Francis Clifford Czas to zasadzka Time Is An Ambush Przełożyła Zofia Kierszys Piotrowi Probyn — poświęcam „Bierz, co chcesz — powiedział Bóg. — Bierz ...
11 downloads
25 Views
656KB Size
Francis Clifford Czas to zasadzka Time Is An Ambush Przełożyła Zofia Kierszys
Piotrowi Probyn — poświęcam „Bierz, co chcesz — powiedział Bóg. — Bierz i zapłać za to.” (Hiszpańskie przysłowie)
I Znowu, jak gdyby z przyzwyczajenia, deszcz padał przez całą noc, ale poranek był dosyć pogodny. Powietrze i woda stopiły się ze sobą zamglone na horyzoncie; niebo i morze — dwa odcienie jednego pastelowego błękitu. Parę razy w ciągu ubiegłych dziesięciu dni doznawałem wrażenia, że sama aura ma już dość tych swoich kaprysów. Bywały inne takie poranki, które łudziły obietnicą i bywały chwile słonecznego żaru po południu. A potem znowu deszcz padał pionowo z posępnych, ołowianych chmur długimi godzinami bez przerwy. Jeszcze teraz kilka dalekich smug ciemniało na tle mglistości, w której morze dotykało nieba, a przecież poszarpane szczyty sierras za miasteczkiem widziałem ostro, wyraźnie, więc chociaż nie znam się na pogodzie, uznałem, że najgorsze minęło. Długa plaża o kształcie półksiężyca, zakręcająca ku Bandaques, utraciła na razie swój srebrzyście biały połysk. Zbrązowiała jak przemoczony chodnik kokosowy, a morze w odległości stu chyba jardów od brzegu, poza linią, gdzie większe fale rozpoczynały ostatni bieg, nabierało barwy rdzawej. Wiedziałem, że po godzinie słońca piasek wyschnie i zbieleje, ale, że upłyną dni, tygodnie nawet, zanim oczyści się ta woda. To zresztą był dopiero początek. Ogromne zwały brudów i gruzu, naniesione przez wczorajszą powódź z rozbitej tamy Lareo, gruchnęły w morze o pięć mil dalej na południe, i teraz pod wpływem silnych prądów ta sinobrunatna plama sunąc zza cypla, na którym stał ze swą wysoką wieżą, jak latarnia morska, kościół Wcielenia Bożego, rozszerzała się wzdłuż skraju plaży, hen poza willą Miramar. Trochę szczątków niczym śnięte ryby już dryfowało na grzbietach spiętrzonych fal przybrzeżnych i siłą rzeczy ten widok kazał mi się zastanawiać, gdzie są zwłoki Scheelego. Czy Ilsa podeszła dziś do swego okna w hotelu i zobaczyła co się dzieje? Nie dawniej niż wczoraj po południu mówiła: „Ledwie wstanę, wyglądam przez okno, Stephen. Bo twój dom widać stamtąd”. Pomimo całej swojej próżności i nadziei nie przypuszczałem, żeby ona tym właśnie kierowała się teraz. Ciepło było na tarasie. Przez pięć miesięcy pracowałem pod tą pasiastą markizą sterczącą ukosem ze ściany naprzeciwko morza: tysiąc słów dziennie przez pięć dni w tygodniu. Wyłączając soboty i niedziele. Zachowywałem ten tryb życia bez przerwy aż do tamtego poranka, w którym Ilsa zawołała z plaży „Seńor!” — odtąd nie napisałem ani jednego słowa. Maszyna do pisania stała wciąż bezczynnie i teraz, gdy zdjąłem pokrywę i przeczytałem tych kilka linijek na wkręconej stronicy, wydały mi się one pompatyczne, dotyczące ludzi usuniętych w niepamięć. Ostatnie wydarzenia oddaliły ich ode mnie, odebrały im realność, i stwierdzając to, przypomniałem sobie, jak Scheele powiedział, gdy Ilsa go poinformowała, czym ja się zajmuję: „Nie przypuszczałem, panie Tyler. Sądziłbym, że jest pan człowiekiem, którego interesują fakty. Nie fikcja. Prawdziwe ciało
i krew; prawdziwe życie i śmierć… Mnie właśnie to interesuje, proszę pana. Żadnej namiastki nie ma”. Było jeszcze wcześnie, dopiero pół do dziewiątej. Stara Catalina, moja kucharka, pokojówka i praczka w jednej osobie, nigdy nie przychodziła przed godziną jedenastą. Wszedłem do kuchni, nastawiłem maszynkę do kawy na mały gaz i ruszyłem do łazienki, żeby przygotować sobie kąpiel. Krany, chociaż zuchwale opatrzone znakiem firmowym „Katarakta”, syczały i pluły nieobliczalnie i woda z nich jak zwykle leciała powoli, ale dawno już udoskonaliłem rozkład swoich czynności porannych, więc przed kąpielą zdążyłem się ogolić; ubrałem się w czasie zaparzania kawy. Po dwudziestu pięciu minutach, które mi to wszystko razem zabrało, wyszedłem znowu na taras i czekając, żeby kawa ostygła, zapaliłem pierwszego papierosa. Miasteczko Bandaques wibrowało pod cieniusieńkim woalem powracającego upału, białe, szafranowe i brunatne. Większa jego część była położona nieco wyżej niż moja willa. Na cyplu zabudowania zdawały się piętrzyć jedne na drugich, ale w głębi lądu i wzdłuż wybrzeża, coraz rzadsze, stały wszystkie mniej więcej równo. Na plaży nagiej poniżej wydm, mierzącej ćwierć mili pomiędzy willą i nędznym przedmieściem Bandaques, nie widziałem jeszcze nikogo z wyjątkiem samotnej postaci strażnika z Guardia Civil*. Co dzień rano człapał on tak do punktu kontrolnego oddalonego o trzy mile na północ, i później nieomal po śladach swoich stóp w piasku z powrotem do miasteczka. Inny strażnik wędrował tamtędy niezmordowanie w jedną i drugą stronę po południu: jeszcze inny w nocy. Jako patrol w walce z przemytnictwem chyba żadnych sukcesów nie odnosili, skoro mogłem nastawiać zegarek według czasu ich apatycznych wymarszów i powrotów. I teraz sprawdziłem godzinę: punkt dziewiąta. Strażnik, już w odległości paruset jardów od willi, szedł bez pośpiechu, patrząc ciekawie na ciężkie od soli bałwany. Daleko w hotelu Espańa ktoś otworzył okno i błysk szyby w słońcu przyciągnął moje spojrzenie, Ilsa mieszkała w tym hotelu, nowoczesnym budynku, który swą symetrią i bielą przypominał blok soli. Stał w połowie cypla na samej krawędzi niskiej kamiennej skarpy i gdy powietrze było nie tylko prześwietlone słońcem, ale i cudownie czyste po ulewie, taki wydawał się bliski, że prawie odczytywałem z mojego tarasu wielki złocony szyld zdobiący jego fasadę. Ilsa miała pokój na trzecim piętrze, trzy okna: jedno nad samą literą „S” i dwa po bokach; wytężyłem wzrok, żeby dobrze je zobaczyć, znów się zastanawiając, czy ona przez któreś wygląda i widzi te następstwa wczorajszej katastrofy. Obiecałem, że będę u niej o pół do jedenastej. Powiedziałem jej na pożegnanie: „Mogę przyjechać wcześniej, jeżeli sobie życzysz. O każdej porze. Jestem tutaj, żeby ci pomóc, Ilsa. Powiedz mi tylko, co chcesz”. A ona odpowiedziała: „Chcę spać, Stephen. Po prostu spać…” Wysoko w górze bladobłękitną ciszę nieba delikatnie rozpruwał niewidoczny samolot. Dopiłem kawę i wstałem z uczuciem pustki na myśl o lisie, z tęsknotą promieniującą z jakiegoś zakamarka mojej świadomości coraz szerzej i szerzej. Zapaliłem jeszcze jednego papierosa i ruszyłem po schodkach w dół do ogrodu na brukowaną alejkę między klombami fioletowych i karmazynowych kwiatów. Zupełnie od niechcenia podniosłem
głowę i powiodłem wzrokiem po plaży. Ten ze Straży Obywatelskiej był mniej więcej tam, gdzie go przedtem widziałem, tylko że teraz, nachylony jak żniwiarz, stał po kolana w wodzie nad czymś, co usiłował pochwycić. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć, pewny, że fale uraczyły go jakimś wyrzuconym drewnem bądź innym takim trofeum. Nagle jednak uderzyła nowa mulista fala nieomal go przewracając, i to coś, do czegokolwiek tam po omacku sięgał, najwidoczniej odpłynęło porwane wirem, gdy się cofała. Przebrodził za tym czymś parę kroków, a potem zawrócił, chwiejnie wyszedł na brzeg i spojrzał w moją stronę. Wciąż jeszcze nie pojmowałem znaczenia tego. Dopiero gdy zobaczyłem, jak zaczyna biec ku willi, poczułem lekki dreszcz i odgadłem, co musiał znaleźć. Wtedy już i ja biegłem. Potykając się, brnąc w zasychającej skorupie piasku biegliśmy sobie na spotkanie. Zawołałem: — To Scheele? Ale strażnik w swoich ciężkich butach i z karabinem przewieszonym przez ramię mozolnie zbliżał się bez odpowiedzi. Z odległości może dwudziestu jardów wrzasnąłem do niego znowu: — To Scheele? Ten Niemiec? — I nawet mi na myśl nie przyszło, że on pewnie nie wie, kto to był Scheele. — Ciało… w wodzie, seńor. — Strażnik ledwie zipał. — Człowiek. Głupio zapytałem: — Nie żyje? — Tak, seńor. — Stanął przede mną i wciągnął powietrze ustami. — Nie żyje. Trup. Zaczął mi wyjaśniać, że fala, że wiry, ale przerwałem mu wpół zdania: — Idziemy. Za osadami brudnej piany, pozostawionej przez języki słabnących fal, piasek był ciemny i rozmokły; grunt łagodnie opadał. Pstrokata woda chlupała o nasze kostki. — Gdzie? Strażnik zawahał się, zastanowił, po chwili jednak wskazał to miejsce i zobaczyłem na rozplenionej mieliźnie coś przypominającego worek. Bez słowa ruszyliśmy tam, brodząc coraz niezgrabniej, w miarę jak fale napierały mocniej i za nogi wciągało nas morze. Dwukrotnie zwłoki znalazły się w naszym zasięgu, ale od razu znów odpływały. Tkanina chyba marynarki okręciła się wokół głowy, czerwonawa woda kipiała wściekle nad zanurzonym tułowiem i kończynami bezwładnymi, jak gdyby to była lalka szmaciana. Gruchnęła jeszcze jedna fala. Zwłoki zrównały się ze mną i zdołałem tę rękę przytrzymać, chociaż wiele wysiłku mnie kosztowało odepchnięcie myśli, jaka jest oślizła, jaka wydaje się żywa. Kropelki pyłu wodnego kłuły mnie w twarz. Na pół klęcząc wrzasnąłem do strażnika, żeby chwycił za drugą rękę, zanim fala zacznie się cofać od brzegu. Gdyby on miał bodaj odrobinę rozsądku, zostawiłby karabin na plaży. Teraz
rzemień zsunął mu się z ramienia i lufa karabinu strąciła mu z głowy czarny lakierowany kapelusz. — Zostaw go pan! — ryknąłem. Doskoczył do zwłok, omalże upadł, ale się wyprostował. Woda z pluskiem posuwiście napływała od skraju plaży, i to, co zawisło pomiędzy nami, podrygiwało jak marionetka. Byliśmy zaledwie o kilkanaście kroków od suchego piasku, przeprawa tam jednak zabrała nam dobrych parę minut, a ja przez cały ten czas myślałem: „Zaraz będę musiał spojrzeć na Scheelego”. Wyciągnęliśmy zwłoki poza linię resztek brudnej piany. Teraz, gdy już ich nie unosiła woda, nabrały swego ciężaru i sflaczały. Przewróciłem je na wznak i ściągnąłem marynarkę z głowy. Tak, to był Scheele, chociaż doznałem wstrząsu nie dlatego, że go poznałem. Od początku przecież nie spodziewałem się, że to jest ktoś inny. Ale konieczność obejrzenia go z bliska sprawiła, że w czaszce mi się coś zacisnęło, i poczułem przelotne mdłości. Mięśnie jego twarzy zastygły w grymasie lęku. Pulchne wargi odsłaniały zęby, niebieskie oczy były szeroko otwarte, większe niż za życia. Jasnozielone wodorosty wplątały się w zaczesywane na łysinę włosy i jedno z tych zielonych włókien zwisało z zatkanego nosa. Od lat nie widziałem niczyjej śmierci, po raz pierwszy miałem do czynienia z topielcem, więc ta lodowatosina bladość jego skóry tak na mnie swym widokiem podziałała, że byłem bliski wymiotów. Nawet piegi na jego wysoko sklepionym jajowatym ciemieniu zniknęły, jak gdyby woda je zmyła. Usłyszałem chrząknięcie strażnika. — Krew — powiedział. Marszcząc brwi w blasku słońca, z ulgą, że mogę odwrócić wzrok, spojrzałem na niego pytająco. — Na brzuchu, seńor. Krew przesączała się słabo przez koszulę; już do niej trafiła mucha. Więcej krwi płynęło z obu kolan nagich pod rozdartymi nogawkami spodni. Nie wiem dlaczego, ale dotąd nie przypuszczałem, że rany trupów krwawią. — Kamienie prawdopodobnie — usłyszałem własny głos. — Kamienie… i musiał jeszcze bardzo się obijać, zanim go porwało w morze. Skroń też skaleczona. — Wyprostowałem się, przy czym zauważyłem, że na jednej nodze Scheelego brak buta. — Pójdę po koc do domu. A potem chyba mi pan pomoże go przenieść. Strażnik skinął głową. Odwróciłem się, a on zapytał: — Kto to był, seńor? — I szybko dorzucił: — To był ten, co pojechał do Gondra? Odrzekłem: — Tak. To był on. Ledwie wszedłem do domu, napiłem się koniaku. Gdy wróciłem na plażę, strażnik stał w wodzie i na próżno szukał kapelusza. Rozkładając koc, doznałem wrażenia, że kamiennorybie oczy Scheelego wpatrują się we mnie. Zawołałem strażnika. Razem
dźwignęliśmy zwłoki i przykryliśmy je. — Pan niech go weźmie za nogi — powiedziałem. Dosyć trudno nam było przedostać się ze zwłokami przez furtkę z plaży do ogrodu; poza tym nie mieliśmy szczególnych trudności. Ale szliśmy długo, bo Scheele był ciężki, i ani na sekundę nie przestawałem myśleć o lisie, głowić się, jak ją zawiadomię. Gdyśmy tak doszli do drzwi salonu, nie wiedziałem, gdzie położyć zwłoki. Strażnik zaproponował kanapkę pod oknem, ale koc przemókł, więc ostatecznie wybrałem podłogę. Dziwne gulgotanie dobyło się z ust Scheelego w momencie układania go na podłodze. To mogło przerazić; strażnik szybko odskoczył. Właściwie nie zdążyłem jeszcze przyjrzeć się temu strażnikowi. Zobaczyłem teraz, że jest młody, krępy, o chłopskiej twarzy. Poczęstowałem go koniakiem i sam wypiłem znowu. Ręce mi dygotały. Strażnik wychylił swoją szklankę dwoma łykami i oznajmił: — Muszę zatelefonować do kapitana Romero. Skłamałem mu: — Mój telefon jest uszkodzony. — Ayee. — Ponuro plasnął językiem. — To muszę do niego pójść… Pan zna nazwisko zmarłego? — Scheele. Erich Scheele. Skinął głową. — Kapitan będzie się pytał. — Trapiła go chyba utrata kapelusza; czy może po prostu nie miał doświadczenia. — Z drugiej strony — zastanowił się głośno — to powinienem zostać przy zwłokach. — Ja ich nie ruszę. Nie bardzo go uspokoiłem. — A pan się nazywa…? — Stephen Tyler. Powtórzył moje imię i nazwisko, tylko trochę je przekręcając. — Dziękuję, seńor. Wyszedł na taras i zaraz wrócił tknięty nagłą myślą. — Pan go znał? — Tak — odpowiedziałem. — To panu przykro. — Rozejrzał się po pokoju, jak gdyby uznał, że musi sobie zapamiętać parę szczegółów. — Adios, seńor. Tym razem wyszedł już na dobre i ruszył truchtem po plaży. Człowiek praktyczny wolałby pójść szosą, ale ani mi się śniło krzyknąć za nim, żeby mu to doradzić. Ilsa przecież powinna otrzymać tę wiadomość pierwsza, a nie jakiś tam policjant. Chciałem
powiedzieć jej sam. Spojrzałem na zegarek: dwadzieścia sześć po dziewiątej. Podszedłem do telefonu i poprosiłem telefonistkę o połączenie z hotelem Espańa. Wkrótce potem ktoś mnie przełączył do pokoju Ilsy. — Ilsa? Głos miała zmartwiały, bardzo daleki, z lekkim akcentem niemieckim wyraźniejszym niż zwykle. — Czy mogę przyjechać do ciebie teraz? — zapytałem. — Wiem, powiedziałaś, że o pół do jedenastej, ale chciałbym przyjechać natychmiast. Wstałaś już? — Właśnie się ubieram. — Byłbym tam za pięć minut. Coś chyba wyczuła. — O co chodzi, Stephen? — Czy mogę przyjechać? — nalegałem. Po krótkiej chwili milczenia odrzekła: — Dobrze więc. — Gdzie będziesz? Na dole? — Nie, tutaj… Numer czterdzieści dwa. Kałuża wody rozszerzała się na kafelkach podłogi i wokół przykrytych kocem zwłok Scheelego. Gdy zamykałem wielkie okna wychodzące na taras, widziałem jeszcze, jak ten strażnik człapie do Bandaques po piaskach plaży. Szybko przeszedłem przez dom i od drugiej strony wsiadłem do samochodu, rad, że oddycham świeżym powietrzem.
* * * Woda przerwała tamę Lareo poprzedniego dnia około godziny czwartej po południu. Ten i ów w Bandaques mówił, że słyszał, jak tama się wali. To było, przypuszczam, możliwe, ale wtedy wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne: tamę oddzielało od miasteczka pełnych dziesięć mil i ostroga guzowatych wzgórz. Inni, mądrzy po fakcie, twierdzili, że od dawna taką katastrofę przewidywali. Mówiono już o skandalu w związku ze zleceniami na konserwację tamy i właściwie mogło w tym być trochę prawdy. Tama została zbudowana z betonu: nieduża — mająca trzysta mniej więcej stóp długości — a przecież szeroka dostatecznie, żeby zmieściła się wąska szosa na szczycie jej wysokiej półkolistej ściany. Jeździłem tamtędy kilka razy, raczej z konieczności, bo nigdy nie uważałem jej za miejsce bezpieczne. Po jednej stronie, gdzie woda z przepustu bluzgała na jej pękatą fasadę, były w betonie załatane dziury, a po drugiej, gdy poziom wody w zbiorniku się obniżał, występowały na odsłoniętej zaskorupiałej w słońcu połaci
liczne szczeliny. Pokazałem je jakiemuś miejscowemu dostojnikowi, którego kiedyś tam spotkałem, ale zapewnił mnie, wzruszając ramionami, że to są tylko pęknięcia powierzchowne. — A gdyby pan miał już ponad czterdzieści lat, seńor, i trzymał tak długo twarz w wodzie, czy troszeczkę by się to na panu nie odbiło? Uśmiechem wówczas skwitowałem wytknięcie mi mojej ignorancji, teraz jednak słowa tamtego człowieka wstrząsająco skojarzyły mi się z Scheelem. A przecież nie tyle to, co z nim uczyniła ta śmierć w odmętach, ile wyraz absolutnej grozy na jego twarzy wciąż miałem przed oczami; wyobrażałem sobie, że tak właśnie twarz mu zastygła w chwili, gdy zobaczył olbrzymią, wysokości domu ścianę wody zwalającą się w opuszczoną dolinę, płynącą wprost na niego. I śmierć musiała nastąpić szybko, bardzo szybko, w taki . sposób go dosięgając, że pierwsza hucząca fala tej wody cisnęła go w morze pod Bandaques już dawno martwego. Tak się złożyło, że przez jakiś czas po tej katastrofie ani Ilsa, ani ja nie wiedzieliśmy o runięciu tamy. Odwiozłem Ilsę do hotelu, gdzie w hallu gwarno było jak nigdy, i dopiero tam usłyszeliśmy pierwsze niepełne relacje. Dochodziło wtedy pół do szóstej i minęła jeszcze godzina, zanim fakt, że Scheele jest nadal nieobecny, zaczął nas trochę denerwować. Siedzieliśmy w barze Amerykańskim i czekaliśmy spodziewając się, że lada chwila on wejdzie szklanymi drzwiami; ja osobiście bardzo chciałem, żeby wszedł. Mówił, że dokąd jedzie? Nie pamiętałem, to Ilsa mi przypomniała: — Do Gondra. Do Gondra. Właśnie. Do Gondra. Nieco później, wobec wzrastającego niepokoju Ilsy zapytałem barmana, gdzie jest ta miejscowość. Barman zajęty tłuczeniem lodu nawet nie podniósł oczu: — Gondra to w dolinie, ze dwa kilometry będzie do tamy, seńor. Ilsa, prawie nie znając języka hiszpańskiego, przecież zrozumiała, w czym pomógł jej, być może, wyraz mojej twarzy. — Gdzie, Stephen? On powiedział, że blisko tej tamy? A ja w oszołomieniu nie potrafiłem złagodzić ciosu: — Poniżej tamy. Ale jeszcze mieliśmy nadzieję. Scheele mógł tam nie być w decydującej chwili; może teraz wraca do Bandaques długą drogą okrężną. Ilsa czepiała się wszystkiego. A potem punkt o godzinie ósmej wywołał ją z baru chłopiec hotelowy. Razem z nią poszedłem do telefonu, wiedząc, że zdana na siebie miałaby pewnie ze swoją hiszpańszczyzną trudności. Zaraz też oddała mi słuchawkę i to właśnie mnie przedstawił się telefonicznie kapitan Romero. Wyjaśnił, że prowadzi śledztwo w sprawie właściciela kremowego Mercedesa. Znaleziono ten samochód w pobliżu Gondra, przewrócony, zaryty w czerwonym mule — i pusty… Znacznie później, gdy już w końcu zostawiłem Ilsę w hotelu i wstąpiłem po drodze do
komisariatu, Romero nakreślił mi dokładniejszy obraz. Poza tym, że kilka łodzi rybackich ugrzęzło na zalanej plaży południowej i zginęło stado kóz, chyba żadnych innych strat ani ofiar w ludziach nie ma. Miliony stóp sześciennych wody przedarły się i zniszczyły dolinę już i tak jałową; zmiażdżyły wioskę już i tak w gruzach, gdzie nikt nie mieszkał, dokąd nikt nie chodził. Ludzie mówią, że to cud boski — cud, niezależnie od tego, że sprawa tamy Lareo jest hańbą. Ale byłem, zanadto zmęczony i wstrząśnięty, i zanadto mi się spieszyło w tę deszczową noc do domu, żeby mnie takie rzeczy obchodziły; i nawet nie próbowałem szukać odpowiedzi na pytania, które zaczynały mnie dręczyć.
* * * Szybko zareagowała na mój dzwonek. Drzwi otworzyły się natychmiast i zanim zdążyłem dobrać słowa, poznałem, że ona wie, dlaczego przyjechałem. Ledwie wszedłem do pokoju, zapytała: — Znaleźli Ericha, prawda? — Tak. — Gdzie? — Na plaży północnej. Powiodła wzrokiem po mnie, po moich nogach i nagle sobie uprzytomniłem, że spodnie od kolan w dół mam mokre, oblepione piaskiem. — Tyś go znalazł — rzekła nieomal z wyrzutem. — Właśnie ty. Nie był to moment, żeby rozdzielać włos na czworo, — Tak, Ilsa. Opowiedziałem jej wszystko najoględniej, jak potrafiłem. Po chwili rozpłakała się cicho, nie powstrzymując, nie ukrywając swoich łez. Dałem jej chustkę do nosa wilgotną od morskiej wody. Siedziała na skraju łóżka i jej żałość przejmowała mnie dziwną rozpaczą. Nie wiedziałem, co zrobić ze sobą, ostatecznie podszedłem do okna. Musiałem mówić dalej. — Ten strażnik chciał zadzwonić do Romera, ale mu powiedziałem, że telefon u mnie nie działa. Po—szedł więc pieszo. Chyba już się tam zameldował, bo nigdzie go nie widać. Długa plaża wysychając mieniła się wszelakimi odcieniami brązu i złota. Doznawałem wrażenia, że moją willa stoi bliżej, niż stała rzeczywiście, i jej różowe ściany z blankami
wyglądały jakby zostały zrobione z lukru: trzeba było świadomego wysiłku, by uprzytomnić sobie fakt, że leży tam Scheele. Chociaż pamiętałem, jak on wyglądał i jaki był pod dotknięciem, i chociaż z wysoka widziałem przypominającą mi to, nienormalną barwę morza, myślałem o tym jeszcze z jakimś niedowierzaniem. Odwróciłem się od okna. Ilsa miała oczy podkrążone, wielkie w drobnej i bladej owalnej twarzy. — Zdołałaś zasnąć? Tylko wzruszyła ramionami. Poczułem się wyłączony i tej ciszy już nie mogłem znieść. — Sam powinienem podjechać do Romera. On będzie chciał wiedzieć… Przerwała mi: — Daleko od twojego domu był Erich? — O sto jardów chyba. Po raz pierwszy od długich minut spojrzała na mnie. .— Jak… jak on wygląda, Stephen? Należało przewidzieć, że ona zapyta. Należało mieć gotowy frazes na końcu języka. A ja potrafiłem jedynie mruknąć: — Dobrze. Nie odrywała ode mnie oczu. — Dobrze — powtórzyła powoli. — Dobrze… Och, Stephen… Głos jej się załamał; znowu płakała. Tym razem podszedłem i objąłem ją ramieniem, mówiąc: — Przepraszam, Ilsa. Boże, tak mi przykro. I chociaż przywarła do mnie, czułem w głębi serca, że teraz, jeśli o nią chodzi, każdy mógłby tu być zamiast mnie: każdy jak ja, tak samo byłby dla niej kimś obcym. Zadzwonił telefon, aż drgnęła. Puściłem ją i przeszła do stolika po drugiej stronie łóżka. Ze swojego miejsca mogłem dosłyszeć męski głos w słuchawce — jak się domyśliłem, głos Romera. Po krótkiej chwili zaczęła potrząsać głową: — Momento, por favor. Serior Tyler, seńor Tyler. Si… momento — podsunęła mi słuchawkę zdesperowana.— Proszę cię. Wziąłem słuchawkę. — Pan kapitan Romero? Mówi Stephen Tyler. To, że jestem u Ilsy, najwidoczniej go zaskoczyło. Rozpoczął: — Jeden z moich ludzi wrócił przed chwilą z plaży północnej… — Wiem. Właśnie miałem się z panem skontaktować.
— Powiedział mi, że te zwłoki to seńor Scheele. — Zgadza się. — Gdzie one są teraz? Uznałem jego pytanie za głupie i tonem dałem mu to do zrozumienia: — U mnie w domu, oczywiście. — Same? Przymknąłem oczy. — Tak. — Nie należało ich zostawiać, seńor. Bez nikogo, kto by dopilnował. Usłyszałem czyjś głos na drugim planie — głos tego strażnika zapewne próbującego się usprawiedliwić. — Niech pan posłucha — powiedziałem. — Przyjadę do pana. Oboje przyjedziemy. Czy nie można z tym wszystkim zaczekać do naszego przybycia? — Prędko państwo tu będą? — Za dziesięć, piętnaście minut. — Wolałbym prędzej — rzekł nieoczekiwanie ostro — To bardzo pilna sprawa. Gdy położyłem słuchawkę, Ilsa zapytała: — Czego on chce? — Zobaczyć się z nami. — Kiedy? — Zaraz. Westchnęła z czymś więcej niż znużenie. — Tego się nie da uniknąć, Ilsa — wyjaśniłem jej łagodnie. — On spełnia swój obowiązek. — Ale równie dobrze mógłbym to wyjaśniać posągowi. Znowu ogarnęło mnie przygnębiające uczucie jałowości. — Jesteś gotowa? Wzięła z toaletki ciemne okulary i przede mną ruszyła do windy. Ani słowo nie padło podczas jękliwego zjeżdżania na dół. W hallu pulchny dyrektor hotelu nienagannym ukłonem wyraził lisie współczucie, a ja przypomniałem sobie, co powiedział żegnając się ze mną o godzinie jedenastej, czy może przed jedenastą poprzedniego wieczora: „Straszna tragedia, seńor. Odczuwam ją nieomal osobiście. To był najbardziej lubiany gość tutaj. Niech mi pan wierzy, wszyscy są głęboko wstrząśnięci”. Przymrużyłem oczy przed blaskiem słońca na hotelowym podjeździe. Upał zaczynał się odbijać od asfaltu i nasze cienie sunęły po nim czarne jak na—mazane tuszem. Zerknąłem na Ilsę, gdy siadałem obok niej w samochodzie. Dolna warga jej drżała, ale nie przychodziło mi na myśl nic, czym mógłbym ją uspokoić. Gwałtownym skrętem
wyminąłem dwie jadące obok siebie rozklekotane furmanki z nawozem i już bez przeszkód pomknąłem jezdnią przez cypel. Przy kioskach, gdzie sprzedawano gazety poranne, panował ożywiony ruch i dziesiątki ludzi na chodniku przy balustradzie oglądały morze. Potem z lewej strony mieliśmy targ rybny, z prawej dosyć zrujnowany amfiteatr i wkrótce wjechaliśmy w labirynt uliczek coraz węższych, im bliżej Rynku, coraz bardziej zatłoczonych i gwarnych. Komenda Straży Obywatelskiej w Bandaques to smętna dwupiętrowa budowla z szarego betonu z kratami w oknach. Już zatrzymywałem samochód, gdy Ilsa odezwała się wreszcie: — Dlaczego on tam pojechał? — zapytała nagle dając upust swojemu oszołomieniu. — Dlaczego on musiał pojechać do Gondra? Zabrzmiało to raczej jak wyrzut, a nie jak pytanie. Odpowiedzi na to żadnej nie było i zapewne nie miało być. Odczekałem parę sekund, a potem dotknąłem jej ręki. — Załatwmy to już, Ilsa. Strażnik przy drzwiach popatrzył na Ilsę z głupkowatym zachwytem. Wewnątrz ściany się łuszczyły i pachniały pleśnią. Doszliśmy do drewnianej bariery o kilka jardów od wejścia i dyżurny sierżant długo dumał, czy nas za nią wpuścić. Ostatecznie jednak zdecydował się, po czym dalej przez korytarz, dudniący echem naszych kroków, poprowadził nas umundurowany urzędnik, który wyglądał tak, jakby sypiał w tym swoim mundurze co noc od chwili jego otrzymania. Gabinet kapitana Romero był przy końcu korytarza. Duży pokój, większy w świetle dziennym, niż mi się wydawał poprzedniego dnia wieczorem. Nad głównym biurkiem wirował bezużytecznie wentylator z jednym ocalałym skrzydełkiem, za biurkiem zieloną ścianę zdobiła oprawiona w ramki czterobarwna fotografia Generalissimo. Umeblowania dopełniały szafki pełne akt, tablica pełna kluczy, mniejsze biurko z maszyną do pisania i drewniana ławka pod oknami. Na ławce siedział ten strażnik z plaży jeszcze spocony po swej mozolnej ‘wędrówce. Romero wstał, gdyśmy weszli. Wysoki, barczysty, miał biodra wąskie jak torreador, i wypielęgnowane ręce o długich palcach. W przeciwieństwie do strażnika olśniewał niewiarygodną wprost elegancją — szarozielony mundur świeżo odprasowany leżał na nim jak ulał, buty lśniły niczym antracyt. — Pani pozwoli, seńora, że złożę jej kondolencje— zaczął z powagą. — Może jest odrobina pociechy w fakcie, że ciało małżonka znaleziono. Ilsa machinalnie przytaknęła ruchem głowy a ja nie zadałem sobie fatygi, żeby jej to przetłumaczyć. Ale pozazdrościłem kapitanowi Romero tej formułki. Powiedziałem: — Przypuszczam, że będzie pan chciał udać się tam… do willi Miramar. — Za parę minut. Przedtem wolałbym usłyszeć pańską wersję tego, co zaszło dzisiaj na plaży północnej. Był zbyt apodyktyczny jak na mój gust. Nie inaczej zresztą niż poprzedniego
wieczora, tylko że wtedy mnie to nie drażniło. Teraz swoim sposobem bycia grał mi już i tak na nadszarpniętych nerwach. Gestem wskazałem strażnika. — Moja wersja jest przecież taka sama jak jego. Siłą rzeczy. — Naturalnie. Ale wolałbym ją usłyszeć. Warknąłem po angielsku: — Co za idiotyzm cholerny! Nie sprzeciwiałem mu się jednak. Opowiedziałem wszystko w kilku zdaniach, które, jak spostrzegłem, on skrzętnie notował. Zakończyłem: — Fakty chyba bezsporne? I dosyć proste. Romero wzruszył ramionami. — To potrzebne nam do naszych akt. — Czy mam dodać, co jadłem na śniadanie? Którą ręką się golę? Jego ziemista twarz poczerwieniała. — Lepszego zdania byłem o panu, seńor Tyler. — Wziął z biurka swój trójgraniasty kapelusz. — Pozostaje nam teraz prosić seńorę, żeby zidentyfikowała zmarłego. — Czy to konieczne? — Bezwzględnie konieczne. — Pomimo że ja to już zrobiłem? — Pomyślałem o wyszczerzonych zębach Scheelego i jego wytrzeszczonych ze zgrozą oczach; i o tym zielonym wodoroście wijącym się z zatkanych piaskiem nozdrzy. — Nie może pan oszczędzić jej tego? On niezbyt ładnie wygląda. — Nie ja ustaliłem taką procedurę, seńor. Moim obowiązkiem jest pilnować, żeby zarządzeń przestrzegano. — Potrafił, gdy uważał to za stosowne, być szorstki. — Więc jedziemy? Wyszliśmy z nim na ulicę. Sierżant przy barierze przepuszczając nas stuknął obcasami. Służbowy samochód Romera stał przy krawężniku. Niechętnie powiedziałem: — Jest miejsce w moim wozie, jeżeli to panu odpowiada. Przyjął propozycję i wcisnął się na tylne siedzenie, z trudem mieszcząc swe długie nogi. Towarzyszył mu kapral z sinym po goleniu podbródkiem. Gdy wyjechaliśmy z największego ruchu, powiedziałem lisie: — Jemu chodzi o formalne rozpoznanie. Jak nie chcesz, z pewnością mogę mu to wyperswadować. Patrzyła przed siebie i milczała. Nadal byłem intruzem. — No co, Ilsa?… Wolno ci odmówić. Spojrzałem na nią z ukosa. Przygryzała usta, usiłowała panować nad sobą. Po chwili
mruknęła coś czego nie dosłyszałem. Pochyliłem się ku niej i widocznie ją tym uraziłem, bo odwróciła głowę tak gwałtownie, że poczułem wstyd. — Ja chcę go zobaczyć… chcę go zobaczyć w każdym razie. Minęliśmy ostatnie domy miasteczka pośród spłachetków roślinności i jak trąd wyglądającego gruzu. Szosa orała prostą czarną bruzdę wzdłuż grzbietu wydm. Z prawej strony widzieliśmy morze i fale stawały się coraz bardziej niemrawe, w miarę jak ich barwa ciemniała. Od czasu do czasu migała mi w lusterku nad kierownicą twarz Romera — jego piwne oczy zmrużone od pędu powietrza, jego palce, gdy przygładzał cienki wąsik. Krótka była ta jazda do willi. Zakręciłem na wysypany żwirem podjazd i ze zgrzytem zatrzymałem samochód przed werandą. Wszedłem do domu pierwszy, ale zaraz przepuściłem przed siebie Romera. — Prosto dalej. Wkroczył do salonu. Stukot jego butów o kafelki podłogi ucichł po paru krokach. Usłyszałem, jak on się pochyla, bo mu przy tym strzyknęło w kolanie, Ilsa stojąc ze mną w białym kwadratowym hallu zadygotała i poczułem, że na przedramieniu ma gęsią skórkę. — Proszę, niech państwo wejdą — niegłośno powiedział Romero. Czekał przykucnięty nad zwłokami. Woda rozlała się po całym pokoju. W dwóch palcach trzymał róg koca. — Trochę bliżej, jeżeli państwo łaskawi. Nadal mocno trzymałem Ilsę za rękę. To było tak, jakbyśmy szli na miejsce stracenia. Romero podniósł koc. — Pani go poznaje, seńora? Ilsa wydała krótki, stłumiony okrzyk. Czas chyba stanął. Strach na twarzy Scheelego zahipnotyzował mnie po prostu; mogłem tylko myśleć: Już wystarczy. Już wystarczy… — Tak? — zapytał Romero wyczekująco. Żyła na czole nabrzmiała mu od tego patrzenia w górę. — Pani go zna? Wtedy powiedziała: — To jest mój mąż.
1 Duma i pożądanie usychają w obliczu śmierci. Ale nawet w tej swojej pozornej martwocie zdane są na łaskę przypadkowego słowa, ukradkowego spojrzenia, bezwiednych gestów. Ukrywać się przed samym sobą nie można długo. Gdy Ilsa powiedziała: „To jest mój mąż”, coś we mnie natychmiast zaprotestowało: Był. Był… Strażnik na plaży użył właściwego czasu: „To był ten, co pojechał do Gondra?” I ja również. „Tak. To był on.” Był. Był moim mężem. Romero opuścił koc, wstał. Popatrzył na mnie znacząco, wobec czego wymamrotałem: — Przejdziemy na taras… Ilsa? Stała zupełnie spokojnie. Z twarzą jak maska, gdy Romero otworzył drzwi, nieomal skwapliwie dała się wyprowadzić. Usadowiłem ją pod markizą na wyściełanej trzcinowej sofce, na której kładłem się czasami, jeśli pisanie mi nie szło, i która oczywiście była wygodniejsza niż twarde krzesło przy stoliku z maszyną. Przyniosłem z pokoju koniak, a ona jeszcze siedziała na sofce nienaturalnie prosto i sztywno, jakby pozowała do fotografii. — Z pewnością to wszystko skończyło się dla niego w ciągu sekundy, Ilsa. Staraj się o tym pamiętać. Powieki jej za ciemnymi szkłami okularów opadły. Przytaknęła niemo. — Wypij ten koniak — powiedziałem stojąc nad nią z kieliszkiem. — Mogę prosić o papierosa? Musiała papierosa przytrzymać, tak drżały jej usta, gdy podawałem ogień. — Dziękuję, Stephen — rzekła ochryple. — Możesz tu chwilę posiedzieć sama? Chcę porozmawiać z kapitanem. Znów przytaknęła niemo, nic poza tym. Wróciłem z Romerem do pokoju i obaj zniżyliśmy głosy. — I co dalej? Zabierzecie stąd zwłoki? — Tak. — Będzie jakieś śledztwo? — Formalność tylko. — Ona musi się stawić?
— Nie. — Kiedy to będzie? — Jutro. — Lekkim uniesieniem ramion Romero zaznaczył, że to nie jest takie pewne. Potem zauważył: — Dzielnie to przyjęła. — Myślałby kto, że tylko Hiszpanie potrafią znosić cierpienie z godnością. — Bardzo dzielnie, naprawdę. Odblask słońca migotał na suficie. Powietrze w pokoju przesycał mocny zapach kwiatów i wysychającej ziemi. — Moja gospodyni przyjdzie tu za jakieś czterdzieści minut — poinformowałem. — Wolałbym, żeby nie trafiła na ten stan rzeczy. Czy prędko…? — Karetka kostnicy stoi w mieście. Gdyby był pan taki uprzejmy i zawiózł mnie z powrotem do komendy, sam bym kazał ją przysłać. Inaczej, muszę wysłać tam kaprala piechotą. — Romero uśmiechnął się chłodno. — Na razie jestem w pańskich rękach. — Może by pan zatelefonował? — Przecież telefon u pana jest uszkodzony? — Tak tylko powiedziałem strażnikowi. — Rozumiem. — Spojrzał na mnie przeciągle, drwiąco. — No, to mamy rozwiązanie. Zostawiłem go przy telefonie i wróciłem na taras, Ilsa chyba przez cały ten czas siedziała nieruchomo; papieros w jej palcach już się dopalał. Zabrałem go jej i wyrzuciłem. — Wrócimy do hotelu, jeżeli jesteś gotowa — powiedziałem. I dodałem ostrożnie: — Tutaj już nic nie możesz zrobić. — Dziękuję. — Ale czy chcesz… wrócić tam? — Chyba tak. — Napijesz się jeszcze? Potrząsnęła głową. — Romero teraz telefonuje. Pojedziemy, kiedy skończy. Ledwie zdążyłem domówić tych słów, kapitan stanął w drzwiach tarasu. — Za pięć minut — rzekł tajemniczo. — To panu odpowiada? — Owszem. — Kaprala tu zostawiam. Przed domem, naturalnie. — Bardzo proszę. Wracając do samochodu trzeba było przejść przez salon. Romero nie był jednak do cna pozbawiony uczuć. Zauważyłem, że przestawił jedno z krzeseł, żeby częściowo zasłoniło Scheelego. Ale nie potrzebował zadawać sobie tej fatygi; Ilsa nawet nie
spojrzała w stronę wybrzuszonego koca. Ze swej udręki na tarasie już się chyba otrząsnęła. Pomimo widocznego napięcia i zdenerwowania z pewnością lepiej panowała nad sobą niż w jakiejkolwiek innej chwili tego poranka, i gdy to stwierdziłem, znów wzięła we mnie górę owa cząstka mojej istoty tak silnie przedtem reagująca na to, że ona używała czasu teraźniejszego. Zamykałem za nami drzwi salonu już zdolny do sformułowania myśli: Ona w końcu pogodzi się z losem. Jeszcze trochę i groza śmierci Scheelego zacznie blednąc… Kapral z sinym wygolonym podbródkiem przyjmował polecenia od kapitana, gdy sprowadzałem Ilsę z werandy. Romero w obecności podwładnych przejawiał znacznie mniej galanterii; może w ten sposób chciał podkreślić swoją władzę. Ale zbyt słabo go znałem, żeby to osądzić. Jechałem powoli, pełen sprzecznych uczuć. Nikt nic nie mówił. Pęd powietrza chłostał nam twarze ciepłym kurzem, bawił się prostymi jasnymi włosami Ilsy. Wysokie sierras już zmieniały barwę po raz pierwszy w tym dniu. Przed dwiema godzinami były niebieskie, teraz nabierały różnych odcieni różowawego fioletu i brązu. Stanowiły ostre a przecież smutne w kolorycie tło dla miasteczka — jak płócienna dekoracja w teatrze. W połowie drogi minęła nas karetka kostnicy — zamknięta, brunatna, bez żadnych znaków szczególnych. Gdyby Romero nie położył mi znacząco ręki na ramieniu, nie wiedziałbym, co to za samochód. Romero wysiadł przed komendą. Fakt, że Ilsa nie zna hiszpańskiego, był chwilami błogosławieństwem. Mogłem zapytać: — Czy ona będzie panu jeszcze potrzebna? — Myślę, że nie. — Gdyby jednak, chciałbym być przy tym. Dzisiaj, jutro… kiedykolwiek to nastąpi. Zobaczyłem w jego oczach drwinę, jak przedtem. — Postaram się o tym nie zapomnieć, seńor. — Stukając obcasami zasalutował lisie. — Dziękuję za współpracę, senora. Była pani bardzo pomocna… i bardzo dzielna. Adios. Zakręciłem na rynku i pojechaliśmy do hotelu. Wydawało mi się, że od bardzo dawna nie byłem z Ilsą sam. Wchodząc po schodkach, zapytałem: — Co będziesz teraz robiła? — Spojrzałem na zegarek: dopiero za dwadzieścia jedenasta. Dzień jakoś zatracił swój wymiar w czasie. — Powinnaś coś zjeść. Nic jeszcze nie jadłaś. — Nie mogłabym. — Więc może napijesz się kawy? Weszliśmy do baru Amerykańskiego i zamówiłem kawę. Było tam prawie pusto. Usiedliśmy przy stoliku w samym rogu pod łbem byka, który zabił czterech ludzi na arenie Bandaques w pewne wrześniowe popołudnie. Poniżej wisiała chromowana plakietka z nazwiskami tych czterech i datą. Od faktów i od nieustannej obecności śmierci
nie było ucieczki. Kelner przyniósł kawę, poważny i pełen szacunku: nawet jego pomięty czarny krawat stał się jakimś piętnem żałoby. Po odejściu kelnera zapaliłem papierosa dla Ilsy i papierosa dla siebie. Jeszcze raz musiałem skapitulować wobec daremności słów, toteż rozmawialiśmy ze sobą zdawkowo, krótko, a chwile milczenia trwały w nieskończoność. Właśnie w tym barze niecały tydzień przedtem poznałem Scheelego: w tym też barze poprzedniego wieczora czekaliśmy oboje na jego powrót z Gondra. A teraz, chociaż brunatna furgonetka podskakując na wybojach wiozła go do kostnicy, on był nadal obecny. Nieomal słyszałem jego basowy niewesoły śmiech; przypominałem sobie miażdżący uścisk jego dłoni, zmysłowe wargi, szkliste spojrzenie, gdy wypił za dużo… To śmieszne odczuwać zazdrość o zmarłego, a przecież widok głębokiej rozpaczy Ilsy taką zazdrość we mnie wzbudzał; i chociaż sobie powtarzałem, że czas goi wszelkie rany, miałem już do niej pretensję o to, że muszę czekać. Zaledwie wczoraj powiedziałem: „Kocham cię, Ilso”. Długo żyłem w ślepym zapamiętaniu i ni stąd, ni zowąd gwałtownie rozwarły się przede mną drzwi wiodące w świat nowy, w świat miłości i szczęścia; nie potrafiłem tych drzwi zatrzasnąć tak, jak zrobiła to Ilsa. Na nowo zebrałem w sobie siły i próbując przedrzeć się przez jej milczenie,, powtórzyłem, co Romero mówił mi o śledztwie. Chciałem, żeby ona potrzebowała mojej pomocy; chciałem być nieodzowny dla niej w obliczu przeróżnych formalności, które ją nieuniknienie czekały. Bandaques to małe miasteczko, gdzie raczej nie można liczyć na usługi konsulatu. — Myślałaś już o przyszłości? Potrząsnęła głową powoli od lewej strony do prawej. — Musisz być praktyczna, Ilsa. — Ty bądź praktyczny. Bądź praktyczny za mnie. — Zgasiła papierosa w popielniczce. — Tylko nie mówmy o tym teraz. Proszę cię, nie teraz. Układnie powiedziałem: — Przepraszam. Uczyniła lekki niezdecydowany gest pojednawczy. Ale pomimo to pozostała jakaś daleka i nie patrzyła na mnie. — Ja też przepraszam, Stephen. Jesteś bardzo dobry. Nie myśl, że tego nie oceniam… Ale to wszystko stało się tak szybko, że właściwie jeszcze tego w pełni nie ogarniam. Wciąż sobie mówię, że to jakiś koszmarny sen. — Rozumiem. Rozumiem. — W samochodzie przed chwilą myślałam. „Wkrótce się obudzę. To nie może być naprawdę…” Rzeczywiście tak myślałam. Tak samo tam u ciebie w domu, kiedy zobaczyłam Ericha. — Westchnęła jak dziecko po wielkim płaczu. — I teraz znowu, kiedy zacząłeś mówić o przyszłości. — Powinienem stuknąć się w głowę. — Przyszłość może poczekać.
Zapytałem ostrożnie: — Ale co z teraźniejszością? Mnóstwo jeszcze tej teraźniejszości zostało. W czym mogę ci pomóc, Ilsa? Odpowiedzi nie było. Ona znów oddaliła się ode mnie: odeszła w ten swój koszmar, — Jeżeli mogę w czymś… — Pójdę już na górę do siebie. — Mam zajrzeć tam później? Po południu, powiedzmy? — Dziś wieczorem, jeżeli chcesz. — Złagodziła to zastrzeżenie; może wyczuła, że mnie zraniła. — Postaraj się dziś wieczorem, Stephen. — Tymczasem nic nie mógłbym zrobić? — Nic — odrzekła głosem znużonym. — Nic, dziękuję. W kilka minut później jechałem z powrotem do willi Miramar. Dochodziło pół do dwunastej i tym razem wyjątkowo Catalina zaczęła sprzątanie od salonu. Wodę z podłogi starła, krzesła ustawiła na miejsca, kieliszki, z których piliśmy, wyniosła do kuchni. Wszystko wyglądało normalnie — przez chwilę podobnie jak Ilsa doznawałem uczucia, że coś mi się uroiło. — Był tu kto, kiedy przyszłaś, Catalina? — Nie, nikogo nie było, seńor. — Twarz miała ciemną, pomarszczoną jak pyszczek nietoperza. Jeżeli się zastanawiała, skąd w salonie tyle wody, to w każdym razie ani słowa o tym nie powiedziała. — A pan się tu kogoś spodziewał? — Nie — odrzekłem. — Właściwie nie. Wyszedłem na taras i wlepiłem wzrok w biały sześcian hotelu Espańa. Smugi deszczu nad linią horyzontu już zniknęły i słońce pełnym jaskrawym blaskiem rozpłomieniało rdzawoczerwone fale sunące ku plaży. Właśnie tutaj na plaży to się zaczęło… niecały tydzień temu. Więc pomyślałem: Boże nie dopuść, żeby tutaj się skończyło.
2 Przed godziną jedenastą w tamten niezwykły czwartek miałem już napisanych dwieście słów — coś koło tego, więcej na pewno nie. Pisanie nigdy nie przychodzi mi z łatwością. Ulewne przez dwa dni deszcze sprawiły, że musiałem chwilowo zrezygnować z pracy na tarasie, ale w tamten czwartkowy poranek blaski kapryśnego słońca zachęciły mnie do wyniesienia maszyny z powrotem. Wolałem pracować na świeżym powietrzu przy leniwym akompaniamencie morza. Ludzie, którzy istnieją w wyobraźni pisarza, stają się dla niego nie mniej realni niż ci, których spotyka on w prawdziwym życiu. Pochłonięty pisaniem o ich losach, widzi ich i nieraz usiłując tę swoją wizję zobaczyć jeszcze wyraźniej, po prostu zapomina o istnieniu kogokolwiek innego. Jak przez mgłę usłyszałem czyjeś wołanie: — Seńor! Seńor! Dopiero za trzecim czy czwartym razem ów głos rzeczywiście dotarł do mojej świadomości. Ilsa powiedziała mi później, że gdy wpatrzony w nią wcale nie reagowałem, sprawiałem wrażenie niewidomego. — Seńor! Stanęła na plaży przy mojej furtce tak, że widziałem za ogrodowym murem jej głowę i nagie ramiona. Podniosłem się nieco zaskoczony. Wyciągnęła rękę nad mur wskazując drzwi mojego domu. — Por favor? Pozwalając jej trwać w błędzie, odpowiedziałem po hiszpańsku: — Bardzo proszę. Niech pani wejdzie. Stwierdziłem, że nie zrozumiała. Znów zaczęła gestykulować. — Si? — apelowała. — Si? — Si. — Z uśmiechem rozgrywałem to już niehonorowo. — Przecież mówię, si, si. Pamiętam zarówno swoje zdumienie, jak dreszcz pożądania na jej widok, gdy weszła do ogrodu. Miała na sobie maleńki kostium bikini i te białe trójkąciki podkreślały jej ciemną opaleniznę. Starannie zamknęła furtkę i ruszyła pod górę po schodkach między rabatami. Małe piersi, smukła jak baletnica, włosy oblepiające głowę, mokre od morskiej wody. W jednej ręce trzymała maskę do nurkowania, w drugiej płetwy. — Buenos dias — powiedziałem, nadal ją oszukując. — O co chodzi?
Większość ładnych kobiet ma jakieś zwierzęce wyczucie swych powabów; ona takiego wyczucia nie miała. Zakłopotana była tylko tym, że nie potrafi się ze mną porozumieć. Raz po raz wzdychając bezradnie znów spróbowała pantomimy. Z wielką przyjemnością patrzyłem na to, ale rycerskość nakazywała wyprowadzić ją z błędu. — Czy przypadkiem nie mówi pani po angielsku? Oczy jej się rozszerzyły. — Owszem, mówię — odrzekła z ulgą. Potem się roześmiała: — Och, dzięki Ci, Boże. Taką z siebie robiłam idiotkę. — Ależ skąd. Tylko że niewiele by nam to dało. Paciorki wody migotały na jej opalonej skórze. Twarz miała prawie chłopięcą o rysach regularnych z wydatnymi kośćmi policzkowymi, wspaniałe w rysunku usta i sarnie, piwne oczy. Wiek jej oceniłem na lat dwadzieścia osiem, dziewięć — może trzydzieści; i domyśliłem się, że włosy, w tej chwili mokre, ma platynowoblond. Powiedziałem: — To cud, że ten strażnik na plaży nie capnął pani. — Nie capnął? — Zmarszczyła brwi i fakt, że zrozumiała to określenie dosłownie, szedł w parze z jej lekkim cudzoziemskim akcentem. Niemka? Szwajcarka? Może Dunka? — Że pani nie aresztował. Każdy Hiszpan jest w głębi duszy muzułmaninem. Wymaga, żeby jego kobiety się zasłaniały. — Wiem. Widziałam te obwieszczenia. — Nie miała nic przeciwko temu, że się jej przyglądałem; spojrzała po sobie. — Chyba to dlatego on zabrał mi rzeczy. — Strażnik? — Najwidoczniej on. To takie śmieszne. — Gdzie pani wtedy była? W wodzie? Przytaknęła, podnosząc w rękach maskę i płetwy. — Po wyjściu z wody tylko jego jedynego zobaczyłam na plaży. Wołałam do niego, ale był już daleko i nie słyszał. — Więc też i pani nie widział… to znaczy, kiedy pani pływała. Innego wytłumaczenia nie ma. — Po prostu nie rozejrzał się porządnie. — Bardziej ją to bawiło, niż gniewało. — No, bo przecież bluza i spodnie nie mogły spaść na piasek z nieba. Jej cień leżał między nami blednąc jak chmurka przysłaniająca słońce. Po deszczu czaił się jeszcze w powietrzu chłód. — Pani zmarznie — powiedziałem. — Może wejdzie pani do domu? — Nie chcę panu sprawiać kłopotu. Przyszłam tylko zapytać, czy pańska żona nie mogłaby mi czegoś pożyczyć z ubrania. Kiedy zobaczyłam ten dom…
— Nie jestem żonaty. — Och — powiedziała. — No, to pan w takim razie. Przecież nie mogę wrócić do hotelu tak, jak stoję, no nie? — Raczej nie — przytaknąłem z uśmiechem. Uznałem, że skoro jestem o jakieś dziesięć lat od niej starszy, mogę ją traktować jak dobry wujaszek; ale aż nadto zdawałem sobie sprawę z piękna jej kształtów i z tej jakiejś wyrafinowanej prostoty, którą widziałem w jej oczach przytrzymujących mój wzrok. Gdy kładła swój sprzęt pływacki na fotel, zauważyłem na wewnętrznej stronie jej uda siniaki i na palcu obrączkę ślubną — przy czym odkrycia te wywołały we mnie przelotną niedorzeczną zawiść. Zapytałem: — Może napije się pani kseresu, a ja przez ten czas czegoś poszukam? — Dziękuję. — Usiadła, zakładając nogę na nogę, odgarniając z czoła mokre pasmo włosów. Z całkowitą swobodą rozejrzała się wokoło. — Uroczy pokój. — Cały dom jest uroczy, ale ja niestety tylko go dzierżawię. — Podałem jej wino. — Jeżeli pani zajmie się sobą sama, zobaczę, co mam w szafie. Dżinsy i koszulę? W sypialni zacząłem szukać dżinsów i koszuli gorączkowo, jakoś niezwykle skwapliwie. Znalezienie ich nie trwało długo, więc po chwili wróciłem i zaprezentowałem je, jak sukiennik prezentuje swój towar. — Dobre będą? — Wspaniałe. — Nie znam się na tym. Zbudowani jesteśmy niezupełnie tak samo ale w tłoku chyba ujdą. — Położyłem te rzeczy na poręczy jej fotela. Blask słońca znów zalewał taras, promienie wpadały przez otwarte okna, ale jej mokre ramiona były sine z zimna. — W łazience są czyste ręczniki, jeżeli chciałaby się pani wytrzeć. Potem odwiozę panią samochodem. Zaprotestowała, a przecież widziałem, że jest mi wdzięczna. — I już skoro o tym mowa, odbierzemy pani garderobę od tego strażnika. — Doprawdy nie trzeba. I tak miał pan przeze mnie dosyć kłopotu. — To żaden kłopot. Dopiła kseres i wstała, machinalnie strzepując ziarenka piasku z brzucha. Jeszcze więcej piasku sypało się jej z kostek i skrzypiało, gdy szła po kaflach tarasu. W drzwiach przystanęła. — Wie pan… kiedy wołałam zza tego muru przed chwilą, byłam pewna, że będę miała okropną przeprawę. — Jak to? — Przypuszczałam, że pan będzie jakimś oburzonym Hiszpanem… same ręce, oczy i wąsy. — Uśmiechnęła się buńczucznie, przybrała wystudiowaną pozą. — Z moim zasobem słówek hiszpańskich to byłaby klęska.
Oboje parsknęliśmy śmiechem. Przejawiała cechy wręcz nieoczekiwane. — Pan jest Anglikiem? — zapytała. — Właśnie. — Tak też myślałam. Po chwili zawołała z sypialni: — Jaki jest pana zawód? Trochę mi pochlebił fakt, że ona jeszcze tam o mnie myśli. — Piszę. — Pisze pan? — Tak jest. — Książki? Czy do gazet? — Powieści i scenariusze. — To chyba bardzo podniecające. — Wprost przeciwnie. Prowadzę życie pustelnika. Podszedłem do drzwi i oparłem się o framugę. Jej głos drżał trochę, pewnie dlatego, że energicznie się wycierała. — I stale pan tu mieszka? — Och, nie. — No to gdzie pan mieszka? — Wszędzie. Tutaj jestem od pięciu miesięcy. Za miesiąc wygasa dzierżawa tego domu i wracam do kraju. — Z ukończoną książką? — Mam nadzieję. Przez chwilę panowała cisza. Odszedłem od drzwi i zacząłem spacerować po tarasie. Na niebie znowu zbierały się ołowiane chmury. Lekki wiatr niósł niemiły sercu zapach obcej ziemi, wskrzeszał dawną niewysłowioną tęsknotę. — Tyle tych pytań. Pan mnie uważa za bardzo nieokrzesaną. — Ona stała teraz za mną, przytrzymując w pasie dżinsy. — Bynajmniej. — Patrzyłem, jak rozbawiona wykonuje w tych za luźnych na nią spodniach żartobliwy piruet… — Trochę workowate tu i ówdzie, ale poza tym… — Workowate? Przypomniał mi się kalambur ze szkolnych czasów. — Toulon et Toulouse — powiedziałem zamiast powiedzieć: „To long and too loose”.,
Zmarszczyła brwi, nie zrozumiała. — Ale na ogół w porządku? — W porządku. — Uśmiechnąłem się. — Jeszcze kseresu? — Dziękuję, naprawdę lepiej już nie. Powinnam wracać. Mąż nie będzie wiedział, gdzie jestem. — Co on teraz robi? — Zwiedza. Krąży po miasteczku… Wkłada w to jeszcze więcej entuzjazmu niż Amerykanie. — Niewiele jest do zwiedzania w Bandaques. — Pan nie zna mojego męża. Każda cegła, każdy kamień… — Wyraziście wzruszyła ramionami, po czym zabrała z fotela maskę i płetwy. — Poważnie pan mnie odwiezie? — Naturalnie. — przepuściłem ją przed sobą do hallu. — Gdzie się państwo zatrzymali? — W Espańa. Przyjechaliśmy przedwczoraj i przez cały czas mieliśmy deszcz. — Pogoda jest ostatnio stuknięta. — Stuknięta? — Nieobliczalna… tak jak moja gospodyni. Powinna tu być już od jedenastej. — A która teraz godzina? — Za kwadrans dwunasta. Gdy siadałem obok niej w samochodzie, zapytała: — To Hiszpanka? — Kto? — Ta kobieta, która się panem opiekuje. Przytaknąłem. — Poza tym bardzo stara i brzydka — dodałem. — Nie wierzę. — Fakt — powiedziałem. —— Smutne, ale prawdziwe. Człowiek, gdy zdarza mu się nagle wyrwać z osamotnienia, widzi przyszłość w tęczowej sieci tej radości, nieświadom, że układa sobie dróżkę z kamieni do jakiegoś tam jeszcze odległego, nłeprzewidywanego bólu. Dawniej, gdyby ktoś mnie zapytał, gdzie i kiedy to wszystko się zaczęło, odpowiedziałbym: „Wówczas, gdy ona zawołała do mnie z plaży »Seńor«.” Chronologicznie tak właśnie było. Ale każda sekunda niesie przecież jakiś nowy początek, teraz więc — znacznie już później — odpowiedziałbym, że to nastąpiło na szosie do Bandaques właśnie w owej krótkiej chwili, gdy przekomarzając się, popatrzyliśmy sobie w oczy i ona zachichotała:
— Z pewnością jest pan bardzo prostolinijny. Coś we mnie wtedy się poruszyło i wyczułem, że ona wie o tym — tak nieomylnie, jak gdyby palcami ujęła mnie za przegub i zbadała mój przyspieszony puls. W Komendzie Straży Obywatelskiej szarolicy sierżant dyżurny przepraszał bardzo wylewnie; skonfiskowaną garderobę oddał natychmiast. Prawdopodobnie już podejrzewał, że strażnik na patrolu w swej gorliwości po prostu się wygłupił, więc tylko ulgę mogło mu sprawić usunięcie tego dowodu z gmachu komendy. Garderoba była luźno owiązana sznurkiem. Sierżant chciał, żeby odbiór pokwitowała sama właścicielka, ale, gdy wyjaśniłem, że ona ubrana nieodpowiednio powinna raczej zostać w samochodzie, zgodził się, żebym ja to zrobił. Triumfalnie wracając do samochodu niosłem ten tłumoczek wysoko w ręce, i rzuciłem go na tylne siedzenie. — Szybko pan to załatwił — powiedziała. — Przekazałem im pani pogląd na sprawę. Ruch w miasteczku o tej porze był spory i wciąż musiałem naciskać klakson. Gdyśmy przejeżdżali obok amfiteatru, zapytała: — Zjadłby pan z nami kolację któregoś wieczora? Byłoby śmieszne, gdybyśmy już nigdy nie mieli się zobaczyć. — Istotnie śmieszne. Zresztą chciałbym dostać moje dżinsy i koszulę z powrotem. Zrozumiała. — Więc pan przyjedzie? — Z przyjemnością. — Dziś wieczorem może? — Dziś wieczorem. Doskonale. — Pozna pan mojego męża. On będzie chciał panu podziękować. — Dziękować nie ma za co. Doprawdy, nie ma. Cieszyła mnie każda chwila dzisiejszego poranka. — Godzina siódma panu odpowiada? — Jak najbardziej. — Już zatrzymywałem samochód przed hotelem. — Tutaj? — Tak. W barze Amerykańskim. Wyciągnęła ze swego tobołka płócienne sandałki i włożyła je, zanim wysiadła z samochodu. Przytrzymałem drzwiczki. — Ale ja nawet nie wiem, jak się pani nazywa. — Ilsa Scheele — powiedziała tuląc tobołek do dżinsów, żeby jej się nie obsunęły. — A ja Stephen Tyler. Roześmiała się zaraźliwie.
— Nie mogę dłużej stać, panie Tyler. I gdybym spróbowała podać panu rękę, te pana spodnie na pewno by ze mnie spadły… Więc do siódmej? — Do siódmej. Do widzenia. Patrzyłem, jak ona wbiega niezdarnie po schodkach i znika w westybulu. Nie obejrzała się, ale odjeżdżając, pogwizdywałem.
* * * Zanim nadeszła godzina siódma, dosyć miałem czasu na wyobrażenie sobie, jaki jest ów Scheele. Okazał się jednak zupełnie inny, niż myślałem. Przede wszystkim nie przypuszczałem, że to mężczyzna tak duży i silny. Ważył pełne sto pięć kilogramów, a przecież nie był pulchny. Uścisk dłoni miał wręcz miażdżący. Brwi krzaczaste, bladoniebieskie oczy, przeguby owłosione, brunatne piegi na rękach, łysinę — wszystko to zauważyłem w ciągu krótkiej chwili, gdy Ilsa dokonywała prezentacji. Ale najbardziej zdumiał mnie jego wiek: lat co najmniej pięćdziesiąt. Kilka tygodni przedtem podsłuchałem rozmowę dwóch kelnerów komentujących wyraźną różnicę wieku pomiędzy jakimś mężem i żoną. Młodszy kelner powiedział: „Nie lubię myśleć o nich dwojgu razem w łóżku ze sobą. To mnie przygnębia”. Kolega zapytał go, czemu więc on się zadręcza takimi myślami. „Nie mogę się powstrzymać — padła odpowiedź. — Myśli mam takie zabagnione, że już niejeden ksiądz łamał nad nimi ręce.” Wówczas uśmiechnąłem się półgębkiem bardzo tym wyznaniem rozbawiony, ale teraz siadając obok Ilsy, sam poczułem w sercu ukłucie podobnej odrazy. Scheele mówił właśnie: — Oddał pan dziś mojej żonie wielką przysługę. Mogłaby się znaleźć w sytuacji bardzo kłopotliwej, gdyby pan jej nie poratował. Mówił po angielsku równie dobrze jak ona, ale z akcentem gorszym, wyraźnie niemieckim. — Cała przyjemność po mojej stronie. Już myślałem, że ratowanie pięknych pań w opałach skończyło się wraz z filmami niemymi. Wdzięczny jestem pańskiej żonie za to, że zdementowała ten mój pogląd. Uśmiechnąłem się do Ilsy. Była naprawdę ponętna. Miała sukienkę ciemnozieloną, włosy krótkie, grzywkę, twarz bez makijażu, tyle że usta umalowane; wyglądała przy nim na bardzo drobną, wprost niepokojąco wątłą. — Proszę pana… — zaczęła. — Przyjaciele mówią do mnie Stephen — powiedziałem szybko, zbyt szybko, być
może. — Stephen? — Po prostu. — Stephen jest pisarzem, Erich. Mówiłam ci już, prawda? Scheele skinął głową ściskając w ręce zapoconą szklankę szkockiej whisky. Wypowiedział swój pogląd na plusy rzeczywistości w porównaniu z fikcją, po czym dodał: — Pan chyba zna dobrze hiszpański? — Nieszczególnie. — Przyjeżdżał pan do Hiszpanii już przedtem? — Raz tylko, ale wtedy nie byłem w Bandaques. Byłem przez jakiś czas niedaleko Malagi, kilka lat temu. — Przyjąłem od niego papierosa z podsuniętej mi paczki Chesterfieldów. — A państwo w Hiszpanii pierwszy raz? — Tak — odrzekł Scheele. — Przyjechaliśmy samochodem. — Dlaczego właśnie Bandaques państwo wybrali? Wzruszył ramionami. — Miałem interes do załatwienia w Barcelonie i uznałem, że dobrze będzie parę dni tutaj odpocząć. Ilsa wyjaśniła: — Erich jest dyrektorem handlowym pewnej firmy. Scheele oparł mocniej łokcie na stoliku. — Maszyny do pisania. — Wymienił nazwę firmy. — Mieszkamy w Hamburgu, panie Tyler. Człowiek ma już dosyć wielkich miast. Chcieliśmy gdzieś znaleźć spokój i ciszę… z dala od utartych szlaków. — Bandaques z pewnością jest takie, Ilsa powiedziała: — W biurze turystycznym nas poinformowali, że w niedzielę będzie fiesta. — I owszem. Święto Virgen de la Tarde. Legenda głosi, że w początkach dwunastego wieku wypędzono stąd Maurów dzięki cudownej interwencji Maryi Panny. Teraz, jak słyszałem, na Jej cześć wieczorem w to święto przeciągają przez miasteczko procesje… a potem są fajerwerki i tak dalej. — To brzmi fantastycznie — zapaliła się Ilsa. — Będą tu państwo jeszcze? Odpowiedział Scheele: — Mamy zamiar posiedzieć tu mniej więcej tydzień. — Jeżeli nie utracimy przez ten czas wszystkich naszych rzeczy. — Ilsa uśmiechnęła
się żałośnie. — Można by pomyśleć, że pech nas prześladuje, panie Tyler… — Stephen. — Przepraszam… Stephen — pochyliła się ku mnie i zobaczyłem płytkie wgłębienie pomiędzy jej białymi jędrnymi piersiami. — Dzisiaj rano policjant zabrał mi kostium plażowy. Dzisiaj po południu Erichowi ktoś ukradł parę drobiazgów z naszej sypialni. — Niemożliwe! — Niestety tak. — Rzeczywiście pech — przyznałem. — Czy to było coś cennego? — Zegarek — powiedział Scheele — zapalniczka i pierścionek. — Państwa wtedy nie było? — Byliśmy. I to właśnie tak bardzo mnie — poszukał odpowiedniego słowa — niepokoi. Ilsa spała, ja brałem prysznic. Po drugim śniadaniu… czas sjesty. Zostawiłem to wszystko na stoliku pomiędzy oknami. Kiedy wróciłem z łazienki, ani śladu. — Zgłosił pan to? — Naturalnie… Dyrektorowi hotelu i Straży Obywatelskiej. — W głosie jego nagle zabrzmiała pogarda. — Ale czego można od nich wymagać? Są niepoważni, nie potrafią nic, więc też nic z tego nie wyjdzie. — Sądzi pan ich zbyt surowo — zaprotestowałem. — Chyba nie. Ilsa stanęła po mojej stronie: — Daj im przynajmniej szansę, Erich. — Na ogół to bardzo uczciwi ludzie — powiedziałem. — Może zaszła tu jakaś pomyłka? Może pan zawieruszył gdzieś te rzeczy? — Pomyłka? Nie. — Scheele nie miał wątpliwości. — Na pewno je ukradziono. — Ale jak? Drzwi były uchylone? — Uchylone? — Otwarte. — Nie były otwarte. I nasz balkon jest oddzielony od innych… wie pan, osobny. I to pokój na trzecim piętrze. — Wychylił do dna swoją whisky. Skinął na kelnera, żeby mu przyniósł następną. — Ktoś sobie otworzył kluczem. Innego wytłumaczenia nie ma. Ale dyrektor broni personelu, a ci ze Straży Obywatelskiej tylko potrząsają swoimi zawszonymi głowami. Przez jakiś czas głównym tematem rozmowy była owa kradzież. Ilsa usiłowała ją zbagatelizować, Scheele jednak, im dłużej omawialiśmy tę sprawę, okazywał coraz
większą zawziętość. Podobał mi się też coraz mniej. Pił szybko i dużo, i zanim przeszliśmy do sali restauracyjnej, już tylko utyskiwał z pogardą na wszystko, co hiszpańskie. Ilsa w końcu powiedziała mu coś po niemiecku i chociaż tego nie zrozumiałem, wiedziałem, że go skarciła. Zamilkł wtedy, ale wytworzyła się między nimi atmosfera narastającego napięcia, co jakoś spowodowało, że Ilsa zaczęła być wobec mnie sztuczna. Doznałem wrażenia, że ona się mną posługuje: że jej śmiech jest troszeczkę za ochoczy, jej zainteresowanie dla wszystkiego, cokolwiek mówię, odrobinkę za gorące. W swojej próżności cierpiałem. Przez chwilę rozmyślałem z goryczą: Po co się oszukiwać? Jesteś harcerzem, którego się klepie po plecach, bo spełnił swój codzienny dobry uczynek… i na tym koniec. Tylko dlatego’ cię zaprosiła. Po dzisiejszym wieczorze ona zniknie z twojego życia razem z cholernym Herr Scheele, grubianinem o wielkich łapczywych rękach… A przecież niedługo potem w barze Sindbad, gdy z nią tańczyłem, a Scheele, prawie niewidoczny za dymem papierosów, był już na tyle zamroczony, że ona nie musiała niczego udawać, ni stąd, ni zowąd coś mi kazało zapytać: — Czy zobaczymy się znowu? — Mam nadzieję, że tak — szepnęła. Tańczyliśmy w ciasnocie na zatłoczonym parkiecie i usta jej dzieliła odległość tylko paru cali od moich ust. — Mam nadzieję, Stephen. I to wystarczyło, żebym poczuł ulgę i podniecenie. Wróciliśmy do Scheelego. Przez godzinę czy dłużej słuchaliśmy jazzowych flamenco: patrzyliśmy na pełne orgiastycznej ekspresji popisy tancerek. I przez cały ten czas, przy tej misternie zestrojonej muzyce, w rytmach wyklaskiwanych bądź wybijanych na gitarach, rozpłomieniało mnie oczekiwanie, którego zarzewiem był nastrój naszego porannego sam na sam w willi Miramar. Scheele chwilami bełkotał; oczy miał trochę szkliste. Sprawa kradzieży już go nie trapiła i stawał się coraz uprzejmiejszy, coraz bardziej ckliwy. W pewnej chwili powiedział niedorzecznie: — Oni pamiętają o świętych i objawieniach, bo to nie rani ich pychy. O wszystkim innym zapominają. Potem znów pochylając się ku mnie szepnął coś poufnie w swoim ojczystym języku. Nie zwracałem na niego uwagi. Mógł sobie mówić, co chciał — nie robiło mi to żadnej różnicy, dopóki whisky rozcieńczała jego siłę i butę. Zadowolony z siebie, znosiłem ciężar jego ręki na moim ramieniu i słuchałem chaotycznych anegdot całkowicie wypranych z poczucia humoru. Lał deszcz, gdy odwoziłem ich z powrotem do hotelu Espafia. Pożegnaliśmy się i już miałem odjechać, gdy z jarzeniowej jasności hallu wynurzyła się na podjazd Ilsa. Przez sekundę czekałem na pytanie: „Gdzie? Kiedy?” Ale ona tylko wetknęła mi w ręce pożyczone dżinsy i koszulę. — Pamiątka — rzekła wesoło. Nic więcej, a przecież dosyć. Bo to oznaczało, że mamy wspólny sekret.
3 W zeszły czwartek, niecały tydzień temu… Wlokło się długie popołudnie. Prawie nie jadłem obiadu przygotowanego przez Catalinę; za to wypiłem ponad pół butelki kseresu. Staruszka wyszła po drugiej. Gdybym nie miał spędzić tego wieczoru poza domem, wróciłaby koło piątej; ponieważ zapowiedziałem, że mnie nie będzie, swoją pracę w tym dniu już skończyła. Samotność w tym cichym domu stała się dla mnie nie do zniesienia, głuchy szum morza był jakimś nieustannym memento. Przez pewien czas albo chodziłem z kąta w kąt jak zwierzę w klatce, albo leżałem niespokojnie na łóżku. Wypite wino chyba trochę przytępiło mi nerwy, ale też wtrąciło mnie w otchłań najczarniejszej melancholii. Około czwartej wpadłem raptem na pomysł, żeby zatelefonować do mojego agenta w Londynie i powiedzieć mu, że powieść idzie mi fatalnie i nieprędko zostanie ukończona. Ale dowiedziałem się, że na połączenie trzeba czekać trzy godziny, więc odwołałem tę rozmowę. Później spacerowałem po ogrodzie skubiąc pierzaste wąsy drzew pieprzowych, łażąc bez przyjemności, bez zachwytu pomiędzy szkarłatnymi kwiatami rącznika i fioletowymi kaskadami bougainvilli. Później zabrałem swój cień na wydmy ponad plażą, usiadłem tam, podciągnąłem kolana pod brodę i patrzyłem, jak lśniące żuki bez końca wydeptują dróżki w gorącym piasku wśród rozsianych kęp ostrej trawy marram. Jedynym celem wszystkiego, co robiłem, było zabicie czasu. Chyba kwadrans po piątej wróciłem do domu zamierzając wziąć kąpiel. Ledwie puściłem wodę, gdy poprzez syki i czkawkę kranów usłyszałem chrzęst opon samochodowych na żwirze podjazdu. Ruszyłem do drzwi natychmiast tylko po to, by rozwiała się moja raptowna, nierozsądna nadzieja, jeszcze zanim wyszedłem na środek werandy. To był Romero. Rozczarowanie z pewnością wyraźnie zabrzmiało w moim głosie. — O co chodzi, na Boga? — O rozmowę z panem, seńor. — Towarzyską czy urzędową? — Urzędową. — Mam wyjść za pół godziny. — Pół godziny może wystarczy. — Musi.
Przyjął moją niegrzeczność bardzo chłodno. — Pozwoli pan, że wejdę? — Jeżeli pan koniecznie chce. Zostawił kapelusz w hallu, na czole miał odciśniętą od niego czerwoną pręgę. Poszedłem zakręcić krany i wróciłem do salonu. — Co pana interesuje właściwie? — Seńor Scheele. — Tyle się domyśliłem. — Domyślił się pan? Czego się pan domyślił, seńor. — Że przecież nie przyjechał pan po to, by rozmawiać ze mną o pogodzie. Chodził po pokoju jak po sklepie — dotknął stolika, obejrzał abażur — aż zapragnąłem, żeby usiadł wreszcie i siedział. — Poniekąd można by powiedzieć, że jednak o pogodzie. Nie zrozumiałem. — O tych deszczach, które padały przez — ostatnich parę dni… o naporze wezbranej wody na tamę Lareo… o utonięciu seńora Scheelego. — Poprawił obraz na ścianie, jak gdyby uznał, że ten obraz wisi krzywo.— Wszystko to są fazy jednej tragedii. Nadal nie rozumiałem. — Czy koniecznie musi pan właśnie teraz mówić zagadkami? Jeżeli istotnie jest coś ważnego do powiedzenia, niechże pan, na miłość boską, powie to! wyraźnie… Byle prędko, bardzo proszę. Muszę być w mieście o szóstej. Stanął w drzwiach tarasu, pozornie zainteresowany czymś daleko na morzu. — A gdybym tak panu powiedział, że seńor Scheele… wbrew naszym przypuszczeniom… nie utonął? Odchrząknąłem. — To by mnie zdumiało. — W takim razie chciałbym pańskie zdumienie zobaczyć. — Odwrócił się jak aktor na scenie. — Faktem jest, że seńor Scheele został zastrzelony.
1 W pokoju zrobiło się zupełnie cicho. Znad morza doleciał krzyk mewy poprzez perlisty łoskot rozbijającej się fali. — Zastrzelony? Romero skinął głową. — To absurd. — Niestety nie. — Patrzył na mnie, gładząc swój mały, o kształcie bumerangu wąsik. — Zmarły nie może mówić, seńor, ale jego ciało mówi za niego. Podniosłem ręce, pełen niedowierzania. — Ależ on utonął… utonął. — Nie. — Z pewnością jakaś pomyłka. — Rany nie kłamią, seńor. A on ma ranę w brzuchu. Nie mogłem pozbierać myśli. Mewa odezwała się jeszcze raz i cienka ostra nitka tego dźwięku była jak okrzyk bólu. — Nie… nie wierzę. Romero odszedł od drzwi tarasu. — Oczywiście, uwierzyć w to trudno, ale przekonam pana, że nie ma alternatywy. On wpatrywał się we mnie, ja wpatrywałem się w niego. Zapytał: — Nie pamięta pan tej krwi? — Dotknął swego żołądka. — Krwi tutaj? — Owszem, ale… — To była krew z rany od kuli. Seńor Scheele nie utonął. Umarł wcześniej, jeszcze przed runięciem tamy. — Skąd o tym wiecie? — Stad, że w jego płucach nie ma wody. Jak powiedziałem, seńor, zwłoki mówią prawdę każdemu, kto dostatecznie się nimi zainteresuje. Przetarłem twarz dłonią i usiadłem na poręczy fotela. Kilka sekund minęło. — Przykro mi… Trochę czasu potrzeba, żeby się z tym oswoić.
— To zrozumiałe — przytaknął nie odrywając ode mnie oczu. — Był pan już w hotelu? — Jeszcze nie. Wynik sekcji zwłok dostałem zaledwie godzinę temu. Wstrząs przytępia w człowieku zdolność do rozumowania. Machinalnie zapytałem: — Dlaczego przyjechał pan z tym do mnie?… Najpierw? — Dlatego, że był pan jego przyjacielem… Dlatego, że mi łatwiej… ponieważ pan zna hiszpański… rozmawiać z panem niż z jego żoną. — Nie byłem przyjacielem — sprostowałem. — Byłem znajomym. — Ale znał go pan. — Bardzo mało. — Wstałem z poręczy fotela. — Tak czy owak, nie widzę, w czym mógłbym być pomocny. — To się okaże. Przypadkowe utonięcie jest zupełnie czymś innym niż zastrzelenie… — Na litość boską! — wybuchnąłem. — Niech mnie pan nie poucza jak smarkacza! Wyszedłem, ocierając się o niego, na taras. Rozgniewała mnie jego pedanteria, a przecież nie wiedziałem, co myśleć o wyłaniających się faktach. Zobaczyłem biały sześcian hotelu Espańa i wpadłem w popłoch. Zawiadomienie Ilsy będzie tym samym, czym byłoby przekazanie jej wiadomości, że Scheele umarł po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Romero też wyszedł na taras. — Przykro mi — powtórzyłem. — Ale im dłużej pan zostanie u mnie, tym więcej moich uchybień będzie musiał pan znosić. Wzruszył ramionami. — Dosyć pana ta sprawa zdenerwowała. Pozwalam sobie jednak liczyć na pańską współpracę. — Pod jakim względem? — Odpowie mi pan na pytania. — Sam teraz mam kilka pytań. — Mianowicie? Odwróciłem się od morza i spojrzałem mu prosto w oczy. — Czy orientuje się pan, kto mógł to zrobić? — To właśnie muszę wyjaśnić, seńor. — I dlaczego? — Pojęcia nie mam. — Musi być jakiś powód. Ludzi nigdy nie zabija się bez powodu. — Zbyt raptownie
spadło na mnie to wszystko. Gubiłem się. — Czy go obrabowano? — Nie. — Skąd pewność, że nie? — W kieszeni na biodrze znaleźliśmy portfel z banknotami wartości ponad dziewięciu tysięcy peset. — A przecież parę dni temu ktoś go okradł — obstawałem. — Ale go nie zabił. Tym razem ktoś go zabił, ale nie okradł. — Chociaż chciałem coś powiedzieć, Romero mówił dalej: — Dziewięć tysięcy peset to spora suma w takim kraju jak nasz. Ludzie przez cały rok nie zarabiają tyle. Gdyby to miał być rabunek, z pewnością tych pieniędzy by nie zlekceważono. Znów zapanowała cisza, gdy jego logiczne wywody przebrzmiały. Oszołomiony, nie mogłem ustać na miejscu. Wróciłem do salonu z Romerem, sunącym za mną jak cień. Powiedziałem: — On tu był obcy. Turysta. Po co miałby go ktokolwiek zabijać? — Z pana pomocą, seńor Tyler, dojdziemy jakoś, mam nadzieję, do odpowiedzi na to pytanie. — Już panu powiedziałem… prawie nie znałem go. — Znał go pan lepiej niż wszyscy inni w Bandaques z wyjątkiem jego żony. Poczułem, że Romero znów świdruje mnie wzrokiem. Wytrzymałem jego spojrzenie zgoła zapominając o wszelkiej ostrożności. — Niech pan posłucha — zmieniłem temat rozmowy. — Chcę, żeby ona dowiedziała się o tym ode mnie. Już i tak okropna była dla niej ta doba. Wolałbym sam jej powiedzieć. Romero dotknął wąsików, jak gdyby musiał sprawdzić, czy jeszcze je ma. — To tam wybiera się pan o szóstej?… Do hotelu? — Tak. — Chyba lepiej będzie, jeżeli pan zatelefonuje i uprzedzi, że się spóźni. Zegar na ścianie, nagle rozbłysły w blasku słońca, wskazywał godzinę prawie za dwadzieścia szóstą. — Co spowoduje tę zwłokę? — Ja ją spowoduję, seńor Tyler. Po raz pierwszy w jego głosie usłyszałem nutę groźby, toteż zareagowałem dość zapalczywie. — Wszystko, co ja mogę panu powiedzieć o Scheelem, zajmie nam pięć minut… mniej nawet! — Możliwe. Ale nie tylko o niego muszę pana zapytać. — Pozwolił sobie na cierpki
uśmiech. — Jak dotąd wszystkie pytania w istocie zadawał pan. — Więc o co panu chodzi? — O pana samego… o seńorę Scheele. — Wygląda na to — zauważyłem zjadliwie — że postanowił pan za wszelką cenę zmarnować jak najwięcej czasu. — Kiedy szuka się czegoś po ciemku, seńor, maca się. Ja właśnie to robię… macam. — Określiłbym to inaczej. Spojrzał na mnie potępiająco i usiadł w jednym z dwóch obitych skórą foteli oddzielonych od siebie żelaznym kutym stolikiem. Było to zadokumentowanie władzy. Wyjął z kieszeni na piersi metalową papierośnicę i zapalił papierosa. Cienka smużka dymu wzleciała nad mozaiką stolika w bok, wolno się rozwiewając. Wbrew woli uznałem swoją chwilową porażkę. Zapytałem: — Długo potrwają te pytania? Rozłożył ręce tym leniwym, do szału mnie doprowadzającym ruchem, który miałem tak dobrze poznać. — To zależy. — Od czego? — Od pana, seńor. — Na litość boską… nie może mi pan powiedzieć, ile minut, bodaj w przybliżeniu? Potrząsnął głową. — Niestety. Odwróciłem się od niego oburzony. Aparat telefoniczny stał we wnęce między półkami, gdzie trzymałem moje książki. Gdy tam podszedłem, Romero powiedział: — Wolałbym, żeby pan na razie nie mówił tego, co pan wie o seńorze Scheele. — Proszę się nie obawiać. — Byłem zwięzły. — I nie traktować mnie jak smarkacza. Patrzyłem przez okno na hotel, zanim przywołałem Ilsę. Najpierw połączono mnie z jej pokojem, a potem — ponieważ telefon tam nie odpowiadał — wysłano po nią chłopca. Dzień dogasał za coraz ciemniejszymi sierras i kilka bladych świateł już paliło się w hotelu i dalej wzdłuż cypla. Z biegiem sekund właściwie zapomniałem o obecności Romera. Bardziej byłem świadom swojej wściekłej, piekącej urazy, o to, że drzwi, które Ilsa niejako zatrzasnęła między nami, teraz — wskutek obrotu rzeczy — będą opatrzone w rygle i zasuwki. Znów szarpał mną popłoch przeważając nad irytacją i pamiętam, że w nagłym przypływie nienawiści do Scheelego pomyślałem zupełnie bez wstydu: Nie mogłeś po prostu utonąć? To jeszcze nie wystarczało?… — Momento, seńor — zabrzmiał w słuchawce głos kobiecy. A potem już głos Ilsy: — Stephen?
— Niestety przyjadę trochę później. Szalenie mi przykro. Nastąpiła chwila ciszy. — To nie ma znaczenia. — Trudno mi powiedzieć, o której będę. — Spojrzałem na Romera błagalnie, on jednak mnie zignorował. Niech cię piorun trzaśnie, pomyślałem. — Ale chyba nie później niż o siódmej. — O siódmej? — powtórzyła słabo. — Tak. Wytłumaczę ci, kiedy się zobaczymy. — Zapytałem, gdzie ją zastanę; jeszcze raz przeprosiłem. — Żeby to ode mnie zależało, za nic w świecie nie dopuściłbym do tego. — Nie ma znaczenia — powiedziała znowu i w głosie jej usłyszałem cień obojętności, będący jeszcze jedną porcją pożywki dla mojej tęsknoty, wzmagający ową tępą bolesną zazdrość, która we mnie narastała, odkąd nabraliśmy pewności, że Scheele nie żyje. Jeszcze przez parę sekund po odłożeniu słuchawki, znękany chaosem myśli wpatrywałem się w hotel. Potem przeszedłem na środek pokoju i usiadłem w fotelu naprzeciw Romera. Przestał oglądać swe długie palce i spojrzał na mnie krytycznie: — No? — wydął usta. Zapaliłem papierosa. — Co pan chce wiedzieć? — Wszystko, o czym potrafi pan udzielić informacji. — Od czego właściwie mam zacząć? — Od początku. — Czy nie powinien ktoś tego zapisywać? — Paliła mnie chęć zmieszania go z błotem, tym bardziej, że nie było nikogo innego, na kim mógłbym się wyładować. — Do akt? Czy może pański sierżant zainstalował tu dziś rano mikrofon? — Jeszcze nie — odparował. — Więc od jakiego początku? Od mojego? Mam powiedzieć, gdzie się urodziłem? Kim byli moi rodzice? I ich rodzice?… W takim razie będziemy tu siedzieli przez całą noc. Romero wyprostował nogi; pochylił się ku mnie. Lekko zaleciało od niego czosnkiem. — Nie zgrywajmy się, seńor Tyler: doskonale pan wie, co mnie interesuje. Szukam po omacku, zapomina pan o tym? No, więc dobrze. Zwyczajnie proszę o relację dzień po dniu z pańskiej znajomości z seńorem Scheele. Chyba nie wymagam od pana zbyt wiele? — Rozparł się znowu w fotelu i zabębnił kciukiem o skórzaną poręcz. — Proszę o relację dzień po dniu z pańskiej znajomości z seńorem Scheele… i z jego żoną. Samym przeciągnięciem ostatnich słów i modulacją głosu nadał jakąś wielką wagę
temu, co pozornie przyszło mu do głowy mimochodem dopiero w tej chwili. Poczułem, że twarz mi czerwienieje, ale udręczony własnymi myślami nie zdawałem sobie sprawy, że on już dochodzi do wniosku, który ostatecznie sam się przecież narzuca.
2 Opowiedziałem Romerowi o tamtym poranku, gdy strażnik na patrolu zabrał lisie ubranie z plaży, i o tej kolacji we troje w hotelu, i o dansingu w barze Sindbad po kolacji. Podawałem suche fakty bez zbytecznych szczegółów, rozmyślnie je streszczając dla podkreślenia, że naprawdę i on, i ja marnujemy czas. I to wtedy, gdy morderca gdzieś tam może sobie chodzić bezkarnie. Romero słuchał skupiony jak szachista, chłodny jak krupier. Ale stwierdziłem, że jest bardziej wytrwały niż bystry i że pod maską lodowatej pewności siebie porządnie się trudzi. Spostrzegłem to prawie natychmiast po rozpoczęciu opowiadania o roli, jaką ja odegrałem w tej historii, ponieważ przerwał mi, żeby wypytać dokładnie o tego strażnika i o rzeczy Ilsy, czyli o szczegóły zgoła nieważne. Ponieważ o tym incydencie mu nie zameldowano, wziął mnie w krzyżowy ogień pytań i poświęcił sporo cennego czasu na sprawdzenie, czy przypadkiem nie kłamię. Gdybym nie patrzył bezustannie na zegar, może bym zrobił sobie z takiego przesłuchania zabawę, w tej sytuacji jednak zabrakło mi cierpliwości. — Lubię być systematyczny, seńor Tyler. — Ale co to do diabła, ma wspólnego z Scheelem? W końcu zaprotestowałem: — Więc mogę tylko powiedzieć: Boże dopomóż temu pijakowi czy złodziejaszkowi, który znajdzie się w jednej z waszych cel. Przecież czeka go tam dożywocie. Nie obruszył się. Bardzo spokojnie palił papierosa. — To było w czwartek, pan powiedział? — Tak jest. W zeszły czwartek. Jutro minie tydzień od tamtego dnia. Skinął głową. — A potem? — Jak to, potem? — Co się działo potem? Kiedy pan już odwiózł seńora Scheelego i jego żonę z powrotem do ich hotelu? — W piątek nad ranem? Chodzi panu o piątek? — O piątek, sobotę, niedzielę… — Wymieniając te dni, zaznaczał każdy ruchem rąk.
— Przecież pan ledwie zaczął opowiadać, seńor.
* * * W piątek deszcz lał jak z cebra prawie do samego świtu i słońce wyszło zza chmur dopiero po dziewiątej, gdy strażnik już przeczłapał plażą. Siedziałem wtedy na tarasie, popijałem czarną kawę i usiłowałem zabrać się do codziennej pracy. Zdjąłem nawet pokrywę z maszyny do pisania, ale więcej nic nie zrobiłem, żeby uchwycić wątek, ogarnąć urojoną sytuację urojonych postaci. W bladym niepewnym słońcu co chwila spoglądałem na plażę z nadzieją, że Ilsa tam przyjdzie, zanim znowu zacznie padać deszcz. Chociaż ta plaża była bardzo długa, największym powodzeniem cieszył się jej odcinek poniżej cypla i tam właśnie stały jaskrawe parasole i parawaniki z płótna na bambusie do wynajęcia i budka z napojami gazowanymi, przy której stale panował ruch. Ludzie z wielkich miast w rozmarzeniu się zwierzają, że pragną uciec od tłumu, ale rzeczywiste odosobnienie trudno im znieść nawet przez kilka godzin. Tylko nieliczni spacerując wzdłuż wydm podchodzili do mojej willi: bardziej zagorzali czciciele słońca, zakochane pary, od czasu do czasu jakaś rodzina i jednostki naprawdę nieśmiałe. I Ilsa… Miałem dziwną pewność, że ona przyjdzie znowu popływać, ale prawie godzinę czekałem nadaremnie. Plaża świeciła pustką; nawet tam, gdzie zazwyczaj tłoczyli się letnicy, widziałem zaledwie kilka maleńkich z tej odległości sylwetek, toteż Ilsę wypatrzyłem od razu. W jasnym kostiumie plażowym szła powoli od strony miasteczka samym brzegiem morza tak, że fale chlustały wokół jej kostek. Zszedłem z tarasu szybko, skwapliwie jak łowca autografów, któremu opłaciło się czujne wyczekiwanie, i nieomal mając skrzydła u ramion wybiegłem za furtkę na ciemny po deszczu, ospowaty piasek. Machałem ręką, ale Ilsa nie reagowała. Rozmyślnie, być może, przystanęła i zwrócona twarzą do wody podniosła dłoń do oczu. Podszedłem już zupełnie blisko, zanim okazała, że mnie widzi. Zawołała: „Dzień dobry”, ale głos jej zagłuszyły syki cofających się fal. Sandałki trzymała w ręce i rąbek jej plażowej spódnicy był mokry. Uśmiechnąłem się mówiąc: — Myślałem, że pani komuś salutuje. Z pluskiem ruszyła ku mnie. — Naprawdę to tak wyglądało? Patrzyłam na mewy. One czasami latają tuż nad
falami. — Są głodne. Głód jest silniejszy niż lęk przed ryzykiem. Nie pływa pani dzisiaj? — Jakoś nie mam zaufania do tego słońca. — Powiedziałbym, że słusznie. — Przymrużając oczy spojrzałem szybko na niebo. — Hiszpańskie deszcze padają przede wszystkim w Bandaques, a tymczasem… taki już ten nasz świat przewrotny… w Hamburgu prawdopodobnie panują wielkie upały. Uśmiechnięta potrząsnęła głową. — A w Londynie?… Bo mieszka pan w Londynie? — Pod Londynem. W miejscowości, która nazywa się Richmond. Tam na pewno również i dzisiaj będzie padał deszcz. Zaczęliśmy iść obok siebie, powoli, do nikąd w szczególności. Przed nami z furkotem, jak nakręcane zabawki, poderwały się w górę dwie jaskółki, fala liznęła brzeg ząbkowanym językiem z piany. — To pana chyba przygnębia. — Anglicy zawsze są przygnębieni, kiedy jest mowa o pogodzie. Ale ja nie, proszę mi wierzyć. W każdym razie nie teraz… chociaż byłbym przygnębiony, gdybym nie zobaczył pani. — Przeszliśmy kawałeczek. — To święta prawda — powiedziałem głupio. — Święta? — Szczera. Daję słowo… ogromnie chciałem panią zobaczyć. Przez chwilę lękałem się jej odpowiedzi. Samotność i życie per procura, życie za pośrednictwem cieni powołanych wyobraźnią to fatalna zaprawa bojowa na ów moment, gdy wolą nagle owładnie pożądanie: człowiek wtedy się łudzi, oczekuje zbyt wiele. Gdyby Ilsa wolała zgasić mnie od razu wtedy, chybabym wrócił, aczkolwiek z bólem, do roli grzecznego harcerza. Ona jednak nic nie odpowiedziała i jej milczenie było jeszcze jednym szczeblem ku temu, do czego miały prowadzić następne dni. Jedwabisty, niewidoczny pył wodny owiewał nam twarze. Szliśmy w jakiś niedorzeczny sposób zapamiętale. — Oderwałam pana od pracy? — Mój wydawca na pewno tak uważa. W żadnym wypadku nie pochwalałby tego, co teraz robię. — Tego, że pan odpoczywa? — Ilsa uroczo wydęła wargi. — Tego, że spotykam się z młodą kobietą bez wiedzy jej męża. Z dąsem, który mógł niejedno oznaczać, powiedziała: — Ericha nie interesuje pływanie ani morze. Dzisiaj rano chciał pojechać do muzeum. — W tej fabryce korków?
— Chyba. Ale nie mógł, bo z samochodem coś nie w porządku. Więc jest zajęty przy samochodzie. Ni stąd, ni zowąd na piasek lunął deszcz. Świat jak gdyby zmalał, ledwie słońce zniknęło za poharataną podnoszącą się pięścią chmury. Odruchowo chwyciłem Ilsę za rękę. — Lepiej uciekajmy. Do willi mieliśmy siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt jardów. Gdyśmy wbiegli pod osłonę markizy, wiatr zacinał strugami deszczu. Śmieliśmy się trochę zdyszani, strzepując z siebie wodę. — To tutaj pan pisze? Przytaknąłem. — I dorabiam się owrzodzenia żołądka. — Trudno panu przychodzi pisanie? — Czasem trudno, a czasem to wprost piekło. — Nakryłem maszynę pokrywą. — Napije się pani kseresu… Czy może na to za wcześnie? — Chętnie się napiję. Wszedłem do domu i napełniłem dwa kieliszki. Wróciłem i ona wtedy podniosła w ręce swój: — Jak oni tu mówią? — Salud… Salud y pesetas. — Salud y pesetas. — Z głową przechyloną upiła trochę wina. — To mogę zrozumieć. Hiszpański znam coraz gruntowniej, jak z tego wynika. Prześlicznie się uśmiechała. Jej bliskość działała na mnie. I przecież znałem prawie wszystkie sekrety jej ciała: żywo też pamiętałem jedwabistą, opaloną skórę pod jasnoniebieską płócienną sukienką, gibkość talii, gdyśmy tańczyli w barze Sindbad. Miałem lat trzydzieści osiem, ale była we mnie jeszcze owa niepewność, niezręczność chłopaka osiemnastoletniego. Chciałem powiedzieć: „Pani jest bardzo piękna. Nigdy dotąd tak pięknej kobiety nie spotkałem”. Odruch ten jednak zamarł pod naporem realizmu. Wiedząc, kim ona jest, wiedząc o istnieniu Scheelego pomyślałem z wyrachowaniem, które mnie zdumiało: Poczekaj! I zapytałem tylko: — Są jakieś wiadomości o tych rzeczach skradzionych mężowi pani? — Nie ma żadnych. — Upiła trochę, wina i spojrzała mi w oczy. — Przykro mi z powodu wczorajszego wieczoru. On tak fatalnie się zachowywał. — Miał podstawy do zdenerwowania. — Usiłowałem być wielkoduszny. — Wobec tej kradzieży i teraz kłopotów z samochodem zacznie chyba nienawidzić ten kraj.
— Myślę, że już go nienawidzi. Bez zdziwienia zapytałem: — Dlaczego? Zawahała się lekko i wzruszyła ramionami. — Chyba to ta pogoda… Nic dziwnego. Proszę tylko popatrzeć, jak leje. Ulewa bębniła o dach, zalewała taras. Morza i miasteczka nie widać było wcale. Minęła godzina dziesiąta: Catalina miała przyjść dopiero o jedenastej. A więc przez godzinę czy dłużej — albo dopóki deszcz nie przestanie padać — samotność we dwoje. Całą swoją istotą pragnąłem zerwać naprężone pęta powściągliwości, ale zrobić tego jakoś nie mogłem. Może nie pozwalała mi na to duma — przede wszystkim jednak czekałem, żeby nabrać większej pewności. Ona niczym nie zdradzała, co właściwie myśli; przyjmowała nasze odosobnienie z taką samą trzeźwą beztroską, z jaką w poprzedni poranek wniosła do tego domu prawie całą nie osłoniętą swą nagość. W barze Sindbad, co prawda, gdy zapytałem, czy się jeszcze zobaczymy, odparła, że ma nadzieję, że tak. I na plaży przed deszczem jej milczenie chyba oznaczało aprobatę. Ale mogłem przecież mylnie sobie tłumaczyć zarówno tę odpowiedź, jak później brak odpowiedzi: mogłem źle zrozumieć to, co było tylko ostrożnością i taktem. Z drugiej strony wciąż sobie powtarzałem: Ona jest tutaj! Po cóż by w ogóle szła plażą w kierunku willi?… Oprowadziłem ją po całym domu. Była szczerze nim zachwycona. Około dwudziestu minut zabrało to oprowadzanie i nie skorzystałem z żadnej okazji. Wróciliśmy na taras i znów zapaliliśmy papierosy, znów napiliśmy się kseresu. Deszcz padał mniejszy, morze już się ukazało, nieokreślenie przymglone jak chińska akwarela, wątpiłem jednak, czy wyjdzie tego dnia słońce. Deszcz służył mi za pretekst do odwlekania propozycji, że odwiozę Ilsę do hotelu samochodem, w końcu przecież zadecydowało o tym przybycie Cataliny. Ilsa skrzywiła się lekko: — Myślę, że już czas na mnie… Dziękuję za pokazanie mi pańskiego uroczego domu. — Zrobiłem to z największą przyjemnością. — Catalina szczękała rondlami w kuchni. Teraz, gdy nasze sam na sam się skończyło, byłem na siebie zły. Żal kazał mi zapytać po prostu: — Przyjdzie pani jutro? — Jutro? — Była tak zdumiona, że straciłem wszelką nadzieję. — Jutro rano. Z trudem wytrzymywałem jej szczere, badawcze spojrzenie. Trwało to dla mnie wieki. Aż tu nagle, tak niespodziewanie, że mi dech zaparło, powiedziała: — Chyba jeszcze będzie padało. — A gdyby nie? — Chętnie bym przyszła.
I ni stąd, ni zowąd przycisnąłem usta do jej ust, niezdarnie, boleśnie. Po paru sekundach poddała się. Zagarnęła nas błyskawicznie jakaś niewysłowiona namiętność, w której było poczucie daremności, i tęsknota, i niepewność. Potem łagodnie zostałem odepchnięty. Wyszliśmy z domu jak spiskowcy z brzemieniem swej potajemnej winy na barkach. Z kuchni Catalina śpiewnie zawołała: — Buenos dias, seńor. Odpowiedziałem w sposób sztucznie niedbały. Płonąłem podnieceniem, radosnym zdumieniem. W samochodzie na szosie do Bandaques ująłem Ilsę za rękę: poczułem ciepły uścisk jej palców. Ale milczeliśmy oboje. Już pragnąłem, żeby minęły te godziny, w ciągu których miałem jej nie widzieć: już gnębiła mnie zazdrość na myśl o Scheelem. Kremowy Mercedes stał zaparkowany na ulicy niedaleko hotelu, gdyśmy tam dojechali. Możliwe, że gdyby Ilsa go nie dostrzegła, posiedzielibyśmy jeszcze trochę w samochodzie i przedłużając pożegnanie spróbowalibyśmy znaleźć jakieś słowa, żeby przywołać, potwierdzić ową chwilą szalonego, wspólnego odkrycia. Ilsa jednak zwróciła uwagą na Mercedesa. — Nie mógł go widocznie uruchomić. — Rozczarowanie, z jakim to powiedziała, brzmiało echem z rejonów jej życia przede mną zamkniętych. Westchnęła: — Teraz on znowu będzie wściekły. Maska Mercedesa była otwarta. Dwaj ludzie w brudnych od smaru kombinezonach jak przysłowiowe strusie, które chowają głowy w piasek, pochylali się nad silnikiem. Scheele też tam stał, ale nie w deszczu, tylko pod hotelowym parasolem. — Mam podjechać? Ilsa przytaknęła ruchem głowy. Wolniutko podjechałem do Scheelego. — Jakieś kłopoty? To, że jesteśmy we dwoje, nie wydało mu się ani dziwne, ani podejrzane. Popatrzył na nas zbyt zniechęcony do Hiszpanów, żeby doznawać jakichkolwiek innych uczuć. — To durnie — oznajmił. — Durnie. Gmerają tu od godziny z górą i nic nie zrobili. Małpy nie mechanicy. — Wymienił z llsą kilka cierpkich słów po niemiecku, potem znów zwrócił się do mnie. — Jeżeli oni nie potrafią czegoś zrobić, niech pan im powie, żeby znaleźli kogoś, kto potrafi. Ja mam dosyć tej rozmowy z nimi na migi. Zupełnie jakbym był służącym. Wysiadłem z samochodu w mżący deszcz. Scheele pokazując mi silnik szorstko odepchnął tych dwóch ludzi. Obaj wyglądali przy nim jak karły. — To chyba pompa — powiedział starszy, gdy ich zapytałem. — Nie możecie jej naprawić? — Nie tutaj. Trzeba samochód zabrać do warsztatu.
— Na długo? — Na cały dzień może. — Był to łagodny człowieczek, a przecież wyraźnie tracił już cierpliwość. — Staraliśmy się to wytłumaczyć temu panu, ale on nie rozumie. W kółko i w kółko mu powtarzaliśmy. Bardzo z nim trudno. Współczułem biedakowi. Powiedziałem Scheelemu, o co chodzi. Żachnął się: — Przecież oni nie mają poczucia czasu. Ich dzień to co najmniej tydzień. Nie można liczyć na nich. — Swoją pogardę nosił jak mundur. — Można, kiedy się ich dopilnuje. — Przerwałem, żeby znów porozmawiać z mechanikiem. — Ręczyć by nie mógł, ale jest raczej pewny, że do jutra to będzie zrobione. Ilsa coś powiedziała i Scheele skinął głową. Spontanicznie zaproponowałem: — Zawiozę pana do muzeum, jeżeli na tym panu zależy. Scheele chrząknął. — Chodzi mi o poniedziałek. Muszę jechać do Barcelony. Roziskrzyła się w mojej świadomości ta nowina. — Do poniedziałku jeszcze daleko. Co z dzisiejszym popołudniem? — Z tym muzeum? — Pańska żona mi powiedziała, że pan się tam wybierał. To jakieś sześć, siedem mil stąd. Chętnie panu służę. Nie przejawił entuzjazmu. — Bardzo pan uprzejmy — odrzekł. — Może oboje państwo pojadą? — rzuciłem to, jak tylko zdołałem najobojętniej. — Nie wiem, jak żona, ale ja z pewnością byłbym panu wdzięczny. Ilsa milczała. — Około trzeciej? — Dziękuję. Nieco się udobruchał. Na jego prośbę poleciłem mechanikowi zabrać Mercedesa do warsztatu; zaznaczyłem, że to pilna sprawa. Scheele zaprosił mnie do hotelowego baru, ale odmówiłem pod pretekstem, że mam dużo pracy. Wolałem już odjechać. Zbyt niedawno była ta chwila, żebym mógł ufać sobie samemu. Nawet jedno przelotne spojrzenie może by nas zdradziło. — Więc o trzeciej? Odjechałem zostawiając Ilsę z nim razem na schodkach pod parasolem. Pożegnała mnie w sposób ostrożnie niedbały. Z jednej strony miałem nadzieję, że ona z nim do muzeum pojedzie, z drugiej strony miałem nadzieję, że nie. Jak się okazało, zrezygnowała
z tej wycieczki, i uważam, że postąpiła roztropnie, chociaż gdy — parę minut po trzeciej — zobaczyłem w drzwiach hotelu Scheelego bez niej, poczułem w sercu tępe, pokrewne bólowi fizycznemu, ukłucie rozczarowania. Muzeum mieściło się na terenie fabryki korków. Przed laty w czasie robót ziemnych, związanych z rozbudową fabryki, odkryto tam cmentarz wczesnochrześcijański oraz liczne zabytki rzymskie. Firma postawiła w tym miejscu wspaniały budynek z piaskowca. Teraz była to jedna z głównych atrakcji dla turystów, ale — prawdopodobnie z powodu deszczu — tak się złożyło, że Scheele i ja nie zastaliśmy tam żadnych zwiedzających. Oprowadzał nas zasuszony staruszek w berecie wyjedzonym przez mole. Przez godzinę chyba albo i dłużej chodziliśmy budząc odgłosem naszych kroków głośne echo w tej wysokiej sali, i oglądaliśmy urny pogrzebowe i sarkofagi, poobtłukiwane posągi i liczne gabloty z wyrobami garncarskimi i pokrytymi grynszpanem ozdobami. Byłem bardziej niespokojny niż znudzony, chociaż widziałem to wszystko już wiele razy. Moja antypatia do Scheelego przybrała jakiś inny wymiar — wzrosła i wysubtelniała zarazem. Coraz lepiej rozumiałem, że można wzdrygać się przed oszukiwaniem, czuć litość dla rogacza, równocześnie pragnąc osłabić jego pozycję i podkopać jego prawa. Gdy przewodnik objaśniał gadatliwie, a ja te objaśnienia tłumaczyłem, Scheele przeważnie milczał. Od czasu do czasu kiwał głową, z rzadka pytał o coś. Ani przez chwilę nie ukrywał zbytnio swej wzgardliwości. Skończyliśmy to zwiedzanie około godziny piątej. Deszcz nie przestał padać. Odwiozłem Scheelego z powrotem do hotelu, jego podziękowanie przyjąłem, zaproszenie do hotelowego baru znów odrzuciłem, i pojechałem dalej do baru Sindbad. Chociaż kelner Joaquin jak zwykle gotów był eksperymentować ze swoją angielszczyzną bez końca, dość szybko stamtąd wróciłem do domu i spędziłem ten wieczór dla zabicia czasu przy butelce Fundadora; próbowałem zakląć deszcz, żeby nazajutrz rankiem już nie padał.
* * * Opowiedziałem to Romerowi w wielkim skrócie, w adaptacji poniekąd. Właściwie ograniczyłem się do stwierdzenia faktów: — Zupełnie przypadkowo spotkałem panią Scheele w tamten poranek na plaży. Zaczęło padać, więc schroniliśmy się przed deszczem tutaj… w tym domu… i siedzieliśmy tu przez chwilę. Mówiła mi, że jej mężowi popsuł się samochód, kiedy więc odwiozłem ją do Bandaques, ofiarowałem się zawieźć go po południu do tego muzeum w fabryce korków. Bo on bardzo chciał je zobaczyć. Zabrałem go tam po obiedzie i podrzuciłem z powrotem do hotelu około godziny piątej. Tamtego dnia już ani jej, ani jego nie widziałem. Romero słuchał w skupieniu, opierając podbródek na rękach.
— Wcale? — Wcale. — Kiedy pan ich znowu zobaczył? — W niedzielę. — Nie w sobotę? — W niedzielę. — Złośliwość kazała mi zapytać: — Czy mam mówić trochę wolniej? Mięśnie szczęki mu się napięły pod ziemistą skórą, poza tym panował nad sobą całkowicie.
* * * Sobota była najgorszym z tych deszczowych dni. Lało jak z cebra nieprzerwanie, i już od wczesnego ranka wiedziałem, że nie ma żadnych możliwości spotkania się z Ilsą, która przecież w taką pogodę nie zaryzykuje wyprawy na plażę. Do południa wałęsałem się po domu, nie mogąc ani pracować, ani czytać, ani skoncentrować się nad czymkolwiek, po południu zupełnie zagubiony wyruszyłem do Bandaques. Ponad godzinę siedziałem na wysokim stołku w głębi baru Amerykańskiego w hotelu Espańa, udawałem, że czytam „Daily Telegraph” z dnia poprzedniego, i patrzyłem, kto wchodzi i kto wychodzi. Ale ani ona, ani Scheele się nie pokazali. Barman nie wiedział, gdzie mogą być, a odruch nakazujący mi poprosić o przywołanie ich do baru zdławiłem. Bo przecież nie mogłem pytać, co z samochodem Scheelego — to pretekst zbyt przejrzysty — i wobec tego deszczu głupio byłoby im proponować przejażdżkę, moim. Z tego samego powodu później, już znowu w domu, oparłem się pokusie i nie zatelefonowałem. Parę razy przed końcem tego dnia jeszcze podjeżdżałem do hotelu i do baru Sindbad, żeby tam posiedzieć nad koniakiem, na który zgoła nie miałem ochoty. Raz objechałem powoli wyludnione pod chłostą deszczu uliczki z daremną nadzieją, że zobaczę ich w którejś z kawiarń czy przed którymś ze sklepików z pamiątkami dla turystów. Ale wszystko to nie zdało się na nic. O godzinie dziewiątej byłem tak posępny i przegrany jak cały ten dzień i wcześnie położyłem się spać tęskniąc szalenie, wprost boleśnie do Ilsy, czego nie mogła złagodzić nawet myśl o tym, że w poniedziałek Scheele ma jechać do Barcelony. Poniedziałek wydawał się przecież w tę noc z soboty na niedzielę przyszłością strasznie odległą — nie bliższą w czasie, niż tamto nasze krótkie, niepokojące zbliżenie…
* * *
Romero strzepnął popiół papierosa ze swej czarnej kabury. Przesadzał w schludności niczym kobieta. — Więc w niedzielę — powiedział. Z trudem powróciłem myślą do tego, o co mu chodziło. — Byliśmy razem na walkach byków. — Przypadkowo razem? — Nie. Przyjechałem do hotelu i zaprosiłem ich. — Rano? — Tak — odrzekłem zniecierpliwiony. — Rano. Patrzyłem, jak minuty uciekają. Coraz bardziej bezsensowne było dla mnie to wypytywanie. Sposób bycia Romera tak mnie drażnił, że chwilami prawie zapominałem, w jakim rzekomo celu składam tę relację. Chwilami tylko, znacznie już rzadziej, uprzytomniałem sobie nieomal z niedowierzaniem, że Scheele został zastrzelony, zamordowany i że wkrótce Ilsa też będzie o tym wiedziała. W takich chwilach pytania Romera jeszcze bardziej mnie oburzały swoją jałowością. Mówiłem dalej: — Deszcz przestał padać około pół do jedenastej. Przyjechałem do hotelu kilka minut po jedenastej. Państwo Scheele byli w barze i poprosili, żebym się do nich przysiadł. (Nic o tym, jak odbyło się to spotkanie, jaki dreszcz mnie przebiegł, gdy ją zobaczyłem, jak jej oczy przeczyły ostrożnym słowom, którymi mnie powitała… Nic o tym, że zapytałem niedbale: „Czym zapełniliście sobie państwo wczorajszy dzień?” i że tępym skręcającym bólem przejęła mnie odpowiedź Scheelego, okraszona sztucznym chichotem: „My zawsze takie dni spędzamy tak jak spędzać należy… w łóżku”.) — Pan Scheele skarżył się, że samochód jeszcze niegotowy. Zawiozłem go do warsztatu i okazało się, że nie miał racji. Wróciliśmy do hotelu, do pani Scheele i właśnie wtedy zaproponowałem im corridę. W pozbawionych wyrazu oczach Romera błysnęło przelotne ożywienie. — Szkoda było na to czasu. Już nie ma ani byków w całym tego słowa znaczeniu, ani torreadorów… Bo zapewne, zostaliście tam państwo aż do końca? Widzieliście tę całą farsę końcową? — Tak — odpowiedziałem. — Gra niewarta świeczki, przyznaję. (Nic o tym, że mi było obojętne czy te walki są godne oglądania, czy nie. Ani słowa o hipnotycznym prawie urzeczeniu Scheelego, o chrząknięciach uznania, jakie wydawał, za każdym z tych dwóch razy, gdy byk przewracał kościste pod czaprakami szkapiny, i gdy w końcu z plamami potu na potężnym karku, z pyskiem zaciśniętym, powalony w odległości nieledwie dziesięciu jardów od naszych miejsc, czekał na śmierć zbliżającą się do niego w ostrzu uniesionej szpady… I ani słowa o rozkosznej udręce,
z jaką siedziałem u boku Ilsy, dotykając udem jej uda, pochylając się ku niej, żeby tłumaczyć, co się dzieje i czując chwilami, jak jej włosy muskają mi policzek — a przecież nie mogąc jej szepnąć tego jedynego słowa, które drżało mi w sercu… Od tych rzeczy wara Romerowi.) — A później? — Znak zapytania zawisł jak haczyk u zarzuconej wędki. — Postarałem się o miejsca dla nas trojga na procesję wieczorem. W ławkach od wschodniej strony Plaża Mayor. — 1 złośliwie dodałem: — Pod tym kasztanem z reklamą coca—coli. Numerów dokładnie nie pamiętam. Romero wyciągnął jeszcze jednego papierosa; zauważyłem, że to gatunek z przemytu. — Więc widzieliście państwo to zamieszanie? Przytaknąłem: — Jak z loży. Ta procesja dla uczczenia Virgen de la Tarde zaczęła się o godzinie dziewiątej wieczorem. Od rana na całej krętej trasie czyniono gorączkowe przygotowania — sznury z tysiącami żarówek wieszano między drzewami; wznoszono jaskrawe tandetne łuki triumfalne, klecono coś w rodzaju trybun tam, skąd była dobra widoczność i ponadto ustawiano na skrajach wąskich chodników setki pojedynczych ławek. Ktoś obcy, kto by przejeżdżał przez Bandaques, mógłby pomyśleć, że ten szał aktywności w związku z obchodami na cześć Maryi Panny spowodowała decyzja powzięta z godziny na godzinę, wręcz nieoczekiwanie. Około jedenastej przed południem, gdy jechałem pełen nadziei do hotelu Espańa, wszędzie panował chaos. Każda ulica wyglądała tak, jakby jej mieszkańcy zbierali się w popłochu do ucieczki przed najeźdźcą, a nie po to, by spokojnie i radośnie obchodzić święto. W siedem godzin później, gdyśmy wracali z walki byków, wydawało się niemożliwością, że wszystko będzie gotowe przed procesją o wyznaczonym czasie. Jeszcze za kwadrans dziewiąta, gdyśmy przepychali się do naszych miejsc na zaimprowizowanej trybunie, chyba ze dwudziestu zaaferowanych ludzi zbijało pospiesznie zewnętrzne jej ogrodzenie. A przecież, o dziwo, procesja wyruszyła punkt o dziewiątej. Dźwięki rogu zabrzmiały z drugiego końca Rynku niosąc się nad tłumami w raptownej ciszy, jak gdyby wiatr przywiewał szelest uschłych liści. Na chwilę Bandaques, można by powiedzieć, wstrzymało oddech. Potem doleciały przytłumione dźwięki bębna i z półmrocznej uliczki przy kościele Wcielenia Bożego prowadzącej na Rynek wynurzyło się czoło procesji. Za samotnym doboszem maszerowały powoli oddziały żołnierzy, a za żołnierzami z kolei grupa dygnitarzy cywilnych. Następnie księża — niektórzy coś intonując, niektórzy w milczeniu — rozfalowany podwójny szereg czarno—białych postaci. Za nimi posuwała się w dymie kadzideł niesiona w górze przez wiele rąk ogromna, otoczona świtą chłopców figura Chrystusa Ukrzyżowanego. I za nią szło pierwsze z bractw świeckich w różnobarwnych togach. Każdy z braci świeckich niósł stożkowatą świecę i wszyscy razem wyglądali jakoś średniowiecznie, uroczyście, tajemniczo, imponująco. Poszczególne bractwa rozdzielała albo falanga Straży Obywatelskiej, albo znów samotny dobosz, bądź też chłopiec z chorągwią przebrany za pazia. I w końcu ukazała się ogromna figura Maryi
Panny. Stojąc na ozdobnym postumencie, który z wyraźnym wysiłkiem dźwigało kilkunastu mężczyzn, przekołysała się obok naszej trybuny, majestatyczna, w migotliwej aureoli z żaróweczek elektrycznych, i wszędzie wokoło ludzie padali na kolana i czynili znak krzyża świętego. Taktownie, w pewnej odległości szli z kolei pokutnicy w kapturach, w maskach, w pelerynach, jedni boso, inni z rękami szeroko, boleśnie rozłożonymi, inni w kajdanach i kilku z ciężkim ładunkiem na plecach. Za nimi znów postępowały bractwa, jeszcze parę oddziałów żołnierzy, jeszcze więcej dygnitarzy, jeszcze więcej księży i wreszcie — zamykając tyły — kroczył biskup zajęty rozdzielaniem błogosławieństw przy dźwiękach przyciszonej orkiestry dętej. Dostarczyło to wrażeń na godzinę i kwadrans: dosyć wrażeń, żeby zmniejszyć napięcie tego udawania, do jakiego Ilsę i mnie wciąż zmuszała obecność Scheelego. To, że on był przy nas, podsycało moją naturalną do niego odrazę, doprawdy więc z ulgą patrzyłem na procesję. Z Ilsą rozmawiałem niewiele, spojrzeniem jednak można było wypowiedzieć więcej niż potokami słów. A parada miała w sobie coś magnetycznego i tylko raz zwróciliśmy uwagę rzeczywiście na coś innego. Wkrótce po przesunięciu się obok nas podrygującej figury usłyszeliśmy krzyki; doleciały odgłosy szamotaniny. Ktoś — tak szybko to się stało, że nie wiedzieliśmy czy to uczestnik owej bójki, czy tylko świadek — przebiegł klucząc w poprzek maszerujących kolumn, ścigany przez dwóch strażników, którzy ruszyli za nim ze szpaleru Straży Obywatelskiej utrzymującej porządek po obu stronach trasy. Mniej więcej pół minuty kotłowało się na szlaku tej pogoni wśród zagapionych tłumów. Potem wrzawę, gwizdy i śmiech stopniowo zagłuszyły syknięcia pełne oburzenia. Jeszcze chwila i już nic z tego nie mogliśmy zobaczyć, ale gdy znów zaległa cisza, Scheele — dobrze pamiętam — pochylił się ku mnie i rzekł z wisielczym humorem: — Ciekawe, czy to przypadkiem nie ten facet, który włamał się do naszego pokoju? To wspomnienie kazało mi teraz zapytać: — Złapaliście go? — Sięgnąłem ręką do tyłu i zapaliłem lampę. Romero powiedział, że nie. — Nikt nigdy nie złapał Zavelli — dodał. Być może, okazałem zdziwienie, gdy padło to nazwisko. — Pan oczywiście słyszał o nim? — Nie. — Lepiej było kłamać, jeżeli to mogło zapobiec dalszemu marnowaniu czasu. Już i tak ta rozmowa zabrała godzinę. — Myślałem, że wszyscy w tych stronach słyszeli o Luisie Zavelli. — Powinien pan kiedyś uzupełnić moje wiadomości. Znów nastało jałowe milczenie i raz jeszcze przeleciała mi przez głowę niewiarygodna myśl, że gdy my tak rozmawiamy, Scheele z raną w brzuchu od kuli leży martwy, sztywny w lodowatej chłodni kostnicy. Romero musnął palcami wąsik.
— A więc wtedy w niedzielę, seńor Tyler, spędził pan z państwem Scheele prawie cały dzień? — To właśnie panu powiedziałem. — Iw poniedziałek też pan z nimi spędził prawie cały dzień? — Nie — odrzekłem. — Scheele w poniedziałek pojechał do Barcelony. — Sam? — Chyba sam. Miał tam jakieś sprawy do załatwienia. Swoje sprawy… nie moje — dorzuciłem z naciskiem. — Co pan wtedy robił? — Nie sądzę, żeby to mogło mieć coś do rzeczy… jakkolwiek pan, w myśl swego własnego sformułowania, maca. — Nie sądzi pan? — Nie, nie sądzę. Romero z rozmysłem znowu wzruszył ramionami. — O której godzinie on wrócił z Barcelony? — Około ósmej, chyba. — Widział go pan? — Spękaliśmy się w barze Sindbad. — przewidziałem następne pytanie. — Zupełnie przypadkowo. — Czy była też i jego żona? (Gdzieś głęboko w mojej świadomości podniósł się protest: wdowa po nim.) — Owszem, była tam. — Co ona tego dnia robiła?… W czasie nieobecności męża? Przesunąłem się w fotelu; czułem, że twarz z wolna mi czerwienieje. — To również nie ma nic do rzeczy. — Pan nie wie, co ona robiła? — Boże święty — warknąłem. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Po prostu jeszcze jedno pytanie, seńor. — Na takie pytania nie odpowiadam. Romero wypuścił z ust dym papierosa przymrużając oczy. Nawet na sekundę nie odrywał wzroku ode mnie. Już wtedy powinienem był się orientować, co nastąpi, a przecież byłem na to ślepy. — Nie nalegam — rzekł Romero. — Miałem jednak nadzieją, że będzie pan z nami
współpracował w miarę swoich możliwości. — Współpracuję. Kiedy jednak pan prowadzi to przesłuchanie w sposób nielogiczny, zamykam się jak ostryga. Bo linia, którą pan obrał, jest nielogiczna. Więcej… jest cholernie niegrzeczna. — Zgniotłem papierosa w popielniczce i spojrzałem na zegar. — Już nic, co by się panu przydało, nie potrafię powiedzieć. Od czasu tamtego spotkania w barze Sindbad, w poniedziałek wieczorem, nie widziałem Scheelego… za życia, już nie. — Nie? — Nie — odrzekłem z gniewem. — Chce pan to mieć na piśmie czy jak? — „Wstałem ostentacyjnie. — No, a teraz, jeżeli pan daruje… Romero nie ruszył się z fotela. — Jeszcze jedno, seńor Tyler. — Co? — Wczoraj… we wtorek? — odczekał. — Tak? — Gdzie pan był? — Gdzie ja byłem? — Co pan robił? Z kim się pan spotykał? Dokąd pan wyjeżdżał? Innymi słowy, seńor, chciałbym żeby pan mi dokładnie opowiedział o wszystkich swoich posunięciach od świtu aż do chwili, kiedy przez telefon w hotelu Espańa przekazałem panu wiadomość, że poniżej Gondra znaleziono rozbitą limuzynę marki Mercedes. Osłupiałem. — I w tym wypadku — dorzucił Romero głosem, w którym znów zazgrzytała groźba — byłoby lepiej, gdyby pan uznał za właściwe udzielić mi odpowiedzi. W końcu budząc się z oszołomienia, chyba zapytałem. — Czy pan kompletnie zwariował? Romero puścił to mimo uszu. — Czy rzeczywiście przypuszcza pan, że ja mogę mieć coś wspólnego z tym morderstwem? — Pytam, co pan robił i gdzie pan był w tym właśnie czasie. To wszystko. — Wychodzi na to samo — zachrypiałem oburzony. Parsknąłem śmiechem. — Gdyby to nie było takie absurdalne, nawet bym się ubawił. Boże mój! I pomyśleć, że pan przez całą tę godzinę… — Gdzie pan był wczoraj, seńor Tyler. Powoli wyjąłem papierosa z pudełka na stoliku przed nim i zapaliłem; cisnąłem zapałkę. — Proponuję, żeby pan to zbadał. I proponuję, żeby pan tu przyjechał z powrotem i
przeprosił mnie. Oczy mu błysnęły. — W związku z tą sprawą nie będę przepraszał nikogo. A już z pewnością nie pana, seńor. — Wobec czego może pan zrezygnuje z tej swojej sugestii. — Wypuściłem dym. — Jest śmieszna niewypowiedzianie. — Pana rzeczą jest to udowodnić. — Jeszcze mnie pan nie trzyma w piwnicy i nie puszcza mi reflektorów na twarz. — To się da załatwić, jeżeli będzie konieczne. Jesteśmy w małej mieścinie, seńor, i wszystko, co się tu dzieje, wchodzi w zakres moich kompetencji. Patrzył na mnie ponuro. W ciszy, która zaległa, znów usłyszałem głuchy szum morza. Za oknami było prawie ciemno; przeleciał nietoperz. — Niech mi pan powie — przerwałem milczenie ostro, wzgardliwie. — Dlaczego j a miałbym zabić Scheelego? W Bandaques i okolicy jest chyba ze dwa tysiące ludzi. Dlaczego pan w tej swojej pokątnej wszechwiedzy czepia się właśnie mnie? — Nie czepiam się nikogo. Zadałem panu tylko pewne konkretne pytanie. — Dlaczego? Nie zaraz odpowiedział. — Sam pan mówił przedtem, że zazwyczaj ludzie nie umierają od kuli bez powodu. — Zgadzam się. — No, to bardzo dobrze… W Bandaques i okolicy jest chyba ze dwa tysiące ludzi, seńor Tyler, ale ja wysuwam sugestię, że pan jest wśród nich jedyny, którego interesuje osobiście żona zmarłego.
1 Gdy głos wreszcie dobył mi się z krtani, powiedziałem bez urazy, tylko z odrobiną irytacji i znużenia: — Pan powinien był zostać księdzem, capitan. — Kiedyś miałem ten zamiar. — Romero po odzyskaniu inicjatywy bardziej już panując nad sobą pozwolił sobie na jeszcze jeden ze swych rzadkich półuśmiechów. — Kościół jest w błędzie, seńor. Księża powinni się żenić, wtedy lepiej by rozumieli świat. — Pański świat sprawia na mnie wrażenie, mówiąc najoględniej, świata wypaczonego i naiwnego. Przełknął to gładko. — Ma pan prawo do własnych poglądów. Interesuje mnie tylko, gdzie pan był w określonym czasie i co pan robił. Jeżeli moje żądanie istotnie jest tak niedorzeczne, jak pan twierdzi, z łatwością przecież może mi pan to wykazać. Odwróciłem się raptownie i nalałem sobie koniaku. — Niech pan powie — rzekł Romero do moich pleców — czy ma pan karabin? — Nie. — A miał pan kiędy? — W wieku lat mniej więcej sześciu. Ładowało się go korkiem uwiązanym na sznurku. Zabijałem z niego moich rodziców prawie dzień w dzień. Zapytał lodowato: — Ale prawdziwy karabin? — W czasie wojny. Zabrali mi go później. — Odwróciłem się do niego. — Naprawdę to już przestaje być żartem. Przybywa pan tutaj pod pozorem zasięgnięcia informacji, jak Scheele spędzał czas w Bandaques, i kiedy panu mówię wszystko, co wiem, oskarża mnie pan faktycznie o zamordowanie Scheelego. — Zacząłem gestykulować. — Gdzie byłem wczoraj? Czy miałem kiedy karabin? To fantastyczne. Wprost fantastyczne. — Czyżby? — Wstał, odruchowo strzepując z kurtki popiół. — A jednak to, że pan odmawia odpowiedzi na proste, jasne pytania, chyba aż nadto usprawiedliwia fakt, że ja te pytania zadaję. W jego podejrzeniach, chociaż bzdurnych, można by się doszukać pewnych podstaw. Ale większa część poniedziałku i wtorku była moją własnością — i Ilsy także — i właśnie
ze względu na Ilsę nie zamierzałem dopuszczać do tego żadnej osoby trzeciej. Powiedziałem: — Mogę tylko powtórzyć, że po raz ostatni widziałem Scheelego w barze Sindbad w poniedziałek wieczorem. — Co — zwekslował — pan myślał o nim? — Chodzi panu o to, czy go lubiłem? Skinął głową. — Właśnie. — Nie, nie lubiłem go. Chytrze w swoim mniemaniu zauważył: — A przecież często przebywał pan w jego towarzystwie. — Wielu jest ludzi, których nie lubię, i pomimo to oni jeszcze żyją — odparowałem. Uświadamiałem już sobie, że przez cały ten czas Romero na zmianę bądź przygląda mi się badawczo, bądź szuka Bóg wie czego w pokoju chodząc to tu, to tam jak klient w sklepie z meblami. Teraz znów ruszył na lustrację, więc upomniałem go: — Ta ceramika nie jest moja. Odpowiadam za wszelkie szkody. Odstawił dzbanek. — Dlaczego pan go nie lubił, seńor? — Z wielu powodów. — Który z tych powodów był dla pana najważniejszy? Żachnąłem się: — Nie tędy droga. Ile razy jeszcze muszę panu powtarzać, że nie mam nic… absolutnie nic wspólnego ze śmiercią Scheelego? — Widziałem, że dochodzi siódma i już nie powściągałem rozdrażnienia. — Nie może pan mnie zostawić w spokoju i przenieść się z tym swoim „macaniem” gdzie indziej? Już i tak temu komuś, kto to zrobił, dał pan za duże fory. — A gdzie pan by mi radził zacząć? — To wyłącznie wasza sprawa. Mogę jednak pana zapewnić, że jak dotąd nie przejawił pan szczególnego sprytu. — Brak reakcji ze strony Romera sprowokował mnie do postawienia ultimatum. — Albo poda pan jakąś konkretniejszą przyczynę, dla której marnuje mi pan wieczór… albo pan stąd odejdzie. Z przeprosin rezygnuję. Urażony Romero warknął: — Dobrze więc, seńor Tyler. Po pierwsze: interesuje się pan, czemu pan nie zaprzecza, seńorą Scheele. — To nie jest zbrodnia — powiedziałem.
— Chodzę z notatnikiem, a nie z brewiarzem. — Jego zadowolenie z siebie sprawiło, że aż zamrugałem. — Po drugie: sam pan przyznał, że pan zmarłego nie lubił. Po trzecie: nie chce mi pan powiedzieć większości tego, co pan robił w poniedziałek, i raz po raz odmawia pan złożenia relacji o swoich posunięciach wczorajszych. — Wyliczał to wszystko na palcach. — Po czwarte: biorę pod uwagę i łączę pewne pomniejsze fakty, same w sobie być może nieistotne, ale mające jakąś wagę w odniesieniu do wszystkich faktów pozostałych. — Na przykład? Głęboko wciągnął w płuca powietrze. — Zawsze w krytycznych chwilach był pan w towarzystwie seńory Scheele… Wczoraj wieczorem, dajmy na to. I znowu dzisiaj rano. I prosił pan, żeby pana również wezwać, kiedy tylko ona będzie nam potrzebna. — Boże święty — zaprotestowałem. — To jest dla pana podejrzane? Lada chwila zacznie pan podejrzewać własny cień. Wzruszył ramionami. — Czy pan nigdy nie chciał nikomu pomóc?… — ciągnąłem. — Zresztą, jak panu dobrze wiadomo, pani Scheele nie mówi po hiszpańsku. Palcem wskazującym już dotykał kciuka drugiej ręki. Znużyła mnie ta szermierka z nim. — Doprawdy — westchnąłem — będzie pan musiał się poprawić. Jakież jeszcze inne beznadziejne głupstwa w kolejności pan sobie zaplanował? — Po piąte, seńor — powiedział z miną gracza bijącego atutem. — Doniesiono mi, że w poniedziałek wieczorem doszło pomiędzy panem i seńorem Scheele do bójki w barze Sindbad. — Bójką bym tego nie nazwał. — Wszystko jest względne. — On mnie uderzył, więc mu oddałem… nic poza tym. — Przyczyna? — Był pijany — powiedziałem. — I dlatego pan go uderzył? — On mnie uderzył pierwszy. — Dlaczego? — Pokłóciliśmy się. — O co? Zobaczyłem, że jest minuta po siódmej.
— Proszę pana — oświadczyłem — nudzi mnie śmiertelnie ta rozmowa. Będzie pan musiał teraz długo jak diabli czekać na moje odpowiedzi. Przeszedłem do telefonu i zażądałem połączenia z hotelem Espańa. — Chciałbym mówić z seńorą Scheele — powiedziałem. — Ona jest w barze Amerykańskim. — W pół minuty później mówiłem: — Nie ma jej tam? No, to proszę dopilnować, żeby jej przekazano, że dzwonił seńor Tyler i będzie u niej za kwadrans. Zapaliłem jeszcze parę lamp, denerwując się, że nie mogłem porozmawiać z Ilsą, głowiąc się, dokąd ona mogła pójść. Romero zauważył: — Pan jest bardzo porywczy, seńor. — Tak? — Ręce mi drżały, gdy sięgałem po jeszcze jednego papierosa. — Pod pańskim śmiesznym mikroskopem porywczość chyba zawsze nabiera wyolbrzymionego znaczenia? Zignorował to. — Miał pan mi wyjaśnić, o co pokłócił się pan z Scheelem. — O nic w szczególności. Po prostu on był w paskudnym nastroju, wszystko wyszydzał. Jak zwykle zresztą. — Dlaczego? — Może miał uczulenie na maszyny do pisania. Nie rozumiejąc Romero zmarszczył brwi. Wyjaśniłem: — On handlował maszynami do pisania… w tej sprawie pojechał do Barcelony. Może uważał, że sprzedawanie ich jest poniżej jego godności albo może ta pogoda działała mu na nerwy, albo może nie przestał jeszcze myśleć o tym, że go okradziono… nie wiem. Nie umiem czytać w myślach. Wiem tylko, że był wtedy w poniedziałek wieczorem szczególnie antypatyczny. Romero uśmiechnął się lekko, niewesoło. — I wmawia mi pan, że to z powodu maszyn do pisania i tej pogody i tak dalej on pana uderzył? Potrząsnąłem głową. — Uderzył mnie, bo coś powiedziałem. Powiedziałem, że przeszłość to kubeł z popiołami. — Kubeł z popiołami? — Bardzo niezręcznie wyszła mi ta metafora po hiszpańsku i to w oderwaniu od kontekstu tamtej rozmowy. — Mniej więcej. Ze starymi kośćmi, jeśli pan woli. Bo on wciąż mówił o wojnie. Wypił za dużo, był coraz bardziej męczący i nieprzyjemny, więc starałem się go uciszyć. Moja uwaga najwyraźniej go rozwścieczyła. I to już na ten temat wszystko.
— Mam w to uwierzyć? — Czemuż by nie? Tak się składa, że to prawda. Romero zapalił i zgasił lampę na stoliku. Można by myśleć, że zaraz powie: „Kupię ją. Ile kosztuje?” Z namysłem jednak zapytał: — Dlaczego o tym incydencie nie wspomniał mi pan wcześniej? — Dlatego, że to jest nieważne. — Nieważne? I o czym jeszcze pan mi nie mówił, seńor Tyler? — O innych rzeczach nie pozostających w związku z tym, co spotkało Scheelego. — Nadal pan nie chce powiedzieć, jak pan spędził poniedziałek do wieczora i wtorek? — Właśnie. Raptem całą swą uwagę skierował na mnie. — Mam prawo wymagać na to odpowiedzi i zamierzam ją otrzymać. — Nie ode mnie — powiedziałem. — Moje stanowisko upoważnia mnie do nalegania. — Jak w okopach siedział w tej swojej spokojnej pewności siebie. — Mogę na przykład od razu zabrać panu paszport. — Proszę bardzo. Jadę teraz tylko do Bandaques. — Więc zechce pan mi swój paszport zostawić. Wyciągnął rękę. Nie byłem pewny, czy nie bluffuje, ale to mnie nie obchodziło. W owej chwili oddałbym już prawie wszystko, żeby tylko się go pozbyć. — Oczywiście — powiedziałem, i moja gotowość do zrezygnowania z paszportu trochę chyba go rozbroiła. — Pan zaczyna wpadać w panikę, capitan. Otworzyłem sekreterę, wyjąłem paszport z przegródki, i dałem Romerowi pióro i arkusz papieru prosząc o pokwitowanie. Myślałem, że on odmówi, ale wziął ode mnie pióro dosyć ochoczo i nabazgrał pochyłymi literami: „Zatrzymano w dniu dzisiejszym jeden paszport brytyjski, nr 422196, wystawiony na nazwisko Stephena Roberta Tylera”. Opatrzył to datą i podpisał się z efektownym zakrętasem: Tomas Romero. Z nadzieją, że poniekąd zbiłem go z tropu zapytałem: — Czy jeszcze coś pan sobie życzy, czy też to badanie już się skończyło? — Nic więcej, seńor. — Swój kapelusz, może? Najwidoczniej miał nadal jakąś kartę w ręku, bo zupełnie był nieczuły na moją złośliwość. — Zanim stąd odjadę, chciałbym postawić pańską sprawę jasno. Pozwoli pan, że mu tylko powiem, że paszport zabrałem panu raczej przez ostrożność niż z jakiejkolwiek innej przyczyny… niemniej rad jestem, że dałem panu nauczkę.
Cierpiałem w milczeniu. — I na koniec jeszcze jedno… — Tak? — Z seńorą Scheele zobaczę się jutro rano. Może pan jej przekazać tę wiadomość o mężu, jeżeli pan chce… pozostawiam to do pańskiego uznania. Ale niech pan sobie nie wyobraża, że jutro automatycznie przyjmę jej słowa na potwierdzenie pańskich. — Pewność siebie aż biła od niego. — Kiedy byłem młodszy i bardziej wrażliwy, może bym tak zrobił, ale obecnie, zapewniam pana, potrafię wyczuć zmowę na kilometr. Z trudem dalej milczałem. Poszedłem za nim do hallu; patrzyłem, jak on wciska na głowę swój śmieszny trójgraniasty kapelusz. Ze schodków werandy jeszcze powiedział, uprzejmie się do mnie odwracając: — I niech pan pamięta, seńor. Żeby w tych ciężkich chwilach zaoszczędzić seńorze Scheele zakłopotania, radzę panu nie dzwonić do mnie za godzinkę lub dwie do biura z oświadczeniem, że wtorek spędziliście w łóżku we dwoje. Może to jest najstarsze alibi pod słońcem… i chyba najprzyjemniejsze… ale niestety jest również najmniej przekonywające. Chyba, że jakimś dziwnym trafem byliście w łóżku, powiedzmy, na środku Plaża Mayor. Powoli zniknął w blasku gwiazd. Zatrzasnąłem drzwi i wróciłem do salonu. Sam, być może, sprowokowałem jego pożegnalne wystrzały, ale to bynajmniej nie sprawiało, że łatwiej mi było je ścierpieć. Znów nalewając sobie koniak usłyszałem czkawkę jego samochodu na żwirze i przez chwilę ścigałem go po szosie niemym urąganiem. Ni stąd, ni zowąd cudowna, migotliwa promienność mojego romansu z Ilsą zmatowiała w taki sposób, w jaki Scheele ani za życia, ani po śmierci przygasić jej nie zdołał; została ośmieszona, skażona jakoś. Rozumowanie Romera było prymitywne, metody były amatorskie, a przecież jego nastawienie zakażało. W domu zrobiło się nagle bardzo cicho. Żeby wywietrzyć pokój pełen dymu z papierosów, otworzyłem okna wychodzące na taras, i w tę ciszę zaczął dolatywać szum wezbranego morza, coraz bardziej ponury. Gdybym nie czuł gniewu, prawdopodobnie pojechałbym do hotelu Espafia, ledwie tylko Romero się wyniósł. Rozgniewany, zwlekałem jednak przez parę minut. Zobaczyłem, że jest dopiero dziesięć po siódmej, więc dopiłem koniak, zanim przeszedłem przez pokój do telefonu chcąc nade wszystko w tej chwili porozumieć się z Ilsą tak, by przyjechać do niej już bez tej samolubnej obawy, że może nie jestem jej potrzebny. Nadal niepokoiła mnie obojętność, jaką słyszałem w jej głosie, gdyśmy ostatnio rozmawiali, a przecież to, co miałem powiedzieć jej teraz, było dostatecznie wstrząsające, dostatecznie brutalne i straszne, żeby ona jeszcze bardziej zamknęła się w sobie. Jakoś już zdołałem przyjąć nieuchronność jej oddalenia, a przecież miałem nadzieję, że z czasem będę mógł ją z tej apatii wyrwać. Cień Scheelego zblaknie — nie przestawałem w to wierzyć. Plama po brudnym dotknięciu Romera blakła, zanikała, gdy czekałem na połączenie z
hotelem Espańa. Recepcjonistka poznała mnie po głosie. — Seńor Tyler? — Tak. — Niestety nie mogliśmy wiadomości od pana przekazać seńorze Scheele. — Och? — Serce we mnie zamarło. — Dlaczego? — Poszła do swojego pokoju i prosiła, żeby jej nie przeszkadzać. Nie wiedziałam o tym, kiedy pan dzwonił. Dopiero co przyszłam na swoją zmianę. — Rozumiem. — Sekundy mijały. W końcu zapytałem: — Ale pani mnie połączy z nią teraz? — Niestety, seńor, nie mogę. Seńora swego życzenia nie odwołała. — Inteligentnie recepcjonistka dorzuciła: — Może, gdyby pan jeszcze spróbował zadzwonić jutro rano? Położyłem słuchawkę z powrotem na widełki, pełen żalu do Ilsy, upokorzony. Wydawało mi się, że to pragnienie samotności godzi bezpośrednio we mnie, i sposób, w jaki Ilsa mnie wykluczyła, ranił jeszcze bardziej, niż sam fakt, że chciała to zrobić. Mogła przecież zatelefonować, myślałem z goryczą. Przynajmniej mogła mnie uprzedzić… Spacerowałem po pokoju, żeby ochłonąć z konsternacji, potem wyszedłem na taras i stanąłem pod ogromnymi białymi gwiazdami. Słabo, nieomal ukradkiem dmuchał wiatr od morza, niosąc nikły zapach katastrofy z tamy Lareo. Drżałem. W uszach mi zabrzmiał ochrypły głos Scheelego: „Prawdziwe ciało i krew; prawdziwe życie i śmierć. Żadnej namiastki nie ma, panie Tyler”. I tym razem głośno zapytałem: — Dlaczego w ogóle musiałeś umrzeć? Było prościej, kiedy żyłeś.
2 Gdy Ilsa przyszła na plażę w poniedziałek, Scheele już był w drodze do Barcelony. Poprzedniego wieczoru patrząc, jak ognie bengalskie, którymi zakończono procesję, rozłupują i powlekają świetlistymi pręgami niebo, utyskiwał: „Długo to jeszcze będzie trwało? Muszę się wyspać, jeżeli mam być do czegokolwiek zdolny jutro w Barcelonie”. Kilkakrotnie w ciągu tamtego dnia mogłem go zapytać, czy ten wyjazd jest nadal w planie, ale zawsze wahałem się za długo i dogodna okazja do odpowiedniego nakierowania rozmowy przepadała. To, że on nic nie mówił na temat wyjazdu — aż do finału fajerwerków — podsycało we mnie niepokój i wątpliwości. Wtedy chciałem rozpaczliwie usłyszeć o tym bodaj krótką wzmiankę, znaleźć potwierdzenie. Ale w poniedziałek ani Ilsa, ani ja nawet o tym nie napomknęliśmy — prawie tak, jakbyśmy wierzyli, że nie wspominając Scheelego nakładamy bajkową czapkę niewidkę na sam fakt jego istnienia. Było słonecznie. Morze lśniło płaskie i spokojne, słońce miało całe niebo dla siebie. Ilsa przyszła około dziesiątej, gdy już czekałem na plaży. Ledwieśmy się zobaczyli wzajemnie, zaczęliśmy biec, żeby przyspieszyć spotkanie, i pamiętam, że biegłem ze śmiechem w jakimś crescendo radości nieomal śpiewnej, rozpryskując mokry, ciemny piasek przy brzegu. Pośpiech Ilsy wprawiał mnie w dziwne uniesienie, mówił o jej skwapliwości tak, jak nie mogłyby tego wyrazić żadne słowa. Jeszcze dość daleko ode mnie zgubiła sandałek i potknęła się; przechylona sięgnęła po niego. Kiedy tam podbiegłem, skakała zabawnie na jednej nodze, z trudem utrzymując równowagę w czasie wkładania sandałka. Przytrzymałem ją za rękę i znów sobie uzmysłowiłem, jaka jest smukła, jaka wątła; ale pożądanie ucichło, tak bardzo się cieszyłem, że znów jesteśmy razem. Podziękowała mi zdyszana. — Śliczny dzień mamy — rzekła i to określenie, jakie wybrała, odbiło echem wszystko, co czułem. Cały ten dzień aż do zmroku przecież należy do nas; dopóki światło jego nie zgaśnie, będziemy wolni, niczym nie ograniczeni, sami. — Co chcesz robić? — Nic specjalnie. Ty powiedz. — Oczy jej świeciły. — Moglibyśmy popływać. — Nie mam kostiumu. — Nie masz pod spodem? —. Była w obcisłych, kremowych spodniach z drelichu i krótkiej koszuli w szachownicę.
— Nie pomyślałam o tym. — Więc może przejażdżka? Moglibyśmy wziąć samochód, pojechać gdzieś. Przytaknęła. — Ale bez określonego celu. Nic nie planujmy, Stephen. Dzisiaj nic. Po prostu niech się dzieje, co chce. Błagalnym gestem jak dziecko wyciągnąłem dłonie do pustej plaży. — Kto jeszcze pojedzie w nieznane? Podróż w nieznane za pięć minut. — Co za podróż w nieznane? — zachichotała. — Urządzają takie u mnie w kraju. Dyliżansem. Dwugodzinna podróż w nieznane, trzy szylingi. Nikt nie może wiedzieć, dokąd jedzie. — Nawet woźnica? — Na oczach ma opaskę. Wzięliśmy się za ręce i roześmiani ruszyliśmy pod górę do willi. Szczęścia zmierzyć nie sposób. Ale gdyby można było zrobić wykres szczęścia, zaznaczyć bezbłędnie owe wszystkie niezliczone wzloty i upadki, tamten poranek znalazłby się na tym wykresie najwyżej, u samej góry. Chyba wcale nie przychodziło mi na myśl, że jestem uzurpatorem. Bo od zbyt dawna przywykły do samotności, nie miałem właściwego przygotowania, żeby się uporać z tym nagle wybuchłym płomieniem ostatnich kilku dni; gdy uczucie pustki i konkretna zazdrość mnie opuściły, z lekkim sercem uznałem, że pustka i zazdrość już w ogóle dla mnie nie istnieją. W ten poranek szczęście było śmiechem i bzdurną beztroską, i prześliczną pogodą — stanowiąc wspólną naszą własność; i wciąż upajał mnie fakt, że Ilsa przybiegła, żeby tę własność dzielić ze mną. Pojechaliśmy na północ, nie w stronę Bandaques, i wiatr rozwiewał włosy Ilsy. Widzieliśmy z daleka gładkie kobaltowe morze migoczące odcieniem tylko trochę od nieba ciemniejszym, gdzieniegdzie skręt dymu nad naprężoną linią horyzontu. Na lewo od nas sierras wznosiły się obleczone w mglistą fioletową szatę. Dopiero wtedy, gdyśmy podjechali bliżej, zobaczyliśmy pod tą złudną szatą szorstkość urwisk i same kości obnażonych szarych skał. Zaśpiewałem: Por de bajo del puente No pasa nadie, Tan solo el polvo Que lieva el alre… Ilsa uśmiechnęła się. — Jeszcze raz. Przetłumaczyłem jej to na angielski.
Pod mostem już nie przejdzie nikt, tylko tam kurz i wiatru krzyk… — Podłapałem to, kiedy śpiewała Catalina… z trelami i w ogóle. No, teraz ty spróbuj. Zacząłem ją uczyć, linijka po linijce, powtarzając całość chyba ze sześć razy, dopóki melodia i tekst nie wyszły doskonale. Znałem tylko jedną oderwaną zwrotkę, którą Ilsa świetnie sobie przyswoiła, gdy samochód jak korkociąg wbijał się między sosny coraz dalej od metalicznie lśniącej szosy nadmorskiej. Jechaliśmy pod górę. Morze zniknęło i zaczęliśmy odczuwać potęgę tych wzgórz wokoło — nasze odosobnienie. Z chwilą gdy drzewa się skończyły, otoczył nas krajobraz jakiś schorzały, odstręczający: pokłady łupku ilastego z kępami trawy i strome zbocza. Przestaliśmy śpiewać i skierowaliśmy uwagę na wyboje drogi i na to dzikie pustkowie. Już po chwili Ilsa powiedziała: — O coś ładniejszego poproszę, panie woźnico. — Tu nie jest ładnie? — Zupełnie jak na księżycu po tej drugiej stronie. — Mam opaskę na oczach, pamiętaj. Niełatwo teraz było prowadzić samochód. Droga biegła kręto wśród zdeformowanych piersi wzgórz, potem prosto skrajem długiego wzniesienia, a potem coraz niżej w dół, w dolinę. Na stokach pasły się wychudłe kozy. Załadowana deskami ciężarówka nadjechała ze zgrzytaniem, minęła nas i pozostawiła tuman kurzu i opary spalinowe. Później zobaczyliśmy dwóch mężczyzn przypominających strachy na wróble; jeszcze później szedł chłopiec z objuczonym nie—litościwie mułem. Poza tym jednak nadal trwała nasza samotność we dwoje. W odległości wielu mil od nas, na wąskim brunatnym dnie doliny, wioski przycupnięte u stóp błękitnych nagich gór wyglądały jak usypiska głazów. Bliżej smugi żółtego janowca wtapiały się w linię drzew. Zjeżdżaliśmy wśród sosen i kasztanów; wyboista droga zmieniła się w asfalt w szpalerze oleandrów i tamaryszków nad wezbranym strumieniem o barwie khaki. Wokoło jednostajność pól trzciny cukrowej urozmaicały ogrodzone spłachetki czerwonej ziemi z równymi rzędami drzew migdałowych i oliwnych. Przejechaliśmy przez pierwszą rozpadającą się wioskę, potem przez drugą, w której jeżyły się topole i której ubóstwo poniekąd przysłaniały rozkwitłe powojniki i maźnięcia karmazynowych bougainvilli. — Dosyć już ładnie? — O tak — odpowiedziała Ilsa. — Pięknie. Pięknie i smutno. Siedziała przy mnie wyprostowana i usta miała lekko rozchylone. Od czasu do czasu odwracała głowę, gdy to czy owo szczególnie ją interesowało. Mówiliśmy niewiele, chociaż nawet w takich chwilach milczenia chyba coraz lepiej poznawaliśmy się
nawzajem. Jeszcze miał przyjść czas na pytania, wyjaśnienia, wymianę relacji o sobie, ale w nastroju tego poranka miejsca na to nie było. Chwilami znowu śpiewając, często się śmiejąc, krążyliśmy wolno po tej głębokiej dolinie, upojeni naszym szczęściem, zdawałoby się niezniszczalnym. W południe wyjechaliśmy z doliny. Gdzieś niedaleko grzbietu wzniesienia za zakrętem szosy ukazała się mała zwarta wioska przy pienistym wodospadzie. Gdyby nie ten wodospad, może byśmy po prostu przez nią też przejechali; w miejscu jednak tak malowniczym zatrzymałem samochód i wysiedliśmy, żeby je zobaczyć z bliska. Na występie skały poniżej przysadzistego, brunatnożółtego kościółka stał kryty trzciną szałas, gdzie sprzedawano wino. Przed szałasem były ławki i stoły na kozłach, więc usiedliśmy tam, patrząc jak wachlarz spadającej wody bieleje coraz szerszy, waląc o czarną połyskliwą skałę w dole. Otoczyła nas gromadka obszarpanych dzieci, które nie przestawały się gapić, urzeczone chyba jasnymi włosami Ilsy. Piliśmy cienki kseres z butelki bez etykiety; jedliśmy słodkie łuskane migdały. Krzywonogi gospodarz uśmiechnięty od ucha do ucha co chwila wychodził do nas z chrzęstem zza zasłony z paciorków powieszonej w drzwiach, głosił swoje poglądy na życie i na pogodę, dumnie pokazywał swoją żonę tak, żebyśmy jej się dobrze przyjrzeli. Przyjemny to był zakątek, skłaniający do pozostania dłużej. Wystarczyło powiedzieć tym dwojgu słowo, i wkrótce na nasz stół wjechało drugie śniadanie — wyborne: omlet, potem czerwona barwena i do tego wino żółte jak bursztyn. — Bueno — przytakiwaliśmy raz po raz ku widocznemu ukontentowaniu gospodarzy. — Bueno. Muy bueno. Sprawić nam zawód miało jedynie słońce. Pierwsze chmury nadciągnęły na wystrzępione szczytami górskimi niebo już w czasie, gdyśmy jedli, a ledwie zaczęliśmy popijać koniak po śniadaniu, zebrało się ich więcej, gęstych i brzydkich. Wzgórza były jak mapy kontynentów cienia. — Znowu deszcz, seńor. — Gospodarzowi kąciki ust opadły. — Końca nie ma. Tylko patrzeć, a będziemy tu potrzebowali arki. — Musimy już jechać — powiedziałem lisie. — Chyba musimy. — Niechętnie dopiła swój koniak. — Jaka szkoda. Zapłaciłem i ruszyliśmy do samochodu. — Adios! — wołali za nami ten człowiek i jego żona. — Sano y salvo. Odwracając się, pomachaliśmy im rękami. — Co to znaczy „sano y salvo”? — zapytała Ilsa. — Zdrowo i cało… Adios. Gracias. Zanim doszliśmy do samochodu, kapały już wielkie ciężkie krople deszczu. Słońce zniknęło i zrobiło się szaro. — Tam było cudownie — powiedziała Ilsa. — Takie to pełne prostoty, takie
nieoczekiwane. — Oparła głowę o moje ramię, gdy przełączałem bieg. — Czy woźnica wciąż jeszcze ma opaskę na oczach? — Już nie. — Podróż w nieznane skończona? — Tak. — Dokąd teraz pojedziemy? Musnąłem ją ustami w czoło i wezbrało we mnie pożądanie. — Do domu — powiedziałem. W drodze powrotnej byliśmy raczej małomówni. Deszcz ograniczał widoczność, więc musiałem prowadzić samochód bardzo uważnie. Z zadowoleniem wyjechałem na gładką nawierzchnię szosy; z jeszcze większym zadowoleniem zorientowałem się w końcu, gdzie jesteśmy. Raz zwalniając na rozstaju zobaczyłem poprzez wycieraczki tablicę ze strzałką Barcelona — i przypominam sobie, jak szybko udało mi się pozbyć owej myśli—intruza. Do Bandaques mieliśmy już tylko kilkanaście mil; jazda tam nie zabrała dużo czasu. Za kwadrans trzecia przejeżdżaliśmy przez miasteczko i dalej wzdłuż wydm w kierunku willi Miramar. — Nawet w deszczu wygląda uroczo — powiedziała Ilsa. Uśmiechnąłem się. — Dzisiaj wszystko ci się podoba. — Jestem szczęśliwa, Stephen… to dlatego. Szalenie, szalenie szczęśliwa. Podjechaliśmy pod dom i kryjąc głowy przed deszczem przebiegliśmy z samochodu na werandę. Wszedłem za Ilsą do salonu, nastawiłem radio: jakaś hiszpańska radiostacja nadawała melodyjną, pieściwą muzykę. — Catalina porzuciła nas. Na stoliku są alkohole, jeżeli masz ochotę się napić. Ja zaraz wrócę. Tylko odstawię samochód. Gdy wróciłem, Ilsa stała na tarasie pod markizą i przerzucała kartki mojego maszynopisu. — Ty to napisałeś? — Co? — To. — Wskazała to miejsce i przeczytałem: „Jesteśmy miecze — duchy walczą nami. Rąk nie widzimy, które dzierżą nas”. — Nie — powiedziałem — to za dobre jak na mnie. Po prostu zacytowałem. Ale to raczej temat, nad którym pracuję. — To nieprawda, Stephen. — Co nieprawda?
— Ten cytat. — Nie? — Nie. Jej spojrzenie z ukosa dziwnie mnie zaniepokoiło. Przez krótką chwilę uświadamiałem sobie tylko jej powagę; zdumiewałem się zmianą, jaka w niej zaszła. Ale potem zrozumiałem, że ona jest zdenerwowana; że szarpie nią niepewność. To właśnie usunęło łagodność z jej oczu, drżało na jej wargach. Bębnienie deszczu i ta muzyka rozbrzmiewały jak gdyby głośniejsze; znów natarczywie poruszyło się we mnie pożądanie, jak coś przyczajonego już za długo. Usłyszałem własny głos: — Czy to ważne? Podyskutujemy o tym kiedy in… I nagle zatraciłem się czując jej usta na moich ustach, ją całą przy sobie. Wyszła mi naprzeciw i teraz już nie było żadnego delikatnego odpychania; żadnego narzuconego powściągania namiętności. Jej ręce, jej usta, jej język były tak skwapliwe jak moje. Pod markizą bębniącą deszczem i w sypialni zrezygnowaliśmy z sekretów przed sobą i za każdym z tych dwóch razy, gdy to się skończyło za szybko, ona okazała wspaniałomyślne zrozumienie. W przerwie i później, gdy leżeliśmy bezwładnie i bawiłem się jej jedwabistymi włosami i całowałem ją lekko, delikatnie, na jej drobnej chłopięcej twarzy widziałem nieśmiałość, która jakoś napawała mnie przekonaniem, że nigdy dotąd to się jej nie zdarzyło — że ja jestem tym pierwszym obcym. — Dlaczego ja? — zapytałem ją. — Dlaczego ja, Ilsa? Przymknęła oczy, ukryła twarz na moim ramieniu, ale nie odpowiedziała i ten moment zdumienia minął. Byłem zbyt zadowolony, zbyt odurzony, żeby to przedłużać. Jeszcze później podparty na łokciu, podziwiając znowu gładkość jej smukłego brunatnego i białego ciała, i wiedząc, że będę pragnął jej znowu, gdy tylko ona odejdzie, szepnąłem: — Postaraj się przyjść do mnie jutro. — Może — odrzekła. — Proszę cię. — Ucałowałem niebieską żyłkę na jej szyi. — Musisz. — Jeżeli będę mogła. I nic już bliższego stwierdzeniu otwarcie, że to, co zaszło, zostało ukradzione tak, jak sam ten dzień. Nawet gdy zegar zmusił nas, żebyśmy się ubrali, wtargnęło w nasze słowa imię Cataliny, a nie Scheelego. Catalina miała przyjść o godzinie piątej, więc wyszliśmy z domu parę minut przed piątą. Wszystko lśniło, ale deszcz przestał już padać — kiedy, nie wiedziałem. Odwiozłem Ilsę samochodem do Bandaques, jadąc powoli, czerpiąc radość, jak tylko mogłem, z tej resztki naszej samotności we dwoje. A potem się rozstaliśmy u stóp schodków frontowych hotelu, pod bacznym okiem portiera. Kremowego Mercedesa nigdzie nie było widać, ale na chodnikach panował ruch, na jezdni buczały klaksony, parskały rury wydechowe. Nie dało się odwlec pożegnania. Tylko w myślach jeszcze zatrzymywaliśmy siebie nawzajem.
— Do widzenia, Ilsa. Popatrzyła mi w oczy, skinęła głową. — Stephen, kochany. A potem już jej nie było i portier pomógł mi zakręcić wśród podjeżdżających samochodów. — Buenas tardes, seńor… Gracias.
* * * Ostatnim człowiekiem, którego chciałem — czy też spodziewałem się zobaczyć tamtego wieczora, był Scheele. Ale bardziej niż kiedykolwiek dom ział dla mnie pustką, więc po paru godzinach tej mordęgi wyszedłem i znów pojechałem do Bandaques. Dochodziła godzina dziesiąta. Planów nie miałem żadnych — chciałem tylko nie czuć się już tak osamotniony. W restauracjach i kawiarniach na chodnikach było tłoczno, do kina przy amfiteatrze ściągały tłumy publiczności na ostatni seans. Usiadłem w jednej z obskurnych kawiarenek w okolicach areny, poprosiłem o koniak i z zawiścią patrzyłem na każdą parę, która w pobliżu mnie zajmowała stolik bądź przechodziła ulicę. Nawet jeśli ci ludzie nie pójdą razem do łóżka, przynajmniej wolno im publicznie paradować we dwoje. Pozwoliłem pucybutowi uklęknąć u mych stóp i wyczyścić mi buty na taki połysk, że mógłbym współzawodniczyć z kapitanem Romero; odmówiłem kupna papierosów amerykańskich i zegarka po okazyjnej cenie. Niewidomy sprzedawca losów na loterię tak jęczał posuwając się po omacku między stolikami i spojrzenie miał tak mlecznie białe, że z litości kupiłem od niego jeden los. Powiedział machinalnie: — Będzie pan miał szczęście, seńor. Tym razem będzie pan miał szczęście. A ja pomyślałem: Będę miał? Będę miał! Co ty wiesz o szczęściu? Wyszedłem stamtąd; spacerowałem po ulicach, oglądałem wystawy sklepów, aż zostałem przez ludzi, spieszących w swoich określonych celach, wystrzelony na orbitę baru Sindbad. Powitał mnie i obsłużył kelner Joaquin, zawsze gotów do wprawiania się w konwersacji angielskiej. Miał twarz z obrazów El Greco; pociągłą, szarą, o drobnych kościach. — Zna pan Browninga, seńor? Roberta Browninga? — Trochę, tak. — Jeden pan pił tutaj teraz… z Anglii. Dziesięć minut temu. Powiedział, że Robert Browning jest bardzo piękny. — Ja bym go nie zalecał, Joaquin.
— Nie? — Tobie nie. — Nie jest piękny? — Trudny. — A lord Byron? Ten pan także mi powiedział… — Spróbuj Wordswortha — doradziłem. Odwołano go do innego stolika. Odszedł potrząsając głową. Do baru weszły jakieś dwie kobiety; zawahały się widząc przy moim stoliku nie zajęte krzesła. Jedna mnie zapytała: — Pan pozwoli? Przytaknąłem: — Stolik do pań dyspozycji. Ja właśnie wychodzę. Wychyliłem swój koniak, wstałem i ruszyłem do wyjścia. I nagle z gwaru wybił się czyjś ochrypły głos i usłyszałem swoje nazwisko. To był Scheele. Stanąłem jak wryty, wiedząc teraz, co odczuwa winowajca, gdy rzuca mu wyzwanie ten, wobec którego on zawinił. — Panie Tyler! Musiał trochę już wypić; poznałem to po głosie, jeszcze zanim go zobaczyłem. Przez chwilę z ulgą myślałem, że siedzi sam; ale potem zauważyłem przy nim Ilsę. Pomachałem niedbale ręką, mając nadzieję, że zdołam uciec, uniknąć rozmowy z nimi obojgiem, cóż, kiedy Scheele wstał chwiejnie i przepchnął się obok kelnera. — Prosimy do nas, panie Tyler. — Dziękuję, ale już muszę wyjść. Zacząłem bajdurzyć, że jestem z kimś umówiony, on jednak to zlekceważył. Zwarł swe silne palce na mojej ręce. — Zawsze pan mi odmawia. Bo zacznę myśleć, że pan mnie nie lubi, czy jak. — Zachwiał się i parsknął śmiechem. — Dziesięć minut nie będzie miało znaczenia kimkolwiek ona jest. Nie mogąc mu się wyrwać, nie miałem wyboru Ludzie już patrzyli, gdy prowadził mnie do Ilsy. Z trudem spojrzałem na nią i jej sztywny, rozpaczliwie zaimprowizowany uśmiech dziwnie spotęgował moją udrękę. Zdobyła się na to, żeby mi powiedzieć: — Dobry wieczór, Stephen. — Mąż pani najwyraźniej mnie aresztował. — On już nam gdzieś uciekał — głośno, ochryple wybełkotał Scheele. Kazał
przysunąć krzesło dla mnie. — Czego się pan napije? — Fundador, proszę. — 1 kulawo powiedziałem: — Ale ja naprawdę nie mogę zostać. — Bzdura. — Władczo zamówił trunek. Usiadłem czujny, niezdolny do zgłębienia jego nastroju, pełen coraz większej odrazy. — Wie pan, byłem w Barcelonie. — Ach, tak? — Przecież mówiłeś panu Tylerowi, wczoraj wieczorem, że tam jedziesz — przypomniała Ilsa, i nie wiedziałem, czy postąpiła roztropnie. Nasze oczy spotkały się. Bardzo lekko zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową, jak gdyby chciała mnie uspokoić: „Wszystko w porządku”. — Pan chyba zna Barcelonę? — Scheele był jak walec parowy. — Jeździłem tam kilka razy. — Parszywe cuchnące miasto. Wzruszyłem ramionami nie dając się w to wciągnąć. Już nie robiły na mnie wrażenia te jego przymiotniki. — Parszywe cuchnące miasto, pełne parszywych cuchnących ludzi. — To brzmi tak, jak gdyby pan miał dzisiaj zły dzień. — Zły dzień, właśnie. — Podsunął ku mnie łokcie, przybliżył twarz. Rybie oczy pod napuchniętymi powiekami były nabiegłe krwią. — Miałem do czynienia z małymi ludźmi, z małymi ludźmi bez wspomnień. Pan nie wie, jak to jest, panie Tyler. Pan pracuje sam jeden. Nie musi pan się upokarzać, Ilsa powiedziała: — Erich. — Niektórzy ludzie nie mają nic przeciwko temu, żeby się upokarzać. Pan ich widuje, ja też ich widuję. — Pociągnął haust whisky, i wypłukał nią usta, zanim przełknął. — Ja nie jestem taki… już najmniej z nich wszystkich tutaj. — Erich — powtórzyła Ilsa. W głębi sali zabrzdąkała gitara; smutny głos z chrypką, jak wołanie z minaretu wzleciał ponad szumem rozmów. Cada vez considero Que me tengo que more… Scheele zignorował Ilsę. Pochylił ku mnie głowę tak blisko, że widziałem krótkie włoski kiełkujące mu na nosie. — Wspomnienia są ważne, panie Tyler. Pozostają dłużej niż przyjaciele. — Słowa wyślizgiwały mu się z ust bełkotliwie. — Pan się z tym nie zgadza?
W braku lepszej odpowiedzi wyrecytowałem: — Nie można żyć przeszłością. Roześmiał się cicho, podniósł kieliszek. Whisky chlusnęła, plamiąc obrus. Podszedł jeden z kelnerów, żeby zetrzeć tę plamą. Scheele ześrodkował na nim mętny wzrok. — Sprechen Sie deutsch? — Nie, seńor. Nie deutsch. Spróbowałem wstać i odejść, Scheele mnie powstrzymał. — Fundador — powiedział kelnerowi. — Jeszcze raz Fundador dla Anglika. — Nie możesz zmuszać pana Tylera — upomniała go Ilsa — żeby został z nami, jeżeli nie chce. Wymieniliśmy oboje niespokojne spojrzenia jak aresztanci na ławie oskarżonych. Ale dłoń Scheelego jeszcze ciążyła mi na ramieniu i wolałem wybrnąć z sytuacji grzecznie, bez awantury. Gardziłem Schee—lem, nie napawałem się jednak tą swoją pogardą. Scheele w takim nastroju wywoływał odrazę, która jakoś nie dopuszczała do odczuwania triumfu lub litości — stłumiła moją zazdrość nawet. A przecież siedzieć przy jego stoliku nie powinienem, ja oszust, więc samym sobą również trochę gardziłem. Scheele nie ustawał: — Był pan kiedy żołnierzem, panie Tyler? — Z konieczności. — No to coś niecoś pan o tym wie. — O czym? — O posłuszeństwie. O dyscyplinie. O władzy — bełkotał te słowa prawie niewyraźnie. — Poniekąd. — O władzy… O szacunku — dodał. — Raczej nie ja prowadziłem tę wojnę. Gdy strząsałem popiół z papierosa, nienaumyślnie palcami musnąłem palce Ilsy i pojąłem, że dłużej już nie zniosę tego zachowywania pozorów. — Ale czy był pan żołnierzem? — Tak. — Ja też byłem żołnierzem, panie Tyler. „Więc jest wspólna płaszczyzna, hę? Coś, co dzielimy ze sobą. Ilsa raptem wstała, wzięła swoją torebkę, przeprosiła nas i odeszła. Twarz w zadymionym świetle miała bardzo bladą. Pomyślałem: Boże, dlaczego ja tu w ogóle przyszedłem?
Scheele z natarczywością psa ciągnął mnie za rękaw. — Coś wspólnego — mamrotał. — To było tak dawno. — Ale pan to pamięta. Tego się nie zapomina. — Niektórych rzeczy nigdy się nie zapomina. — Teraz mogłem już swobodnie stawić mu czoła, ujawnić wrogość. — Moja żona w tydzień po naszym ślubie zginęła od jednej z waszych bomb. Przymrużył szkliste oczy. — To fatalnie — powiedział. — Fatalnie. — Urwał na chwilę, ale nurtująca go obsesja zaraz nim znów zawładnęła, wymazując wszelkie pijackie ślady współczucia. Patrzył gdzieś poprzez mnie, jak gdyby mnie nie było. — Szacunek — powiedział. — Szacunek to ważna rzecz.” Myśmy kiedyś zdobyli sobie szacunek. — My? — Nienawidziłem go. Chyba nie dosłyszał. — Todo o nada… Wszystko albo nic. Czyż nie tak, panie Tyler? Wszystko albo nic? — Nie rozumiem pana. — Nada. Nada. Nada. — Grzmotnął pięścią w stolik. — Dla nich to było nada. Nic. Rzuciłem szybko: — Muszę już odejść. — Niech pan zostanie — zaprotestował — i porozmawiajmy. Wokoło rozlegały się oklaski, bo pieśniarz skończył śpiewać. — Kiedy indziej. — Przecież dopierośmy zaczęli. — Chciał skinąć na kelnera, ale powstrzymałem go. — Mnóstwo mamy ze sobą wspólnego. — Pan sobie pochlebia. To dotarło: przewierciło jego pijacką tępotę. Szurnął krzesłem i dźwignął się na nogi. Mówiłem dalej: — Przeszłość to kubeł z popiołami. To sterta gruzów. Pył z krematoriów. Pan się do tego przyczynił. Pan powinien to wiedzieć. Wyście to zrobili. Wy i wszyscy wasi… Nie spodziewałem się uderzenia. Dostałem w głowę tuż nad lewym uchem. Bardziej mnie to zdziwiło, niż zabolało. Zachwiałem się, po czym odruchowo mu oddałem, trafiając go porządnie w pierś. Gdzieś w pobliżu krzyknęła jakaś dziewczyna. Scheele odchrząknął i opadł z powrotem na swoje krzesło, nieomal przewrócił je swoim ciężarem. Z ustami rozdziawionymi, zagapił się na mnie, zdumiony, osłupiały. Joaquin i jeszcze jeden kelner w białej kurtce już podchodzili do nas z dwóch stron, ale ruszyłem, zanim
stanęli przy naszym stoliku. Minąłem Scheelego, przepchnąłem się pomiędzy dwoma mężczyznami, którzy zerwali się z krzeseł jak pajacyki na sprężynach i wypadłem z lokalu. Przez jakiś czas szedłem gdzie bądź, gdzie bądź, byle odejść, jak najdalej od baru Sindbad. W głowie mi szumiało, rozdymało mi ją coś, jak gdyby dwukrotnie powiększając, i mamrotałem do siebie, gdy tak wędrowałem wśród coraz mniejszych tłumów. Doznawałem niejasnego uczucia satysfakcji. Ale dość szybko cały mój gniew obrócił się przeciwko mnie samemu i zaczęła mnie dręczyć myśl, że straciłem raz na zawsze możliwość spotykania się z Ilsą. Nie dawało mi to spokoju w drodze powrotnej do domu, nie pozwoliło bardzo długo zasnąć tej nocy i zakłóciło nawet odrobinę snu nad ranem jeszcze bardziej niż ból, jaki mi sprawiała świadomość, że ona tam jest z nim w hotelu Espańa. Ale nazajutrz Ilsa przyszła i przeprosiłem ją powtarzając te same .stówa w kółko i w kółko, tak ogromna była moja ulga. — Nie powinno było dojść do tego. Czasami przestaję panować nad językiem. — Uważałam, że jesteś bardzo cierpliwy. — Wcale się nie spodziewałem, że będziecie w barze Sindbad, ale tak czy owak, głupi byłem, że mnie tam poniosło. Głupi i bezmyślny. — Nie mówmy już o tym. — Dobrze. Ale przykro mi ogromnie. Zupełnie już nie mogliśmy oszukiwać samych siebie. Otwarcie teraz uznawaliśmy istnienie Scheelego; spotkaliśmy się wbrew niemu. — Dokąd on dzisiaj pojechał? — zapytałem. A Ilsa odpowiedziała: — Do jakiejś miejscowości, która się nazywa Gondra. W przewidywaniu, że Ilsa przyjdzie, zwolniłem Catalinę na ten dzień, ale dopiero przed samym południem chmury nagromadzone w ciągu nocy lunęły krótkim deszczem i wiatr przetoczył je dalej; w kwadrans później, jeszcze pełen niepokoju zobaczyłem Ilsę na plaży. Z początku była małomówna, potrzebowała chyba czasu na to, by przystosować się jako tako do konspiracji, nie pomijanej milczeniem, a więc bardziej zuchwałej. Ale stopniowo górę wzięła jej wesołość i znów mogliśmy się śmiać; jeżeli ona śmiała się z pewnym przymusem i trochę rzadziej niż w poniedziałek, to ja w każdym razie tego nie zauważyłem. Przygotowaliśmy sobie wspólnymi siłami obiad na zimno, tańczyliśmy na tarasie przy muzyce z radia, leżeliśmy nago na łóżku — i dla mnie wtorek różnił się od poniedziałku tylko tym, że myśl o Scheelem była nieunikniona. Nawet w uścisku miłosnym nieomal mi coś szeptało, że czynię mu krzywdę. Triumf, zazdrość — w pełni poznałem wtedy te uczucia. Nawet gdy mówiłem: „Kocham cię, Ilsa. Kocham” — jego cień padał na nas, bo przypominałem sobie z przerażeniem, że ich wyjazd do kraju jest już tylko kwestią dni. Później po południu, osłabiony tym wszystkim powiedziałem:
— Nie jedź z nim, Ilsa. Zostań ze mną. Palcem obrysowała linię moich ust. — Zostaniesz? Przez długie sekundy przyglądała mi się bacznie, z powagą. — Nie powinieneś nalegać, Stephen — rzekła wreszcie, a mnie w owej chwili wydawało się to odpowiedzią dostatecznie wiążącą. Wyszliśmy z domu około szóstej i odwiozłem ją do hotelu. Nie zatrzymałbym się tam, gdyby nie ten tłok w hallu i wiadomość o tamie Lareo. Patrząc wstecz łatwo się pomylić co do własnych uczuć, doznawanych w jakichś szczególnych okolicznościach. Każda mijająca godzina wypacza je coraz bardziej. Ale ja naprawdę teraz się nie mylę: gdyśmy czekali, czułem podświadomie, że już nigdy Scheelego nie spotkam.
3 Światła migotały na cyplu; bezsensowne świetlne sygnały. Usłyszałem, jak nietoperz piszczy przelatując; patrzyłem, jak gwiazda spada w otchłań śmierci. Minęło sporo czasu, odkąd skonsternowany wyszedłem bezwiednie na taras. Ból złagodniał; piekąca rana nie goiła się. Zaczynałem już myśleć o dniu jutrzejszym. Jutro rano powiem lisie o Scheelem, dobierając słów, licząc się z jej rozpaczą. Romero niech sobie fantazjuje do woli; przynajmniej ona będzie wiedziała, jak bardzo capitan się myli. Może mógłbym na tym budować. Jutro powiem jej: „Ilsa, nie wiem, jak mam ci to powiedzieć, ale wolałbym, żebyś dowiedziała się ode mnie, a nie od Romera…” I już wkrótce z jej niedowierzania wyniknie ta sama kolejność pytań, które przedtem zadałem ja: „Komu by zależało na tym, żeby go zastrzelić?” „Dlaczego?”
V Wcześnie wyruszyłem do hotelu Espańa. Na plaży leżało kilka martwych kóz wyrzuconych przez morze, woda była czerwonobrunatna, gęsta jak gulasz. Gromadka ludzi przeszukiwała dno przy brzegu, chociaż Bóg tylko wie, co oni mieli nadzieję tam znaleźć. Ilsa siedziała w sali restauracyjnej, tam gdzie o tej porze podawano śniadanie gościom hotelowym. Przyjeżdżając tak wcześnie, spodziewałem się raczej, że będę musiał czekać, zanim ona zejdzie ze swego pokoju na dół, trochę więc byłem zaskoczony, gdy natychmiast skierowano mnie do jej stolika. Ponieważ to, że Scheele został zamordowany, było już dla mnie stwierdzonym, niezbitym faktem, nagle przedziwna wydała mi się jej nieświadomość. Idąc do kąta sali, w którym siedziała, czułem się niepewnie; za mało miałem czasu, żeby przemyśleć, jak należy jej to powiedzieć. Podniosła wzrok. — Zastanawiałam się, czy przyjedziesz. — Mogę się przysiąść? — Oczywiście. — Obdarzyła mnie smutnym cieniem uśmiechu, ale iskierka nadziei, z jaką przyjechałem, zgasła wobec martwoty jej głosu. — Przepraszam za wczorajszy wieczór. Po prostu tak się czułam, że musiałam iść do łóżka. Ci wszyscy ludzie w barze, te rozmowy, śmiechy… wprost nie do zniesienia. Czy oni ci powiedzieli? — Kiedy zadzwoniłem, powiedzieli. — Uraza jeszcze niezupełnie mi przeszła. — Mogłem tu być piętnaście po siódmej. — To by nie miało sensu, Stephen. Chwilowo wskrzeszona zawziętość kazała mi odczytać w tych jej słowach: „Przecież nie chciałam się z tobą widzieć”. Podszedł kelner i zamówiłem kawę. Jakiś facet z twarzą czerwoną jak krab czytał na głos przy sąsiednim stoliku „Daily Express”, a towarzysząca mu kobieta markotnie wpatrywała się w swoje paznokcie. — Romero mnie tak długo zatrzymał. — Romero? — Przyjechał do mnie i siedział ponad godzinę. Gdyby nie to…
— Dostałam kartkę od niego. Pokazała mi tę kartkę. Ku mojemu zdumieniu była napisana po angielsku i mogłem tylko sobie wyobrażać, jak on układał te zdania za pomocą słownika; sam też prawdopodobnie napisał je na maszynie. Przeczytałem. Uprzejmie proszę zaprezentować się w moim biurze o 10.30 dzisiaj w ten czwartek rano na specjalne pytania odnośnie Pani mąż wielka tragedia. Zakrętas przy podpisie przebił cienki zielony papier. — Pojedziesz tam ze mną? — Przecież wiesz, że pojadę. — Z trudem utrzymywałem równowagę jak na linie pomiędzy nadzieją i trwogą, rozpaczliwie pragnąc odzyskać bodaj trochę gruntu pod nogami, zanim znów Ilsę utracę w zamęcie wstrząsającego, oszałamiającego ciosu, jaki na nią spadnie. — Zawsze jestem do twojej dyspozycji. Mówiłem ci już dziesiątki razy. Podziękowała mi skinieniem głowy, ale tak machinalnym, jakbym jej co najwyżej podał ogień do papierosa. Zawodowy obserwator we mnie usłyszał chichot tego faceta przy sąsiednim stoliku i jego słowa: — Osbert Lancaster bardzo dobrze dzisiaj napisał. I głos towarzyszącej mu kobiety: — Och, dobrze? — Jak myślisz, czego chce ode mnie Romero? — Oczy Ilsy były bez blasku, jak gdyby miała gorączkę. Zawahałem się. — 1 po co przyjechał do ciebie wczoraj wieczorem? — W sprawie Ericha — powiedziałem. Dziwne, że użyłem imienia Scheelego, przecież nigdy dotąd tego nie robiłem. Tamta kobieta, zwracając „Daily Express” swemu towarzyszowi, zauważyła z pretensją: — To dla mnie wcale nie jest dowcipne. Odsunąłem swoją filiżankę. — Ilsa, jest coś, co musisz wiedzieć… I nagle już jej o tym mówiłem w sposób jak najgorszy, bo sformułowanie, które obmyśliłem, uleciało mi z pamięci wobec jej niedowierzającego wzroku i ledwie dosłyszalnych wykrzykników. Położyłem rękę na jej ręce; utożsamiłem się z jej oszołomieniem. I raptem, gdy wszystko jej powiedziałem, ogarnęło mnie zdumienie, że wiem tak mało. Nie utonął, tylko został zastrzelony, nie żył, zanim tama się przerwała; nie miał wody w płucach, portfel nie tknięty… Chyba nie więcej: kilka zdań to w sobie
zawarło. Ale jeszcze w pół godziny później usiłowałem Ilsę przekonać, że naprawdę tak się stało. Tamci dwoje odeszli od sąsiedniego stolika; inne stoliki zajmowano i zwalniano. Nasza kawa w filiżankach zupełnie wystygła. A Ilsa wciąż powtarzała: — W tym nie ma żadnego sensu… Byliśmy tu zaledwie kilka dni i nie znaliśmy prawie nikogo… Nie rozumiem, po prostu nie rozumiem… To na pewno był przypadek… jakiś przypadek. Innego wytłumaczenia nie ma… Wydawało się, że poprzedni dzień wyprał ją z wszelkich uczuć. Łzy tylko przelotnie zalśniły w jej oczach. Obserwowałem ją gorliwie, samolubnie. Te drzwi między nami były nadal zatrzaśnięte tak właśnie, jak z lękiem przewidywałem. Pomimo oszołomienia ona niezwykle panowała nad sobą. Wyczuwałem, że już nie jest bezbronna — nie z powodu mojej obecności, tylko dlatego, że przebywa w jakimś innym świecie, gdzie ja naprawdę przestałem jej być potrzebny. I znów stałem się tym harcerzem — kimś, kto może jej służyć za tłumacza w czasie rozmowy z Romerem; biegać na posyłki, doradzać, stanowić mur, o który będzie uderzała swymi pytaniami w nadziei, że otrzyma jakąś właściwą odpowiedź. Próżność nakazywała mi argumentować: „On nie żyje, Ilsa. To, czy został zastrzelony, czy utonął, nie ma znaczenia. Umarł przecież tylko raz: opłakiwać go powinnaś tylko raz”. Ale powstrzymywała mnie obawa, że jakieś przypadkowe zdanie mogłoby dla niej być zbezczeszczeniem jego pamięci. Szukając innych sposobów, żeby podnieść się w jej oczach, powiedziałem: — Romero myśli, że ja to zrobiłem. Z czołem pofałdowanym, zapytała: — Że ty?… Jak to? — On myśli, że ja mam coś wspólnego ze śmiercią Ericha. — Żartujesz chyba. — O n, a nie ja. Tak dalece, że skonfiskował mi paszport. — Skon–fi–sko–wał? — Zabrał. — Ale dlaczego? — Ma swoje powody. Jednym z nich jest to, co zaszło w barze Sindbad w poniedziałek wieczorem. Ale głównie dlatego, że nie chciałem mu powiedzieć, gdzie byłem we wtorek. — Po cóż on w ogóle pytał o to? — zaczęła, ale nie domówiła tego do końca. Jej zmęczone oczy rozszerzyły się trochę. Przez długą chwilę milczenia, które nastąpiło, patrzyłem, jak wyłania się przed nią stopniowo zarys rozumowania Romera; policzki jej oblał rumieniec. — Och, Stephen — rzekła w końcu — tak mi przykro… I pamiętam, że zabrzmiało to nutą takiej zgrozy, takiej skruchy, jak gdyby ona ubolewała nie tyle nad skutkiem, ile nad przyczyną. — Romero to głupiec — powiedziałem. — Z czasem rozum wróci mu do głowy. Ale
na razie on jak pies sięga po jedyną kość, jaką widzi. Nie denerwuj się z mojego powodu. — Znów położyłem rękę na jej ręce, i znów nie zareagowała. — I nie trzeba, żebyś mówiła mu cokolwiek z tego, czego nie chcesz mówić. On wymaga ode mnie alibi, bezstronnych świadków… to normalna rzecz. I w tym właśnie tkwi ironia. — Co zrobisz? Wzruszyłem ramionami. — W każdym razie t y wiesz, że to nie ja. — Ja mu to powiem. — Tobie on nie uwierzy, Ilsa. W obecnym swoim nastroju. Znów milczeliśmy przez chwilę i widziałem, że ona nie myśli o mnie… że błądzi w labiryncie, w który wprowadziła ją ta świadomość. Takie same ścieżki wydeptywałem w ciągu nocy, teraz więc mogłem nieomal odtworzyć jej koliste myślowe tory. — Która godzina? — zapytała nagle. — Dziesięć po dziesiątej. Samochód mam przed hotelem. Jeszcze jest czas. Ale ona już nie mogła usiedzieć na miejscu, chciała jechać. W samochodzie zapytała: — I nic poza tym Romero nie robi? Tylko sprawdza ciebie? — Wczoraj wieczorem tylko to. Wszystko inne przysłaniał mu fakt, że ja mam motyw. Ni stąd, ni zowąd przestała nad sobą panować; przysłoniła twarz dłońmi i rozpłakała się. — O Boże — wyszlochała. — Co się stało? Co się nagle stało? Bodajbym się ugryzł w język. — Ilsa — spróbowałem ją uspokoić. — Ilsa. Wątpię, czy mnie usłyszała i czy poczuła moje dotknięcie, ale każdy dreszcz przebiegający jej ramiona przebiegał jakoś i moją rękę, odbijał się w moim sercu. Gdyśmy dojechali pod biuro Romera, już nie płakała, oczy jednak miała czerwone. Zostało nam jednak sześć czy siedem minut do wyznaczonej godziny. Milczeliśmy oboje, ona obracając nerwowo w rękach lusterko i chusteczkę. Milczeć było najlepiej, zabrakło mi już słów. Ostatecznie, gdy włożyła z powrotem ciemne okulary, zapytałem: — Gotowa? Skinęła głową. Powitał nas zapach stęchlizny. W półmroku przy barierze porozmawiałem z sierżantem dyżurnym. Przytaknął krótko, otworzył furtkę. Już miałem wejść za Ilsą, gdy podniósł rękę. — Pan nie, seńor. — Dlaczego ja nie? — Takie dostałem polecenie.
— Ta pani nie mówi po hiszpańsku — zaprotestowałem. — Musi ktoś przy niej być. — Kapitan Romero poczynił konieczne przygotowania. — Chciałbym się z nim zobaczyć. — W tej chwili to wykluczone. — Nie ma go tutaj? — Jest tutaj, ale to wykluczone. Z takim ukontentowaniem ten sierżant mi to powiedział, że chętnie bym go uderzył. — Kiepsko jest, Ilsa. Romero chce rozmawiać z tobą samą. Ma tam kogoś, kto będzie tłumaczył. — Przycisnąłem się do bariery. — Zaczekam na ciebie. Zaczekam w barze Sindbad. — Dobrze. Sierżant powiedział: — Pani pozwoli za mną. — I ruszył pierwszy korytarzem. — Ilsa. Obejrzała się ze znużeniem, ale i z gotowością, że nadal jestem jej potrzebny. — Słucham? — Staraj się nie przejmować gadaniną Romera. Dojdziemy kiedyś do prawdy, nawet jeśli będziemy musieli zrobić to sami. Przez chwilę wydawało się, że ona coś powie. Ale w końcu tylko skinęła głową — poważnie, jak gdyby powzięła jakąś nagłą decyzję. Patrzyłem za nią, dopóki nie zniknęła z sierżantem w drzwiach gabinetu Romera. Wtedy odwróciłem się od bariery i wyszedłem mrugając w blasku słońca. Czułem się jak dezerter. Bar Sindbad był po drugiej stronie Rynku, trochę na ukos. Dojechałem tam i zaparkowałem samochód pod szarym od kurzu platanem. Ledwie usiadłem przy jednym ze stolików wystawionych na chodnik, podszedł Joaquin: — Dzień dobry, panie Tyler. Jak się pan czuje dzisiaj? — Nie byłem w nastroju do udzielania lekcji angielskiego, więc nie odpowiedziałem. Zapytał: — Książka źle idzie? — Nieważna książka. — Nie? Widziałem tylko wejście do Komendy Straży Obywatelskiej pomiędzy drzewami. — Poproszę o kawę, Joaquin. — Z mlekiem? — Czarną. Znalazł jakiś powód, żeby otrzepać obrus swoją serwetką. — Czytam Wordswortha. — Wymówił „czitam”.
— To dobrze. Najwidoczniej uznał, że mu nie dowierzam, bo zadeklamował: Pierwiosnek z łąk nad rzeką tuż, Żółty pierwiosnek dlań i już Wiosenny kwiat — nic więcej… — To piękne, panie Tyler, bardzo przepiękne. — Rad jestem, że ci się podoba. — Pomyślałem: Romero nie może trzymać jej długo. Pół godziny najwyżej chyba… — Co to jest pierwiosnek? — Kwiat. — Po hiszpańsku?… — Pierwiosnek?… Niestety, Joaquin, naprawdę nie wiem. — Ale i tak to piękne — lojalnie upierał się Joaquin. — Piękne. — Ona powinna wyjść o jedenastej, myślałem. — Kawa z mlekiem? — Bez. Negro. Odszedł. Gołębie szukały pożywienia w rynsztokach. Przejechał autokar wiozący turystów do Białych Jaskiń. Zakonnica podeszła z ulicy do mojego stolika z prośbą: „Na chleb dla ubogich”. Była młoda, twarz miała nie pomarszczoną, dziękczynny uśmiech niewinnie serdeczny, i nagle z całej duszy pozazdrościłem jej tego, że ona nigdy nie pozna tajników cudzego ciała; i nigdy nie będzie czyjaś wspólna. — Czarna kawa, panie Tyler… i jeden Fundador. — Prosiłem tylko o kawę. — Fundador to poczęstunek z poważaniem od Joaquina. Wygląda pan tak, że sama kawa chyba nie dosyć. Nie wypadało odmówić. — Salud. — Ta seńora — zapytał — jest u kapitana Romero? — Skąd wiesz o tym? — Wyszło mi to ostrzej, niż chciałem. Ugiął trochę kolana i pochylając się ku mnie wskazał podbródkiem bramę za platanami. — Widziałem, jak państwo przyjechali samochodem. Oboje weszliście. I tylko pan wyszedł. — Rozbrajająco rozłożył ręce. — Cudów nie ma, panie Tyler. Tylko to, co
widzę. Spojrzałem na zegarek i skonsternowany stwierdziłem, że nawet dziesięć minut nie minęło od pół do jedenastej. — Fatalna sprawa z seńorem Scheele — powiedział Joaquin. Przy stolikach w jego rewirze nie było nikogo, nikt więc go ode mnie nie odwoływał. — Bardzo, bardzo tragiczna. Daleki byłem od tego, żeby poprawiać jego akcent. Dopiero teraz sobie uprzytomniłem, że w barze Sind—bad nie byłem od poniedziałku wieczorem, i stropił mnie nieco fakt, że Joaquin ostatnio widział mnie wtedy, gdy przepychałem się do wyjścia po walnięciu Scheelego w klatkę piersiową. — Dużo mówią o tamie Lareo. — Joaquin opuścił kąciki ust. — Skandal chyba. — Też to słyszałem. Dobrych kelnerów cechuje jakaś wrodzona dyskrecja. Nieraz rozmawiając z Joaquinem zastanawiałem się, ile on przemilcza z tego, co wie. Jak zwykle na jego pociągłej twarzy z obrazów El Greco nic nie mogłem odczytać. — Okropna rzecz dla seńory. Żeby on musiał tam pojechać właśnie tego dnia! — Joaquin aż cmoknął.— Właśnie tego dnia. Ayee… fatalnie. — Pan Scheele ogromnie lubił zwiedzać. — W ciemnych drzwiach po drugiej stronie Rynku nadal nikt się nie pokazywał. Przypomniałem sobie słowa Ilsy; „Każda cegła, każdy kamień…” — A co tam jest do zwiedzania w Gondra?. Zanim te wody runęły, nikt o tej osadzie nie pamiętał, nie ma jej nawet na mapach. — Joaquin podniósł dłonie; wysunął je naprzód, jak gdyby na coś napierał. — Jak to jest po angielsku, kiedy tak się dzieje? — Ponieważ zmarszczyłem brwi, nie ustawał w tej pantomimie, dalej poruszając rękami. — Nie chodzi o katastrofę. Jak jest po angielsku to, co sprawia katastrofę? — Przypadek… przeznaczenie. Wybrał słowo „przypadek” i powtórzył je głośno na próbę. Przypadek to zwierzę, które zabija, gdy jest głodne — nasunęło mi się to zdanie nie wiadomo skąd. — Kismet, jeśli wolisz. — I pomyślałem: Ten Maur w tobie przecież powinien o tym wiedzieć. Spojrzałem między platany i znów na zegarek. Szesnaście minut po pół do jedenastej. Czas mi znów płatał złośliwe figle. Joaquin odchrząknął, przysunął się bliżej. — Czy seńora — zaczął — chciałaby… jak pan myśli… dostać ten pierścień z powrotem? — Jaki pierścień?
— Pierścień małżonka. Zdrętwiałem. Po raz pierwszy od długich dni poczułem podniecenie. Ale nie spojrzałem na Joaquina. — Został ukradziony — rzekłem ostrożnie. — Chyba. — I inne rzeczy też. Zegarek i zapalniczka. — Zapalniczka? — Un mechero. Mów po hiszpańsku — powiedziałem. — Ja wiem tylko o pierścieniu. — A co z tamtymi rzeczami? — Myślę, że sprzedane. — Komu? — Tego nie wiem. — Odpędził muchę. — Pożałowania godne. — Kto je sprzedał? — Mój znajomy. — I ten sam znajomy ma pierścień? — Tak słyszałem. Akurat w najmniej pożądanej dla mnie chwili odwołano go do pobliskiego stolika. Czekałem niecierpliwie, usiłując sobie przypomnieć, co Scheele mówił mi o owej kradzieży. Podejrzewał personel hotelowy, więc zastanowiłem się, czy ten znajomy Joaquina to również kelner. Tymczasem pod Komendę Straży Obywatelskiej podjechał samochód, ktoś wysiadł i zniknął w drzwiach budynku. Strażnik na warcie postawił karabin między kolanami i oparł się o ścianę; trójgraniasty kapelusz był wprost stworzony do tego, by ułatwić mu odpoczynek. Ilsa tam jest już od dwudziestu pięciu minut… Joaquin wrócił; przekupił mnie jeszcze jednym koniakiem. — Myśli pan, że seńora się zainteresuje? — Przypuszczam, że to będzie zależało od ceny. — Nie ma żadnej ceny. — Albo ten twój znajomy jest sentymentalny, albo nie zna się na złocie. — Nie mogę odpowiedzieć za niego. Ale wiem, że on zwróci, jeżeli to sprawi seńorze przyjemność. — Bardzo ryzykujesz — powiedziałem. — Kapitan Romero zainteresowałby się tym na pewno. Mógłbym mu donieść.
— Pan by tego nigdy nie zrobił, seńor. — Twarz Joaquinowi się zmarszczyła w uśmiechu współczucia. — Zresztą i bez tego ma pan dosyć kłopotów. Uniosłem brew, odczekałem chwilę. — Ten twój tajemniczy znajomy, Joaquin… mnie możesz zaufać. — Ani przez chwilę nie wątpiłem. — Czy ja go znam? — Od trzech miesięcy. Łatwiej było zapytać, niż łamać sobie głowę: — Więc kto to jest? Joaquin zniżył głos. — Luis Zavella, seńor. Pan sobie przypomina?
* * * Poprzedniego dnia w rozmowie z Romerem nie przyznałem się do znajomości z Zavellą, ale tylko dlatego, że nie chciałem tracić jeszcze więcej czasu. Żadnych ukrytych powodów nie miałem. Owszem, przypominałem sobie; poznałem Zavellę w willi Miramar, chociaż nie nastąpiło to zgodnie z przyjętymi zwyczajami. Praca nad powieścią znów, jak co jakiś czas, szła mi opornie. Kiedyś późnym wieczorem po dniu szczególnie jałowym spacerowałem godzinę czy dłużej po plaży, mając ową niemądrą, a przecież niebezpodstawną nadzieję, że trudności pozostawione same sobie rozwiążą się bez mojego udziału. Było ciepło, pogodnie, księżyca przybywało i cienie padały wyraźne i ostre jak w niejeden wiosenny wieczór w Anglii. Światła Bandaques migotały daleko. Na lewo od cypla sunął po pełnym morzu statek transatlantycki — jakiś spoisty i tak odległy, jak konstelacja gwiazd. Przed dziewiątą zawróciłem do domu. Z ciemnymi oknami dom w srebrnej księżycowej poświacie zatracał swój trzeci wymiar i wyglądał dziwnie nierealnie. Wkroczyłem furtką z plaży, przeszedłem przez ogród i po schodkach na taras. Panowała zupełna cisza poza tym, że rytmicznie pluskały fale; wszystko podwojone błękitnawym cieniem trwało w sztywnym bezruchu. Ale raptem gdy już podchodziłem do drzwi, usłyszałem w tej ciszy coś nieokreślonego. Przystanąłem i czekałem z głową przechyloną, żeby ten odgłos się powtórzył. W kilka sekund uprzytomniłeś sobie, że to ktoś zakaszlał w głębi domu. Kaszel był męski, suchy, chrapliwy i, o ile mogłem się zorientować, dolatywał z salonu.
Miałem na nogach sandały, więc ruszyłem bezszelestnie i przywarłem do ściany przy drzwiach. Czułem ucisk w piersi i wydawało mi się, że księżyc skacze w takt łomotania mego serca. Do salonu wolałem nie zaglądać, w obawie, że ów ktoś mógłby zobaczyć moją sylwetkę na tle księżycowej poświaty; zresztą było tam ciemno, bo padał cień opuszczonej markizy. Na tarasie tuż przy maszynie do pisania leżała zapalniczka, będąca imitacją staroświeckiego, z siedemnastego wieku, pistoletu z zamkiem skałkowym. Pomimo niepokoju, odczułem całą melodramatyczność tej sytuacji, gdy przykucnięty sięgałem po ten pistolet. Potem wyprostowałem się, znów przywarłem do ściany i zmobilizowałem nerwy, żeby skorzystać z jedynego wyjścia, jakie praktycznie mi pozostawało. Przez długą chwilę jeszcze zwlekałem, raz po raz mówiłem sobie w myśli, co właściwie mam zrobić; aż w końcu głęboko nabrałem tchu, otworzyłem raptownie drzwi na oścież i przekręcając kontakt rzęsiście oświetliłem salon. Ten człowiek pochylony nad moją sekreterą zareagował tak, jak gdyby go poddano wstrząsom elektrycznym. Zakręcił się gwałtownym ruchem, rozłożył ręce szeroko, chrząknął i krzyknął. Uczucie ulgi prawie zakłuło mnie, gdy zobaczyłem, że on nie ma broni. Znieruchomiał przyciśnięty teraz do sekretery, niczym strach na wróble przybity gwoździami. — Co tutaj robisz? Głos mi drżał. Nie napawała mnie szczególną pewnością siebie rzecz, którą trzymałem w ręce. Zobaczyłem jak on patrzy na ten niby pistolet, po czym szybko rozgląda się wokoło szukając drogi ucieczki i znów kieruje wzrok w ten punkt na wysokości mojego prawego biodra. — Kim jesteś? I czego tu chcesz? Drgnął, jak gdyby życie na nowo w niego wstąpiło. Ręce mu opadły i wyprostował się, całą swoją postawą wyrażając raptowną rezygnację. — Kim jesteś? — powtórzyłem. — Kimś, kto nie powinien być tutaj. Była to odpowiedź wprawiająca w zakłopotanie, tym bardziej, że towarzyszył jej smutny uśmiech. On był młodszy, niż zrazu myślałem — urodziwy, chociaż wychudzony i mizerny — mógł mieć lat około trzydziestu. Z policzkami zapadniętymi, nie ogolonymi wyglądał starzej — z tą gorączką w oczach, gorączką człowieka ściganego, której nawet uśmiech nie mógł przysłonić. Kazałem mu stanąć pod ścianą, a on ku mojemu niemal zaskoczeniu, usłuchał. Przeszedł tam na palcach, miękko jak kot. — Jak się nazywasz? — Czy to ważne? Nie było ważne wcale, wolałem jednak nie przyznawać mu racji. Powiedziałem: — Chcę wiedzieć.
— Luis Zavella. — Wyrzuć wszystko z kieszeni na podłogę. — Szkoda na to czasu. — Mówił tonem jakoś swoiście czupurnym, a przecież nie obraźliwym. — Wyrzuć wszystko — powiedziałem. Usłuchał. Nie miał na sobie marynarki; był tylko w niebieskiej koszuli i w spodniach ze sztruksu. Z kieszeni wypadło niewiele — parę banknotów jednopesetowych, trzy kasztany, jakaś szmatka, mały nożyk ze złamanym ostrzem, zapałki, kilka papierosów. Nic, co by należało do mnie, bądź do tego domu. Zanim skończył to wyrzucać na podłogę, dwukrotnie zaniósł się kaszlem suchym jak pieprz, rozrywającym, aż plecy wyginał w pałąk. — Nic więcej? — Niestety nic. — Znów się uśmiechnął smutno i szczerze. — Za wcześnie pan wrócił, seńor. Inaczej zrobiłbym tu lepszą wystawę. — Nie wątpię. Wzruszając ramionami w uznaniu swojej porażki, powiedział: — Lepiej, że pan zatrzyma te pesety, a nie kapitan Romero. I te papierosy także. — On zna cię od dawna, przypuszczam. — Tylko z widzenia. Poznać się osobiście jeszcześmy nie zdążyli. Sprawiał wrażenie niegroźne, a nawet sympatyczne. Było mi już trochę głupio z tą wycelowaną w niego zapalniczką. Znów chwycił go kaszel. Okropnie to brzmiało, więc mu powiedziałem, żeby wszedł do niszy i nalał sobie koniaku. Oczami załzawionymi od kaszlu spojrzał na mnie powątpiewająco. — No, proszę — zachęciłem go. — Żaden podstęp. — I wyjaśniłem impulsywnie: — To przecież nie jest prawdziwy pistolet. Odłożyłem zapalniczkę na stół. Ze zdumieniem potarł się po swym z lekka haczykowatym nosie i roześmiał się niepewnie: — Pan mnie kusi, seńor. — Ja bym jednak na twoim miejscu żadnych sztuczek nie próbował. — Wprost przeciwnie… pan by na moim miejscu próbował. — Przedtem jednak napij się koniaku. — I widząc jeszcze wahanie na jego stropionej twarzy, powtórzyłem: — No, proszę. I dla mnie nalej przy okazji. Bać się nie masz czego… nie zamierzam dzwonić przez ten czas do Straży Obywatelskiej. Okazał taką ulgę, że aż mnie to zażenowało. — No więc? — Ale odnosił się podejrzliwie nawet do miłosierdzia. — Chciałbym z tobą porozmawiać — powiedziałem.
— Ja rozmowny nie jestem. — To będzie tylko parę pytań, nic poza tym. — W związku z czym? — W związku z tobą. — I będę mógł odejść? — Nadal nie bardzo mi wierzył. — Będziesz mógł. Jak gdyby to miało wyjaśnić wszystko, oznajmił: — Jestem Luis Zavella. — Już mówiłeś. Gdzie mieszkasz? — Tu… tam. — Zaznaczył te słowa ruchem rąk dla większego efektu. — W wielu miejscach. — Czym się zajmujesz? — To zależy. — Od czego? — Od tego, jak bardzo mi się chce jeść. — Jesteś żonaty? — Nie. — Znów się zakaszlał, ale potem dokończył z uśmiechem: — W ogóle nic nie jestem. Tylko złodziej. Szkoda pana czasu dla mnie. — Nigdy niczym innym nie byłeś? — Dzieciakiem. Dawno temu. Odwrócił się ode mnie, jak gdyby zabolało go jakieś wspomnienie, i wszedł do niszy; napełnił szklaneczki koniakiem. Z bliska, gdy mi podawał moją, zobaczyłem, że jest chory. Spod cygańskiej śniadości jego skóry przeświecała suchotnicza bladość. — Salud — powiedział i spojrzał mi prosto w twarz swymi ciemnymi oczami. — I dziękuję. Pan jest dziwny człowiek. — Dziwny? — Kapitan Romero nigdy by panu tego nie darował, gdyby mógł widzieć nas teraz. — Prawdopodobnie nie będę miał przyjemności nawet poznać tego dżentelmena. — To pan ma szczęście. Analitycznie zapytałem: — Myślisz, że ty go poznasz? — Kiedyś. Jeżeli nie jego, to jakiegoś innego z nich. Czas to zasadzka, seńor. W końcu się człowiek złapie. Krótko trwała ta jego chwila odprężenia. Usiłowałem rozmowę podtrzymywać,
ciekaw, co jeszcze usłyszę. Wszystko jest wodą na mój młyn. Ale on stał napięty jak zwierzę w klatce, chociaż wiedział, że tym razem to klatka otwarta. Zatrzymywać go dłużej byłoby okrucieństwem. Po dziesięciu chyba minutach dałem mu trochę jedzenia z lodówki i wyprowadziłem na werandę. Na wszelki wypadek powiedziałem: — Ja nie jestem głupi, Zavella. I wcale ci nie współczuję. Nie pomyl się i nie poczytaj tego, co się tu dzisiaj stało, za przejaw mojej dobroci. Jeżeli kiedykolwiek zechcesz tu przyjść znowu, zadzwoń do drzwi. Rozumiesz? — Tak, seńor. — Twarz miał zupełnie zieloną w poświacie, gdy wyciągnął do mnie rękę: — Hasta la vista. W chwilę później był już cieniem wśród cieni i tylko coraz cichszy jego kaszel dolatywał z mroku. Powoli wszedłem do domu chcąc napisać o nim coś niecoś w moim notatniku, zanim obraz i sposób mówienia tego człowieka, zatracą dla mnie wyrazistość. — Tak — powiedziałem Joaquinowi. — Przypominam sobie Zavellę. — On pana pamięta. Prosił mnie, żebym z panem porozmawiał… skoro pan zna seńorę tak dobrze. Przełknąłem tę aluzję. Oszukiwać musiałem tylko Scheelego, a Scheele już nie żył. Głowy się odwracały, gdy tylko byłem z Ilsą — zauważyłem to teraz; ale dopóki żył, łudziłem się, że nikt nie widzi, tak mnie sugerowały moje własne intencje. Wystukałem papierosa z paczki. Joaquin podał mi ogień, zanim zdążyłem sam wziąć do ręki zapałki. — Logicznie biorąc, ona będzie chciała odzyskać ten pierścień. — To ja powiem Luisowi. — I dostanę go od ciebie, czy tak? — Chyba. — Kiedy? — zapytałem. — Trudno powiedzieć. Może jutro. Może za trzy, cztery dni. — Kiedy on ci to zaproponował? — Wczoraj. — Nie wcześniej? — Nie. — On był w miasteczku w sobotę wieczorem — powiedziałem. — Wiem o tym. Ale tutaj do mnie wcale nie przyszedł. — Joaquin uznał najwidoczniej, że konieczne jest jakieś wyjaśnienie. — Luis to mój krewniak. Staram mu się pomagać, jak mogę. Podłe on ma życie… — urwał w zadumie. Zmienił temat: — Nie chciałbym, żeby pan myślał, że ja pochwalam to, co on robi, seńor. A zwłaszcza nie
chciałbym, żeby pan myślał, że mnie przyjemnie mówić panu w ten sposób o pierścieniu seńora Scheele. Jednakże Luis w głębi duszy nie jest złym człowiekiem. Z platanów opadały maleńkie tumany żółtego pyłku. Jakiś człowiek pędził przed sobą po bruku kilka oburzonych indyków, które ponaglał kijem; dzieci pluskały się w marmurowym basenie fontanny pośrodku Rynku. Była już jedenasta, a Ilsy ani śladu. Nowy gość pstryknął palcami, i Joaquin zareagował, jak gdyby był marionetką na sznurku. Przez krótką chwilą myślałem o Zavelli, wspominając moje z nim spotkanie, a później ową gonitwę za nim poprzez procesję i tłum publiczności. Rzecz dziwna, ale nigdy nie kojarzyłem go z tą kradzieżą; ani wtedy, gdy Romero wymienił jego nazwisko, nie połączyłem tego ze wspomnieniami żartobliwości, na jaką silił się Scheele w czasie owego zamieszania. Teraz to, że sprawcą kradzieży jest spośród wszystkich ludzi właśnie Zavella, wydało mi się osobliwe, a nawet nie pozbawione ironii losu. A przecież urzekał mnie fakt, że on chce ten pierścionek zwrócić. Dlaczego? Czy ze względu na rozgrzeszenie, którego mu udzieliłem w willi Miramar? I dlaczego właśnie pierścionek? Czy tamte rzeczy już sprzedał, zanim dowiedział się o śmierci Scheelego? Czy rzeczywiście jest sentymentalny, nagle poczuł skruchę i pragnie takim gestem swój postępek naprawić? — Joaquin. — Słucham, panie Tyler. — Miał znowu czas dla mnie. — Mów po hiszpańsku — poleciłem. — Żeby nie było żadnych niejasności. — Si, seńor. — Co chciałeś powiedzieć przez to, że ja mam i tak dosyć kłopotów? Zawahał się na tyle, że nadał tej krótkiej zwłoce znaczenie. — Słyszę różne rzeczy. — Stamtąd? — Ruchem głowy wskazałem Komendę Straży Obywatelskiej. — Czasami. — Od kapitana Romero? — Pan chyba żartuje, seńor. — Słyszałeś, że mam kłopoty? — Tylko to, że był pan przesłuchiwany. — Wiesz dlaczego? Spróbował zyskać na czasie: — To znaczy, z jakiego powodu? — Tak, właśnie. Chyba długa chwila upłynęła, zanim odrzekł: — Słyszałem, że z powodu tego, co się stało z seńorem Scheele.
Obserwując go bacznie, powiedziałem: — On utonął. Ostrożny był do ostatka. — Słyszałem inaczej, seńor. Nie miałem możności przycisnąć go do muru. Nowi goście zajmowali stoliki, więc musiał ode mnie odejść; krzątał się bez przerwy przez kilka minut. Ale dowiedziałem się przecież dosyć, żeby chcieć dowiedzieć się jeszcze więcej. Sprawa pierścionka była przypadkowa i uboczna. Znaki zapytania w związku z Scheelem nieomal już zatarte, gdy tak często przez tę noc i poranek sobie je stawiałem, teraz nagle narzuciły mi się z całą mocą i czułem, że wiele prawdy odkryję w niejednej aluzji, niejednej pogłosce, bylebym tylko wiedział, gdzie mam nastawić uszu. Dwukrotnie spróbowałem zwrócić na siebie uwagę Joaquina. Doznawałem wrażenia, że umyślnie jest na to ślepy. Wreszcie jednak w gorączce obsługiwania innych wszedł w zasięg mojego głosu i zwabiłem go, zamawiając następną kawę. Ale zanim zdążył mi podać, zobaczyłem, jak z drzwi komendy wychodzi Ilsa, więc przestałem myśleć o czymkolwiek poza nią. Natychmiast wstałem od stolika i ruszyłem jej naprzeciw, zastanawiając się niespokojnie, do jakiego stopnia ona w wyniku pytań Romera, niewątpliwie brukających jej żałobę, ubolewa teraz nad tym, że w ogóle mnie w życiu spotkała.
1 Wybaczyłbym Romerowi ten idiotyczny pomysł wezwania Ilsy na rozmowę, gdybym nie doznawał uczucia, że sam styl jego pracy czyni go sprzymierzeńcem Scheelego. — Skończył już z tobą? — Chyba. — Iz szorstkością w głosie, której już zaczynałem się lękać, Ilsa dodała: — Mam nadzieję, że skończył. W milczeniu szliśmy do baru Sindbad. Gołębie z furkotem ulatywały przed nami na drzewa. Ledwieśmy usiedli przy moim stoliku, Joaquin podał mi zamówioną kawę. Gestem poleciłem mu postawić tę kawę przed llsą; zamówiłem jeszcze jedną. Okazywał obojętną usłużność — po prostu jak każdy inny kelner, który żyje w świecie pełnym osób obcych, skrzętnie korzysta z okazji do konwersacji angielskiej i na pozór nigdy nie kładzie się spać. — Kto tłumaczył? — Ktoś ze Szkoły Języków Berlitza. — Zdjęła ciemne okulary i jej oczy potwierdziły wyraz ust. Oszołomienie, rozpacz, skrucha — przez chwilę czytałem w jej myślach, jak gdyby w otwartej księdze. Powinienem był wiedzieć, że niemożliwością jest współzawodniczyć ze śmiercią. — Czy chodziło tylko o mnie? — (Niewiele brakowało, żebym powiedział „o nas”, w tym jednak wcale nie byłoby niesprawiedliwości, a ja przecież uważałem, że niesprawiedliwość to jedna z nielicznych broni, jakie mi jeszcze zostały.) — Głównie. — Przyjęła papierosa. Wolno potrząsnęła głową. — Raz po raz powtarzałam, że cały tamten dzień spędziłam z tobą, ale nie chciał słuchać. Był zupełnie jak ktoś, kto wbija gwóźdź w ścianę… Wciąż i wciąż. Wszystko to było takie głupie. — Zacisnęła rękę, tę, w której nie trzymała papierosa, aż jej knykcie zbielały. — Głupie i okrutne. Łagodnie powiedziałem: — Uprzedzałem cię. — On nawet przesłuchiwał tę twoją gosposię… — Catalinę? Przytaknęła. — Jego zdaniem dałeś jej wolny dzień we wtorek z jakiegoś innego powodu. — Zająknęła się przy tych słowach.
Nie zawsze się wstydziłaś, pomyślałem. Ale rzekłem tylko: — On ma bzika. — Przede wszystkim chodziło mu o tę awanturę w poniedziałek wieczorem, potem wypytywał o wtorek… gdzie byłeś, co robiłeś. — Z trudem trzymała papierosa, tak drżała jej ręka. — On się nie interesuje Erichem. Naprawdę. Usiłuje tylko udowodnić coś tobie. Erich tu się nie liczy. Przejawiła zawziętość, a ja, w tym moim nastroju, doznałem uczucia, że to nie do Romera ona ma pretensje. Nie pytała: „Dlaczego on nam nie wierzy? Dlaczego on się czepia ciebie?” — tylko: „Dlaczego w ogóle pobiłeś się z Erichem? Dlaczego myśmy tamten dzień spędzili tak właśnie?” Nie sposób zgłębić prawdziwego dna cudzej rozpaczy. Sam jednak byłem dosyć zrozpaczony a zatem dosyć wrażliwy — żeby podejrzewać, kto rzeczywiście jest przedmiotem jej odrazy. Beze mnie przecież Romero nie mógłby ranić — a zmarli są tak czy owak bez winy; człowiek zamordowany to już tylko ofiara największej niesprawiedliwości. Ale nawet w tej sytuacji powiedziałem: — Daję mu jeszcze dwadzieścia cztery godziny czasu. Jeżeli on nie przestanie, zwrócę się do mojego konsulatu w Barcelonie. Prawie nie słuchała. Rozjątrzyło mnie to i pomyślałem: Nie możesz żyć z duchem. Nie możesz z nim sypiać, z nim jadać, z nim rozmawiać. Zdradziłaś jego ciało, kiedy było twoje, czemu więc bolejesz nad utratą jego ciała teraz? Joaquin przyniósł drugą kawę; wsunął rachunek pod spodek z miną taką, jakby zostawiał ważną wiadomość. Wziąłem tę kartkę, odwróciłem i ów świeżo zaprzysiężony spiskowiec we mnie zdumiał się, widząc tylko te cyfry, tę małą sumkę do zapłacenia. Myśl o tym, że Zavella gotów jest zwrócić pierścionek, nadal krążyła mi w głowie, ale postanowiłem już nic lisie nie mówić. Była w takim stanie ducha, że najmniejsza nawet wzmianka na ten temat związałaby ją z cieniem Scheelego jeszcze mocniej; i w każdym razie, żeby zapobiec wszelkim możliwościom rozczarowania, chciałem mieć przedtem ów pierścionek u siebie. Fakt dokonany ma większą wagę, niż jakakolwiek obietnica. Rozmawialiśmy urywkowo. Wkrótce potem wkroczyliśmy na dawną płaszczyznę, ugrzęźliśmy wśród znaków zapytania. Aż powiedziałem lisie, że to nie prowadzi do niczego. I zaraz niepewny, czy znów jej nie sprawiłem przykrości, dodałem: — Chyba zgodzisz się ze mną. Romero przynajmniej ma jakieś przesłanki pisane na wodzie: my nie mamy. Wyzywająco uniosła podbródek. — To był przypadek — ciągnąłem — musiał być przypadek. Jeden mój znajomy… tam w kraju… wyszedł na spacer i ktoś go postrzelił śrutem w nogi. Doskonale mogła się ta przygoda skończyć jego śmiercią. Takie pomyłki przecież bywają, straszne pomyłki… Więc albo pomyłka, albo Erich stawiał opór komuś, kto chciał go obrabować. Ktokolwiek to był, mógł strzelić w panice i uciec… bądź utonąć, także porwany falą powodzi. Wcale niewykluczone, że już nie żyje. Zaledwie parę godzin wcześniej Ilsa sama snuła takie domysły. Chociaż mnie też
niezupełnie przemawiały one do przekonania, powtórzyłem je, kierując się właśnie tym, co mi nakazywało zataić przed nią sprawę pierścionka. Nie odczuwałem żadnej skruchy, nie chciałem wziąć odwetu za nic. Ale było przecież możliwe, że dowiem się czegoś istotnego, jeśli będę miał oczy otwarte, jeśli będę dobrze nastawiał uszu. Możliwe — konkretniej tego nie formułowałem… Człowiek, im bardziej zawzięcie walczy, tym bardziej jest wyrachowany; tym bardziej nieuczciwy. — To straszne, że się nie wie — powiedziała Ilsa. — Że się nie zna prawdy. — Może nigdy prawdy nie poznamy. Trzeba liczyć się z taką ewentualnością. — Nie zniosłabym tego. Gdzieś w pobliżu zabrzmiał głos kobiecy: — To Stephen Tyler… tam z tą blondynką. Właśnie jej mąż… Głos ucichł raptownie, gdy odwróciłem głowę. Włosy spłukane farbką, okulary w oprawie wysadzanej sztucznymi brylancikami, wąskie usta kobiety niezaspokojonej — nie miała ta dama odwagi wytrzymać mojego wzroku pełnego nienawiści. Spuściła oczy i zaczerwieniła się. Jej towarzyszka jeszcze pytała: — Gdzie, Gloria, gdzie? Mówisz, że kto to jest?… Nie wiedziałem, czy Ilsa to słyszy: rozpaczliwie czepiałem się nadziei, że nie. Ale złudzeń nie miałem. Sprzymierzeńcy Scheelego są niezliczeni. Prawie natychmiast Ilsa rzekła: — Jedźmy już, Stephen. — Oczywiście. — I gdy wsiadaliśmy do samochodu, zapytałem: — Co chcesz robić? — Nie chcę tylko być w klatce, nic więcej. Wolałem nie jechać szosą nadmorską za willą ani w okolice tamy, ani na wzgórza, gdzie odkryliśmy ów wodospad. Tym razem przejawiłem całkowitą bezinteresowność. Chwilami, gdy brałem ostrzejsze zakręty, siła odśrodkowa przyciskała nas do siebie, bezradośnie, po czym nas rozdzielała, i tak bardzo wtedy pragnąłem chwycić Ilsę w objęcia, jak gdyby ona przekomarzała się ze mną. Szosa biegła przed nami biała od kurzu. Z jednej i z drugiej strony ponad terasami czerwonej ziemi, ponad pstrokatymi kępami kasztanów i jodeł, wzgórza sterczały nagie i poszarpane na tle nieba. W dolnych rejonach tu i ówdzie jakaś wioska przerywała deseń gajów migdałowych i oliwnych i pomiędzy rzędami drzew cytrusowych jaśniały łany młodej zielonej pszenicy. Ale nie mogłem odczuwać tego piękna. Scheele był obecny w samochodzie zupełnie tak, jakby jechał z nami rzeczywiście, i wiedziałem, że Ilsa, wcale nie potrzebując mówić mi o tym, widzi teraz tylko ciemny, nie ujęty w słowa obraz przeszłości. Akurat tydzień temu, prawie co do godziny, życie zetknęło nas ze sobą po raz pierwszy, jakże więc przerażająco małe nabyłem prawo do Ilsy na przestrzeni czasu, na odcinku naszej krótkiej znajomości. Upojony szczęściem w poniedziałek i we wtorek miałem pewność, że więcej dowiemy się ja o niej, ona o mnie, stopniowo, dopiero wtedy, gdy uznamy to za stosowne. Namiętność jest przecież samowystarczalna. Botanik niszczy
kwiat, którego budowę bada. Instynktownie chyba ludzie wzdragają się przed dociekaniami zbyt głębokimi, zbyt wczesnymi. Na to trzeba dni, tygodni — a nawet lat; Scheele jednak naszą dążność do tego udaremnił w zarodku. Bez wysiłku mógłbym opisać jedwabiste włosy Ilsy, miękkie muśnięcie jej ust, przypominać sobie jej śmiech, siłę szczupłych rąk, misterność jej pępka. Wytrawny kseres, paella, papierosy z filtrem, czarna kawa bez cukru — mógłbym zestawić listę tego, co ona lubi. Niemka z Hamburga, lat około trzydziestu, mężatka od lat ośmiu, zapalona pływaczka, jako tako oczytana, podróżowała niewiele… I tu już ukazują się ogromne luki. Miłość to stan uprzywilejowania, zgoła jednak nie dający podstaw do sporządzania katalogu; a przecież pełen zazdrości, wiedziałem, że Scheele potrafiłby każdą z tych luk zapełnić. Cztery tysiące dni przeciwko moim siedmiu… Ilsa rozjątrzała tę ranę, zaczynając mówić o Scheelem bardziej swobodnie. Przypuszczam, że usiłowała sformułować stare pytania na nowo, doszukać się ostatecznie jakiegoś sensu tam, gdzie sensu wcale nie było. Ale z trudem to znosiłem. W pewnej chwili powiedziała: — Erich niełatwo znajdował przyjaciół. Nie miał jednak wrogów na tym świecie… takich wrogów nie miał. — A później: — Był podniecony, kiedy nawinął się ten interes w Barcelonie. Nigdy jeszcze nie jeździł do Hiszpanii. Przez całe tygodnie mówił o tym i oglądał mapy. Każda taka wzmianka sprawiała wrażenie urywkowych, prawie bezwiednych wypowiedzi osoby, która ma gorączkę. Czemu mi to opowiadasz, myślałem, chyba że specjalnie chcesz sprawić mi przykrość? Czy aż tak bardzo sama sobą pogardzasz? W innej znów chwili powiedziała: — Poznałeś go, kiedy był w swojej najgorszej formie. Nie zawsze żyłam z nim zgodnie, ale takiego nastroju, jak tutaj, nigdy dotąd nie miał. Ledwieśmy przyjechali, poczuł jakąś dziwną nienawiść do Hiszpanii i wszystkiego, co hiszpańskie… nie wiem dlaczego. On mi nie mówił… — urwała i po chwili mówiła dalej: — Handlem zajął się stosunkowo niedawno. Przez najdłuższy okres życia był żołnierzem. Nie znałam go wtedy, oczywiście, ale myślę, że ciężko mu przyszło rozstać się z mundurem. Ale cóż mnie, do diabła, obchodziło, czym on był? Na skrzyżowaniu zawróciłem do Bandaques. Do tej chwili nawet mi przez myśl nie przeszło, że jesteśmy śledzeni, ale niebieska Simca, która od kwadransa migała mi w lusterku, teraz już trochę zanadto rzucała się w oczy. Uporczywa głupota Romera rozgniewała mnie, aż po cichu go skląłem: Nie masz do roboty nic lepszego? Też o Scheelem nie możesz zapomnieć? Dochodziła godzina pierwsza, gdy znów zobaczyliśmy szafranową wieżę kościoła Wcielenia Bożego. Napomknąłem, że powinniśmy coś zjeść, i chociaż Ilsa protestowała, postawiłem na swoim. W pobliżu amfiteatru weszliśmy do jednej z restauracji rybnych, gdzie nigdy dotąd nie widziano nas razem. Simca minęła nas, ledwie zaparkowałem
samochód. Siedziało w niej dwóch ze Straży Obywatelskiej i widząc ich nie powstrzymałem się od tego, by wyrazić swoją pogardę klaksonem. W restauracji Ilsa jadła niewiele pogrążona w zadumie. Nadziei żadnej nie miałem, a przecież łaknąłem bodaj iskierki jej dawnej promienności; bodaj jednego znaku, że ona mnie rozpoznaje. Uzyskałem jedynie to, że pod koniec obiadu powiedziała: — Ogromnie mi pomagasz, Stephen. Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie. I te jej słowa zabolały mnie jakoś bardziej niż jej milczenie; nawet gdyby milcząc tylko dotknęła mojej ręki, ten mały dowód uznania nie wydałby mi się tak grzecznie jałowy. — Powiedz, co zadecydowałaś w sprawie pogrzebu. — Musiałem poprzestać na zaofiarowaniu swoich harcerskich usług. — Pomogę ci, jak tylko będę mógł. — Muszę zobaczyć się z księdzem. — Pochowasz Ericha tutaj? Skinęła głową. — A może by zawiadomić waszego konsula? To chyba nawet konieczne. W każdym razie on będzie mógł ci coś doradzić. — Zapytam księdza. — Głos miała zimny jak kamień. — Ksiądz będzie wiedział, co trzeba. Bezmyślnie powiedziałem: — Ale ksiądz katolicki? Bo przecież tu nie ma… — Erich był katolikiem. — Rozumiem. — Jakże ja mało wiedziałem, jakże byłem obcy. — Ty też jesteś katoliczką? — Tak. Oświadczyłem kulawo: — W tym niewiele ci pomogę, obawiam się. — Może byś mnie tam zawiózł. — Do kościoła? — Tak. — Oczywiście. Kiedy chcesz pojechać? — Nawet zaraz. Uregulowałem rachunek i wyszliśmy. Nie interesowałem się, czy tamci znów pojadą za nami. Właściwie wygodniej byłoby dojść do kościoła pieszo, ale wziąłem samochód i klaksonem torowałem nam drogę przez ciasne bezsłoneczne uliczki. Sznury z suszącym się praniem wisiały nad wąziutkimi jezdniami; muzyka jak z puszek huczała z drzwi
balkonowych. Jeszcze dwa dni przedtem żartowalibyśmy z tego, zaczęlibyśmy się bawić w jakiś przejazd triumfalny, machać rękami do tych wszystkich twarzy na balkonach i w oknach. Ale teraz nie mówiliśmy nic, patrzyliśmy prosto przed siebie. Nadal był z nami Scheele, uporczywie trwając w naszej pamięci, wykluczając mnie samego tylko wagą tych wielu, wielu, wielu dni, których ja z nią razem nie przeżywałem; dni opatrzonych etykietą, zrozumiałą dla niej, nie dla mnie. Kościół Wcielenia Bożego stał na skraju cypla otoczony od frontu wielkim półkolem strzyżonych trawników. Wśród nich alejki betonowe prowadziły na wykładany kafelkami placyk przed ogromnymi drzwiami w ścianie zachodniej. Wysiedliśmy z samochodu i przez chwilę Ilsa stała bez ruchu, patrząc na tę ponurą barokową fasadę; wydawało się, że wieża, za którą teraz sunęły obłoki, lada moment upadnie. Ilsa wzięła ode mnie chustkę do nosa i nakryła nią głowę, po czym weszliśmy do kościoła. Niezmiennie zdumiewa mnie ów chłodny półmrok, jaki panuje w kościołach hiszpańskich. Grobowa cisza nieomal nas spowinęła; prawie pół minuty minęło, zanim oczy nasze oswoiły się z tym półmrokiem. Smugi światła zgęstniałe od kadzidła wpadały przez wysoko umieszczone okna. Powoli wnętrze kościoła nabrało kształtów; zaczęliśmy słyszeć ciche, można by myśleć, ukradkowe odgłosy — szmer kroków w sandałach, szepty, szczęk paciorków różańca zupełnie taki, jakby ktoś liczył na liczydłach. A więc nie byliśmy sami. Przed jaskrawą figurą Virgen de la Tarde jaśniała galaktyka świec, których każdy płomień wyrastał jak pąk w nieruchomym powietrzu. Stopy figury bielały starte dotknięciami pobożnych i jakiś człowiek o twarzy Maura klęczał tam niczym niewolnik. Gdyby nie to, że usta mu się poruszały, uznałbym go chyba za jeszcze jedną figurę i przypominam sobie, jak pomyślałem: Ostatecznie Maurów nie wypędziliście. Wysoki ołtarz przystrojono w zielone draperie. Tło jego stanowiły misterne rzeźby w drzewie. Przy balustradzie pod zwisającą ze stropu ogromną figurą Chrystusa na krzyżu, kilka kobiet myło właśnie podłogę. Grupka turystów otaczała zwartym kołem przewodnika w pobliżu jednego z ołtarzy bocznych; rozterkotana jak karabin maszynowy recytacja tego wyraźnie znudzonego przewodnika doleciała do nas rytmem nieomal modlitewnym. Po południu oni pojadą do Białych Jaskiń, wieczorem będą w barze Sindbad. I w ten sposób do jutra „załatwią” Bandaques, żeby wysyłać swoje pocztówki już z innych miejscowości. Ruszyłem z Ilsą boczną nawą. Gdy mijaliśmy szereg przysłoniętych kotarkami konfesjonałów, zza filara wyszedł jakiś ksiądz. Zatrzymałem go. — Czy zechce ksiądz poświęcić nam chwilę…? — Naturalnie. — Podbródek mu opadał jak indykowi; oczy wyblakły od smutku i znużenia wobec obojętności świata. — O co chodzi? — Mąż tej pani został zabity przedwczoraj i ona chce załatwić sprawę pogrzebu. Przyjrzał się uważnie. — Rozumiem. — Śmierć to zdarzenie zwykłe. — Ta pani nie jest Hiszpanką? — Nie.
Najwyraźniej uznał mnie za innowiercę. — Pan jest katolikiem, seńor? — Ta pani jest katoliczką. Jej mąż był katolikiem także. Został zabity przedwczoraj, kiedy przerwała się tama Lareo. — Ten Niemiec? Więc ksiądz czytał gazety; nie był tak zamurowany w grobowcu, jakby się przypuszczało. — Właśnie. Przyszedłem z nią, bo ona nie… — Ja trochę mówię po niemiecku. Odszedł z Ilsą na bok; zaczął z nią rozmowę: pytania i odpowiedzi. W mojej chustce zawiązanej pod brodą Ilsa miała twarz jak dziecko, ufną, pełną uległości. Stropiła mnie nagłość, z jaką ni stąd, ni zowąd stałem się tylko gapiem. Jakaś staruszka uklękła przed ołtarzem; przeżegnała się nabożnie. Inna, jak gdyby pewna, że to przyniesie jej szczęście, ucałowała świecę i zapaliła od jednej z innych licznych świec zapalonych na cześć tej groteskowej świętej. Napis na pierwszym z konfesjonałów głosił, że ksiądz, który tam spowiada, zna język francuski i niemiecki. Jeszcze na paru konfesjonałach były takie napisy: język polski, włoski i angielski. Chyba tylko kogoś z jakiejś nieprawdopodobnej rubieży świata nie mogłaby zagarnąć ta sieć. Przerwałem lisie: — Chcesz może, żebym coś zrobił? — Nie, dziękuję, Stephen. — Długo to potrwa? — Trudno powiedzieć. — Mam zaczekać? — Lepiej nie. Nie wiem, kiedy stąd wyjdę. — Gdzie się spotkamy? W Espańa? Koło szóstej? — Tak — zgodziła się. — Niech będzie. Ksiądz wskazał jej jakieś boczne drzwi i razem z nim odeszła jak aresztantka. Wszystko i wszyscy ciągnęli ten drugi, Scheelego koniec liny. Czekałem jeszcze dość długo patrząc wokoło na ezoteryczne wspaniałości wiary, która przyczyniła się do mojej klęski. Szyderstwo, przypuszczam, wynika z zawiści. Ja w każdym razie patrzyłem w górę na tę figurę Umęczonego na krzyżu, ponad wielką kryptą, gdzie stałem, i myślałem złośliwie: Ty także.
2 Blask słońca przed kościołem aż raził w oczy. Gdy przystanąłem porażony tym blaskiem, podszedł do mnie żebrak z bezzębnym uśmiechem chimery u wylotu rynny, prosząc o jałmużnę. Dałem mu na od—czepne monetę, ale w drodze do samochodu towarzyszyła mi już cała świta innych. Jeden z tamtej gromadki turystów, londyński cwaniak w rozchełstanej koszuli, barczysty jak bokser, wypominał swojej towarzyszce: — Ostrzegałem cię, może nie? Musiałaś to czerwone wińsko pić przy obiedzie. To nie piwo, kochasiu. Niespodziewanie miałem popołudnie dla siebie. Przez chwilę myślałem o tym, żeby wrócić do baru Sindbad i podjąć rozmowę z Joaquinem w tej fazie, w jakiej ją przerwałem. Ale coś, co on powiedział wcześniej, nasunęło mi inny pomysł: pojadę do Gondra. Jakieś zapamiętane zdanie bywa czasem kluczem do szyfru — zdanie, którego zrazu nie bierze się szczególnie pod uwagę i które dopiero później, po namyśle uznaje się za nieodzowną wskazówkę do rozwiązania zagadki. Joaquin powiedział: „A co tam jest do zwiedzania w Gondra? Zanim te wody runęły nikt o tej osadzie nie pamiętał… nie ma jej nawet na mapach”. Nawet na mapach jej nie ma… Siedząc już w samochodzie, sprawdziłem: jeśli chodzi o moją mapę, Joaquin ma rację. Od początku zakładałem, że tylko przypadkowo Scheele znalazł się w Gondra. I jeszcze byłem gotów tak sądzić, dopóki sobie nie przypomniałem, że lisie powiedział, dokąd jedzie; podał tę nazwę zawczasu… Dobrze więc musiał wiedzieć, że jakaś Gondra istnieje. Ale czy to rzeczywiście jest aż tak tajemnicze? Może on słyszał o Gondra; może miał mapę starszą niż moja. Po cóż gubić się wśród wielu możliwych wyjaśnień i roztrząsać, które z nich wygląda najbardziej prawdopodobnie. Ale nie zaszkodzi, jeśli pojadę śladami Scheelego. Dysponuję trzema pustymi godzinami. Wkrótce już chyba powiem lisie: „Udało mi się odzyskać dla ciebie pierścionek Ericha”. Gdybym jeszcze mógł powiedzieć: „Domyślam się, w jaki sposób on umarł”, może by to pomogło usunąć jego ducha raz na zawsze. Dosyć więc zainteresowany jechałem w stronę tamy Lareo. Ruszyłem z Bandaques specjalnie okrężną drogą, nie chcąc, żeby Romero, jeśli nadal przejawia taką gorliwość, deptał mi po piętach. Szkic w gazecie z następnego dnia po runięciu tamy pozwolił mi się zorientować, gdzie jest Gondra — a raczej, gdzie były przedtem jej ruiny. Prawie wszędzie z wyjątkiem Hiszpanii jeździłyby teraz na miejsce katastrofy autokary z zaciekawionymi wycieczkowiczami; im bardziej uregulowany tryb życia, tym większe i bardziej chorobliwe bywa urzeczenie nieszczęściem. Ale na szosie w kierunku tamy Lareo nie widziałem żadnych samochodów. Lo que sera, sera. Cierpień i tak tu dosyć.
Miejscowi ludzie powiadali, że Bóg stworzył obszar na południe i na zachód od miasteczka, gdy już skończył stwarzać ziemię i był zmęczony. Wzgórza wznosiły się wysokie, urwiste i nagie, znów zapiekłe w słońcu po jednodniowym potopie. Po dziesięciu minutach otoczył mnie inny jakiś świat, dziki, zmartwiały, zdeformowany. Scheele musiał jechać tą drogą, rozglądając się wokoło, widząc, że zupełnie nie ma tu drzew, patrząc na spękane od upałów skarpy z piaskowca wyniosłe jak mury twierdzy, i na te kaktusy jak eksplozje zakurzonej zieleni. W pięć minut później zobaczyłem świeżo ustawioną tablicę z zakazem dalszej jazdy na południe, ale zakaz zignorowałem. Z lewej strony w odległości kilku mil morze rozciągało się gładkie niczym tafla zakopconego szkła; i również na lewo ode mnie Bandaques przecinało krajobraz jak zielonożółta ropiejąca szrama. Szosa jeszcze wiła się szaleńczo, byle tylko wpełznąć na następny grzbiet górski, byle tylko opaść z następnego zbocza. Wkrótce Bandaques i morze zniknęły, i wiedziałem, że zbliżam się do celu. Kawałek dalej — to pamiętałem — była szczególnie niebezpieczna serpentyna, za którą trasa biegła prosto prawie cały kilometr, po czym już miałem ujrzeć, sądząc z owego szkicu w gazecie, ślady zniszczeń. Serpentyną jechałem ostrożnie na niskim biegu. Zajęty tylko prowadzeniem samochodu wziąłem ostatni zakręt, gdy na szosę wyskoczył spośród przydrożnych opuncji strażnik z ręką podniesioną, żeby mnie zatrzymać. Wszedł w tuman kurzu, który wzbił się przy hamowaniu. Przechylił głowę, zmrużył oczy. Kurz osiadł, a ja zapytałem niewinnie: — Co się stało? — Nie widział pan tablicy? — Pytaniu towarzyszyło odchrząknięcie. — Nie. Strażnik splunął: — Nie mógł pan nie widzieć. — Widocznie nie zauważyłem. Albo nie zauważyłem, albo nie zrozumiałem, co tam było napisane. — Ale po hiszpańsku mówi pan dosyć dobrze. — Nie bardzo był pewny siebie rozmawiając z cudzoziemcem. — W każdym razie musi pan zawrócić. Ta droga jest zamknięta. — Chcę pojechać tylko kawałek dalej. — Nie można bez specjalnego zezwolenia. To wykluczone. Dalej jest tylko ze sto metrów szosy i nie ma nic. — Zezem spod opuszczonych powiek patrzył na mnie powątpiewająco. — Skąd pan jedzie? — Z Bandaques. — No cóż… — Oznaczało to: „Więc pan wie o tej katastrofie, niechże pan ma bodaj krztynę rozumu”. — Ja wcale nie jadę do tamy. Chciałbym dojechać do Gondra. Grubiańsko aż gwizdnął z rozbawienia. — Większy z pana optymista, niż myślałem. Jeszcze większy. Ale tak czy owak, nie
wolno. — Mam pozwolenie kapitana Romero. Wyraz jego twarzy się zmienił. — Pan ma? — Tak. — Na piśmie? — Powiedział, że to niekonieczne. — Te kłamstwa przychodziły mi łatwo, a nawet sprawiały złośliwą przyjemność. — Jestem zainteresowany osobiście w tym, co się tutaj stało. Kapitan Romero zaproponował, żebym tu przyjechał i zobaczył. — Rozumiem — wymamrotał strażnik. Popatrzył wokoło, jak gdyby żałował, że nie ma przy sobie kolegi ze Straży Obywatelskiej, z którym mógłby się naradzić. — Więc kapitan pana upoważnił? — Chciał usłyszeć to jeszcze raz. — Już mówiłem. Zawahał się i raptem zdecydował. — Dobrze. — Nieco żal mi się go zrobiło. Zaczął gestykulować. — Do Gondra ma pan jeszcze dwa kilometry w dół rzeki od rozbitej tamy. Paręset metrów stąd będzie boczna droga. Rozstaj jest trochę zarośnięty krzakami, ale chyba go pan nie przeoczy. Tylko że ja wątpię, czy ta droga teraz w ogóle istnieje tam dalej w samej dolinie. A dolina jest jak świńskie koryto. Nie da się zjechać samochodem. — Podjadę tylko do rozstaju. — Spróbowałem mu się przypodobać. — Pozwoli pan? — Oczywiście, seńor. — To „seńor” było nowością. Odszedł od samochodu i powiedział z uśmiechem: — Jednak wolę, że pan, a nie ja. Pojechałem dalej. Kaktusy kiełkowały przy krawędziach kiepskiej nawierzchni. Chociaż z poprzednich przejażdżek w tę stronę nie przypominałem sobie żadnego rozstaju, wypatrzeć go tam było dosyć łatwo. Przypuszczalnie do Gondra prowadziła kiedyś przyzwoita droga, ale zostało po niej tylko wybrzuszenie pomiędzy dwiema koleinami. Ciągnął się ten szlak daleko. Zatrzymałem samochód w miejscu niewidocznym już z szosy i stamtąd ruszyłem piechotą. Od nagrzanych skał buchało niemiłosiernym żarem i panowała owa cisza, która jakoś zawsze kojarzy się z wściekłym blaskiem słońca. Przez pewien czas samego obszaru tamy jeszcze nie mogłem zobaczyć i tylko nierówne górne terasy przeciwległego skraju doliny majaczyły przede mną. Ale stopniowo, w miarę jak schodziłem w dół, to koryto zaczęło się otwierać i ujrzałem pierwsze migawki tego, co uczyniła powódź. Myślałem przedtem, że to będą jakieś bardziej dramatyczne obrazy. Co prawda, wąskie dno doliny było spłukane czerwienią jaskrawszą niż krew, niesamowicie usiane mnóstwem głazów, podziobane mokrymi lejami. Ale z wysoka ten pejzaż, nieomal spokojny, jakoś nie sprawiał wrażenia, że przewaliła się tędy siła ogromna i straszliwa. Natura potrafi ukazywać swą potęgę w zmniejszeniu; nieraz trzeba zastosować miary ludzkie, ażeby jej kataklizmy widzieć w proporcjach zrozumiałych. Dlatego też, dopiero gdy zobaczyłem resztki samej tamy Lareo, pojąłem lepiej, co musiało się stać, gdy ta
woda nieoczekiwanie runęła. Z wyniosłej krzywizny tamy, gdy trzasnęła tak żałośnie, jak gdyby to była skorupka jajka a nie budowla z betonu, właściwie nic nie pozostało, tylko olbrzymie V, poharatane, a przecież dziwnie symetryczne. Dolny kąt tego V nadal przeciekał czerwonawą mazią spływającą w zwaliska gruzów. U góry z prawej strony i lewej na wystających odcinkach przerwanej szosy widziałem maleńkie sylwetki ludzi w luźnych gromadkach. Nie opodal stał ruchomy dźwig z ramieniem jak gałązka na tle nieba. Wszystkie szczegóły pomniejszały się wzajemnie, jak gdyby po to, by człowiek mógł ogarnąć ogrom sił, które tam znalazły ujście. Nadal schodziłem z łagodnego wzniesienia nie zbaczając z kolein teraz w rowie stopniowo coraz szerszym. Mdły zapach wysychającego mułu wisiał nieomal oparami w rozedrganym powietrzu. Na skalistych zboczach przy drugim końcu doliny siniała jakaś plama — rozlana żyła miejscami jeszcze połyskliwa. Gdzieniegdzie, po oderwaniu się wielkich kawałów piaskowca, ziały przy niej wyrwy jak puste oczodoły. Gdzieniegdzie wznosiła się raptownie falistą linią bardzo wysoko, po czym opadała ponad cudacznymi zwaliskami gruzów ugrzęzłych wśród odkrywki. Ni stąd, ni zowąd koleiny zniknęły i szedłem już w głębokim po kostki szlamie. Minąłem drozda wbitego na kolec złamanego kaktusa i, ponieważ wyobraziłem sobie, że woda podrywającym się jęzorem dosięgła tego ptaszka w locie, mogłem też sobie wyobrazić, z jaką straszną szybkością czoło powodzi uderzyło ku morzu. Brnąłem w szlamie coraz głębszym. Dwukrotnie się pośliznąłem; dwukrotnie niewiele brakowało, żebym zrezygnował i zawrócił do samochodu. Ale wciąż na dnie mojej świadomości czyhało pytanie: po co, na Boga, Scheele tu przyjechał? Ten szlak z koleinami nawet w miejscach, gdzie był znośny, zapowiadał się przecież kiepsko — mógł doprowadzić do jakichś ruin, nagich skał, do niczego więcej. Cóż to cechowało tę dolinę aż tak szczególnego, że opustoszała i została zapomniana dawno przed powodzią? Kiedy ją opuszczono, zamieniono w głuszę? I dlaczego? Jedno pytanie rodziło drugie. A przecież pomimo mojej ciekawości, gdy pośliznąłem się jeszcze raz, uznałbym te badania za zbyt niefortunne i na pewno bym ich zaniechał, gdyby nie to, że gdy wstałem, zobaczyłem z daleka, w odległości może ćwierć mili, coś, co mogło być tylko ową wsią Gondra. Wtapiała się w krwisty krajobraz na zboczu doliny tak, jakby była zamaskowana; zdradzała ją jedynie regularność poprzerywanych konturów — nieomylna geometria brył i kątów. Z chlupotem podszedłem bliżej. Z początku przypuszczałem, że Gondra to jakaś osada starożytna — rzymska, być może. Śródziemnomorskie wybrzeże Hiszpanii jest przecież takimi osadami usiane i wieloma z nich, mniej godnymi uwagi, Hiszpanie znudzeni starożytnością nie interesują się już od kilku pokoleń. Ale ta nie wyglądała na zabytek sprzed stuleci — ot, po prostu jeszcze jedna wioska. Nawet ten szlam nie zatarł jej charakteru i układu. Kilka grubych murów wytrzymało będąc chyba granicą fal powodzi — tu część jakiegoś domu, tam jakiś łuk bramy; zarysy wąskiej uliczki, mały rynek; kikuty filarów wskazywały położenie maleńkiego kościółka. Ruiny zawsze wywołują jakiś szczególny smutek. Ludzie tu przecież mieszkali — zawierali związki małżeńskie,
płakali, modlili się, plotkowali, spółkowali, tańczyli, umierali; walczyli o łaskę niechętnej gleby. Ilu ich było? Dwustu, trzystu? Tu raczej nie mogło być więcej. Teraz jaszczurki pełgały jak zielone płomyki; muchy obsiadły zdechłego szczura. Życie jakoś zawsze toczy się dalej. Szlam zapełniał każdą szczelinę, podważał wszystko, co jeszcze stało. Chwilami miałem uczucie, że idę w kleju. Od czasu do czasu grzęzłem po kostki i każdy mój wessany krok zdawał się na nowo wyzwalać ukryty w tym błocku fetor. Plułem sobie w brodę za to, że tu przyszedłem: nie dokonałem nic poza zniszczeniem pary butów i za— szarganiem ubrania. Mercedesa Scheelego znaleziono gdzieś jeszcze dalej, więc on prawdopodobnie tę drogę przejechał: a przecież on chyba też był wściekły, gdy tak błądził rozczarowany w tej martwej okolicy. I co działo się potem? Odpowiedzi jak nie było, tak nie było. Jeżeli jakieś dowody pozostały w Gondra, to albo musiały być na głębokości kilku cali pod błotem, albo podobnie jak Scheelego porwała je woda. Siady moich stóp nie były tu jedynymi śladami kroków; chodzili po dolinie inni przede mną: komisje, żołnierze, Straż Obywatelska, Bóg wie, kto. Zły na siebie stwierdziłem, że tylko marnuję czas. Po iluś minutach wprost nie mogłem znieść tego zapachu dłużej. Doszedłem do miejsca, gdzie musiał być kiedyś rynek. Zobaczyłem dwa czy trzy rozbite odcinki muru nie wyższe niż do ramienia i szkielet czegoś, co może było wioskową studnią i wyglądało pod warstwami mułu jak kawał gliny na kole garncarza. Przebrnąłem obok tego potykając się o niewidoczny kamień, czując, jak ciepła wilgotna lepkość przenika mi do butów. Na jednym z obryzganych murków był jeszcze zielonkawoniebieski tynk i spod brudu przeświecał jakiś napis. Zauważyłem to zresztą zupełnie przypadkowo. Ciekawość trudno powściągnąć; wziąłem kij i zdrapałem cienką warstwę błota. Zobaczyłem R — a potem RA, a potem RAN. Czarna farba wyblakła już dawno, ale jeszcze to było wyraźne. Już obiema rękami trzymając kij zdrapywałem błoto dalej na lewo. PASARAN… NO PASARAN. Przed pierwszym N nic nie było. W niejakim podnieceniu przeszedłem na prawo i znów zacząłem błoto zdrapywać. To wyzywające zdanie się powtórzyło: NO PASARAN z tym, że ostatnią literę zniekształciła głęboka rysa na ścianie. Ręce chyba mi krwawiły, gdy odsunąłem się o krok i popatrzyłem na te wyblakłe hasła, które przetrwały skwar słońca i wiatr, i deszcz, i powódź. Nie potrzebowałem się biedzić nad wyjaśnieniem owych słów. Gdy tylko pierwsze dwa odczytałem, wiedziałem już mniej więcej, kiedy zostały wypisane i kiedy życie w Gondra zamarło. Nikt w Hiszpanii nie gryzmolił „Oni nie przejdą” od lat z górą dwudziestu. Zdrapałem błoto niżej, prawie nad ziemią i powoli wyłoniło się drugie zdanie: TODO O NADA… „Wszystko albo nic”. Dopiero wtedy odczułem w całej pełni smutek tych okolic. Wszystko albo nic… Dla tych, którzy tutaj mieszkali, to było nic. Nic. Nada… I nagle doznałem olśnienia. Nada… Ni stąd, ni zowąd przypomniałem sobie Scheelego. W barze Sindbad wtedy wieczorem w przeddzień jego śmierci. „Nada — kazała mu powiedzieć whisky — Dla nich to było nada.” I teraz natychmiast zrodziło się we mnie podejrzenie, że on był w Gondra już przed laty.
3 Ten ze Straży Obywatelskiej na szosie uśmiechnął się od ucha do ucha, gdy mnie zobaczył. — Uprzedzałem pana, seńor. Warto było? — Chyba tak. Wracałem do Bandaques w dziwnym uniesieniu. Przed pierwszym hotelem po drodze zatrzymałem samochód. Wszedłem do hallu. Urzędnik recepcji zerknął na moje buty i nogawki spodni z nieukrywanym niesmakiem. — Zna pan język niemiecki? Szybko, chociaż bez entuzjazmu przedstawił próbkę: — Jawohl. — Ja nie znam, więc wdzięczny byłbym za pomoc… Bo może źle zrozumiałem. Czy mógłby mi pan powiedzieć, co znaczy: „Hier haben wir wonnen”? — Coś takiego. — Wonnen — mruknął. — Wonnen… Czy na pewno to ostatnie słowo jest „wonnen”? — W ogóle nie jestem pewny, czy to tak. — Wonne? — podsunął. — Nie, tak by nie mogło być… — I nagle prztyknął palcami. .—. Gewonnen. Czy to nie było: „Hier haben wir gewonnen?” — Możliwe. Co to znaczy po hiszpańsku? — Tutaj zwyciężyliśmy. W sposób elektryzujący wszystko nabrało sensu. — Tutaj zwyciężyliśmy? — Właśnie. Ale… — Tutaj zwyciężyliśmy — powtórzyłem i umilkłem, żeby te słowa zapadły mi w umysł. — Bardzo panu dziękuję — powiedziałem po chwili. Patrzył zaintrygowany. — Nie rozumiem, seńor… — Znajomy prosił, żebym się dowiedział. — Roześmiałem się, zamiast wyjaśnić to bliżej. — Niech pan mnie nie pyta, dlaczego. Jeszcze raz dziękuję.
Pamięć jest rzadko kiedy bez skazy, rzadko kiedy usłużna; ale moja pamięć właśnie była taka w tamto popołudnie. Nazwy przeważnie w parę minut po usłyszeniu ich ulatują mi z głowy tak, że nieraz przez cały dzień szukam jakiegoś zapomnianego słowa. A przecież w czasie tego człapania po błocie doliny przypomniałem sobie: „Hier haben wir gewonnen” bez wysiłku i jako tako dokładnie. Scheele wymamrotał to w pierwszy wieczór naszej znajomości, gdy już utopił w whisky gniew z powodu owej kradzieży i mówił coraz mniej wyraźnie. „Oni zapominają — powiedział. A potem dodał poufnie: — Hier haben wir gewonnen.” „Tutaj zwyciężyliśmy…” Jego bezbrzeżna pogarda w końcu nabrała dla mnie wagi. Posłuszeństwo, władza, szacunek — „mieliśmy to kiedyś”. W tamten wstrętny wieczór po powrocie z Barcelony utyskiwał: „Miałem do czynienia z małymi ludźmi, z małymi ludźmi bez wspomnień. Niektórzy ludzie nie mają nic przeciwko temu, żeby się upokarzać, ale ja nie jestem taki… już najmniej z nich wszystkich tutaj”. Były zwycięzca, teraz nie uznawany, musi targować się z pokonanymi — to właśnie go tak irytowało. Wrócił i stwierdził, że tego jedynego pomnika, który w jego mniemaniu jeszcze stał wśród ruin pozostałych po jego późniejszej klęsce, w ogóle nie wzniesiono. Był kupcem handlującym maszynami do pisania, był turystą, niczym więcej. Przypomniałem sobie dziesiątki jego uwag, zgoła niezrozumiałych dla mnie wtedy, gdy je wypowiadał. W ogóle mnie nie interesował, nie zawracałem sobie tymi wypowiedziami głowy, ale teraz już pojmowałem ich znaczenie. Jedna wyzwalała drugą. I to nie ograniczało się do jego słów… W muzeum archeologicznym oglądałem z nim dwie gabloty poświęcone niedorzecznie, iście po hiszpańsku, pamięci wojny domowej — były w nich miejscowe pamiątki: zwęglona biblia, cała mnogość różnych guzików, kul i odznak, parę drukowanych proklamacji, odłamki pocisków. Tę kolekcję, dosyć przecież nieważną, Scheele oglądał z taką skwapliwą uwagą, z jaką patrzył na wszystkie inne eksponaty — a może jeszcze uważniej. Nawet zdjął ciemne okulary, żeby odczytać pożółkłą kartę z danymi o kilku wyszczerbionych odłamkach szrapneli, przy czym potrząsnął głową krytycznie, jak gdyby znowu stwierdził w czymś błąd. Ale, jak powtarzam, w owym czasie nie interesowało mnie to dostatecznie. Teraz uzbrojony w nowy pogląd na niego, zrozumiałem, że chodziło mu chyba tylko o te liczby — szczegóły dotyczące kalibru — ponieważ on czytać hiszpańskich napisów nie umiał. Pojechałem do domu i przebrałem się. Zdziałałem niedużo, tyle, że kilka — powiedzmy — półfaktów połączyłem razem, byłem jednak przekonany, że wykuwam z tego broń, którą mógłbym się posłużyć wobec Ilsy. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że ona wcale nie wie o tym wszystkim, co odkryłem. Jej oszołomienie jest najzupełniej szczere. Scheele jeździł do Gondry już przedtem, ale jej o tym nic nie wiadomo, i nie potrafiła sobie wyjaśnić jego nastroju. „Był żołnierzem, zanim go poznałam.” Wszystko pasuje, logicznie wynika z tego pierwszego niepewnego śladu… Nieważne, kto zamordował Scheelego — to już sprawa Romera. Ja, skoro nie mogę pogrzebać jego ducha, spróbuję go ekshumować. Przed pół do piątej po drodze do hotelu Espańa wstąpiłem do baru Sindbad, żeby porozmawiać z Joaquinem. Miał trochę wolnego czasu. Chcąc zapobiec jego
dezorientującym wypadom w angielszczyznę, zacząłem po hiszpańsku: — Co właściwie stało się w Gondra, Joaquin? — O tę powódź panu chodzi? — Nie. Tamtym razem. Uniósł ramiona. — To było dawno. — Około roku tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego? — O tym już się na dobre zapomniało. — Przypomnij sobie na chwilę. — Wieś została zburzona. — W czasie walk? — Ludzie już o tym nie mówią, seńor Tyler. — Aż tak źle było? — Ta cała wojna była zła. — Kto zburzył Gondra? — Ci sami, którzy burzyli Hiszpanię. Ale czy to nie wszystko jedno teraz? Stało się. Żadne rozmyślanie tego nie zmieni. Mamy takie stare przysłowie: Dzisiejszy kurz dosyć jest brudny… Pan rozumie? Przytaknąłem. — Powiedz mi coś jeszcze. — Słucham pana. — Byłeś tam? — Musiał mieć wtedy jakieś dwadzieścia pięć lat. — Nie, Bogu dzięki. Niewielu zostało z tych, którzy tam byli. Reszta… — dokończył gestem. — Kobiety także? — Wszyscy, seńor, wszyscy. I odszedł, chociaż nikt go nie odwołał, serwetką otrzepał kilka nie zajętych stolików. Nigdy dotąd nie widziałem go tak poruszonego. Na Rynku przekupień ryb pchał swoje taczki dmuchając w konchę i spłoszone tym żałosnym trąbieniem gołębie z furkotem wzlatywały w zieleń platanów. Romero wyszedł z komendy, wsiadł do swego służbowego samochodu i odjechał. Jeszcze nastąpią przeprosiny, jako premia dla mnie. Bądź dalej ślepy, myślałem. Bądź dalej głupi. Wrócił Joaquin. — Jutro zobaczę się z Luisem w sprawie tego pierścienia.
— Tak szybko? — Dam go panu, kiedy będzie pan tu następnym razem. — Czy Luis przychodzi do ciebie, czy ty do niego? — Ja chodzę do niego. Coś nakazało mi powiedzieć: — Chciałbym pójść z tobą. — Donkiszotowska propozycja Zavelli od pierwszej chwili mnie zaintrygowała. Chyba to podszepnęło mi te słowa. Joaquin, gdy już pojął, że mówię poważnie, nachmurzył się trochę. — Luis może sobie tego nie życzyć. — Jest mi coś niecoś winien. Nie stawiam wygórowanego żądania. Zastanawiał się przez chwilę z ustami ściągniętymi w rozterce. — Ale to byłaby fatyga dla pana, seńor Tyler. Bardzo wcześnie rano, kawał drogi pieszo… trudna wspinaczka… Lepiej, żeby pan wziął ten pierścień ode mnie tutaj. — Mógłbym cię tam zabrać samochodem. To by zaoszczędziło… — Nie — powiedział ostro. — Mieliby pana na oku. — Mieliby czy mają? — I to, i to. Niewiele uchodziło jego uwadze. — Dziś po południu nikt za mną nie jechał. — Nie zawsze są tacy sprytni. Ale to byłoby ryzyko. — Więc dobrze, nie samochodem. No, jak? Westchnął. — Pan się uparł, seńor? — Nie. Ja tylko proszę. Jak przyjaciel przyjaciela. — Luis chyba nigdy mi tego nie wybaczy. — Myślałby kto, że jestem jego wrogiem. W pobliżu nie było nikogo, Joaquin jednak zniżył głos: — Pojedzie pan tym autobusem do Białych Jaskiń… pierwszym z samego rana. O pół do siódmej sprzed amfiteatru. Kupi pan bilet za pięć peset. I dojedzie pan do tego mostu przed Jaskiniami. — A potem? — Ja pana zaprowadzę.
— Więc tam się spotkamy? — Byłem amatorem. — Nie… będę jechał tym autobusem… Ale w razie, gdybyśmy nie siedzieli blisko, powinien pan wiedzieć, gdzie wysiąść. Ja pojadę do następnego przystanku i podejdę pieszo. — O której mniej więcej będziemy z powrotem w Bandaques? — Koło dziesiątej. — Świetnie. Wyczuwając, że on już żałuje swojej ustępliwości, wolałem odejść, zanim się rozmyśli. — Nie zawiedziesz mnie, prawda? — Nie, seńor Tyler. — I gdy wstałem, zapytał: — Dlaczego tak panu zależy na tym, żeby się spotkać z Luisem? Oszukałem go: — Dlaczego pisarzowi zależy na wszystkim, Joaquin? Powinieneś już mnie dobrze znać do tej pory.
* * * Długie poziome promienie słońca leżały na dachach, gdy wszedłem do hotelu Espańa. Ilsa czekała na mnie w barze Amerykańskim. — Załatwiłaś coś? — Na sobotę — odpowiedziała. — Sobota o jedenastej przed południem. — Ksiądz okazał się pomocny? — Naprawdę bardzo życzliwy. Rozmawialiśmy ze sobą tak uprzejmie, jakby to było pierwsze nasze spotkanie. Ilsa dostała telegram od firmy Scheelego z wyrazami współczucia i zapewnieniem, że może liczyć na pomoc w tych ciężkich chwilach. I telegram od ojca. Wręcz popisałem się swoją niewiedzą: — On też mieszka w Hamburgu? — W Monachium. To ja się z nią kochałem, ale szczegóły jej życiowego układu znali inni; ja tylko byłem pod ręką, ale inni już tę moją wyłączność naruszali. Zapytała: — Gdzie byłeś dziś po południu? — Nigdzie właściwie. Jak się dało, zapełniałem sobie czas.
Dotychczas jej nie kłamałem. Łaknąłem jej ciała, ale żeby je odzyskać, musiałem zniszczyć obraz Scheelego w jej pamięci. Jeszcze nie teraz jednak, jeszcze nie teraz. Chciałem przedtem udoskonalić swoją broń. — Miłość — zrozumiałem to wtedy po południu — nigdy nie słyszała o współczuciu.
VII W autobusie cuchnęło przeżutym czosnkiem. Wsiadłem jeden z pierwszych. Dziesięć minut jeszcze było do odjazdu i siedziałem ziewając, trochę rozdygotany, nieswój o tej wczesnej porze. Noc miałem kiepską: dopiero po czwartej zdołałem zasnąć na dłużej. W pewnej chwili już chciałem zrezygnować z tego spotkania z Zavellą. Bo i czego właściwie się dowiem? Donkiszoteria przestaje nęcić swym osobliwym urokiem, gdy człowiek daremnie walczy z bezsennością. Ale na godzinę chyba przed świtem, ponieważ było już oczywiste, że tej nocy na sen nie ma co liczyć, zacząłem wsłuchiwać się w pompatyczny, miarowy szum morza i myśleć o Scheelem. Ta odrobina prawdy, którą o nim odkryłem, została mi istotnie podana jak na talerzu; jeśli chcę wiedzieć coś więcej, muszę sam dołożyć starań. A przecież chciałem mieć badaj migawkowy obraz tego czegoś, co utkwiło Scheelemu w pamięci na okres tak długi. Moim jedynym przydatnym kontaktem w Bandaques był Joaquin, ale wątpiłem, czy mógłby mi dostarczyć jakichś istotnych szczegółów. Scheele zasiadał przy stolikach kawiarń i barów nie rozpoznany. Osądzano go jak każdego innego turystę na zasadzie napiwków, jakie dawał. Joaquin słyszał sporo, co się dzieje w miasteczku, znał ludzi i przypuszczalnie od czasu do czasu przynosił Zavelli informacje i plotki. Ale komuś, kto żyje ze swego sprytu, nie może wystarczać jedno źródło wiadomości. Przynajmniej ja tak siebie zapewniałem, gdy szarość świtania rozrzedzała mroki. Jadę — postanowiłem — nic przecież nie stracę. Autobus powoli się zapełniał. Wsiadali prawie sami mężczyźni — nędzni w spłowiałych drelichach i połatanych sztruksach. Bez trudu odgadłem, że większość z nich to robotnicy, którzy pracują przy budowie fabryki tytoniu zajmującej tereny na północny zachód od miasteczka; ciągłe przebywanie w blaskach niemiłosiernego słońca i rezygnacja wynikła z harówki za pięćdziesiąt peset dziennie, pozłobiła twarze nawet tych najmłodszych. Siedziałem i czekałem na Joaquina nie wiedząc, czy on okaże, że się znamy, czy nie, a później, w miarę jak czas mijał, zaczynając wątpić, czy on w ogóle dotrzyma obietnicy. Ale za minutę pół do siódmej Joaquin wsiadł do autobusu i podszedł do wolnego miejsca obok mnie. Nigdy dotąd nie widziałem go bez białej kurtki i czarnego krawata; teraz był w swych kelnerskich spodniach z galonami — pewnie, żeby sobie ułatwić szybkie przebranie się po powrocie — ale włożył sportową koszulę, i jej rozpięty kołnierz oraz czarny beret na głowie jakoś zacierały ową hiszpańskość jego twarzy z obrazów El Greco. Wyglądał troszkę mniej blado, nie tak mizernie. Po angielsku zapytał: — Ten fotel jest nie zajęty, seńor?
Skinąłem potwierdzająco głową, a on usiadł. Miał małą paczkę w brązowym papierze, owiązaną sznurkiem i można by go wziąć za jednego z przewodników w drodze do codziennej pracy w Białych Jaskiniach. Rozejrzał się uważnie po autobusie i najwidoczniej uznał, że rozmowy po angielsku nikt nie rozumie. — Śledzili pana? — Śledzili? W każdym razie nie tak, żebym o tym wiedział. Przyszedłem plażą. Co ty tam masz? — Jedzenie. — Powinieneś był zabrać swojego Wordswortha. Ale on był w poważnym nastroju. — Myślę, że narobię sobie przez to kłopotu. — Ja to wyjaśnię. Nie martw się. Wzruszył ramionami. — Długo będziemy jechali? — Dwadzieścia minut. Kierowca i konduktor przydeptali niedopałki swych papierosów i ruszyli się spod ściany amfiteatru. Chórem pomruków powitali ich niektórzy codzienni pasażerowie. Drzwi autobusu trzasnęły, silnik zawarczał i już jechaliśmy rozchybotani, przy czym klakson buczał tak przeraźliwie, jak gdyby na tych uliczkach pełno było samochodów i ludzi. Wkrótce znaleźliśmy się na autostradzie biegnącej na północny zachód. Najbardziej wysunięte brudne krańce miasteczka jeszcze migały, zanikając wśród drzew figowych i akacji. Świt tego dnia nastawał w krwistej pianie obłoków. Teraz niebo było spokojne, chociaż ta czerwień nie wypaliła się całkowicie, i ponad błękitną mgiełką otulającą sierras jaśniała zimnym blaskiem jedna jedyna, osamotniona, bardzo świetlista gwiazda. Ilsa z pewnością śpi o tej porze. Myśl o lisie była przemożna i niepokojąca jak zawsze, ale tęsknota moja już przestała być prosta; podważały ją wątpliwości, coraz bardziej zaprawiała ją mściwość. Z jakiegoż innego powodu siedziałbym tu w autobusie z kelnerem z baru Sindbad? Przecież nie ze względu na ten pierścionek i uznanie, które przedtem miałem nadzieję sobie zaskarbić odnajdując go. Ani też nie liczyłem już na to, że ostatecznie zdołam uspokoić sumienie Ilsy, gdy wyświetlę okoliczności śmierci Scheelego. Nie tylko Ilsa się zmieniła; we mnie jedynie żądza pozostała niezmienna. Joaquin i ja kupiliśmy bilety osobno. Konduktor żartował rubasznie z parką siedzącą za nami i starsza kobieta po drugiej stronie przejścia śmiała się z tych dowcipów. Słońce grzało teraz przez okna. Dosyć często autobus się zatrzymywał i ktoś wsiadał po drodze. Wkrótce w autobusie zabrakło miejsca i resory stękały złowieszczo, gdyśmy z grzechotem przejeżdżali odcinki bardziej wyboiste. Ale przy terenie budowy tej nowej fabryki wysiedli prawie wszyscy, tak że zostaliśmy z kilkoma zaledwie pasażerami. — Zawsze jeździsz autobusem?
— To zależy — odpowiedział Joaquin — dokąd muszę jechać. — Bywa rozmaicie? — Może pan powtórzy jeszcze raz. Jak, przepraszam? — Jest więcej niż jedno miejsce? — Jest kilka miejsc. Ale ja nigdy nie chodzę znowu tam, gdzie poprzednio… pan rozumie? — I po chwili Joaquin dodał: — I mało kto może zrobić to, co pan teraz, panie Tyler. Nadal dręczyła go obawa, ale ja osobiście raczej nie czułem się spiskowcem: fakt, że musieliśmy mówić głośno, żeby przekrzyczeć grzechot i skrzypienie autobusu, bynajmniej nastroju konspiracji nie potęgował. — Więc ktoś to czasem robi? — Chyba. — Kto? — Przyjaciele. — A co z jego rodziną? Ktoś z rodziny się z nim widuje? — Nie ma żadnej rodziny oprócz mnie. — Żadnych braci czy sióstr? — Braci ani sióstr nie ma w ogóle. Ma tylko mnie… i przyjaciół. Ma dużo przyjaciół. — Dziwna nuta dumy zabrzmiała w jego głosie. Szosa nacierała na wzgórza. Autobus zatrzymał się w jakiejś wsi. Wsiadł staruszek z żywym królikiem; królik miał łapki związane i wepchnięty przez staruszka na siatkę patrzył w dół oczami ogromnymi ze strachu. Gdyśmy odjeżdżali, czarny pies, sama skóra i kości, ujadał za autobusem szaleńczo. Zapytałem: — Od dawna on tak żyje? — Prawie przez całe życie. — Dlaczego? Jak to się zaczęło? — Jego niech pan zapyta, panie Tyler, nie mnie. — Czy zabił kogoś? — Luis? Nigdy! Robi złe rzeczy, ale po to, żeby żyć. Szmugluje, kradnie… — I nigdy nie został przyłapany? — Proszę? — Aresztowany? — Podsunąłem się troszeczkę bliżej. — Un preso? — Aha… Raz… dwa lata temu. We wsi tam. — Joaquin wskazał szerokim ruchem
ręki kierunek. — Ale był wolny, zanim kapitan Romero przyjechał. — Jak gdyby wbrew woli na jego usta wyrwał się uśmiech. — Kapitan nigdy mu tego nie daruje, bo już zawiadomił swojego szefa, a potem wyglądał jak głupi. Królik wpatrywał się we mnie przez rozedrgane oka siatki na bagaże. Nic nie jest trwałe — wolność nie bardziej niż wszystko inne, tylko śmierć to stan wieczysty. — Czy on zawsze przebywał w okolicach Bandaques? — Nie. Po wojnie tak, ale później długo był gdzie indziej… gdzie, nie wiem dokładnie. W Albacete chyba, a potem w Calatayud. Teraz jest tutaj sześć lat, siedem. Może osiem. Autobus trzęsąc się, jakby miał dreszcze, wjeżdżał krętą szosą na zbocze. Kilka rzednących szarf mgiełki wisiało uporczywie poniżej linii horyzontu, podkreślonej żużlem nawierzchni na szczycie tego wzgórza. Spojrzałem na zegarek: jedziemy ponad kwadrans, a więc most, o którym mówił Joaquin, musi być już niedaleko. Nagle minął nas i wyprzedził strażnik w mundurze na czerwono–czarnym motocyklu. Popatrzyłem na Joaquina, Joaquin popatrzył na mnie; usta zacisnął, niespokojny nawet wtedy, gdy ów strażnik dodał gazu i zniknął nam z oczu. Gorączkowo Joaquin powiedział: — Jeżeli on będzie na moście, niech pan nie wysiada. — Przytaknąłem. — Niech pan zostanie tu… w autobusie. — To był rozkaz. — Dobrze. Autobus zatrzymał się przed jakimś zrujnowanym domem i staruszek ściągnął królika z siatki, po czym ostrożnie wykuśtykał na szosę. Na kaflu wmurowanym w jeden ze słupów bramy był napis: BÓG MA NAS W SWOJEJ PIECZY. Konduktor wychylił się i ryknął: — Nie lepiej zdjąć mu te sznurki z nóg i ścigać się z nim do domu? Wypatrywałem tego strażnika. Most był o dwa strome zakręty dalej przed nami — ale czas, minuta chyba, zanim go zobaczyłem, dziwnie się dłużył. Nikogo na moście nie dostrzegłem, więc zasygnalizowałem konduktorowi, że chcę wysiąść. — Wysiadka przed mostem, Paco! — zawołał konduktor do dryblasa przy kierownicy. — Jeden pan, który ma dosyć życia. Bardzo był zadowolony z siebie, ale nikt oprócz niego się nie roześmiał. Przecisnąłem się przez kościste kolana Joaquina i wyskoczyłem z zatrzymanego autobusu na skraj szosy, o jakieś pięćdziesiąt jardów przed mostem. Kierowca włączył bieg i autobus odjechał zostawiając za sobą kurz i opary benzyny. Ostrożność nakazała mi zejść z szosy możliwie jak najszybciej, wspiąłem się więc na wysoką przydrożną skarpę. Znalazłem sobie odpowiednie miejsce wśród głogów i czekałem. Wielka cisza legła, gdy warkot autobusu przebrzmiał w dali; z lubością wdychałem powietrze czyste po tej duchocie autobusowej, zapachu czosnku i machorki. Most był przerzucony nad głębokim
wąwozem. Nie widziałem tego wąwozu z miejsca, w którym siedziałem, ale w przeciwległym kierunku płowoszara inkrustacja drzew oliwnych na tle krajobrazu o barwie terakoty zaznaczała jakąś daleką wioskę. Chociaż stale żyjąc wśród hałasu wielkiego miasta słuch miałem niedostrojony do tej sielankowej ciszy, wydawało mi się, że słyszę, jak autobus hamuje gdzieś i znów rusza. Ledwie doznałem tego wrażenia, zaskrzypiały na piachu kroki Joaquina. Zerwałem się i gwizdnąłem, żeby wiedział, gdzie jestem. Wszedł na skarpę zadziwiająco zwinnie. Po hiszpańsku powiedziałem: — Jak dotąd wszystko dobrze. — Ten strażnik mnie zdenerwował. — Jego oczy błądziły daleko po wzgórzach. — Mnie się zdaje, że miał głowę zaprzątniętą czymś innym. — Nigdy nic nie wiadomo. — Joaquin zgoła się nie uspokoił. — Gdzie teraz? — Niech pan idzie za mną. Poprowadził mnie wyżej na zbocze. Rosły tam niskie krzaki i osypywał się łupek ilasty; gdzieniegdzie sterczało drzewo skarłowaciałe wskutek podmuchów wiatru, którego teraz jednak nie było. Wszędzie trwał bezruch i tylko rosa migotała w niezmąconym słonecznym blasku. Chwilami trafialiśmy na jakąś wąską ścieżkę, chwilami szliśmy po bezdrożach. Przez jakiś czas widać było wąwóz i gdy w końcu zobaczyłem ten most, nasunęło mi się porównanie, że to cienka deszczułka położona na miniaturowych kozłach. Bez przerwy wędrowaliśmy pod górę prawie przez pół godziny, aż wreszcie musiałem zażądać postoju. Spocony stanąłem biorąc się pod boki, wsysając w płuca rozpalone powietrze. — Mówiłem panu, jak to będzie — powiedział Joaquin. Ku mojemu zawstydzeniu oddychał raczej normalnie. Wyraźnie obawiał się nadal reakcji Zavelli na moje przybycie i wyczuwałem, że nie miałby nic przeciwko temu, żebym zrezygnował i zawrócił. — Daleko jeszcze? — Mniej więcej drugie tyle. Zwilżyłem wargi językiem i splunąłem. — Chyba to przeżyję. Ruszyliśmy dalej. Litościwie te pochyłości nie były już takie strome i nie musieliśmy już co chwila się wspinać. Gdyśmy pokonali tę pierwszą wyżynę, Joaquin zaczął iść zygzakami. Przez pewien czas jak serpentyną wiódł mnie pośród drzew iglastych; potem wyszliśmy znowu na otwartą przestrzeń, na skały całe w pręgi różnobarwnych warstw. O ile się zorientowałem, szliśmy na południe czy też na południowy wschód, ale nie miałem
właściwego poczucia kierunku, zajęty całkowicie dotrzymywaniem kroku Joaquinowi. Raz go zapytałem: — Jakżeż, na Boga, ty i ten twój krewny możecie utrzymywać ze sobą kontakt? Bandaques teraz wydawało mi się niemożliwie odległe i zdumiewała mnie pozorna łatwość, z jaką ci dwaj przekazywali sobie wiadomości. Ale w odpowiedzi Joaquin tylko chrząknął. Może uznał, że i tak już poinformowany jestem dostatecznie; może celowo prowadził mnie jakąś okrężną drogą, żebym nie wiedział, dokąd idziemy. Jeśli o to mu chodziło, nie miałem prawa narzekać, ale bywały chwile, gdy ze zmęczenia gotów byłem mu zarzucić, że wybrał trasę najdłuższą i najtrudniejszą. Wyszliśmy w końcu na kamienisty płaskowyż, który wyglądał tak, jakby go zbombardowano meteorytami. Gdzieniegdzie rosnące sosny sterczały niczym parasole i było sporo wysokiego do kolan zielska. — Niech pan tu zaczeka — rzekł Joaquin głosem raczej nieswoim. Przystałem aż nazbyt chętnie. Joaquin odszedł, a ja znalazłem sobie głaz, żeby się oprzeć, i zapaliłem papierosa. Widok na wąską równinę nadmorską był wspaniały. Bandaques gdzieś zniknęło, ale morze jaśniało lazurem aż do napiętej kobaltowej struny horyzontu. Pełne bruzd i wyniosłości wzgórza ciągnęły się chaotycznie w dal, zagarniając własne cienie. Jakiś strumień błyskał w ciemnej rozpadlinie i znów zobaczyłem tę wioskę, którą widziałem wcześniej, kilka samotnych gospodarskich zabudowań. Ku swojemu zdziwieniu widziałem nawet parę skrętów szosy, wyglądających jak sznurek z tej odległości. Malowniczość krajobrazu i wysokość wytwarzały złudzenie dali, naprawdę jednak byliśmy bliżej szosy, niż sobie wyobrażałem. A przecież wątpiłem czy — nawet gdybym chciał — trafiłbym z powrotem na ten płaskowyż bez przewodnika albo czy przynajmniej umiałbym w przybliżeniu wskazać drogę. Świadomie czy nieświadomie Joaquin spisał się dobrze. Lekki wiatr nadleciał i uleciał, chłodząc trochę moją spoconą skórę. Siedziałem sam tak długo, że papieros wypalił się do filtra. Potem zobaczyłem Joaquina idącego do mnie wśród sosen. Stanął i przywołał mnie machaniem ręki. — W porządku — powiedział, gdy podszedłem, więc klepnąłem go po ramieniu, rad ze względu na niego, wreszcie czując należytą wdzięczność. Nie było żadnych ścieżek, żadnych śladów, które by świadczyły o tym, że chodzili tędy jacyś ludzie przed nami. Torowaliśmy sobie drogę wśród krzaków. Ziemię znaczyły niezliczone okrągłe doły, małe i duże, czasem dosyć głębokie, żeby pomieścić konia z wozem. Zavella ukazał się moim oczom stojąc na krawędzi jednego z tych większych dołów, trzymając niedbale karabin w obu rękach. Wyszedł mi naprzeciw, z uśmiechem, już z jedną ręką wyciągniętą do mnie. Ten uśmiech pamiętałem, tak samo, jak jego haczykowaty nos, zapadnięte policzki, chorobliwą bladość śniadej skóry. Ale mocnego uścisku tej muskularnej ręki nie pamiętałem; i chyba też nie zauważyłem przedtem bieli jego drobnych równych zębów. — Nie mam tu drzwi wejściowych, seńor Tyler, i to nie jest żadna wymyślna
zapalniczka. Ale witam pana. — Prawie szantażem zmusiłem Joaquina, żeby mnie przyprowadził. — Zawsze się zgadzam na wszystko, co robi Joaquin. — Wcale to tak nie wyglądało. Denerwował się jak oskarżony, który czeka na powrót przysięgłych. Jednakże, jeżeli to może być jakąś pociechą, kluczył ze mną chyba przez połowę świata, odkąd wysiedliśmy z autobusu. — Nie potrzebował… z panem nie. Dół z jednej strony był przykryty świeżo ściętymi gałęziami sosen. Pierwszym szerokim spojrzeniem ogarnąłem resztki ogniska, sczerniały kubek aluminiowy, wyrwane ptasie pióra, zardzewiały nóż, skorupy naczyń glinianych, szorstki koc zwinięty w rulon. Paczka przyniesiona przez Joaquina leżała otwarta na przewróconej do góry dnem emaliowanej miednicy: chleb i mięso, które zawierała, już zostały napoczęte. Zavella zsunął się do tego płytkiego dołu. — Proszę bardzo — powiedział, najwyraźniej szydząc sam z siebie. Spojrzał na Joaquina: — Pojedziesz następnym autobusem? — Powinienem, Luis. — A pan, seńor? — zwrócił się Zavella do mnie. — Pojadę z Joaquinem. — Musimy ruszyć z powrotem za jakieś pół godziny — rzekł Joaquin. Zavella sięgnął po mięso i chleb, zaczął jeść wielkimi kęsami. Był środek lata, ale nocami na pewno robiło się zimno w tym pustkowiu. Popatrzyłem znów na jego żałosny dobytek i na ten karabin zawsze pod ręką. Wprost trudno było uwierzyć, że ten człowiek ma przyjaciół. Spadająca szyszka z pobliskiego drzewa zaszeleściła w niższych gałęziach i upadła na ziemię z dziwnym poświstem, a on poderwał się i znów przysiadł uspokojony, jeszcze zanim ja zdążyłem się zorientować, że to tylko szyszka, nic więcej. Chyba ostatnią rzeczą, jakiej mógłbym oczekiwać od niego, było pytanie, które nagle zadał: — Jak się czuje seńora? — Dobrze… stosunkowo. Przytaknął ze zrozumieniem i zakaszlał. Przypominałem sobie ten kaszel również, ale tu pod gołym niebem brzmiało to już nie tak okropnie. — Ona jest bardzo piękna — powiedział. — Jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widziałem. — Widziałeś ją? — Raz. — Pogmerał w prawej kieszeni spodni i wyciągnął ciężki złoty sygnet. Uniósł go trzymając między kciukiem i sczerniałym paznokciem palca wskazującego. — Kiedy
tam przyszedłem po to. Ona wtedy spała na łóżku. Sięgnąłem ręką, ale palce Zavelli się zacisnęły i wycofały. Powiedziałem: — Nikt nie rozumie, jak można było się tam dostać w biały dzień. — Przez dach i w dół po rynnie. — Bez żadnego klucza? Bez pomocy kogoś z personelu hotelowego? — Wszystko, co robię, robię sam. — Zabrzmiała w tych słowach raczej szorstkość niż chełpliwość. — Joaquin mi mówił, że tamte rzeczy sprzedałeś… ten zegarek i zapalniczkę. — Bardzo tanio. — Czy jesteś gotów zwrócić sygnet? — Tak. — Dlaczego, Zavella? To jest właśnie główny powód, dla którego przyszedłem… żeby się dowiedzieć. Joaquin odszedł jak gdyby od niechcenia, zostawiając nas samych. Chciał tym pewnie zaznaczyć, że to naprawdę nie jego sprawa. — Dlaczego? — powtórzyłem. Zavella oderwał sobie następny kawał chleba; jadł łapczywie. Uniknął odpowiedzi na moje pytanie, stawiając własne: — Czy seńora wie o tym pierścieniu? — Jeszcze nie wie. — Pan chciał przedtem sprawdzić, czy on jest. Mam rację? — Mniej więcej. Jego przemądrzały uśmiech zgasł równie szybko, jak się pojawił na ustach. Niczym czarodziej Zavella znów wyciągnął sygnet, przerzucił go z jednej ręki do drugiej. — Będzie zadowolona, kiedy go dostanie? — Przypuszczam. — Na pamiątkę? To słowo zaniepokoiło mnie. — Ten sygnet należał do jej męża. — Ona taka młoda, nie mogła z nim być długo. — Była jego żoną przez osiem lat. Rozpacza, to naturalne. — Nie potrafiłem zgłębić, po co Zavella wprowadza taki nastrój zabawy w kotka i myszkę, ale godziłem się na to. — Czy w ogóle powinna rozpaczać?
Zmarszczyłem brwi. — Czy powinna rozpaczać, kiedy ma pana? Najswobodniej, jak tylko mogłem, powiedziałem: — Joaquin mówi za dużo. — Inaczej pan by tu teraz nie był. — Bzdura. Przyszedłem tu z własnej i nieprzymuszonej woli. — Tylko dlatego, że pan wiedział, że ja mam to. — Podsunął rękę z sygnetem i odsuwał raz bliżej, raz dalej. — Owszem — ustąpiłem. — A ja pana zawiadomiłem, że to mam, tylko z powodu tego, co mówił Joaquin. — Czyli? — Że ona z nim skończyła. W mozolnych pląsach przeleciał motyl. Patrzyliśmy na siebie z takim skupieniem, jak gdyby została rzucona jakaś karta decydująca o wyniku całej gry. Próżność zawsze bierze górę, bodaj chwilowo. Prawdę, która objawiła się nagle tuż przed moim nosem, przysłoniła mi myśl, że Zavella powoduje się pierwiastkiem romantyzmu — bo człowiek im bardziej samotny, tym bujniejszą ma fantazję. — Tak było? — nalegał. Miałem dwa wyjścia: „Tak” albo „nie”, z czego i jedno, i drugie przesiane było przez sito wątpliwości. — Tak — odpowiedziałem i to połowiczne kłamstwo odczułem jak dźgnięcie nożem. — To wszystko, co chciałem wiedzieć na pewno… Proszę, niech pan łapie. Z kaszlem rozszarpującym mu płuca rzucił mi sygnet. Chwyciłem to złoto ciepłe od jego palców. Obróciłem sygnet w ręce: kwadratowy onyks w grubej złotej oprawie. Na pstrokatej zielonoczarnej powierzchni wyryte ozdobnie litery „ES”. Sygnet Scheelego, niewątpliwie. Zavella chyba czytał w moich myślach. — Nie ma tu żadnego nieporozumienia, seńor Tyler. To jego. Niczyj, tylko jego. Myślałem właśnie o lisie, więc nie usłyszałem nuty obrzydzenia w głosie Zavelli, gdy domawiał tych słów. — Sam widzę. — To „S” — Zavella urwał na chwilę, dla większego efektu — to pierwsza litera nazwiska Schafer. Podniosłem wzrok. — Bo on się nazywał Schafer.
— Scheele — poprawiłem. — Erich Scheele. — Schafer — rzekł Zavella. — Ja mówię jego prawdziwe nazwisko. Dwadzieścia lat temu to był Schafer. — Dwadzieścia lat temu? Przytaknął skinieniem głowy. — Wtedy, kiedy ja go poznałem. Nieraz się zdarza, że moment objawienia przychodzi ciszej i spokojniej, niż powieściopisarz chciałby o tym czytelników przekonać. Ja w tamten poranek nie doznałem oślepiającego olśnienia: nie zdumiałem się chyba, nie reagowałem gwałtownie tak, jak reaguje człowiek zaskoczony. Myślę, że nawet nie drgnąłem. Pamiętam, że siedziałem wtedy z łokciami opartymi o kolana, z sygnetem w palcach, i patrzyłem na Zavellę, czując, że włosy mi się jeżą na karku, jak gdyby ogarnęła mnie trwoga. Ty go zabiłeś. Więc to ty… W mgnieniu oka miałem tę łamigłówkę już ułożoną, ale jeszcze nie pojmowałem, że już wszystkie jej fragmenty do siebie pasują. Otrzymałem odpowiedź na wszystkie prawie pytania, tylko musiały minąć całe sekundy, żeby to do mnie dotarło. W końcu usłyszałem własny głos: — To było w Gondra. — Tak, to tam. — (Przypomniałem sobie z naszego pierwszego spotkania: „Byłem kiedyś dzieckiem. Dawno temu”.) Zavella wstał. Joaquin uznał to za sygnał. — To już możemy iść? Zavella spojrzał na mnie. — Chce pan już iść? Potrząsnąłem głową. Usłyszałem uwagę Joaquina, że chociaż jest jeszcze z dziesięć minut do stracenia, on nie chce pędzić na ostatnią chwilę. Zavella powiedział: — Autobus jest co godzina. Nie możesz zaczekać do następnego? — O dziesiątej muszę być w pracy. — Joaquin podszedł do nas. — Przecież wiesz o tym. — No, to jedź sam. Ja podprowadzę seńora Tylera do szosy, kiedy przyjdzie pora. Joaquin spojrzał na mnie z wahaniem. — Pan by się zgodził? — zapytał mnie. — Ja nie mogę ryzykować spóźnienia. — Oczywiście. — Zgodziłbym się na wszystko, byleby tylko zostać. — Coś ważnego? — spojrzał na Zavellę, potem znów na mnie zaniepokojony. — Nic. Ty się tak wciąż nie denerwuj. — Ruchem pełnym przywiązania Zavella ujął
go za rękę. — Do widzenia i dziękuję. Wracaj do swoich stolików, amigo mio, i wpadnij do mnie wkrótce. W poniedziałek, jeśli będziesz mógł. — Tutaj? — Nad jaskiniami. Joaquin skinął głową. — Do widzenia, seńor. — Do widzenia. Patrzyłem razem z Zavellą, jak on odchodzi bezszelestnie po igliwiu. Gdy już prawie zniknął nam z oczu, zapytałem: — Czy on wie? — Dla niego to chodzi po prostu o pierścionek, a ja to po prostu złodziej z nieczystym sumieniem. — Ale on wie o Gondra. — Wszyscy wiedzą. I o Guernica wiedzą także. Ale tylko ten, kto tam był, żyje z tym jak z cieniem. — Wyprostował się, ręce położył na biodrach. — Mam nadzieję, że nigdy Joaquin więcej się nie dowie. On pojęcia nie ma, co to jest nienawidzić, i może by nie zrozumiał tego, co zrobiłem. — Mnie jednak o tym mówisz. — Bo pan jest w to wmieszany. Bo pan ma prawo wiedzieć, po jakim to człowieku ta seńora rozpacza. On był i pana wrogiem, niech pan pamięta. Był? Czas przeszły aż zgrzytnął. Mały ptaszek przefrunął nad nami podkreślając tę ciszę wokoło, to nasze odosobnienie. Zapytałem: — Czy tamtego dnia, kiedy włamałeś się do jego pokoju w Espańa… wiedziałeś, kto tam mieszka? — Nie. Dopiero później. Seńora poruszyła się we śnie, akurat jak doszedłem do toaletki. I na domiar pluskał prysznic w łazience, więc pomyślałem, że trzeba się spieszyć. Zagarnąłem pierwsze lepsze rzeczy i uciekłem. Byłem już daleko od Bandaques, kiedy odkryłem, jaką mam zdobycz. — Zakaszlał sucho. — Dawniej modliłem się, żeby coś takiego zaszło, ale takie modlitwy jak moje nie są wysłuchiwane… przez Boga w każdym razie nie. To był przypadek. Aż pot mnie oblewa czasami, kiedy myślę o tym. Przecież równie dobrze mogłem wybrać inny hotel, inny balkon. A tak się złożyło, że właśnie jego był najbliżej rynny. Słuchając oglądałem sygnet. Schafer. Erich Schafer… Ilsa Scheele… Zavella mówił dalej: — Dowiedziałem się, czyj to pokój. Nazwisko mnie nie zmyliło. Bo ten sygnet był
zupełnie jak odciski palców. W sobotę wróciłem do miasteczka. Poprzedniego dnia próbowałem też, ale za dużo kręciło się tych ze Straży. W sobotę, kiedy takie tłumy się zeszły, było łatwiej. Miałem pewność, że on tam będzie, że gdzieś będzie stał czy siedział i patrzył na procesję, ale jeden strażnik mnie wypatrzył i musiałem uciekać. W niedzielę dowiedziałem się o panu i o seńorze, i o tym, że on następnego dnia rano jedzie do Barcelony. (Joaquin, pomyślałem.) — Miałem nadzieję przychwycić tego Mercedesa na szosie, ale jakoś go przegapiłem. A potem we wtorek on pojechał do Gondra… jak pan wie. Ja wtedy tutaj nie byłem. Siedziałem w innym miejscu niedaleko tamy. To też był przypadek. Zobaczyłem jego samochód jeszcze z dużej odległości. Jechał w stronę tamy, ale coś mi powiedziało, że on zboczy do tej wsi. Zszedłem w dolinę i czekałem na dawnym rynku. I wypisz, wymaluj, przyszedł. Podobno oni zawsze wracają. Zmienił się, jasna rzecz… wyłysiał, utył. Gdzie indziej mógłby mnie minąć, a ja bym go może nie poznał. Ale ten sygnet i to, że wrócił do Gondra… to już było jak wyrok. Z początku nie widział mnie tam na rynku. Potem zawołałem go po nazwisku: „Schafer”. Szedł w inną stronę i kiedy usłyszał, zatrzymał się, jakby był uwiązany na sznurze już do końca naciągniętym. Rozejrzał się w lewo i w prawo. Znów zawołałem: „Schafer”, i wtedy się odwrócił. Zobaczył mnie i mój karabin, bo miałem karabin przy sobie. Powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Zawołałem: „To ja jestem ten chłopak, który tu stał dwadzieścia lat temu… pamiętasz?” Nie wiedziałem, czy on nauczył się hiszpańskiego, czy nie, ale to było nieważne, bo wydawało mi się, że wszystek czas na świecie teraz do mnie należy. Ale potem, kiedy ruszyłem do niego, tama się przerwała… i nagle już wcale nie miałem czasu. Ani on nie pojął, ani ja nie pojąłem, co się stało… w pierwszej chwili wcale nie. To zagrzmiało jak jakiś wybuch pod ziemią… przytłumiony, a przecież straszliwy. Potem przez minutę może była śmiertelna cisza, ale już zaraz ziemia się zatrzęsła i jęk leciał przez dolinę, z każdą sekundą coraz głośniejszy, aż przeszedł w ryk. To było jak wichura, a przecież powietrze ani drgnęło. I raptem Schafer rzucił się do ucieczki, a ja do niego strzeliłem, bo myślałem, że on ucieka przede mną. Upadł na kolana i wrzasnął. Wtedy zobaczyłem, jak ta woda kipi zza zakrętu nad wsią i byłem pewny, że ze mną też koniec. Woda była wysoka jak katedra i płynęła szybko, aż się przewalała. Odrzuciłem karabin i zacząłem włazić na stromą skałę. Wcale nie myślałem, że mi się uda wydostać. W końcu już ledwie mieściłem się na tej skale, wszędzie dokoła woda. Kiedy się obejrzałem, Schafera nie było… nic nie było. Na mdłości mi się zebrało ze strachu… po prostu na rzyganie, a przecież czułem się cudownie. — Znów zakaszlał. — Cudownie. Opowiadał głosem spokojnym, bezbarwnym, jednostajnym, jak gdyby po to, żeby zrzucić ten ciężar z serca, i sama prostota jego opowiadania nadała scenie, którą opisywał, tym większą plastyczność. W Gondra przecież byłem, a zastygłą w trwodze twarz Scheelego prądy morskie przyniosły nieomal pod mój próg. Dopiero przy samym końcu ton Zavelli stał się inny, zjadliwie triumfalny: ostatnie powtórzone słowo zabrzmiało szpetnie i przerażająco. Nie odrywałem oczu od jego napiętej, trupiej twarzy.
— Zastrzeliłbyś go tak czy owak? — Nie jeden raz. — Z jakiego powodu? Zavella przełknął ślinę, czubkiem zniszczonego buta poruszył wygasłe węgle ogniska. — Powiedz mi — nie ustąpiłem. — To ważne. Teraz nieomal zachłystywał się słowami: — Ta dolina była główną linią obrony Bandaques i szosy na północ. Kiedyśmy ją utracili, miasteczko i szosa stanęły otworem. Wszyscy zdawali sobie sprawę, jaka to ważna linia. Ale poszło nam źle i front przesunął się bardzo szybko… tak szybko, że zabrakło czasu na porządną ewakuację ludzi z Gondra, kiedy zaczęła się walka o dolinę. Trwała dwa dni, bardzo zawzięta. Przed wojną mój ojciec pracował przy materiałach wybuchowych w jednej firmie budowlanej… nie wzięli go do wojska, bo utracił trzy palce prawej ręki. Ale wtedy walczył. W sytuacji prawie beznadziejnej poprowadził grupę milicianos w górę rzeki, żeby wysadzić tę tamę. To było beznadziejne i ci, którzy nie polegli, dostali się do niewoli… mój ojciec wśród nich. Dowodzący oficer z Legionu Condor, do którego ich zabrano, zapytał, skąd pochodzą. I na drugi dzień, kiedy dolina już padła, ten oficer ze swoimi żołnierzami wmaszerował na rynek. Ze sto osób jeszcze zostało we wsi. W piwnicach i suterenach… starzy przeważnie, chociaż nie wszyscy. Moja matka była młoda i ja dzieciak. Wypędzili nas na rynek i ustawili pod ścianą razem z mężczyznami z tamy… w dwóch rzędach. Ja byłem z matką w tym od zewnątrz. Przez tłumacza oficer kazał mi wyjść z szeregu i stanąć obok niego. Był smukły, włosy miał bardzo jasne i palił papierosa. Sięgałem mu do pasa. Stał i lewą ręką trzymał się za pasek i widziałem jego pierścień na małym palcu. Stałem tak blisko, że widziałem te litery na pierścionku. Myślałem, że on wygłosi jakąś mowę. Wszyscy pod ścianą stali bardzo cicho i chyba też tak myśleli. Jak ja, nie wiedzieli… przez myśl im nie przeszło… że zostaną zabici. Ale oni ich zabili… wszystkich, co do jednego. Bez słowa, bez żadnego wytłumaczenia. Ten oficer nagle podniósł rękę i karabiny maszynowe otworzyły ogień z dwóch rogów rynku. — Zavella urwał odrzucając głowę do tyłu, jak gdyby się dusił. — Skończyło się w ciągu minuty, a potem kilku z nich zaczęło dobijać z karabinów i pistoletów. Oficer kazał tłumaczowi, żeby mi powiedział: „Tak się dzieje, kiedy stawiacie opór. A teraz biegnij przestrzec ich tam w Bandaques”. I odszedł. Wciąż jeszcze palił papierosa. Później pociskami ze swoich dział zrównał wieś z ziemią. Znów przez to, że nie wdawał się w szczegóły, pozostawił pełne pole do działania mojej wyobraźni. Czas, który minął od tamtych zdarzeń, nie stanowił bariery. „Posłuszeństwo, władza, szacunek” — ten frazes Scheelego współbrzmiał z moimi myślami, których tory były teraz zupełnie inne niż przedtem. Zavella mówił: — Tłumacz nazywał go Schafer. I on odpowiedział, kiedy zawołałem to nazwisko tamtego dnia, pomimo że zmienił je na Scheele. Ruchem głowy wskazał sygnet w moich palcach. — Pierścień jednak był ten sam. To mnie naprowadziło.
— Ile lat miałeś wtedy? — Dwanaście. Nie byłoby w porządku sprawdzać go, ale nie mogłem sobie odmówić tego, by mu nie zadać kilku ostatnich pytań. — Dlaczego on wybrał właśnie ciebie? — Sam się nad tym głowiłem tysiące razy. — Były tam inne dzieci? — Niewiele. Małe dzieciaczki przeważnie. Kilku mężczyzn próbowało uciec, kiedy oni zaczęli strzelać, ale tylko trzem czy czterem się to udało. Umarli już pewno… albo umarli, albo przenieśli się gdzie indziej. W każdym razie tylko ja jeden słyszałem nazwisko tego oficera i widziałem ten pierścień z bliska. Niech mi pan wierzy, seńor Tyler, te litery wypaliły się w moim mózgu. — Poszedłeś do Bandaques? — Nie. Pobiegłem w góry i ukryłem się w jaskini. Nie przypominam sobie dokładnie. Byłem jak skamieniały. To znaczy roztrzęsiony w głębi ducha, ale nawet płakać nie mogłem. Jakaś kobieta mnie znalazła i zabrała do siebie do domu, dała mi jeść. Jeszcze nie tamtego dnia… może na drugi dzień czy na trzeci, Bóg jeden wie. Chyba musiała się domyślić, skąd ja jestem, ale nic o tym nie mówiła… tylko dała mi jeść i położyła mnie do łóżka. Przypuszczam, że miała zamiar oddać mnie jakimś zakonnicom, ale do tego nie doszło, bo następnego wieczora po cichu wybiegłem stamtąd i już nie wróciłem. Tułałem się po prostu. Już mogłem płakać. Walki przesunęły się dalej na północ i wszędzie był bałagan. Dzieciak byłem, więc nie zdawałem sobie sprawy, że lepiej byłoby dla mnie, gdyby mnie także zabili. Nie wiem, gdzie łaziłem. Żebrałem albo podkradałem jedzenie, jeżeli ktoś się nade mną nie ulitował. Przez parę dni byłem u Cyganów, później w domu właściciela jednego tartaku. A potem w jakieś dwa tygodnie po tej egzekucji znalazłem ostry granat. Leżał w rowie, gdzie zbierałem jagody. Kiedy go wziąłem w rękę, jakoś ta drętwota mi przeszła… trudno to ubrać w słowa. Ale tam właśnie z tym granatem w ręce chyba stałem się dorosły. Łzy mi już nie wystarczały. Czekałem na skarpie nad jakąś szosą, a potem rzuciłem ten granat na pierwszy samochód z wojskiem, jaki przejeżdżał na północ. Nie trafiłem, ale tamci wyskoczyli z samochodu i zaczęli strzelać do mnie, musiałem uciekać. — W ataku kaszlu Zavella aż się zgiął. Po chwili z ponurym uśmiechem dodał: — I od tamtej pory nie przestałem uciekać, seńor. A teraz już za późno mieć nadzieję, że mógłbym przestać. Złotem obrzeżony obłok przysłonił częściowo słońce. Broń, o którą zabiegałem, była już wykuta, gotowa do użytku. Broń skuteczniejsza niż wszystko, co przedtem sobie wyobrażałem, a jednak przerażająca dla mnie, napawająca mnie takim lękiem, jak gdybym ujrzał w niej własną zagładę. — Hiszpania cała była jak rzeźnia — powiedział Zavella — kto by tam chciał jeszcze słuchać o Gondra. Wszyscy dosyć napatrzyli się na śmierć, a do końca było daleko. Więc po jakimś czasie schowałem to, co wiedziałem, głęboko w sobie i nauczyłem się żyć z
tym. Ale to mnie zżerało jak rak. Chociaż bolało nie zawsze, przecież było we mnie i zżerało po cichu… jeszcze w pięć i w dziesięć, i dwadzieścia lat po tym wszystkim. — Uniósł lekko ręce i pozwolił im opaść. — Ale teraz już się skończyło. Nazwisko, pierścień, rynna z dachu hotelu… Po dziś dzień zdarzają się cuda.
* * * Sprowadził mnie z płaskowyżu w miejsce dostatecznie bliskie szosy, żebym dalej mógł iść już sam. Poprzednim razem oświadczyłem mu na pożegnanie, że się nad nim nie ulituję, teraz jednak serce miałem pełne litości. Nie mogłem go ani potępiać, ani osądzać. Nic mi nie wychodziło, odkąd Scheele nie żył i rozpacz wypaczała moją namiętność do Ilsy, aż zamieniła ją w jakieś zupełnie inne uczucie. Mówiłem sobie, że prawdopodobnie Scheelego i tak wcześniej czy później ktoś by zabił, jak nie strzałem z broni palnej, to inaczej. Los jest odkupicielem bezwzględnym i rzadko kiedy się myli. Patrząc na Zavellę, jego sylwetkę przypominającą stracha na wróble, gdy schodził przede mną po zboczu, zastanawiałem się, co go jeszcze czeka; czy on kiedyś odnajdzie w sobie śmiech i zazna spokoju, jaki daje bliskość kobiecego ciała, i już nie będzie musiał mieć zmysłów wyczulonych na odgłos ukradkowych kroków. Pragnąłem, żeby tak było — może właśnie dlatego, że sam również takiego spokoju zostałem pozbawiony, otrzymując w spuściznie raka, otrzymując w spuściznie ból. Uścisnąłem mu rękę i powiedziałem: — Może się jeszcze spotkamy. — Mam nadzieję. — Wszystkiego dobrego w każdym razie. I wiele lat zdrowia. — Panu też tego życzę, seńor Tyler. W dwadzieścia minut później zatrzymałem autobus przed wąwozem. Ani w czasie czekania na szosie, ani potem z autobusu nie widziałem nikogo ze Straży Obywatelskiej, żadnej krążącej Simki. Słońce znów świeciło pełnym blaskiem i te wiejskie okolice trwały w jakimś zwodniczym spokoju, gdyśmy wyjechali spośród brunatnych, nierówno sfałdowanych wzgórz, zbliżając się z grzechotem do Bandaques. O godzinie zaledwie jedenastej wysiadłem z autobusu przed reklamami walki byków, rozlepionymi na ścianie amfiteatru i skierowałem się do hotelu Espańa.
VIII
1 Ilsy w hotelu nie było i dziewczyna z recepcji nie potrafiła mi nic o niej powiedzieć. Wszedłem do baru Amerykańskiego i wypiłem kieliszek Fundadora. Przy stoliku pod wypchanym łbem byka z chromowaną plakietką siedział jakiś facet zapamiętale czytając reportaż z meczu piłki nożnej. Barman też Ilsy nie widział, ale zwrócił uwagę na śmieszne zestawienie tego gościa z bykiem i uśmiechnął się do mnie. — Wszystko się zmienia — powiedział. A ja, ponieważ myśl o śmierci w Gondra mnie nie opuszczała, omal że zapragnąłem mu wyjaśnić, jak bardzo on się myli. Nie miałem pojęcia, dokąd poszła Ilsa. Przeszkadzał mi brak samochodu, więc wkrótce potem taksówką wróciłem do willi Miramar. W czasie gdy byłem nieobecny, listonosz zostawił pocztę, i teraz między innymi czekała na mnie wiadomość od mojego agenta, że jedna z gazet londyńskich zakupiła prawo do drukowania w odcinkach mojej ostatniej powieści. Stwierdził on na zakończenie: „Szczęśliwy z ciebie śmiertelnik. Tutaj pogoda jest ohydna, taka, że tylko usiłuję nie prosić Cię otwarcie o zaproszenie. Czy może byłbym de trop w tej twojej willi z lukru? To, że nie odzywasz się do mnie, jest raczej zastanawiające”. — I dopisał odręcznie: „Jak tam z tą nową książką?” Jego listy niezmiennie przynosiły mi albo wielką radość, albo rozczarowanie. Taki już był charakter stosunków, jakie nas łączyły. Ale tę wiadomość przyjąłem bez zadowolenia, bez wdzięczności. Jakoś nierealny wydawał mi się ów sukces, a to ostatnie dopisane zdanie odczułem tak, jakby on rozmyślnie dawał mi kuksańca. Rzuciłem jego list. „Fikcja” — powiedział Scheele, i właśnie fikcja jest moją profesją; ale ja z fikcją utraciłem łączność. Ruszyłem dalej do hallu. Z pokoju gościnnego wyszła Catalina. — Buenos dias — powiedziałem. — Nie będę jadł w domu ani teraz, ani wieczorem. Przyjęła to skinieniem głowy. Przeszedłbym obok niej, ale zaczęła słabo: — Seńor… — Tak? Oczy o barwie daktyli miała młode w przeciwieństwie do orzechowej pomarszczonej twarzy. — Kapitan Romero trzymał mnie wczoraj u siebie w biurze. Nie widziałam pana od tej pory, a chciałam się wytłumaczyć. — Słyszałem o tym. Nie ma znaczenia.
— Musiałam tam pójść. Nie śmiałam odmówić. — Rozumiem. I przykro mi, że ciebie wezwano. Ale nic złego się nie stało. — Bardzo mnie wypytywał. — Jej zatroskanie było nieomal macierzyńskie. Na pewno bała się Romera. Wszyscy się go bali. Wobec mnie jednak mogła sobie pozwolić na śmiałość. — Niegrzecznie wypytywał. — To w ogóle była pomyłka — uspokoiłem ją. — Nieporozumienie. Z widoczną ulgą złożyła ręce. A gdy wyszedłem do samochodu i napełniałem chłodnicę, już śpiewała ze swoim zwykłym ukontentowaniem. Samochodem wróciłem do miasteczka. Morze trochę zatraciło swoją czerwień, ale plaża nadal nie przedstawiała się zachęcająco i na piasku leżało jeszcze więcej napęczniałych kóz, sztywnych jak kobzy. W ogródku baru Sindbad zobaczyłem Joaquina z tacą wysoko w rękach krążącego uważnie między stolikami. Tutaj wydawał się bardziej na swoim miejscu niż tam na płaskowyżu; nie znał żadnych sekretów. Aż dziwnie mi było pomyśleć, że on wie mniej ode mnie. Ilsy nigdzie nie było widać, ale zadecydowałem, że nie wstąpię tam, żeby o nią zapytać. Wolałem nic przyspieszać chwili, w której zadam jej ból, jak również nie mógłbym się nagiąć do tego, by oszukiwać Joaquina odpowiadając na jego pytania o krewniaka. Wiedziałem, że oszukiwać go będę musiał, ale później, gdy już nauczę się to robić. Wróciłem do hotelu Espańa i czekałem. Niektórzy ludzie, podobno, rozrzucają szmaty i śmieci przed swoją świątynią, klękają na tych brudach i złorzeczą skądinąd czczonym przez siebie bogom za to, że z ich wyroku nie mogą składać im lepszych darów. Gdyby rozpacz Ilsy po śmierci Scheelego nie zatrzasnęła drzwi przede mną, może bym zniósł to wszystko biernie. Nie dałbym się sprowokować do obejrzenia Gondra ani nie łamałbym sobie głowy w poszukiwaniu śladów, nie wypytywałbym Joaquina, nie pojechałbym z nim ufnie autobusem, żeby porozmawiać z Zavellą. Zaledwie wczoraj — czy to rzeczywiście było wczoraj? Już mi się kręciło — Ilsa powiedziała, że nie mogłaby żyć nie znając przyczyny jego śmierci. W jaki sposób mam jej powiedzieć i kiedy — nie wiedziałem. Jedyną rzeczą pewną było to, że ona mi nie uwierzy: zażąda dowodów. Sam Zavella był żywym dowodem, ale nie chciałem go mieć na sumieniu. Czyż jednak muszę podawać jakiekolwiek nazwiska? „Ktoś, kogo spotkałem” — wystarczy. Potworność tych odkryć raczej przedłuży jej niewiarę, niż wywoła w niej chęć oskarżania. To, co budzi wstręt i grozę, automatycznie budzi też wątpliwości, i nawet ja sam, chociaż znałem Scheelego tylko parę dni, nadal jakoś trochę niedowierzająco kojarzę człowieka, którego pogrzeb ma być jutro, z owym smukłym, jasnowłosym oficerem z Legionu Condor, o którym opowiadał mi Zavella. O ileż silniejsze niedowierzanie ogarnie Ilsę? Ośmioletnia więź przemawia na korzyść Scheelego. Ale w końcu — chyba — ona się wzdrygnie z odrazą i będzie mnie potrzebowała jak nigdy przedtem. I w żadnym razie nie mogłaby mieć mi za złe tego, że jej powiedziałem, bo sama chciała wiedzieć. Jeśli czyhała w moich pobudkach złośliwość — pewna nienawiść nawet — to tak samo jej nie widziałem, jak ślepiec nie widzi zmiennych kolorów dnia. Pożądanie, tak. Rozpacz, tak. Miłość, tak… Te trzy
uczucia mną kierowały. Czyż uzbroiłbym się tak, jak się uzbroiłem, gdyby było inaczej? Wyciągnąłem z kieszeni sygnet i jeszcze raz go obejrzałem. Jakaś pulchna kobietka weszła do baru i usiadła dość ryzykownie, na wysokim barowym stołku obok mnie, więc szybko nakryłem sygnet ręką, jak gdybym został przyłapany na gorącym uczynku. Przeszedłem do stolika. Rozwarłem palce i znów te inicjały ES. Schafer. Erich Schafer… Co się działo z tobą po tym wydarzeniu w Gondra? — zadałem w myśli pytanie. Kiedy przybrałeś nazwisko Scheele? Gdzieś muszą być na to odpowiedzi, wszystkie dowody pod słońcem, w razie konieczności. Ludzie wciąż przychodzili albo wychodzili, ale ostatecznie na mozaice kaflowej podłogi w hallu zastukały obcasy Ilsy i schowałem sygnet. Jej kroki były odgłosem natychmiast swojskim — należały do tych wszystkich drobnych nieodłącznych od niej szczegółów. Ubrała się w ciemnoszary kostium i surowość tego stroju podkreślała jej widoczną pod opalenizną bladość. Jak gdybym miał wszelkie prawo wiedzieć, zapytałem: — Gdzie byłaś? — Bo nie pamięta się o tym, że kochankowie nie mają żadnych praw, żadnych zobowiązań. — Robiłam zakupy. — Szukałem cię wszędzie. Obciągnęła spódniczkę i usiadła. — Byłam też w biurze linii lotniczej i załatwiłam bilet. — Och? — Serce mi nagle ścisnęły jakieś druzgoczące kleszcze. — Na kiedy? — Na niedzielę — odpowiedziała. — Samolot Air France leci do Paryża, a tam już będę miała połączenie. — W ostrożnej dokładności, z jaką zawsze mówiła po angielsku, w jej trochę śpiewnym akcencie usłyszałem niepokojące zdecydowanie. — Czy musisz? — Co czy muszę? — Wyjechać stąd tak szybko? — Tak, Stephen. Muszę. — I po chwili: — Poczęstujesz mnie papierosem? — Ale to już za dwa dni. — Byłem oszołomiony. — Mnóstwo będzie do załatwienia w domu. — Przypuszczam. Ale… Podszedł usłużnie kelner z zapalniczką. Jak gdyby mnie nie wolno było nawet podać jej ognia. Świat zaroił się od harcerzy. Sztywno zamówiłem wytrawny kseres: patrzyłem, jak płomyk zapalniczki pląsa i jak dym papierosa zastyga w powietrzu. Pół minuty minęło, zanim przerwaliśmy milczenie. Jakieś wahadło huśtało mi się w głowie: „Powiedz jej teraz… Nie mów jej teraz”. W blasku ukrytych lamp baru Ilsa była niezwykle piękna. Usta, których wilgotny smak jeszcze pamiętałem, gładkie czoło, które w akcie miłosnym pokrywało się kropelkami potu, błękitna żyłka na szyi… Wprost nie mogłem uwierzyć, że
to już nie moje. Spójrz na mnie, myślałem, na litość boską, spójrz na mnie… Broń miałem w kieszeni. Wystarczyłoby tylko tę broń wyciągnąć, żeby przedrzeć się przez obojętność Ilsy — i wtedy jak pocisk przeszywający zbroję ta broń zabiłaby jej obsesję. Rozpacz i żal nie mogą przecież iść w parze z tym, co ja wiedziałem. To wahadło rozhuśtało się znowu: czy tak czy nie, czy tak czy nie… pół minuty trwało w nieskończoność. Ale resztką próżności pragnąłem odzyskać Ilsę bez pomocy Scheelego. Teraz, gdy ona była przy mnie, postanowiłem powołać go tylko w razie konieczności. Zapytałem: — Ale co z nami, Ilsa? Szepnąłem to cicho, z trwogą pochylając się ku niej; ale wybuch tubalnego męskiego śmiechu zagłuszył mój głos. Skonsternowany stwierdziłem, że ona nie dosłyszała. — Na obiad? Tak. Chciałam cię właśnie zapytać, czy możemy zjeść wcześniej. Bo jeszcze chcę pójść do kościoła. Przywiozą tam Ericha o drugiej. Wyprostowałem się na krześle pokonany, pełen jadu. — Będziesz tam? — zapytała. — Przecież nie życzysz sobie, żebym był. — Stephen — rzekła poważnie, przeciągle, jak gdyby karciła dziecko. Nasze oczy wreszcie się spotkały i zobaczyłem, że ona patrzy na mnie pobłażliwie i ze zrozumieniem. — Chciałabym, żebyś tam był. Wzruszyłem ramionami. — Nie jestem katolikiem. — Pomimo to… — I ja niczego tu nie żałuję. Tym razem pierwszy odwróciłem wzrok: uciekłem od jej spojrzenia. Ale mogłem przecież zranić ją znacznie boleśniej. To były tylko draśnięcia. — Jak sobie chcesz — powiedziała spokojnie. — Ty jednak tak. — Nie rozumiem cię. — Żałujesz… żałujesz tego, co było z nami. — W myśli błagałem ją, żeby zaprzeczyła. Mimo woli odczytałem na dnie popielniczki napis Espańa Sekundy mijały. — Och, Stephen. Teraz znów spojrzałem jej w oczy. — To nie jest odpowiedź. Westchnęła: — Nie teraz, Stephen. Proszę cię.
— On nie żyje, Ilsa. Usta jej się wygięły w łuk, jak gdybym ją uderzył. Zgasiła papierosa w tej dużej niebiesko–iałej popielniczce i wstała. — Zapomnij, że w ogóle mówiłam o kościele. — I zwróciła się do kelnera. — Czy można będzie zaraz zjeść obiad? — Tak jest, seńora. Przeszedłem z nią do restauracji, z każdą chwilą coraz bardziej rezygnując z dumy. Głowy się odwracały, spojrzenia biegły za nią. Szmer ogólnych rozmów na chwilę przycichł. Ale dla mnie istniała tylko zawziętość, która narzucała rytm jej długim krokom. Gdyśmy podeszli do jej stolika, powiedziałem niezgrabnie: — Przepraszam. Ona jednak nie odpowiedziała. Przez długi czas jedliśmy w zjeżonym milczeniu. Kierownik sali we własnej osobie podszedł, żeby złożyć swoje uszanowanie, a myśmy z nim rozmawiali, jak gdybyśmy byli znajomymi przypadkowo siedzącymi przy jednym stoliku. Już miał z ukłonem odejść, gdy Ilsa zapytała, czy mógłby dla niej zamówić taksówkę na godzinę drugą. — Oczywiście, seńora Scheele. Zaczekałem, dopóki nie odszedł. — To było niepotrzebne — powiedziałem. — Pieszo to jednak trochę za daleko. — Wiesz doskonale, że ja cię tam odwiozę. — Nie wiedziałam i nie wiem. — Jednak ja cię odwiozę. — Nie masz po co tam jechać. Sam tak powiedziałeś. — Chcę tam pojechać. — Och, Boże — rozgniewała się. O mało więc jej nie utraciłem. Bez Scheelego nie mogłem zdziałać nic. A przecież wciąż jeszcze zwlekałem z wykorzystaniem Scheelego jako rajfura. Może byłem zanadto zły sam na siebie, zanadto nieszczęśliwy. Czy może wyczuwałem, że wydobycie sygnetu w chwili wściekłości nie będzie skutecznym zdemaskowaniem Scheelego. Jakikolwiek miałem powód, trzymałem język za zębami i pozwalałem, żeby to, co wiedziałem, nadal zatruwało mnie swym jadem. Później — pomyślałem tak poprzedniego dnia i znów tak pomyślałem teraz. Powiem jej później, kiedy będzie spokojniejsza, kiedy ja będę spokojniejszy… Dopiliśmy kawę i wyszliśmy z hotelu. Taksówkę, stojącą przed schodkami, odprawiłem jak rozpieszczony smarkacz, po czym otworzyłem drzwiczki swojego
samochodu. Ilsa wsiadła bez słowa i powiozłem ją na schadzkę z upiorem, którego miałem zabić.
2 W kościele było ciemno, nie inaczej niż zwykle. Lampka w sanktuarium jaśniała barwą czerwonego wina poprzez ten wieczny mrok; ludzie bezimienni jedni w zbożnej pokorze, inni w swojej uległości wobec przewodnika wycieczki, poruszali się jak cienie. Figura przybita do ogromnego wiszącego krzyża wyglądała tak, jakby On spał. Ruszyłem za Ilsą środkowym przejściem. Scheele już był tam. Trumna w udrapowanej krepie pomiędzy żółtymi gromnicami stała z boku przed głównym ołtarzem. Ilsa uklękła, a mnie już nawet ten jej hołd złożony Bogu wydał się nieomal oddaniem czci Scheelemu. Wybrałem sobie miejsce w trzecim rzędzie za nią. Klęcząc uczyniła znak krzyża. Płomienie tych grubych świec na straży trumny położyły się, jak gdyby pod przelotnym dotknięciem jakiejś niewidzialnej ręki zatrzepotały, napęczniały i znów zaczęły palić się równo, strzeliście. Do Ilsy podszedł ten stary ksiądz, przypominający indyka i szepnął jej coś poufnie. Widząc jego prawie natychmiastowe przybycie, doznałem wrażenia, że gdzieś czyhał na nią. Obawiałbym się go bardziej, ale nie sądziłem, żeby parę godzin w łóżku mogło spowodować wieczystą udrękę. Ja łaknąłem ciała, dusza była dla mnie nieuchwytną, nienamacalną mgłą — wspomnieniem dla innych. Ksiądz odczłapał. Znów spojrzałem na trumnę ustawioną w tym poczesnym miejscu i zastanowiłem się, z której strony jest głowa Scheelego. „Prawdziwe życie i śmierć… żadnej namiastki nie ma, panie Tyler.” On był teraz moim sprzymierzeńcem, ostatnim i jedynym — a przecież zdradzieckim, bo Ilsa też o nim myślała. Trwała myślą przy nim, nie wiedząc nic o rynku w Gondra i karabinach maszynowych terkoczących wśród krzyków i jęków, ani o chłopcu, który ukrył się w jaskini i zapamiętał sobie niemieckiego oficera z papierosem. Oparłem podbródek na splecionych rękach, nie po to jednak, by się modlić. Schafer… Scheele — kimkolwiek byłeś, w którąkolwiek stronę odwrócili cię głową — nie skończyłeś swojej działalności w Gondra, prawda, że nie? Gdzie przebywałeś później, gdy już ty i reszta tej waszej bandy uczestniczyliście w tamtej paradzie w Berlinie? Pojechałeś do Polski? Do Norwegii? Do Francji? Do Grecji może? Czy do Rosji? Gdzieś musiałeś działać. Hiszpania była tylko doświadczalną świnką morską. Nie powiesiłeś swego munduru na kołku w roku 1939 — ty na pewno nie, po tylu przydatnych doświadczeniach. Inni tacy jak ty pojechali przecież dalej do Warszawy, do Lidie w Czechosłowacji, w Ardeny… Dziesiątki były takich miejscowości i każda z nich to pomnik potwornych zbrodni. Dokąd ty pojechałeś? I co jeszcze się stało takiego, że zmusiło cię do zmiany nazwiska? Gondra ci nie wystarczyła? Nawą przedreptało kilkoro dzieci: otoczyły w blasku świec jaśniejącą świętą. Ale święta się nie poruszyła, chociaż sądząc z zachwytu i uniesienia na ich buziach, one tego
cudu oczekiwały. Hier haben wir gewonnen… Pomyślałem: Tyś nie zwyciężył, Scheele, osobiście w końcu jednak nie zwyciężyłeś. Tylko sobie wyobrażałeś, że odniosłeś zwycięstwo. Jeśli coś jeszcze żywego zostało po tobie, musisz przecież to zobaczyć. Dziś wieczorem Ilsa mi uwierzy; będzie sobie zadawała takie same pytania. A jutro odwoła swój lot do kraju. Ten ksiądz wrócił, już w komży; przeszedł pod łukowatym sklepieniem i zniknął mi z oczu. Zobaczyłem, że Ilsa jeszcze niżej pochyla głowę. Jakiż pożytek dla Schafera z modłów, które ona zanosi o spokój duszy Scheelego? Gdybym ja potrafił się modlić, ufny, że modlitwą coś osiągnę, prosiłbym Boga o to, by mi dane było odnieść zwycięstwo samodzielnie, bez pomocy Scheelego. Ale Bóg wyglądał tak, jakby spał, a ja byłem zbyt wypaczony w moim samolubstwie, żeby wierzyć w cokolwiek poza własnymi ludzkimi możliwościami. Żądza nie ma serca i prawie nie zna cierpienia. Ilsa klęczała przede mną w takiej odległości, że gdybym pochylił się do przodu i wyciągnął rękę, musnąłbym czubkami palców jej proste włosy. Pragnienie, by to zrobić, jeszcze paliło się we mnie, ale już tylko Scheele mógłby mi to umożliwić. Ilsa podniosła się z klęczek. Przez chwilę myślałem, że gotowa jest wyjść, więc też na pół wstałem. Ale przesunęła się skurczona przez rząd tych wyplatanych trzciną krzeseł i zniknęła tam, dokąd poszedł ksiądz. Odwracając się zobaczyłem, jak ona idzie do jednego z konfesjonałów w bocznej nawie. Zasłona konfesjonału zadrgała; gdy Ilsa uklękła, widoczne były tylko jej pantofle i smukłe łydki, sterczące jak na scenie sterczą nogi pomocnicy magika, którą ów magik zamknął w skrzyni. Bardziej nie mogłaby mnie zranić, napełnić goryczą. Ukryłem twarz w dłoniach. Czy dlatego chciałaś być tutaj ze mną? Żeby mnie upokorzyć?… Żebym na własne oczy to widział. Bo chyba nie ksiądz namówił ją do spowiedzi właśnie tu i w tej chwili. Znałem tę formułę: „Pobłogosław mnie, ojcze, bom zgrzeszyła… cztery czy pięć razy, ojcze, przy dwóch oddzielnych okazjach… Nie, przedtem nigdy…” Za nic bym już nie został i nie słuchał tego szeptania w mojej wyobraźni. Wstałem i wyszedłem trzaskając kościelnymi drzwiami: odnalazłem blask słońca. Stanąłem na wydeptanych schodkach i wlepiłem oczy w kwiaciarki pod kościołem, które Chrystus na pewno kazałby przepędzić, i na spryskiwacze słabiutko tryskające wodą wśród łat schorzałej trawy. Ten szept odrzeczenia jeszcze mi brzmiał w uszach i poczułem rozpacz bezmierną, jakiej nigdy dotąd nie odczuwałem. Myśl sformułowała się, nieomal nabrała kształtu pięści podniesionej w gniewie. Dobrze więc. Teraz już sama doprowadziłaś do tego.
* * * Ilsa była tam długo. Czekałem w samochodzie. Nawet nienawiść miewa swoje okresy
spokoju — a co to mogło być, jeśli nie uczucie nienawiści? Wypaliłem dwa papierosy; usiłowałem zmusić ją całą siłą woli, żeby wyszła z kościoła, zanim logika weźmie górę nad moją zawziętą urazą. Zazdrość buduje najwęższe mosty pomiędzy wrogością i pożądaniem; czasem nawet zlewa je ze sobą. Nareszcie Ilsa wyszła — rozgrzeszona przypuszczalnie, znowu czysta po zmyciu grzechu, który popełniła ze mną. Zauważyłem zimno: — Nie musiałaś robić tego tak ostentacyjnie. — Przepraszam. Ale to naprawdę nienaumyślnie. — Bzdura. — Wściekle włączyłem bieg. — Naprawdę. — Dziwne, że nie boisz się narazić na ponowne zbrukanie. To ją pokonało, ale tak czy owak, ja wypowiedziałem się już dostatecznie. — Nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej, Stephen. — Tobie? — Tak, mnie. Rozchybotana Vespa wlokła się przed nami, więc zmniejszyłem szybkość. — Kochałaś mnie swego czasu — powiedziałem. — Czy tę miłość musiał zabić jakiś zbiór prawideł? One nie znaczyły dla ciebie tak wiele, kiedy on żył. Odpowiedziała cicho z powściągliwością świeżo nabytą wskutek odpuszczenia grzechów: — Postaraj się nie czuć do mnie nienawiści, proszę cię. — Ja ciebie nie rozumiem. I nie mam czasu na to, żeby być delikatny… nie mam, jeżeli chcesz mnie opuścić w niedzielę. — Muszę wyjechać. — Nie pojmuję, dlaczego. Widać już było hotel Espańa i wyminąłem tę Vespę wykorzystując lukę wśród samochodów. Ten manewr opóźnił jej odpowiedź. Koła zgrzytnęły o krawężnik, zanim odpowiedziała: — Już ci mówiłam, dlaczego. — Jesteś teraz wolna… w myśl wszelkich prawideł. Powtarzam, nie rozumiem. Co z tobą i ze mną? — Nic z tego nie będzie. — Jeszcze prawie nie spróbowałaś. — Nigdy bym nie zapomniała, że byłam z tobą, kiedy Erich umierał. Nigdy.
— O nim najlepiej zapomnieć. Hamowałem już przed hotelem. Zatoczyła się na mnie, zgoła teraz niepowściągliwa: — Takich rzeczy mówić nie wolno. — Powiem jeszcze raz. O nim najlepiej zapomnieć. Ty nie wiesz, jaki to człowiek… Wysiadła z samochodu, zanim zdążyłem skończyć zdanie. Dogoniłem ją po schodkach, pod samymi .drzwiami. Chwyciłem ją za rękę. Wyrwała się, ale chwyciłem ją znów. — Myślisz, że przyjemnie mi to robić? — Odejdź. — Nie. Ty pójdziesz ze mną. Z recepcji przyglądano mi się ciekawie, gdy wprowadzałem Ilsę do baru Amerykańskiego. Nie chciała usiąść, ale ja nie ustąpiłem. — Mam tu coś — powiedziałem — co powinnaś zobaczyć. — Jak to? — Twoja własność. Wyjąłem z kieszeni sygnet. Przyjęła go ode mnie. Zdumienie trochę złagodziło wyraz jej twarzy. — Ależ to jest Ericha. — Oczywiście. — Gdzie to znalazłeś, na Boga? — Nie znalazłem. Ktoś mi to dał. Podszedł kelner. — Później — powiedziałem. — Dał tobie? Odpowiedziałem skinieniem głowy, wpatrując się w nią z powagą. — Kto? — Nie wiem, kto to był. Obróciła sygnet w palcach; przetarła onyks kciukiem. — To jedna z tych rzeczy skradzionych z naszego pokoju. — Wiem. — Czy aż tak dalece staliśmy się sobie obcy? — Kiedy go dostałeś? Powinienem był zacząć tę rozmowę trochę mniej uczciwie.
— Dowiedziałem się o tym przedwczoraj. Rzeczywiście dostałem go w ręce dzisiaj rano. — I nic mi nie mówiłeś? — Teraz mówię. — Czy to znaczy, że wiedziałeś przez cały ten czas i nie przyszło ci na myśl wspomnieć o tym bodaj jednym słowem? To niehonorowo i dowodzi tylko braku serca. — Chciałem mieć przedtem pewność, żeby ci oszczędzić rozczarowania. — Jej wzrok mnie oskarżał, uzbrajał w twardą stal. Zapytałem bez ogródek: — To są inicjały Ericha? Spuściła oczy na sygnet, potem znów spojrzała znad sygnetu na mnie. — Oczywiście tak. — Ericha Scheele? Zmarszczyła brwi nie rozumiejąc. — O czym ty mówisz? To przecież jego pierścionek. Ktoś przy moim łokciu zapytał: — Seńor Tyler? Myślałem, że to znów kelner. Odwróciłem się zirytowany, ale zobaczyłem chłopca hotelowego w liberii i w śmiesznej sztywnej czapce bez daszka. — O co chodzi? — Telefon, seńor. — Na pewno pomyłka. Przecież nie mieszkam tutaj. — Do seńora Tylera. — Mrugał i mówił jak papuga. — Kto dzwoni? — Ja nie wiem, seńor. To, że podszedł w takiej chwili, było jak spisek przeciwko mnie. Zerknąłem na Ilse. Swoje oświadczenie miałem na końcu języka: „Pierścionek mógł być jego, ale on się tak nie nazywał. Oszukiwał cię. Naprawdę nazywał się Schafer i dwadzieścia lat temu zburzył Gondra i wykończył wszystkich, którzy tam byli. Zamordował ich. Dlatego najlepiej o nim zapomnieć”. To byłoby dramatyczne zejście ze sceny, coś do czego można by potem wrócić, żeby dalej tak walić na odlew. Ale zająknąłem się i powiedziałem: — Przepraszam cię na chwilę. Za chłopcem ruszyłem do hallu. Wskazał ml kabinę. Drzwi obite poduszkami zapieczętowały mnie. — Słucham? — Mikrofon był wilgotny od cudzych nagromadzonych wydechów. — Tyler przy telefonie. — Mówi kapitan Romero.
— Och? Gdziekolwiek był, przeciągle odchrząknął. — Muszę pana prosić o grzeczność. — Bierze mnie pan chyba za kogoś innego? — Nie proszę o to dla siebie. — Niech tylko mi pan nie opowiada, że ma pan przyjaciół. — O tę grzeczność prosi ktoś z pańskich przyjaciół, seńor. W każdym razie jemu się wydaje, że ma prawo do tego wyróżnienia. — Kto? — Luis Zavella. Zupełna cisza zaległa w kabinie. Taka, że doleciał do mnie po drucie szelest papieru. Powtórzyłem: — Zavella? — Tak. On chce z panem pomówić. o mogła być jakaś sztuczka. — Więc niech go pan da do telefonu. Ja słucham. — Raczej niemożliwe. Ale wiem, gdzie on jest… i gdzie pan może się z nim zobaczyć. Serce mi zamarło. Powiedziałem, żeby zyskać na czasie: — Czyżby? — Osaczyliśmy go w Białych Jaskiniach. Znów zaległa cisza. W głowie mi się kotłowało. — I on chce pomówić ze mną? — Tak twierdzi. Ten czasownik oznaczał, że jest jakiś kontakt pomiędzy nimi dwoma. — Dlaczego? — Jestem tak samo ciekaw, jak pan, seńor. Mogę panu tylko powiedzieć, że on za pół godziny już nie będzie żyć, jeżeli pan nie przyjedzie. — A jeżeli przyjadę? Był tajemniczy. — Może coś da się zrobić. — Ale prawie pół godziny zabierze dojazd.
— Jeżeli będę wiedział, że pan przyjedzie, zaczekam. — Jadę — oświadczyłem.— Natychmiast. Głęboko wciągnąłem oddech i wycofałem się ponuro z kabiny. Ilsa jeszcze pieściła sygnet, gdy wróciłem do stolika. — Przepraszam cię, ale mnie wzywają i muszę tam pojechać. To bardzo pilna sprawa. Wytłumaczę ci później. Co robię i dokąd jadę, już jej nie obchodziło. Zapytała tylko: — Dlaczego pytałeś mnie, czy to są inicjały Ericha? Przez długą chwilę wytrzymywałem jej zaintrygowany wzrok. Teraz to Zavella — właśnie on spośród wszystkich ludzi — spiskował przeciwko temu, żeby ona się nie dowiedziała; ta ironia losu kąsała do głębi. Ale zbrodnią byłoby marnować bodaj parę minut z owej jego pół godziny. Po co mu tam jestem potrzebny, pojęcia nie miałem — chyba że on mnie podejrzewa o naprowadzenie Romera na jego ślady. Niepewność spychała na bok moją vendettę i Scheelego. Z wytężeniem wpatrywałem się w Ilsę, zapewniając ją wzrokiem, że nie ma w tym mojej winy. — Porozmawiamy, kiedy wrócę. W kilka sekund potem zbiegałem po schodkach, po dwa naraz, do samochodu. I wśród wszystkich twarzy, które stały mi przed oczami w czasie tej jazdy — twarzy jej, i Zavelli, i Scheelego, i Romera, i Joaquina — najbardziej wyrazisty był widok tego królika w siatce na bagaże w porannym autobusie, widok, który nakładał się na wszystko.
1 Autobus jechał do mostu nad wąwozem dwadzieścia minut; ja tam dojechałem w dwanaście, wzbijając tuman kurzu, który rozwiewał się nad zbożem przy szosie, i wywołując nieomal eksplozje ptasich ucieczek z okolicznych drzew. Na szosie miałem niezłą widoczność i tylko raz — z powodu stada owiec idących bez pasterza — musiałem zwolnić tempo. Białe Jaskinie były mniej więcej o kilometr za mostem, ale przypuszczałem, że Romero usłyszy mnie z daleka, jeszcze zanim dojadę do mostu. Buczenie mojego klaksonu rozbrzmiewało po wzgórzach, przenikało w każdy ich zakątek. Pierwszy ze strażników Romera stał po drugiej stronie wąwozu. Najwyraźniej postawiono go tu, żeby kontrolował szosę, bo spróbował bez zapału mnie zatrzymać, natychmiast jednak, gdy się zreflektował, odskoczył na bok, tak że drogę przed sobą miałem wolną. Kawałek dalej zobaczyłem tablicę: BIAŁE JASKINIE PIERWOTNE FORMACJE JEDYNE W SWOIM RODZAJU WŁASNA ELEKTROWNIA Przyjeżdżałem tu już przedtem jak każdy turysta, więc nie potrzebowałem oglądać się na drogowskaz, gdy wkrótce potem szosa rozgałęziła się w lewo i w prawo. 400 METRÓW BIAŁE JASKINIE OTWARTE CODZIENNIE OD GODZ. 10 DO GODZ. 20 Skręciłem pod napęczniałym, szarym jak grzyb urwiskiem. Tuż za rozstajem, pośrodku tworzącego się tam trójkąta, stało dwóch ze Straży Obywatelskiej. Za nimi na szosie zobaczyłem zatrzymany autokar. Świeżo opaleni turyści wyglądali przez okna, gdy ich powoli mijałem. Z braku miejsca, nie mógłbym przejechać obok autokaru szybko. Rozjątrzona młoda kobieta przedkładała strażnikom: — To skandal. Moja instytucja ma umowę z Jaskiniami… każdy poniedziałek, środa i piątek. Jakim prawem każecie nam zawrócić?
Zignorowali ją, podeszli do mnie. — Seńor Tyler? — zapytał jeden z nich. Przytaknąłem. — Kapitan Romero jest w baraku. Orientowałem się, dokąd mnie skierował; ruszyłem. Odjeżdżając usłyszałem, jak ta kobieta utyskuje: — Dlaczego jemu wolno tam jechać? Ja mam tutaj trzydzieści cztery osoby… Szosa wiła się pod stromą ścianą skalną: białe słupki w równych odstępach na jej drugim skraju zaznaczały brzeg wąwozu. Jeden krótki zakręt za drugim. Aż wreszcie wyjechałem na odcinek szerszy, biegnący już prosto do jaskiń, gdzie kończył się owalnym placem, dosyć dużym, żeby pomieścić parking, kawiarnię i kilka kramów z pamiątkami. Na parkingu zazwyczaj tłocznym, zobaczyłem tylko samotną limuzynę Seat i kilka czerwono–czarnych motocykli. Wszyscy kelnerzy, kramarze i przewodnicy gdzieś zniknęli. Ciemnego wejścia do jaskiń pilnowało ze dwudziestu stojących nierównym półkolem strażników z karabinami w rękach. Widok ich zmroził we mnie wszelką nadzieję, jaką dotychczas jeszcze miałem spiesząc się tak do Zavelli. Czy to moja wina? Ponury, rozgoryczony czułem szarpiącą niepewność. Zatrzymałem samochód obok tego wielkiego Seata i wysiadłem. Podszedłem do drewnianej kasy, gdzie sprzedawano bilety wstępu. Były tam boczne drzwi do małej izdebki z półkami, na których piętrzyły się kolorowe krążki tych biletów. Romero siedział na stole i rozmawiał przez telefon. Nie zobaczył mnie od razu. Machając nieskazitelnie obutą nogą mówił najwyraźniej zachwycony sobą: — …Tak jest. Och nie… to niemożliwe… Tak… Bardzo dobrze, zamelduję w ciągu godziny… Co takiego? — Posłuchał, przytaknął i zachichotał: — Bardzo dziękuję. Odłożył słuchawkę, obciągnął poły kurtki. Dopiero teraz wzrok jego padł na mnie. — Prędko pan przyjechał. — Wąsiki podkreśliły z lekka zakłopotany uśmiech. — Znam tę szosę. Nie zdradzał się z tym, co wiedział. Usiłując być uprzejmy, rzekł: — Jest zdaje się takie angielskie przysłowie: Przyjaciel w potrzebie, to prawdziwy przyjaciel. — Nie przyjechałem tu po to, żeby słuchać, jak pan przewietrza swoją znajomość angielskiego. — Ale pan przyjechał… i to piorunem. — Na pańskie żądanie. Dotknął ostrożnie swoich wąsików, jak gdyby go zabolały. — Parę dni temu powiedział mi pan, że nigdy nie słyszał o Zavelli. — Może powiedziałem.
— A jednak on, kiedy z nim rozmawiałem, wymienił tylko pana. Zechce mi pan to wytłumaczyć? — Panu nie zechcę. Odparował moją pogardę zwykłym swym wzruszeniem ramion. Zapytałem: — Co to znaczy „rozmawiałem z nim”? Czy on nie jest w jaskiniach? — Przy kołowrocie wejściowych drzwi zainstalowano megafon z tubą akustyczną. Dla przewodników, żeby grupy turystów nie deptały sobie po piętach. Przewodnik dochodząc ze swoją grupą do pewnego punktu, melduje to kontrolerowi przy wejściu i wtedy puszczają następną grupę. Chrząszcz mozolnie szedł po podłodze i był jak reklama życia. Niektórych ludzi można prosić, można przekupić ich. Ale nie Romera. — Kiedy byłem w Espańa, powiedział pan, że coś dałoby się zrobić. Skinął głową. — Zastanawiałem się, czy zdołałby pan namówić Zavellę, żeby się poddał. — Ale on nie dlatego chciał, żebym przyjechał? — To ja chcę, żeby pan spróbował. — A jeżeli on się nie podda? — Wtedy tam wejdziemy. Byłoby jednak lepiej uniknąć strzelaniny. Przez drucianą siatkę okienka kasy widziałem tych strażników u wejścia, czekających w popołudniowym skwarze. Targnęło mną złe przeczucie. Romero mówił dalej: — Zavella ma tam przewagę. Inaczej nie wzywałbym pana. Żeby schwytać lisa, trzeba stać się lisem… takie jest przysłowie w moim kraju. Przygniatało mnie brzemię winy. — Skąd pan wiedział, gdzie on jest? — Jeden z moich kaprali zobaczył, jak on tam wchodził. — Tylko stąd? — Tylko stąd. Ten kapral był na urlopie, przyjechał tu ze znajomymi z Madrytu. — Romero najwidoczniej zauważył, że poczułem ulgę. — To pana trapiło, seńor Tyler? Twardo spojrzałem mu w oczy. — Tak, właśnie to. — I zapytałem. — Co z nim będzie, jeżeli on zdecyduje się wyjść? — Czeka go proces i wyrok. — Romero umilkł na chwilę. Zadeptał chrząszcza swym połyskliwym butem. — Tak czy owak, śmierć. — Za co?
— Za morderstwo. A więc wiedział. — Kogo zamordował? — Seńora Scheele. — Przymrużył trochę oczy. — Myślałem, że pan okaże większe zdziwienie. To musiało przecież leżeć panu na sercu. — Być może, zdziwię się, jeżeli pan potrafi to udowodnić. —. Mamy ten karabin. Przywieziono go wczoraj z Gondra. Jeden z dwóch, które on wykradł z wartowni przy tamie Lareo w zeszłym roku. — I to jest dowód? — Dla mnie tak. Jeśli chodzi o kogoś takiego jak Zavella, tak. Dlaczego nie ustępowałem, nie wiem. Zavella przecież był już skazany. Gnębiło mnie jednak uczucie, że ziarno zasiane przez ludzi pokroju Scheelego nie przestaje kiełkować, rosnąć, wydawać owoce w osobach takich jak Romero — więc może właśnie dlatego: pierwiastek bezwzględności kwitnie nadal, byleby warunki były dogodne. Jakikolwiek byłby powód, którym się kierowałem, warknąłem z pasją: — Co pan wie o Zavelli? — Wiem dosyć, żeby go wykończyć. Nie potrzebuję wiedzieć więcej. Ruszyłem do drzwi, jak gdyby mi nagle zabrakło powietrza. Romero wyszedł za mną, zrównał ze mną krok. Rozpierała go duma z odniesionego sukcesu. Perspektywa awansu rozbrzmiewała w zgrzytaniu jego butów na żwirze. Półkolisty szereg strażników sprężył się wyczekująco, gdyśmy ich minęli i doszli do kołowrotu: za kołowrotem krótki skalny tunel prowadził w ziejącą ciemność jaskiń. Kołowrót obrócił się klekocząc pod naporem naszych bioder. W zagłębieniu skały z lewej strony tunelu siedział sierżant Straży Obywatelskiej przy owej tubie akustycznej —Rura ta jak kabel biegła po skale na wysokości ramienia, obok była umieszczona szafka z przełącznikami elektrycznymi, na ziemi stały cztery drewniane skrzynki. Romero jednej z nich dotknął czubkiem buta. — Gaz łzawiący — wyjaśnił. — W najgorszym razie będziemy musieli podjąć wszelkie środki ostrożności. Czy pan zwiedzał jaskinie? — Chodziłem po nich. — Więc pan doceni, jaką ponoszę odpowiedzialność. One są jedyne w swoim rodzaju. Na to, żeby się uformował jeden centymetr stalaktytu, trzeba stu lat. — Kazał sierżantowi zapalić światła: w tunelu nagle zrobiło się jasno i przyjemnie, w dal jak okiem sięgnąć ciągnęły się czyste bielone wapnem ściany.— Niech pan zrobi, co pan tylko może, żeby on zrozumiał, jak bardzo to jest beznadziejne. Sierżant wyszedł z wnęki. Romero odetkał wylot rury i dmuchnął w nią nadymając swe ziemiste policzki. Dwa razy tak zatrąbił, odczekał chwilę, po czym powiedział:
— Zavella? — Wydawało się zgoła nieprawdopodobne, że jego głos rozlegnie się poza widocznymi granicami tunelu. — Zavella? — W skupieniu ściągając przyczesane brwi, przyłożył ucho do rury. Odzew nastąpił zaraz. Ja nic nie usłyszałem, ale on skinął nagle głową i znów przyłożył usta do wygiętego jak puchar wlotu rury: — Już ci tam przysyłam twojego przyjaciela. — Umilkł na kilka sekund.— Słyszysz mnie, Zavella? Twój przyjaciel, seńor Tyler, już tam idzie. Najwyraźniej rad, zatkał rurkę. Zwrócił się do mnie: — Będę tutaj na wypadek, gdyby chciał mi pan o czymś donieść. — To nieprawdopodobne. — Nigdy nic nie wiadomo. Ale niech pan pamięta… jeżeli on wpadł na pomysł, że w jakiś sposób pana przybycie wykorzysta… że zatrzyma pana jako zakładnika, powiedzmy… bynajmniej mnie nie odwiedzie od zastosowania koniecznych środków. — Dam sobie radę. — Tylko o tyle, o ile pan należycie ocenia tę sytuację… Ma pan zegarek? — Mam. — Jest teraz dziesięć minut po czwartej. Daję panu czas do pół do piątej. — Nic mi pan nie „daje” — powiedziałem. — Wyjaśnijmy to sobie od razu. Wyjdę wtedy, kiedy sam uznam za stosowne… na pewno nie wcześniej. Może, gdyby nie było przy tym sierżanta, Romero przyjąłby to moje oświadczenie chłodniej. Ale obecność sierżanta sprawiła, że huknął na mnie; warstwa poloru okazała się zdumiewająco cienka. — Pan chyba zapomina, do kogo pan mówi… Kiedy ja powiadam, że do pół do piątej… — Niczego nie zapominam, jeśli chodzi o pana. Niczego, czy pan rozumie? Jestem tutaj tylko z powodu Zavelli! Wcale nie dla pana czy dla jakiejś jaskini pełnej stalaktytów. Zawsze jeszcze będą następne miliony lat. Odszedłem od niego. Czułem, jak jego gniew świdruje mi dziurę w plecach, gdy kroczyłem przed siebie tunelem. Oblewał mnie pot, lodowaty i piekący jak ogień, ale nie dlatego, że było gorąco. Przy końcu tunelu umieszczono napisy w czterech językach, że nie wolno palić. Po angielsku napisano z błędem: NIE PALIĆ GŁOŚNO. Odgłos moich kroków po zniszczonej betonowej podłodze odbijał się o grubo ciosaną ścianę i strop, to cichnąc, to dudniąc głucho, to znów szczękając metalicznie. Gdzieniegdzie na ścianach były jakieś gryzmoły: inicjały, daty, nazwiska. Dwa z nich pamiętam jeszcze dzisiaj: — HARRY MILNE, 1957… BILL I RENÉ, DURHAM, USA… Parne powietrze przesycała wilgoć: pachniało jak gdyby uryną. Ćmy, każda kształtem przypominająca grot strzały, pląsały wokół nie osłoniętych żarówek. Tunel łagodnie opadał, i po przebyciu może ze czterdziestu jardów wszedłem nagle do pierwszej z jaskiń. W jednej chwili byłem w funkcjonalnym białym korytarzu, w następnej otoczył mnie
świat czystej fantazji. Podświetlone ukrytymi lampami, widziałem teraz różnorakie, groteskowe, zdumiewające kształty. Przed kilkoma miesiącami, gdy tu byłem, przewodnik zatrzymał grupę i wyrecytował: „Przedsionek, proszę państwa, odkryty przypadkowo w roku tysiąc dziewięćset dziesiątym. Ten dominujący kolor to wynik stężenia węglanu wapnia. Formacje stalaktytów tutaj są charakterystyczne dla wszystkich tych jaskiń…” Ale teraz nie przystając szedłem przed siebie ogrodzoną nierówną alejką, dosyć ostrożnie w półmroku. Ta rura czy też tuba musiała być gdzieś w pobliżu, ale jej nie widziałem. Zatrzymałem się dopiero tam, gdzie jaskinia się zwężała pod przezroczystym nawisem, spływającym w zastygłych fałdach niczym kurtyna. — Zavella? Natychmiast odpowiedziało echo, po czym zaległa cisza, niesamowita, zupełna. Ruszyłem dalej, przeszedłem pod połyskliwym łukowatym sklepieniem i znalazłem się w drugiej jaskini, większej i wyższej niż ta pierwsza. Ukryte światła jaśniały błękitnawą bielą. Tutaj była Komnata Świec i był Zaczarowany Ogród, i były Ruiny Zamczyska i Szklana Góra. Miejsce dla ludzi, żeby je podziwiali, a nie, żeby w nim umierali. Szedłem jak ksiądz, samotny i ufny, a przecież nie miałem nic oprócz strasznego uczucia bezsilności. Dlaczego on mnie wezwał? Pomóc mu w żaden sposób nie zdołam; musiał to wiedzieć. Więc dlaczego? Po co? — Zavella? — spróbowałem go przywołać znowu. A–a–a–ap… — Echo zakończyło się jednym pluśnięciem kapiącej gdzieś wody. Przelotnie, obłędnie, nieomal uwierzyłem, że mówię do siebie i że jestem zupełnie sam. Dziwaczny stalagmit — Święty Krzysztof, jak powiedział przewodnik — stał w naturalnej wnęce przemyślnie oświetlony od tyłu. Znów ruszyłem dalej, uspokojony tym, że wzdłuż przejścia jest ta poręcz. Chwilami, gdy alejka opadała, mogłem przynajmniej opierać rękę na wilgotnych słupkach. Wrzecionowate wieżyczki, posczepiane, powyżłabiane, stożkowate, wybrzuszone sterczały wszędzie; pionowo, jednostajnie sięgały ku pełnemu kamiennych sopli sklepieniu, gdzieniegdzie go dotykały. Chociaż wyglądem przypominały pumeks, były ciepłe i gładkie pod dotknięciem jak ludzka skóra. Co kilka jardów zmieniały się dioramy: otwierały się perspektywy. Wszedłem do jaskini Flag. Nadal moje wołanie pozostawało bez odpowiedzi, ale zaczynałem wyczuwać, że Zavella nie jest daleko. Światła przygasały niepokojąco, potem blask ich się wyrównywał, by raptownie się rozjaśniać. Chyba nie minęło więcej niż parę minut, odkąd wszedłem do jaskiń, ale mnie ten czas wydawał się znaczne dłuższy. — To ja… Tyler. Bezbarwne echa zbiły się w jeden szum, jakby wiatr dmuchnął nagle. Zavella patrzy na mnie — wiedziałem — upewnia się czy to ja, wytęża wzrok. Uczucie, że jestem obserwowany, było wprost doznaniem fizycznym, pozbawiało odwagi. Znieruchomiałem — czując tę ciszę w uszach, jak gdybym je zatkał watą. A potem usłyszałem jego kaszel, i chociaż czekałem przecież na jakiś odgłos, który by mi powiedział, gdzie on jest, to głuche szczekanie sprawiło, że zjeżyły mi się krótkie włosy na karku. — Zavella? — Rozejrzałem się wokoło, uważnie w napięciu patrząc w lewo i w
prawo. — Gdzie jesteś? I w końcu on odpowiedział: — Tutaj, seńor Tyler. Nawet wtedy nie mogłem go zobaczyć: dopóki się nie poruszył. Z lewej strony była Grota Szachów, gdzie stłoczona formacja stalagmitów dostatecznie swymi kształtami i układem usprawiedliwiała tę nazwę. Zavella stał częściowo niewidoczny przy czymś, co można by z grubsza uznać na tej szachownicy za skoczka z końskim łbem. Podobny do stracha na wróble, chudy, stojąc tak, wydawał się w tej grocie nieco powyżej alejki jakiś większy, niż był w rzeczywistości. Przebiegł mnie zimny dreszcz, zanim go poznałem, i rozluźniły się moje napięte nerwy. Chciałem podejść do niego, ale zatrzymał mnie ruchem ręki; zsunął się niżej ściskając karabin w obu garściach. — Wcale bym cię nie zobaczył — powiedziałem. — To dobrze. — On już myślał naprzód. Chociaż staliśmy blisko siebie, światło padało za słabe, żebym mógł zobaczyć wyraz jego twarzy, ale widziałem, że ręce mu dygocą, jak gdyby był niezwykle poruszony. — Dziękuję, że pan przyjechał. — Co cię tu sprowadziło?… Właśnie tutaj? — Prawie lamentowałem. — To jedna z moich starych dróg. Skrótem. — Tędy? — Mam przyjaciela tam przy bramie. — Przecież to taka oczywista pułapka. — Zwykle nie. Można stąd wyjść od tamtej strony… przez szczelinę daleko w tyle, na sam szczyt tej skały. Chodziłem tędy od lat. Może ze sześć osób tylko zna to wyjście. Ale dzisiaj, kiedy najbardziej mi było potrzebne, zawiodło. Deszcze je zablokowały. — Powiedz mi, co się stało? — Ktoś mnie rozpoznał… ktoś ze straży. Byłem już w kołowrocie, kiedy wrzawa się podniosła, ale niewiele mnie to obchodziło. Grupa turystów właśnie skończyła zwiedzanie i miałem jaskinie dla siebie. Nawet nie puściłem się biegiem, kiedy już tu wszedłem… taki byłem pewien siebie. Ale okazało się, że szczelina zawalona kamieniami. Oni tymczasem zgasili wszystkie światła. — I co wtedy? — Zużyłem wszystkie zapałki, jakie miałem, żeby trafić z powrotem do tej tuby. — Gdzie ona jest? — Za panem. — Wskazał ręką. — Nie mogłem mieć nadziei, że dojdę po ciemku aż do tunelu. W tej poręczy są przerwy, więc bym zabłądził. Zresztą i tak byłoby za późno, wiedziałem to. Czekałem tu przez jakiś czas… przez długi czas. Ayee, wydawało mi się, że to dni całe. Aż w końcu zatrąbiłem w tubę i porozmawiałem z kimś, kto sprowadził Romera.
Przerwał mu atak kaszlu. A ja kiedyś sobie wyobrażałem, że to ten kaszel go wykończy. — Mają twój karabin — powiedziałem. — Ten, który rzuciłeś w Gondra. Przytaknął odwrócony do mnie profilem. — Romero mi mówił… Pan rozmawia z nieboszczykiem, seńor. — Jeżeli tu zostaniesz, tak. — Tutaj… czy tam na zewnątrz, to już bez różnicy. — Gdyby usłyszeli twoją historię, potraktowaliby cię mniej surowo. Zadrwił spokojnie: — Oni?! — Jestem tego pewny. — „Oni” to Romero i inni tacy jak on, w mundurach czy nie w mundurach. — Nie wszyscy są tacy sami. Twój obrońca na procesie dałby ci sposobność do… — Mówi pan o jakimś innym kraju, seńor Tyler. Znaleziono by mnie w którejś z cel Romera z gardłem poderżniętym, zanim by doszło do procesu. Oni nie chcą odgrzebywać przeszłości. Myśląc, że on wezwał mnie może po to, by zapewnić swoje wstawiennictwo, oświadczyłem: — Ja im powiem. — W ogóle by nie słuchali. — Zmusiłbym ich. — Nie. Dziękuję panu, ale nie. — Potrząsnął głową. Wyraźnie już sam ze sobą to rozstrzygnął, gdy tak czekał w ciemnościach. — Wolę Białe Jaskinie. — Cała zuchowatość go opuściła. Mówił głosem drżącym, jak gdyby opanowywał lęk. — Przynajmniej mam to. — Kolbą karabinu zazgrzytał po alejce. Teraz gdy to wspominam, przypuszczam, że przez kołowrót przeniósł go w nogawce spodni, ale wówczas nie zareagowałem na fakt, że go ma przy sobie, żadnym pytaniem. — Nie będziesz miał możliwości. — Większe, niż mieli moi tam w Gondra. Zobaczyłem, jak grdyka mu się raptownie przesuwa. Kropla wody kapnęła i ten maleńki plusk zabrzmiał tak, jakby to był odgłos wydany przez coś żywego. Ponad naszymi głowami wisiały Flagi Wielu Państw. „Proszę zwrócić uwagę na kolory — powiedział przewodnik. — Na sposób, w jaki każda z tych wiszących płacht kamiennych jest pofałdowana, zupełnie jak na wietrze.” Ale tu wiatru nie było i nie miało być nigdy. Tak samo będzie w grobie po wieki wieków,
— Po raz pierwszy przyszedłem tutaj, kiedy byłem mały… z ojcem — powiedział Zavella. — Pamiętam, jak mi mówił, że nigdy tu nie zobaczę żadnej zmiany, nawet gdybym wrócił za tysiąc lat… Ayee. — Westchnął nieomal modlitewnie. — I słusznie mówił. Wydaje się, że słusznie. Światła znów zamrugały. Wziął ode mnie papierosa. Nachylił swą wychudzoną twarz nad zapałką tak skwapliwie, jak do wody przychyla usta człowiek spragniony. Płomyk zapałki podskoczył, gdy on zapalał tego papierosa, i ja wtedy zobaczyłem w krótkim przebłysku jego cierpienie. Wprost nie mogłem pojąć, że koniec tego cierpienia już jest bliski. Jak gdyby po to, by otrząsnąć się z niedowierzania, odzyskać poczucie rzeczywistości, dałem mu całą paczkę papierosów i pudełko zapałek, ale nawet niezdarność, z jaką je przyjął, stanowiła dla mnie jeszcze jeden szczegół, element snu. A przecież zapytałem: — Nie zmienisz swojej decyzji? — Nie. — Jego profil był znów ciemny, wyryty na tle łagodnego pomarańczowego oświetlenia Szachów. — Więc dlaczego mnie wzywałeś? Zakaszlał: — Chciałem pana zapytać o seńorę. — Jak to o nią? — Czy ona wie? — O tobie? — O Schaferze. — Jeszcze nie wie. Żar jego papierosa rozjaśnił się, przygasł. — To niech jej pan nie mówi. — Powinienem. — Nie. — Echo jęknęło drżąco. — Nie ma potrzeby. Zauważyłem nieswojo: — To był jej mąż. — Ale ona z nim skończyła. Było już po wszystkim. Milczałem wpijając w dłoń paznokcie. Ta nierzeczywistość zagarnęła nawet Ilsę. Czy ona jeszcze siedzi w barze Amerykańskim?… Jeszcze roztkliwia się nad tym sygnetem? Zavella powiedział: — Bo tak jest, prawda? Po raz ostatni zabrała głos próżność:
— Tak. — Więc niech pan jej nigdy nie mówi. Tylko o to proszę. Gdzieś kapała woda. Przymknąłem oczy. Nie wymuszaj przyrzeczenia ode mnie. Nie dotrzymam go, ledwie stąd odjadę. Nie każ mi gardzić sobą samym jeszcze bardziej. — Długo byłem tu w tych ciemnościach — ciągnął Zavella. — I najwięcej myślałem właśnie o tym. Tylko dlatego prosiłem Romera, żeby mnie skontaktował z panem. — Prawda wyjdzie na jaw. — Głos mi się zniżył prawie do szeptu. — Przecież nie miałeś żadnego innego motywu. — Rabunek. — Ale Scheele nie został obrabowany. — Ta katastrofa z tamą przeszkodziła. — Zavella urwał. Po chwili powiedział: — Romerowi to wystarczy. Pan może jej powiedzieć coś innego, jeżeli pan ją kocha. Ty już nie żyjesz, pomyślałem. Ja nie potrafię udawać, że nie żyję także. Zavella mówił dalej: — Nienawiść to choroba. Po co przenosić to na nią? To by ją zżerało od środka, tak jak zżerało mnie. Przez dwadzieścia lat z tą nienawiścią chodziłem. Nienawiść wykręca ludzi, czyni z nich kaleki. I w końcu zabija. — Lekko wstrząsnął nim kaszel. — Ja nienawiści nikomu nie życzę. Potrząsając głową niemo zaprotestowałem. — Ona by nigdy panu tego nie przebaczyła. Z tuby doleciał niecierpliwy gwizd. Odetkałem wylot rury i zatyczka zawisła rozkołysana na swoim łańcuchu. Z wylotu dobyło się ciche beczenie. — Ona by nigdy panu tego nie przebaczyła — powtórzył Zavella. Wlepiłem w niego oczy, jak gdyby dopuścił się wobec mnie zdrady. — Dał pan jej ten pierścień? — Dałem. — I po chwili zapytałem bez nadziei: — Ale co z moją nienawiścią? Gdzie na moją nienawiść jest lekarstwo? Oczywiście nie zrozumiał. — Dlaczego miałby pan nienawidzić Schafera? Pana on ani nie zniszczył, ani nie oszukał. Faktycznie to pan zwyciężył. Niech pan myśli o swoim zwycięstwie, seńor Tyler. Z tuby beknęło po raz drugi, i poczułem wstyd. Romero nie będzie dłużej zwlekał. Zavella z pewnością chce, żebym powiedział: „Jeżeli takie jest twoje życzenie, przyrzekam ci, że je uszanuję”. Ale zbyt wielka była moja rozterka, żebym mógł się na to zdobyć. — I Joaquinowi też niech pan nie mówi.
Skinąłem głową. — Bo to byłby ciężar dla niego. Nie potrafiłby tego zatrzymać przy sobie. Zacząłby się stawiać Romerowi i ściągnąłby na siebie dużo kłopotów. Ale o tym, że pan się ze mną widział, niech mu pan powie. — Oczywiście. Zavella rzucił papierosa. Rozżarzony węgielek z sykiem zgasł na wilgotnym kamieniu. — No, to żegnam — powiedział Zavella raptownie. Rozpaczliwie próbowałem nalegać: — Wyjdź ze mną, żeby stanąć przed sądem. Potrząsnął głową. Odsunął karabin poza zasięg mojej ręki. Jak gdyby mnie podejrzewał o jakieś samolubne zamiary. Bezradnie rozkładając ręce, spróbowałem jeszcze argumentować: — Oni mają gaz łzawiący. — To mi sprawi tylko przyjemność. Od tak dawna już nie płakałem. — Wyprostował się, przerażony, a przecież pełen godności. Gdy odwrócił twarz ku mnie, światło spoza Szachów musnęło szczecinę zarostu na jego podbródku, wyokrągliło zapadnięty policzek. — Żegnam pana, seńor Tyler. Trudno mi było zaufać sobie na tyle, żeby mu spojrzeć w oczy. — Żegnaj. — Wielu lat życia. Cierpkość tego zwrotu sprawiła, że słowa same wyrwały mi się z ust: — Nie zapomnę tego, co mi powiedziałeś. — Wiem, że pan nie zapomni. Po omacku ruszyłem przy poręczy. Nawet to, że odchodziłem, było dla mnie dziwnie nieprawdopodobne. Zbierało mi się na mdłości. Słyszałem przez chwilę, jak Zavella idzie za mną, chyba po to, by wybrać sobie dogodną pozycję do walki bliżej tunelu, ale już się nie obejrzałem. Z Jaskini Flag wszedłem w puszczę skamieniałej roślinności w Zaczarowanym Ogrodzie, wcale tego piękna nie widząc, słysząc tylko werbel rozpaczy dudniący mi w uszach. Gdy zobaczyłem światło na tarasie, kroki Zavelli dawno już ucichły. Jak wąż pełzający ze ścian przedsionka ukazała się moim oczom tuba i ta alejka doprowadziła mnie z powrotem tam, gdzie istniał Czas, gdzie czekała przyszłość, ale nie miało być spokoju. Zalały mnie blaski słońca. Strażników czekało chyba więcej niż wtedy, gdy wchodziłem do jaskiń. Wrzasnąłem do nich i natychmiast doznałem wrażenia, że to wrzeszczy ktoś inny, a nie ja: — Tam jest tylko jeden człowiek!… Jeden człowiek!
Romero stał przy tubie. Ruszył ku mnie podchodząc z boku, sztywno, podejrzliwie, jak pies podchodzi do obcego psa. — Czy on wyjdzie? — Nie. Opieszały wiatr wprawił w lekki wir kilka podartych biletów wstępu porzuconych na piasku. Przeszedłem przez’ kołowrót. Romero wydłużył krok, żeby się ze mną zrównać. — Po co on chciał się z panem zobaczyć? Nie odpowiedziałem. — Po co on chciał się z panem zobaczyć? Krzywiłem twarz w rażącym blasku. Jeden ze strażników zszedł mi z drogi. Romero kroczył nieomal ramię w ramię ze mną. — Seńor Tyler! — Wyciągnął rękę, żeby mnie zatrzymać, ale odtrąciłem ją, kierując się do samochodu. — Dlaczego on chciał z panem rozmawiać? Otworzyłem drzwiczki samochodu i wsiadłem. Zatrzasnąłem drzwiczki za sobą. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, silnik zapalił. Romero już się wściekał: — Żądam odpowiedzi, seńor Tyler. Czego Zavella chciał? — Niech pan tam wejdzie i zapyta — odpowiedziałem głosem, który wcale nie brzmiał jak mój głos. — On tam czeka na pana.
2 Zatrzymałem samochód przed odrapanym przydrożnym szynkiem w odległości mniej więcej mili od miasteczka i szybko przy kontuarze wypiłem pod rząd kilka koniaków. Kanarek w klatce nad aparatem radiowym kołysał się na drucianej huśtawce, i kobieta, która podawała mi ten koniak, usiłowała mnie namówić, żebym zjadł kawałek bardzo chyba nieświeżej czarnej kiełbasy. — Ile płacę? — Dwanaście peset. Histerycznie, odruchowo powiedziałem: — I tego ptaka chcę też. Roześmiała się, ukazując braki w uzębieniu. — Paco nie jest na sprzedaż, seńor. Przykro mi. — Niemniej zapytała: — Co by pan z nim robił? — Wypuściłbym go na wolność. — Ale on by nie wyżył. — Oburzona, zaczęła mamrotać niechętnie: — Także coś! Jego by to zabiło! Odjechałem. Mdłości czułem coraz większe. Nic mu nic przyrzekłem, myślałem. Nic. Powiedziałem tylko, że nie zapomnę. A to przecież nie jest przyrzeczenie… Minęła już godzina piąta. Oni tam są w jaskiniach. Przyśpieszcie to, na miłość boską. Skończcie z tym… Nieustannie stał mi przed oczami Zavella — nie ta ciemna sylwetka na tle Szachów, tylko taki, jaki był w willi Miramar, gdy wycelowałem w niego tę śmieszną zapalniczkę i gdy powiedział: „Czas to zasadzka, seńor”. Miałeś rację, biedaku — myślałem. Czas był zasadzką dla Scheelego i zasadzką okazał się dla ciebie… Przejechałem obok hotelu Espańa. Nie potrafiłem się przemóc, żeby tam wejść i znów usiąść przy Ilsie — tak od razu nie. Dojechałem aż do baru Sindbad i zaparkowałem samochód pod platanami. Przeszedłem na drugą stronę jezdni i zająłem jeden ze stolików Joaquina. Ale jakiś inny kelner podszedł do mnie, łysiejący, zgarbiony. — Gdzie Joaquin? — Ma wolne, seńor. Od pory obiadowej. Spojrzałem przez Rynek na Komendę Straży Obywatelskiej. Więc on już wie; ktoś mu
szepnął tę wiadomość. Ulgę sprawiała mi myśl, że to nie będę musiał być ja. W ciągu ostatniej godziny stałem się tchórzem. — Jakieś kłopoty rodzinne, zdaje się — ciągnął kelner. — Co panu podać? — Fundador poproszę. Kilku chłopców grało w piłkę przy środkowej fontannie i ich piskliwa radość stanowiła jakąś zniewagę wobec wszystkiego, co mnie dręczyło. Powtarzałem sobie: Nawet gdybym rzeczywiście mu przyrzekł, takie przyrzeczenie mnie nie zobowiązuje. On sam nie wiedział, czego żąda. Kelner przyniósł nie odpieczętowaną butelkę, oderwał folię i wyciągnął korek. — Proszę zostawić — powiedziałem. Ale on nie znał moich zwyczajów, więc musiałem nieomal wyrwać mu tę butelkę z rąk. Zavella chyba już nie żyje… Popijałem Fudadora patrząc, jak dzień szarzeje zatracając poczucie czasu. Przynajmniej zaoszczędzona mi została rozmowa z Joaquinem. I tak zobaczę jego pociągłą zbolałą twarz niebawem — jutro czy pojutrze; wtedy już będę mógł cierpieć z nim razem i utrwalić te kłamstwa. Może nawet za tydzień—od dzisiaj. Ale jutro i pojutrze to jedyne dni, jakie jeszcze będę miał z Ilsą. A przecież nadal siedziałem przy stoliku i piłem — nie zrobiłem żadnego wysiłku, żeby ruszyć znów do hotelu Espańa. „Ona by nigdy panu tego nic przebaczyła.” Czy to dlatego? Przyłożyłem ręce do uszu, jak gdyby to mogło powstrzymać nieustanny szept pamięci. Jestem tchórzem w dostatecznym stopniu, nawet bez tego logicznego argumentu Zavelli. Nastał zmierzch, szybko gęstniejąc. Wszędzie na Rynku światła się zapaliły, okna Komendy Straży Obywatelskiej rozbłysły także. Sponad tłoku przy stolikach zobaczyłem, jak wjeżdża tam samochód — może Romera, ale zanadto mi pociemniało w oczach, żebym mógł twierdzić z całą pewnością, że to wrócił on. Jedną trzecią butelki wypiłem. Ilsa przecież i tak już mi nie chciała wybaczyć. Zaledwie parę godzin temu oświadczyła: „Nigdy bym nie zapomniała, że byłam z tobą, kiedy Erich umierał”. Nigdy nie przebaczy, nigdy nie zapomni… Ta broń, którą tak starannie wykułem, była gotowa do użytku za późno. „Niech pan myśli o swoim zwycięstwie, seńor Tyler.” O jakim zwycięstwie? Gdybym jakiegokolwiek przyrzeczenia dotrzymał, to tylko dlatego, że poniosłem klęskę… Koniak przepalał mnie coraz głębiej, przytępiając wszystko, tylko nie ból. Wokoło następowały odpływy i przypływy śmiechu, muzyki, głosów. Ktoś usiadł przy sąsiednim stoliku — mężczyzna po pięćdziesiątce, opalony od trzydziestu sześciu godzin. Nie odpowiedziałem, gdy mnie zagadnął. Po chwili więc zapytał: — Pan niedobrze się czuje? Podniosłem głowę. Teraz zobaczyłem go podwójnie, zamazanego mgliście. — Niedobrze? — zapytał znowu. Potrząsnąłem przecząco głową, ściskając w ręce kieliszek. — Pan jest Anglikiem, prawda? — zapytał.
— Jak pan się tego domyślił? Zwykle proszę o flagę na stoliku. Ale mój język najwidoczniej nie zdołał przekazać tej cierpkości, bo on odpowiedział kołtuńskim uśmiechem, zadowolony ze swego rozeznania. — Na ogół zawsze potrafię poznać. Jakiś szósty zmysł… wie pan? Moja pani za to nie ma go wcale. Wczoraj na przykład, popełniła okropną gaffę… Ilsa, myślałem, o Boże, Ilsa. Wkrótce potem usłyszałem: — No… powinien pan jednak ostrożnie pić to paskudztwo, wie pan. — Jego dwa obrazy chwilowo zlały się w jeden: zęby jak u kozła, włosy jak szczecina, spiczasty podbródek. — To wino jest w tych stronach tak cholernie tanie, że człowiek zapomina, że nie jest do czegoś takiego przyzwyczajony. Jeden z moich kolegów–dyrektorów… — Piję za przyjaciela. — Już nic mogłem skoncentrować wzroku. — Ale… — urwał raptownie. Mętnie widziałem Rynek i byłem znowu sam z moimi nieszczęsnymi przeobrażeniami Ilsy i Scheelego, Zavelli i Romera, i Joaquina, byłem sam z przekonaniem, że oszukańczo wyzuto mnie z tego, co moje. Powoli, kieliszek po kieliszku, dowiadywałem się, że są inne sposoby umierania. Jednak zdałem sobie mgliście sprawę, że ten nieznajomy z ożywieniem rozwija już nowy temat: — Moja pani i ja rokrocznie przyjeżdżamy do Hiszpanii. Tu jest inaczej, wie pan. Zawsze powiadam, że Afryka zaczyna się za Pirenejami. No, i staramy się zawsze zaznajamiać z tymi ludźmi… prawdziwymi chłopami. Te zorganizowane wycieczki nie dla nas, my za to dziękujemy. Oni tutaj są, oczywiście, o jakieś pięćdziesiąt lat opóźnieni, ale mają coś, czego już brak u nas w kraju. Te dawne cnoty… honor, przyzwoitość, odwagę, cierpliwość, dobre maniery… Nie dawniej niż dzisiaj powiedziałem mojej pani: „To rezultat tego, że oni w sobie łączą katolicką uległość wobec woli Bożej z fatalizmem mauretańskim. Cierpieć to żyć, ostatecznie…” Już nawet gotów jestem pogodzić się z tymi ich urządzeniami sanitarnymi i sposobem, w jaki traktują swoje zwierzęta, żeby tylko… Krzesło skrzypnęło pode mną, gdy odepchnąłem się od stolika i wstałem. Jakiś kieliszek spadł. Chwiejnie odszedłem. A on poskarżył się głośno: — A to się upił. Cham, muszę powiedzieć! Na oślep ruszyłem w labirynt fioletowych uliczek i znalazłem schronienie w innym barze, gdzie podłoga była posypana trocinami i przy każdym stoliku z marmurowym blatem stała mosiężna spluwaczka. O ileż lżej by mi było płakać, ale tak jak Zavella, chyba utraciłem do płaczu zdolność. Pieśniarz intonował przez nos flamenco, udając wzruszenie, a przecież te tandetne słowa miały jakąś straszną moc: Róże, które myśmy rwali, odrzucone wszystkie precz!
Ale róż tych ostre kolce będę zawsze w sercu mieć… Nigdy nie będę wiedział, jak długo tam siedziałem i dokąd jeszcze poszedłem. Później na jakiejś bocznej ulicy zagadnęła mnie szeptem z mrocznej sieni jakaś dziewczyna o karmazynowych wargach, ale można przecież wszystko przegrać, a pomimo to pozostać wiernym… zresztą nie chciałem żadnej oprócz Ilsy. Najwidoczniej taksówką w końcu wróciłem do domu. W każdym razie u siebie obudziłem się nazajutrz, wyjałowiony z nadziei — ze smakiem w ustach takim, jakby to był smak śmierci.
1 Do kościoła przyjechałem późno. Msza za duszę Scheelego już się zaczęła, gdy na palcach podszedłem do krzesła. Ilsa siedziała sama w pierwszym rzędzie nie dalej niż trzy kroki od trumny, która w czarnych draperiach stała na katafalku u stóp schodków sanktuarium. Mszę odprawiał ten stary ksiądz, mamrocząc przy ołtarzu tak, jakby to był jakiś obrządek prywatny, niedostępny dla obecnych w kościele, przygarbionych wiernych. Liczba ludzi, przybyłych na tę mszę wręcz mnie zdumiała. Część z nich niewątpliwie zanosiła tu modły co dzień o tej porze przed południem. Ale inni przyszli specjalnie. Należał do nich Romero i dyrektor hotelu Espańa. Zauważyłem też burmistrza z żoną, właściciela baru Sindbad oraz jakąś osobistość z Biura Turystycznego. Tępo i ponuro zadałem sobie pytanie, czy oni nigdy nie wzdrygali się i nie jeżyli wobec buty Scheelego; czy nigdy nie widzieli pogardy, jaką Scheele okazywał im wszystkim? Czy to tylko ja go nienawidziłem? A może gdybym nie pokochał jego żony i nie poznał jego tajemnicy, byłbym ślepy jak oni? Jeden klucz otwierał wiele drzwi, chociaż w żadnym razie nie te, które pragnąłem dla siebie otworzyć. Z mojego miejsca na tyłach przyglądałem się lisie. Jeszcze wczoraj dręczyłaby mnie irracjonalna zazdrość na jej widok tak blisko tej trumny, teraz jednak zbyt wielkie czułem znużenie. Ksiądz wykonując swój zawód — szepcząc, gestykulując, przyklękając — składał ową niezgłębioną zagadkową dla mnie ofiarę na rzecz Scheelego. Tak, chyba powinienem był lękać się go bardziej, ale nie mogłem przecież walczyć z tym, czego nie rozumiałem. Dziwiła mnie myśl, że gdyby Scheele żył, ten ksiądz byłby moim nieubłaganym wrogiem — on i pół miliona jemu podobnych. Scheele nie żyje, Ilsa już jest wolna. Jedynym hamulcem, jaki mogłaby mieć, jest to, co tkwi w niej samej — to, co Scheele posiał tak niewątpliwie, jak niegdyś w glebie hiszpańskiej posiał żarno zbydlęcenia i niegodziwości. I wiedziałem, że dla obu tych powodów brzydzić się będę wspomnienia o nim aż do końca dni moich. Długą drogę przeszedłem, odkąd Zavella umarł. Ale po amputowaniu ręki czy nogi jeszcze zostaje ból w tej utraconej kończynie: po odcięciu języka jeszcze zostaje impuls nakazujący mówić. Gdy Ilsa podeszła do balustrady przed ołtarzem i przyjęła ów bezkrwisty chleb, dosyć miałem w sobie zawziętości, żeby w duchu zapytać: Co ze mną? Co z Zavellą? Czy może pokonani się nie liczą? Ksiądz skończył odprawiać mszę. Do trumny przystąpiło kilku barczystych mężczyzn. Z zawodowym uszanowaniem dźwignęli trumnę na ramiona. Tym razem już wiedziałem, którym końcem skierowana jest do ołtarza. Ponieśli Scheelego przez nawę głową naprzód i gdy mnie mijali, zastanawiałem się przelotnie, czy mięśnie jego twarzy nadal są zastygłe w trwodze.
Obok karawanu przed drzwiami kościoła czekały trzy samochody. Żałobnicy wyszli wszyscy razem. Pojechałem pierwszym samochodem z Ilsą i kimś, kogo zobaczyłem już w kościele, ale nie wiedziałem, kto to jest. Ilsa przedstawiła nas sobie niedbale: urzędnik konsulatu niemieckiego w Barcelonie. Z powagą podaliśmy sobie ręce. Ilsa w tym samym ciemnym kostiumie, który nosiła poprzedniego dnia po południu, miała teraz na głowie welon z czarnej krepy. Poza tym, że przedstawiła mnie temu Niemcowi, przez cały czas milczała. Najwidoczniej płakała niedawno: zauważyłem jej zapuchnięte powieki. Koniak wypity poprzedniego wieczoru jeszcze sprawiał, że w czaszce miarowo dudniła mi jakaś pompa, więc niewygodnie mi było siedzieć tyłem do kierunku jazdy na zapasowym siedzeniu. Wolałbym usiąść obok Ilsy, ale ten Niemiec wsiadł pierwszy i zajął to miejsce przy niej. Unikałem jej wzroku. Tu i ówdzie ludzie czynili znak krzyża, gdy przejeżdżaliśmy. Wydawało się, że końca nie ma tym, którzy okazują szacunek pamięci Scheelego. Gdyby on żył, mógłbym go zdemaskować i zobaczyć, jak wali się jego świątynia w sercu Ilsy. Ale teraz należało go otaczać najwyższą czcią. Zwyciężył ostatecznie tutaj — za pierwszą i za drugą swą bytnością; wiedziałem o tym tylko ja. Dziesięć minut jechaliśmy na miejscowy cmentarz. Nigdy przedtem na tym cmentarzu nie byłem, więc samo to, że nie orientowałem się, jak daleko jedziemy, przedłużało mi jazdę. Za Bandaques na drodze bez nawierzchni karawan zgrzytając po piachu, wzbijał całuny kurzu prosto na nas, aż szyby naszego samochodu od tego zmętniały. Niemiec sapał porządnie spocony. Zatrzymaliśmy się raz i myślałem, że już jesteśmy na miejscu, ale to tylko parę wieńców wypadło z karawanu i musieliśmy czekać, dopóki karawaniarze ich nie pozbierają. Potem ruszyliśmy dalej rozchybotani we trójkę w samochodzie skaczącym bez ustanku po wybojach i zajęci każde z nas własnymi myślami: ona rozpaczą, ja klęską, a Niemiec — zapewne — roztrząsaniem nudy swego obowiązku. Romero poprzedniego wieczora powiedział Ilsie o Zavelli. Nie wątpiłem, że rozpierany wtedy pychą, wystąpił jak na niego przystało — rycerz w lśniącej zbroi. Zavella zamordował dla zysku… Może właśnie myśl o tym zaprawiała jej otwartą, widoczną rozpacz tak wyraźnie poczuciem krzywdy, niesprawiedliwości, i dlatego też lękałem się spojrzeć jej w oczy. Dużo trzeba mieć odwagi, żeby zatajać prawdę nie oczekując za to żadnej nagrody. Zatrzymaliśmy się po raz drugi i to już był cmentarz otoczony ściemniałym kruszejącym murem z piaskowca, rozległy prostokąt na samotnym wzgórzu ponad miasteczkiem. Przy otwartej bramie siedziała w trzcinowym foteliku śniada niewidoma kobieta wśród dzbanów z żółtej gliny. Przypuszczam, że sprzedawała tam wodę, ale jedynymi kwiatami, jakie na tym cmentarzu widziałem, były — z wyjątkiem kwiatów z karawanu Scheelego — kwiaty sztuczne. W obrębie tego muru groby i zardzewiałe krzyże pod ciemnymi cyprysami wzbijającymi się jak zastygłe eksplozje na tle słonecznego lazuru nieba nie zostały przystrojone niczym innym. Gęsiego szliśmy za trumną — dziewięcioro nas, łącznie z księdzem i ministrantem. Przynajmniej ten mały ministrant nie ukrywał swojej obojętności. Burmistrz jednak i jego żona, i wszyscy inni stojąc gromadką nad wyłożonym deskami dołem, oblekli oblicza w
przepisowe miny. Zwłaszcza Romero był obmierzły. Po raz pierwszy od całych dni czułem dla Ilsy pewną litość. Poprzez ten wąski grób z oburzeniem zapytywałem ją w duchu: „Dlaczego oni tu są? Kim oni są? Przecież to ty, jedyna tutaj, cierpisz, Ja tu jestem ze wzglądu na ciebie, a nie ze względu na Scheelego–Schafera. Chociaż ja przynajmniej wiem, kim on był… a tobie tylko się wydaje, że wiesz…” Obejrzałem sąsiednie nagrobki. Na zatartej tabliczce przeczytałem „Rubio Salinas, Gondra, 12.IV.1938, Twoja matka nie zapomni o tobie… Francisco Diaz, Gondra 12.IV.1938… Esperanza Cabrer, Gondra, 12.IV.1938. Z czcią wspominana zawsze świętej pamięci…” Sztuczne róże i mimozy z biegiem czasu zbutwiałe i zblakłe, zadawały kłam tym płonnym obietnicom. Ksiądz sypnął ziemię na opuszczaną do grobu trumnę; osiadła na dnie z głuchym odgłosem, jak gdyby pod tą politurą, pod tym drewnem nie było nic. Wieńce leżały stertami na kamienistej czerwonej glinie, świeże i piękne — irysy, lilie, i goździki przeważnie. Tylko parę kart mogłem przeczytać z miejsca, gdzie stałem. Na jednej było po prostu: OD ILSY. Wypisała to drukowanymi literami jak dziecko. Leżał też wśród kwiatów wielki bukiet od Romera: Z GŁĘBOKIM NIEUTULONYM ŻALEM. Zakrętas przy podpisie wyglądał tak samo bzdurnie jak te słowa. Ksiądz zamknął mszał, i na tym koniec. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz… Ilsa wrzuciła garść ziemi w grób, inni zrobili to samo. Ja szedłem powoli do bramy. Nad jednym z grobów pod murem zwisała luźno z gwoździa wbitego między kamienie przeżarta trzyczęściowa blaszana tabliczka z wizerunkiem Matki Boskiej. TOMEO CANALS I MARIA ZAVELLA DE CANALS. Ojciec i matka Zavelli. Nagrobek bez żadnej pobożnej deklaracji uczuć wyrytej przez kamieniarza: samo tylko miejsce i data — GONDRA, 12.IV.1938. Ironia losu całkowita. Więc pomyślałem: Żegnaj, Schafer. Tam czekają na ciebie. Gdy już wszyscy, z wyjątkiem tego niemieckiego dygnitarza z konsulatu i mnie, przedefilowali przed Ilsą i złożyli jej kondolencje, wsiedliśmy znów do samochodów. Tym razem siedziałem przy niej, oniemiały, z sercem wciąż łomoczącym. Niemiec palił papierosa. Tak jak ja nie wiedział, o czym mówić, ale jego okolicznościowa żałobna mina rzedła. Domyślałem się, że on już duma o powrotnym pociągu do Barcelony. Okna samochodu wytarto z kurzu i nie jechał przed nami karawan, żeby znów je zabrudzić, a przecież nie pamiętam wcale przydrożnych wypalonych w słońcu krajobrazów. Przed hotelem Espańa po niezręcznych paru minutach, gdy wysiedliśmy, Ilsa zwróciła się do Niemca, który spojrzał na zegarek i przytaknął. — A ty? Zobaczyłem jej oczy jak z ołowiu. — Przepraszam cię, ale nie zrozumiałem, co powiedziałaś. — Pan Meinhardt wstąpi na koniak. Nie wiem, czy… — Teraz nie, jeżeli ci to nie sprawi różnicy. — Z pewnością była z mojej odmowy zadowolona, chociaż tego nie okazała. — Ale może zjesz ze mną dzisiaj kolację?
Zawahała się krótko. — Dobrze. Dziękuję. — Przyjadę przed siódmą. — Umilkłem na chwilę. — Może tymczasem mógłbym coś dla ciebie załatwić? Potrząsnęła głową. Uścisnąłem Niemcowi spoconą prawicę, wymamrotałem „do widzenia” i odwróciłem się, gdy oni razem wchodzili po schodkach do hotelu. Pieszo w ten upał ruszyłem do baru Sindbad, bo tam zostawiłem swój samochód. Miałem nadzieję, że Joaquin albo teraz nie pracuje, albo mnie nie zobaczy. Dwie rzeczy chciałem zrobić i najpierw pojechałem do kościoła. Żadnego z księży nie zastałem, ale sprzątaczka klęcząca w sanktuarium podniosła się usłużnie i przyprowadziła jednego. Był to ksiądz bardzo młody i poważny w rogowych okularach, które jakoś nadawały mu wygląd zmaltretowanego Harolda Lloyda. Aż dziw brał, że jest kimś obdarzonym specjalną władzą. — Chciałbym zamówić mszę świętą. — Przywykł chyba do tego, że ludzie nazywają go „ojcem”. — Czy w jakimś szczególnym dniu? — Głos miał spokojny, miły i mówił wolno i z namysłem, jak gdyby nie ufał zbytnio swojej inteligencji. — Wszystko jedno kiedy. Mam dać coś na ofiarę? Myślałem, że on mnie szacuje, żeby podwoić cenę tak, jak sklepikarz, gdy widzi przed sobą turystę. Ale powiedział: — To zależy wyłącznie od pana. Dałem mu dwieście peset. Oponował słabo: — Znacznie za dużo. — Może więc ksiądz mógłby odprawić więcej mszy? — Mógłbym, oczywiście. — Zmarszczył nos. — Na czyją intencję? — Zavelli — odrzekłem. — Luisa Zavelli. Notując zauważył: — Zdaje mi się, że znam to nazwisko. — Prawdopodobnie z dzisiejszych gazet. — Pana krewny? — Rzeczywiście był krótkowidzem. — Znajomy. Już chciałem odejść, ale mnie zatrzymał: — Pan zechce wiedzieć, w jakie dni te msze będzie można odprawić? — Nie zależy mi na tym. — Ale pan przecież zamierza być na nich?
— Nie. — Taki jest zwyczaj. — Niech je ksiądz odprawi, kiedy księdzu będzie wygodnie. Podziękowałem mu i odszedłem po uczynieniu tego pigmejskiego gestu. Słyszałem, że podobno tylko w chwilach szczęścia człowiek może całkowicie zatracić swoją indywidualność. Czasami jednak litość bierze górę nad egoizmem, a nienawiść daje złudzenie, że to sprawia. Idąc do drzwi mijałem boczne ołtarze. W półmroku oświetlone blaskiem świec figury wyglądały tak niesamowicie jak kamienne kształty w Białych Jaskiniach. Zwłaszcza święty Krzysztof niepokojąco przypominał mi ów stalagmit przy wejściu do Jaskini Flag i jego widok zadecydował o dalszym moim nastroju. Jeszcze coś miałem przecież zrobić. Pojechałem samochodem na Rynek. Wbrew zakazowi parkowania przed główną bramą Komendy właśnie tam zostawiłem samochód. Wszedłem do gmachu. Sierżanta, który był na dyżurze, widziałem ostatnio wtedy, gdy przyjechałem do Romera z Ilsą. Tamtym razem nie wpuścił mnie za barierę, tym razem chociaż się stawiał, po prostu go odepchnąłem i sam sobie otworzyłem furtkę. Do gabinetu Romera wkroczyłem bez pukania. Romero czyścił sobie paznokcie, kurtkę zdjął dla ochłody i rozparty w fotelu nogi trzymał na biurku. Sierżant protestując, usprawiedliwiając się, przyczłapał za mną. Romero kazał mu wyjść z pokoju. Pozycję zmienił o tyle, że podniósł głowę, ale szczęki zacisnął tak, że drżały jego ziemiste policzki. — To niespodzianka, seńor Tyler. W czasie mszy i na cmentarzu udawał, że mnie nie widzi, chociaż chwilami znajdowaliśmy się blisko siebie. Teraz nie miał wyboru, a jednak to, co w jego mniemaniu było zapewne protekcjonalnym uśmiechem, wyszło mu dosyć słabo. Stanąłem przed biurkiem. — Mam nadzieję, że nie uszkodziliście zbyt wielu stalagmitów. — Miło mi powiedzieć, że nie. — Musiało to panu sprawić wielką satysfakcję. — Na szczęście nie było tak trudne, jak się obawialiśmy. On nie miał dużo amunicji. Naturalnie wyłączyliśmy światła na czas przejścia przez tunel. Jeden z moich ludzi został lekko ranny, ale nic poza tym. — Ktoś musi być z pana bardzo dumny… oprócz pana samego. — Ja tylko wypełniałem moją powinność, seńor. — Tak właśnie twierdziłby Scheele. To była uwaga nieopatrzna, ale Romero wytłumaczył ją sobie po swojemu i przytaknął:
— Nasze wczorajsze osiągnięcie może tylko być zadośćuczynieniem dla jego żony. Skorzystałem wczoraj wieczorem z tej sposobności, żeby jej złożyć wizytę. — Nie wątpiłem, że pan to zrobi. — Wentylator z jednym skrzydełkiem skrzypiał w górze; wciąż i wciąż migała smuga cienia. — Kiedy jego pogrzeb? — To już sprawa Kościoła, nie moja. — Pan ich tylko zabija, prawda? — Bardzo rzadko. — Pomimo swej na pozór zimnej krwi, nie był pewny siebie. Jak gdyby chcąc swoją pozycję umocnić, ostrożnie zaszydził: — Wciąż zapominam, że Zavella był pańskim przyjacielem. W tych okolicznościach seńora Scheele musiała być tą przyjaźnią bardzo zaskoczona. — Już z wigorem dodał: — Jednakże pan nie dlatego do mnie przyszedł. — Nie. — O co więc chodzi? — O mój paszport. Twarz mu sposępniała. Rzuciłem jego pokwitowanie na biurko. Wsunęło się pod suszkę i zniknęło, ale on nie zadał sobie fatygi, żeby je spod suszki wyciągnąć. Z udanym zainteresowaniem zaczął oglądać swoje paznokcie. Powiedziałem zniecierpliwiony: — Złym pan jest aktorem, Romero. Chcę natychmiast mieć swój paszport z powrotem. — Niestety nie mogę panu służyć w tej chwili. — Nie? — Nie. — Proszę mi podać jeden możliwy do przyjęcia powód. — Paszport jest w szafie z aktami chwilowo zamkniętej. — To proponuję, żeby pan ją otworzył. Nie zdołał wytrzymać mojego wzroku. Odpowiedź jednak znalazł: — Klucze ma mój sekretarz, który dziś nie pracuję. — Nieprzekonywająco wzruszył ramionami. — Przykre, ale tak jest. Będzie pan musiał poczekać. Zgłosić się kiedy indziej, powiedzmy, jutro. — Pan ma te klucze — powiedziałem. — Zapomina pan, że byłem tu w tamten wieczór po śmierci Scheelego i przy mnie sekretarz wychodząc wręczył klucze panu. — Cienki biały łańcuszek zwisał mu z prawej kieszeni spodni. — A także zapomina pan, że zdjął pan kurtkę munduru. — Poczerwieniał. — Prędzej, prosiłbym. Bo mnie się spieszy. Nawet nie drgnął. — Jeżeli nie dostanę paszportu teraz — oświadczyłem — załatwię tę całą sprawę na
samej górze i postaram się, żeby pan wyleciał z tego fotela raz na zawsze. Przede wszystkim, nie miał pan prawa zabierać mi paszportu. Dałem go panu wtedy wieczorem, tylko dlatego, że rzygać mi się już chciało, tak miałem pana dosyć. Wykroczył pan daleko poza swoje kompetencje… i pan wie o tym. No, może będzie pan tak uprzejmy, ściągnie nogi z biurka i da wreszcie odpocząć swoim paznokciom. Przełknął ślinę, po czym wstał i chwilę odczekał, zapewne w mniemaniu, że przez ten czas powróci mu równowaga ducha. Patrzyłem, jak on wyszukuje na kółku właściwy klucz i otwiera środkową szufladę jednej z szafek. Pojedyncze skrzydełko wentylatora skrzypiało, wciąż i wciąż się obracając jak pies, który chce dosięgnąć do swego ogona. Zaczął grzebać w otwartej szufladzie z aktami bardzo wolno, aż straciłem cierpliwość. Ponagliłem go zimno: — Niech mi pan tylko nie mówi, że na domiar wszystkiego nie potrafi pan go odnaleźć. Paszport jest granatowy ze złotymi literami na okładce. A jeżeli moje nazwisko uleciało panu z pamięci, mogę je panu przypomnieć. Tyler. Wyjął paszport niechętnie, z trzaskiem zamknął szufladę. Podszedł i cisnął go na biurko przede mną. Paszport uderzając rogiem o suszkę zakołysał nią i wtedy moje pokwitowanie zleciało na podłogę. Powiedziałem: — Dziękować nie mam za co. Wziąłem paszport, odwróciłem się i wyszedłem z tego gabinetu i z tego korytarza przez furtkę w barierze i dalej drzwiami frontowymi w jasny blask słońca, drżąc pod wrażeniem najmniejszego i najbardziej daremnego z triumfów.
2 Ilsa rzekła: — Kapitan Romero przyszedł do mnie wczoraj. Wiedziałeś o tym? — Tak. — Byłeś tam, mówił… w Białych Jaskiniach. Przytaknąłem: — Wezwany przez niego. — Powiedział mi, że to Zavella cię wzywał. — Istotnie. Ale Romero do mnie zatelefonował. Dlatego pożegnałem się z tobą tak prędko. — Mogłeś mi wyjaśnić. — Nie było czasu. On mi dał tylko pół godziny czasu na dojazd tam. — Pomimo to, mogłeś przecież coś powiedzieć. To by ci nie zabrało nawet minuty. — Przepraszam cię. — Zmieniłeś się, Stephen. — To nieprawda. Potrząsnęła głową: — Zmieniłeś się. Siedzieliśmy w Sirocco, małej restauracyjce z widokiem na południową plażę. Zabrałem tam Ilsę, żeby z nią być na gruncie neutralnym — ta restauracyjka nie kojarzyła się nam z żadnymi wspólnymi przeżyciami. W barze Sindbad byłoby niemożliwe, tak samo jak w większości innych lokali, gdzie musielibyśmy jedząc patrzeć na północ w stronę willi Miramar. Zapadł już zmrok i morze miało barwę czarną pod lodowato sinymi gwiazdami. Ostatnie ślady katastrofy w Gondra jeszcze pozostałe na plaży północnej ten zmrok by przysłaniał, ale nasze rany za bardzo jeszcze bolały nawet bez konieczności oglądania długiego piaszczystego łuku, po którym spacerowaliśmy razem i na który morze wyrzuciło Scheelego. — Pod jakim względem się zmieniłem? Milczała, samej sobie na to odpowiadając. Bez nadziei, że ona mi uwierzy, powiedziałem: — Daję słowo, że się nie zmieniłem.
— Musiałeś przecież wiedzieć o tej okropnej zbrodni Zavelli. Odrzekłem ostrożnie: — Romero poinformował mnie dopiero tam na miejscu. — Więc później wiedziałeś. A przecież nie wróciłeś do mnie. Czekałam na ciebie, a ty nie wróciłeś. Tego nie mogę zrozumieć. — Przepraszam cię. — Dlaczego nie wróciłeś, Stephen? Siedziała przy mnie raczej oszołomiona niż zawzięta. Mówiła cicho, bezbarwnie — widać było, że jest znużona, wręcz wyczerpana. Że powinna się wyspać. — Chciałem wrócić. Uniosła głowę; nie wierzyła. — Tak samo było z sygnetem Ericha. O tym też nic nie mówiłeś, dopóki nie uznałeś za stosowne. — Chciałem go przedtem mieć w ręce… mówiłem ci wczoraj. — I wtedy powiedziałeś coś, że ten monogram nie jest jego. — Upewniłem się tylko, czy nie zaszło jakieś nieporozumienie. — Jakież nieporozumienie mogłoby zajść? — Przypomniała to sobie wzgardliwie: — Zachowywałeś się tak, jak gdyby ES to był nie jego monogram… jak gdyby nie tylko on utracił taki sygnet. Pomyślałem: Nie kuś mnie, Ilsa. Też jestem zmęczony i już nie mogę dłużej znosić takich przykrości. A ta boli bardziej niż wszystkie inne. Kocham cię… dlatego mam teraz ręce związane. Więc zanadto mi nie dokuczaj. Żebym nie musiał się bronić. Na ciemnym morzu przy brzegu upiorne białe żebra z piany podnosiły się i opadały, jak gdyby ta woda oddychała. Po chwili Ilsa rzuciła pytanie: — Czego Zavella chciał? — Miał nadzieję, że przekażę pewną wiadomość komuś z jego krewnych. — I ty to zrobisz? — Patrzyła na mnie jak na wspólnika zbrodni. — Postaram się. — To dziwne, że on prosił, żeby wezwano właśnie ciebie. — Widocznie nikt inny mu nie przyszedł na myśl. Poznałem go wtedy rano, kiedy mi oddał sygnet, zanim wpadł w tę pułapkę… — Jaki on był? — Nieduży. Gruźlik. Lat ze trzydzieści parę. — Mówił, jak to się stało? — Nie.
Wyglądałem przez okno na dalekie światełka kutrów rybackich. Jakoś bezwiednie palcami dotknąłem karku poniżej przystrzyżonych włosów tam, gdzie zaledwie cztery dni przedtem jej paznokcie zdarły mi skórę. To draśnięcie jeszcze się nie zagoiło, ale gorączka zmysłów, której było śladem, już nie istniała, tak jak nie istniał Scheele. Umarła razem z nim. Nie miałem więc racji myśląc, że kocham Ilsę miłością tylko fizyczną: są takie potajemne sprężyny w sercu, które odskakują pod wpływem napięcia i cierpienia. A jednak chociaż z miłości odkryłem w sobie odwagę, żeby przyjąć swoją klęskę, nie uczyniłem tego wielkodusznie. Ilsa wobec mnie zobojętniała całkowicie; inaczej przecież bym nie trzymał języka za zębami. Gdybym widział bodaj jedną szansę na tysiąc, bodaj iskierkę nadziei na to, że mogę ją odzyskać, powiedziałbym jej bezlitośnie wszystko, co wiedziałem, przesyciłbym jej myśli całym plugastwem wydarzenia w Gondra, a potem szukałbym jeszcze więcej szczegółów o Schaferze przetrząsając Europę wzdłuż i wszerz. Ale Ilsa już ze mną ostatecznie skończyła. Cień Scheelego nie zmalał w przeciwieństwie do złudzeń, jakie w swojej próżności żywiłem. Gdy żył, oszukiwaliśmy go, ale jego śmierć — sam czas tej śmierci — zmienił oszukanie w profanację. Zostałem odtrącony myślą i sercem, przy konfesjonale i przy balustradzie u stóp ołtarza w chwili przyjmowania komunii. Ilsa zapytała: — Nienawidziłeś Ericha? I znów przypomniałem sobie Zavellę, prośbę, żebym tą chorobą nie zarażał. „To by ją zżerało od środka tak, jak zżerało mnie. Po cóż i ona miałaby cierpieć także?” I w udręce pomyślałem: Amen. — Kocham cię — odpowiedziałem z bezbrzeżnym wzruszeniem wpatrując się w jej regularne drobne chłopięce rysy, pragnąc jak nigdy dotąd mieć ją blisko, ująć tę twarzyczkę w obie ręce, dotknąć tych miękkich prostych włosów. — Tylko sobie wyobrażałeś, że mnie kochasz… i to wszystko jest moja wina. — Od tamtej chwili… teraz… — Proszę cię, Stephen, nie chcę już słyszeć o tym. — Dobrze — ustąpiłem spokojnie. — Już nie usłyszysz, przyrzekam ci. Już nigdy. Ale chciałem, żebyś wiedziała. Nic nie mogło zachwiać jej lojalności. — Nie dawniej niż wczoraj byłeś gotów mówić o Erichu okropne rzeczy. „Najlepiej o nim zapomnieć” — powiedziałeś. Przytaknąłem. Już znowu miałem w sercu zawziętość: nie chciałem się usprawiedliwiać. — To nie jest miłość, Stephen — powiedziała Ilsa. — Jeśli się kogoś kocha, nie usiłuje się za wszelką cenę tego kogoś zranić. Uwięziony w swojej decyzji jak w murach celi, pomyślałem ociężale: Czyż z jakiegokolwiek innego powodu bym cię oszczędzał? A potem, ponieważ nic nie było do
powiedzenia, zaproponowałem, żebyśmy weszli do sali na kolację.
XI Samolot Constellation linii Air France połyskiwał na brudnej od smarów płycie i pasy startowe ginęły w rozedrganej dali. Z jednej strony wznosiło się za mgłą upału błękitnawe faliste i pogięte pasmo wzgórz. Z drugiej strony niewidoczne z dworca lotniczego było morze. Większość czasu, jaki mi pozostał do odlotu Ilsy, spędziłem z nią w barach, restauracjach i hallach hotelowych. Zaczęło się tak we wtorek wieczorem i odtąd wszystkie krytyczne chwile mijały nam wśród obcych głosów, obcych nastrojów. Teraz wreszcie pojąłem, że to lepiej. Chciałem, żeby każdą z tych ostatnich sekund przepełniali ludzie, ruch, rzeczy odwracające naszą uwagę od siebie. — O której godzinie przylecisz do Paryża? — Około szóstej chyba. — I zaraz będziesz miała połączenie? — O ile wiem, trzeba tam czekać pół godziny. Zadawałem jej te pytania już w drodze z Bandaques, ale człowiek zaczyna nieuniknienie się powtarzać, w miarę jak minuty pełzną, nakazując każdą lukę zapychać rozpaczliwymi improwizacjami. Wszystko, co mogłem powiedzieć, powiedziałem, a przecież milczenie wydawało mi się zbrodnią. Czy ona chciałaby coś poczytać w samolocie? Czy dobrze znosi taką podróż? Czy pomagają jej tabletki? Z samych tych pytań wynikało, że niewiele wiem o niej. A przecież każdy jej zmęczony gest, każda jej reakcja budziły i skręcały coś we mnie. Mniej więcej za siedem godzin ona miała być już w Hamburgu, ale żadnej pociechy nie czerpałem z faktu, że świat zrobił się taki mały. Już i tak nas rozłączono: inicjały Scheelego zaszydziły ze mnie po raz ostatni, gdy tragarz wyciągnął z bagażnika samochodu elegancki komplet trzech walizek. Nic nie mogłem zrobić i pozostawało tylko czekać na ów blaszany głos zawiadamiający przez megafon o odlocie jej samolotu. Minuty wyciągały się, jakby były z gumy, a mną szarpała rozterka, czy ich nie skrócić, nie zapobiec tej ostatniej chwili pożegnania. Ale w końcu bezcielesny głos zaszczekał: — Pasażerowie odlatujący do Paryża samolotem linii Air France, lot numer pięćset dwadzieścia, proszeni są o… I to było tak, jak gdyby wszystkie słupy wszystkich granic na świecie nagle zwarły się w jeden mur: jak gdybym usłyszał wyrok śmierci. — Do widzenia, Ilsa. Jakże konwencjonalne są słowa i gesty, które służą zamaskowaniu uczuć. Ktoś, kto by
patrzył na to, mógłby przypuszczać, że jesteśmy przypadkowymi znajomymi. Ale prawda była w naszych oczach, błyskając tak otwarcie i tak przelotnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy zespoliły się nasze ciała. Przez sekundę mogłem nawet doznawać złudzenia, że już nie ma Scheelego między nami. — Do widzenia, Stephen. — Ilsa miała rękę chłodną i mówiła bez zająknienia. — Staraj się zbyt źle o mnie nie myśleć. A potem stałem odrętwiały, jeszcze czując na ustach pieczęć niedostatecznych słów: — Do widzenia… sano y salvo… I ten przypadkowy hiszpański zwrot obudził wspomnienie, w niej i we mnie. Myślałem, że ona powie coś jeszcze, ale przygryzła dolną wargę, znów pełna żalu, znów odarta ze złudzeń. Jak osoba obca, która, powiedzmy, zapytała mnie, którędy wyjść na lotnisko, odwróciła się i już nawet nie patrząc przez ramię szybko podeszła do grupy pasażerów podążających w stronę wskazanych numerowanych drzwi. Wprost nie mogłem uwierzyć, że już nigdy jej nie zobaczę, już nigdy nie usłyszę tego spokojnego głosu z lekkim niemieckim akcentem. Że nie będzie żadnych listów, żadnych telefonów. Czy ona wraca do własnego domu, czy do mieszkania, nie wiedziałem. Czy ktoś ją powita na lotnisku w Hamburgu, nie wiedziałem. Co będzie robiła jutro — we wszystkie dni jutrzejsze — nie wiedziałem. Wahadłowe drzwi zamknęły się za nią, a coś we mnie rozpadło się nagle w nicość. Widocznie stałem wpatrzony w te drzwi bardzo długo, bo zagadnęła mnie dziewczyna w granatowym mundurze, czy nie potrzebuję pomocy. Usłyszałem własną odpowiedź, ale pojęcia nie mam, co powiedziałem aż tak dziwnego, że spojrzała na mnie jakoś szczególnie. Z pustką w sercu i głowie wyszedłem w olśniewający słoneczny blask i spróbowałem sobie przypomnieć, gdzie zaparkowałem samochód. O trzydzieści mil na południe od Barcelony zobaczyłem samolot na niebie; patrzyłem w ten punkt i patrzyłem, jak gdyby to był właśnie samolot Ilsy. W godzinę później na tle nieba zarysowała się wysoka, strzelista wieża kościoła Wcielenia Bożego. Pomyślałem, że gdy dojadę do willi Miramar, Ilsa chyba już będzie w Paryżu. Jechałem coraz bardziej odrętwiały. Czułem się jak pływak, który już nie mając sił, po prostu leży na fali. Z ową rezygnacją, do jakiej doprowadza bezsilność, powtarzałem sobie raz po raz, że słusznie postąpiłem pozwalając Ilsie nadal wierzyć w Scheelego. Ale to nabrało jednostajności litanii i zgoła mnie nie pocieszało. Drogowskaz na rozstaju wskazywał kierunek do Białych Jaskiń, i nagle w moim całkowitym wyjałowieniu zrozumiałem lepiej to, co powiedział Zavella. Czas zawsze wygrywa. Wcześniej czy później wszyscy przegrywamy. Wszyscy płacimy, Scheele zapłacił i Zavella zapłacił. Ilsa też, chociaż dostała rozgrzeszenie przy konfesjonale, zapłaci w końcu także, tego byłem pewny. A ja płacę teraz, myślałem, samym tym przesmutnym poczuciem utraty — czymś, co jak powiedzieliby katolicy, rozumie się pod słowem piekło. Stopniowo otoczyło mnie miasteczko Bandaques. Jechałem wyboistymi uliczkami, do
centrum przed amfiteatrem; potem minąłem hotel Espańa i Rynek z komendą Romera i bar Sindbad naprzeciwko komendy za platanami. Wiedziałem, że nie będzie ucieczki. Gondra pozostawiła sine piętno na całej plaży i gdy wszedłem do willi, Catalina śpiewała: Por de bajo del puenta No pasa nadie… Wkroczyłem do salonu, gdzie kilka dni temu ociekały wodą zwłoki Scheelego i Ilsa weszła, żeby je zidentyfikować. Ona nie pozostawiła żadnych pamiątek. Siady jej bosych stóp już dawno wyschły na kaflach podłogi; wymiętą pościel na łóżku już dawno Catalina doprowadziła do porządku. A przecież obecność Ilsy wypełniała dom — jak również obecność Scheelego i Romera, i obecność Zavelli po tym naszym drugim spotkaniu. Umarli czy żywi, wszyscy byli tutaj. Przeszedłem na taras i zamknąłem drzwi, żeby nie słyszeć śpiewu Cataliny. Pokrywa na maszynie do pisania była jak flaga opuszczona na znak klęski. Przy maszynie leżała „Oksfordzka księga wierszy dla dzieci”, którą jeszcze przed tym wszystkim wyciągnąłem z półki, z zamiarem podarowania Joaquinowi, ale której teraz już mu podarować nie miałem. I obok tej książki, przyciśnięta zapalniczką, owym pistoletem wycelowanym wtedy w Zavellę, leżała kartka ze słowami: „Jesteśmy miecze — duchy walczą nami. Rąk nie widzimy, które dzierżą nas…” Zgniotłem ją i rzuciłem. Wiatr od morza porwał ją do ogrodu. Prawdą czy nieprawdą są te słowa, to już nie ma znaczenia. Zapaliłem papierosa patrząc, jak dzień dogasa ponad sierras nabierającymi barwy malw. Muszę wyjechać, pomyślałem, nie mogę tu zostać. Muszę wrócić do kraju. * Guardia Civil — dosł. Straż Obywatelska, policja reżimu gen. Franco. (Przyp. red.)