Małgorzata Gutowska – Adamczyk Kalendarze Moim synom I Lato mieliśmy tego roku piękne, suche i słoneczne. Pod koniec sierpnia trochę popadało, ale des...
21 downloads
31 Views
681KB Size
Małgorzata Gutowska – Adamczyk Kalendarze
Moim synom
I
Lato mieliśmy tego roku piękne, suche i słoneczne. Pod koniec sierpnia trochę popadało, ale deszcz stawał się już bardzo potrzebny, bo trawy zaczynały żółknąć, a drzewa gubiły liście. Teraz znów jest ciepło. Mim o że nocami i rano ciągnie chłodem , za dnia słońce świeci nieprzerwanie. Wychodzę z psami na dłuższy niż zazwyczaj spacer, gdzieś aż do lasu. Górka Delmaka, mimo pogody, i tak pewnie będzie pusta. Odpinam smycze i daję zwierzętom pobiegać. Zadzieram głowę. Patrzę na sosny i dęby z pocztówkowym niebem w tle. Żadnej chmury. Od czasu do czasu tylko biała wstążka znacząca drogę przelatującego gdzieś wysoko samolotu. My ślę o ludziach, którzy spoglądają w dół na szare nitki dróg, granatowe zbiorniki wodne, miasta niczym kolorowe plamki zatopione w zieleni, lasy podobne do puchatych dywanów. Dziś nic nie przesłania im widoku. Od kiedy sama często tak podróżuję, nie zazdroszczę nikomu przy gody. Jestem tylko ciekawa, czy ci ludzie, podobnie jak ja, robią sobie sprawdzian z geografii. Czytaj ą? A może drzemią? Wracam y. Zieleń jest jeszcze dość świeża, gdzieniegdzie tylko między liśćmi pojawia się złota plam ka zwiastująca jesień. Winobluszcz na ścianie kościoła u dołu ciemnozielony, ku górze już całkiem w kolorze burgunda. Ptaki też śpiewają jesiennie. Co roku pojawiają się te same, wrześniowe tony. Siadam do pracy. Kiedy podnoszę wzrok, widzę, że cienie się wydłużają. Teraz sięgaj ą już niemal ku rosnącym na parceli sąsiadów świerkom , które — oblane złotem zachodzącego słońca — z wolna szarzeją. Zapada zmierzch, choć dopiero minęła siódma. Mrok gęstniej e. Drzewa już całkiem czarne, za chwilę nieodwołalnie stopią się z granatowym niebem . Zapalona lampka przyciąga ćmy.
Uderzają w szybę, chcąc sforsować zamknięte okno. Nadlatuje nietoperz i błyskawicznie chwyta jedną z nich, po czym , syty, nurkuje w ciemność. W dom u cisza. Psy drzemią, oczekując wieczornego spaceru. Laptop szemrze, wskazówka zegara ściennego niestrudzenie odmierza mijające sekundy. Kiedy opada na tarczy słychać ją głośniej , gdy wspina się ku górze, cichnie, jakby się zmęczyła. Około wpół do ósmej psy przy chodzą sprawdzić, czy nie zapomniałam o najważniejszym . Trącają mnie nosami. Mogę je przez jakiś czas ignorować, ale w końcu trzeba będzie wyjść w tę ciemność. Na ulicy jest widniej , niż sądziłam . Jaśniejsze smugi pocięły niebo za torami. Drzewa oświetlone przez latarnie znów się złocą. Szuram nogami w opadłych liściach. Jest w nich coś wzruszającego. Samotność? Śmierć? Niektóre, wy raźnie zniechęcone życiem , odrywaj ą się od gałązek poznaczone plamami, zeschnięte jak staruszki. Inne przeciwnie, są w najpiękniejszym momencie, wciąż zielone, czasem wspaniale żółte lub bordowe. Chciałabym zebrać całe naręcze i podrzucić do góry, ale boję się, że ktoś to zobaczy i pomyśli, że zaśmiecam ulicę, że zwariowałam . Nie powstrzy m uj ę się j ednak od zerkania w okna. Nigdy nie potrafiłam się oprzeć pokusie zaj rzenia do cudzego dom u. Jeśli ty lko okno nie zostało zasłonięte, zatrzy m uj ę na nim wzrok. Czasem widzę obraz na ścianie, niekiedy lam pę, zazwy czaj oczom przechodnia dostępny j est ty lko wąski wy cinek m ieszkania, ale to m i wy starczy. Rzadko widać ludzi, nie j estem zresztą ich tak ciekawa j ak wnętrz. Psy biegną nieuważnie, nie lubią chy ba nocny ch spacerów. Przy spieszam kroku tam , gdzie latarnie nie świecą. Z ciem ności nagle wy łania się rower. Nie m a świateł. Ktoś idzie, m ówiąc sam do siebie. Gdy nas m ij a, nie ścisza głosu. Uliczne rozm owy przez telefon nikogo j uż nie krępuj ą. Wracam y i widzim y auto parkuj ące na podj eździe. Psy, uwolnione ze sm y czy, wbiegaj ą do holu, radośnie oczekuj ąc kolacj i.
Niespodziewanie powiedziałeś w połowie sierpnia: — Wy prowadzam się.
„To j uż?” — pom y ślałam . Stałeś skrępowany. Coś tam j eszcze dodałeś, ty tułem usprawiedliwienia. Jednak nikt cię nie słuchał. Ja i twój oj ciec opuściliśm y głowy, wpatruj ąc się w blat stołu. Straciliśm y ochotę na kolacj ę. Może westchnęliśm y. Nie m usiałeś niczego wy j aśniać. Widać nadszedł czas. Dla nas oznaczało to, że obaj nasi sy nowie wy prowadzą się m niej więcej j ednocześnie. Potem długo m ilczeliśm y. Przy gnębieni, przy woły waliśm y głos rozsądku, tłum aczy liśm y sobie wzaj em nie, przekony waliśm y się, kiwaliśm y głowam i. Coś się w naszy m ży ciu kończy ło. Nie rozum ieliśm y tego j eszcze, nie analizowaliśm y. Staraliśm y się cieszy ć, że j esteście gotowi, czuj ecie się dorośli, ale to by ł trudny weekend. Jeden z ty ch, które zm ieniaj ą wszy stko. A przecież na razie nic się nie stało. Wciąż by liście tu z nam i. Mim o że większą część dnia spędzaliście w pracy, liczy ło się to, że wracacie. I nawet j eśli coraz częściej nocowaliście poza dom em , nadal m ieliśm y tę naszą m aleńką czteroosobową wspólnotę. Nasze plany, zwy czaj e, wspom nienia. By liśm y razem przez dwadzieścia pięć szczęśliwy ch lat, wliczaj ąc ostatnią zm ianę: przeprowadzkę do tego dom u. I choć każde z nas wpatrzone w ekran laptopa siedziało w swoim pokoj u, to nadal by liśm y m y, nasza czwórka. Tata, j a i wy dwaj . Ten dzień, dzień pierwszej poważnej decy zj i, by ł dla ciebie początkiem pięknej przy gody. Zaledwie uchy liłeś do niej drzwi. Niedługo j e otworzy sz i wej dziesz w swoj e dorosłe ży cie. My w naszy ch sercach usły szeliśm y ty lko głuchy stukot, j akby ś wy szedł na zawsze. Cóż m ogliśm y powiedzieć? „Zostań j eszcze trochę”? „Będzie nam ciebie brakowało”? Szkoda, że natura nie obdarowała ludzi ptasim insty nktem wy ganiania potom stwa z gniazda. Wtedy pewnie by łoby nam łatwiej .
Wracam do tekstu, ale m i nie idzie. Raz po raz unoszę głowę i wpatruj ę się w swoj e odbicie w całkiem czarny m oknie.
II Pod grubą puchową pierzy ną w brązowo-czerwoną kratkę czuła m iłe ciepło. By ła sam a. Nieco wcześniej usły szała głos babki m ówiącej , że wy chodzi, aby zadzwonić do szpitala. Przed koszm arem oczekiwania na j ej powrót próbowała j eszcze uciec w pły tki sen, ale teraz j uż się obudziła i każde stuknięcie wy dawało się nadciągaj ący m niebezpieczeństwem . Zegar głośno ty kał, z nam y słem odm ierzaj ąc sekundy. Za oknem wiatr targał bezlitośnie krzakam i bzu. Dobrze by łoby zakopać się wraz z głową w ochronną m iękkość pierzy ny, gdy by nie lęk, że na zewnątrz z pewnością dziej e się coś niepokoj ącego i to coś zaraz tu wtargnie. Musiała pozostać czuj na. „A j eśli babcia j uż nigdy nie wróci? Kto m nie znaj dzie? Kto nakarm i kury i wy doi krowy ?” Niem al fizy cznie czuła, j ak ogarnia j ą lęk. Czy będzie m usiała sam a to wszy stko zrobić?! Zawsze starała się by ć dzielna. Gdy rodzice wy bierali się na sy lwestra, powiedziała: „Idźcie, j a przecież będę grzecznie spać!”. Ale tam by ła w swoim m ieszkaniu. W razie czego m ogła pój ść do sąsiadki. Tam wszy stko by ło znaj om e, tu j est obce. Pusty dom i ta ogrom na przestrzeń pól dookoła. Tak daleko do ludzi! To chy ba naj bardziej j ą przerażało. Ale bała się też, że ktoś m oże znienacka zapukać. Co wtedy ?! Wsunęła się głębiej pod pierzy nę. Za oknam i przetoczy ł się pociąg. Ostrzegawczo gwizdnął przed niestrzeżony m przej azdem i odj echał, ciągnąc za sobą swój stukot. Znów napły nęła dziwna cisza, aż buzuj ąca od dźwięków. Wiatrowi udało się wpaść do kom ina i teraz straszy ł, zawodząc żałośnie. Deszcz tłukł o szy by, j akby chciał j e otworzy ć. Mały drewniany dom ek babki stękał, z trudem stawiaj ąc opór siłom przy rody. Gdzieś daleko poszczekiwały psy. Kogut zapiał ochry ple. Na stry chu chrobotały m y szy. Drewniane ściany pokry te kilkom a warstwam i papierowej tapety poddawały się kornikom niezm ordowanie drążący m swe tunele. Pośród ty ch hałasów, chroniona j edy nie przez puchową m iękkość pierzy ny, zwinięta niczy m em brion, przerażona, sam a w pusty m dom u, m ocno zaciskaj ąc powieki, kuliła się m ała
dziewczy nka. Babki nie by ło chy ba całą wieczność. W rzeczy wistości m oże godzinę. Jedy ny telefon we wsi zainstalowano u sołty sa, a starsza pani zawsze zagady wała się z sąsiadam i. Z uporem stawiała czoło październikowej słocie, zm agaj ąc się z pory wisty m wiatrem , aż wreszcie dotarła do dom u. Naj pierw sły chać by ło wesołe poszczekiwanie psów, potem chrobot klucza, w końcu skrzy pnięcie drzwi. — Już j estem ! — zawołała do wnuczki. — Wstawaj ! Dziewczy nka odrzuciła kołdrę i z ulgą postawiła bose stopy na zim nej podłodze. — Masz siostrę! — usły szała. — Ubierz się! Babka zdj ęła z głowy m okrą chustkę, powiesiła na wieszaku przem oknięty płaszcz i zakręciła się przy kuchni. Z blatu kuchennego ściągnęła pogrzebaczem faj erkę, poruszy ła płonące węgle, strząsaj ąc z nich popiół. Dosy pała pod pły tę nieco węgla, postawiła sagan z wodą i znów wy szła na dwór. Po kilku m inutach wróciła, niosąc alum iniową m iednicę, a w niej podry guj ącą j eszcze kurę. Odrąbana siekierą głowa z oczy m a zasłonięty m i cienkim i powiekam i ginęła gdzieś wśród piór. Um y wszy ręce, kobieta postawiła przed wnuczką kaszę na m leku. Zalała kurę wrzątkiem i trzy m aj ąc j ą za pokry te żółty m i łuskam i nogi, skubała od kupra ku głowie. Szło j ej zadziwiaj ąco sprawnie. Dziewczy nka m arudziła nad nielubianą kaszą i spoglądała to na szy bkie dłonie babki, które doskonale wiedziały, j ak drzeć pióra z m artwego ptaka, to na j ej pożłobioną przez zm arszczki, ogorzałą od słońca twarz, na m ały koczek z cienkich, gdzieniegdzie j uż siwy ch włosów, ciasno spięty w ty le głowy, wreszcie na brzuch, który czasem niebezpiecznie się wzdy m ał, a ona wtedy m ówiła: „Patrz, j ak m nie spuszy ło!”. Babka znała odpowiedź na każde py tanie. Jej świat by ł uporządkowany i pozbawiony lęków. Dziewczy nka czuła się przy niej bezpieczna. — Gotuj esz rosół? — zapy tała zdziwiona. — Przecież dzisiaj nie j est niedziela.
— Twoj a m am a m usi się dobrze odży wiać. Inaczej nie będzie m iała siły karm ić m aleństwa. — A zrobisz m akaron? — Nie m am y czasu. Przy gotuj em y m am ie lane kluski. Po oskubaniu woda z pióram i została wy lana do obory, a babka zm oczy ła denaturatem zwiniętą w tutkę gazetę i na podwórku opaliła ptaka z resztek piór oraz czegoś, co przy pom inało włosy. Teraz kura by ła naga, m iała żółtą skórę w drobne czarne kropki i pachniała dy m em . Kobieta rozkroiła j ą na pół. Wy j m owała kolej no wnętrzności, pokazuj ąc j e wnuczce. — To j est żołądek, to serce, a to wątroba. Żółci nie m ożna przebić, bo m ięso będzie gorzkie. Tu, widzisz, j est j aj ko, którego nie zdąży ła znieść, a tu m aleńkie zawiązki j aj ek, które zniosłaby w następny ch dniach. — Już nie zniesie. — Dziewczy nka westchnęła. Rozcięty żołądek wy glądał j ak zam knięta m uszelka. Babka okroiła go po brzegu i wy winęła, pokazuj ąc wnuczce j ego zawartość. — To dzisiaj zj adła. Kura m iała też wy pełnione poży wieniem wole. — Połknęła kam y ki — zauważy ła dziewczy nka. — Dlaczego? — Pewnie z pośpiechu. Może obok leżało nasionko? A m oże kam y ki pom agaj ą j ej rozetrzeć te ziarenka, które przez cały dzień zbiera? — Kobieta odcięła kurze łapki i ściągnęła z nich twardą żółtą skórę wraz z pazurkam i. Kilkom a szy bkim i cięciam i noża podzieliła ptaka na części. Wrzuciła opłukane m ięso do garnka razem z podrobam i, włoszczy zną, odrobiną soli oraz pieprzu. Wreszcie usiadła, ciężko wzdy chaj ąc. Dziewczy nce nie żal by ło kury. Ani przez chwilę nie pom y ślała, że ta j arzębata m ogłaby j eszcze chodzić po podwórku, gdakać, znosić j aj ka, wy siady wać pisklęta. Jej śm ierć wy dawała się naturalna. Taki los czekał wszy stkie kury i koguty z podwórka babci. Nikt się przeciwko tem u
nie buntował.
Szła z trudem . Jej trzewiki zapadały się w gęste błoto. Uliczka biegnąca wzdłuż boiska szkoły podstawowej , skrót do m iej skiego szpitala, wy dawała się nie m ieć końca. Zim ny październikowy deszcz sm agał policzki. Różowy skafanderek i chustka m atki nie dawały wielkiej ochrony. Dziewczy nka spoj rzała na babkę. Trzeba podbiec. Znów zrobiła kilka szy bkich kroków, by le nie zostawać z ty łu. Nie wzięła rękawiczek. Zatarła zm arznięte dłonie i podniosła wzrok. Nieco z lewej , ponad niskim i zabudowaniam i przedm ieścia, za zasłoną deszczu m aj aczy ły bezlistne drzewa otaczaj ące szpital. Starła z twarzy krople i potrząsnęła głową. Nie rozpłacze się, przecież z każdy m krokiem j est bliżej celu. Babka stanęła i popatrzy ła na wnuczkę niezadowolona. — Pośpiesz się! — krzy knęła. Brnąc po kostki w lepkim błocie, dziewczy nka podbiegła kilka kroków. Woda m laskała j ej w butach. Czy babce deszcz nie przeszkadza? Przecież nie wzięła parasolki! Jej chustka, ciasno zawiązana pod brodą, też j est j uż prawie całkiem m okra, a na plecach powiększa się ciem na plam a. Wreszcie dotarły do utwardzonej ulicy. Teraz, m im o deszczu, szło się j uż o wiele łatwiej . Minęły otwartą bram ę szpitala uj ętą w betonowe słupy i podj azdem wy łożony m try linką ruszy ły ku stoj ącem u nieco z boku m ałem u dom kowi, w który m znaj dowała się porodówka. Przecięły w poprzek rozm oknięty, wy deptany klom b. Jeszcze trzy schodki. Staruszka nacisnęła klam kę. Weszły do środka. W wąskim kory tarzu unosił się szczególny zapach. Coś ostrego, nieprzy j em nego, budzącego respekt. Gdzieś w głębi zaskrzeczało niem owlę. Pom alowane na biało, przeszklone m atowy m i szy bkam i drzwi by ły pozam y kane. Babka uchy liła pierwsze
z brzegu, wy puszczaj ąc na kory tarz zawodzenia rodzącej . Zam knęła j e naty chm iast. Schy liwszy się nieco, zaj rzała do kolej nej sali. Bez rezultatu. Wreszcie przy wołała dziecko: — Tutaj ! Weszły ostrożnie. W głębi z lewej strony, oparta na łokciu, leżała m atka dziewczy nki. Jej zam glone oczy na widok gości rozbły sły radością. — Jesteście! Chodź, przy tul się do m nie! — zm ęczony m głosem powiedziała do córki. — Masz siostrę, wiesz? Z głową wciśniętą m iędzy duże piersi m atki dziewczy nka zdołała ty lko wy m ruczeć: — Mhm . Czuła się skrępowana obecnością inny ch kobiet i ty m , że m a brudne buty. Z j ej kurtki na białoczarne pły tki podłogi ściekały krople deszczu. Nie wiedziała, j ak to j est m ieć siostrę. Doty chczas, przez całe sześć lat swego ży cia, by ła j edy naczką. Teraz j uż nie będzie? Co prawda czy niła przy gotowania na poj awienie się rodzeństwa. Brała do rąk m aleńkie kaftaniki i sweterki j ak dla lalek. Różowe i niebieskie, bo ty lko takie m atka kupowała. Oddała też swoj e oszczędności zgrom adzone w m etalowej puszce z napisem „Oszczędzaj i ucz oszczędzać”. Wiedziała, że od teraz m usi j uż by ć duża, została przecież starszą siostrą. — Dam y j ej na im ię Urszulka, Ula. Podoba ci się? — Tak. Obok łóżka na szpitalny m stoliku stał wazon z kwiatam i. Ogrom ne kule złoty ch chry zantem niem al świeciły na tle białej lam perii. Babka wy j ęła z torby zawinięty w gazety i ścierki szklany słoik z rosołem . — Kto to przy niósł? — zapy tała z dezaprobatą, wskazuj ąc na kwiaty. Wy supłała wek z gazet, zadowolona, że nie osty gł. Zdj ęła m etalową spręży nę, podała córce wy j ętą z torby ły żkę. Kobieta z lubością nachy liła się nad słoikiem .
— Moi uczniowie — rzuciła, m y śląc o kwiatach. — Py cha! — dodała, wdy chaj ąc m iły zapach posiłku. — Powariowali?! — To m ałe dzieci. — Chry zantem y … — Babka chciała powiedzieć: „Przy noszą nieszczęście”, ale w takim dniu nie m ogła przecież nawet wy m ówić tego słowa. Zagry zła wargę. — Nie na taką okazj ę. Nie powinni by li. Zabiorę j e. — Daj spokój ! — Młoda kobieta dopiero teraz zauważy ła, j ak bardzo obie przem okły. — Zdej m ij cie płaszcze, przeziębicie się. Chciałaby ś zobaczy ć siostrę? — zwróciła się do córeczki, ale w j ej oczach zauważy ła j edy nie niepewność.
Zanim wróciły na wieś, babka i wnuczka poszły się nieco ogrzać do m ieszkania rodziców dziewczy nki. Zaj m owali oni pokój z kuchnią na facj atce obszernego parterowego drewniaka z kry ty m blachą spadzisty m dachem . Nie by ło tu żadny ch wy gód i każde wiadro wody czy węgla trzeba by ło wnieść po kilkunastu strom y ch schodach. Kom órka znaj dowała się w głębi podwórza. Składowisko rozm aity ch niepotrzebny ch w dom u sprzętów służy ło również do przechowy wania deputatu węgla, który oj ciec dziewczy nki, j ako kolej arz, rokrocznie otrzy m y wał od swoj ego zakładu pracy. Z trudem dźwigaj ąc ciężkie wiadro, babka wniosła na górę węgiel i kilka szczap drewna, urąbany ch wcześniej przez zięcia. Aby rozpalić pod kuchnią, m usiała naj pierw wy brać z popielnika pozostały po wczoraj szy m gotowaniu popiół, potem skręcić stare gazety, na nich ułoży ć cienkie szczapki drewna, następnie grubsze, wreszcie drobne kawałki węgla. W końcu to wszy stko podpalić. Dziewczy nka lubiła ten ry tuał i m om ent, kiedy ogień się budził. Leniwie liżąc papier, zm ieniał go w czarne powy ginane płatki. Potem przy chodziła kolej na drewniane szczapy. Rozgrzewały się
do czerwoności i spalały w piękny m , żółtopom arańczowy m płom ieniu. Wtedy należało zam knąć popielnik. Za chwilę ogień będzie dość m ocny, aby zagrozić twardy m bry łkom węgla, opalizuj ący m w świetle dnia na zielono i różowo. Teraz j ednak nie by ło czasu na zabawy. Babka pozwoliła ogniowi rozgorzeć. Ze stoj ącego obok wiadra nabrała kubek wody. Uchy liła przy kry wkę alum iniowego czaj nika, nalała trochę wody, zdj ęła trzy faj erki i postawiła czaj nik na kuchni. — Zaraz będzie herbata — powiedziała. — Zj esz kanapkę? Dziewczy nka kiwnęła głową. — Um y j ręce. Mała posłusznie podwinęła rękawy. Em aliowany m kubkiem nabrała z wiadra nieco zim nej wody i wlała j ą do stoj ącej obok m iski. Zanurzy ła palce w poj em niku z rozm iękaj ący m i resztkam i zuży ty ch kostek m y dła, wy j ęła odrobinę białoróżowej m azi, potarła, patrząc, j ak powstaj e piana, opłukała i wy suszy ła dłonie ręcznikiem wiszący m na drewniany m kołku szafki. Wy żej , za m atowy m i szy bkam i, stały : tubka krem u do golenia Pollena, ałun do tam owania skaleczeń, zapas ży letek Polsilver, m iseczka i pędzel, krem Nivea m am y, m y dło 7 Kwiatów i niebieski szam pon. To by ły chy ba wszy stkie kosm ety ki rodziców. — Nie m ów nikom u, co się dziej e w dom u — powiedziała, niby to czy taj ąc napis z m akatki, na której m ężczy zna j edną ręką obej m ował przepasaną fartuchem kobietę stoj ącą przy kaflowej kuchni. Takich m akatek, haftowany ch niebieską nicią na biały m lniany m lub bawełniany m płótnie, j ej m atka m iała kilka. Każda głosiła inną sentencj ę, ilustrowaną przez stosowny, na ogół dość nieporadny obrazek, ozdobiony wy szy ty m i w rogach girlandam i. Gospody ni przy studni stwierdzała, że: „Zim na woda zdrowia doda”, a obrazek przedstawiaj ący suto zastawiony stół i kobietę z chochlą, która nalewa m ężowi zupę, podpisany by ł półkoliście: „Dobra żona ty m się chlubi, że gotuj e, co m ąż lubi”. W razie zachlapania zm ieniało się m akatkę na czy stą, przy pinaj ąc
j ą kilkom a pinezkam i do drewnianej ściany. Dziewczy nka uniosła m etalowy skobel, otworzy ła drzwiczki na stry szek i wy lała brudną wodę z m iednicy do stoj ącego przy wej ściu wiadra. — Um iesz j uż czy tać! — pochwaliła j ą babka. — Nie. Mam a m i powiedziała, co tu pisze — odpowiedziało dziecko, nagle zawsty dziwszy się niewinnego kłam stwa. Miło buzuj ąc pod kuchenny m blatem , ogień j uż rozpalił się na dobre. Raz po raz m iędzy faj erkam i bły skały pom arańczowe j ęzy ki. Z cienkiego, wy giętego j ak łabędzia szy j a dzióbka czaj nika powoli zaczęła wy doby wać się para — znak, że za chwilę będzie m ożna zalać herbatę. Ty m czasem babka wy j ęła z lodówki m asło i posm arowała ukroj one paj dy chleba. — Chcesz z powidłam i? — Tak. Dziewczy nka podeszła do wy kuszu, wspięła się na palce i spoj rzała przez okno. Na rosnący m obok dom u orzechu włoskim , którego bezlistne gałęzie uginały się pod naporem wichury, siedział skulony ptak. Zrobiło j ej się sm utno. — Mam m okre nogi — powiedziała, poruszaj ąc palcam i w szm aciany ch kapciach. Chciała, żeby ptak j ą usły szał, bo wtedy m oże nie czułby się tak nieszczęśliwy. Babka postawiła na stole dwa kubki ze słabą herbatą. Posłodziła i chciała usiąść, zam iast tego j ednak poszła do pokoj u, aby poszukać w szafie czegoś na zm ianę. — Zdej m ij raj stopy. Dziewczy nka zadarła spódnicę uszy tą z brązowej wełny w kratkę i zaczęła ściągać pom arańczowe raj stopy. — Tata m ówi, że wy glądam w nich j ak bocian — zawołała głośniej , aby babka m ogła j ą usły szeć. — Te m aj ą kolor twoich oczu. — Kobieta podała wnuczce czy ste raj stopki.
— Lubię niebieski. Gdy uporała się wreszcie z przebieraniem , upiła ły k herbaty. — Słodka! — Skrzy wiła się. Nie lubiła słodkiej . Zapatrzona w okno, za który m siedział biedny, zziębnięty ptak, ugry zła kęs kanapki. — Ciągle pada… — Trudno, założy sz kalosze. Musim y się powoli zbierać, trzeba wy doić krowy, dać j eść świnkom , kurom i psom . Mam y dużo pracy. Załatw się przed drogą. — Ja ci pom ogę w obrządku! Mała wy szła na stry szek i kucnęła nad wiadrem . Po chwili dało się sły szeć krótkie ciurkanie. Podciągaj ąc raj stopy, wróciła do kuchni. — Właśnie na to liczę. — Staruszka uśm iechnęła się, pogłaskała wnuczkę po j asny ch włosach, które pod wpły wem deszczu skręciły się w delikatne loczki, podeszła do szafki i wzięła z górnej półki m etalową puszkę z landry nam i. Zdj ęła wieczko. — Masz ochotę na cukierka? — zapy tała, choć z góry znała odpowiedź. — A j est j eszcze biały ?
Deszcz nieco zelżał. Ponieważ by ła środa, babka uznała, że znacznie szy bciej niż pociągiem dostaną się do wsi którąś z furm anek sąsiadów wracaj ący ch po coty godniowy m targu. Założy wszy na głowy plisowane chustki z plastikowej folii, zawiązały j e pod brodą. Szły poboczem ulicy Dąbrówki, która w ty m m iej scu przy pom inała zwy kłą żwirową, pełną kałuż wiej ską drogę. Raz po raz oglądały się, czy nie nadj eżdża ktoś znaj om y. Babka, choć m ieszkała w swoj ej wsi dopiero od kilku lat, znała tam j uż niem al każdego. Ludzie j ą szanowali i cenili, gdy ż m iała wielkie serce i zawsze chętnie udzielała pom ocy. Wy brali zresztą nawet Serwatkową na radną powiatową. Dochodziły niem al do cm entarza ży dowskiego, kiedy wreszcie na poboczu przy stanął który ś
z sąsiadów. Wspiąwszy się po piaście koła, dziewczy nka usiadła obok woźnicy, a za nią babka. — Sprzedał pan co, panie Młot? — zagaiła starsza pani i sadowiąc się na wy tarty m sienniku, wskazała przy kry te plandeką pełne worki. — Marny targ w taki deszcz… — odpowiedział zniechęcony i cm oknął na konia, który naty chm iast ruszy ł. Dziewczy nka zawsze m iała kłopot z wy braniem m iej sca na wozie. Lubiła patrzeć na przesuwaj ący się kraj obraz, ale fascy nowało j ą również obserwowanie wzaj em ny ch relacj i furm ana i konia, który ch podstawowy m i narzędziam i by ły trzy m ane przez woźnicę lej ce oraz leżący w pogotowiu rzem ienny bat. Nie czuła obrzy dzenia, wąchaj ąc puszczane przez konia bąki ani przy patruj ąc się, j ak zwierzę unosi przepiękny ogon i wy py cha z siebie wielkie, ciem nozielone, trawiasto-owsiane kule. Lubiła zapach końskiej kupy. Czasem woźnica dawał j ej przez chwilę potrzy m ać lej ce, cm oknąć lub pom achać batem czy wy powiedzieć j edną z m agiczny ch form uł: „Wio!”, „Wiśta”, „Od siebie”, „Hetta”, co stanowiło kulm inacj ę każdej podróży furm anką. By ć m oże stąd wzięły się j ej m arzenia o zostaniu wozakiem oraz próby z furm ańskim i przekleństwam i, dzięki który m nauczy ła się prawidłowo wy m awiać głoskę „r”. Teraz j ednak nie by ło wy boru. Babka m iała ty lko j eden płaszcz ortalionowy. Narzuciła go na siebie i wnuczkę, toteż dziewczy nka m usiała usiąść przodem do kierunku j azdy. Licząc, że woźnica dom y śli się i da j ej choć przez chwilę potrzy m ać lej ce, przy słuchiwała się rozm owie dorosły ch. Gdzieś na wy sokości Bud Barcząckich deszcz wreszcie ustał. Kiedy doj echali do wsi, kobieta zapy tała sąsiada: — Zatrzy m a się pan na chwilę przy spółdzielni? Zaj echali na m ały placy k przed j edy ny m we wsi sklepem prowadzony m przez gm inną spółdzielnię. Babka zeszła z wozu. Po chwili wróciła z plecioną siatką. Poły skiwał w niej okrągły, dwukilowy bochenek chleba o pięknej brązowej skórce.
— Ostatni! To się nazy wa m ieć szczęście! Mim o że w letniej kuchni kazała zbudować piec chlebowy, Janina Serwatkowa od dawna j uż nie piekła chleba. Wnuczka nie pam iętała, aby babka robiła to kiedy kolwiek. Zdarzało się j ej nastawiać zsiadłe m leko na twaróg, raz czy dwa dziewczy nka widziała, w j aki sposób ubij a się m asło, ale większość produktów spoży wczy ch dziadkowie kupowali w spółdzielni. Może z wy j ątkiem m akaronu, chociaż to chy ba doty czy ło wy łącznie świąt. Nie chcąc kalać rosołu m akaronem ze sklepu, Janina Serwatkowa zagniatała ciasto, które suszy ło się potem na pokry waj ący ch łóżko lniany ch ścierkach. Ale m ąki, kaszy, wędlin, tego wszy stkiego nie produkowało się j uż, j ak kiedy ś, we własny m zakresie. Ziarna nie odwoziło się do m ły na. Mim o braków w sklepach łatwiej by ło j e kupić. Miało to swoj e dobre strony : odpadało przechowy wanie, kiedy pom im o naj szczerszy ch chęci i dochowania należy tej staranności część produktów zawsze się psuła. Kupowało się kilo, dwa kilogram y m ąki, kostkę m asła, pół chleba. Takie ilości prawie nigdy nie zdąży ły się zepsuć. Zresztą gdy by nawet, zawsze j eszcze by ły wiecznie głodne psy i świnie, które nie gardziły żadny m poczęstunkiem . Przy kuchni stało specj alne wiadro na pom y j e, gdzie wrzucano resztki niedoj edzony ch potraw: zupy, drugiego dania, chleba. Potem wy lewało się j ego zawartość świniom do kory ta. Dziewczy nka lubiła słuchać, j ak im sm akuj ą te fry kasy !
Od stacj i kolej owej Barcząca droga, którą j echali, przebiegała po przeciwnej , południowej stronie torów i w zależności od tego, z kim udało j ej się zabrać, babka wy siadała właśnie tutaj lub doj eżdżała do kolej nego przej azdu w kierunku Wiciej owa, gdy droga wracała na północną stronę. Tam dziękowała za podwózkę i kierowała się ku swoim zabudowaniom . Dom Młotów znaj dował się niem al dokładnie naprzeciwko j ej obej ścia. Wy siadły więc z wnuczką tuż przy wąziutkiej ścieżce, która wzdłuż zabudowań i sadu Jarzębskich wiodła wprost ku
torom . Tu obej rzały się niczy m na ruchliwej drodze. Dość często j eździły tędy pociągi osobowe, towarowe, pośpieszne, a nawet ekspresy. Te ostatnie zawsze wzbudzały zainteresowanie dziewczy nki, albowiem by ły to pociągi m iędzy narodowe. Gdy skład nieco zwalniał, zauważała w j ego oknach firaneczki. Jechali nim zazwy czaj ludzie ubrani w granatowe dresy. Wagony m iały pod sam y m dachem napisy : Spalnyj wagon albo Carrozza letti. Ktoś j ej wy tłum aczy ł, że to wagony sy pialne, bo pociąg j edzie do stacj i docelowej nawet kilka dni. Składy, przeważnie pom alowane na j askrawy zielony kolor, kursowały m iędzy Moskwą a Berlinem i to budziło w dziewczy nce j akąś nie do końca uświadom ioną nostalgię. Na tej trasie j eździły też pociągi pośpieszne z Warszawy do Haj nówki i Terespola, osobowe do Siedlec oraz towarowe nie wiadom o dokąd, ale wszy scy m ówili, że do Ruskich. Przeważnie szczelnie zam knięte, nie uj awniały swej zawartości. Czasem pociąg towarowy ciągnął odkry te platform y, a na nich j akieś ciekawe rzeczy, na przy kład sam ochody osobowe. Te j eździły chy ba w obie strony. Naj rzadsze i naj ciekawsze by ły pociągi woj skowe, na które składały się kry te wagony z żołnierzam i i platform y ze sprzętem : kuchnią polową, arm atam i czy czołgam i. Dudnienie pociągu stanowiło dla dziewczy nki znak, by oderwać się od naj ważniej szy ch choćby zaj ęć i spoj rzeć w kierunku torów. Jeśli znaj dowała się w pobliżu, niczy m m ały dróżnik zam ierała w pozy cj i na baczność i póki j ej starczy ło znaj om ości ary tm ety ki, palcem wskazuj ący m odliczała kolej ne wagony. Wtedy chy ba j eszcze m achała ludziom wy glądaj ący m przez okna pociągów. Może wciąż wierzy ła w ty m sposobem wy sy łaną w świat m agiczną m oc przekazu. Kto j ej potem powiedział, że to głupie, naiwne i dziecinne? Czy kry ło się za ty m j akieś rozczarowanie, czy też sam a zrozum iała, że dorastanie polega na ignorowaniu ludzi j adący ch pociągam i?
Po południowej stronie torów biegła żwirowa ścieżka. Pasażerowie pociągów wy siadaj ący na
stacj i Barcząca dochodzili nią do swoich dom ów, druga strona by ła dzika. Od stacj i aż do okrągłego czerwonego talerza za niestrzeżony m przej azdem do Wiciej owa, naprzeciwko dom ku dróżnika, ciągnął się wzdłuż nasy pu zawieszony na niskich słupkach m etalowy drut, schowany pod ziem ią j edy nie w m iej scu przej azdu. Zawiadowca stacj i Barcząca, posługuj ąc się zwrotnicam i, kładł talerz odległy o ponad kilom etr, kiedy pociąg m iał wolną drogę, lub stawiał go, kiedy nie m ożna by ło dalej j echać. Czasam i na wy sokości dom u babci skład posłusznie czekał, aż zawiadowca zezwoli m u na dalszy kurs, bo ham ował go też sem afor stoj ący za stacj ą. Uniesione ram ię sem afora m ówiło, że pociąg m a wolną drogę, opuszczone — że takiej drogi nie m a. Dziewczy nka wiedziała, że zawiadowca dba o bezpieczeństwo podróżny ch, i podobało j ej się, że pociąg zawsze tak grzecznie czeka. Kiedy dostał pozwolenie, zawsze dziękował gwizdnięciem i z wolna ruszał. Obej rzawszy się w lewo, w prawo i j eszcze raz w lewo, babcia dała sy gnał do przej ścia na drugą stronę. Przechodzenie po ostry ch kam ieniach nasy pu nie by ło zby t wy godne. Należało precy zy j nie stawiać stopy na podkładach, a po drugiej stronie j eszcze wy soko unosić nogi, aby nie zaczepić o drut biegnący do sem afora. Potem zostawało j uż ty lko przebiec przez chy botliwą kładkę, deskę rzuconą by le j ak na m ałe baj orko, które tworzy ło się tu zawsze podczas opadów deszczu. — Jesteśm y ! — dziewczy nka oznaj m iła trium falnie, zerkaj ąc na babcię. — Pewnie zgłodniałaś? Zj esz rosołu? — Chętnie. Kobieta uśm iechnęła się zadowolona. Mały niej adek wreszcie nie wy brzy dza! Nie szły ku dom owi ścieżką. Latem porośnięta gąszczem rozm aity ch kwiatów: goździków brodaty ch, rum ianków, rudbekii, astrów, nawłoci, teraz straszy ła j uż ty lko powiędnięty m i, nadgniły m i bady lam i. Aby j eszcze bardziej nie zm oknąć, dotarły do utwardzonej żużlem drogi doj azdowej ,
odchodzącej od nieuży wanego niem al przez nikogo traktu wy ty czonego po północnej stronie torów. Babcia westchnęła i spoj rzała ku dom owi. Chy ba wszy stko tutaj w porządku?
Na gospodarstwo Janiny i Jana Serwatków składały się: stoj ący frontem do drogi drewniany, parterowy dom , od podwórka oddzielony niewielkim ogródkiem kwiatowy m , z lewej , szczy tem do drogi, stała m urowana obora, gdzie trzy m ano świnie i krowy. Obora kończy ła się od południa letnią kuchnią, z wej ściem do pom ieszczenia o obniżonej podłodze, która pełniła funkcj ę spiżarni. W tej tak zwanej piwnicy zawsze panował chłód, dlatego babcia przechowy wała tu warzy wa i przetwory. Parterowy budy nek m iał stry ch, na który trzeba się by ło wspiąć po kilku szczeblach chwiej nej drabiny, przy stawionej do niewielkiego, wy konanego z desek podestu, ulubionego m iej sca obserwacy j nego dziewczy nki. Ach, j ak daleko m ożna stąd by ło sięgnąć wzrokiem ! Obej m owało się j edny m spoj rzeniem sad za stodołą, las Krupińskiego, tory, a nawet odległą olszy nę! Stry ch doświetlało j edno m aleńkie okienko wy chodzące na południe, z którego widok roztaczał się aż ku zam y kaj ącem u hory zont lasowi pod Chm ielewem . Choć nie znała j eszcze wtedy Dzieci z Bullerbyn, ów stry ch zawsze wy zwalał w dziewczy nce nigdy niezrealizowane m arzenie o własny m pokoiku z firaneczkam i w oknie i dziecięcy ch kolorowy ch m ebelkach. Babcia nie przekreślała ty ch nadziei, snuj ąc m arzenia razem z wnuczką. Sam a wciąż coś planowała, ale braki finansowe stawały na przeszkodzie większości inwesty cj i. Zazwy czaj na stry chu suszy ło się więc pranie, oczy wiście ty lko j esienią i zim ą. W drugim j ego końcu składano czasem siano lub słom ę, którą m ożna by ło wrzucić do obory przez pozostawiony w podłodze niebezpieczny otwór. Czasem rozkładano obok kom ina łęty fasoli, aby przed wy łuskaniem dobrze wy schły. Jak na każdy m stry szku nie brakowało tu też zepsuty ch sprzętów, dawano im j eszcze szansę na drugie ży cie, kiedy ś, w j akiej ś bliżej nieokreślonej przy szłości, m im o że j uż dawno zostały zastąpione przez
inne, nowsze i bardziej funkcj onalne. Naprzeciwko obory zbudowano kry tą papą drewnianą stodołę z um ieszczony m i w obu dłuższy ch ścianach ogrom ny m i wierzej am i, zdolny m i pom ieścić wóz załadowany sianem lub snopkam i ży ta, a nawet m łocarnię. Po bokach w stodole znaj dowały się sąsieki, m iej sca, gdzie od wiosny składowano siano a latem snopki niewy m łóconego zboża. Czasam i, zwłaszcza przy uroczy stościach rodzinny ch, kiedy brakowało łóżek, udawało się dziewczy nce spędzić letnią noc na takim cudownie pachnący m świeży m sianie. Wstawało się potem z pokłuty m i rękom a, włosam i pełny m i źdźbeł trawy, ale nie by ło chy ba w rodzinie nikogo, kto nie lubiłby od czasu do czasu tak spędzić nocy. Przed stodołą znaj dowały się budy dla psów, a z prawej strony do stodoły przy legała duża szopa na narzędzia. Obok wej ścia do dom u wy budowano kolej ną szopę, na węgiel i drewno, z przeciwnej strony zaś kurnik oraz wy chodek. Podwórko ogrodzono od południa drewniany m płotem , za nim rozciągał się warzy wniak, przecięty ścieżką obsadzoną kwiatam i. Na podwórku stała j eszcze j edna szopa, w której zainstalowano parnik, gdzie gotowało się kartofle w łupinach, aby potem za pom ocą m oty ki zgnieść j e na m iazgę w drewniany m szafliku, a po dodaniu ospy, czy li grubo zm ielonego ziarna z otrębam i, oraz po dosy paniu posiekanej zieleniny dać świniom i kurom . Obok studni przy kry tej niewielkim daszkiem w równy m stosiku, nasączone j akąś m ocno pachnącą i sm olistą substancj ą, leżały podkłady kolej owe, w które nigdy nie wsiąkała deszczówka, pozostawiaj ąc wielkie tęczowe krople. Starszy sy n Serwatków, Jerzy, kupił zuży te podkłady w MZK, gdzie pracował. Z nich właśnie ostatecznie pobudowali swój m aleńki, przy kry ty eternitem dom ek, który składał się j edy nie z sionki, kuchni i pokoj u. Obok parnika sterta zebrany ch z pola kam ieni czekała na budowę m urowanego dom u, który nigdy nie powstał. Z czasem nazbierało się tu m nóstwo różnego rodzaj u m etalowy ch śm ieci. Nikt nie kwapił się, żeby j e
wy wieźć na złom . Wrastały więc w kraj obraz podwórka zardzewiałe wiadra, bezzębne m oty ki, wy szczerbione, dziurawe m iednice, j akieś druty, stare puszki, pudełka nigdy niezuży ty ch gwoździ, aż wreszcie przestały kom ukolwiek przeszkadzać. Pola m ieli Serwatkowie niecałe półtora hektara, ale w ładny m kawałku. Nie by ł to wąski na kilka i długi na kilkaset m etrów, trudny do obrobienia łan, j aki przy padł im z rodzinnego podziału we wsi Piaseczno, niedaleko Siennicy, gdzie m ieszkali doty chczas w j edny m stary m dom u z rodzinam i siostry i brata Janiny. Gospodarzy li więc trochę tu, trochę tam . Jan Serwatka by ł kolej arzem , doj eżdżał co drugi dzień do Warszawy i to zbliżenie do stolicy o kilkanaście kilom etrów, a przede wszy stkim bliskość stacj i kolej owej , m iały dla niego duże znaczenie.
Z wy raźną ulgą, zm arznięte, babcia i wnuczka weszły do dom u. Ogień wy gasł, ale wewnątrz nadal by ło ciepło. Drewniane grube ściany z podkładów dobrze sprawdzały się zarówno w chłody, j ak i w upały. Babka zdj ęła palto i powiesiła j e na gwoździu. Wilgotną chustkę zarzuciła na drut. Przy pięty do niego m etalowy m i żabkam i kawałek m ateriału zasłaniał wy grodzoną w rogu kuchni m aleńką sy pialnię pana dom u. Masy wny kredens stanowił trzecią ścianę, a j ednodrzwiowa szafa stoj ąca w nogach łóżka — czwartą. Kobieta um y ła ręce w dużej m iednicy zawieszonej na m etalowej um y walce, wciśniętej m iędzy kuchnię a kredens. Solidny m ebel ze ścianką i dolną półeczką, pom alowany białą farbą olej ną, coraz bardziej poddawał się żarłocznej rdzy. Babka wlała dwie chochle rosołu do rondelka i postawiła go na elektry cznej j ednopalnikowej kuchence. Cienkie spręży nki spirali m om entalnie się zaróżowiły, rozgrzewaj ąc ceram iczny wkład. Nie czekaj ąc, aż rosół zacznie wrzeć, babka wy łączy ła m aszy nkę. Z przy j em nością usiadły do stołu. W talerzu dziewczy nki obok lany ch klusek i m archewki pły wało ugotowane kurze serce. — Dlaczego m iała ty lko pół serduszka?
— Kto? — Kura. Babka zm arszczy ła brwi, a wnuczka palcem na przy kry waj ącej stół ceracie w kwiaty nary sowała właściwy kształt serca. — Może drugą połowę kom uś oddała? — Swoj em u m ężowi? Dziewczy nce stanął przed oczy m a piękny brązowy kogut z poły skuj ący m i u ogona zielonoczarny m i pióram i i wspaniały m czerwony m grzebieniem . Zawsze bacznie się rozglądała, wy chodząc na podwórko, bo nieraz zdarzy ło się j ej uciekać przed j ego ostry m dziobem . Ten kogut lubił j ą trochę straszy ć. Straszy ł też kury, wskakiwał na nie, dziobał j e po głowach, przy duszał do ziem i. Podnosiły się potem , otrząsały z kurzu i uciekały gdzie oczy poniosą, gdacząc wniebogłosy. Niektóre po ty ch bitwach wy glądały niezby t elegancko: wy rwane pióra z głów, zaczerwienione kupry — że też babcia nie zrobi z ty m kogutem porządku! — Babciu, nie zerwałaś kartki z kalendarza! — wy krzy knęła nagle m ała, j akby odkry ła straszne zaniedbanie starszej pani. Na gwoździu wbity m w futry nę drzwi wej ściowy ch wisiała ozdobna tekturka z przecięciem , w które wsuwało się ty lną okładkę kalendarza. Każdy dzień m iał swoj ą kartkę. Zry wanie kartki oznaczaj ącej m iniony dzień, podobnie j ak nakręcanie zegara ściennego, by ło codzienny m poranny m ry tuałem . Dziewczy nka py tała wtedy, czy j e są im ieniny, o której wzeszło słońce i który dzień roku właśnie się rozpoczy na. Na odwrocie kartki zawsze znaj dowała się j akaś ciekawa lub poży teczna inform acj a, porada czy przepis kulinarny. Z dnia na dzień kalendarz chudł. O tej porze roku pozostało w nim niewiele kartek. — Słusznie, dziś m am y środę. Babcia podniosła się, aby z opóźnieniem zerwać kartkę. By ło j uż przecież dobrze po czwartej .
— Dwudziesty pierwszy października, im ieniny Urszuli. Dziś urodził się też włoski autor, Edm und de Am icis, który napisał Serce. — Takie j ak to? — Dziewczy nka wskazała kurze serduszko z fragm entem białej aorty, które wciąż pły wało w j ej talerzu. — My ślę, że całkiem inne — powiedziała babcia i nary sowała palcem na stole kształt przy wołany wcześniej przez wnuczkę. Spoj rzały na siebie i uśm iechnęły się porozum iewawczo. Kobieta odwróciła kartkę, ale nie by ło tam chy ba nic interesuj ącego, zm ięła j ą bowiem i wrzuciła do wiadra na węgiel. — I m y m am y urodziny ! — dobitnie stwierdziła dziewczy nka, kręcąc ły żką w rosole. — Urodziny Urszulki. Od dziś tego dnia co roku będzie nasze święto. Ponieważ wnuczka rzadko m iała apety t, natom iast interesowała się niem al wszy stkim , posiłki przeradzały się w długie pogaduszki, podczas który ch j edzenie zdawało się rosnąć j ej w ustach. Poza barszczem czerwony m w zasadzie nie by ło potrawy, którą lubiła. Nie cierpiała m leka, zwłaszcza gotowanego, kaszy na m leku, zacierek, kakao. Nie znosiła m ięsa, robiąc wy j ątek j edy nie dla drobiu. Nigdy niem al nie czuła się głodna i nie prosiła o kanapkę j ak inne dzieci. Nie słodziła herbaty, nie lubiła ciastek z krem em ani tortów. Z tego powodu by ła przeraźliwie chuda. Cienkie ręce i nogi, wy staj ące żebra. Rodzice czasem nazy wali j ą Chudusiem . Kiedy się m y ła, litość brała patrzeć. Czy j ej siostra również będzie niej adkiem , który ucieka m atce nawet na widok poziom ek z cukrem i śm ietaną? Kobieta włączy ła światło i m dła żarówka czterdziestka, osłonięta od sufitu biały m talerzem klosza, rozj aśniła nieco szarówkę wczesnego zm ierzchu. — Trzeba j eszcze rozpalić pod kuchnią! — powiedziała i sięgnęła po wiadro. — Zostań w dom u, bo chy ba znów pada. Niedługo potem wróciła, dźwigaj ąc wiadro węgla i kilka drewniany ch szczapek. Ogień j akby
ty lko czekał, aby ogarnąć cienkie drewienka. Dziewczy nka śledziła uważnie wszy stkie czy nności babki. — Mruga j ak ży wy ! — Ale trzeba się z nim obchodzić bardzo ostrożnie, bo to niesforny diablik! Kobieta nalała wody do czaj nika ciężkiego od kam ienia i postawiła naczy nie na ogniu. Następnie wy j ęła chleb ze sznurkowej siatki. Brązowa skórka pachniała przepy sznie. — Lubisz ten zapach! — stwierdziła wnuczka. — Kiedy j est chleb, nikt nie będzie głodny — odparła babka, odkroiwszy piętkę. Dziewczy nka nie rozum iała poj ęcia „głód”, a j uż na pewno nie w znaczeniu, o j akim m y ślała starsza pani, dla której przez długie lata nakarm ienie rodziny stanowiło j edną z naj ważniej szy ch trosk. Podczas woj ny wielokrotnie nie m iała z czego upiec chleba, ratowała się wtedy, daj ąc dzieciom na taj ne kom plety choćby woreczek ugotowanej fasoli, a w dom u karm iąc j e kartoflam i lub zupą. Wnuczka nie dom y ślała się, że kupowanie chleba m oże by ć oznaką zam ożności. Bardzo względnej zam ożności, bo dla dwoj ga po prostu nie opłacało się przeprowadzać tej całej procedury pieczenia chleba: nastawiania zaczy nu, m ieszania ciasta, czekania, aż urośnie, pieczenia, wreszcie oczekiwania na osty gnięcie. Dla dwoj ga to j uż w ogóle niewiele warto robić. Dziadek j eździł do pracy na całą dobę, zabierał coś ze sobą, nic takiego, kawałek kiełbasy czy pasztetówki, zawinięty w papier śniadaniowy, papry kowaną słoninę, krom kę chleba i ty le. Upchnięte do zatłuszczonej skórzanej teczki, stanowiły cały j ego posiłek. W ty m czasie babka m usiała sam a dopilnować gospodarstwa, z czy m by ło zawsze m nóstwo roboty. Od kiedy dzieci się wy niosły, gotowała rzadziej , m niej się przy kładała, j adła by le co, ciągle czy m ś zaj ęta.
Nagle rozszczekały się psy. Dwa duże łańcuchowe kundle, Reks i Agresor, przy wiązane do
swy ch bud tuż przy wierzej ach stodoły, zaczęły z wściekłością uj adać. Babcia i dziewczy nka uniosły głowy. Kobieta wstała, przeszła przez niewielką sionkę, zapaliła zewnętrzną lam pę i wy szła na podwórze. Idąc na ukos od bram y, przecinał j e właśnie wy soki, przy garbiony m ężczy zna w kufaj ce, czapce leninówce i gum ofilcach. — A, to pan, panie Kruczek! Zupełnie zapom niałam , że się um awialiśm y. Wie pan, Mary la dziś urodziła. — To pogratulować, pani Serwatkowa, pogratulować! A co bocian przy nies? — Córkę. — Niech będzie i córka, j ak j uż m usi. By le się zdrowo chowało. Bij em dziś? — Sam a nie wiem … Męża nie m a, a j a trochę niegotowa. — A co to za wielkie przy gotowania trza robić? Stół w kuchni, j akie wanne, trochu gorącej wody i będzie. Resztę m am ze sobą, a m ąż przy j adzie na gotowe. — Może i racj a. Zgoda. Bij em y !
Dziewczy nka nie sły szała rozm owy babki z sąsiadem . Nie dom y śliła się więc, że j edna z babciny ch świnek, do który ch tak chętnie zaglądała, staj ąc na szerokim progu obórki, tego uroczy stego dnia straci ży cie. Dziecko zostało w dom u, zaj m uj ąc się zlecony m w pośpiechu rozpląty waniem nici, kordonków, segregowaniem igieł, guzików, fragm entów tkanin, agrafek, naparstków i wstążeczek wrzucony ch bezładnie do dużego pudełka. Czuj ąc ciążącą na sobie odpowiedzialność, dziewczy nka bardzo poważnie zabrała się do pracy. Nie wy chodziła z kuchni. Zresztą zapadła j uż ciem na, zim na i m okra j esienna noc, a w m ieszkaniu by ło ciepło i przy j em nie. Zaaferowana świniobiciem babka co j akiś czas wpadała do dom u, rzucała spoj rzenie siedzącej przy stole wnuczce, brała nóż albo m iednicę i znów wy chodziła. Dziewczy nka z zapałem
rozpląty wała kolorowe kłębki nici i wbij ała igły oraz szpilki w twardą czerwoną poduszeczkę. Z przy kry tego śliską ceratą stołu uby wało kolorowy ch szpulek. Wstążeczki zostały zawinięte w m otki i ułożone według szerokości. Cicho grało j ednozakresowe radio ścienne, pod pły tą kuchenną wesoło buzował ogień. Babcia by ła gdzieś w pobliżu, kiedy wróci, na pewno pochwali swą pom ocnicę. Kiedy podzielone na połówki m ięso z zabitego wieprzka sty gło w kuchni letniej , kobieta wy doiła krowę i dokonała reszty obrządku. Pozam y kała wszy stko na klucz i wróciła do m ieszkania. Zastała wnuczkę z głową na stole. Ukoły sana stukotem przej eżdżaj ący ch raz po raz pociągów, zm ęczona dniem pełny m wrażeń, dziewczy nka zasnęła. III Jestem sam a. Właściwie lubię sam otność. Nigdy na nią nie narzekałam , nigdy m i nie przeszkadzała, zawsze by ła m oj ą soj uszniczką. Nie m iałam problem u z sam otnością, tak j ak nie m iałam problem u z nudą. Wy starczy ła m i książka. Ale teraz, m aj ąc w zasięgu każdą książkę, o j akiej ty lko zam arzę, czuj ę się sam otna. Może dlatego szukam w sobie tego szczęśliwego dziecka, który m kiedy ś by łam dzięki rodzicom i babci? Z ży cia dziadków znam y j edy nie schy łek, na który cieniem kładzie się ich śm ierć. Ży cie naszy ch rodziców to w zasadzie wy łącznie ich dorosłość. Starzej ąc się, niepostrzeżenie robim y się do nich podobni. Ży cie naszy ch dzieci to przede wszy stkim ich dzieciństwo. Wszy stko inne to obrosły dom owy m i legendam i, wielokrotnie zm ieniany przekaz. A gdy by śm y tak zaczęli wspom inać, okaże się, że każde z nas wszy stko pam ięta inaczej . Inne kolory, inny nastrój . Ta sam a sy tuacj a zapisuj e się w inny sposób. I ten łagodny wieczór w październiku, kiedy ukoły sana Muzyką i Aktualnościami zasnęłam w babcinej kuchni, dla m nie m ógł by ć błogi, spokoj ny, bezpieczny, dla niej uciążliwy, trudny, m ęczący. A m oże go nawet nie zapam iętała? Teraz j uż za późno, żeby zapy tać.
Dla m nie zawsze by ła staruszką. A kiedy teraz liczę, ile m ogła m ieć lat w dniu urodzin m oj ej siostry, zdum iewam się. By ła m łodsza niż j a dzisiaj ! Czy też czuła ból, wy puszczaj ąc swoj e dzieci w świat? Miała ich trój kę: m oj ą m am ę Mary lę i dwóch sy nów: Jerzego i Teofila. Wszy stkich wy chowała na ludzi, każąc im się uczy ć i szukać szczęścia w m ieście. Musiała by ć w ty m wy j ątkowo zdeterm inowana, zdawała sobie zapewne sprawę, że z tak m ałego spłachetka ziem i, j akim dy sponowali w Piasecznie, nie zdołaj ą się wszy scy wy ży wić. Zm iana ustroj u, która nastąpiła po woj nie, sprzy j ała j ej planom , ale m im o to rodzina z trudem wiązała koniec z końcem . Przez całą woj nę dziadek przeby wał na robotach przy m usowy ch w Niem czech i tak się w ty m ży ciu rozsm akował, że trzeba go by ło ściągać przez Czerwony Krzy ż. Podczas okupacj i babka m usiała sobie radzić sam a z trój ką m ały ch dzieci. Jak obrabiała pole bez konia? Starszy sy n został inży nierem , m łodszy wetery narzem , odj echali z rodzinnej wsi i nieczęsto się poj awiali. Zm ienili nawet nazwisko, aby brzm iało bardziej z inteligencka czy ze szlachecka i kończy ło się na „ski”. Czy im to doradzała? A m oże przeży wała j ak zdradę, choć sam a by ła chłopką? Moj a m am a została nauczy cielką i nie oddaliła się zby tnio od swoich rodziców, osiadła w pobliskim m ieście powiatowy m , do którego oni z kolei się zbliży li, zam ieniaj ąc j ednoizbowe m ieszkanie w Piasecznie na kawałek ziem i i własne zabudowania w Barczącej . By ła to w pewny m sensie konieczność, bo przy ówczesny ch połączeniach kom unikacy j ny ch, aby doj echać do pracy w Warszawie, dziadek m usiał poza ponadgodzinną podróżą pociągiem przej ść siedem kilom etrów do stacj i w Cegłowie. Czy to dla nich też by ł awans? Czy by li z siebie dum ni? My ślę, że wy nik ciężkiej pracy i j akichś rozliczeń rodzinny ch. Oddy cham z ulgą, wiedząc, że m oi dziadkowie niczego nie dostali z parcelacj i cudzy ch gruntów, żadne z nich też nie j eździło po woj nie na szaber. Nie dorobili się na
cudzej krzy wdzie. Do końca pozostali biedni. Moj a babka odeszła, gdy m iałam dwadzieścia pięć lat. Nie zdąży ła m i dać żadnej rady, nie przekazała niczego, co chciałaby, aby m przechowała dla m oich dzieci i wnuków. Może niczego takiego nie m iała? Może nie sądziła, że koniec nadej dzie tak szy bko? Nie by łam j eszcze m ężatką, m ogła chcieć udzielić m i j akichś przestróg, aby m nie popełniała niepotrzebny ch błędów, nie kluczy ła w dorosły m ży ciu. Dlaczego tego nie zrobiła? Mieszkałam tak blisko! Co j ą powstrzy m ało? Kiedy by łam dzieckiem , chętnie ze m ną rozm awiała. Opowiadała m i o roślinach, o zwierzętach. Do tej pory pam iętam j ej opowieść o kłączach perzu. Nie by ła ty pem babci nadm iernie opiekuńczej , czy taj ącej wnuczce baj ki przed snem . Jako wieśniaczka, m iała zawsze ręce pełne roboty. A tu j eszcze spadała na nią opieka nad wnuczką! Dlatego próbowała i m nie wciągać do różny ch prac. Wtedy by łam blisko, bezpieczna, a j ednocześnie m oże się przy dawałam . Dzieci na wsi, gdzie liczy ła się każda para rąk, m usiały pom agać w polu i w obej ściu. Czasem więc razem z nią pieliłam , zry wałam owoce w sadzie, przy nosiłam j aj ka z kurnika. Mogłam się naturalnie również bawić, ale zabawa to m iej ska fanaberia, a w gospodarstwie czas bezpowrotnie stracony. Naj bardziej oczy wiście lubiłam robić rzeczy niebezpieczne: rąbać szczapy drewna czy ciąć trawę w sieczkarni. Teraz by łoby to nie do pom y ślenia! Dzieci ży j ą w coraz bardziej higieniczny m , odseparowany m od pracy świecie, oglądaj ąc go przez ekran telewizora, kom putera, przez okno sam ochodu rodziców. Wy ręczane we wszy stkim , zabawiane na wszelkie sposoby, bez szansy na zabrudzenie się, nie znaj ą wy siłku, nie m aj ą okazj i ćwiczy ć się w cierpliwości, pokorze, w planowaniu. Te poby ty na wsi to by ła doskonała szkoła. Wtedy trochę się buntowałam , szy bko ogarniała m nie nuda. Nie by ło nic ciekawego w łuskaniu fasoli. Ale kiedy siedziały śm y z babcią, gawędząc, nawet naj bardziej nudna czy nność stawała się nieważna. Żałuj ę ty lko, że tak m ało z ty ch rozm ów zapam iętałam .
Zastanawiam się, dlaczego babka nie chciała porozm awiać ze m ną o ży ciu, kiedy dorosłam . Może wtedy by m nie to ziry towało. Z pewnością wiedziałam wszy stko lepiej . Naj lepiej . Teraz żałuj ę, że do takiej rozm owy nie doszło. Są w ty m też m oj a wina i zaniedbanie. Uwodził m nie świat, walczy łam w nim o własne m iej sce, przy krawałam go do swoich potrzeb i wy obrażeń. Babka by ła na co dzień. Oswoj ona, zwy czaj na, wciąż ta sam a. Niosąca ży cie niczy m ciężką siatkę z dwukilogram owy m bochenkiem chleba. Źle leczona, zm arła nagle i niczego j uż nie dało się nadrobić. Niczego m i nie zostawiła, poza wspom nieniam i. Nie robiły śm y z m am ą i siostrą porządków w j ej rzeczach. Zrobił j e kto inny. Ktoś pozabierał wszy stko, co ty lko m iało j akąkolwiek wartość, nawet album y ze zdj ęciam i, j akby należały się ty lko niektóry m członkom rodziny. Ale j ednak j est przecież coś, czy m m oj a babka m nie obdarowała. Odnaj duj ę w sobie j ej cechy charakteru i podziwiam cichą determ inacj ę ży cia w codzienności, której nie zam ierzała się poddawać. Żałuj ę, że rozum iem to dopiero teraz. Przy kro m i, że m oże nie dość j ą kochałam . Ale czy doroślej ąc, nie doj rzewam y do dawania m iłości, j ako dzieci przede wszy stkim j ą chłonąc? IV — Wstawaj j uż! Wstawaj ! Mam y dużo pracy ! — pogania babka. — Jakiej ? Dziewczy nka z niechęcią żegna sen. Pewnie zaraz i tak by się wy gram oliła. Pewnie wstałaby na nocnik, który wsunięty pod łóżko, pozwala nie wy chodzić za potrzebą do chłodnej sionki. Ale chciałaby j eszcze zostać w łóżku. Lubi grzać nogi przy ciepłej ścianie. Kiedy babka pali pod kuchnią, ściana rozgrzewa się przy j em nie. Nie m a tu innego pieca, dlatego latem gospody ni wy nosi się z gotowaniem do letniej kuchni. — Zaraz przy j dzie pan Kruczek, będziem y dzielić m ięso. — A kiedy j uż podzielim y ? — Wtedy będziem y topić słoninę.
— A potem ? — dopy tuj e się dziewczy nka. — Potem ugotuj em y obiad. — Barszcz czerwony ? — Zgoda. A co zj esz na śniadanie? — Może nic? — sugeruj e wnuczka, uśm iechaj ąc się nieśm iało. Jeśli na śniadanie znów m a by ć kasza, chy ba wolałaby poczekać do obiadu. — Czem u nic? — Bo nie j estem głodna. — Założy m y się? — Babcia naj wy raźniej m a j akiś plan. — Ubierz się szy bko i um y j ręce, a kiedy skończy sz, powiesz m i, że j esteś bardzo głodna. Dziewczy nka zapatruj e się na to scepty cznie. Babcia wraca do kuchni, a ona, nie spiesząc się, powoli wkłada m aj tki, koszulkę, bluzkę, raj stopy i spódniczkę, wreszcie guzik po guziku zapina sweterek. W kuchni od razu zauważa talerz, na który m leży kilka naleśników. Babka nabiera drewnianą ły żką sm alec z m ałego glinianego garnuszka. Na gorącej patelni sm alec topniej e bły skawicznie, zm ieniaj ąc kolor z białego na przezroczy sty. Kobieta porusza patelnią i nalewa ły żkę wazową ciasta, potem przechy laj ąc naczy nie, równom iernie rozprowadza j e po powierzchni. — Czy poczęstuj esz m nie naleśnikiem ? — py ta dziewczy nka, staraj ąc się nadać swem u głosowi j ak naj bardziej oboj ętny ton. — Coś m i się wy daj e, że właśnie w tej chwili zgłodniałam . — Świetnie się składa, bo dziś potrzebny m i będzie silny pom ocnik! — Babciu! — Mała uśm iecha się niem al z politowaniem . — Zapom niałaś j uż, że j a chodzę do zuchów?! — Rzeczy wiście! Zuch m usi zachowy wać się j ak zuch! Jednak nie zapom inaj m y, że zuchy zaczy naj ą dzień od porannej toalety.
Wy służoną cy nową chochlą dziewczy nka nabiera z wiadra zim nej wody i wlewa do m iednicy. W tej niewielkiej ilości m y j e ręce i twarz, wy ciera się ręcznikiem i siada przy stole. — Czy m ci posm arować? Może dżem em truskawkowy m ? — py ta babka. — Tak, proszę. Kobieta podaj e dziecku zrolowany naleśnik. Dziewczy nka odcina widelcem m ały kawałek i wkłada go do ust. Zaczy na ostrożnie ruszać szczęką. W tej chwili j ej zapał się ulatnia. Żuj e i żuj e ów pierwszy kęs, j akby bała się go połknąć. Babka, zdziwiona ciszą, odwraca wzrok od patelni i spogląda w j ej stronę. Z głową podpartą na dłoni wnuczka patrzy przez okno na ogródek i dalej na podwórze, po który m snuj e się gęsta październikowa m gła. Kobieta j est zadowolona, że zdąży ła założy ć dubeltowe okna i przestrzeń m iędzy okienną uszczelnić watą. Posy pała też watę delikatnie tłuczoną bom bką, co trochę przy pom ina śnieg skrzący się w słońcu. Aby wrażenie by ło pełniej sze, pośrodku każdego parapetu położy ła j eszcze kulę z waty wielkości śniegowej piguły. Tak ozdobione okna przetrwaj ą aż do sprzątania przed Wielkanocą. Wtedy, m y j ąc szy by na wiosnę, spali się pod kuchnią zakurzoną watę, a na wąski parapet wrócą kwiaty doniczkowe, zdj ęte teraz na drewnianą żardinierę. — Nie sm akuj e ci? — Bardzo słodki ten dżem . — Jak to dżem … — Ja lubię kwaśny. Nie m asz m oże twarożku? Babka nie rozum ie. Za każdy m razem , kiedy j ej się to przy trafia, m usi od nowa tłum aczy ć sobie przy padek wnuczki. Nie czuj e iry tacj i, raczej zdziwienie lub sm utek. Ale zna m ałego niej adka nie od dziś i nie zam ierza się poddać. — Chwilowo nie. Dziecko wciąż żuj e pierwszy kawałek naleśnika, nie m ogąc się zdecy dować ani na j ego
połknięcie, ani na wy plucie. Babka udaj e, że tego nie dostrzega. — Chcesz herbaty ? Mała kiwa głową i w tej sam ej chwili pierwszy kęs zostaj e szczęśliwie przełknięty. — Ale bez cukru — prosi. Kobieta wzdy cha, czuj ąc ulgę.
Pan Kruczek przy szedł po siódm ej . W letniej kuchni pod blachą huczał j uż ogień. Mężczy zna zabrał się do dzielenia prosiaka. Córka prawdopodobnie dostanie połówkę, a sy n i rodzice po ćwiartce. Może podział będzie inny ? W każdy m razie trzeba zawieźć m ięso dzieciom , a naj lepiej to zrobić po kawałku, w niezwracaj ącej uwagi siatce lub teczce. Osobno schab, osobno szy nkę i boczek. Warszawa nie lubi się babrać w podrobach, wolą czy ste m ięso, żadny ch wnętrzności, obrzy dliwości. Mińsk m niej m arudzi, bierze i głowiznę, i podroby. Zięć pewnie przy j edzie na m otorze i sam zabierze wałówkę. Kobieta pracuj e pod dy ktando rzeźnika. Choć ręce grabiej ą j ej z zim na, m y j e przy studni flaki. Dziewczy nka podchodzi i przechy la się przez krąg. Nigdy nie potrafi odm ówić sobie spoj rzenia na taflę wody, sprawdzenia, czy j est wy soko, czy nisko. Fascy nuj e j ą to, że poziom wody się zm ienia, że uby wa j ej albo przy by wa. Latem czuła pewien niepokój , bała się, że woda ze studni ucieknie, bo by ła bardzo daleko. Dziewczy nka lubi chrzęst odkręcanej korby, zgrzy t łańcucha, plask zawieszonego na łańcuchu cy nkowego wiadra, czekanie, aż napełni się ono w pożądanej ilości, i m om ent podj ęcia decy zj i, że j uż m ożna kręcić korbą. Potem sięganie po wiadro, chwy tanie za pałąk, stawianie na cem browinie i napełnianie podstawionego wiadra, tak aby j ak naj m niej wody się rozlało. Nie wolno przy ty m zm oczy ć butów! Woda j est m etaliczna, zim na, sm aczna. Teraz, po deszczach, stoi wy soko. Gdy by się dobrze przechy lić, zawisaj ąc na cem browinie, m ożna by j ej nawet dotknąć. Dziewczy nka j uż widzi swoj e odbicie, czasem m y śli,
że studnia j est drzwiam i do innego świata. Chy ba tak by ło w j akiej ś baj ce. — Hu-hu! — woła ku tej drugiej , w chustce zawiązanej pod brodą, i sły szy j ej odpowiedź. — Hu-hu! — Nie wy chy laj się! — strofuj e j ą babka. — Wy ciągnąć ci trochę wody ? — py ta m ała, chcąc zatrzeć złe wrażenie. — Nie, to nie dla ciebie. Babka boi się, że dziewczy nka pozwoli wiadru zlecieć zby t szy bko, że uderzy j ą rączka, która m oże złam ać rękę albo żebro, a nawet wy bić zęby. Wy ciąganie wody to nie zabawa. Mała odwraca się od studni i posłusznie kuca, przy gląda się zielonkawej m azi wy pły waj ącej z kiszek. Sm ród j ej nie przeszkadza. To znaj om y sm ród obory. Tak pachnie świńska kupa, która różni się od końskich pączków, krowich placków i kurzy ch kupek. Flaki wy pełniaj ą całe wiadro. Cienkie, białawe, o lekkim różowy m zabarwieniu i grube, zielonkawoszare. Trzeba j e dobrze wy czy ścić, żeby nadawały się na kaszankę, pasztetową czy kiełbasy. Babka wielokrotnie płucze j elita w alum iniowej m isce, raz po raz wy lewaj ąc brudną wodę do obory. Ty lna ściana budy nku m a niewielki otwór, przez który gnoj ówka wy pły wa na pole, wsiąka w ziem ię i zasila rosnące w pobliżu rośliny. Oczy szczone flaki kobieta składa do wiaderka, zasy puj e solą i znosi do piwnicy. Łeb ogolony ze szczeciny starą ży letką dziadka gotuj e się j uż w wielkim kotle razem z podrobam i: płucam i, sercem , wątrobą. Połówka świńskiego ry j a o j ednej dziurce sterczy zawadiacko ku górze, j akby chciała odepchnąć pokry wkę. Dziewczy nce wy daj e się, że świnia próbuj e wy skoczy ć z garnka. Przy gląda się kawałkom m ięsa leżący m na stole, niepewnie doty ka sutków. Z pokrwawionego kręgosłupa gdzieniegdzie wy staj e m lecz rdzenia w białej otoczce. Świnia, choć w kawałkach, z godnością poddaj e się zabiegom rzeźnika. Ten odkrawa duże płaty skóry, oddziela podgardle, słoninę, boczek. Na stole nie m a m iej sca, brakuj e j uż naczy ń. Babka dwoi się i troi, usiłuj ąc nadąży ć. Zaj ęci swoj ą robotą, nie zwracaj ą uwagi na dziecko, które
przy cupnęło na ławce obok kuchni i m acha nogam i, wy raźnie znudzone, po czy m wy chodzi na podwórko. Mgła j uż całkiem opadła, dzień zapowiada się ładny, słoneczny. Zaaferowana babka wy biega z letniej kuchni. Widzi wnuczkę kręcącą się bezm y ślnie. Łapie stoj ącą pod ścianą m iotłę. — Może by ś tak pozam iatała podwórko? — py ta i j uż zapom ina o sprawie, pędząc gdzieś dalej , a dziewczy nka stoi zdziwiona i rozgląda się dookoła. Podwórze j est spore, bałagan tu panuj e ogrom ny. Krowie placki, kam ienie, słom a, która wy sunęła się ze snopka, kurze kupy, j akiś drut, śrubki, zeschnięte zielsko, w m ały ch zagłębieniach gdzieniegdzie stoi woda. Dziewczy nka nie wie, od czego zacząć. Chciałaby zapy tać, ale babki j uż nie m a, drzwi do letniej kuchni właśnie się za nią zatrzasnęły. Rozpoczy na więc nieśm iało, nieum iej ętnie, m iotła z wierzbowy ch witek nie trzy m a się j ej ręki, j est trochę za gruba, za wy soka. Dziecko pragnie j ednak zasłuży ć na pochwałę, szura zam aszy ście to w j edną, to w drugą stronę, aż nagle sły szy nad sobą pełen oburzenia m ęski głos: — A co ty tu wy prawiasz?! Dziadek j est zły, m oże nawet wściekły, nie rozum ie, że nikt j ej nie poinstruował, j ak m a zam iatać, w którą stronę, do siebie czy od siebie, ku stodole czy ku oborze. Dziecko truchlej e, stoi z otwartą buzią, nie potrafi znaleźć słów usprawiedliwienia, gotowe się rozpłakać. Psy uj adaj ą j ak szalone, z kuchni wy biega gospody ni. — Nie krzy cz na nią! — strofuj e m ęża. — Zobacz, co ona tu za śm ietnik robi! — Mężczy zna nie zam ierza ustąpić. Dziewczy nka kuli się w sobie. Nie chce by ć przy czy ną kłótni dziadków. Nie patrzy na nich, aby nie prowokować kolej nej wy m iany zdań, naj chętniej by stąd uciekła. Ale oni j uż rozgorzeli, nie zam ierzaj ą obrócić sprawy w żart, zostawić, choć to drobiazg niewart sprzeczki. Inaczej chy ba nie potrafią rozm awiać.
— Co takiego?! — napiera babka. — Tu j uż nie m oże by ć większego śm ietnika! — To weź się do roboty, zam iast się dzieckiem wy ręczać! — Ja?! Ja?! A kiedy m am to zrobić?! Cała gospodarka na m oj ej głowie! — Akurat na twoj ej ! To co j a tu niby robię?! — Ty ? Jeździsz sobie ty m i pociągam i. Kto cię tam zresztą wie… — Babka wzrusza ram ionam i, ale przy pom niawszy sobie o rzeźniku, m acha ręką i pośpiesznie wraca do letniej kuchni. Ubrany w podniszczony m undur, sam odziałowy płaszcz oraz czapkę pracownika kolei m ężczy zna, lekko się garbiąc i powłócząc nogam i, idzie do dom u. W dłoni trzy m a rączkę wy tartej skórzanej teczki. Dziewczy nka zostaj e sam a. Pół godziny później babka wy gląda na podwórze. Wnuczka nie ruszy ła się ani o krok. Kucnąwszy, ry suj e coś paty kiem na ziem i. Obok niej leży m iotła z brzozowy ch witek. — A co ty tam robisz? Chodźże do kuchni! — Miałam posprzątać… — dziecko szuka usprawiedliwienia. — Nie przej m uj się dziadkiem . Wiesz, j aki on j est. Jutro posprzątam y. Dziewczy nka wsty dzi się, ale nie lubi dziadka. Boi się go. Sądzi też, że i on j ej nie lubi, bo odkąd pam ięta, nie zwrócił się do niej po im ieniu. Nigdy nie nauczy ł się łagodności. Nie wie, j ak postępować z dziećm i. Nie próbuj e rozm awiać z wnuczką, bo i o czy m ? Wciąż podenerwowany, zapędzony, stale podnosi głos, krzy czy, kłóci się z żoną, wy m y śla zwierzętom . Dziewczy nka woli, kiedy j est w pracy lub w polu. Kiedy dziadek wraca, ona czuj e się intruzem . Schodzi m u z drogi. Nie zagaduj e go, nie zam ęcza py taniam i. Pierwsze próby j ą zniechęciły. Dlatego chętnie korzy sta z zaproszenia babki i staj e przy stole, gdzie rzeźnik prawie kończy dzielić prosiaka. Aż trudno uwierzy ć, że te wszy stkie kawałki j eszcze wczoraj by ły całą, ży wą, wesołą świnką, do której tak chętnie chodziła z przy sm akam i! Niem al czarna krew skrzepła w alum iniowej bańce. Ugotowany łeb z zam knięty m okiem i powieką o długich j asny ch rzęsach j uż nie chce donikąd
uciekać, leży potulnie w wielkiej m isie, czekaj ąc na los, j aki m u przy padnie z woli gospody ni. Nie obchodzi go: zostanie kaszanką czy salcesonem . Zabawny ogonek, zwinięty zawsze w urocze kółko, teraz rozprostowany poniewiera się po stole. Malutkie białe nóżki o ostry ch raciczkach sprawiaj ą wrażenie nierzeczy wisty ch. Wszy stko tu leży rozgrzebane, rozbebeszone, osobne, j ak skorupy faj ansowego kubka, który spadł na podłogę i roztrzaskał się na kawałki. Nikt go j uż nigdy nie sklei. Ty lko psy wietrzą ucztę. Nerwowo biegaj ą, udeptuj ąc półokrąg zakreślony krótkim i żelazny m i łańcucham i. Znaj ą ten zapach, wiedzą, że dziś kości będzie w bród, a m oże trafią im się nawet j akieś tłuste skórki, okrawki? Z cichy m skowy tem trącaj ą nosam i wiecznie puste m iski, j akby chciały przy śpieszy ć upragniony m om ent.
Dziadek z im petem wpada do kuchni. — Gdzieś ty znów podziała m oj e spodnie?! — krzy czy od progu, nie zważaj ąc na obecność dziecka ani sąsiada. Nie wita się, nie przeprasza. — Nigdzie. Nawet ich nie widziałam , szukaj , gdzieś zostawił! — Żona wzrusza ram ionam i, nie odwracaj ąc głowy. — Wisiały w sieni na gwoździu, ale tej cholerze zawsze się porządku zachciewa! — złorzeczy dziadek, kieruj ąc zarzuty nie wiadom o do kogo, bo trzaska drzwiam i, kończąc zdanie j uż na dworze. Tu żona raczej go nie usły szy. Nie daj e j ednak za wy graną, wraca po chwili i znów, j akby nikogo poza nim i nie by ło, warczy : — Co m am zj eść?! — Oj , Janku! — Babka wzdy cha ciężko. — Przecież na kuchni są naleśniki. — Gdzie? Nic tam nie m a! — Pod przy kry wką. Weź sobie, widzisz, że j estem zaj ęta.
Dziadek znowu trzaska drzwiam i, j akby w ten sposób chciał wy razić dezaprobatę wobec żony, która nie zam ierza go obsłuży ć. Babka niewzruszona dalej obiera kości. Zaj ęty kroj eniem m ięsa rzeźnik nie kom entuj e zaj ścia. Czy to j est zresztą zaj ście? Zna Serwatków nie od dziś. Co w sercu, to na j ęzy ku, a wiadom o, że człowiekowi lżej , kiedy wy rzuci z siebie złość. Po co j ą w środku kisić? We wsi wielu pory wczy ch, zagroda to nie pański salon, żeby trzeba by ło uczucia kontrolować. Zresztą panów j uż nie m a. Skończy ły się ich dobre czasy. Teraz każdy na swoim siedzi, choćby i na hektarze, ale sam sobie panem . Z hektara nie wy ży j esz, za dodatkową robotą w m ieście trzeba się rozej rzeć. Więc niby coś się tam swoj ego m a, ale j akby się nic nie m iało. — A m ąż, pani Serwatkowa, to ciągle na kolei robi? — py ta Kruczek. — Na kolei. W spedy cj i. — Dobry to pinionc z tego? — Co kot napłakał! — Kobieta wzrusza ram ionam i. Wciąż zła na m ęża, nie chce przy znać, że bez j ego kolej arskiej pensj i cienko by przędli. — Takie to ży cie… — filozofuj e rzeźnik. — Um orduj esz się, człowieku, przez ten boży dzień, a ino po to, żeby by ło co do garnka włoży ć. — Pan to chy ba nie narzeka, panie Kruczek? Dobry fach pan wy brał, j ak nie tu, to tam , zawsze gdzieś pan dorobi. Ludzie pana znaj ą, szanuj ą. — Co racj a, to racj a! — odpowiada m ężczy zna, zadowolony z kom plem entu. — Ale widzisz pani, przez te obowiązkowe dostawy to spać nie m ogę. Przy j dą, policzą ci krowy albo trzodę i albo państwu oddaj , albo tucz takiego zbój a-kontrolera, wkładaj m u po cichu do kieszeni, co na j edno wy chodzi. — Teraz państwo naszy m panem ! — Kobieta wzdy cha i zestawia z kolan m iskę wy pełnioną kośćm i. — Masz! — zwraca się do wnuczki. — Rzuć psom , dziś j eszcze nic nie j adły. Skupiona na ważny m zadaniu dziewczy nka ostrożnie niesie m iskę. Obawia się za bardzo zbliży ć
do psów, bo wiecznie głodne, rzucaj ą się na każdą skórkę chleba, gotowe przez nieuwagę odgry źć karm iącą dłoń. Asekuracy j nie staj e więc w pewnej odległości i wy j m uj ąc drobny m i paluszkam i j eszcze ciepłe kostki, rzuca raz j ednem u, raz drugiem u. Nie zawsze udaj e j ej się trafić w zasięg psiego py ska. Jeśli kość leży daleko, ponawia rzut, j eśli blisko, kopie kość po ziem i, co psom nie robi chy ba żadnej różnicy. Poły kaj ą drobniej sze, uty tłane w piasku kąski bez rozgry zania, wciąż dom agaj ąc się więcej . Wreszcie m iska j est pusta! Psy nadal węszą dookoła w nadziei, że przeoczy ły j akiś kęs, popatruj ą za dziewczy nką, j ak wchodzi do kuchni, j ak m acha im dłonią, obiecuj ąc ty m gestem , że j eśli babcia da j ej cokolwiek, ona na pewno zaraz wróci. Przej ęta odpowiedzialnością, nie widzi j ednak, żeby babka by ła skłonna powtórzy ć psią ucztę. Kręci się więc, popatruj e, gdzie m ożna by znaleźć niepotrzebny kawałek skórki albo m ięsa. Nagle j ej wzrok przy kuwa leżący na kredensie świński ogon. Odłożony na bok, sam otny, nikom u niepotrzebny, w j ednej chwili rozpala wy obraźnię. Dziewczy nka przy suwa się ku niem u krok za krokiem , niem al niezauważenie. Pilnuj e oboj e dorosły ch, patrzy raz na babkę, raz na rzeźnika, ale ci zaj ęci swoj ą robotą, nie zwracaj ą na nią uwagi. Milim etr za m ilim etrem m ały spiskowiec zbliża się do ogona, ale dla niepoznaki w ogóle na niego nie patrzy. Odwrócony przodem ku dorosły m , wreszcie m a go za swoim i plecam i! Maca na oślep i napotkawszy m iękki obły przedm iot, wsuwa go sobie pod kurtkę. Teraz j uż m oże wy j ść na dwór. Do drzwi j est kilka kroków, trzeba j e j ednak podzielić na etapy. Naj pierw należy przy sunąć się do kuchni, potem usiąść na ławce, a przez cały czas pilnować ogona, aby nie wy padł przy padkiem na podłogę i nie zdradził taj em nicy. Z wy piekam i na policzkach dziewczy nka kręci się więc, wsuwaj ąc ogon coraz głębiej w raj stopy. Nie j est przy j em nie czuć zim ne, lepkie m ięso, które klei się do pleców i zsuwa w dół aż do
pupy, dlatego trzeba j ak naj szy bciej wstać i wy j ść. Na szczęście nikogo nie interesuj e, dokąd ona zm ierza. Na podwórku, nie zważaj ąc na nic, dziewczy nka wy ciąga świński ogon i gotowa j est dać go psom . Ale psy są dwa, a ogon ty lko j eden! Musi go podzielić. Jakim sposobem ? W dom u j est dziadek, w letniej kuchni babcia. Gdy by zapy tać o nóż, zaraz zaczną się py tania. Nagle wzrok dziecka pada na pieniek do rąbania drewna. Tak! Oto rozwiązanie! Siekiera aż pali się do takiej roboty ! Dziewczy nka ostrożnie kładzie świński ogon na pieńku, z trudem wy ciąga wbitą weń siekierę, unosi do góry. W tej chwili nadj eżdża pociąg i nikt nie sły szy uderzenia przecinaj ącego świński ogon na dwie części oraz drugiego, które um ieszcza siekierę tam , gdzie się wcześniej znaj dowała. Nikt nie widzi, j ak dziecko z trium falną m iną zbliża się do m erdaj ący ch ogonam i psów. Nim wy brzm i odgłos pośpiesznego, psy rozprawią się z dwiem a połówkam i świńskiego ogona, a ona otrzepie dłonie i z poczuciem doskonale wy konanego zadania, dum na wróci do kuchni. Niedługo później rzeźnik kończy robotę. Ociera dłonie o brudny fartuch, zdej m uj e go, składa, wciska do torby, gdzie um ieścił j uż swoj e noże i ostrzałkę. Zabiera wiszące na gwoździu kurtkę i czapkę. W ty m czasie gospody ni idzie do dom u po pieniądze. Wróciwszy, wy płaca m ężczy źnie um ówioną kwotę. Ten, nie licząc, wkłada pieniądze do kieszeni. Unosi lekko czapkę, żegna się i oszczekany przez psy odchodzi, a kobieta wraca do kuchni. Kręci się, popatruj ąc tu i tam , j akby czegoś szukała, wreszcie m ówi pod nosem : — Coś takiego! Nie daj e j ednak za wy graną, zagląda do garnków, podnosi leżące na stole m ięso, wreszcie idzie do piwnicy. Wróciwszy, rozkłada ręce: — No coś takiego! — powtarza zdum iona. Przez cały dzień będzie m ieliła i topiła słoninę, wlewaj ąc j ą do kam ienny ch garów. Co j akiś czas pokręci głową, j akby wciąż nie m ogła uwierzy ć.
Dziewczy nka bacznie obserwuj e babkę, ale ta nie tłum aczy się ze swego zaaferowania. Stoi przy stole i raz po raz kręcąc głową, j akby rozm awiała sam a ze sobą, kroi grube płaty słoniny. Powstałe długie paski wkłada do przy m ocowanej z boku stołu m aszy nki do m ięsa, drugą ręką kręci korbą. Powoli z m aszy nki do podstawionej em aliowanej m iseczki wy suwaj ą się cienkie j ęzy ki zm ielonego tłuszczu. Babka znów m usi skroić słoninę. Dziewczy nka nieśm iało staj e na stanowisku przy m aszy nce i próbuj e zakręcić korbą. Ciężka to praca, korba j est oporna, trzeba bardzo m ocno napierać na zatłuszczoną drewnianą rączkę, aby nią poruszy ć. Babka zauważa te próby. Odwraca się ku ścianie, gdzie przy drzwiach do piwnicy wisi na gwoździu j uż nieco przy brudzony kuchenny fartuch. Zakłada go wnuczce przez głowę, zawiązuj e na plecach troki. Dum na dziewczy nka gładzi fartuch na brzuchu. — Teraz się nie ubrudzę! — Jeszcze um y j ręce — podpowiada babka, zadowolona, że m a dziecko na oku. Dziewczy nka z werwą przy stępuj e do pracy. Stara się kręcić szy bko, żeby by ło widać rezultaty. Ale słonina j est oporna, m iędli się w wąskim gardle tępej m aszy nki i wraca ku górze. — Ona m i wy pły wa! — woła przerażone dziecko. Babka rozkręca m aszy nkę, wy dłubuj e ze środka słoninę, rozkłada m aszy nkę na części. Dziewczy nka widzi śrubę, noże i sitko. Te trzy m etalowe przedm ioty to cały m echanizm . Babka wy ciera nóż o j akąś szm atę i wy j ąwszy z szuflady kam ienną osełkę, trze nim sy stem aty cznie raz za razem . Potem robi to sam o z sitkiem . Przy każdej czy nności tłum aczy dziecku, po co się to robi. — Nóż i sitko się stępiły, dlatego słonina nie chce przez nie przechodzić. Dziewczy nka j est dum na z poważnego traktowania. Czuj e się dzięki tem u dorosła. Pragnie zasłuży ć na uznanie, z zapałem zabiera się więc do pom ocy. Teraz m ielenie idzie trochę łatwiej , ale dziecko szy bko się m ęczy i nudzi m onotonną pracą. Ty m czasem babka wrzuca kolej ną m iskę
słoniny do garnka stoj ącego na ogniu i m iesza. Tłuszcz topi się powoli, napełniaj ąc kuchnię zapachem obiadu. Babka podaj e dziecku j akieś okrawki m ięsa. — Skręć i to, zrobim y kotlety ! — m ówi i schodzi do piwnicy. Po powrocie siada na niskim zy delku z pleciony m wiklinowy m koszy kiem ustawiony m m iędzy nogam i. Przeciera dłońm i twarz, a potem czoło. — Co ci j est, babciu? — Głowa m nie boli. — Przy nieść ci proszek z krzy ży kiem ? — Nie, m oże sam o przej dzie — odpowiada starsza pani i szy bko, ale j akoś tak delikatnie, obiera ziem niaki. Spod noża wy padaj ą gładkie, równe. Obierki też są równe. — To pierwiosnki czy giewonty ? — rzuca od niechcenia m ała, a babka patrzy na nią z m ieszaniną zdum ienia i podziwu. — Nie, inne. Zgaduj dalej . — Alm y ? Am ery kany ? — To są flisaki! — kobieta odpowiada z dum ą, j akby obwieszczała j akąś ważną rzecz. Co chwila trzeba wy ciąć j akieś oczko. Ten gest stanowi kulm inantę obierania. Wtedy bulwa trafia do m iski z wodą. Babka płucze ziem niaki i z m iską wy chodzi na dwór. Tam energiczny m ruchem wy lewa wodę pod płot, nabiera pół wiaderka świeżej i m y j e bulwy po raz drugi. Za chwilę ląduj ą w garnku, tuż obok topiącej się niem rawo słoniny. Zm ielone m ięso czeka j uż w m isce, babka soli kartofle, przy kry wa garnek i wy sy ła wnuczkę po j aj ko. Dziewczy nka nie wkłada kurtki, choć się zachm urzy ło i znów m ży drobny deszcz. Przebiegnięcie na ukos przez podwórko zaj m uj e chwilę. Już j est w zagrodzie dla drobiu. Teraz trzeba bardzo uważać, żeby nie wdepnąć w kurzą kupę. Stawiaj ąc ostrożne kroki i popatruj ąc, czy gdzieś nie czai się ów zawadiacki kogut, m ała uchy la drzwi do kurnika. W głębi znaj duj ą się
żerdzie, na który ch kury układaj ą się do snu. Po bokach, w wy ścielony ch słom ą gniazdach, znoszą j aj ka. Oczy wiście zdarzaj ą się ekscentry czki, które wolą świeże powietrze. Jaj ka znaj duj e się czasem pod kupą gałęzi, w stodole, od czasu do czasu za podkładam i. Naj częściej j ednak składane są po bożem u, w kurniku. Dziewczy nka przebiega oczy m a kolej ne klatki. Jest! W j edny m z opuszczony ch stanowisk leży j eszcze ciepłe j aj ko, a kura, która j e zniosła, kręci się i pogdakuj e, j akby opowiadała o bohaterskim czy nie. Dziewczy nka chwy ta j aj ko i niem al biegnie do babki, zadowolona, że nie j est pobrudzone kupą ani krwią, bo wtedy brzy dziłaby się j e wziąć. Ciepłe, gładkie i m iłe, m a piękną beżową skorupkę, właśnie takie powinno by ć! Za chwilę kobieta wy m iesza m ięso z j aj kiem , a skorupkę, zgodnie z panuj ący m w gospodarstwie zwy czaj em , wnuczka wrzuci przez płot do zagrody kur. — Złapała dropiata! — oświadcza trium falnie. — Złapała i pobiegła, a inne kury za nią! Ale uciekała! — Dropiata j est spry tna. Obtoczone w tartej bułce kotlety m ielone j eden po drugim ląduj ą na patelni. Skwierczą sm akowicie. Kobieta porusza pogrzebaczem węgiel w palenisku i co j akiś czas pociera dłonią czoło. — Kiedy będzie obiad, bo m uszę iść w pole?! — wpada z awanturą dziadek. Dziewczy nka kuli się m im owolnie, ale babce zdaj e się nie przeszkadzać j ego ostry ton. — Ziem niaki dochodzą — tłum aczy, przekręcaj ąc kotlety. — A co ty taka…? — Mężczy zna nie szuka słowa, niczego nie sugeruj e, czeka, że żona sam a wy tłum aczy m u swój nienaturalny wy gląd. — Głowa m nie boli — babcia odpowiada spokoj nie. — Głowa! — dziadek powątpiewa. — A co w głowie m oże boleć? Rzeźnik j uż poszedł?
— Poszedł i Bóg z nim ! — Babka przy pom ina sobie niedawne zaj ście i znów krew się w niej burzy. — A co? — Zapłaciłam m u, ile chciał, a on m i się tak odwdzięczy ł, że m nie okradł! Gdy by powiedział: „Pani Serwatkowa, pani m i da ten ogon!”, toby m m u przecież po sąsiedzkiej zgodzie dała. — Jaki ogon? — dziadek nie rozum ie. — Świński, a j aki? — I na co m u on? — Widać potrzebny, skoro zabrał. Może do bigosu? Poszłam akurat po pieniądze. Ile m nie nie by ło, no, chwilę przecież. A on j uż m usiał go m ieć w kieszeni. Nawet się nie zaj ąknął, patrzy ł m i prosto w oczy i ani m u powieka nie zadrgała! Taki dobry rzeźnik! Szkoda… Dziewczy nka stoi j ak na rozżarzony ch węglach. Uszy j ą pieką, ale sprawa za daleko zaszła, teraz nie m ożna się j uż przy znać. Bo j ak nagle powiedzieć, że psy głodom ory ogon zeżarły ? A kto im go dał? Rzeźnik by łby ocalony, ale ktoś inny m usiałby zostać winowaj cą. Ona nie j est na to gotowa. A rzeźnik przecież i tak nie wie, j ak się tu na niego złorzeczy. Babka odlewa ziem niaki i ubij a alum iniowy m tłuczkiem . Nakłada na talerz, dodaj e kotlet i polewa sm alcem z uprażoną bułką. Stawia posiłek przed m ężem , który trzy m aj ąc widelec niczy m berło, j uż siedzi przy skrawku wolnego stołu. Niecierpliwi się, j est głodny i m a j eszcze dużo roboty, a j uż nadciąga wieczór. Kobieta schodzi do piwnicy po ogórki kiszone, zdej m uj e spręży nę ze słoika, pociąga za j ęzy czek gum owej uszczelki. Sły chać sy k i j uż słoik j est otwarty. Babka nachy la nos nad ogórkam i i z lubością wciąga w płuca zapach. — Dawaj ! Czasu nie m a! — niecierpliwi się dziadek. Zj adł j uż kotlet i prawie całe ziem niaki, ogórek zostawia sobie na deser. Kobieta kładzie na talerzu j eden ogórek zdj ęty z wierzchu i stawia na stole słoik pełen
zm ętniałej wody. Mężczy zna zatapia zęby w soczy sty m m iąższu. Ogórek j est twardy i kwaśny. Dziadkowi to nie przeszkadza, ociera usta wierzchem dłoni i sięga po kolej ny. Wciśnięte do słoj a niem al na siłę ogórki trudno teraz wy j ąć. — Cholera j asna, co żeś j e tak upchała! — piekli się. — Nie m arudź! — Babka podchodzi i wy j m uj e ogórek palcam i, po czy m podaj e go m ężowi. — Proszę bardzo! A ty zj esz obiad? — py ta wnuczkę. Małej się wcale nie śpieszy. — Ale bez kotleta! — negocj uj e. — A ogórek? — Może by ć — godzi się łaskawie. Babka wzdy cha i nakłada na talerz dwie skąpe ły żki ziem niaków. Jeśli zostaną zj edzone, uzna to za sukces. Dziewczy nka siada na ławie obok kuchni, ale dziadek zwolnił m iej sce przy stole, zaj m uj e więc ciepły j eszcze stołek. Ziem niaki paruj ą, wy glądaj ą przy j em nie, taki biały puch z m ały m i brązowy m i kropkam i om asty. Babka podaj e j ej widelec i m ała zaczy na swoj ą ulubioną zabawę w grzebanie. Wie, że j eśli nie da rady czegoś zj eść, to nikt nie będzie robił z tego powodu awantury. Tu, w gospodarstwie, nic się nie zm arnuj e. — Co świnki lubią bardziej ? Kartofelki czy ogórki? — py ta niewinnie, dla niepoznaki oblizuj ąc widelec, na który j eszcze niczego nie nabrała. Babka udaj e, że nie wie, o co j ej chodzi. — My ślę, że kartofelki. Dziadek nagle poczuł, że coś go uwiera. Siada na ławce przy kuchni i wy j m uj e z gum iaka stopę w przy brudzonej płóciennej onucy. Pod drelichowy m i spodniam i bielej e nogawka kalesonów. Mężczy zna przechy la kalosz, potrząsa nim i z buta wy pada m ały kam y k. Maca j eszcze
ręką w środku, aby sprawdzić, czy to j uż wszy stko. Potem poprawia onucę, owij aj ąc j ą ściślej wokół stopy, i znów wkłada nogę do buta. Wstaj e, zakłada zdj ęty z gwoździa waciak i powłócząc nogam i w wielkich kaloszach, bez słowa wy chodzi. — Dziadek nie podziękował! — tonem nagany kwituj e j ego zachowanie wnuczka. — Ale przy naj m niej wszy stko zj adł! — odcina się babka, zam y kaj ąc dziecku usta. — Co będziem y j eszcze dziś robić? — Mała m anipulatorka wie, j aki podj ąć tem at. Babka j est wciąż zabiegana, ciągle j ej brakuj e czasu, nigdy nie wie, w co włoży ć ręce. Codzienna gonitwa kosztuj e j ą wiele nerwów. Dziecko wy chowuj e się niej ako na boku, przy okazj i inny ch czy nności. — Musim y się rozprawić z m ięsem , a potem obrządek, doj enie, to co zwy kle. Dziewczy nka j est j uż trochę znudzona j edzeniem , z tęsknotą m y śli o zgniataniu m oty ką gorący ch, ugotowany ch w skórce ziem niaków, wy lany ch do drewnianego kory ta. Lubi zapach, który unosi się w szopie. Tu dziadkowie zainstalowali parnik, rodzaj kotła z własny m paleniskiem , gdzie m ożna ugotować na parze znacznie więcej ziem niaków niż w naj większy m nawet saganie. Kiedy ty lko j est okazj a, m ała z zapałem tłucze kartofle, traktuj ąc to j ak zabawę. Sprawia j ej przy j em ność widok ziem niaków, które ugniatane m oty ką, wy skakuj ą z cienkiej skórki. Lubi ten zapach i lubi patrzeć, j ak później zwierzęta łapczy wie zj adaj ą swój posiłek. Oczy wiście m a j eszcze zby t m ało siły, babka m usi po niej poprawić robotę. Tak j est zresztą ze wszy stkim i pracam i, do który ch wnuczka się garnie. Pod wieczór znów się wy pogadza. Wiatr przewiał gdzieś deszczowe chm ury i na ostatnie godziny dnia, j eśli nie liczy ć ty ch kilku j asnoróżowy ch baranków, niebo staj e się niem al przezroczy ste. To babce i wnuczce poprawia hum or. Kończą topienie słoniny, zlewaj ą sm alec do kam ienny ch garnków, przy kry waj ą j e papierem , obwiązuj ą sznurkiem i kładą na wierzch em aliowane i alum iniowe pokry wki. Garnki staną w piwnicy, bo j edy ną lodówką dziadków j est sznurkowa siatka wpuszczona na linie do studni. Ale tam przechowuj e się j edzenie wy łącznie
latem . Zresztą ile produktów m oże się zm ieścić w takiej siatce? Kobieta i dziecko sprzątaj ą kuchnię. Kręcą się po obej ściu z j akąś nową energią. Dziewczy nka podskakuj e, nucąc fragm enty popularnego przeboj u: „O m nie się nie m artw, o m nie się nie m artw, j a sobie radę dam ”. Babka uśm iecha się pod nosem i za pom ocą garści piasku oraz drucianego zm y waka czy ści przy palony garnek. Zapada zm rok. Robi się coraz ciem niej . Kury i świnie j uż nakarm ione, babka zabiera się do udoj u. Przy gotowuj e wiadro, bierze stołek i kubek z czy stą wodą oraz szm atkę. Wchodzi do obory. Przekręca kontakt. Mdłe światło słabej żarówki rozprasza nieco panuj ący tu m rok. Dziewczy nka zostaj e na szerokim progu i patrzy, j ak babka w zawiązanej z ty łu głowy chustce, siedząc na niskim stołku, m y j e krowom wy m iona, a potem to prawą, to lewą dłonią pociąga za cy cki. Puste wiadro dźwięczy m leczną m uzy ką. Naj pierw m etaliczną i ostrą, potem coraz bardziej m iękką. Wreszcie strum ień dusi się, tonąc w wy sokiej pianie. Krowa m elancholij nie przeżuwa siano, nie zwracaj ąc uwagi na doj ącą. Oddawszy kilka litrów m leka, j ej pełne wy m iona się zm niej szaj ą. Babka wy nosi wiadro do kuchni i tam przez złożoną we czworo gazę przelewa m leko do wy parzonej wcześniej bańki. Jutro z rana dziadek wy niesie m leko na drogę, skąd zostanie zabrane do m leczarni. Dziewczy nka nie zna się na gospodarstwie. Wie, że dziadkowie oddaj ą m leko, m oże sły szała o obowiązkowy ch dostawach, zm orze rolników, ale nie do niej przecież kieruj ą narzekania, nie j ej się skarżą. Wy konuj ą ty lko swoj e codzienne czy nności, który ch ona nawet nie stara się zapam iętać. Może uważałaby bardziej , gdy by przy puszczała, j ak istotne staną się dla niej kilkadziesiąt lat później . Więcej na: www.ebook4all.pl V Już wieczór. Siedzę przy biurku ze słuchawkam i na uszach. Próbuj ę pracować, ale wciąż czuj ę tę
nieznośną pustkę. Chce m i się płakać, chociaż to nie m a sensu. Nic się przecież nie stało. Tak m iało by ć od początku. Po to cię urodziłam . Ten dzień m usiał kiedy ś nadej ść. To czy sta teoria, że m ożna się do tego przy gotować. Niby wszy stko j est w porządku, a tak bezgranicznie sm utno. Niby ży j ę, j ak ży łam , m am swoj e obowiązki, przy j aciółki, piszę powieść, opiekuj ę się psam i. Co j akiś czas na chwilę zapom inam . Jest j esień. Robię zdj ęcia, cieszę się pięknem przy rody. A potem sm utek znów wraca, łapie za gardło, ściska, gniecie. Czy to początek końca? Coś we m nie m ówi: „Nie bądź śm ieszna!”. Chcę nie by ć. Słucham raz po raz walczy ka, który skom ponowałeś. Te czterdzieści sekund odtwarzam do znudzenia, ale to nie pom aga, nie koi. Sm utny ten walczy k. Nie by ł taki, kiedy j eszcze z nam i m ieszkałeś. Teraz wy ciska m i łzy. Zbliża się północ. Zam y kam laptop, kończę pracę na dziś. Niewiele napisałam . Zapalam światło przed dom em . Sprawdzam wszy stkie zam ki. Nieczęsto sy piam sam a, dziś ani tata, ani twój brat nie wrócą na noc. Do tej pory, kiedy zam ierzaliście wrócić później , czasem w nocy zostawiałam dla was zapaloną lam pę. Przecież wiecie, gdzie są kontakty, więc nie m iało to sensu prakty cznego, raczej sy m boliczny, uczuciowy. Zapalona lam pa wy rażała m oj e oczekiwanie. Witała was w dom u. Teraz też zostawiam włączoną, chociaż wiem , że żaden z was dziś nie wróci. Ogarnia m nie coś na kształt lęku. Nie j est to histeria, nie boj ę się panicznie. To zaledwie nieprzy j em ne uczucie. Dy skom fort. Muszę się przy zwy czaić, nie m ogę się bać. Kiedy wy obaj j uż się wy prowadzicie, a tata znów będzie pracował poza dom em , to będzie się zdarzało częściej . A przecież m am przy sobie dwa psy, sąsiedzi są blisko. Moj a babka też m iała psy, ale dookoła niej by ła pustka pól, a j ej dom przez długi czas nie by ł nawet ogrodzony. Ja m am ogrodzenie i włączony alarm , m im o to ogarnia m nie strach. Czy ona czuła się w swoim dom u bezpieczna? Niczego nie wiem o j ej lękach… Nigdy m nie nim i nie obarczała. Musiała ich m ieć niem ało, ale
nie by łam partnerką do rozm owy. Czy m oj a m am a by ła? Rodzice często zabierali m nie i Ulę do Barczącej , aby pom agać w pracach polowy ch: przy sianokosach, żniwach, zbiorze owoców, wy kopkach. Nie wiem , czy m am a i babcia ze sobą rozm awiały o inny ch sprawach niż to, co j est do zrobienia. Jaki m iały kontakt? Prawdziwy czy ty lko powierzchowny ? Mam ę ciągnęło na wieś, nigdy się od niej nie odwróciła. W głębi serca wciąż by ła ze wsi. Uprawiała niewielki kawałek ziem i podarowany j ej przez m atkę, aby śm y m ieli własne warzy wa. Nie poniechała tego do dziś, m im o że nie m a to ekonom icznego sensu. Jeździ tam i rozm awia z ducham i. Może spoty ka siebie m łodą? Babcia i dziadek j uż odeszli. Nie ży j e też j eden z braci m am y, inży nier z Warszawy. Drugi m ieszka daleko, niem al na końcu Polski. W ty m skrom niutkim obej ściu, gdzie nie m a j uż żadny ch zwierząt, gdzie j edy nie przem knie czasem kot sąsiadów, budy nki stoj ą puste, a podwórze porosło trawą, m oj a m am a odnaj duj e spokój . To j ej m iej sce. Jej kawałek świata. Rozum iem to, od kiedy m am y dom . Działka j est m aciupeńka, ale ty lko nasza. Maj ąc kawałek ziem i, m ożna zapuścić korzenie. Poczuć się u siebie. Dokonuj ę szy bkiego bilansu m ij aj ącego dnia. Znowu zrobiłam za duże zakupy. Nie m uszę j uż zapełniać dwóch lodówek. Powinnam rozważniej gotować, zm niej szy ć porcj e. Po co ty le m akaronu, kto zj e te wszy stkie warzy wa? Jutro znów ugotuj ę zby t dużo zupy. Chociaż dy niowa rzadko zostawała, teraz będę j ą pewnie j eść przez kilka dni. Usm aży łam konfitury z kilogram a śliwek. Co za śm ieszna ilość! Znów zasy piam w pusty m dom u. Na szczęście nie cierpię na bezsenność. Czy tam , póki rozum iem tekst, a kiedy powieki zaczy naj ą m i się sklej ać, odkładam książkę i szy bko zasy piam . Czasem w nocy obudzi m nie pies, dom agaj ąc się wy puszczenia na dwór. Nie lubię tego, boj ę się, że coś m u dolega. Staj ę wtedy w otwarty ch drzwiach wej ściowy ch i czekam , aż wróci. Ponieważ na dworze panuj e chłód, zostawiam j ednak drzwi uchy lone i idę do kuchni. Nieuważnie przeglądam rozłożone na stole gazety. To ich ostatnia szansa. Jutro trafią na m akulaturę. Jest
druga, m oże czwarta. Zim no. Ciem no. Trzeba by j uż włączy ć ogrzewanie. Ale to przecież j eszcze wrzesień, nie za wcześnie? Po kilku m inutach, m erdaj ąc wesoło ogonem , zadowolona, j akby pogoniła kota, Milka wraca. Zam y kam drzwi wej ściowe, gaszę światło w sieni. Wbiegam y na półpiętro i zakopuj em y się każda w swoj ej norce. Sen nie każe na siebie długo czekać, nim zdążę o czy m kolwiek pom y śleć, j uż się m elduj e. Ale wraz ze snem nie poj awia się ukoj enie. Śpię źle, m ęczą m nie koszm ary. Budzę się raz po raz, przerażona, osaczona, znękana. Czuj ę ulgę, że to ty lko sny. VI Po kolacj i, na którą z łaski zj adła m aleńką krom kę chleba z m asłem , dziewczy nka przy gląda się szy ciu. Babka kupiła gdzieś kilka m etrów tetry i teraz obszy wa pieluchy dla drugiej wnuczki. Maszy na, stary singer, który pom ógł wy ży wić rodzinę podczas woj ny, stoi w kącie kuchni, tuż przy wej ściu do pokoj u. Na m etalowy m , powy ginany m ozdobnie stoliku, w drewniany m blacie, um ieszczony j est m echanizm urucham iany poprzez nacisk stopam i na szeroki pedał. Ten zaś, sprzężony cienkim paskiem z kołem zam achowy m , powoduj e ruch igły w górę i w dół. Żeby zacząć szy cie, wy starczy j uż ty lko równo popy chać tkaninę, która zresztą od dołu j est przesuwana przez m ałe ząbkowane prowadnice. Dziewczy nka nie m oże się nadziwić, j ak to wszy stko ze sobą idealnie współgra! Pod blatem znaj duj e się j eszcze długa i wąska szuflada, w której babka przechowuj e nici i igły do m aszy ny. W zależności od koloru tkaniny uży wa się różny ch nici. Naj pierw trzeba nitkę w odpowiednim kolorze nawinąć na bębenek. Poruszana specj alny m m echanizm em m aleńka m etalowa szpuleczka m om entalnie zaciąga białą nitkę ze szpulki. Babka wkłada j ą następnie do otworu znaj duj ącego się pod blatem . Wy ciągnięty koniec trzeba ułoży ć na blacie, a przez oczko igły przewlec drugą nić ze szpulki um ieszczonej w bolcu na wierzchu m aszy ny. Nitka z igły będzie później łapała nitkę z bębenka. Zachodząc j edna na drugą, stworzą ścieg i zszy j ą dwa kawałki
tkaniny. Gęstość ściegu reguluj e się w zależności od rodzaj u tkaniny. Dziś ścieg j est dość luźny. Dziewczy nka zna te wszy stkie czy nności. Uwielbia przy glądać się szy ciu, owy m zsy nchronizowany m ruchom : naj pierw dłoń babki porusza koło, a stopy zaczy naj ą naciskać pedał, potem ręce odsuwaj ą tkaninę i oto j eden bok j est j uż obrębiony ! Babka przekręca pieluchę. Już drugi bok podszy ty, a oto i trzeci, wreszcie dochodzi do końca. Zostawiaj ąc nieco nitki, ciężkim i noży cam i krawieckim i odcina pieluchę od m aszy nowy ch nici i podaj e j ą wnuczce. — Proszę! Pierwsza pielucha dla Urszulki obszy ta! — Chciałaby m też tak um ieć! Dziewczy nka klaszcze w dłonie i podaj e drugi kawałek tetry. Postoi tak j eszcze kilka m inut, po czy m usiądzie na krześle, zm ęczona. Z głową podpartą dłońm i będzie walczy ła ze snem , ale ten m om ent nie um knie uwagi babki i naty chm iast zagoni swą pom ocnicę do m y cia. — Jutro ważny dzień! Musisz odpocząć! — przekonuj e. — Sły szy sz, j ak dziadek chrapie? Rzeczy wiście, zza zasłonki dochodzi regularne pochrapy wanie śpiącego j uż dziadka. Wnuczka też j est senna. Pozwala się rozebrać, a babka przeciera j ej twarz m okry m ręcznikiem . To trochę oży wia dziecko. Kobieta nalewa wodę z czaj nika do stoj ącej na podłodze m iski, ochładza j ą zim ną wodą z wiadra. — Kąpiel gotowa! — m ówi, uśm iechaj ąc się. Kładzie na stołku ręcznik i piżam kę, a potem wraca do szy cia. Dziewczy nka m y j e dłonie oraz twarz, po czy m zdej m uj e koszulkę i m aj tki. Wchodzi do m iski, kuca i na chwilę zam iera w bezruchu. Babka, skończy wszy obszy wanie kolej nej pieluchy, odwraca ku niej głowę. — A cóżeś się tak zam y śliła? — Zastanawiam się, j ak to j est m ieć siostrę… — Już j utro będziesz m iała okazj ę sprawdzić.
Zachęcona tą perspekty wą, m ała podm y wa się szy bko, wy ciera, zakłada piżam ę. Miska zostaj e na podłodze. Kłaczki m y dła zwarzonego w twardej wodzie pły waj ą po wierzchu, tworząc szary kożuch. My dlin nie m iesza się z pom y j am i. Babka wy nosi j e i nie schodząc nawet ze schodków, wy lewa w trawę. Wieczór j est m okry, ale j ak na koniec października dość ciepły. Mgła gęsty m woalem spowij a śpiącą wieś. Kobieta wraca pośpiesznie do dom u, przekręca zam ek i siada przy m aszy nie. Wnuczka leży j uż w łóżku. Pokój rozj aśnia j edy nie pasek światła z kuchni. W odległy ch gospodarstwach poszczekuj ą psy, lokom oty wa zbliżaj ąca się do przej azdu gwiżdże przeciągle. Przy kry ta kołdrą w brązową kratkę, ukoły sana równom ierny m stukotem babcinego singera, doty kaj ąc stopam i ciepłej ściany, dziewczy nka usy pia. Babka pracuj e j eszcze przez j akiś czas, ale i j ą wkrótce zaczy na m orzy ć sen. Jest zm ęczona. Ma za sobą wiele godzin krzątaniny, kończy więc szy cie i szy kuj e się do wieczornej toalety. Gdy przebiera się w koszulę nocną, sły szy niem al surowe py tanie: — Psy spuszczone? — To wnuczka, przekręcaj ąc się z boku na bok, nie wiadom o: świadom ie czy też przez sen, sprawdza wy konanie ostatniego z codzienny ch obowiązków. W półm roku pokoj u kobieta wstrzy m uj e oddech. Przy gląda się dziecku odwróconem u twarzą do ściany, ale dziewczy nka oddy cha równo, lekko posapuj ąc. Nie odpowie więc, aby j ej nie obudzić. Zastanowi się j ednak, czy w pośpiechu wy pełnionego po brzegi dnia nie zapom niała spuścić Reksa i Agresora z łańcuchów.
Ranek wstaj e m glisty. Babka od dawna na nogach, bo przecież ktoś m usiał zrobić obrządek, budzi j ą wreszcie. — Dzisiaj poznasz swoj ą siostrę! — Ulę? — py ta m ała j eszcze nie do końca przy tom na.
— Tak. I od dziś powinnaś zachowy wać się j ak dorosła, a przede wszy stkim pom agać m am ie. Obiecuj esz? — Mhm … — pada odpowiedź, przechodząc w ziewnięcie. Dziewczy nka czuj e się na siłach, aby podołać ty m wszy stkim obowiązkom . Wy skakuj e z łóżka bez m arudzenia, idzie się um y ć i szy bko ubiera. Jest bardzo precy zy j na, raj stopy naciąga wy soko na koszulkę, bluzkę wciska w spódnicę, aby żaden zim ny podm uch nie lizał j ej pleców. Czesze się j eszcze, zerkaj ąc w m ałe lusterko zawieszone by le j ak na ścianie, i siada do stołu. Babka usm aży ła j aj ecznicę, śniadanie nie wy wołuj e więc sprzeciwu. Zresztą dziewczy nkę zaprzątaj ą rozm aite ważne m y śli, z który m i nie uporała się przed snem : właśnie przestaj e by ć naj m łodsza w rodzinie. Już sobie wy obraża, j ak główną ulicą m iasta prowadzi do m iej skiego parku wózek z m alutką siostrą. Jej obawy budzi ty lko m gła. Chy ba nie zostaną z tego powodu w dom u? Zj adła j uż swoj ą kanapkę z j aj ecznicą i szczy piorkiem , a boj ąc się, że babka zaproponuj e dokładkę, w pośpiechu zbiera ze stołu kubek i talerzy k. Starsza pani pakuj e do torby uszy te wczoraj pieluchy, j akieś drobiazgi dla córki, wkłada buty, chustkę, płaszcz. Pogania wnuczkę, co znaczy, że nie zrezy gnuj ą z wcześniej szego planu. Zam y kaj ą obej ście i w lepkiej m gle docieraj ą do grobli. Po śliskiej desce przechodzą ponad źródełkiem . Bardziej nasłuchuj ąc, niż się rozglądaj ąc, bo widać zaledwie na dziesięć m etrów, sprawdzaj ą, czy m ożna przej ść przez tory. Nie liczą na żadnego sąsiada, bo m ogły by się nie doczekać. Ścieżką wzdłuż torów idą na pociąg. Dziewczy nka obawia się, że nie zdążą, raz po raz odwraca głowę, ale sem afor ukry wa się za zasłoną m gły i nie widać, czy droga dla pociągu j est zam knięta, czy otwarta. Nie sły chać j ednak gwizdu lokom oty wy ani cy kania torów, które na długo przed poj awieniem się pociągu obwieszczaj ą j ego nadej ście. Może więc zdążą? Babcia i wnuczka idą szy bko, są zgrzane. Po niespełna kwadransie docieraj ą wreszcie do stacj i.
W poczekalni kłaniaj ą się kilkorgu sąsiadom i kupuj ą bilety. — Dwa do Mińska, proszę. Jeden dla dziecka — m ówi babka, a wnuczka przy klej a się do niej , aby przez półokrągły otwór w szy bie zaj rzeć do wnętrza kasy. Stoi tam szafka z kartonikam i w kolorze tektury i rozm iarze pudełka zapałek. Na każdy m wy drukowano inną stacj ę docelową i cenę za przej azd do tej stacj i. Bilety nadziane są na gruby bolec, toteż po zdj ęciu każdy m a w środku dziurkę. Kasj erka wkłada go do specj alnego urządzenia, które popchnięte, wy bij a datę podróży. Potem w pociągu konduktor sprawdzi, czy bilet m a aktualną datę i czy wy korzy sty wany j est zgodnie z przeznaczeniem . Jeśli tak, przebij a kartonik m etalowy m dziurkaczem na znak, że podróż się odby ła. Dziewczy nka wie to wszy stko, bo wielokrotnie py tała o każdą z ty ch rzeczy. Babka płaci za bilety. Nim wy j dą na peron, wnuczka rzuci j eszcze okiem w głąb nastawni, którą widać, j eśli ty lko drzwi do kasy są otwarte. To stąd, pociągaj ąc za różne waj chy, dy żurny ruchu ustawia sem afory, by dać pociągom wolną drogę lub kazać im czekać. Pociąg relacj i Siedlce–Mińsk właśnie m inął przej azd. Wielki czarny parowóz gwiżdże z oddali, j akby się chciał zapowiedzieć, i po krótkiej chwili wy pły wa z m gły niczy m ogrom ny potwór. Ciągnie kilka wagonów w kolorze m undurowej zieleni i m im o że sem afor na końcu stacj i podniósł ram ię, wy rażaj ąc zgodę na przej azd, grzecznie zwalnia. Lokom oty wa m ij a dziewczy nkę, m niej szą od j ej wielkich stalowy ch kół, i ze straszliwy m sapaniem i zgrzy tem staj e dokładnie tam , gdzie powinna — na sam y m początku peronu. Peron j est niski, a do każdego przedziału wchodzi się osobny m i drzwiam i po dwóch nieboty cznie wy soko zawieszony ch schodkach. Oj ciec dziewczy nki na ogół j ą podsadza, a m atka, która wchodzi pierwsza, podaj e j ej rękę. Ty m razem j ednak m ała m usi poradzić sobie sam a. Widząc dziecko, ktoś usłużny otwiera drzwi i wy ciąga do niej dłoń. Wskoczy ła! Ogląda się na babkę, ale i ona j est j uż w przedziale. Konduktor, który m a na wszy stko baczenie, zagwizdał. To znak, że wszy scy pasażerowie zdąży li wsiąść. Pociąg szarpnął
lekko i ruszy ł. Przedziały pociągu osobowego urządzone są w dwóch klasach: pierwsza ty m się różni od drugiej , że m a wy ściełane pluszem kanapy, druga zaś j edy nie zbite z cienkich deszczułek drewniane ławki o charaktery sty czny m wy gięciu na wy sokości ludzkiego pasa. Ulga kolej arska dziadka i oj ca dziewczy nki doty czy ty lko drugiej klasy. W pociągu panuj e tłok, stoj ą więc, złapawszy się by le czego. Na szczęście to krótka podróż, zaledwie j eden przy stanek. Dziewczy nka, przy tulona do spódnicy babki, usiłuj e doj rzeć cokolwiek przez zaparowane szy by, które m igaj ą j ej pom iędzy stoj ący m i ciasno współpasażeram i. Podnosi wzrok na pełne bagaży półki plecione z grubego sznurka i zawieszone na m etalowy ch uchwy tach. Boi się, że sznurek pęknie, a ciężkie torby i walizki spadną. Mim o chłodu na dworze w przedziale panuj e zaduch. — Może by tak otworzy ć okno? — pada skądś nieśm iałe py tanie. Ktoś szam ocze się z wadliwy m m echanizm em , wreszcie udaj e się zrobić szczelinę i do środka wpada odrobina świeżego powietrza. Jakiś dam ski głos naty chm iast zaczy na narzekać na przeciąg, ale zanim kłótnia na dobre rozgorzej e, doj adą do Mińska. W przedziale wszy stko się kotłuj e, każdy chce wy siąść pierwszy, a zwłaszcza ci, którzy śpieszą się na dalsze połączenie do Warszawy. Przy inny m wy sokim peronie, nieco na lewo, stoi j uż żółto-niebieski pociąg elektry czny, który tu kończy bieg. Trzeba się szy bko przem ieścić, bo czasu j est niewiele. Niekiedy zagapieni podróżni z rozpędu wsiadaj ą do składu, który robi im niespodziankę i zam iast do Warszawy, zj eżdża na tor postoj owy. Trzeba wtedy szy bko wy skoczy ć i biec co tchu z powrotem na stacj ę. Przy daj e się znaj om ość obsługi m echanizm u otwieraj ącego drzwi, który znaj duj e się ponad nim i. Należy popchnąć niewielką waj chę w bok, a wtedy z sy kiem drzwi się uchy laj ą. Pasażerowie pociągu osobowego, dla który ch Mińsk Mazowiecki to stacj a docelowa, również chcą wy j ść z przedziału pierwsi. Dziewczy nka w zaciśniętej garstce trzy m a rąbek spódnicy, nie
wie ty lko, czy to na pewno babcina. Jakaś siła popy cha j ą w kierunku drzwi. Ludzie się tłoczą, pokrzy kuj ą, złorzeczą. Babcia odwraca się i j uż wiadom o, że j est! Nie zginęła, wy siada pierwsza i unosi ręce, aby j ej pom óc. Mała, przy trzy m uj ąc się m etalowego uchwy tu, ostrożnie stawia nogi na stopniach. Wy siadłszy z pociągu, wzdłuż bocznicy kolej owej kieruj ą się w stronę ulicy Siennickiej . Do szpitala m aj ą spory kawałek, ale są nawy kłe do chodzenia, a taka odległość nikogo przecież nie przestraszy. Po m ieście kursuj e co prawda kilkanaście taksówek, m aj ą nawet postój pod rachity czny m budy nkiem dworca, stary m barakiem , j edy ny m , który ocalał po woj enny m bom bardowaniu. Ale taksówka to luksus, a do szpitala j edzie się dwa razy dłuższą drogą, niż idzie pieszo. Dotrą więc bez problem u, zaj m ie im to dwadzieścia m inut, naj wy żej pół godziny. Podniecona perspekty wą poznania nowo narodzonej siostry dziewczy nka przez całą drogę niezm ordowanie paple. Babka m a j uż trochę dosy ć, zaj ęta własny m i m y ślam i odpowiada półgębkiem . Wnuczka, widząc j ej zaaferowanie, też wkrótce m ilknie. Kobieta przy j m uj e to z ulgą. Nareszcie m oże przem y śleć, co po kolei przy j dzie wy konać, j eśli córka, j ak by ło zapowiedziane, zostanie dziś wy pisana ze szpitala. Naj pierw trzeba to sprawdzić, potem wszy stko zorganizować. Zięć w pracy, nie pom oże. Serwatkowa skazana j est na siebie. Nie boi się, to w końcu nic takiego. Trzeba ty lko przy nieść z Warszawskiej przy gotowany przez córkę becik, j ej ubranie, wezwać taksówkę i ty le. Starsza wnuczka zostanie w dom u sam a. Cała nadziej a, że zięć rano napalił. — Nie cieszy sz się — głos wnuczki brzm i twardo, bardziej j akby stwierdzała, niż py tała. Babka m usi się tłum aczy ć. — Też wy m y śliłaś! Oczy wiście, że się cieszę. Jednak pewne rzeczy wy m agaj ą przem y ślenia. — Które? — wnuczka j est nieustępliwa. — Chociażby to, czy m ogę cię zostawić sam ą w dom u. — Babciu! — Dziewczy nka pry cha niem al z wy ższością. — Oczy wiście, że m ożesz! Przecież
j a będę grzeczna! — podkreśla stanowczo, j akby sprawa by ła bezsporna i j uż zam knięta, przy czy m zabawnie m arszczy brwi i przy gląda się babce z ukosa. Nie m a poczucia, że j est kom iczna, raczej pragnie uchodzić za dorosłą. — Naturalnie, że będziesz, j ak zawsze. Zostaniesz w dom u, a j a poj adę po m am ę. — Czy weźm iesz dla Urszulki te ubranka, które dla niej kupiłam ? Wchodzą na porodówkę. Mała zostaj e w kory tarzu. Niecierpliwi się. Chciałaby j uż wrócić do dom u. Zaciska piąstki i przestępuj e z nogi na nogę. Chce siku, a czekanie się wy dłuża. Wreszcie uśm iechnięta babka wy chodzi. — Możesz wej ść! Dziewczy nka nie j est na to przy gotowana. Na drżący ch nogach wchodzi do sali. Widzi m atkę, która trzy m a przy piersi zawiniątko. Uniosła właśnie wzrok i patrzy na nią, oczekuj ąc akceptacj i. Czy m ożna do niej podej ść w takiej chwili? — Chodź, zobaczy sz swoj ą siostrę — zachęca.
Na szty wny ch nogach, nieśm iało, dziewczy nka podchodzi krok za krokiem do łóżka m atki. Wreszcie widzi. Z zawiniątka wy chy la się główka nie większa niż lalki. — Jaka m alutka… — Ten nabożny szept m ieści w sobie radość, zdum ienie, ulgę i coś j eszcze, co j uż się urodziło w j ej sercu, ale j eszcze nie zapuściło korzeni: poczucie odpowiedzialności. Starsza siostra wy ciąga rękę i leciutko, niem al nie doty kaj ąc, głaszcze główkę m alucha. — Pędzim y do dom u. Muszę tu zaraz wrócić! — pogania babka, która nie m a czasu na senty m enty. W drodze powrotnej nie rozm awiaj ą. Chwila j est zby t podniosła.
Szy bko docieraj ą na Warszawską. W m ieszkaniu na szczęście j est ciepło. Nie trzeba rozpalać, to duża oszczędność czasu. Babka poprawia j edy nie ogień pod pły tą kuchenną, poruszaj ąc żar pogrzebaczem , i dosy puj e trochę węgla. Przezornie odsuwa czaj nik daleko od brzegu kuchni. Rozgląda się po pom ieszczeniu i wy chodzi do pokoj u. Becik, ubranka dla dziecka i m atki leżą przy gotowane na stole. Starsza pani pakuj e wy prawkę, puka do sąsiadów, ale nikt nie otwiera. Musi więc zaufać wnuczce. — Co będziesz robić, dopóki nie wrócę? — py ta j eszcze m im ochodem w przedpokoj u, j ednak trochę się niepokoi. — Na pewno nic głupiego! — Oburzone dziecko wzrusza ram ionam i. — I nikom u nie otwieraj , dobrze? — Tak, wiem przecież. Cóż, nie pozostaj e nic innego, j ak uwierzy ć. Babka wy chodzi, m ocniej trzasnąwszy drzwiam i, co powoduj e sam oistne zatrzaśnięcie zam ka. Mała wraca do pokoj u. Popatruj e tu i tam , lustruj e wszy stkie kąty, zastanawiaj ąc się, j ak spędzić czas. Siada na wersalce, obok kładzie stos książeczek
z serii „Poczy taj m i m am o”. Ogląda j e powoli, zatrzy m uj e się przy każdy m obrazku i przy pom ina sobie, j aki tekst m u towarzy szy ł, książeczki zna bowiem niem al na pam ięć. Odkłada j edną po drugiej , aż wreszcie okazuj e się, że wszy stkie j uż „przeczy tała”. Zbiera więc stosik i um ieszcza z powrotem w biblioteczce rodziców. Sły sząc j akieś krzy ki za oknem , podchodzi, odchy la siatkową firankę i wy gląda na podwórko Zom bergów. Widzi ślepą szarą ścianę szczy tową ich dom u z j edy ny m i drewniany m i drzwiczkam i pod sam y m dachem . Prowadzi do nich bardzo wy soka drabina. Na stry chu Zom bergowie przechowuj ą siano, bo pan Zom berg, wy soki, ogorzały na twarzy, ły siej ący m ężczy zna, j est furm anem . Ma wóz oraz pięknego j asnokasztanowego konia z płowy m ogonem i j asną grzy wą, który m ieszka w staj ni, w głębi podwórka. W naj bliższy m sąsiedztwie przy Warszawskiej ani po stronie parzy stej , przy której m ieszkaj ą rodzice dziewczy nki, ani po przeciwnej , nie m a j uż chy ba nikogo, kto trzy m ałby na podwórku konia. Małej obecność konia j ednak nie dziwi, co dzień widzi w m ieście furm anki. Poruszaj ą się główny m i ulicam i, po specj alnie dla nich wy ty czony ch poboczach, wożąc rozm aite towary, zwłaszcza węgiel, a dwa razy w ty godniu, w środy i piątki, przy j eżdżaj ą z pobliskich wsi chłopi, ustawiaj ą j e na ogrom ny m placu targowy m naprzeciwko kościoła i handluj ą ty m , co przy wieźli. Ale też coraz więcej poj awia się w m ieście sam ochodów. Kiedy dziewczy nka sięga wzrokiem dalej , poza ogrodzenie Zom bergów, widzi py szniący się nowością j asny ch cegieł i niety pową nowoczesną architekturą piętrowy dom Brudkowskich. Ogrom ne okna pierwszego piętra wzbudzaj ą w niej coś w rodzaj u zazdrości. Ale m im o że nowy, ten dom nie podoba się dziewczy nce, gdy ż od ulicy stoi szpecący widok warsztat sam ochodowy. Jest też co prawda kawałek ogrodu, ale nikt tam j ej nigdy nie zapraszał, bo Gutowscy nie znaj ą ty ch ludzi. Podobnie j ak Brudkowscy oraz gospodarz, u którego m ieszkaj ą j ej rodzice, Zom bergowie też
m aj ą ogródek warzy wny odgrodzony wy sokim płotem , a na nim grządki i inspekty. Spośród ich trzech córek naj m łodsza Magda j est koleżanką dziewczy nki. Bawią się w dom albo sklep na j edny m lub drugim podwórku, często klapią po kocich łbach za duży m i szpilkam i m atek, drążą odpły wy z kałuż, skaczą na skakance pod oknam i Ptasińskich, rwą owoce rosnącej na podwórku białej m orwy albo graj ą w gum ę, j eśli przy j dzie też Marlena z czwartego podwórka. Czasem robią „sekrety ” — kopią pły tki dołek, wkładaj ą tam kwiatki, kolorowe szkiełka, kam y ki, przy kładaj ą taflą znalezionego gdzieś szkła i przy sy puj ą ziem ią, żeby nigdy nie odkopać. Sekretem j est m iej sce i chy ba przesłanie, j akie w sobie owa kom pozy cj a zawiera. Dziewczy nki sądzą, że ktoś je kiedy ś odkopie. Ekscy tuj e j e ta m y śl, wy obrażaj ą sobie radość i zdum ienie znalazcy, zupełnie j akby zakopały coś niezwy kle cennego, j akiś skarb. Magda w odróżnieniu od dziewczy nki często by wa głodna. Mim o że m ieszkaj ą na parterze, zdarza się j ej wołać do m am y o „kanapkie”, którą niem al naty chm iast dostaj e przez otwarte okno. Ale dziś Magdy nie widać, zresztą dziewczy nka i tak nie m oże teraz wy j ść z dom u. Pan Zom berg zaprzęga konia i otwiera bram ę. Pewnie poj edzie po węgiel albo po kartofle, m oże będzie wiózł kom uś m eble albo drewno do porąbania? Dziewczy nka z niepokoj em przy gląda się m anewrowi. Wceluj e w bram ę czy nie wceluj e? Jest! Udało się! Pan Zom berg zam y ka bram ę i wy j eżdża na ulicę, koń stuka podkowam i o kocie łby i po chwili wóz ginie z pola widzenia. Dziewczy nka odchodzi od okna i sięga po Kasię. To przy wieziona przez rodziców z wy cieczki do Związku Radzieckiego duża lalka z prawdziwy m i włosam i, które m ożna czesać. Kiedy się j ą przechy li do przodu, kwili j ak dziecko. Mówi coś, co przy pom ina słowo „m am a”, i zam y ka oczy o twardy ch plastikowy ch rzęsach. Kasia m a szklane, zim ne źrenice koloru niebieskiego i czerwone usta. Jej ręce i nogi wy ginaj ą się, m ożna j ą posadzić. Dziewczy nka poprawia lalce fry zurę, zapina guziczek sukienki i sadza do plecionego wiklinowego wózka o chy botliwy ch m etalowy ch
kołach. Wózek m a również budkę chroniącą przed deszczem i słońcem , uszy tą z zielonej tkaniny w dm uchawce, tej sam ej , która j ako zasłonka wisi w przedpokoj u, skry waj ąc buty i okry cia. Kasia j est tak duża, że ledwie m ieści się na siedząco w wózku. Kilka ruchów do przodu i ty łu wy starczy, żeby zam knęła oczy. Lalka uśpiona, czy m się tu teraz zaj ąć? — m y śli dziewczy nka. Jej wzrok pada na pudełko z klockam i. Jedy ny fragm ent wolnego m iej sca w pokoj u znaj duj e się tuż przy piecu, który od porannego palenia wciąż trzy m a ciepło. Zawartość pudełka ląduj e na szary m sznurkowy m dy wanie. Dziewczy nka postanawia zbudować dom . Lubi to zaj ęcie prawie tak sam o j ak czy tanie książek. Z naj dłuższy ch klocków układa fundam enty. Budy nek będzie szeroki na j eden klocek i długi na dwa. Klocki trzeba tak łączy ć, żeby m ożna by ło gotowy dom przenieść z podłogi na stół. Zatem krótszy m i m usi teraz połączy ć dłuższe i wy pełnić powstałe przestrzenie. W zestawie klocków znaj duj ą się też drzwi i kilka okien. Dziewczy nka wstawia otwory tam , gdzie powinny się znaleźć. Aby dom by ł bardziej kolorowy, dokłada biały pasek na czerwonej ścianie. Mury rosną coraz szy bciej , długa belka spina j uż okna i drzwi ze ścianą, zaczy na się kładzenie sufitu i konstruowanie zwężaj ącego się ku górze dachu. Dom j uż zbudowany, zaj ął właśnie honorowe m iej sce na środku okrągłego stołu z orzecha przy kry tego szy dełkową serwetą. Co teraz? Dziewczy nka podnosi głowę i spostrzega nagle, że w pokoj u nie j est sam a. Stoj ąca w rogu toaletka z ogrom ny m lustrem , wąskim i skrzy dłam i i dwiem a boczny m i szafkam i ukazuj e takie sam o m ieszkanie, identy czny stół, biały kaflowy piec oraz podobną do niej dziewczy nkę uczesaną w koński ogon, która naj widoczniej bawi się z nią w chowanego. Obie odchy laj ą się naraz w tę sam ą stronę i w lustrze pozostaj e ty lko puste m ieszkanie. Dziewczy nka chce przechy trzy ć tę drugą. Na kolanach przechodzi pod stołem i nagle wy skakuj e z lewej strony, ale naj widoczniej tam ta wpadła dokładnie na ten sam pom y sł, bo zaskoczenie się nie udaj e.
Na znak zawartej znaj om ości dziewczy nka podchodzi do lustra i z uwagą przy gląda się tam tej . Jest ich j uż zresztą nie dwie, a cztery ! Takie sam e dziewczy nki ukazuj ą się bowiem na każdy m ze skrzy deł lustra. Nie wiadom o, która m ałpuj e którą, dość że przekom arzanie staj e się w końcu nudne. Mała wie przecież, że patrzy na siebie. Robi j eszcze kilka m in, pochy la głowę, pokazuj e sam a sobie j ęzy k, ale j ej uwagę przy ciąga wkrótce drewniane pudełko rzeźbione w góralskie m oty wy, do którego m atka chowa biżuterię. Kościana broszka z sy renką, inna w kształcie m uszli, koraliki z Jabloneksu, kawałki drewienek wy palone w proste wzory i połączone m iedziany m drutem to niem al wszy stkie j ej skarby. Matka nie j est kokietką, ale dziewczy nka nie zdaj e sobie z tego sprawy, zaczy na przy m ierzać ozdoby. Nie przy puszcza też, że ten niewinny gest nieodwołalnie j ą uzależnia. Przed dzieckiem nie udało się ukry ć, że w dom u są j eszcze kupione pokątnie pierścionki z rosy j skiego złota ze sztuczny m rubinem , koralem czy kam ieniem księży cowy m . Matka zapewne przezornie schowała j e do bieliźniarki, tam gdzie trzy m a nowiutkie brązowe pięćsetki z górnikiem . Dziewczy nka wsuwa rękę pom iędzy gładko wy prasowaną pościel i uśm iecha się trium falnie. Wy ciąga m aleńkie pudełeczko, zakłada na cienkie paluszki prawej dłoni wszy stkie trzy pierścionki. Próbuj e wcisnąć dwa palce w j edną obrączkę, ale to się nie udaj e. Potem podpatrzony m nie wiadom o gdzie gestem zasłania sobie usta dłonią tak, aby zaprezentować lustru upierścienione palce. Nie wie, co j eszcze m ożna by zrobić, zdej m uj e więc złoto i upy cha z powrotem do pudełka, które wsuwa na m iej sce. Chcąc zatrzeć ślady przestępstwa, przekręca kluczy k w zam ku szafy. Ściąga z kucy ka uciętą ze starej rowerowej dętki gum kę i rozpuszcza włosy. Czesze j e wolno, dostoj nie, z powagą. Potrząsa nim i, rozrzuca na ram iona i znów nie wie, co dalej . Zakłada gum kę z powrotem . Spostrzega, że trzeba j eszcze poprawić haftowany czerwony m i i zielony m i krzy ży kam i bieżnik, który chroni i ozdabia toaletkę, zam knąć na powrót drewniane pudełko
z m am iną biżuterią, przesunąć nieco w lewo flakon z rosy j skim i perfum am i, w który ch pły wa zoboj ętniały na wszy stko narcy z, zetrzeć dłonią drobiny kurzu, które zdąży ły osiąść na orzechowy m drewnie blatu. Znów robi się nudno. Dziewczy nka idzie do kuchni. Wy j m uj e z kredensu szklankę m usztardówkę i naciskaj ąc na dźwigienkę, nalewa sobie z sy fonu wody sodowej . Woda j est zim na i przy j em nie szczy pie w j ęzy k. Po upiciu kilku ły ków dziecko niem al naty chm iast biegnie na przy legaj ący do kuchni stry szek, aby zrobić siku. Kuca nad wiadrem i rozgląda się uważnie. Czego tu nie m a! Przy m aleńkim okienku tata urządził sobie warsztat z narzędziam i, obok stoi pralka, są skrzy nki z warzy wam i, wiklinowy kosz na brudną bieliznę. Na ścianie wisi nawet okolona szerokim i złoty m i ram am i wielka reprodukcj a cudownego obrazu przedstawiaj ąca Matkę Boską Częstochowską. Nie wiadom o, j ak tu trafiła, czy j est pozostałością po poprzednich lokatorach? Nietrafiony m prezentem ślubny m ? Dziecko czuj e w ty m j akąś niestosowność, nigdy j ednak nie poruszy tego tem atu ze starszy m i. Tu, na przy górku, stoi też j ej koń na biegunach, świeżo pom alowany na kolor kuchennej lam perii. Koń j est baj kowy, zielononiebieski. Przy szy i m a dwa kołki do trzy m ania się dłońm i. Aby wprawić go w ruch, należy pochy lać się regularnie do przodu i do ty łu. Dziewczy nka siada i zaczy na się buj ać. Potem zobaczy u kogoś prawdziwe cacko: wy pchaną włosiem m iniaturę prawdziwego konia z grzy wą, kopy tam i, siodełkiem , uprzężą, z dum nie ły piący m brązowy m okiem ze szkła. Chętnie go dosiądzie, doceni nawet wy godę m iękkich boków i strzem ion, w które wkłada się nogi. Nigdy j ednak żaden koń nie będzie j ej tak bliski j ak ten istniej ący j uż ty lko w pam ięci, drewniany, twardy, zaginiony. Może pozostawiony na ty m stry chu? Może wy rzucony na śm ietnik albo porąbany na rozpałkę? Stry szek, czy li „przy górek”, j ak nie wiedzieć czem u nazy wa go m atka, to prawdziwy raj dla
odkry wcy, ale dziewczy nka robi się głodna. Babka, śpiesząc się do szpitala, nie zrobiła j ej kanapki. O tej porze w przedszkolu by łby j uż pewnie obiad, bo m ała czuj e ssanie w żołądku. Jedy ny m ratunkiem j est suchy chleb. Wraca do kuchni, wy dłubuj e dziurę w rozkroj ony m bochenku i ulepiwszy z ośródki kulkę, wsadza j ą sobie do ust. Gdy by by ła w przedszkolu, pewnie teraz by leżakowała. Nie cierpi tego. Na znak, j ak bardzo tego nienawidzi, kładzie się na zim nej podłodze. Ktoś wbiega po schodach, m oże to j uż one? Chwila napięcia. Nie, to ty lko j edna osoba, m oże listonosz albo który ś z chłopaków od sąsiadów. Sły chać pukanie do ich drzwi, ale nikt nie odpowiada. Dziewczy nka zam iera. Co zrobić, j eśli do niej też ktoś spróbuj e zapukać? Wstrzy m uj e oddech, przerażona. Na szczęście ten ktoś schodzi po schodach, sły chać skrzy pnięcie drzwi wej ściowy ch, wy szedł. Leżąc na brzuchu, dziewczy nka wodzi pośliniony m palcem po żółty ch wzorkach linoleum . Nagle uświadam ia sobie, że m oże przecież nary sować laurkę dla m am y i Urszulki! Ta m y śl nagła, niem al olśnienie, rozbudza j ą, każe wstać, wy j ąć blok i kredki świecowe, usiąść przy stole w kuchni i zabrać się do pracy. Tak! To będzie niespodzianka! Naj pierw wazon, w nim kilka tulipanów, czerwony ch i żółty ch, wazon zostanie ozdobiony szlaczkiem , a powietrze wokół niego wy pełnią gorące serduszka, unoszące się fry wolnie, j akby czekały na schwy tanie. Wazon też się trochę unosi, dostanie więc brązową podstawę, a powietrze, aby by ło powietrzem , otrzy m a słaby odcień błękitu. Zadanie j est trudne, kredki się łam ią, trzeba podej m ować wiele sam odzielny ch decy zj i, nie m ożna się obej ść bez wy suniętego j ęzy ka, który znam ionuj e naj wy ższy stopień skupienia. Nagle sły chać z podwórka j akieś podniesione głosy. Dziewczy nka porzuca swe dzieło, wchodzi na taboret i wy gląda przez lekko uchy lony lufcik. Są! Nareszcie! W naj wy ższy m podnieceniu, nie złoży wszy kredek do pudełka, łapie laurkę, otwiera drzwi i wy biega z m ieszkania, aby godnie powitać nowego członka rodziny. Zbiega do połowy schodów, niczy m tarczę trzy m aj ąc ry sunek
w wy ciągnięty ch rękach. Kobiety zaczęły się właśnie wspinać. Matka, niosąca becik z noworodkiem , idzie pierwsza. Patrzy pod nogi, bo na schodach j est dość ciem no. Dziewczy nka widzi, że wy brała zły m om ent, cofa się na górę, wciąż czekaj ąc, że m atka zauważy i zachwy ci się ry sunkiem . Ona ty m czasem zauważa j edy nie, że drzwi do m ieszkania się zatrzasnęły ! — Mam o, wzięłaś klucz? — z nadziej ą py ta babkę. — Nie, no przecież Małgosia została w m ieszkaniu! Matka kurczowo przy tula niem owlaka i rozgląda się, j akby chciała znaleźć klucz pod swoim i stopam i. — Ale ona wy szła, a drzwi się zatrzasnęły ! Włodek wróci dopiero przed trzecią, co będziem y robić ty le czasu na schodach?! Babka, j akby nie wierzy ła, podchodzi pod drzwi i porusza klam ką ty lko po to, aby stwierdzić naocznie, że są zatrzaśnięte. — Można wej ść przez okno! — rzuca śm iałą propozy cj ę dziewczy nka. — Lufcik j est otwarty ! Ten szalony pom y sł nie uzy skuj e akceptacj i. Babka j est za stara, aby się wspinać po drabinie, dziewczy nka zby t m ała, a m atka m a lęk wy sokości. Zatem odpada. Babka puka do sąsiadki. — Nikogo tam nie m a — ponuro odpowiada m ała. — Mam usiu, zim no m i! — pociera dłonią zm arznięte ram iona. Matka podaj e zawiniątko z dzieckiem babce, schodzi na parter i puka do drzwi gospodarza. Na szczęście Aleksander Włodarczy k j est w dom u. Słucha relacj i, ale wiadom o, że poza uży czeniem drabiny i otwarciem furtki do ogrodu rozciągaj ącego się pod oknem Gutowskich niczego więcej nie zrobi. Jest stary, ciężki, niezgrabny. Często drapie się po ły sej głowie, którą przy kry wa czapką leninówką. Ma czerwone policzki poprzecinane fascy nuj ący m i fioletowy m i ży łkam i. Pod m ięsisty m , wiecznie zaczerwieniony m nosem wy hodował sobie czarne wąsiska, które nadaj ą j ego twarzy groźny wy gląd. Z nosa wy staj ą m u kępki włosów. Dziewczy nka się go trochę
obawia, bo chodzi wiecznie nachm urzony i nie przegapi żadnej okazj i, aby nakrzy czeć na dzieciaki. Dlatego nie lubią, kiedy zam iata podwórko zrobioną z witek m iotłą i przeszkadza im w zabawie. Dwupokoj owe m ieszkanie gospodarza wy daj e się dziewczy nce ogrom ne niczy m pałac. Króluj e tu j ego żona, Helena. Z wiecznie skrzy wioną m iną i skrzekliwy m głosem łaj a wszy stkich dookoła. Często pokazuj e się w kolorowy m szlafroku i papilotach. Ty m razem j ednak gospody ni nie widać. — No co j a pani poradzę… — m arudzi gospodarz i szuraj ąc nogam i, idzie do ogrodu. Wspólnie ze zdenerwowaną m atką zdej m uj ą z haków drabinę wiszącą poziom o na ścianie dom u i przy stawiaj ą do dachu. Sprawdzaj ą razem j ej stabilność, wreszcie m atka próbuj e wej ść na pierwszy, drugi, trzeci szczebel. To j uż j est dla niej za wy soko. Rozgląda się bezradnie po podwórku. Tuż obok, po lewej stronie, w bliźniaczy m parterowy m drewniaku m ieszkaj ą Ptasińscy ze Staśkiem i Tokarscy. Ci ostatni, starsi państwo, nie pom ogą. Stasiek Ptasińskich j est spry tny, ale pewnie nie wrócił j eszcze ze szkoły. Matka schodzi z drabiny i puka do sąsiadów, j ednak nikt nie otwiera. W m aleńkim dom ku po drugiej stronie podwórka m ieszka Edek z panią Rom ą, też starsi ludzie, Edek zresztą j est, zdaj e się, znowu w więzieniu. Ma taki oby czaj , że j esienią kradnie coś z piwnic na osiedlu woj skowy m , rower albo sanki, m ilicj a go zgarnia i na zim ę ląduj e pod kluczem . Rom a nie pom oże, bo m a j akąś taj em niczą chorobę, która powoduj e, że śm iesznie potrząsa głową, j akby wszy stkiem u przeczy ła. W j ej m aciupkim m ieszkaniu przy klej ony m do kom órek panuj e zawsze idealny porządek. Zatem do nich m atka nawet nie puka. Mij a piwnicę, m ałą m urowaną kom órkę, w której m ieszkańcy m aj ą boksy do przechowy wania kartofli i gdzie pachnie j ak u babci w kopcu, i kieruj e się ku m urowanem u dom owi. Tu, w pokoj u z kuchnią, naj ciem niej szy m chy ba na cały m podwórku, m ieszkaj ą Tuszy ńscy. On j est cholewkarzem , pracuj e w dom u, m oże zechce pom óc? Sąsiad j ednak
zapewne właśnie dziś odwiózł do spółdzielni uszy te cholewki, bo drzwi są zam knięte. Zdesperowana m atka wy chodzi na ulicę, gotowa poprosić o pom oc pierwszego napotkanego m ężczy znę. Ty m czasem trafia się żona kuzy na, Janka Kowalska. Chwilę później gram oli się j uż odważnie szczebel po szczeblu ku okienku na facj atce. Niełatwe to zadanie. Drabina m a osiem stopni i wy staj e ponad ry nnę, a dach j est pochy ły. Już sam o wej ście tak wy soko to bohaterstwo, j ak tu j eszcze otworzy ć okno? Żeby tego dokonać, należy włoży ć rękę przez lufcik i przekręcić zam ek znaj duj ący się wewnątrz. Co prawda gospodarz i m am a trzy m aj ą drabinę, ale to ekwilibry sty ka na wy sokości pierwszego piętra! Na dole są inspekty ze szkłem . Upadek m ógłby okazać się straszny w skutkach! Jednak kobieta w poczuciu m isj i pnie się w górę i j uż niem al sięga lufcika. Przezornie nie patrzy w dół. Teraz rzecz naj trudniej sza: m usi wej ść na naj wy ższy szczebel drabiny, inaczej nie przełoży ręki przez dubeltowe okno. Trzy m a się j uż ty lko okna. Pchnęła! Sły chać trzask doniczki z kwiatkiem rozbij aj ącej się na podłodze. Kobieta przesadziła nogę przez parapet. Usiadła okrakiem na parapecie. Wciągnęła drugą nogę. Jest w środku! — Lecę otworzy ć! — krzy knęła, znikaj ąc z pola widzenia, a pod m atką dopiero teraz ugięły się nogi. Pędzi j ednak na górę, nawet nie podziękowała gospodarzowi za pom oc, zrobi to później , trzeba wej ść do dom u, zam knąć okno, zabrać dzieci, zm ieść skorupy z podłogi. Stawia wielkie kroki, by le prędzej , co drugi schodek. Kuzy nka i babka oraz obie córki są j uż w m ieszkaniu. Weszły do pokoj u, zdej m uj ą z buzi niem owlęcia pieluszkę i patrzą na śliczną twarzy czkę. — To j est twój dom , Urszulko! — m ówi dobitnie starsza siostra, głaszcząc niem owlę po policzku. — Ale przy goda! — Janka zaciera ręce.
— Musim y zm ienić ten zam ek! — postanawia m atka. — To j a wody na herbatę nastawię! — proponuj e babka. Widzi j ednak, że na m łodej kuzy nce ten pom y sł nie robi wrażenia. — A m oże coś m ocniej szego? — sugeruj e i spostrzega, że trafiła. — I j a się napij ę za zdrowie! — m ówi bez entuzj azm u, przekonana j ednak, że w zastępstwie córki powinna pełnić honory dom u.
Przechodzą do kuchni. Na stole poj awiaj ą się dwa kieliszki i wy j ęta z barku w biblioteczce napoczęta butelka wódki. Starsza pani i kuzy nka wy chy laj ą po m ęsku. Matka nie pij e. Przy nosi z przy górka koszy k z ziem niakam i i na stoj ąco zaczy na j e obierać. Chwilę później woda w czaj niku wrze. Kobieta nastawia ziem niaki, nalewa esencj ę z im bry ka do kubków i wszy stkie trzy, usiadłszy na drewniany ch taboretach, zawisaj ą nad stołem w j akim ś szczególny m skupieniu. Milczą, każda zaplątana we własne m y śli. — Co tam tak cicho?! — Matka podry wa się i pędzi do pokoj u. Zagląda j ednak ostrożnie. Nieco schowane za kaflowy m piecem , który zasłania widok, j ej dwie córki właśnie nawiązuj ą znaj om ość. Starsza delikatnie gładzi rączkę m łodszej , która patrzy ku niej wielkim i granatowy m i źrenicam i. — To j est teraz twoj e łóżeczko, Urszulko. Będzie ci tu wy godnie. Nic się nie m artw, j a będę spała na am ery kance, o tam , pod oknem . Matka po cichu wy cofuj e się do kuchni.
W niedzielny poranek Gutowscy przy j m uj ą niespodziewanego gościa. Szwagierka Mary li, żona Jerzego, Zofia Serwatowska, przy j eżdża z Warszawy ze sm utną nowiną. Tego sam ego dnia, kiedy urodziła się Urszulka, j ej przy szły oj ciec chrzestny, Teofil Serwatowski, m iał wy padek.
Kierowca sam ochodu, który m m łody wetery narz j echał do pracy, wpadł w poślizg. Obaj m ężczy źni w ciężkim stanie trafili do szpitala. Ponieważ nie wiadom o nawet dokładnie, w który m szpitalu leży poturbowany Tosiek, kobiety szeptem um awiaj ą się, aby na razie nie inform ować o ty m babci, taka też j est zresztą wola chorego. Przej ęte sy tuacj ą, nie zwracaj ą uwagi na kręcącą się w kuchni dziewczy nkę. Ty m czasem babcia, która znowu przy j echała, zaj m uj e się m aleństwem . Starsza wnuczka przez szparę w na wpół przy m knięty ch drzwiach wślizguj e się do pokoj u i staj e obok niej . — Babciu, ty nic nie wiesz… — zaczy na konspiracy j nie. — O czy m ? — Że one tam knuj ą! — Dziewczy nka fuka z oburzeniem i niem al płaczliwie. — Co robią?! — Um awiaj ą się, że nic ci nie powiedzą! Wnuczka, przej ęta niesprawiedliwością, która dotknęła babkę ze strony córki i sy nowej , postanawia j ak naj prędzej doprowadzić do naprawienia zła, j akie tu się dziej e. Bierze babkę delikatnie za rękę i ciągnie do kuchni. — No, proszę, powiedzcie, coście tu uradziły ! — rzuca oskarży cielskim tonem , biorąc się pod boki. Kobiety patrzą zdziwione, nie rozum iej ą. Dziewczy nka czuj e, że nie przekona ich do dobrowolnego wy j awienia grzechu, bierze więc sprawę w swoj e ręce. — Wuj ek Tosiek m iał straszny wy padek! Leży w szpitalu, cały w gipsie! — dodaj e szlachetna obrończy ni prawdy. — I co? Ły so wam teraz?! Młode kobiety z m inam i winowaj czy ń patrzą w podłogę. VII Snuj ę się po dom u, wielokrotnie przem ierzaj ąc wszy stkie piętra. Choć nęka m nie poczucie
straconego czasu, j est w ty m chy ba j akiś sens, coś przecież robię. Może bardziej , żeby zaj ąć ręce i głowę, uciec sprzed laptopa, m ieć argum enty, że są rzeczy niecierpiące zwłoki, coś porządkuj ę, przestawiam , odkurzam . Sprzęty łagodnie poddaj ą się m oj ej woli, oboj ętne, gdzie j e przy dzielę: tu czy tam . W pokoj u czy w piwnicy czuj ą się równie dobrze. Ale m nie to nie j est oboj ętne. Chcę nad wszy stkim sprawować kontrolę. Wiedzieć, gdzie co się znaj duj e. Ta obsesj a wiecznego porządku. Porządek ułatwia ży cie, ale ileż nam go zabiera! Ile czasu trzeba poświęcić, aby go ustanowić i utrzy m ać! Chowam do pudełek letnie buty. Wielu znów ani razu nie założy łam . Zapadaj ą w sen zim owy, który przeciągnie się na całe lato. Doty kam letnich sukienek, po które nie sięgnęłam . Wciąż ich przy by wa, w szafach i na stoj akach robi się coraz ciaśniej . Cały dzień poświęcam rzeczom . Z wiekiem coraz trudniej przy chodzi m i się rozstawać z przedm iotam i. Ktoś inny wy rzuci j e kiedy ś bez senty m entu. Takie rozstania nie bolą. Czasem wy rastam y z rzeczy, wy daj ą się j uż zbędne, sądzim y, że nieodwracalnie. Robim y porządki i bez zastanowienia wy rzucam y. A potem , po wielu latach, przy pom inam y sobie nagle tę zabawkę, tę zszy wkę pisem ek, pióro, kubek, sweter. Nagle staj ą się znowu ważne. Chcieliby śm y j e odzy skać, szukam y w dom u swoim i rodziców, nie dowierzaj ąc, że skończy ły na śm ietniku. Ileż by śm y dali, aby znów wziąć do ręki elem entarz, pobawić się stary m sam ochodzikiem , posłuchać, j ak płacze tam ta lalka, nalać j ej herbaty do porcelanowego kom pletu, który gdzieś przepadł. Dlaczego?! Mój porcelanowy serwis… Pam iętam nawet, w j akim pudełku by ł przechowy wany i kto m i go podarował! Z j aką czcią otwierałam ten karton, j ak ostrożnie się bawiłam śliczny m i j asnoszary m i filiżankam i! Pam iętam kształt dzbanka i m lecznika, nawet m aleńkie kwiatki, j akim i j e ozdobiono. Tak eleganckich naczy ń nie by ło w naszy m dom u. Przez długie dziesięciolecia nieprzy datny, teraz m ój serwis odzy skałby znaczenie. Stanąłby m iędzy m iśnieńskim i filiżankam i, na równy ch prawach sąsiadowałby z chińską porcelaną, dostałby osobną półeczkę. Ale nigdzie go
nie m a. Nikt go nawet nie pam ięta. Poży czony ? Oddany ? Może wy rzucony z braku m iej sca? Znów by łby skarbem , silną nicią wiążącą m nie z coraz bardziej oddalaj ący m się dzieciństwem , beztroskim czasem , kiedy wszy stko by ło j eszcze m ożliwe, a ży cie proste i oczy wiste rozpościerało się wokół niczy m ocean bez granic. Nikt m nie nie przy gotował na to, że rzeczy czasem odzy skuj ą znaczenie. Zahibernowane w pam ięci, zbędne przez wiele lat, znienacka na powrót staj ą się ważne. Ktoś powinien j e dla nas przechować. Ktoś powinien wiedzieć, że za nim i zatęsknim y. Chciałoby się otworzy ć pudełko wy niesione na stry ch i przeży ć wzruszenie ponownego spotkania. Dlaczego wracam y do stary ch przedm iotów? Czerwony em aliowany kubek zam ieniłam na porcelanową filiżankę, ale tęsknię do kubka. Do ży cia bez refleksj i o przem ij aniu, o nieuchronny m końcu, które stale m i towarzy szą. Czas, kiedy ś tak ospały, teraz wciąż m nie pogania. Przy chodzi taki dzień, j ak dzisiej szy, i nie potrafię obronić się przed wy rzutam i, że j estem zby t hoj na, zby t rozrzutna, że nie um iem rozsądnie gospodarować tą resztką, która m i została.
Listopad dostosował się do j esieni. Pogodny, ciepły, leniwy. Prace w ogrodzie czekaj ą, bo trawa wciąż zielona. Ciągle kwitną m iniaturowe bratki i zim owity, a nawet j akaś zapóźniona rudbekia. Nadal codziennie włącza się nawadnianie, bo j est bardzo sucho. Co prawda chwilowy przy m rozek ściął j uż niektóre by liny, inne sam oistnie zasy chaj ą, ale wy daj e się, że wegetacj a wielu roślin trwa w naj lepsze. Odważnie czekaj ą na m róz i śnieg. Wy j ątkowo piękny weekend Wszy stkich Święty ch. Ciepło i sucho. Z m am ą, Urszulą, j ej m ężem , córkam i i m oim i sy nam i odwiedzam y m iński cm entarz. Idziem y wolno, m am y bardzo dużo zniczy i nie planuj ąc tego wcześniej , odnaj duj em y groby ludzi, o który ch śm ierci nie wiedzieliśm y albo podej rzewaliśm y, że j uż nie ży j ą, j ednak nie m ieliśm y poj ęcia, gdzie ich pochowano. Nasze oczy zatrzy m uj ą się na ich nagrobkach, j akby to oni sam i, ży wi, nagle przed
nam i stanęli. Wy wołuj ą falę wspom nień, które nie są ważne dla nikogo poza m ną. Mim o że wspom nienia przechowy wałam dość niedbale, całe lata ich nie odkurzaj ąc, teraz staj ą się ży we i ostre. Nie potrafię oprzeć się chęci m ówienia o ty ch ludziach. Młodzież słucha grzecznie, wiem j ednak, że spoty kam się sam a ze sobą. Nikt j uż nie m oże zwery fikować m oj ej opowieści. Powiadaj ą, że śm ierć nas wszy stkich zrównuj e, bo ten sam koniec pisany j est każdem u bez wy j ątku. Ale to nieprawda, bo ani koniec nie j est j ednakowy, ani śm ierć równie skrupulatnie nie wy biera. Niektóry m darowane j est długie, obfite ży cie i lekki koniec we śnie, a inny m m ęki chorób. Jedny ch śm ierć zabierze zby t wcześnie, nim zdążą zrobić j akiekolwiek podsum owanie, bez oglądania się na rozsądek czy sprawiedliwość, o inny ch j akby zapom niała. Niektórzy zdążą posm akować ży cia, zachły snąć się nim , a nawet nażreć, inni, ciągle głodni, dotrą do kresu, zapatrzeni w przy szłość, której nie doczekaj ą. Stoj ąc nad grobam i bliskich, nie m y ślę o m oim własny m końcu. Nie zastanawiam się, j ak i gdzie chciałaby m spocząć. Tem at śm ierci nawet tu, nawet tego dnia, uważam za niewart podej m owania. Moj e plany zakończą się za ży cia. Przeszy wa m nie nagle przy kra m y śl, że nadej dzie czas, kiedy m oi sy nowie będą tu stali przed tablicą z m oim nazwiskiem . Przechodzim y przez cały cm entarz, zaczy naj ąc na nowy m i dochodząc w końcu do bram y głównej . Idę wspom óc znaj om y ch kwestuj ący ch na odnowienie zaby tkowy ch grobów, a m łodzież wy chodzi na ulicę. Wracaj ą wszy scy czworo trium falnie, nurkuj ąc nosam i w olbrzy m ich kłębach waty cukrowej . VIII Oczekiwane narodziny siostry spowodowały wiele zm ian w ży ciu dziewczy nki. Oddała m am ie zgrom adzone oszczędności i razem wy brały w sklepie śpioszki i kaftaniki dla m alucha. Dostała też swoj e pierwsze dorosłe łóżko — rozkładany fotel zwany am ery kanką. Obity zielony m pluszem , twardy i niewy godny, nie um y wał się do dziecięcego żelaznego łóżeczka z siatkam i po bokach.
Jednak nie narzekała, czuła się j uż duża, a z am ery kanki, j eśli ty lko przełoży ło się poduszkę w nogi, m ożna by ło oglądać telewizj ę! Czarno-biały telewizor Turkus, szczególny przedm iot dum y rodziców, włączało się dopiero wieczorem . Wcześniej nie by ło po co, ponieważ em isj ę program u zaczy nano po południu. Co innego w niedzielę i święta, wtedy j uż od rana leciały am ery kańskie kreskówki oraz film y fam ilij ne, które szczególnie m iło oglądało się późną j esienią i zim ą, gdy na dworze lał deszcz lub ściskał m róz, a w pokoj u huczał rozpalony kaflowy piec. Tego roku w dzień Wszy stkich Święty ch na cm entarz dziewczy nka szła ty lko z tatą. Mam a i Urszulka zostały w dom u. Dziewczy nka by ła szczęśliwa, że m a tatę wy łącznie dla siebie i na tak długo! Tata by ł rzadkim gościem w dom u. Widy wała go w zasadzie ty lko w niedziele oraz podczas powrotu z przedszkola, bo potem , zj adłszy pośpiesznie obiad, pakował swoj e zeszy ty i książki i pędził do szkoły wieczorowej , gdzie cztery razy w ty godniu uczy ł się na technika elektry ka. Zostało m u j eszcze dwa lata nauki. Potem będzie m iał j uż wolny każdy wieczór. Muszą j akoś wy trzy m ać. Szli i szli, przeciskaj ąc się przez zm ierzaj ący ku cm entarzowi tłum . Mij ali kobiety ubrane w futra oraz m ężczy zn w j esionkach z futrzany m i kołnierzam i lub pelisach i w kapeluszach. Tego dnia wszy scy wy j m owali z szaf świąteczne, pachnące naftaliną zim owe okry cia. Na co dzień nie widy wała ludzi tak elegancko ubrany ch. Często nosili nicowane płaszcze, uszy te z koca kurtki czy watowane kufaj ki, do nich berety z antenką, a kobiety chustki. Wy raźnie oddzielali dzień powszedni od niedzieli i święta. Dzieci również ubierało się w futerka lub haftowane kożuszki. Ona właśnie m iała na sobie taki wy szy wany kolorowy m kordonkiem kożuszek z barankiem . Zapinany na plecione skórzane guziki, by ł niezwy kle atrakcy j ny z j ednego powodu. Pętelka pierwszego od góry, rzadko zapinanego guzika, sterczała tuż przy ustach i dziewczy nka nabrała znienawidzonego przez m atkę zwy czaj u
j ej żucia. Co w niej by ło takiego sm acznego?! Matka się denerwowała, dziewczy nka żuła pętelkę skry cie, kiedy z przedszkola odbierał j ą brat cioteczny, Władek. Ale naj lepiej pętelka sm akowała podczas j azdy na sankach, kiedy ten, kto ciągnął za sznur, odwrócony do niej plecam i, nie dostrzegał grzechu dziewczy nki, a i ona sam a również o nim zapom inaj ąc, żuła zapam iętale zapleciony w warkoczy k rzem y k i niczy m księżniczka ze swej karety słała dum ne spoj rzenia m ij any m przechodniom .
W tłum ie tata nie zwracał na nią uwagi. Wy patry wał znaj om y ch, szukał przej ścia, ale trzy m ał j ą m ocno za rękę. Oby dwoj e, j akby się um ówili, zdj ęli rękawiczki. Dziewczy nka wełniane, połączone sznurkiem i zwisaj ące z rękawów kożucha, tata — skórzane, bo zawsze m u by ło gorąco. Ten doty k, czasem lekkie uściśnięcie, wy starczał, aby dziewczy nka czuła się spokoj na i szczęśliwa. Na cm entarz chodziło się w zasadzie raz do roku, we Wszy stkich Święty ch. Tego dnia od ulicy Budowlanej aż do sam ej bram y ciągnęły się ty m czasowe kram iki ze zniczam i, kwiatam i, cukrową watą, różny m i odpustowy m i świecidełkam i. Już za dnia cm entarz wy glądał odświętnie. Przepiękne doniczkowe chry zantem y lub sztuczne kwiaty z kolorowy ch bibułek, a także zielone gałązki, j ak okiem sięgnąć rozlewały się w kolorowe plam y. Jednak dopiero wieczorem robił naprawdę wielkie wrażenie. Widoczna z daleka pom arańczowa łuna zawisała nad grobam i, wżeraj ąc się w granatowe niebo. Z górki przy grobie babci dziewczy nka widziała przed sobą m orze m aleńkich ogników, pełgaj ący ch w podm uchach wiatru. Ży li j eszcze wtedy dziadek Włady sław, ciotka Halina i j ej m ąż, wuj ek Władek, stry j ek Grzesiek, stry j ek Poldek, ciotka Janina, oboj e dziadkowie Tokarscy, sąsiedzi z Warszawskiej . Marek by ł m łody m chłopakiem i nie wiedział, że kiedy ś, po rozwodzie, przy j dzie m u dzielić grób z by łą żoną, Lucy ną. Ży li j eszcze Lidzia i Władek.
Rodzina Czesławy i Włady sława Gutowskich sprowadziła się do Mińska tuż przed woj ną, m atka dziewczy nki po ukończeniu szkoły nauczy cielskiej w Siennicy przed kilku laty, dlatego m ieli ty lko dwa groby do odwiedzenia. Jeśli do grobu babci Gutowskiej szło się wy godnie dość szeroką alej ką, to aby dostać się do tego drugiego, grobu siostry taty, Joanny, trzeba by ło przedzierać się przez wąskie ścieżki, a niej ednokrotnie nawet deptać cudze nagrobki, ponieważ w tej części cm entarza, bliżej m uru od zachodniej strony, chowano ludzi bez żadnego planu, bez m y śli o ty m , że od czasu do czasu ktoś zechce tu przy j ść, aby zapalić świeczkę czy pom odlić się za dusze swy ch bliskich. Dziewczy nka czuła dum ę, kiedy wy j m owała z siatki znicz i podawała tacie, aby zapalił go na grobie babci, której nigdy nie poznała. Zgodnie z ży czeniem wy rażony m przed śm iercią, babcię pochowano na sam y m końcu cm entarza. Ze wzniesienia widać tu fragm ent parku, rozlewisko rzeki Srebrnej , a na drugim brzegu nieodległy Zespół Szkół Budowlany ch. Tam właśnie tata się uczy ! Na lewo, ponad m urem cm entarny m , wznoszą się zabudowania fabry czne, a z ty łu rozciąga się nierówny teren dawnej żwirowni. To koniec starego cm entarza, ale wkrótce ten teren zostanie oddany pod nowe groby. Dziewczy nkę głęboko poruszała m agia cm entarza pełnego świateł i kwiatów. Ale j eszcze bardziej dum na by ła z tego nieczęstego sam na sam z oj cem . By ł dla niej kim ś wy j ątkowy m . Młody, przy stoj ny, wiecznie uśm iechnięty, z faluj ący m i lekko włosam i. Mówili, że j est do niego podobna. Jak on m iała niebieskoszare oczy i kręcone j asne włosy. Kochała go tak bardzo, że kiedy wrócił późną nocą z j akiegoś kilkudniowego kursu czy szkolenia, m usiał skulony w kłębek położy ć się obok niej w m alutkim dziecięcy m łóżeczku, bo inaczej nie chciała usnąć. Kochała j ego dłonie, kiedy m y ł j ą w przy noszonej ze stry szku m ałej cy nkowanej wanience. Lubiła j eździć z nim na m otorze, lubiła, kiedy odbierał j ą z przedszkola. Idąc piechotą, obowiązkowo wskakiwała na wszy stkie schodki, a j eśli schodków akurat nie by ło, podskakiwali razem , wy śpiewuj ąc j akąś
piosenkę lub ry m owankę. Ale teraz, skupiona, m ocno trzy m ała j ego dłoń. Czuła chłód i cieszy ła się, że w dom u czeka ich gorący obiad. Szli j ednak nieśpiesznie, rozm awiaj ąc. Kiedy wrócili, j eszcze na schodach poczuli zapach ciastek. Okazało się, że gdy Ula spała, m am a zagniotła kruche ciasto ze skwarkam i i wy cisnąwszy przez m aszy nkę kilka różny ch wzorów, upiekła j e w elektry czny m piecy ku, stoj ący m na m ałej j ednokom orowej lodówce. Pięknie wy pieczone, złociste ciastka by ły j eszcze gorące, zresztą i tak nikt by nie pozwolił ich tknąć przed obiadem . Pewny ch zasad w ty m dom u się nie łam ało. Ale co to będzie za uczta podczas podwieczorku! Jeśli m am a zrobi też kisiel z torebki, będzie m ożna oglądać telewizj ę i m aczać ciastka w kisielu, a potem zlizy wać go niczy m lody i wy sy sać to, co zdąży ło wsiąknąć w m iąższ ciastka. W ciepłej kuchni dziewczy nka z zadziwiaj ącą u niej żarłocznością j adła zupę pom idorową z m akaronem , m arząc o chwili, kiedy będzie m ogła nałoży ć sobie na talerzy k górkę ciastek, usiąść na wersalce i obej rzeć ulubiony film przy rodniczy. Tata włączy ł telewizor i pochłonięta ciastkam i oraz ży ciem afry kańskiej sawanny dziewczy nka początkowo nie zauważy ła, że m am a przy siadła na krześle obok i karm i Urszulkę. Kiedy to spostrzegła, podeszła do nich i głosem , który nieudolnie usiłował ukry ć delikatną nutę zazdrości, zapy tała: — Opowiesz m i o dniu, w który m się urodziłam ? Mam a nie dała się długo prosić. — To by ło lato. Wakacj e. Koniec lipca. Porodówka m ieściła się wówczas przy ulicy Świerczewskiego, niedaleko stacj i, w takim zwy kły m dom u j ak nasz. — Pokazy wałaś m i kiedy ś! — Zbliżał się term in porodu, zgłosiłam się więc, dostałam łóżko i leżałam tam przez dwa dni, ale ty j eszcze nie chciałaś się urodzić. Nudziło m i się. Tata, wracaj ąc z pracy, zobaczy ł, co się
dziej e, wezwał dorożkę i zabrał m nie do dom u. — Dorożkę?… — Taki poj azd, rodzaj powozu. Tata j echał na rowerze z ty łu. W dom u zabrałam się do sprzątania i inny ch czy nności. Usły szała m nie sąsiadka. — Pani Czaj kowa? — Tak, pani Czaj kowa. Doradzała, aby m j ednak wróciła do szpitala, bo kiedy zacznę rodzić w nocy, będzie kłopot. — Posłuchałaś j ej ? — Tak. Zabrałam rzeczy i poszliśm y z tatą z powrotem na porodówkę. — Taki kawal? — By ł piękny, ciepły lipcowy wieczór, dobrze się czułam . To by ł przy j em ny spacer. Moj e łóżko stało puste. Niedługo potem poczułam , że zaczy na się poród. Urodziłaś się m iędzy drugą a trzecią w nocy. — Czy by łam tak sam o ładna j ak Urszulka? — By łaś naj piękniej sza! Miałaś śliczne j asne włoski i niebieskie oczy. I w ogóle nie płakałaś. — Z porodówki do dom u też wracały śm y dorożką? — Tak! A wuj ek Władek specj alnie upiekł chałkę „dla królewny ”. Bo by łaś naszą królewną. — Teraz Urszulka j est królewną. — Nie, teraz m am y dwie królewny ! — Mam a widzi, że noworodek zasnął przy piersi. Delikatnie wy j m uj e sutek z ust córeczki, rąbkiem pieluchy wy ciera spły waj ącą po buzi strużkę m leka. Trzy m a dziecko, póki m u się nie odbij e, i niesie becik do łóżeczka. — Ja z babcią szy łam te pieluszki! — chwali się starsza córka. — Dziękuj ę! Bardzo się przy daj ą. — Mam a głaszcze j ą po głowie i podchodzi do telewizora, aby ściszy ć dźwięk.
Dziewczy nka nie j est j uż tak bardzo zainteresowana film em . Wy chodzą obie z pokoj u, cicho zam y kaj ąc za sobą drzwi. W przedpokoj u tata stoi na stołeczku i w pustej fram udze drzwi kuchenny ch zawiesza grubą zasłonę z koca. — Poczy tasz m i, kiedy skończy sz? — przy m ila się dziewczy nka. — Może później . Muszę j eszcze założy ć rurę na faj erki. — A po co? — Żeby kuchnia dobrze się nagrzewała, kiedy was kąpiem y. I żeby w dom u by ło ciepło. Idzie zim a. Mężczy zna przy nosi ze stry szku m etalową rurę wy giętą w kształt litery U i m ocuj e j ą w dwóch ty lny ch faj erkach kuchni. — Teraz ciepło z kuchni nie będzie uciekało do kom ina — m ówi. I rzeczy wiście, po godzinie intensy wnego palenia pod kuchnią rura, podobnie zresztą j ak i pły ta kuchenna, są aż czerwone z gorąca. Tata na chwilę gasi światło i patrzą wspólnie na ten dziw. Dziewczy nka lubi siedzieć przy zgaszony m świetle i przy glądać się czerwieniej ącej pły cie, czuć się bezpiecznie przy rodzicach i czekać na kąpiel. W kuchni j est ciepło, przy j em nie. Dwa wielkie gary z wodą poczy naj ą bulgotać. Za oknem j uż ciem ności, czas zacząć przy gotowania do kąpieli. Wanienkę ustawia się na stole, tata zawij a rękawy koszuli, wlewa wodę, zanurza łokieć, aby sprawdzić tem peraturę. Potem kładzie sobie m łodszą córkę na ży lastej ręce i m y j e j ą delikatnie, staraj ąc się nie nalać j ej m y dlin do oczu, a dziecko m acha nóżkam i z radości. Starsza siostra asy stuj e, będąc w pogotowiu, gdy by okazało się, że trzeba coś podać. Zawinięte w ręcznik m aleństwo tata kładzie na stole. Teraz m am a dokonuj e reszty zabiegów. Wy ciera główkę, czesze rzadkie włoski, obcina m aleńkie paznokietki, osy puj e grubiutkie nóżki talkiem . Te wszy stkie ry tuały kończą się dość szy bko. Mam a ubiera Ulę i idzie z nią do pokoj u, gdzie karm i j ą j eszcze przed
snem i kładzie do łóżeczka. Wtedy następuj e kąpiel starszej córki, z końcowy m akcentem — płukaniem głowy deszczówką z octem . Deszczówkę zbiera się do specj alnie podstawionego pod ry nnę kotła, a przed kąpielą przy nosi ty le, ile potrzeba. Włosy wy płukane w takiej wodzie są m iękkie i j edwabiste. Wreszcie m ożna rozpocząć to, co długo stanowiło o atrakcy j ności kąpieli: buj anie na ręczniku! Bardzo duży ręcznik kąpielowy w wielkie róże rozrzucone na łososiowy m tle pełni rolę dom owej huśtawki. Rodzice biorą ręcznik i unosząc go odrobinę nad podłogą, huśtaj ą nim w prawo i lewo. Tę część kąpieli obie córki lubiły naj bardziej . Gdy ty lko trochę podrosła, także m łodsza brała udział w ty m dom owy m ry tuale. Potem dziewczy nka ubierała się w piżam kę i szła do pokoj u, gdzie m iędzy kaflowy m piecem a szafą stało j ej żelazne łóżeczko z unoszony m i sznurkowy m i ściankam i. W pokoj u by ło chłodniej niż w rozgrzanej kuchni i przy j em nie nurkowało się w pościeli. Czasam i tata rozgrzewał dziecięcą kołderkę na piecu lub m am a lała gorącą wodę do gum owego term ofora. Zawinięty we flanelową szm atkę albo w ręcznik, doty kany z ostrożna, rozgrzewał wiecznie zziębnięte stopy m ałego Chudusia. Rodzice po cichu zam y kali drzwi do pokoj u, sam i zaś szli do kuchni, pozwalaj ąc córce zasnąć. Teraz j ednak dziewczy nka nie wskakiwała do żelaznego łóżeczka. Oddała j e przecież m łodszej siostrze. Kładła się grzecznie na twardej am ery kance i czekała na sen. Tata starannie otulał j ą kołderką, m ówił „dobranoc” i wy chodził z ciem nego pokoj u, ze względu na m alucha bowiem rodzice nie włączali światła. — Nie zam y kaj … — prosiła wtedy zazwy czaj starsza córka. Zanim zaśnie, chciała j eszcze sły szeć ciche dźwięki dobiegaj ące z kuchni, półgłosem prowadzoną rozm owę rodziców, stukanie sprzętów, wszy stko stłum ione przez uchy loną teraz lekko grubą zasłonę z koca. Oj ciec pochy lił się i wy szeptał j ej do ucha:
— Śpij sm acznie! Jutro wracasz do przedszkola. Dziewczy nka westchnęła. Nie wiedziała: cieszy ć się czy sm ucić. Lubiła przedszkole, lubiła swoich kolegów, ale chciała też czuć się potrzebna m am ie, stać przy Urszulce, kiedy j ą o to proszono, i j ej pilnować. Lubiła głaskać j ą po policzku i patrzeć, j ak nagle uśm iecha się przez sen. Polubiła nawet swój nowy obowiązek: chodzenie do sklepu. Nie by ło to wcale takie proste. Aby zrobić zakupy, należało naj pierw przej ść przez ruchliwą ulicę Warszawską. Stare zdj ęcia pokazuj ą, że w ty ch czasach j ezdnię tworzą trzy pasy. Pośrodku j est gładka, wy łożona bazaltowy m i czarny m i kostkam i, po bokach zaś m a dwa szerokie pobocza utwardzone kam ieniam i, które wtedy nazy wano kocim i łbam i. Tędy poruszaj ą się furm anki, środek j est zarezerwowany dla sam ochodów i na zdj ęciach niem al całkiem pusty. Jezdnia w odróżnieniu od kocich łbów j est idealnie równa, ale też straszliwie śliska. Kiedy popadał deszcz, dochodziło z tego powodu do wy padków i stłuczek. Na Warszawskiej trzeba j ednak uważać, czy zza zakrętu nie nadj eżdża przy padkiem j akieś auto lub furm anka. Czasam i dziewczy nka m usi trochę poczekać na wolną drogę. W spoży wczy m kupuj e przede wszy stkim m leko do alum iniowej bańki. — Dwa litry m leka! — prosiła zazwy czaj . Ekspedientka w biały m fartuchu i z obowiązkowy m paskiem cienkiej koronkowej wstążeczki przy piętej dwiem a wsuwkam i do natapirowany ch blond włosów wy chodziła zza lady, otwierała bańkę i alum iniowy m czerpakiem nalewała dwie litrowe m iarki m leka. W ty m sklepie, który należał zapewne do j ednej z dwóch istniej ący ch wtedy sieci: PSS (Powszechna Spółdzielnia Spoży wców „Społem ”) lub MHD (Miej ski Handel Detaliczny ), dziewczy nka kupowała też cukier, sól, m ąkę czy śm ietanę. Z fascy nacj ą popatry wała na kontuar, gdzie stały dy żurne kilkukilogram owe kostki sm alcu oraz brunatnej m arm olady wieloowocowej . Sklepowa odcinała j e wielkim nożem , zsuwała na trzy m any w dłoni papier i kładła na szklany talerz wagi szalkowej .
Ciężar do j ednego kilogram a pokazy wała strzałka, wy chy laj ąc się w prawo na podziałce, cięższe zakupy ważono za pom ocą kilogram owy ch odważników, stawiaj ąc j e na okrągłej , m etalowej , zawsze nieco startej szalce, podczas gdy ta, na której kładziono towary, wy konana ze szkła, m iała kształt kwadratu i by ła nieco większa. Gutowscy też m ieli w dom u wagę, ale inną, obie j ej szalki by ły identy czne i przy pom inały niewielkie talerze z podwinięty m i brzegam i. Kom plet z wagą stanowiły odważniki m etalowe — pół-, j edno- i dwukilogram owy — oraz ceram iczne, zebrane w drewniany m stoj aczku: dwudziesto-, dziesięcio-, pięcio-, dwu-, j edno- i półdekagram owe. Dziewczy nka nawet bez towarzy stwa lubiła bawić się w ważenie różny ch przedm iotów i arty kułów spoży wczy ch. Miniaturowe plastikowe wagi dzieci dostawały też czasem j ako prezent, ale waga zabawka nie um y wała się do prawdziwej . Obok wagi w sklepie leżał przy gotowany zawczasu papier do pakowania towarów. Kiedy go zabrakło, sklepowa cięła nożem duży arkusz na m niej sze kawałki. Papier by wał grubszy i szty wniej szy, z widoczny m i włókienkam i, czasem cieńszy, niekiedy lekko poły skiwał, a na zewnętrznej stronie m iał j akiś delikatny nadruk. I choć zawsze by ł w odcieniu brązu, nie wiedzieć czem u nazy wano go szary m . Teraz ekspedientka liczy ła wartość zakupu. Elektry czny ch kas nie spoty kało się w każdy m sklepie, m usiała więc przem noży ć wagę przez cenę za kilogram , licząc na papierze. Jeśli zakupów by ło więcej , spisy wała j eden pod drugim , na końcu dodaj ąc j e do siebie. Czasam i uży wała liczy deł, nierzadko zdarzało się, że robiła błąd w rachunku, co m ożna by ło sprawdzić, gdy kupiony arty kuł owinęła w papier z wy liczeniem .
Po tej sam ej , czy li nieparzy stej stronie ulicy Warszawskiej , nieco w lewo, patrząc z bram y podwórka Gutowskich, stał kiosk RUCH-u. Biegało się tam po gazety, pastę do zębów Lechia
w niebieskiej tubce i również niebieski szam pon do włosów z dziwny m napisem „Sham poo”. Niektórzy nie potrafili przeczy tać tego obcoj ęzy cznego napisu i m ówili „szaj pon”, na co ci bardziej obeznani wy dy m ali wargi. Wiedzieli przecież, że m ówi się „szam pion”. Tam tata kupował papierosy, zazwy czaj sporty, czasem giewonty. Sąsiadka paliła płaskie w twardy m pudełku, wy łożone nie zwy czaj ny m papierkiem , ale sreberkiem , które nadawało papierosom ekskluzy wny wy gląd. Kiedy w dom u brakowało chleba, dziewczy nka nie m usiała przechodzić na drugą stronę ulicy, bo piekarnia Gańków znaj dowała się zaledwie o trzy posesj e dalej w kierunku kościoła. W m alutkim sklepiku rozkosznie pachniało gorący m pieczy wem , a wielkie, dwukilowe bochenki z rum ianą skórką rozchodziły się bły skawicznie. Kupowało się tu też naj lepszą m aślaną chałkę posy paną kruszonką, m urarki, duże blade bułki z j edny m nacięciem pośrodku, nacięte gwiaździście chrupkie m ałe kaj zerki oraz posy pane m akiem m ałgorzatki i obwarzanki.
Sen nie przy chodzi. Pokój , początkowo ciem ny, z wolna szarzej e, oczy rozróżniaj ą coraz więcej kształtów. Noc z granatowej powoli robi się ciem noniebieska. Bezlistne gałęzie ogrom nego j esionu poruszaj ą się. Leżąc głową w kierunku okna, dziewczy nka widzi j e teraz do góry nogam i. Gałęzie m achaj ą do niej , j akby chciały porozm awiać. Przy gląda im się zwinięta w kłębek.
Za piekarnią znaj dował się sklep winno-cukierniczy, w który m królowała pani Kucharska. Matka dziewczy nki uczy ła j ej sy na, Marka, sy m paty cznego m ałego piegusa w okularach. Chodziło się tam , aby wy m ienić pusty sy fon na wodę sodową, bo woda ze studni nasączana dwutlenkiem węgla w dom owy m sy fonie nie by ła j ednak tak sm aczna. Tam kupowało się oranżadę, która stała w drewniany ch skrzy nkach tuż przy drzwiach sklepu. Szklane butelki, białe, zielone lub brązowe, z ceram iczny m kapslem um ocowany m na druciany m m echanizm ie
skry wały cudowną pokusę. Czerwona albo żółta oraz biała, ulubiona oranżada dziewczy nki, wszy stkie chy ba m iały j ednakowy sm ak. Cena butelki — 1,60 zł — nie przekraczała m ożliwości dziecka. Tam kupowało się też podpiwek oraz soki (soki nazy wały się Pły nny owoc). Pły nny owoc w wąskich butelkach 0,33 l. W rodzinie kupowało się te z czarnej porzeczki, j abłka i wiśni. Tam z pewnością przed uroczy stościam i dom owy m i rodzice dziewczy nki chodzili po wino, naturalnie pośledniej szego gatunku, naj pewniej węgierskie, bułgarskie lub j ugosłowiańskie, a także po rzadko poj awiaj ące się w ich dom u piwo. W sklepie by ły też oczy wiście słody cze: czekolada, zwłaszcza dy żurna Jedy na Wedla, bom bonierki, batony Kry m skie, sezam ki i py szne wiewiórki, czy li kawałki orzechów laskowy ch sklej one zasty gnięty m sy ropem . Galaretki naj częściej sprzedawano na wagę, przeważnie obsy pane cukrem zielone, żółte i czerwone półkola, a także kroj one z bloku, gdzie sm aki układały się poziom o j eden na drugim , tworząc apety czny kolorowy pasiak. Na wagę kupowało się tu też blok: kakaową m asę, w której zatopiono okruchy herbatników, oraz chałwę. Za dwadzieścia czy trzy dzieści groszy kupowało się czerwone lizaki w kształcie zwierząt: koguta albo konia, a potem znacznie droższe, w kształcie koła z kwiatkiem w środku. Tu się przy chodziło, aby spełnić m arzenie o różny ch cukierkach w szeleszczący ch papierkach lub złotkach. Zapakowano j e j eszcze w fabry ce do m ały ch celofanowy ch torebek albo sprzedawano na wagę wprost z przeszklony ch półek. Szczy tem wy kwintu by ła Mieszanka Wedlowska, z której dziewczy nka nieodm iennie wy j m owała naj pierw pierroty i baj eczne. Lubiła też landry nki, m iętusy oraz wspaniałe, nasączane alkoholem kukułki. Sm akowały j ej ciągnące się krówki, raczki, iry sy, zwłaszcza te z sezam em , a m oże j eszcze bardziej zapakowane w rulon dropsy, szczególnie m iętowe. No i by ły też perełki, m alutkie czarne cukiereczki pakowane w okrągłe plastikowe pudełko z dziurką. Wy sy py wało się j e z tego pudełka wprost na j ęzy k. Co za rozkosz!
Sklep oferował również ciastka. Od skrom ny ch petit beurre’ów przez andruty — wafle przekładane nadzieniem cy try nowy m lub kakaowy m , niem iłosiernie oblepiaj ące zęby pierniki Katarzy nki i te w kształcie serca, oblewane czekoladą, które dziewczy nka lubiła naj bardziej , po obwarzanki na szary m papierowy m sznurku, przechowy wane w dużej foliowej torbie i sprzedawane na sztuki. W plastikowy ch opakowaniach kupowało się też ry ż preparowany i tu wreszcie m ożna by ło dostać cudownie szczy piący w j ęzy k specy fik, zwany oranżadą w proszku. Tak, ten sklep usy tuowany na sam y m rogu Warszawskiej i Błoni by ł j edną wielką pokusą! Jako trzy latka m ała Ula pój dzie tam kiedy ś, dźwigaj ąc płócienny woreczek pełen m onet z utargu prowadzonego przez m am ę sklepiku szkolnego. Z trudem podniesie ciężar na wy sokość lady, rzuci go niczy m trofeum i powie: — Duzą cekolade poprose! Zdum iona m atka zauważy, że dziecko wy m knęło się z podwórka dopiero wtedy, kiedy pani Kucharska każe Markowi odprowadzić Ulę do dom u. Wej dzie trium fuj ąca, z czekoladą w dłoni. Utarg sklepiku pozostanie nienaruszony. Przy Warszawskiej , m iędzy ulicam i Błonie i Siennicką, stało wtedy kilka stary ch drewniany ch budy nków, które wkrótce m iały zostać wy burzone. Znaj dowały się tam różne punkty usługowe i sklepiki. Na ich m iej scu powstanie wkrótce długi blok m ieszkalny w kształcie litery L z charaktery sty czną zewnętrzną galerią i przestronny m i, nowoczesny m i sklepam i na parterze. Wielkie szklane witry ny będą przy ciągały wzrok przechodniów. Rodzina będzie m iała wreszcie blisko do apteki i na pocztę! Budy nek połączy się z drugim , zbudowany m wcześniej , stoj ący m frontem do ry nku. Pom iędzy nim i pozostanie plom ba, stary m urowany dwupiętrowy dom , który dotrwa do dziś. W ty m stary m właśnie są Delikatesy. Mam a będzie coraz częściej posy łała tu starszą córkę na zakupy. W ciągu sklepów znaj dą się również: sklep sportowy, odzieżowy ze
stoiskiem kosm ety czny m , obuwniczy, spoży wczy, niewielka kwiaciarnia oraz RTV, nazy wany wtedy ZURiT (Zakład Usług Radiotechniczny ch i Telewizy j ny ch), ponieważ na zapleczu wy kony wano także naprawy. Wschodnia pierzej a m ińskiego ry nku ucy wilizuj e się dużo szy bciej niż zachodnia, która całe lata przetrwa w swej pierwotnej drewnianej zabudowie, przy pom inaj ącej ży dowskie korzenie m iasta. To tu m ieszkańcy odwiedzać będą ostatnie pry watne sklepiki: szewski, papierniczy i galantery j ny pani Niem czakowej . Na m y śl o ty m sklepie dziewczy nka aż uśm iechnęła się do siebie. Można tam by ło dostać wszy stkie naj bardziej rozpalaj ące wy obraźnię ówczesne gadżety, choćby celofanową piłkę na gum ce, niby -pudełko zapałek, z którego po wy sunięciu wy skakiwały m alutkie plastikowe m y szki, biała z j ednej , a czarna z drugiej strony. Chłopcy lubili nim i straszy ć dziewczy nki, podobnie j ak gum ową głową diabełka, który po naciśnięciu w okolicy uszu pokazy wał czerwony j ęzy k. Tam kupowało się również akcesoria do szy cia i dziergania: suwaki, nici, gum ę do m aj tek, sznurówki, szy dełka i druty. Tam m ożna się by ło zaopatrzy ć we wsuwki, gum ki z kolorowy m i kulkam i, przepaski i inne ozdoby oraz spinki do włosów. Cieszy ły oko i budziły tęsknotę wciskane w m ałe kartoniki pierścionki z kolorowy m i oczkam i, plastikowe zegarki, okulary słoneczne, bransoletki, broszki, plastikowe obrączki w różny ch kolorach, wisiorki, hula-hoopy, skakanki, baloniki, akcesoria do chrztu i kom unii. Chłopcy wy dawali tu ostatnie grosze na m etalowe im itacj e pistoletów, kapiszony, drewniane kolby z korkiem do strzelania, łatki do przebity ch dętek rowerowy ch. Gospody nie dom owe kupowały farbki do tkanin, wilbrę — specy fik do odświeżania koloru butów, a także pułapki na m y szy. Wszy stko produkowane w warsztatach gnębiony ch przez skarbówkę rzem ieślników, którzy nie chcieli pracować na państwowy m . Tu za kilka lat dziewczy nka kupi sobie czerwoną plastikową torebkę, która poj edzie z nią na pierwszą wy prawę do warszawskiego teatru.
Należący do niej akiego Matej aka sklep z trum nam i, usy tuowany nieco dalej na południe, pełnił ówcześnie funkcj ę skrom nej agencj i pogrzebowej . Dalej na południe, w wy sokim m urowany m budy nku, działał należący do Gm innej Spółdzielni przestronny sklep z m ateriałam i i dy wanam i, a tuż obok stał niewy soki pawilon z chem ią, upaj aj ąco pachnący zm ieszany m i woniam i proszków do prania, m y deł i farb, gdzie przed Boży m Narodzeniem rodzice dziewczy nki kupią zachowane po dziś dzień srebrne bom bki w kształcie sosnowy ch i świerkowy ch szy szek. Tuż za ty m sklepem , w cofnięty m nieco i stoj ący m szczy tem do ulicy Nadrzecznej m urowany m , j ednopiętrowy m dom u, w pokoj u z kuchnią i z toaletą na dworze, m ieszkaj ą wuj ostwo Włady sław i Halina Kolasińscy. Maj ą całą grom adę dzieci: Rom ana z poprzedniego m ałżeństwa wuj ka oraz Lidzię, Leszka, Marka, Władka i Halinkę. Tędy, na skróty, skacząc po kam ieniach leniwie sączącej się rzeczki Srebrnej , starszy od niej o kilka lat Władek czasem odprowadzał dziewczy nkę do przedszkola. Południową pierzej ę m ińskiego ry nku j uż dawno zabudowano ogrom ny m czworokątny m blokiem usy tuowany m m iędzy ry nkiem , Siennicką, Miodową i Nadrzeczną. Od północy na parterze, w długiej galerii ozdobionej podcieniam i, powstał ciąg sklepów. Od Siennickiej działa tam ekskluzy wna j ak na m ińskie warunki restauracj a Bachus z atrakcy j ny m wy stroj em wnętrza — m iedzianą rzeźbą Bachusa trzy m aj ącego kieliszek wina w dłoni. Nieczęsto tam by wali, ale kiedy im się zdarzy ło, dziewczy nkę niezm iennie interesowała rubinowa zawartość tego kieliszka. Dalej Pod Filaram i ciągną się sklepy : z m ateriałam i, m aciupeńki pasm antery j ny, ogrom ny sklep z gospodarstwem dom owy m , m ięsny i wreszcie ry bny. W ry bny m strasznie śm ierdziało. Dziewczy nka nigdy nie m ogła zdecy dować, czy podoba j ej się, czy też odrzuca j ą ten zapach. Chodziło się „Pod Filary ”, kupowało „Pod Filaram i”, wszy scy wiedzieli, gdzie znaj duj ą się te sklepy, i chy ba nadal tak ten ciąg się nazy wa. Północną pierzej ę ry nku zaj m ował oczy wiście kościół pod wezwaniem Naj świętszej Marii
Panny, usy tuowany nieco bokiem do ulicy Warszawskiej i ozdobiony dwiem a wieżam i o hełm ach w kształcie dzwonu. Przy puszczalnie w czasach, kiedy go budowano, trakt z Warszawy przebiegał nieco bardziej na północ, co dziś m oże wy dawać się dziwne, i to właśnie j est przy czy ną owego odchy lenia. Kościół nie od zawsze górował nad m iastem . Pam iętnikarz z połowy XIX wieku, Agaton Giller 1, wspom ina go j ako niski, wieże dobudowano bowiem j uż w XX wieku. Oj ciec dziewczy nki służy ł tam do m szy krótko po woj nie, j ednak za wy rzucanie piskląt kawek z gniazd uwity ch na wieży został karnie zwolniony z tej zaszczy tnej funkcj i. Ry nek, obecnie Stary Ry nek, naj większy plac m iasta, długo wy korzy sty wany j ako m iej sce coty godniowego targu, też się powoli zm ieniał. Dziewczy nka chodziła tu z m am ą na zakupy, a nawet do rozstawionego kiedy ś cy rku. Wkrótce targowisko przeniesiono znacznie dalej na zachód, w okolice ulicy Kopernika, a plac przekształcono w skwer. Tuż za kościołem , oddzielony j edy nie ulicą Ogrodową, zaczy nał się park. Ocienione przez wy sokie drzewa, stały tu ławki, na który ch j ednak rzadko kogo widy wano. Przed ławkam i założono reprezentacy j ny klom b i dobrze utrzy m ane ścieżki spacerowe. Nikt nigdy dziewczy nce nie powiedział, że w ty m m iej scu, podobnie j ak na wprost kościoła po przeciwnej stronie ry nku, przed woj ną stały liczne ży dowskie dom y. Za plecam i zachodniej pierzei ry nku z północy na południe pły nie niewielka rzeczka Srebrna. Tę piękną nazwę m ieszkańcy nie bez pewnej racj i zm ieniali notory cznie na Śm ierdzianka, widząc na raz po raz wy łaniaj ący m się dnie rzeki to wszy stko, co uprzednio tam wy rzucili. Właściwie dopiero za m ostkiem na Warszawskiej Srebrna zm ieniała się w cuchnący, brudny ry nsztok. Wcześniej obok cm entarza tworzy ła efektowne, porośnięte szuwaram i rozlewisko, przy ciągaj ące wędkarzy i zakochane pary. Dalej pły nęła przez ładny, choć trochę zaniedbany park m iej ski, dawniej posiadłość Dernałowiczów. Tu, pom iędzy klasy cy sty czny m pałacem a kościołem ,
tworzy ła piękny staw, pośrodku którego, na niewielkiej wy spie, w m ały m drewniany m dom ku czasam i gniazdowały łabędzie. Przy sam ej ulicy staw kończy ł się groblą i właśnie to spiętrzenie powodowało pewnie wy suszenie rzeczki. Dalej na południe by ła j uż nieciekawa, brudna, zaniedbana. Pałac, naj cenniej szy zaby tek m iasta, by ł wtedy we władaniu insty tucj i oświatowy ch. Większość pom ieszczeń zaj m owało Technikum Chem iczne, część wy dzielono na Żłobek Miej ski, w który m dziewczy nka, zostawiana codziennie przez pracuj ący ch rodziców, czuła się j ak więzień. Tuż przy grobli, frontem do ulicy Warszawskiej , stała budka z piwem . To tu, prawdopodobnie w drodze powrotnej z przedszkola, została kiedy ś poczęstowana przez oj ca ty m m ęskim napoj em . Przez otwierany kranik piwo lało się po brzegu kufla, tworząc obfitą pianę. Na ten widok napły nęła j ej ślinka. Kiedy wreszcie m ogła um oczy ć usta w gęstej pianie, napój okazał się gorzki. Nie rozum iała, j ak m oże kom uś sm akować. Nieco dalej za kioskiem znaj dowała się bram a do parku, przez którą przedszkolaki z j ej grupy na ogół wchodziły podczas dłuższy ch spacerów. Droga prowadziła przez wy gięty łukowato drewniany m ostek nad strum y kiem , łączący m duży staw z m niej szy m , wy kopany m przy głównej bram ie wj azdowej . Ten m ostek nieodm iennie zachęcał m ałe stópki do głośnego tupania. Dzieci pod opieką przedszkolanek szły przeważnie do ty lnej części parku, gdzie na dużej łące ustawiono huśtawki. Tuż obok zapraszała do harców ogrom na, otoczona niewy sokim m urkiem piaskownica. Wracali przeważnie drugą stroną, obchodząc pałac kołem , i wy chodzili obok bram y wj azdowej . Plac przed pałacem , m niej szy niż ry nek, j ednak pusty i odgrodzony od ruchliwej ulicy Warszawskiej , służy ł różny m celom społeczny m , m iędzy inny m i zebraniu wszy stkich uczestników pochodu pierwszom aj owego. Nieco z boku stała wielka konstrukcj a kina letniego z wąską sceną. Dziewczy nkę przez wiele lat fascy nowała ta budowla, chy ba nigdy j ednak nie udało j ej się zobaczy ć tu żadnego film u, ale wiele lat później , z zapom nianej j uż okazj i, wy stąpi
tu j ako członkini chóru Szkoły Podstawowej nr 1 pod dy rekcj ą Stanisława Woźnicy. Po tej stronie ulicy Warszawskiej , na wy sokości kina, nieco później powstała kawiarnia Przy j aźń, która sąsiadowała przez lata z ceglasto-krem owy m pom nikiem żołnierzy radzieckich, zwieńczony m pięcioram ienną gwiazdą. Dziewczy nka nie rozum iała j eszcze wtedy ironii losu, który sprawił, że postawiono go niem al na wprost dużej figury Matki Boskiej ze świecącą wieczoram i aureolą. By ła to chy ba nadgorliwość j ednego z m iej skich funkcj onariuszy party j ny ch. Idąc Warszawską w kierunku przedszkola, po stronie placu Kilińskiego m ij ało się m aleńką stacj ę benzy nową. Tata często podj eżdżał tu swoj ą wuefem ką. Dziewczy nka lubiła zapach benzy ny tankowanej do zbiornika z blaszanego kanistra z długą szy j ką i widok drżący ch oparów, unoszący ch się ponad bakiem m otocy kla. Dalej m ij ało się sklep z butam i, gdzie rodzice w próbach pełny ch m ęki starali się kupować córce nowe buciki. Jedy ny m plusem ty ch katuszy wielokrotnego py tania, czy są dobre, czy odpowiednie, poruszania palcem raz po raz w nowo przy niesiony m bucie by ło to, że podczas przy m iarki siedziało się na wy sokim krześle z drucianą ochroną i stopniem na nogi i m iało się poczucie niezm iernej ważności. Reszta by ła koszm arem . W ty m sklepie sprzedawano też buty dla dorosły ch. Dziewczy nka szczególnej ochoty nabrała kiedy ś na białe dam skie szpilki, wy stawione nie wiedzieć czem u za pięć złoty ch. Takie piękne buty tak tanio? Ależ by się tupało po bruku ty m i szpilkam i! Nie znalazła w sobie j ednak odwagi, aby poprosić m am ę o tak absurdalny zakup. Znała j ą, m am a nie pochwalała wy rzucania pieniędzy w błoto, nawet pięciu złoty ch by łoby j ej szkoda. Dziewczy nka na długie lata pozostała więc bez własny ch szpilek do wy chodzenia na podwórko. Po tej sam ej parzy stej stronie ulicy Warszawskiej , idąc ku zachodowi, dochodziło się do m y dlarni Osetowskiego, gdzie j uż z wy stawy j askrawe szm inki Celii kusiły niej edną m ińską elegantkę. Sprzedawano tu też krem y, lakiery do włosów i paznokci oraz perfum y, nieodm iennie
o zapachu kwiatowy m , na przy kład m aków czy hiacy ntów, pewnie również nieśm iertelne By ć m oże… W ty m sklepie kupowało się także chem ię gospodarczą, proszki do prania, szczotki ry żowe do szorowania podłóg, szczotki do zam iatania, farby i pędzle oraz gum owe wałki z gotowy m i wzoram i, j akie nanosiło się na pom alowaną tłem ścianę, uzy skuj ąc na przy kład efekt biały ch chm urek na niebieskim niebie. Do m y dlarni przy legał ogród szczelnie zasłonięty przed wzrokiem wścibskich. Dziewczy nka zawsze chciała tam zaj rzeć i nigdy nie m iała okazj i. Ogród sąsiadował ze starą rem izą Straży Pożarnej , która znaj dowała się niem al naprzeciwko szarego dwupiętrowego budy nku m ilicj i. Dwa dom y dalej , w zielony m budy nku, by ła fascy nuj ąco pachnąca, stery lna apteka, do której wchodziło się po kilku strom y ch schodkach z poręczam i. Tu pracowały dwie aptekarki, sąsiadki rodziców dziewczy nki, czasem spoty kała j e podczas zakupów. Wy glądały wtedy j ednak bardzo oficj alnie. Białe fartuchy czy niły j e niedostępny m i boginiam i zdrowia. W następny m podwórzu za apteką działała kolej na piekarnia, do której , z racj i odległości, rzadko się j ednak zachodziło, chy ba że wracaj ąc z przedszkola. Naprzeciwko piekarni znaj dował się piękny, niedoceniany przez m ieszkańców kom pleks budy nków poczty. Obok poczty, w skrom ny m drewniany m dom ku cofnięty m w głąb podwórka, m ieścił się m agiel, dokąd nosiło się zawiniętą w gruby wałek, wy krochm aloną pościel. Odbierało się wy prasowaną j ak list, szty wną i po obleczeniu początkowo bardzo nieprzy j em ną. Każda gospody ni m iała swój m ateriał, który m owij ała pościel do m agla. Tkanina m am y dziewczy nki m iała kolor wrzosowy. Przy chodząc po odbiór, właśnie tej tkaniny szukało się wzrokiem . To po niej poznawało się w m aglu swoj e pranie. Kto j eszcze pam ięta, że po wielkim praniu, oprócz bielizny do m agla, oddawało się także firany do naprężenia? Aby m iękkie siatkowe firany ładnie wy glądały, wisząc na tle okna,
powinny wy schnąć napięte na drewnianą ram ę. Ram a m usiała by ć wielkości tkaniny, zatem prawie nikt nie m ógł sobie przy szczupłości m iej sca pozwolić na luksus j ej posiadania. W ty ch czasach firany oddawało się do rozpięcia pewnej kobiecie, która m ieszkaj ąc w służbówce na ty łach Kom itetu Powiatowego PZPR, dorabiała sobie, prężąc firany na ram ach rozłożony ch w sali posiedzeń plenarny ch. Odbierało się j e z j ej m ieszkania, złożone na osiem , owinięte w szary papier, szty wne j ak tektura, i niosło ostrożnie do dom u, a potem wieszało z nam aszczeniem . Ty m czasem j ednak wróćm y na stronę parzy stą ulicy Warszawskiej , w okolice starej poczty. Nieco za piekarnią i pusty m placem , na który m kiedy ś powstanie nowa rem iza Straży Pożarnej , skręcało się w wąziutką uliczkę Górną, prowadzącą do przedszkola. Tu znaj dował się zachodni finis terrae. Jednak tak daleko, zm ęczona tą m entalną podróżą, dziewczy nka nie doj dzie. Litościwy sen znacznie wcześniej sklei j ej powieki. 1. Agaton Giller, Podróż więźnia etapami do Syberyi w roku 1854, F.A. Brockhaus, Lipsk 1866. [wróć] IX Schodzę po coś do piwnicy. Ogołocone ze sprzętów studio robi na m nie przy gnębiaj ące wrażenie. Zam y kam drzwi, żeby nie patrzeć. Twój pokój j eszcze nieposprzątany, j akby ś m iał za chwilę wrócić. Twój wiklinowy kosz z niepotrzebny m i ubraniam i w pralni. Raz po raz biorę j akąś rzecz i dokładam do m oj ego prania. A potem wpadasz na chwilę, bo czegoś potrzebuj esz. To, co dla ciebie przy gotowałam , zj adasz bardziej z grzeczności niż z głodu. Rozm owa przy stole nam się nie klei i wy raźnie widać, że nic cię j uż tu nie trzy m a. W dom u zrobiło się cicho. Kiedy ś też by ło cicho, ale j akoś inaczej . Tam ta cisza czekała na zm ącenie. Ta niczego się nie spodziewa. Jest realistką, j ej oczekiwania są znikom e. Czasem pies
zaszczeka na przechodnia, zadzwoni telefon, włączy się pom pa, karetka przem knie ulicą. Wasze pokoj e stoj ą puste. Trzeba się do tego przy zwy czaj ać. Kontakt z wam i m am coraz rzadszy, coraz luźniej szy, dopuszczam do siebie absurdalne m y śli, z który ch kiedy ś pewnie by m się śm iała. Po raz pierwszy w ży ciu przy chodzi m i do głowy py tanie, czy m nie j eszcze kochacie. Zastanawiam się nad istotą naszy ch więzi. Nigdy dotąd nie by ło m i to potrzebne. Schodzę do kuchni. Jest posprzątana. Ży cie z niej wy ciekło. Nic dziwnego: nie gotuj ę. My śl o posiłku m nie zniechęca. Nie czuj ę głodu, a nawet j eśli, to otwieraj ąc lodówkę, nie znaj duj ę tam niczego godnego uwagi. Biorę z tacy j abłko i wracam na górę. Zaledwie nadgry zione kładę obok laptopa. Chwilę później psy zaczy naj ą o nie żebrać. Ugry zę raz czy drugi, wreszcie oddam im bez żalu. Z łokciam i na biurku, głową wspartą na dłoniach i wzrokiem wbity m w wy gaszacz ekranu przesiedzę kilkanaście m inut. Potem otworzę plik i nim zdążę cokolwiek napisać, tekst rozpły nie się w plątaninie kolorowy ch nitek. Jest gorąco. Dziwne, bo coraz chłodniej na dworze, a kalory fery letnie. Zdej m uj ę sweter i za chwilę robi m i się zim no. Wkładam sweter i nadal j est m i zim no. Mam chłodne dłonie i rozpalone policzki. Dochodzi pierwsza, trzeba się zbierać. W łóżku te sam e korowody : zim no i gorąco na przem ian. Naj pierw m uszę założy ć skarpetki, by stopy utrzy m ały ciepło po kąpieli. Z uśm iechem przy pom inam sobie, j ak tata, wstrząsaj ąc się teatralnie, m ówił o m oich stopach: „Zim ne j ak lody !”. Wy obrażałam sobie wtedy górę lodową. Zakładam skarpetki, aby j e zdj ąć w nocy, kiedy j uż się rozgrzej ę. Chy ba zby t wcześnie zm ieniłam kołdrę na zim ową. Dni są j eszcze całkiem ciepłe, kalory fery j uż włączone. Nocą robi się gorąco, zrzucam z siebie przy kry cie i czekam , kiedy znów poczuj ę ulgę chłodu. X Droga do przedszkola j est długa i m ęcząca. Męcząca, bo zanim się wy j dzie z dom u, trzeba wstać
wcześnie rano. Nie m a czasu na cackanie, przy tulanie, głaskanie, m arudzenie. Trzeba się szy bko zbierać, żeby wszy scy m ogli zdąży ć. Tata przed wy j ściem rozpalił j uż w piecu i pod kuchnią, ale pozostaj e poranna toaleta, śniadanie, a czasem zakupy. Muszą wy j ść około siódm ej , bo m am a idzie do pracy na ósm ą. W m ieście nie m a kom unikacj i publicznej , a do przedszkola j est półtora kilom etra. Drugie ty le m am a m usi przej ść, wracaj ąc do szkoły. Dziewczy nkę zniechęca j uż sam a m y śl o pośpieszny m truchcie za m am ą w chłodzie i deszczu. Ileż kroków m uszą zrobić m ałe nóżki, zanim przej dą te półtora kilom etra? Dla dorosłego to dwadzieścia m inut m arszu, dla sześcioletniego dziecka dłużej , znacznie dłużej . A dłużej to j akby dalej . Poganiane, pociągane za rękę, upom inane, że trzeba iść szy bko, szy bciej , j ak naj szy bciej . Gdy by j uż by ła zim a, wtedy co innego, siadłoby się na sankach, m am a owinęłaby kocem . W gruby ch filcowy ch tatrzankach, kożuchu, czapce i rękawiczkach, żuj ąc pętelkę, siedziałoby się i patrzy ło, j ak ulica bezszelestnie przesuwa się do ty łu. Ale śnieg j eszcze nie spadł, trzeba iść pieszo. Sześciolatków nie wozi się w wózku. Dlatego dziewczy nka m arudzi przy śniadaniu, opiera się na dłoni i bezm y ślnie gapi w ścianę. Z radością przy j ęłaby j akieś obj awy przeziębienia. Ale nie, j ak na złość czuj e się całkiem zdrowa. Korzy staj ąc ze snu Urszulki, m am a podprowadza starszą córkę na Nadrzeczną. Dalej dziewczy nka pój dzie z bratem cioteczny m , a m am a wróci do dom u. Z Władkiem idzie się o wiele wolniej , zaczy na lekcj e o dziesiątej , wloką się więc krok za krokiem . Chłopcu się nie śpieszy. Naj chętniej , pod j akim ś ważny m pretekstem , spóźniłby się do szkoły. Naj pierw przeskakuj ą po kam ieniach rzekę Srebrną, co dziewczy nkę napawa radosny m przerażeniem . Gdy by tak m am a się dowiedziała… Między podwórkam i podchodzą do ulicy Świerczewskiego, którą starzy ludzie wciąż z uporem nazy waj ą Karczewską, pną się pod górę piaszczy stą i strom ą uliczką Wronią. Dziewczy nce odpowiada taki spacer. Będzie ostatnia w przedszkolu, m oże się nawet spóźni? Ale radość! Om inie j ą obrzy dłe drugie śniadanie: kasza m anna, zacierki albo ry ż na m leku. To j uż
niem al całe poranne m enu przedszkolnej kuchni. Może też zdąży wy wietrzeć przy prawiaj ący o m dłości zapach przy palonego m leka? Jedna radość, że przedszkole num er 3, oddane do uży tku zaledwie cztery lata tem u, j est naj nowsze i naj ładniej sze w cały m Mińsku! Ma cztery duże sale z ogrom ny m i oknam i skierowany m i na południe: dwie na parterze, te zaj m uj ą Maluchy i Krasnale, oraz dwie na piętrze dla Sarenek i Zuchów. Na parapetach stoj ą doniczki z kwiatam i, w ty m kwitnące niem al przez cały rok, brzy dko pachnące pelargonie. Okna wszy stkich sal wy chodzą na duży plac zabaw. Z parteru przez przeszklone drzwi m ożna wy j ść wprost na ogrom ny taras, a zbiegaj ąc po dwóch schodkach, naty chm iast znaleźć się na placu zabaw. Są tu huśtawki, piaskownica, nawet górka do zj eżdżania na sankach! Druga pociecha, że to j uż ostatni rok w przedszkolu! Po wakacj ach zacznie się szkoła, co oznacza skok w dorosłość, a zatem wiele wspaniały ch rzeczy, na przy kład naukę czy tania i pisania. Jednak wielką, naj większą i naj ważniej szą j est ta, że w szkole się nie leżakuj e! W przedszkolu są co prawda dzieci, z który m i m ożna się bawić, m iłe panie, spacery i zabawy na ogrodzony m placu, zaj ęcia z ry tm iki i opowiadanie baśni. Ale to wszy stko liczy się dopiero wtedy, kiedy m ałe nóżki pokonaj ą j uż przestrzeń dzielącą dom przy Warszawskiej od przedszkola przy Arm ii Ludowej . Wtedy znów zaczy na by ć ważne, że znaj duj ą się tu również wspaniałe kukiełki, zam knięte w kantorku przy schodach. Dziewczy nka zobaczy ła j e kiedy ś przy padkiem , gdy odnosiła instrum enty uży wane do ry tm iki: trój kąty, m arakasy i bębenki. Lalki leżały tam poniechane bez przy czy ny. Tak duże, piękne i wy raziste! Mogły by opowiedzieć wiele wspaniały ch historii. Rozpaliły j ej wy obraźnię, ale by ły też przy czy ną wielkiego rozczarowania, bo nigdy nie doczekała się przedstawienia z ich udziałem . Po drugim śniadaniu i zaj ęciach z panią dzieci bawią się sam e. Buduj ą dom y z drewniany ch klocków, na duże ciężarówki pakuj ą fikcy j ne towary i przewożą z j ednego końca sali w drugi, oglądaj ą książeczki, ry suj ą, bawią się w sklep przy m ały m straganie, który wy gląda zupełnie j ak
prawdziwy. Koleżanki wy py tuj ą o przy czy nę j ej kilkudniowej nieobecności. — By łaś chora? — Nie, urodziła m i się siostra. Niektóre dziewczy nki j uż wiedzą, powiedziała im wcześniej . Bardzo czekała na m alucha, chwaliła się, że zostanie starszą siostrą, czuj ąc z tego powodu szczególną dum ę. — Też m i coś! — Kasia wzrusza ram ionam i. — Ja m am starszego brata! Na chwilę zapada m ilczenie. Starszy brat j est naj wy żej punktowany w hierarchii. Potem następuj e starsza siostra. Posiadanie m łodszego rodzeństwa nie j est żadny m honorem , splendorem ani przy wilej em . — Wszy stko popsuj e, zniszczy, będzie chciała ci zabrać! — dzieli się swoim i doświadczeniam i Ela. — Lalkom wy dłubie oczy, książeczki podrze albo pory suj e, zj e twoj ą porcj ę tortu. Wszy scy ci będą m ówić, że j esteś j uż duża i m usisz się podzielić. A m oże j a nie chcę by ć ciągle duża?! — kończy oskarży cielsko, podpieraj ąc się pod boki i groźnie ły piąc na koleżanki. Niektóre wiedziały, o co j ej chodzi, ale dziewczy nce j akoś nie chciało się w to wszy stko wierzy ć. Ona pragnęła by ć j ak naj szy bciej duża, a poj awienie się m alucha dobitnie pokazy wało j ej doj rzałość. Lubiła, gdy m am a podkreślała j ej starszy wiek, nie czuła w związku z ty m żadnego zagrożenia, nie sądziła, że kiedy ś to się m oże zm ienić. Na razie by ła dum na z tego, że m a m łodszą siostrę. Nagle obok półki z zabawkam i zrobiło się j akieś zam ieszanie. — Jaka wołga?! — zapy tała z trwogą Basia. — Czarna! — pełny m zgrozy szeptem wy j awił Paweł. — A widziałaś kiedy ś zieloną?! — Andrzej wy krzy wił się pogardliwie. — No! — potwierdził Jacek. — Czarna z czarny m i firankam i! — Jeździ po m ieście i pory wa dzieci! — dram aty czny m tonem konty nuuj e Paweł.
Wy obraźnia Basi pracuj e na wy sokich obrotach, niedowierzanie w panice wy cofuj e się przed ogarniaj ący m j ą lękiem . — Po co? — Basia nie m ówi, j edy nie porusza ustam i. Nim usły szy odpowiedź, ze strachu zaschnie j ej w gardle. — Żeby wy ssać KREF! — Paweł wznosi się na szczy ty aktorstwa, usta Basi drżą, łzy pędzą w dół policzków na zatracenie, j akby chciały dokądś uciec. Basia wpada w panikę. Oto siedzi w czarnej wołdze za czarny m i firankam i, w swoj ej ostatniej podróży na cm entarz, czuj ąc, że j akiś straszny ktoś wy sy sa z niej … Nie! Boi się nawet pom y śleć to słowo. Stoi ze skrzy wioną m iną, broda j ej się trzęsie, zaraz będzie beczeć. Dziewczy nka j est świadkiem tej zbrodni popełnianej przez kolegów. Nie wie, czy to działanie z prem edy tacj ą, czy też chłopcy, wierząc w opowieść zasły szaną od starszy ch dzieci, w taki sposób oswaj aj ą własny lęk. Bo w przedszkolu wciąż coś się opowiada i na ogół są to krwawe historie, podobne do tej : By ł sobie czarny, czarny las. A w ty m czarny m , czarny m lesie stał czarny, czarny dom . A w ty m czarny m , czarny m dom u by ł czarny, czarny loch. A w ty m czarny m , czarny m lochu stała czarna, czarna trum na. A w tej czarnej , czarnej trum nie… Dzieci uwielbiaj ą się nawzaj em straszy ć i chy ba lubią się bać. Ona też się boi. Widziała dziś czarną wołgę. Sam ochód przej eżdżał wolno, zupełnie j akby kierowca się rozglądał, szukaj ąc ofiary, aby zawieźć j ą do czarnego, czarnego dom u. Może to właśnie ona j est tą ofiarą? Zaciska uda, ale czuj e, że dłużej nie wy trzy m a. Biegnie do łazienki i w pełny m ulgi akcie pozby wa się na chwilę m y śli o wszy stkich czarny ch wołgach świata, które wolno krążą ulicam i m iast właśnie po to, aby w czarny m , czarny m dom u wy ssać z niej KREF. Chciałaby w ogóle nie wy chodzić z ubikacj i, ale j uż dzieci na polecenie wy dane przez panią wpadaj ą do łazienki i ustawiaj ą się w ogonku, aby um y ć ręce przed obiadem . Chcąc nie chcąc dziewczy nka staj e na końcu kolej ki.
Nagle poj awia się przy niej Andrzej . — Nie bój się! — Próbuj e j ą obj ąć i j ednocześnie zaj rzeć j ej w oczy. — Ja się wcale nie boj ę! — Dziewczy nka wzrusza ram ionam i, staraj ąc się nadać drżącem u głosowi butny, zadziorny ton. Za nic w świecie nie pokaże m u, że się boi bardzo, bardzo, bardzo! Wobec niego, akurat wobec niego, będzie zawsze udawać oboj ętną, twardą, niezdoby tą. Będzie ukry wać swój wsty d, drżenie kolan, załam uj ący się głos. Będzie udawać j ak nigdy wobec nikogo. Tak bardzo j ej na nim zależy, że przez długie lata nie zdoła wy zwolić się z tego udawania. Andrzej j ej się podoba. Jest wy sokim blondy nem o brązowy ch oczach. Ma sześć lat i bardzo m ęski dołek w brodzie. Kiedy ś się przewrócił i leciała m u z brody krew, to pewnie dlatego zrobił m u się ten dołek. Bardzo się wtedy przestraszy ła. Dzieci widzą, że Andrzej się do niej przy stawia. Już ktoś pokrzy kuj e: — Panna z kawalerem pod siódm y m num erem ! To chy ba Jacek, zazdrośnik. Dziewczy nka chce pokazać m u j ęzy k, ale nim to zrobi, Andrzej podej dzie do Jacka i uciszy go inaczej . Jacek się o m ało nie popłacze, długo pocieraj ąc dłonią obolały nos. Wreszcie nie wiadom o, czy j est czerwony od uderzenia, czy z kataru, a m oże z j eszcze innej przy czy ny ? Um y wszy ręce, Zuchy wy chodzą z łazienki i zaj m uj ą swoj e stałe m iej sca. Siadaj ą na niziutkich krzesełkach przy niskich stolikach i czekaj ą na zupę. Dziewczy nkę bardziej zaj m uj e wpatry wanie się w plecy Andrzej a niż m y ślenie o czarnej wołdze. Mim o że dziś j est krupnik, zj e prawie wszy stko, m arząc w duchu, aby podczas rozstawiania leżaków j ego i j ej łóżko przy padkiem znalazły się obok siebie. Nie powie m u tego oczy wiście za nic w świecie, Andrzej sam o to zadba, przekładaj ąc swoj ą pościel. Jak m u się to wciąż udaj e? Przedszkolaki, j uż w piżam kach, układaj ą się do snu. To ulubiona pora pań. Wreszcie będą
m ogły sobie przez chwilę odpocząć. Kiedy na sali zalega cisza, wy chowawczy nie wy chodzą. Muszą by ć gdzieś niedaleko, przezornie zostawiły uchy lone drzwi na kory tarz, ale niem al naty chm iast rozpoczy naj ą się pierwsze, naj pierw nieśm iałe, potem coraz odważniej sze, rozm owy. Leżak dziewczy nki stoi m iędzy leżakam i Andrzej a i Pawła, którzy ponad j ej głową snuj ą rozważania o technologii wy sy sania krwi. Trochę j ą to denerwuj e, bo nie m a na ten tem at zdania, ale odczuwa również saty sfakcj ę, j est niem al dum na, że towarzy szy j ej dwóch naj faj niej szy ch chłopaków z grupy. Gdzieś dalej Jacek próbuj e nawiązać kolej ną konwersacj ę z Basią: — Co by ś wolała m ieć: siedem dziur w głowie czy dom bez okien? Basia bez wahania wy biera dom bez okien, a Jacek z wy ższością wskazuj e siedem dziur w swoj ej głowie: oczy, uszy, nos i usta. Basia pry cha obrażona. Za dużo sobie żartuj ą dziś j ej kosztem . Odwraca się od Jacka i próbuj e zasnąć. Nie j est to łatwe, bo inne dzieci rozm awiaj ą coraz głośniej , zaczy naj ą się wstawanie, chichoty, przem arsze do toalety, rzucanie zabawkam i. Może Basia zdoła usnąć w ty m harm idrze, j eśli tak, to j ej strata, bo om inie j ą j edno z naj weselszy ch leżakowań. Pań wciąż nie m a. Dzieci się łudzą, że do końca spania m aj ą labę. Andrzej z Pawłem przechwalaj ą się, co zrobią, j eśli zobaczą gdzieś czarną wołgę. W zasadzie j uż teraz należałoby współczuć kierowcy i pasażerom . Kiedy wreszcie cała trój ka oswaj a tem at na ty le, że zaczy naj ą się śm iać, do sali niczy m furia wpada rozzłoszczona bałaganem i krzy kam i sprzątaczka Gęsicka. W fartuchu, chustce zawiązanej z ty łu głowy, chuda, czerwona na twarzy i uzbroj ona w skakankę. Rozdziela razy, siej e spustoszenie i drze się chry pliwy m głosem czarownicy. Na sali robi się cicho. Trafione skakanką dzieci pochlipuj ą. Dziewczy nka trzy m a w ustach wskazuj ący palec lewej ręki, który krwawi i na który m ślad sprawiedliwości wy m ierzanej przez Gęsicką pozostanie j uż na zawsze. Ma poczucie krzy wdy i straszliwej niesprawiedliwości,
ponieważ wy daj e się j ej , że nie rozm awiała, a ty lko słuchała, co chłopaki m ówili o czarnej wołdze. Może się śm iała? Nie pam ięta. Zapom ni tę rozm owę, zapom ni strach przed czarną wołgą, zapom ni większość kolegów z przedszkola, ale nigdy j uż nie zapom ni brzy dkiej sprzątaczki, próbuj ącej krzy kiem wy m usić ciszę podczas leżakowania. Gdy by dorośli zdawali sobie sprawę, j ak wiele ich reakcj i zostanie na zawsze zapisany ch w chłonnej dziecięcej pam ięci, by liby znacznie uważniej si, a słowa dobieraliby z większą ostrożnością. Gdy by Gęsicka wzięła z półki książkę z baj kam i i zaczęła czy tać, prędzej czy później uśpiłaby wszy stkie przedszkolaki i zasłuży ła sobie na ich wdzięczną pam ięć. Nie zrobiła tego, bo nikt od niej nie wy m agał, aby pracuj ąc w przedszkolu, na dodatek lubiła dzieci.
Po leżakowaniu m aluchy ubieraj ą się, składaj ą łóżeczka i odnoszą j e, układaj ąc w m ały m kantorku przy toalecie, inne szy kuj ą stoły do podwieczorku. Dziewczy nkę szczy pie rozcięty palec. Nie pokazuj e go j ednak pani, stara się wy trzy m ać. Dzisiej szy podwieczorek to kubek rzadkiego kisielu owocowego i herbatnik. Od tego m om entu rozpoczy na się oczekiwanie na dy żurnego, który w poczuciu ważności swej m isj i j uż zszedł na parter i za chwilę przy biegnie do sali, anonsuj ąc dum ny m głosem : — Basia Kopańska do dom u! — Andrzej Tom czak do dom u! — Paweł Cy rkiel do dom u! Wy wołane dziecko szy bko zbiera swoj e rzeczy, chwy ta ze stołu niedoj edzony herbatnik, nadgry zione j abłko, w pośpiechu dopij a kisiel, rzuca paniom nieuważne „do widzenia” i nie żegnaj ąc się z kolegam i, pędzi ku drzwiom , szuraj ąc po podłodze szm aciany m i kapciuszkam i. Koledzy zawistny m wzrokiem odprowadzaj ą szczęściarza, który j uż na złam anie karku zbiega po śliskich schodach. Jeszcze trzeba ty lko zabrać z szafki kurtkę, buty w worku, czapkę z szalikiem
wciśnięty m do środka i j uż m ożna podbiec do m am y, wy ściskać j ą, usiąść na ławeczce i zakładaj ąc buty, odpowiadać na py tania. Nie zdarza się niem al, żeby przedszkolak, sły sząc swoj e nazwisko, nie poderwał się na równe nogi, żeby m arudził, chciał j eszcze choć trochę zostać, przedłuży ć zabawę. A naj m ilsze dni to te, kiedy niespodziewanie ktoś przy j dzie po niego wcześniej , naj lepiej j eszcze przed leżakowaniem , gdy ni z tego, ni z owego poj awi się w drzwiach sali roześm iana twarz m am y albo taty, który naty chm iast spostrzega pani, a j eszcze szy bciej dziecko, zawiadom ione przez zazdroszczący ch m u z całej duszy kolegów. Chodzenie po m ieście w czasie zwy czaj owo przeznaczony m na poby t w przedszkolu to dopiero fraj da! Człowiek sam sobie od razu wy daj e się dorosły, widzi m iasto z zupełnie innej , dziennej perspekty wy. Tak m ogą się czuć więźniowie na przedterm inowy m zwolnieniu. Te wcześniej sze wy j ścia z przedszkola są takie wspaniałe również dlatego, że zdarzaj ą się niezwy kle rzadko. I lepiej o nich zawczasu nie wiedzieć. Bo j eśli się wie, to dzień do południa ciągnie się, j akby chciał zrobić dziecku na złość. Udowodnić, że na przekór właśnie, m im o planów wy j ścia tuż po obiedzie, a m oże nawet o dwunastej , te cztery godziny będą się wlokły j ak cały długi dzień. Dziewczy nka wy chodzi z przedszkola zazwy czaj około wpół do trzeciej . Naj częściej odbiera j ą tata, m a tędy po drodze z ZNTK (Zakłady Naprawcze Taboru Kolej owego), gdzie pracuj e. Oboj e lubią te powroty. Tata j est zawsze uśm iechnięty, żartuj e, rozm awia, słucha. Dziś ona nie zdecy duj e się powiedzieć m u o rozcięty m palcu. Tata m ógłby pój ść do kierowniczki, pani Woj dy gowej , i wy wołać awanturę. Dziewczy nka boi się Gęsickiej i tego, co woźna gotowa by łaby zrobić, żeby uprzy krzy ć j ej ży cie. Jest sam a przeciwko dorosłej , dlatego rezy gnuj e z konfrontacj i. Zresztą m oże rzeczy wiście się śm iała? I cóż to za skaleczenie? Zaledwie m ała ranka na palcu. Dlatego kiedy tata zada py tanie:
— Co robiłaś dziś w przedszkolu? Ona m u odpowie: — Piliśm y tran! — Naprawdę? I j ak ci sm akował? — Nie taki straszny. Każdy dostał ły żkę tranu i kawałek chleba z solą. Stanęłam pierwsza! — doda, aby zasłuży ć na pochwałę. Lubi, kiedy tata j est z niej dum ny. Ale nie dlatego staj e pierwsza w szeregu. Naj częściej chce m ieć z głowy to, co nieuniknione, a nie, j ak inne dzieci, w nieskończoność przedłużać m ękę strachu. Tak sam o by ło podczas szczepienia. Pom y ślała: „Przecież da się j akoś wy trzy m ać to ukłucie, od tego się nie um iera”. Dziewczy nka lubi też wy zwania: kiedy tata by ł chory i m usiał pić gorzkie zioła, próbowała ły k, dwa, żeby m u dodać otuchy. — Mieliśm y szczepienie! — odpowiedziała tam tego dnia na py tanie taty. — I j ak? — Stanęłam pierwsza! Nic nie bolało! — Wzruszy ła ram ionam i, gotowa do przy j m owania gratulacj i. — Zuch dziewczy na! — tata pochwalił j ą całkiem poważnie. A wie, co to zuch, bo j est instruktorem harcerskim . — Dziś się przechwalaliśm y, kto m a brata albo siostrę. — To ty j uż też się m ogłaś przechwalać! — uśm iecha się tata. — A Ela powiedziała, że nie chce by ć duża, bo j ej m łodszy brat wszy stko zabiera i psuj e. — Czasem tak by wa z m łodszy m rodzeństwem . Przez chwilę m ilczą, zatopieni w m y ślach. — Tatusiu… — No, co tam ?
Dziewczy nka nie wie, j ak zacząć tem at, który j ą dręczy. Trochę się boi, że tata wy śm iej e j ej lęk. Teraz, po wy j ściu z przedszkola, ona sam a nie bardzo j uż wierzy w to, co tam usły szała. Choć na dworze zapada zm ierzch, nigdzie nie widać czarnej wołgi. — Bardzo cię kocham ! — powie ty lko i rzuci m u się na szy j ę, odkładaj ąc rozm owę na kiedy indziej .
W dom u niespodzianka! Przy j echała siostra cioteczna m am y, dwudziestoletnia Ania Kąca. Dziewczy nka bardzo lubi Anię, wesołą, pulchną, zawsze uśm iechniętą, czeszącą się w m odny kokkask. Naty chm iast biegnie po j edną ze swy ch ulubiony ch książek, Pinokia Collodiego, i staj e obok ciotki, robiąc błagalną m inę. Ania wzdy cha i idą razem do pokoj u. Ty m czasem w kuchni zbiera się na burzę. — Ania u nas zostanie! — twardo inform uj e żona. Widać, że j uż postanowiła. — Jak to: zostanie?! — Jeszcze nie dziś, ale j utro lub poj utrze. Tu postawim y łóżko. — Żona wskazuj e kąt w kuchni. — Tam , pod oknem , j ej m aszy nę. Będzie m i pom agała w opiece nad dziećm i, a w wolny ch chwilach szy ła. — Kiedy to wy m y śliłaś?! — m ąż krzy czy szeptem . — Sam i m am y ciasno, a co do pieniędzy … — m y śli oczy wiście o czy m ś zupełnie inny m . — Ona nic nie chce, ty lko się wy rwać z dom u. Od j akiegoś chłopaka ucieka, co j ej go swataj ą. — A j eśli on tu przy j edzie z awanturą? — Niech ty lko spróbuj e, to będzie m iał ze m ną do czy nienia! — odgraża się m łoda m atka. Mężczy zna wzdy cha głęboko. Czuj e, że żona j uż podj ęła decy zj ę. Jak tu teraz podnosić kwestię utraconej na pół roku inty m ności? Ty m czasem z pokoj u przy biega dziewczy nka:
— Ula się obudziła i słuchała razem ze m ną! Kobieta wstaj e i idzie do niem owlęcia, które j uż zaczy na płakać. W pokoj u kiwa głową do kuzy nki. Niczy m dwaj spiskowcy wy m ieniaj ą porozum iewawcze uśm iechy.
Sprawa konkurenta do j ej ręki szy bko się wy j aśnia. To chłopak z drugiej wsi, z który m Anka zerwała j akiś czas tem u. — Ani on piękny, ani dobry, ani bogaty — m ówi przy herbacie. — Zwy czaj ny taki. Poszłam z nim parę razy na zabawę, to m u się coś ubzdurało, że j uż od razu żoną zostanę. Ja nie chcę m ieszkać na wsi. Praca na roli to wieczne um ęczenie, zresztą sam a wiesz — tłum aczy. — A m nie się m arzy inne ży cie. Chciałaby m zobaczy ć kawałek świata, nie ty lko krowy i świnie, żniwa i sianokosy, obrządek i gnój . Ja m am fach, z krawiectwa idzie wy ży ć. Ty lko j ak rodziców przekonać? — zastanawia się głośno. Liczy na kuzy nkę, bo się usam odzielniła i wy biła. Jest nauczy cielką w m ieście, przetarła ścieżkę, na którą ona właśnie zam ierza wkroczy ć. — Pom ożesz m i? — py ta z nadziej ą. Młoda m atka widzi dla siebie sam e korzy ści. Tak, będzie ciasno, ale przecież urlop m acierzy ński trwa ty lko trzy m iesiące, m usiałaby oddać dziecko do żłobka, a tu się trafia darm owa pom oc! Jak nie skorzy stać? — Aniu, proszę, nie skończy ły śm y baj ki! — dziewczy nka próbuj e nakłonić ciotkę do czy tania. To ulubiona rozry wka i w j ej egzekwowaniu potrafi by ć naprawdę m ęcząca. — Daj Ani spokój , poczy ta ci kiedy indziej . Będzie teraz z nam i m ieszkała! — inform uj e m atka, a dziewczy nka robi zdum ioną m inę. Zastanawia się szy bko i nagle na j ej twarzy poj awia się sm utek. — Ale gdzie ona… Czy j a będę m usiała… Gdzie ona będzie… spać? — przez zaciśnięte gardło wy j awia wreszcie swoj e obawy.
— W kuchni — Anka pospiesza z wy j aśnieniam i. — Bo m oże by ś chciała… Na am ery kance?… — py ta dziewczy nka. Widać, ile j ą to kosztuj e. Jednocześnie trochę się wsty dzi, bo oddałaby wszy stko, by nie m usieć wracać do żelaznego łóżeczka ze sznurkowy m i bokam i. Tam zresztą teraz śpi Ula, gdzie ona się podziej e? W ten m ętlik uczuć dziecka zdecy dowanie wkracza m am a. — Nie m artw się, coś wy m y ślim y. Tego dnia Anka nie nocuj e j eszcze u kuzy nki. Nie przy wiozła przecież swoich rzeczy. Wraca ostatnim autobusem , ale j utro, naj dalej poj utrze, przy j edzie z niewielką kartonową walizką i zostanie aż do wakacj i.
Już na trzeci dzień okazuj e się, że j ej obecność rozwiązuj e wiele podstawowy ch kwestii. Dziewczy nka m oże pospać pół godziny dłużej . Do przedszkola nie m usi truchtać w pośpiechu, m oże do woli przy patry wać się swem u m iastu, które j est dla niej na razie cały m światem . Teraz ten świat rozciąga się m iędzy leżącą na wschodzie Barczącą a przedszkolem i m iędzy cm entarzem na północy a Szkołą Podstawową nr 4, m iej scem pracy m am y, na południu. Z każdy m rokiem będzie się trochę powiększał, zagarnie czterdziestokilom etrową połać ziem i przy pierwszej świadom ej podróży do Warszawy. Rozciągnie się nieco na wschód podczas wy j azdów do dalszej rodziny, aż do Piaseczna czy Małej Wsi. Każda podróż, każda wy cieczka będą j ak woj enne podbij anie tery toriów i rozszerzą w głowie dziewczy nki m apę j ej m ałego świata. A ona będzie m u się przy glądać i radośnie dzielić spostrzeżeniam i. Niestety, m a ich m nóstwo. Właściwie nie zam y ka buzi. W tej nieustaj ącej akty wności j est dla dorosły ch bardzo m ęcząca. Ania, nawet j eśli puszcza j ej słowa m im o uszu, potrafi zgrabnie m arkować uwagę. — A przy j dziesz po m nie wcześniej ? — wdzięczy się m ała. — Nie m ogę ci teraz obiecać. Rozum iesz, że m uszę to ustalić z twoj ą m am ą?
Lekkie skrzy wienie noska i wszy stko wiadom o. — Powiesz, że dziś przedszkole zam y kaj ą wcześniej , bo j est m alowanie. Pochodzim y sobie po m ieście… — diablątko nie ustaj e w kuszeniu. — Pój dziem y do cukierni na pączki. Ciocia da nam za darm o, gwarantuj ę! Chcąc nie chcąc Anka uśm iecha się, co zostaj e przy j ęte za dobrą m onetę. — Sam a widzisz, ze m ną nie zginiesz! Przekonana, że dziś j est j ej dobry dzień, dziewczy nka wchodzi do sali j ako j edna z ostatnich. Przedszkolaki siedzą j uż po turecku, ciasny m pierścieniem otaczaj ąc panią, która czy ta baj kę O rybaku i złotej rybce. Otwieraj ące się drzwi powoduj ą, że wszy stkie głowy zwracaj ą się w ich kierunku. Przy tłoczona taką ilością spoj rzeń dziewczy nka schy la się m im o woli i siada z sam ego brzegu. Pani wraca do baśni. A kiedy dziewczy nka zasłuchana w historię posłusznego ry baka i j ego pazernej żony liczy na szy bki powrót m łodej ciotki, choćby i przed pointą, Anka nadkłada drogi, idąc przez Świerczewskiego. Ma pewien plan, który chciałaby j ak naj szy bciej zrealizować. Pod num erem 23 odnaj duj e swój cel, ale j est dopiero wpół do dziewiątej , a kartka przy klej ona do okiennicy inform uj e, że firm a działa od dziesiątej . Dziewczy na rozgląda się, aby dobrze zapam iętać m iej sce, i z obawy, że ktoś j ą tu na czy m ś przy łapie, podnosi kołnierz płaszcza, szy bkim krokiem kieruj ąc się ku Warszawskiej .
Po głośnej lekturze przedszkolaki znów bawią się w grupach. Panie, zaj ęte wy pełnianiem dziennika, nie zauważaj ą, że dziś Zuchy j akoś dziwnie często biegaj ą do toalety. Póki j est względnie cicho, nic nie wzbudza ich niepokoj u. A w ubikacj i trwa ty m czasem zbiorowy seans całowania. Zaczęło się j akoś niewinnie, pewnie od rozm owy, m oże od zakładu, j ak to zwy kle by wa m iędzy chłopakam i. Jacek chciał pokazać Hani, że m u się bardzo podoba, ale nie wiedział,
j ak się do tego zabrać. Paweł, który zawsze wszy stko wie naj lepiej , uznał, że uczy ć się należy na przy kładach. Zwabił zatem do ubikacj i Kasię i bez żadny ch ceregieli obj ął j ą i pocałował w sam e usta, j ak to podej rzał niedawno na film ie dla dorosły ch. Kasia wy biegła z toalety, ocieraj ąc buzię rękawem . Oburzenie m ieszało się w niej z zaciekawieniem i czy m ś przy j em ny m , co poczuła całkiem nieoczekiwanie. Odprowadziła wzrokiem idącą w kierunku toalety Hanię i usiadłszy na niskim parapecie, czekała. A ty m czasem Paweł założy ł się z Jackiem , że ten nie odważy się pocałować Hani. Zakład stawiał sprawę w zupełnie inny m świetle, teraz by ło to j uż m ęskie wy zwanie. Nawet j eśli Jacek trochę się w Hani podkochiwał, j akie to m iało znaczenie wobec zakładu? Nagle zaczęło chodzić o honor. A w kwestii honoru m ężczy źni, nawet sześcioletni, nie są skłonni do żartów. Nie spodziewaj ąc się napaści, Hania weszła do toalety i rozej rzała się. Jacek odpowiadał j eszcze na j akąś zaczepkę ze strony Pawła, m oże by nawet doszło do bój ki, gdy by j ej nagle nie spostrzegli. Zam arli obaj w pół ruchu, a ona stała kilka kroków od nich z py taniem w oczach. Jacek rzucił się ku niej , j akby chodziło o ży cie. Trochę ręce m u przeszkadzały, nie wiedział, czy prawa m a iść do góry, aby obj ąć szy j ę, czy lewa. Machnął tak j akoś niezgrabnie, ale w ty m zam ieszaniu trafił na szczęście ustam i w usta Hani. Może trochę zby t m ocno, bo chy ba uderzy ł j ą zębam i w wargę. — Wariat! — wrzasnęła Hanka i krzy wiąc się z odrazy, uciekła z łazienki. Jej wzburzenie nie um knęło uwagi Kasi. Naty chm iast podeszła do Hanki i coś tam j ej poszeptała do ucha. Wziąwszy z półki bloki do ry sowania i połam ane w drobny m ak kredki świecowe, usiadły przy stoliku, aby m ocno się pochy laj ąc, opowiedzieć sobie, co właśnie zaszło i j ak się w związku z ty m czuj ą. Tego dnia doświadczenie pierwszego pocałunku m iało się przy darzy ć również dziewczy nce. Przez cały czas Andrzej przy glądał się łazienkowy m ekspery m entom i planował swój własny.
Z j akiegoś powodu uznał, że m iej sce j est nieodpowiednie. Pom ieszane zapachy sików i chloru, który m i przesiąknięta by ła łazienka, nie pasowały m u do całowania. Wy szedł więc na salę, poszukał wzrokiem tej , którą chciał przez pocałunek uczy nić swoj ą dziewczy ną, podszedł od ty łu, kiedy na niby kupowała warzy wa przy straganie, odwrócił j ą lekko do siebie i w ty m cały m kolej kowy m zam ieszaniu pocałował. Inne dzieci zaczęły się śm iać, skonsternowane j ego dziwny m zachowaniem . Koleżanki m oże zazdrościły, m oże oburzały się na ten atak, zrobiło się j akoś dziwnie wszy stkim , bo takich rzeczy się w przedszkolu na co dzień nie robiło. Dziewczy nka niem al ze łzam i pobiegła do łazienki. Ty lko tam m ogła um y ć zbrukane usta i zanurzy ć twarz w swój ręcznik, wy cieraj ąc łzy upokorzenia i trąc wargi, dopóki nie zniknęła z nich ostatnia kropla śliny Andrzej a. Wsty dziła się wrócić na salę, sądziła, że stanie się teraz pośm iewiskiem . Bała się również, że on tu zaraz wej dzie i znów będzie chciał j ej TO zrobić. Dlaczego m usiał wszy stko zepsuć?! Podczas leżakowania ich łóżka na szczęście stały daleko od siebie. Andrzej nie zary zy kował przenoszenia pościeli. Po wczoraj szej awanturze dzieci zachowy wały się bardzo cicho. Większość z nich ty m razem zasnęła.
Dziewczy nka obudziła się z poczuciem j akiej ś nieprzy j em ności. Otworzy ła oczy i przy pom niała sobie, co zaszło. Nie m iała j ednak czasu, aby rozważać nowe doświadczenie, bo dzieci j uż składały leżaki, ubierały się i szy kowały do podwieczorku. Musiała się pośpieszy ć, Ania m ogła po nią przy j ść w każdej chwili! Naj lepiej by by ło, gdy by zj awiła się j eszcze przed podwieczorkiem . Wy j ść stąd j ak naj prędzej i nie m usieć wracać! Na szczęście nikt nie woła, nie przezy wa, nie czepia się. Ale i tak dziewczy nka nie m a hum oru. Przy chodzi po nią, j ak zwy kle, tata. Od razu poznaj e po m inie, że coś się stało. — A skąd ten sm utek? — py ta z uśm iechem , j ednak odpowiedź nie pada.
Dziewczy nka ubiera się w m ilczeniu. Kiedy wreszcie j est gotowa, m ówi przez zaciśnięte zęby : — Chodźm y stąd! Wiedząc, że córka do m ilczków nie należy, tata spokoj nie czeka na wy j aśnienia. W ciszy idą ulicą, trzy m aj ąc się za ręce. Minęli Górną i wciąż żadny ch zwierzeń, m ałą naj wy raźniej coś gnębi. Przez całą drogę zagry za policzki i uporczy wie wpatruj e się w chodnik. Dopiero na Warszawskiej , gdzieś w okolicy poczty, zatrzy m uj e się, staj e naprzeciwko oj ca i zadzieraj ąc głowę, dobitnie, a j ednocześnie z nutą dram aty cznego zawodu, rzuca m u prosto w twarz: — Dlaczego ludzie się całuj ą?! Mężczy zna rozgląda się, j akby szukał pom ocy. Nie j est przy gotowany na takie py tanie. Wie, że nie powinien zby t długo zwlekać, przecież zna odpowiedź, j est dorosły, ale nie chce też zawieść córki. My śli w panice, czego ona m oże się po nim spodziewać. — A co się właściwie stało? — wy biera naj łatwiej sze wy j ście z sy tuacj i. Dziewczy nka kręci głową i parska głęboko zniesm aczona. — Coś się porobiło z chłopakam i! Nie m ożna z nim i wy trzy m ać. Nagle przestali by ć grzeczni, rzucaj ą się na nas i całuj ą! Mężczy zny naj wy raźniej to nie m artwi. Pod powagą kry j e nawet półuśm iech. — Według m nie to, no wiesz… — Co?! — dziewczy nka py ta twardo. — Bo ludzie się całuj ą, kiedy się lubią. — Oj tam ! — Mała parska, j akby ktoś j ej właśnie tłum aczy ł, że szpinak j est zdrowy. — To j est… przy j em ne… — ry zy kuj e tata. — Kiedy się kogoś bardzo lubi. Córka patrzy na oj ca, j akby z prem edy tacj ą oszukiwał. Nie zna powodu i czuj e się zaniepokoj ona. — Dlaczego tak m ówisz?! — nie wy trzy m uj e.
Ma teraz podwój ny kłopot: z Andrzej em i j ego pocałunkam i oraz z tatą, który nie wiadom o dlaczego kłam ie. Bo przecież to, czego dziś doświadczy ła, nij ak nie da się nazwać przy j em ny m ! Ta lepka ślina! Ten j ęzy k w ustach! Obrzy dliwość! O co tu chodzi? Tata j ej nigdy nie oszukiwał, m ogła m u powiedzieć wszy stko, zawsze znalazł radę, wy tłum aczy ł, pocieszy ł. Czy od dziś to m a się zm ienić? Mężczy zna też czuj e się zakłopotany. Widzi, że zawiódł. Jakiś czas idą w m ilczeniu. Dziewczy nka nie wbiega na każdy schodek, j ak zawsze, kiedy dopisuj e j ej hum or. Teraz patrzy pod nogi, m y śli. A m oże z ty m całowaniem j est j ak z kakao? Ona go nie znosi, ale są dzieci, który m kożuch nie przeszkadza. — Przecież lubisz, kiedy j a albo m am a całuj em y cię na dobranoc — pogrąża się coraz bardziej tata. — Ale to j est coś zupełnie innego! Dziewczy nka nie potrafi sobie wy obrazić, że kiedy ś m ogłaby polubić całowanie, czekać na to, j ak teraz czeka na wieczorny całus. Nie, to niem ożliwe! Nigdy i j uż! Z tego zm artwienia snuj e się po dom u osowiała, nie m oże sobie znaleźć m iej sca, na niczy m się skupić, patrzy szklany m wzrokiem , nie chce j eść kolacj i. Mam a doty ka j ej czoła. — Chy ba m asz gorączkę! — m ówi, wstrząsa wy j ęty z apteczki szklany term om etr i wkłada dziecku pod pachę. Rzeczy wiście, tem peratura j est podniesiona. Zaj rzenie do gardła utwierdza m am ę w przekonaniu, że córka się przeziębiła. Niedobrze! — Um y j się, zaraz cię tata nasm aruj e olej kiem kam forowy m i do łóżka! Dziewczy nka chętnie poddaj e się ty m zabiegom . Ma złe sam opoczucie, ale j est zadowolona, bo choroba przy naj m niej na razie rozwiązuj e sprawę całowania. Może Andrzej owi wy wietrzej ą z głowy te głupoty ? Dostaj e na j ęzy k żółtą tabletkę Acronu, m am a ściele łóżko. Ania
przy gotowuj e term ofor, przy gry zaj ąc policzek. Choroba dziewczy nki nie j est j ej na rękę. My ślała, że załatwi sprawę bez dodatkowego tłum aczenia się siostrze, ty m czasem będzie m usiała poczekać, aż m ała wy zdrowiej e. Tata j uż j est gotów, aby posm arować plecy Chudusia olej kiem , który tak pięknie pachnie. Jeszcze gorąca herbata i tabletka witam iny C. — Nie idziesz dziś do szkoły ? — Dziewczy nka patrzy na oj ca spod wpółprzy m knięty ch powiek. — Nie. Przecież dziś czwartek. — A poczy tasz m i? — pada sakram entalne py tanie. Skupiaj ąc na sobie ty le uwagi dorosły ch, dziewczy nka j est szczęśliwa. Nie szkodzi, że m a kłopoty z przeły kaniem i pewnie trzeba będzie płukać gardło tą wstrętną wodą z solą, po której zawsze zbiera j ej się na wy m ioty. Może też m am a każe wy pić kubek m leka z m asłem i m iodem , co j est naj gorsze w przeziębieniu. Ale za to j utro laba! I tak przez kilka dni! Co za szczęście! Obłożona poduszkam i, ląduj e wy godnie na rozłożonej wersalce rodziców. Właśnie zaczął się Ekran z bratkiem, odkłada więc na później prośby o lekturę i z zaparty m tchem czeka na kolej ny raport z frontu dobry ch uczy nków. Za chwilę Niewidzialna Ręka oznaj m i, kto gdzieś w Polsce anonim owo pom ógł potrzebuj ącem u, zostawiaj ąc na m iej scu ty lko znak odciśniętej białej dłoni. Dziewczy nkę bardzo ekscy tuj ą taj em nicze dokonania Niewidzialnej Ręki. Spogląda w ekran i zastanawia się, co też by m ogła sam a zrobić, aby zasłuży ć na wzm iankę w telewizj i. To m usiałoby by ć coś naprawdę poważnego. Na razie j ednak nic nie przy chodzi j ej do głowy. Zresztą kto m iałby o ty m napisać raport, skoro ona nie potrafi pisać? Ten dy lem at zaprząta j ą aż do dobranocki. Zm ożona wy soką tem peraturą, zasy pia podczas dziennika. Wieczorne m ierzenie tem peratury pokazuj e, że zaaplikowane środki nie działaj ą, i rodzice decy duj ą się na postawienie baniek. Mam a przy nosi szklane am pułeczki, tata przy gotowuj e watę na m etalowy m druciku, którą zanurza w denaturacie i podpala, a potem wkłada do każdej z baniek. Pozbawione w ten sposób
powietrza bańki szy bko stawia na plecach chorej , która na szczęście nie zobaczy, j ak zasy saj ą j ej cienką skórę i tworzą niem al fioletowe krążki z krwi. Bańki nie powoduj ą bólu, a rodzice są przekonani o ich skuteczności.
Następnego dnia dziewczy nka budzi się z błogą świadom ością, że nie m usi wstawać! Chciałaby od razu wy skoczy ć z łóżka, ale przecież nie m oże dać m am ie do zrozum ienia, że j est j uż całkiem zdrowa! Co to, to nie! Mam a gotowa j eszcze wy słać j ą do przedszkola! Zresztą na
szczęście drapanie w gardle nie ustało, trzeba będzie płukać solą. Po śniadaniu tem peratura znowu się podnosi i chcąc nie chcąc dziewczy nka m usi się położy ć. Wodzi zasępiony m wzrokiem za Anką, która czy m ś zaj ęta, na razie nie m a czasu, aby j ej towarzy szy ć, a choćby i porozm awiać. Znudzona chorobą, przej rzała j uż obie baj ki z rozkładaj ący m i się j ak w teatrzy ku obrazkam i, które tworzą złudzenie trój wy m iarowości, przewertowała zszy wkę pisem ka „Miś”, które zresztą zna niem al na pam ięć. Gdy by um iała czy tać, poprosiłaby o książeczkę i j ak później będzie się wielokrotnie zdarzało podczas chorób, utonęła w fikcj i, niepom na na to, co dziej e się dookoła. Teraz j ednak wsłuchuj e się w odgłosy dochodzące z kuchni, prowadzone półszeptem rozm owy, stukanie przekładany ch faj erek, podśpiewy wanie Anki, do której naj wy raźniej przy lepił się m odny przebój :
Bo ja mam swój intymny mały świat Hen za morzem smutków, za górami marzeń tam Wiedzie doń zagubionych ścieżek ślad Senne półksiężyce mogą wskazać drogę wam…
Naraz ktoś energicznie puka do drzwi. W kuchni rozm owy m ilkną, a dziewczy nka widzi m am ę w przedpokoj u. — Kto tam ? — kobieta py ta stanowczy m głosem . — Heniek Pawelski, szukam Anki. W otwarty ch drzwiach na klatkę schodową stoi m łody, szczupły brunet o pociągłej twarzy i oliwkowej cerze. — Dzień dobry, zastałem Ankę? — Jaką Ankę?
— Kącę. — Nie. A coś się stało? — Wy j echała nagle, nie powiedziała dokąd. — To skąd pan wie, gdzie j ej szukać? — Właśnie nie wiem . — Przepraszam , że nie zapraszam do środka, ale m am chore dziecko. — Matka wskazuj e starszą córkę, lekko unoszącą się na łokciu, aby obej rzeć am anta m łodej ciotki. W tej chwili, j akby chciała pom óc, zaczy na płakać Ula. Mężczy zna zagry za wargi, kiwa głową i bez pożegnania zbiega po schodach. — Czy on ciebie pocałował? — zapy ta później ciotkę konspiracy j ny m szeptem dziewczy nka. To by j akoś wy j aśniało sprawę. Pocałował, a teraz ona nie chce go znać, uciekła aż do m iasta. Zdziwiona Anka patrzy na nią, nie wiedząc, co powiedzieć. — Więc j ednak… — dom y śla się m ała. — Czy li nie m iałaś wy j ścia.
Następnego dnia spada pierwszy śnieg. Dziewczy nka, leżąc twarzą do okna, widzi, j ak grube płatki wiruj ą w powietrzu. Chciałaby naty chm iast wy zdrowieć, wy biec na dwór, bo niewiele j est w ży ciu radości równy ch tej , kiedy z otwarty m i ram ionam i, głową do góry i wy wieszony m j ęzy kiem wita się pierwszy śnieg. Nawet bez czapki, bez rękawiczek, w odróżnieniu od dorosły ch dzieci się przecież nie boj ą zim y. Kiedy dziewczy nka przez siatkową firankę z tęsknotą przy patruj e się zim ie, j ej m atka biegnie do kom órki po kolej ne wiadro węgla. Zaplanowała na dziś pranie! Na kuchni stoi j uż wielki kocioł z wodą i płatkam i m y dlany m i, pieluchy po pierwszy m praniu ląduj ą we wrzątku. Płukanie, j ako wy m agaj ące znacznie więcej wody, zawsze odby wa się przy studni, a j est dwa stopnie poniżej zera. Anka rwie się do tej niewdzięcznej pracy, nie dostanie j ednak zgody. I tak dobrze, że m a kto
przy pilnować dzieci, na czas płukania m usiały by zostać sam e. Wróciwszy z pierwszą partią wy płukany ch pieluch, kobieta m a czerwone dłonie, j akby się poparzy ła. Jest zadowolona. Zaraz pranie zawiśnie na stry chu i będzie m ożna zacząć przy gotowania do obiadu. Bóg chy ba zesłał tę Ankę!
W sobotę dziewczy nka j uż się bardzo nudzi, ale m am a ciągle nie pozwala j ej wstawać. Nie daj Boże przeziębić bańki, wtedy zapalenie płuc m urowane! I co robić ty le godzin w łóżku, kiedy nie m a nawet kogo poprosić, żeby przy szedł i się pobawił, porozm awiał albo poczy tał? Dziewczy nka dziwi się sam a sobie, ale zaczy na z tęsknotą m y śleć o przedszkolu. Prosi o kredki, pokoloruj e j akieś obrazki w „Misiu” i rozwiąże nierozwiązane doty chczas zagadki. Dzień j ednak będzie j ej się dłuży ł j eszcze bardziej , niż gdy by by ła w przedszkolu. Niedziela dzięki telewizj i i obecności taty m ij a j akoś szy bciej , ale też trzeba przy znać, że ból ciała powoli przeradza się w ból duszy. Dziewczy nka czuj e się lepiej i to j ą bardzo m artwi. Wiele niewy powiedziany ch na głos lęków doty czy j utra. Czy będzie m usiała iść do przedszkola? Przy obiedzie, który dostaj e do łóżka, zaczy na pokasły wać. Wie, że j ej to się nie udaj e, trochę się obawia, że m am a spostrzeże oszustwo, ale dorośli daj ą się nabrać, m ałe kłam stwo j akoś przechodzi, karą j est ty lko dodatkowa ły żka sy ropu Pini. Cóż, m oże warto się pom ęczy ć? Sy rop rośnie dziewczy nce w ustach, w końcu j ednak spły wa do gardła. Szeleszczący m , zachry pnięty m głosem , udaj ąc bardzo chorą, córka py ta m am y : — Czy j a wy zdrowiej ę do j utra? — No przecież j eszcze kaszlesz! A co, nudzisz się w łóżku? Aby utwierdzić m am ę w ty m przekonaniu, dziewczy nka robi bardzo nieszczęśliwą m inę. — Jeśli nie będziesz m iała gorączki, j utro pozwolę ci wstać, ale do przedszkola j eszcze nie pój dziesz — sły szy i chce j ej się skakać z radości. Te słowa działaj ą ozdrowieńczo! Naty chm iast
podry wa się na łóżku, ale kiedy wstaj e się załatwić, m a zawroty głowy. W poniedziałek dostaj e obiecaną dy spensę od leżenia. Przy patruj ąc się codziennej krzątaninie m atki, i ona postanawia zrobić coś poży tecznego. Wy bór pada na kredki. Ma ich sporo, świecowy ch i ołówkowy ch, ale ołówkowe w większości wy m agaj ą zatem perowania, toteż z zapałem zabiera się do pracy. Specj alna tem perówka na ży letkę j est znacznie ostrzej sza od tem perówki z wbudowany m noży kiem i poj em nikiem na struży ny, j akie podczas tem perowania powstaj ą. Co prawda kręcąc kredką w takiej tem perówce, m ożna wy j ąć długi pasek cieniutkiego drewna z kolorową obwódką, który przy klej ony do papieru świetnie im ituj e płatki kwiatów i w związku z ty m j est często wy korzy sty wany do robienia laurek. Ale teraz chodzi przede wszy stkim o czas i skuteczność tem perowania! Początkowy zapał szy bko m ij a, kiedy na kciuku powstaj e bolesny odcisk. Na szczęście trochę kredek dziewczy nka zatem perowała. Wy j m uj e więc stem ple z kwiatam i, przy kłada swoj e ulubione wzory róży i narcy za, wreszcie pom agaj ąc sobie j ęzy kiem , ostrożnie, aby nie wy j ść poza linię, wy pełnia j e koloram i. I to j ą j ednak szy bko nudzi. Na szczęście m am a wraca z zakupam i i przy nosi radosną nowinę: — Przem ek dostał na im ieniny proj ektor! Babcia Tokarska zaprasza cię na baj ki! Mieszkanie państwa Tokarskich znaj duj e się w dwurodzinnej parterowej oficy nie. To dwa pokoj e z kuchnią, sienią i niewielkim stry szkiem . W porównaniu z m ieszkaniem rodziców dziewczy nki sprawia wrażenie ogrom nego. W sy pialni stoj ą dwa duże łóżka z zagłówkam i, w drzwiach szafy j est lustro, które opty cznie powiększa pokój . Stół również wy daj e się znacznie większy i solidniej szy niż u nich na górze. Tokarscy m aj ą też przeszkloną drobny m i szy bkam i werandę, coś j akby letni pokój , ze względu na porę roku chwilowo zam ieniony w spiżarnię, z którego m ożna wy chodzić wprost na podwórko albo odby wać tam świąteczną sj estę. Nie, tego słowa dziewczy nka j eszcze nie zna. Nie widziała też chy ba nigdy, by Tokarscy odpoczy wali na
werandzie. No bo i na czy m m ieliby zatrzy m ać wzrok, tak sobie siedząc i odpoczy waj ąc? Na wy brukowany m podwórku? Na pełnej zuży ty ch sprzętów rupieciarni gospodarza? Na kom órkach? Dziewczy nka zastanawia się przez chwilę i uświadam ia sobie, że nigdy nie widziała nikogo z m ieszkańców podwórka podczas odpoczy nku. Tak więc również weranda Tokarskich służy j edy nie j ako składzik. Przem ek Wiśniewski, delikatny, inteligentny blondy n, j est półsierotą. O rok starszy od dziewczy nki, chodzi j uż do pobliskiej szkoły podstawowej . Wy chowuj e go babcia, a j ego m am a i dwie starsze siostry m ieszkaj ą w stolicy. Jako warszawiak, Przem ek m a na podwórku specj alne prawa. Jest zresztą naj starszy i naj inteligentniej szy w grupie, do której należy j eszcze Tadek Tuszy ński, rówieśnik dziewczy nki. Na dzisiej szą proj ekcj ę j ednak Tadka nie zaproszono. Babcia Przem ka, niska, pulchna pani o łagodny m spoj rzeniu i piękny ch siwy ch włosach, j ak zwy kle uczesany ch w wy soki kok, pom aga rozstawić sprzęt oraz znaleźć gładkie m iej sce na ścianie, które m ogłoby pełnić funkcj ę ekranu. Mały przej ściowy pokoik to j ednocześnie gabinet i j adalnia. Jest tu fragm ent gołej ściany nad kredensem . Babcia wkłada sznur do gniazdka i j uż w m etalowy m rzutniku zapala się żarówka, podświetlaj ąc celuloidowy film , rozpięty na specj alnej ram ce. Jedna klatka to j eden obrazek i j edna scena. Gdy na ścianie wy świetla się obrazek, Przem ek odczy tuj e opisy i dialogi, po czy m z poważną m iną nawij a klatkę film u na rolkę, przechodząc do następnej sceny. Skończy wszy oglądanie, należy film ciasno zwinąć i włoży ć do plastikowego pudełeczka. Wtedy m ożna rozpocząć następny seans. W czasie zakładania nowej rolki film u dziewczy nka próbuj e rozwiązać kłopotliwą kwestię: — Nikt się nie całował. Przem ek podnosi na nią zdziwiony wzrok. — Chciałaby ś, żeby cię bazy liszek pocałował? — Ona wstrząsa się z obrzy dzenia. — Jest tu
gdzieś Śpiąca królewna, j eśli ci tak bardzo zależy. — Chłopiec grzebie wśród pudełeczek z baj kam i. — Mnie?! Nie, wcale! — To co? Bajka o rybaku i złotej rybce? — Niech będzie… — godzi się na odczepnego dziewczy nka. My ślała, że Przem ek, który w każdej sprawie m a niebanalne przem y ślenia, rozwiąże za nią problem pocałunku, rozwiej e wątpliwości. Miała nadziej ę, że ta kwestia nie stanowi j uż dla niego tabu. Ty m czasem on albo nic nie wie, albo celowo to ukry wa. W tej chwili dziewczy nka uświadam ia sobie, że nigdy nie m ówił, by podobała m u się j akaś koleżanka. Czuj e się trochę zawiedziona, gdy zaj ęty nastawianiem kolej nego film u, m ilczy, pom ij aj ąc interesuj ący wątek. Już j ą trochę m ęczą te podchody, zabawa nie trwa więc długo. Dziewczy nka żegna się i przez ośnieżone podwórko biegnie do dom u. Ciekawe, j aka dziś dobranocka? Gąska Balbinka, Jacek i Agatka, a m oże Bolek i Lolek? Po kąpieli j est rześka i głodna rozm ów lub czy tania. Nie m usiała dziś wcześnie wstawać, nie bawiła się z dziećm i, nie przeszła trzech kilom etrów pieszo. Leży w łóżku z zam knięty m i oczy m a. Rodzice siedzą z Anką w kuchni, rozm awiaj ą półgłosem , śm iej ą się, cicho gra radio. W błogim poczuciu nieuświadom ionego szczęścia dziewczy nka wreszcie zasy pia.
We wtorek przedszkolny kołowrót zaczy na się od nowa. Znów trzeba rano wstać, ale ponieważ śniegu j est całkiem sporo, m am a decy duj e, że córka, owinięta kocem , poj edzie do przedszkola na sankach. Anka ubiera się, podśpiewuj ąc. W poranny m rozgardiaszu nikt nie py ta o j ej doskonały hum or. Od kiedy się do nich sprowadziła, Anka często podśpiewuj e m odne przeboj e. Dziewczy nka j uż włoży ła buty, zapięła wszy stkie pętelki kożucha poza naj wy ższą, m am a zawiązała j ej szalik i czapkę. Można ruszać! Anka, patrząc pod nogi, ostrożnie znosi sanki. Mam a
schodzi z kocem . Owij a córkę i całuj e j ą, po czy m wbiega na górę. Zawinięta niczy m kiełbaska, usadzona na sankach dziewczy nka j est gotowa do drogi. Anka rusza szy bkim krokiem . Przekraczaj ą bram ę i skręciwszy w lewo, wy j eżdżaj ą na Warszawską. Szy bko dochodzą do Siennickiej , m ij aj ą kościół, docieraj ą do rzeki. Dziewczy nka zna na pam ięć te widoki. Sanki m kną gładko po udeptany m śniegu. Nic nie zapowiada tego, co m a się za chwilę zdarzy ć. Rozpędziwszy się zby t m ocno, Anka traci równowagę na wy ślizgany m przez dzieciaki chodniku. Szarpnięcie ręką, które j est próbą złapania równowagi, powoduj e, że sanki wraz z zam y śloną dziewczy nką przewracaj ą się, a ona sam a pada twarzą w śnieg. Z boku wy gląda to śm iesznie i niewinnie. Zupełnie j ak celowa zabawa. Dziecko w m gnieniu oka dokonuj e wy boru reakcj i: zabawa to czy wy padek? Gdy by Anka hałaśliwie zapewniła j ą, że nic się nie stało, roześm iała się, obróciła sprawę w żart, ona sam a pewnie też nie roztkliwiłaby się nad sobą. Widząc zm artwienie, wręcz przerażenie m łodej ciotki, która nie zlekceważy ła upadku, ty lko zaczęła j ą pocieszać, m ała wy darła się wniebogłosy. — Co ty robisz?! Zwariowałaś?! — Przepraszam . — Zasm ucona Anka wy ciera dziewczy nce śnieg z twarzy. Coś j ą powstrzy m uj e od odruchowego przy tulenia dziecka. Może dlatego, że m ała ry czy i nie zam ierza przestać. — Zobaczy sz! Wszy stko powiem m am ie! Nie chcę, żeby ś m nie więcej odprowadzała! Nigdy, rozum iesz?! Nigdy ! Anka, trochę obawiaj ąc się reakcj i kuzy nki, sadza j akim ś cudem m ałego krzy kacza z powrotem na sanki. Maj ą j eszcze przed sobą pół drogi do przedszkola. Teraz j uż idzie wolno, zj eżdża z każdego krawężnika tak ostrożnie, j akby wiozła nitroglicery nę. Gdy dochodzą do przedszkola, j est spocona i czuj e ulgę. Zostawia sanki przed budy nkiem , pom aga rozebrać się swoj ej podopiecznej i czy m prędzej gna Wronią w dół, a potem Świerczewskiego w stronę stacj i.
Wreszcie j est na m iej scu! Patrzy na szy ld, który inform uj e, że m ieści się tu Studio Nagrań. Jest za kwadrans dziesiąta. Żeby nie stać j ak paragraf, przechodzi na drugą stronę ulicy. Przez żelazną kratę m oże bezkarnie pogapić się na wy stawę sklepu Jubilera. Oglądaj ąc dam skie ozdoby, przez chwilę zapom ina o przy kry m zaj ściu. Nie m artwi się, że będzie m usiała o wszy stkim powiedzieć kuzy nce. Oczy uśm iechaj ą się j ej do burszty nu w srebrze, koralików z kam ieni półszlachetny ch czy broszek z Jabloneksu. Rozm arzona zastanawia się, co kupiłaby w pierwszej kolej ności, gdy by przy padkiem znalazła na ulicy albo nieoczekiwanie zarobiła znaczną sum ę pieniędzy. Wie, że to niedorzeczność, że długo j eszcze nie będzie sobie m ogła pozwolić na swobodne wej ście do sklepu i kupienie czegokolwiek, co nie j est niezbędne. Ale to nie problem . Nauczy ła się czekać. By le zdrowie by ło — pociesza się w m y śli i obiecuj e sobie, że j eszcze tu wróci. Może nawet nie sam a? Przed dziesiątą j akaś kobieta podchodzi do kraty i zdej m uj e z niej kłódkę. Uśm iecha się zapraszaj ąco. Anka energicznie kręci głową i nieokreślony m ruchem wskazuj e za siebie. Kobieta robi zawiedzioną m inę i znika wewnątrz sklepu. Anka, nie rozglądaj ąc się, przebiega na drugą stronę ulicy. Ostrożnie naciska klam kę, j akby wciąż niepewna. Staj e w progu m ałej sieni, j est j ej strasznie gorąco. Trochę wsty dzi się swego zam iaru, m y lnie sądząc, że wy woła zdziwienie lub natarczy we py tania. Przez wąską szczelinę widzi, że wewnątrz nikogo nie m a, to j ą j eszcze bardziej konfunduj e. Drzwi skrzy pią niem iłosiernie, dziewczy na przestępuj e próg i zam y ka j e leciutko, j akby bała się kogoś obudzić. Z zaplecza wy chy la się ręka, która nakazuj e j ej pozostanie w m iej scu i zachowanie ciszy. Anka m a chwilę, aby rozej rzeć się i uspokoić przerażone serce. Po kilku m inutach, które ciągną się niem iłosiernie, wy chodzi ku niej m ężczy zna w średnim wieku. Patrzy py taj ąco, a ona, strem owana, ledwie wy doby wa z siebie chropowate: — Przy szłam coś nagrać…
Mężczy zna kiwa głową. Pokazuj e wzory pocztówek. Na chy bił trafił Anka uderza palcem w róże herbaciane. Za chwilę do pocztówki j est j uż doklej ona plastikowa folia, a Anka, stoj ąc przed m ikrofonem , próbuj e opanować drżenie głosu. Wie, co powiedzieć, ćwiczy ła to wielokrotnie. Pół godziny później z trium falny m spoj rzeniem opuszcza Studio Nagrań. Trzy m a w dłoni pocztówkę, na którą naklei znaczek, a potem wy śle pod dobrze znany adres. Jest tak dum na z siebie, że nawet rozm owa w sprawie wy padnięcia dziecka z sanek j uż j ej nie przeraża.
Ty m czasem w przedszkolu, zgodnie z przy j ęty m zwy czaj em , dzieci uczą się piosenki, która m a wy rażać ich radość z powodu nadej ścia zim y :
Śnieg pada, śnieg pada, cieszą się dzieci, Tu płatek, tam płatek, dużo ich leci. A ten nasz kogucik zawadyjaka Dziób podniósł do góry, skąd kaszka taka? Niedobra, niesmaczna, sypie się z góry, Ja jeść jej nie będę ni moje kury!
Dziewczy nka nie zna j eszcze słowa „zawady j aka”. Śpiewa więc: „za wady Janka”, co też nie m a sensu, ale przy naj m niej każde ze słów wy daj e j ej się zrozum iałe. Stara się nie patrzeć na Andrzej a, ale czuj e na sobie j ego spoj rzenie. Boi się, że on podej dzie i o coś zapy ta, a wtedy ona będzie m usiała znów przy j ąć ten ton wy ższości, zm y lić go, żeby się niczego nie dom y ślił. Nie wy garnie m u przecież, że ty m swoim głupim pocałunkiem wszy stko zepsuł. Bo m oże zepsuł, a m oże i nie. Ona sam a na razie nie potrafi zdecy dować.
XI Z pór dnia naj bardziej lubię ranki. Choć czasem zdarza m i się m arudzić podczas wstawania, to kiedy j uż się wy gram olę i wy j dę z psam i na spacer, niezm iennie i bez względu na to, j aka j est pogoda, cieszę się z poranka, który, j ak m łodość, j est obietnicą. W ciągu dnia m oże się zdarzy ć wiele niespodzianek. Moj e zadanie to napełnić go treścią. Ode m nie zależy, czy j utro wstanę radosna, czy też niezadowolona, że zaj m uj ąc się błahostkam i, pozwoliłam dniowi m inąć. Ale nawet j eśli j estem na siebie zła, że nigdy j uż go nie odzy skam , nie wy pełnię ty m , co m ogłam i powinnam by ła zrobić, czasem usprawiedliwiam się w duchu, bo wszak spędziłam dzień na codziennej krzątaninie po dom u lub biegałam po m ieście, załatwiaj ąc sprawy niecierpiące zwłoki. Kto m iał to za m nie zrobić? Dom to nie ty lko ściany i sufit. Dom to nie ty lko m eble. Dom to idea. Jako budy nek dom służy członkom rodziny, chroniąc ich tak sam o, j ak kiedy ś chroniły naszy ch przodków j askinie. Ale j ednocześnie dom to coś o wiele bardziej skom plikowanego. Coraz częściej m am wrażenie, że to nie dom j est dla m nie, ale j a dla dom u. Te wszy stkie zabiegi: ustawianie, sprzątanie, odnawianie. Mościm y się w nim na długie lata. Meble, obrazy na ścianach, zdj ęcia, bibeloty. Dziś wiem to doskonale: nie giną w pam ięci. Zostaj ą, tworząc ram y dla naszy ch wspom nień. Dom to atm osfera, to bezpieczeństwo, to historia rodziny. Ktoś m usi j ą pielęgnować. Dom to m iej sce, do którego wraca się we wspom nieniach. Ty ch naj trwalszy ch, z naj wcześniej szego dzieciństwa. Kiedy ś, w przy szłości, nie będziem y pam iętać, co stało się wczoraj , ale dom naszego dzieciństwa będzie wciąż pam iętany ze szczegółam i, j akby śm y dopiero co zam knęli za sobą drzwi. Będziem y do niego tęsknić, gdy poczuj em y się źle. Błądząc po nim m y ślam i, doty kaj ąc sprzętów, który ch j uż od dawna nie m a, wrócim y do naj szczęśliwszego i naj ważniej szego okresu w ży ciu. O ile łatwiej by łoby um ierać, gdy by nam ktoś zagwarantował, że po śm ierci tam właśnie trafim y.
Tata sprząta piwnicę, bij ąc się z m y ślam i, czy m oże wej ść do studia, które by ło twoj e. Przez siedem lat ty tu rządziłeś. Sam obij ałeś ściany dźwiękochłonny m m ateriałem , zapraszałeś kolegów m uzy ków, rozwij ałeś swoj e zainteresowania. Teraz ciągnie cię świat, ale wiem , że j uż na zawsze zostanie w tobie to m iej sce. Zastanawiam się, dlaczego idea dom u wielopokoleniowego upadła? Bo m łody ch stać by ło na osobne m ieszkanie i nie m usieli j uż naginać swego ży cia do oczekiwań stary ch? Po co m ieli wszy stko o sobie wiedzieć? Dom wy m aga pracy, zabiera wiele czasu. Jego funkcj onowanie j est skom plikowane i ktoś m usi się ty m zaj ąć, zarówno w sensie organizacy j ny m , j ak i porządkowy m czy ideowy m . Rodzina, j ej dziej e, j ej ważne postaci, nasi przodkowie, trzeba o nich pam iętać, bo wszak, chcąc nie chcąc nosim y ich w sobie, zawdzięczaj ąc im ży cie. Chcem y by ć wspom inani przez naszy ch potom ków, powinniśm y stwarzać im po tem u warunki. Patrzę na nasz dom i przy pom inam sobie stoj ącą wciąż chatkę z podkładów kolej owy ch nasączony ch podobno rakotwórczy m specy fikiem , w której m ieszkali m oi dziadkowie. Przy wołuj ę w m y śli ich postanowienie wy budowania dużego dom u, ucieleśnione w stercie kam ieni, które m iały stać się j ego fundam entem . Ale zby t późno kupili to pole w Barczącej . Dzieci dorosły, wy frunęły z gniazda i nie by ło dla kogo się trudzić. A dla siebie m oi dziadkowie nie chcieli lub nie m ogli. Na starość nasze potrzeby i m arzenia karlej ą. Ży j em y j eszcze z rozpędu, realizuj em y pozaczy nane przedsięwzięcia, ale coraz częściej zauważam y, że na nowe brakuj e sił, a m oże i ochoty. Tak działa kurcząca się perspekty wa. Coraz częściej zadaj em y sobie py tania: „Po co?”, „Dla kogo?”. Jedy ny m lekarstwem na sm utek starości są wnuki. To one sprawiaj ą, że perspekty wa w cudowny sposób się wy dłuża, co prawda nie nasza własna, ale ty ch, którzy są nam często bliżsi
niż własne dzieci. Znów nabieram y ochoty do ży cia, postanawiam y ży ć dla nich. Kiedy m y ślę o m oich przy szły ch wnukach i ty m , j ak bardzo różni się m ój dom od dom u m oj ej babki, wzdy cham z żalem . W dzieciństwie nie widziałam , nie wy czuwałam tam biedy. Przy j m owałam świat z dobrodziej stwem inwentarza. By łam szczęśliwa, kochana, ważna. Akceptowałam otaczaj ący m nie świat. Zresztą nie widziałam u nikogo znacząco innej sy tuacj i, nie by ło z czy m porównać. Teraz dopiero wiem , w j ak skrom ny ch warunkach ży li m oi dziadkowie. Dlatego wam o ty m dzisiaj m ówię. Tak łatwo zapom nieliśm y te drewniane chałupy ! Chlewiki, stodoły, nieocieplone psie budy, studnie na korbę, krowie placki na podwórku, zapach obornika. Dziś j esteśm y z m iasta, a wieś to naj wy żej nasze letnie dom y. Dziś w naszy ch ogrodach m aj ą prawo rosnąć wy łącznie kwiaty. Jak bardzo różnim y się od naszy ch dziadków! Wciąż patrzy m y do przodu, wszy stkiego nam m ało, pędzim y bez wy tchnienia. Oni też pędzili, j eden obowiązek gonił drugi, ale ży li w odwieczny m ry tm ie narzucony m przez przy rodę, wegetacj ę roślin i cy kl rozrodczy zwierząt. Wstawali i kładli się spać wcześnie, nie przeciągali dnia do północy. Zim ą trochę odpoczy wali, dziadek reperował sprzęty, babka tkała dy waniki ze szm atek i wielkie kilim y wielkości dy wanu na ścianę, nieodm iennie zielone w tęczowe poprzeczne pasy. Ile m ogła m ieć butów? Trzy pary ? Na pewno m iała j eden płaszcz. Żadny ch kosm ety ków poza m y dłem . Może krem Nivea? Jeden dy żurny sznurek sztuczny ch pereł. Dziadkowie um eblowali się porządnie dopiero wtedy, kiedy m oi rodzice oddali im część sprzętów, który ch nie chcieli zabierać do nowego m ieszkania w bloku. Nigdy nie zaznali wy gód, nie m ieli bieżącej wody, toalety. Nie dla nich by ły wczasy FWP, zagraniczne wy cieczki, sanatoria. Niem al wszy stkiego potrafili sobie odm ówić. Nie m ieli długów, kredy tów, nie ży li za poży czone w ciągły m lęku o kurs franka. Oby wali się ty m , na co zdołali sam i zapracować, i to wpoili m oj ej m am ie. Kiedy sobie przy pom inam ich dom , ze zdziwieniem stwierdzam , że wbrew tej m izerii kupowali j ednak wiele czasopism ! Gazetę „Zielony Sztandar”, ty godniki „Gospody ni” i „Plon”,
m iesięcznik „Agrochem ia”. Widać chcieli na ty m swoim skrawku ziem i gospodarować racj onalnie. Czy im się udawało? Wątpię. Ale to przecież oni zbudowali podstawy naszego dzisiej szego dobroby tu! Wielu rodziców tego pokolenia, rezy gnuj ąc z wy gód, wy kształciło swoj e dzieci, wy słało j e do m iasta. I niestety, tak często przy szło im odej ść zby t wcześnie, nie skosztowawszy owoców swy ch starań! XII Niem al stuletni dom przy Warszawskiej oznaczony num erem 150 od ulicy wy gląda na parterowy. Do dwóch wiecznie ciem ny ch m ieszkań wy naj m owany ch przez Cej m anowskich i Padzików wchodzi się z przeszklonej werandy. Właściwy front znaj duj e się j ednak od południa. Dopiero od podwórka widać dwa okna na facj atce, należące do dwóch bliźniaczy ch m ieszkań wy naj m owany ch lokatorom : Kawkom z lewej i Gutowskim z prawej . Poza m ieszkaniam i na stry chu znaj duj e się j eszcze ogrom na, dostępna wszy stkim suszarnia. Zofia i Piotr Kawkowie m aj ą dwóch starszy ch od dziewczy nki sy nów: Marka i Andrzej a. Chłopcy chodzą j uż do szkół — pobliskiej „Dąbrówki”, czy li Dwój ki, i Liceum Ogólnokształcącego. Pani Kawkowej nie pom aga farbowanie włosów na blond. I tak wy daj e się dziewczy nce dużo starsza od j ej m am y. Postarza j ą m ąż — pan Kawka j uż ły siej e! Mim o wszy stko to m ili ludzie. Lepiej urządzeni od Gutowskich, m aj ą na ścianie ogrom ny wełniany dy wan, czego dziewczy nka długo nie zrozum ie. Na ścianie w j ej dom u wisi j edy nie słom iana m ata, zm ieniana co j akiś czas a to na bardziej elegancką, wy konaną z wąziutkich deszczułek połączony ch z m ateriałem , a to na plecioną z farbowanego sizalu. Dy wan u Kawków nadaj e ich m ieszkaniu niezwy kle nobliwy, wręcz zam ożny charakter. Dziewczy nka nazwałaby go m ieszczańskim , gdy by znała to słowo i gdy by tak bardzo nie kłóciło się ono z duchem czasu. W pokoj u Kawków zazwy czaj panuj e półm rok, bo okno wy chodzi na m urowany budy nek, stoj ący zaledwie o kilka m etrów, ten, w który m od ulicy znaj duj e się sklep z m ateriałam i, a od
podwórka m ieszkaj ą Tuszy ńscy. Pan Piotr j est bardzo łagodny m człowiekiem . Nie m a córki i m oże z tego powodu pozwala dziewczy nce na różne ekscesy. Sadzaj ąc j ą sobie na kolanach, nie zwraca uwagi na to, że dziewczy nka m iesza m u herbatę palcem . Wy pij a j ą potem bez obrzy dzenia. To u Kawków, za sprawą niej akiego Lee Harvey a Oswalda, w ży cie dziewczy nki m niej więcej rok wcześniej wtargnęła polity ka. Naj pierw zrobił się j akiś krzy k na klatce schodowej , m oże ktoś od nich przy biegł do Gutowskich, m oże ty lko zaczęli wołać przez otwarte drzwi, dość że Gutowscy za chwilę stali u nich w pokoj u i z niedowierzaniem wpatry wali się w m ały ekran czarno-białego telewizora, pokazuj ący ury wki relacj i z zam achu na prezy denta Kennedy ’ego, zanotowane przez kam ery w Dallas. Nikt z dorosły ch nie pom y ślał, aby ochronić dzieci przed ty m wstrząsaj ący m widokiem . Na dziewczy nce śm ierć prezy denta Kennedy ’ego zrobiła piorunuj ące wrażenie. By ła to zapewne pierwsza ludzka śm ierć, którą zobaczy ła. Takie przeży cia trudno zapom nieć. Pani Kawkowa zasadniczo różni się od m am y dziewczy nki, bo nie pracuj e i pali. Czasem krzy czy na chłopaków, co się nikom u nie podoba. Pewnego dnia z m ieszkania Kawków dobiegaj ą odgłosy awantury, którą pani dom u robi którem uś z sy nów. Krzy k i płacz m uszą by ć przej m uj ące, m oże sły chać razy paskiem , j akie zdesperowana m atka wy m ierza niesfornem u dziecku, dość że dziewczy nka, nie tłum acząc się i nie prosząc nikogo o zgodę, wpada j ak bom ba do ich m ieszkania i bez zastanowienia z całej siły wbij a sąsiadce zęby w udo. Nagle zapada cisza. Pełna zły ch przeczuć, przerażona m atka dziewczy nki biegnie za córką. W drzwiach m ij a się z uciekaj ący m Markiem . Zatrzy m uj e się, zdziwiona niespodziewany m widokiem : sąsiadka tuli j ej córkę. — Papierosy znalazłam ! — tłum aczy pani Kawkowa z m ieszaniną wsty du i udręki.
— W kieszeni, w kurtce. Początkowa wściekłość powoli zm ienia się w żal i zawód. — Może to nie j ego? — nieśm iało sugeruj e m atka dziewczy nki. — A czy j e?! Mąż j uż dawno podej rzewał, że m u giną. To znów j ą nastawia boj owo. Zdej m uj e z kolan dziewczy nkę i dziarskim krokiem podchodzi do okna, uchy la lufcik i krzy czy tak głośno, że całe podwórko m oże, a nawet powinno usły szeć: — Ja ci dam papierosy, ty łobuzie j eden! Naty chm iast do dom u! Po chwili sły szą, j ak Marek, pochlipuj ąc z cicha, idzie noga za nogą po schodach. Powinien j uż wej ść na górę, ale nie zj awia się w m ieszkaniu. Z kornie schy loną głową stoi w przedpokoj u, boj ąc się ruszy ć. Dziewczy nka podbiega, bierze j ego dłoń i prowadzi go do m atki. — Przeproś, m am a ci na pewno wy baczy ! — przekonuj e. Marek, nie podnosząc oczu, m am rocze coś pod nosem . — Idź się um y ć! — warczy wciąż rozeźlona Kawkowa. Dum na z córki m atka wy cofuj e się po cichu. Siniak na udzie pani Zofii to pieczęć dobrosąsiedzkich stosunków. Nie trwały one j ednak zby t długo. Pani Kawkowa m iała wy buchowy charakter i nie by ła łatwa we współży ciu. Doświadczali tego wszy scy naokoło, z m atką dziewczy nki na czele. Poróżniły się w końcu o bzdurę. Kawkowa weszła do dom u, kiedy j ej m ąż rozm awiał z sąsiadką na schodach. Widocznie uznała ich rozm owę za zby t inty m ną, bo kiedy m ężczy zna wrócił do m ieszkania, nie oby ło się bez awantury i naj gorszy ch dorożkarskich wy zwisk, które sły chać by ło na klatce schodowej . To z kolei doprowadziło do furii m atkę dziewczy nki. Jak niegdy ś j ej córka, teraz ona bez pardonu wpadła do sąsiadów. — Sądzi pani, że gdy by m chciała rozm awiać na osobności z pani m ężem , robiłaby m to na schodach?! — fuknęła i wy szła, trzaskaj ąc drzwiam i.
Na klatce uśm iechnęła się ironicznie, m y śląc, że chy ba m usiałaby by ć głupia, żeby m aj ąc takiego przy stoj nego m ęża, uganiać się za stary m i ły sy m Kawką! Ta błaha sprawa poróżniła j e j uż na zawsze, bo żadna nie zniży ła się do przeprosin, a potem , cóż, potem j ak zwy kle by ło za późno… Kawkowie, j ako naj bliżsi sąsiedzi, starsi i doświadczeni, m ogliby m oże pom óc dziewczy nce doj ść do j akichś wniosków w kwestii pocałunków, j ednak wy niosła oboj ętność, j aka zapanowała m iędzy panią Zofią a j ej m am ą, zapowiadała fiasko każdej próby.
Na parterze na lewo od wej ścia m ieszkaj ą gospodarze, a na prawo dwie niezam ężne aptekarki. Kam a, ładna blondy nka z krótkim i włosam i, dy nam iczna, zawsze z uśm iechem na twarzy, wiecznie czy m ś zaprzątnięta. Ciągle coś porządkuj e, wietrzy pościel, biega z wiadrem brudnej wody do śm ietnika. Jej przy j aciółka, brunetka Kalina, powolna i niezby t pracowita, m a w m ieszkaniu niewy obrażalny wręcz bałagan. Po powrocie z pracy blondy nka sprząta m ieszkanie, szoruj e podłogę, trzepie narzuty, przy nosi świeżą wodę ze studni. Brunetki w ogóle się nie widzi. Kiedy ś oj ciec dziewczy nki, j ako elektry k, został poproszony o pom oc przy j akiej ś drobnej naprawie. Wrócił wstrząśnięty bałaganem . Brunetka długie godziny spędzała nad kartam i. — Stawiała pasj ansa. Nawet nie odwróciła głowy, kiedy wszedłem . Pokazała m i ręką, gdzie j est kontakt. — Pewnie py ta kart, czy m a posprzątać? — U Kam y wszy stko j ak w pudełeczku, u Kaliny j akby tornado przeszło — relacj onował m ąż. — Naj wy raźniej te pasj anse j ej nie wy chodzą. — Jakim cudem tak różne kobiety się zgadzaj ą? — zastanawiali się rodzice. Z żadną z aptekarek nigdy nie połączy ła dziewczy nki bliższa więź. A przecież właśnie one, tak
blisko związane z m edy cy ną, również m ogły rozwikłać trapiącą j ą od dawna zagadkę pocałunku. Niewy kluczone zresztą, że na własny uży tek j uż to zrobiły, bo nie kręcił się wokół nich żaden m ężczy zna. Nikt u nich nie by wał, nikt ich nie odprowadzał, nikt nie wpadał na towarzy skie pogawędki. Wy glądało na to, że wy starczaj ą sam e sobie. Ty m czasem pocałunek wciąż pozostawał nieodgadniętą taj em nicą. Ta pogłębiła się j eszcze, kiedy dziewczy nka, ły piąc j edny m okiem spod kołdry, obej rzała do końca film fabularny, którego bohaterka ponad ży cie rodzinne przedłoży ła doży wotnie zam knięcie w zakonie. Z m ałego serca wy rwało się wówczas pełne zawodu, ale równocześnie saty sfakcj i: — A j ednak poszła do klasztoru! Zatem ktoś wolał dobrowolnie zrezy gnować z norm alnego ży cia, niż znosić pocałunki przy stoj nego narzeczonego? To dało dziewczy nce bardzo dużo do m y ślenia. Kiedy po chorobie wróciła do przedszkola, Andrzej zachowy wał się z dy stansem . Nie próbował sztuczek, nie przekładał swoj ej pościeli tak, aby znaleźć się obok niej . Ta powściągliwość, początkowo pożądana, szy bko j ednak zaczęła j ą m ęczy ć, okazało się bowiem , że koleżanki zdąży ły przy wy knąć do nowy ch oby czaj ów panuj ący ch w łazience. Co więcej , zaakceptowały j e! Widać warto zapłacić cenę pewnej przy krości za towarzy ską atrakcy j ność. Niby zawsty dzone, w rzeczy wistości znaj dowały przy j em ność w tej dziwnej zabawie. Chłopcy przechwalali się m iędzy sobą liczbą zdoby czy, j akby to by ły kolej ne kapsle do podwórkowej gry w Wy ścig Pokoj u. Wszy stko się coraz bardziej kom plikowało. Anka śpiewała pod nosem : „O m nie się nie m artw, o m nie się nie m artw, j a sobie radę dam ”, co naty chm iast udzieliło się dziewczy nce. Nuciła cicho, aby przekonać sam ą siebie, że nie pochwala ty ch nowy ch przedszkolny ch oby czaj ów. Ale w grupie pozostawało j uż coraz m niej niepocałowany ch dziewcząt. By ć niepocałowaną równało się niem al odrzuceniu. Te brzy dsze, chcąc sposobem zwalczy ć swój brak atrakcy j ności, um awiały się wręcz z um iarkowanie pociągaj ący m i
chłopakam i, którzy również m usieli odrabiać punkty. Szli się całować j ak do boj u, bez gry wstępnej , bez ukradkowy ch spoj rzeń, bez m iły ch słówek, bez pociągania za fartuszki, warkocze, bez ganiania, podstawiania nóg. Szli, kieruj ąc się rozsądkiem , na zim no kalkulowali opłacalność tego kroku, brali sprawę w swoj e ręce. Potem wy chodzili z łazienki i gestem pełny m obrzy dzenia ocierali usta. Nie patrzy li na siebie, ale kroczy li dum ni, wy prostowani, zadowoleni, j akby wspięli się na wy ższy poziom , wy grali w j akiej ś grze, dzięki której ich ży cie od teraz będzie m iało zupełnie inny wy m iar. Nie zwracaj ąc szczególnej uwagi wy chowawczy ń, ten obłęd trwał około ty godnia, aż wreszcie stracił im pet i zgasł. Znudzone i sy te doznań zarezerwowany ch dla dorosły ch dzieci naty chm iast wy m y śliły nową zabawę. Znów zaczęło się od rewelacj i pokątnie szeptany ch wprost do uszu, wtaj em niczenie bowiem stanowi naj ważniej szą broń w walce o przy wództwo w grupie. — Biała Łapa? Ale… Jak?… — py tał strwożony Jacek, rzucaj ąc ukradkowe spoj rzenia w okno, za który m wolno pły nął zam glony co prawda, ale wciąż j asny listopadowy dzień. — Norm alnie, w oknie. A potem znika. Nie wiadom o kiedy. Rozpły wa się. Kto j ą zobaczy, ten na pewno um rze! — perorował przem ądrzały Paweł, zadowolony, że j ego opowieść robi wrażenie. Znów by ł o krok przed wszy stkim i! Jacek nie chce na razie um ierać. Ledwie zdąży ł odetchnąć od zagrażaj ącej m u na ulicy czarnej wołgi, pocałował Hanię, co też nie by ło j akoś wy bitnie przy j em ne, a teraz znowu to! W panice szuka sposobu na uniknięcie kolej nego niebezpieczeństwa. Co robić?! — To j a zasłonię okno! — próbuj e przechy trzy ć siły nieczy ste. — A co to dla niej j akaś tam zasłona! — Paweł zażarcie broni swej przewagi. Biała Łapa należy do niego, j est j ej dy sponentem . Ty lko on zna j ej zwy czaj e i taj em nice, ty lko on m oże nim i m anipulować. — Ona potrafi przenikać nawet przez ściany ! — ze złowieszczo zm rużony m i oczy m a podbij a stawkę.
Jackowi robi się gorąco. — Eeee, buj asz… — broni się słabiutko i naraz czuj e, że ze strachu bardzo chce m u się sikać. Trzy m aj ąc dłoń na kroczu i ściskaj ąc uda, chy boczący m krokiem pędzi do toalety. Wy chodzi stam tąd nie ty le uspokoj ony, nie ty le pewny swego bezpieczeństwa, ile połączony lękiem z grupą równie struchlały ch Zuchów, który m zdąży ł sprzedać opowieść o Białej Łapie. Zaraza się rozprzestrzenia. Dzieci są tego dnia j akby grzeczniej sze. Przestraszone, popatruj ą w kierunku okna, za który m szarzej e sm ętne południe. Garną się do pani, siadaj ąc j ak naj bliżej . W skupieniu słuchaj ą baj ek. Nikt się nie śm iej e, nie biega. Jedzą grzecznie, nie wariuj ą podczas leżakowania, zasy piaj ą z obawą, czy im się nie przy śni Biała Łapa. Tęsknie wy czekuj ą na podwieczorek i rodziców, aby wtuliwszy się w m okre palta, zapom nieć o znienacka spadły m na ich barki koszm arze. Ale m im o prób strząśnięcia z siebie obawy, ta nie pozostaj e w przedszkolu, zabiera się z nim i do dom ów, gdzie m ości sobie wy godne posłanie w ciem ny ch pokoj ach, pod łóżkam i, szafam i, na stry szkach. Dziewczy nka przez całą drogę powrotną nie puszcza dłoni taty. Cieszy się, że śnieg w nocy stopniał. Siedząc na sankach by łaby zby t daleko od taty i Biała Łapa m ogłaby j ą niezauważenie porwać. Mim o zm artwienia nie zdradza j ego przy czy ny, a tata nie dom y śla się, że m oże należałoby pociągnąć córkę za j ęzy k, aby dała upust obawie, która przez kilka kolej ny ch dni nie pozwoli j ej bez lęku patrzeć w wieczorne okno. — Tatusiu — m ówi wreszcie. — A dlaczego m y nie zasłaniam y okna na noc? — Nasze okna są wy soko i nie wy chodzą na ulicę. Nie m usim y ich zasłaniać, bo nikt nie m oże do nas zaj rzeć. — A w nocy ? Kiedy śpim y ? — Wtedy ty m bardziej , bo światło j est zgaszone. — To po co nam zasłony ?! — dziewczy nka niem al krzy czy, rozżalona.
Dom y śla się, że tata niczego nie wie o Białej Łapie. Szuka sposobu, j ak m u uświadom ić grozę sy tuacj i, sprawa j est poważna, przecież chodzi o ży cie! Ale on nie rozum ie, w j akim niebezpieczeństwie znalazła się rodzina, wzrusza oboj ętnie ram ionam i. — Chy ba dla ozdoby ? Dziewczy nka, przy bita ciążącą na niej odpowiedzialnością, ledwie się wlecze. Siedzi sm utna przy stole w kuchni, boi się iść sam a do ciem nego pokoj u. Nie prosi, aby j ej coś przeczy tać. To naj lepszy dowód złego sam opoczucia. Jednak dorośli, zaj ęci m aleństwem , niczego nie widzą. Wieczór m ij a w potwornej m ęce. Dziewczy nka patrzy to na m am ę, to na tatę, wreszcie na Ankę i na Ulę i m y śli, j ak ich uratować. Jest ty lko j eden sposób: m usi zobaczy ć Białą Łapę pierwsza. Kiedy tata przy chodzi ucałować j ą na dobranoc, ciężar taj em nicy j est j uż ponad siły. Dziewczy nka nie wy trzy m uj e. — Tatusiu, nie patrzcie dziś w okno. Ja się poświęcę — m ówi stanowczo, choć cichutko i z lękiem . — Co zrobisz?! — Kiedy przy j dzie Biała Łapa, nie otwieraj cie oczu — szepce m ała. — Biała Łapa?! Ta z Ekranu z bratkiem? Ale to j est chy ba Niewidzialna Ręka? — Nie, inna, całkiem inna. Ona zabiera… Na zawsze… — Małej trzęsie się broda i dwie łzy spły waj ą po policzkach. — Nie m a żadnej Białej Łapy ! Kto ci naopowiadał takich bzdur?! — Wszy scy ! Wszy scy ! I j eszcze o czarny m dom u w czarny m lesie i o czarnej wołdze, co pory wa dzieci! — m ówi rozżalona, chcąc wy rzucić z siebie wszy stko naraz. Tata chwy ta się za głowę, wzdy cha ciężko i patrzy na córkę. — Jesteś j uż duża, nie wierz w takie brednie. Kiedy wy rzucę śm ieci, to ci poczy tam , chcesz? — Ale przy zasłonięty m oknie, dobrze?
Sobota j est dniem szczególny m . Tata pracuj e ty lko do trzy nastej , odbiera córkę z przedszkola trzy kwadranse później . W sobotę nie m a leżakowania, tata nie idzie do szkoły wieczorowej , dzień j est długi i radosny. A po nim j eszcze przy chodzi niedziela, kiedy m ożna w ogóle nie wy chodzić z dom u! Naj pierw rodzina zasiada do śniadania. Dziewczy nka godzi się j uż nawet na kubek kakao, choć przeciwko zupie m lecznej , a zwłaszcza bułce rozm oczonej w m leku, ży wiołowo protestuj e. Przy stole rodzice przy wołuj ą różne wspom nienia ze swego dzieciństwa. Tak się składa, że przy padało ono na czas woj ny i okupacj i, dziecku staraj ą się j ednak opowiadać wy łącznie zabawne zdarzenia, j ak chociażby to, kiedy czteroletni wuj ek Tosiek „tłum aczy ł” stacj onuj ący ch we wsi żołnierzy niem ieckich, twierdząc, że ty lko on ich rozum ie. Ani m am a, ani tata dziewczy nki nie doświadczy li grozy woj ny w j ej naj straszniej szy m wy daniu. Choć m am a i siostra taty zm arły podczas okupacj i, by ły to zgony spowodowane chorobam i. Wuj ek m am y w wieku dwudziestu dwóch lat zginął podczas forsowania Odry, j ednak m ówi się ty lko o ty m , co robił, nim wstąpił do woj ska. Brat taty, Poldek, walczy ł w AK i po woj nie by ł przez siedem naście m iesięcy więziony gdzieś w głębi Związku Radzieckiego, pracuj ąc na Ukrainie przy wy rębie lasu. Na szczęście zdąży ł j uż wrócić. Woj na nie naznaczy ła rodziców dziewczy nki cierpieniem ponad ich siły. By wali głodni, zm arznięci w niedogrzany ch dom ach, przez który ch okna zim ą nie dało się wy j rzeć, bo m róz siedział na szy bach aż do wiosny. Mam a z bratem uczy li się na taj ny ch kom pletach, a babcia działała w AK. Czasem posy łana do sklepu w Cegłowie, m am a dziewczy nki zostawiała w um ówiony m m iej scu chleb lub m leko. Kiedy ś wy szedł po nie straszliwie zarośnięty człowiek, prawdopodobnie Ży d. Inny m razem w paśniku dla krów m am a znalazła butelki wy pełnione zapisany m drobno papierem . W dom u babci Serwatkowej zdarzały się taj ne spotkania, j ednak nikt z powodu konspiracj i nie został aresztowany ani nie stracił ży cia. Nikt na oczach dzieci nie
został rozstrzelany, nikt nie trafił do obozu. Z całej wsi podczas woj ny zginęła ty lko j edna osoba, ciotka, zastrzelona z przelatuj ącego nisko niem ieckiego sam olotu. Zatem i woj enne opowieści rodziców dziewczy nki są opowieściam i o zwy kły m ży ciu, j akie wiedli pom im o tego strasznego czasu. By ć m oże brzm ią dziwacznie, nieprawdopodobnie, bo przy zwy czailiśm y się, że powinny budzić grozę, ale są prawdziwe i na ty m polega ich wartość. Mam a wspom ina m łodego człowieka, m oże Ży da, który, j uż nieży wy, siedział w lesie oparty o drzewo. Znaleźli go z bratem podczas zbierania grzy bów, a ludzie ze wsi pochowali. Nie by ło widać żadny ch obrażeń, czy żby zm arł z głodu? Tata opowiada, j akim straszny m widokiem by ł dla niego m ały ży dowski chłopiec j edzący podczas okupacj i ugotowane obierki ziem niaków. On też czasem by wał głodny, ale nigdy aż tak. Jako dziesięciolatek tata z chłopakam i z podwórka wrzucał chleb i j abłka na teren obozu j enieckiego, który znaj dował się gdzieś przy Tartacznej . Jednak nigdy żaden ze strażników czuwaj ący ch w wy sokich budkach nie otworzy ł ognia w kierunku dzieci. Ale naj sm utniej szą woj enną historią j est opowieść m am y o nadzwy czaj nej suczce. — We wrześniu trzy dziestego dziewiątego, kiedy trwały niem ieckie naloty, wielu ludzi uciekało z Warszawy, aby gdzieś na wsi przetrzy m ać naj gorsze. Niedaleko nas w j edny m z gospodarstw osiadła taka rodzina. Mieli m ałą suczkę, która niedługo potem urodziła troj e szczeniąt. Kiedy Warszawa się poddała, gdzieś w październiku, ci ludzie postanowili wrócić do swoj ego dom u. Jednocześnie, nie wiedząc, co zastaną na m iej scu, zdecy dowali się zostawić suczkę na wsi. Kilka dni później zobaczy li j ą na swy m progu ze szczeniakiem w zębach. Przeniosła go czterdzieści kilom etrów! Powtórzy ła tę drogę trzy krotnie, a kiedy trzecie szczenię znalazło się j uż bezpiecznie w dom u właścicieli, bohaterska suczka zdechła z wy czerpania. — Nie m ówi się zdechła, ty lko um arła! — krzy czy dziewczy nka, wstrząśnięta opowiedzianą historią, głupotą ludzi, którzy własnego psa po prostu zostawili u obcy ch, przerażona wizj ą, którą j ej podpowiada usłużna wy obraźnia. — A co ona j adła po drodze? — chlipie. — Co piła? Co
robiły j ej dzieci, kiedy j ej nie by ło? Dlaczego ona m usiała um rzeeeć?! — płacze rozżalona niesprawiedliwością świata. Opowieść o suczce rodzice staraj ą się więc łagodzić inny m i, m niej sm utny m i. Dziewczy nka słucha pilnie i uczy się ich historii. Nie wie j eszcze, że wspom inaj ą, aby m óc cieszy ć się z tego, co przez m inione dwadzieścia lat osiągnęli. Oczy wiście wciąż są na dorobku, w dom u j ednak nie by wa ani zim no, ani głodno. Kom órka j est pełna węgla i drewna, m aleńka lodówka nigdy nie świeci pustkam i. Mim o że tuż obok znaj duj e się punkt ORS-u (Obsługa Ratalnej Sprzedaży ), ży j ą skrom nie. Nie zaciągaj ą długów, pozwalaj ąc sobie ty lko na to, na co ich stać. Będą tak gospodarować zawsze, ale nigdy nie wy rwie im się słowo skargi, a ich skrom ne oszczędności będą wspom agać znaj duj ący ch się w potrzebie członków rodziny.
Dziewczy nka lubi niedziele. Po śniadaniu kokosi się przed telewizorem i ogląda film y, w ty m naj ulubieńsze am ery kańskie kom edie: Ed, koń, który mówi i Ożeniłem się z czarownicą, rozpoczy naj ący się zabawną kreskówką. Potem j est nigdy nieprzegapiony teatrzy k dla dzieci lub film Disney a. Czasem rodzice j ej towarzy szą, chociaż częściej tata. A po obiedzie wszy scy idą na spacer. Do parku m aj ą bardzo blisko i z wózkiem lub sankam i ruszaj ą na długą przechadzkę. Dziewczy nka zabiera swoj ą spacerówkę z lalką lub prosi m am ę, aby dała j ej poprowadzić wózek siostry. Jest bardzo dum na, kiedy dostępuj e tego zaszczy tu. Przej ęta odpowiedzialnością, sądzi, że wszy scy patrzą na nią z podziwem . Ale też nigdy nie wy chodzi i nigdy j uż nie wy j dzie ze swej roli. Poczęstowana cukierkiem , prosi o drugi „dla siostry ”. Czy zawsze go j ej oddaj e? Miej m y nadziej ę, że tak, j est bardzo obowiązkowa. I z tego m iej sca chciałaby przeprosić za pewien poranek kilka lat później , kiedy zostawi j ą chorą, sam ą w dom u i wy j dzie, żeby się nie spóźnić do szkoły. Nie usprawiedliwia j ej to, że nie wy trzy m a w ławce, zwolni się i przy biegnie zdy szana, zderzaj ąc się przed drzwiam i z m am ą. Wy bacz m i, Ulu.
Ale teraz nie przy puszcza, że będzie zdolna tak bardzo j ą kiedy ś zawieść. Idzie dum na, chętnie się zatrzy m uj ąc, kiedy znaj om i m am y zaglądaj ą do wózka, aby popatrzeć na niem owlę. Miasto j est niewielkie, m iej sc do spacerowania m ało, wszy scy spoty kaj ą się na Warszawskiej , Świerczewskiego i w parku. To m iasto j est dla dziewczy nki cały m j ej światem . Jako sześciolatka niem al nigdzie j eszcze nie by ła. Nie wie, że są m iasta większe, piękniej sze, bardziej zadbane. Nie wie, że widoki, które zapiszą się w j ej pam ięci, będzie odnosić do wszy stkich inny ch m iast i niewiele zdoła im sprostać. Jednak to nie wy j ątkowość m iasta j est tego przy czy ną, ty lko czułość i opieka rodziców. Dziewczy nka j est szczęśliwa. Szczęśliwe dzieciństwo to naj lepsze wiano na dorosłe ży cie. Wy posaża w ufność, odwagę, ciekawość świata, pewność, że ludzie są z natury dobrzy, i przekonanie, że warto im pom agać, niczego nie żądaj ąc w zam ian. Chciałaby, aby j ej dzieci m ogły to kiedy ś powiedzieć o swoim dom u rodzinny m .
Anka wraca w niedzielę wieczorem . Jest j akaś inna, j akby nagle zhardziała. Robi dziwne m iny, kry guj e się, wreszcie m am a nie wy trzy m uj e: — Co tam się stało? Anka udaj e, że nie rozum ie. — Gdzie? — Na wsi. Poznałaś kogoś? Ktoś ci się oświadczy ł? A m oże wręcz odwrotnie? — A nic… Zobaczy m y … — Zadowolona Anka uśm iecha się do siebie. Zobaczy li j uż niebawem , bo trzy dni później . Jak na złość znowu by ły sam e. Ktoś zapukał koło czwartej . Anka j akby na to czekała. Wy raźnie zgrzany m łody człowiek stał w drzwiach i j akby się zdziwił, kiedy m u otworzy ła. — Więc j ednak! — powiedział oskarży cielsko.
— Jednak co? — ofuknęła go oboj ętnie. Na tę wy m ianę zdań, z lnianą ścierką w rękach, do przedpokoj u wy szła m am a. — Może pan wej dzie? — zaproponowała, nie chcąc, aby przewidy wana kłótnia rozniosła się po cały m dom u. Młody człowiek, nie spuszczaj ąc wzroku z Anki, starannie wy tarł nogi i wszedł do środka. Dziewczy nka przy glądała m u się zaciekawiona. — Proszę zdj ąć kurtkę i wej ść do kuchni, Ania poczęstuj e pana herbatą — zakom enderowała m am a, złapała córkę za rękę i weszła do pokoj u, po czy m zam knęła za sobą drzwi. — Poczy tam y ? — spy tała. Dziewczy nka nie wy gląda na zadowoloną — Ale m i się chce pić… — kłam ie na poczekaniu. — Pój dę wziąć sobie wody. — Teraz nigdzie nie pój dziesz. Którą ci przeczy tać? — Jakoś dziś nie m am ochoty na czy tanie. — Mała chy łkiem sunie w stronę drzwi. — W gardle m i zaschło! — chry pi teatralnie. — Oni chcą by ć sam i — m ówi szeptem m am a. — Skąd wiesz? — Dom y śliłam się. Nagle z kuchni dobiegaj ą podniesione głosy : — Co to j est?! Co to m a znaczy ć?! Po całej wsi biegałem , żeby m i ktoś to puścił na adapterze! My ślisz, że tak łatwo znaleźć na wsi adapter?! — Widzisz?! Kłócą się! Trzeba ratować Anię, bo będzie nieszczęście! Prędzej ! — Mała ciągnie m atkę za rękę. — Nie m ożem y im teraz przeszkadzać. — Nie, m usim y im pom óc! Zanim będzie za późno!
Podniesione głosy m ilkną. Mam a i córka czekaj ą w napięciu, ale nic się nie dziej e. W kuchni panuj e cisza. Dziewczy nka, pewna, że stało się coś strasznego, zasłania usta. — A widzisz! — szepce. — Mówiłam ci! Naty chm iast idź i zobacz! — Robi trzy kroki w kierunku drzwi. Mam a j ednak uśm iecha się i kręci głową przecząco. — Teraz nie wolno. — Jak to nie wolno?! Może oni się tam całuj ą?! — m ała sięga po argum enty naj cięższego kalibru. — To chy ba dobrze? Dziewczy nka patrzy na m atkę ze zdum ieniem . — Chcesz, żeby Anka poszła do klasztoru?! — W głowie j ej się nie m ieści. Mam a ściąga brwi. Nie rozum ie. Już otwiera usta, żeby odpowiedzieć, ale właśnie zaczy na kwilić niem owlę. — No i m am y zaj ęcie! Musim y nakarm ić i przewinąć naszą dzidzię. — Mam a oddy cha z ulgą. Wy j m uj e dziecko z łóżeczka, siada na wersalce i rozpina guziki bluzki. Wy łuskuj e ze stanika pierś. Zgłodniała Ula ssie chciwie. W kuchni nadal trwa cisza. Dziewczy nka wzdy cha ciężko, j akby to by ło dla niej wielkie poświęcenie, bez słowa siada j ednak na krześle. Czeka w napięciu. — Tu cicho i tu cicho, j akby się zm ówili! — j ęczy zawiedziona. Karm ienie trwa długo. Z kuchni znów dochodzą głosy, ale j uż cichsze. Ula też się naj adła. Mam a chowa pierś i bierze m alucha na ręce. W tej chwili ktoś ostrożnie otwiera drzwi. Anka j est zaróżowiona, prom ieniej e, za nią wy chy la się też chy ba zadowolony Heniek. Oboj e uśm iechaj ą się lekko. — Wy j dę na chwilę, dobrze? — Anka rzuca w przestrzeń. — Odprowadzę go na przy stanek. Mam a kiwa głową, zabieraj ąc się do przewij ania. Starsza córka podaj e j ej złożoną pieluchę,
który ch zapas leży na szafce nocnej m iędzy piecem a łóżeczkiem niem owlaka. Anka j uż się ubrała, zawiązuj e j eszcze chustkę. Pozwala Heńkowi wy j ść pierwszem u. Zagląda do pokoj u z uśm iechem , m ruga porozum iewawczo, a dziewczy nka, założy wszy ręce, wy chodzi za nią do przedpokoj u i tonem starszej siostry upom ina: — Ty lko tam uważaj na siebie! XIII Listopad niczy m wczesny październik. Od dwóch dni m żawka, j ednak nadal ciepło. Osiedle rozbrzm iewa hukiem dm uchaw ogrodowy ch. Latem sobotnie koszenie nie dawało odpocząć, dziś, j akby się um ówili, gospodarze dm uchaj ą na liście. Zastanawiam się, dlaczego porzucili grabie? Nie j est to m niej skuteczny sposób dy scy plinowania liści, a przecież o wiele łatwiej szy i bardziej naturalny ! Ale m oże to zbratanie z techniką j est bardziej m ęskie? Mężczy zna ze swoim odkurzaczem walczy z liśćm i. Jakoś nigdzie nie widziałam przy tej pracy kobiety. Odkurzacze są podobno dość ciężkie, ale m y ślę, że nie ty lko o to chodzi. Kobieta nie wsty dzi się grabić ani zam iatać chodnika, robi to od setek lat. Mężczy zna czułby się pewnie j ak dozorca. A odkurzacz to gadżet, coś j ak świetlny m iecz. Daj e poczucie, że j est się na bieżąco z osiągnięciam i techniki, że j est się zakotwiczony m w swoim czasie, a nawet o krok przed nim . Latam i zam iatałam liście na chodniku, posługuj ąc się m iotłą. Jest cicha i przy j azna. Sprzątać m iotłą to j ak j eździć na rowerze. Można osiągnąć to sam o taniej i robiąc wokół siebie m niej hałasu. Chciałaby m , żeby ludzie czasem pom y śleli o inny ch. Żeby nie palili liści i inny ch śm ieci, a zwłaszcza plastików w dom ach, bo ty m powietrzem m uszą później oddy chać wszy scy sąsiedzi. Żeby nie wy rzucali śm ieci gdzie popadnie, bo śm ieci psuj ą wizerunek osiedla. Żeby sprzątali po swoich psach, zadbali o czy stość na ulicy przed dom am i, a nie czekali na ekipę w zielony ch kam izelkach, która odwali za nich ten przy kry obowiązek. Niem al nigdzie nie widzę przy porządkowaniu ogrodów i ulic m łody ch ludzi i dzieci. Czy żby ich hańbiła praca we własny m
obej ściu? Czy rodzice nie m aj ą argum entów, żeby im wcisnąć m iotły do rąk? Chy ba wraz z upły wem czasu robię się coraz m niej tolerancy j na. A m oże coraz więcej zauważam ? Czy to obj aw starości? Ja i starość wpadam y zresztą na siebie coraz częściej . To tu, to tam . Popatruj em y zdziwiony m wzrokiem , j eszcze przepraszam y, zakładaj ąc z góry, że to pom y łka, ale przecież nie. Sy m ptom y poj awiaj ą się na długo przed właściwą diagnozą. Więdnąca skóra twarzy. Drobne plam ki na dłoniach. Coraz słabszy wzrok. Sen pły tki j ak u ptaka. Rozum w terrorze m łodości nie dopuszcza j eszcze m y śli o zm ianie, j ednak fizj ologia nie daj e zapom nieć. Dzień po dniu, m iesiąc po m iesiącu, niby ta sam a, ale przecież nie j estem taka sam a. Naj gorsza w starzeniu j est chy ba nieodwołalna utrata poczucia nieśm iertelności. To całkiem realny ból, który dodatkowo powoduj e popadanie w stany depresy j ne. Nagle zaczy nam y się przej m ować na zapas, przewidy wać kłopoty, staj em y się zachowawczy, czuj em y irracj onalne lęki, staraj ąc się uchronić bliskich przed wszelkim i, prawdziwy m i i uroj ony m i, zagrożeniam i.
Wy j ątkowa w swy m pięknie j est tegoroczna j esień. Już niem al połowa listopada, a wciąż ciepło, pogodnie. Z brzóz spły waj ą złote girlandy. Kolorowe dy wany ścielą się pod klonam i. Niczy m przedszkolak brodzę w opadły ch liściach. Wciąż j eszcze wiele trzy m a się gałęzi. Przy silniej szy m wietrze sfruną z gracj ą, kręcąc w powietrzu piruety. Kończą swój ży wot z godnością, nie podnoszą larum , nie trzy m aj ą się kurczowo ży cia. Ich kolor j est znakiem odej ścia. Dopiero teraz, kiedy stały się purpurowe, widzę na placu koło kościoła m nóstwo m aleńkich dębów czerwony ch. Latem j akoś nie zwracałam na nie uwagi. Chciałoby się wy kopać choć j eden i posadzić gdzieś na pam iątkę. Patrzeć, j ak rośnie, zostawić pod opiekę wam i waszy m dzieciom . Mieć nadziej ę, że kiedy będziecie go doty kać, to j akby śm y trzy m ali się za ręce. Oszukać w ten sposób bezlitosny czas, który każe liściom spadać z drzewa. Jak inaczej wy glądały by cm entarze, gdy by ludzie, zam iast czcić pam ięć swoich bliskich
kam ienny m i nagrobkam i, sadzili w to m iej sce drzewa! Kam ień to sy m bol zam knięcia ciała zm arłego raz na zawsze pod ziem ią. Sy m bol unicestwienia. Na nagrobkach ludzie coraz częściej kładą wiązanki ze sztuczny ch kwiatów, j akby liczy li na to, że kam ień i plastik m aj ą m oc oszukania czasu. Że daj ą rękoj m ię wieczności. Nie daj ą. Plastikowe wiązanki stracą kolor, kam ień się rozpadnie. Parki zam iast cm entarzy, przy j azne ludziom i przy rodzie, zachęcały by do spaceru, a nawet relaksu. Kam ienne nagrobki nas straszą, są pokraczne, przesadzone, zaproj ektowane przez kam ieniarzy bez gustu dla klientów bez gustu. Drzewo to lepszy sy m bol ży cia, piękniej szy niż naj piękniej szy m arm ur czy piaskowiec, bo drzewo ży j e, a kam ień j est m artwy. W Barczącej rosną j uż dwa dęby posadzone przez dziadka tuż po waszy ch narodzinach. Dawno nie sprawdzałam , j ak są wy sokie. Zabawne, bo m ój , posadzony teraz, by łby znacznie m niej szy. Dąb potrzebuj e bardzo dużo m iej sca, należy liczy ć się z ty m , j ak wielki m oże kiedy ś urosnąć. Ty m czasem zadowolę się m arzeniem o własny m dębie. Na m oim osiedlu rośnie wiele dębów, nie wiem , ile m aj ą lat, ale wy glądaj ą im ponuj ąco. Natom iast j esienią staj ą się utrapieniem właścicieli działek, zm uszony ch do zapakowania w worki ich opadły ch liści. Nagle podczas spaceru sły szę pianie koguta. Jest tak nierealne w m ieście, skąd resztki wsi cy wilizacj a wy gnała pół wieku tem u, że zafascy nowana idę za ty m dźwiękiem , prosząc ptaka w duchu, aby zapiał raz j eszcze, daj ąc m i znak. Wreszcie widzę! Jest! Na j ednej z niezam ieszkany ch działek chodzi sobie stadko sześciu kur i kogut. Grzebią, poszukuj ąc j edzenia, i nie zwracaj ą uwagi ani na m nie, ani na zdum ione ich widokiem psy. Stoj ę dłuższą chwilę, patrząc na nie z j akąś dziecięcą radością. Im bardziej j esteśm y zabetonowani, uniezależnieni od natury, ty m bardziej za nią tęsknim y. Im większy dy stans nas od niej dzieli, ty m bardziej ludzcy staj em y się dla zwierząt. XIV
Od kiedy Heniek znów wkroczy ł w ży cie Anki, dziewczy nka nie ustawała w czy nieniu dy skretny ch obserwacj i. Czasem by wały one m niej dy skretne, niż j ej się wy dawało. Podej rzała ich raz czy dwa, widziała, że się całuj ą, zdziwiona, że żadne nie wy ciera ust, naj m niej szy m gestem nie sy gnalizuj e obrzy dzenia. Kiedy więc podczas drogi do przedszkola znalazły się sam na sam , zapy tała Ankę z nieukry wany m rozdrażnieniem : — Dlaczego wy się tak ciągle całuj ecie?! — To nie j a, to Heniek! — zrzucaj ąc winę na chłopaka, m łoda ciotka broniła się przed niewy godny m py taniem . — U nas w przedszkolu chłopaki j uż dawno przestali! Kiedy Jacek się za bardzo podwalał do Hani, to dostał workiem , aż m u krew z nosa poleciała! — zapaliła się dziewczy nka. — Ale m oże to nie j est naj lepszy sposób… — zreflektowała się po chwili i popadła w zam y ślenie, które znów pozwoliło Ance uniknąć odpowiedzi.
Wreszcie przy szła prawdziwa zim a! Choinka rosnąca przed przedszkolem ustroj ona została w lam pki, które by ły tak duże, że m ogły również pełnić funkcj ę m onstrualny ch bom bek. Dzieciom to j ednak nie przeszkadzało. Dwa takie drzewka, m oże trzy, m usiały wy starczy ć na całe m iasto. Jedno trady cy j nie stało na placu naprzeciwko kościoła. Nikt j eszcze wtedy nie wy chodził ze świąteczny m i dekoracj am i na zewnątrz. Sklepy nie szukały klientów, m iasto nie m iało funduszy. Trwała powoj enna bieda, a i specj alny ch lam pek, które wy trzy m y wały by niskie tem peratury i zim owe ulewy, również nie by ło w sprzedaży. W ty ch czasach niedoboru nie tracono dolarów na błahe zakupy konsum pcy j ne. Zresztą im portem sterowano odgórnie, a handel m iał zgoła inne cele niż zaspokaj anie wy dum any ch potrzeb. Przez wszy stkie te lata braki w sklepach dawały się bardzo boleśnie odczuć. Brakowało ładny ch rzeczy, zarówno odzieży, j ak i butów czy m ebli. Wzornictwo by ło toporne, a produkcj a niska. Niem al o wszy stko się walczy ło,
niem al wszy stko trzeba by ło załatwiać. Nie m ówiło się „kupiłam coś”, ty lko „dostałam ”. „Dostałam szy nkę”, „dostałam buty ” — tak j akby w sklepach nie trzeba by ło płacić. Ale owo „dostałam ” rozum iano j ak: „wy starczy ło dla m nie”, bo każda dostawa kiedy ś się kończy ła i m im o zaj ęcia m iej sca w kolej ce równie dobrze m ożna by ło „nie dostać”. Gdy czegoś w sklepie zabrakło, m ówiono: „nie doszło do m nie”. — By ła w Delikatesach szy nka, ale nie doszła do m nie.
Wraz z pierwszy m śniegiem świat wkraczał w m agiczny czas, o czy m przy pom inały również dziesiątki sanek, które m im o że ustawione na sztorc, ledwie m ieściły się przed budy nkiem przedszkola. W pogodne dni dzieci wy chodziły do ogrodu i lepiły tam bałwana, rzucały śnieżkam i, zj eżdżały z niewy sokiej górki. Odbierane przez rodziców, nie m usiały j uż dreptać przez pół m iasta, brnąc w śniegu. Jechały wy godnie, otulone kocy kam i, wy dy chaj ąc parę, która wy glądała j ak dy m z papierosa. A zim y by wały śnieżne! Pierwszego dnia od razu lepiło się bałwana, który pilnował podwórka aż do roztopów, robiło znak orła, kładąc się na puchowej pierzy nce i poruszaj ąc rękom a i nogam i, lepiło się piguły i celowało w kolegów. Zabawa w śnieżki odży wała rokrocznie pierwszego śnieżnego dnia. Często śnieg oznaczał również bliskość świąt. Mam a j uż wcześniej robiła sy stem aty czne zakupy i zabierała się do sprzątania. Trwało to kilka dni, bo m usiała zaj rzeć do każdego kąta, um y ć każdy talerz, bibelot, odkurzy ć każdą półkę. Nie m iała tego zby t wiele: pokój , kuchnia, przedpokój i stry szek, ale każde wiadro wody należało przy nieść i wy nieść, dy wan trzepało się na śniegu, a na koniec szczotką ry żową szorowało się schody. Przed świętam i m usiały lśnić czy sty m kolorem drewna! Kiedy j uż wszy stko pachniało świeżością, w Wigilię rano zm ieniało się pościel. Dopiero wtedy
tata m ógł przy nieść do dom u choinkę. Kupił j ą zapewne kilka dni przed świętam i, wracaj ąc z pracy, gdzieś niedaleko dom u. Może m u nawet towarzy szy ła córka? Wy brali niewy sokie drzewko, gdzieś na ry nku koło kościoła, obwiązane sznurkam i ułoży li na sankach. Od tej pory dziewczy nka z niecierpliwością czekała, kiedy tata obsadzi drzewko w stoj aku i wy niesie ze stry szku stare kartony z bom bkam i i lam pkam i. Włos anielski oraz cukierki należało każdorazowo dokupić. Ubieranie choinki by ło ich wspólny m ry tuałem . Poza światłam i i bom bkam i, wśród który ch ginęła gdzieś ta naj ładniej sza, pam iątkowa stara czerwona bom beczka wielkości orzecha włoskiego, drzewko, zazwy czaj świerk, obwieszali zawsze długim i cukierkam i — soplam i. Czasem , j eśli ty lko udało się dostać j e w sklepie pani Kucharskiej lub Delikatesach, soplom towarzy szy ły pękate trufle, po które się tak m iło nurkowało i który ch nigdy nie by ło dość. Ostatnim i akcentam i zdobienia choinki by ło powieszenie celofanowy ch włosów anielskich, z który ch dziewczy nka czasem robiła sobie dla żartu fry zurę, oraz upstrzenie gałązek kawałkam i waty im ituj ący m i śnieg. W ty m roku czekał na zawieszenie przy gotowany w przedszkolu i przedłużony w dom u kilkum etrowy łańcuch z cienkich pasków papieru kolorowego — w sam raz, by owinąć drzewko od góry do dołu. Choinka stała w rogu m ieszkania, tam gdzie zazwy czaj by ło m iej sce telewizora, wtedy odsuwano go nieco w prawo. Na szczy cie choinki lśnił efektowny czub, czy li specj alna bom bka ze szpicem , zakładana na wierzchołek drzewka. Kiedy tata ubierał choinkę, m am a przy gotowała kolacj ę: zupę grzy bową z dom owy m m akaronem , śledzia w śm ietanie i z cebulką, a także sm ażonego w cieście naleśnikowy m , kom pot z suszu, barszcz czerwony, gotowała ziem niaki do śledzia, piekła ciasto drożdżowe. W lepieniu pierogów pom agał j ej m ąż. Osierocony w dzieciństwie, wcześnie nauczy ł się gotować i zawsze chętnie kucharzy ł. Wigilie by wały skrom ne, ale sm aczne. Na święta przy gotowy wało się wędliny i szy nkę oraz baleron własnej produkcj i, z czy m by ło dużo zachodu, a wędzić j eździło się
na wieś. Do kolacj i zasiadali w pokoj u, dzielili się opłatkiem i j edli przy gotowane potrawy, z który ch naj ulubieńszy m i by ła zupa grzy bowa i pierogi z kapustą. Tuż po wieczerzy centrum świątecznej rozry wki stawał się telewizor. Mały, o czternastocalowy m czarno-biały m ekranie, z j edy ny m program em , całkowicie spełniał oczekiwania. Nie m aj ąc wielkiego wy boru, nikt j akoś nie narzekał. Oglądali, póki nie zm orzy ł ich sen. Wspólne oglądanie telewizj i, a potem układanie się do snu w szeleszczącej krochm alem , twardej i pachnącej pościeli, by ło dopełnieniem ry tuału Wigilii. W ty ch krótkich m om entach, kiedy za oknem panowała pochm urna zim owa noc, hulał wiatr i trzeszczał m róz, m aj ąc obok siebie rodziców i siostrę, dziewczy nka doznawała naj głębszego uczucia spokoj u i szczęścia, niezm ąconego przez żaden lęk, troskę czy obawę. Zasy piała błogo, m arząc o ty m , co j utro znaj dzie pod choinką, bo Mikołaj zostawiał swe dary głęboką nocą, kiedy wszy scy, również rodzice, j uż dawno spali. Raz ty lko zrobił wy j ątek i przy słał paczkę tuż przed świętam i. W środku by ły puszka szy nki Krakus, proszek do prania OMO, m igdały, rodzy nki, cudowny sweter w norweskie wzory dla starszej córki, czekolady Wedla. Paczka opłacona za granicą przez przy j aciela taty, Niem ca Helm uta, zwanego w dom u dziewczy nki Józkiem , została przesłana przez PeKaO, bank, który prowadził sklepy dewizowe, gdzie kupowało się niem ożliwe do dostania w norm alny ch sklepach towary luksusowe. Święta Bożego Narodzenia by ły j akby większą niedzielą. Tego roku, kiedy urodziła się Urszulka, zim na i śnieżna aura powodowała, że ty m przy j em niej zakopani przed telewizorem wszy scy troj e oglądali świat przez m ałe okienko niczy m przez wy chuchaną w szy bie dziurkę. Jedzenia by ło m nóstwo, w święta się nie gotowało, j edy nie Ula, raz po raz przy stawiana do piersi, nie spróbowała wszy stkich sm akoły ków, chociażby ciast z cukierni wuj ostwa Kolasińskich. Zaraz po świętach odliczało się dni do sy lwestra i Nowego Roku. Rodzice nigdzie się nie
wy bierali, dziewczy nka nie m usiała się m artwić, że trzeba grzecznie spać i uważać, żeby nie obudzić się w nocy, bo przecież została w dom u całkiem sam a. Razem z rodzicam i czekała na szam pańską Szopkę Noworoczną w telewizj i. Zawsze j ej się podobały te kukiełki, toteż z uporem trwała aż do północy, a później naty chm iast zasy piała. W Nowy Rok m ożna by ło pospać dłużej . Zaczy nał się wspaniały czas karnawału i dziecięcy ch zabaw choinkowy ch. Choinka oznaczała nie ty lko różne popisy, tańce i konkursy z nagrodam i, j ej punktem kulm inacy j ny m by ło zawsze poj awienie się Mikołaj a, który po wy pastowanej i wy froterowanej na bły sk podłodze ciągnął zwy czaj ne sanki, a na nich worek wy pełniony paczkam i. Prezenty przy gotowy wali zapobiegliwi rodzice, kupuj ąc po znaj om ości słody cze, ale również rary tas każdego Bożego Narodzenia — pom arańcze czy rzadsze m andary nki. W paczkach, aby powiększy ć ich obj ętość, poj awiały się również j abłka, zazwy czaj bardzo soczy sty McIntosh. Paczki dla dzieci swoich pracowników przy gotowy wały wszy stkie zakłady i insty tucj e. Każda też m iała am bicj e zorganizowania zabawy choinkowej . Dziewczy nka czuła się trochę skrępowana podczas choinki w szkole, gdzie pracowała j ej m am a, bo od sam ego początku, kiedy do sali wszedł Mikołaj , wiedziała, że to j ej tata. Oczy wiście nikom u nie zdradziła sekretu, j ednak odpowiadaj ąc na py tania, czuła się niepewnie i uciekała wzrokiem . Nie by ł to pierwszy raz, kiedy dorośli urządzili sobie kosztem dzieci taką zabawę. Jedna z m am na czas sprawowania j ego obowiązków podarowała Mikołaj owi swą czapkę z czarnego lisa. Dzieci patrzy ły na te usiłowania z ży czliwą pobłażliwością, bo wszak chodziło o ry tuał, a ktoś przecież powinien wręczy ć te paczki. Chy ba żadne z nich nie wierzy ło w prawdziwość świętego. Tuż po karnawale skończy ł się urlop m acierzy ński. Mam a m usiała wrócić do pracy, a dziewczy nka do wcześniej szego wstawania. Nie by ło łatwo się przy zwy czaić. Wy chodzenie z dom u niem al przed świtem by ło bardzo przy kre. Zim a wciąż trwała w naj lepsze i na razie nie zam ierzała ustępować. Mam a nigdy się nie skarży ła i tego sam ego wy m agała od wszy stkich
dookoła. Należało iść szy bko, bo przecież o ósm ej zaczy naj ą się lekcj e w szkole, m am a nie m ogła się spóźnić, uczy ła drugą klasę. I kiedy dziewczy nka, wciąż poziewuj ąc, rozbierała się w przedszkolnej szatni, m am a j uż niem al biegła na Siennicką. Może któraś z nich wzdy chała na m y śl, że j eszcze ty lko pięć m iesięcy do wakacj i, a od września będą razem chodzić do szkoły. Znacznie bliżej , choć też na ósm ą. Ty m czasem czekała dziewczy nkę j eszcze wspaniała zim owa przy goda. W pewien piątkowy wieczór, doskonale wy ekwipowani, w zim owy ch stroj ach: narciarkach, czapkach, kożuchach i ciepły ch filcowy ch butach nazy wany ch tatrzankam i, wraz z tatą i kilkunastom a osobam i z ZNTK Mińsk Mazowiecki, wśród który ch znaj dował się również dy rektor zakładu Józef Bogdan, ruszy li wieczorny m pociągiem do Warszawy. Tam wsiedli w specj alnie dla nich zarezerwowany wagon, doczepiony do norm alnego składu j adącego do Wisły. Dziewczy nka czuła niezwy kłe podniecenie, stoj ąc na dworcu Warszawa Główna. Miała dziś po raz pierwszy spać w pociągu na wy soko podwieszony m łóżku, patrzeć na przesuwaj ące się światła m iast, wreszcie zasnąć przy stukocie kół i obudzić się w zupełnie nowy m , nieznany m m iej scu! Tak daleko od dom u, w górach! Rano przy witało ich piękne słońce. Wagon, zm ieniony w ty m czasowy hotel, stał na bocznicy w Wiśle. Tata, świetny narciarz, poj echał w góry, zostawiaj ąc córkę pod opieką znaj om y ch. Poszła z nim i na kilkukilom etrowy spacer, aż pod skocznię. By ło pogodnie i dość ciepło. Dziewczy nka m aszerowała dziarskim krokiem , raz po raz wy przedzaj ąc grupę. Kiedy dotarli wreszcie do skoczni, postanowiła wspiąć się j ak naj wy żej po schodkach. Wiedziała, że tu odby waj ą się skoki narciarskie, oglądała j e przecież z rodzicam i w telewizj i. Po raz pierwszy j ednak sam a znalazła się w takim m iej scu. Chcąc zaakcentować swoj ą obecność, weszła na garb, nieco wy żej ponad m iej sce, gdzie skoczkowie kończą lot, zeskakuj ąc w eleganckim przy siadzie na j edno kolano. Nie m iała nart, nie um iała przecież j eździć, j ednak to nie przeszkadzało j ej opuścić schodków. Gładki i z pozoru twardy garb okazał się zadziwiaj ąco m iękki. Nie by ł w stanie
utrzy m ać sześcioletniego Chudusia. Nogi dziewczy nki naty chm iast zaczęły się zapadać po kolana, a stopy grzęznąć. Nie podobało j ej się takie schodzenie. I kiedy kolej ny raz noga wpadła po kolano w m iękki śnieg, dziewczy nka obciągnęła nieco kożuch i bez żadnej podkładki zj echała prawie na sam dół. W efekcie tej niezapom nianej narciarskiej przy gody kożuch m usiał się przez kolej ny dzień suszy ć, a ona sam a zm uszona została do siedzenia w wagonie, bo nie m iała żadnego innego okry cia. Tata, nieprzy gotowany na kupno nowej kurtki, wobec m am y zachował taj em nicę zm oczonego kożucha, czuł się też chy ba troszkę winny.
Z początkiem lutego poj awił się w Mińsku m łodszy brat m am y, lekarz wetery narii Teofil. Odby wał właśnie rekonwalescencj ę po wy padku sam ochodowy m , którem u uległ w dniu urodzenia Uli. Teraz przy j echał, aby pokazać się zm artwionej rodzinie i zobaczy ć swą przy szłą chrześnicę. Trafił pechowo — Urszulka akurat chorowała. Przez kilka ostatnich dni czuła się gorzej , nie chciała j eść, gorączkowała. Zdenerwowani rodzice wezwali lekarza. Pani doktor, zdy szana, wspięła się po strom y ch schodach, osłuchała niem owlę i niewiele m ówiąc, usiadła, aby wy pisać receptę. To przy pom niało wszy stkim podobną historię, która wy darzy ła się kilka lat wcześniej . Działo się to w przeddzień Wigilii. Wtedy brat Mary li również przy j echał do Gutowskich. Często w ten właśnie sposób spędzał wolne. Młodzi rodzice pochy lali się z troską nad chorą córeczką, którą próbowali rozweselić, pokazuj ąc j ej przy gotowane pod choinkę prezenty. Dziecko j ednak nie by ło w stanie wy krzesać z siebie ani odrobiny entuzj azm u. Patrzy ło na zabawkę, a potem odkładało j ą na bok. Zdesperowani rodzice wezwali lekarkę. Ta osłuchała chorą i bez żadnego kom entarza zabrała się do wy pisy wania recepty. Student wetery narii, stoj ąc przy piecu, spoglądał lekarce przez ram ię. Kiedy przy bij ała pieczątkę z im ieniem i nazwiskiem , m ruknął:
— To właściwie nic j ej pani nie zapisała. — A kim pan j est?! — warknęła oburzona lekarka. — Jestem wuj kiem dziecka — powiedział spokoj nie i zgodnie z prawdą. Lekarka ze złością podarła receptę i wy pisała inną, a m łody oj ciec pobiegł do apteki oraz do sklepu z zabawkam i, aby w ostatniej chwili kupić j eszcze j akiś prezent.
Dziewczy nka bardzo lubiła wuj ka Tośka, który wciąż żartował i wszy stkich zm uszał do śm iechu. Korzy staj ąc z j ego rzadkiej obecności, zary zy kowała poważną rozm owę. — Wuj ku, ty m asz dziewczy nę? — Na co m i dziewczy na? Ty lko kłopot z taką! — wy palił bez zastanowienia, ruj nuj ąc m isterny plan dziecka. — A zwierzęta się całuj ą? — Nigdy nie sły szałem . Jego wy m ij aj ące odpowiedzi zniechęciły dziewczy nkę. Pom y ślała, że Tosiek j est zby t m łody i niedoświadczony, aby m ieć poj ęcie o całowaniu. Z drugiej strony j ednak utwierdziła się w przekonaniu, że m usi by ć coś na rzeczy. Liczy ła, że wreszcie znaj dzie kogoś, kto pom oże j ej zgłębić tem at. — A zagrasz ze m ną?
W zim owe popołudnia i wieczory ktoś z rodziny wy j m ował gry planszowe, by spędzić trochę czasu na współzawodnictwie. Dziewczy nka nie układała j uż klocków, które oklej one fragm entam i obrazka, dopiero w prawidłowej konfiguracj i składały się w całość. Te czekały na m alucha. W Skaczące Czapeczki też nie bawiła się zby t często, uważaj ąc nie bez racj i, że j est j uż na to za duża. Wy starczy ło bowiem ty lko uderzy ć w deseczkę z podklej ony m od dołu drewniany m
paty czkiem . Stała na niej gum owa czapeczka, która w ty m m om encie frunęła do góry i w zależności od tego, do której dziurki na kartonowej planszy wpadła, ty le punktów się zarabiało. Środek by ł punktowany naj wy żej , zewnętrzny krąg naj niżej . Dziewczy nka czuła się również trochę za duża na układanie obrazków z kolorowy ch plastikowy ch pinezek, wbij any ch w podziurkowaną planszę. Za to bardzo lubiła tworzy ć obrazki z drewniany ch kół, kwadratów, prostokątów i trój kątów, które należało przy bić do filcowej podstawki, uży waj ąc m łotka i m ały ch gwoździków. Niezm iennie tworzy ła idącego dziarskim krokiem ludzika z trój kątną czapką na głowie. Lubiła gry planszowe, gdzie coś się działo, trzeba by ło dokądś dotrzeć, coś zdoby ć po drodze. Miała oczy wiście bierki, ale nie uległa tak bardzo ich czarowi, podobnie za zby t łatwą uznawała grę w pchełki czy Czarnego Piotrusia. Co to za trudność zebrać karty do pary ?! Natom iast nigdy j akoś nie udało j ej się nauczy ć grać w szachy. Mim o że w dom u by ło piękne drewniane pudełko z rzeźbiony m i, podklej ony m i zielony m filcem figuram i, nikt nigdy nie zadbał o to, aby dziecku przedstawić zasady tej królewskiej gry. W ostatnim roku przedszkola dziewczy nka lubiła bawić się okrągłą plastikową tablicą, dookoła której w specj alny m rowku m ożna by ło m anewrować literam i. Wprowadzone do poziom ego rzędu tworzy ły słowa. Nieco później , kiedy j uż nauczy się dobrze czy tać, dostanie taj em niczy Mózg Elektronowy. Należało odpowiadać na py tania z różny ch dziedzin. Miało się do dy spozy cj i dwa kartoniki: z py taniam i i z odpowiedziam i. Karty kładło się na podziurkowany m podłożu i wkładało drucik z bolcem w dziurkę pod py taniem . Jeśli znalazło się prawidłową odpowiedź, przy wkładaniu bolca do odpowiedniej dziurki zapalała się m aleńka żaróweczka. Ta elektroniczna zabawka szy bko znudziła się dziewczy nce, gdy ż w bardzo krótkim czasie odkry ła, że pewne pola odpowiadaj ą inny m , nie m usiała więc znać odpowiedzi, aby głupi Mózg Elektronowy zaświecił żarówkę. Wsty d doprawdy. Wszy stkie drogi prowadziły j ą więc do książek, co za m ęka dla rodziców, dla Anki, dla gości!
XV Kurier dostarczy ł z rana zam ówione kilka dni tem u książki. Do księgarni j uż w zasadzie nie chodzę. Na m oim osiedlu nie m a żadnej , pewnie by się nawet nie utrzy m ała. Do m iasta j eżdżę dość rzadko. Książki sprowadzam przez Internet, bo i tak na półkach zazwy czaj nie m a tego, co chcę. Odkładam więc na wirtualną półkę interesuj ące ty tuły, a kiedy zbierze się kwota zapewniaj ąca bezpłatną dostawę, zam awiam . Lubię odbierać takie duże paczki. Rozcinam j ą nożem w kuchni, oglądam każdą książkę z osobna, cieszę się j ak dziecko. A potem przy tulaj ąc do piersi, niosę na górę i raz j eszcze przeglądam . Nie m am złudzeń — choć czy tam codziennie, większość z m oich książek nigdy nie zostanie przeczy tana. Nie zdążę. Musiałaby m nie m ieć inny ch zaj ęć, prac dom owy ch i zawodowy ch, wy j azdów, obowiązków rodzinny ch i społeczny ch. Dlaczego j e więc kupuj ę, skoro z góry wiem , j aki los j e czeka? Może to nadziej a, że j ednak oszukam czas? Może chęć, aby m ieć j e obok i zawsze m óc sięgnąć? Szacunek dla czy j egoś wy siłku? A m oże to po prostu głód narkom ana, który zawsze chce m ieć przy sobie działkę? Wiele z nich j est m i też potrzebny ch do pracy. Co za wspaniały pretekst! Zagospodarowy wałam dziś nową półkę w gabinecie. Nadziej a szy bko pry sła. Zapełniła się naty chm iast książkam i, które narosły na regale powciskane j edne na drugie. Zrobiło się trochę porządku. Na krótko. Poj edy nczo przy chodzą też odkupowane przeze m nie na Allegro, a zagubione gdzieś książki dzieciństwa: ukochany Głos przyrody, Przygoda z małpką, Klechdy domowe, Dzieci z Leszczynowej Górki. Patrząc na ilustracj e w książkach, czuj ę się, j akby m nosiła j e przez te wszy stkie lata w sobie. Teraz zdej m uj ę z zakurzonej półki, dm ucham , żeby odświeży ć, i oto znowu są! Czy tam podpisy pod ilustracj am i, zataczam koło i wracam do siebie — dziecka.
W odróżnieniu od nowy ch te znam niem al na pam ięć. Wy skakuj ą z pam ięci niespodziewanie i wy wołuj ą kolej ne wspom nienia. Niezm iernie żałuj ę, że nie odnaj dziecie książeczek swego dzieciństwa w dom u. Mam j uż co prawda półkę „dla wnuków”, ale stoj ą na niej przede wszy stkim nowe książki. Teraz wiem j ednak, że w przy szłości będę starała się przechować skarbczy k pam ięci m oich wnuków, bo podobnie j ak j a m ogą kiedy ś po latach, zbliżaj ąc się do kresu, zatęsknić za swoim dzieciństwem . Cóż im j e wtedy lepiej przy pom ni? W głośny m czy taniu j est m agia, j akiej trudno dopatrzy ć się we wspólny m oglądaniu telewizj i. Czy tanie urucham ia wy obraźnię, podczas gdy film czy ni nas j edy nie bierny m i świadkam i zastanego, niezm iennego świata. Niektóre książki m oj ego dzieciństwa, zwłaszcza klasy ki, nadaj ą się wciąż j eszcze do wspólnej lektury, część z nich skażona będzie zapewne czasam i, w który ch się wy chowy wałam . By ć m oże te naj nowsze naj lepiej przem ówią do wy obraźni m oich wnuków. Czekam na czas, kiedy będę m ogła by ć im przewodnikiem . By ć m oże sam a coś j eszcze dla nich napiszę? XVI Od dnia, kiedy zaczy nał topnieć śnieg, dziewczy nka oczekiwała wiosny. Na razie drzewa za oknem by ły j eszcze bezlistne, powietrzem targał pory wisty wiatr, a brudne szare chm ury nie pozwalały nawet się dom y ślać, że gdzieś tam ponad nim i czeka j uż błękitne niebo, stęsknione wiosny. Do przedszkola chodziło się w wy sokich kaloszach, bo na chodnikach pełno by ło kałuż, w które koniecznie należało wej ść, by zbadać ich głębokość. Ale z każdy m dniem kałuże m alały, kurczy ły się, wreszcie pozostawała po nich j edy nie gruba warstwa lepkiego błota, która wkrótce zasy chała, twardniej ąc i krusząc się. Na drzewach naj pierw nieśm iało, a potem coraz odważniej poj awiała się zielona m gła. Listki, j akby skulone na zim nie, prostowały się z wolna i nagle świat wy dał się napęczniały zielenią.
Budy nki skry ły się w krzakach bzu i j aśm inu, na dom dziewczy nki znów wdrapało się dzikie wino. Orzech włoski oglądany przez kuchenne okno nie by ł j uż tak suchy i kostropaty. Ptaki siadały na nim j ak na kanapie, nie j ak na taborecie. Wy grzewaj ąc się w nikły m j eszcze słońcu, wy śpiewy wały m iłosne trele. Gospodarz znów pobielił pień j abłonki, która próbowała rosnąć na wy brukowany m podwórku. Zazieleniły się trawniki wzdłuż ulicy Warszawskiej , a klony w kształcie parasoli nareszcie m ogły ochronić przechodniów przed niespodziewany m deszczem . Zbliżała się Wielkanoc. Anka wy j echała do dom u w piątek po obiedzie, a w sobotę wczesny m popołudniem , gdy nie pozostało j uż nic do zrobienia poza poświęceniem koszy ka z wiktuałam i, m am a ubrała się w odświętną garsonkę z koronki w kolorze starego złota podbitą żółtą podszewką, starszej córce poleciła włoży ć śliczną bluzeczkę z m ary narskim kołnierzem , granatową plisowaną spódniczkę na szelkach i j asne pantofle. Wsadziła do wózka ubraną w j asne śpioszki i takiż sweterek Ulę. Tak wy stroj one wy szły na spotkanie wracaj ącego z pracy m ęża i oj ca. Koszy k, przy gotowany z dbałością, przy brany zielenią, z własnej roboty kraszankam i wy skrobany m i przez tatę, dziewczy nka niosła ostrożnie, dum na ze swej roli i bardzo przej ęta. Tata wracał zazwy czaj ulicą Świerczewskiego. Spotkały go m niej więcej koło księgarni. Gdy by nie koszy k, dziewczy nka naty chm iast zażądałaby od taty, aby j ą sobie posadził na ram ionach. Jakoś nie potrafiła z tego wy rosnąć. Ale dziś czuła, że m usi donieść nienaruszony koszy k aż do wy stawionego przed kościół stołu. Udało się! Poświęciwszy pokarm y, wrócili radośnie do dom u. Wielkanoc zawsze organizowali dziadkowie w Barczącej . Ponieważ pogoda w Niedzielę Wielkanocną sprzy j ała spacerom , m am a i tata dziewczy nki oraz ciocia i wuj ek z Warszawy z sy nem Andrzej em , uczniem pierwszej klasy, postanowili pój ść do dziadków pieszo. Droga przez Targówkę i Zakole, dawniej część ważnego traktu z Warszawy na wschód, nie by ła zatłoczona. Sam ochodów j eździło po niej niewiele, za Targówką zaczy nały się podm okłe j eszcze o tej porze łąki i las. W lesie kwitły j uż na potęgę zawilce. Na wierzbach poj awiały się pierwsze bazie. Mniej
więcej sześciokilom etrowy m arsz nikogo nie zm ęczy ł. Mam a prowadziła wózek i rozm awiała z ciocią, tata z wuj kiem , a dziewczy nka biegała w tę i z powrotem , dokazuj ąc z bratem . Kiedy doszli do stacj i kolej owej , m usieli swój spacer konty nuować gęsiego ścieżką biegnącą wzdłuż torów. Ale wiedzieli przy naj m niej , że są j uż prawie na m iej scu. W dom u babci czekało na nich obfite śniadanie. Kilka dni wcześniej znów odby ło się świniobicie, nie m ożna przecież by ło liczy ć ty lko na to, co dało się kupić w sklepach. Dzieci ledwie spoj rzały na talerze, naty chm iast wy biegły na dwór, aby wsadzić nos we wszy stkie kąty. Mała Ula spała w wózku. Rodzina cieszy ła się swoj ą obecnością. Dziewczy nka raz po raz przy biegała po j akieś resztki dla psów, który ch karm ienie lubiła szczególnie. Trzeba też by ło co nieco zj eść, a przy naj m niej poudawać. Zabawa podczas Wielkanocy nie by ła tak faj na j ak w wakacj e, bo należało wy strzegać się ubrudzenia, a j ak się nie ubrudzić na wsi! Wdrapy wali się przecież z Andrzej em na stry ch do królików, zaglądali do cielaczka i kurcząt grzej ący ch się pod specj alną lam pą, podchodzili do psów i próbowali złapać żabę, tego wszy stkiego nie da się zrobić, zachowuj ąc czy ste raj stopy, buty, spódnicę i sweterek! Kiedy dzieci wizy towały swoj e ulubione m iej sca, dorośli dy skutowali o wielkim planie babci, aby w Barczącej założy ć kółko rolnicze. — Jest wielu rolników bez sprzętu, a gospodarować trzeba racj onalnie. Gdy by śm y m ieli traktor i trochę m aszy n, służy ły by wszy stkim . Nikom u nie opłaca się kupować m aszy n na hektar czy dwa, zresztą skąd na to wszy stko brać? — tłum aczy ła swoj e przem y ślenia. Dziadek kręcił się na krześle i trąc podbródek, popatry wał na boki. Z j ednej strony idea słuszna, ale wcale m u się nie uśm iechało, żeby żona tak bardzo angażowała się w działalność społeczną. — Dobra, dobra! — nie wy trzy m ał. — Naj pierw powiedz, gdzie by to kółko m iało bazę. — A choćby i u nas, póki czegoś lepszego nie wy m y ślim y ! — wy paliła bez lęku o konsekwencj e.
— Oszalała baba! — Dziadek złapał się za głowę. — Jak to: u was? — dziwiły się dzieci. — Tu?! Na podwórku?! A gdzie się to wszy stko pom ieści? Traktory ? Maszy ny ? Gdzie to m a stać? — A kto będzie j eździł na ty m traktorze? Bo chy ba nie dziadek? — Sy nowa Zofia ciekawa by ła konkretów. — Zatrudni się kogoś, m ało to chłopaków kończy szkoły ? — Babcia by ła nieugięta. — Chłopaków?! — W dziadku odezwał się m ężczy zna. — Jeszcze czego! Będzie m i tu podfruwaj kę odgry wała! Widzieliście j ą, czego to się zachciewa na stare lata! — fuknął rozdrażniony. — Janku… — powiedziała pobłażliwie babcia i spoj rzała na m ęża z taką litością, że zam iast ucichnąć, aż się poderwał. — Za nic! Rozum iesz?! Nie wpuszczę tu żadnego kółka rolniczego! Nigdy i j uż! A tobie zabraniam się w to wszy stko m ieszać! Rozum postradała! — rzucił, wstał od stołu i wy szedł. Usły szeli trzaśnięcie drzwiam i, a potem zobaczy li go na podwórku. Chodził, niby bardzo zaj ęty, zaglądaj ąc do wszy stkich szop, j akby chciał się upewnić, że żadne zm iany tu nigdy nie zaj dą. Tam ta Wielkanoc m iała się upam iętnić czy m ś j eszcze. Podczas posiłku Andrzej podszedł do swego taty i wskazuj ąc na kieliszek, powiedział: — Daj spróbować! Wuj ek Jurek, zaj ęty rozm ową, delikatnie go skarcił. — Idź się pobawić! Nikt się nie przej ął tą prośbą. Nikt też nie sądził, że trzeba j akoś specj alnie m ieć na chłopca baczenie. Kiedy panowie wy szli na papierosa, a panie zm ieniały talerze, Andrzej wszedł do pokoj u i niezauważony przez nikogo poza dziewczy nką, naj pierw wsadził do czy j egoś kieliszka palec, potem go oblizał, a że naj widoczniej zasm akowała m u ta próba, podniósł do ust kieliszek
i j edny m haustem wy pił zostawioną przez kogoś wódkę. Kieliszków by ło trzy, panie piły ostrożnie, ledwie m ocząc usta. Andrzej zaś pił po m ęsku. Dziewczy nka przy glądała się, j ak wy chy la j eden, drugi, trzeci. Wstrząsnął się, j ak należało, chuchnął i złapał coś na zakąskę. Dziewczy nka czuła, że to się źle skończy, ale loj alność wobec kuzy na walczy ła w niej z powinnością grzecznego dziecka i w rezultacie wy grała. Dotarli j eszcze do Mińska, ale tam j uż Andrzej poczuł się źle. Położy ł się i nie bardzo by ło wiadom o, co m u dolega. Kiedy wreszcie usnął, dziewczy nka pociągnęła m am ę do kuchni i tam , w ścisłej taj em nicy, wprost do ucha powiedziała j ej , co się stało u babci. Nie m ogła się pogodzić ze śm iechem dorosły ch, bo przecież Andrzej owi naj wy raźniej coś dolegało! Może nawet trzeba będzie wzy wać lekarza? Ale oby ło się bez interwencj i doktora. Kiedy obudził się pod wieczór, uskarżał się ty lko trochę na ból głowy, co m ężczy źni przy j ęli z ży czliwy m i uśm iecham i, a kobiety z m atczy ną troską i połaj ankam i.
Pierwsze m aszy ny rolnicze nowo powstałego kółka rolniczego stanęły na podwórku Serwatków w kwietniu. Wraz z ich poj awieniem się wy buchła zażarta kłótnia, bo znaj ąc swego m ęża, babcia wszy stko załatwiała za j ego plecam i. Wy m agało to wielu spotkań naj pierw w Barczącej , a potem w różny ch insty tucj ach w Mińsku. Babcia by wała więc często „w powiecie”, j ak to nazy wała. Ponieważ j uż wcześniej by ła działaczką i radną powiatową, wszy stkie drzwi się przed nią otwierały, a nawet j eśli nie, znany m i sobie sposobam i potrafiła j e sforsować. Inicj aty wę wszy scy poza dziadkiem uznali za słuszną. Trudno powiedzieć, j ak to m ałżonkowie m iędzy sobą załatwili, zapewne nie oby ło się bez kolej ny ch kłótni. Babcia j ednak by ła twarda, działała m etodą faktów dokonany ch, a m oże uży ła kobiecej dy plom acj i, bo w końcu dziadek, który m iał przedwoj enną m ałą m aturę, dał się nam ówić i został księgowy m Kółka Rolniczego w Barczącej .
Na wiosnę skry stalizował się plan wy j azdu taty do Lipska. Miał to by ć całkowicie pry watny wy j azd, przy świecał m u równie pry watny cel — spotkania po latach poznanego na kursie nauczy cieli zawodu Niem ca ze Śląska, Helm uta, który w dom u dziewczy nki nigdy nie by ł nazy wany inaczej niż wuj ek Józek. Helm ut vel Józek, po przeprowadzce w ram ach łączenia rodzin, zam ieszkał gdzieś w NRF-ie i oczy wiście spotkanie z nim w Polsce by ło niem ożliwe. Kto wy m y ślił ten wy j azd na targi, m oże on właśnie? Dość że tata dziewczy nki zaczął się starać o m ożliwość wy j azdu do bratniej NRD. Tam że na targi m iał w ty m sam y m czasie dotrzeć Józek. By ć m oże ta wy cieczka przeszłaby bez echa i nie została aż tak dobrze zapam iętana, gdy by m am a dziewczy nki nie chciała pom óc m ężowi. My śląc, że postępuj e właściwie, zwierzy ła się j ednem u z rodziców swoich uczniów. To by ł przem iły człowiek, niewy soki, pulchny m ężczy zna o sy m paty cznej powierzchowności. Jednocześnie szef m ińskiego UB. Kilka dni później do m ieszkania przy Warszawskiej zapukało dwóch panów w kapeluszach. Z niezapam iętanej przez nikogo przy czy ny tata akurat by ł w dom u i wy chodził do kom órki po węgiel. Niem al zderzy li się w drzwiach. — Pan Gutowski? — Przecież pan widzi, że to j a! Mężczy zna się nieco stropił. — Możem y wej ść? — Niestety, nie — fuknął tata, unosząc lekko do góry wiadro. — Widzi pan, że idę po węgiel. Młodszy z m ężczy zn niem al rzucił się na wiadro. — To j a przy niosę! Która kom órka? Tata zm ierzy ł go wzrokiem ; m ężczy zna by ł elegancko ubrany w skórzany płaszcz i w pierwszej chwili żal się tacie zrobiło tego płaszcza, ale trwało to j edy nie ułam ek sekundy.
— Na wprost. Pierwsza z prawej . Szufelka leży na wierzchu. Mężczy zna kiwnął głową, tata podał m u wiadro i klucz do kłódki. Tam ten zbiegł, a tata z szefem UB weszli do m ieszkania. — Czem u zawdzięczam panów wizy tę? — zapy tał, nie proponuj ąc gościowi zdj ęcia płaszcza ani szklanki herbaty. — Pan się stara o wy j azd… — zaczął tam ten. Wchodząc do kuchni, rzucił spoj rzenie na wiszące nad paleniskiem kiełbasy suszące się po ostatnim świniobiciu. Tata się stropił. Świniobicie by ło nielegalne. Nikt się ty m nigdy szczególnie nie przej m ował, ale teraz m ogło stanowić okoliczność obciążaj ącą. — Nie o wy j azd, ty lko o paszport. — Ale chce pan wy j echać. Swoj ska? — nie wy trzy m ał ubek. — Nie przeczę. Swoj ska — Tata wziął nóż, ukroił słuszny kawałek suchej kiełbasy i podał gościowi. — Na stałe? — zapy tał tam ten. Naj pierw obwąchał kiełbasę ze sm akiem , a kiedy ugry zł, do m ieszkania wszedł drugi ubek, taszcząc wiadro węgla. — Dlaczego na stałe? Pan wie, że m am dzieci, nie znam j ęzy ka, nie m am tam pracy. Chcę wy j echać na kilka dni. — I wrócić? — I wrócić. — A j ak pan zam ierza rozwiązać sprawę dewiz? Bo według naszego prawa… — Tak, wiem , będę m ógł kupić dziesięć dolarów, co m i nie wy starczy nawet na j eden nocleg. Oj , panie Owczarek, zrobiliście z nas żebraków! — Ale przecież pan m a dolary ?
— Niby skąd pan o ty m wie? Ubek westchnął głęboko, j akby chciał powiedzieć, że nie j est m u łatwo ży ć z wiedzą, j aką m a o rodakach. — Nie poży czy łby m i pan? Py tanie by ło tak niespodziewane, że tata stracił na chwilę rezon. Nie wiedział, co m a odpowiedzieć, j ak zareagować. Czy to aby nie prowokacj a? Jeśli się przy zna, że m a trochę dolarów, m oże się to obrócić przeciwko niem u. Zaprzeczy ć? Co to da? Już oni pewnie dokładnie prześwietlaj ą listy z zachodu i wiedzą, j akie w ty ch listach są przesy łki. A m oże to żądanie łapówki? Niby chodzi o poży czkę, ale bezzwrotną — i wtedy sprawa nabierze tem pa. Ubek zrozum iał wahanie. — Całkiem pry watnie py tam . Dlatego nie wzy wałem pana do biura, ty lko tu z kolegą przy szliśm y. Mam chorą żonę, m uszę kupować leki za dolary … Na m oim stanowisku… — dodał po chwili niezręcznego m ilczenia. Tata nie chciał m u współczuć, ale poczuł pewien sm utek. — Zapy tam żonę — rzekł wy m ij aj ąco. Nie prowadził żadny ch targów, nie py tał o zwrot. Obecność drugiego ubeka kom plikowała doj ście do porozum ienia. — To m y będziem y się zbierać. Mam nadziej ę, że powiedział pan prawdę. Tak by by ło naj lepiej dla wszy stkich. — Starszy ubek westchnął z nieoczekiwany m żalem i m achnął dłonią, co j ego kolega zrozum iał j ako sy gnał do wy j ścia. On też chętnie spróbowałby swoj skiej kiełbasy, ale nie by ło j uż nawet j ak poprosić. Kiedy m iesiąc później tata dziewczy nki dostał dokum enty na wy j azd, w dom u zapanowała szalona radość. Dziewczy nka cieszy ła się z przy szły ch prezentów, j akie na pewno wuj ek Józek j ej
podaruj e, m am a by ć m oże nie by ła aż tak interesowna, wy starczy ło j ej , że m ąż prom ieniał. By ł tak szczęśliwy, że nie przestawał się uśm iechać. Musiał j eszcze poj echać do j ednego z warszawskich biur Orbisu po bilet na pociąg, a kiedy i ta form alność została załatwiona, napisał do przy j aciela list, w który m inform ował go o wszy stkich szczegółach. W przeddzień spakował niewielką torbę, w końcu wy j eżdżał zaledwie na kilka dni. Wreszcie, wy słuchuj ąc niezliczony ch dobry ch rad, ruszy ł ku przy godzie. Jeszcze zanim wrócił, listonosz przy niósł na Warszawską kartkę pocztową. Orbis zrobił świństwo. Pociąg odchodził z Gdańskiego, ledwie zdążyłem. Pozdrawiamy Was wszystkie z Lipska! Włodek O szczegółach dowiedziały się dopiero po j ego powrocie. Przeglądaj ąc prezenty, dziewczy nka pilnie nadstawiała ucha: — Sprzedali m i bilet ze Wschodniej . Na szczęście przy j echałem trochę przed czasem , sprawdzam , z którego peronu m am pociąg, a tu go w ogóle nie m a! Lecę do inform acj i, a oni, że taki pociąg j est, o tej sam ej godzinie, ale rusza z Gdańskiego! I że za pół godziny odj eżdża! Wszy stkie trzy : m am a, Anka i dziewczy nka, wstrzy m ały oddech. — Wy skakuj ę przed dworzec, patrzę, ny ska stoi, m ówię do kierowcy : „Panie, każde pieniądze płacę! Zaraz m am pociąg z Gdańskiego!”. — I co? Wziął cię? — niepokoi się żona. — Taksówki pod dworcem ani na lekarstwo, a do Gdańskiego kawał drogi. — Zdąży łeś?! — ponagla dziewczy nka. — Wpadłem na peron w ostatniej chwili. Pociąg właśnie ruszał. A tu, wy obraźcie sobie, z ostatniego wagonu wy chy la się j akiś facet, wy ciąga do m nie rękę i woła: „Proszę, panie Gutowski!”. — Skąd znał twoj e nazwisko? — głośno zastanawia się Anka.
— No właśnie! Miał bilet w ty m sam y m wagonie, w ty m sam y m przedziale i j ak się do m nie przy ssał, to się nie m ogłem od niego uwolnić. Niby tłum aczy ł, że j est z j akiej ś centrali handlowej , ale potem się okazało, że to zwy kły ubek. — Kto to ubek? — docieka dziecko. — Ubek to taki szpieg — tłum aczy krótko oj ciec i wraca do opowieści. — Naj pierw chciał się koniecznie zaprzy j aźnić. Opowiadał o sobie, wy ciągał m nie na zwierzenia, ale co m u m iałem m ówić? — Naj lepiej m ówić prawdę! — pom aga dziecko. Tata nabiera tchu, żeby wy tłum aczy ć dziewczy nce, że istniej ą pewne szczególne okoliczności, które zwalniaj ą z m ówienia prawdy. Rezy gnuj e j ednak, by ć m oże sądząc, że ona sam a j uż to wie. — A potem nie m ogliśm y się od niego opędzić. Łaził za m ną i za Józkiem przez cały czas. Udawał, że nie zna j ęzy ka, prosił o pom oc. — Szpiegował? — sugeruj e dziewczy nka. — Właśnie. Wiedział, gdzie będziem y nocować. Właściwie wiedział wszy stko. Bawiliśm y się z nim przez cały czas w ciuciubabkę. — No ale po co? — dziwi się żona. — Przecież ty j esteś zwy czaj ny m robotnikiem w ZNTK-u, co m ogłeś zrobić? — Mogłem uciec, m ogłem przekazać j akieś taj em nice państwowe. — Ty nie znasz żadny ch taj em nic państwowy ch! — O, wiesz… — Mąż kręci głową trochę obruszony. — Mogłem przem y cić zdj ęcia ZNTK-u, FUD-u (Fabry ka Urządzeń Dźwigowy ch). — I oni tam w NRF-ie ty lko czekaj ą, żeby nasze popsute pociągi zobaczy ć na zdj ęciach! Albo dźwigi. Bo u nas to taka j est m y śl technologiczna, że nic ty lko j ą kraść! — Żona krzy wi się z przekąsem .
Mężowi nie podobaj ą się te złośliwe kom entarze. — W każdy m razie gadał, że niby j est sam i m u się nudzi. Ty lko że j akoś nic nie m iał do załatwienia. — Skoro go wy słali, żeby cię pilnował, to co m iał robić?! — rozsądnie konkluduj e Anka. — To nawet dobry zawód, tak sobie j eździć po świecie i nic nie robić. Ciekawe, czy za m ną, j akby m gdzieś chciała wy j echać, też by posłali takiego szpiega? — puszcza wodze fantazj i. — Albo za m ną! — m ówi dziewczy nka. — Wy tu śm ichy -chichy — poważniej e m atka — ale teraz, j ak j uż ciebie w tej ubecj i m aj ą zapisanego, to nie wiadom o, czy m to się j eszcze m oże skończy ć. Ty się lepiej z niczy m , Włodek, nie wy chy laj . — A z czy m j a się m iałby m wy chy lić? — Nie gadaj , gdzie by łeś i że m asz przy j aciela Niem ca. Im szy bciej wszy scy zapom ną, ty m lepiej . I do Józka nic takiego nie pisz. Pewnie oni i twoj e listy czy taj ą. Inaczej skąd by wiedzieli o dolarach? — No i j ak, podobaj ą się wam prezenty ? — m ąż zm ienia tem at, zadowolony, że wrócił, i cieszy się, że żona nie m oże puścić z dłoni j edwabnej chustki. Już zdąży ła j ą sobie założy ć na głowę i zawiązać wokół szy i. Dziewczy nka bawi się plastikowy m odkurzaczem Piko, który wciąga śm ieci zupełnie j ak prawdziwy, zastanawiaj ąc się przy okazj i, którą z dwóch przy wieziony ch przez tatę halek wy brać: żółtą czy różową? Obie są piękne, m aj ą uszty wniane, bogato zdobione koronkam i spódniczki i bodaj żadnej ani ona, ani Ula nigdy nie założą. Nie będzie okazj i.
Kilka dni później tata został wezwany na m ilicj ę. — Jak to: przy j echali po ciebie?
— Nieoznakowany m sam ochodem zabrali m nie w godzinach pracy na m ilicj ę! Wy obrażasz sobie?! — wściekał się tata. — Co sobie o m nie ludzie pom y ślą? — Co sobie pom y ślą? Nie m asz nic na sum ieniu! — łagodziła m am a. — Ale wszy scy będą m y śleli, że m am ! — O co cię py tali? — Sam i nie wiedzieli, o co m aj ą py tać. — Wiedzieli, wiedzieli! — Anka nie daj e się zwieść. Stoi w boj owej pozie, podpieraj ąc się pod boki. — Na m ur beton wiedzieli, bo po co czekaliby ty le dni? Ten twój szpieg j uż na pewno napisał raport, a teraz oni sprawdzaj ą. — Co sprawdzaj ą? — m am a nie rozum ie. — No, czy się zgodzi! — A wiesz, że to m ożliwe, bo podczas przesłuchania co chwila zaglądał do j akichś papierów. My ślałem , że m a tam py tania, ale on to pewnie konfrontował z raportem tam tego. — Ja ty lko m am nadziej ę, że to j uż będzie koniec, że się wreszcie od nas odczepią! — Py tali, czy planuj ę j eszcze wy j azd. — I co im powiedziałeś? — Że to niewy kluczone. — A dolary oddał? — Taka niby ważna figura, ubek! A za dolaram i m usi po prośbie latać! — z wy raźną saty sfakcj ą ironizowała Anka. — Nie j eszcze, ale oddadzą, to porządni ludzie. Rzeczy wiście oddali. Mam a m ogła te pieniądze wy dać później w warszawskim sklepie przy Czackiego, gdzie znaj dował się j eden z punktów sprzedaży dolarowej . W pam ięci dziewczy nki do tej pory pozostała niebieska elasty czna bluzeczka polo, którą m am a kupiła j ej na specj alne okazj e
i którą nosiła w szkole, póki z niej nie wy rosła.
Aby zrobić większe zakupy, należało się wy brać do Warszawy. Mińsk m iał świetne połączenie ze stolicą. Pociągiem elektry czny m j echało się wy godnie i szy bko, a ze zniżką kolej arską na dodatek tanio. Po niecałej godzinie m ożna by ło wy siąść na Dworcu Wschodnim , a kilkanaście m inut później na Śródm ieściu. Na Wschodnim wy siadało się, kiedy trzeba by ło zrobić zakupy na bazarze Róży ckiego. Szło się wtedy do Brzeskiej i wchodziło ty lną bram ą, albo do Targowej , aby wej ść od frontu. Bazar Róży ckiego by ł placem zabudowany m szeregiem bud, w który ch sprzedawano całą ówczesną produkcj ę rzem ieślniczą i fabry czną. W labiry ncie alej ek m ożna się by ło zgubić! Mocno trzy m aj ąc m am ę za rękę, dziewczy nka patrzy ła to w prawo, to w lewo, a w głowie j ej się kręciło od nagrom adzonego tu dobra. Ile butów, koszul, sukni ślubny ch, kurtek, torebek, futer, dy wanów, wózków, obrazów, książek! Bliżej Brzeskiej bazar stawał się warzy wniakiem . Jeśli czegoś nie by ło na Róży cu, nie by ło tego nigdzie. Handlowano tu nie ty lko w budach, ale i z ręki. Swój sektor m iały też praskie gospody nie, które sprzedawały zgłodniały m kupcom i klientom warszawskie flaki lub gorące py zy, a zza pazuchy pewnie i wódkę. Dziewczy nka chętnie spróbowałaby ty ch py szny ch dań, ale m am a, zaj ęta poszukiwaniam i, nigdy ich j akoś nie kupowała. Tu i ówdzie m ężczy źni oddawali się hazardowi, grali w trzy karty albo w kości. Mam a przestrzegała córkę, aby m ocno trzy m ała pod pachą swoj ą torebkę, bo grasowali tu też złodziej e. Na szczęście nigdy nie padły ich ofiaram i. Mim o że do stolicy by ło niedaleko, nie j eździło się tam z by le powodu. Dziewczy nka bodaj nigdy nie poj echała z rodzicam i na Stare Miasto, do Łazienek czy Wilanowa. Wy j ątek stanowiły wy cieczki szkolne klas uczony ch przez m am ę. W ten sposób popły nęła chy ba kiedy ś statkiem po Wiśle, choć to wspom nienie j est bardzo m gliste.
Jadąc do stolicy, niezależnie: na Pragę czy do Centrum , rodzice dziewczy nki poza wszy stkim i inny m i sprawunkam i zawsze kupowali dwie rzeczy : czarny salceson i chleb razowy na m iodzie. Mieli taki nigdy nieskody fikowany ry tuał rodzinny, że wracaj ąc z podróży do Warszawy, gdzie raczej nie chciano tracić czasu ani pieniędzy na j edzenie w punkcie ży wienia zbiorowego, ledwo weszli do dom u, robili kanapki z razowca z salcesonem i popij ali j e herbatą. Dopiero później rozpakowy wali siatki z zakupam i. Ten chleb i ten salceson sm akował j ak żaden inny. Nigdy zresztą nie kupowali go w Mińsku. Kiedy to się skończy ło? Może wtedy, gdy w sklepach zabrakło i salcesonu? Ulubiony sklep m ięsny m am y dziewczy nki znaj dował się przy Rutkowskiego w kącie pasażu, niedaleko kina Atlantic. Zakupy spoży wcze zostawiano sobie na koniec, a stąd blisko j uż by ło do Dworca Śródm ieście. Drugi sklep znaj dował się na parterze Centralnego Dom u Towarowego przy Alej ach Jerozolim skich. By ły to Delikatesy. Dziewczy nka znała tę nazwę. Delikatesy by ły też w Mińsku przy Siennickiej , ale te warszawskie pachniały tak, j ak j uż potem żaden inny sklep nie śm iał pachnieć. Pachniały kawą i kabanosam i, pachniały czekoladą i chlebem . By ły tu wszy stkie naj bardziej wy kwintne arty kuły spoży wcze. Wrażenie pogłębiał owalny kształt sklepu, inny od wszy stkich, które dziewczy nka doty chczas poznała. W pobliżu Dom u Dziecka czasam i odwiedzali sklep Chinka. Mam a kupiła tam córce przepiękną i niezwy kle elegancką, ręcznie m alowaną bam busową parasolkę od słońca w kolorze błękitny m i białe, elasty czne ażurowe rękawiczki z m aleńką falbanką. Gdy by dziewczy nka urodziła się choć trzy dzieści lat wcześniej , m oże znalazłaby okazj ę, aby ich uży ć. W kraj u bez różnic społeczny ch i bez lęku o opaleniznę, biegaj ąc po podwórku w Mińsku czy na wsi, nie m iała w zasadzie żadnej okazj i, aby pochwalić się tak piękny m i elem entam i garderoby. Zabrała j e więc pewnego razu na zakupy do Warszawy. I by ć m oże nawet otworzy ła parasolkę, trzy m ała j ą przez krótką chwilę w dłoni ozdobionej ażurową rękawiczką.
Pech chciał, że kiedy doj echali do Mińska, nastąpiło nagłe załam anie pogody. Na niebie poj awiły się ołowiane chm ury i z j asnego doty chczas nieba lunęła rzęsista ulewa. Chcąc ratować
córkę przed zm oknięciem , m am a rozłoży ła nad j ej głową bam busową parasolkę przeciwsłoneczną. Naj pierw spły nęła m alowana na niebieskim tle pagoda, potem zdefasonował się j edwab, uderzany bezlitosny m i biczam i deszczu. Walka z ży wiołem trwała krótko. Chińska parasolka poległa w niej śm iercią bohaterską i do dziś nieodżałowaną. W podobnie dram aty czny ch okolicznościach zakończy ł się inny wy j azd na zakupy. By ło j uż chy ba lato. Chodząc z rodzicam i po sklepach, dziewczy nka zauważy ła, że j eden z butów coraz bardziej j ą uwiera. Gdy spoj rzała na stopy, zdziwiła się. — Mam usiu, noga m i spuchła! Matka załam ała ręce. — Włodek, naty chm iast wracam y ! Nie dokończy li zakupów, tata wziął Chudusia na ręce i zaniósł na pobliski dworzec Warszawa Śródm ieście, wtedy j eszcze lśniący nowością kolorowy ch m ozaik. By ło upalne lato, zatem od sprzedawcy obsługuj ącego saturator kupili pewnie wodę sodową, dla dziewczy nki bezwzględnie bez soku. Mim o przy łożenia kom presu z chusteczki do nosa zm oczonej w zim nej wodzie noga wciąż puchła. W pociągu zdj ęli więc but i patrzy li przez okno, m odląc się o j ak naj szy bszy powrót do Mińska. Tu z dworca czy m prędzej popędzili na pogotowie. W ty ch czasach znaj dowało się ono w zielony m drewniany m budy nku na rogu Szpitalnej i Siennickiej , nieopodal przej azdu kolej owego. Na przy j ęcie czekali niedługo, by ły wakacj e, nikom u nie opłacało się chorować. Weszli do dużej sali am bulatorium . Lekarz zapy tał, z czy m przy chodzą. Dziewczy nka pokazała nogę. — Ukąszenie! — pada diagnoza. — W Warszawie? — dziwi się tata. — A co robiłaś wczoraj ? — lekarz zwraca się wprost do pacj entki.
— By łam u babci w Barczącej , chodziły śm y do olszy ny z krowam i. — Widzi pan! Olszy na! Las! I wszy stko j asne. Ukąszenie żm ii. — Pan żartuj e? — oj ciec nie rozum ie. — Ugry zła j ą żm ij a, a ona nawet tego nie zauważy ła? Niem al przez całą dobę nic się nie działo, dopiero w Warszawie noga j ej spuchła. — Dam y surowicę, tak na wszelki wy padek — m ówi lekarz i wy chodzi, aby zawołać pielęgniarkę. W ty m czasie oj ciec łapie córkę na ręce i nie oglądaj ąc się, ucieka z pogotowia. Z trudem donosi j ą na Warszawską, ktoś, m oże m am a, biegnie po znaj om ego felczera woj skowego, pana Piórkowskiego. Oględziny nogi są krótkie, a diagnoza brzm i: — Ukąszenie. — W pogotowiu też tak m ówili — przy znaj e ze skruchą tata. — Wy kupicie w aptece wapno i przy kładaj cie wodę Burowa, póki opuchlizna nie ustąpi. Dziecko m a słabą odporność. — Nie będzie zastrzy ku? — nieśm iało py ta ciężko chora. Obłożona książeczkam i, siedzi wy godnie z nogą ułożoną na kuchenny m taborecie. Całkiem j ej się podoba by cie w centrum zainteresowania. — Niestety, nie ty m razem . — Pan doktor robi sm utną m inę i pakuj e swój piękny skórzany neseser. — To co m nie ukąsiło? — zastanawia się dziewczy nka, żałuj ąc w duchu, że nie potrafi zdoby ć się na odwagę i zapy tać lekarza o istotę pocałunku. Ale to przecież nie m a nic wspólnego z j ej chorobą.
Wiosną zaczy nało się wy chodzić na podwórko. Ileż tam by ło ciekawy ch zakam arków! Ile m iej sc godny ch eksploracj i! Ile m ożliwości! Gdy ty lko słońce trochę m ocniej przy grzało, dzieci
ciągnęło na dwór. Wy chodzili Przem ek, Tadek, wy chodziła dziewczy nka, przy biegały czasem z sąsiednich podwórek Magda i Hanka. Wy niósłszy wszy stkie garnki, stołki, kocy ki, wózki dla lalek i inne m anele, bawili się w dom . Ale urządzali też Wy ścig Pokoj u, pracowicie ry suj ąc m iędzy kam ieniam i kręte drogi dla swoich rowerów kapsli i niem al kładąc się na ziem i, pstry kali w nie kciukiem i palcem wskazuj ący m . Grali w woj nę, w chłopka, przez niektóry ch nazy wanego grą w klasy, w chowanego. Raz po raz sły szało się na podwórku dziecięcy chór skanduj ący : „Pobite gary !”, co oznaczało, że gra została rozstrzy gnięta lub j est z j akiegoś powodu unieważniona. Nigdy się nie nudząc, skakali na skakance i gum ie. W wy m y ślaniu zabaw by li niepokonani. Dziewczy nka często odm awiała rodzicom wspólnego popołudniowego spaceru „na m iasto”, bo wolała zostać z dziećm i. Nie żal j ej by ło nawet lodów, które m ogłaby wtedy wy żebrać. Rodzice zostawiali j ą bez obawy, że wy j dzie na ruchliwą bądź co bądź ulicę Warszawską, że coś j ej się stanie. Wierzy li w rozsądek sześciolatki i w czuj ne oko sąsiadów. A dzieci m iewały szalone pom y sły. Pewnego dnia, nie wiedzieć czem u, dwój ka m ały ch łobuziaków za pom ocą dwóch kam ieni, z który ch j eden by ł w ziem i, a drugi w dłoni, starła kawałek szkła i wm ówiła koledze, że to sól. Dlaczego m iałby zj eść sól rozsy paną na kam ieniu, która na dodatek m usiała zupełnie j ak szkło chrzęścić w zębach? Jakich argum entów uży li? Czy m go zaszantażowali lub co m u obiecali? Tadek zj adł to szkło. Dziewczy nka nie m iała wątpliwości, że robi coś złego. Wieczorem nie m ogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok w gorący m łóżku, czekaj ąc świtu, żeby strząsnąć z siebie wy rzuty sum ienia, widząc Tadka ży wego. Nikom u o ty m nie powiedziała, by ło j ej wsty d za siebie i za Przem ka, który j ako starszy, powinien ich powstrzy m ać przed niewłaściwą zabawą. Tadek przeży ł. Jego rola w ży ciu dziewczy nki by ła zresztą dużo ważniej sza. To na j ego przy kładzie w ciem nej
kom órce pełnej zapasów węgla, stary ch rupieci, słoików i szm at poznała nieco wcześniej anatom iczną różnicę m iędzy kobietą a m ężczy zną. Kiedy Tadek zdj ął spodenki, a potem m aj tki, schy liła się, zaintry gowana. Nie m iała śm iałości „tego” dotknąć. Może się brzy dziła? Przesuwała „to” raz na prawo, raz na lewo, uży waj ąc cienkiego paty czka, i dziwiła się trochę, a później , czuj ąc przy m us rewanżu, sam a opuściła m aj tki. Jak do tego doszło? Kto wpadł na pom y sł obnażenia się? Co go poprzedziło? Jakaś rozm owa? Kontrowersj a? Sprzeczka? Czy stało się to przy padkiem , podczas zabierania czegoś z kom órki, czy też z prem edy tacj ą ukradli klucz, aby się tam ukry ć przed dorosły m i i nadrobić lukę w swy m wy kształceniu? Wzaj em ne oglądanie okolic inty m ny ch nie m iało w sobie nic zdrożnego. Całkowicie pozbawione j akiegokolwiek seksualnego kontekstu, by ło wy łącznie doświadczeniem przy rodniczy m , j ak oglądanie ptasich gniazd czy przy glądanie się kopuluj ący m zwierzętom . Nikt dorosły nigdy się o ty m nie dowiedział, a dzieci nigdy nie powtórzy ły owej dwuznacznej zabawy. Wiedziały j uż, j ak wy gląda chłopiec, a j ak dziewczy nka. To im wy starczy ło. Wy ręczy ły zawsty dzony ch dorosły ch.
Jedną z ulubiony ch, choć rzadko widy wany ch koleżanek dziewczy nki by ła Małgosia Chłopicka. Podobnie j ak Przem ek pochodziła z Warszawy, do Mińska przy j eżdżała w odwiedziny do babci,
która m ieszkała po drugiej stronie Warszawskiej , za sklepem spoży wczy m , sam a we własny m m urowany m dom u, elegancko um eblowany m w nobliwy m sty lu art déco. By ła tam bieżąca woda i ubikacj a, wy goda ówcześnie wcale nie taka powszechna. To by ł naj bogatszy i naj nowocześniej szy dom w okolicy. Dookoła rozciągał się piękny, zadbany ogród z elegancko wy znaczony m i grządkam i, od frontu oddany szeroko rozrośnięty m kępom upaj aj ąco pachnący ch niziutkich fiołków. By ły tam również altana, huśtawka i niewielka piaskownica. Miła starsza pani robiła czasam i do zj edzenia coś, czego dziewczy nka nie znała z dom u. Pewnego dnia przy gotowała j aj a faszerowane. Zdum ionem u dziecku nie m ogło się pom ieścić w głowie, j akim cudem pani Chłopicka włoży ła do środka skorupki szczy piorek! Między dziewczy nkam i szy bko nawiązała się nić sy m patii. Starsza o j eden dzień Małgosia z Warszawy by ła wy ższa i lepiej zbudowana, m iała przepiękne j asne włosy, które układały się w naturalne loki. Ku swej radości wiele lat później dziewczy nka odnaj dzie dawną przy j aciółkę, pod zm ieniony m im ieniem i nazwiskiem , j ako znaną reży serkę film ową. Prawdopodobnie ani z babcią, ani z j ej wnuczką dziewczy nka nie zdecy dowała się poruszy ć gnębiącego j ą problem u pocałunku, który rósł i ogrom niał, niczy m chm ura gradowa zasłaniaj ąc pogodne niebo j ej dzieciństwa.
Pierwszy Maj a by ł w ty ch czasach ważny m świętem państwowy m . W fabry kach takich, j ak: ZNTK, FUD, Stoj adła czy Fabry ka Obuwia, nakłaniano zapewne pracowników do wzięcia udziału w pochodzie, który stanowił sy m boliczne poparcie dla polity ki partii. Zwy kli ludzie tej polity ki na ogół nie popierali, m aj ąc na co dzień dość powodów do narzekania. Powoli zapom inano woj enny horror, trwały czasy rządów Gom ułki, przesiąknięte propagandą, którą w ży ciu codzienny m niezm iennie brało się w cudzy słów, ale ty lko niewielu za punkt honoru uznało rezy gnacj ę z przej ścia ulicam i m iasta i m achania czerwony m i i biało-czerwony m i chorągiewkam i.
Co bardziej zaangażowani w budowę socj alizm u albo ulegli wobec sy stem u robotnicy stawiali się w zakładzie pracy, pobierali szturm ówki i transparenty z internacj onalisty czny m i hasłam i w rodzaj u: „Pokój , praca, socj alizm ”. Ktoś j e wcześniej przy gotował, ktoś wy m y ślał scenariusz, delikatnie lub ogródkam i wy rażony m szantażem nakłaniał pracowników do zasilenia kolum ny. By ć m oże sprawdzano nawet listę obecności? A nawet j eśli nie, to w końcu tego dnia się nie pracowało. Za cenę krótkiego spaceru ulicam i m iasta cały długi, zazwy czaj słoneczny dzień by ł od południa wolny. Grupy radosny ch robotników, urzędników i ubrany ch odświętnie uczniów wraz z nauczy cielam i zbierały się w swy ch m acierzy sty ch insty tucj ach i szły na m iej sce zbiórki, który m wówczas by ł plac przed Technikum Chem iczny m , czy li pałacem Dernałowiczów. Tam następowało wy słuchanie przem ówienia I sekretarza KC PZPR, pełnego zapewnień, że j est dobrze, a będzie j eszcze lepiej , po czy m kolum ny wy cofy wały się z placu i dum nie szły przez m iasto. Na zdj ęciach widać, że trasa wiodła ulicą Świerczewskiego (Piłsudskiego), zatem dalej m oże Lenina (Wy szy ńskiego) i Kościuszki? Tu zapewne, przed Urzędem Miasta, w pobliżu siedziby Kom itetu Miej skiego i Powiatowego Partii, stała try buna honorowa z tak zwany m i włodarzam i, czy li władzam i party j ny m i i m iej skim i. Gdzie rozwiązy wał się pochód? Zapewne gdzieś na Warszawskiej . Podczas m arszu skandowano wy pisane na transparentach hasła, rozm awiano, śm iano się i zerkano z ukosa na ty ch szczęśliwców, którzy stoj ąc na chodnikach, przy patry wali się pochodowi z ironiczny m i uśm iecham i, pokazy wali palcam i zauważony ch w tłum ie znaj om y ch. Gdy by zabrakło widzów, cóż wart by łby taki pochód? Władze bardzo dbały, aby tego dnia na m ieście by ło uroczy ście i radośnie. Ponad głowam i dem onstrantów idący ch całą szerokością j ezdni powiewały rozciągnięte m iędzy latarniam i transparenty, które wzy wały do walki o sprawiedliwość społeczną i pokój na świecie, głosiły przy j aźń z bratnim i narodam i obozu socj alisty cznego oraz nawoły wały do wy konania
i przekroczenia planów produkcj i, co w gospodarce niedoborów by ło szczególnie ważne. Czy ktoś wierzy ł w te hasła? Rodzice dziewczy nki, zaangażowani w działalność społeczną i pracę z m łodzieżą, tego roku szli zapewne z kolum ną harcerzy, pośród który ch, niewiele rozum iej ąca z owego aktu polity cznego zaangażowania, szła zapewne również ich córka. Zachowało się zdj ęcie taty w m undurze instruktora harcerskiego na placu przed pałacem . Anka zapewne wy korzy stała dzień wolny od pracy i czm y chnęła na wieś do swoj ego Heńka, toteż m am a m usiała pchać wózek z Urszulką. Matki zresztą nie wzbraniały się przed m aszerowaniem z niem owlętam i. Problem em m ogły by ć wy łącznie niewy godne buty. Jeśli włoży ła nowe, prawie zawsze kończy ło się to bąblam i i cierpieniem . Pogoda raczej dopisała, na 1 Maj a prawie nigdy nie padało, ten dzień sy m bolizował początek lata. Zdej m owało się prochowce, ubieraj ąc się „do figury ”. Młodzież zakładała po raz pierwszy białe podkolanówki i pepegi, nierzadko czy szcząc j e uprzednio pastą do zębów Lechia. Rok, j eśli chodzi o ubrania, by wał wtedy dość przewidy walny : na Wszy stkich Święty ch nosiło się grube kurtki, kożuchy i futra. Często leżał j uż śnieg, więc taki strój nie by ł niczy m dziwny m ani niestosowny m . Grube ubrania zdej m owało się na Wielkanoc. Wtedy wkładano cienkie płaszcze i kurtki, z który m i ostatecznie rozstawano się 1 Maj a aż do początku roku szkolnego. Pierwszego Maj a m łodzież często szła w pochodzie ubrana j edy nie w białe bluzki i granatowe spódnice czy spodnie. Tego dnia rozpoczy nano sezon lodów i opalania. Może zatem Gutowscy poj echali po pochodzie do Barczącej , ale m ożliwe, że potraktowali ten dzień ulgowo i po obiedzie wy brali się z córkam i na j eszcze j eden spacer. Albo zostali w dom u, m aj ąc j uż dość chodzenia? Po skończony ch transm isj ach z Moskwy i Warszawy w telewizj i zawsze pokazy wali coś ciekawego. Jeśli m am a nie zdąży ła przy gotować obiadu lub chciała m ieć tego dnia wolne, szli na obiad do
Padzika, knaj pki znaj duj ącej się w m ały m drewniaku przy Warszawskiej , niedaleko rogu z Kościelną, vis-ŕ-vis wy lotu Błoni. By ły tam dwie salki, raptem m oże z pięć stolików. W pierwszej salce znaj dowało się okienko, przez które podawano posiłki, i bar. W drugiej stoliki by wały chy ba nakry te obrusam i; czy usługiwano do stołu? U Padzika j adło się bardzo sm acznie. Nawet Chuduś tu nie wy brzy dzał. Zam awiało się rosół, pom idorową, m ielony, schabowy, kurczaka, sam e pewniaki. Na stole poj awiał się też zdaj e się kom pot. Knaj pka by ła znana z py szny ch pierogów, które tata dziewczy nki, j ako m istrz w tej sztuce, potrafił docenić. Raz czy dwa poszli na obiad do Bachusa. W restauracj i by ło pustawo, co raczej dobrze o kuchni nie świadczy ło. A m oże by ło wy nikiem wy sokich cen i oszczędności m ieszkańców?
W dni powszednie dziewczy nka czasem dawała się rodzicom skusić na wspólny spacer. Celem naj częściej by ły zakupy, naj pierw zaglądało się do sklepu z gospodarstwem dom owy m na rogu Warszawskiej i Kościelnej . Stąd pochodziły wszy stkie szklanki, talerze, ły żki, noże, tarki. Tu w sezonie letnim kupowało się słoj e do wekowania przetworów, szy bko niszczące się gum ki i spręży ny, stąd pochodziły gąsiory na soki i dom owe wino. Po skosie, w stoj ący m wzdłuż Siennickiej na rogu Warszawskiej pawilonie, rządziła pani Boniecka. Jeden z j ej sy nów, Waldek, by ł uczniem m am y. Tu „nabierało” się m ateriały na często szy te u krawcowej , podpatrzone w pism ach i żurnalach „Burdy ” sukienki czy garsonki, tu kupowało się tkaniny dekoracy j ne na zasłony i firanki. W kącie stały ciasno zwinięte dy wany sznurkowe i te bardziej eleganckie, ale też trudniej sze w utrzy m aniu: strzy żone. Naj lepsze z Kowar. Po gwoździe, wiadra i całe żelastwo szło się na róg Siennickiej i Miodowej . Dwa dom y dalej na Siennickiej by ł zakład szklarski Tej blum a. Gdzieś przy Nadrzecznej m ieściła się wy twórnia wód gazowany ch Kłopotowskiego, którego córka, Małgosia, również by ła uczennicą m am y. To stąd pochodziła py szna oranżada dostarczana do sklepiku szkolnego w duży ch drewniany ch
skrzy nkach, m ieszczący ch kilkanaście butelek z ceram iczny m korkiem , który trzy m ał się dzięki przem y ślnem u m echanizm owi z grubego alum iniowego drutu i uszczelniaj ącej całość gum ce. Niedaleko, przy Mostowej , idąc od rzeki w kierunku Siennickiej , poniżej skwerku, przez wiele lat funkcj onował ogródek j ordanowski, którego furtki z niewiadom y ch przy czy n dziewczy nka nigdy nie przekroczy ła. Jednak naj częstszy m celem takiego spaceru by ła ulica Świerczewskiego, odchodząca od Warszawskiej przy placu Kilińskiego, naj ważniej sza ulica handlowa m iasta. Tu w przedwoj enny m drewniaku znaj dowała się pracownia zegarm istrza Dąbrowskiego, a tuż obok zakład fotograficzny. Ten należał do Kropiwnickiego, dwa pozostałe do Pustoły i Saży ńskiej . Przed epoką pism lokalny ch i Internetu wy stawa u fotografa pełniła funkcj ę kroniki towarzy skiej . Długie lata trwać będzie zapom niany i śm ieszny j uż dziś oby czaj oglądania tam zdj ęć i oceniania, j ak kto wy szedł. Wy wieszenie zdj ęcia na wy stawie równało się nobilitacj i towarzy skiej . Poza legity m acy j ny m i wy stawiano też zdj ęcia ze ślubów i chrztów. W tak m ałej społeczności ludzie czerpali z ty ch wy staw inform acj e i poży wkę do plotek. Nieco dalej , po wschodniej stronie Świerczewskiego, m ij ało się m ekkę nieustannie spragnionej klasy robotniczej — bar Pod Ściętą Lipą. Dalej by ł ogród z baj kowy m , j ak się wy dawało,
dom em i kawiarnią Ogrodową, do której dziewczy nka nigdy nie weszła. Z ogrodem sąsiadował piętrowy drewniak. Na dole funkcj onował sklep z odzieżą, specj alizuj ący się w ubrankach dla dzieci, w ty m do chrztu. Tutaj wiele lat później , j uż j ako nastolatka, dziewczy nka kupi sobie białą haftowaną w kolorowe kwiaty bluzkę, w której wy stąpi na studniówce. Mniej więcej w ty m m iej scu, gdzie obecnie znaj duj e się budy nek nieistniej ącego j uż kina, stała budka z lodam i Piotra Starosty. Lody zawsze by ły atrakcj ą, która m ogła odciągnąć od zabawy na podwórku, tu j ednak rodzice nigdy się nie zatrzy m y wali, gdy ż szli prosto do Kolasińskich. Starosta stanowił naturalną, bo naj bliższą ich konkurencj ę. Cukiernia Kolasińskich, która w m arcu 2014 roku, po sześćdziesięciu ośm iu latach działalności, ostatecznie przestała istnieć, wtedy m iała j uż wśród m ieszkańców Mińska wielu klientów. Usy tuowana przy Świerczewskiego, która to ulica nie została j eszcze wtedy zm ieniona na deptak, cukiernia by ła początkowo zaledwie m ałą drewnianą budką. Kusiła j ednak liczny ch przechodniów i w sezonie letnim często widziało się tu kolej ki. Nieco później przeniosła się do większego pawilonu, który stanął na zakupionej przez Kolasińskich działce przy tej sam ej ulicy, gdzie teraz znaj duj e się ich dwupiętrowy bliźniak. Ruch w sklepie panował ogrom ny, ale dziewczy nka i j ej rodzice m ogli przecież wej ść od strony zaplecza. Zawsze toczy li targi doty czące porcj i lodów. Na ogół j ednak kończy ło się na dwóch gałkach: j ednej śm ietankowej i j ednej kakaowej . Trzy by ły j uż rozpustą. O czterech dziewczy nka długo nie odważy ła się nawet m arzy ć. Za cukiernią rozciągał się piękny ogród, pełen kwiatów, krzewów i drzew owocowy ch. Opiekował się nim dziadek dziewczy nki, Włady sław Gutowski. By ła tu obrośnięta groszkiem czy fasolą altana, w której siadali, aby porozm awiać i zj eść lody. Kiedy Kolasińscy w latach siedem dziesiąty ch zaczęli budowę zakładu i dom u, ogród zlikwidowano. Wy betonowany, stał się parkingiem . Zanim Kolasińscy wy budowali zakład z prawdziwego zdarzenia, piekli swoj e wy roby
w wy naj m owany ch lokalach. Jeśli chodzi o ciasta, dziewczy nka lubiła naj bardziej m akowiec, z ciastek sprzedawany ch na sztuki wy bierała zazwy czaj cudownie nasączone alkoholem ponczowe, nigdy nie zj adaj ąc kleksa z krem u. Krem by ł powodem , dla którego nie ty kała tortów lub zj adała z nich j edy nie biszkopt. Na święta rodzice zam awiali zazwy czaj : sernik krakowski, keks, m akowiec, roladę i stefankę. W podwórku za Kolasińskim i m ożna by ło przez okno oddać guziki do obciągnięcia. Zostawiało się kawałek m ateriału i wy bierało odpowiednią wielkość guzików oraz zam awiało potrzebną liczbę. Po kilku dniach m ożna by ło j e odebrać owinięte w papierek. Kosztowało to grosze, a guziki by ły identy czne j ak sukienka. Naprzeciwko cukierni znaj dował się sklep spoży wczy, a raczej nabiałowy, nazy wany Jedy nką. Idąc w kierunku stacj i, m ij ało się przy legaj ący doń zakład fry zj ersko-kosm ety czny Prakty czna Pani. Tu za dwa lata, tuż przed pierwszą kom unią, dziewczy nka podda się po raz pierwszy zabiegowi nakręcenia na grube wałki swy ch długich włosów, aby utworzy ły następnego dnia piękne „anglezy ”. W Prakty cznej Pani pracowała m am a kolej nego ucznia, pani Kazim ierczakowa. Oprócz fry zj era i kosm ety czki znaj dowało się tu też stanowisko repasacj i pończoch. Przy m aleńkim stoliku siedziała pani, która specj alny m elektry czny m szy dełkiem łatała dziury w naciągnięty ch na szklankę ny lonowy ch pończochach. Zawsze gdzieś obok stało pudełko pełne torebek z pończocham i do zacerowania lub gotowy ch do oddania klientkom . Mam a dziewczy nki też m iała dwa pasy ze specj alny m i gum owy m i sprzączkam i, które przy trzy m y wały pończochy z przodu i z ty łu. Raj stop dla kobiet chy ba j eszcze wtedy w handlu nie by ło, ale repasatorki przetrwały czas ich upowszechnienia. Dopiero bardzo niska cena raj stop zm iotła ten fach. Kilka dom ów dalej znaj dowała się księgarnia Dom u Książki. Już wtedy dziewczy nka czuła się
tu niczy m w zaczarowanej krainie. Księgarnia zaj m owała j edno duże pom ieszczenie. Miała dwa okna wy stawowe, ale wewnątrz by ło raczej ciem nawo. Przeszklone lady tworzy ły odwróconą literę U i nie wiedzieć czem u zakończone by ły rodzaj em poręczy. Dziewczy nka zawsze schy lała się do tej lady, w której wy stawiono książeczki dla dzieci, a kiedy dostała którąś do obej rzenia, naj pierw otwierała j ą na chy bił trafił, podnosiła do nosa i głęboko wciągała w płuca zapach farby. Może to ten cudowny zapach spowodował, że tak bardzo pokochała książki? Za księgarnią w niziutkim budy nku przez długie lata funkcj onowała fry zj erka Zeba. Zaraz za j ej zakładem , w otwartej bram ie, przez lata kwiaty wprost z wiader sprzedawała pani Miroszowa. Miała liczny ch klientów, m im o że po drugiej stronie ulicy, nieco bliżej cukierni Kolasińskich, działała (i działa do dziś) kwiaciarnia Parolów. Ale j eśli tam szło się po kwiaty wy kwintne, odświętne, zawinięte w przezroczy sty celofan, przeważnie dy żurne w PRL-u goździki, a potem gerbery, u pani Miroszowej kupowało się kwiaty w nagły m odruchu schwy tania wiosny lub lata: konwalie, lewkonie, groszki, piwonie, gałęzie j aśm inu czy bzu, słoneczniki. To wszy stko, co aktualnie oferowały m ińskie ogrody. Idąc dalej w kierunku stacj i, trzeba by ło przej ść przez ulicę Traugutta, którą skręciwszy w lewo, dochodziło się do kościoła m ariawickiego i dalej do torów. Za skrzy żowaniem stały dwa pawilony, j eden ogólnoprzem y słowy, choć niewątpliwie przez długie lata naj ważniej sze by ło dla dziewczy nki stoisko papiernicze i z zabawkam i. Ileż to razy zatrzy m y wała się przed ogrom ną witry ną, na której stały aktualne przedm ioty j ej ubożuchnego pożądania! Tu m ożna by ło obej rzeć wszy stkie naj m odniej sze wzory lalek, wózki, klocki czy m isie. To tu zostanie kupiona kilka lat później naj bardziej zapam iętana zabawka Urszulki: pluszowa sarenka o śliczny m py szczku, na którą Ula spontanicznie zareaguj e padnięciem na kolana, złożeniem dłoni j ak do m odlitwy i okrzy kiem : — O Jeziu, j aka ślićna… Siarenka!…
Dalej ku stacj i wy budowano drugi pawilon o dość nowoczesnej konstrukcj i, ze szklaną ścianą frontową, nieco cofnięty w głąb parceli. Sprzedawano tu dy wany i tkaniny. Oby dwa j uż zresztą nie istniej ą. Nieco później powstanie trzeci z gospodarstwem dom owy m i kolej ny, dobudowany poprzecznie do niego, w który m przy tuli się tak zwana Cukierenka, sklep ze słody czam i i kawiarnia, m iej sce pierwszy ch randek m łodzieży w latach siedem dziesiąty ch. W głębi parceli pobudowany ch zostanie kilka bloków osiedla woj skowego. Niem al naprzeciwko trzeciego z pawilonów, tego, który się zachował, po drugiej stronie ulicy znaj dowało się kino Bałty k, j edy ne regularnie działaj ące m ińskie kino ty ch czasów. Budy nek stoi do dziś, funkcj onuj e tam j akiś sklep. Nim j ednak doj dziem y do kina, warto się nieco cofnąć, bo tuż przed skrzy żowaniem z ulicą Lenina (obecnie kardy nała Wy szy ńskiego), w m urowany m narożny m budy nku m ieściły się j adłodaj nia Mazowianka, apteka i wspom niany j uż zakład fotograficzny Saży ńskich. Nie istniało j eszcze przebicie ulicy Lenina ku Traugutta i ten fragm ent m iasta wy glądał zupełnie inaczej . Za kinem , idąc ku stacj i, wciąż stoi kilka drewniaków, przy pom inaj ący ch dawną, przedwoj enną zabudowę ulicy, naprzeciwko nich radosna twórczość architektoniczna nowy ch czasów, pokraczny pawilon, na który w PRL-u z pewnością nie wy dano by zezwolenia. Przy klej one do niego dwa m iniaturowe drewniane dom ki, przed skrzy żowaniem z Daszy ńskiego, stały tu pewnie j eszcze przed woj ną. Na drugim rogu, naprzeciwko, pięknie odnowiony hotel, który by ł kiedy ś siedzibą Miej skiej Rady Narodowej , potem sądu. Posuwam się dalej ulicą Piłsudskiego (dawniej , naj pierw Karczewska, potem Świerczewskiego) ku stacj i i szukam w pam ięci m iej sca, gdzie stał dom , w który m się urodziłam . Włączam Google Maps i dzięki Street View m am podgląd na ten fragm ent ulicy. Choć wciąż dobrze go pam iętam , nie potrafię znaleźć. Powstało tu dużo przy padkowy ch, brzy dkich budy nków. Przy pom inam sobie o składzie opałowy m , który przy legał niem al do torów. Sprzedawano tu też
j akieś m aszy ny, arty kuły żelazne, m oże nawozy sztuczne? Obecnie j est salon m eblowy. Tu zresztą m am a kupiła m i, m łodej m ężatce, kiedy doczekaliśm y się wreszcie pierwszego spółdzielczego m ieszkania, pierwszy regał, elegancki Łask. Przem y słowa zabudowa ciągnie się aż do torów. Ulica Piłsudskiego, robi nagłą woltę, ostro skręcaj ąc ku Kazikowskiego. Ty m czasem niegdy ś prowadziła na wprost, ku Fabry ce Urządzeń Dźwigowy ch, osiedlu kolej owem u oraz Zakładom Naprawczy m Taboru Kolej owego. Niewielu pam ięta o ty m , że przed woj ną ten fragm ent m iasta podobno nazy wano Foksalem i że by ła to piękna leśna dzielnica willowa. Ale na tam tą stronę torów nie by ło j uż zupełnie po co chodzić. XVII Pisząc tę opowieść, raz po raz dzwonię do rodziców. Mam to szczęście, że oby dwoj e j eszcze ży j ą. Rzucam im j akiś tem at, który nagle przy szedł m i do głowy, i rozm awiam y przez dłuższą chwilę, wspom inaj ąc dawne czasy. Rozm owa zawsze skręci w końcu ku inny m sprawom , uczepi się dnia dzisiej szego, codzienności, zdrowia, sąsiadów, działki, m oj ej siostry i j ej córek, ale nie bez senty m entu pokręci się też wokół zm artwień m iniony ch, problem ów nieaktualny ch i dawno przebrzm iały ch, o który ch zdąży liśm y zapom nieć. Przy pom inam y sobie trudy codzienności, ludzi, którzy zaistnieli w naszy m ży ciu, ty ch, który ch lubiliśm y, i ty ch, którzy nie cieszy li się naszą przy j aźnią. Przy pom inam y sobie nazwiska, im iona, sprzeczam y się, porównuj ąc nasze wspom nienia. Okazuj e się naj częściej , że nieźle wszy stko zapam iętałam . Rodzice wprowadzaj ą drobne korekty, czasem j ednoczy m y się z tatą przeciwko m am ie lub na odwrót. Niekiedy m oj e py tania ich zdum iewaj ą. Jaka by ła trasa pochodu pierwszom aj owego w tam ty ch latach? Kiedy położono na Warszawskiej kostkę bazaltową? Mam a się dziwi, że nie pam iętam kolej ek, a pam iętam cy rk, który rozłoży ł się na placu przed kościołem , albo wesołe m iasteczko nad rzeką, naprzeciwko parku. Jak m am nie pam iętać, skoro pozwolono m i j eździć ty lko na niskiej karuzeli?!
Podczas spotkań rodzinny ch wy j m uj em y stare album y ze zdj ęciam i. Porastały przez lata kurzem , fotografie z nich powy padały, bo klej skruszał lub wy sechł. Nikt ich na nowo nie wkleił, wy dawały się niepotrzebne. Ale nagle przy pom inam y sobie takie czy inne zdj ęcie, szukam y go po szufladach i pudełkach, kłócąc się niem al, kogo przedstawiało i w j akich okolicznościach zostało zrobione. Teraz nadszedł ich czas. Cm okam y nad nim i, przekazuj em y sobie z rąk do rąk, staj em y za plecam i oglądaj ącego i bezcerem onialnie wy strzelam y palcem zza j ego ucha, aby pokazać ten czy ów detal. Przy okazj i potwierdza się to, co j uż dawno zauważy łam . Dzieci pam iętaj ą szczegóły ty ch sam y ch sy tuacj i o wiele dokładniej i plasty czniej od rodziców, który m fakty i lata często się m y lą. Nieobciążone wiedzą, chłoną wy darzenia, z który ch każde j est dla nich ważną cegiełką buduj ącą świat, dlatego staj e się o wiele istotniej sze niż to sam o wy darzenie w ży ciu rodziców. Z czasem zgrom adzony ch doświadczeń przy by wa, a ich wartość, poza ty m i naj bardziej przełom owy m i, m alej e. Moi sy nowie recy tuj ą z pam ięci i bez zaj ąknięcia, gdzie w który m roku spędzaliśm y wakacj e. Ja m iałaby m z ty m kłopot. Staram się przy wołać m oj e dzieciństwo. Jednocześnie trochę się lękam , że nigdy j uż nie zostanie opowiedziane inaczej . Teraz nawet j a będę j e wspom inać tak, j ak to zapisałam . A przecież j est wiele sposobów, ty siące słów. Dlaczego uży łam właśnie ty ch? Dlaczego ty lko o ty m pom y ślałam ? Dlaczego tak wielu rzeczy nie zdołałam sobie przy pom nieć? XVIII Wczesną wiosną Ula potrafiła j uż siedzieć. Sadzana nie ty lko na nocnik, by ła wy noszona na dwór i tu na niskim taboreciku, opartą o płot ogródka, sfotografował j ą tata. Rosła! Już wkrótce zacznie chodzić, m ówić, czy nnie uczestniczy ć w ży ciu rodziny. Ty godnie wiosny m ij ały, a dziewczy nka z coraz większy m utęsknieniem czekała na koniec roku
szkolnego i zakończenie swej edukacj i przedszkolnej . Przedszkole zam ierzała pożegnać bez żalu. By ła dum na z dorosłości i pragnęła j ej j ak naj szy bciej doświadczy ć. Dorosłość koj arzy ła j ej się z nauką i brakiem leżakowania. Nie zdawała sobie sprawy z tego, j ak wiele j est poziom ów dorosłości. Że dorosłość pierwszoklasisty trwa ty lko j eden dzień i ulatnia się bezpowrotnie w pierwszy m dniu zwy kłego szkolnego harm ideru. Że j uż nie cztery, a całe osiem lat będzie m ozolnie wspinać się ku następnem u szczeblowi, by w pierwszej klasie liceum , patrząc na m aturzy stów, doznać tego sam ego uczucia szczeniakowatości. I że m atura, wbrew oczekiwaniom , znowu niczego nie zm ieni, podobnie j ak ten dzień w czerwcu (którego to by ło?), kiedy obroniła pracę m agisterską. Staj ąc naprzeciwko swoich uczniów we wrześniu, zaczęła odczuwać coś na kształt dorosłości, ale ży cie szy bko dało j ej po łapach i znów zastanawiała się, kiedy wreszcie będzie dorosła. Ten m om ent przy szedł niezauważenie. Pewnego dnia nie m ogła j uż zadać sobie tego py tania, bo czuła, że j est nie na m iej scu. By ła dorosła. Dorosła od dawna, ale od kiedy, nie potrafiła powiedzieć.
Ponieważ dni stawały się coraz cieplej sze i dłuższe, przedszkolaki wy chodziły po podwieczorku na plac zabaw, tu oczekuj ąc odebrania przez rodziców. W ciągu kilku ostatnich ty godni dziewczy nka m iała wrażenie, że Andrzej , który całkiem j uż dał sobie spokój z całowaniem i prześladowaniem , j akoś często bawi się w pobliżu. Nie zwracała na niego uwagi, a raczej robiła wszy stko, aby nie dom y ślił się, że ona go widzi. On też się nie odzy wał, ale obserwuj ąc j ą dy skretnie, starał się by ć niedaleko. Wy dawał się sm utny, popatry wał z ukosa, kiedy bawiła się z inny m i, podstawiał nogę chłopakom , którzy zbliży li się za bardzo. Wreszcie, gdy przez chwilę została sam a, podszedł i ni z tego, ni z owego wy palił: — Dlaczego m nie unikasz?
Zaszokowana, nie wiedziała, co odpowiedzieć. Pewnie się zaczerwieniła, pewnie zaschło j ej w gardle. — Ja? To ty m nie unikasz — ty le ty lko zdołała wy dusić. Ale to nie by ła prawda, wiedzieli o ty m oboj e. Więc stali przy siatce i m ilcząc, unikali swego wzroku. Czekali, że m oże ktoś ich wy bawi z niezręcznej sy tuacj i, a j ednocześnie m ieli nadziej ę, że to nigdy nie nastąpi. Bo chwila, która ich tu zatrzy m ała, by ła piękna. Co więcej m ogli zrobić? By li zaledwie dwoj giem przedszkolaków, na który ch spadło pierwsze zauroczenie. Nie wiedzieli, ani j ak się zachować, ani co powiedzieć. Nie potrafili j eszcze panować nad skrępowaniem , nazy wać swy ch uczuć, kokietować i kłam ać. Nie m ieli poj ęcia, czego chcą od siebie nawzaj em , podświadom ie czuli j ednak, że m uszą tu tkwić i om ij aj ąc się wzrokiem , cieszy ć się ze swej obecności. Coś ich ku sobie ciągnęło, coś wiązało. Nie um ieli wy biegać w przy szłość, która i tak lada dzień m iała ich rozdzielić. Nie powiedzieli więc nic, co warto by zapam iętać. Nie obiecali sobie niczego, bo i tak nie m ogliby tego dotrzy m ać.
Choć rej onowa podstawówka, Dąbrówka, do której chodził Andrzej , znaj dowała się niem al za płotem , m am a zapisała córkę do szkoły nr 4, tej , gdzie pracowała. Jej dom eną by ło nauczanie początkowe, więc świetnie znała potrzeby pierwszoklasistów. Aby m ieć wszy stko gotowe na początek września, należało się znacznie wcześniej zakręcić. Obie — i m am a, i córka — ży ły w wielkim podnieceniu, penetruj ąc sklepy i poszukuj ąc potrzebny ch przedm iotów. Od czasu do czasu wy j eżdżały też razem do Warszawy, gdzie by ł znacznie większy asorty m ent. Podczas j ednej z ty ch wy praw w kiosku RUCH-u obok dworca kolej owego w Mińsku m am a kupiła dziewczy nce j ej pierwsze wieczne pióro. Miało kolor j asnobrązowy w białe m aziaj e. Atram ent nabierało się za pom ocą gum owego tłoczka, który należało zwinąć j ak naj ściślej , a potem powoli
popuszczać. Wtedy pióro zasy sało atram ent. Z dnia na dzień zapasy rosły. Znaj dowały się j uż pośród nich: piękny tornister ze świńskiej skórki, biała bluzka, alpagowy czarny fartuszek z plisowany m i skrzy dełkam i na ram ionach i u dołu oraz m aleńką, wy łącznie ozdobną kieszonką. Tata sfotografuj e we wrześniu klasę Ia i j ego córka będzie wtedy szła w pierwszej parze, m aj ąc na sobie ten właśnie fartuszek. Dalej na liście zakupów znaj dowały się: drewniany piórnik zam y kany na m ały m etalowy haczy k, stalówki, obsadki, gum ka m y szka, kredki świecowe i ołówkowe, kolorowe kredy, klej gum a arabska, blok ry sunkowy, zeszy t papierów kolorowy ch, farby, pędzelki, zeszy ty w trzy linie, w kratkę oraz gładkie. Zeszy ty m iały po szesnaście kartek, niebieskie okładki i prostokąt na m etry czkę, gdzie w pierwszej linii wpisy wało się przedm iot, w drugiej im ię i nazwisko ucznia, a w trzeciej klasę i rok szkolny. Żeby uniknąć zam azania tekstu zapisanego atram entem , do zeszy tów trzeba by ło dokupić kilka bibuł. Czasem przy klej ało się j e na kolorowej tasiem ce do okładki. Wtedy bibuła nie m ogła wy paść z zeszy tu ani się zgubić. Ania uszy ła dziewczy nce nowy czarny worek na szm aciane kapcie z gum ką przy palcach, które j uż niecierpliwie czekały na pierwszy dzień szkoły. Niem al wszy stko zostało zgrom adzone przed wakacj am i. W dom u poj awiły się też książki: Elementarz Falskiego i Pierwsza czytanka oraz zeszy ty ćwiczeń. Dziewczy nka lubiła od czasu do czasu zapakować tornister „do szkoły ” i pochodzić z nim po m ieszkaniu. Nie wierzy ła dorosły m , że wnet znudzi j ej się ten naj m ilszy z obowiązków. Nie posm akowawszy, nie m ogła tego poj ąć. Wreszcie przy szedł ostatni dzień roku szkolnego. W przedszkolu odby ła się stosowna uroczy stość z recy tacj ą wierszy ków, podziękowaniam i, kwiatam i i bom bonierkam i dla pań. Dorośli m oże by li wzruszeni, dzieci chy ba j edy nie rozkoj arzone. My ślały j uż wy łącznie o wakacj ach i szkole, która z tej perspekty wy j awiła się j ako nieskończenie atrakcy j na.
Mam a j ak zwy kle przy niosła z pracy wielki pęk kwiatów, głównie różowy ch i czerwony ch goździków, oraz cały stos bom bonierek. Następnego dnia m iał się zacząć cudowny czas wakacj i, powolny ch spacerów na ry nek, nieśpieszny ch wy j azdów na wieś, m łody ch ziem niaków z koperkiem i zsiadłego m leka, które m ożna by ło niem al kroić i które nazy wano w dom u górkam i, barszczu czerwonego ze świeżej botwiny, truskawek, lekkich ubrań, bosy ch nóg, długich dni i zabaw bez końca. Niezm ąconą radość dziecka czekaj ącego wakacj i psuło j ednak poczucie, że to j ednocześnie ostatni dzień, kiedy m ieszka z nim i Anka. Tak j uż się wszy scy do niej przy zwy czaili, że nawet tata, kiedy ś przeciwny, teraz nie wy obrażał sobie rozstania. Ania pakowała się, pochlipuj ąc. Zbierała j uż ostatnie rzeczy. W drzwiach kuchni stał zdenerwowany nie wiadom o czy m Heniek. — Niech pan usiądzie! — zachęcała m am a. — Może wody się pan napij e? — Nie, nie! Będziem y uciekać! — Pokręcił głową skrępowany. — Bo tak pan stoi, j akby na wesele prosił! — zażartowała, a on spiekł raka. — Prosisz na wesele, Heniu? — wtrąciła się dziewczy nka. — Hm — chrząknął, przełknął ślinę i nic więcej nie powiedział. — To chy ba wszy stko. — Anka rozej rzała się po kuchni, a dziewczy nka przy lgnęła do j ej nóg. — Nie odj eżdżaj ! Co m y bez ciebie zrobim y ?! — krzy knęła i j uż płakały wszy stkie trzy. Nie wiadom o, j ak długo trwałoby pożegnanie, gdy by z pracy nie wrócił tata. — Trzeba się rozstać, żeby się m ożna by ło znowu spotkać! Poj edziem y w wakacj e do Małej Wsi, obiecuj ę! — Jaaak? — chlipało dziecko. — Przecież we czwórkę się na m otorze nie zm ieścim y ! Co zrobim y z Uuuląąą?!
Usły szawszy swoj e im ię, bawiąca się doty chczas na podłodze m łodsza córka Gutowskich wy ciągnęła rączki do taty. — Dam y radę, obiecuj ę! — powiedział i uniósł j ą, aby dać m aleństwu buziaka. Anka stała j uż obok Heńka. Jakoś pasowali do siebie. Nikt j eszcze wtedy nie wiedział, że spędzą razem szczęśliwe ży cie.
Przez część letnich wakacj i dziewczy nka przeby wała u babci w Barczącej . Lato na wsi nie przy pom inało j esieni. Przede wszy stkim niem al całe dnie spędzało się na dworze, często biegaj ąc boso. Ogrom ne, j asne słońce przy piekało niem iłosiernie. Niebo by ło bezchm urne albo pły nęły po nim chm urki lekkie niczy m białe piórka. Kiedy cichł stukot przej eżdżaj ącego pociągu, wracała cisza nasy cona śpiewem skowronków, kum kaniem żab, cy kaniem świerszczy. Czasem gdzieś daleko zaszczekał pies albo zapiał kogut, ale aż do następnego pociągu wy dawało się, że nic nie m ąci ciszy. Od stacj i w Barczącej po obu stronach torów droga by ła nieutwardzona, sam ochody j eździły tu rzadko. Gdy wuj ostwo z Warszawy przy wozili Andrzej a, dziewczy nka m iała się z kim bawić. Przez pierwsze dni Andrzej łapał zawsze wy sy pkę od świeży ch j aj ek, ale potem m u przechodziło. Jednak nawet j eśli Andrzej a nie by ło, z babcią nie sposób się by ło nudzić. Rano należało zagnać krowy do olszy ny, na drugą stronę torów. Znaj dowało się tam pastwisko dzierżawione przez dziadków od państwa Jakubowskich. By li to przem ili warszawiacy w wieku babci, którzy m ieszkali w Barczącej przez całe lato. Pan Stanisław Jakubowski, wy soki siwy staruszek, by ł więźniem i królikiem doświadczalny m w obozie koncentracy j ny m w Oświęcim iu. Miał na przedram ieniu wy tatuowany num er, który widać by ło latem , kiedy chodził w koszulach z krótkim rękawkiem . Kiedy ś o ty m opowiedział m am ie dziewczy nki. Małżeństwo Jakubowskich m iało w Barczącej
skrom ny dom ek letniskowy, a dookoła piękne łąki, warzy wniak i staw z ry bam i. Przez ich posiadłość pły nęła czy sta pły tka rzeczka Mienia o piaszczy sty m dnie. Ponad j ej nurtem ktoś zawiesił wy soką kładkę. Przebiegało się po niej , kiedy krowy zatrzy m y wały się na grobli, aby ugasić pragnienie. Fruwały tu ważki, a brzeg porastały wy sokie trawy, tatarak i sitowie. Dziewczy nka lubiła się kąpać nieopodal, na tak zwany m progu — wy betonowany m fragm encie nurtu, który tworzy ł niewielki wodospad. Do olszy ny szło się też w południe, żeby przewiązać i wy doić krowy. W upały zdej m owało się buty, a gorący piasek na drodze aż parzy ł w stopy. Olszy na pachniała szczególnie. Teren by ł tu podm okły, czuło się gnij ące rośliny, zioła, siano, tatarak. Piękne wy sokie kasztanowce dawały cień, a rzeczka odrobinę chłodu. Wieczorem należało zagonić krowy z powrotem do obej ścia, udój odby wał się j uż przy nikły m świetle żarówki.
Na początku wakacj i, na przełom ie czerwca i lipca, codziennie zbierało się doj rzałe truskawki. Część nieodm iennie lądowała we wciąż nienasy cony ch ustach, by ły to przeważnie duże, j asne Ananasy. Pozostałe, m niej sze, bardziej soczy ste i ciem niej sze Murzy nki i Senga-Sengany, przerabiało się na kom poty i konfitury. Po truskawkach doj rzewały kolej ne owoce i warzy wa: zielony groszek, który zdrapy wało się zębam i z lekko uchy lony ch strączków, porzeczki czarne, czerwone i ulubione białe, m aliny oraz agrest. Jako pierwszy wy rastał j ednak niem ożliwy do zj edzenia na surowo rabarbar. Babcia gotowała z niego kom poty, które należało koniecznie odcedzić z rozgotowany ch cienkich nitek rośliny, dodawała też pokroj ony rabarbar do py szny ch placków z m ąki pszennej , które potem posy py wało się cukrem pudrem . Wy dawało się, że ogród j est nieskończenie bogaty. I taki by ł. Ale rosły tu nie ty lko zasadzone warzy wa, pleniły się również chwasty. Walkę z nim i rokrocznie przegry wano, bo j eśli udało się oczy ścić warzy wniak, to zarósł ogród kwiatowy, j eśli się opieliło truskawki, to w ziem niakach
rozrosła się ognicha po pas. Wy siewaj ący się rokrocznie na burcie kolej owej , niewy koszony na czas oset wy kiełkował w zbożu, a piękne żółte kwiaty m niszka, zwanego popularnie m leczem , pozostawione na łące koło dołka, doj rzały w cudownie delikatne kule, które aż prosiły się o podm uchanie. Rwąc j e, dziewczy nka nieświadom ie pom agała pofrunąć śliczny m , przy pom inaj ący m spadochrony nasionom w świat, a choćby i tuż-tuż pod płot. Można j e by ło znaleźć następnego roku naj pierw j ako m łode postrzępione listki, potem cudne żółte kwiatki, wreszcie białe ażurowe kule. Na łące kwitły też rum ianki. Ich białe płatki odry wało się w celu powróżenia: „Kocha, lubi, szanuj e, nie chce, nie dba, żartuj e. W m owie, w m y śli, w sercu, na ślubny m kobiercu”. Nieustaj ący m zm artwieniem babci by ł perz i m im o przej eżdżania norkrosem konieczność pielenia w ziem niakach rokrocznie okazy wała się sm utną koniecznością. Wielkie pole kartofli, który ch m iało wy starczy ć aż do wiosny, stanowiło dla pielącego wy zwanie nie lada. To nie to sam o co m aleńkie spłachetki grządek warzy wny ch, w który ch podcięcie m oty ką korzeni chwastów nigdy długo nie trwało. W ziem niakach j uż sam o spoj rzenie na długie, ciągnące się aż do granicy pola grzędy, m ogło przy prawić o zniechęcenie. Dlatego babka wy znaczała sobie m ałe kawałki, rwała tu zielsko na paszę dla świń, nam awiała wnuczkę i córkę do pom ocy. Jednak m im o ich zaangażowania chwasty zawsze brały górę. Wreszcie nadchodził czas pachnący ch cierpko pom idorów, krótkich, kolczasty ch ogórków, czasem przesiąknięty ch gory czką, zwłaszcza gdy nie obrało się ich prawidłowo od j aśniej szej strony. Na rosnący ch za stodołą renklodach doj rzewały powoli ogrom ne, soczy ste żółtozielone śliwki, a bliżej granicy na karłowaty m drzewku poj awiały się pierwsze kwaśne wiśnie. Przy gotowania do obiadu zaczy nało się od wy rwania z ziem i m archewki, pietruszki, cieniutkiego j eszcze o tej porze pora, uskubania kilku listków selera i kopru oraz wy kopania kilkunastu ziem niaków, a także wy rwania wiotkiej , niezwiniętej w główkę sałaty m asłowej . Babcia pokazała
kiedy ś dziewczy nce, raczej dla zaspokoj enia j ej ciekawości niż apety tu, że popularny chwast, kom osa, m oże by ć z powodzeniem spoży tkowany j ako j arzy na do drugiego dania. Prawdopodobnie kry ło się za ty m wspom nienie głodny ch lat woj ny, bo ekspery m entu nigdy nie powtórzy ła. Przed sezonem m am a i babcia sprawdzały stan weków. Trochę słoików trzeba by ło zawsze dokupić. Niszczy ły się też gum ki, które parciały, wy ciągały się. Zby t m ocno szarpnięte, ury wały się ich j ęzy czki, za które pociągano, aby do słoika dostało się powietrze, rozszczelniaj ąc wek i pozwalaj ąc na j ego otwarcie. Wy szczerbiały się podważane nożem pokry wki. Pełna spiżarnia by ła dum ą każdej gospody ni, a zagospodarowanie płodów obowiązkiem wobec hoj nej natury i próbą zaoszczędzenia pieniędzy. Wekowało się więc przecier pom idorowy, kisiło ogórki, sm aży ło konfitury z truskawek, suszy ło grzy by, przerabiało wszy stko, co ty lko wy rosło i nie zostało na bieżąco skonsum owane. Niektóre warzy wa, j ak fasola, m usiały „doj rzeć”. Suche łęty składało się na stry chu nad oborą, aby wy schły, a potem dopiero łuskało. Jedy nie sam otne pory zostawały niem al przez całą zim ę w ziem i. Oczy wiście nie wszy stko zdołano wy hodować w gospodarstwie. Nie m aj ąc czasu na zbieranie w lesie, kupowało się czarne j agody, żurawinę, borówki. Od gospodarzy, którzy hodowali właściwe odm iany, m am a kupowała też twarde gruszki lub j abłka do borówek. Zawsze ktoś j e dostarczał na ry nek w Mińsku. Czasem zaraza zniszczy ła pom idory czy przy szedł nieurodzaj na ogórki. Wtedy dokupowało się na ry nku po naj niższy ch letnich cenach i wekowało do upoj enia, aby zim ą m ożna by ło skoczy ć na stry szek i wy ciągnąwszy rękę, zdj ąć z półki słoik twardy ch i kwaśny ch ogórków, sos pom idorowy, śliwki w occie, kom pot j agodowy, borówki z gruszkam i czy wiśnie w zalewie do budy niu. Dopiero poznawszy zwy czaj e Kresowiaków, kiedy poj echali na ślub wuj ka Tośka, m am a zobaczy ła, że wekować m ożna także przetwory z m ięsa. Spróbowała raz czy drugi, ale ten
zwy czaj się w dom u dziewczy nki nie przy j ął. Rokrocznie zdarzało się, że trochę przetworów nie dotrwało do wiosny. Ogórki okazały się m iękkie, purchlowate, pewnie hodowano j e na zły m nawozie, do nieszczelny ch słoików dostała się pleśń, a przecier pom idorowy skwaśniał. Rachunek j ednak i tak zawsze wy chodził na plus. Choć wspom nienia tchną dziś nostalgią, ten gorączkowy czas wcale dziewczy nki nie cieszy ł. Nie czuła dum y, j aka towarzy szy gospody niom szy kuj ący m kolej ne przetwory. Z łagodną rezy gnacj ą dry lowała wiśnie i węgierki na powidła, m y ła słoiki, kręciła pom idory w m etalowej m aszy nce, prototy pie dzisiej szej sokowirówki, zry wała liście porzeczki i dębu do ogórków. Nie udzielała j ej się gorączka liczenia raz po raz świeżo ustawiony ch na półkach, idący ch w setki słoików. Nudziła się, stoj ąc przy krzaku agrestu z zadaniem oskubania kolczasty ch gałązek. Jedy ną szansą przezwy ciężenia m onotonii zry wania owoców by ło współzawodnictwo. Za każdy m razem , kiedy m usiała wy konać w polu j akąś nielubianą czy nność, zakładała się sam a ze sobą, że wy kona j ą, zanim nadj edzie pociąg. Albo w ciągu trzech przej azdów pociągu. Ta sportowa ry walizacj a, wprowadzaj ąc ekscy tuj ący elem ent ry zy ka i dum ę z ewentualnego zwy cięstwa, j akim ś cudem zabij ała nudę.
By wało, że babcia m usiała wy j ść z dom u, j ak choćby wtedy, gdy urodziła się Urszulka. Czasem m iała do załatwienia sprawę w j akim ś m ińskim urzędzie. Zdarzało się to niezwy kle rzadko i m oże dlatego zostało zapam iętane, ale kiedy ś zostawiła dwoj e swoich naj starszy ch wnuków sam y ch w obej ściu, nakazuj ąc im , aby grzecznie się sprawowali i pilnowali dom u. Dzieci wzięły to sobie bardzo do serca i bez ani chwili odpoczy nku stały na straży. Oceniły, że wróg nadej dzie od drogi, pilnowania inny ch kierunków poniechały. Aby dobrze widzieć z dużej odległości, wdrapały się na dach parnika i przez cały czas pilnie bacząc, czy nie m a zagrożenia, stworzy ły m ały arsenał środków odstraszaj ący ch. Znalazło się tam kilkanaście kam ieni, który m i zam ierzały
zasy pać wroga, stary bosak, który m postanowiły go dźgnąć, gdy by za bardzo się zbliży ł, parę gruby ch kij ów i trochę pordzewiałego żelastwa, w ty m na wszelki wy padek wiadro bez dna i bez sensu. Przez cały czas nieobecności babci ani na chwilę nie zaprzestały wpatry wać się w linię torów, za który m i biegła ścieżka naj wy godniej sza dla wroga. Jakoś żadne nie brało pod uwagę, że m oże on nadj echać na rowerze, m otorem , wozem konny m , wreszcie czarną wołgą. Nie, czarna wołga zupełnie się nie kom ponowała z wsią, ze słoneczny m letnim dniem i z tą wiej ską drogą. A j ednak pom im o spokoj u i ciszy z j ej wszy stkim i atry butam i: śpiewem skowronka, gdakaniem kur czy bzy czeniem owadów, czego przecież na ogół nawet się nie zauważa, oraz powtarzaj ący m się turkotem przej eżdżaj ącego pociągu, dzieci czuły wewnętrzny niepokój . Uwierzy ły bowiem , że napastnik prędzej czy później m usi nadej ść. Napięcie, w j akim na niego czekały, przewy ższało to, z j akim Gary Cooper czekał w sam o południe na swego naj gorszego wroga. Nie by ło żartów. Gorąca, lepka papa parzy ła w stopy, powietrze, gęste j ak m iód, spowalniało ruchy i m y śli. Zm ęczeni wy patry waniem wroga gdzieś na hory zoncie, zapadli się w sobie. Chciało im się pić, żadne j ednak nie spróbowało opuścić posterunku, by skazać to drugie na sam otną walkę. — Całowałeś się kiedy ś? — zapy tała znienacka dziewczy nka. To py tanie zupełnie nie pasowało do kontekstu. — Z kim ? No pewnie! Setki razy ! — Chcąc dodać sobie powagi, chłopiec wzruszy ł ram ionam i. Pewna siebie, a nawet buńczuczna odpowiedź ucznia pierwszej klasy zachwiała nieco radością absolwentki przedszkola. Więc w szkole dziej ą się takie rzeczy ?! — Ale dlaczego? — wy szeptała. Czuła się skrzy wdzona. Dotknięta i skrzy wdzona. Już dziś, w środku wakacj i, ktoś odziera j ą z cudowny ch m arzeń, z radości, z dum y, z tej niewidocznej , ale j akże ważnej zawartości tornistra.
Dlaczego w szkole dziej ą się takie rzeczy ?! — Dla draki. Ty lko im draka w głowie! Chłopcy są tacy pry m ity wni. Bezduszni. Niczego nie rozum iej ą. Jeśli po czterech latach w przedszkolu zostały j ej co do chłopców j eszcze j akieś złudzenia, to j edno słowo wy powiedziane w kontekście tak ważnej dla niej sprawy rozwiało j e ostatecznie. Draka! Od tej chwili dziewczy nka nie by ła j uż skłonna nadstawiać piersi na cios niewidzialnego wroga. Niech sobie Andrzej sam dalej walczy. — Chce m i się siku! — powiedziała obrażony m tonem i zlazła z parnika, kalecząc się w nogę. Po j akim ś kwadransie, niepewna własnego bezpieczeństwa, przy kładaj ąc sobie do kolana liść babki, z powrotem wdrapała się na szopę. Ale i bez niej zagroda Serwatków by ła naj bardziej strzeżony m i naj lepiej uzbroj ony m wiej skim obej ściem stąd aż do Bugu. Może dlatego wróg w końcu zrezy gnował ze swy ch niecny ch planów. Zrej terował albo wy brał j akieś inne podwórko, gdzie nieświadom e zagrożenia dzieci beztrosko stawiały babki z piasku lub grały w piłkę.
Po kilku godzinach krokiem ciężkim od upału i zm ęczenia nadeszła babcia. Poznali j ą zresztą dużo wcześniej , kiedy zbliżała się ścieżką nad toram i. Ale nie opuścili swego posterunku, dotrwali do końca, dopóki nie otworzy ła furtki. Wtedy dopiero zleźli z dachu parnika, zostawiaj ąc tam całą swą broń. Babcia pewnie m iała w siatce py szne j agodzianki od Kolasińskich, godną zapłatę za ty le godzin stróżowania. Zwolnieni z obowiązku, który ich przerastał, po słodkiej uczcie m ogli się nareszcie zacząć bawić!
Dziewczy nka lubiła się bawić w dom , a zwłaszcza w gotowanie. Naśladuj ąc babcię, nastawiła swoj ą własną autorską zupę, j ako naczy nia uży waj ąc starej pordzewiałej puszki po konserwach
znalezionej koło parnika. Trafiły do niej te sam e warzy wa, które babcia kroiła do naj ulubieńszej letniej zupy j arzy nowej . Nawet m łody groszek znalazł się w starej puszce, czegoś j ednak naj wy raźniej zabrakło, bo nawet psy j ej nie chciały. Stąd zresztą wzięła się nazwa tej zupy — „agresorówka”, j ako że pies, co się j uż rzekło, wabił się Agresor. Czasem babcia wy sy łała wnuczkę po drobne sprawunki do spółdzielni. Droga za stacj ę kolej ową, gdzie wtedy znaj dował się sklep, by ła dla dziecka daleka, skracała się j ednak wy datnie, j eśli znalazł się ktoś do towarzy stwa. W tej roli naj częściej wy stępowała Kry sia Pudłowska. Starsza od dziewczy nki o dwa, m oże trzy lata, m ieszkała w oficy nie u Krupińskiego. Jej rodzice pracowali tam w gospodarstwie. Dziewczy nki nieśpiesznie szły drogą w stronę stacj i, zatrzy m uj ąc się z lada powodu, na przy kład przy kępie koniczy ny albo chabrów, które rwały na wianki. I zawsze, kiedy ty lko sły chać by ło nadj eżdżaj ący pociąg, a one znaj dowały się w pobliżu cem entowy ch drenów, które wkopano pod nasy pem , aby um ożliwić cy rkulacj ę cieniutkiem u strum y czkowi, wchodziły do tej poziom ej studni i przerażone czekały na dudnienie, które rozlegało się tam ze szczególną m ocą. Dodatkową atrakcj ą by ł strach, bo nikt im nie gwarantował, że nasy p się w tej właśnie chwili nie zawali, grzebiąc j e j uż na zawsze pod tonam i ziem i i żelastwa. To by ł taki wiej ski rollercoaster bez biletów. Nieco dalej znaj dowała się posesj a państwa Godlewskich, pięknie uprawiony, regularny w założeniu, z przecinaj ący m i go ścieżkam i, elegancki zagaj nik leszczy nowy. By ł tu też m ały staw. Czasam i tam zaglądały. Kiedy ty lko m inęły posesj ę Godlewskich i drogę na Budy Barcząckie, zaczy nały się perony. Szły wzdłuż peronu, przy który m zatrzy m y wały się pociągi do Mińska, i kiedy dotarły do początku, m ij ały budy nek stacj i. Stąd j uż by ło bardzo blisko do sklepu. Załatwiwszy sprawunki, wracały tą sam ą drogą, z powrotem j est j ednak zawsze j akoś bliżej … Czasam i nie by ło Kry si ani Andrzej a i dziewczy nka nie m iała się z kim bawić. Jeśli nie pom agała babci, lubiła chodzić na łąkę. Kładła się wtedy, delikatnie rozgarniała trawę
i obserwowała ży cie m aleńkich stworzeń, dla który ch trawa by ła wy soka j ak las. Chodziły w nim m rówki, m aleńkie paj ączki, dżdżownice, czasem ślim aki. Kiedy j uż naoglądała się ty ch m iniaturowy ch cudów, odwracała się i kładąc na plecach, patrzy ła w niebo na przepły waj ące ponad głową chm ury. By wały rozm aite. Czasem luźne, j akby j e ktoś porozciągał w dłoniach. Czasem zbite, niczy m kłębuszki waty rzucane na choinkę. A czasem ich wcale nie by ło, ty lko gorące słońce piekło nielitościwie, zm uszaj ąc do chronienia się w cieniu budy nków. Trochę chłodniej by ło nad dołkiem , m ały m oczkiem wodny m z kij ankam i i żabam i, stopniowo zarastany m przez sitowie. Dołek m iał niewielki cy pel, na który m przy j em nie by ło usiąść, obserwuj ąc ważki. Sitowie dziewczy nka kiedy ś pocięła noży czkam i i włoży ła do eleganckiego pudełka po papierosach. Od czasu do czasu, kiedy nikt nie widział, „wy palała” j eden czy dwa, wkładaj ąc sobie do ust eleganckim gestem , podpatrzony m na am ery kańskim film ie, i wy dm uchuj ąc nieistniej ący dy m . Do prawdziwy ch papierosów nigdy j ej nie ciągnęło. Której ś soboty tata przy wiózł do Barczącej nam iot. Dzieciom bardzo podobało się uczestniczenie w rozbij aniu nam iotu i ścielenie w środku. Nie m ogły się doczekać, kiedy nadej dzie wieczór i rozlokuj ą tam swoj e rzeczy. A j eszcze m iały obiecane opowiadanie baśni i następnego dnia rano grzy bobranie! Z podniecenia nie m ogły zasnąć, ale rankiem , trąc oczy, dzielnie wstały. Naj bliższy las znaj dował się tuż pod nosem i należał do sąsiada dziadków, pana Krupińskiego. Pola nie by ły ogrodzone, wy starczało więc doj ść do końca sadku, przekroczy ć nigdy nieuży waną, wy sadzaną topolam i graniczną drogę, przeciąć łąkę, skoczy ć przez szeroki rów, w który m czasem , choć rzadko, zbierała się woda. Za rowem zaczy nał się las, a właściwie zagaj nik. Wpadało się tu ot, tak, na chwilę, kiedy brakowało czasu, aby wy puścić się dalej . Na łące m ożna by ło znaleźć pieczarki, a w lasku, choć nieduży m , wszy stkie rodzaj e grzy bów, aczkolwiek w ograniczonej ilości. Pój ścia na grzy by nie traktowało się j ak pracy, stanowiło ono wy tchnienie, rodzaj sportu. Grzy bów szukało się, j akby to
by ła zabawa w podchody z naturą. Jeśli się coś znalazło, choćby i kilka sztuk, m ożna by ło ugotować z nich zupę, zrobić sos do kartofli czy udusić j e na tłustej wiej skiej śm ietanie i zrobić py szną j aj ecznicę. Do naty chm iastowego zj edzenia kwalifikowano naj częściej m aślaki, szlachetniej sze grzy by suszy ło się na Wigilię. Kiedy ś babcia znalazła ry dza pod krzakiem rosnący m na burcie kolej owej . Odtąd chodziła tam co kilka dni, często przy nosząc śliczne różowopom arańczowe kapelusze. Chlubą rodziców dziewczy nki by ł specj alnie uszy ty lniany worek na grzy by, w który m m ogły się zm ieścić i dwa kilogram y suszu. Po sezonie letnim uj m owało się go w ręce, z dum ą waży ło w dłoni, a potem zim ą sięgano do niego garściam i, śm iej ąc się z odstraszaj ący ch cen w sklepach, i z rozkoszą sm akowało się zupę grzy bową z m akaronem , bigos, pierogi, sosy. Las Krupińskiego m iał j eszcze j edną wielką atrakcj ę: ruiny starej cegielni. Od dawna w wy kopany ch głęboko w ziem i dołach gnieździły się lisy, a wy soki na kilka m etrów, z daleka widoczny pocegielniany kom in by ł naj lepszy m punktem orientacy j ny m , kiedy się poszło do dużego lasu, który ciągnął się po południowej stronie torów, na górce pod Chm ielewem . Tam j uż nie by ło żartów: żeby się nie zgubić, należało się trzy m ać blisko taty. Tata dziewczy nki świetnie znał się na grzy bach, przy biegali zatem do niego z każdy m okazem , aby ocenił przy datność znaleziska. W ty m lesie zbierali też j agody, ale ty lko troszkę, aby zaspokoić pragnienie. Długie grzy bobranie po lekkim , zj edzony m w pośpiechu śniadaniu znakom icie zaostrzało apety t. Andrzej też by ł raczej niej adkiem , ale kiedy ś, gdy wrócili zm ęczeni po długim spacerze, krzy knął błagalny m głosem : — Wuj aszku! Chociaż chlebka z m argary nką!
Tego lata tato, j adąc po pracy m otorem do Barczącej , przewrócił się na nierównej drodze. Koło zabuksowało w koleinie i m otocy kl upadł na bok. Na szczęście nic poważnego się nie stało,
j ednak kiedy dotarł do teściowej , zauważy ł, że nie m a na ręku zegarka. Bardzo się zm artwił. Zaczął sobie przy pom inać, gdzie m ógł go zostawić, nic j ednak nie przy chodziło m u do głowy. Zj adł co nieco i usiadł w cieniu, żeby się j eszcze raz zastanowić. Niespodziewanie zasnął. We śnie upadek odtworzy ł m u się ze wszy stkim i szczegółam i. Patrząc na siebie j akby z boku, spostrzegł, że podczas wy wrotki sprzączka m etalowej bransolety rozpina się i zegarek spada w piasek. Gdy się obudził, naty chm iast wsiadł na m otor i poj echał w tam to m iej sce. Srebrna bransoletka z daleka lśniła w koleinie z piasku. Na początku lata, czasem j uż w m aj u, odby ły się pierwsze sianokosy. Siana zawsze potrzeba by ło sporo, nieraz się dzierżawiło łąkę ty lko po to, by zapełnić sąsieki w stodole, aby zim ą zwierzęta m iały co j eść. Krowa, potem koń, bo z czasem dorobili się też Serwatkowie własnego sprzężaj u, z filozoficzną zadum ą m ełły podane do żłobów siano. Ale nim to nastąpiło, trzeba by ło pom óc w suszeniu skoszonej trawy ; naj pierw przewracało się j ą drewniany m i grabiam i, potem układało w kupki do całkowitego wy schnięcia. I nie daj Boże, żeby w ty m czasie spadł deszcz! W środku lata zaczy nały się żniwa. Serwatkowie na swoim niewielkim polu na przem ian siali zboże lub sadzili kartofle, więc kiedy zboże doj rzało, trzeba by ło j e zżąć. Czasem dziadek odkaszał fragm ent ręczną kosą. Potem skręcało się coś w rodzaj u grubego powroza i ty m niby sznurem związy wało się zebrane naręcze ży ta czy owsa, tworząc w ten sposób snopek. Wreszcie kilka snopków ustawiało się sy m etry cznie, tworząc kopkę. Do tego j ednak potrzebne by ły co naj m niej dwie osoby. Dziadek, poza ty m , że by ł dość kłótliwy na podwórku i w dom u, na polu lubił chy ba pracować, bo nikt go nigdy nie gonił, a m iał przecież do obrobienia również pole w Piasecznie. Chętnie j ednak przy j m ował pom oc dzieci, j eśli przy j echały w czasie wakacj i.
Lato m ij ało leniwie i osiągało apogeum tuż przed żniwam i. I choć przed dziećm i by ło j eszcze
dużo wolnego, potem j uż robiło się j akoś sm utno. W sierpniu j akby częściej zbierało się na burzę, kolory blakły, dni robiły się krótsze, a wieczory chłodniej sze. Założone wiosną przez Serwatkową i gospodarzy z Barczącej kółko rolnicze działało pełną parą. W chwilach kiedy nie wy j eżdżał do prac polowy ch, a ty ch by ła m asa, na podwórku u dziadków stał traktor, a w j akiś czas potem nawet dwa. Ten drugi, wielka dum a babci i całego kółka rolniczego, m iał do dziś zapam iętany sy m bol C-4011. Dziewczy nce udało się kilka razy przej echać traktorem . Na j edny m z nadkoli przewidziano twarde i bardzo niewy godne m iej sce dla pasażera. Jadąc, traktor trząsł niem ożliwie, trzeba się by ło m ocno trzy m ać i fraj da z tej j azdy by ła, prawdę m ówiąc, dość wątpliwa. Dzieciom j ednak to nie przeszkadzało. Siadali też czasem na traktor we dwoj e, wtedy Andrzej obowiązkowo na fotelu kierowcy. I kiedy ś nawet uruchom ili silnik za pom ocą zwy kłego gwoździa włożonego do stacy j ki. Na szczęście traktorzy sta zaciągnął ham ulec ręczny. Traktorzy stów by ło dwóch: Jasiek i Zenek. Bardzo się dziewczy nce podobali. Jakoś podskórnie czuła, że j ą lubią, a naj ważniej sze, że żaden się nie rwał do całowania.
Na sierpień zaplanowano ważne wy darzenie — wuj ek Teofil m iał się ożenić. Tuż po studiach rozpoczął pracę w Koszalińskiem , wy słany tam do liczny ch na ty m terenie PGR-ów celem odpracowy wania sty pendium studenckiego. Nim zdołał zakończy ć ów przy m usowy etap kariery, poznał swą przy szłą żonę, Janinę z dom u Huta, zakochał się i został w okolicach Drawska Pom orskiego na tak zwany ch ówcześnie Ziem iach Odzy skany ch. Rodzina Hutów, podobnie j ak większość Polaków osiadły ch na ty ch terenach po woj nie, pochodziła z Kresów Wschodnich. Rodzice Janiny przy j echali do wsi Ostrowice i zam ieszkali w rzucony m m iędzy pola dom u wraz z inną rodziną, dzieląc zabudowania i gospodarstwo po połowie. Jak przy stało na Kresowiaków, m ieli też krewny ch w Am ery ce. W ty m czasie ostrowicka lecznica wetery nary j na znaj dowała się w dom u państwa Podhorodeckich i tu bodaj zatrzy m ali się Gutowscy. Pani Podhorodecka by ła
w wieku babci, pan Podhorodecki, zgięty wpół przez artrety zm czy j akąś inną chorobę, przy pom inał dziewczy nce j ej własnego dziadka. Wieś, czy sta i zadbana, rozsiadła się wokół skrzy żowania dróg z Połczy na do Drawska, ponad m alowniczy m j eziorem Ostrowiec, do którego wpadała niewielka bezim ienna rzeczka. Otoczona lasam i rosnący m i na niewy sokich wzniesieniach i j ezioram i, sąsiaduj ąca z Drawskim Parkiem Narodowy m okolica stanowiła idealne m iej sce wakacy j nego wy poczy nku. Aby tam doj echać, należało wsiąść w nocny pociąg do Koszalina i nad ranem przesiąść się w Grzm iącej do kolej nego pociągu. By ło to niewy godne, zwłaszcza z dwój ką dzieci, ale inne połączenie wtedy nie istniało. Zresztą tacie, j ako kolej arzowi, przy sługiwał wy pisy wany na dowolną trasę bezpłatny bilet rodzinny. Po latach, kiedy dorobią się wreszcie sy reny, Gutowscy do Złocieńca, gdzie ostatecznie osiądzie wuj ek Tosiek, będą j eździć swy m sam ochodem . Kiedy ś zabiorą do bagażnika skrzy nkę zielony ch pom idorów, które podczas kilkugodzinnej podróży doj rzej ą w nagrzany m niem iłosiernie bagażniku. Dla dziewczy nki oczy wiście większą fraj dą by ła nocna j azda pociągiem . Zawsze wy bierała naj wy ższą kuszetkę, aby z niej spoglądać w nakrapianą piegam i świateł ciem ność i wdy chać zapach dy m u z lokom oty wy. Kiedy ty lko pociąg ruszał, zaczy nało się j edzenie. Mam a przy gotowy wała zawczasu bułki posm arowane m asłem z nij akim żółty m serem . Do tego by ły obowiązkowe j aj a na twardo i pom idory. W pociągu dziewczy nka zawsze m iała apety t.
Przed końcem wakacj i m am a m usiała zgłosić się do szkoły na Radę Pedagogiczną. Okazało się, że j ej klasa znów będzie zaczy nała lekcj e o ósm ej , tak sam o j ak nowo tworzona klasa, do której zapisała starszą córkę. To bardzo ułatwiało ży cie. Będą chodziły razem i razem wracały ! Nie oby ło się j ednak bez zgrzy tów: koleżanki m am y, inne nauczy cielki klas początkowy ch, zarzuciły dy rektorowi j ej fawory zowanie.
— Dlaczego Gutowska m a zawsze klasę na ósm ą, a nasze dzieci m uszą przy chodzić na popołudnie? Dy rektorowi trudno by ło znaleźć inny argum ent poza ty m , że Gutowska zawsze dostaj e klasę „a”, która zwy czaj owo przy chodzi na ósm ą. — Drogie panie — wił się j ak w ukropie pod ostrzałem oskarży cielskich spoj rzeń. — Nie m am ty le sal, żeby was wszy stkie obdzielić. Plan j uż ułożony, wiecie, ile to roboty ? Mam ie żal się zrobiło dy rektora, który by ł dla niej zawsze bardzo dobry, więc w nagły m i nie do końca przem y ślany m odruchu postanowiła m u pom óc. — W porządku, ciągnij m y losy ! — zaproponowała. — Ja będę ciągnęła ostatnia. Dy rektor, niezby t zadowolony, bo ry sowała m u się realna perspekty wa pracy nad nowy m planem lekcj i dla całej szkoły, co j est żm udny m , niem al karkołom ny m zaj ęciem , nie m iał j ednak wy j ścia. Wy j ął cztery zapałki i j ednej z nich ułam ał główkę. Zgodnie z um ową koleżanki m am y m iały pierwszeństwo w losowaniu. Jedna po drugiej wy ciągały zapałki z łebkam i. Dla m am y pozostała ta bez łebka, oznaczaj ąca godzinę ósm ą.
Czy to aby nie wtedy dziewczy nka dowiedziała się, że j ej tata j est ty lko przy padkiem j ej tatą? Nigdy wcześniej o ty m nie m y ślała. Znała różne opowieści o m am ie i tacie z ich dzieciństwa, wiedziała, że rodzice poznali się podczas wy wiadówki, ale nigdy j ej nie opowiadali, że zanim się poznali, m ieli j akieś inne plany m atry m onialne. By ło sierpniowe południe. Tata m iał urlop i został z Ulą w dom u, dziewczy nka, posadzona w sekretariacie szkolny m przed m aszy ną do pisania, bawiła się w biuro, a m am a załatwiała coś z sekretarką, panią Luśniową, m oże pobierała albo deponowała pieniądze w ogrom nej taj em niczej szafie — sej fie szkolny m , który otwierało się zam kiem kółkiem , a drzwi i ściany m iały grubość kilkunastu centy m etrów? Może po prostu zagadała się po owy m sły nny m
ciągnięciu losów? Ni z tego, ni z owego rozgorzała rozm owa doty cząca pierwszy ch m iłości i odrzucony ch zalotników. — Pam iętam to dobrze — m ówiła m am a. — Po wy wiadówce w Koperniku Włodek, który przy szedł dowiedzieć się o swoj ego brata Grześka, zaproponował, że m nie odprowadzi. Zapadł j uż zm rok, do dom u m iałam daleko, chętnie się zgodziłam . By ł razem z kolegą, czułam się z nim i bezpieczna. Dotarliśm y na Warszawską, zaproponowałam im herbatę i kiedy tak siedzieliśm y przy stole, rozm awiaj ąc, ktoś zapukał. Otworzy łam i zobaczy łam chłopaka, którego poznałam podczas wakacj i. Na dodatek by łam j uż na weselu j ego siostry j ako j ego narzeczona! Ty lko że wzięli go do woj ska i nawet się na ty m weselu nie spotkaliśm y. Pochodził z zielonogórskiego, z Nowej Soli, zdaj e się. Pisaliśm y do siebie przez j akiś czas, ale przy j echał niespodziewanie. — I zobaczy ł coś, czego nie powinien! — skom entowała z boku któraś z koleżanek. — Dlaczego? Nic się j eszcze nie stało. Może poza ty m , że m nie przez te klika ty godni j akoś przeszło. Dziewczy nka siedzi nad m aszy ną i uparcie wpatruj e się w klawisze, ale nie m a siły unieść palca. Nie chce uronić ani słowa ze sły szanej po raz pierwszy opowieści. — I co zrobiłaś? — dopy tuj ą się koleżanki. — Marian pokazał Włodkowi, że na nich pora, i wy szli, a m y z Frankiem zostaliśm y sam i. Powiedziałam m u, że niepotrzebnie się faty gował, bo j a za niego nie wy j dę. — Biedny ! — wy rwało się której ś z nauczy cielek. — Musiał się czuć strasznie! — Taki kawał drogi j echał na darm o! — podsum owała pani Luśniowa. Wtedy dziewczy nka wy krzy knęła przez łzy : — Jak m ogłaś?! Dlaczego to zrobiłaś?! Dlaczego?! Miała w pam ięci zdj ęcie przy stoj nego chłopaka w m undurze, podpisane „Twój Franek”, nigdy j ednak nie przy szło j ej do głowy zapy tać, kto to taki. Czuj e, że m am a skrzy wdziła chłopaka,
który m ógłby by ć j ej tatą. — Głuptasku — tłum aczy m am a w drodze powrotnej . — Gdy by m wy szła za Franka, nie poj awiłaby ś się na świecie. — Dlaczego nie? — Jak dwie krople wody j esteś podobna do swoj ego taty, nazy wasz się Gutowska. Gdy by m wy szła za Franka, to nawet gdy by m urodziła dziewczy nkę, nazy wałaby się Szachniewicz, m ieszkałaby pewnie w Nowej Soli i wy glądała zupełnie inaczej niż ty. — To nie by łaby m j a? Mam a spogląda na nią z m iłością i bez słowa przecząco kręci głową. Dziewczy nce bardzo trudno to zrozum ieć. Z j ednej strony nie chciałaby stracić ot, tak własnej , zdoby wanej w trudzie osobowości, z drugiej strony j est j ej żal tego m iłego Franka ze zdj ęcia, tak bezwzględnie odpalonego przez m am ę. Chciałaby m u to j akoś wy nagrodzić, nie znaj duj e j ednak sposobu i idzie sm utna, ze wzrokiem wbity m w chodnik. Zastanawia j ą wielość dróg, j akim i m oże potoczy ć się ży cie. Przecież to loteria! Gdy by tam tego dnia tata nie przy szedł na wy wiadówkę, ży cie m am y m ogłoby wy glądać zupełnie inaczej ! Nie potrafi sobie wy obrazić własnego nieistnienia. Mogłaby od biedy by ć córką innego tatusia, ale nie istnieć w ogóle? Więc nasze przy j ście na świat j est wy nikiem przy padku, zbiegu okoliczności? Przeraża j ą ta konstatacj a, bo dowodzi czegoś, z czy m dziewczy nka bardzo nie chce się zgodzić: nieważności j ej osoby. Do tej pory ży ła w przekonaniu, że świat j est taki, j aki j est, bo taki by ć m usi, bo ktoś, prawdopodobnie Bóg, to wszy stko zaplanował, wy znaczy ł cel, nadał tem u sens. Sądziła, że j est częścią tego celu, że m a zadanie do wy konania. Ty m czasem historia Franka i j ego nieszczęśliwej , odrzuconej m iłości spowodowała zawalenie się tej zbudowanej na własny uży tek dziecięcej m etafizy ki. Przy gnieciona nieoczekiwaną
i niechcianą, trudną do poj ęcia wiedzą, dziewczy nka nie zapy ta nawet m am y, czy się z Frankiem całowała. To j uż nie m iało wielkiego znaczenia. XIX Coś dziwnego dziej e się z czasem . Może to zby t duża liczba spraw, które sobie biorę na głowę, m oże rozproszenie, którem u ulegam , m nóstwo czasu oddaj ąc błahy m akty wnościom , zauważam j ednak j akąś istotną zm ianę w długości dnia. Czas przy śpieszy ł. Pędzi nawet wtedy, gdy nie otwieram laptopa i nie nurkuj ę w Internecie. Dzień zrobił się krótszy nie ty lko dlatego, że m am y zim ę i o piętnastej słońce zawisa j uż nad hory zontem . Nawet gdy by o tej porze zaledwie trochę przekroczy ło zenit, też m iałaby m wrażenie, że znowu z ty lom a rzeczam i nie zdąży łam . Zastanawiam się, czy dzień bez rozpraszaczy ty pu telewizj a i Internet, czy ży cie zbliżone do natury, takie, j akie wiedli m oi dziadkowie, by ło dłuższe? Czy wolniej pły nie czas niewy pełniony ucieczką od własnego ży cia, niezaj ęty penetrowaniem cudzy ch spraw i niezwiązany ch z nam i zdarzeń? By ć m oże właśnie tak. Kiedy koncentruj em y się na własny m działaniu, m am y szansę odczuć czas, gonim y go, staraj ąc się wy przedzić, ale doświadczam y każdej sekundy. Kiedy uciekam y w inną realność, książkę, film , Internet, nasze doświadczenie czasu słabnie, j ak podczas snu. Czas m ij a wtedy niezauważenie.
Rano budzą m nie psy. Więc j uż j est j utro? Poranki są bure, ciężkie. Wstaj ę z trudem , nieprzy tom na, nieprzy j aźnie nastawiona do świata. Kiedy przy pom inam sobie, co m nie czeka, hum or j eszcze m i się pogarsza. Wczoraj znowu nic nie napisałam , czuj ę zniechęcenie i sm utek. Powoli przy zwy czaj am się do twoj ej nieobecności. W tam ty m m ieszkaniu będziesz m iał swoj ą choinkę, a przede m ną stoi zupełnie nowe zadanie. Nie j est łatwo otworzy ć ram iona i wy puścić dzieci w świat. Osłabić więź, która co prawda j uż od dawna więdła, bo m oj e m iej sce w twoim ży ciu zaj m owali inni ludzie i coraz m niej o tobie wiedziałam , choć nigdy przecież nie
wiedziałam wszy stkiego. Czuj ę się rozsy pana. My ślę o ty m stanowczo zby t wiele. Zdefiniowanie siebie na nowo wy m aga czasu.
Zbliżaj ą się święta. Nie stoim y w kolej kach, nie pierzem y na tarze, nie nosim y bielizny do m agla, w kuchni stoi zm y warka. Nie j estem aż tak ry gory sty czna, j ak by ła m oj a m am a. Mam do pom ocy m ęża i sy na oraz panią na przy chodne, a j ednak święta wy wołuj ą we m nie odruch paniki. Dlaczego? Przecież obowiązków j est relaty wnie o wiele m niej niż dawniej , kiedy dzień lub dwa trzeba by ło j eszcze odstać w kolej kach. O co chodzi? Jadę do rodziców i siostry z upom inkam i. Przy okazj i j ak zwy kle szperam po m am iny ch kątach. Wy żebrałam zerwane czerwone koraliki z Jabloneksu i drugie, srebrne, też zepsute. Może uda się j e naprawić. W piwnicy zobaczy łam białą faj ansową kurę siedzącą w koszy ku, PRLowski poj em nik nie wiadom o na co. Zapałałam senty m entem do tej kury. Nagle podobaj ą m i się przedm ioty relaty wnie na to niezasługuj ące. Czy kry ształy też m i się zaczną podobać? Skąd ten pociąg do rzeczy, które do tej pory kom pletnie ignorowałam ? U m am y na kuchennej szafce stoj ą j eszcze talerz i wazon z tańcam i Zofii Stry j eńskiej . Muszę zapy tać Urszuli, czy nie m a na nie ochoty. W niedzielę przedświąteczną przy j eżdżasz, aby ozdobić dom kolorowy m i światłam i, osadzacie z bratem choinkę w stoj aku. Do tej pory by ła to twoj a funkcj a. Wieszacie lam pki, resztę zostawiaj ąc na następny dzień. Ta Wigilia będzie inna, będzie nas więcej , dom zaczy na ży ć nowy m ży ciem . Twój brat siedzi na walizkach. Lada dzień i on się wy prowadzi. Na razie ignoruj ę strach, który m nie dusi na sam ą m y śl, ale snu nie oszukam . Poprzecierał się, porwał. Budzę się w nocy i nie potrafię zasnąć. Jest wpół do trzeciej , po co wstawać o takiej idioty cznej porze? W poczuciu
bliskiej straty zaczy nam cenić każdą spędzoną z wam i chwilę. Cieszę się w duchu, że przy gotowanie m ieszkania tak się odwleka. Lada m om ent obaj będziecie tu j uż ty lko gośćm i, a ży cie m oj e i waszego taty dram aty cznie się skurczy. Nie będę zostawiała światła w hallu. Na spotkania będziem y się um awiać. Dom okaże się za duży, j ak spodnie, kiedy się nagle schudło. XX Początek września tego roku by ł dla rodziny ważny z dwóch powodów: starsza córka zaczy nała naukę w pierwszej klasie, dla m łodszej rozpoczy nał się równie trudny, a kto wie, czy nie trudniej szy etap pierwszy ch rozstań z dom em . Odwiózłszy niespełna roczną Ulę do żłobka i m am iąc j ą nadziej ą ry chłego powrotu z ciastkam i, m am a ze starszą córką udały się na rozpoczęcie roku szkolnego. Korzy staj ąc ze słonecznej pogody, uroczy stość zorganizowano na placu przed budy nkiem . Dla pierwszaków ustawiono ławki, reszta uczniów, to j est klasy drugie, trzecie i czwarte, stała. Dzieciom towarzy szy ła spora grupka rodziców, pośród nich tata dziewczy nki, który uwiecznił uroczy stość na zdj ęciach. Wej ście do budy nku znaj dowało się na wy sokim parterze, a prowadziły do niego cztery szerokie schodki. Stoj ąc tam niczy m na scenie, do dzieci przem ówił dy rektor szkoły, Tadeusz Wegner. Potem nastąpił podział na klasy i wy chowawczy nie pierwszaków zabrały swoich nowy ch uczniów do klas. Nieistniej ący j uż dziś gm ach Szkoły Podstawowej nr 4 im . Hanki Sawickiej w Mińsku Mazowieckim został oddany do uży tku zaledwie sześć lat wcześniej . Dziewczy nka dobrze znała j ego rozkład, bo j ej m am a pracowała tu od pierwszego dnia. Jeszcze j ako przedszkolak m ała by wała tu a to na przy m usowy ch, nudny ch dla niej , zebraniach Rady Pedagogicznej , a to na choinkach, czy też kiedy j echała na wy cieczkę z klasą m am y. Naj m ilej wspom ina te chwile, kiedy m ogła usiąść w sekretariacie szkolny m przed m aszy ną do pisania i stukać w klawisze, które
odbij ały na papierze ciągi liter, tworząc nieistniej ące słowa. Sekretariat połączony by ł wewnętrzny m i drzwiam i z gabinetem dy rektora szkoły. W specj alnej gablocie spoczy wał tam sztandar z orłem haftowany m białą i złotą nicią. Szkoła, pobudowana na niewy sokiej skarpie, m iała ciekawą architekturę. Od centralnie zaproj ektowanego, przeszklonego po bokach hallu odchodziły cztery różnej długości kory tarze z wej ściam i do klas, pom iędzy który m i zainstalowano szafki na ubrania. Z hallu, gdzie znaj dowało się dość m iej sca na urządzenie coty godniowego porannego apelu, prowadziły drzwi do toalet dla dzieci, a nieco z boku wy grodzono pom ieszczenie ze zlewam i, później zaj ęte przez sklepik szkolny. Szkoła podstawowa w ty m czasie m iała osiem klas. Sale lekcy j ne by ły tu bardzo widne, albowiem posiadały okna z dwóch stron: duże z parapetam i od wschodu i ciąg lufcików od zachodu. Pom iędzy kory tarzam i, niczy m w zam knięty m z trzech stron patio, rosły krzewy i drzewa. Ta część szkoły by ła parterowa. Jedy nie od zachodu budy nek m iał piętro. Kory tarz przy ziem ia, ku którem u schodziło się po kilku stopniach, prowadził do kotłowni, kuchni, gabinetu pielęgniarki, sali zaj ęć prakty czno-techniczny ch dla chłopców, przebieralni m ęskiej i dam skiej , pom ieszczenia ze sprzętem do wy chowania fizy cznego, wreszcie ku dużej sali gim nasty cznej . Kory tarzem na piętrze dochodziło się do znaj duj ący ch się na lewo: szatni i toalety nauczy cieli, sekretariatu, gabinetu dy rektora, gabinetu denty sty cznego, pokoj u nauczy cielskiego, biblioteki. Z prawej strony duże okna doświetlały kory tarz, a dalej znaj dowały się pracownie biologiczna i chem iczna. Kory tarz zam y kała świetlica, która w porze drugiego śniadania i obiadu pełniła również funkcj ę stołówki. Z kuchnią łączy ła j ą m iniaturowa winda towarowa. Dziewczy nce udało się, siedząc w kucki, raz czy dwa zj echać nią na dół. Po przeciwnej stronie kory tarza wchodziło się j eszcze na półpiętro. By ły tam harcówka i pracownia robót ręczny ch dla dziewcząt. Plac dookoła szkoły by ł dość duży. Od wschodu zagospodarowano go na grządki do uprawy roślin, od północy rosła trawa, uj ęta w obwódkę z dzikich róż. Z tej strony szkoła graniczy ła
z osiedlem woj skowy m przy ulicy Mireckiego (później Pierwszego Pułku Lotnictwa My śliwskiego „Warszawa” — chy ba naj dłuższa nazwa ulicy w Polsce!), do której prowadziła naj pierw usankcj onowana dziura w ogrodzeniu, a potem furtka. Główne wej ście bowiem znaj dowało się od ulicy Siennickiej 17. Do ogrodzenia przy legało boisko szkolne. Przy bram ie, w wy dzielony m niewielkim wgłębieniu, stały krzy ż i pom nik poświęcony pam ięci powstańców sty czniowy ch. W m ur szkoły wtopiono wy ry tą w dwóch j ęzy kach, polskim i hebraj skim , tablicę czczącą pam ięć wy wieziony ch stąd podczas okupacj i m ińskich Ży dów. Między boiskiem a placem przed szkołą urządzono duży klom b z centralnie um ieszczony m i m asztam i na sztandary. Do zabudowań szkolny ch przy należał j eszcze niewielki parterowy budy nek z dwom a m ieszkaniam i dla personelu. Zaj m owali j e nauczy ciele, państwo Anna i Kazim ierz Gałązkowie, oraz woźna szkolna Bogusława Wronka z m ężem Janem i rodziną. Klasa dziewczy nki m ieściła się w drugim kory tarzu na lewo. To by ł naj krótszy kory tarz w szkole, znaj dowały się tu zaledwie dwie klasy. Tutaj , siedząc w ławce z pochy ły m blatem i dziurą na kałam arz, pod okiem wy chowawczy ni Heleny Zaj ąc dziewczy nka stawiała swoj e pierwsze nieporadne litery. Tu nieum iej ętnie kom ponowała szlaczki, które obowiązkowo m iały oddzielać pracę na lekcj i od dom owej . Tu spoglądała w okno, tęskniąc za czy m ś odległy m i nieuchwy tny m , tu wreszcie uczy ła się czy tać. W klasie by ło dwudziestu chłopców i zaledwie trzy naście dziewczy nek. Sześć z nich m iało na im ię tak j ak ona. Kiedy 10 czerwca przy nosiły cukierki, robiła się z tego niezła wy żerka. W każdej sali nad tablicą wisiało godło państwowe — na czerwony m tle biały orzeł z rozpostarty m i skrzy dłam i, a po j ego bokach czarno-białe portrety aktualny ch przy wódców narodu. Dziewczy nka pam iętała trzech panów, którzy z wy sokości przy glądali się postępom dzieci w nauce. Naj pierw by li to Józef Cy rankiewicz i Włady sław Gom ułka, potem dołączy ł do nich j eszcze Edward Ochab. Nikt się specj alnie nie przej m ował tą cichą inwigilacj ą. Nie by ło
zwy czaj u py tać o j ej zasadność. Portrety władz, niczy m wy raz kultu, wisiały zresztą we wszy stkich niem al m iej scach urzędowy ch. Wreszcie wtopiły się w pej zaż, niezauważane i upstrzone przez m uchy niczy m Szwej kowski cesarz Franciszek. W trzeciej klasie, podczas chwilowej nieobecności nauczy cielki na pracach ręczny ch, gdy dzieci oblepiały m asą papierowo-gipsową szklane słoiki, aby po pom alowaniu wy czarować z nich wazony, j eden z chłopców, zm iąwszy m asę w kulę wielkości pączka, rzucił nią w Edwarda Ochaba z okrzy kiem : — Oddaj m i m oj ą żonę i m oj e dzieci! Nie wiadom o, skąd dziewięciolatek skopiował ten okrzy k, m oże z ulicy, z j akichś pokątny ch rozm ów dorosły ch, m oże z j akiegoś film u pokazuj ącego zgniły kapitalisty czny zachód? Sam fakt wzbudził ogólną wesołość dzieci i pewnie nawet by ły j akieś konsekwencj e. Niestety, j ak większość lokalny ch wy darzeń history czny ch, zarówno czy n, j ak i kara spłowiały, skurczy ły się, wreszcie znikły ze wspom nień wszy stkich świadków.
Prosto z rozpoczęcia roku szkolnego m am a i dziewczy nka pobiegły do żłobka po Ulę. W sali pachniało siuśkam i. W żelazny ch łóżeczkach stały lub siedziały dzieci. Miały na sobie piżam ki. Kilkoro załatwiało się na nocnikach. Niektóre popłakiwały, by ły zasm arkane. Z identy czną nadziej ą wpatry wały się w drzwi, j akby stam tąd m iało przy j ść wy bawienie. Urszulka by ła senna, ale widać, że również płakała. Miała ubrudzoną buzię, a gdzieś ze środka raz po raz wy ry wało się łkanie. Dziewczy nka patrzy ła na to wstrząśnięta. Jej siostrze działa się tu krzy wda! Wraz z m am ą ubrały Ulę, posadziły do wózka i bez słowa ruszy ły do dom u. Po wy j ściu z podwórka, na m ostku, a m oże j uż na ulicy, dziewczy nka nagle wy buchła: — Mam usiu, ty m i nic nie kupuj , ale proszę, nie oddawaj m y Uli więcej do tego żłoba! — krzy knęła błagalnie, a broda poczęła j ej drżeć i za chwilę płakały j uż wszy stkie trzy : pierwszoklasistka w białej bluzce z czarną aksam itką i granatowej spódniczce na szelkach, m am a
ubrana w elegancką sukienkę i siedzący w wózku m aluch. Sprawa nie by ła łatwa. Co zrobić? Gdzie znaleźć radę i opiekunkę dla Uli po wy j eździe Anki? Mam a z zaciętością pchała wózek i zagry zaj ąc wargi, intensy wnie m y ślała. Dziewczy nka pociągała nosem i m ocno trzy m ała za rękę m łodszą siostrę, chcąc j ej dodać otuchy. Postanowiła wy razić swój stanowczy sprzeciw, gdy by m am a j ednak chciała j utro zostawić Ulę w ty m więzieniu dla dzieci. Zm artwione, z pozwieszany m i nosam i, weszły do dom u. Tak j e zastał tata, kiedy wrócił z pracy. — Co tu tak cicho? — zdziwił się. — Coście takie m arkotne? — Bo Ula nie m oże wrócić do tego żłoba! Ona tak strasznie płakała! Zobacz ty lko! Tata, zm arszczy wszy brwi, patrzy ku m łodszej córce, która bawiąc się na podłodze w kuchni, wy gląda na całkiem zadowoloną. Bierze dziecko na ręce, tuli, całuj e. — Nie dam y j ej zrobić krzy wdy, prawda? — py ta starsza córka. — Nie dam y ! — odpowiada stanowczo tata, buj aj ąc m alutką, która j uż śm iej e się głośno, radosna i szczęśliwa. — Nie dam y ! Nie dam y ! Dobrze wam m ówić! — denerwuj e się m am a. — Przecież j ej do szkoły nie wezm ę! — Może Ania by j eszcze przy j echała? — nieśm iało sugeruj e starsza córka. — To zły pom y sł. Mam y za m ałe m ieszkanie — twierdzi tata. — Zresztą ona chce wy j ść za m ąż — dodaj e m am a. — I m usi zacząć zarabiać. — To m oże j a j utro zostanę? — proponuj e dziewczy nka. Rodzice patrzą na nią rozbawieni. — Ty m usisz iść do szkoły. Pierwsza klasa j est naj ważniej sza. Tata podchodzi z Ulą do okna, po chwili odwraca się i z uśm iechem m ówi do żony :
— Idź do pani Tokarskiej . — Po co? — Wy chowy wała Przem ka, teraz nie m a j uż z nim ty le pracy. Może zaj ęłaby się Ulą, to przecież ty lko kilka godzin dziennie. Idźcie wszy stkie trzy. Czuj ę, że się dogadacie. Mam a bierze m alucha na ręce, starsza córka z ciekawości i w poczuciu m isj i idzie za nią. Pukaj ą. Babcia Tokarska otwiera im z uśm iechem . — Pani sąsiadko — m am a rusza do ataku. — Czy nie zechciałaby pani zaopiekować się Ulą do czasu, aż czegoś nie wy m y ślę? By ła dziś pierwszy raz w żłobku, ale płakała przez cały czas, szkoda m i dziecka. Ja pracuj ę krótko, na ogół do wpół do pierwszej , o pierwszej by m j ą odbierała. Wiem , że z takim m aluchem j est dużo pracy, ale nie chcę za darm o, zapłacim y, ile pani zechce… — zawiesiła głos i patrzy ła błagalnie. Babcia uśm iechnęła się do Uli, która j akby wy czuła, że teraz kolej na nią, i wy ciągnęła rączki do starszej pani. — Pani wie, że j a nie j estem j uż pierwszej m łodości. Nie wiem , czy dam radę. W ty m wieku dzieci wy m agaj ą szczególnej opieki, zaraz będzie się uczy ła chodzić… — Chociaż na kilka dni, póki kogoś nie znaj dę! Błagam panią! — Zgoda! — Babcia Tokarska kiwa głową. — Spróbuj ę! — Całuj e w rączkę Ulę, która j uż wy ry wa się do m am y.
Następnego dnia rano m am a przy gotowała na talerzu drugie śniadanie i o wpół do ósm ej zaprowadziła m łodszą córkę do sąsiadki. Pełna obaw wy szła do pracy, denerwowała się przez cały dzień i j ak naj szy bciej wróciła. Ale obawy by ły naj zupełniej zby teczne. Ula rozgościła się u przy szy wanej babci. Nie płakała, czuła się tu j ak w dom u. U Tokarskich nigdy nie m ówiło się o Uli inaczej niż „nasza Ula”. Nazy wał j ą tak nawet
Przem ek, który przecież m ógłby by ć o nią zazdrosny. Rozwiązanie problem u by ło bliżej , niż ktokolwiek m ógłby przy puszczać. I wszy scy by li zadowoleni. Dwa lata później babcia Tokarska wiele razy zatrzy m y wała się przy ogrodzeniu przedszkola nr 3, żeby zobaczy ć swoj ą Ulę, kiedy ta biegała po placu zabaw. Zawsze wtedy m iała dla niej j akiś m ały słodki upom inek. I czasem by ło j ej sm utno, że przy szy wana wnuczka, porwawszy batonik czy ciastka, nie zaszczy cała j ej specj alny m i względam i.
Do szkoły pierwszoklasistka chodziła na ósm ą. Razem z m am ą pokony wała siedem set m etrów w m niej więcej dwadzieścia m inut. Idąc ulicą Błonie, w drugim bloku od końca, bodaj na pierwszy m piętrze, m ij ały m ieszkanie Andrzej a z przedszkola. Chodził do szkoły nr 2, czy li Dąbrówki, prawie się nie widy wali. Otworzy ł j ednak kiedy ś okno i na całe gardło krzy knął j ej im ię, co spowodowało, że za każdy m razem , m ij aj ąc j ego blok, dziewczy nka będzie się czuła dziwnie podekscy towana. Może czekała na kolej ny raz? Nie zdąży ła go zapom nieć. Ten senty m ent wróci niespodziewanie kilka lat później . W j edny m z parterowy ch okien przy Błoniu j akaś kobieta w siatce nałożonej na wałki codziennie wy kłada na parapet poduszki i kołdrę. Dochodząc do końca ulicy, m am a i córka kieruj ą się Mireckiego ku Siennickiej . Nikt j eszcze wtedy nie wpadł na pom y sł zrobienia dziury w płocie, która tak bardzo skróci drogę do szkoły dzieciom z tego osiedla. Przy Siennickiej , po przeciwnej stronie ulicy, tuż za skwerem stoi bardzo stary, zaniedbany, chy lący się ku ziem i drewniany dom z pobielony m i ścianam i i ostry m dwuspadowy m dachem kry ty m gontem , uważany za j eden z naj starszy ch w m ieście. Dziewczy nka czasem się zastanawia, kto w nim m ieszka, ale nigdy nikogo się tam nie widzi. Plan lekcj i na każdy dzień wy gląda tak sam o i składa się z dwóch godzin j ęzy ka polskiego i j ednej godziny m atem aty ki. Po zaj ęciach dziewczy nka zostaj e w świetlicy, czekaj ąc na m am ę.
Odrabia pracę dom ową, ry suj e nienawistne szlaczki, do który ch nigdy nie będzie m iała zacięcia, ćwiczy w zeszy cie w trzy linie pisanie kolej ny ch liter alfabetu, a w zeszy cie w kratkę kolej ny ch cy fr. Pisze pierwsze słowa, dodaj e pierwsze słupki. Czasem bawi się z koleżankam i lub czy ta książki. Nie lubi drugiego śniadania, na które w szkole serwuj e się m aślany rogalik ze szklanką m leka, i trochę zazdrości kolegom , że j edzą w szkole pachnący py sznie obiad, którego ona nigdy nie spróbuj e. Nauka przy chodzi j ej z łatwością. Dostaj e prawie sam e piątki. Rodzice się cieszą, ale też po cichu podej rzewaj ą, że stopnie Chudusia są stawiane na wy rost. Nie wiedzą, j aką naprawdę uczennicą j est ich córka. Boj ą się, że j ej wy chowawczy ni, koleżanka m am y, nie m ówi im prawdy, tak się zresztą często zdarza z dziećm i nauczy cielskim i. W źle poj ętej solidarności koledzy rodziców stawiaj ą zawy żone stopnie swoim uczniom , krzy wdząc ich w ten sposób. Z tej niepewności wy rwie ich dopiero kilka lat później grupa zupełnie nieznany ch wy chowawców, pod który ch opieką dziewczy nka będzie przeby wać przez sześć ty godni w górskim ośrodku wczasów zim owy ch, daleko od dom u, gdzie nikt ich nie znał. Wtedy odetchną z ulgą i kupią j ej w nagrodę radio tranzy storowe Koliber w skórzany m etui, które przez wiele lat będzie wisiało na kuchenny m oknie.
Raz w ty godniu w salce katechety cznej na ty łach m ińskiego kościoła odby wała się lekcj a religii. Dziewczy nka chodziła tam razem z kolegam i, wprost ze szkoły. Lekcj e by ły dość nudne, siostra stara i m arudna, chy ba nie lubiła dzieci, trochę straszy ła, znaj ąc ty lko ten sposób na ich uspokoj enie. Na ścianie wisiały : m apa przedstawiaj ąca Ziem ię Świętą z Galileą, Sam arią i Judeą, pokolorowany m i na zielono, różowo i beżowo, święte obrazy z aniołam i oraz sm utny Chry stus pokazuj ący swe rozdarte boleśnie serce. Dzieci siedzące w niewy godny ch, twardy ch, długich
ławkach po kilkoro w j ednej słuchały opowieści ze Starego i Nowego Testam entu, wierząc we wszy stko i hoduj ąc w sobie naiwną dziecięcą m iłość do Boga-człoweka. Zeszy ty do religii nie m iały ani linii, ani kratek, by ły gładkie, aby dobrze prezentowały się w nich ry sunki rodziców, bo za ry sunki dzieci siostra stawiała złe stopnie. Dziewczy nka m iała bardzo ładny zeszy t, j ej tata potrafił ry sować. Jego ry sunki by ły niczy m wy cięte z książki i to się siostrze podobało. Gorzej z ty m i, które uczniowie wy kony wali podczas lekcj i religii. By ły bezkształtne, pom azane, m am a denerwowała się i wy ry wała kartkę za kartką, a tata wieczorem ry sował j e j eszcze raz, bo zeszy t m usiał by ć piękny. Zanim dziewczy nka wy robiła sobie charakter pism a, który odpowiadał m am ie, padło wiele głośny ch i zbędny ch słów, wiele kartek zostało wy rwany ch i przepisany ch na nowo, popły nęło m nóstwo łez. Ale treści religij ne, sam kościół, z j ego m agią, m ilczący m i obrazam i święty ch, boleściwą figurą Chry stusa ukrzy żowanego, taj em niczy m i wotam i w gablotach, obrzędam i i ry tuałam i, rozpalały wy obraźnię dziewczy nki i j ej uczestniczący ch w religii koleżanek. Dekalog zaczęły poznawać w przedszkolu przez naiwne dziecięce ry m owanki, takie j ak: „Skarży py ta bez kopy ta, j ęzy k lata j ak łopata” czy „Kto oddaj e i zabiera, ten się w piekle poniewiera”. Znalazły się też oczy wiście takie uczennice, które na religię nie chodziły — by ły to córki pracowników woj ska, m ilicj i czy partii. Z powodu wy kony wanej przez rodziców pracy dzieci te nie przy stąpiły do Pierwszej Kom unii Świętej w ogóle lub zrobiły to w konspiracj i, w wioskach swoich dziadków. Jednej z takich pokrzy wdzony ch przez los koleżanek dziewczy nka wraz z przy j aciółką, zachowuj ąc wszelki ry tuał, udzieliły kom unii w dom u.
Mam a dziewczy nki j est opiekunką Spółdzielni Uczniowskiej Skrzat, do której zadań należy m iędzy inny m i prowadzenie sklepiku szkolnego, początkowo wy grodzonego w końcu j ednego z kory tarzy. Sprzedaj e się tu arty kuły szkolne: zeszy ty, ołówki, kredki, bibuły, ale przede wszy stkim
przy chodzi się, a raczej przy biega na przerwach po słody cze i oranżadę. Ekspedientkam i w sklepiku są starsze uczennice, które potrafią dobrze i szy bko liczy ć w pam ięci, bo żadny ch kalkulatorów nikt j eszcze wtedy nie posiada. Dziewczy nki m ogą sobie naj wy żej pom óc liczy dłam i, tej um iej ętności nauczano w szkole. Na drewniany ch liczy dłach liczono wszy stko z sukcesem i bez pom y łki. Codzienny utarg sklepiku wsy puj e się do woreczka. W dom u dziewczy nka pom aga m am ie w ustawianiu m onet nom inałam i. Potem dorośli zawij aj ą m onety w papier, tworząc rulony przy pom inaj ące dropsy. Okoliczne sklepy chętnie wy m ieniaj ą j e na banknoty. Spółdzielnia uczniowska rozprowadza też podręczniki i tuż przed zakończeniem roku szkolnego j est z ty m m nóstwo pracy. Trzeba przecież książki zam ówić w księgarni, przewieźć, sprzedać uczniom , kom pletuj ąc zestawy z różny ch kupek, a często by waj ą braki i niektóre książki sprzedaj e się dopiero we wrześniu. Na szczęście dla każdego poziom u nauczania istniej e ty lko j eden zatwierdzony przez m inisterstwo zestaw, ale i tak j est to poważna operacj a. Zebrane od uczniów pieniądze zawozi się do księgarni, a zy sk pozostaj e w spółdzielni. Wszy stkie operacj e finansowe spółdzielni: zakupy, utargi i inne koszty m am a księguj e w wielkiej księdze, nie wiadom o czem u zwanej „Dziennik Główna”. Jest ona tak duża, że wy staj e poza stół, i m a m nóstwo m aleńkich krateczek, w który ch m am a m usi precy zy j ne co do grosza nanosić wpły wy i wy datki. Potem zlicza strony „Ma” i „Winien” na duży m drewniany m liczy dle. Dziewczy nka m a takie sam o liczy dło, ty lko m ałe, z plastikowy m i koralikam i. Liczenie na nim j est bardzo łatwe. Na koniec w podsum owaniu księgi m am a i tak zawsze szuka j akiegoś grosza, co zabiera m nóstwo czasu i kosztuj e j ą wiele nerwów, ale m am a uparcie ślęczy przez pół nocy i na koniec znaj duj e j akiś drobny błąd w zapisie. Poprawia go trium falnie, dum na i szczęśliwa. Dziewczy nka zastanawia się, czy gdy by tego błędu nie zrobiła, m am a m iałaby w ogóle j akąś
fraj dę z wy pełniania Dziennika Głównej . Ale m a, oczy wiście, że m a. Może nie z sam ej czy nności księgowania, ale j est dum na, kiedy za zarobione przez spółdzielnię pieniądze m oże zafundować szkolnej druży nie harcerskiej przepiękny sztandar albo wy słać dzieciaki na obóz. Po to to robi.
Rok szkolny pły nie wartko, dziewczy nka czy ta j uż coraz pły nniej . Podczas j ednej z lekcj i polskiego pierwszaki odwiedzaj ą bibliotekę szkolną. Panuj e tu wszechobecna szarość. Książki, który ch zadaniem j est w m agiczny sposób przenosić dzieci do innego, kolorowego świata, j akby dla niepoznaki obłożono w j ednakowe brzy dkie okładki z papieru pakowego. Ma to zapobiec pobrudzeniu i zniszczeniu okładki, ale zabij a j edną z naj ważniej szy ch cech książek: ich rozm aitość. Stoj ą tu nieodróżnialne, niczy m robotnicy fabry czni, ubrane w j ednakowe szare fartuchy. Nie kokietuj ą, nie uśm iechaj ą się, nie kuszą. Stłoczone na półkach j edna obok drugiej , zniechęcaj ąco identy czne. I ty lko wy pisany na grzbiecie ty tuł pozwala się dom y ślić treści. Ty lko on walczy o czy telnika, bowiem okładka, nad którą grafik spędził m oże niej eden wieczór, j est skutecznie zam askowana. Dziewczy nka nie dy skutuj e z rozum ieniem świata narzucony m przez ustrój chłopów i robotników, którzy m aj ąc niewiele, ze wszy stkich sił starali się chronić swój doby tek. A książki by ły doby tkiem szkoły, m iały starczy ć na lata, podobnie j ak przy kry wane ceratą stoły czy chronione narzutam i wersalki w robotniczy ch dom ach. Podobną funkcj ę spełniały obowiązkowe fartuszki szkolne: chroniły ubrania przed zabrudzeniem i m aksy m alnie uj ednolicały dzieci. Chroniło się również zeszy ty i podręczniki. Jeśli nie by ło pasuj ący ch okładek z plastiku, podręczniki obkładało się w dostępny w m niej szy ch arkuszach, niby kolorowy, ale w gruncie rzeczy niewiele weselszy od szarego, szaroniebieskofioletowy papier zwany m arm urkowy m . Skoro okładki by ły j ednakowe, książki do poszczególny ch przedm iotów odróżniało się po
specj alnej wizy tówce — m etry czce naklej anej na froncie. Czasem m ożna też by ło kupić gotowe papiery okładkowe, drukowane w j akieś wzory, na przy kład herby m iast lub kwiaty, te m iały wy drukowaną m etry czkę. Mim o swej szarości biblioteka nie zniechęciła dziewczy nki, która od pierwszej wizy ty zaczęła wy poży czać książki. Na początek grubaśną Pyzę na polskich dróżkach Hanny Januszewskiej . Rozpiera j ą dum a, że j ej pierwsza w całości przeczy tana książka m a ty le stron. Od tej pory nie ustanie w usiłowaniach dogonienia literatury, czy ta na wy ścigi z pisarzam i, którzy j ednak nie pozostawią j ej szansy wy grania. To zresztą pocieszaj ące, bo nigdy nie zabraknie nowy ch lektur. Czy ta wszy stko, nawet gazety rozłożone na półce w przedpokoj u, gdzie rodzice przechowuj ą buty. Młody um y sł j est chłonny i wiele zapam iętuj e. Stara się też dopasować posiadaną wiedzę do sy tuacj i. Dziewczy nka uczy się zresztą nie ty lko w szkole, ale i podczas korepety cj i, udzielany ch przez m am ę m niej zdolny m uczniom . Często zdum iewa j ą to, że nie m ogą poj ąć czegoś, co ona, siedząc obok i ry suj ąc, pozornie niezainteresowana, j uż dawno zapam iętała. Wy skakuj e wtedy z j akąś uwagą, wprawiaj ąc otoczenie w konfuzj ę. Kiedy ś przy szła z wizy tą koleżanka m am y. Panie, nie zważaj ąc na dziecko, plotkuj ą w naj lepsze. Dziewczy nka bawi się na podłodze, buduj ąc dom . Któraś z pań, załam uj ąc ręce, m ówi: — Nie sądziłam , że to zrobi, z pozoru to taka m ądra dziewczy na. — Pozory m y lą! — dziecko wy pala bez pardonu, pam iętaj ąc ty tuł felietonu z „Ży cia Warszawy ” i bły skawicznie dopasowuj ąc swą świeżą wiedzę do sy tuacj i.
Dziewczy nka lubi szkołę. Jest pilna i grzeczna. Nic j ej w ty ch pierwszy ch latach nie odstręcza. Nie m a nielubiany ch przedm iotów, wszy stko idzie gładko. Naj bardziej podoba j ej się w szkole to, że chłopaki ani przez chwilę nie m y ślą o całowaniu, widać wy rośli j uż z ty ch głupot. Opowie
o ty m m am ie podczas wy kopków, kiedy poj edzie do Barczącej , aby pom óc w zbieraniu ziem niaków z pola. Całkiem poważnie zwierzy się z ulgi, j aką z tego powodu odczuwa, wprawiaj ąc j ą pewnie w świetny hum or.
Przy codzienny ch obowiązkach j esień m ij a bardzo szy bko i j uż zaczy na popady wać drobny śnieżek. Na święta j est go j eszcze bardzo m ało. Rodzina postanawia się spotkać w Barczącej . I tu podczas Wigilii dociera do nich przy wieziona przez przy rodnią siostrę taty, Joannę, tragiczna wieść o śm ierci Włady sława Kolasińskiego seniora. Od j akiegoś czasu chorował na astm ę, ale śm ierć j est zawsze dla rodziny zaskoczeniem . Nie zdąży li usiąść do kolacj i. Kiedy wrócili z piekarni i sklepu i zakrzątnęli się, aby przy gotować wieczerzę, rozpoczęła się agonia. Gutowscy przy j eżdżaj ą na Nadrzeczną następnego dnia. W m ieszkaniu panuj e przy gnębiaj ąca atm osfera, którą potęguj e otwarta trum na z nieboszczy kiem , ustawiona na środku pokoj u. Zm arły m a twarz koloru pergam inu, zapadnięte oczy i policzki. Leży w trum nie niczy m na wąskim łóżku, w złożony ch dłoniach trzy m a święty obrazek. Dziewczy nka trochę się boi. Patrzy niepewnie na trum nę obstawioną kwiatam i i świecam i. To j ej pierwszy kontakt ze śm iercią. Zbiera j ej się na płacz. Te święta upły ną pod znakiem pierwszej żałoby w j ej ży ciu. Rodzina pożegna zm arłego, dziewczy nka zaś nie zauważy nawet, że furtkę do j ej raj u kopnęło właśnie prawdziwe ży cie. XXI Na twoj ej kanapie od kilku dni leży wy j ęty w sy lwestra garnitur. Nawet nie pam iętałam , że taki m asz. Jest w dobry m stanie, wiem j ednak, że nie będziesz go j uż nosił. Krótka rozm owa telefoniczna potwierdza m oj e dom y sły. Postanawiam go oddać. Stoj ę przed otwartą szafą i m y ślę, że j uż czas, aby ś przy j echał i zrobił tu porządek. Nie chcę odbierać ci prawa do tego pokoj u. Tak długo, j ak będę o ty m decy dować, pozostanie twój . Ale chciałaby m , aby ś
wprowadził tu trochę ładu. Usiłuj ę sobie przy pom nieć dzień, w który m się wy prowadziłeś, pierwszą noc, kiedy cię nie by ło, i nie potrafię. Mam do siebie żal. Może trzeba to by ło zapisać? Niektóre przeży cia wy daj ą się nam tak ważne, że j esteśm y pewni ich trwałości. Ty m czasem m inęło niecałe pół roku, a j a j uż nic nie pam iętam ! Pam iętam pustkę, pam iętam m ój ból, pam iętam oczekiwanie na każdy twój telefon, ale tego konkretnego wieczoru nie potrafię sobie przy pom nieć. Jaki by ł dzień ty godnia? Co wtedy robiłam ? O której wy szedłeś? Co powiedziałeś? Jak to się stało, że zapom niałam coś, co wy darzy ło się zaledwie kilka m iesięcy tem u? Nie m y ślę j uż obsesy j nie, co m ógłby ś zj eść, j eśli niespodziewanie wpadniesz. Znacznie zm niej szy łam zakupy. Choć zim a j est łagodna tego roku, codziennie rano chodzę z psam i nad kanałek i niczy m wiej ska gospody ni karm ię dzikie kaczki. Kiedy spadł śnieg, kupiłam worek karm y, sy pię im codziennie w ty m sam y m m iej scu, przy wołuj ąc j e zupełnie j ak m oj a babcia: — Taś! Taś! Taś! I j uż pły ną, wietrząc bliskie śniadanie. Kiedy się czasem spóźniam , widzę ich ślady na śniegu tam , gdzie wczoraj wy sy pałam karm ę. Cieszę się, kiedy wy chodzą na ulicę, bo m am nadziej ę, że to m nie wy patruj ą. Lubię spoglądać z niewielkiej odległości, j ak gram olą się po strom y m brzegu, a potem j edzą, wracaj ą, aby się napić wody, i znów wchodzą. Niektóre sam ce staraj ą się przegonić konkurentów do uczty, dlatego sy pię po trosze karm y w kilku m iej scach. Inna grupka ptaków lekceważy m oj e zaloty. Pły waj ą daleko, nie reaguj ą na wołanie, oboj ętni, zaj ęci sobą indy widualiści. Te przy kuwaj ą m oj ą uwagę. Zastanawiam się, czem u przy pisać ich lekceważenie? Nie m am dla nich zby t wiele czasu, psy stoj ą niespokoj nie, Milka naj chętniej rozpędziłaby stado, Nesia, nudząc się, popiskuj e z cicha lub zła podgry za sm y cz. Nasy ciwszy oczy widokiem kaczek, podchodzę do uwiązany ch w pewnej odległości psów i ruszam y w dalszą drogę.
Przy szła dziś do m nie we śnie ta powieść. Stałam po nieparzy stej stronie ulicy Warszawskiej i widziałam , że dom m oj ego dzieciństwa j est właśnie rozbierany. Jacy ś ludzie chodzili po pusty ch wnętrzach, ściany by ły j uż częściowo zburzone. Pom y ślałam w panice: Nie m am aparatu! Powinnam tam pobiec, zrobić zdj ęcia, zobaczy ć, to ostatni m om ent! Zawsze chciałam tam wrócić!. Nie zdąży łam , obudziłam się. To prawda, zawsze chciałam tam wrócić, raz nawet m i się udało, chociaż m oże to też by ł ty lko sen? Ale chy ba nie, bo skąd by m wiedziała, że powrotu nie m a, skoro nawet proporcj e uległy zachwianiu? Dom nie by ł tak olbrzy m i, j a urosłam , on zm alał. A potem nigdy j uż się nie odważy łam . Nie potrzebowałam go, podobnie j ak nie potrzebowałam m oj ego porcelanowego kom pletu do herbaty. Nie potrzebowałam też ludzi, który ch tam poznałam . Niektórzy j eszcze ży j ą, ty ch by ć m oże kiedy ś uda m i się spotkać, j ednak kilkoro j uż odeszło. Niektórzy całkiem niedawno. Żałuj ę, że nie znalazłam sposobności, żeby ich odwiedzić. Kiedy teraz stoj ę po drugiej stronie ulicy i patrzę na dom m oj ego dzieciństwa, zm agam się z przepełniaj ący m m nie uczuciem zawodu. Nie wy gląda j uż tak j ak dawniej . Pokry ty nowy m dachem , odnowiony, prezentuj e się lepiej niż wtedy, kiedy j a w nim m ieszkałam . Ale to nie j est tam ten dom . Nigdy nie będzie. Jest zwy czaj ny. Idąc ulicą, nie zwróciliby ście na niego uwagi. Mieszkaj ą tu, nie wiedząc o niczy m , j acy ś obcy ludzie. Zm agaj ą się z codziennością, m oże na coś czekaj ąc. Przeży waj ą chwile sm utku i radości, j ak m y kiedy ś, pewnie m arzą o przeprowadzce do innego, nowocześniej szego dom u? A dla m nie to m iej sce, niczy m raj utracony, j uż na zawsze pozostanie święte. Wiem j ednak, że nawet gdy by udało m i się wej ść na podwórko, nie odnaj dę tam tej dziewczy nki. Kiedy się z nią
rozstałam ? W liceum ? Na studiach? Przeprowadzaj ąc się do Warszawy ? Gdy poszłam do pracy ? Kiedy wy szłam za m ąż? Urodziłam sy nów? Kiedy skończy ło się m oj e dzieciństwo? Musi by ć j akiś uchwy tny m om ent. A m oże wy ciekało po kropli, dzień po dniu? Może wciąż j eszcze, póki pam iętam , m am j e w sobie? Może ty lko obrosło zewnętrzny m i warstwam i? Moj a twarz nie przy pom ina twarzy tam tego dziecka, j ak drzewo z popękaną korą nie przy pom ina m łodej sadzonki. Patrzę na tę m ałą z zewnątrz. W j ej historii są całe m iesiące i lata luk. Nie potrafię o nich niczego powiedzieć. Zapam iętałam tak niewiele! Ale cóż m iałam zapam iętać, skoro w m oim ży ciu nic się nie działo? Dni spokoj nie m ij ały j eden za drugim , czasem przedzielone świętem lub j akąś m aleńką burzą. Czekałam na coś niesprecy zowanego. Może na dorosłość? Na siebie taką, j aka dziś j estem ? Na siebie inną? Patrzy łam w ty m kierunku, j ednak nie widziałam niczego. Miałam ty lko m oj e m arzenia dziewczy nki z m ałego prowincj onalnego m iasteczka, które urodziły się na ty m wy brukowany m kam ieniam i podwórku, w ty m dom u bez kanalizacj i, w biedny m m ieszkaniu na poddaszu. Zresztą nawet kiedy j uż um iałam pisać, m oj e ży cie nigdy nie wy dawało m i się godne uwiecznienia. Gdy by m prowadziła pam iętnik, przy naj m niej fakty by się ostały. A na faktach, j ak na rusztowaniu, m ożna by osadzić uczucia. Ży j ąc teraźniej szością, sądzim y, że zapam iętam y wszy stko, a czego nie zdołam y zapam iętać, widać nie j est godne pam iętania. Ale nadchodzi taki m om ent, kiedy pragniem y pochy lić się nad własny m ży ciem , kiedy nasze dzieciństwo, każdy j ego dzień, staj e się nagle równie ważne j ak nasza dorosłość. I często trafiam y w pustkę. Bardzo żałuj ę, że tak niewiele opowiadałam wam o moim dzieciństwie. Już nigdy tego nie naprawię. Kiedy ś spróbuj ę opowiedzieć o nim moim wnukom . Mogłaby m zacząć na przykład tak: — Czy opowiadałam wam już o dniu, w którym urodziła się moja siostra?
Ale dość już, zrobiło się późno, muszę wyjść z psami na spacer. Na dworze jest pięknie, właśnie spadł świeży śnieg.
Anin, 5 lutego 2013–22 lutego 2015