Królowa nie uczyniła żadnego wysiłku, by ją uspokoić. - Ludzie, którzy w końcu dostrzegają swój błąd, zawsze tak mówią. Ale to niczego nie zmienia. Ty nie przysięgałaś na warunki Zakazanego. Nie możesz złamać czegoś, co cię nie wiąże. Tylko cho-ja albo Zgromadzenie mogą pogwałcić ten starożytny pakt. Mara przeklęła w duchu swą dumę i próżność. Ośmieliła się uważać siebie za kogoś innego od większości panów Imperium; uznała, że zna swych przyjaciół cho-ja, a tymczasem okazało się, że dopuściła się równie okropnego czynu jak te, które w przeszłości ludzie popełniali przeciwko owadokształtnym. Okazało się, że rada miasta Chakaha zaufała jej bezpodstawnie. Mara skurczyła się na myśl, że magowie, których namówiła na przybycie do Imperium, będą musieli się dowiedzieć, jak mylny był jej osąd. Ile razy Ichindar, siedząc na tronie władcy, cierpiał przez to, że jego słabości krzywdziły ludzi, którzy zrządzeniem losu byli jego poddanymi? Mara połykała upokorzenie i wstyd. Chciała posadzić syna na złotym tronie, wierząc, że czyni to, by ocalić mu życie. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jaki ciężar odpowiedzialności, przerastającej nawet ją samą, chce zrzucić na barki niedoświadczonego chłopca.
Zakryła twarz dłońmi, przytłoczona uczuciem trudniejszym jeszcze do zniesienia niż zwykła rozpacz. Rozmyślała nad ostatecznością śmierci, która do tej pory wydawała jej się jedynie marnotrawstwem; teraz nie była już tego pewna. Zręby jej filozofii życiowej chwiały się pod nią i już żadna droga działania nie wydawała się właściwa. - Magowie będą szukali zemsty na was - odważyła się w końcu powiedzieć, spoglądając na królową pokornie. - Co wtedy zrobicie? Potężna istota patrzyła na nią z wyrazem, którego żaden człowiek nie mógł właściwie odczytać. - Niektórzy z nas zginą - odrzekła otwarcie. - Bardzo możliwe, że ten kopiec będzie pierwszy, gdyż pozwoliliśmy ci wejść i mówić. - Czy nie możecie uciec? - Mara z całego serca pragnęła choć jednego słowa nadziei, że nie wszystko jeszcze jest stracone dla tych istot, których przyjaźń przez całe trudne życie podtrzymywała ją na duchu. Królowa poruszyła kończyną, co mogło odpowiadać wzruszeniu ramion. - Znajduję się w najgłębszej komorze tego kopca. Nie mogę się stąd nigdzie ruszyć. Gdy nasze królowe zaczynają znosić jaja, tracą zdolność poruszania się. Tu w każdym razie przetrwam aż do ostatniej chwili. Wasi Wielcy mogą zniszczyć moje ciało, ale umysł kopca przechowa wszystkie moje wspomnienia i zapis całej spędzonej tutaj przeszłości. Nasz umysł zostanie zachowany w innym kopcu i gdy narodzi się nowa królowa, ożyje wraz z nią. Zdaniem Mary nie mogło to być wielką pociechą. W głębi serca dręczył ją lęk, że może wydarzyć się coś jeszcze gorszego: śmierć bez ciągłości pamięci cho-ja w granicach Imperium. Jej brawura może przynieść całkowite wytępienie tych stworzeń. Przypomniała sobie zaufanie, jakim obdarzyła ją rada miasta Chakaha, i gardło ścisnął jej tłumiony szloch. Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad porażką. W następnej chwili
bowiem królowa przechyliła głowę na bok, jakby czegoś nadsłuchując. Rozległo się krótkie, szybkie i wysokie brzęczenie. Robotnicy i wojownicy wyszli z komnaty i królowa znów spojrzała na stojącą przed nią kobietę. - Co się stało? - zapytała Mara, lękając się odpowiedzi. - Wielcy przyszli - odrzekła królowa. - Delegacja składająca się z trzydziestu otoczyła wejście do mojego kopca. Oskarżają nas fałszywie o złamanie przysięgi i domagają się, byśmy wydali im ciebie. - W takim razie wyjdę do nich - powiedziała Mara. Kolana znów pod nią zadrżały i nie była pewna, czy uda jej się wstać. - Nie chcę sprawiać wam dalszych kłopotów. Królowa poruszyła ramieniem w geście, który bez żadnych wątpliwości był przeczeniem. - Nie jesteś naszym więźniem. Nie złamaliśmy żadnej przysięgi. To ty wprowadziłaś magów w granice tego kraju, a żaden punkt traktatu nie zabrania nam udzielać ci posłuchania. Możesz iść lub zostać, albo magowie mogą przyjść po ciebie. To nie nasza sprawa. Mara uniosła brwi, wstrząśnięta. Obawiając się znów przyjąć fałszywe założenia, niezwykle starannie dobierała słowa. - Ale jeśli zdecyduję nie poddać się woli magów, to musisz wiedzieć, że oni zrozumieją to niewłaściwie. Będą wierzyć, że jesteście moimi wspólnikami i poszukają zemsty. Spojrzenie królowej stało się twarde jak wygładzony obsydian. - Jeśli stanie się tak, jak mówisz, założenie magów będzie fałszywe. Mara przełknęła ślinę z wrażeniem, że ziemia usuwa jej się spod stóp.
- Twój lud może ucierpieć z powodu tego nieporozumienia. - To ucierpi - odrzekła nieugięcie królowa. - Ale to nie przybliży założenia magów do prawdy. My dotrzymaliśmy warunków traktatu, gdyż nie możemy postąpić inaczej. Jeśli oni, ludzie, są w błędzie, jest to ich błąd i oni poniosą konsekwencje - zakończyła królowa z naciskiem. Mara zmarszczyła czoło, rozmyślając nad ukrytym znaczeniem tych słów. Jeszcze raz przebiegła w myślach wszystko, co zostało powiedziane, szukając jakichś wskazówek dotyczących Zakazanego. Niezdolna powstrzymać kiełkującej w niej nadziei, zastanawiała się, czy sprytne cho-ja w rzeczywistości nie chciały sprowokować magów do niewłaściwej oceny. Otworzyła usta, by głośno wypowiedzieć swoje myśli, ale w tej samej chwili ogarnęło ją nagłe przerażenie. Powietrze w komnacie stało się zbyt gęste, jakby przez tunele dotarła tu wielka fala i chciała ją zmiażdżyć. Pani Acoma poczuła ból w uszach i zaparło jej dech. Ziemia zatrzęsła się od nagłej eksplozji. Mara upadła z krzykiem. Komnata wokół niej wypełniła się błyskawicami i płomieniami. Pośród grzmotów i huku rozgniewana królowa krzyknęła w agonii: - Magowie atakują! Nasz kopiec został zniszczony! Pogwałcono traktat, który nas wiązał! - Jej głos wzniósł się boleśnie, gdy brzękiem porozumiewała się z poddanymi w ostatnich chwilach swego życia. Mara krztusiła się dymem. Z oczu płynęły jej łzy, a skóra zaczynała ją piec. Justin, pomyślała, Kasuma; zawiodłam was obydwoje... Oślepiła ją jaskrawa błyskawica, która po chwili zgasła i dokoła zapanował mrok. Mara krzyknęła. Świat, jaki znała, przestał istnieć. Przestała czuć dotyk ziemi; nie przytłaczała jej już siła ciążenia. Jej ciało skurczyło się w przejmującym mrozie. A potem była już tylko czerń, rozciągająca się dalej niż wieczność.
Rozdział trzydziesty pierwszy Kentosani
Świadomość powróciła. Mara zamrugała i próbowała się zorientować, gdzie jest, ale jej zmysły odbierały tylko najbardziej podstawowe wrażenia. Leżała na czymś, co przypominało poduszki. Otaczało ją ciepłe powietrze i łagodne światło. Nie dotarło do niej nic więcej, żaden szczegół pomieszczenia czy wyposażenia. Koszmar magicznych płomieni zniknął jak zły sen. - Gdzie jestem? - zapytała niewyraźnie. - Jesteś bezpieczna - odrzekł jakiś głos, dźwięczny i bezosobowy. Mara zrozumiała, że zdarzył. się cud. Szczęśliwie udało jej się umknąć przed gniewem Zgromadzenia i znalazła się w towarzystwie magów cho-ja, którzy już wcześniej, w Chakaha, zademonstrowali magiczne umiejętności przenoszenia jej z miejsca na miejsce. Widocznie teraz znów to zrobili i wyciągnęli ją z ruin zburzonego kopca, gdy Zgromadzenie dokonywało dzieła zniszczenia. Świadomość, że cho-ja ucierpiały, nie sprawiała jej jednak bólu. Zaniepokojona, podniosła głowę. Jej niepokój natychmiast zniknął, spłynął po niej jak woda. W cieniu po obu stronach dostrzegła przykucnięte postacie magów cho-ja. Podczas jej nieobecności nie próżnowali. Podziemna komora, w której ich ulokowała, teraz była przyozdobiona sprzętami stworzonymi przez ich czary. Spokój, jakiego Mara teraz doświadczała, także zawdzięczała ich magii. - Sprawdzacie swe umiejętności, czarodzieje? - zaśmiała się. Jeden z magów uspokajającym gestem wysunął przednie odnóża, zwracając ostre krawędzie do wewnątrz, by uniknąć możliwości wypadku. - Twoja aura była nasycona lękiem i gniewem. Wybacz, że uspokoiłem cię
bez twojej zgody, ale w tej chwili przyda ci się spokojny umysł, prawda? Mara przełknęła ślinę. - Zgromadzenie zniszczyło kopiec. Przykro mi. Drugi mag poruszył się, szeleszcząc skrzydłami. - Konieczne poświęcenie - odrzekł obojętnie. - Pamięć królowej przetrwała nienaruszona, a niesprawiedliwy traktat został wreszcie złamany. Wojownicy cho-ja są wolni i mogą pomaszerować przez Imperium. Teraz poprą twoją sprawę, Dobra Sługo. Jej sprawę! Na te słowa Marę przebiegł zimny dreszcz. Pragnęła zapewnić bezpieczeństwo swym dzieciom i wykorzenić zastój i okrucieństwo ze swego narodu. Ale dla jej ocalenia zginął cały kopiec cho-ja i teraz musi poprzeć czynem prośbę o pomoc, z jaką zwróciła się do rady w Chakaha. Królowe cho-ja na terenie Imperium miały nadzieję, że Mara zdobędzie wolność dla ich poddanych. - Tak - odrzekł mag cho-ja w odpowiedzi na jej myśli. - Cesarska pieczęć z wizerunkiem świątyni, przystawiona na dokumentach przywracających cho-ja pełne prawa obywatelstwa powinna odkupić niesprawiedliwości Zgromadzenia. Mara skupiła się. - Najpierw trzeba pokonać Wielkich - ostrzegła. - Środki są w zasięgu ręki, ale mamy coraz mniej czasu. Tempo, w jakim wir wydarzeń porwał panią Acomę, było przyczyną jej dodatkowego napięcia. Walczyła z ogarniającą ją rozpaczą. Straciła swoich doradców. Bogowie jedynie wiedzieli, gdzie podziewa się Arakasi. Los Lujana także był nieznany. Możliwe, że z armii Acomy został już tylko popiół, a Zgromadzenie zgładziło jej męża w chwili, gdy uznało ją za wroga. Może Jiro Anasati już znajduje się w Świętym Mieście, a jej dzieci są martwe. A nawet gdyby jakimś cudem Dzielnica Cesarska wciąż była bezpieczna pod ochroną Białej Gwardii, pod murami miasta pozostawały jeszcze armie Anasatich i Omechanów.
Mara skarciła się za te myśli. Wyliczanie wszelkich możliwych nieszczęść, nie służyło niczemu, mogło tylko zniszczyć tę niewielką przewagę, jaką zdobyli dla niej magowie z Chakaha. Cokolwiek postanowi, śmierć i tak czai się za każdym rogiem. Lepiej walczyć i w miarę możliwości panować nad sytuacją. Niezależnie od losu Justina i Kasumy albo od tego, czy Omechanowie i Anasati już przejęli złoty tron, była coś winna tym cho-ja. Musiała przynajmniej próbować spłacić ten dług. - Potrzebuję informacji - powiedziała, podnosząc się na nogi. Cała była obolała. Zignorowała skurcze mięśni i szybko zwróciła się do swych towarzyszy. - Wasza pomoc będzie niezbędna. Gdy już dowiem się, gdzie znajdują się siły naszych przeciwników, będę musiała dotrzeć do Świętego Miasta szybciej od wiatru. Magowie również wyprostowali się. Skłonili się przed nią i stanęli po obu jej stronach. - Twoja wola jest dla nas rozkazem - powiedział jeden z nich. - Powiedz nam, co chcesz wiedzieć, a my użyjemy swych mocy, by ci to pokazać. Mara wiedziała, że teraz będzie musiała policzyć straty. Drżąc, zmusiła się do myślenia. - Mój mąż, Hokanu - zaczęła. - Gdzie on jest? - Zamknij oczy - powiedział mag. Mara usłuchała z grozą w sercu. Poczuła, jak przepływa przez nią magiczna energia. Zakręciło jej się w głowie i ujrzała Hokanu pochylonego nad taktyczną mapą Świętego Miasta. W dłoni trzymał hełm i zmartwiony wskazywał rzędy białych znaczków na murach. Wyglądał, jakby nie spał od kilku tygodni. Ten widok był niemal nie do zniesienia. - Żyje! - zawołała Mara z ulgą, bliska łez. Radość i wdzięczność dla bogów za to radosne zrządzenie losu niemal zbiły ją z nóg. Odsunęła na bok emocje i skupiła się na istotnych zagadnieniach. Magowie powiedzieli jej, że Hokanu wraz ze swą kawalerią przekroczył bramy miasta przed oblężeniem. Piechota Shinzawai maszerowała z północy, ale Mara wiedziała, że nie przyjdzie
z odsieczą, gdyż wysłannicy Zgromadzenia strzegli wejść do miasta. Marę uznano za wroga i nie wolno było udzielać pomocy jej sojusznikom. Wojownicy Hokanu nie otrzymali rozkazu, by się przeciwstawić Zgromadzeniu, toteż ich tsurańskie wychowanie przeważyło i usłuchali woli magów. - Biała Gwardia - powiedziała Mara w zamyśleniu. - Oni będą bronić miasta. Kto nimi dowodzi oprócz Hokanu? Powtórnie zobaczyła komnatę, gdzie rada obradowała nad taktyką. Rozpoznała przyjaciół i sojuszników stłoczonych wokół pana Shinzawai: był tu cichy jak cień posępny Arakasi. Obok niego siedział nieprzenikniony pierwszy doradca Shinzawaich, Dogondi, i rozmawiał z ożywieniem z innym mężczyzną, w którym Mara ze zdumieniem rozpoznała Chumakę, pierwszego doradcę Anasatich. - A co tu robi Chumaka? - zdziwiła się głośno. W odpowiedzi magowie pokazali jej polanę w lesie, na której Hokanu zaciskał rzemień na szyi pana Jira. Wyblakłe kolory i zmarszczki na obrazie wskazywały, że to zdarzyło się już jakiś czas temu. Mara widziała, jak Jiro opadł bezwładnie w uścisku Hokanu. Pan Anasati był martwy! A jednak, sądząc ze świeżych obrazów, Kentosani było oblężone. - Kto dowodzi atakiem na Święte Miasto? - zapytała. Scena przed jej oczami zawirowała i rozmazała się. Po chwili Mara ujrzała armie i drewniane machiny oraz dowódcę w barwach Omechanów. Zewnętrzne mury zostały już skruszone. Teraz napastnicy atakowali bezpośrednio Dzielnicę Cesarską. Obrońcy na murach nosili pióropusze w kilku kolorach. Oprócz Białej Gwardii Mara zauważyła fioletowo-żółte barwy rodu Xacatecas. - Hoppara jest w Kentosani? - zawołała zdziwiona. - Przysłała go jego matka, Isashani - odrzekł jeden z magów śpiewnie. Ten, którego nazywasz Hopparą, dotarł do Kentosani przed atakiem i zorganizował Białą Gwardię do obrony. Pan Omechan wie o śmierci Jira, ale marzy o wyciągnięciu korzyści ze spisku Anasatich. Nadal masz wroga, który pragnie rządzić po śmierci twoich dzieci.
Mara przygryzła wargę. Jej armia - jeśli udało jej się uniknąć zagłady i jeśli magowie do tej pory jej nie zatrzymali - znajdowała się zbyt daleko na południe, by zaatakować siły zagrażające Dzielnicy Cesarskiej. Inni jej sojusznicy zapewne uciekli albo ukryli się gdzieś, bojąc się ściągnąć na siebie gniew Zgromadzenia. Magowie zauważyli jej niepokój. - Pani - rzekł jeden - nie pozostałaś bez wojska. Masz do dyspozycji wszystkich wojowników cho-ja w całym kraju. - Jak to możliwe? - odrzekła Mara bezbarwnie. - Królowa kopca, która zginęła, powiedziała mi, że cho-ja nigdy nie mogą złamać raz danego słowa. Wojownicy, o których mówisz, zaprzysięgli służbę innym władcom. Macie kontrakty, które przetrwały od wielu pokoleń. Rozległo się brzęczenie, które Mara nauczyła się rozumieć jako śmiech cho-ja. - To już nie obowiązuje - powiedział jeden; drugi zaś nakazał: - Zamknij oczy. Pokażemy ci. Mara usłuchała. Zobaczyła pole, na którym walczyły ze sobą armie dwóch pomniejszych notabli. - Ale przecież nie mogą zejść z pola bitwy! - krzyczał tłusty młody człowiek w barwach domu Ekamchiego do jednego ze swych dowódców i wywijał mieczem niebezpiecznie blisko jego twarzy. Sługa odskoczył z przerażeniem, jego pan zaś ciągnął: - Winni są sojusz mojemu ojcu i mnie! Dowódca potrząsnął głową. - Oni mówią, że nie, panie. - Jak to! - Twarz syna pana Ekamchiego poczerwieniała pod hełmem bojowym. - Oni są jak niewolnicy! Nigdy nie łamią sojuszy! - Właśnie to zrobili. - Dowódca powiódł kamiennym wzrokiem za
szeregami wojowników cho-ja, które jeden po drugim porzucały walkę i w zwartym porządku schodziły z pola. - To niemożliwe! - wrzasnął piskliwie syn Ekamchiego. Pobiegł w tamtą stronę i zatrzymał się przed dowódcą oddziału cho-ja. Jesteście zdrajcami - oświadczył. - Złamaliście przysięgę. Oficer cho-ja odpowiedział lekceważąco. - Wysłaliśmy do skarbca twojego ojca trzy tysiące centi w metalu i klejnotach. Za taką cenę kupił naszą służbę. Wszystkie przeszłe układy i transakcje są unieważnione; zwracamy wszelkie płatności. Młody Ekamchi coś zabełkotał, ale gdy oficer cho-ja przybrał pozycję bojową, zmuszony był ustąpić. Mara otworzyła oczy, trzęsąc się z niepohamowanego śmiechu. - Co za niespodzianka dla większości panów! Teraz przekonają się, że cho-ja nie są tylko płatnymi żołdakami. - Ludzie muszą się jeszcze wiele o nas nauczyć - zgodzili się taktownie magowie z Chakaha. - Stare zasady zostają odrzucone. Nawet Zgromadzenie nie zmusiłoby nas teraz do zawarcia takiego traktatu jak ten, przez który tak wiele wycierpieliśmy przez tysiące lat. Przegraliśmy wojnę z magami, gdyż wówczas nie rozwijaliśmy magii obronnej. Ale możesz być pewna, że poza granicami Imperium to niedopatrzenie zostało naprawione. Mara zauważyła niebezpieczny błysk w oczach magów i poczuła, że krew jej krzepnie. Tradycje zostały zburzone, w powietrzu wisiało niebezpieczeństwo, i teraz nadeszła właściwa chwila, by zdobyć przewagę i zapewnić pokój na następne lata. Opanowała drżenie i powiedziała: - Musimy rozesłać wiadomości i postarać się zapewnić Justinowi tron, zanim Zgromadzenie zdąży się wtrącić. Powiem wam, co trzeba zrobić. * * *
Mara czekała, powstrzymując głęboki lęk. Włosy miała upięte wysoko, misternie ufryzowane i podtrzymane kosztownymi metalowymi szpilkami. Złote szpilki, pomyślała. Miała na sobie złote, cesarskie ozdoby. Z powodu tego śmiałego kroku poczuła się jeszcze mniejsza i niepewna. A jednak, jeśli Imperium miało przetrwać, nie można było stosować żadnych półśrodków. W głowie wirowały jej strzępki rozkazów, które wydała podczas kąpieli i nakładania ceremonialnych szat. Wzięła głęboki oddech i zapytała dowódcę wojsk cho-ja, który przykucnął przy jej łokciu: - Gdzie dokładnie jesteśmy? Wojownik odrzucił już ludzkie oznaczenia rangi i zaczął się upodabniać do swych towarzyszy z wolnego miasta Chakaha. Na jego lśniącym, czarnym korpusie pojawiła się turkusowa smużka. Mara nie była pewna, czy jest to tylko dekoracja, czy też oznaka stopnia. Miała nadzieję, że jeśli bogowie uznają za stosowne przyznać jej zwycięstwo, kiedyś będzie miała czas, by zapoznać się ze znaczeniem wzorów na ciałach cho-ja. Odsunęła od siebie te myśli, gdyż żołnierz wskazał do góry i odrzekł: - Wprost nad nami znajduje się cesarski przedpokój. Ci, których obecności życzyłaś sobie podczas koronacji, zebrali się już w sali posłuchań. Przygotowania trwają i twoi ludzie czekają na twe przybycie. Mara wzięła się w garść. Gestem odesłała wezwaną z cesarskich apartamentów pokojówkę, która przecisnęła się między szeregami wojowników, by po raz ostatni poprawić jej szatę. Strój Mary marszczył się nieustannie, gdyż w pośpiechu wyjęto go z magazynów na strychu. Należał do ostatniej cesarzowej wdowy, kobiety znacznie okazalszej postury niż Mara. Jednak ze wszystkich strojów, jakie udało się znaleźć, kolor tej szaty był najbardziej zbliżony do zieleni Acomy. Pokojówka pośpiesznie zebrała ją w pasie i podpięła szpilkami u dołu. Mara czuła się jak w poduszce do igieł. Ciężka tkanina drażniła pozostawione przez zbroję pęcherze, a puder ryżowy nie ukrył wszystkich zadrapań, jakie pozostały na jej twarzy po wędrówce przez las. Przygnieciona ciężarem wytwornych szat, powiedziała:
- Gdy wyjdziecie z tego tunelu na powierzchnię, Zgromadzenie zauważy, że coś się święci. Magowie pochylili głowy. - Przygotowaliśmy się w miarę naszych możliwości. Mara z trudem hamowała rosnące z każdą chwilą zdenerwowanie. - Przyślijcie do mnie Arakasiego. Chcę się z nim naradzić. Magowie potrafili spełnić każdą jej zachciankę w niepojętym tempie. Ledwie skończyła mówić, mistrz tajnych służb już był przy niej i podnosił się z ziemi, na którą rzuciło go zaklęcie. Nigdy jeszcze nie widziała na jego twarzy takiego niezadowolenia, ale w przeciwieństwie do cesarskich pokojówek, które wcześniej sprowadzono, by zajęły się toaletą Mary, nie stracił opanowania. Jego uniesione brwi zastygły w grymasie, który natychmiast zniknął na widok cho-ja. Po chwili Arakasi skupił wzrok na swej pani. Gdy rozpoznał ją pod warstwami ceremonialnych szat cesarskich, padł na kolana w pokłonie. - Pani - powiedział i choć niegdyś w jego głosie nie sposób było dostrzec cienia emocji, teraz wyraźnie dźwięczała w nim radosna nuta. - Cieszę się, że widzę cię w dobrym zdrowiu. - Wstań - nakazała mu Mara. Pomimo zdenerwowania miała ochotę się roześmiać. - Justin jeszcze nie nosi korony i nie należy mi się takie uszanowanie. Jeśli nasze plany powiodą się, chcę znieść ten zwyczaj. - W półmroku przyjrzała się twarzy mistrza szpiegów, którą pragnęła ujrzeć już od dawna. Arakasi, onieśmielony jej badawczym spojrzeniem, pochylił głowę. - Przebrany jesteś za sprzątacza! - wykrzyknęła Mara. Arakasi zaśmiał się szczerze. - Pani, czy znasz lepszy sposób, by szpiegować przełożonych, nie zwracając na siebie uwagi? - Zmarszczył nos. - Choć przyznaję, że na uroczystość ślubu i koronacji Justina wolałbym przywdziać strój, który nie byłby obsypany piaskiem do czyszczenia.
Obydwoje zaraz spoważnieli, gdyż chwila wymagała przytomności umysłu. - Kapłani wszystkich bogów już się zebrali - zapewnił ją Arakasi. Niektórzy może są odziani nieco niestarannie, gdyż wyciągnęliśmy ich prosto z łóżek. Gdy już udało się zgromadzić w wielkiej sali wszystkie te szacowne osoby, nie mogliśmy pozwolić wyjść tym, którzy narzekali. Chumaka twierdzi, że można by podważyć prawa Justina, gdyby choć jeden z wysokich kapłanów był nieobecny. Najtrudniej było przekonać do przybycia siostry Sibi, nawet wielki kapłan Turakamu nie miał ochoty z nimi rozmawiać. - Jak ci się to udało? - zapytała Mara. - Nie miałem wyboru. Po prostu poszedłem do świątyni sam. Nie uśmierciły mnie od razu i zdążyłem im wyjaśnić, dlaczego zrobiłem coś, na co niewielu się poważyło. - Arakasi uśmiechnął się lekko. Był jednym z tych nielicznych, którzy weszli do świątyni Sibi bez zaproszenia, a na pewno jedynym, któremu pozwolono ją opuścić. - Świątynie popierają cię, gdyż inaczej pozostałyby w jeszcze większej zależności od Zgromadzenia. Ale te uczucia mogą się zmienić, jeśli szybko nie przywrócimy porządku publicznego. Nie dostaniemy następnej szansy. Wszyscy Wielcy przybyli do miasta. Ponad dwunastu obserwuje wejścia do pałacu. Są pewni, że będziesz próbowała przemknąć się niepostrzeżenie. Mara odruchowo zmarszczyła czoło. - Weszli do zagrożonego wojną domową miasta i nic nie zrobili, by powstrzymać oblężenie Omechana? Arakasi odpowiedział jej ponurym spojrzeniem. - Nic. Przypuszczam, że uznali własne sprawy za ważniejsze niż pokój. Popatrzył twardo na drobną kobietę, przytłoczoną ciężarem ceremonialnego stroju. - Nie wiem, czego dokonałaś na południu, ale zgaduję, pani, że nauczyli się ciebie obawiać. - Nie mnie - poprawiła Mara ze skrępowaniem. - Ich - wskazała na magów cho-ja, którzy stali po obu jej stronach jak strażnicy.
Arakasi przyjrzał się jej egzotycznym towarzyszom i zdumiał się wspaniałością ich barwnych skrzydeł. - Nie wiedziałem, że potraficie wyglądać tak pięknie - rzekł z uszanowaniem i podziwem. Magowie Chakaha nie zwrócili uwagi na ludzki komplement. Stojący po lewej stronie zwrócił się do Mary: - Dobra Sługo, my tu rozmawiamy, a niebezpieczeństwo ciągle rośnie. Na rozkaz Wielkich ludzcy wojownicy wkraczają do tuneli, szukając wiadomości o miejscu twojego ukrycia. - Gdzie? - zapytała Mara natychmiast. Wspomnienie spalonego kopca, w którym cudem udało jej się uniknąć śmierci, było zbyt świeże. - Czy doszło do rozlewu krwi? - Jeszcze nie - odrzekł drugi mag. - Żołnierze dostali od Zgromadzenia rozkaz, by unikali walki, chyba że spotkają się z oporem. A cho-ja nie zechcą walczyć, dopóki będą miały jakiekolwiek inne wyjście. Na razie opuszczają kopce, do których wkroczył nieprzyjaciel, pozostawiając puste tunele i galerie, których przeszukanie w ciemnościach zajmie dużo czasu. Ludzkie armie poruszają się powoli. W tej chwili zmierzają na południe w stronę posiadłości, w której się urodziłaś. Ale poszukiwania szybko się rozszerzą. Wasi Wielcy nie są głupcami. - W takim razie godzina nadeszła - powiedziała Mara z zaskakującą mocą. - Ruszajmy. Na te słowa magowie dali sygnał. Oddział robotników cho-ja pomaszerował do tunelu i zaczął się przekopywać w górę. Z sufitu komory sypały się grudki ziemi, a za nimi kawałki zaprawy i drewna. Przez mrok przebiło się światło, żółte i wyraźne, wpadające przez sklepienie kopuły nad przedsionkiem sali posłuchań. Jeden z robotników wsunął głowę przez otwór i zabrzęczał szybko.
- W przedsionku nie ma wrogów - powiedział do Mary mag stojący po lewej stronie. - Twój mąż i syn czekają. - Przerwał na chwilę, jakby z wahaniem. - Pani - podjął - życzymy ci pomyślności. Ale śpiesz się. Nasze zaklęcia nie mogą w nieskończoność powstrzymywać ataku Zgromadzenia. Masz niewiele czasu, by zrobić wszystko, co konieczne. Potem zapanuje chaos i zniszczenie. Na wypadek, gdyby ci się nie powiodło albo gdybyśmy cię zawiedli, chcemy, byś wiedziała, że to właśnie na tą bitwę przybyliśmy z Chakaha. Nie jesteśmy tylko twoją ochroną, Dobra Sługo; jesteśmy ambasadorami, którzy mają tu wprowadzić nowy ład. Mara spojrzała w dziwne oczy magów, wpatrzone w jej twarz z wyrazem nieprzeniknionym dla ludzkiego umysłu. Zauważyła, że obaj rozwinęli skrzydła, jakby przygotowywali się do odparcia zjednoczonych mocy całego Zgromadzenia. Ich odwaga poruszyła ją do łez. - Wiedzcie, dobrzy przyjaciele, że dopóki żyję, nie zawiodę was. Razem odniesiemy triumf albo zginiemy. Odwróciła się i natychmiast ruszyła, obawiając się, że jeśli się zawaha, opuści ją wszelka odwaga. Sługa Imperium, sztywno wyprostowana pod ciężarem wyszywanych złotem szat, podeszła do wybitego otworu. Niepewnie przeskoczyła zwały ziemi i gruzu. Arakasi niepostrzeżenie przysunął się bliżej i podtrzymał ją za łokieć. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Ten ludzki dotyk po długim czasie spędzonym w towarzystwie cho-ja sprawiał jej przyjemność. Oślepiło ją popołudniowe słońce i blask wspaniałych złotych zbroi. Na widok rudych włosów, wymykających się spod cesarskiego złotego hełmu, zaparło jej dech: poznała włosy Justina. Jej syn, ubrany w ceremonialną cesarską zbroję, nie wyglądał już jak chłopiec. Wstrząśnięta Mara pomyślała, że jest to dzień jego ślubu. Omal się nie przewróciła z wrażenia, gdy chłopiec skłonił się przed nią, syn przed matką, jak należało. Całe to złoto i przepych wydawały jej się niestosowne; miała wrażenie, że powinna się skłonić aż do ziemi, jak niegdyś przed Ichindarem.
Po chwili chłopiec wyprostował się i porzucając godne zachowanie, rzucił się do przodu z radosnym okrzykiem: - Mama! Mara zapomniała o etykiecie i wyciągnęła ręce. Justin rzucił się w jej ramiona. Od czasu, gdy go widziała po raz ostatni, wyrósł i zmężniał. Wyraźnie zbliżał się już do wieku męskiego. Gdy otoczył ramionami jej szyję, spostrzegła, że już nie musi się pochylać, by go objąć. Jego ramiona zaczynały się rozrastać i przybierać kształty, które dobrze znała. Jest niezwykle podobny do Kevina, pomyślała Mara; będzie równie wysoki jak jego ojciec. Na tę myśl wróciło jej opanowanie. Justin wysunął się z jej objęć i przyjrzał jej się uważnie oczami do złudzenia przypominającymi oczy jego barbarzyńskiego ojca. - Jestem gotów, Dobra Sługo. Księżniczka Jehilia także czeka. Mara nie potrafiła nic powiedzieć. Straciła już dwoje dzieci. Teraz jej jedyny żyjący syn rezolutnie stał przed nią, gotów poświęcić życie dla jej honoru. Było to więcej, niż mogła znieść. Ale w tej chwili Justin łobuzersko się uśmiechnął, znów przypominając jej dawno minione dni i nieodparte poczucie humoru Kevina. - Lepiej się pośpieszmy - upomniał ją syn. - Pierwsza żona byłego cesarza dostała ataku histerii i jeśli zaraz nie zaczniemy, rozmaże jej się cały makijaż. - A co z Jehilią? - zaniepokoiła się Mara. - Czy ona także dostała histerii? Justin po chłopięcemu wzruszył ramionami. - Strasznie krzyczała i zamknęła się w pokoju, ale ktoś ją zapytał, czy woli wyjść za mnie, czy za brzuchatego i siwego Omechana. Wtedy wpuściła pokojówki i pozwoliła się ubrać.
Ta dziewczyna nie jest pozbawiona rozsądku, pomyślała Mara, przygotowując się do wejścia do wielkiej sali posłuchań. Arakasi stał obok niej, podtrzymując ją z drugiej strony. Chyba nikt nie zauważył, że w dalszym ciągu miał na sobie strój pomywacza. Nabijane żelaznymi ćwiekami drzwi otworzyły się przed nimi i rozległa się fanfara, która obwieszczała nadejście oblubieńca. Mara rezolutnie postąpiła do przodu, uświadamiając sobie, że dłoń, w której trzyma rękę Justina, jest spocona. Gdy przechodziła obok ustawionych w szeregi kapłanów dwudziestu wyższych bogów, przyszło jej do głowy, że bogowie mogą ją porazić gromem za dumę i arogancję, z jaką ośmieliła się wprowadzić swego syna na tron. Ale kapłan Jurana Sprawiedliwego nie wyglądał na niezadowolonego, a najwyższy kapłan Turakamu uśmiechnął się do niej zachęcająco. Na uboczu, za kapłanem Czerwonego Boga, stały trzy postacie w czerni, siostry Sibi, boginie śmierci. Nawet te mrożące krew w żyłach kobiety zdawały się dodawać Marze pewności lekkim pochyleniem głów. Najwyższy kapłan Jastura, Boga Wojny, pozdrowił ją, uderzając się w pierś dłonią obleczoną w rękawicę. Cenny metalowy napierśnik zadźwięczał głośno. Mara zrobiła następny krok, i jeszcze jeden, powoli odzyskując pewność siebie. Za nią przed podwyższeniem kapłani wyższych i niższych bogów zaczęli ustawiać się parami: kapłani Lashimy, Bogini Mądrości, obok kapłanów Salany, Matki Prawdy. Kapłan Turakamu stanął obok siostry Sibi, a do najwyższego kapłana Jastura dołączył najwyższy kapłan Baracana, Pana Mieczy. Przed nią, na cesarskim podwyższeniu, czekała drobna, jasnowłosa dziewczynka w lśniącej, złotej szacie. Jehilia, pomyślała Mara. Pokojówki zsunęły nakrycie z jej głowy; twarz dziewczynki była pokryta piegami od zbyt długich wagarów w cesarskich ogrodach. Choć warstwy pudru i makijaż nie mogły ukryć jej bladości, na widok Dobrej Sługi uśmiechnęła się. - Każcie zamknąć drzwi. Rozpoczynamy ceremonię ślubu! - zaintonował kapłan Chochocana, Dobrego Boga. Stojący po jego prawej stronie najwyższy kapłan Tomachki, Opiekuna Dzieci, zaczął modlić się cicho. Mara przez chwilę zatrzymała na nim wzrok, przypominając sobie, że młodszy brat Chochocana ma także inny tytuł: Zwiastun Pokoju. Modliła się, by obietnica w nim zawarta została spełniona. Palce Justina po raz ostatni uścisnęły dłoń matki, po czym chłopiec zajął
miejsce obok księżniczki. Mara podeszła do stojącego w pobliżu Hokanu i wsunęła dłoń w jego dłoń. * * * W cesarskim pałacu wrzało. Posłańcy biegali w różne strony, a słudzy krzątali się po podwórzach. Oparty łokciem o parapet Shimone przyglądał im się głębokimi, nieprzeniknionymi oczami. Jego twarz była surowsza niż zazwyczaj i jeśli to możliwe, mag był jeszcze oszczędniejszy w słowach. Poruszył lekko głową, wskazując tę niezwykłą krzątaninę Hochopepie. Jego towarzysz siedział na poduszkach przy niskim stole, a przed sobą miał tacę z owocami w cukrze. Skinął głową i powiedział cicho, by nikt poza Shimone'em nie mógł go usłyszeć: - Dzieje się tu coś niecodziennego. Naliczyłem pięciu kapłanów, kryjących się pod kapturami, a sądząc po zapachach z kuchni, w pałacu szykuje się jakiś bankiet. Dziwna rozrywka w oblężonym mieście. W tej samej chwili, jakby po to, by potwierdzić obserwację Hochopepy, duży kamień, wystrzelony z machiny oblężniczej, przeciął powietrze i upadł na sąsiednie podwórze. Zabłąkany pies podwinął ogon pod siebie i zaskowyczał. Hochopepa spojrzał przymrużonymi oczami na rozbitą ścianę. - Te przeklęte zabawki zaczynają mnie denerwować. Jeszcze jeden kamień przeleci tak blisko, a wyjdę i... - Nie dokończył groźby, gdyż pod oknem zauważył nową grupę wystrojonych możnych. - Spodziewaliśmy się zjazdu panów na naradę, ale to chyba jest coś więcej? Shimone nagle wyprostował się. - O wiele więcej. Nie da się dłużej powstrzymać Motechy. Hochopepa z żalem przyjrzał się pozostałościom przekąski. - Mnie także nie da się powstrzymać - zauważył z naganą w głosie. -
Myślę, że pani już tu jest i tracimy tylko czas na przyglądanie się. Shimone uniósł brwi i bez słowa zeskoczył z parapetu. Nie chcąc pozostawać w tyle, Hochopepa zerwał się z poduszek i poszedł za nim. Na widok idących korytarzem magów zapracowani słudzy uciekali albo rzucali się na ziemię w popłochu. Pałac cesarski był labiryntem, ale Wielcy nie potrzebowali przewodnika. Szli bez wahania, aż dotarli do czerwono malowanych drzwi, ozdobionych emaliowaną pieczęcią i bez pukania weszli do gabinetu kanclerza cesarskiego. Pośrodku pomieszczenia stał Dajalo Keda w czerwono-czarnej, kilkuwarstwowej szacie ze złotym obrzeżem wokół kołnierza i mankietów i prostym, ciężkim nakryciu głowy. Twarz miał bladą, lecz opanowaną. Gorzej z uczuciami radzili sobie urzędnicy kancelarii. Sekretarz drżał, chory ze strachu. Posłaniec ukrywał się za drzwiami. Powód tego zdenerwowania był jasny: wszystkie poduszki służące do przyjmowania klientów były zajęte. Siedziało na nich sześciu Wielkich. Niezadowolony Motecha przechadzał się od ściany do ściany. Spojrzał na dwóch kolegów, którzy właśnie weszli, ale nie przerwał prowadzonego przesłuchania. - Jakieś wiadomości o niej? Człowiek, z którym rozmawiał, równie dobrze mógł nie mieć żadnego imienia. - Żadnych, Wielki. - Dajalo skłonił się przed nowo przybyłymi i ze zręcznością wprawnego dworzanina wykorzystał tę chwilę, by niedostrzegalnie otrzeć pot z czoła, po czym stanął sztywno i ceremonialnie. Jeśli nawet cesarski kanclerz czuł się niepewnie w obecności tak wielu magów, udawało mu się to dobrze ukrywać. Hochopepa okrążył ogromne biurko, wziął z podłogi poduszkę kanclerza i przesunął ją na miejsce obok okna, gdzie lekki wietrzyk chłodził powietrze; pokój był zatłoczony przez całe przedpołudnie, a słudzy nie odważyli się wejść za zasunięte przegrody. Mag usiadł i sięgnął do wazy z przeznaczonymi dla gości
owocami w cukrze. Jego okrągła, wesoła twarz była niebezpiecznie skupiona. - Och, ona na pewno tu przybędzie - wymamrotał z pełnymi ustami. - W tej chwili na nowo zbiera się Najwyższa Rada. Pani Acoma z pewnością nie przepuściłaby takiej okazji. Nikt nigdy nie potrafił prowadzić rozgrywki równie zręcznie jak ona. - Owszem - prychnął Motecha z irytacją. - Zginie jako pierwsza, gdy tylko uda nam się ustalić, gdzie jest. Na twarzy Shimone'a odbiła się lekka niechęć. - Wszyscy musimy umrzeć; takie jest prawo natury. Cesarski kanclerz ukrył swoje skrępowanie za maską wystudiowanej układności. Motecha przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą, ale nie odzywał się. Jego towarzysze siedzieli nieruchomo. Podejrzenie, że Mara odkryła jakieś najpilniej strzeżone sekrety Zgromadzenia, które na człowieka z zewnątrz ściągnęłyby wyrok śmierci, zabarwiło powietrze napięciem. Nawet Hochopepa i Shimone nie mogli zaprzeczyć, że gorliwość cho-ja, by ją ukrywać, wskazywała na coś jeszcze gorszego: że mogła spróbować obalenia traktatu, który obowiązywał od tysięcy lat. Choć Shimone i inni obstawali przy opinii, że Sługa Imperium zasługuje przynajmniej na pełne przesłuchanie, zanim zostanie skazana na śmierć, tym razem zostali przegłosowani. Zgromadzenie podjęło decyzję. Egzekucja Mary była już przesądzona. Niewielu magów ośmieliłoby się działać na własną rękę przeciwko Słudze Imperium. Tapek spróbował i ściągnął na wszystkich najgorsze kłopoty. Magowie podejrzewali, że ich przywileje zostały zagrożone. Teraz już chodziło o ważniejsze sprawy niż tylko popędliwość kolegi. Hochopepa i Shimone spojrzeli na siebie ze zrozumieniem.
Na swój sposób obydwaj podziwiali Marę i uważali, że uczyniła wiele dobrego dla Imperium. Ale teraz ośmieliła się na zbyt wiele. Przysadzisty mag był w rozterce: jego lojalność wobec Zgromadzenia walczyła z pokusą nowych idei bliskich herezjom, którymi dzielił się z nim barbarzyńca Milamber. Hochopepa cenił to, co dała mu przyjaźń z Milamberem. Z biegiem lat tsurański mag coraz częściej zaczął używać swych mocy po to, by pomóc prostym ludziom. Teraz, gdy w powietrzu wisiały zmiany zbyt wielkie nawet jak dla niego, żałował, że ma tak mało czasu. Pragnął zyskać pewność, która droga jest właściwa: czy powinien poprzeć stronnictwo Motechy i życzyć sobie natychmiastowej zagłady Mary, czy też pójść za jej wezwaniem do zmian i rozważyć to, co wydawało się nie do pomyślenia: przeciwstawić się woli większości i może nawet uratować jej życie. Nagle Shimone długim, szybkim krokiem zbliżył się do okna, spoglądając przenikliwie na Hochopepę, który gwałtownie przełknął trzymany w ustach kęs. - Ty też to poczułeś - zwrócił się pulchny mag do przyjaciela. - Co poczuliście? - wtrącił Motecha, ale po chwili on także zamilkł. Powietrze przebiegł nagły mróz. Nie był to zwykły chłód cienia ani nawet uczucie niepokoju. Wszyscy rozpoznali działanie potężnej magii, którego nie sposób było z niczym pomylić. Shimone zastygł jak pies na tropie. - Ktoś buduje osłonę! - oznajmił sucho. Hochopepa podniósł się niezgrabnie. - To nie jest nasz czar - przyznał niechętnie, jakby w głębi duszy pragnął, by było inaczej. - Cho-ja! - zawołał Motecha i poczerwieniał. - Ona przyprowadziła magów z Chakaha! Wybuchło zamieszanie. Wszyscy magowie zerwali się. Cesarski kanclerz zmuszony był wycofać się w kąt za biurkiem, by się od nich odsunąć, ale nikt nie zauważył jego niewygody.
- Mara musi za to zginąć! - ciągnął Motecha. - Sevean, natychmiast poślij po posiłki. Nawet Hochopepa nie zaprotestował. - Szybko - poganiał Shimone'a. Wściekłość i groza wszystkich zebranych magów dochodziły do punktu wrzenia. Gruby mag i jego chudy towarzysz pierwsi znaleźli się za drzwiami. Korytarz był pusty. Nawet słudzy uciekli. - To mi się nie podoba. - Słowa Hochopepy odbiły się echem od belkowanego sufitu w opustoszałym skrzydle pałacu. - Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że to coś więcej niż tylko nielegalne zebranie Najwyższej Rady. Shimone nic nie powiedział, ale sięgnął metalowe pudełko i zniknął. - Ufff! - wykrzyknął zirytowany Hochopepa. - Mógłbyś mi przynajmniej powiedzieć, gdzie się wybierasz! Chyba nie byłaby to próżna gadanina! - Myślisz, że mamy jakiś wybór? - zapytał głos Shimone'a z powietrza. Hochopepa poczuł naraz, że pas jego szaty wydaje się zbyt ciasny. Zirytowany, szukał ręką kieszeni. Zniknął w chwili, gdy z przedpokoju cesarskiej kancelarii dobiegły krzyki Seveana, Motechy i innych. Zanim teleportacja pomieszała mu myśli, zastanowił się jeszcze w krótkim błysku, która strona zgładzi Marę: on i Shimone, pragnący jedynie, by Zgromadzenie przetrwało, czy też inni, którym przewodził Motecha, gnany pragnieniem zemsty? Zanim zniknął z korytarza, dosłyszał jeszcze gniewny okrzyk Seveana: - Zrobiła z nas kompletnych głupców! Jeszcze gorzej, pomyślał mag, gdy zdyszany pojawił się na zalanym słońcem dziedzińcu obok przedsionka sali posłuchań. Mara przyprowadziła magów do bitwy z magami i teraz coś o wiele gorszego niż wojna domowa mogło
zniszczyć Imperium. Dziedziniec także był pusty. Kwitnące drzewa, którymi obsadzone były mury i szerokie schody, stały nieruchomo w południowym upale. Wokół kwiatów nie krążyły żadne ptaki ani owady. Odgłosy armii walczących na murach i bez ustanku wyrzucanych przez machiny oblężnicze kamieni wydawały się słabe i odległe. Choć ten hałas przeszkadzał im się skupić, żaden z Wielkich nie uczynił nic, by go uciszyć. Lepiej, by broniący Dzielnicy Cesarskiej wojownicy nie wiedzieli o nadciągającej burzy, która wkrótce miała się rozpętać nad salą posłuchań. Shimone stał pośrodku dziedzińca z głową przechyloną na bok. - Tutaj - powiedział. - Tu zaczyna się osłona. Nie było widać nic, co można by uznać za objaw magii. - Nie możesz tego przejść? - prychnął Hochopepa. Przymrużył oczy, skoncentrował się i wyczulił zmysły do granic możliwości. W końcu dostrzegł coś w rodzaju lekkiego lśnienia powietrza, które mogło być spowodowane upałem; tylko że kiedy spojrzał na to miejsce wprost, zjawisko znikało. Sięgnął do drugiej kieszeni, wyciągnął jaskrawą chustkę i otarł spocone czoło. - Nie jest to zbyt solidne. Shimone spojrzał na niego ostro. - To spróbuj to przejść. Hochopepa wytężył moc, po czym nagle szeroko otworzył oczy, gdyż przed nim w powietrzu pojawiła się tęcza kolorów. Potęga jego magii została odepchnięta niemal bez wysiłku. Hochopepa ze zdumienia otworzył usta. Zabłąkany kamień rzucony zza murów przeleciał ze świstem niedaleko jego głowy. Mag odzyskał równowagę i odtrącił go od siebie jak muchę, przez cały czas pogrążony w badaniu osłony cho-ja. - Takie mocne, co? Fascynujące. Bardzo subtelna robota. Najpierw pozwala ci spróbować, potem odbija twoją energię i splata ją z własną... Zaabsorbowany tymi spostrzeżeniami dopiero po chwili dostrzegł, że magowie
cho-ja bardzo rozwinęli swe umiejętności od czasu zawarcia traktatu. - To irytujące - powtórzył. - Nawet bardzo. - Shimone wolał się nad tym nie rozwodzić. Na dziedzińcu zaczęli się pojawiać inni magowie, a wciąż nowi przybywali do Kentosani, by dołączyć do grupy zebranej w gabinecie kanclerza, gdzie siedziało ich już ponad dwudziestu. - Teraz nie może już być innych argumentów oprócz siły - zakończył Shimone ze smutkiem. Motecha usłyszał to ostatnie zdanie. - Powinniśmy spalić ten pałac do fundamentów i odebrać rozum każdemu, kto ośmielił się zbuntować przeciwko nam! Sevean wysunął się naprzód. - Nie zgadzam się. Owszem, zburzenie tych osłon jest konieczne. Musimy także zniszczyć magów cho-ja, którzy pogwałcili traktat, i stracić panią Marę. Ale rujnowanie cesarskiego pałacu jest niepotrzebne. Choć znajdujemy się ponad prawem, odpowiadamy przed bogami. Wątpię, by niebiosa były zachwycone śmiercią wszystkich kapłanów, którzy musieliby zginąć wraz z Marą. - Świątynie mogą być jej Wspólnikami! - wykrzyknął oskarżycielsko jeden z nowo przybyłych magów. - To prawda - przerwał mu Shimone. - Ale możliwe także, że ściągnięto ich tu siłą. Powinniśmy ich wysłuchać, zanim zadamy gwałt ich świątobliwym osobom. - Zatem zajmijmy się osłoną - zakończył Hochopepa. Znów się skrzywił z powodu zbyt ciasno związanego pasa i otarł czoło wilgotną chustką. Pomimo pozornej beztroski oczy miał zmartwione. - Musimy się dostać do środka, nie narażając przy tym życia zgromadzonych w sali. Magowie w milczeniu skupili się w gromadę jak padlinożercy przyglądający się swym przyszłym ofiarom na polu bitwy. Wytężyli ciała i umysły,
i zjednoczyli wysiłki. Niebo pociemniało, choć nie było widać żadnych chmur. Powietrze na dziedzińcu, drżące od głębokich wibracji, straciło przejrzystość i pozieleniało. - Teraz - zawołał Motecha. Jaskrawa błyskawica mocy eksplodowała z sykiem jak uderzenie niebiańskiego gromu. Rozległ się trzask i posypały się fioletowe iskry Strażnicy sali jednak pochwycili tę moc, ściągnęli ją w dół wzdłuż krawędzi osłony i wchłonęli. Magiczna zapora odbiła falę gorącego powietrza. Kamienne frontony budynków po drugiej stronie dziedzińca poczerniały i pojawiły się na nich rysy. Drzewa kurczyły się, a z ozdobnej fontanny Uniosła się chmura pary. Magom nie stała się żadna krzywda, gdyż chroniły ich własne osłony Wymienili zdumione, mroczne spojrzenia i zebrali siły do drugiej próby. Tęcza energii prześliznęła się po barierze cho-ja i zmieniła w ciemną, nieprzejrzystą zasłonę. Magowie wzmogli siłę ataku. W powietrzu strzelały iskry i rozległ się grzmot. Z nieba posypał się ogień. - Próbujmy dalej - zawołał Sevean. - Nie żałujcie sił. To musi w końcu osłabnąć. Dokoła nich szalał wiatr i płomienie. Ziemią wstrząsało drżenie. Płyty dziedzińca rozsunęły się z trzaskiem. Wydawało się, że otaczający salę posłuchań ochronny klosz skurczył się nieco. - Tak! - zawołał Motecha, podwajając wysiłki. Po niewidzialnej powierzchni prześliznęła się błyskawica, a wywołany przez poruszone moce wiatr wył dokoła wież Dzielnicy Cesarskiej jak demony wypuszczone z uwięzi. Jeden z magów, słabszy od innych, upadł. Pozostali stali twardo, teraz już pewni, że z czasem osłona musi pęknąć. Żadna magiczna zapora nie mogła długo wytrzymać nasilonego ataku. Huk ścierających się mocy zagłuszał nawet hałasy armii na murach miasta. Magowie ze Zgromadzenia w zbiorowej wściekłości
skupili wszystkie siły, opętani pragnieniem osiągnięcia jednego tylko celu: nawet za cenę życia muszą się wedrzeć do sali posłuchań. * * * Wysokie okna w kopule sali posłuchań pociemniały i nagle zapadł mrok. Dworzanie i kapłani poruszyli się nerwowo. Jedyne światło dawały teraz lampy, zapalone na cześć dwudziestu wyższych bogów. Przewodniczący ceremonii cesarskiego ślubu, kapłan Chochocana, zająknął się i urwał wpół słowa. Grzmot wstrząsnął murami. Wiele osób zaczęło drżeć i niejeden kapłan uczynił nabożny znak, by uchronić się przed niezadowoleniem niebios. Ponad zaniepokojone szmery wyraźnie wybił się głos Justina, który powiedział głośno do kapłana: - Nie przerywaj ceremonii. Serce Mary rosło z dumy. Pomyślała, że chłopiec będzie znakomitym władcą, po chwili jednak przygryzła wargę; najpierw musi przeżyć swój ślub i koronację. Księżniczka Jehilia była blada z przerażenia i choć usiłowała trzymać głowę wysoko, jak przystało przyszłej cesarzowej, nade wszystko pragnęła ukryć się za welonami. Dłoń Justina ukradkiem zacisnęła się wokół jej dłoni w desperackim wysiłku pocieszenia. Przecież obydwoje byli jeszcze dziećmi. Podłoga znów zadrżała. Kapłan Chochocana rozejrzał się, jakby szukając pretekstu, by przerwać ceremonię i schronić się w bezpiecznym miejscu. Mara wyprostowała się. Nie wolno dopuścić do przerwania ceremonii tylko dlatego, że jeden słaby kapłan się przestraszył! Przygotowana była wtrącić się, choć było to ryzykowne; możliwe, że kapłani nie życzyli sobie żadnych więcej nacisków z jej strony. Jeśli będzie nalegać zbyt mocno, mogą źle
zrozumieć jej pobudki, albo, co gorsza, wycofać swoje poparcie i ogłosić, że małżeństwo Justina z Jehilią jest przeciwne woli niebios. Okoliczności były zbyt niebezpieczne. Nie miała teraz czasu tłumaczyć wszystkim, iż magowie uderzyli na osłonę cho-ja i że byli to zwykli ludzie, których wola bliższa była woli panów niż woli niebios. Hałas na zewnątrz znów się wzmógł i kolejne magiczne natarcie uderzyło w mury. W oknach zalśniły tęcze niezwykłego światła, rozjaśniając wnętrze sali nienaturalnymi barwami. Kapłani i wyżsi urzędnicy zaczęli się niepokoić. Stary Frasai Tonmargu wyraźnie drżał i Mara obawiała się, że za chwilę zasłabnie. Wsparcie przyszło z niespodziewanej strony. Najwyższy kapłan Czerwonego Boga wysunął się przed innych. - Bracie - zwrócił się do swego drżącego towarzysza - wszyscy należymy do Turakamu. Gdyby niebiosa były niezadowolone, do tej pory już raziłyby nas piorunem. Tymczasem nie słyszę w duszy głosu mojego boga. Proszę, nie przerywaj ceremonii. Najwyższy kapłan Chochocana skinął głową. Oblizał pot z górnej wargi, wziął głęboki oddech i donośnie zaczął recytować kolejne formuły. Mara odetchnęła z ulgą. Stojący przy niej najwyższy kapłan Jurana rzucił jej pełne zrozumienia spojrzenie. - Cierpliwości, Dobra Sługo. Masz tu sojuszników. Mara lekko skinęła głową. Miała sojuszników; więcej, niż sądziła. Nie wszystkich kapłanów można było wystraszyć tak łatwo. Kręta polityka w ciągu stuleci nauczyła ich chytrości. Wiedzieli, że jeśli teraz ustąpią, jeśli ślub Justina nie odbędzie się do końca zgodnie z prawem i nie nastąpi koronacja, to Zgromadzenie znacznie ograniczy prawa świątyń. Siostry Sibi stały nieruchomo jak zjawy z krainy umarłych, jakby świadomość, że pałac cesarski w każdej chwili może się zawalić i pogrzebać wszystkich pod gruzami, nie robiła na nich żadnego wrażenia.
Gdyby prawami kapłanów mieli zawładnąć śmiertelnicy, niezadowoleni bogowie mogliby przekląć ludzkość i zesłać na nią nieszczęścia, przy których gniew Zgromadzenia wydawał się niewinną zabawą dzieci. Pośród nowej fali łoskotu Justin wyraźnie i zdecydowanie odpowiedział na kolejne pytanie kapłana. Niewielki klejnot odpadł od cesarskiego tronu i z hałasem potoczył się po schodach. Kryształowe szyby popękały i okruchy szkła posypały się na marmurową posadzkę. Na szczęście w nikogo nie trafiły. Mara zamknęła oczy. Trzymaj się, moje dziecko, modliła się w duchu. Na jej dłoni zacisnęła się dłoń Hokanu. Udało jej się lekko uśmiechnąć, gdy usłyszała odpowiedź Jehilii. Głos księżniczki był cichy i opanowany; choć wciąż mocno trzymała Justina za rękę, zachowywała królewską godność i stała wyprostowana, gdy podczas błogosławieństwa podniesiono do góry wiklinowe klatki, w których znajdowały się tradycyjne ptaki małżeństwa. Najwyższy kapłan uroczyście przeciął nożem czerwone trzcinowe drzwiczki. Mara przygryzła usta, walcząc ze łzami. Para ptaków wyfrunęła z klatki. Lećcie, błagała je w myślach, lećcie do góry, połączcie się i odszukajcie szczęście. Podczas jej pierwszych zaślubin wróżba z ptaków wypadła niepomyślnie. Z całego serca pragnęła, by tym razem stało się inaczej. Choć ani ona, ani Hokanu nie pozwalali, by ich życiem rządziły zabobony i tradycje, byli tu obecni kapłani, którzy zwracali na to uwagę. Słysząc grzmot, ptaki poderwały się do góry, z przerażeniem zatrzepotały skrzydłami i jednocześnie śmignęły przez popękane okno. - Dzięki bogom - mruknął Hokanu i uścisnął mocniej dłoń Mary. Po jej policzkach spływały łzy. Nie zdążyła powstrzymać uczuć i nie zauważyła dwóch cesarskich gwardzistów w białych ceremonialnych zbrojach dowódców, którzy wysunęli się naprzód, niosąc szatę obramowaną złotem i futrem sarcata; szatę cesarza Tsuranuanni, którą narzucili na ramiona Justina. Choć chłopiec był wysoki, wydawał się ginąć w jej fałdach. Mara otarła oczy i z goryczą przypomniała sobie Ichindara, który był równie szczupły i w końcu ciężar tej szaty i cesarskiego urzędu przygniótł go.
Justin radził sobie dobrze. Wziął Jehilię za rękę, jakby galanteria wobec dam była mu wrodzona i wprowadził ją po schodach na podwyższenie. - W każdym calu syn swego ojca - mruknął Hokanu z dumą. Za parą młodą szli śpiewający akolici. Kapłan Jurana niósł ozdobioną klejnotami złotą poduszkę, na której spoczywała korona cesarska. Śpiew akolitów był nierówny, zagłuszany przez hałas nieustających magicznych ataków. Uderzenia rozlegały się coraz bliżej. Kolumna z tyłu sali pękła z trzaskiem. Mara drgnęła niespokojnie i zmusiła się do śledzenia sceny na podwyższeniu. Nie potrafiła jednak zignorować odgłosów zbliżającej się zagłady; powietrze stawało się coraz cieplejsze. Na otaczających piramidę drewnianych poręczach, przy których petenci klękali przed Światłością Niebios, popękał lakier. Kamienna posadzka stała się tak gorąca, że parzyła stopy przez cienkie skórzane podeszwy sandałów, dworzanie zaczęli przestępować z nogi na nogę. - Magowie cho-ja mają ciężkie zadanie - mruknął Hokanu do ucha Mary. Cała sala zakołysała się od następnego grzmotu. Kapłani próbowali uspokajać swych towarzyszy, a na twarzy niejednego z najwyższych, stojących przy podwyższeniu, pojawił się lęk; wszyscy jednak z ponurą zaciekłością wypełniali swe zadania. Mara spojrzała na kapłana Lashimy, Bogini Mądrości, który wystąpił naprzód, by olejem namaścić skronie jej syna. Szatę miał w nieładzie i ręce mu drżały. Większość świętego oleju wylała się na misternie haftowany strój Justina. Jehilia, bliska paniki, zaciskała rękę na dłoni męża tak mocno, że kostki jej palców zbielały. Następnie kapłan Baracana podarował Justinowi starożytny złoty miecz cesarski, który miał być ponownie wyjęty ze skarbca dopiero przy koronacji następnego cesarza. Justin wyciągnął rękę i położył ją na świętym ostrzu. Mara z niepokojem zauważyła drżenie jego palców. Nie wolno jej myśleć o porażce! Zła na siebie, uniosła wyżej głowę i odważyła się zerknąć do tyłu. Magowie cho-ja znajdowali się przy drzwiach, ale
ich wspaniałe skrzydła nie były już wysoko uniesione. Przykucnęli na posadzce, nucąc zaklęcia obronne. Ich moc była wielka, lecz połączone siły całego Zgromadzenia powoli zaczynały ich przerastać, a żadne zagrożenie ani podstęp nie mogły wpłynąć na zmianę ich stanowiska, jasno określonego przez radę miasta Chakaha: nigdy nie wolno im użyć magii, by zaatakować. Gdy w końcu zapora upadnie, Zgromadzenie będzie mogło wykorzystać resztę swojej energii i wyładować swoją wściekłość na zebranych w sali posłuchań. Mara jednak nie bała się już. Zbyt wiele zaryzykowała i zbyt wiele straciła. Miała wrażenie, że doświadczenia w kraju Thuril stopniowo wypaliły tę część jej duszy, która obawiała się okropnej śmierci. Nie przyjmowała zagrożenia do wiadomości. Była niewzruszona jak skała i zdawało się, że promieniuje nadludzką mocą. Nawet Hokanu zaczął na nią patrzeć z podziwem i uszanowaniem, ale Mara prawie tego nie zauważyła. Wycofała się z pierwszego szeregu uczestników ceremonii, mówiąc szybko: - Złóżcie ode mnie życzenia nowej Światłości Niebios, gdy korona już znajdzie się na jego głowie. Jej mąż okazał zdziwienie. Wydawało mu się, że zna Marę na wylot, a jednak znów go zaskoczyła. - Co chcesz zrobić? - zapytał ze sztuczną pewnością; on także zauważył, że magowie, którzy ich chronili, zaczynają słabnąć. Mara spojrzała na niego twardo. - Przygotować grę pozorów - szepnęła. - A co mi zostało? Skłonił się przed nią i patrzył zadziwiony, jak idzie na tyły sali, niezłomna i zdecydowana. Wiedział, że taką właśnie zapamięta ją na zawsze, nawet jeśli za chwilę magia Zgromadzenia przełamie zaporę i wszystkich pochłonie magiczny ogień.
Mara nie zrobiła nic niezwykłego. Dotarła do łukowego portalu i skłoniła się z szacunkiem przed magami. Zbyt zajęci, by odpowiedzieć, zareagowali jedynie nieznacznym poruszeniem kończyn. Pani Acoma zatrzymała się przy drzwiach i dotknęła przegubów dwóch cesarskich heroldów, którzy strzegli wejścia po obu stronach. Rozmawiała z nimi przez chwilę. Hokanu obserwował tę scenę z ciekawością. Odwróciła głowę i ich spojrzenia zetknęły się: miał wrażenie, że Mara wzrokiem nakazała mu obserwować ceremonię. Lekko wzruszył ramionami i odwrócił się. Ziemia znów się zakołysała. Kapłan zgubił rytm melodii, ale mimo wszystko z uporem ciągnął dalej. Przez zasunięte przegrody przebiegły iskry. Osłony już się kruszyły. Następne uderzenie zniszczy je zupełnie. Koronacja zbliżała się do końca. - Niech żyje! - zawołali kapłani, kłaniając się. Ziemia odpowiedziała im dudnieniem. Najwyższy kapłan Chochocana gorączkowo mamrotał błogosławieństwa, trzymając koronę uniesioną nad głową chłopca. Salę rozjaśniła błyskawica. Z sufitu spadł kamień i z łomotem uderzył w agatową posadzkę. Korona wysunęła się z roztrzęsionych palców kapłana i krzywo opadła na rude włosy Justina. Ceremonia zakończyła się. Dziedzic Acomy, syn niewolnika, nosił teraz święte insygnia Tsuranuanni i żadna władza oprócz boskiej nie mogła unieważnić jego koronacji. - Niech żyje! - wykrzyknęli kapłani. - Niech żyje Justin, dziewięćdziesiąty drugi cesarz, nowa Światłość Niebios! Głosy zlały się z potężnym grzmotem i Mara wykrzyknęła do heroldów: - Teraz! Ceremonialne halabardy błysnęły złotem. Popychani wyjącym wiatrem
urzędnicy jednocześnie podeszli do wielkich drzwi, pochwycili za pierścienie i otworzyli je szeroko w chwili, gdy magowie cho-ja opadli na posadzkę. Do środka wpadł tłum Wielkich. Heroldowie skłonili się jak jeden mąż. - Niech żyje nowa Światłość Niebios! - zawołali, prostując się bez drżenia, choć byli bladzi. Ten, który miał donośniejszy głos, wykrzyknął: Słuchajcie mnie, Wielcy ze Zgromadzenia! Jesteście wezwani na przesłuchanie przed cesarski sąd. Pierwsze szeregi magów zatrzymały się, potykając. - Wezwani? - wyjąkał ogłuszony Motecha. Jego szatę pokrywała sadza, a na czerwonej twarzy błyszczał pot. - Przez kogo? Cesarscy heroldowie zawsze potrafili zachowywać zimną krew. Teraz skłonili się nienagannie. - Przez Światłość Niebios, Wielki. - Co takiego! - Sevean wysunął się naprzód, a jego towarzysze tłoczyli się za nim. Heroldowie zachowywali godną postawę. Z podwyższenia za najwyższymi kapłanami rozległ się głos cesarskiego przedstawiciela: - Justin! Dziewięćdziesiąty drugi cesarz! Wszyscy mężczyźni i kobiety w sali skłonili się przed monarchą. Na ten widok Motecha obrócił się na pięcie. Sevean dla odmiany stał jak wrośnięty w ziemię. Hochopepa po raz pierwszy w życiu zaniemówił i nawet surowemu Shimone'owi nie przyszło do głowy, by użyć magii. Mara, siedząca między dwoma wyczerpanymi do cna magami z Chakaha, powstrzymywała uniesienie. Heroldowie poradzili sobie doskonale. Ich pewność siebie wydawała się tak niewzruszona, że nawet Wielcy nie dostrzegli jeszcze, iż moc jej sojuszników znikła i udało im się przełamać barierę. Mniemali, że zniesiono ją celowo. - Nie została nam ani odrobina mocy - niemal niedosłyszalnie wymamrotał
jeden z magów cho-ja. Pani Acoma machnęła tylko ręką. - Rozgrywka Rady - mruknęła. - Teraz wszyscy musimy wziąć w niej udział albo zginiemy.
Rozdział trzydziesty drugi Cesarz
Członkowie Zgromadzenia wpatrywali się w cesarza z otwartymi ustami. Po obu stronach wejścia do wielkiej sali gwardziści w białych, obrzeżonych złotem zbrojach stanęli na baczność. Nigdzie nie było widać żołnierzy w barwach Acomy ani Shinzawai, choć magowie tego właśnie się spodziewali. Przygotowani byli na pobojowisko i na widok triumfujących żołnierzy, strzegących kandydata do tronu do chwili, gdy przegrani zaprzysięgną mu wierność. Tak właśnie rozwiązywano w przeszłości spory o tron. Ale Dobra Sługa nie odniosła triumfu przemocą. Nikt nie rzucił się naprzód, by paść do nóg Wielkim i błagać ich, by zechcieli nie dopuścić do przejęcia władzy przez Marę. Przeciwnie, stojący z przodu magowie zauważyli, że niepokój obecnych wywołało ich wejście. Zdawało się, że wszyscy zgromadzeni spiskowali z Marą. Werble zagłuszyły wołanie Motechy, który wymachując ręką, bezskutecznie domagał się ciszy. Inni byli zaniepokojeni dźwiękami trąb i rogów, których nie słyszano w mieście od śmierci Ichindara. Fanfary zagłuszały nawet hałas kamieni wyrzucanych przez machiny oblężnicze. Stojący w pierwszym rzędzie magów Hochopepa pochylił się do Shimone'a i szepnął: - Już od wielu godzin słudzy musieli być zajęci przygotowaniami. Choć mówił cicho, Sevean usłyszał go i odrzekł:
- Chcesz powiedzieć, że to wszystko było starannie zaplanowane? W spojrzeniu Shimone'a kryła się nagana. - A czy Mara osiągnęła coś bez planu? - zapytał szczupły mag. Ostatnia fanfara przebrzmiała i w sali zapadła cisza. - Jesteście wezwani - powtórzyli cesarscy heroldowie, odsuwając się na boki. Dworzanie i urzędnicy rozsunęli się, robiąc magom przejście. Zachmurzony Motecha pierwszy pobiegł przed tron, a za nim tłoczyli się pozostali. Wszyscy patrzyli oszołomieni na osobistości przed cesarskim podium. U podstawy tronowej piramidy stali kapłani i kapłanki dwudziestu bogów wyższego nieba i dwudziestu bogów niższego nieba, którzy gromadzili się w komplecie tylko z okazji koronacji albo śmierci Cesarza. Ich twarze skryte były pod wysokimi nakryciami głowy, które lśniły lakierem, drogimi kamieniami i cennym metalem. Przy każdym z nich stała para akolitów, którzy nieśli ceremonialne insygnia najwyższych kapłanów. Te także były wysadzane klejnotami, zdobione pierścieniami metalu i srebrnymi wstążkami. Tylko siostry Sibi nie miały żadnych ozdób; ich czarne postacie ostro odcinały się od pióropuszy i wykwintnych strojów innych kapłanów. Liczące po sto dwadzieścia osób delegacje świątyń wszystkich ważniejszych bóstw w Imperium stanowiły wspaniały widok. Wielcy nie mogli się oprzeć niechętnemu podziwowi. Hochopepa przysunął się bliżej do Fumity i Shimone'a. Choć żaden kapłan nie mógł mierzyć się mocą z magiem, najwyżsi kapłani Turakamu i Jastura, podobnie jak siostry Sibi, wzbudzali szacunek nawet u Wielkich. Pomimo wszelkich wysiłków Zgromadzenia sala posłuchań pozostała nietknięta. Hochopepa nie lekceważył woli bogów i pomyślał, że musiała tu pomóc łaska niebios. Uznał, że należy zachować ostrożność. W powietrzu unosił się zapach kadzidła. Posadzkę z polerowanego marmuru pokrywał gipsowy kurz i okruchy szkła z rozbitych okien. W miarę zbliżania się do tronowej piramidy magowie zauważali coraz więcej szczegółów:
dwie puste trzcinowe klatki, przewiązane białymi wstążkami, welon oblubienicy porzucony na dywanie przed tronem. Wszystko wskazywało, że przed chwilą odbyła się tu pełna państwowa ceremonia cesarskich zaślubin. Gdy zdumieni Wielcy przystanęli przed poręczą dla petentów, herold trzykrotnie uderzył w posadzkę laską okutą brązem i zawołał: - Justin, dziewięćdziesiąty drugi cesarz! Gwardia honorowa uklękła w hołdzie i z tronu podniósł się chłopiec w lśniących szatach. Panowie padli na kolana. Chłopiec był swobodny; pomimo ciężaru złotego stroju i masywnej korony stał wyprostowany, a głowę trzymał wysoko. Jehilia, już nie księżniczka, lecz cesarzowa, siedziała. Na ślubne nakrycie głowy nałożony miała brylantowy diadem. Gdy magowie zatrzymali się, Justin wyciągnął do niej rękę, ona zaś podniosła się i stanęła obok niego. Motecha zbladł. Niektórzy magowie skłonili się w pas w tradycyjnym hołdzie Wielkich dla Światłości Niebios. Shimone, Fumita i Hochopepa należeli do tych, którzy pierwsi zgodnie ze zwyczajem pozdrowili cesarza i jego żonę. Inni wciąż nie byli pewni, jak mają się zachować. - Co to za maskarada? - zapytał ze złością Motecha, który wreszcie odzyskał głos. Najwyższy kapłan Jurana zesztywniał z oburzenia. - Przybyliśmy tu, by uhonorować nową Światłość Niebios, Wielki. Jest to obowiązkiem każdego człowieka - dodał uszczypliwie. - Jakim prawem ten... ten chłopiec chce rządzić Imperium? - wykrzyknął Sevean, wskazując Justina. Wzrok jednak utkwił w Marze, która stała między kapłanami u podnóża tronu, w szacie równie wspaniałej, jak strój jej syna. Nie zareagowała, lecz pozwoliła, by najwyższy kapłan Jurana odpowiedział w jej imieniu. - W żyłach Justina płynie cesarska krew, bowiem gdy jego matka
otrzymała tytuł Sługi Imperium, stała się krewną cesarza. - Kapłan z szacunkiem skłonił się przed Marą. - Jest legalnym mężem cesarzowej Jehilii, dziedziczki i córki z krwi Ichindara. Zawarte przed chwilą małżeństwo uznała pierwsza żona cesarska, pani Tamara. Wszystko dokonało się zgodnie z prawem ludzkim i wyższym prawem Niebios. Mimo iż pośpieszny, ślub odbył się ściśle według tradycji. Razem z magami do sali wszedł jeden z najbardziej zagorzałych tradycjonalistów, pan Setark Ukudabi, który przebywał w mieście ze swą armią, przygotowany do pomocy Anasatim na wypadek, gdyby Omechanowi nie powiódł się atak na mury. Usłyszał recytację kapłana i wykrzyknął niezadowolony: - Najwyższa Rada nigdy nie zatwierdzi tego wyboru! Jego wybuch powiększył jeszcze panujące w sali napięcie. Kapłani i magowie patrzyli na siebie wrogo. Sytuacja była jasna: Zgromadzenie mogło uznać nowego cesarza albo odwołać się do przemocy i poprzeć najsilniejszych spośród niezadowolonych panów, walczących o władzę. Omechanowie wciąż atakowali mury miasta i ta druga decyzja natychmiast wywołałaby katastrofę. A ogromna większość magów nie miała ochoty zajmować się polityką. Nie byli uczestnikami wielkiej rozgrywki Rady; stali ponad nią. Akani wysunął się naprzód. Stanął obok Motechy i przemówił jak wytrawny orator: - Obawiam się, że to wystąpienie nie ma żadnego uzasadnienia. Dziewięćdziesiąty pierwszy cesarz Najwyższą Radę rozwiązał i pomimo ciągłych petycji nigdy jej nie przywrócił. Wysoki kapłan Chochocana skłonił się uprzejmie, lecz stanowczo. - Wszelkie wymagania są spełnione. Sukcesja jest ustanowiona. Justin z rodu Acomy został dziewięćdziesiątą drugą Światłością Niebios i tylko bogowie mogą go sądzić. Objął złoty tron legalnie i świątynie uznają za heretyka każdego, kto ośmieli się zakłócić jego rządy. - Spojrzał prosto w twarz Motechy i dodał: Nawet, jeśli to będzie jeden z Wielkich. Motecha rozzłościł się jeszcze bardziej.
- Jak śmiesz! - wybuchnął. Na to jednak rozległ się głos przypominający jęk bólu: - Nie sprzeciwiaj się nam, Wielki. Tchórzliwsi skulili się, a odważniejsi spojrzeli na zasłoniętą od stóp do głów postać najstarszej z sióstr Sibi. Żadne światło nigdy nie miało dotknąć jej twarzy. Wierzono, że od chwili przystąpienia do zakonu siostry kryją w sobie śmierć. - Czy chcesz, byśmy wysłały tancerzy śmierci do waszego Miasta? Wielu panów wzdrygnęło się na wzmiankę o tych wojownikach, którzy podskakiwali i wirowali w tańcu, aż umierali z wyczerpania, a sam ich dotyk sprowadzał śmierć. Wysoki kapłan Jastura uderzył rękawicą w metalowy napierśnik. - A czy chcecie wystąpić przeciwko moim kapłanom-wojownikom? Nie musimy się obawiać waszej magii, Wielki, gdy wezwiemy naszego boga, by służył nam za tarczę. Czy odważycie się stawić czoło naszym świętym młotom wojennym, które rozbiją mury waszego miasta? Motecha w tej chwili czuł się jak każdy zwykły Tsurańczyk; pewność posiadanej mocy nie zatarła całkiem wierzeń wpajanych mu od dzieciństwa. Usiłując załagodzić sytuację, powiedział: - Nie kwestionujemy prawomocności urzędu cesarza Justina. - Podniósł wprawdzie głos, ale zarazem pochylił stare plecy w ukłonie. Wyprostował się i wycelował palcem w pierś stojącej u stóp tronu Mary. - Pani Maro Acoma ciągnął - twoje czyny gwałcą wszelką tradycję i są obrazą dla naszych przodków. Kryłaś się za swym tytułem, nadużywałaś potęgi opinii publicznej i wywołałaś zamieszanie w Zgromadzeniu, a wszystko po to, by złamać nasz edykt, który zabraniał ci wojny z Anasatimi. Twoja armie zaatakowały armię Anasatich na równinie Nashika, a pan Jiro zginął z ręki twego męża. Uznaję cię winną, a jako Wielki tego Imperium mam prawo czynić to, co Zgromadzenie przegłosowało jako najlepsze dla państwa! My stoimy ponad prawem! Twój syn będzie cesarzem,
niech żyje długo i rządzi mądrze, ale ty nie pozostaniesz na wolności i nie będziesz regentką! - A kogo byś widział na miejscu Mary? - zapytał Shimone cierpko. Omechana? Motecha zignorował ten komentarz i nie widząc sprzeciwu ze strony swych towarzyszy, uniósł wysoko ramię, nucąc przy tym jakieś słowa w chropawym języku znanym jedynie magom. Wokół jego pięści rozbłysło zielone światło. Hochopepa i Shimone skrzywili się na ten widok. Akani szybko wysunął się do przodu, Fumita zaś zawołał: - Nie! Motecha nie przerywał zaklęcia, pewny swych praw. Mara pobladła, lecz nie zmieniła wyrazu twarzy ani nie próbowała się ukryć, i tylko coś mruczała. Światło z gromadzącego się czaru Motechy błyskało na jej twarzy i odbijało się iskierkami w oczach. Motecha wykrzywił usta, wykrzykując między słowami zaklęcia: - Modlitwa cię nie ocali, pani! Nie zrobią tego także kapłani, choć ich moce potrafiły zamknąć przed nami tę salę! Sami bogowie mogliby cię ocalić, ale nikt więcej. - Nie korzystałam z mocy kapłanów! - odparła Mara głośno. - Możesz rzucać na mnie swoje zaklęcia, Motecho, ale posłuchaj ostrzeżenia. Twoja magia nie zrani nikogo, a już na pewno nie mnie. Twarz Motechy napięła się ze wściekłości. Ta kobieta nie bała się go! Przysiągł sobie, że jej koniec będzie bolesny i przygotował się do wypowiedzenia ostatnich słów, które miały wyzwolić skupioną w zaklęciu śmierci energię. Pani Acoma po wielekroć zasłużyła sobie na zemstę. Mara zamknęła oczy, wstrząśnięta bliskością zagłady.
- Nie! - odezwał się jakiś głos, który w niczym nie przypominał ludzkiego. Wszystkich przebiegł dreszcz. Po obu stronach Mary stanęły dwie postacie, które dotychczas kryły się za szerokimi szatami kapłanów. Ich ciała były ozdobione misternymi, barwnymi wzorami. Przejrzyste skrzydła rozpostarły się. W porównaniu z majestatem magów cho-ja nawet najkosztowniejsze ludzkie stroje wyglądały blado. - Pani Marze nie stanie się żadna krzywda! - wykrzyknęły obie istoty. Znajduje się pod ochroną magów z miasta Chakaha! - Zakazane! - wykrzyknął Fumita z nagłym zrozumieniem. - Córko, coś ty zrobiła? Motecha zastygł w miejscu, nie kończąc zaklęcia. Moce, które zgromadził, z trzaskiem rozpełzły się w powietrzu. Inni magowie pobledli, zorientowawszy się, kim są stojące przed nimi istoty. - Pani Mara jest niewinna - stwierdzili magowie cho-ja w harmonijnym dwugłosie. - To wy, magowie, spowodowaliście, że starożytny pakt został złamany, gdyż do chwili, gdy zniszczyliście nasz kopiec, wszystkie królowe na terenie Imperium były związane warunkami traktatu. Nie użyliśmy magicznych sił, ani Mara nie otrzymała pomocy z zewnątrz, dopóki wy nie złamaliście traktatu! Wina leży po waszej stronie! Tę salę chroniła magia cho-ja. W krajach poza granicami Imperium nasza sztuka rozkwitła. W obronie nie możecie się z nami równać. Jeśli zechcemy, magowie z Chakaha mogą strzec pani Mary przed wami aż do końca jej dni. Wielcy zawahali się. Nigdy jeszcze zwykły człowiek nie odważył się sprzeciwić Zgromadzeniu, ani nie uknuł tak przewrotnego spisku. Sami magowie zostali wyzwani do obalenia traktatu, który ich przodkowie wymusili na cho-ja! Żaden z Wielkich nie wątpił w umiejętności magów cho-ja; oni nie potrafili kłamać. Z ich słów wynikało, że posiadają moce, wobec których najgroźniejsze nawet zaklęcia Wielkich stawały się bezużyteczne. Każdy z kandydatów do Zgromadzenia studiował starożytne teksty i nikt, kto doszedł do stopnia mistrza, nie mógł przeoczyć znaczenia symboli na ciałach cho-ja. Złożoność tych wzorów rosła wraz z umiejętnościami; ci dwaj, którzy towarzyszyli Marze, byli doświadczeni w swej sztuce i potężni ponad wszelkie wyobrażenia. Mimo wszystko niektórzy członkowie Zgromadzenia nie dawali się
ułagodzić. - Jesteście obcy! Jak śmiecie używać waszej sztuki, by chronić skazaną! wykrzyknął Sevean. Słysząc jego podniesiony głos, najwyższy kapłan Chochocana uczynił znak ochronny. - Poczekaj. - Wszystkie oczy zwróciły się na Marę, która śmiało wystąpiła naprzód, pewna swojej władzy w nowym porządku, który pragnęła zaprowadzić. Nosiła pas regentki, choć oficjalnie nie została jeszcze nią mianowana. - Mam propozycję. Sala zastygła w oczekiwaniu. Wszystkie oczy skupiły się na Słudze Imperium i wszyscy czekali na jej słowa. Mara ukryła wątpliwości głęboko na dnie serca. Pomimo tego, co mówili magowie cho-ja, wiedziała, że ochrona sali wyczerpała ich. Po długim odpoczynku rzeczywiście byliby zdolni ją chronić przed Zgromadzeniem. W ciągu minionych wieków cho-ja udoskonaliły swą magię, a także nauczyły się lepiej rozumieć swych wrogów i sprytnie manipulować prawdą. Mara miała powody wierzyć w to, co jej sprzymierzeńcy dali do zrozumienia Wielkim: że gdyby ich rodzinny kopiec w Chakaha wysłał posiłki do Kentosani, do końca życia byłaby bezpieczna. Ale teraz mogła tylko stwarzać pozory, by wytrącić przeciwników z równowagi. Nie odważyła się w tej chwili prowokować magów do sprawdzania mocy cho-ja. Od śmierci mogły ją uratować tylko słowa, blef i polityka rozgrywki Rady. A Wielcy nie byli głupcami. Mara wzięła się w garść i odpowiedziała, zwracając się bezpośrednio do Seveana. - Ci magowie ośmielili się jedynie wystąpić w imię sprawiedliwości i nic ponadto! Przybyli tu z Chakaha, by dać nam okazję do naprawienia wyrządzonej przez naszych przodków krzywdy. Motecha potrząsnął pięścią. - To jest Zakazane! Każdy cho-ja w Imperium, który popiera rebelię,
zostaje wyklęty! Wielki Traktat między nami obowiązywał przez tysiące lat! - Tysiące lat okrucieństwa! - przerwała mu Mara. - Wasze ukochane Zakazane! Wasza zbrodnia przeciwko cywilizacji, która tym zawiniła, że opierała się zachłannemu podbojowi swych ziem! Podróżowałam do kraju Thuril. Widziałam, jak żyją cho-ja w Chakaha. Który z was może powiedzieć to samo? Brak zwyczajowego tytułu „Wielcy" nie uszedł uwagi większości obecnych. Wielu panów spojrzało na Marę z podziwem. Gwardziści stali sztywno wyprostowani, a Jehilia i Justin wciąż trzymali się za ręce. Kapłani zachowywali powagę, gdy Mara mówiła dalej: - Podziwiałam piękno wzniesionych za pomocą magii miast i pokój tej wielkiej kultury. Widziałam to, co nasze Imperium skradło cho-ja i jestem zdecydowana oddać im to. Hochopepa chrząknął. - Pani Maro, aż do tej chwili miałaś sojuszników między nami. Ale ta... przewrotność - wskazał na cho-ja - zjednoczy nas wszystkich. - A czy jeszcze nie jesteście zjednoczeni? - odparowała Mara sarkastycznie. - Czy zniszczenie mojej lektyki i najbliższego orszaku nie wskazuje na to, że Zgromadzenie wydało na mnie wyrok? W tym momencie kilku magów niepewnie przestąpiło z nogi na nogę i spuściło głowy w zawstydzeniu. Nie pochwalono porywczości Tapeka. Zgromadzenie składało się jednak z Tsurańczyków, którzy nie mogli przyznać publicznie, że jeden z nich sprowadził wstyd na wszystkich. Mara przymrużyła oczy. - Co do przewrotności, to oskarżenie jest fałszywe! Co tu jest przewrotne? - Wskazała na stojące obok uskrzydlone istoty. - Czy to, że te łagodne istoty, które pomimo prześladowań nie mają złych zamiarów, potrafią więcej niż wy? -
Ściszyła głos do oskarżycielskiego szeptu: - Hochopepo, jak to może się wydawać przewrotne ludziom, którzy zabijają obdarzone mocą dzieci tylko dlatego, że to dziewczynki? Na te śmiałe słowa kilku Wielkich westchnęło głośno w szaleńczym zdumieniu. Motecha obrócił się i wskazał na najbliższego żołnierza. - Zabij ją! - zawołał. - Rozkazuję ci. Dowódca Gwardii Cesarskiej stanął przed Marą z dłonią na rękojeści miecza. - Zabiję pierwszą osobę, czy to będzie żołnierz, czy mag, która ośmieli się zagrozić Dobrej Słudze, nawet gdybym sam miał zginąć. Oddałem życie i honor w służbę rodzinie cesarskiej, i to jest mój najważniejszy obowiązek, z którego będę się rozliczał przed bogami. Motecha nie krzyczał, ale emanowały z niego fale mocy. - Odsuń się! - nakazał. Dowódca gwardii wytrzymał jego spojrzenie. - Nie zrobię tego, Wielki - odrzekł i poruszył dłonią. Na ten sygnał inni biało odziani wojownicy wysunęli się przed tron. Choć mieli na sobie paradne zbroje, ich miecze były ostre. W półmroku zabłysły ostrza. Akani wybiegł naprzód i powstrzymał jedynego żołnierza, który ze strachu usłuchał Motechy. - Nie, poczekaj! Motecha spojrzał na niego jak na śmiertelnego wroga. - Przeciwstawiasz się prawu! - Jeśli pozwolisz, wolałbym nie zamieniać cesarskiego pałacu w rzeźnię. Młody mag lekko wzruszył w impasie ramionami i obrócił się do Mary. - Dobra
Sługo, utknęliśmy. - Wskazał na swych towarzyszy. Wielu z nich gotowych było natychmiast zaatakować Marę, stu żołnierzy Gwardii Cesarskiej i dwóch mistrzów cho-ja. - Jeśli szybko nie znajdziemy wyjścia, wielu ludzi zginie. Akani uśmiechnął się z wisielczym humorem. - Nie wiem, czy mamy uwierzyć twoim przyjaciołom cho-ja na słowo, czy też sprawdzić, czyje moce są większe. Ale biorąc pod uwagę jak trudno było nam wejść do tej sali, mam przeczucie, że mogłaby to być katastrofa. - Przyjrzał się Marze nie bez pewnego ciepła. - Nie wątpię, że pragnęłabyś żyć i prowadzić swego syna, dopóki nie osiągnie dojrzałości. W Zgromadzeniu są tacy, którzy oddaliby życie, byleby cię zabić. Inni woleliby pokój i chętnie poznaliby to, co nasi towarzysze cho-ja mogą nam przekazać z wielkiej sztuki magicznej. Domagam się, by wszyscy ludzie i magowie powstrzymali się od jałowego zniszczenia, dopóki mamy inne możliwości. Stojący po prawej stronie Mary mag cho-ja zwinął skrzydła; jego towarzysz zrobił to samo i rzekł: - Możemy ci w tym pomóc. Dodał jakieś wyrażenie w swym języku i poruszył przednimi odnóżami. Zdawało się, że przez salę powiało i napięcie między zwaśnionymi stronami zaczęło opadać. Motecha usiłował podtrzymywać swoje wzburzenie. - Istoto! - zawołał. - Przestań te... - Ale głos zamarł i wbrew woli jego twarz wygładziła się. - Magu - odezwał się cho-ja łagodnie - twoja złość przytłumia rozsądek. Niech pokój będzie moim darem dla ciebie. Akani wpatrywał się we wspaniale przyozdobiony korpus, teraz owinięty przejrzystymi, złożonymi skrzydłami. - Choć szanuję naszą tradycję - powiedział, obrzucając wzrokiem towarzyszy - przyznaję także, że dostrzegam w wysłannikach z Chakaha coś ważnego. Przyjrzyjcie się dobrze. Oni przynoszą nam rzadki dar. - Zwracając się do Motechy, dodał: - Ich obecność tutaj nie jest obrazą. Bylibyśmy głupcami,
trzymając się bezmyślnie tradycji i nie próbując przyjrzeć się bliżej cudom, które chcą nam ofiarować. Hochopepa wysunął się naprzód. - Tak, ja też to czuję - westchnął. - Czuję zarazem zachwyt i... wstyd wykrztusił z trudem. Mara przerwała milczenie. - Czy którykolwiek z Wielkich może zaprzeczyć, że tego uczynku nie dyktowała nienawiść ani gniew? Hochopepa poddał się ogarniającej go fali spokoju. - Nie - uśmiechnął się, po chwili jednak dodał trzeźwo: - Przede wszystkim możemy uznać, że twój syn wstąpił na złoty tron zgodnie z prawem. Ale twoje wykroczenia, Dobra Sługo, są... bez precedensu. Możliwe, że nigdy nie zdołamy ci wybaczyć, pani Maro. Wśród zgromadzonych w sali panów znów rozległy się szemrania, ale nikt nie zaprotestował głośno. - Stanowisko Zgromadzenia jest jasne - powiedział Motecha. - Nie możemy przyjąć regentki, która wystąpiła przeciwko nam. Byłby to niebezpieczny precedens. Nasze przywileje są uzasadnione. - Przyjrzał się Marze spokojnie, bez gniewu, z którego oczyściła go magia cho-ja. Jego rozwaga wzbudziła szmer aprobaty wśród magów. - Uznaję koronację Justina, ale to nie zwalnia pani Acomy od odpowiedzialności za nieposłuszeństwo. Gdy się nam przeciwstawiła, złamała prawo! - Mara napotkała jego spojrzenie. - Pani Maro, ukrywając się za obcą magią, ściągasz hańbę na siebie i swe dziedzictwo! Musisz odrzucić ochronę cho-ja i z własnej woli poddać się należnej ci karze. Sprawiedliwości musi stać się zadość. - To prawda - odrzekła Mara cicho.
Nie pozostały jej już żadne atuty; tylko ona mogła dostrzec, że magowie cho-ja drżą lekko z wyczerpania. Ostatek sił zużyli na uspokajające zaklęcie. Nie mogli już uczynić żadnego cudu. Tak cicho, że nie usłyszał jej nikt oprócz stojących najbliżej, powiedziała do nich: - Zrobiliście, co było w waszej mocy. Wygraliśmy odrzucenie Wielkiego Traktatu i teraz już jest nieważne, co się stanie ze mną. Mag, stojący z lewa, łagodnie pogładził ją kończyną po dłoni. - Pani - powiedział bezgłośnie - nasza pamięć o tobie nigdy nie zginie. Mara zmusiła się, by unieść głowę wyżej i zwróciła się do wszystkich: - Niegdyś chciałam poświęcić życie służbie w świątyni Lashimy. Ale los zmusił mnie, bym została panią Acomy. Zostanę wysłuchana. Bogowie oddali mi pod opiekę nie tylko mój dom i rodzinę. - Jej głos teraz rozbrzmiewał aż po najdalsze zakamarki sali. - Podjęłam się zmiany tradycji, która doprowadziła do zastoju. Widziałam okrucieństwo, niesprawiedliwość i marnowanie życia wartościowych ludzi. Przyjęłam rolę położnej, która ma doglądać narodzin nowego życia. A bez niego zginie całe nasze człowieczeństwo. - Przerwała, by odetchnąć; nikt jej nie przeszkodził. - Wszyscy znaliście wrogów, których pokonałam. Byli wśród nich prostaczkowie i przebiegli. - Mówiąc, przenosiła wzrok z jednej twarzy na drugą i zauważyła, że na niektórych te słowa wywarły wrażenie. Motecha i wielu innych po prostu słuchali. - Nasi panowie pragnęli władzy dla honoru, prestiżu albo dla ambicji, nie myśląc o cierpieniu poddanych. Nasze szlachetne rody i klany brały udział w rozgrywce Rady, przelewając krew bez żadnego celu! Jeśli zabijecie mnie w imię sprawiedliwości, zanim mój syn dojdzie do wieku męskiego i będzie mógł sam rządzić, znów skażecie Imperium na zastój i ruinę. Upadnie ono z powodu naszych wad. Taka jest cena mojej śmierci, Wielcy. To wasza sprawiedliwość uczyni dla naszej przyszłości. Takie są koszty, które wszyscy zapłacą za wasze przywileje! Salę posłuchań ogarnęła cisza. Obecni zastanawiali się nad słowami Mary. Kapłani za jej plecami poruszali się niespokojnie i szeptali między sobą. Duma nie pozwalała Marze rozejrzeć się. Na twarzy Hokanu dostrzegła głęboką troskę. Nie odważyła się wymienić z nim spojrzeń. Wiedziała, że jeśli ich oczy się zetkną, wybuchnie szlochem.
Stała nieruchomo, jak przystało na Sługę Imperium i córkę rodu Acoma, przygotowana na swój los. Na twarzach magów znów pojawiło się zdenerwowanie. Magia cho-ja już przestawała skutkować. - Tym razem poszła za daleko - wymruczał Shimone. Nic już jej nie ocali, gdyż Zgromadzenie nie odpowiada przed nikim. To nasze prawo, nie przywilej! Fumita odwrócił się; Hochopepa był zmartwiony. - Musisz umrzeć, pani Maro - powiedział Sevean. - Odrzuć ochronę swoich obrońców z Chakaha albo zginą wraz z tobą. Mówię ci, że oni nie mogą ci pomóc. Po twojej śmierci kapłani wrócą na swoje miejsca w świątyniach i zostawią politykę innym. - Wskazał na najwyższego kapłana Jastura i siostry Sibi, i dodał: - Albo niech się z nami zmierzą, jeśli uznają to za konieczne. I tak nas nie przewyższą! Nasze moce przebiły osłonę tej sali! Może cho-ja poza Imperium nauczyły się kłamać. Myślę, że chcesz nas zwieść, pani Maro, i że nie masz już żadnej obrony. Motecha na chwilę zdumiał się, po czym jego twarz stwardniała. Przyjrzał się magom z Chakaha i zauważył, że nie zrobili nic, by chronić Marę. Ze zmrużonymi oczami wyczuwał gromadzącą się moc Seveana. Motecha znów uniósł ręce i zebrał się wokół nich zielony płomień. Przerażająco skupiony zaczął mruczeć chropawe zaklęcie. Tym razem nic nie mogło powstrzymać jego ani innych od zadania ciosu Słudze Imperium. Kapłani zaniepokoili się i niektórzy odsunęli się. Hokanu cierpiał. Jego pierwszy doradca, Dogondi, wysunął się naprzód, zasłaniając mu widok. - Nie patrz na to, panie - wymruczał. Na piramidzie tronowej Jehilia mocno pochwyciła dłoń Justina, chłopiec zaś wpatrywał się w matkę szeroko otwartymi oczami, w których nie było strachu, jedynie zaciętość.
- Wielcy zapłacą za to - powiedział cicho młody cesarz. - Jeśli ją zabiją, zniszczę ich! Jehilia z niepokojem pociągnęła jego dłoń. - Cicho, bo cię usłyszą! Wielcy jednak nie zwracali żadnej uwagi na siedzące na tronie dzieci. Stanęli razem, łącząc swe moce z zaklęciem Motechy. Trzech nie przyłączyło się do gromady: wyraźnie nieszczęśliwy Hochopepa, rozżalony Shimone i Fumita, który nie potrafił zapomnieć o więzach rodzinnych i zabić kobiety, która była jego synową. Zaklęcie przybierało na sile. Mara stała nieruchomo przed tronem. Po obu jej stronach przykucnęli magowie z Chakaha ze zwiniętymi skrzydłami. Najwyższy kapłan Turakamu, stary i pomarszczony, ale wyprostowany pod ciężarem ceremonialnej szaty, stanął za nią i położył wyschniętą dłoń na jej ramieniu, jakby chciał ją pocieszyć przed spotkaniem z jego boskim panem. Motecha wyrzucił ramiona w górę. Zielone światło rozbłysło i powietrze zatrzęsło się od uderzenia, które powaliło wielu panów na podłogę. Mara i kapłan zniknęli za szalejącym magicznym płomieniem. Kamienie poczerwieniały i topiły się. Kolumna zwaliła się jak świeca, a na marmurowej posadzce pojawiły się bąble. - Poznaj cenę sprzeciwu wobec tych, którzy stoją ponad prawem! wykrzyknął Motecha i klasnął w dłonie, kończąc działanie magii. Światło znikło. Zebrani przetarli piekące, załzawione oczy i ujrzeli pośrodku sali krąg zwęglonej podłogi. Od rozgrzanego marmuru napływały fale gorąca. Powietrze drżało. Mara jednak stała nietknięta. Jej szaty były całe; żaden włos na jej głowie nie zmienił położenia. Obydwaj magowie z Chakaha kłaniali się w hołdzie kapłanowi, który drżącym głosem wzniósł modlitwę dziękczynną do swego boga. - Co to ma znaczyć? - zawołał Motecha, wstrząśnięty i pobladły aż po korzonki włosów. - Ona żyje! Jak to możliwe? Kapłan Turakamu zakończył hymn i z cierpliwym uśmiechem wystąpił
naprzód. - Wielki, twierdzisz, że znajdujesz się ponad ludzkimi prawami. Ale nawet, jeśli tak jest, to odpowiadasz przed bogami. - Jak? - zapytała Mara słabym głosem i zachwiała się. Magowie cho-ja podtrzymali ją w porę. Kapłan Czerwonego Boga odwrócił się plecami do zadziwionych magów i wyjaśnił jej: - Pani Maro, odwiedziłaś kiedyś przełożonego naszej świątyni w SulanQu. Pokazał ci swoje moce i wyjaśnił, że nasz bóg zawsze działa w zgodzie z czasem. Twoja polityka wnosi świeży powiew w nasze życie. Nigdy nie próbowałaś posłużyć się świątyniami w rozgrywce i zawsze byłaś pokorną córką naszej wiary, w przeciwieństwie do tych, którzy usta mają pełne tradycji, a odrzucają duchową prawość. - Ale jak to było możliwe? - zapytała Mara nieco głośniej, gdy nareszcie pojęła, że wciąż żyje. Najwyższy kapłan odrzekł uroczyście: - Masz poparcie świątyń, nie tylko z przyczyn politycznych. Zgodziliśmy się, że mój bóg, który trzyma w ręku życie wszystkich ludzi, powinien zdecydować, czy twoja chwila nadeszła. Gdybyś nie miała poparcia niebios, zginęłabyś. - Z grzechotem wyrzeźbionych z korkary czaszek obrócił się do magów. - Ale nie zginęła! Mrożący krew w żyłach głos najstarszej z sióstr Sibi dodał: - A skoro młodszy brat naszej Ciemnej Pani nie wezwał Sługi Imperium do siebie, to znaczy, że nasza bogini tego nie chce. - Otwór w kapturze kapłanki poruszył się, gdy przebiegała wzrokiem twarze obecnych. - Są tu inni, których nasza boska pani chętnie by tam wysłała. Nawet niektórzy magowie nakreślili znaki chroniące od złego. Nieco
rozbawiony kapłan Turakamu obwieścił: - Mój bóg ocalił Dobrą Sługę. Z woli niebios jej życie jest od tej chwili święte i zguba czeka każdego, maga czy zwykłego człowieka, który spróbuje podnieść na nią rękę! Motecha sztywno przyjął porażkę, ale jego twarz pozostała nieprzejednana. - Nie my decydujemy o życiu czy śmierci pani Mary; to zostało jednoznacznie dowiedzione. Ale nadal można podważyć jej prawo do regencji. Pan Jiro Anasati także miał zamiar ubiegać się o złoty tron. Podobnie jak Mara próbował przechwycić władzę za wszelką cenę. Czy nie takie same są ambicje Dobrej Sługi, skoro ma zamiar rządzić aż do chwili, gdy Justin skończy dwadzieścia pięć lat? Dlaczego tego stanowiska nie miałby objąć ktoś z rodu Omechan albo Xacatecas, czy też jakiegoś mniejszego domu, który nie może rościć pretensji do urzędu seniora wojennego, na przykład Netoha albo Corandaro? Mara, która po bliskim zetknięciu ze śmiercią odzyskała już przytomność umysłu, ucięła jego rozważania, nie dopuszczając, by tradycjonaliści pochwycili sposobność. - Nie. Dam wam wybór. Tłum kapłanów i dworzan zamarł. Wszyscy, od Światłości Niebios, przez magów pośrodku sali, aż do dwóch heroldów i gwardii, czekali, by Mara złożyła propozycję. Ona zaś weszła na stopnie piramidy i podniosła głos. - Mogę zostać w tym pałacu i sprawować urząd regentki mego syna. Jego rządy będą spokojne, wspomagane przez przymierze panów, którzy rozumieją, że Imperium musi się zmienić. A w końcu wszyscy muszą to zrozumieć. Cho-ja chętnie podejmą się pośredniczenia we wprowadzaniu nowego porządku, który wynagrodzi zło sprzed wielu set lat.
Ich wojownicy nie będą już uczestniczyć w walkach między wielkimi domami, lecz będą nas strzegli przed wojną domową. Gdyż Justin, dziewięćdziesiąty drugi cesarz, pierwszym edyktem uwolni ich od wszelkich nałożonych przez ludzi ograniczeń. Mara urwała, by uspokoić oddech. Jednak podjęła pośpiesznie zanim podniósł się gwar: - Proponuję pokojowe zmiany! Byłam doradcą cesarza i wiem, jak się rządzi Imperium. Jako Sługa Imperium mam władzę i uznanie zarówno wśród wysoko urodzonych, jak i prostych ludzi, mogę więc uspokoić wszelkie zamieszki. Wybór jest oczywisty. Omechanowie już wystąpili przeciwko mnie, rozpoczynając oblężenie Kentosani. Wkrótce dołączą do nich sojusznicy nieżyjącego pana Jira i inni, którzy popierają tradycjonalistów. Jeśli ich nie powstrzymamy w kraju wybuchnie wielka wojna domowa i zrujnuje Imperium, któremu wszyscy przysięgliśmy służyć. Hochopepa zaśmiał się sucho. - Tak mówiono już dawniej, pani, ale przez to rozlew krwi nie stawał się mniejszy. Złość ogarnęła Marę na myśl, że Hochopepa przypisuje jej, choć nie wprost, motywy jej dawnych, żądnych władzy wrogów. - Mówisz o rozlewie krwi, magu? A czemu by służył? Nie ma już urzędu seniora wojennego, o który można by walczyć. Nie ma Najwyższej Rady! Wielu panów obruszyło się na te słowa, ale Mara znów nie dopuściła ich do głosu. - Trzeba ukrócić nasze zamiłowanie do morderczych intryg. Rozgrywka Rady nie będzie już dłużej pretekstem do wojen i zamachów. Należy na nowo określić zasady honoru i odrzucić okrutne tradycje. Będziemy się rządzić prawem! Za każde przestępstwo, od najmniejszego do największego, każdy mężczyzna i kobieta będzie jednakowo odpowiedzialny przed cesarskim wymiarem
sprawiedliwości. Nawet Światłość Niebios nie będzie ponad tym kodeksem przyzwoitości! Motecha potrząsnął uniesioną pięścią. - Ale my stoimy ponad prawem! Mara zeszła ze schodów i teraz tylko poręcz dla petentów oddzielała ją od zwartych szeregów magów. Spojrzała prosto w twarz Motechy, a potem na innych magów. - Każdy mężczyzna i kobieta - powtórzyła stanowczo. - Żaden pan, który popełni morderstwo, nie może liczyć na pobłażliwość, nawet gdyby postąpił zgodnie z tradycją. Każdy niewolnik, żebrak i każdy potomek szlachetnego rodu zostanie sprawiedliwie ukarany za swe wykroczenia; a przede wszystkim członkowie waszego Zgromadzenia. Nie będziecie już mogli potajemnie zabijać dziewcząt oraz kobiet, które przejawiają magiczny talent. Tym razem szmer był na tyle głośny, że Mara musiała przerwać. - Tak! - wykrzyknęła Mara ponad narastającym zgiełkiem. - Mówię prawdę! Przez te wszystkie lata Zgromadzenie dokonywało niezliczonych morderstw, i to z przyczyn, których nasi bogowie nigdy by nie uznali! Kapłan Lashimy postukał ozdobioną spiralnym wzorem laską, by zwrócić na siebie uwagę. - Posłuchajcie pani Mary. Ona nie kłamie. Ostatniego lata zabrano z dziedzińca przy świątyni młodą kobietę, naszą akolitkę. Od dnia, gdy przyszedł po nią jeden z Wielkich, nie widzieli jej nasi kapłani ani jej rodzina. Hokanu wyglądał, jakby było mu niedobrze; Fumita zwiesił głowę i utkwił wzrok w podłodze, omijając wzrokiem swego syna. Niejeden ze szlachetnie urodzonych poczuł się wstrząśnięty na myśl, że jego córka, wezwana do służby przez Wielkich, nie przebywa w dobrym zdrowiu w Mieście Magów. Gniewne spojrzenia zwróciły się na magów. Mara szybko podjęła przemowę, chcąc
wykorzystać narastające niezadowolenie. - Panowie i magowie nadal będziecie rządzić się sami... - Na twarzach możnych pojawiła się ulga. - Ale w granicach prawa! - dodała Mara. Zgromadzenie jednak utraci swoje przywileje. Nie będzie mogło już dyktować, komu wolno studiować sztuki magiczne. Każdy, kto chce praktykować magię, będzie mógł to robić zgodnie ze swoją wolą. Adepci niższego wtajemniczenia i kobiety, które odkryją w sobie talent, mogą go rozwijać pod przewodnictwem Zgromadzenia albo nie, jak będą chcieli! Ci, którzy wolą szukać wiedzy gdzie indziej, także będą mogli to robić. Jeden z magów cho-ja uniósł kończynę i powiedział łagodnie: - Chętnie podejmiemy się uczenia każdego, kto zechce mądrze używać swych talentów. Choć ta propozycja ułagodziła niektórych z Wielkich, inni byli rozwścieczeni. - Byłam więźniem w kraju Thuril - ciągnęła Mara - i przy boku Ichindara uczestniczyłam w podejmowaniu decyzji państwowych. Spośród wszystkich tu zgromadzonych ja tylko mogę ocenić słuszność twierdzenia, że każdy mężczyzna, kobieta i dziecko zasługuje na ochronę. Dopiero wtedy, gdy - zmarszczyła czoło, szukając w pamięci nazwy, którą jej ukochany Kevin wymawiał z takim żarem gdy wprowadzimy wielką wolność, wszyscy poczujemy się bezpieczni. Rozgrywka Rady stała się niebezpieczna i krwawa ponad wszelkie wyobrażenia, i zamierzam dopilnować, żeby to się skończyło. Prawdziwa władza musi chronić słabych, których przez stulecia deptaliśmy bezmyślnie. Motecha przecisnął się naprzód i rozpłomieniony przechylił przez poręcz. Mara spojrzała na niego z pogardą i powiedziała, a jej słowa dotarły do najdalszych zakątków sali: - Wy, magowie, nie macie prawa niszczyć tego, co wam się nie podoba. Bogowie nie po to obdarzyli was talentami, byście mogli dla kaprysu odbierać życie innym. Najwyższy kapłan Jurana postukał białą laską o podłogę.
- Dobra Sługa mówi prawdę. Przez tłum swych braci przepchnął się jeszcze jeden nowo przybyły z Miasta Magów. Tapek wyzbył się oporów, jakie pozostały w nim po ostatnim haniebnym wyczynie. - Chcesz nas pozbawić starożytnych praw! - protestował żarliwie - Władzy używa się zgodnie z wolą tych, którzy ją posiadają - odparowała Mara bez lęku, choć Tapek znajdował się na wyciągnięcie ręki od niej. - Ty przede wszystkim powinieneś to rozumieć, magu. Twoi koledzy okazali się marnymi zarządcami. Urośli w pychę i zaczęli sobie przywłaszczać prawa, które należą jedynie do bogów. Ponieważ waszą próbę zgładzenia mnie powstrzymała, nie, wymazała ręka bogów, dzisiaj to ja mam władzę. Magowie wymienili zaniepokojone spojrzenia, ale żaden nie miał nic do powiedzenia. Okazali się bezsilni wobec tej kobiety. Ponieśli nieodwracalną porażkę. Nie mieli się na czym oprzeć. Jedynie Hochopepa nie spuszczał oczu z Mary. - Wspomniałaś o wyborze? Gdyby napięcie było mniejsze i roztrząsano mniej istotne sprawy Mara mogłaby się uśmiechnąć nad tą bystrością. - Tak, Wielcy, daję wam wybór - obwieściła donośnie. - Od wieków Zgromadzenie cieszyło się władzą bez żadnej odpowiedzialności. Mogliście dla „dobra Imperium" popełniać czyny najbardziej kapryśne, przewrotne i zgubne. Pomyślała o dwojgu dzieciach Minwanabiego, zabitych przez ojca. Choć Tasaio był jej wrogiem, uważała to morderstwo za niewybaczalne, zwłaszcza że Zgromadzenie mogło mu zapobiec. - Jako że nasi magowie niechętnie poddają się dyscyplinie, teraz nadeszła pora rozliczenia. Możecie zrobić, jak powiedziałem i zająć się swoimi sprawami w waszym mieście przelęknionych, zapatrzonych w siebie ludzi; i niech bogowie zmiłują się nad wami. Albo możecie zgodzić się na coś, co także może uchronić nas przed wojną. Okrągła twarz Hochopepy skrzywiła się z niechęcią i mag nerwowo
postukał obcasem. - Domyślam się, co to może być. - Naprawdę? - Mara wyjęła zza paska ozdobny sztylet i zwróciła ostrze ku piersi. - Bogowie co prawda uznali, że mój czas jeszcze nie nadszedł, ale jako pani Acomy wciąż mam wolną wolę i mogę zrobić z niej użytek. Jeśli chcecie, mogę sobie odebrać życie, już teraz, i odkupić złamanie waszego edyktu. Jeśli to zrobię, Justin abdykuje i wróci do domu jako pan Acomy. Jehilia, jego żona, przejmie rządy, a jej mąż będzie tylko jej towarzyszem i przysięgnie, że nigdy nie podniesie ręki na ciebie ani na żadnego innego maga. - Mara wypowiedziała te ostatnie słowa, przymrużając oczy. Ostrze w jej dłoni ani razu nie zadrżało. - Ale w takim wypadku wy musicie przejąć rządy. Hochopepa nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Shimone i Akani pokiwali głowami, Tapek zaś był skonfundowany. - Pani, o czym ty mówisz? - zapytał. - Wasza moc nadaje się jedynie do niszczenia, wypowiadania wojny albo sprzeciwu - stwierdziła Mara. - Moi sojusznicy nie będą stawiać oporu. Jeśli tak zdecydujecie, przed świtem zakończę życie honorowo, z własnej ręki. - Powiodła wzrokiem po sali, na krótką chwilę zatrzymując spojrzenie na twarzach niektórych możnowładców, którzy nawet jeszcze teraz mieli nadzieję na jej błąd, dzięki któremu uda im się wznieść wyżej. Nadal było możliwe, że Mara przebije się sztyletem i Najwyższa Rada znów się zbierze, jakby Sługa Imperium nigdy nie istniała i jakby marzenia zamordowanego cesarza oraz barbarzyńskiego niewolnika nic nie zmieniły. W tej chwili ważyła się cała przyszłość Imperium. Kapłani wzywali swych bogów i modlili się o ich łaskę. Mara zakończyła, wpatrując się w Motechę i Tapeka. - Och, możliwe, że znajdziecie kogoś, kto przez jakiś czas zechce odgrywać rolę cesarza albo seniora wojennego. Nie mam żadnych wątpliwości, że Omechanowie oddaliby wszystko za ten zaszczyt. I tak by to trwało, aż kolejny ambitny sąsiad albo rywal uznałby, że nadszedł czas, by zakłócić dziedzictwo tronu. - Ale weźcie pod uwagę, że złudzenia prysły. Ludzie już wiedzą, że
Zgromadzeniu można się oprzeć. Świątynie nie będą zadowolone z drugorzędnej roli. Bądźcie pewni, że ostatnim aktem cesarza Justina będzie uwolnienie cho-ja, by znów mogli używać magii do wznoszenia szklanych miast. Jak dacie sobie radę z utrzymaniem porządku bez oddanych żołnierzy? Jak powstrzymacie potyczki i gry o władzę między panami, na których tradycja zastawiła pułapki honoru? Rozgrywka Rady weszła w ślepy zaułek, ale nasi panowie są zbyt kłótliwi albo zachłanni, by stworzyć nowy porządek. Czy wy jesteście gotowi nałożyć zbroję i wziąć do ręki miecz? Tapek? Sevean? Motecha? Ich zmieszanie było wręcz komiczne. Nigdy nawet nie pomyśleli, że mogliby pobrudzić sobie ręce, biorąc udział w bitwie! A jednak ich słabości zostały obnażone i wiedzieli, że ich magia już nigdy nie będzie budziła takiej grozy jak wcześniej. Inni, równie odważni jak Mara, zaczną się buntować i względy polityczne zmuszą Zgromadzenie do poparcia którejś ze stron. Nie będzie innego wyboru: okoliczności zmuszą magów do porzucenia studiów i praktycznego sprawowania władzy. Dla ludzi przyzwyczajonych do ulegania kaprysom ta perspektywa była w najwyższym stopniu niesmaczna. Motecha był zakłopotany. Sevean niespostrzeżenie wsunął się za plecy Shimone'a, Tapek zaś ukrywał przerażenie pod brawurą. - Nie jesteśmy radą władców, skazaną na użeranie się o błahostki! Jesteśmy powołani do wyższych spraw niż wymierzanie kar walczącym rodom! Hochopepa tylko się roześmiał. Mara skłoniła się poważnie. Ostrze wciąż znajdowało się w jej dłoni, skierowane w pierś. Wzrok miała kamienny - Oto wasz wybór, Wielcy. Albo przejmijcie władzę, albo przestańcie przeszkadzać tym, którzy muszą to robić. Hochopepa ze znużeniem pomachał ręką przed twarzami swych ogłuszonych, milczących towarzyszy. - Już po wszystkim.
Tapek nadal był gotów do sporu, ale w tym momencie wtrącił się Akani. - Zgadzam się. Dzisiaj Zgromadzenie nie pragnie władzy Imperium bardziej niż w przeszłości. Bogowie, przecież nawet nad jedną sprawą dyskutowaliśmy całymi dniami! - Nie odmówił sobie wymownego spojrzenia w stronę Shimone'a i Hochopepy. Westchnął i skłonił się poważnie przed Sługą Imperium. - Pani, nie odbierzesz sobie życia przed świtem. Pospólstwo podniosłoby zbyt wielki krzyk, a winę prawdopodobnie przypisano by nam. Nasz wybór jest jasny: chaos albo nowy porządek. Ty pierwsza zauważyłaś, że nie wszyscy z nas na tyle pozbyli się ludzkich odruchów, by zabijać bez wahania. Prawdę mówiąc, większość magów nie potrafiłaby skrzywdzić nawet muchy. Nie. Nasza władza w Imperium powstała wskutek ślepego posłuszeństwa na przestrzeni wieków. Bez tego jesteśmy... bezsilni. - Bezsilni! - prychnął Tapek. - Nie ja, Akani. Fumita powstrzymał rudego maga miażdżącym uściskiem ręki. - Tapek, zrobiłeś już coś, co zhańbiło cię nieodwołalnie. Tym razem dla odmiany posłuchaj głosu rozsądku! Mara nie szuka własnej korzyści. Mógłbyś wreszcie zrozumieć, że jej motywy zawsze były inne. Zgromadzenie nigdy nie pozwoli ci doprowadzić do wojny domowej i chaosu. A jeśli ty i twoi młodzi sojusznicy nie pogodzicie się z nieuniknionym, rozlew krwi będzie większy niż kiedykolwiek. Proponuję, byś już teraz zaczął naprawiać swoją reputację. Możesz się pojawić na murach i nakazać atakującym armiom, by przerwały ogień i odłożyły broń. - Pójdę z nim - powiedział Shimone, obrzucając młodszego kolegę surowym, bezlitosnym spojrzeniem. Pochwycił Tapeka i zniknął. Niewielu magów w Imperium odważyło się przeciwstawiać Shimone'owi, gdy był zdenerwowany. Hochopepa wzruszył ramionami, patrząc na stojących za Marą kapłanów i panów. - Nie pragnę władzy i nie zamierzam też mordować najpotężniejszych
kapłanów w Imperium. - Te słowa wyraźnie odnosiły się do Motechy, który szukał poparcia wśród stojących za nim magów, ale przekonał się, że grono sprzymierzeńców topnieje. Pod nieobecność Shimone'a Sevean przycupnął obok Fumity. Coraz więcej magów poddawało się. Hochopepa łagodnie wyciągnął rękę i wyjął sztylet spomiędzy palców Mary. Potem obwieścił donośnie: - Pewien niezwykły człowiek, mag Milamber z Midkemii, kiedyś upominał nas, mówiąc, że nasze Imperium jest zmurszałe i upada z powodu sztywnego trzymania się tradycji. Myślę, że miał rację - krępy mężczyzna obdarzył Marę i wspaniałych magów z Chakaha pełnym podziwu uśmiechem gdyż inaczej, dlaczego bogowie mieliby chronić życie tej wyjątkowej kobiety? Po chwili dodał: - Pani, jeśli Światłość Niebios pozwoli, wycofamy się teraz i spotkamy później, ale możesz być pewna, że otrzymasz swój urząd. - Jako pierwszy z magów wystąpił naprzód i powtórzył ukłon, podkreślając, że uznaje siedzącego na tronie chłopca za dziewięćdziesiątą drugą Światłość Niebios. Cała gromada magów poszła w jego ślady. Większość czuła się na tyle upokorzona, że zrobili to cicho; wśród stojących dalej rozlegało się niezadowolone mamrotanie. Fumita posłał tym odszczepieńcom surowe spojrzenie, a magowie z Chakaha utkwili w nich swe oczy podobne do czarnych agatów, które przypominały im, że cho-ja mają wyjątkową pamięć. W obliczu tej jednomyślnej kapitulacji najbardziej przerażającego wroga Mara poczuła zawrót głowy i ogromną ulgę. Hokanu w porę dostrzegł jej stan. Podszedł do niej i otoczył ją ramieniem. Mara z wdzięcznością przyjęła pomoc i wsparła się na nim mocno. Wielcy wychodzili jeden po drugim i środek wielkiej sali powoli pustoszał. Przed tron wysunął się jeszcze pan Keda, cesarski kanclerz, w błyszczącym urzędowym stroju. Pomimo wcześniejszego niepokoju starzec nie stracił powagi ani talentu krasomówczego. - Niech z racji urzędu będzie mi wolno pierwszemu zaprzysiąc wierność cesarzowi Justinowi - powiedział, po czym uklęknął i wyrzekł uświęcone tradycją słowa przysięgi. Napięcie zniknęło. Zgromadzenie, które wcześniej przypominało uzbrojony obóz wojskowy, stało się grupą zwykłych ludzi,
klęczących i powtarzających przysięgę przed chłopcem, który został poczęty jako syn niewolnika i z pozycji dziedzica Acomy wzniósł się na urząd dziewięćdziesiątego drugiego cesarza Tsuranuanni. Gdy nowo zaprzysiężeni członkowie dworu wstali, Justin poruszył się na tronie z wyraźnym niepokojem i wyszeptał głośno do matki i przybranego ojca: - Powiedzieliście mi wszystko inne, ale co mam zrobić teraz? Jego potknięcie w etykiecie wzbudziło przerażenie Jehilii. Kapłani stłumili uśmiechy za ceremonialnymi maskami; Hokanu zaś ściągnął z głowy hełm i roześmiał się. - Powiedz swojemu ludowi: Niech rozpocznie się świętowanie! Justin zeskoczył Z tronu. Ciężki złoty hełm z koroną omal nie spadł mu z głowy. Pociągnął swą żonę za rękę i nagle nie był już wielką osobistością, lecz chłopcem, który wykorzystuje chwilę, gdy starsi nie patrzą, by obmyślić jakąś psotę. - Niech rozpocznie się świętowanie! - zawołał. W wielkiej sali rozbrzmiały wiwaty, tym bardziej ogłuszające, że machiny oblężnicze Omechanów milczały i kamienie przestały już walić w mury Dzielnicy Cesarskiej. A gdy wrzawa ucichła nieco, rozległy się uderzenia wielkich gongów w świątyniach dwudziestu bogów, wzywające lud na ulice, by uznał nowego władcę w osobie Justina, dziewięćdziesiątego drugiego cesarza Tsuranuanni. Pośród zamieszania, gdy wielka sala pustoszała, a cesarscy heroldowie wykrzykiwali nowiny po całym mieście, wśród pałacowej służby pojawił się nieduży, podobny do myszy Jican. Ogromny cesarski hadonra nie miał nic do powiedzenia. Po ożywionej wymianie zdań wielki urzędnik wycofał się, mrucząc pod nosem, że cesarska godność została nieodwołalnie zbezczeszczona. Jican zajął się resztą służby i po kilku minutach całe cesarskie gospodarstwo pracowało już pod jego dyktando. Hadonra nakazał służbie przygotować ucztę na cześć nowego cesarza, nawet gdyby wszyscy, aż do pomywaczy i sprzątaczek, mieli
przy tym paść trupem z przemęczenia. Jego zapał okazał się zaraźliwy. Po kilku godzinach przebywający w pałacu możnowładcy zmienili zbroje na jedwabne szaty. Wśród urzędników krążyli artyści. Całe miasto zaczęło świętować na wieść, że wybrano nową Światłość Niebios, a ponadto pani Mara, Sługa Imperium, od tej chwili przejmuje władzę.
Rozdział trzydziesty trzeci Cesarska rada Światło latarni zmieniało noc w kalejdoskopowy wzór. Na ulicach wirowali tancerze w jedwabnych szatach; aktorzy w maskach odgrywali zabawne scenki. Lakierowane dzwonki i śmiech zastąpiły dudnienie machin oblężniczych. Mara siedziała przed malowaną przegrodą w prywatnej części pałacu cesarskiego. Cieszyło ją zadowolenie ludu, jednak uśmiech radości wywołała dziewczynka, która spała na jej kolanach. Na twarzy pani malował się wyraz tak głębokiego spokoju, że Hokanu, który właśnie stanął w drzwiach, zawahał się przed wejściem. Mara jednak zawsze wyczuwała jego obecność i choć nic nie usłyszała, podniosła głowę i uśmiechnęła się szerzej. - Hokanu. - W tym jednym słowie zawarte było wszystko, od czułości i głębokiego uczucia, po ból spowodowany długim rozstaniem. Pan Shinzawai wszedł do komnaty, starając się stąpać jak najciszej. Nie miał już na sobie zbroi, lecz jedwabną szatę, a nabijane ćwiekami sandały zamienił na miękkie, sznurowane pantofle o skórzanych podeszwach. Podszedł do żony, przyklęknął i wyciągnął dłoń do Kasumy. Dziecko pochwyciło jego palec i choć nie rozbudziło - się do końca, widać było, że obecność ojca je uspokaja. - Ależ ona urosła! - szepnęła Mara. Gdy wyjeżdżała do kraju Thuril, Kasuma była jeszcze niemowlęciem. Teraz już chodziła i wymawiała pierwsze słowa. Mara powiodła palcem po brwiach córki. - Będzie marszczyć czoło tak jak ty - stwierdziła. - To może oznaczać, że odziedziczyła także twój upór. Hokanu zaśmiał się.
- Przyda jej się. Mara zawtórowała mu. - Na pewno. Dobrze by było, gdyby miała też ostry język, jeśli ma utrzymać w ryzach twojego kuzyna Devacai. Może gdy podrośnie, powinniśmy ją wysłać na wychowanie do pani Isashani? Hokanu zachowywał niezwykłe dla niego milczenie. Mara nie zauważyła tego, pogrążona we wspomnieniach o Nacoi, nieznośnej piastunce, która wychowała ją i nauczyła niezbędnych umiejętności. Po chwili jednak wspomnienie zbladło, gdy Hokanu wyjął Kasumę z jej ramion i delikatnie położył na macie sypialnej, a potem objął żonę ramieniem, zamierzając uczynić z nią to samo. - Widzę, że wojna nie osłabiła twoich sił - uśmiechnęła się Mara, rozluźniając węzły szaty. - Bogom niech będą za to dzięki, bo bardzo za tobą tęskniłam. Chyba nie wytrzymałabym jeszcze jednej nocy, spędzonej na zastanawianiu się, czy żyjesz albo czy nasze dzieci padną ofiarą polityki... Urwała, pozwalając, by dłonie Hokanu odpędziły od niej nieprzyjemne wspomnienia. - Przypuszczam, że przyszedłeś z cesarskiego skrzydła. Jak się czuje Justin? Hokanu parsknął śmiechem, ukrywając twarz we włosach żony. - Mały barbarzyńca - odezwał się po chwili. - Przyszedł do mnie cały drżący, z twarzą równie czerwoną jak włosy i zapytał, czy powinien już dzisiaj spełnić swój małżeński obowiązek wobec Jehilii. Mara uśmiechnęła się szeroko. - Powinnam była odgadnąć, że o to zapyta, zanim ktokolwiek znajdzie czas, by mu wszystko wytłumaczyć. Zaglądał pokojówkom w dekolty, odkąd nauczył się wspinać na meble. I co mu powiedziałeś? - Gdy już przestałem się śmiać? Powiedziałem, że będzie musiał poczekać na ten przywilej, aż skończy dwadzieścia pięć lat i stanie się dorosły.
Mara żartobliwie szturchnęła swego męża w bok. - Nie mówisz poważnie! - Chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałem takiego pomieszania ulgi i rozczarowania - uśmiechnął się Hokanu. - Wyjaśniłem mu, że Jehilia jest o dwa lata starsza od niego, więc gdy dorośnie, sama może zapragnąć, by odwiedził ją w sypialni, a że on wówczas będzie miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, decyzja będzie należała do niej. Mara była rozbawiona. - Och, to znakomite! Biedny chłopiec teraz będzie przekonany, że musi żyć w cnocie przez następne jedenaście lat! - Niedługo sam się wszystkiego domyśli - wzruszył ramionami Hokanu. - Nie pozwól, żeby Jehilia dowiedziała się, co mu powiedziałeś. Zatruje mu życie. Hokanu pocałował Marę w czoło. - Przynajmniej dobrze się zastanowi, zanim znów ją wepchnie do sadzawki. - Ona jest cesarzową - chichotała Mara. - Miałaby pełne prawo pociągnąć go za sobą. - Przypuszczam, że za rok czy dwa przyjdzie chwila, gdy dziecinna szarpanina zmieni się w przyjazną zabawę i Justin przestanie się martwić obowiązkami małżeńskimi. - Hokanu przesunął się tak, że jego twarz znalazła się nad twarzą Mary i dodał: - A skoro już mowa o obowiązkach małżeńskich... Jego usta odnalazły jej usta. Rozmowa zamarła, a ich uścisk stawał się coraz bardziej namiętny. * * *
W kilka godzin później latarnie wciąż płonęły. Tancerzy na ulicach było coraz mniej, ale radość ludu nie zmniejszała się. Pani Acoma i pan Shinzawai leżeli mocno objęci, nasyceni miłością. Żadne nie miało ochoty spać. Obydwoje mieli sobie wiele do powiedzenia, a nie mieli jeszcze okazji porozmawiać o sprawach osobistych. - Pani, teraz, gdy Justin jest cesarzem, znów nie masz dziedzica dla Acomy - zaczął Hokanu. Mara obróciła się w ramionach męża, przesuwając palcem po mocnych zarysach mięśni jego ramienia, stwardniałych od częstego używania miecza. Odpowiedziała dopiero po chwili. - Nie martwi mnie to. Żaden ród nie mógłby wygasnąć bardziej honorowo. A możliwe, że Jehilia okaże się płodna albo, że Justin będzie miał synów z jakąś inną żoną. Może mieć tyle potomstwa, że jeśli jedno z jego dzieci przywdzieje szatę Acomy, w niczym nie umniejszy to cesarskiego dziedzictwa. W chwilę później dodała: - Mogę także adoptować dziecko. Obydwoje wiedzieli jednak, że nie zrobi tego. Tradycja wymagała, by adoptowane dziecko łączyły jakieś więzy krwi z przybraną rodziną, a żadni bliscy krewni Mary nie przetrwali pierwszych lat wojny Acomy z Minwanabimi. Bez wątpienia można byłoby znaleźć jakąś dalszą rodzinę, ale ród Acomów był zbyt stary i szacowny, by oddawać go we władanie dziecku o niejasnym pochodzeniu. Hokanu przygładził włosy Mary. - Ten problem został już rozwiązany - wymruczał. Mara poczuła lekkie napięcie jego ciała. Zrozumiała, że jej mąż uczynił coś nieodwołalnego i jeszcze zanim się odezwał, wiedział, iż ona będzie się sprzeciwiać. - Co ty zrobiłeś, Hokanu? - Jej głos brzmiał ostro ze strachu i troski. A gdy on nie odpowiedział od razu, odgadła. - Kasuma - wybuchnęła. - Ty... Dokończył za nią, bez wzburzenia i rozpaczy.
- Oddałem ją Acomie. Mara zerwała się, ale Hokanu pochwycił ją mocno i kładąc delikatnie palec na jej ustach, powstrzymał potok słów. - Żono, to już się stało! - rzekł, potrząsając nią łagodnie. - Nie możesz odwoływać przysiąg, złożonych w obecności Fumity i dwunastu kapłanów. Kasuma została zwolniona z przysięgi wobec rodu Shinzawai na ołtarzu Jurana. Potem zaprzysiągłem ją Acomie. Mam do tego prawo jako jej ojciec. Ona poprowadzi dalej twój dom i ród. Ty lepiej potrafisz ją nauczyć, jak być panią. Hokanu cofnął palec, ale Mara nie mogła przemówić. Jej mąż rozumiał, że zaniemówiła nie ze szczęścia, lecz z oburzenia i cierpienia. - Ale ty sam zostałeś bez dziedzica! - zawołała wreszcie. - To zbyt niebezpieczne w tych czasach. Devacai spiskuje, by przejąć twoje stanowisko. Omechan i jego stronnicy z klanu Ionani ustąpią i przysięgną wierność Justinowi, ale wielu panów, wiedzionych starymi zawiściami, nadal będzie przygotowywać rebelię tradycjonalistów. Hokanu, jeszcze przez wiele lat będziesz musiał radzić sobie z ich spiskami. Justin i Jehilia potrzebują wszelkich przewag, jakie możemy im zapewnić, a to oznacza zabezpieczenie dziedzictwa rodu Shinzawai! - Przez łzy dodała: - Nie kuś naszych wrogów, by wyznaczyli cię na cel dla mordercy! Nie zniosłabym tego, gdybyś miał zginąć jak twój ojciec, z powodu czyjejś bez względnej ambicji! Hokanu przygarnął ją. - Masz rację, że się obawiasz - szepnął jej do ucha - podobnie jak ja miałem rację, oddając Kasumę domowi Acoma. Jest moją córką! - W jego głosie dźwięczała duma; w głębi serca nigdy nie odrzucił dziewczynki. Mara zawstydziła się, że mogła w to wątpić. - Jestem jej ojcem - powtórzył Hokanu. - I o ile wiem, wciąż istnieją prawa i tradycje, które pozwalają mi podjąć taką decyzję. - Przesunął palcem po jej mocno zaciśniętych ustach. - Pani, tym razem poniosłaś porażkę, być może pierwszą w życiu. W odpowiedzi Mara wybuchnęła łkaniem. Radość z tego, że Kasuma stała się jej spadkobierczynią, miała przyjść dopiero później. Na razie cierpiała na myśl o poświęceniu Hokanu i o tym, czego musiał się wyrzec, by dać jej ten wspaniały prezent.
Wiedziała to, czego nigdy nie wypowiedział głośno: że nie spłodzi z nią już dziecka, które mogłoby odziedziczyć błękit Shinzawaich. - Mam mnóstwo kuzynów - mówił, usiłując nadać głosowi lekkość. - Nie wszyscy są podobni do Devacai. W rzeczywistości większość z nich to godni i wartościowi ludzie. Jeśli wybiorę jednego z rywali na spadkobiercę, może w ten sposób załagodzę konflikty w rodzinie. Taka decyzja podzieliłaby stronnictwo Devacai. Mara z trudem odzyskała głos. - Nie chcesz wziąć konkubiny. Nie było to pytanie, a napięcie jej męża stało się wystarczającą odpowiedzią. Po chwili rzekł: - Pani, jesteś jedyną kobietą na tym świecie, jakiej pragnę. Tak długo, dopóki jesteś przy moim boku, nie chcę żadnej innej. Mara przygryzła wargę. Domyśliła się uczuć, do których jej mąż nie przyznawał się nawet przed sobą. Podobna twardość znalazła dostęp także i do jej serca. Ale nie powiedziała mu, co postanowiła, gdyż ramiona Hokanu znów zamknęły się wokół niej, a usta odnalazły jej usta. * * * Drzwi do wielkiej sali posłuchań otworzyły się szeroko. Dobosze i trębacze odegrali fanfarę. Na otwartym dziedzińcu na zewnątrz prości ludzie, którzy świętowali wstąpienie na tron nowego cesarza, ucichli z szacunkiem. Dwóch cesarskich heroldów podeszło do wejścia i jednogłośnie obwieściło oficjalne rozpoczęcie pierwszego posłuchania dziewięćdziesiątego drugiego cesarza. Następnie wyczytali imiona tych, którzy mieli się pojawić przed Jego Cesarską Wysokością Justinem. Najpierw wezwano wysokich urzędników, którzy pełnili swe funkcje za czasów Ichindara. Wszyscy wezwani ubrani byli wymyślnie, a przy tym czujni i
trzeźwi. Prowadzący ich pan Keda przeszedł między szeregami i skłonił się przed podwyższeniem. Justin oficjalnie potwierdził, iż Keda nadal ma sprawować urząd cesarskiego kanclerza. Pan Keda skłonił się nisko przed władcą i Marą, która otoczona kapłanami siedziała na poduszce, na piątym stopniu piramidy. Ubrana była w czerwone szaty, konieczne na uroczystość żałobną na cześć jej zmarłych, która odbyła się o świcie. Keda współczuł jej z całego serca. Dokonała niemożliwego, ale ten triumf osiągnęła, ponosząc wysokie koszty. Jej doradcy, Keyoke, Saric i Incomo, stracili życie; w walce poległo także wielu oficerów i żołnierzy. Jedynie nieliczni spośród wyższych urzędników domu Acoma pozostali po tej stronie Koła Życia. Pan Keda zasalutował przed Marą. Niewielu było panów w Imperium, którzy zaryzykowaliby tak wiele i zechcieli poświęcić niemal wszystko, co było im drogie, w imię wspólnego dobra. Heroldowie wywołali następnego. Kanclerz wycofał się z ukłonem i zajął miejsce pośród innych władców. Jeden po drugim ministrowie wychodzili przed tron. Wielu utrzymało się na poprzednich stanowiskach, niektórzy awansowali, inni zaś zostali odesłani w niesławie, choć powody tych decyzji nie były ogłaszane. Po jakimś czasie pan Keda zauważył szczupłego, ciemnego człowieka w zbroi cesarskiego gwardzisty, który stał na miejscu osobistej ochrony, po prawej stronie cesarza i najwyraźniej udzielał mu wskazówek. Twarz tego człowieka ginęła w cieniu. Kanclerz przyjrzał mu się uważnie i był przekonany, że nie widział go wcześniej. Zdziwiło go to. Po wielu latach służby u Ichindara znał wszystkich dowódców Gwardii Cesarskiej. Miał ochotę podnieść głos, ale powstrzymał się, gdyż na twarzy Mary nie dostrzegł żadnych śladów niepokoju. W końcu lista urzędników dobiegła końca. Potem do tronu zbliżali się panowie, by zaprzysiąc posłuszeństwo Światłości Niebios. Dla niektórych ta chwila była radosna, dla innych gorzka. Gdy już przedstawiciel ostatniego z rodów Imperium wstał z kolan, Justin podniósł się i przemówił. - Panowie, którzy niegdyś tworzyliście radę, dziękujemy wam, że za... zaciął się i stojący nad nim oficer pomógł mu szeptem - zaakceptowaliście nasze wstąpienie na Niebiański Tron. Niektórzy z was byli naszymi wrogami, ale już
nimi nie są. Od tego dnia obowiązuje powszechna amnestia i wszelki bunt przeciwko Imperium staje się bezprawny. Niech będzie także wiadome - oficer znów podrzucił chłopcu odpowiednie słowa - że zakazujemy wszystkich krwawych waśni i rywalizacji. Ten, kto podniesie rękę na sąsiada, podniesie ją na mnie, to znaczy na nas. Na Imperium. - Chłopiec zarumienił się, ale nikt się nie zaśmiał z jego potknięcia. Oświadczenie młodego władcy oznaczało bowiem, że jego Imperium rzeczywiście będzie przestrzegać praw oraz że każdy, kto zechce przywrócić krwawą rozgrywkę Rady, narazi się na cesarski gniew. Cesarz skinął głową w stronę heroldów. Spod jego złotego hełmu wysunęło się pasmo płomiennorudych włosów, a piegowata twarz zmarszczyła się w uśmiechu, gdy główny herold obwieścił donośnie: - Lujanie, Pierwszy Komendancie Wojsk Acomy! Stań przed swym cesarzem! Lujan wysunął się naprzód, zdumiony i zażenowany. Na cześć Mary przywdział tego dnia najlepszą zbroję, ale nie marzył nawet o tym, że zostanie oficjalnie przedstawiony na dworze. Przyklęknął przed nowym cesarzem i panią, której służył od wielu lat, obcą w tiarze regentki, nałożonej na żałobny czerwony welon. Mara przemówiła do niego tak cicho, że usłyszeli ją jedynie szczęśliwcy w pierwszych rzędach. - Saric, Keyoke i Irrilandi oddali życie za ten nasz największy triumf. Lujanie, zostałeś wezwany przez swego cesarza po nagrodę za lata godnej służby. Niech twe czyny i twa wierność świecą przykładem wszystkim żołnierzom Imperium. Nikt z żywych nie dorównał ci w wiernej służbie. Lujan wciąż był oniemiały. Pani Mara zeszła po stopniach piramidy. Ujęła go za rękę, nakazała podnieść się i poprowadziła go wzdłuż poręczy. Dwaj wartownicy białej gwardii rozsunęli się, robiąc im przejście i zasalutowali. Dowódca, który wbrew wyraźnemu zakazowi Zgromadzenia spokojnie prowadził armie do walki, teraz zbladł i poruszał się ostrożnie, jakby powietrze było zbyt rzadkie, by oddychać, a podłoga pod jego sandałami za śliska. Cesarz Justin gestem kazał mu wejść na podwyższenie i przywoływał go coraz wyżej. Lujan nigdy nie marzył o takim zaszczycie. W końcu zawahał się i Mara musiała go delikatnie popchnąć. Mało brakowało, a potknąłby się; on, wojownik, który w
walce mieczem nigdy nie tracił równowagi. Jakoś udało mu się wejść na sam szczyt piramidy bez upadku. Tam skłonił się do stóp Justina, zamiatając podłogę zielonym pióropuszem. - Wstań, Lujanie. - Chłopiec uśmiechał się do niego z tym samym uczuciem, jak wtedy, gdy podczas treningu udało mu się dotknąć swego nauczyciela drewnianym mieczem. Lujan jeszcze nie potrafił odpowiedzieć. W końcu tajemniczy gwardzista cesarski popchnął go lekko czubkiem buta i wymruczał jakieś słowa, których nikt inny nie dosłyszał. Dowódca Acomy podskoczył jak oparzony i spojrzał z góry na twarz cesarza. We wzroku Justina pojawił się łobuzerski błysk. - Niniejszym cesarz przyznaje Lujanowi, oficerowi Acomy, patent na założenie własnego domu. Niech wszyscy się dowiedzą: dzieci, słudzy i żołnierze tego oto wojownika będą nosili kolory, które on sam wyznaczy, i przysięgną mu wierność na natami domu Lujana. Święty kamień oczekuje na swego pana i władcę w świątyni Chochocana. Dokumenty patentowe otrzymasz z ręki Dobrej Sługi, Mary. - Wydawało się, że uszczęśliwiony Justin za chwilę roześmieje się głośno. - Możesz się skłonić przed swym cesarzem i przysiąc mu wierność, panie Lujanie z rodu Lujana. Były dowódca Acomy po raz pierwszy w życiu zapomniał języka w gębie i tylko chwytał powietrze uchylonymi ustami jak ryba wyjęta z wody. Skłonił się i jakimś cudem udało mu się godnie zejść ze schodów. Ale gdy stanął przed panią Marą, jego oczy błyszczały podejrzanie. - Pani - rzekł Lujan niewyraźnie, wciąż nie dowierzając swemu szczęściu. Mara pochyliła głowę. - Panie - odrzekła, a gdy na dźwięk tego słowa grymas przebiegł po jego twarzy, wzięła go za rękę i włożyła do niej trzy zwoje. Jeden przewiązany był
wstążkami ze złotą pieczęcią cesarza; pieczęcie na dwóch były zielone i widniał na nich wizerunek shatry, godło domu Acomy. Mara uśmiechnęła się. - Mój pierwszy rekrucie, najśmielszy z szarych wojowników, którzy przysięgli służbę domowi Acomy, i najstarszy żyjący przyjacielu: zwalniam cię oficjalnie z przysięgi na natami Acomy, byś mógł służyć swojemu przeznaczeniu. Dziś narodził się wielki dom. Do tytułu pana, którym nasza Światłość Niebios uznała za stosowne cię obdarzyć, Acoma dodaje dary dziękczynne. - Uścisnęła jego dłoń. - Po pierwsze, dom Lujana otrzymuje prawo do posiadłości, które wcześniej należały do mnie prawem urodzenia i dziedzictwa. Wszystkie ziemie wraz z bydłem, w sąsiedztwie Sulan-Qu, są od tej chwili twoje. Zarządzaj nimi i zachowaj je dla swych potomków. Natami twojego domu spocznie na polanie medytacji, która zostanie poświęcona przez kapłanów. - Pani - wyjąkał Lujan. Mara jednak nie pozwoliła mu dojść do głosu. - Panie, wraz z tą posiadłością przyznaję ci oddział pięciuset wojowników. W jego skład wejdą wszyscy żołnierze, którzy przysięgli ci służbę jako szarzy wojownicy. Pozostałych wybierzesz sam w garnizonie na terenie posiadłości w Sulan-Qu, spośród tych, którzy zechcą ci służyć. Lujan już na tyle odzyskał przytomność umysłu, że uśmiechnął się szeroko. - Bogowie - wymruczał - poczekaj, aż oni się o tym dowiedzą. Zaczęli od kradzieży dwóch nidr, by zaspokoić głód, a teraz zostaną oficerami w moim domu! - Zaśmiał się cicho i wzruszył ramionami. Mara zauważyła, że jej były dowódca za chwilę roześmieje się na głos, łamiąc protokół, toteż szybko włożyła mu w rękę ostatni zwój. - Otrzymujesz honorowe członkostwo klanu Hadama, jeśli ci to odpowiada - zakończyła. - Gdyby Keyoke doczekał tego dnia, powiedziałby, że zasłużyłeś na to. Uważał Papewaio za syna swego serca, po moim bracie Lanokocie. Ty byłeś najmłodszym z jego synów... a w ostatnich latach to z ciebie właśnie był najbardziej dumny.
Lujan przeżył moment goryczy na wspomnienie tego człowieka, który zawsze traktował go sprawiedliwie i jako jeden z pierwszych docenił i nagrodził jego talenty przywódcze. W hołdzie dla nieżyjącego oficera przytknął zwoje do czoła. - Jesteś zbyt hojna - powiedział cicho do Mary. - Jeśli każdy złodziej nidr w cesarstwie dowie się, że może zajść tak wysoko, wszyscy bandyci w Imperium wstąpią do ciebie na służbę. - Spoważniał i znów się skłonił. - W moim sercu zawsze pozostaniesz moją panią. Niech szary i zielony staną się kolorami domu Lujana; szary na pamiątkę mojego pochodzenia, a zielony w hołdzie Acomie, która wyniosła mnie na szczyty honoru. - Szary i zielony są kolorami domu Lujana! - oznajmił herold wszystkim zgromadzonym. Mara uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Teraz odejdź! - szepnęła do swego byłego oficera. - Masz dotrzymać obietnicy, którą przyjęłam od ciebie w Chakaha. Ożeń się z dobrą kobietą, płódź dzieci i dożyj sędziwego wieku! Lujan szybko zasalutował, obrócił się i przemaszerował wzdłuż szeregów innych panów. Gwardzista stojący obok cesarza mruknął cicho: - Założę się, że teraz pójdzie świętować i już za godzinę będzie zupełnie pijany. Justin zerknął na znajomą twarz Arakasiego. - Nie bądź taki zadowolony. Na ciebie też przyjdzie kolej. Choć mistrz tajnych służb Acomy rzucił swemu młodemu panu zaciekawione spojrzenie, Justin nic więcej mu nie powiedział. Patrzył prosto przed siebie, sztywno prostując szczupłe ramiona. Nie wszystkie cesarskie łaski udzielane tego dnia miały być równie radosne, co patent rodowy dla Lujana. Skinął głową na herolda i wywołano Hokanu Shinzawai.
Teraz wielu panów wymieniło spojrzenia, w których czaiła się zawiść. Mara obiecywała, że będzie sprawiedliwą regentką, zanosiło się jednak na to, że teraz po kumotersku przyzna swemu mężowi jakiś wysoki urząd. Ale twarz Hokanu, który zbliżał się do tronu, była nieruchoma jak skała. Nie okazując zdenerwowania ani zadowolenia, skłonił się przed Światłością Niebios. Ukłon przeznaczony był dla Justina; jednak jego oczy ani na chwilę nie schodziły z twarzy Mary. Ona także nie była uradowana tym badawczym wzrokiem. Sztywno wyprostowana, jeszcze bledsza, ze sztywną twarzą wpatrywała się przed siebie, gdy Jego Cesarska Wysokość odczytywał oficjalny dekret: - Niech wszyscy obecni usłyszą i przyjmą do wiadomości, że wasz cesarz robi to, czego wymaga dobro Imperium. Podczas wczorajszej ceremonii w świątyni Jurana, ojciec zwolnił dziecko Kasumę z przysięgi na natami rodu Shinzawai, by mogło się stać dziedzicem i spadkobiercą rodu Acomy. - Justin urwał, przełknął ślinę i z przerastającym jego wiek hartem ducha zmusił się do wyrównania tonu. - To zwróciło naszą uwagę na dom Shinzawai, który teraz nie ma dziedzica. Ze względu na to pani Mara, uznana za bezpłodną przez kapłanów Hantukamy, zgłosiła prośbę o rozwód. - Justin opuścił wzrok i z niechęcią wpatrzył się w swe stopy. - Światłość Niebios, dla dobra Imperium, uznaje za stosowne przychylić się do jej prośby. W zatłoczonej sali rozległy się szmery. Hokanu osłupiał, ale wyraz jego twarzy nie zmienił się. Jedynie jego oczy, wpatrzone w Marę, wypełniły się bólem. Justin zasłonił twarz dłonią i pociągnął nosem. - Shinzawai jest wielkim i ważnym dla Imperium domem, toteż nie możemy pozwolić, by brak dziedzica go skłócił. Niniejszym pan Hokanu dostaje od swego cesarza polecenie, by znalazł sobie żonę i spłodził z nią zdrowe dzieci. Tym razem to Mara zeszła z piramidy, by doręczyć dokumenty rozwodowe z cesarską pieczęcią. W sali zapanowało milczenie i dopiero po chwili rozległy
się szepty; wszyscy wiedzieli, że pani Acoma kocha swego męża. Jej poświęcenie oddaliło małostkowe przypuszczenia nawet najambitniejszych panów. Okazała się prawdziwą Sługą Imperium, bezinteresowną i gotową do ofiary. Pani Acoma i jej były mąż spotkali się przed piramidą. Wystawieni na widok publiczny, nie mogli paść sobie w ramiona i zaszlochać. Mara cieszyła się z tego. Jedynie duma przodków powstrzymywała ją od wykrzyczenia prośby o odwołanie. Jej serce nie chciało brać udziału w tej brutalnej decyzji. Pragnęła rzucić się do stóp Hokanu i błagać go, by wniósł prośbę o zmianę decyzji, którą Justin podpisał ze łzami w oczach. Nie miała zamiaru nic mówić, ale słowa same popłynęły. - Musiałam! Bogowie, wciąż cię kocham, ale to było... - Urwała, powstrzymując łzy. - Tak musiało się stać - odrzekł Hokanu ochryple, równie wstrząśnięty jak ona. - Wszystkie nasze siły potrzebne są Imperium. To, że tak jasno rozumiał tę konieczność, było ostrzem na jej gardle, darem, który niemal podkopał całą jej determinację. Mara z rozpaczą podała mu zwój z okrutnymi słowami i urzędowymi pieczęciami. Hokanu łagodnie wziął dokument. - Na zawsze zostaniesz moją panią - powiedział cicho. - Nawet jeśli będę miał synów z inną kobietą, moje serce nigdy nie przestanie należeć do ciebie. Złote wstęgi kołysały się w jego drżących dłoniach. Oczy miał stwardniałe od bólu. Przypomniał sobie kapłana Hantukamy, który kiedyś oskarżył go, że kocha swą panią zbyt mocno; ten łagodny człowiek twierdził, że zapomina o sobie. Dopiero teraz Hokanu zrozumiał z goryczą, że kapłan miał rację. Dla Mary naraził na niebezpieczeństwo dom Shinzawaich. Imperium nie mogło sobie pozwolić na żadne słabości, a już szczególnie na słabości spowodowane uczuciami. Mara miała rację. Zrozumiała konieczność ich rozstania; on zaś nieświadomie przyśpieszył ją, bezmyślnie rozporządzając losem Kasumy. Jego droga była jasna, choć trudna do przyjęcia. Wiedział, że musi zgodzić
się na rozwód natychmiast, bo inaczej opuści go odwaga. Dla dobra Imperium on także musi zdobyć się na to poświęcenie. Wyciągnął rękę, delikatnie uniósł brodę Mary i zmusił ją, by spojrzała mu w twarz. - Nie oddalaj się ode mnie, Dobra Sługo - szepnął. - Zawsze będziesz mile widziana w moim domu i w mojej radzie, na zawsze też pozostaniesz pierwsza w moich uczuciach. Mara bez słowa przełknęła ślinę. Jak zwykle, doskonałe zrozumienie Hokanu sprawiło, że serce jej się ściskało. Wiedziała, że będzie tęskniła za jego towarzystwem i czułą, niosącą pociechę obecnością w jej łożu. A jednak ona także wiedziała, że jeśli nie wymusi na nim tej decyzji, Hokanu umrze bez syna i dziedzica. - Kocham cię - wyszeptała samym ruchem warg. On jednak już się skłonił i odszedł tak zdecydowanie, jakby zmierzał na bitwę. Obserwujący tę scenę panowie byli zadziwieni. Odwaga Hokanu upokorzyła ich; a na widok cichego bólu Mary wszyscy, co do jednego poczuli się zawstydzeni. W Imperium rodziły się nowe porządki i zapowiadało się, że ta niezwykła para, która odnowiła państwo, miała jaśnieć przykładem dla innych. Ci, którzy powitali zmianę z niechęcią, teraz zmuszeni byli do rewizji swych poglądów. Ujrzeli właśnie najwyższy przykład honoru. Wstydem było nie dosięgnąć miary ustanowionej przez Marę i Hokanu. Chłopiec na złotym tronie, który właśnie dał rozwód ukochanemu ojcu, przełknął kulę w gardle. Zerknął na swą żonę, Jehilię, wyprostował ramiona z wysiłkiem, gdyż cesarska szata naraz wydała mu się bardzo ciężka, i dał znak heroldowi. Następną z wezwanych była Mara, pani Acoma, Sługa Imperium. W pierwszej chwili wydawało się, że nie dosłyszała. Wciąż patrzyła na puste przejście, w którym zniknął Hokanu. Potem ona także wyprostowała ramiona i wspięła się na wysokie schody, by się pokłonić przed Światłością Niebios.
Justin wygłosił już wszystkie przygotowane przemowy i nie potrafił się teraz trzymać wyćwiczonych formuł. - Mamo! - zawołał z szelmowskim uśmiechem na twarzy. - Dla ciebie, która w służbie dla naszego narodu prześcignęłaś wszystkie poprzednie Sługi Imperium... - Urwał. Jehilia szybko szturchnęła go pod żebra. Spojrzał na nią ze zdziwieniem i podjął: - Przyjmij regencję aż do dnia naszych dwudziestych piątych urodzin. W sali rozległ się uprzejmy aplauz, który wnet przeszedł w wiwaty, najpierw wznoszone przez gwardię honorową Acomy, potem podchwycone przez gwardię cesarską i wojowników Shinzawai. Później jeden po drugim panowie zaczęli wstawać i wznosić okrzyki na cześć pani Mary. Justin starał się przywrócić spokój, lecz sala uciszyła się dopiero po dłuższej chwili. Pośród powoli zamierającego gwaru powiedział: - Dla ciebie, pani Maro, największej spośród Sług Imperium, uznaliśmy za stosowne stworzyć nowy tytuł. - Wstał z tronu i uniósł ramiona do góry. Nadajemy pani Marze tytuł Władczyni Imperium! Hałas znów przybrał na sile. Otoczona pełnymi podziwu spojrzeniami była uradowana i zasmucona zarazem. Nigdy nie ubiegała się o władzę ani o uznanie. Walczyła tylko o przetrwanie swego rodu. Jakże dziwne było to, że w ciągu życia, którym obdarzyli ją bogowie, całe Imperium stało się jej rodziną, a jej syn, dziecko barbarzyńskiego niewolnika, zdobył tron i tytuł Światłości Niebios. * * * Ciekawość pana Kedy, kim jest tajemniczy mężczyzna w zbroi cesarskiego gwardzisty, została zaspokojona dopiero po południu, gdy młody cesarz zwołał najbliższych doradców na spotkanie w prywatnym gabinecie. Była to wielka, wspaniała sala, lśniąca złoto obramowanymi parawanami i ozdobiona starożytnymi malowidłami. Justin zrzucił cesarski płaszcz i przywdział na to spotkanie szatę lamowaną złotem, pożyczoną z garderoby
poprzednika. Suknia wisiała na jego szczupłym ciele, u dołu i na ramionach pospinana szpilkami z kosztownego metalu. Pan Keda wszedł do gabinetu i skłonił się przed niskim podium, gdzie Światłość Niebios spoczywał na poduszkach, po czym spojrzał z zainteresowaniem po twarzach innych zgromadzonych. Mara ubrana była w żałobną czerwień. Przy niej stał tajemniczy strażnik z włosami wilgotnymi od niedawnej kąpieli. Jego szczupłe, zwinne ciało nie było już obleczone białą zbroją. Miał na sobie nie rzucającą się w oczy szatę, subtelnie lamowaną zielenią. Jego twarz była zupełnie nieruchoma, a zgrabne dłonie złożył na kolanach. Jedynie bystre spojrzenie wskazywało na wielką inteligencję. Pan Keda uznał, że ten człowiek ma talent do właściwego osądzania ludzi. Ktoś taki dobry byłby w chwili kryzysu; teraz wydawał się błądzić myślami gdzieś daleko i sprawiał wrażenie nieobecnego. Mara zauważyła zainteresowanie Kedy. - Pozwól, że ci przedstawię Arakasiego, sługę Acomy, którego niezmiernie cenimy i który zasłużył na nasz najwyższy szacunek. Zainteresowanie pana Kedy jeszcze się zwiększyło. Czy to możliwe, by ten niepozorny, niemal nieludzko spostrzegawczy człowiek był legendarnym mistrzem tajnych służb, dzięki któremu Acoma była zawsze tak znakomicie poinformowana? Mężczyzna odpowiedział mu wprost, jakby mimochodem odczytał myśli kanclerza. - Zrezygnowałem ze stanowiska - przyznał miękko. - Kiedyś byłem mistrzem tajnych służb Acomy. Teraz odkryłem, że życie i natura mają głębsze sekrety niż intrygi wymyślone przez ludzi. Pan Keda zastanowił się nad tym głębokim stwierdzeniem, zafascynowany człowiekiem, który je wypowiedział. Ale cesarz, który ich tu zwołał, był jeszcze zbyt młody na takie
subtelności. Poruszył się niecierpliwie na złotych poduszkach i zaklaskał w dłonie na posłańca. - Przyprowadź więźnia. Do sali weszło dwóch gwardzistów, prowadząc między sobą szczupłego człowieka z obgryzionymi paznokciami i przenikliwym spojrzeniem. Pan Keda rozpoznał Chumakę, pierwszego doradcę Anasatich. Cesarski kanclerz zmarszczył brwi, zastanawiając się, po co wezwano go na tę prywatną radę, gdyż nie miał uprawnień, by przypieczętować oskarżenie o zdradę. Jiro z pewnością krył się za zabójstwem cesarza Ichindara; Omechan odziedziczył po nim machiny oblężnicze, a jego armia czekała pod murami miasta, by poprzeć spisek Anasatich, zmierzający do przechwycenia tronu. Chumaka musiał być w to zamieszany; możliwe nawet, że ułożył ów śmiercionośny plan. Mara zauważyła niepokój cesarskiego kanclerza. - Wezwaliśmy cię tu jako świadka - wyjaśniła cicho. Chumaka skłonił się nisko przed cesarzem, a następnie okazał uszanowanie Marze, mrucząc: - Wielka pani, znam twoją reputację. Zdaję się na twoją łaskę i pokornie błagam o życie. Pan Keda zachmurzył się. Ten człowiek był doradcą Jira; na pewno maczał palce w zamordowaniu ojca Hokanu i w otruciu samej pani Mary. Na twarzy pani Acomy zobaczył wyraźnie, że ona dobrze o tym wie. Zaciśnięte usta kryły cierpienie; gdyby nie intrygi tego człowieka i uknuty przez niego zamach na jej życie, może mogłaby mieć jeszcze wiele dzieci i nie musiałaby odesłać męża. Chumaka nie podnosił się z ukłonu. Ręce lekko mu drżały. Nie było w nim buty; jego pokora wydawała się prawdziwa.
- Justin - powiedziała Mara ochryple. Chłopiec obrzucił ją buntowniczym spojrzeniem. Mara zebrała siły, by przemówić mu do rozsądku, ale Arakasi uprzedził ją. - Wasza Wysokość - powiedział ochryple - są chwile, gdy można zachowywać urazy, i inne, gdy należy okazywać łaskę. Musisz wybrać jako mężczyzna i jako cesarz. Rozważ to mądrze. Ten człowiek, który zdaje się na twoją łaskę, to najinteligentniejszy przeciwnik, jakiego spotkałem. Udzieliłeś amnestii wszystkim innym wrogom, ale ten jeden jest szczególnym przypadkiem. Nakaż egzekucję lub wygnanie go z kraju na resztę życia, albo zaprzysięgnij go na swoją służbę i przydziel mu jakieś stanowisko. Jest zbyt niebezpieczny, by puścić go wolno. Justin zmarszczył rude brwi, zastanawiając się długo i z widocznym napięciem. - Nie potrafię zdecydować - powiedział wreszcie. - Matko, ten człowiek zadał ci najwięcej cierpienia. Oddaję ci jego życie. Zrób z nim, co zechcesz. Kobieta w czerwieni poruszyła się i spojrzała na przerzedzone włosy klęczącego u jej stóp człowieka. - Wstań, Chumako - powiedziała po dłuższej chwili. Więzień usłuchał. Cała jego chytrość zniknęła bez śladu. Spojrzał na panią, która miała rozstrzygnąć o jego losie. Jej nieruchome spojrzenie i panująca cisza powiedziały mu, że nie ma żadnego powodu, dla którego miałaby go ułaskawić. - Jak sobie moja pani życzy - wymamrotał bezdźwięcznie. Spojrzenie Mary przeszyło go na wylot. - Odpowiedz mi na swój honor; przysięgnij na swą duszę, która po twojej śmierci będzie przywiązana do Koła Życia; dlaczego to zrobiłeś?
Nie powiedziała, którą z jego zbrodni miała na myśli. Może wymienianie ich byłoby dla niej zbyt bolesne. Możliwe też, że odrętwiała od nadmiaru wydarzeń; a może pozostawienie wyboru Chumace miało jej pomóc w poznaniu jego głębszych motywów. Chumaka zastanowił się szybko i westchnął, uznając jej bystrość. Na ogólne pytanie dał jej ogólną odpowiedź. I po raz pierwszy w ciągu swego długiego i bujnego życia mówił tylko prawdę. - Częściowo po to, by służyć memu panu. Ale przede wszystkim dlatego, że kocham rozgrywkę Rady, pani. Dlatego służyłem przede wszystkim sobie, nie panu Jiro ani wcześniej Tecumie. Byłem lojalny wobec domu Anasatich, tak, ale też nie byłem; robiłem to, czego życzył sobie mój pan, ale radość z gry politycznej zawsze była moją własną, prywatną radością. Ty byłaś najlepszym przeciwnikiem, jakiego bogowie zesłali na ziemię, i pokonanie ciebie - wzruszył ramionami - stałoby się najwspanialszym triumfem w historii rozgrywki Rady. Arakasi wciągnął powietrze. Zbyt dobrze rozumiał znaczenie słów swego przeciwnika, który bliski był przewyższenia go w tej grze przebiegłości, morderstw i intryg. - O tym właśnie nie pomyślałem - wymruczał, jakby poza nimi dwoma w sali nie było nikogo. - Przypuszczałem, że działasz w imię honoru swego pana. Dlatego właśnie prawie mnie dopadłeś; w głębi serca zawsze miałeś własne powody, a honor Jira nic cię nie obchodził. Chumaka skłonił głowę. - To prawda, moim celem zawsze było zwycięstwo. Honor pana leży w zwycięstwie. - Znów zwrócił się do Mary. - Nikt nie rozumie tego lepiej niż ty, pani. Gdyż to zwycięzca określa, co jest honorowe, a co nie. - Zamilkł, czekając na wyrok. Mara zacisnęła dłonie na kolanach i gdy wreszcie zabrała głos, nie mogła się zdobyć na to, by przemówić we własnym imieniu. - Czy chciałbyś służyć Imperium, Chumako? W oczach byłego doradcy Anasatich zabłysło światło.
- Z ochotą, pani. Pomimo przysiąg posłuszeństwa i wierności, wielu z tych, którzy dziś wieczorem piją wino na twoim bankiecie, jutro zacznie spiskować, by obalić cesarza. Utrzymanie tego nowego Imperium będzie największym zadaniem, jakie można sobie wyobrazić. Wzrok Mary przesunął się na Arakasiego. - Czy powierzyłbyś temu człowiekowi swoją sieć? Mistrz tajnych służb Acomy przymrużył oczy i odpowiedział po bardzo krótkim wahaniu. - Tak. On lepiej ode mnie będzie umiał poprowadzić moich agentów. Duma, jaką czerpie ze swej pracy, zapewni im większe bezpieczeństwo, niż ja potrafiłem to uczynić, zanim jeszcze straciłem do tego serce. Mara skinęła głową. - Tak myślałam. Ty nigdy nie kochałeś tej pracy. Nie musimy się obawiać, że Chumaka pójdzie w twoje ślady, bo on z kolei nigdy nie miał serca dla niczego innego. Spojrzała na Chumakę. - Przysięgniesz służyć swemu cesarzowi jako mistrz tajnych służb. Twoją karą i pokutą za zbrodnie przeciwko Imperium będzie służba nowej Światłości Niebios do ostatniego tchu. Pan Keda jest świadkiem. Chumaka patrzył na tę zdumiewającą kobietę, której serce było na tyle wielkie, że wybaczyła mu największe tragedie swego życia. Gdy wreszcie jego niedowierzanie ustąpiło miejsca radości, nie miał już okazji jej podziękować. Mara gestem nakazała mu odejść pod opieką pana Kedy, by jego przysięga wierności została potwierdzona cesarską pieczęcią. Gwardziści i kanclerz wyszli z sali. Mara i Justin zostali sami z Arakasim. Pani spojrzała na tego wyjątkowo utalentowanego człowieka, który potrafił przybierać niezliczone role, od obszarpanego żebraka z rynsztoka po elitarnego
żołnierza z orszaku Justina. Wszystko, co udało jej się osiągnąć, w dużej części zawdzięczała jemu. Jego przenikliwość bardziej przyczyniła się do jej sukcesu niż bogactwo, lojalność i poczucie obowiązku innych. - Zostało jeszcze tylko jedno wolne stanowisko - powiedziała w końcu i wokół jej ust pojawił się cień uśmiechu. - Czy chciałbyś przybrać szatę pierwszego doradcy cesarskiego? Bardzo wątpię, czy na tym świecie jest jeszcze jakiś człowiek na tyle bystry, by w porę przewidzieć pomysły Justina. Arakasi odpowiedział jej zdumiewająco spontanicznym uśmiechem. - A co Justin o tym myśli? Obydwoje spojrzeli na chłopca, który był głęboko zawiedziony. - On sądzi, że straci wolność - zaśmiała się Mara. - Co przesądza sprawę. Czy przyjmiesz to stanowisko, Arakasi? - Będzie to dla mnie zaszczyt - odrzekł uroczyście i radośnie. - A nawet więcej: także przyjemność. - W takim razie przygotuj się do pracy od jutra - zakończyła Mara. Dzisiejszy wieczór należy do ciebie. Możesz poszukać swojej pani Kamlio. Arakasi uniósł jedną brew w wyrazie, jakiego nikt z obecnych jeszcze nie widział na jego twarzy. - O co chodzi? - zapytała Mara łagodnie. - Czyżby dziewczyna odrzuciła twoje zaloty? Arakasi okazał rozbawienie. - Nie. Prawdę mówiąc, zgodziła się, bym ją adorował; jak na byłą kurtyzanę, naraz zaczęła przywiązywać wielką wagę do tego, co właściwe. Wciąż jest zmienna, ale nie jest już tym ponurym dzieckiem, które zabrałaś ze sobą do kraju Thuril. - Potrząsnął głową ze zdumieniem i rozbawieniem. - Teraz, gdy odkryła swoją wartość, nie jestem pewien, czy to ja okażę się jej godzien.
- Na pewno tak - zapewniła go Mara. - Nie miej wątpliwości. - Spojrzała na niego uważniej. - Chcesz o coś poprosić - odgadła. Arakasi był zakłopotany. - To prawda - przyznał. - Powiedz, co to takiego. Jeśli spełnienie twojej prośby leży w mojej mocy, możesz uważać sprawę za załatwioną. Mężczyzna w nie rzucającej się w oczy, obrzeżonej zielenią szacie, który wkrótce miał przywdziać biel i złoto cesarskiego sługi, uśmiechnął się nieśmiało. - Pragnę cię prosić, byś oddała Kamlio na służbę pani Isashani Xacatecas - powiedział pośpiesznie i ze skrępowaniem. - Znakomite! - zawołała, gdy wreszcie mogła się odezwać. - Oczywiście! Nikomu, żadnemu mężczyźnie ani kobiecie, nie udało się jeszcze oprzeć urokowi pani Xacatecas. Pobyt na jej dworze dobrze zrobi Kamlio, a ty zyskasz świetnie wyszkoloną żonę. Oczy Arakasiego zabłysły. - Z pewnością stanie się manipulatorką godną moich największych wysiłków. - Potrzebujesz inteligentnej kobiety, by nie stracić bystrości - zaśmiała się Mara. - Teraz idź i powiedz pani Isashani, że przypadnie jej do rozsupłania najtrudniejszy węzeł w Cesarstwie. Jestem pewna, że będzie zachwycona. - Dlaczego? - zapytał Justin bez ogródek, gdy Arakasi skłonił się z wdziękiem i swoim zwyczajem wycofał cicho. - Czy wszystkie kobiety tak się zabawiają? Mara westchnęła i spojrzała z uczuciem na swego syna, którego bezpośredniość potrafiła być krępująca. Justin miał talent do wypowiadania zdań, które przeczyły dobrym manierom i często peszyły innych.
- Odwiedź któregoś dnia harem swego poprzednika, to sam się przekonasz - powiedziała, ale na widok szelmowskiego błysku w oczach chłopca dodała pośpiesznie: - Może zresztą ta część twojej edukacji powinna poczekać, aż dorośniesz. Jesteś zbyt podobny do swego ojca, by w tak delikatnym wieku puścić cię wolno między rywalizujące ze sobą kobiety. - Co masz na myśli? - nie ustępował Justin. Mara uśmiechnęła się do niego, pogrążając się w zadumie. - Gdy będziesz starszy, a ja już nie będę regentką, wtedy się przekonasz.
* * * Ogród był odosobniony i sprawiał wrażenie zielonej przystani cienia, otoczonej kwiatami i fontannami. Mara wędrowała po ścieżkach, szukając ukojenia. Hokanu szedł obok. Od czasu do czasu wypowiadał jakieś słowa, a potem znów pogrążał się w milczeniu. - Będzie mi ciebie brakowało - powiedział wreszcie z bólem. - Mnie także - przyznała Mara szybko, obawiając się, że za chwilę wzruszenie odbierze jej głos. - Bardziej, niż potrafię to wyrazić. Hokanu uśmiechnął się mężnie. - Z pewnością ożywiłaś plotki i dałaś pani Isashani powód do namysłu. Będzie zajęta pisaniem listów, a ja będę musiał opędzać się od rezultatów jej swatania. Mara usiłowała się uśmiechnąć. - Żadna kobieta nie mogłaby sobie życzyć lepszego męża. Potrafisz dawać bezwarunkową miłość. Nigdy nie usiłowałeś mnie powstrzymywać przed
wypełnieniem mojego przeznaczenia. - Nikomu by się to nie udało - przyznał Hokanu sucho. Za jego słowami krył się gniew na zamachowców nasłanych przez Jira; gdyby nie trucizna, nie straciłby jedynej równej mu duchem kobiety. Mara zerwała biały kwiat. Hokanu delikatnie wyjął go spomiędzy jej palców i jak niegdyś, wplótł w jej włosy, w których widać już było białe pasma, takie same jak płatki kwiatu. - Dałeś mi piękną córkę, która będzie mogła pójść w moje ślady powiedziała Mara. - Któregoś dnia Kasuma będzie miała braci, twoich synów. Hokanu mógł tylko skinąć głową. Po długiej chwili powiedział: - W tym, że po tobie Kasuma stanie się kolejną panią Acomy, jest pewna elegancja. - W jego uśmiechu gorycz mieszała się z czułością. - Nasza córka. Mój ojciec ucieszyłby się, gdyby wiedział, że nasze dzieci staną się panami dwóch wielkich domów. - Cieszy się - powiedział jakiś głos. Obydwoje obrócili się ze zdumieniem. Fumita skłonił się przed nimi głęboko. - Bardziej, niż myślisz... synu. Te słowa wypłynęły z jego ust gładko i radośnie. Stało się to możliwe dzięki zmianom w statusie Zgromadzenia. Surowa twarz maga rozjaśniła się olśniewająco promiennym uśmiechem. - Pani Maro, zawsze możesz uważać się za moją córkę. Po chwili znów przybrał maskę obojętności i przekazał im oficjalne wieści: - Proszono mnie, bym poinformował Władczynię Imperium, że
Zgromadzenie głosowało. Decyzję przyjęto niechętnie, ale magowie zgodzili się na twoje warunki. Będziemy odpowiedzialni przed nowym prawem, ustanowionym przez cesarza Justina. Mara pochyliła głowę z szacunkiem, spodziewając się, że Fumita odejdzie równie niespodziewanie, jak zawsze, gdy uważał swoją rolę za wypełnioną. Ale jakby przyznanie się do pokrewieństwa przerwało jakąś zaporę, tym razem ociągał się z odejściem. - Mój synu, moja córko, chciałbym, byście oboje wiedzieli, że wasza odwaga spotkała się z uznaniem. Przynieśliście honor nazwiskom Acoma i Shinzawai. Pragnąłbym tylko, by mój brat, przybrany ojciec Hokanu, żył jeszcze i mógł to widzieć. Hokanu zachował obojętną twarz, ale Mara czuła jego wielką dumę. W końcu uśmiechnął się kącikiem warg i niemal natychmiast taki sam uśmiech rozświetlił twarz Fumity. - Zdaje się, że nikt z rodu Shinzawai nie ma wielkiej wprawy w podtrzymywaniu tradycji - zauważył mag i rzekł do Mary: - Nigdy się nie dowiesz, jak trudno nieraz było nam porzucić to życie, które wiedliśmy, zanim przejawiła się w nas moc. Jeszcze trudniejsze było to dla takich jak ja, dorosłych mężczyzn, którzy mieli już rodziny. Czasem wydaje mi się, że sekrety Zgromadzenia stłumiły nasze uczucia. To była tragiczna pomyłka. Zmuszeni do obojętności, w konsekwencji byliśmy obojętni na okrucieństwo. Ale teraz, gdy odświeża nas zmiana, obudzimy w sobie ludzkie cechy i w końcu członkowie Zgromadzenia dorosną do wdzięczności dla ciebie i będą błogosławić pamięć pani Mary. Mara objęła maga z uczuciem, choć nigdy wcześniej nie ośmielała się tego zrobić. - Odwiedzaj dwór cesarski jak najczęściej, Fumito. Chciałabym, by twoja wnuczka mogła cieszyć się towarzystwem dziadka. Jakby skrępowany tym przypływem uczuć, Fumita skłonił się szorstko i w
chwilę później zniknął w podmuchu powietrza, pozostawiając Marę i Hokanu samych. Były to ostatnie chwile, jakie mogli spędzić w swoim towarzystwie. W mrocznym wieczornym powietrzu, przesyconym zapachem kwiatów, rozlegał się szmer fontann. Przeszkodził im jednak posłaniec, który skłonił się nisko i powiedział: - Pani, Światłość Niebios prosi swego ojca i Władczynię Imperium na cesarską radę. - Polityka - westchnęła Mara. - Czy to my prowadzimy ten taniec, czy też on nas? - Oczywiście, że to taniec nas prowadzi - uśmiechnął się Hokanu. - Gdyby było inaczej, nigdy bym cię nie opuścił, pani. - Odwrócił się i podał ramię byłej żonie. Z godnością, zrodzoną z głębokiej odwagi i niewzruszonego spokoju, poprowadził świeżo upieczoną regentkę i Władczynię Imperium do cesarskich apartamentów.
Epilog Spotkanie po latach
Herold uderzył w gong. Mara usadowiła się wygodniej na lamowanej złotem poduszce, która jednak nie wystarczająco łagodziła twardość jej oficjalnego miejsca na tronowej piramidzie. Jej tron, choć nie tak wspaniały jak cesarski, był jednak równie niewygodny. Choć już od dwóch lat przewodniczyła publicznym posłuchaniom syna, jeszcze nie przywykła do tego miejsca. Siedziała zamyślona. Justin zdobywał coraz więcej doświadczenia w pełnieniu cesarskiego urzędu i coraz lepiej radził sobie podczas Dnia Posłuchań. Po matce odziedziczył talent do łączenia skomplikowanych wątków w spójny wzór, a po ojcu umiejętność szybkiego docierania do sedna sprawy. Mara służyła mu raczej jako doradczyni; czasami podczas wielogodzinnych narad państwowych zdarzało jej się odpływać myślami gdzieś daleko; zatapiała się we wspomnieniach, ufając, że Justin da jej znać, gdy będzie potrzebował jej uwagi. Ukośne smugi światła, wpadające przez kopułę, zwiastowały bliskość zachodu słońca. Dzień Posłuchań kończył się wreszcie. Mara miała ochotę potrzeć zmęczone oczy. Do poręczy u stóp tronu podszedł ostatni petent i Justin, dziewięćdziesiąty drugi cesarz, wypowiedział tradycyjne słowa, które pozwalały przybyszowi wypowiedzieć swoją prośbę. - Panie Hokanu Shinzawai, wiedz, że przez nasze uszy słuchają cię bogowie. - Justin zaczynał przechodzić mutację i jego łamiący się głos chwilami wpadał w męski baryton, ale radość z widoku przybranego ojca sprawiła, że zapomniał o tym i nie zarumienił się jak zwykle. - Niebiosa radują się twoją wizytą. Witamy cię z całego serca. Mara podniosła głowę, gwałtownie wyrwana z zamyślenia. Hokanu!
Wiele miesięcy już minęło od ich ostatniego spotkania podczas jakiejś ceremonii państwowej. Pan Shinzawai opuścił dwór cesarski, by zająć się swoją żoną, która była w ciąży. Cesarski herold wypowiedział dwa imiona i ujrzała, że ich ojciec trzyma w ramionach dwa zawiniątka. W pobliżu krążyła piastunka i dwoje służących, a także szczupła, ładna dziewczyna, która w obecności cesarza nieśmiało spuściła oczy. Justin uśmiechał się; kolejną cechą, którą odziedziczył po cudzoziemskim ojcu było to, że lekceważył tsurańskie umiłowanie etykiety. Już teraz niektórzy z młodszych panów zaczynali naśladować jego ożywiony wyraz twarzy i pełen emocji sposób mówienia, co niezmiernie martwiło starszyznę. Justin zerknął z ukosa na swą stateczną matkę i zupełnie nie po cesarsku szturchnął ją w bok. - Mamo, musisz coś powiedzieć z tej okazji. Mara nie mogła się odezwać. Przez chwilę, bliska łez, patrzyła z uśmiechem na dumnego ojca. Dzieci były piękne, doskonałe; skoro ona sama nie mogła ich urodzić, dziękowała bogom za to, że płodność cichej Elumani zaspokoiła wielkie pragnienie jej męża. - Synowie? - wyszeptała wreszcie. Hokanu skinął głową. On także nie mógł znaleźć słów. W jego oczach radość mieszała się z cierpieniem i żalem. Brakowało mu żywego umysłu Mary i jej towarzystwa. Elumani była miłą dziewczyną, ale nie poślubił jej ze względu na zalety charakteru. Mimo wszystko dała mu to, czego Mara nie mogła: dom Shinzawai miał teraz spadkobierców. Hokanu dostał synów, którzy, gdy podrosną, zastąpią mu utraconą przyjaźń. Cesarski herold obwieścił: - Pan Hokanu Shinzawai przedstawia Światłości Niebios swych synów, Kamatsu i Maro. Justin bez zająknięcia wypowiedział przeznaczone na taką okazję słowa: - Niech rosną w radości i sile, obdarzone błogosławieństwem niebios.
Mara też odzyskała głos. - Cieszę się wraz z wami. Pani Elumani, czuję się niezmiernie szczęśliwa i dumna. - Przerwała, wzruszona niespodziewanym podarunkiem. Syn Hokanu został nazwany jej imieniem. Z trudem powstrzymała się od łez. - Gdy wasi synowie nieco podrosną, z przyjemnością powitam ich w cesarskim pałacu. Chciałabym, by zaprzyjaźnili się ze swą przyrodnią siostrą, Kasumą. Drobna dziewczyna o brązoworudych włosach, stojąca u boku Hokanu, skłoniła się z wdziękiem, nie odrywając wzroku od posadzki i zarumieniła się na ten dowód łaski cesarskiej. - Jestem głęboko zaszczycona - odrzekła głosem łagodnym i melodyjnym jak śpiew ptaka. - Nie zasłużyłam na taką uprzejmość, Władczyni Imperium. Wkrótce niewielki orszak Hokanu skłonił się przed cesarzem na pożegnanie. Mara z żalem powiodła wzrokiem za oddalającą się z dobrze jej znajomym, żołnierskim wdziękiem postacią w błękitnej zbroi. Nie potrafiła ukryć uczuć. Skryła twarz za rozpostartym wachlarzem, by zasłonić napływające do oczu łzy. Synowie pana Shinzawai; marzenie Hokanu wreszcie przyoblekło się w ciało. Bliźniaki! Mara z rozbawieniem potrząsnęła głową. Wydawało się, że bogowie przechodzą sami siebie w hojności, jakby chcieli wynagrodzić Hokanu śmierć tego biednego dziecka, które zmarło przed urodzeniem. Była to wielka pociecha w samotności Mary. Nie mogła już widywać Hokanu i tęskniła do niego; wiedziała jednak, że nadejdzie czas, gdy będą mogli się spotykać bez bólu, gdyż u podstaw ich małżeństwa leżała głęboka przyjaźń. Gong znów zadźwięczał. Tym razem cesarski herold zapowiedział ambasadora, niedawno przybyłego z Królestwa Wysp, z Midkemii. Mara zerknęła na zbliżającą się grupę mężczyzn i serce znów przestało jej bić. Ludzie w cudzoziemskich strojach zawsze przywodzili jej na myśl barbarzyńcę, który tak burzliwie zmienił jej życie. Trzech spośród mężczyzn było wysokich i szczupłych, a jeden nieznacznie utykał. Jego ruchy przywołały nową falę wspomnień.
Zbyt często pozwalała sobie dzisiaj na powroty do przeszłości. Wzięła się w garść, by jakoś przetrwać rozmowę z obcym człowiekiem, który prawdopodobnie będzie mówił po tsurańsku z dziwnym, nosowym akcentem Midkemijczyków i choć wysoki, nie będzie Kevinem. Ci ludzie nie nosili szarych strojów niewolników. Ich szaty z pięknego jedwabiu i bogatych aksamitów miały oznaki oficerów i godła króla Wysp. Mara odwróciła wzrok, pragnąc uciec od bolesnych wspomnień. Ambasador z Wysp i jego towarzysze przystanęli przed poręczą. Baron Michael z Krondor, wysłannik midkemijskiego króla, który regularnie odwiedzał dwór w Świętym Mieście, przygotowując wymianę oficjalnych przedstawicieli państwowych, zwrócił się do cesarza. - Wasza Wysokość, mam zaszczyt przedstawić ci ambasadora Królestwa Wysp... W sali zaległa cisza. Mara podniosła głowę. Ambasador zastygł w połowie ukłonu, z jedna ręką uniesioną do kapelusza z piórem. Uniesiona dłoń zasłaniała jego twarz. Obserwujący tę scenę dworzanie także znieruchomieli; kilku stojących najbliżej cesarskich gwardzistów wyraźnie walczyło ze zdumieniem. Po chwili cudzoziemski ambasador zdjął kapelusz i skłonił się powoli na midkemijską modłę, nie spuszczając oczu z twarzy Justina. Między dworzanami rozległy się szmery. Mara znów spojrzała na barbarzyńcę i jej serce zatrzymało się w piersi. Człowiek, który przypominał jej utraconą miłość, nakładał właśnie kapelusz z białym pióropuszem i złotym emblematem. Mara szybko zasłoniła twarz wachlarzem, obawiając się, że spojrzenie zdradzi jej uczucia. Nie chciała, by na dworze rozeszły się plotki, jak to regentka bez żadnego powodu publicznie zalewa się łzami. Usłyszała ostatnie słowa barona Michaela: - ...wysłannika Jego Królewskiej Wysokości Lyama, króla Wysp. - Możesz podejść - powiedział Justin z drżeniem w chłopięcym głosie. Gwardziści odsunęli się, robiąc przejście i ambasador zaczął się wspinać na
podwyższenie, by przedstawić cesarzowi listy uwierzytelniające. Sala zamarła, a ciężkie kroki wspinającego się na stopnie piramidy Midkemijczyka brzmiały jak uderzenia młota. Mara starannie złożyła wachlarz. Wysłannik z królestwa Wysp zatrzymał się o trzy kroki przed tronem i znów schylił się w ukłonie. Tym razem, gdy się wyprostował, nie nałożył kapelusza i Mara zauważyła jego twarz. Z jej ust wyrwał się cichy okrzyk. Profil tego mężczyzny był taki sam, jak profil chłopca w cesarskich szatach. Ale podczas gdy rysy jej syna zaczynały dopiero nabierać męskiej twardości, twarz dorosłego pokrywały zmarszczki, spowodowane upływem lat i zbyt częstym przebywaniem na słońcu. Włosy mężczyzny, niegdyś rude, teraz były przyprószone srebrem, a oczy szeroko otwarte ze zdumienia. Władczyni Imperium dopiero teraz dostrzegła to, co wszyscy ujrzeli już w pierwszej chwili. Kapelusz mężczyzny oraz to, że siedziała tak wysoko i ukrywała twarz za wachlarzem sprawiły, że była ostatnią osobą, która odkryła, kto przed nią stoi. - Kevin - wypowiedziała Mara samym ruchem warg. Arakasi, pierwszy doradca cesarski, wysunął się naprzód, by odebrać od ambasadora listy uwierzytelniające i powiedział z szerokim uśmiechem: - Zmieniłeś się. Teraz już nie było żadnych wątpliwości. Kevin roześmiał się i odrzekł: - Ty też. Nie poznałem cię bez przebrania. Arakasi zerknął przelotnie na podane mu dokumenty i zwrócił się do Justina: - Wasza Wysokość ma przed sobą ambasadora królestwa Wysp, Kevina, barona dworu królewskiego.
- Witamy cię - powiedział Justin. Widać było jednak, że on też z trudem powstrzymuje uczucia na widok prawdziwego, znanego tylko z opowieści ojca. Mara podniosła rękę do ust, jakby obawiała się, że mogą jej się wyrwać jakieś niestosowne słowa. Ten nieznaczny gest sprawił, że Kevina przebiegł dreszcz. Oczy - o wiele bardziej niebieskie, niż pamiętała - utkwił w jej postaci. Na znajomej twarzy, która przez te lata mimo wszystko niewiele się zmieniła, uśmiech walczył ze zmarszczeniem brwi. - Tak myślałem, że mogę cię tu zastać - powiedział ochrypłym, pełnym uczuć głosem, który mogli usłyszeć jedynie znajdujący się w pobliżu tronu. - Któż inny w całym tym kraju mógłby być Władczynią Imperium? Ale ten tutaj, twoja Światłość Niebios... - Kevin wyciągnął dużą, zręczną dłoń w stronę Justina i jego oczy zalśniły niebezpiecznie. - Pani, dlaczego nigdy mi nie powiedziałaś? Para byłych kochanków zachowywała się tak, jakby oprócz nich nikogo nie było w ogromnej sali. Mara przełknęła ślinę. Zbyt wyraźnie pamiętała dzień, gdy widzieli się po raz ostatni: w oczach miała obraz Kevina, pobitego i posiniaczonego, gdyż opierał się nadzorcom niewolników, którzy na jej rozkaz mieli go wysłać do rodzinnego kraju. Wówczas zabrakło jej sił, by cokolwiek wyjaśniać. Teraz słowa popłynęły potokiem. - Nie odważyłam się powiedzieć. Gdybyś wiedział, zostałbyś tutaj, a to byłaby zbrodnia przeciwko wszystkiemu, w co nauczyłeś mnie wierzyć. Nie mógłbyś się wówczas ożenić i nie miałbyś własnego życia. Justin zawsze wiedział, kto jest jego ojcem. Gniewasz się? - Justin - powtórzył Kevin, jakby próbując wymowy tego słowa. - Po moim ojcu? - Gdy Mara nieśmiało skinęła głową, zerknął z ukosa na chłopca, który siedział wyprostowany na złotym tronie. Znów przebiegł go dreszcz. - Czy się gniewam? Mara skrzywiła się. Kevin zawsze mówił nieodpowiednie słowa głośno i nie w porę. Spojrzał na nią i ściszył głos, choć jego barwa pozostała równie
szorstka. - Tak, gniewam się. Okradziono mnie. Chciałbym patrzeć, jak mój chłopiec dorasta. Mara zaczerwieniła się. Kevin nie utracił zdolności do irytowania jej. Zapomniała o tsurańskim opanowaniu i próbowała się bronić. - Gdybym tak zrobiła, nigdy nie miałbyś innych dzieci. Kevin uderzył dłonią w kolano. Znowu mówił głośno i teraz słyszeli go także dworzanie stojący u stóp podwyższenia. - Pani, jakie dzieci? Nie mam żadnych! Nigdy się nie ożeniłem. Wstąpiłem na służbę, na dwór księcia Aruthy. Przez dwanaście lat walczyłem z trollami i ciemnymi elfami na pograniczu Highcastle i Northwarden. Naraz, ni stąd ni zowąd, wezwano mnie do Krondor i ku memu zdumieniu oświadczono, że cesarz Tsuranuanni poprosił o wymianę ambasadorów i zostałem jednomyślnie wyznaczony na to stanowisko. Jestem szlachetnie urodzony, ale nie mam nadziei na dziedzictwo, bo mam starszych braci i mnóstwo bratanków, a poza tym mówię płynnie po tsurańsku. Więc na rozkaz mojego króla, czy też raczej księcia Aruthy, który zdecydował w imieniu swojego brata, nagle obwieszono mnie wstążkami, zrobiono baronem i teraz kłaniam się jak tresowana małpa przed własnym synem! Midkemijski ambasador obrócił się i przyjrzał cesarzowi, po czym nieco już spokojniej dodał: - Jest bardzo do mnie podobny, prawda? - Uśmiechnął się i mrugnął do Justina. Spojrzał znów na Marę i jego wesołość zgasła, a ton stał się lodowaty. Mam nadzieję, że twój mąż nie będzie mnie za to ścigał z mieczem! - dorzucił suchym, kpiącym tonem, który czasami bawił Marę, a czasem potrafił doprowadzić ją do wściekłości. Władczyni Imperium przymknęła na chwilę oczy, zdając sobie sprawę, jak niewiele Kevin wie o ostatnich czternastu latach. - Hokanu był przybranym ojcem chłopca i znał prawdę o jego poczęciu. Teraz Kevin nic nie rozumiał.
- Zdaje mi się, że przed pałacem minąłem pana Shinzawai z młodziutką żoną i dwojgiem dzieci? Mara skinęła głową, niezdolna się odezwać. Kevin jednak nigdy nie tracił języka w gębie. - Nie jesteś mężatką? - zapytał. Mara mogła tylko potrząsnąć głową. - Ale miałaś męża. Co to za rewolucje w tradycji? - To się nazywa rozwód z powodu bezpłodności. Hokanu potrzebował dziedzica dla umocnienia rządów Justina i dobra Imperium. Właśnie widziałeś rezultaty. - Mara oprzytomniała. Znajdowała się w miejscu publicznym, na oczach całego dworu; przypuszczała, że w tej chwili wygląda po prostu śmiesznie. Arakasi pojął jej intencje i zawołał: - Dzień Posłuchań dobiegł końca. Niech wszyscy powstaną i podziękują Światłości Niebios. Dworzanie bardzo powoli zaczęli się rozchodzić. Większość panów ociągała się przy wyjściu, zaciekawiona tą dziwną wymianą zdań na szczycie tronowej piramidy. Grupa szlachty midkemijskiej, która towarzyszyła Kevinowi, wymieniła niepewne spojrzenia; nie wiedzieli, czy powinni zaczekać na ambasadora, czy też wycofać się bez niego. Mara wiedziała, że sto par oczu utkwiło w niej wzrok, z ciekawością czekając na jej reakcję. Naraz poczuła, że jest jej wszystko jedno. Przyjęła najbardziej godną postawę i powiedziała głośno: - Kevinie, baronie dworu, ambasadorze midkemijskiego królestwa Wysp, zaniedbałam obowiązki matki. Pozwól, że przedstawię ci syna z twojej krwi: oto Justin, dziewięćdziesiąty drugi cesarz i Światłość Niebios Tsuranuanni. Mam pokorną nadzieję, że spodoba ci się i przyniesie honor twojemu rodowi. Starszy herold cesarski otworzył szeroko oczy i ze zdumieniem spojrzał na Arakasiego. Pierwszy doradca wzruszył ramionami i skinął głową, na co herold wzniósł głos i donośnie oznajmił:
- Kevin z Rillanon, ambasador króla Lyama i ojciec Światłości Niebios! W sali rozległa się wrzawa i wiwaty. Mara omal nie zapadła się pod ziemię. Młodsi dworzanie, którzy byli już w połowie drogi do wielkich drzwi, zawrócili i zaczęli klaskać i tupać z aprobatą. Mara uświadomiła sobie ze zdumieniem, jak bardzo krótkie dwa lata nowej polityki odmieniły świadomość Tsurańczyków. Skoro bowiem Midkemijczyk był ojcem czternastoletniego chłopca, to znaczy, że wcześniej musiał być w Imperium niewolnikiem, jeńcem wojennym. Jeszcze nie tak dawno myśl, by syn niewolnika miał zostać cesarzem, stałaby się powodem krwawej wojny z powodu obrazy i pogwałcenia honoru. Walka nie miałaby żadnego celu poza tym, że każdy pan, który w głębi duszy hołubił różne sekretne ambicje, wykorzystałby ją, by zapewnić triumf swemu domowi i pognębić wrogów. Ale gdy Mara przyglądała się twarzom obecnych, na większości z nich ujrzała tylko rozbawienie, zaskoczenie i szczery podziw. Prawa wielkiej wolności zaczęły już zastępować rozgrywkę Rady. Synowie możnych rodów coraz częściej woleli służyć cesarzowi niż własnym domom. To właśnie ci młodzi ludzie, wyzwalający się z tradycji, wiwatowali najgłośniej. Mara jeszcze raz dokonała niemożliwego, zaś poddani cesarza dotrzymywali jej kroku, oczekując nowych przełomów. Justin zeskoczył z tronu, zostawił szatę i nakrycie głowy osobistemu służącemu i rzucił się w ramiona ojca, którego nie znał, ale o którym starsi słudzy Acomy opowiadali z uznaniem i którego imię stało się legendą. Mara patrzyła na nich zamglonym wzrokiem. Wielkie ramię Kevina ściągnęło ją z poduszki i przygarnęło. - Władczyni Imperium - wymruczał ponad jeszcze głośniejszymi wiwatami. - Jesteś panią niespodzianek! Mam nadzieję, że znajdzie się okazja, bym mógł spędzić trochę czasu w cesarskich apartamentach, poznając mego syna i odnawiając dawną znajomość z jego matką? Mara głęboko odetchnęła i poczuła zapach dziwnej mieszanki cudzoziemskich futer, egzotycznych przypraw i aksamitów, tkanych na krosnach gdzieś daleko, w chłodniejszym kraju. Pomyślała, że pewnego dnia musi się
wybrać za Pęknięcie. Krew zaczęła krążyć szybciej w jej żyłach, a serce zabiło z namiętnością, która niemal ją powaliła. - Masz całe życie, by nacieszyć się swym synem - powiedziała do Kevina tak cicho, by nikt inny jej nie usłyszał. - I tyle lat, ile zapragniesz, na towarzystwo jego matki, jeśli tylko twój król się nie sprzeciwi. Kevin zaśmiał się. - Myślę, że Lyam był szczęśliwy, mogąc się mnie pozbyć. Na granicy jest za spokojnie dla takiego rozrabiaki jak ja. - Ze szczerą radością przycisnął ją do siebie. W tej chwili w całym Świętym Mieście rozdźwięczały się świątynne gongi i kapłani dwudziestu wyższych bogów zaczęli śpiewać wieczorne hymny. Oficjalnie dzień posłuchań dobiegł końca. Słysząc tę słodką muzykę, Kevin odsunął się nieco i uśmiechnął do kobiety, która na zawsze zdobyła jego serce. - Jesteś władczynią nie tylko Imperium - powiedział ze śmiechem. Pośród wiwatów Tsurańczyków wziął za rękę Marę i syna, i wszyscy troje, ramię w ramię, zeszli z tronowego podwyższenia.