Diana
Gabaldon Kość z kości An echo in the bone
Z angielskiego przełożyła Barbara Gadomska
Wszystkim moim dobrym pso...
362 downloads
16 Views
3MB Size
Diana
Gabaldon Kość z kości An echo in the bone
Z angielskiego przełożyła Barbara Gadomska
Wszystkim moim dobrym psom: Penny Louise Tipper Johnowi Flipowi Archiemu i Edowi Tim Spotsowi Emily Ajaxowi Molly Gusowi Homerowi i JJ
Prolog Ciało jest zdumiewająco plastyczne, dusza jeszcze bardziej. Są jednak rzeczy, z których nie sposób się otrząsnąć. Tak mówisz, a nighean? To prawda, ciało łatwo zranić, a ducha można złamać. A jednak jest w człowieku coś, czego nigdy nie da się zniszczyć.
Część Pierwsza
Mącenie wód
1. Jedni naprawdę umierają... Wilmington, kolonia Karolina Północna, lipiec 1776 Głowa pirata zniknęła. William słyszał, jak grupa gapiów, stojąca obok na nabrzeżu, deliberuje, czy się jeszcze wynurzy. - Nooo, z nim już koniec - powiedział obszarpany mieszaniec, kręcąc głową. - Jak go agator nie weźmie, weźmie woda. - Nie - zaprotestował jakiś człowiek przybyły z głębi lądu, żując tytoń i spluwając do wody. - Ma jeszcze dzień, może dwa. Te ścięgna, co trzymają głowę, wysychają na słońcu i robią się twarde jak żelazo. Widziałem to nieraz u jeleni. William zauważył, że pani MacKenzie zerknęła przelotnie w stronę portu i odwróciła wzrok. Pobladła, więc przesunął się lekko, by zasłonić jej widok na mężczyzn i brązowe fale choć od kiedy zaczął się przypływ, ciała przywiązanego do pala oczywiście nie było już widać. Pal wciąż jednak wystawał nad wodę, przypominając, jaką cenę płaci się za zbrodnie. Pirata skazano na śmierć przez utopienie i kilka dni temu przywiązano na terenie zalewowym, a fakt, że jego rozpadające się szczątki wciąż wisiały przy palu, stanowił stały temat rozmów. - Jem! - krzyknął nagle ostro pan MacKenzie, wyminął Williama i rzucił się za synem. Rudy jak matka chłopczyk oddalił się, by posłuchać rozmowy mężczyzn, teraz zaś pochylał się niebezpiecznie nad wodą, trzymając się pachołka cumowniczego i próbując wypatrzyć martwego pirata. Pan MacKenzie złapał chłopca za kołnierz, odciągnął od brzegu i uniósł w ramionach, choć mały walczył i wyrywał się z powrotem ku bagnistemu portowi. - Chcę zobaczyć, jak agator je pirata, tatusiu! Gapie roześmieli się. Nawet MacKenzie uśmiechnął się mimowolnie, ale na widok wyrazu twarzy żony natychmiast spoważniał. W jednej chwili znalazł się u jej boku i podtrzymał ją za łokieć. - Chyba musimy już iść - powiedział, przekładając synka na drugie ramię, by łatwiej podtrzymać żonę. Była wyraźnie zdenerwowana. - Porucznik Ransom... to znaczy lord Ellesmere - poprawił się z przepraszającym uśmiechem - z pewnością ma inne zajęcia. Była to prawda. William był umówiony na kolację z ojcem. Ojciec jednak wyznaczył na
miejsce spotkania tawernę tuż po drugiej stronie nabrzeża, więc nie groziło im, że się rozminą. William nalegał zatem, by jeszcze zostali, ponieważ polubił ich towarzystwo szczególnie towarzystwo pani MacKenzie. Ona jednak uśmiechnęła się z żalem, chociaż kolory zaczęły jej już wracać na twarz, i pogłaskała okrytą kapturkiem główkę niemowlęcia, które trzymała w ramionach. - Nie, naprawdę musimy już iść. - Spojrzała na syna, który wciąż usiłował wyrwać się ojcu, i William zauważył, że przemknęła wzrokiem po porcie ze sterczącym nad wodą palem. Odwróciła się jednak i utkwiła oczy w twarzy Williama. - Maleńka zaraz się obudzi i będzie chciała jeść. Bardzo miło było pana spotkać, żałuję, że nie możemy porozmawiać dłużej. Powiedziała to bardzo szczerze i dotknęła lekko jego ramienia. Poczuł miły dreszcz. Gapie prowadzili teraz zakłady, czy pirat się jeszcze pojawi, choć na pierwszy rzut żaden z nich nie miał ani grosza. - Dwa do jednego, będzie tam ciągle, kiedy zacznie się odpływ. - Pięć do jednego, że ciało będzie, ale bez głowy. Nieważne, co ty tam mówisz o tych ścięgnach, Lem, gdy przyszedł przypływ, jego głowa wisiała już na nitce. Następny na pewno ją zabierze. Mając nadzieję zagłuszyć tę wymianę zdań, William rozpoczął skomplikowane pożegnanie, posuwając się nawet do ucałowania dłoni pani MacKenzie zgodnie z najlepszymi dworskimi manierami, a także pocałował rączkę niemowlęcia, na co wszyscy się roześmieli. Pan MacKenzie rzucił mu dość dziwne spojrzenie, ale nie był chyba urażony. Uścisnął mu dłoń na modłę republikańską i przeciągnął żart, stawiając na ziemi syna i skłaniając go, by również uścisnął dłoń Williamowi. - Zabił pan kogoś? - zapytał chłopiec z zainteresowaniem na widok mundurowej szpady Williama. - Jeszcze nie - odrzekł William, uśmiechając się. - Mój dziadek zabił mnóstwo ludzi. - Jemmy! - upomnieli go oboje rodzice równocześnie. Chłopczyk energicznie wzruszył ramionami. - Ale to prawda. - Z pewnością twój dziadek to dzielny mężczyzna i krew mu niestraszna - zapewnił go poważnie William. - Król zawsze potrzebuje takich ludzi. - Mój dziadek mówi, że król może go pocałować w dupę - stwierdził chłopiec rzeczowo. - Jemmy! Pan MacKenzie zakrył dłonią usta gadatliwego potomka.
- Dobrze wiesz, że dziadek niczego takiego nie powiedział - oburzyła się pani MacKenzie. Chłopczyk pokiwał głową potwierdzająco, a ojciec cofnął dłoń. - Nie, ale babcia powiedziała. - No, to już bardziej prawdopodobne - mruknął pan MacKenzie, starając się nie roześmiać - ale i tak nie mówimy takich rzeczy żołnierzom. Oni pracują dla króla. - Aha. - Jemmy najwyraźniej tracił już zainteresowanie. - Czy teraz zaczyna się odpływ? zapytał z nadzieją w głosie, jeszcze raz wykręcając głowę ku portowi. - Nie - zaprzeczył zdecydowanie pan MacKenzie. - Dopiero za wiele godzin. Będziesz już w łóżku. Pani MacKenzie uśmiechnęła się przepraszająco do Williama, rumieniąc się uroczo zawstydzona. Rodzina oddaliła się z pewnym pośpiechem, William zaś został, na pół rozbawiony, na pół zażenowany. - Hej, Ransom! Odwrócił się na dźwięk swego nazwiska i zobaczył Harry'ego Dobsona i Colina Osborna, dwóch podporuczników z jego pułku, którzy najwyraźniej umknęli od obowiązków w chęci zakosztowania rozkoszy Wilmington - jakiekolwiek by one były. - Z kim rozmawiałeś? - Dobson z zainteresowaniem patrzył za oddalającą się grupą. - Z panem i panią MacKenzie. Przyjaciółmi mego ojca. - Ach, mężatka. - Dobson wciągnął policzki, nie spuszczając wzroku z Brianny. - Cóż, będzie nieco trudniej, jak sądzę, ale czymże byłoby życie bez wyzwań? - Wyzwań? - William spojrzał kpiąco na swego drobnego towarzysza. - Zwracam ci uwagę, że jej mąż jest mniej więcej trzy razy taki jak ty. Osborn roześmiał się, czerwieniejąc na twarzy. - A ona jest dwa razy taka jak on. Rozgniotłaby cię, Dobby. - Dlaczego uważasz, że chcę być na dole? - spytał z godnością Dobson. Osborn zaniósł się śmiechem. - Ty masz jakąś obsesję na punkcie olbrzymek - zauważył William. Popatrzył za rodzinną grupą, która już znikała z pola widzenia na końcu ulicy. - Ta kobieta jest niemal tak wysoka jak ja. - No tak, wcieraj sól w tę ranę, wcieraj. Osborn, który był wyższy niż mierzący metr pięćdziesiąt Dobson, ale jednak dobrą głowę niższy od Williama, żartobliwie próbował kopnąć go w kolano. William uchylił się i szturchnął Osborna, który pochylił się i popchnął go na Dobsona. - Panowie! - Groźny głos sierżanta Cuttera z cockneyowskim akcentem sprawił, że
natychmiast się wyprostowali. Mieli wyższe szarże niż sierżant, ale żaden z nich nie odważyłby się czegoś na ten temat powiedzieć. Cały pułk bał się sierżanta Cuttera - starszego niż sam pułk, wzrostu mniej więcej Dobsona, ale w drobniutkim ciele skrywającego wściekłość potężnego wulkanu tuż przed wybuchem. - Sierżancie. - Najstarszy z tej grupy porucznik William Ransom, earl Ellesmere, wyprostował się, wciskając podbródek w plastron. Osborn i Dobson pospiesznie poszli w jego ślady, trzaskając obcasami. Cutter przespacerował się przed nimi tam i z powrotem jak czający się gepard. William pomyślał, że niemal da się wyczuć zamiatający na boki ogon i łakome oblizywanie zębów. Czekanie na atak było gorsze niż ugryzienie w tyłek. - A gdzie wasi żołnierze? - warknął Cutter. - Panowie? Osborn i Dobson zaczęli się pospiesznie usprawiedliwiać, natomiast porucznik Ransom tym razem był czysty jak łza. - Moi ludzie strzegą pałacu gubernatora pod dowództwem porucznika Colsona. Otrzymałem przepustkę, sierżancie, by zjeść kolację z ojcem - powiedział z szacunkiem. Udzielił mi jej sir Peter. Z sir Peterem Packerem trzeba było się liczyć, więc Cutter zaniechał ataku, ale ku zaskoczeniu Williama to nie nazwisko sir Petera wywołało tę reakcję. - Pański ojciec? - Sierżant zmrużył oczy. - Czyli lord John Grey, prawda? - Hmm, tak - odpowiedział ostrożnie William. - Czy pan go zna? Zanim Cutter zdołał odpowiedzieć, otwarły się drzwi pobliskiej tawerny i pojawił się w nich ojciec Williama. William uśmiechnął się z radością, że ojciec tak dobrze wyczuł moment, natychmiast jednak spoważniał, bo sierżant wlepił w niego stalowe spojrzenie. - Niech pan się do mnie nie szczerzy jak włochata małpa - zaczął sierżant niebezpiecznym tonem, ale lord John przerwał mu, klepiąc poufale po ramieniu. Żaden z trzech młodych poruczników nie odważyłby się na to za żadne pieniądze. - Cutter - powiedział lord John, uśmiechając się ciepło. - Tak też myślałem, słysząc te słodkie tony. Powiedziałem sobie: niech mnie diabli, jeśli to nie sierżant Aloysius Cutter. Nie ma na świecie drugiego takiego człowieka: brzmi jak buldog, który połknął kota i przeżył to doświadczenie, żeby o nim opowiedzieć. - Aloysius - bezgłośnie powiedział Dobson do Williama, ten jednak tylko chrząknął w odpowiedzi, nie mogąc nawet wzruszyć ramionami, ponieważ ojciec skupił teraz uwagę na nim. - Williamie - powiedział, witając go skinieniem głowy - ależ jesteś punktualny.
Przepraszam, że się spóźniłem. Zatrzymano mnie. - Zanim William zdążył cokolwiek powiedzieć lub przedstawić pozostałych, lord John zagłębił się we wspominki z sierżantem Cutterem o dawnych wspaniałych czasach na równinie Abrahama z generałem Wolfe'em. Dzięki temu trzej młodzi oficerowie odprężyli się, a dla Dobsona oznaczało to powrót do poprzedniego wątku. - Powiedziałeś, że ta ruda laleczka to przyjaciółka twojego ojca? - szepnął do Williama. Dowiedz się od niego, gdzie się zatrzymała, co? - Idiota - syknął Osborn. - Nie jest nawet ładna, ma taki długi nos jak... jak Willie. - Mój wzrok nie sięgnął jej twarzy - parsknął Dobson - ale wprost na poziomie oczu miałem jej cycki, a te... - Dupek! - Ciii - Osborn przydeptał Dobsonowi stopę, by zamilkł, bo lord John zwrócił się ku młodym ludziom. - Czy przedstawisz mi swoich przyjaciół, Williamie? - spytał uprzejmie. William uczynił to, spłoniony, bo jak dobrze wiedział, mimo służby w artylerii jego ojciec miał znakomity słuch. Osborn i Dobson ukłonili się, najwyraźniej pełni nabożnego podziwu. Nie zdawali sobie sprawy, kim jest ojciec Williama; ten zaś był równocześnie dumny, że zrobiło to na nich wrażenie, i nieco zdenerwowany, że odkryli tożsamość lorda Johna. Przed jutrzejszą kolacją rozejdzie się to już po całym pułku. Oczywiście sir Peter wiedział już wcześniej, ale... Przywołał się do porządku, zdając sobie sprawę, że ojciec żegna się z młodymi porucznikami; odwzajemnił salut sierżanta Cuttera pospiesznie, ale jak należy, po czym ruszył za ojcem, zostawiając Dobby'ego i Osborna swojemu losowi. - Widziałem, że rozmawiałeś z państwem MacKenzie - odezwał się od niechcenia lord John. - Mam nadzieję, że u nich wszystko w porządku. - Rzucił spojrzenie wzdłuż nabrzeża, ale Brianna i Roger już dawno zniknęli z pola widzenia. - Tak mi się wydaje - powiedział Willie. Nie zamierzał pytać, gdzie się zatrzymali, ale wciąż był pod wrażeniem tej młodej kobiety. Nie potrafił powiedzieć, czy jest ładna, czy nie, zapamiętał jednak jej oczy, cudownie głębokie i niebieskie, z długimi, rudymi rzęsami, utkwione w nim z pochlebiającą mu intensywnością, która rozgrzewała serce. Groteskowo wysoka oczywiście, ale... O czym on myśli? Ta kobieta była mężatką, miała dzieci, a jeszcze do tego była ruda. - Czy... Hmm, papa zna ich od dawna? - spytał z myślą o zdumiewająco przewrotnych poglądach politycznych najwyraźniej cechujących tę rodzinę. - Tak, dość długo. Jest córką jednego z moich najdawniejszych przyjaciół, pana Jamesa
Frasera. Pamiętasz go może? William zmarszczył brwi, nie mogąc przypomnieć sobie nazwiska. Jego ojciec miał tysiące przyjaciół, jak mógłby... - Och! - wykrzyknął nagle. - To nie angielski przyjaciel. Czy to nie pana Frasera odwiedziliśmy w górach, wtedy gdy papa zachorował na odrę? Zrobiło mu się trochę niedobrze, gdy przypomniał sobie ten straszny czas. Podróżował przez góry głęboko nieszczęśliwy, jego matka zmarła zaledwie miesiąc wcześniej. Lord John zachorował na odrę i William był pewien, że także i on umrze, zostawiając go samego gdzieś w dziczy. Jego głowę bez reszty wypełniały strach i żałoba, zapamiętał więc z tych odwiedzin tylko niejasne obrazy. Miał wrażenie, że pan Fraser zabrał go na ryby i że był dla niego miły. - Tak - potwierdził ojciec, uśmiechając się lekko. - Jestem wzruszony, Willie. Myślałbym raczej, że będziesz pamiętać tę wizytę bardziej ze względu na swoje własne nieszczęsne przygody. - Nieszczęsne? - Nagle przypomniał sobie, a za przypomnieniem przyszła fala gorąca; oblał się warem, wyczuwalnym nawet w wilgotnym letnim powietrzu. - Wielkie dzięki. Udało mi się wyrzucić to z pamięci, póki papa o tym nie wspomniał. Jego ojciec śmiał się, nie próbując nawet tego ukryć. Wprost skręcał się ze śmiechu. - Przepraszam, Willie. - Lord John łapał powietrze i wycierał oczy rogiem chusteczki. Nic na to nie poradzę. To było najbardziej... najbardziej... Och, Boże, nigdy nie zapomnę, jak wyglądałeś, gdy wyciągnęliśmy cię z tej latryny. - Papa wie, że to był wypadek - stwierdził sztywno William. Na wspomnienie upokorzenia paliły go policzki. Dobrze, że córki Frasera wówczas tam nie było, nie była więc świadkiem jego upokorzenia. - Tak, oczywiście, ale... - Lord John przycisnął do ust chustkę, a ramiona wciąż mu drżały. - Proszę, niech papa sobie nie żałuje - powiedział chłodno William. - A gdzie my właściwie, do diabła, idziemy? Dotarli już do końca nabrzeża, ale lord John, wciąż parskając jak delfin, parł dalej. Skręcili w jedną ze spokojnych, obrzeżonych drzewami uliczek, odległych od tawern i karczm otaczających port. - Wieczerzamy z niejakim kapitanem Richardsonem - wyjaśnił ojciec, opanowując się z wyraźnym trudem. Odkaszlnął, wydmuchał nos i wsunął chustkę na powrót do kieszeni. - W domu niejakiego pana Bella. Dom pana Bella był pomalowany na biało, wyglądał czysto i dostatnio, ale bez ostentacji.
To samo można było powiedzieć o kapitanie Richardsonie. Był w średnim wieku, z dobrze obciętymi włosami i w dobrze uszytym ubraniu, ale pozbawionym wyraźnego stylu. Twarz miał taką, że po dwóch minutach trudno byłoby go rozpoznać w tłumie. Znacznie silniejsze wrażenie wywierały dwie panny Bell, szczególnie młodsza, Miriam, o złotoblond kosmykach wysuwających się spod czepka. Przez całą kolację nie spuszczała z Williama dużych okrągłych oczu. Siedziała zbyt daleko, by mógł z nią rozmawiać, uznał jednak, że wystarczy mową oczu dać jej znać, że zainteresowanie jest odwzajemnione, a jeśli później pojawi się szansa na bardziej osobisty kontakt... Uśmiech i skromne opuszczenie rzęs koloru miodu, a następnie szybkie zerknięcie ku otwartym drzwiom prowadzącym na boczny ganek wystarczyło. Odpowiedział uśmiechem. - Jak sądzisz, Williamie? - odezwał się jego ojciec, na tyle głośno, by William zrozumiał, iż pytanie zostało zadane po raz drugi. - Och, słucham? Hmm, co myślę? - spytał, bo ostatecznie był to ojciec, a nie dowódca. Ojciec rzucił mu wymowne spojrzenie - choć nie tak wymowne, jakie by rzucił, gdyby nie byli w towarzystwie - ale cierpliwie powtórzył. - Pan Bell pytał, czy sir Peter zamierza długo zostać w Wilmington. Pan Bell, siedzący u szczytu stołu, pochylił uprzejmie głowę, ale William zauważył, że ostro spojrzał na Miriam. Może lepiej pojawić się tu jutro, gdy pan Bell opuści dom, by pójść do pracy. - Och, wydaje mi się, że nie zostaniemy tu długo, sir - odrzekł z szacunkiem, zwracając się do pana Bella. - O ile rozumiem, główny problem powstał w głębi kraju, więc zapewne bez zwłoki udamy się tam, by zaprowadzić spokój. Gospodarz wyglądał na zadowolonego, choć William dostrzegł kącikiem oka, że Miriam wdzięcznie wydęła wargi, słysząc o jego rychłym wyjeździe. - To dobrze, dobrze - powiedział jowialnie pan Bell. - Niewątpliwie dołączą do was setki lojalistów. - Niewątpliwie, sir - mruknął William, nabierając łyżkę zupy. Nie sądził, by pan Bell znalazł się wśród ochotników. Nie wyglądał na takiego, co by lubił długie marsze; zresztą pomoc wielu niewyszkolonych, uzbrojonych w łopaty prowincjuszy i tak nie byłaby szczególnie przydatna; nie mógł jednak tego powiedzieć. Usiłując zobaczyć Miriam, nie patrząc na nią wprost, William dostrzegł wymianę spojrzeń między ojcem a kapitanem Richardsonem i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać nad zgromadzonym towarzystwem. Ojciec wyraźnie powiedział, że wieczerzają z kapitanem Richardsonem, co oznaczało, że celem tego wieczoru było spotkanie z kapitanem. Dlaczego?
W tej chwili pochwycił spojrzenie panny Lillian Bell, która siedziała naprzeciwko niego, obok lorda Johna, i przestał myśleć o kapitanie Richardsonie. Zauważył, że ma ciemne oczy, jest wyższa i szczuplejsza niż siostra, ale całkiem ładna. Niemniej jednak, gdy pani Bell i jej córki wstały, a panowie po kolacji wyszli na ganek, William bez zdziwienia stwierdził, że stoi na jednym jego końcu z kapitanem Richardsonem, podczas gdy na drugim końcu ojciec wciąga pana Bella w ożywioną dyskusję o cenach smoły. Ojciec potrafił rozmawiać o wszystkim ze wszystkimi. - Chciałem panu złożyć pewną propozycję, poruczniku - powiedział Richardson po wymianie zwykłych grzeczności. - Słucham, sir - odrzekł William z szacunkiem. Obudziła się w nim ciekawość. Richardson był kapitanem dragonów, ale obecnie nie przebywał w swoim regimencie. Wyjaśnił to przy kolacji, wspominając, że otrzymał zadanie specjalne. Jakiego rodzaju? - Nie wiem, co ojciec panu powiedział o mojej misji? - Nic nie powiedział, sir. - Ach tak. Zlecono mi gromadzenie informacji w Departamencie Południa. To nie znaczy, że dowodzę takimi operacjami, proszę mnie dobrze zrozumieć. - Kapitan uśmiechnął się skromnie. - Jedynie niewielką ich częścią. - Jaaa... doceniam ogromną wartość takich operacji, sir - William starał się mówić dyplomatycznie - ale ja... jeśli o mnie chodzi... chciałem powiedzieć... - Nie jest pan zainteresowany szpiegostwem. Nie, oczywiście. - Na ganku było ciemno, ale William słyszał suchy ton kapitana. - Rzadko ktoś z tych, którzy uważają się za żołnierzy, jest tym zainteresowany. - Nie chciałem pana dotknąć, sir. - I nie dotknął pan. Nie próbuję jednak zaangażować pana jako szpiega - to delikatne zajęcie i związane z pewnym niebezpieczeństwem - lecz jedynie jako posłańca, choć gdyby się panu udało zebrać po drodze jakieś informacje... cóż, to byłaby dodatkowa, wysoce ceniona korzyść. William czuł, że krew napływa mu do twarzy na wyrażoną w ten sposób myśl, że nie nadaje się do zadań delikatnych lub niebezpiecznych, ale zachował spokój. Kapitan, jak się wydawało, zebrał istotne informacje o sytuacji w obu Karolinach i teraz chciał je przesłać dowódcy Departamentu Północy, generałowi Howe'owi, przebywającemu obecnie w Halifaksie. - Oczywiście wyślę nie jednego posłańca - powiedział Richardson. - Rozumie się, że
szybciej byłoby statkiem, ale chcę, żeby przynajmniej jeden posłaniec podróżował lądem. I dla bezpieczeństwa, i by mógł en route dokonywać obserwacji. Pański ojciec bardzo pochlebnie wyraża się o pańskich zdolnościach, poruczniku... - czyżby usłyszał pewne rozbawienie w tym suchym głosie? - ...i jak rozumiem, podróżował pan już po Karolinie Północnej i Wirginii. To cenne. Rozumie pan, że nie chciałbym, by mój posłaniec zniknął bez wieści na bagnach Great Dismal. - Ha, ha. - William uprzejmie uznał to za żart. Najwyraźniej kapitan Richardson nigdy nie znalazł się nawet w pobliżu Great Dismal William natomiast tak, choć jego zdaniem nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się tam. Chyba że na polowanie. Miał również poważne wątpliwości co do propozycji Richardsona - choć już w chwili, gdy mówił sobie, że nie powinien nawet rozważać pozostawienia swoich ludzi, swego regimentu, widział się w romantycznej misji - sam, gdzieś w dziczy, przenoszący ważne wiadomości wśród burz i niebezpieczeństw. Ważniejsze było jednak to, czego ma się spodziewać u kresu podróży. Richardson uprzedził jego pytanie. - Gdy już znajdzie się pan na północy, jeśli pan zechce, dołączy pan do sztabu generała Howe'a. Aha, więc to tak - pomyślał. Tu jest ta przynęta - trzeba przyznać, że apetyczna. Był świadom, że zdaniem Richardsona to raczej generał Howe, a nie William, będzie podejmować decyzje w tej sprawie, miał jednak trochę wiary we własne zdolności i uważał, że istotnie może się okazać przydatny. Przebywał w Karolinie Północnej zaledwie od kilku dni, wystarczyło mu to jednak, by dość realistycznie ocenić szanse na awans w Departamencie Północy i Departamencie Południa. Cała Armia Kontynentalna przebywała z Waszyngtonem na północy; rebelia na południu polegała głównie na męczących utarczkach z niewyćwiczoną milicją i przybyszami z głębi lądu, niestanowiącymi jednak żadnego zagrożenia. Jeśli zaś chodzi o status sir Petera i generała Howe'a jako dowódców... - Chciałbym przemyśleć pańską propozycję, jeśli mogę, kapitanie - powiedział, mając nadzieję, że w jego głosie nie słychać niecierpliwości. - Czy mogę udzielić odpowiedzi jutro? - Oczywiście. Rozumiem, że zechce pan przedyskutować tę sprawę z ojcem. Może pan to zrobić. Kapitan rozmyślnie zmienił temat, a po kilku minutach lord John i pan Bell przyłączyli się do nich i rozmowa nabrała ogólnego charakteru.
William nie zwracał uwagi na to, co kto mówi, bo jego uwagę przyciągnęły dwie szczupłe białe postacie, krążące jak duchy wśród krzewów po drugiej stronie trawnika. Dwie głowy w białych czepeczkach pochylały się ku sobie, to znów odsuwały. To jedna, to druga zwracała się przelotnie ku gankowi, jakby się zastanawiała. - „Podzielili między się szaty...”1 [] - mruknął ojciec Williama, kręcąc głową. - Słucham? - Nieważne. - Lord John z uśmiechem zwrócił się do kapitana Richardsona, który właśnie rzucił jakąś uwagę o pogodzie. Dziedziniec rozświetlały robaczki świętojańskie, migoczące jak zielone iskierki wśród wilgotnych, gęstych liści. Dobrze było znów widzieć robaczki świętojańskie; brakowało mu ich w Anglii, brakowało mu również tej szczególnej miękkości, łagodności południowego powietrza, która sprawiała, iż bielizna przywierała do ciała, a krew tętniła w czubkach palców. Wokół grały świerszcze i przez chwilę wydawało mu się, że ich pieśń zagłusza wszystko prócz jego tętna. - Kawa gotowa, panowie - miękki głos niewolnicy Bellów przebił się przez ferment jego krwi, wszedł więc z pozostałymi do środka, rzucając jedynie przelotne spojrzenie ku trawnikowi. Białe postacie zniknęły, ale w łagodnym, ciepłym powietrzu wyczuwało się obietnicę. Godzinę później wracał na kwaterę z przyjemnym zamętem w głowie. Ojciec kroczył w milczeniu u jego boku. Pod koniec wieczoru, wśród robaczków świętojańskich, panna Lillian Bell pocałowała go przelotnie i niewinnie, ale w usta. Teraz ciężkie, letnie powietrze wydawało się mieć smak kawy i dojrzałych truskawek, mimo że nawet tu dochodził zgniły odór z portu. - Kapitan Richardson powiedział mi, jaką ci złożył propozycję - odezwał się w końcu lord John. - Czy jesteś zainteresowany? - Jeszcze nie wiem - odrzekł William. - Oczywiście brakowałoby mi moich ludzi, ale... Pani Bell zaprosiła go na herbatę za kilka dni. - W wojskowym życiu nic nie jest stałe - stwierdził ojciec, kręcąc lekko głową. Ostrzegałem cię. William mruknął coś potwierdzająco, w gruncie rzeczy nie słuchając. - To dobrą szansa na awans - ciągnął ojciec. - Choć oczywiście wiąże się z pewnym ryzykiem - dorzucił jakby mimochodem. - Jakim? - parsknął William. - Konna przejażdżka z Wilmington, by wsiąść na statek w Nowym Jorku? Przecież niemal cała droga biegnie gościńcem! 1
Cytaty z Pisma Świętego za Biblią gdańską. (Przypis tłumaczki).
- Na którym jest całkiem sporo żołnierzy Armii Kontynentalnej - zauważył lord John. Jeśli to, co słyszałem, jest prawdą, po tej stronie Filadelfii stacjonuje cała armia generała Waszyngtona. William wzruszył ramionami. - Richardson powiedział, że chce mnie, bo znam kraj. Jestem w stanie znaleźć drogę nawet na bezdrożu. - Czy jesteś pewien? Nie było cię w Wirginii prawie cztery lata. Wątpliwość w głosie lorda Johna poruszyła Williama. - Papa uważa, że nie potrafię znaleźć drogi? - Nieee, absolutnie nie - odrzekł lord John, wciąż z tą nutą wątpliwości w głosie - ale propozycja Richardsona wiąże się z całkiem sporym ryzykiem. Nie chciałbym, byś ją przyjął, nie przemyślawszy jej dogłębnie. - Już przemyślałem - rzucił dotknięty do żywego William. - Przyjmę ją. Lord John szedł przez chwilę w milczeniu, w końcu niechętnie pokiwał głową. - To twoja decyzja, Willie - powiedział cicho. - Byłbym jednak zobowiązany, gdybyś na siebie uważał. Zniecierpliwienie Williama natychmiast zniknęło. - Oczywiście, że będę - mruknął. Szli dalej pod ciemnymi gałęziami klonów i hikor, nie rozmawiając, tak blisko, że od czasu do czasu stykali się ramionami. W zajeździe William powiedział lordowi Johnowi dobranoc, ale nie od razu wrócił na kwaterę. Wędrował wzdłuż nabrzeża niespokojny, niegotów jeszcze do snu. Zwrócił uwagę, że jakiś czas temu zaczął się odpływ. Dobiegał go silniejszy odór martwych ryb i gnijących wodorostów, ale na terenach zalewowych gładka powierzchnia wody wciąż lśniła w świetle księżyca. Dopiero po chwili zdołał wypatrzyć pal. Najpierw miał wrażenie, że już go nie ma, ale był - rysował się cienką ciemną linią na tle lśniącej wody. Pusty. Nie stał już pionowo, tylko pochylał się mocno, jakby miał się zaraz przewrócić. Nad cofającą się wodą zwisała z niego pętla sznura jak z szubienicy. William poczuł pewien niepokój; sam odpływ nie wystarczył przecież, by zabrać ciało. Słyszał, jak mówiono, że są tu krokodyle czy aligatory, choć sam ich nie widział. Odruchowo spojrzał w dół, jakby jeden z tych gadów mógł nagle wyskoczyć z wody u jego stóp. Powietrze było wciąż ciepłe, ale przebiegł go dreszcz. Otrząsnął się i zawrócił ku kwaterze. Wyjedzie dopiero za jakiś dzień czy dwa. Był ciekaw, czy przed wyjazdem uda mu się jeszcze zobaczyć błękitnooką panią MacKenzie.
*** Lord John zatrzymał się na chwilę na ganku zajazdu, patrząc za synem, który znikał w cieniu drzew. Czuł pewien niepokój; sprawa została załatwiona w większym pośpiechu, niżby sobie tego życzył, ale ufał zdolnościom Williama, i choć ten układ oczywiście niósł z sobą pewne ryzyko, taka była natura życia żołnierza. Bywały jednak sytuacje bardziej i mniej ryzykowne. Zawahał się, słysząc gwar rozmów z baru, ale uznał, że tego wieczoru ma już dość towarzystwa. Równocześnie jednak myśl o przewracaniu się na łóżku pod niskim sufitem pokoju, w dusznym, pozostałym po gorącym dniu powietrzu, sprawiła, że postanowił udać się na spacer, aż zmęczenie przyniesie mu sen. Schodząc z ganku i wyruszając w kierunku przeciwnym niż ten, w którym oddalił się Willie, zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tylko o upał. Znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że nawet pozorny sukces jego planu nie zapewni mu łatwego snu. I tak leżałby bezsennie, obracając ten plan na wszystkie strony jak pies gnat, wyszukując słabości i możliwości poprawek. Ostatecznie William nie wyjedzie natychmiast, zostało jeszcze trochę czasu, by się zastanowić i w razie konieczności - wprowadzić zmiany. Na przykład generał Howe. Czy to najlepszy wybór? Może Clinton... Jednak nie, Henry Clinton to męcząca stara baba. Nie ruszał się nawet na krok, jeśli nie otrzymał rozkazów w trzech egzemplarzach. Bracia Howe - jeden był generałem, drugi admirałem - znani byli z brutalności. Obaj mieli maniery, wygląd i zapach dzików w rui. Żaden z nich nie był jednak głupi - i Bóg jeden wie, że obca im była bojaźń. Grey uważał, że Willie jakoś ścierpi grubiański sposób bycia i ostry język. Młody oficer łatwiej chyba zniesie, że dowódca pluje na podłogę - Richard Howe raz nawet splunął wprost na Greya, choć przypadkiem, bo wiatr nagle się zmienił - niż różne inne dziwactwa znanych Greyowi wojskowych. Nawet najdziwniejsi członkowie bractwa szpady byli jednak lepsi niż dyplomaci. Zastanawiał się przez chwilę, jakim myśliwskim mianem można określić zbiorowość dyplomatów - skoro gromadę wilków nazywa się watahą, pisarze to bractwo pióra, więc może... sfora dyplomatów? Bractwo sztyletu? Nie, stwierdził, to zbyt proste; należałoby raczej mówić o opiatach dyplomacji, o bractwie nudziarzy - choć ci, którzy nie byli nudni, bywali z kolei niebezpieczni. Sir George Germain należał do rzadszego gatunku: nudnych, a zarazem niebezpiecznych. Przez jakiś czas sir John spacerował po ulicach miasta, mając nadzieję, że się zmęczy, zanim wróci do dusznego pokoju. Nadciągnęły niskie i ciężkie chmury, a gdzieś między nimi czasem zamigotała błyskawica. Powietrze było wilgotne jak gąbka. Powinien być już w
Albany, też wilgotnym i zarobaczonym, ale jednak chłodniejszym. Poza tym stamtąd blisko było do ciemnych lasów na stokach gór Adirondack. Nie żałował jednak pospiesznej podróży do Wilmington. Ważne, że Willie dostał nową szansę, a siostra Williego, Brianna... - na tę myśl zatrzymał się, zamknął oczy, raz jeszcze przeżywał tę chwilę, której doświadczył po południu, gdy ze ściśniętym sercem patrzył na tych dwoje podczas ich spotkania, które miało pozostać jedyne, na zawsze. Niemal nie był w stanie odetchnąć; nie odrywał oczu od dwóch wysokich postaci, ich przystojnych, odważnych twarzy, tak podobnych do siebie, a zarazem do mężczyzny, który stał obok niego nieruchomy, ale w przeciwieństwie do Greya łapiący powietrze, jakby w obawie, że to ostatni jego oddech. Grey potarł serdeczny palec lewej ręki. Nie przyzwyczaił się jeszcze, że nie ma na nim pierścienia. On i Jamie Fraser zrobili, co mogli, by chronić tych, których kochali. Mimo ogarniającej go melancholii uspokajała go myśl, że obaj dzielą tę odpowiedzialność. Czy spotka jeszcze kiedyś Briannę Fraser MacKenzie? - zastanawiał się. Powiedziała, że nie - i wydawała się tak samo tym zasmucona jak on. Niech cię Bóg błogosławi, dziecko - mruknął, potrząsając głową i zawracając ku portowi. Będzie mu jej brakowało, ale - tak samo jak w odniesieniu do Williego - czuł ulgę, że wkrótce nie będzie jej w Wilmington i nic jej nie będzie zagrażać. To wzięło górę nad poczuciem straty. Wychodząc na nabrzeże, odruchowo rzucił spojrzenie na morze i odetchnął z ulgą, widząc pusty pal, pochylony w odpływie. Nie rozumiał, dlaczego zrobiła to, co zrobiła, ale znał jej ojca - a także jej brata - zbyt długo, by nie rozpoznać niezłomnej woli, którą dostrzegł w tych kocich niebieskich oczach. Załatwił jej więc łódkę, o którą prosiła, i ze ściśniętym sercem stał na nabrzeżu, gotów w razie potrzeby wywołać zamieszanie, by odwrócić od niej uwagę, gdy jej mąż wiosłował w kierunku uwięzionego pirata. Widział wielu umierających mężczyzn; zazwyczaj nie chcieli umierać, czasami dostrzegał u nich rezygnację, ale nigdy nie widział nikogo, kto by umierał z taką wdzięcznością w oczach. Grey tylko przelotnie znał Rogera MacKenzie, przypuszczał jednak, że to niezwykły człowiek, skoro nie tylko żyje w małżeństwie z tą bajeczną, niebezpieczną istotą, ale także ma z nią dzieci. Pokręcił głową i zawrócił ku karczmie. Spokojnie mógł poczekać jeszcze ze dwa tygodnie, nim odpisze na list od Germaina - który wyciągnął zręcznie z poczty dyplomatycznej, gdy zobaczył na nim nazwisko Williama - a wówczas będzie mógł napisać zgodnie z prawdą, że niestety gdy list dotarł, lord Ellesmere znajdował się gdzieś na dzikich terenach między Karoliną Północną a Nowym Jorkiem, a zatem nie sposób go było
poinformować, że został odwołany do Anglii, choć on, Grey, jest pewien, że gdy Ellesmere dowie się o tym za kilka miesięcy, będzie głęboko żałować utraty szansy na dołączenie do sztabu sir George'a. Wielka szkoda. Gwiżdżąc Lillibulero, podniesiony na duchu, ruszył do karczmy. Zajrzał do baru i poprosił, by przysłano mu do pokoju butelkę wina. Barmanka poinformowała go jednak, że „ten dżentelmen” już wziął na górę butelkę. - I dwa kieliszki - dodała, uśmiechając się - więc chyba nie zamierza sam tego wypić. Grey doznał wrażenia, że stonoga wędruje mu po kręgosłupie. - Przepraszam bardzo, czy powiedziała pani, że w moim pokoju jest jakiś dżentelmen? - Tak - potwierdziła - powiedział, że jest pana starym przyjacielem. Zaraz, podał mi nazwisko... - ściągnęła brwi i zaraz rozjaśniła się - Bowshaw, albo coś w tym rodzaju. Brzmiało trochę z francuska - dodała. - Zresztą on też wygląda na Francuza. Życzy pan sobie coś do jedzenia, sir? - Nie, dziękuję. - Machnął ręką i ruszył po schodach, myśląc gorączkowo, czy nie zostawił w pokoju czegoś, czego nie powinien był zostawiać. Francuz nazwiskiem Bowshaw. Beauchamp. Nazwisko zalśniło mu w pamięci jak błyskawica. Na chwilę przystanął na środku schodów, ale zaraz ruszył dalej, nieco wolniej. To niemożliwe, ale któż jeszcze mógłby to być? Gdy przed wieloma laty zrezygnował z, aktywnej służby, zaczął życie dyplomatyczne w angielskiej Czarnej Izbie, tej niejawnej organizacji osób mających za zadanie przechwytywanie i odczytywanie oficjalnej poczty dyplomatycznej oraz znacznie mniej oficjalnych informacji, krążących między rządami europejskimi. Każdy z tych rządów miał własną Czarną Izbę i członkowie jednej zazwyczaj byli świadomi istnienia pozostałych. Nigdy się nie spotykali, ale znali swoje podpisy, inicjały, niepodpisane notatki na marginesie. Beauchamp był jednym z najbardziej aktywnych agentów francuskich. Aczkolwiek Grey dawno już zakończył swoją działalność w Czarnej Izbie, w minionych latach kilkakrotnie natknął się na ślad Beauchampa. Skoro on go znał po nazwisku, zapewne tamten znał także jego, ale ich niewidoczny związek należał już do odległej przeszłości. Nigdy nie spotkali się osobiście, ale żeby do takiego spotkania miało dość tutaj... Dotknął wewnętrznej, wszytej w płaszcz kieszeni i uspokoił się, słysząc szelest papieru. Na szczycie schodów zawahał się chwilę, ale nie było sensu się ukrywać. Najwyraźniej był oczekiwany. Zdecydowanym krokiem przeciął więc hol i ujął gałkę z gładkiej i chłodnej białej porcelany. Pchnął drzwi. Natychmiast ogarnęła go fala gorąca. Odruchowo wciągnął powietrze - i dobrze, bo
dzięki temu nie wypowiedział przekleństwa, które cisnęło mu się na usta. Dżentelmen, siedzący na jedynym w pokoju krześle, rzeczywiście wyglądał z francuska. Dobrze skrojone ubranie przy szyi i mankietach ozdabiały kaskady białej koronki, a srebrne sprzączki na butach lśniły tak jak włosy na jego skroniach. - Pan Beauchamp - wycedził Grey, powoli zamykając za sobą drzwi. Wilgotna bielizna kleiła mu się do ciała, tętno waliło mu w skroniach. - Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę. Perseverance Wainwright uśmiechnął się nieznacznie. - Cieszę się, że cię widzę, John - powiedział. *** Grey ugryzł się w język, by nie wymknęło mu się nic niepożądanego - a niepożądane było właściwie wszystko, co mógłby powiedzieć, być może prócz „dobry wieczór”. - Dobry wieczór - powiedział i pytająco uniósł brew. - Monsieur Beauchamp? - O, tak. - Percy podciągnął kolana, jakby chciał wstać, ale Grey dał znak ręką, by się nie fatygował. Sam sięgnął po stołek. Miał nadzieję, że sekundy zyskane dzięki temu ruchowi pozwolą mu odzyskać panowanie nad sobą. Ponieważ jednak tak się nie stało, kolejną chwilę przeznaczył na otwarcie okna i odetchnął kilka razy gęstym, wilgotnym powietrzem. Następnie odwrócił się i usiadł. - Jak to się stało? - spytał, udając obojętność. - To znaczy skąd się wziął Beauchamp? Czy jest to tylko nom de guerre? - Och nie. - Percy wyjął obszytą koronką chusteczkę i delikatnie otarł czoło przy granicy włosów, których - jak zauważył Grey - miał coraz mniej. - Ożeniłem się z jedną z sióstr barona Amandine. Nazwisko tej rodziny brzmi Beauchamp, więc je przyjąłem. Ten związek zapewnił mi pewne entrée w kręgi polityczne. A stąd... - Z wdziękiem wzruszył ramionami i wykonał gest, który podsumowywał jego karierę w Czarnej Izbie i - niewątpliwie także w innych organizacjach, pomyślał ponuro Grey. - Gratulacje z powodu małżeństwa - powiedział lord John świadomie ironicznym tonem. A z kim sypiasz, z baronem czy z jego siostrą? Percy wyglądał na rozbawionego. - Z obojgiem, od czasu do czasu. - Obojgiem naraz? Percy uśmiechnął się szerzej. Wciąż ma dobre zęby - zauważył w myśli Grey - choć nieco pociemniałe od wina. - Od czasu do czasu, choć Cecile - moja żona - w gruncie rzeczy woli usługi swojej
kuzynki Lucianne, ja natomiast wolę usługi pomocnika ogrodnika. Uroczy chłopiec imieniem Emile. Przypomina mi ciebie, gdy byłeś młody, szczupły, blondwłosy, muskularny i brutalny. Ku swojemu zdumieniu Grey poczuł, że chce mu się na śmiać. - Brzmi to niezwykle z francuska - powiedział jednak sucho - i nie wątpię, że ci odpowiada. Czego chcesz? - Raczej chodzi o to, czego ty chcesz, jak sądzę. - Percy nie napoczął jeszcze butelki, teraz uniósł ją więc i nalał ostrożnie. Czerwony płyn wypełnił kolorem kieliszki. - A może raczej powinienem powiedzieć: czego chce Anglia. - Z uśmiechem wyciągnął do Greya kieliszek. - Bo nie możemy chyba oddzielać twoich spraw od spraw twego kraju, prawda? Przyznam zresztą, że zawsze wydawało mi się, że ty to Anglia, John. Grey chętnie zabroniłby mu zwracać się do niego po imieniu, ale to tylko podkreśliłoby wspomnienie ich dawnej intymności - a o to niewątpliwie Percy'emu właśnie chodziło. Zignorował więc słowa gościa i łyknął wina. Wino było dobre; zastanawiał się, czy to on ma za nie zapłacić, a jeśli tak, to w jaki sposób. - Czego chce Anglia? - powtórzył sceptycznie. - A twoim zdaniem, jaka jest odpowiedź na to pytanie? Percy upił wina i trzymał je w ustach, najwyraźniej się nim delektując. - To nie jest sekret, mój drogi. Grey westchnął i nie spuszczał z niego wzroku. - Czy widziałeś to, co nazywają Deklaracją Niepodległości, uchwaloną przez tak zwany Kongres Kontynentalny? - spytał Percy. Odwrócił się, sięgnął do skórzanej torby wiszącej na oparciu krzesła i wyciągnął z niej zwitek papierów, które podał Greyowi. Grey nie widział wcześniej tego dokumentu, choć o nim słyszał. Został on wydrukowany zaledwie dwa tygodnie temu w Filadelfii, ale egzemplarze rozpleniły się po koloniach jak miecione wiatrem chwasty. Unosząc brew, rozwinął papier i przejrzał pobieżnie. - Król jest tyranem? - powiedział, rozbawiony skrajnością niektórych sformułowań. Zwinął papiery z powrotem i rzucił je na stół. - A skoro ja to Anglia, zapewne ty dla celów tej rozmowy stanowisz uosobienie Francji? - Reprezentuję pewne interesy - odrzekł Percy, nie zdradzając niczego. - Tutaj i w Kanadzie. Te ostatnie słowa sprawiły, że w głowie Greya rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Grey walczył w Kanadzie pod generałem Wolfe'em i był świadom, że choć Francuzi stracili znaczną część swoich północnoamerykańskich posiadłości, umocnili swoje pozycje w
północnych regionach, od doliny Ohio po Quebec. Czy są tak blisko, że mogą teraz sprawiać kłopoty? Nie sądził, by tak było, ale Francuzów stać na wszystko. Tak samo jak Percy'ego. - Anglia chce szybko położyć kres tym nonsensom, rzecz jasna. - Percy skinął smukłą dłonią ku papierom. - Ta Armia Kontynentalna, jak się sama nazywa, to kruchy związek ludzi, którzy nie mają żadnego doświadczenia, za to sprzeczne poglądy. Co byś powiedział, gdybym był gotów dostarczyć ci informację, która mogłaby posłużyć do... powiedzmy... odsunięcia od służby jednego z najważniejszych oficerów Waszyngtona? - A co miałbym powiedzieć? - Grey nie starał się ukryć sceptycyzmu w głosie. - Jaką korzyść miałaby z tego Francja... albo ty, bo jak rozumiem, te interesy nie są bez reszty identyczne. - Widzę, że czas nie złagodził właściwego ci sarkazmu, John. To jedna z twoich mniej atrakcyjnych cech. Nie wiem, czy ci kiedyś o tym mówiłem. Grey nie spuszczał z niego wzroku. Percy westchnął. - Noo, chodzi o ziemię - powiedział. - Terytorium Północno-Zachodnie. Chcemy je odzyskać. Grey roześmiał się. - Nie wątpię. - Terytorium, o którym była mowa, duży obszar na północny zachód od doliny rzeki Ohio, zostało przekazane przez Francję Wielkiej Brytanii pod koniec wojny francusko-indiańskiej. Wielka Brytania nie zajęła jednak tego terytorium i nie zezwoliła kolonistom na osiedlanie się, ponieważ Indianie stawiali zbrojny opór i wciąż toczyły się z nimi negocjacje. Kolonistom się to nie podobało - to rozumiał. Sam Grey spotkał się kilkakrotnie z Indianami i był zdania, że stanowisko rządu brytyjskiego jest i rozsądne, i honorowe. - Francuscy traperzy mają na tym terenie liczne powiązania z tubylcami. Wy nie macie. - Czy handel futrami to część tych „interesów”, które reprezentujesz? Percy uśmiechnął się bez żenady. - Nie jest to główne pole moich zainteresowań, ale owszem, też. Grey nie pytał, dlaczego Percy zwrócił się do niego - oficjalnie emerytowanego dyplomaty, nieodgrywającego już żadnej znaczącej roli. Jeszcze z czasów, gdy byli ze sobą związani, Percy znał wpływy rodziny Greya i jego koneksje; natomiast monsieur Beauchamp wiedział znacznie więcej o jego obecnych osobistych powiązaniach z sieci informacji docierających do Czarnych Izb w całej Europie. Grey oczywiście nie mógł w tej sprawie działać sam, ale miał możliwość po cichu przedstawić ofertę tym, którzy podejmowali decyzje.
Czuł, jak powstają mu wszystkie włosy na ciele, wietrząc niebezpieczeństwo jak czułki owada. - Potrzebowalibyśmy, rzecz jasna, czegoś więcej niż sama propozycja - powiedział bardzo chłodnym tonem. - Na przykład nazwiska oficera, o którego chodzi. - W tej chwili nie mogę ci go podać, ale gdy rozpoczną się wiarygodne negocjacje... Grey zastanawiał się już, komu powinien przedstawić tę ofertę. Nie sir George'owi Germaine'owi. Może komuś w biurze lorda Northa? To jednak może zaczekać. - A twój osobisty interes? - spytał kwaśno. Znał Percy'ego Wainwrighta na tyle, by wiedzieć, że on również musi mieć z tej sprawy jakąś korzyść. - Ach, to... - Percy łyknął wina, po czym opuścił kieliszek i sponad niego spojrzał na Greya. - To bardzo proste. Zlecono mi odnalezienie pewnego człowieka. Czy znasz może szkockiego dżentelmena nazwiskiem James Fraser? Grey poczuł, że nóżka jego kieliszka pęka mu w dłoni. Trzymał go jednak dalej i spokojnie pił wino, dziękując Bogu, że, przede wszystkim, nigdy nie wymienił przy Percym nazwiska Jamiego Frasera i że Fraser tego popołudnia wyjechał z Wilmington. - Nie - stwierdził spokojnie. - A czego chcesz od pana Frasera? Percy wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Chcę mu tylko zadać parę pytań. Grey czuł, że z jego zranionej dłoni cieknie krew. Dopił wino, ciągle trzymając pęknięty kieliszek. Percy nie odzywał się, także pił. - Moje kondolencje z powodu śmierci żony - powiedział w końcu cicho. - Wiem, że ona... - Nic nie wiesz - przerwał mu Grey. Pochylił się i postawił pęknięty kieliszek na stole. Górna jego część potoczyła się, a resztka wina obmyła brzegi. - Nic nie wiesz. Ani o mojej żonie, ani o mnie. Percy uniósł ramiona lekkim galijskim ruchem. Jak sobie życzysz, mówił ten gest, a jednak jego oczy - wciąż piękne, niech go diabli, ciemne i głębokie - utkwione były w Greyu najwyraźniej ze szczerym współczuciem. Grey westchnął. Rzeczywiście, współczucie na pewno było szczere. Percy’emu nigdy nie wolno było ufać, ale to, co zrobił, zrobił ze słabości, a nie ze złośliwości czy braku uczuć. - Czego chcesz? - powtórzył. - Twój syn... - zaczął Percy, ale Grey nagle rzucił się ku niemu. Złapał Percy'ego za ramię tak mocno, że tamten zachłysnął się powietrzem i zesztywniał. Grey pochylił się, wpatrując się w twarz Wainwrighta - nie, Beauchampa - z tak bliska, że czuł ciepło jego oddechu i zapach jego wody kolońskiej. Zabrudził płaszcz Wainwrighta krwią cieknącą z dłoni.
- Kiedy ostatni raz cię widziałem - powiedział Grey bardzo cicho - o mało nie strzeliłem ci w łeb. Nie dawaj mi teraz powodu, bym żałował swej wstrzemięźliwości. - Puścił Percy’ego i wyprostował się. - Trzymaj się z daleka od mego syna. Trzymaj się z daleka ode mnie. A jeśli przyjmiesz ode mnie życzliwą radę, to wracaj do Francji. I to szybko. Okręcił się na pięcie i wyszedł, mocno zamykając za sobą drzwi. Dopiero na ulicy zdał sobie sprawę, że zostawił Percy’ego we własnym pokoju. - A, do diabła - mruknął i ruszył, by poprosić o nocleg sierżanta Cuttera. Rano sprawdzi, czy wszyscy - rodzina Fraserów i William - bezpiecznie opuścili Wilmington.
2. ...a inni nie Lallybroch, hrabstwo Inverness, Szkocja, wrzesień 1980 - „Wciąż żyjemy” - powtórzyła Brianna MacKenzie drżącym głosem. Patrzyła na Rogera, przyciskając do piersi kartkę papieru. Łzy spływały jej po twarzy, ale błękitne oczy lśniły jak gwiazdy. - Żyją! - Pokaż. - Serce waliło mu w piersi tak, że niemal nie słyszał własnych słów. Wyciągnął rękę, a ona niechętnie oddała mu kartkę i natychmiast przylgnęła kurczowo do jego ramienia, by nie odrywać oczu od tego kawałka starego papieru. Papier był trochę szorstki w dotyku; został wykonany ręcznie, było w nim widać ślady liści i kwiatów. Zżółkł z latami, ale wciąż był mocny i zdumiewająco elastyczny. Bree sama go zrobiła ponad dwieście lat wcześniej. Roger uświadomił sobie, że drżą mu ręce. Kartka trzęsła się tak, że rozwlekłe, i tak trudne do odczytania pismo stało się niemal nie do odcyfrowania, bo atrament spłowiał. 31 grudnia 1776 Moja najdroższa Córko! Jak zrozumiesz, jeśli kiedykolwiek to odczytasz, wciąż żyjemy... Oczy wypełniły mu się łzami, przetarł je więc wierzchem dłoni, powtarzając sobie, że to i tak nie ma znaczenia, bo Jamie Fraser i jego żona Claire niewątpliwie już dawno umarli.
Poczuł jednak taką radość na widok tych słów zapisanych na kartce, jak gdyby tamci dwoje stali przed nimi, uśmiechnięci. I rzeczywiście list napisali oboje, jak stwierdził po chwili. List zaczynał się pismem Jamiego - niemal słyszeli jego głos - ale już na drugiej stronie pojawiło się pochyłe pismo Claire. Ręka Twego ojca więcej już nie zniesie, a ma do opisania okropnie długą historię. Cały dzień rąbał drzewo i niemal nie potrafi rozprostować palców. Upierał się jednak, że sam Ci powie, że jeszcze nie zmieniliśmy się w popiół. Co prawda, może się to stać lada chwila, bo w starej chacie tłoczy się w tej chwili czternaście osób. Piszę to, siedząc mniej więcej na palenisku. Stara babcia MacLeod rzęzi na sienniku u moich stóp, bliziutko, bym zdążyła wlać jej jeszcze trochę whisky do gardła, gdyby zaczęła nagle umierać. - Boże drogi! Ja ją słyszę - powiedział Roger ze zdumieniem. - Ja też. - Po twarzy Bree wciąż spływały łzy, ale był to letni deszcz. Wycierała je, śmiejąc się i pociągając nosem. - Czytaj dalej. Dlaczego są w naszej chacie, co się stało z wielkim domem? Roger przesunął palcem po stronie, by znaleźć miejsce, w którym przerwał, i znów zaczął czytać. - O Jezu! - powiedział. Pamiętacie tego idiotę Donnera? Na dźwięk tego nazwiska ręce Rogera pokryły się gęsią skórką. Donner, podróżnik w czasie i jeden z najbardziej nieodpowiedzialnych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkał czy o jakich słyszał. Niemniej jednak niebezpieczny. Przeszedł samego siebie, bo zebrał bandę zbirów z Brownsville i przybył tu z nimi, by ukraść klejnoty, które - jak ich przekonał - posiadamy. Tylko że oczywiście ich nie mamy. Nie mieli, ponieważ on, Brianna, Jemmy i Amanda wykorzystali ostatnie pozostałe klejnoty, by bezpiecznie przejść przez kamienie. Wzięli nas na zakładników, obrabowali dom, niech ich diabli. Stłukli też kolbę z eterem,
która stała u mnie w gabinecie. Opary omal nie udusiły nas wszystkich na miejscu. Szybko przeczytał list do końca. Brianna zerkała mu przez ramię, od czasu do czasu wydając ciche odgłosy przerażenia i zdumienia. Skończywszy, odłożył kartki na stół i zwrócił się do niej, tłumiąc śmiech. - A więc to twoja wina - powiedział, świadom, iż nie powinien tak tego formułować, ale nie mogąc się powstrzymać od śmiechu. - Ty i te twoje cholerne zapałki. To ty spaliłaś dom. Na jej twarzy malowały się kolejno przerażenie, oburzenie, i w końcu, histeryczna wesołość. - Och, to nieprawda, to przez eter mamy. Każda iskra wywołałaby eksplozję. - Ale to nie była „każda iskra” - zauważył Roger. - Twój kuzyn Ian zapalił twoją zapałkę. - A więc to wina Iana! - Nie, twoja i twojej matki. Och, te uczone kobiety! Osiemnasty wiek miał szczęście, że was przeżył. Oburzyła się. - Nic z tego by się nie zdarzyło, gdyby nie ten przygłup Donner. - To prawda - zgodził się Roger. - Ale on także przybył z przyszłości, prawda? Choć oczywiście nie był ani kobietą, ani uczonym. Podniosła list, trzymając go delikatnie, ale nie potrafiła się powstrzymać, by nie gładzić palcami stron. - Cóż, on nie przeżył osiemnastego wieku. Spuściła wzrok, oczy wciąż miała czerwone. - Chyba ci go nie żal? - spytał Roger ze zdumieniem. Pokręciła głową, ale jej palce wciąż wykonywały lekkie ruchy po grubych, miękkich kartkach. - Nie, nie chodzi mi o niego. Tylko o samą myśl, że ktoś może tak umrzeć. Sam, tak daleko od domu. Nie, to nie o Donnerze myślała. Objął ją ramionami i oparł brodę o jej głowę. Pachniała szamponem i świeżą kapustą, bo przed chwilą pracowała w ogrodzie. Słowa wypisane na kartce bladły i wzmacniały się zawsze, gdy piszące je pióro zanurzało się w kałamarzu. Były jednak wyraźne - to pismo chirurga. - Nie jest sama - szepnął i wyciągnąwszy rękę, pogładził palcem postscriptum Jamiego. Żadne z nich nie jest samo i niezależnie od tego, czy mają dach nad głowami, czy nie, oboje są w domu.
*** Odłożyłam list na bok. Pomyślałam, że mam dość czasu, by dokończyć go później. Pisałam go w ciągu kilku ostatnich dni z doskoku, gdy tylko miałam wolną chwilę. Nie musiałam się spieszyć, by zdążyć przed przyjściem listonosza. Uśmiechnęłam się na tę myśl. Ostrożnie zgięłam kartki i odłożyłam dla bezpieczeństwa do nowej torby z robótkami. Wytarłam pióro, a potem masowałam bolące palce, przez chwilę jeszcze ciesząc się z tego poczucia więzi, jaką dawało mi pisanie. Pisanie przychodziło mi znacznie łatwiej niż Jamiemu, ale ciało i krew mają swoje ograniczenia. A ten dzień był bardzo długi. Spojrzałam na siennik po drugiej stronie paleniska. Robiłam to co kilka minut, ale leżała cicho. Słyszałam, jak oddycha. Gwiżdżący, rzężący oddech unosił jej pierś tak rzadko, że czasami byłam pewna, że już umarła. Ale nie - i według mojej oceny jeszcze trochę to potrwa. Miałam nadzieję, że odejdzie szybko, bo dysponowałam bardzo ograniczonym zapasem laudanum. Nie wiedziałam, ile ma lat; wyglądała na setkę, ale równie dobrze mogła być młodsza ode mnie. Jej dwaj wnukowie, kilkunastoletni chłopcy, przynieśli ją tu przed dwoma dniami. Zeszli z gór, zamierzając zabrać babcię do krewnych w Cross Creek, a następnie udać się do Wilmington, by wstąpić tam do milicji. Jednakże - jak powiedzieli - babci się pogorszyło, a ktoś ich poinformował, że na Ridge mieszka znachorka. Przynieśli ją więc do mnie. Babcia MacLeod - nie wiedziałam, jak ma na imię, chłopcy nie powiedzieli mi przed wyjazdem, a ona sama już nie mogła - niemal na pewno była w końcowym stadium jakiegoś raka. Wychudła, skórę miała szarą, a twarz wykrzywiał jej ból nawet wtedy, gdy była nieprzytomna. Ogień przygasał; powinnam go przegarnąć i dorzucić kolejny kawałek sosny, ale na moim kolanie spoczywała głowa Jamiego. Czy zdołam sięgnąć po drwa, nie budząc go? Oparłszy dla równowagi jedną dłoń o jego ramię, wyciągnęłam drugą rękę i udało mi się uchwycić koniec niewielkiego bierwiona. Przeciągnęłam je do siebie, przygryzając wargę, i z trudem wepchnęłam na palenisko; czerwono-czarny żar rozjaśnił się i buchnęła chmura iskierek. Jamie poruszył się pod moją dłonią i mruknął coś niewyraźnie, ale gdy ponownie oparłam się wygodniej w fotelu, westchnął, ułożył się ł znów zasnął. Rzuciłam okiem ku drzwiom, nasłuchując, nie słyszałam jednak niczego oprócz szelestu drzew. Oczywiście i tak nic bym nie usłyszała - zważywszy na to, że oczekiwałam młodego Iana. Obaj z Jamiem na zmianę trzymali straż w zagajniku nad spalonymi resztkami dużego
domu. Iana nie było już od ponad dwóch godzin. Zbliżał się czas, gdy powinien się pojawić, by coś zjeść i rozgrzać się przy ogniu. - Ktoś próbował zabić białą maciorę - oświadczył trzy dni temu przy śniadaniu. - Co takiego?! - Podałam mu miskę owsianki ozdobioną kawałkiem topiącego się masła i odrobiną miodu. Na szczęście, gdy wielki dom się palił, dzbany z miodem i skrzynki, w których trzymałam plastry, były w chłodni. - Jesteś pewien? Kiwnął głową, biorąc ode mnie miskę i z rozkoszą wdychając parę. - Tak. Ma na boku ślad po nożu. Nie jest głęboki i już się goi, cioteczko - dodał, zwracając się do mnie; najwyraźniej uważał, że powinnam traktować zdrowie maciory z takim samym zainteresowaniem jak każdego innego mieszkańca Ridge. - Tak? To dobrze - powiedziałam, choć gdyby się jej to nie goiło, i tak niewiele mogłabym zrobić. Mogłam - i robiłam to - leczyć konie, krowy, kozy, gronostaje, a nawet od czasu do czasu kurę, która nie chciała składać jaj; ale ta konkretna świnia musiała sobie radzić sama. Na wspomnienie maciory Amy Higgins przeżegnała się. - Może to niedźwiedź - powiedziała. - Nic innego by się nie odważyło. Aidan, zwróć uwagę, co mówi pan Ian, nie oddalaj się od domu i pilnuj brata, gdy jesteście na dworze. - Niedźwiedzie w zimie śpią, mamo - powiedział Aidan niecałkiem przytomnie. Był bez reszty zajęty nowym bączkiem, który wystrugał mu Bobby - jego nowy ojczym a którego nie nauczył się jeszcze dobrze puszczać. Utkwiwszy w bączku spojrzenie zezowatych oczu, położył go na stole, przytrzymał sznurek i szarpnął. Bączek przeleciał przez stół, z ostrym dźwiękiem odbił się od słoika z miodem i z dużą szybkością skierował się ku dzbankowi z mlekiem, Ian wyciągnął rękę, złapał go i nie przestając gryźć grzanki, pokazał gestem Aidanowi, by podał mu sznurek. Okręcił go wokół bączka i dobrze wyćwiczonym ruchem nadgarstka wprawił go w ruch na samym środku stołu. Aidan przyglądał się temu z otwartymi ustami, a potem zanurkował pod stół, gdy bączek powędrował ku brzegowi i spadł. - Nie, to nie zwierzę - powiedział Ian, gdy udało mu się przełknąć. - To było równe cięcie. Ktoś się na nią rzucił z nożem albo szablą. Jamie podniósł wzrok znad przypalonej grzanki. - A znalazłeś jego ciało? Ian zaśmiał się, ale pokręcił głową. - Nie, jeśli go zabiła, to go zjadła - i nie znalazłem żadnych resztek. - Świnie zwykle jedzą nieporządnie - zauważył Jamie. Ugryzł kawałek grzanki, skrzywił się, ale ją zjadł.
- Myślisz, że to Indianin? - spytał Bobby. Mały Orrie próbował zejść z kolan ojczyma, postawił go więc na jego ulubionym miejscu - pod stołem. Jamie i Ian wymienili spojrzenia, ja zaś poczułam, jak włosy na karku lekko mi się jeżą. - Nie - odpowiedział Ian. - Wszyscy Czirokezi, którzy mieszkają w pobliżu, dobrze ją znają - nie ruszyliby jej nawet trzyjardowym kijem. Myślą, że jest demonem. - A Indianie podróżujący z północy mieliby strzały albo tomahawki - dokończył Jamie. - Jesteście pewni, że to nie była pantera? - spytała pełna wątpliwości Amy. - Pantery polują w zimie, prawda? - Polują - potwierdził Jamie. - Wczoraj widziałem ślady pantery przy zielonym źródle. Hej, słyszycie mnie tam? - powiedział i pochylił się do chłopców pod stołem. - Bądźcie ostrożni, dobrze? - Wyprostował się i dodał: - Ian, jak sądzę, potrafi odróżnić ślady pazurów od cięcia nożem. Uśmiechnął się do Iana, a ten uprzejmie pokiwał tylko głową, wpatrując się pełnym wątpliwości wzrokiem w koszyk z grzankami. Nikt nawet nie zasugerował, że na białą maciorę mógł zapolować jakiś mieszkaniec Ridge albo Brownsville. Miejscowi prezbiterianie nie zgadzali się z Czirokezami w żadnej sprawie duchowej, ale jedni i drudzy niezłomnie wierzyli, że maciora jest demonem. Nie byłam pewna, czy przypadkiem nie mają racji. To zwierzę przeżyło bez szwanku nawet pożar wielkiego domu. Wynurzyła się ze swego legowiska pod fundamentami, wypychając spalone drewno, a za nią ruszył najnowszy miot niedorosłych jeszcze prosiąt. - Moby Dick - powiedziałam nagle głośno. Rollo z pełnym zdziwienia „hau” uniósł głowę, rzucił mi spojrzenie żółtych oczu i znów się położył, wzdychając. - Jaki Dick? - spytał sennie Jamie. Usiadł, przeciągnął się, jęknął, potarł dłonią twarz i zamrugał. - Właśnie uświadomiłam sobie, co mi przypomina ta maciora. To długa historia o wielorybie, opowiem ci jutro. - Jeśli dożyję - powiedział, ziewając tak, że o mało nie wypadła mu szczęka. - Gdzie jest whisky? Czy też potrzebujesz jej dla tej biednej kobiety? - Ruchem głowy wskazał babcię MacLeod. - Jeszcze nie. Tu jest. Pochyliłam się i wsunęłam rękę do koszyka stojącego pod moim krzesłem. Wyciągnęłam stamtąd zakorkowaną butelkę.
Odkorkował i łyknął. Kolory powoli wracały mu na twarz. Całymi dniami polował lub rąbał drewno, przez pół nocy siedział w lodowatym lesie, więc nawet jego wielka witalność zaczynała słabnąć. - Jak długo zamierzacie to ciągnąć? - spytałam cicho, by nie obudzić Higginsów: kilkudniowych małżonków Bobby'ego i Amy, a także dwóch chłopców i dwóch szwagierek Amy z pierwszego małżeństwa, które przybyły na ślub z pięciorgiem dzieci poniżej dziesięciu lat. Wszyscy oni spali w małej sypialni. Ponadto mieszkaliśmy tu my, ja z Jamiem, Ian, pies Iana Rollo, stara kobieta śpiąca na podłodze, a dodatkowo w dużym pokoju zgromadziliśmy wszystko to, co udało nam się uratować z pożaru. Czasami czułam się jak w ataku klaustrofobii. Nic dziwnego, że Ian i Jamie przemierzali las nie tylko dlatego, że ich zdaniem ktoś tam się czaił, ale i dlatego, by odetchnąć świeżym powietrzem. - Już niedługo - zapewnił mnie, wzdrygając się lekko po dużym łyku whisky. - Jeśli i dziś niczego nie zauważymy, to... - przerwał i odwrócił głowę ku drzwiom. Niczego nie słyszałam, zobaczyłam jednak, jak rusza się zapadka, a po chwili do pokoju wpadł powiew lodowatego powietrza, zimnymi palcami sięgając mi pod spódnicę i wzbudzając pióropusz iskierek na palenisku. Pospiesznie złapałam szmatę i wygasiłam iskierki, zanim zdołały zapalić włosy babci MacLeod albo jej siennik. Gdy już udało mi się zapanować nad ogniem, zobaczyłam, że Jamie przywiązuje do pasa pistolet, rożek z prochem i woreczek z kulami. Rozmawiał cicho z Ianem przy drzwiach, Ian miał policzki czerwone od zimna i najwyraźniej był podniecony. Także Rollo wstał i obwąchiwał nogi Iana, machał ogonem, oczekując lodowatej przygody. - Ty lepiej zostań, a cù - powiedział Ian, drapiąc go między uszami. - Sheas. Rollo warknął cicho i próbował przemknąć obok swego pana, ale ten zablokował mu drogę nogą. Jamie odwrócił się, włożył kurtkę, pochylił się i pocałował mnie leciutko. - Zarygluj drzwi, a nighean - szepnął - i nie otwieraj nikomu oprócz nas. - Ale co... - zaczęłam, lecz ich już nie było. *** Noc była zimna i czysta. Jamie odetchnął głęboko i wzdrygnął się, pozwalając, by ogarnął go chłód w miejsce ciepła żony, dymu i zapachu ognia. Kryształki lodu zadrżały mu w płucach, przyspieszyły bieg krwi. Pokręcił głową jak wilk wyczuwający zapach i wciągnął noc głęboko w siebie. Nie było właściwie wiatru, ale od wschodu czuć było lekki przepływ powietrza, niosący ze sobą gorzki zapach popiołu z ruin wielkiego domu i słabą nutę czegoś jakby krwi. Spojrzał na siostrzeńca, ruchem głowy zadając pytanie, Ian potaknął - zobaczył ten gest
na tle lawendowego blasku nieba. - Tuż za ogrodem cioci leży martwa świnia - powiedział chłopak cicho. - Tak? Ale to nie biała maciora? Serce zatrzymało mu się na chwilę. Zastanowił się, czy byłoby mu żal zwierzęcia, czy też tańczyłby na jego kościach. Ale Ian pokręcił głową. Jamie bardziej wyczuł, niż dostrzegł ten ruch. - Nie, nie ta bestia. Jakaś młoda, może z zeszłorocznego miotu. Ktoś ją zarżnął, ale wyciął tylko parę płatów szynki, a potem sporą część tego, co wyciął, rozrzucił w kawałkach na ścieżce. Jamie obejrzał się zaskoczony. - Co takiego? Ian wzruszył ramionami. - No właśnie. I jeszcze coś, wuju. Świnię zabito i porąbano toporem. Kryształki lodu w krwi Jamiego zamarły tak nagle, że niemal przestało mu bić serce. - Jezus Maria - szepnął, nie tyle zaskoczony, ile niechętny przyznać coś, co wiedział już od dłuższego czasu. - A więc to on. - Ano tak. Obaj wiedzieli, choć żaden nie chciał powiedzieć tego głośno. W milczeniu oddalili się od chaty i zagłębili między drzewa. Jamie odetchnął głęboko i westchnął, a jego oddech zarysował się w ciemności białą chmurką. Miał nadzieję, że Arch Bug zabrał swoje złoto i żonę i opuścił Ridge na zawsze ale była to jedynie nadzieja. Arch Bug był Grantem, a klan Grantów to mściwi ludzie. Jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej Fraserowie z Glenhelm złapali Archa Buga na swoich ziemiach i dali mu wybór: stracisz oko albo pierwsze dwa palce prawej ręki. Mężczyzna radził sobie bez dwóch palców. Nie mogąc już napinać łuku, zwrócił się do topora, którym mimo swojego wieku potrafił rzucić zręcznie jak Mohawk. Nie pogodził się natomiast z przegraną sprawy Stuartów i utratą złota jakobitów, przysłanego z Francji za późno, uratowanego - lub ukradzionego, zależnie od punktu widzenia - przez Hektora Camerona, który swoją jedną trzecią przywiózł do Karoliny Północnej. Tę część następnie ukradł - lub odzyskał - Arch Bug od wdowy po Cameronie. Arch Bug nie pogodził się również z Jamiem Fraserem. - Uważasz, że to pogróżka? - spytał Ian. Oddalili się już od chaty, ale trzymali się wśród drzew, okrążając obszerną polanę, na której stał przedtem wielki dom. Został z niego jeszcze komin i pół ściany. Rysowały się teraz czarną masą na tle brudnego śniegu.
- Nie wydaje mi się. Gdyby to miała być pogróżka, dlaczego czekałby do tej pory? W duchu dziękował jednak Bogu, że Brianna i jej dzieci bezpiecznie odeszły. Były gorsze pogróżki niż martwa świnia, a według niego Arch Bug nie zawahałby się przed żadną. - Może odszedł, by zapewnić schronienie żonie, i teraz wrócił - wysunął przypuszczenie Ian. To miało sens. Jeśli Arch Bug kogoś kochał, to swoją żonę Murdinę, która pomagała mu od ponad pięćdziesięciu lat. - Może - potwierdził Jamie. A jednak w tygodniach, które upłynęły od odejścia Bugów, często czuł na plecach czyjeś spojrzenie. Czuł w lesie ciszę, która nie była ciszą drzew i skał. Nie pytał, czy Ian szukał śladów używania topora. Gdyby można je było znaleźć, Ian by je znalazł. Śnieg nie padał już jednak od ponad tygodnia, a to, co zostało na ziemi, było zdeptane przez bardzo wiele osób. Spojrzał w niebo. Wkrótce znów zacznie padać. Wszedł na niewielkie wzniesienie, ostrożnie, bo pokrywał je lód. W ciągu dnia śnieg topniał, ale z nadejściem nocy znów zamarzał; zwisał z okapu chaty i ze wszystkich gałęzi lśniącymi soplami, które wypełniały las światłem błękitnego świtu, a następnie we wschodzącym słońcu rozbłyskiwały złotymi diamentami. Teraz nie miały koloru - brzęczały tylko jak szkło, gdy potrącał ramieniem gałązki oblodzonych krzaków. Zatrzymał się, przykucnął na szczycie wzniesienia i spojrzał na polanę. No dobrze. Pewność, że Arch Bug tu był, zapoczątkowała łańcuch półświadomych wniosków, a ostatni z nich przybrał w jego umyśle wyraźny kształt. - Wrócił dla jednej z dwóch przyczyn - powiedział do Iana. - Albo by mnie zabić, albo by odzyskać złoto. Całe. Gdy odkrył zdradę Bugów i kazał im odejść, dał Archowi złotą sztabkę. Była to właściwie połowa sztabki, która jednak pozwoliłaby temu starszemu małżeństwu przeżyć resztę życia skromnie, ale wygodnie. Jednakże Arch Bug nie był człowiekiem skromnym. Był niegdyś prawą ręką przywódcy klanu Grantów - choć przez pewien czas ukrywał swoją dumę, duma nie lubi długo pozostawać w ukryciu. Ian rzucił mu zaciekawione spojrzenie. - Całe złoto? - powtórzył. - Więc sądzisz, że schował je gdzieś tutaj tak, że nie mógł go łatwo wydostać, gdy kazałeś mu odejść? Jamie wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od polany. Nie było już domu, więc widział z tyłu stromą ścieżkę, wiodącą tam, gdzie niegdyś znajdował się ogród jego żony, bezpieczny za wysoką palisadą, uniemożliwiającą jeleniom dostanie się do środka. Część
palisady wciąż rysowała się czarnym kształtem na łatach śniegu. Jeśli Bóg pozwoli, pewnego dnia znów zrobi jej ogród. - Gdyby chciał tylko skrzywdzić nas, już miał możliwość. Nawet stąd widział zarżniętą świnię. Ciemny kształt na ścieżce, otoczony kałużą krwi. Odsunął od siebie niespodziewaną myśl o Malvie Christie i zmusił się, by rozważyć wszystkie możliwości. - Tak, schował je gdzieś tutaj - powtórzył z większą pewnością. - Gdyby miał całe złoto, już dawno by zniknął. Czekał, szukając sposobu, by je wydobyć. Nie był jednak w stanie zrobić tego potajemnie, więc teraz próbuje czegoś innego. - Tak, ale czego? To... - Ruchem głowy Ian wskazał niewyraźny kształt na ścieżce. Sądziłem, że może to być jakaś zasadzka, ale nie. Rozejrzałem się. - Może przynęta? Zapach krwi dochodził nawet tutaj. Każdy drapieżnik musiał ją poczuć. W tym samym momencie zauważył jakiś ruch w pobliżu świni, położył więc rękę na ramieniu Iana. Rzeczywiście - coś się poruszyło, a potem niewielki kształt przemknął i zniknął za ciałem zabitego zwierzęcia. - Lis - powiedzieli równocześnie i roześmiali się cicho. - Jest też ta pantera za Zielonym Źródłem - powiedział Ian niepewnie. - Wczoraj widziałem jej ślady. Czy to możliwe, by chciał ją zwabić świnią, mając nadzieję, że wybiegniemy walczyć z panterą, a on wtedy dotrze do złota, gdy będziemy zajęci? Na tę myśl Jamie zmarszczył brwi i rzucił wzrokiem ku chacie. To prawda, pantera mogła wywabić mężczyzn, ale nie kobiety i dzieci. Gdzie zresztą można schować złoto w tak gęsto zamieszkanym miejscu? Jego wzrok spoczął na długim, garbatym kształcie pieca garncarskiego, stojącego w pewnym oddaleniu od chaty, nieużywanego od chwili, gdy Brianna odeszła. Poczuł podniecenie - to byłoby... ale nie. Arch wykradał złoto Jokaście Cameron po jednej sztabce i przemycał je na Ridge, a zaczął na długo, zanim Brianna odeszła. Może jednak... Ian nagle zesztywniał, a Jamie gwałtownie odwrócił głowę, by zobaczyć, dlaczego. Nic nie widział. Potem jednak usłyszał to, co przed chwilą usłyszał Ian: głębokie świńskie chrząkanie, jakiś szelest, jakiś trzask, a potem wyraźny ruch wśród poczerniałych belek spalonego domu - i nagle wszystko zrozumiał. - Jezus! - powiedział i złapał Iana za rękę tak mocno, że ten jęknął zaskoczony. - Jest pod wielkim domem! Biała maciora wynurzyła się ze swego legowiska pod ruinami domu. Widzieli potężny
kremowy kształt na tle ciemnego nieba; kręciła głową i łapała zapach, a potem ruszyła, jak potężna groźba wędrująca w górę wzgórza. Było to tak piękne, że Jamie miał ochotę się roześmiać. Arch Bug chował złoto pod fundamentami wielkiego domu w chwilach, gdy maciora wychodziła. Nikomu nie przyszłoby do głowy, by zagłębić się w jej jamę. Była znakomitym stróżem. Niewątpliwie, gotowy do odejścia, zamierzał odzyskać złoto w ten sam sposób - ostrożnie, sztabka po sztabce. Potem jednak dom spłonął, a drewniane ściany zawaliły się na fundamenty, co sprawiło, że nie można było do skarbu dotrzeć. Wymagało to pracy i wysiłku, to zaś niewątpliwie zwróciłoby uwagę. Dopiero teraz, gdy oczyszczono już większość ruin, przy czym sadza i węgle rozniosły się po całej polanie, Arch Bug mógł wyciągnąć coś, co było schowane pod domem, nie zwracając na siebie uwagi. Była jednak zima i biała maciora, która choć nie spała jak niedźwiedź, rzadko wynurzała się z przytulnego legowiska. Tylko jedzenie mogło ją wywabić na zewnątrz. Słysząc odgłosy pożerania, Ian parsknął z obrzydzeniem. - Świnie nie są zbyt wrażliwe - mruknął Jamie. - Jeśli coś jest martwe, zjedzą to. - Tak, ale to pewnie jej potomstwo. - Czasami zjada swoje małe żywcem, więc wątpię, by się powstrzymała, gdy są martwe. - Ciiiiiiii. Umilkł natychmiast, wpatrzony w czarną plamę, która kiedyś była najpiękniejszym domem w hrabstwie. Rzeczywiście, zza chłodni wynurzyła się ciemna postać i ostrożnie przemierzała śliską ścieżkę. Świnia, zajęta makabryczną ucztą, zignorowała człowieka, który najwyraźniej owinięty był ciemną peleryną i niósł coś w rodzaju worka. *** Nie zamknęłam drzwi od razu; najpierw wyszłam na dwór, by przez chwilę odetchnąć świeżym powietrzem. Rolla zostawiłam w środku. Jamie i Ian w jednej chwili zniknęli między drzewami. Rozejrzałam się niespokojnie po polanie, rzuciłam okiem na drugą stronę, ku ciemnej masie lasu, ale niczego nie dostrzegłam. Nic się nie ruszało, nie słyszałam żadnego dźwięku. Byłam ciekawa, co znalazł Ian - może jakieś nieznane ślady? To by wyjaśniało tak pilne wezwanie Jamiego, bo najwyraźniej niedługo znów zacznie padać śnieg. Księżyca nie było widać, ale niebo miało głęboki, szaroróżowawy kolor, a na ziemi wciąż leżał stary śnieg, choć zdeptany i gdzieniegdzie stopiony. W efekcie przestrzeń wypełniał dziwny mleczny poblask, w którym wszystko wydawało się unosić w powietrzu, jakby ktoś namalował to na szkle, bez zarysów i ostrych krawędzi. Po drugiej stronie polany stały spalone resztki wielkiego domu. Z tej odległości była to jedynie ciemna plama - jakby ktoś
odcisnął tam wielki, pobrudzony sadzą kciuk. Czułam w powietrzu ciężar nadchodzącego śniegu, słyszałam go w stłumionym westchnieniu sosen. Chłopcy MacLeod dotarli do nas z babcią przez góry. Powiedzieli, że na wysokich przełęczach bardzo trudno było przejść. Jeszcze jedna burza śnieżna, a zostaniemy tu uwięzieni do marca, a może nawet kwietnia. To mi przypomniało o pacjentce. Jeszcze raz rozejrzałam się po polanie i ujęłam zasuwę. Rollo po drugiej stronie piszczał i drapał w drzwi, więc otwierając je, bezceremonialnie pchnęłam go kolanem. - Zostań, psie. Nie martw się, wkrótce wrócą - powiedziałam. Wydał z siebie wysoki, niespokojny dźwięk i wiercił się, trącając mnie pyskiem w nogi, bym go wypuściła. - Nie! powtórzyłam, odciągając go, żeby zaryglować drzwi. Rygiel wszedł na swoje miejsce z uspokajającym stukotem, zwróciłam się więc do ognia, rozcierając ręce. Rollo zadarł łeb i wydał z siebie ciche, żałosne wycie, od którego włosy stanęły mi dęba. - Co jest? zaniepokoiłam się. - Cicho! - Przebudzone hałasem jedno z dzieci w sypialni rozpłakało się; słyszałam szelest pościeli i senne matczyne pomruki. Przyklęknęłam szybko i złapałam Rolla za pysk, zanim zdołał zawyć ponownie. - Cicho - powtórzyłam i spojrzałam, czy ten dźwięk nie obudził babci MacLeod. Leżała nieruchomo, z woskowobiałą twarzą i zamkniętymi oczyma. Czekałam, automatycznie licząc sekundy przed kolejnym uniesieniem się jej piersi w oddechu. Sześć, siedem... - O, do diabła - mruknęłam pod nosem, uświadamiając sobie, co się stało. Przeżegnałam się pospiesznie i przysunęłam ku niej na kolanach, ale bliższe badanie nie powiedziało mi nic nowego. Do ostatniej chwili usuwała się w cień; teraz też skorzystała z chwili zamieszania, by spokojnie umrzeć. Rollo biegał tu i tam; nie wył już, ale był niespokojny. Delikatnie położyłam dłoń na zapadniętej piersi babci MacLeod. Nie starałam się już postawić diagnozy ani nieść pomocy, po prostu było to konieczne potwierdzenie odejścia kobiety, której imienia nie znałam. - Cóż, niech Bóg przyjmie twoją duszę, biedaczko - powiedziałam cicho i przysiadłam na piętach, zastanawiając się, co powinnam teraz zrobić. Zgodnie ze zwyczajami szkockich górali natychmiast po śmierci należy otworzyć drzwi, by dusza mogła opuścić ciało. Przesunęłam niepewnie palcami po wargach. Może dusza wymknęła się szybko, gdy otwierałam drzwi, by wejść do chaty? Obawiałam się jednak, że nie. Można by myśleć, że ze względu na tak mało sprzyjający klimat jak w Szkocji dopuszczono czasem odstępstwo od tego zwyczaju, wiedziałam jednak, że tak nie jest.
Deszcz, śnieg, zawieja czy wichura - szkoccy górale zawsze otwierali drzwi i zostawiali je otwarte całymi godzinami - i żeby uwolnić odchodzącą duszę, i z obawy, by dusza, której przeszkodzono, nie zawróciła i niezamieszkała w środku jako duch. Większość chat była za mała, by się pogodzić z takim współmieszkańcem. Mały Orrie już się obudził. Słyszałam, jak sobie śpiewa, zadowolony, piosenkę składającą się z jednego słowa - imienia jego ojczyma. - Bobby, Bobby, Bobby. Usłyszałam cichy, rozespany śmiech i wymruczaną odpowiedź Bobby'ego. - Hej, maluchu. Potrzebujesz może nocnika, akuszla? - Słysząc to celtyckie czułe słówko - a chuisle, czyli krew mego serca - uśmiechnęłam się. I ze względu na samo słowo, i dlatego, że brzmiało ono dziwnie w wymowie z Dorset. Rollo znów wydał z siebie niespokojny dźwięk, uświadamiając mi potrzebę działania. Jeśli za parę godzin Higginsowie wstaną, odkryją na podłodze ciało i zobaczą zamknięte drzwi, będą zaniepokojeni tym naruszeniem odwiecznych obyczajów, ale też dlatego, że zmarła nieznajoma może zadomowić się przy ich ognisku. To bardzo zły znak dla nowego małżeństwa i nowego roku. Jej obecność niewątpliwie niepokoiła także Rolla, a perspektywa, że za chwilę pies wszystkich pobudzi, niepokoiła z kolei mnie. - No dobrze - zdecydowałam się. - Chodź, psie. Jak zwykle na kołku przy drzwiach wisiały kawałki uprzęży do naprawy. Wyplątałam stamtąd długie lejce i zrobiłam z nich coś w rodzaju smyczy, którą założyłam psu na szyję. Cieszył się, że może ze mną wyjść na dwór, i rzucił naprzód, gdy tylko otworzyłam drzwi. Trochę mniej odpowiadało mu to, że zaciągnęłam go do przybudówki, pospiesznie okręciłam niby-smycz wokół podpórki półek, potem zaś wróciłam do chaty po ciało babci MacLeod. Nim wyszłam ponownie, rozejrzałam się ostrożnie, pamiętając o ostrzeżeniach Jamiego, ale noc trwała nieruchomo. Nawet drzewa milczały. Biedna kobieta nie ważyła chyba więcej niż trzydzieści kilo. Kości obojczyka wystawały, wypychając skórę, a palce miała kruche jak suche gałązki. Ale i tak trzydzieści kilo wagi to więcej, niż zdołałabym unieść, musiałam więc rozwinąć koc, którym ją przedtem otuliłam, i użyć go jako sań. Wyciągnęłam ją na zewnątrz, mrucząc pod nosem modlitwy i przepraszając. Zanim dociągnęłam ciało do dobudowanej spiżarni, mimo chłodu dyszałam ciężko i byłam cała spocona. - Cóż, twoja dusza przynajmniej miała dość czasu, by się oddalić - mruknęłam, przyklękając, aby obejrzeć zwłoki, zanim znów je zawinę. - I nie wydaje mi się, byś zechciała straszyć w spiżarni.
Powieki miała nie całkiem zamknięte - widać było pasek białka, jakby próbowała je otworzyć i ostatni raz spojrzeć na świat - a może by zobaczyć znaną twarz? - Benedicite - szepnęłam i delikatnie zamknęłam jej oczy, zastanawiając się, czy kiedyś jakiś obcy człowiek zrobi to samo dla mnie. Tak się mogło zdarzyć, chyba że... Jamie oświadczył, że zamierza pojechać do Szkocji, zabrać swoją prasę drukarską, a następnie wrócić tu, by walczyć. A co, odezwał się gdzieś we mnie cichy, tchórzliwy głosik, co by było, gdybyśmy nie wrócili? Gdybyśmy pojechali do Lallybroch i tam zostali? Jednakże już w chwili, gdy ta myśl pojawiła się w mojej głowie wraz z różową wizją rodziny, życia w pokoju i powolnego starzenia się, bez stałego lęku przed zamieszaniem, głodem i przemocą, zrozumiałam, że nic by z tego nie wyszło. Nie wiem, czy Thomas Wolfe miał rację, że nie da się wrócić do domu; cóż, ja nie mogę nic o tym wiedzieć - pomyślałam z pewną goryczą. Nie miałam domu, do którego mogłabym wrócić. Znałam jednak Jamiego. Pomijając jego idealizm - a był idealistą, choć bardzo pragmatycznego rodzaju - chodziło o to, że był prawdziwym mężczyzną, a zatem musiał mieć prawdziwą pracę, nie tylko zajęcie, którym wypełniałby czas i zarabiał na życie. Pracę. Rozumiałam tę różnicę. Jakkolwiek byłam przekonana, że rodzina Jamiego przyjęłaby go z radością, nie wiadomo, jak ustosunkowaliby się do mnie, choć zapewne nie wezwaliby księdza, by mnie egzorcyzmował. Rzecz w tym, że Jamie nie był już panem Lallybroch. I nigdy nie będzie. - „... ani go więcej pozna miejsce jego” - mruknęłam, obmywając zaskakująco gładkie intymne części ciała starej kobiety. Może była młodsza, niż sądziłam. Od wielu dni nic nie jadła. Nawet śmierć nie wpłynęła na jej wygląd, ale każdy zasługuje na to, by iść do grobu z czystym ciałem. Zatrzymałam się w pół ruchu. Czy będziemy w stanie ją pochować? A może po prostu będzie spokojnie spoczywać pod słoikami z dżemem i torbami suchej fasoli aż do wiosny? Wygładziłam jej ubranie, oddychając otwartymi ustami, starając się odgadnąć temperaturę po parze oddechu. Nadchodzi dopiero drugi większy śnieg tej zimy, a dotąd nie mieliśmy właściwie naprawdę ciężkiego mrozu, który bywa najczęściej w drugiej połowie stycznia. Jeśli ziemia jeszcze nie zamarzła, zapewne zdołamy kobietę pochować - jeżeli oczywiście mężczyźni zechcą odrzucić śnieg. Gdy zajmowałam się staruszką, Rollo położył się, zrezygnowany, ale w tej chwili uniósł nagle głowę i nadstawił uszu. - Co się stało? - powiedziałam zaskoczona i odwróciłam się na kolanach, by wyjrzeć przez otwarte drzwi spiżarni. - Co się dzieje?
*** - Ruszamy na niego? - mruknął Ian. Przez ramię miał przewieszony łuk. Opuścił teraz rękę, a łuk zsunął się bezszelestnie w jego dłoń - gotów. - Nie, najpierw niech znajdzie, po co przyszedł. - Jamie mówił powoli, starając się rozstrzygnąć, co zrobić z tym człowiekiem, który tak nagle się przed nim pojawił. Nie może go zabić. On i jego żona wywołali poważne kłopoty swoją zdradą, to prawda, nie zamierzał jednak - przynajmniej na razie - krzywdzić jego rodziny. Czy można uznać, że Arch Bug naprawdę jest złodziejem - w jego własnym pojęciu? Przecież ciotka Jamiego, Jokasta, nie miała większego prawa do złota niż on - a może nawet mniejsze. Jamie westchnął i oparł dłoń o pas, za który zatknął sztylet i pistolet. Z drugiej strony nie może pozwolić Bugowi oddalić się ze złotem. Nie może też po prostu go przepędzić i zostawić na wolności, by przysporzył im jeszcze więcej kłopotów. Ale co, na litość boską, mają z nim począć, gdy go złapią? Zatrzymanie go to jak trzymanie węża w torbie, ale teraz to jedyne, co mogą zrobić. Potem będą się martwić, co zrobić z workiem. Może uda im się zawrzeć jakiś układ. Postać dotarła do czarnej plamy fundamentów i przeciskała się teraz niezręcznie między kamieniami i pozostałymi jeszcze wypalonymi belkami. W lekkim wietrze ciemna peleryna unosiła się i wydymała. Nagle zaczął padać śnieg - cicho, powoli, dużymi płatkami, które jakby nie leciały z nieba, tylko pojawiały się nagle w powietrzu. Musnęły Jamiemu twarz i osiadły na rzęsach. Otarł je i skinął na Iana. - Obejdź od tyłu. Jeśli zacznie uciekać, puść mu strzałę przed nosem, żeby przystanął. I trzymaj się z tyłu, dobrze? - To ty się trzymaj z tyłu, wuju - odszepnął Ian. - Jeśli zbliżysz się na odległość strzału z pistoletu, może trafić cię toporem, a nie zamierzam tłumaczyć się z tego przed ciocią Claire. Jamie parsknął i szturchnął Iana. Załadował i odbezpieczył pistolet, a potem zdecydowanym krokiem, w padającym śniegu, ruszył ku ruinom domu. Widział kiedyś, jak Arch zabił toporem indyka z odległości sześciu metrów; prawda też, że większość pistoletów nie niesie dokładnie przy większej odległości. Nie zamierzał zastrzelić tego człowieka, wyciągnął jednak pistolet i trzymał go w ręku. - Arch! - zawołał. Pochylona postać, odwrócona do niego tyłem, grzebała w popiele. Na dźwięk głosu zesztywniała, wciąż zgięta. - Arch Bug! - krzyknął Jamie ponownie. - Wyjdź stamtąd, człowieku. Chcę z tobą
porozmawiać. W odpowiedzi postać wyprostowała się nagle, odwróciła - i przez padający śnieg mignął płomień. Niemal równocześnie Jamie poczuł ogień w udzie. Zachwiał się. To go ogromnie zaskoczyło. Arch Bug nie używał pistoletu; Jamie zdumiał się, że potrafi tak celnie mierzyć lewą... Przykląkł w śniegu, ale już unosząc broń, zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy. Czarna postać mierzyła do niego z drugiego pistoletu - ale nie lewą ręką. A to znaczy... - Jezus Maria, nie, Ian! Ale Ian widział, jak Jamie pada, widział też pistolet. W szumie wiatru, w śniegu Jamie nie słyszał świstu strzały, która pojawiła się jakby znikąd i trafiła postać w plecy. Postać wyprostowała się, zesztywniała i upadła. Nie zdążyła jeszcze dotknąć ziemi, a Jamie już biegł, utykając. Przy każdym kroku uginała się pod nim prawa noga. - Boże, nie. Boże, nie - powtarzał nie swoim głosem. Przez śnieg i noc przebił się jakiś głos wypełniony rozpaczą. Potem nagle minął go Rollo, jak ciemna smuga - kto go wypuścił? Spomiędzy drzew rozległ się odgłos wystrzału, Ian krzyknął gdzieś niedaleko, wzywając psa, ale Jamie nie miał czasu spojrzeć. Przedzierał się przez czarne kamienie, ślizgał na cienkiej warstewce świeżego śniegu, potykał. Nogę miał równocześnie zimną i gorącą, ale nie miało to znaczenia. O Boże, proszę, nie... Dotarł do czarnej postaci i rzucił się koło niej na kolana, macając. Wiedział od razu, od chwili, gdy zdał sobie sprawę, że postać trzyma pistolet prawą ręką. Arch, bez dwóch palców dłoni, nie mógłby strzelić prawą ręką, ale... och Boże, nie... Obrócił ją, czując, jak niskie, ciężkie ciało staje się bezwładne jak świeżo zabity jeleń. Odsunął kaptur peleryny i powiódł dłonią, łagodnie i bezradnie, po miękkiej, okrągłej twarzy Murdiny Bug. Oddychała. Może... ale czuł też pod ręką grot strzały, która przeszyła szyję. Oddech był bulgotliwy i mokry, także jego dłoń zrobiła się już mokra i ciepła. - Arch? - wychrypiała. - Chcę Archa. - I umarła.
3. Życie za życie Zaprowadziłam Jamiego do spiżarki. Było tam ciemno i zimno, szczególnie dla kogoś, kto nie ma spodni, nie chciałam jednak ryzykować przebudzenia Higginsów. Boże, nie teraz. Wszyscy wyskoczyliby z pokoju jak gromada przerażonych kuropatw, ja zaś aż skuliłam
się na myśl o tym, że musiałabym spotkać ich wcześniej, niż będę na to gotowa. Nawet w świetle dziennym opowiedzenie im o tym, co się stało, będzie czymś okropnym; teraz nie byłabym w stanie tego zrobić. Nie mając innego wyjścia, Jamie i Ian położyli panią Bug w spiżarce koło babci MacLeod, wsunęli pod najniższą półkę, przykrywając jej twarz peleryną. Widziałam wystające stopy w spękanych, zniszczonych butach i prążkowanych pończochach. Nagle ten widok skojarzył mi się ze Złą Czarownicą z Zachodu, zakryłam więc usta dłonią, żeby nie wymknęła mi się żadna histeryczna uwaga. Jamie zwrócił ku mnie głowę, ale wpatrzony był w głąb siebie. Na jego twarzy malowała się rozpacz, a zmarszczki pogłębiało światło świecy, którą trzymał w ręku. - Co takiego? - powiedział nieprzytomnie. - Nic takiego. - Głos mi zadrżał. - Nic takiego, usiądź, proszę. - Postawiłam na ziemi stołek i mój medyczny kuferek. Wyjęłam mu z rąk świecę i kubek z gorącą wodą. Starałam się myśleć tylko i wyłącznie o tym, co mam do zrobienia. Nie o stopach i nie, na litość boską, o Archu Bugu. Jamie siedział otulony kocem, ale nogi z konieczności miał nagie. Czułam, że pokryte są gęsią skórką, bo włoski ocierały mi się o dłoń. Brzegi koszuli, nasiąknięte na wpół wyschniętą już krwią, przy kleiły mu się do skóry, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku, gdy je oderwałam i rozsunęłam mu nogi. Poruszał się jak w malignie, ożywił się jednak trochę, gdy przybliżyłam palącą się świecę do jego jąder. - Uważaj na tę świecę, Angliszko, dobrze? - powiedział, osłaniając dłonią genitalia. Podałam mu świecę, by sam ją trzymał, i pouczywszy go, żeby uważał na kapiący, gorący wosk, podjęłam badanie. Z rany sączyła się krew, ale coraz słabiej, zanurzyłam więc kawałek płótna w gorącej wodzie i przystąpiłam do pracy. Ciało Jamiego było chłodne - chłód przytłumił nawet mocne zapachy spiżarki - czułam jednak jego zapach; zwykły u niego zapach suchego piżma zmieszał się z zapachem krwi i potu. W udzie, dość wysoko, widniała głęboka rana długości czterech cali. Na szczęście była czysta. - Istny John Wayne - powiedziałam, próbując lekkiego tonu. Jamie, wpatrzony dotychczas w płomień świecy, przeniósł wzrok na mnie. - Co takiego? - spytał chrapliwie. - Nic poważnego - stwierdziłam. - Kula cię tylko drasnęła. Parę dni będzie ci trudno
chodzić, ale bohater przeżywa, by w kolejnym dniu podjąć walkę. Kula w gruncie rzeczy przeszła mu między nogami, przecinając dość głęboko wewnętrzną stronę uda w pobliżu genitaliów i tętnicy udowej. Cal w prawo, a już by nie żył, cal wyżej... - To nie bardzo pomaga, Angliszko - powiedział cicho, ale w jego oczach pojawił się cień uśmiechu. - Nie bardzo - przytaknęłam - ale odrobinę. - Odrobinę - potwierdził i dotknął lekko mojej twarzy. Miał bardzo zimną i drżącą dłoń. Po kostkach drugiej ręki spływał gorący wosk, ale nie zwracał na to uwagi. Zabrałam mu lichtarz i odstawiłam na półkę. Czułam, jak wprost emanuje z niego smutek i poczucie winy. Starałam się nie dopuścić tych uczuć do siebie, bo gdybym poddała się sytuacji, która mnie przerastała, nie mogłabym mu pomóc. Nie byłam pewna, czy w ogóle mogę mu pomóc, zamierzałam jednak spróbować. - Jezus Maria - powiedział tak cicho, że ledwo go słyszałam. - Czemu nie pozwoliłem mu tego zabrać, jakie to ma w ogóle znaczenie? - Uderzył pięścią w kolano. - Boże, czemu nie pozwoliłem mu go po prostu zabrać? - Nie wiedziałeś, kto to jest ani co zamierza zrobić - powiedziałam równie cicho, kładąc mu rękę na ramieniu. - To był wypadek. Mięśnie miał napięte, stwardniałe na skutek udręki. Ja też to czułam - węzeł protestu i zaprzeczenia w gardle: nie, to nie może być prawda, to nie mogło się zdarzyć - ale miałam coś do zrobienia. Z tym, co nieuniknione, uporam się później. Zakrył twarz dłonią i powoli kręcił głową. Nie odezwał się, gdy kończyłam czyszczenie i bandażowanie rany. - Czy możesz zrobić coś dla Iana? - spytał, gdy skończyłam. Odsunął dłoń i spojrzał na mnie, gdy się podnosiłam. Twarz miał ściągniętą bólem, ale już spokojną. - On... - przełknął i rzucił okiem ku drzwiom - jest w złym stanie, Angliszko. Spojrzałam na whisky, którą z sobą przyniosłam - zostało ćwierć butelki. Jamie śledził moje spojrzenie, ale pokręcił głową. - To nie wystarczy. - To ty ją wypij. - Włożyłam mu butelkę do ręki i zacisnęłam na niej palce. - Polecenie lekarza - powiedziałam cicho, ale zdecydowanie. Opierał się, chciał odstawić butelkę, więc zacisnęłam mocniej dłoń na jego palcach. - Ja wiem - powiedziałam. - Jamie, wiem, ale nie możesz się poddać, nie teraz. Patrzył na mnie przez chwilę, a w końcu pokiwał głową; godził się, bo musiał. Czułam,
że się lekko rozluźnia. Ja też miałam zdrętwiałe palce, zimne od wody i lodowatego powietrza, ale cieplejsze niż on. Ujęłam jego wolną dłoń w obie ręce i trzymałam mocno. - Jest powód, dla którego bohater nigdy nie umiera, wiesz - powiedziałam i spróbowałam się uśmiechnąć, choć twarz miałam sztywną. - Gdy zdarza się to najgorsze, ktoś musi podjąć decyzję, co robić. Teraz wracaj do domu i ogrzej się. - Wyjrzałam w noc, na niebo koloru lawendy i powietrze wypełnione wirującymi płatkami śniegu. - Ja poszukam Iana. *** Gdzież on mógł pójść? Przy tej pogodzie - niezbyt daleko. Zważywszy na to, w jakim stanie ducha był, gdy razem z Jamiem przynieśli ciało pani Bug, pomyślałam, że mógł po prostu pobiec w las, nie dbając o to, gdzie idzie ani co się z nim dzieje. Miał jednak z sobą psa. Cokolwiek czuje, nie zabrałby Rolla w wyjącą śnieżycę. A śnieżyca właśnie się zaczynała. Powoli wchodziłam po zboczu ku zabudowaniom gospodarczym, kryjąc latarnię w fałdach peleryny. Przyszło mi nagle do głowy, że Arch Bug mógł się schronić w chłodni lub w wędzarni i... - o Boże, czy on wie? Na moment znieruchomiałam na ścieżce, a gęsto już padający śnieg otulił mi głowę i ramiona jak welonem. Byłam tak zaszokowana tym, co się stało, że nawet nie pomyślałam, czy Arch Bug wie, że jego żona nie żyje. Jamie powiedział, że gdy tylko zdał sobie sprawę z sytuacji, wołali Archa, by się pojawił, ale nie było odpowiedzi. Może Arch podejrzewał, że to pułapka, a może po prostu uciekł. Widząc Jamiego i Iana, założył, że przecież nie zrobią krzywdy jego żonie, a w takim razie... - Och, do diabła - mruknęłam pod nosem, ale nie mogłam nic z tym zrobić. Miałam tylko nadzieję, że uda mi się coś zrobić dla Iana. Starłam dłonią śnieg z oczu i z twarzy i powoli ruszyłam dalej. Światło latarni ginęło w wirze płatków śniegowych. Gdybym znalazła Archa zacisnęłam mocniej palce na uchwycie latarni - musiałabym mu powiedzieć, wziąć go do chaty, pozwolić mu zobaczyć... O mój Boże! Jeśli wrócę z Archem, czy Jamiemu i Ianowi uda się zająć go na tyle, bym zdążyła przenieść panią Bug ze spiżarki i pokazać mu ją w bardziej odpowiedni sposób? Nie miałam czasu usunąć wystającej strzały ani przyzwoicie przygotować ciała. Wbiłam w dłoń paznokcie wolnej ręki, starając się opanować. - Jezu. Obym go tylko nie znalazła - mruknęłam pod nosem. - Proszę, żebym go tylko nie znalazła. Ale chłodnia, wędzarnia i stodoła były, dzięki Bogu, puste. Nikt też nie mógł się schować w kurniku, bo kury głośno by się rozgdakały, a tymczasem spokojnie przesypiały burzę. Na widok kurnika oczyma duszy ujrzałam nagle panią Bug, jak rozrzuca im ziarno z fartucha i
zwołuje te głupie zwierzątka. Wszystkim im nadała imiona. Było mi wszystko jedno, czy jedliśmy Izabelę czy Alasdaire'a, ale na myśl, że teraz nikt już nie zdoła odróżnić jednego kurczaka od drugiego ani nie będzie się cieszyć, że Elspeth siedzi na dziesięciu jajach, ścisnęło mi się serce. W końcu znalazłam Iana w stodole - ciemną postać, zwiniętą na sianie przy nogach muła Clarence'a, który nastawił uszy, gdy się pojawiłam, i ryknął zachwycony perspektywą liczniejszego towarzystwa. Kozy zamęczały histerycznie, sądząc pewnie, że zjawił się wilk. Konie, zaskoczone, rzucały głowami, parskały i rżały pytająco. Rollo, zwinięty w sianie obok swego pana, szczeknął krótko na znak, że nie podoba mu się to zamieszanie. - Mamy tu całą cholerną arkę Noego - odezwałam się, strząsając śnieg z peleryny i wieszając lampę na haku. - Brakuje nam tylko pary słoni. Cicho, Clarence. Ian zwrócił ku mnie twarz, widziałam jednak po wyrazie jego oczu, że nie dotarło do niego to, co powiedziałam. Przykucnęłam obok i przyłożyłam dłoń do jego policzka, zimnego i szorstkiego od rosnącej brody. - To nie była twoja wina - powiedziałam łagodnie. - Wiem. Nie wiem tylko, jak uda mi się z tym żyć. - W jego słowach nie słyszałam dramatyzmu, jedynie zagubienie. Rollo polizał go w rękę, a Ian zagłębił dłoń w sierści psa, jakby szukając w nim oparcia. - Co mogę zrobić, cioteczko? - Spojrzał na mnie bezsilnie. Nic, prawda? Nie mogę tego cofnąć, nie mogę tego zmienić, a jednak szukam sposobu, czegoś, co mógłbym zrobić, by wszystko naprawić... ale nie ma niczego takiego. Siadłam w sianie obok niego i objęłam go ramieniem, przyciągając ku sobie jego głowę. Poddał się niechętnie, choć czułam, jak drży z wyczerpania i smutku. - Kochałem ją - powiedział tak cicho, że ledwo go słyszałam. - Była dla mnie jak babcia, a ja... - I ona ciebie kochała - szepnęłam. - Nie winiłaby cię. - Dotychczas trzymałam własne uczucia na wodzy w obliczu tego, co musiałam zrobić, ale teraz... Ian miał rację, nie było niczego, co moglibyśmy zrobić, i z tego poczucia bezsiły łzy zaczęły mi spływać po twarzy. Nie płakałam - po prostu smutku i szoku było za wiele, nie potrafiłam już ich powstrzymać. Nie wiem, czy poczuł na skórze moje łzy, czy tylko drżenie smutku, ale nagle też się poddał i rozszlochał w moich ramionach. Całym sercem pragnęłam, by był małym chłopcem i by ten smutek i łzy zdołały zmyć jego poczucie winy i przywrócić mu pokój. Wyrósł już jednak z takich prostych gestów, mogłam więc go tylko trzymać i gładzić po plecach, wydając z siebie ciche, bezradne dźwięki.
Clarence też się do nas przyłączył. Oddychał ciężko nad głową Iana i w zamyśleniu chwytał go za włosy, Ian szarpnął się i klepnął muła po nosie. - Och! Idź sobie! - Zakrztusił się, na wpół roześmiał, popłakał jeszcze trochę, a potem wyprostował się i wytarł nos rękawem. Chwilę siedział nieruchomo, próbując wziąć się w garść. Czekałam. - Gdy zabiłem tamtego człowieka w Edynburgu - powiedział w końcu niewyraźnym, ale opanowanym już głosem - wuj Jamie wziął mnie do spowiedzi i nauczył modlitwy, którą się odmawia, gdy się kogoś zabiło, by powierzyć duszę tego człowieka Bogu. Czy odmówisz ją ze mną, ciociu? Nie myślałam ani nie odmawiałam Wiecznego odpoczywania od wielu lat, więc przypominałam sobie słowa z wahaniem i zacinając się. Ian natomiast znał modlitwę na pamięć, a słowa płynęły mu bez trudu. Zastanawiałam się, jak często musiał odmawiać ją przez te lata. Słowa wydawały się nieważne i pozbawione mocy, ginęły w szeleście siana i odgłosach wydawanych przez zwierzęta. A jednak poczułam odrobinę ulgi, że je wypowiedziałam. Miałam wrażenie sięgania ku czemuś niepojętemu, ku czemuś, co musi istnieć, bo sam człowiek nie potrafi się odnaleźć w takiej sytuacji i sprostać jej. Ja w każdym razie nie mogłam. Ian siedział przez jakiś czas z zamkniętymi oczyma. Otworzył je w końcu i spojrzał na mnie czarnym spojrzeniem; był bardzo blady. - A potem, dodał wuj, trzeba z tym żyć - powiedział cicho. Przetarł twarz dłonią. - Nie wiem tylko, czy potrafię. - Było to proste stwierdzenie faktu. Przeraziło mnie. Brakowało mi już łez, wydało mi się jednak, że spojrzałam w czarną otchłań bez dna - i nie potrafię oderwać wzroku. Odetchnęłam głęboko, próbując znaleźć odpowiednie słowa; w końcu wyjęłam z kieszeni chustkę i podałam Ianowi. - Oddychasz, Ianie? Wargi mu zadrżały. - Tak, chyba tak. - Na razie to wszystko, co musisz robić. - Wstałam, otrzepałam siano ze spódnicy i wyciągnęłam ku niemu rękę. - Chodź. Musimy wrócić do chaty, zanim nas tu całkiem zawieje. Śniegu było coraz więcej. Powiew wiatru zgasił świeczkę w latarni. Nie miało to znaczenia, trafiłabym do chaty nawet na ślepo, Ian szedł przede mną w milczeniu, wytyczając drogę przez świeży śnieg. Pochylił głowę, walcząc z wiatrem, i opuścił wąskie ramiona.
Miałam nadzieję, że modlitwa mu chociaż trochę pomogła, i zastanawiałam się, czy Mohawkowie mają lepsze sposoby radzenia sobie z niesprawiedliwą śmiercią niż Kościół katolicki. I nagle zdałam sobie sprawę, że wiem dokładnie, co Mohawkowie zrobiliby w takiej sytuacji, wiedział to też Ian - zrobił to. Owinęłam się szczelniej peleryną, wydało mi się bowiem, że przełknęłam wielką lodową kulę.
4. Nie tak prędko Po dłuższej dyskusji przenieśliśmy oba ciała na ganek. W środku nie było miejsca, by złożyć je jak należy, a biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności... - Nie możemy pozwolić, by stary Arch trwał w niepewności dłużej, niż musi - powiedział Jamie, przecinając dyskusję. - Jeśli ciało będzie leżeć na widoku, wyjdzie czy nie wyjdzie, ale będzie wiedział, że jego żona nie żyje. - Będzie wiedział - potwierdził Bobby Higgins, rzucając niespokojne spojrzenie ku drzewom. - A co, twoim zdaniem, wtedy zrobi? Jamie stał przez chwilę wpatrzony w las, w końcu pokręcił głową. - Będzie przeżywał żałobę, a rano zobaczymy, co mamy zrobić. Nie był to normalny rodzaj czuwania przy zmarłych, ale staraliśmy się zachować wszystkie możliwe rytuały. Amy podarowała pani Bug własny całun, który utkała sobie po pierwszym ślubie i starannie przechowywała. Babcię MacLeod ubraliśmy w resztki mojej drugiej koszuli i parę fartuchów, które dla okazania szacunku pospiesznie zszyliśmy. Złożyliśmy ciała po dwóch stronach ganku, tak że stykały się stopami. Na piersiach każdej zmarłej położyliśmy małą miseczkę z solą i kromkę chleba, choć nie mieliśmy pod ręką żadnego pożeracza grzechów. Napełniłam żarem nieduży gliniany garnek i postawiłam obok ciał. Ustaliliśmy, że w nocy będziemy czuwać przy zmarłych kolejno, bo na ganku nie zmieściłyby się więcej niż dwie czy trzy osoby naraz. - „Jakże srebrzyste dziś księżyca lśnienie / Maluje biały śnieg i czarne cienie” powiedziałam cicho. Tak było; śnieżyca się skończyła i będący w trzeciej kwadrze księżyc rozsiewał czyste, zimne światło, które wydobywało z cienia wszystkie obsypane śniegiem drzewa, rysując je delikatnie i wyraźnie jak na japońskim drzeworycie. A w oddali stosy zwęglonych belek, ruiny wielkiego domu, kryły to, co pod nimi schowano. Jamie i ja objęliśmy pierwsze czuwanie. Nikt nie protestował, gdy to omawialiśmy, ale
wszyscy myśleli o Archu Bugu, kryjącym się samotnie gdzieś w lesie. - Myślisz, że on tu jest? - spytałam cicho Jamiego. Pokazałam głową ciemne drzewa stojące w spokoju we własnych całunach. - Gdybyś to ty miała tu leżeć, a nighean - powiedział Jamie, obrzucając spojrzeniem nieruchome białe postacie pod ścianą ganku - byłbym obok ciebie, żywy czy martwy. Chodź, usiądź tu. Siadłam obok niego. Przy naszych otulonych peleryną kolanach stał garnek z żarem. - Biedaczki - szepnęłam po chwili. - Tak daleko od Szkocji. - To prawda. - Ujął moją dłoń. Palce miał tak samo zimne jak ja, lecz sama ich wielkość i siła przynosiły mi ukojenie. - Ale zostaną pochowane wśród ludzi, którzy znają ich obyczaje, choć nie wśród własnej rodziny. - Masz rację. - Gdyby wnukowie babci MacLeod kiedykolwiek wrócili, przynajmniej znajdą kamień na jej grobie i będą wiedzieli, że potraktowano ją życzliwie. Pani Bug nie miała żadnej rodziny poza Archem, więc nikt nie przyjdzie i nie będzie szukać kamienia nagrobnego, ale będzie leżała wśród ludzi, którzy ją znali i kochali. A co z Archem? Jeśli nawet miał w Szkocji jakąś rodzinę, nigdy o niej nie wspominał; żona była dla niego wszystkim, tak samo jak on dla niej. - Nie sądzisz, że Arch, hmm, mógłby... się zabić, gdy już się dowie? - spytałam. Jamie zdecydowanie pokręcił głową. - Nie, to do niego niepodobne. W pewnym sensie to stwierdzenie przyniosło mi ulgę, ale gdzieś głębiej, tam, gdzie nie sięgało już moje współczucie, zastanawiałam się, co może zrobić człowiek tak gwałtowny jak Arch, któremu zadano taki śmiertelny cios - pozbawiono kobiety, która niemal przez całe życie była jego kotwicą i portem. Co zrobi taki człowiek? - zastanawiałam się. Popłynie szybciej niż wiatr, aż natrafi na rafę i utonie, czy przywiąże do swojego życia własnoręczną kotwicę złości i uczyni zemstę swoją nową busolą? Widziałam, jaką winę noszą w sobie Jamie i Ian. A jaką nosi Arch? Czy jakikolwiek człowiek byłby w stanie to znieść? Może musi obciążyć nią kogoś innego, po prostu by przeżyć. Jamie nie podzielił się ze mną własnymi przemyśleniami, zauważyłam jednak, że zatknął za pas i pistolet, i sztylet, pistolet zaś był załadowany i odbezpieczony. Pod żywicznym zapachem jodły i świerka czułam zapach czarnego prochu. Może chciał tylko przegnać wilka czy lisa... Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, przyglądając się zmiennym wzorom żaru na węglach w glinianym garnku i migotaniu światła na całunach.
- Nie sądzisz, że powinniśmy się pomodlić? - szepnęłam. - Od chwili gdy to się stało, Angliszko, nie przestałem się modlić. - Wiem, o czym mówisz. I wiedziałam: o tej namiętnej modlitwie, żeby to się nie zdarzyło, o rozpaczliwej modlitwie o pokierowanie; o potrzebie zrobienia czegoś, gdy nic już zrobić nie można. I oczywiście o modlitwie za spokój dla tych, którzy właśnie odeszli. Babcia MacLeod przynajmniej spodziewała się śmierci i moim zdaniem przyjęła ją z wdzięcznością. Natomiast pani Bug musiała się poczuć zaskoczona, że tak nagle umarła. Pojawiła mi się przed oczyma niepokojąca wizja pani Bug - stoi w śniegu tuż przy ganku z rękoma opartymi na szerokich biodrach i wydętymi ustami i wpatruje się w swoje zwłoki. Zła, że tak bezwzględnie pozbawiono ją ciała. - To dla nas prawdziwy wstrząs - powiedziałam przepraszająco do jej cienia. - Tak, to prawda. Jamie sięgnął za pazuchę i wyciągnął butelkę. Odkorkował ją i ostrożnie wylał po kilka kropel whisky na głowy obu zmarłych kobiet. Potem zaś milczącym gestem uniósł butelkę ku babci MacLeod, a potem ku pani Bug. - Murdino, żono Archibalda, byłaś wspaniałą kucharką - powiedział po prostu. - Do końca życia będę pamiętać twoje ciasteczka i będę myśleć o tobie nad poranną owsianką. - Amen. - W moim drżącym głosie łzy mieszały się ze śmiechem. Wzięłam od niego butelkę i przechyliłam do ust. Whisky przepaliła mi ściśnięte gardło, rozkaszlałam się. - Znam jej przepis na korniszony w occie; nie powinien pójść w zapomnienie, zapiszę go. Wzmianka o pisaniu przywiodła mi na myśl niedokończony list, złożony i czekający w mojej torbie z robótką. Jamie poczuł, że zesztywniałam, i pytająco zwrócił ku mnie głowę. - Myślałam o liście - odkaszlnęłam. - Roger i Bree wiedzą przecież, że dom się spalił, ucieszą się więc, gdy przeczytają, że wciąż żyjemy. Zakładając, że list do nich dotrze. Świadomi i niespokojnych czasów, i niepewności, czy historyczne dokumenty się zachowają, Jamie i Roger wypracowali kilka sposobów przekazywania informacji: poczynając od zamieszczania zakodowanych informacji w różnych gazetach, po coś skomplikowanego związanego z Kościołem Szkockim i Bankiem Anglii. Wszystko to oczywiście opierało się na podstawowym założeniu, że rodzina MacKenzie bezpiecznie przeszła przez kamienie i pojawiła się mniej więcej we właściwym czasie. Ale dla własnego spokoju zakładałam, że tak było. - Nie chciałabym jednak zakończyć listu opowieścią o tym. - Wskazałam głową owinięte całunami postacie. - Kochali panią Bug, a Bree martwiłaby się o Iana.
- Tak, masz rację - powiedział Jamie w zamyśleniu. - Prawdopodobnie Roger Mac wszystko by przemyślał i zrozumiał, że to Arch... A wiedzieć i nie móc nic z tym zrobić... tak, byliby zmartwieni. Chyba że znajdą kolejny list, w którym opowiemy, jak się to wszystko skończyło, ale Bóg jeden wie, ile czasu upłynie, zanim to rzeczywiście się skończy. - A jeśli nie dostaną następnego listu... - Albo nie będziemy żyć tak długo, by go napisać, dodałam w myśli. - Tak, lepiej im o tym nie mówić, nie tak od razu. Przysunęłam się bliżej i oparłam o niego, on zaś objął mnie ramieniem. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, wciąż niespokojni i pełni żalu, ale pocieszeni myślą o Rogerze, Bree i dzieciach. Z chaty za nami dobiegały różne dźwięki. Przedtem wszyscy zachowywali ciszę, teraz jednak do głosu dochodziła normalność. Nie można było długo utrzymać dzieci pod korcem. Słyszałam więc pytania, prośbę o jedzenie, gadaninę dzieciaków, podnieconych, że tak późno jeszcze nie śpią, pytania przebijające się przez brzęk naczyń i odgłosy przygotowywanego posiłku. Na następny czas czuwania będą paszteciki i podpłomyki. Pani Bug się ucieszy. Z komina nagle strzelił snop iskier, które opadły na ganek jak gwiazdy, rysując się wyraźnie na tle ciemnego nieba i jasnego, świeżego śniegu. Jamie objął mnie mocniej i mruknął z zadowoleniem. - To, co powiedziałaś o tym białym śniegu i czarnych cieniach, to wiersz, prawda? - Tak, to wiersz. Niezbyt odpowiedni na czuwanie przy zmarłych. To zabawny, bożonarodzeniowy wierszyk zatytułowany Wizyta świętego Mikołaja. Jamie parsknął, a z jego ust uniósł się biały obłoczek pary. - Nie sądzę, by słowo „odpowiedni” miało coś wspólnego z właściwym czuwaniem, Angliszko. Jeśli dasz żałobnikom dość picia, to jeszcze przed zmrokiem zaczną śpiewać O thoir a-nall am Botul, a dzieciaki będą tańczyć na podwórku. Nie roześmiałam się, ale bez trudu mogłam sobie to wyobrazić. Mieliśmy dość picia - w spiżarce stała beczułka świeżo uwarzonego piwa, a z kryjówki w stodole Bobby przyniósł zapasowy antałek whisky. Podniosłam rękę Jamiego i pocałowałam zimne kostki. Wraz z rosnącą świadomością toczącego się za nami życia szok i poczucie zagubienia zaczęły zanikać. Chata była małą, tętniącą życiem wysepką wśród chłodu czarno-białej nocy. - Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą - powiedział Jamie cicho, nawiązując do moich niewypowiedzianych myśli. - O, ta myśl jest odpowiednia - zauważyłam. - Może nawet zbyt odpowiednia. - Tak? Dlaczego?
- Bo po tej frazie zawsze słyszę następną: „Nie pytaj, komu bije dzwon; bije on tobie”. - Aha, a znasz całość? - Nie czekając na moją odpowiedź, pochylił się i przegarnął kijem żar, wzbudzając wiązkę cichych iskierek. - To w gruncie rzeczy nie jest wiersz; a w każdym razie niezamierzony przez autora wiersz. - Nie? - zdziwiłam się. - Więc co to jest czy co to było? - Medytacja. Coś pośredniego między kazaniem a modlitwą. Napisał to w swoich Rozważaniach na odpowiednie okazje John Donne. Ta okazja jest chyba wystarczająco odpowiednia, prawda? - dodał z kwaśnym uśmieszkiem. - Tak, myślę, że jest bardzo odpowiednia. Czego zatem nie znam? Przyciągnął mnie bliżej i pochylił głowę, opierając ją na mojej. - Niech sobie przypomnę, co zdołam. Na pewno nie odtworzę całości, ale te fragmenty, które mnie najbardziej poruszyły, zapamiętałem. - Słyszałam, jak oddycha powoli i lekko, koncentrując się. - „Cała ludzkość jest dziełem jednego autora - powiedział powoli pomieszczonym w jednym tomie. Gdy umiera jeden człowiek, nie wydziera się z książki rozdziału, tylko tłumaczy się go w lepszym języku, i każdy rozdział musi być tak przetłumaczony”. Potem są fragmenty, których nie powtórzę z pamięci, ale podobał mi się ten. „Dzwon bije temu, kto myśli, że mu bije - uścisnął mi lekko dłoń - i choć potem ustaje, od tej chwili, którą ta okazja na niego sprowadziła, jest połączony z Bogiem”. Zamyśliłam się nad tymi słowami. - Masz rację, to mniej poetyczne, ale może niesie więcej nadziei? Czułam, jak się uśmiecha. - Masz rację, ja też zawsze tak myślałem. - Gdzie to przeczytałeś? - Gdy byłem więźniem w Hellwater, John Grey pożyczył mi tomik pism Johna Donne'a; tam to było. - Bardzo oczytany dżentelmen - powiedziałam, nieco dotknięta przypomnieniem, że John Grey dzielił z Jamiem sporą część jego życia, a ja nie. Równocześnie jednak cieszyłam się, że w tamtych trudnych czasach Jamie miał przyjaciela. Jak często, zastanowiłam się nagle, słyszał ten bijący dzwon? Usiadłam prosto, sięgnęłam po flaszkę i zdrowo pociągnęłam. Przez szczelinę w drzwiach wydostawał się zapach pieczenia, cebuli i duszonego mięsa. W żołądku zaburczało mi nieprzyzwoicie, ale Jamie nie zwrócił na to uwagi. Patrzył zamyślony ku zachodowi, gdzie chmura kryła większość góry. - MacLeodowie powiedzieli, że gdy szli, na przełęczach śnieg sięgał im już po biodra -
powiedział. - Skoro tu mamy stopę nowego śniegu, to na przełęczach będą trzy stopy. Nie ruszymy nigdzie przed wiosenną odwilżą, Angliszko. Będziemy mieć dość czasu, by wyciosać właściwe kamienie nagrobne - dodał, rzucając spojrzenie na naszych milczących gości. - A zatem wciąż zamierzasz jechać do Szkocji? Tak powiedział po pożarze wielkiego domu, ale od tamtej pory o tym nie wspominał. Nie byłam pewna, czy rzeczywiście miał taki zamiar, czy też po prostu reagował na natłok zdarzeń. - Tak, chciałbym. Wydaje mi się, że nie możemy tu zostać - stwierdził z pewnym żalem. Z nadejściem wiosny cały kraj znów się zacznie gotować, a my zanadto zbliżyliśmy się do ognia. - Głową pokazał spalone resztki wielkiego domu. - Następnym razem nie chciałbym dać się upiec. Wiedziałam, że ma rację. Mogliśmy zbudować nowy dom, ale mało prawdopodobne, by pozwolono nam w nim spokojnie mieszkać, choćby dlatego, że Jamie był - a przynajmniej kiedyś był - pułkownikiem milicji. Tylko fizyczna niesprawność lub nieobecność mogły zdjąć z niego tę odpowiedzialność. A nastroje w górach bynajmniej nie sprzyjały rebelii. Znałam wiele osób, które zostały pobite, którym spalono dobytek, które wygnano w lasy lub na bagna albo wręcz zabito na skutek nieostrożnie wyrażanych przez nie zapatrywań politycznych. Pogoda nie pozwalała nam wyjechać, ale uniemożliwiała także ruch milicji oraz błąkających się band rzezimieszków. Ta myśl przeszyła mnie chłodem. Zadrżałam. - Może wejdziesz do środka, a nighean? - spytał Jamie. - Mogę chwilę posiedzieć tu sam. - Tak, a kiedy wyjdziemy z podpłomykami i miodem, zobaczymy, jak leżysz koło tych starych dam z toporem w głowie. Nie, nic mi nie jest. - Znów łyknęłam whisky i oddałam mu butelkę. - Ale nie musimy jechać aż do Szkocji - powiedziałam po chwili, patrząc, jak pije. Możemy po prostu pojechać do New Bern i wejdziesz w spółkę z Fergusem. - To właśnie, jak powiedział, zamierzał zrobić: pojechać do Szkocji, zabrać prasę drukarską, którą swego czasu zostawił w Edynburgu, a potem wrócić, by dalej walczyć, uzbrojony w ołów w formie czcionek zecerskich, a nie kul do muszkietu. Nie byłam pewna, który sposób niesie z sobą większe niebezpieczeństwo. - Nie sądzisz chyba, że twoja obecność powstrzymałaby Archa przed próbą zdzielenia mnie w głowę, gdyby miał taki zamiar? - Jamie uśmiechnął się przelotnie. - Nie, Fergus, jeśli chce, ma prawo wystawiać się na niebezpieczeństwo. Ja jednak nie mam prawa wciągać jego i jego rodziny we własne niebezpieczeństwo. - Co mi mówi wszystko, czego potrzebuję wiedzieć o tym, jakiego rodzaju drukami
zamierzasz się zajmować. A moja obecność może nie powstrzymałaby Archa przed atakiem na ciebie, mogłabym jednak przynajmniej krzyknąć „uważaj”, gdybym zobaczyła, że się za tobą skrada. - Zawsze chcę, żebyś strzegła moich tyłów, Angliszko - zapewnił mnie poważnie. - A zatem już wiesz, co zamierzam robić. - Tak - westchnęłam. - Czasami żywię próżną nadzieję, że się mylę co do ciebie, ale nigdy się to jeszcze nie zdarzyło. Roześmiał się na te słowa. - Nie, nie mylisz się - przytaknął - ale jednak wciąż tu jesteś. - Uniósł butelkę, przepijając do mnie, i łyknął whisky. - Dobrze wiedzieć, że ktoś będzie za mną tęsknił, gdy padnę. - Słyszałam to „gdy” zamiast „jeśli” - oświadczyłam zimno. - To zawsze było „gdy”, Angliszko - stwierdził łagodnie. - Każdy rozdział musi być tak przetłumaczony, prawda? Odetchnęłam głęboko i patrzyłam, jak mój oddech unosi się chmurką pary. - Żywię głęboką nadzieję, że nie będę musiała tego robić - powiedziałam - ale gdyby się tak stało, czy wolałbyś być pochowany tutaj, czy przewieziony do Szkocji? - Myślałam o granitowym, małżeńskim kamieniu z jego i moim imieniem na cmentarzu w St. Kilda. Gdy go zobaczyłam, omal nie doznałam ataku serca i nie byłam pewna, czy wybaczyłam to Frankowi; choć w ten sposób osiągnął to, co zamierzał. Jamie parsknął lekko. Nie był to śmiech. - Będę miał szczęście, jeśli w ogóle spocznę w jakimś grobie, Angliszko. Znacznie bardziej prawdopodobne, że zostanę utopiony, spalony albo porzucony, bym gnił na jakimś polu bitwy. Nie martw się, jeśli na ciebie spadnie zagospodarowanie mego ciała. Po prostu zostaw je wronom. - Dobrze, zapamiętam - powiedziałam. - Czy bardzo nie chcesz jechać do Szkocji? - spytał, unosząc brwi. Westchnęłam. Choć wiedziałam, że nie spocznie pod tamtym konkretnym kamieniem, nie mogłam pozbyć się myśli, że w którymś momencie tam umrze. - Nie o to chodzi. Nie chcę zostawiać gór. Nie chcę patrzeć, jak zieleniejesz i wyrzygujesz wnętrzności na statku. I nie chcę chyba wiedzieć, co może się przydarzyć na drodze do tego statku. Pomijając Edynburg i prasę drukarską, chcesz chyba jednak pojechać do Lallybroch? Kiwnął głową, nie odrywając wzroku od żarzących się węgli. Ich światło było słabe, ale malowało ciepłem łuki jego brwi i ześlizgiwało się po długim, prostym nosie.
- Obiecałem, prawda? - powiedział po prostu. - Obiecałem matce młodego Iana, że go przywiozę, a po tym, co się tu stało, lepiej, żeby jechał. Pokiwałam głową w milczeniu. Trzy tysiące mil może Ianowi nie wystarczy uciec przed wspomnieniami, ale na pewno nie zaszkodzi. A radość ujrzenia rodziców, braci, sióstr, szkockich gór... może przyspieszy gojenie się jego ran. Jamie zakaszlał i przesunął kostkami palców po wargach. - Jest jeszcze jedna rzecz - powiedział jakby nieśmiało. - Kolejna obietnica, można by rzec. - Co masz na myśli? Spojrzał mi w oczy. - Przysiągłem sobie, że nie stanę z bronią przeciwko swemu synowi. Odetchnęłam głęboko i pokiwałam głową. Po chwili milczenia podniosłam wzrok. - Nie spytałeś, co ja chciałabym zrobić ze swoim ciałem - powiedziałam to żartobliwym tonem, by trochę zmienić nastrój, ale jego palce tak gwałtownie owinęły się wokół moich, że mnie zaskoczył. - Nie - powiedział cicho - i nigdy nie spytam. - Nie patrzył na mnie, tylko w biel przed naszymi oczyma. - Nie mogę myśleć o tobie martwej, Claire. Wszystko, ale nie to. Nie mogę. Wstał gwałtownie. Trzask drewna, łoskot spadającego cynowego dzbanka i podniesione głosy we wnętrzu chaty oszczędziły mi odpowiedzi. Pokiwałam tylko głową i pozwoliłam mu się podnieść, bo otworzyły się drzwi i wylało się z nich światło. *** Ranek wstał czysty i jasny. Na ziemi leżała niecała stopa świeżego śniegu. Przed południem wiszące z okapu chaty sople zaczęły odpadać jak małe sztylety, rozbijając się z brzękiem. Jamie i Ian poszli ze szpadlami na niewielki cmentarzyk na wzgórzu, by zobaczyć, gdzie się da wykopać dwa przyzwoite groby. - Zabierzcie z sobą Aidana i paru chłopców - powiedziałam przy śniadaniu. - Trzeba się ich stąd pozbyć, żeby nie kręcili się pod nogami. Jamie rzucił mi ostre spojrzenie, ale zgodził się. Dobrze wiedział, co myślę. Jeśli Arch Bug nie wie jeszcze, że jego żona nie żyje, niewątpliwie zacznie wyciągać wnioski, gdy zobaczy kopanie grobu. - Najlepiej byłoby, gdyby przyszedł i porozmawiał ze mną - powiedział mi cicho, a jego słowa zagłuszał hałas czyniony przez przygotowujących się do wyjścia chłopców, ich matki, które szykowały im jedzenie na drogę, i mniejsze dzieci, które w drugiej izbie bawiły się w „stary niedźwiedź mocno śpi”.
- Tak, i chłopcy mu w tym nie przeszkodzą - powiedziałam. - Ale jeśli nie zechce wyjść i porozmawiać... Ian mówił, że podczas wydarzeń poprzedniej nocy słyszał wystrzał ze strzelby. Arch Bug nie potrafi jednak dobrze strzelać i zapewne zawahałby się przed strzeleniem do grupy, w której są dzieci. Jamie pokiwał głową i wysłał Aidana po dwóch najstarszych kuzynów. Poszli z nimi także Bobby i muł Clarence. Wyżej na zboczu, tam, gdzie Jamie zamierzał pewnego dnia zbudować nam nowy dom, leżał stos świeżo pociętych sosnowych desek. Jeśli uda się wykopać groby, Bobby przywiezie część desek, żeby zbić z nich trumny. Z miejsca, gdzie stałam na ganku, widziałam teraz obładowanego Clarence'a, zjeżdżającego w dół z wdziękiem baletnicy. Postawił uszy, jakby miały mu pomóc w zachowaniu równowagi. Bobby schodził razem z nim, od czasu do czasu poprawiając ładunek. Zauważył mnie i pomachał, uśmiechając się. Nawet z tej odległości widziałam wypaloną na jego policzku literę M. Odpowiedziałam mu tym samym i weszłam do domu, by powiedzieć kobietom, że czeka nas pogrzeb. *** Następnego ranka podążyliśmy krętą ścieżką na cmentarzyk. Dwie stare damy, niezwykłe towarzyszki w śmierci, leżały koło siebie w trumnach na saniach. Sanie ciągnął Clarence i muł jednej z pań McCallum, mały, czarny, imieniem Pudding. Nie byliśmy ubrani w nasze najlepsze rzeczy, bo nikt nie miał najlepszych rzeczy - poza Amy McCallum-Higgins, która dla okazania szacunku włożyła obszytą koronką ślubną chustkę. Byliśmy jednak czyści, dorośli byli trzeźwi, przynajmniej z wyglądu, i czujni. Bardzo czujni. - Która z nich będzie nowym strażnikiem, mamo? - spytał Aidan, patrząc na dwie trumny, podczas gdy sanie z jękiem drewna sunęły pod górę. - Która umarła pierwsza? - O... nie wiem, Aidan. - Amy najwyraźniej była nieco zaskoczona. Zmarszczyła brwi, patrząc na trumny, a potem przeniosła wzrok na mnie. - Czy pani wie, pani Fraser? Pytanie uderzyło mnie jak kamyk; zmrużyłam oczy. Oczywiście nie wiedziałam, ale z pewnym wysiłkiem powstrzymałam się przed zerknięciem między drzewa rosnące wzdłuż ścieżki. Nie miałam pojęcia, gdzie dokładnie jest Arch Bug, ale nie miałam wątpliwości, że jest blisko. A jeśli jest na tyle blisko, że słyszy tę rozmowę... Przesąd powszechny wśród szkockich górali mówił, że ostatnia osoba pochowana na cmentarzu staje się strażnikiem i musi bronić dusz tych, którzy tam spoczywają, przed wszelkim złem, aż umrze ktoś kolejny i zajmie miejsce strażnika. Wtedy dopiero poprzedni
strażnik zostaje zwolniony ze swego obowiązku i może odejść do nieba. Uważałam, że Archowi nie spodobała by się myśl, że jego żona ma zostać na ziemi, by strzec grobów prezbiterian i grzeszników, takich jak Malva Christie. Na myśl o Malvíe, która zapewne była obecnym strażnikiem cmentarza, ścisnęło mi się serce. Zapewne - bo aczkolwiek po jej śmierci na Ridge zmarły także inne osoby, ona była ostatnią pochowaną na samym cmentarzu. Jej brat Allan leżał w pobliżu w lesie, w nieoznaczonym grobie. Nie wiedziałam, czy było to na tyle blisko, by się liczyło, a ojciec... Zakaszlałam, zasłaniając usta dłonią, i odchrząknęłam. - Och, pani MacLeod - powiedziałam. - Umarła, kiedy wróciliśmy do chaty z panią Bug. Lepiej nie mówić, że umarła, gdy wychodziłam z chaty. Mówiąc te słowa, patrzyłam na Amy, ale gdy odwróciłam głowę, by spojrzeć na ścieżkę, zobaczyłam go. Tuż przed sobą. W starym czarnym płaszczu, z gołą, pochyloną, siwą głową, Arch Bug szedł przez śnieg za saniami, powoli, jak kruk kroczący po ziemi. Żałobników przebiegł dreszcz. Odwrócił głowę i zobaczył mnie. - Czy zechce pani śpiewać, pani Fraser? - spytał cicho i uprzejmie. - Chciałbym, by odeszła według właściwego obrządku. - Ja... tak, oczywiście. Zdenerwowana, szukałam w głowie czegoś odpowiedniego. Nie czułam się na siłach, by ułożyć właściwy caithris, pieśń żałobną za zmarłych, ani też by wydać z siebie formalne zawodzenie, które powinno towarzyszyć prawdziwemu, dobremu pogrzebowi szkockiego górala. Zdecydowałam się pospiesznie na psalm po gaelicku, którego nauczył mnie Roger - Is e Dia fein a's buachaill dhomh. Każdy werset tego psalmu miał być śpiewany przez prowadzącego, a następnie powtarzany przez zgromadzenie. Było to jednak proste, i choć mój głos na zboczu góry wydawał się cienki i mało słyszalny, idący wokół mnie byli w stanie podjąć melodię. Zanim dotarliśmy na cmentarz, osiągnęliśmy już przyzwoity poziom głośności i zaangażowania. Sanie zatrzymały się na skraju otoczonej sosnami polany. Pod na wpół stopionym śniegiem rysowało się kilka drewnianych krzyży i wzgórków. Pośrodku widniały dwa świeże groby, błotniste i surowe. Ich widok przerwał śpiew gwałtownie jak kubeł zimnej wody. Słońce przeświecało przez drzewa, blade, ale jasne. Na gałęziach tuż przy polanie niestosownie wesoło rozmawiały z sobą kowaliki. Jamie prowadził muły i nie obejrzał się, gdy pojawił się Arch, teraz jednak odwrócił się do niego i wskazując bliższą sobie trumnę,
spytał cicho: - Czy chcesz raz jeszcze spojrzeć na żonę? Dopiero gdy Arch kiwnął głową i podszedł do sań, zdałam sobie sprawę, że mężczyźni przybili gwoździami wieko trumny pani MacLeod, ale wieko trumny pani Bug leżało luźno. Bobby i Ian, patrząc w ziemię, zdjęli ją teraz z sań. Arch rozplótł włosy, co było oznaką żałoby. Nigdy przedtem nie widziałam ich rozpuszczonych. Były cienkie, białe i fruwały wokół jego twarzy jak dym, gdy się pochylił i delikatnie uniósł całun z twarzy Murdiny. Przełknęłam z trudem i zacisnęłam palce. Usunęłam strzałę, co nie było przyjemne, potem zaś, zanim ją uczesałam, owinęłam jej gardło czystym bandażem. Wyglądała dobrze, choć zupełnie inaczej; chyba nigdy nie widziałam jej bez czepka, a bandaż wokół gardła nadawał jej wygląd surowego, prezbiteriańskiego kapłana. Widziałam, że Arch cofnął się trochę; choć natychmiast odzyskał kontrolę nad wyrazem twarzy, bruzdy biegnące od nosa do brody wydawały się znacznie głębsze. Poza tym otwierał i zamykał dłonie, jakby chciał złapać coś, czego tam nie było. Długo wpatrywał się w trumnę, po czym sięgnął do sporranu i coś wyciągnął. Gdy odwinął płaszcz, zobaczyłam, że za pasem nie ma niczego. Przyszedł bez broni. Przedmiot, który trzymał w ręku, był mały i lśniący. Pochylił się, próbując przymocować to coś do całunu, ale z braku palców nie potrafił. Mruknął coś pod nosem po gaelicku, a potem podniósł wzrok na mnie. Widziałam w jego oczach coś w rodzaju paniki, podeszłam więc szybko i wyjęłam ten przedmiot z jego ręki. Była to złota broszka, mała, pięknie wykonana, w kształcie jaskółki w locie. Wyglądała na zupełnie nową. Wzięłam ją od niego i odsuwając całun, przypięłam do chustki pani Bug. Nigdy przedtem nie widziałam tej broszki, ani u pani Bug, ani wśród jej rzeczy; przyszło mi do głowy, że Arch pewnie kazał ją wykonać ze złota, które zabrał Jokaście Cameron. Może wtedy, gdy zaczął wywozić sztabki po kolei, a może później. Obietnica złożona żonie, że lata ich ubóstwa i zależności minęły. Cóż, rzeczywiście minęły. Podniosłam wzrok na Archa, a gdy kiwnął głową, nasunęłam lekko całun na zimną twarz jego żony. Kierując się impulsem, wyciągnęłam rękę, by ująć jego dłoń, ale cofnął się i czekał spokojnie, aż Bobby przybije wieko. W pewnym momencie podniósł wzrok i powoli zmierzył nim Jamiego, a potem Iana. Zacisnęłam wargi, spojrzałam na Jamiego i wróciłam do jego boku. Na jego twarzy wyraźnie rysował się smutek i wina, Arch najwyraźniej czuł to samo. Czy żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że i pani Bug miała udział w tym, co się stało? Gdyby nie strzeliła do
Jamiego... Ale ludzie nie zawsze zachowują się racjonalnie i tak jak powinni. Zresztą czy to, że ktoś przyczynił się do własnej śmierci, pomniejsza tragedię? Kątem oka zauważyłam niewielki pagórek - grób Malvy i jej syna, tylko odrobinę wystający ze śniegu. Okrągły, mokry i ciemny, jak czubek głowy niemowlęcia, które się rodzi. Spoczywaj w pokoju, pomyślałam i poczułam, że napięcie, w którym żyłam przez dwa ostatnie dni, opuszcza mnie. Teraz możesz odejść. Przyszło mi do głowy, że to, co powiedziałam Amy i Aidanowi, nie zmienia kolejności zgonów i tego, która z kobiet zostanie strażniczką. Zważywszy jednak na charakter pani Bug, może spodoba jej się zarządzanie cmentarzem, zajmowanie się miejscowymi duchami jak gromadką kurcząt, przeganianiem złych duchów ostrym słowem i groźbą. Ta myśl podtrzymywała mnie na duchu podczas krótkiego czytania z Biblii, modlitw i zbiorowego płaczu - kobiet i dzieci, z których większość nie miała pojęcia, dlaczego płaczą podczas przenoszenia trumien z sań i dość nieskładnego odmawiania Modlitwy Pańskiej. W tej chwili brakowało mi bardzo Rogera, narzucanego przez niego spokojnego porządku w żałobnej ceremonii i prawdziwego współczucia. On może wiedziałby, co powiedzieć o Murdinie Bug; teraz bowiem, gdy skończyła się modlitwa, nikt się nie odezwał i zapadła długa, niezręczna cisza. Ludzie przestępowali z nogi na nogę; staliśmy w śniegu i halki kobiet były mokre aż po kolana. Widziałam, jak Jamie prostuje ramiona, jakby płaszcz był mu za ciasny, i patrzy na sanie, gdzie pod kocem leżą szpadle. Zanim jednak dał znak Ianowi i Bobby'emu, Ian wciągnął głęboko powietrze i wysunął się do przodu. Podszedł do czekającej trumny pani Bug, stanął naprzeciwko pogrążonego w żałobie męża, najwyraźniej pragnąc przemówić. Arch dłuższą chwilę go ignorował, wpatrzony w trumnę, ale w końcu uniósł twarz bez wyrazu, czekając. - To z mojej ręki - Ian przełknął - umarła ta kobieta wielkiej wartości. Nie zabrałem jej życia ze złości ani celowo i pełen jestem żalu. Ale zmarła z mojej ręki. Siedzący obok Iana Rollo zaskomlał cicho, wyczuwając zdenerwowanie swego pana, ten jednak położył mu rękę na głowie i Rollo się uspokoił, Ian wyciągnął zza pasa nóż i położył go na trumnie przed Archem Bugiem, a potem wyprostował się i spojrzał mu prosto w oczy. - Przysięgałeś raz mojemu wujowi, w czasach wielkiego zła, i zaoferowałeś życie za tę kobietę. Ja przysięgam na moją broń i oferuję to samo. - Na chwilę zacisnął wargi, przełknął, ale nie spuszczał z Archa ciemnych, trzeźwych oczu. - Być może ty nie traktowałeś tego poważnie, ale ja tak. Uświadomiłam sobie, że wstrzymuję oddech, i zmusiłam się do zaczerpnięcia powietrza. Zastanawiałam się, czy to był plan Jamiego. Ian najwyraźniej mówił szczerze, jednak szansa,
że Arch przyjmie tę ofiarę na miejscu i na oczach kilkunastu świadków poderżnie Ianowi gardło, była niewielka, niezależnie do tego, co czuł. Jeśli jednak publicznie odrzuci tę ofertę, otwierają się możliwości bardziej oficjalnej i mniej krwawej rekompensaty, a młody Ian uwolni się przynajmniej od części swej winy. Cholerny góral, pomyślałam, patrząc na Jamiego nie bez pewnego podziwu. Wyczuwałam, jak co kilka sekund przebiegają go drobne fale energii, ale zdusił je wszystkie. Nie przeszkodził Ianowi w próbie odkupienia, ale też nie pozwoliłby go skrzywdzić, gdyby przypadkiem stary Arch rzeczywiście zażądał krwi - a najwyraźniej uważał, że istnieje taka możliwość. Zerknęłam na Archa i też tak pomyślałam. Stary człowiek patrzył chwilę na Iana, ściągnąwszy ciężkie, stalowoszare brwi, oczyma, które też były stalowoszare i zimne jak stal. - To zbyt łatwe, chłopcze - powiedział w końcu głosem brzmiącym jak zardzewiałe żelazo. Spojrzał na Rolla, który stał obok Iana z uniesionymi uszami i czujnymi oczyma wilka. - Dasz mi swego psa, bym go zabił? Maska Iana znikła natychmiast. Szok i przerażenie naraz nadały jego twarzy bardzo młody wygląd. Słyszałam, jak przełknął powietrze i wyprostował się, ale głos mu się łamał. - Nie - odrzekł - on nic nie zrobił. To moja zbrodnia, nie jego. Arch uśmiechnął się lekko, ale uśmiech nie objął jego oczu. - Tak, no widzisz. A to tylko zapchlone zwierzę, nie żona. - Słowo „żona” wymówił szeptem. Odchrząknął, a potem przeniósł wzrok z Iana na Jamiego i na mnie. - Nie żona powtórzył cicho. Miałam wrażenie, że moja krew jest tak zimna, że mrozi mi serce. Nie spiesząc się, Arch przeniósł wzrok kolejno z jednego mężczyzny na drugiego, z Jamiego na Iana, któremu przyglądał się tak długo, że wydawało się to całym życiem. - Zobaczysz mnie znów, gdy będziesz miał coś, co warto będzie zabrać, chłopcze powiedział spokojnie, a potem odwrócił się na pięcie i zniknął między drzewami.
5. Moralność dla podróżników w czasie Na stole stała lampa elektryczna, ale Roger często wolał pracować wieczorami przy świetle świec. Wyjął teraz zapałkę z pudełka i zapalił ją jednym ruchem ręki. Po liście Claire chyba nigdy nie uda mu się już zapalić zapałki, by nie wspomnieć jej opowieści o pożarze wielkiego
domu. Boże, jakże żałował, że go tam nie było. Płomień zapałki przygasł, gdy przytknął go do knota, a przejrzysty wosk świecy na chwilę przyjął niewyraźny, nieziemsko niebieski kolor, ale po chwili znów normalnie się rozjaśnił. Roger rzucił okiem na Mandy, która śpiewała gromadzie pluszowych zabawek na kanapie. Była już po kąpieli i miała zachowywać się grzecznie, podczas gdy Jem jeszcze się pluskał. Zerkając na nią do czasu od czasu, Roger usiadł przy biurku i otworzył notatnik. Rozpoczął to jako po części żart, ale po części było to jedyne, co wymyślił, aby przemóc paraliżujący strach. - Można nauczyć dzieci, żeby nie przechodziły same przez ulicę - zauważyła Bree - więc można je chyba nauczyć, żeby trzymały się z daleka od kamiennych kręgów. Przytaknął, ale niezupełnie przekonany. Małe dzieci, tak, można nauczyć, aby nie wkładały widelców do gniazdek elektrycznych, ale gdy stają się nastolatkami, opanowanymi pragnieniem poznania siebie i nieznanych zjawisk... Aż nazbyt żywo pamiętał siebie z tego okresu. Jeśli nastoletniemu chłopcu powie się, że nie należy wkładać widelca do gniazdka, wystarczy się odwrócić, a on już rusza do szuflady ze sztućcami. Może dziewczynki są inne, ale miał co do tego wątpliwości. Spojrzał na kanapę, na której Amanda leżała teraz na plecach, z uniesionymi w górę nogami, podtrzymując stopami dużego, dość sfatygowanego misia, któremu śpiewała Panie Janie. Mandy była tak mała, że nie będzie pamiętać. Jem będzie. I pamięta - Roger widział to, gdy chłopiec budził się z koszmaru, z wielkimi oczyma wpatrzonymi w pustkę, i nie był w stanie opisać swego snu. Dzięki Bogu, nie zdarzało się to często. On sam na każde wspomnienie wciąż pokrywał się zimnym potem. To ostatnie przejście... Przytulił Jemmy'ego do piersi i wszedł... Boże, nie, nie było na to nazwy, bo ludzkość jako taka nigdy tego na szczęście nie doświadczyła. Nie było nawet niczego, z czym można by to doświadczenie porównać. Nie działały tam żadne zmysły, a równocześnie działały wszystkie, i to w takim nasileniu wrażliwości, że gdyby potrwało to dłużej, mogłoby przyprawić o śmierć. Wyjąca pustka, w której dźwięk wydawał się atakować, pulsować w ciele, starając się rozdzielić wszystkie jego komórki. Absolutna ślepota, ale taka, która wynika z patrzenia w słońce. I uderzenia... ciał? Duchów? Niewidocznych innych, którzy przelatywali obok jak ćmy albo jakby wręcz przez ciebie? I do tego rozdzierający krzyk. Czy był tam jakiś zapach? Zmarszczył brwi i próbował sobie przypomnieć. Tak, był zapach, i co dziwne - zapach, który dawało się opisać: zapach powietrza przepalonego błyskawicą - ozonu.
„Mocno pachnie ozonem” - napisał, czując ogromną ulgę, że choćby taka drobina wiąże te wspomnienia z normalnym światem. Ulga zniknęła jednak zaraz, gdy wrócił do walki z własną pamięcią. Miał wrażenie, że razem trzymała ich tylko jego wola; jedynie mocne postanowienie, że przeżyją. Wiedza, czego ma się spodziewać, absolutnie nie była pomocna. To przeżycie było inne i znacznie gorsze niż poprzednie. Wiedział, że ma na nie nie patrzeć na duchy, jeśli tym były. „Patrzeć” nie było właściwym słowem. Może „zwracać uwagę”? Znowu nie znalazł właściwego słowa i westchnął, zdenerwowany. - „Wszystkie dzwony biją, wszystkie dzwony biją...”. - „Bim, bam, bom” - włączył się cicho w piosenkę Amandy. - „Bim, bam, bom”. Przez chwilę postukiwał piórem w papier, zamyślony, potem pokręcił głową i znów pochylił się nad kartką, starając się wyjaśnić swoją pierwszą próbę. Tamten moment, gdy znalazł się tak blisko - w odległości jednej chwili? jednego cala? - niewyobrażalnie blisko spotkania ze swoim ojcem i unicestwienia. „Myślę, że nie można przeciąć własnej linii życia” - napisał powoli. I Bree, i Claire, kobiety nauki, zapewniły go, że dwa przedmioty nie mogą istnieć w jednej i tej samej przestrzeni, niezależnie od tego, czy przedmioty te są cząstkami atomu, czy słoniami. A skoro tak, wyjaśniałoby to, dlaczego nie można istnieć dwa razy w tym samym czasie. Przypuszczał, że właśnie to zjawisko sprawiło, że przy pierwszej próbie o mało nie zginął. Wchodząc między kamienie, myślał o ojcu - i zapewne o ojcu takim, jakiego znał on, Roger. Czyli oczywiście za jego własnego życia. Znów postukał piórem w kartkę, zamyślony, ale nie potrafił jeszcze zmusić się do opisania tego spotkania. Może później. Przerzucając kartki, wrócił do początku, gdzie zamieścił spis treści. Praktyczny przewodnik dla podróżników w czasie 1. Zjawiska fizyczne a. Znane miejsca b. Dziedziczność c. Śmiertelność d. Wpływ i właściwości kamieni szlachetnych e. Krew? Wykreślił ostatni punkt, ale zawahał się. Czy ma obowiązek opowiedzieć o wszystkim, co wie, w co wierzy lub co podejrzewa? Claire uważała, że sam pomysł, iż konieczna lub
przydatna jest ofiara krwi, to nonsens, pogański przesąd pozbawiony podstaw. Może ma rację - ostatecznie była naukowcem - wciąż jednak pamiętał noc, w której przez kamienie przeszła Geillis Duncan. Na tle stojącego kamienia przez chwilę zawirowały długie blond włosy, unoszące się w coraz silniejszych podmuchach ognia. Zapach benzyny mieszał się z palącym się ciałem, a pień, który nie był pniem, leżał opalony pośrodku kręgu. Ale Geillis Duncan poszła za daleko. - W starych bajkach zawsze jest mowa o dwustu latach - powiedziała Claire. Bajki rozumiane dosłownie, opowieści o ludziach ukradzionych przez elfy, „zabranych przez kamienie” na wzgórzach wróżek... Takie opowieści często zaczynają się tak: „Dawno, dawno, dwieście lat temu... „. A w innych bajkach ludzie wracają do własnych miejsc, gdzie nie było ich dwieście lat. Dwieście lat. Claire, Bree, on sam - przy każdym przejściu różnica czasu była ta sama: dwieście dwa lata, czyli niemal dokładnie tyle co w starych opowieściach. Ale Geillis Duncan poszła za daleko. Bardzo niechętnie napisał znów słowo „krew” i w nawiasie obok dodał „ogień” ze znakiem zapytania, ale nic więcej. Nie teraz, może później. Dla uspokojenia spojrzał na regał, gdzie leżał list, przyciśnięty małym wężem wyrzeźbionym z wiśniowego drzewa. „Wciąż żyjemy”... Poczuł nagłą chęć, by przynieść drewnianą szkatułkę, wyciągnąć pozostałe listy, otworzyć je i przeczytać. Ciekawość, tak, ale też coś więcej. Chciał ich dotknąć - Claire i Jamiego - przytulić do twarzy, do serca, świadectwo, że żyli, wymazać dzielący ich czas i przestrzeń. Zwalczył jednak ten impuls. Postanowili - a raczej Bree postanowiła, a to byli jej rodzice. - Nie chcę ich czytać wszystkich od razu - powiedziała, przerzucając za wartość szkatułki długimi, szczupłymi placami - bo może... może jak już przeczytam je wszystkie, oni wtedy naprawdę odejdą. Rozumiał ją. Dopóki choć jeden list pozostawał nieprzeczytany - żyli. I mimo ciekawości historyka podzielał jej odczucia. Poza tym... Rodzice Brianny nie pisali tych listów jak dziennika, przeznaczonego dla oczu niezbyt wyraźnie określonych potomków. Pisali je w konkretnym, określonym celu - komunikacji z Bree i z nim. A to znaczyło, że listy mogą zawierać niepokojące wyznania. Jego teściowie mieli talent do takich objawień. Wbrew sobie wstał, wziął list do ręki, rozwinął go i raz jeszcze przeczytał postscriptum, po prostu by się upewnić, że go sobie nie wymyślił. Nie, nie wymyślił. Gdy siadał, słowo „krew” brzmiało mu jeszcze słabo w uszach.
„Włoski dżentelmen”. Chodziło o Karola Stuarta, nie mógł w ten sposób mówić o nikim innym. Chryste. Przez chwilę wpatrywał się w przestrzeń - Mandy zaczęła teraz śpiewać Jingle Bells - ale otrząsnął się, przerzucił kilka stron i raz jeszcze uparcie rozpoczął. 2. Moralność a. Morderstwo i niesłuszna śmierć. Zakładamy rzecz jasna, że niedopuszczalne jest zabicie kogokolwiek z jakiejkolwiek przyczyny prócz samoobrony, ochrony innej osoby lub uprawnionego użycia siły podczas wojny. Przyjrzał się przez chwilę tym słowom, mruknął „nadęty dupek”, wyrwał stronę z notatnika i zgniótł ją. Nie zwracając uwagi na znaczenie słów Jingle Bells w wykonaniu Mandy, wziął notatnik i raźnym krokiem ruszył na drugą stronę holu, do gabinetu Brianny. - Jakież mam prawo gadać o moralności? - spytał. Podniosła wzrok znad ogromnej płachty papieru, na której leżała rozłożona turbina hydroelektryczna. W oczach miała ten dość nieprzytomny wyraz, mówiący, że wie, iż coś się do niej mówi, ale jej mózg jeszcze nie jest w stanie zdać sobie sprawy, kto mówi i co mówi. Ponieważ dobrze znał to zjawisko, poczekał chwilę, nieco niecierpliwie, by jej myśli opuściły turbinę i skupiły się na nim. - Gadać o...? - powtórzyła, ściągając brwi. Zamrugała i spojrzała przytomniej. - A do kogo masz gadać? - No cóż - pokazał jej zapisany notatnik i nagle opanowała go nieśmiałość. - Noo, chyba do dzieci. - Ależ powinieneś gadać o moralności do swoich dzieci - powiedziała rozsądnie. - Jesteś ich ojcem, to twoje zadanie. - Och, ale... sam zrobiłem wiele rzeczy, przed którymi ich przestrzegam - stwierdził, trochę zagubiony. Krew. Tak, może chodziło o chronienie kogoś innego - a może nie. Uniosła gęste, proste brwi. - Nigdy nie słyszałeś o nieszkodliwej hipokryzji? Myślałam, że kandydatów na pastorów uczą takich rzeczy. A skoro już przy tym jesteśmy, czyż gadanie o moralności nie jest zajęciem pastora? Patrzyła na niego niebieskimi oczyma, wyczekująco. Odetchnął głęboko. Pomyślał
trzeźwo, że Bree jak zawsze zmierza wprost do stojącego w pokoju byka i łapie go za rogi. Od ich powrotu nigdy nie wspomniała nawet słowem, że niemal został wyświęcony, ani o tym, co zamierza teraz zrobić ze swoim powołaniem. Ani słowa w ciągu roku spędzonego w Ameryce, kiedy tak dużo się działo - operacja Mandy, decyzja o przeprowadzce do Szkocji, miesiące remontu Lallybroch, które kupili, aż do tej chwili, gdy otworzył drzwi. Ale gdy już raz je otworzył, to oczywiście weszła prosto w nie, przewróciła go i oparła stopę na jego piersi. - Noo, tak, tak jest - powiedział i odwzajemnił jej spojrzenie. - Okej - uśmiechnęła się do niego łagodnie - więc na czym polega problem? - Bree, gdybym wiedział, tobym ci powiedział. - Czuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Wstała i położyła mu dłoń na ramieniu, zanim jednak któreś z nich zdążyło coś powiedzieć, w holu rozległ się tupot nagich stopek, a od drzwi gabinetu Rogera dobiegł ich pytający głos Jema: - Tato? - Tu jestem - zawołał, ale Brianna szła już do drzwi, więc ruszył za nią. Jem, w niebieskiej piżamie z Supermanem i mokrymi włosami sterczącymi na wszystkie strony, stał przy jego biurku i z zainteresowaniem przyglądał się listowi. - Co to jest? - spytał. - Co jest? - powtórzyła natychmiast Mandy, podbiegając i wdrapując się na krzesło, by popatrzeć. - To list od twego dziadka - odpowiedziała Brianna spokojnie. Położyła dłoń na liście, zasłaniając większość postscriptum, a drugą wskazała ostatni akapit. - Przesyła wam buziaki, widzicie? Twarz Jema rozjaśnił szeroki uśmiech. - Powiedział, że nie zapomni. Chłopiec był wyraźnie zadowolony. - Buzi dziadzio - zawołała Mandy i pochylając się tak, że chmura czarnych kędziorów opadła jej na twarz, głośno cmoknęła list. Rozdarta między przerażeniem a śmiechem, Bree wyrwała jej list i starła wilgoć, ale papier, choć stary, był mocny. - Nic się nie stało - powiedziała i podała list Rogerowi. - No to o czym czytamy dziś wieczorem? - O wieczątkach! - O zwierzątkach - powiedział Jem, pochylając się do siostry i powtarzając wyraźnie: - O zwierzątkach.
- Okej - powiedziała pogodnie. - Ja pierw! - Wybiegła przez drzwi, chichocząc, a za nią ruszył brat. Brianna w trzy sekundy złapała Rogera za uszy, mocno pocałowała go w usta, puściła i rzuciła się za potomstwem. Usiadł, czując się znacznie szczęśliwszy. Wsłuchiwał się w odgłosy mycia zębów i mycia buzi, a następnie z westchnieniem odłożył notatnik do szuflady. Mam dużo czasu - pomyślał. Wiele lat, zanim to może okazać się potrzebne. Wiele lat. Ostrożnie złożył list i stając na palcach, położył go na najwyższej półce regału, przesuwając małego węża, by go strzegł. Zgasił świecę i poszedł dołączyć do rodziny. *** Postscriptum. Widzę, że będę miał ostatnie słowo, co rzadko zdarza się mężczyźnie mieszkającemu w domu, w którym przebywa, gdy ostatnio liczyłem, osiem kobiet. Zamierzamy opuścić Ridge, gdy tylko aura pozwoli, i udać się do Szkocji po moją prasę drukarską, a następnie z nią powrócić. Podróż w tych czasach jest niepewna i nie potrafię przewidzieć, kiedy ani czy zdołam napisać znowu. Nie wiem też, czy w ogóle otrzymacie ten list, ale nie tracę nadziei, że tak. Chcę wam opowiedzieć, co się stało z własnością niegdyś przechowywaną przez Cameronów dla włoskiego dżentelmena. Nie sądzę, by mądre było zabieranie jej z sobą, a zatem przeniosłem ją w bezpieczne miejsce. Jemmy wie, co to za miejsce. Gdybyście w jakiejś chwili potrzebowali tej własności, powiedzcie mu, że strzeże jej Hiszpan. Gdyby tak się stało, niech ją pobłogosławi ksiądz, bo jest na niej krew. Czasami żałuję, że nie mogę zobaczyć przyszłości. Częściej jednak dziękuję Bogu, że nie mogę. Zawsze jednak będę widzieć wasze twarze. Ucałujcie ode mnie dzieci. Twój kochający ojciec J. F. *** Gdy dzieci zostały umyte, wycałowane i położone do łóżek, rodzice wrócili do biblioteki, gdzie czekała na nich whisky i list. - Włoski dżentelmen? - Bree spojrzała na Rogera, unosząc jedną brew, co jak zawsze przypomniało mu Jamiego Frasera, toteż odruchowo rzucił okiem na kartkę papieru. - Czy chodzi mu o...? - Karola Stuarta? Nie może to być nikt inny. Wzięła list i po raz kolejny - jak kilkanaście razy przedtem - przeczytała postscriptum. - A jeśli rzeczywiście chodzi mu o Karola Stuarta, to ten majątek... - Znalazł złoto, a Jem wie, gdzie ono jest... - Roger powiedział to pytającym tonem, spoglądając w górę ku sufitowi, nad którym dzieci zapewne spały, otulone niewinnością i
piżamkami z postaciami z kreskówek. Bree zmarszczyła brwi. - Wie? Tato nie ujmuje tego w ten sposób, ale jeśli rzeczywiście wie, to straszna tajemnica jak na ośmioletniego chłopca. - To prawda. Jem może i ma osiem lat, ale doskonale potrafi dochować tajemnicy, myślał Roger. Bree miała jednak rację, jej ojciec nigdy nie obciążyłby nikogo niebezpieczną informacją, a już na pewno nie ukochanego wnuka. W każdym razie nie bez ważnej przyczyny - a postscriptum wskazywało wyraźnie, że informacja miała służyć jedynie w razie potrzeby. - Masz rację. Jem nie wie o złocie, tylko o Hiszpanie, kimkolwiek on jest. Czy nigdy nic ci o tym nie wspominał? Pokręciła głową i odwróciła się, bo nagły podmuch wiatru z otwartego okna rozwiał firanki. Zanosiło się na deszcz. Bree wstała i pospiesznie zamknęła okno, a potem ruszyła na górę, gestem wskazując Rogerowi, żeby sprawdził okna na parterze. Lallybroch było dużym domem, wyposażonym w ogromną liczbę okien. Dzieci cały czas próbowały je policzyć, ale ani razu nie udało im się dwa razy uzyskać tego samego wyniku. Roger pomyślał, że któregoś dnia sam będzie musiał to zrobić i rozstrzygnąć sprawę, ale nie bardzo miał na to ochotę. Dom, jak większość starych domów, cechowała wyraźna osobowość. Lallybroch było przytulne, duże, pełne wdzięku, zbudowane raczej dla wygody niż okazałe, a w jego murach snuło się echo rozmów wielu pokoleń. Było to jednak także miejsce, które miało swoje sekrety, a niewiadoma liczba okien doskonale pasowałaby do tego w jego pojęciu figlarnego domu. Okna w kuchni - teraz wyposażonej w nowoczesne sprzęty, przyzwoitą kanalizację, ale wciąż z dawnymi granitowymi blatami, poplamionymi sokiem porzeczkowym, krwią upolowanych zwierząt i drobiu - były zamknięte. Przeszedł jednak przez kuchnię i przez spiżarkę. Światło w tylnym holu nie świeciło się, ale w podłodze przy ścianie widoczna była kratka, przez którą płynęło powietrze do „księżej dziury” - komórki na dole. Po powstaniu jego teść ukrywał się tam przez pewien czas, nim trafił do więzienia w Ardsmuir. Roger zszedł tam raz, na krótką chwilę, gdy kupili dom, i wyszedł z wilgotnego, zatęchłego pomieszczenia, rozumiejąc doskonale, dlaczego Jamie Fraser wolał mieszkać w dziczy na dalekim zboczu góry, gdzie nic go nie ograniczało. Lata ukrywania się, trudności, więzienia... Jamie Fraser nie był politykiem i lepiej niż większość ludzi znał prawdziwą cenę wojny, niezależnie od jej deklarowanego celu. Roger
widział, jak jego teść od czasu do czasu pociera sobie nadgarstki, z których dawno zniknęły ślady kajdanów, nie zniknęła natomiast pamięć o ich ciężarze. Roger nie miał żadnych wątpliwości, że Jamie Fraser będzie żył wolny - albo umrze, i przez chwilę z przenikającą aż do szpiku kości tęsknotą pożałował, że go tam nie ma, że nie walczy u boku teścia. Zaczął padać deszcz. Słyszał uderzenia kropli na łupkowym dachu zabudowań, a potem głośniejszy szum ulewy, która spowijała dom mgłą i wodą. - Za nas i za nasze potomstwo - powiedział na głos, ale cicho. To była umowa między mężczyznami, niewypowiedziana, ale powszechnie rozumiana. Najważniejsze było zachowanie rodziny, ochrona dzieci, i cena za to - czy miałaby nią być krew, pot czy dusza - musi być zapłacona. - Oidche mhath - powiedział i skinął głową ku podziemnej komórce. - Dobranoc zatem. Przystanął chwilę w starej kuchni, czując, jak dom go obejmuje, chroni przed burzą. Kuchnia zawsze była sercem domu - pomyślał, stwierdzając, że ciepło kuchni zapewnia taki sam komfort jak niegdyś ogień na pustym teraz palenisku. Spotkał się z Brianną u stóp schodów. Przebrała się już do łóżka, choć nie miała zamiaru spać. W domu zawsze panował chłód, a podczas deszczu temperatura spadła jeszcze o kilka stopni. Brianna nie nosiła jednak swetrów, tylko cienką koszulę nocną z białej bawełny, która - z małą czerwoną wstążką - wyglądała zwodniczo niewinnie. Biały materiał otulał jej piersi jak chmura szczyt góry. Roześmiała się, gdy jej to powiedział. Nie protestowała, kiedy objął jej piersi dłońmi. Przez cienki materiał czuł jej sutki jak kamyczki na plaży. - Na górze? - szepnęła, pochylając się i przesuwając koniuszkiem języka wzdłuż jego dolnej wargi. - Nie. - Pocałował ją mocno. - W kuchni. Tam jeszcze tego nie robiliśmy. Kochali się, oparci o stary blat pokryty tajemniczymi plamami. Dźwięki, które z siebie wydawała, mieszały się z uderzeniami wiatru i deszczu o stare okiennice. Czuł, jak drży. On też miał miękkie kolana, więc chwycił ją za ramiona i schował twarz w jej włosach. Serce biło mu powoli i mocno jak werbel. Był nagi, więc zimny powiew, który dobiegł gdzieś z głębi domu, pokrył jego plecy i nogi gęsią skórką. Brianna zwróciła ku niemu twarz. - Zimno ci? - szepnęła. Ona była rozgrzana jak węgielek na ogniu. Pragnął teraz jedynie wsunąć się razem z nią do łóżka i przeczekać burzę w cieple. - Nie, wszystko w porządku. - Pochylił się i zebrał ubrania, które rzucił na podłogę. Chodźmy do łóżka. Na górze deszcz bił głośniej.
- „Ooo, a zwierzęta wchodziły parami” - śpiewała cicho Bree, gdy wchodzili po schodach. - „Słonie... i kangury... „. Roger uśmiechnął się. Można było sobie wyobrazić, że dom, wewnątrz przytulny, jest arką unoszącą się na wzburzonych wodach. Parami. Dwoje rodziców, dwoje dzieci. Może kiedyś więcej. Ostatecznie było tu mnóstwo miejsca. Zgasiwszy lampę, wsłuchany w uderzenia deszczu w okiennice, Roger czekał na granicy snu, nie chcąc jeszcze tracić tej miłej chwili. - Nie spytamy go, prawda? - szepnęła Bree sennym głosem. Czuł jej ciepły ciężar obok swego ciała. - Jema? - Nie, oczywiście, że nie. Nie ma takiej potrzeby. Poczuł ukłucie ciekawości. Kim był ten Hiszpan? Myśl o ukrytym skarbie zawsze kusiła, nie potrzebowali go jednak. Na razie mają dość pieniędzy; poza tym trudno przypuszczać, że złoto wciąż jest tam, gdzie Jamie je złożył. Nie zapomniał też o ostatnim napomnieniu w postscriptum Jamiego. „Niech ją pobłogosławi ksiądz, bo jest na niej krew”. Słowa rozpłynęły się, gdy o nich myślał. Pod powiekami dostrzegł nie złote sztabki, ale stary granitowy blat w kuchni, z ciemnymi plamami, które tak głęboko już w niego wrosły, że stały się częścią kamienia i nie dawały się usunąć żadnym szorowaniem, nie mówiąc już o zaklęciach. Nie miało to znaczenia. Hiszpan, kimkolwiek był, może je sobie zatrzymać. Rodzina jest bezpieczna.
Część Druga
Krew, pot i korniszony
6. Long Island 4 lipca 1776 roku w Filadelfii podpisano Deklarację Niepodległości. 24 lipca generał-porucznik sir William Howe przybył na Staten Island, gdzie w tawernie „Pod Różą i Koroną” w New Dorp założył swoją kwaterę. 13 sierpnia generał-porucznik Jerzy Waszyngton przybył do Nowego Jorku, by wzmocnić fortyfikacje miasta opanowanego przez Amerykanów. 21 sierpnia William Ransom, porucznik lord Ellesmere, przybył do tawerny „Pod Różą i Koroną” w New Dorp, zgłaszając się z pewnym opóźnieniem na służbę jako najmłodszy i najnowszy członek sztabu generała. 22 sierpnia... *** Porucznik Edward Markham, markiz Clarewell, wpatrywał się uważnie w twarz Williama, pozwalając mu podziwiać niezbyt apetyczny, bliski już pęknięcia pryszcz na swoim czole. - Dobrze się czujesz, Ellesmere? - Dobrze - wydusił William przez zaciśnięte zęby. - Tylko że wyglądasz dość zielono. - Wyraźnie zaniepokojony Clarewell wsunął rękę do kieszeni. - Chcesz possać mojego korniszona? Tym razem Williamowi niemal udało się dobiec do relingu. Za jego plecami zgromadzeni pokpiwali sobie z korniszona Clarewella - kto może go possać i ile jego właściciel musiałby zapłacić za taką usługę. Żarty te przerywały protesty Clarewella, który upierał się, że jego wiekowa babcia zawsze twierdziła, iż korniszon najlepiej zapobiega chorobie morskiej, i najwyraźniej miała rację - patrzcie na niego, nic go nie bierze... William zamrugał i załzawionymi oczyma wpatrywał się w zbliżający się brzeg. Morze było dość spokojne, choć niewątpliwie coś się szykowało. Nie miało to jednak żadnego znaczenia - nawet najłagodniejsze fale, najkrótsza droga morska, zawsze wywracały jego żołądek na lewą stronę. Teraz też wciąż próbował coś z siebie wyrzucić, ale ponieważ nic już w nim nie zostało, mógł udawać, że wszystko jest w porządku. Wytarł usta, wyprostował się; czuł, że mimo upalnego dnia ciało ma pokryte zimnym potem. Za chwilę zarzucą kotwicę, pora więc udać się pod pokład i skłonić będących pod jego dowództwem żołnierzy, by zaprowadzili jaki taki porządek, nim zejdą do łodzi. Rzucił okiem przez ramię i tuż za rufą
zobaczył „River” i „Phoenixa”. „Phoenix” był statkiem flagowym admirała Howe'a, a na jego pokładzie płynął brat admirała - generał. Czy będą musieli czekać, podskakując jak korki na coraz bardziej wzburzonych falach, aż generał Howe i jego adiutant kapitan Pickering wysiądą na brzeg? Miał nadzieję, że nie. Jak się jednak okazało, żołnierzom pozwolono wylądować natychmiast. - Jak najszybciej, panowie! - wołał głośno sierżant Cutter. - Zaraz będziemy gonić tych skurwysynów rebeliantów, zaraz! I biada każdemu, kogo złapię na ociąganiu się. Ty tam! Odmaszerował, mocny jak czarny tytoń, by pogonić jakiegoś niezdarnego podporucznika. William poczuł się nieco lepiej. Nie mogło się przecież zdarzyć nic okropnego w świecie, w którym przebywał sierżant Cutter. Ruszył za żołnierzami po drabinie i do szalupy, w podnieceniu całkowicie zapominając o swoim żołądku. Gdzieś na równinach Long Island miał rozegrać swoją pierwszą bitwę. *** Osiemdziesiąt osiem fregat - słyszał, że admirał Howe właśnie sprowadził tyle okrętów. Rzeczywiście, zatokę Gravesend wypełniał las masztów. Wodę zapełniały szalupy przewożące żołnierzy na brzeg. William mało się nie udławił z podniecenia. Czuł, że ogarnia ono również żołnierzy, gdy kaprale zwoływali kompanie z szalup i odmaszerowywali w równych szeregach, robiąc miejsce dla kolejnych przybyszów. Ponieważ odległość od okrętów nie była duża, konie oficerów płynęły do brzegu same, a nie na szalupach. William odskoczył, bo wielki ogier wynurzył się z fal i otrząsnął, mocząc słonym prysznicem wszystkich stojących w promieniu dziesięciu stóp. Chłopak stajenny, który trzymał się jego uprzęży, wyglądał jak podtopiony szczur, ale także się otrząsnął i uśmiechnął szeroko do Williama. Twarz miał białą z zimna, ale ożywioną podnieceniem. William też miał konia - gdzieś tam. Kapitan Griswold, starszy rangą członek sztabu Howe'a, pożyczył mu swego, bo nie było czasu, by sprowadzić skądś innego wierzchowca. Ransom założył więc, że ktoś, kto zajmuje się jego koniem, go odnajdzie - choć nie wiedział jak. Panował zorganizowany chaos. Brzeg w tym miejscu był terenem zalewowym, więc gromady czerwonych kurtek kręciły się wśród różnych morskich śmieci jak stada ptaków nadbrzeżnych. Okrzykom sierżantów towarzyszył skrzek krążących nad nimi mew. Williamowi dopiero tego ranka przedstawiono kaprali, nie zapamiętał jeszcze dobrze ich twarzy, więc z pewną trudnością odszukał swoje cztery kompanie i wyprowadził je na wydmy porośnięte szorstką trawą. Dzień był gorący, w ciężkich mundurach i z pełnym ekwipunkiem
trudno było wytrzymać, pozwolił więc żołnierzom, by odpoczęli, napili się wody albo piwa z manierek, zjedli kawałek chleba albo sera. Wkrótce wyruszyli. Dokąd? W tej chwili jego myśli zajmowało przede wszystkim to właśnie pytanie. Pospieszna narada sztabu poprzedniego wieczoru - jego pierwsza - skupiła się na podstawowych kwestiach planu inwazji. Z Gravesend połowa armii miała pomaszerować w głąb lądu i zwrócić się na północ ku Brooklyn Heights, gdzie, jak uważano, okopały się siły rebeliantów. Pozostała część wojska miała się rozciągnąć wzdłuż wybrzeża aż po Montauk, tworząc linię obrony, która w razie potrzeby będzie mogła przesunąć się w głąb Long Island, zmuszając rebeliantów do wycofania się i zamykając ich w sieci. William nade wszystko pragnął znaleźć się w pierwszej linii ataku. Wiedział, że jest to mało prawdopodobne. Nie znał zupełnie swoich podkomendnych, a ich wygląd nie zrobił na nim dobrego wrażenia. Żaden rozsądny dowódca nie posłałby takich żołnierzy na pierwszą linię, chyba że mieliby posłużyć za mięso armatnie. Wzdrygnął się nieco na tę przelotną myśl. Howe nie lubił marnować ludzi; znany był z ostrożności, czasami nadmiernej - tak powiedział mu ojciec. Lord John nie wspomniał, iż ten właśnie rys charakteru generała Howe'a stał się główną przyczyną, dla której zgodził się, by syn dołączył do jego sztabu, ale William i tak to wiedział. Nie przejął się tym, uznając, że szanse na udział w znaczących działaniach są i tak większe przy generale Howe niż na bagnach Karoliny Północnej z sir Peterem Packerem. A poza tym... obrócił się powoli. Morze wypełniały brytyjskie okręty, a ziemię brytyjscy żołnierze; nigdy nie przyznałby się głośno, że ten widok wywiera na nim wrażenie, ale coś ścisnęło go w gardle; zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech, zmusił się więc, by go wypuścić. Teraz na brzeg przewożono działa. Chwiały się niebezpiecznie na płaskodennych barkach, obsługiwanych przez kilku klnących żołnierzy. Konie i woły, ciągnące lawety i wózki z amunicją, przemieszczały się po plaży głośną, rozbryzgującą piasek gromadą. Zwierzęta rżały i muczały protestująco. Była to największa armia, jaką William kiedykolwiek widział. - Sir. - Opuścił wzrok i zobaczył niskiego żołnierza o pełnych policzkach, nie starszego chyba od Williama, najwyraźniej zaniepokojonego. - Tak? - Pański szponton, sir, i pański koń - dodał żołnierz, wskazując długonogiego, gniadego wałacha, którego trzymał za lejce. - Z pozdrowieniami od kapitana Griswolda.
William ujął długi na siedem stóp szponton. Jego polerowany, stalowy grot lśnił nawet pod zachmurzonym niebem. Od ciężaru szpontonu przebiegł go dreszcz podniecenia. - Dziękuję. A ty jesteś...? - Och! Perkins, sir. - Żołnierz pospiesznie zasalutował. - Trzecia kompania, sir, nazywają nas rębaczami. - Naprawdę? Cóż, mam nadzieję, że będziecie mieli okazję uzasadnić swą nazwę. Perkins najwyraźniej nie zrozumiał. - Dziękuję, Perkins - powtórzył William i gestem odprawił żołnierza. Ujął konia za uzdę, czując, jak serce wypełnia mu radość. Była to największa armia, jaką kiedykolwiek widział, on zaś był jej członkiem. *** Mógł mieć mniej szczęścia, ale mógł mieć też więcej. Jego kompanie miały się znaleźć w drugiej fali, idąc za strażą przednią pieszo i strzegąc artylerii. Nie gwarantowało to akcji, ale dawało na nią szansę, jeżeli Amerykanie okażą się choć w połowie takimi wojownikami, jak o nich mówiono. Minęło już południe, zanim mógł podnieść szponton i krzyknąć „naprzód marsz!”. Pogoda załamała się; teraz padał deszcz, przynosząc ulgę od upału. Za porastającymi brzegi lasami ciągnęła się szeroka, piękna równina. Pole traw upstrzone było dzikimi kwiatami o bogatych kolorach, dobrze widocznych mimo niewyraźnego, deszczowego światła. Jeszcze dalej widział gromady ptaków - gołębi czy przepiórek, zbyt odległych, by je dokładnie rozpoznać - które mimo deszczu wzbijały się w powietrze, wypłaszane z gniazd przez maszerujących żołnierzy. Jego kompanie maszerowały w pobliżu środka posuwającej się kolumny w porządnej formacji. Pomyślał z wdzięcznością o generale Howe. Jako młodszy oficer sztabowy powinien właściwie pełnić służbę posłańca - jeździć między różnymi kompaniami na polu, przenosić rozkazy z kwatery głównej Howe'a oraz informacje do i od dwóch pozostałych generałów: sir Henry'ego Clintona i lorda Cornwallisa. Ponieważ jednak przybył tak późno, nie znał żadnego innego oficera ani nie orientował się w składzie wojska. Nie miał pojęcia, kto jest kim, nie mówiąc już o tym, gdzie się w danym momencie może znajdować. Jako posłaniec byłby więc bezużyteczny. Generał Howe, który - mimo zamieszania związanego ze zbliżającą się inwazją - jakoś znalazł dla niego chwilę, nie tylko przywitał go uprzejmie, ale również zaoferował mu wybór: albo będzie towarzyszył kapitanowi Griswoldowi i działał pod jego rozkazami, albo obejmie komendę nad kilkoma kompaniami, których porucznik zachorował na gorączkę malaryczną.
William złapał tę okazję i siedział teraz dumnie na koniu ze szpontonem opartym w pętli, prowadząc żołnierzy na wojnę. Poprawił się nieco w siodle; cieszyła go nowa, wełniana, czerwona kurtka, porządnie związane włosy, sztywny skórzany plastron wokół szyi i drobny, lecz wyczuwalny ciężar oficerskiego ryngrafu - niewielka srebrna pozostałość rzymskiej zbroi. Od niemal dwóch miesięcy nie nosił munduru, więc choć przemoczony, uważał, że włożenie go to wspaniała chwila. W pobliżu przemieszczała się kompania szwoleżerów. Usłyszał okrzyk ich oficera i zobaczył, że wysuwają się naprzód i kierują ku odległej kępie drzew. Czyżby coś dostrzegli? Nie. Z kępy wyfrunęła czarna chmura kosów, pokrzykując tak głośno, że niektóre konie się spłoszyły. Szwoleżerowie natarli na drzewa z wyciągniętymi szablami, ale tylko na pokaz; jeśli ktoś się tam chował, to dawno już uciekł. Szwoleżerowie wrócili od razu do maszerujących kolumn. Siadł znów swobodniej na siodle i puścił szponton. W polu widzenia nie było Amerykanów - ale i tak by ich nie zobaczyli. W drodze widział i słyszał dość, by wiedzieć, że tylko prawdziwi żołnierze Armii Kontynentalnej walczą w zorganizowanych formacjach. Widział rezerwistów ćwiczących na placach po wioskach, dzielił jedzenie z ludźmi, którzy należeli do lokalnej milicji. Nie byli żołnierzami. Podczas musztry wyglądali żałośnie, z trudem maszerowali w krok, ale wszyscy byli zdolnymi myśliwymi. Widział, jak strzelają do dzikich gęsi i indyków, nie podzielał więc powszechnej wśród brytyjskich żołnierzy pogardy dla Amerykanów. Nie. Gdyby gdzieś w pobliżu byli Amerykanie, pierwszym ostrzeżeniem byłby prawdopodobnie upadek martwego żołnierza z konia. Przywołał Perkinsa i przekazał kapralom rozkaz, by żołnierze pozostawali czujni, z załadowaną bronią. Widział, że po odebraniu tej wiadomości jeden z kaprali zesztywniał, najwyraźniej uznając ten rozkaz za obrazę, ale posłuchał, więc William nieco się rozluźnił. Wrócił myślami do niedawnej podróży. Ciekaw był, kiedy i gdzie spotka kapitana Richardsona, by przekazać zebrane wiadomości. Większość obserwacji zapamiętywał; zapisywał tylko to, co niezbędne, zresztą robił to szyfrem w małym egzemplarzu Nowego Testamentu, który dostał od babci, a który spoczywał wciąż w kieszeni jego cywilnego płaszcza, pozostawionego na Staten Island. Teraz, gdy bezpiecznie wrócił do wojska, zapewne powinien spisać swoje uwagi w raporcie; mógłby... Coś sprawiło, że stanął w strzemionach - akurat w porę, by zobaczyć i usłyszeć strzał z muszkietu spomiędzy drzew po lewej stronie. - Stać! - krzyknął, widząc, że jego ludzie szykują się do oddania strzału. - Czekajcie!
Znajdowali się za daleko; bliżej maszerowała inna kolumna piechoty, której żołnierze przybrali postawę strzelecką i oddali salwę w stronę zagajnika. Pierwszy rząd ukląkł, a drugi strzelał nad ich głowami. Spomiędzy drzew odpowiedziano ogniem. William widział, że paru żołnierzy padło, kilku innych potknęło się, ale linia się nie załamała, tylko zwarła szyki. Kolejne dwie salwy, iskry odpowiedzi, ale bardziej sporadyczne. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch i obrócił się w siodle: gromada mężczyzn w myśliwskich koszulach oddalała się od kępy po drugiej jej stronie. Kompania przed nimi także ich dostrzegła. Na rozkaz sierżanta nasadzili bagnety i pobiegli, choć William widział wyraźnie, że nigdy nie dościgną uciekających. Tego rodzaju potyczki zdarzały się przez całe popołudnie. Armia posuwała się naprzód, poległych zabierano i przenoszono na tyły, było ich jednak niewielu. W pewnym momencie otworzono ogień do jednej z kompanii Williama. Czuł się niemal bogiem, dając rozkaz do ataku. Jego żołnierze ruszyli w las z nasadzonymi bagnetami jak gromada gniewnych szerszeni i udało im się zabić jednego rebelianta, którego ciało wyciągnęli na równinę. Kapral chciał powiesić go na drzewie jako przestrogę dla innych, by widzieli, co ich czeka, William jednak zdecydowanie odrzucił propozycję jako niehonorową. Kazał złożyć poległego na granicy lasu, gdzie przyjaciele mogli go odnaleźć. Pod wieczór nadeszły rozkazy od generała Clintona. Nie będą rozbijać obozu; zatrzymają się tylko na chwilę, zjedzą zimny prowiant, a potem ruszą dalej. Przez szeregi przebiegł odgłos zaskoczenia, ale nie narzekania. Przybyli tu, by walczyć, podjęli więc marsz z jeszcze większym poczuciem misji. Po zmierzchu miejscowi przestali ich atakować. Od czasu do czasu popadało, ale nie było zimno i choć mundury nasiąkły wodą, William wolał chłód i wilgoć niż duchotę i upał poprzedniego dnia. W każdym razie deszcz na szczęście trochę uspokoił jego konia. Wałach był nerwowy i płochliwy, William zaczął się więc zastanawiać, czy pożyczka ze strony kapitana Griswolda rzeczywiście była gestem życzliwości. Zmęczony jednak długim dniem koń nareszcie przestał uskakiwać na widok miotanych wiatrem gałęzi i szarpać wodze; podążał teraz naprzód z opuszczonymi uszami, zmęczony i zrezygnowany. Przez kilka pierwszych godzin nocnego marszu nie było tak źle, ale po północy żołnierze zaczęli odczuwać wyczerpanie i brak snu. Potykali się, zwolnili, a ponadto opanowało ich przygnębienie, gdy zdali sobie sprawę z ciemności i wysiłku, jakie ich jeszcze czekają przed świtem. William wezwał do swego boku Perkinsa. Rumiany żołnierz pokazał się, ziewając i trąc oczy; maszerował obok, trzymając broń na strzemieniu Williama, gdy ten wyjaśniał, o co mu chodzi.
- Śpiewać? - powtórzył Perkins pełnym wątpliwości głosem. - Tak, chyba umiem śpiewać, sir, ale tylko hymny. - Nie o to mi chodziło - odrzekł William. - Idź i spytaj sierżanta... Millikina, prawda? Irlandczyka. Wszystko, na co ma ochotę. Tylko żeby było głośno i żywo. - Ostatecznie nie próbowali ukryć swojej obecności. Ci Amerykanie dokładnie wiedzieli, gdzie są. - Tak, sir - powiedział niepewnie Perkins, puścił strzemię i natychmiast zniknął w mroku nocy. Po kilku minutach William usłyszał bardzo głośny irlandzki głos Patricka Millikina śpiewający bardzo sprośną piosenkę. Przez szeregi żołnierzy przebiegł śmiech. Zanim sierżant dotarł do pierwszego refrenu, dołączyło do niego kilka głosów; jeszcze dwie zwrotki i wrzeszczeli już wszyscy - łącznie z Williamem. Oczywiście maszerując szybkim tempem z pełnym ekwipunkiem, nie byli w stanie tego długo utrzymać, zanim jednak wyczerpali repertuar ulubionych piosenek i stracili oddech, zdążyli się obudzić i nabrać optymizmu. Tuż przed świtem William poczuł zapach morza i cuchnący smród trzęsawisk. Żołnierze, już i tak mokrzy, przechodzili teraz przez niewielkie strumyki i utworzone przez przypływ zatoczki. Kilka minut później spokój nocy zburzył wystrzał armatni. Żyjące na bagnach ptaki uniosły się w jaśniejące niebo z głośnym krzykiem. *** W ciągu następnych dwóch dni William nigdy nie wiedział, gdzie jest. W wojskowych raportach i pospiesznie przekazywanych wiadomościach pojawiały się od czasu do czasu takie nazwy jak Jamaica Pass, Flatbush czy Gowanus Creek, ale równie dobrze mogli mówić Jowisz albo druga strona Księżyca - tyle samo niosły dla niego znaczenia. W końcu zobaczył też Amerykanów, cały ich tłum wynurzający się z trzęsawisk. Kilka pierwszych potyczek było zaciętych, ale kompanię Williama trzymano na tyłach jako pomoc. Tylko raz znaleźli się dość blisko, by strzelać w odpowiedzi na atak grupy Amerykanów. Niemniej jednak cały czas czuł podniecenie, starał się równocześnie wszystko słyszeć i widzieć. Miał zawroty głowy od zapachu prochu, a ciało mu drżało od dźwięku salw armatnich. Gdy o zmroku przerwano ogień, zjadł suchara i ser, ale nie czuł nawet ich smaku; spał krótko, po prostu z wyczerpania. Późnym popołudniem drugiego dnia znaleźli się za dużymi, kamiennymi zabudowaniami farmy, gdzie Brytyjczycy i część oddziałów heskich umieścili artylerię. Z okien na piętrze wystawały lufy dział, lśniące i mokre na skutek ciągłego deszczu. Problemem był teraz mokry proch. Kulom nic się nie stało, ale jeśli nasypany na spłonkę proch zostawał tam dłużej niż parę minut, zaczynał się zbrylać i nie działał; dlatego też rozkaz załadowania trzeba było odwlekać do ostatniego momentu przed oddaniem strzału. William
aż zaciskał zęby, niespokojny, kiedy miał wydać taki rozkaz. Z drugiej strony czasami nie żywił żadnych wątpliwości. Wznosząc głośne okrzyki, spora liczba Amerykanów wybiegła spomiędzy drzew przed domem i ruszyła ku drzwiom i oknom. Ogień z muszkietów przebywających w środku żołnierzy dosięgnął kilku, ale kilku innym udało się dotrzeć aż do domu, gdzie zaczęli się wspinać do rozbitych okien. William odruchowo ściągnął wodze i skierował się w prawo, dość daleko, by spojrzeć na dom z tyłu. Rzeczywiście, duża grupa wspinała się po murze, wykorzystując pnącze porastające. - Tędy! - krzyknął, zawracając konia i unosząc szponton. - Olson, Jeffries! Do tyłu! Ładować i strzelać, gdy tylko znajdziecie się w zasięgu! Dwie z jego kompanii rzuciły się biegiem, odrywając zębami zakończenia pocisków, ale grupa żołnierzy heskich w zielonych kurtkach znalazła się tam wcześniej. Łapali Amerykanów za nogi i ściągali z pnączy, by zabić na ziemi. William wstrzymał więc konia i ruszył w drugą stronę, zobaczyć, co się dzieje od frontu, akurat w chwili, gdy z otwartego okna na piętrze wypadł brytyjski artylerzysta. Mężczyzna wylądował na ziemi, na podwiniętej nodze, i leżał, krzycząc. Jeden ze znajdujących się blisko żołnierzy Williama rzucił się naprzód, złapał artylerzystę za ramiona, ale natychmiast padł postrzelony przez kogoś we wnętrzu domu. Jego kapelusz potoczył się w krzaki. Resztę tego dnia spędzili przy kamiennej farmie. Amerykanie czterokrotnie podejmowali wycieczki. Dwukrotnie udało im się pokonać Brytyjczyków i na krótką chwilę przejąć armaty, za każdym jednak razem nowym falom brytyjskich żołnierzy udawało się ich wyrzucić lub zabić. William nigdy nie zdołał zbliżyć się do domu bardziej niż na jakieś dwieście jardów, raz jednak zdołał rozmieścić jedną ze swych kompanii między domem a linią ataku zdesperowanych, głośno krzyczących Amerykanów przebranych za Indian. Jeden z rebeliantów uniósł długą strzelbę i namierzył go, ale spudłował. William wyciągnął szablę, zamierzając uderzyć napastnika, ale oddany przez kogoś strzał rzucił tamtego na ziemię, tak że stoczył się po zboczu niewielkiego wzniesienia. William zamierzał podjechać bliżej, by zobaczyć, czy ten człowiek jest martwy. Jego towarzysze uciekli już za róg domu, ścigani przez brytyjskich żołnierzy. Koń nie chciał go jednak słuchać; przyzwyczajony do odgłosów strzałów z muszkietów, denerwował się, słysząc artylerię, w tej zaś właśnie chwili przemówiła armata, więc wałach położył uszy po sobie i ruszył z kopyta. William wciąż w jednej ręce trzymał szablę, a w drugiej wodze; nagły ruch konia sprawił, że stracił równowagę, gdy zaś koń rzucił się w lewo, prawa stopa Williama wysunęła się ze strzemienia. Spadł na ziemię; miał dość przytomności umysłu, by wypuścić szablę. Wylądował na jednym ramieniu, potoczył się, podniósł się na czworaka,
cały umazany błotem i trawą, równocześnie dziękując Bogu, że jego lewa stopa nie utkwiła w strzemieniu, i przeklinając konia. Działa w zabudowaniach przestały się odzywać najwyraźniej Amerykanie byli tam znowu i walczyli wręcz z obsługą dział. William splunął w błoto i zaczął się ostrożnie wycofywać, bo wydawało mu się, że jest w zasięgu wzroku z górnych okien. Po lewej dostrzegł Amerykanina, który przedtem próbował go zastrzelić, teraz zaś wciąż leżał na mokrej trawie. Rzucając niespokojne spojrzenie ku farmie, William podczołgał się do mężczyzny, który leżał twarzą w dół i nie ruszał się. Chciał zobaczyć twarz tego człowieka - nie wiedział właściwie dlaczego. Podniósł się na kolanach i chwycił mężczyznę za ramiona, by go odwrócić. Amerykanin był martwy. Strzał trafił go w głowę, usta i oczy miał otwarte, ciało ciężkie i bezwładne. Miał na sobie coś w rodzaju munduru milicji. William zauważył drewniane guziki z wypalonymi na nich literami PUT. To coś oznaczało, ale jego oszołomiony mózg nie potrafił sobie przypomnieć co. Delikatnie ułożył mężczyznę z powrotem na trawie, wstał na drżących kolanach i wrócił po szablę. Po kilku krokach zatrzymał się, zawrócił, ukląkł przy zmarłym i zimnymi placami zamknął mu oczy. *** Ku radości żołnierzy tego wieczoru rozbili obóz. Wykopano miejsca pod kuchnię, podjechały wozy z zaopatrzeniem, a wilgotne powietrze wypełnił zapach pieczonego mięsa i świeżego chleba. William ledwo zdążył usiąść, by coś zjeść, gdy u jego boku z przepraszającą miną pojawił się Perkins, zwiastun nieszczęścia: William miał natychmiast stawić się w kwaterze polowej generała Howe'a. Łapiąc po drodze bochen chleba i wsuwając do niego kawał pieczonej wieprzowiny, ruszył, by zjeść po drodze. Trzej generałowie i wszyscy oficerowie sztabu zebrali się, by przedyskutować rezultaty działań tego dnia. Generałowie siedzieli przy niewielkim stole, gęsto zasłanym meldunkami i pospiesznie rysowanymi mapami. William znalazł miejsce wśród oficerów sztabowych, stojących z szacunkiem przy ścianach dużego namiotu. Sir Henry opowiadał się za atakiem na Brooklyn Heights z samego rana. - Łatwo możemy ich przegonić - powiedział Clinton, wskazując ruchem dłoni meldunki. Stracili połowę ludzi, jeśli nie więcej, a od początku nie było ich znowu tak dużo. - Nie tak łatwo - zaprotestował lord Cornwallis, wydymając grube wargi. - Widział pan, jak walczą. Tak, możemy ich stamtąd przegonić, ale będzie nas to sporo kosztować. Jak pan uważa, sir? - dodał, zwracając się z szacunkiem do Howe'a. Wargi Howe'a niemal zniknęły, tylko biała linia wskazywała, gdzie się przedtem znajdowały.
- Nie mogę sobie pozwolić na takie zwycięstwo jak to ostatnie - rzucił - a gdybym mógł wybierać, to nie chcę takiego zwycięstwa. - Uniósł wzrok znad stołu i przesunął nim po młodszych oficerach, stojących wzdłuż ścian namiotu. - Na tym cholernym wzgórzu w Bostonie straciłem wszystkich członków sztabu - dodał spokojniej. - Dwudziestu ośmiu, wszystkich co do jednego. - Zatrzymał wzrok na Williamie, najmłodszym z obecnych tu młodszych oficerów, i pokręcił głową jakby do siebie. Zwrócił się do sir Henry'ego. Przerwać walkę - zadecydował. Sir Henry nie był zadowolony, William wyraźnie to widział, ale skinął głową. - Zaoferować im warunki? - Nie - zaprzeczył zdecydowanie Howe. - Jak pan powiedział, stracili niemal połowę ludzi. Tylko szaleniec walczyłby dalej bez powodu, ale oni... tak, sir, czy chciał pan coś powiedzieć? William zdał sobie nagle sprawę, że Howe zwraca się do niego. Te okrągłe oczy wwiercały się w jego pierś. - Ja... - zaczął, ale przywołał się do porządku i wyprostował. - Tak, sir. Tam dowodzi generał Putnam, tam nad strumieniem. On... może nie jest szaleńcem, sir - dodał ostrożnie ale uważany jest za upartego człowieka. Howe czekał, mrużąc oczy. - Upartego człowieka - powtórzył. - Tak, zapewne jest uparty. - Był jednym z dowódców pod Breed's Hill, nieprawdaż? - zauważył lord Cornwallis. - A stamtąd Amerykanie uciekali najszybciej, jak mogli. - Tak, ale... - William przerwał, sparaliżowany przez utkwione w nim spojrzenia trzech generałów. Howe machnął niecierpliwie ręką, by mówił dalej. - Z całym szacunkiem, milordzie - powiedział, ciesząc się, że głos mu nie drży - słyszałem, że w Bostonie Amerykanie zaczęli uciekać, dopiero gdy wykorzystali całą posiadaną amunicję. Wydaje mi się... że tu sytuacja jest inna, a jeśli idzie o generała Putnama, to pod Breed's Hill za nim nie było już nikogo. - A pan sądzi, że tu jest. - Nie było to pytanie. - Tak, sir - William starał się nie patrzeć zbyt wymownie na stos meldunków na stole. Jestem tego pewien, sir. Wydaje mi się, że na wyspie jest chyba cała Armia Kontynentalna, sir. - Starał się, by nie zabrzmiało to jak pytanie. Usłyszał tę informację dzień wcześniej od przejeżdżającego majora, ale może nie była to prawda. - Jeśli to Putnam tu dowodzi... - Skąd pan wie, że to Putnam, poruczniku? - przerwał Clinton, wpatrując się w Williama rybim okiem.
- Niedawno wróciłem z... ekspedycji zbierania informacji, sir. Przeszedłem przez Connecticut. Słyszałem tam od wielu ludzi, że milicja zbiera się, by towarzyszyć generałowi Putnamowi, który ma połączyć siły z generałem Waszyngtonem pod Nowym Jorkiem. A na ubraniu jednego z rebeliantów, który dziś po południu zginął nad strumieniem, widziałem guziki z wyrzeźbionymi literami PUT. Tak go nazywają, sir, generała Putnama. Stary Put. Zanim Clinton czy Cornwallis zdołali coś powiedzieć, generał Howe wyprostował się. - Uparty człowiek - powtórzył. - Cóż, może i jest uparty. Niemniej jednak wstrzymajcie walkę. Znajduje się na pozycji, której nie da się utrzymać, musi to wiedzieć. Dajmy mu szansę, by to przemyślał, a jeśli chce - naradził się z Waszyngtonem. Może Waszyngton jest rozsądniejszym dowódcą, a gdyby nam się udało uzyskać kapitulację całej Armii Kontynentalnej bez dalszego rozlewu krwi, to wydaje mi się, że warto zaryzykować, panowie. Ale nie zaoferujemy im warunków. Co oznaczało, że jeśli Amerykanie postąpią rozsądnie, będą musieli się poddać bezwarunkowo. A jeśli nie? William słyszał opowieści o walce pod Breed's Hill, co prawda z ust Amerykanów, a zatem zapewne nie do końca wiarygodne. Mówiono jednak, że gdy skończyła im się amunicja, buntownicy wyjęli gwoździe ze swoich fortyfikacji, a nawet z obcasów własnych butów, i strzelali nimi do Brytyjczyków. Wycofali się dopiero wtedy, gdy pozostało im tylko rzucać kamieniami. - Jeśli jednak Putnam spodziewa się posiłków od Waszyngtona, po prostu będzie czekać powiedział Clinton, marszcząc brwi - a wtedy będziemy mieć ich tu wszystkich. Czy nie lepiej... - Nie to miałeś na myśli - przerwał Howe - prawda, Ellesmere? Gdy mówiłeś, że w Breed's Hill za nim nie było już nikogo? - Tak, sir - powiedział William z wdzięcznością. - Chodzi mi o to, że tu ma czego strzec. Za sobą. Nie sądzę, by czekał, aż reszta armii przyjdzie mu z pomocą. Wydaje mi się, że on osłania jej odwrót. Na te słowa lord Cornwallis uniósł wysoko brwi, Clinton zaś spojrzał z niechęcią na Williama, który zbyt późno przypomniał sobie, że to on właśnie dowodził tym pyrrusowym zwycięstwem pod Breed's Hill, a zatem zapewne był dość wrażliwy na punkcie Israela Putnama. - A dlaczegóż to szukamy rady u chłopca, który ma jeszcze mleko pod... Czy był pan już w walce, sir? - spytał Williama. - Walczyłbym teraz, sir - odpowiedział, oblewając się gorącym rumieńcem - gdyby mnie tu nie zatrzymano.
Lord Cornwallis roześmiał się, również po twarzy Howe'a przemknął uśmieszek. - Postaramy się, by pan zobaczył dość krwi, poruczniku - powiedział sucho - ale nie dzisiaj. Kapitanie Ramsay - spośród starszych członków sztabu przywołał niskiego mężczyznę o kwadratowych ramionach, który wystąpił naprzód i zasalutował - niech pan zabierze stąd Ellesmere'a, żeby opowiedział panu o rezultatach tego zbierania informacji. I niech pan mi później przekaże wszystko, co pan uzna za interesujące. Tymczasem - zwrócił się ku dwóm generałom - proszę zawiesić walkę, aż do dalszych rozkazów. *** Odprowadzany przez kapitana Ramsaya William nie był już świadkiem dalszych rozważań generałów. Zastanawiał się, czy nie wyrwał się zanadto ze swymi uwagami. Co prawda generał Howe zadał mu pytanie wprost, musiał więc na nie odpowiedzieć, jeśli jednak porównać zaledwie miesiąc zbierania informacji z połączoną wiedzą tak wielu doświadczonych oficerów... Zdradził się ze swymi wątpliwościami przed kapitanem Ramsayem, który wydawał się dość oschły, ale nastawiony raczej przyjaźnie. - Och, nie miał pan wyboru, musiał się pan odezwać - zapewnił go Ramsay. - Jednakże... By dotrzymać kroku Ramsayowi, William obiegł kupę muła. - Jednakże? - powtórzył pytająco. Ramsay nie odpowiedział od razu. Prowadził go przez obóz, wzdłuż przejść między namiotami, od czasu do czasu pozdrawiając siedzących wokół ognisk mężczyzn. W końcu przybyli do jego namiotu; odsunął klapę i wskazał Williamowi wejście. - Słyszał pan o pewnej damie imieniem Kasandra? - spytał w końcu. - Chyba Greczynka. Nie cieszyła się szczególną popularnością. *** Po wydarzeniach dnia wojsko spało mocno, tak samo jak William. - Pańska herbata, sir. Zamrugał zdezorientowany i wciąż zagubiony w śnie, w którym szedł przez prywatne zoo księcia Devonshire pod rękę z orangutanem. Patrzyła na niego jednak nie morda orangutana, tylko okrągła twarz szeregowego Perkinsa. - Co takiego? - odezwał się bezmyślnie. Wydawało mu się, że Perkins unosi się w jakichś oparach, które nie znikały od mrugania. Gdy usiadł i wziął do ręki parującą filiżankę, stwierdził, że to dlatego, iż powietrze wypełnia mgła. Wszystkie dźwięki były stłumione. Słychać było co prawda normalne odgłosy budzącego
się obozu, ale dochodziły one jakby z daleka, stłumione. Nic więc dziwnego, że gdy kilka minut później wysunął głowę z namiotu, stwierdził, iż cały teren spowijają gęste, przybyłe tu z bagien opary. Nie miało to większego znaczenia, wojsko nigdzie się nie ruszało. Rozkaz z kwatery Howe'a oficjalnie ogłosił zawieszenie działań. Można było tylko czekać, aż Amerykanie pójdą po rozum do głowy i poddadzą się. Żołnierze przeciągali się, ziewali i szukali rozrywek. William właśnie doszedł do kulminacyjnego momentu zaciętej gry hazardowej z kapralami Yarnellem i Jeffriesem, gdy znów pojawił się Perkins. - Pozdrowienia od pułkownika Spencera, sir. I ma pan się stawić u generała Clintona. - Tak? A po co? - spytał William. Perkins wydawał się zaskoczony. Nie przyszło mu do głowy, by spytać posłańca, po co. - Po prostu... pewnie pana potrzebuje - odrzekł, starając się być pomocnym. - Wielkie dzięki, szeregowy Perkins - powiedział William, ale Perkins nie zrozumiał jego sarkazmu. Z uśmiechem i z ulgą zaczął się wycofywać, nie czekając, aż zostanie odesłany. Perkins! - krzyknął William i żołnierz odwrócił się z zaskoczeniem na twarzy. - W którą stronę? - Co? Chciałem powiedzieć... co, sir? - W którym kierunku? Gdzie znajduje się kwatera generała Clintona? - powtórzył William, starając się zachować cierpliwość. - O, huzar... przyszedł z... - Perkins obracał się powoli jak kogut na dachu, marszcząc brwi w skupieniu - stamtąd - wskazał palcem. - Widziałem za nim to wzgórze. Przy ziemi mgła wciąż była gęsta, ale od czasu do czasu wyłaniały się grzbiety pagórków i wysokie drzewa. William bez trudu zlokalizował wzgórze, o którym mówił Perkins. Miało dziwny, zgarbiony kształt. - Dziękuję, Perkins. Możesz odejść - dodał szybko, zanim Perkins zdążył się odwrócić. Patrzył, jak szeregowiec znika w ruchomej masie mgły i ciał. Potem pokręcił głową i udał się, by przekazać dowodzenie kapralowi Evansowi. Koniowi nie podobała się mgła, Williamowi także nie. Czuł się w niej nieswojo, jak gdyby ktoś dyszał mu w kark. Była to jednak mgła morska - ciężka, wilgotna i zimna, ale nie dusząca. Były w niej miejsca jaśniejsze i gęstsze; odnosiło się wrażenie, że się porusza. Widział zaledwie na kilka stóp przed sobą i ledwo dostrzegał niewyraźny kształt wzgórza wskazanego przez Perkinsa, choć jego szczyt pojawiał się i znikał, jakby wyczarowywany. Czego może chcieć od niego sir Henry, zastanawiał się. Czy tylko jego wezwano, czy też było to spotkanie mające na celu zapoznanie oficerów liniowych z jakąś zmianą strategii?
Może ludzie Putnama się poddali? Powinni, niewątpliwie. W tych okolicznościach nie mogli liczyć na zwycięstwo i chyba to rozumieją. Podejrzewał jednak, że Putnam będzie musiał porozumieć się w tej sprawie z Waszyngtonem. Podczas walki przy starej kamiennej farmie na grzbiecie odległego wzgórza zauważył grupę jeźdźców. Powiewała nad nimi nieznana mu flaga. Ktoś wskazał ich wówczas i powiedział: „To on, Waszyngton. Szkoda, że nie mamy tu dwudziestkiczwórki. Nauczylibyśmy go tak się gapić”, i roześmiał się. Rozsądek mówił, że się poddadzą. Williama dręczyło jednak niewyraźne odczucie, które nie miało nic wspólnego z mgłą. W ciągu miesiąca spędzonego w podróży miał okazję rozmawiać z wieloma Amerykanami. Większość z nich też czuła się niepewnie; nie chcieli konfliktu z Anglią, a szczególnie nie chcieli mieć nic do czynienia z powstaniem zbrojnym, co było bardzo rozsądne. Natomiast ci, którzy popierali rewoltę, byli naprawdę bardzo zdeterminowani. Może Ramsay przekazał część tych informacji generałom. Nie wydawał się co prawda specjalnie poruszony doniesieniami Williama, nie mówiąc już o jego opiniach, ale może... Koń potknął się, William poleciał w siodle naprzód i niechcący szarpnął wodzami. Zdenerwowany koń odwrócił głowę i złapał wielkimi zębami skórzane buty Williama. - Ty bydlaku! - Końcami cugli uderzył konia w nos i z całej siły odciągnął jego głowę do tyłu, aż rozsunięte wargi znalazły się niemal na jego kolanach. Pokazawszy, kto tu rządzi, powoli zwolnił nacisk. Koń parsknął i gwałtownie potrząsnął grzywą, ale nie dyskutując już więcej, podjął wędrówkę. Jechali już od dobrej chwili - myląca była nie tylko odległość, ale i czas. William spojrzał na wzgórze będące jego drogowskazem i stwierdził, że znowu zniknęło. Zapewne wkrótce się pojawi. Ale się nie pojawiło. Mgła przesuwała się wokół niego. Słyszał, jak z liści drzew, które nagle wynurzały się z mgły i równie nagle w niej ginęły, skapuje wilgoć. Pagórek pozostawał uparcie niewidoczny. Przyszło mu do głowy, że już od pewnego czasu nie słyszał żadnych ludzkich głosów. A powinien. Gdyby zbliżał się do kwatery Clintona, nie tylko powinien słyszeć wszystkie normalne odgłosy obozu, ale także natknąć się na ludzi, konie, ogniska, wozy, namioty. Tymczasem nie dobiegały do niego żadne dźwięki oprócz odgłosu płynącej wody. Najwyraźniej wyjechał poza obóz. - Niech cię cholera, Perkins - mruknął pod nosem. Zatrzymał się na chwilę i sprawdził swój pistolet, wąchając proch na panewce. Gdy
dostanie się do niego wilgoć, pachnie inaczej. Jeszcze jest w porządku, pomyślał. Zapach dobrego prochu jest gorący i drażni nos, a mokry proch wydziela z siebie siarkowy smród zepsutego jajka. Nie dostrzegł żadnego niebezpieczeństwa, ale trzymał pistolet w ręce. Mgła była tak gęsta, że pozwalała widzieć tylko na kilka stóp. Ktoś mógł się z niej nagle wynurzyć, a wtedy będzie musiał natychmiast zadecydować - strzelać czy nie. Panowała cisza. Artyleria milczała, nie było też słychać przypadkowych strzałów z muszkietów jak poprzedniego dnia. Wróg się wycofywał, nie miał co do tego wątpliwości, czy jednak powinien strzelać, gdyby wpadł na jakiegoś Amerykanina, który tak jak i on zagubił się we mgle? Na tę myśl spociły mu się dłonie, uznał jednak, że będzie musiał, bo Amerykanin zapewne nie wahałby się, by strzelić, gdy tylko ujrzy czerwony mundur. Groziło mu, że zginie z ręki własnych żołnierzy, i to upokorzenie martwiło go bardziej niż sama perspektywa śmierci, choć nie zapominał też zupełnie o tym ryzyku. Tymczasem cholerna mgła gęstniała. Na próżno szukał wzrokiem słońca, by wyczuć kierunek - nieba nie było widać. Stłumił słaby dreszcz paniki. To prawda, na tej cholernej wyspie były przecież trzydzieści cztery tysiące brytyjskich żołnierzy. Nawet w tej chwili na pewno znajduje się w zasięgu strzału z pistoletu całkiem znacznej ich liczby. I wystarczy, bym znalazł się w zasięgu strzału jednego Amerykanina - przypomniał sobie ponuro, przedzierając się przez zarośla modrzewi. W pobliżu słyszał szelesty i trzask gałęzi. Niewątpliwie w lesie były jakieś istoty, ale jakie? Żołnierze brytyjscy nie wędrowaliby w tej mgle, to pewne. Do diabła z Perkinsem! Jeśli zatem usłyszy ruch większej liczby ludzi, zatrzyma się i pozostanie w ukryciu. Inaczej może mieć tylko nadzieję, że natrafi na jakiś oddział albo usłyszy coś niewątpliwie wojskowego, na przykład wykrzykiwane rozkazy. Przez jakiś czas jechał powoli, w końcu odłożył pistolet, stwierdzając, że od tego ciężaru zmęczyła mu się ręka. Boże, jak długo już go nie ma? Godzinę? Dwie? Czy powinien zawrócić? Nie miał jednak pojęcia, co to znaczy „zawrócić”. Może porusza się po okręgu. Okolica wszędzie wyglądała tak samo - szara ściana drzew, skał i traw. Wczoraj cały czas był ożywiony i gotowy do ataku, dzisiaj jego entuzjazm do walki zdecydowanie osłabł. Nagle ktoś zastąpił mu drogę. Koń cofnął się tak gwałtownie, że William tylko niewyraźnie dostrzegał, iż to człowiek, zauważył jednak, że nie ma on brytyjskiego munduru. Wyciągnąłby pistolet, gdyby nie musiał obiema rękoma próbować uspokoić konia. Koń popadł w histerię, skakał w kółko, a przy każdym lądowaniu William czuł, jak skrzypi mu kręgosłup. Otoczenie migało wokół niego mieszanką szarości i zieleni, docierały jednak do niego głosy, wyrażające albo kpinę, albo zachętę. Po chwili, która wydawała się wiekiem, ale
zapewne trwała nie więcej niż pół minuty, Williamowi udało się uspokoić cholerne zwierzę, które dyszało, parskało, kręciło głową, pokazywało białka oczu i było całe mokre od potu. - Ty pieprzona kocia karmo - powiedział William, odciągając głowę konia na bok. Poczuł na nogach gorący, wilgotny koński oddech. - Nie jest to najspokojniejszy koń, jakiego widziałem - przytaknął jakiś głos, a czyjaś ręka złapała za uzdę - wygląda jednak zdrowo. William zobaczył krępego i ogorzałego człowieka w ubraniu myśliwego, a potem ktoś inny złapał go od tyłu wokół pasa i ściągnął z konia. Padł na ziemię mocno i płasko na plecy, co na chwilę odebrało mu oddech, próbował jednak dzielnie wyciągnąć pistolet. Jakieś kolano wbiło mu się w pierś, a duża ręka odebrała mu broń. Brodata twarz zaśmiała się do niego. - Nie jesteś zbyt towarzyski - powiedział mężczyzna karcąco. - Myślałem, że wy, wszyscy Brytyjczycy, jesteście dobrze wychowani. - Pozwól mu wstać i wziąć się za ciebie, Harry, to zapewne cię ucywilizuje - odezwał się inny mężczyzna, niższy, lżejszej budowy, przemawiający jak człowiek wykształcony, może nauczyciel. Zaglądał nad ramieniem mężczyzny klęczącego na piersi Williama. - Mógłbyś jednak pozwolić mu oddychać. Nacisk na pierś Williama ustąpił i udało mu się zaczerpnąć powietrza, ale po chwili musiał je łapać znów, bo ten, który go przytrzymywał, uderzył go w żołądek. Jakieś ręce zaczęły przeszukiwać mu kieszenie, zerwano mu przez głowę ryngraf, boleśnie drapiąc nos. Ktoś sięgnął po jego pas, rozpiął i wyciągnął go, pogwizdując z radością na widok przyczepionego do niego sprzętu. - Bardzo ładnie - powiedział z uznaniem drugi mężczyzna. Spojrzał na leżącego na ziemi Williama, który łapał powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba. - Dziękujemy panu, jesteśmy zobowiązani. Wszystko w porządku, Allan? - zawołał ku mężczyźnie trzymającemu konia. - Tak, mam go - odpowiedział nosowy szkocki głos. - Ruszajmy. Mężczyźni oddalili się i przez chwilę Williamowi wydawało się, że został sam, potem jednak mocna dłoń złapała go za ramię i przekręciła na brzuch. Siłą woli podniósł się na kolana, ale ta sama ręka złapała go teraz za związane włosy i odciągnęła mu głowę do tyłu, odsłaniając gardło. Dostrzegł błysk noża i szeroki uśmiech mężczyzny. Nie miał jednak ani czasu, ani dość powietrza w płucach, by się pomodlić bądź zakląć. Nóż opadł, a William poczuł mocne szarpnięcie za włosy, które sprawiło, że do oczu napłynęły mu łzy. Mężczyzna mruknął coś niezadowolony i jeszcze raz opuścił nóż, w końcu triumfalnie unosząc włosy Williama. - Pamiątka - zachichotał, okręcił się na pięcie i ruszył za przyjaciółmi.
Przez mgłę dobiegło Williama brzmiące jak szyderstwo rżenie jego konia. *** William żałował poniewczasie, że nie udało mu się zabić przynajmniej jednego, ale złapali go łatwo jak dziecko, obrobili i zostawili leżącego na ziemi jak jakiś kawałek gówna. Był tak wściekły, że zatrzymał się i uderzył pięścią w pień drzewa. Ból w ręce sprawił, że głośno wciągnął powietrze w płuca, nie złagodził jednak chęci zemsty. Wsunął bolącą dłoń między uda, sycząc przez zęby, póki ból nie ustąpił. Oddychając ciężko, pomacał się z tyłu po głowie. Wyczuł ostre kosmyki włosów i znów opanowała go taka wściekłość, że z całej siły kopnął w drzewo, co spowodowało, że teraz z kolei skakał na jednej nodze, przeklinając, a w końcu padł na skałę i oparł czoło o kolana. Powoli oddech mu się uspokoił i wróciła zdolność rozsądnego myślenia. No właśnie. Wciąż tkwił gdzieś w lasach Long Island, tylko teraz bez konia, jedzenia i broni. I włosów. Na tę myśl wyprostował się i zacisnął pięści. Z pewnym trudem opanował nowy przypływ wściekłości. Nie miał teraz czasu na gniew. Jeśli kiedykolwiek uda mu się dopaść Harry’ego, Allana czy drobnego mężczyznę posługującego się starannym językiem... Cóż, może kiedyś do tego dojdzie. Na razie najważniejsze było odszukanie obozu. Najchętniej by zdezerterował, złapał statek do Francji i nigdy nie wrócił, zostawiając wojsko w przekonaniu, że zginął. Nie mógł jednak tego zrobić z wielu powodów, między innymi z powodu ojca, który prawdopodobnie wolałby, żeby rzeczywiście zginął, niż tchórzliwie uciekł. Nie ma co. Podniósł się, zrezygnowany, starając się wzbudzić w sobie wdzięczność, że bandyci przynajmniej zostawili mu płaszcz. Gdzieniegdzie mgła się przerzedzała, ale przy samej ziemi wciąż była wilgotna i zimna. To go jednak nie martwiło - krew wciąż w nim wrzała. Rozejrzał się po cieniach skał i drzew - wyglądały dokładnie tak samo jak wszystkie pieprzone skały i drzewa, które widział w ciągu tego przeklętego dnia. - No dobrze - powiedział głośno i wysunął palec, obracając się równocześnie - raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, złap Francuza jak się patrzy... a, do diabła. Utykając lekko, ruszył przed siebie. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza, musiał się jednak ruszyć - albo pęknąć. Przez jakiś czas zabawiał się odtwarzaniem minionego incydentu, ale przy zmienionych rolach. Widział siebie, jak chwyta grubego o imieniu Harry i rozbija mu nos na krwawą miazgę, a potem głowę o skałę. Zabiera mu nóż i patroszy tego zarozumiałego małego skurwysyna, wyrywa mu płuca... Istniało coś, co nazywało się krwawym orłem niegdyś stosowały to dzikie plemiona germańskie. Przecinano człowieka od tyłu i wyciągano mu płuca, które machały jak skrzydła, póki człowiek nie umarł.
Stopniowo się uspokajał, ale tylko dlatego, że nie da się utrzymywać gniewu na takim poziomie. Stopa mniej go bolała, kostki palców były otarte, ale już nie pulsowały tak bardzo. Fantazje na temat zemsty zaczęły mu się wydawać absurdalne. Czy to na tym polegał bitewny amok? Czy wtedy pragnie się strzelać i godzić szablą nie dlatego, że zabijanie jest obowiązkiem, tylko dlatego, że się to lubi, że się tego chce, tak jak się chce kobiety? I czy później człowiek czuje się głupcem? Zastanawiał się nad zabijaniem w bitwie - nie ciągle, ale od czasu do czasu. Z wielkim wysiłkiem starał się to sobie wyobrazić, gdy postanowił wstąpić do wojska, i zdał sobie sprawę, że temu aktowi może towarzyszyć żal. Ojciec mówił mu o tym wprost i nie starając się usprawiedliwiać. Opowiadał o okolicznościach, w których pierwszy raz zabił człowieka. Nie w bitwie, ale po bitwie. Była to egzekucja pewnego Szkota, rannego i zostawionego na polu pod Culloden. - Takie były rozkazy - powiedział ojciec. - Żadnej litości. Mieliśmy te rozkazy na piśmie, podpisane przez Cumberlanda. - Opowiadając, ojciec wpatrywał się w regały z książkami, w tej jednak chwili spojrzał wprost na Williama. - Rozkazy - powtórzył. - Słuchasz rozkazów, oczywiście musisz, ale nadejdzie taki czas, kiedy nie będziesz miał żadnych rozkazów, albo znajdziesz się w sytuacji, która nagle się zmieni. I będą takie przypadki - będą takie przypadki - gdy twój honor ci powie, że nie możesz posłuchać rozkazu. W takich okolicznościach musisz postąpić zgodnie z własnym sumieniem i być gotowy ponieść konsekwencje. William skinął wówczas poważnie głową. Właśnie przyniósł ojcu papiery do podpisu, ponieważ lord John był jego opiekunem i musiał wyrazić zgodę. William uważał, że podpis będzie zwykłą formalnością, nie spodziewał się ani spowiedzi, ani kazania - jeśli to było to. - Nie powinienem był tego zrobić - powiedział nagle ojciec. - Nie powinienem był go zastrzelić. - Ale... papy rozkazy... - Nie dotyczyły mnie, w każdym razie nie bezpośrednio. Nie miałem wtedy jeszcze w ręku powołania do wojska. Pojechałem na kampanię z bratem, ale nie byłem jeszcze żołnierzem. Władza armii mnie nie dotyczyła, mogłem odmówić. - Gdyby papa to zrobił, czy nie zastrzeliłby go ktoś inny? - spytał praktycznie William. Ojciec uśmiechnął się, ale bez wesołości. - Tak, niewątpliwie, ale nie w tym rzecz. To prawda, że nigdy nie przyszło mi do głowy, że miałem wówczas wybór - ale o to właśnie chodzi. Zawsze ma się wybór, Williamie. Pamiętaj o tym, dobrze? Nie czekając na odpowiedź, pochylił się, wyjął pióro z biało-niebieskiego chińskiego
wazonu stojącego na biurku i otworzył kryształowy kałamarz. - Czy jesteś pewien? - spytał jeszcze, patrząc na Williama poważnie, a usłyszawszy potwierdzenie, podpisał. Potem uniósł wzrok i uśmiechnął się. - Jestem z ciebie dumny, Williamie - powiedział cicho - i zawsze będę. William westchnął. Nie wątpił, że ojciec zawsze go będzie kochał, ale jeśli chodzi o dumę, ta konkretna ekspedycja raczej nie okryje go chwałą. Będzie miał szczęście, jeśli uda mu się wrócić do żołnierzy, zanim ktoś zauważy, że już go długo nie ma, i podniesie alarm. Boże drogi, co za upokorzenie - dać się zauważyć dzięki temu, że się zgubił i dał obrabować. Lepsze to jednak niż dać się zauważyć przez śmierć z rąk bandytów. Podążał ostrożnie przez spowity mgłą las. Podłoże nie było trudne, choć zdarzały się bagniste miejsca, tam gdzie w zagłębieniach terenu gromadziła się woda. Raz usłyszał odgłos wystrzału z muszkietu i podążył w tym kierunku, ale zanim dotarł, wszystko umilkło. Wędrował więc ponuro naprzód, zastanawiając się, ile mu zajmie pokonanie pieszo całej cholernej wyspy i ile mu jeszcze zostało. Teren wzniósł się stromo, teraz musiał się więc wspinać. Po twarzy spływał mu pot. Wydawało mu się, że im jest wyżej, tym mgła jest rzadsza - i rzeczywiście, w pewnym momencie stanął na niewielkim, skalistym cyplu, skąd przez chwilę poniżej widział ziemię, całkowicie pokrytą wirującą szarą mgłą. Od tego widoku zakręciło mu się w głowie, więc zanim ruszył dalej, musiał przysiąść z zamkniętymi oczyma. Dwukrotnie usłyszał odgłosy ludzi i koni, ale były one nie takie, jak powinny być - nie było w nich rytmu wojska, więc odwrócił się i ostrożnie podążył w przeciwnym kierunku. Stwierdził, że teren zaczął się zmieniać na coś w rodzaju karłowatego lasu - niskie drzewa rosły na jasnej ziemi, która trzeszczała mu pod nogami. Potem usłyszał wodę - fale uderzające o plażę. Morze. Dzięki Bogu choć za to - pomyślał i pospieszył w tym kierunku. Zbliżał się już do plaży, gdy nagle dotarły do niego inne dźwięki. Łodzie... Szuranie łodzi - więcej niż jednej - po piasku, brzęk wioseł. I plusk. I głosy, stłumione, ale podniecone. Cholera jasna! Schował się pod gałęzią karłowatej sosny, mając nadzieję, że w przesuwającej się mgle otworzy się szczelina. Nagły ruch sprawił, że rzucił się w bok, sięgając po pistolet, ale zaraz zdał sobie sprawę, że nie ma go już u pasa. Zobaczył jednak, że jego przeciwnikiem była niebieska czapla, która spojrzała na niego żółtym okiem i poderwała się w niebo. Spomiędzy krzewów w odległości nie więcej niż dziesięciu stóp dobiegł go zaniepokojony okrzyk, strzał z muszkietu - i czapla dosłownie wybuchła, siejąc pióra dokładnie nad jego głową. Poczuł krople krwi ptaka, znacznie cieplejsze niż pot na jego twarzy, i nagle usiadł, bo ujrzał mroczki przed oczyma. Nie odważył się ruszyć, nie mówiąc już o zawołaniu. Spomiędzy krzewów dobiegał go szept, nie dość głośny, by mógł rozróżnić słowa, ale po chwili usłyszał stopniowo
oddalający się szelest. Starając się robić jak najmniej hałasu, opadł na czworaki i odczołgał się w przeciwnym kierunku, dopóki nie uznał, że może znów bezpiecznie stanąć na nogach. Wydawało mu się, że wciąż słyszy głosy, podszedł więc powoli w tamtą stronę. Serce biło mu mocno. Doszedł go zapach tytoniu, więc zamarł w miejscu, ale nie widział w pobliżu żadnego ruchu. Wciąż słyszał głosy, choć dość odległe. Pociągnął ostrożnie nosem, ale zapach znikł. Może coś sobie wyobraził? Ruszył więc dalej w kierunku dźwięków. Teraz słyszał je wyraźniej. Ciche nawoływania. Ciche, ale stanowcze. Szczęk wioseł w dulkach i plusk stóp w wodzie. Przesuwanie się i pomruki ludzi, niemal zlewające się z szumem morza i traw. Rzucił rozpaczliwie wzrokiem na niebo, ale słońca wciąż nie było widać. Musiał być po zachodniej stronie wyspy, był tego pewien. Prawie pewien. A jeśli tak... A jeśli tak, to dźwięki, które słyszał, musiały należeć do amerykańskich żołnierzy, uciekających z wyspy na Manhattan. - Nie ruszaj się! - Szeptowi za jego plecami towarzyszył nacisk lufy pistoletu, który wbijał mu się mocno w nerkę. Zamarł w miejscu. Na chwilę nacisk zelżał, ale zaraz wrócił z siłą, od której napłynęły mu łzy do oczu. Wydał z siebie cichy dźwięk i wygiął się do tyłu, zanim jednak zdołał się odezwać, jakieś kościste ręce złapały go za nadgarstki i szarpnęły do tyłu. - Nie ma takiej potrzeby - odezwał się głos, głęboki, załamujący się i kłótliwy. - Odsuń się, to go zastrzelę. - Nie, nie zastrzelisz - przemówił ktoś inny, równie głębokim, ale mniej złośliwym głosem. - To tylko młodziak. I ładny. - Jedna z kościstych dłoni pogłaskała go po policzku. Zesztywniał, ale kimkolwiek była ta osoba, już zdążyła mocno związać mu ręce. - Co więcej, gdybyś chciała go zastrzelić, to już byś to zrobiła, siostro - dodał głos. - Odwróć się, chłopcze. Odwrócił się powoli i zobaczył, że złapały go dwie stare kobiety, niskie i przysadziste jak trolle. Jedna z nich trzymała pistolet i paliła fajkę - to jej tytoń poczuł przedtem. Widząc, że na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie i obrzydzenie, uniosła kącik ust, wciąż trzymając jednak brązowymi zębami cybuch fajki. - „Pięknym jest czyniący piękno” - zauważyła, przyglądając mu się. - Nie będę jednak marnować kuli. - Pani - odezwał się William, próbując, czy nie zyska czegoś urokiem - mam wrażenie, że biorą mnie panie za kogoś innego. Jestem żołnierzem króla... Obie wybuchnęły śmiechem, który brzmiał jak skrzypienie zardzewiałych zawiasów. - Nigdy bym nie zgadła - powiedziała fajczarka, uśmiechając się szeroko, ale wciąż
trzymając w zębach fajkę. - A ja myślałam, że to kuglarz. - Cicho, synek - przerwała jej siostra. - Nie zrobimy ci krzywdy, o ile będziesz stał cicho i się nie odzywał. - Przyjrzała mu się uważnie. - Biłeś się, co? - powiedziała nie bez współczucia. Nie czekając na odpowiedź, pchnęła go, aż usiadł na kamieniu, pokrytym muszelkami i mokrymi wodorostami. To po nich poznał, że jest blisko morza. Nie odzywał się, nie dlatego, że bał się kobiet, ale dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Siedział więc, wsłuchując się w dźwięki exodusu. Nie miał pojęcia, ilu ludzi bierze w tym udział, bo nie miał pojęcia, od jak dawna to trwa. Nikt nie mówił niczego przydatnego, padały jedynie słówka rzucane przy pracy, pomruki oczekiwania. Tu i ówdzie rozlegał się stłumiony, nerwowy śmiech. Mgła nad wodą przerzedzała się. Widział ich teraz znajdowali się niecałe sto jardów dalej; niewielka flotylla płaskodennych łodzi i kilka rybackich keczów kursowała tam i z powrotem po gładkiej jak szkło wodzie, a grupka na wybrzeżu cały czas malała. Trzymali dłonie na broni i nieustannie oglądali się przez ramię, czy ktoś ich nie ściga. W tym momencie nie martwił się o własną przyszłość. Czuł tylko upokorzenie, że musi bezsilnie patrzeć na odwrót całej armii amerykańskiej, a co więcej, że będzie musiał wrócić i opowiedzieć to generałowi Howe'owi. Tak się tym przejmował, że nawet nie pomyślał, czy kobiety nie zamierzają go ugotować i zjeść. Ponieważ koncentrował się na scenie na plaży, nie przyszło mu do głowy, że skoro on może widzieć Amerykanów, oni mogą widzieć jego. Wszyscy byli jednak tak skupieni na odwrocie, że rzeczywiście żaden go nie zauważył. Dopiero gdy jeden popatrzył w głąb wybrzeża, jakby czegoś szukając, zauważył go, zesztywniał, a potem rzuciwszy spojrzenie na niespodziewających się niczego towarzyszy, wspiął się po żwirze, nie spuszczając Williama z oczu. - Co to takiego, matko? - spytał. Miał na sobie mundur kontynentalnego oficera, był niski i przysadzisty, podobnie jak obie kobiety, ale znacznie większy. Na jego twarzy nie malował się żaden wyraz, ale widać było, że za przekrwionymi oczami intensywnie pracuje mózg. - Byłyśmy na rybach - powiedziała fajczarka - i złapałyśmy tego karmazyna, ale chyba wrzucimy go z powrotem do wody. - Tak? Ale może jeszcze nie teraz? Gdy mężczyzna się zbliżył, William zesztywniał i wpatrywał się w niego z możliwie jak najbardziej obojętnym wyrazem twarzy. Tamten usiłował przebić wzrokiem rzednącą mgłę za Williamem. - Jest was tu więcej, chłopcze?
William nie odezwał się. Mężczyzna westchnął, zamierzył się i uderzył Williama w brzuch. Ten zwinął się, spadł ze skały i leżał na piasku, wymiotując. Mężczyzna złapał go za kołnierz i podniósł, jakby nic nie ważył. - Odpowiedz mi, chłopcze, nie mam zbyt wiele czasu, a nie chcę być pochopny - mówił spokojnie, ale trzymał rękę na nożu zatkniętym za pas. William wytarł usta, gdy tylko zdołał sięgnąć ręką, i spojrzał na mężczyznę płonącymi oczyma. W porządku - myślał i czuł, jak ogarnia go spokój. Jeśli mam tu umrzeć, to przynajmniej umrę za coś. Ta myśl przyniosła mu niemal ulgę. Siostra fajczarki przerwała jednak tę scenę, dźgając mężczyznę muszkietem pod żebra. - Gdyby ich było więcej, już byśmy ich dawno usłyszały - powiedziała z lekkim oburzeniem. - Żołnierze nie zachowują się cicho. - To prawda - przytaknęła fajczarka i wyjęła fajkę z ust, by splunąć. - Ten się zgubił, to widać. I jak widzisz, nie chce z tobą rozmawiać - zaśmiała się do Williama, ukazując jeden jedyny ząb. - Wolisz umrzeć niż mówić, co, chłopcze? William pochylił leciutko głowę i kobiety zaśmiały się. Nie można było tego inaczej nazwać. Po prostu zachichotały. - No, ruszaj - powiedziała ciotka oficerowi, machając ręką ku plaży - bo odpłyną bez ciebie. Mężczyzna nie spojrzał na nią - nie odrywał oczu od Williama - po chwili jednak kiwnął głową i zawrócił na plażę. William czuł, że jedna z kobiet stanęła za nim, coś ostrego dotknęło jego nadgarstka i sznurek, którym go związały, opadł. Chciał potrzeć sobie nadgarstki, ale się powstrzymał. - Idź, chłopcze - powiedziała fajczarka niemal łagodnie - zanim ktoś jeszcze cię zobaczy i zacznie mieć pomysły. Więc odszedł. Na szczycie wydmy zatrzymał się i spojrzał za siebie. Kobiety zniknęły, ale mężczyzna siedział na rufie łodzi, która szybko oddalała się od niemal pustego już brzegu, i wpatrywał się w niego. W końcu pokazało się słońce - blady pomarańczowy krąg, otoczony lekką mgiełką. Było już popołudnie. William zawrócił w głąb wyspy i skierował się na południowy zachód, długo jednak jeszcze czuł na plecach czyjś wzrok. Bolał go brzuch, a jedyna myśl, jaka kołatała mu się w głowie, to wspomnienie słów kapitana Ramsaya: „Czy słyszał pan o damie imieniem Kasandra?”.
7. Niepewna przyszłość Lallybroch, hrabstwo Inverness, Szkocja, wrzesień 1980 Nie wszystkie listy były datowane, ale niektóre tak. Bree przejrzała pobieżnie kilka leżących na wierzchu i z poczuciem, że siedzi na szczycie diabelskiego młyna, wybrała jeden, z datą 2 marca A.D. 1777. - Myślę, że ten jest następny. - Z trudem oddychała. - Jest cienki, krótki. Rzeczywiście miał zaledwie półtorej strony, czego przyczyna była jasna. Cały był napisany przez jej ojca. Na widok niezręcznego pisma ścisnęło się jej serce. - Nigdy nie pozwolimy żadnemu nauczycielowi zmuszać Jemmy'ego do pisania prawą ręką - powiedziała z ogniem do Rogera. - Nigdy. - Dobrze - odrzekł zaskoczony i trochę rozbawiony jej wybuchem. - Ani lewą, jeśli tak wolisz. 2 marca Anno Domini 1777 Fraser Ridge, kolonia Karolina Północna Moja najdroższa Córko! Przygotowujemy się teraz do wyjazdu do Szkocji. Nie na zawsze, a nawet nie na długo. Moje życie - nasze życie - związane jest z Ameryką, i mówiąc szczerze, wolałbym dać się użądlić na śmierć szerszeniom niż raz jeszcze postawić stopę na pokładzie statku. Staram się nie rozważać tej perspektywy, są jednak dwie istotne przyczyny, które skłaniają mnie do tej decyzji. Gdybym nie miał daru tej wiedzy, którą przynieśliście mi ty, twoja matka i Roger Mac, zapewne myślałbym - jak zdecydowana większość ludzi w kolonii - że Kongres Kontynentalny nie przetrwa nawet sześciu miesięcy, a armia Waszyngtona jeszcze mniej. Rozmawiałem osobiście z człowiekiem z Cross Creek, którego zwolniono (z honorem) z Armii Kontynentalnej z powodu jątrzącej się rany na ramieniu - twoja matka oczywiście się tym zajęła, bardzo krzyczał i musiałem na nim usiąść - który opowiadał, że Waszyngton ma zaledwie kilka tysięcy regularnych żołnierzy, bardzo źle wyposażonych w broń i źle ubranych. Ponadto wszystkim należą się pieniądze, a raczej ich nie otrzymają. Większość jego ludzi to milicja, której członkowie zaciągnęli się na krótkie kontrakty, dwu- lub trzymiesięczne, i już
teraz ich liczba maleje, bo muszą wrócić do domu, do prac w polu. Ja jednak wiem; równocześnie nie mogę być pewien, jak te rzeczy, które wiem, się urzeczywistnią. Czy mam w jakiś sposób stać się ich częścią? Czy powinienem się wstrzymać? Czy to w jakiś sposób zapobieże naszym pragnieniom lub utrudni ich sukces? Często żałuję, że nie mogę przedyskutować tych spraw z twoim mężem, choć ponieważ jest prezbiterianinem, zapewne uznałby je za jeszcze bardziej niepokojące niż ja, i ostatecznie to nie ma znaczenia. Jestem tym, czym uczynił mnie Bóg, i muszę sobie radzić z czasami, w których mnie umieścił. Choć wciąż jeszcze mam władzę nad zmysłem wzroku i słuchu, nie utraciłem też kontroli nad swymi kiszkami, nie jestem jednak człowiekiem młodym. Mam pałasz i strzelbę i umiem ich użyć, ale mam także prasę drukarską, którą mogę wykorzystać znacznie skuteczniej. Pamiętam, że pałasza czy muszkietu można używać przeciwko jednemu wrogowi, natomiast słowa potrafią oddziaływać na dużą liczbę. Twoja matka - niewątpliwie rozważając perspektywę mojej choroby morskiej, trwającej parę tygodni w jej przytomności - sugeruje, że może lepiej byłoby wejść w spółkę z Fergusem i wykorzystać prasę „L’Oignon”, zamiast wyjeżdżać do Szkocji po moją własną. Rozważałem to, nie mogę jednak narażać Fergusa i jego rodziny na niebezpieczeństwo, wykorzystując ich prasę do takiego celu, jaki mam na myśli. Między Charlestonem a Norfolkiem jest jedynie kilka działających drukarni. Nawet gdybym drukował z zachowaniem tajemnicy, wkrótce podejrzenie spoczęłoby na nas, bo New Bern jest centrum uczuć lojalistycznych. Źródło moich pamfletów byłoby znane niemal natychmiast. Pomijając troskę o Fergusa i jego rodzinę, sądzę, że mogę odnieść korzyść z wizyty w Edynburgu, gdzie mam własną prasę drukarską. Miałem tam też różnych znajomych, może część z nich uniknęła więzienia lub szubienicy. Drugą i bardzo ważną przyczyną, która skłania mnie do podróży do Szkocji, jest twój kuzyn Ian. Wiele lat temu przysiągłem jego matce, na pamięć naszej matki, że go jej przywiozę, i zamierzam to uczynić; choć mężczyzna, którego przywiozę do Lallybroch, nie jest tym chłopakiem, który je opuścił. Bóg jeden wie, jak się teraz będą postrzegać, Ian i Lallybroch, a Bóg ma bardzo dziwne poczucie humoru. Jeśli jednak ma on w ogóle wrócić, musi się to stać teraz. Śnieg już się topi, całymi dniami woda kapie z dachu, a rankami sople wiszą niemal do samej ziemi. Za kilka tygodni drogi będą już przejezdne. Dziwnym jest prosić Cię o modlitwę za bezpieczeństwo tej podróży, która zakończy się na długo, zanim się o niej dowiesz - dobrze czy źle - ale i tak o to proszę. Powiedz Rogerowi, że moim zdaniem Bóg nie zwraca uwagi na czas, i uściskaj ode mnie dzieci.
Twój bardzo kochający ojciec J. F. Roger rozparł się wygodniej na fotelu, uniósł brwi i spojrzał na nią. - Francuski łącznik? Jak sądzisz? - Co takiego? - zmarszczyła brwi, zaglądając mu przez ramię, i zobaczyła, którą część tekstu wskazuje palcem. - Tam, gdzie mówi o przyjaciołach w Edynburgu? - Tak. Czy większość jego znajomych w Edynburgu nie była szmuglerami? - Tak mówiła mama. - Stąd ta wzmianka o szubienicy. A skąd najczęściej szmuglowali towary? Jej żołądek lekko podskoczył. - Och, chyba żartujesz. Myślisz, że zamierza nawiązać kontakty z francuskimi szmuglerami? - Niekoniecznie szmuglerami. Najwyraźniej znał tam wielu buntowników, złodziei i prostytutek. - Roger uśmiechnął się przelotnie, ale zaraz znów spoważniał. - Powiedziałem mu jednak wszystko, co wiedziałem o przebiegu wojny o niepodległość - co prawda nie w szczegółach, bo to nie mój okres - i na pewno mówiłem mu, jak ważna okaże się dla Amerykanów Francja. Myślę tylko - przerwał nieco niezręcznie i uniósł na nią wzrok - że nie jedzie do Szkocji, by uniknąć walki. Wyraźnie to mówi. - Sądzisz więc, że szuka politycznych koneksji? - spytała powoli. - Że nie chodzi tylko o to, żeby porwać prasę drukarską, zostawić Iana w Lallybroch i zaraz wracać do Ameryki? Przyjęła ten pomysł z pewną ulgą. Wizja rodziców prowadzących intrygi w Edynburgu i Paryżu budziła jakoś mniej przerażenia niż perspektywa, że znajdą się w środku rebelii i walki. I będzie to dotyczyć ich obojga, pomyślała. Gdziekolwiek pojedzie ojciec, będzie tam też matka. Roger wzruszył ramionami. - Ta uwaga, że jest tym, czym uczynił go Bóg. Wiesz, co przez to rozumie? - Cholerny facet - powiedziała cicho. Przysunęła się bliżej do Rogera i położyła mu rękę na ramieniu, jakby chciała się upewnić, że nie zniknie nagle. - Powiedział mi kiedyś, że krew mu niestraszna. Że rzadko wybierał walkę z własnej woli, ale zarazem wiedział, że jest do niej stworzony. - Tak, no tak - potwierdził Roger równie cicho - ale nie jest już tym młodym lordem, który chwytał za pałasz i prowadził trzydziestu ludzi na z góry przegraną bitwę, a potem przyprowadzał ich z powrotem do domu. Teraz wie znacznie więcej, co człowiek może
zrobić, i myślę, że to właśnie zamierza. - Ja też tak sądzę. - Ścisnęło ją w gardle, i ze strachu, i z dumy. Roger przykrył jej dłoń swoją. - Pamiętam coś, co powiedziała twoja matka... - szepnął z namysłem - gdy opowiadała... o tym, jak wróciła i jak została lekarzem. Coś, co twój... co Frank... jej powiedział. Coś w tym sensie, że to okropnie niewygodne dla ludzi wokół niej, ale wielkie błogosławieństwo dla niej, że wie, czym ma być. Myślę, że miał rację. A Jamie to wie. Pokiwała głową. Zapewne nie powinnam tego mówić, pomyślała, ale nie potrafiła już powstrzymać słów. - A czy ty wiesz? Długo milczał, ze wzrokiem utkwionym w leżących na stole kartkach. W końcu jednak potrząsnął głową, tak lekko, że raczej to wyczuła, niż zobaczyła. - Dawniej wiedziałem - powiedział cicho i puścił jej dłoń. *** Najpierw chciała walnąć go w kark. Potem - złapać go za ramiona, pochylić się, spojrzeć mu z bliska w oczy i powiedzieć spokojnie, ale wyraźnie: „Co, u diabła, masz na myśli?”. Nie zrobiła jednak ani jednego, ani drugiego, bo doprowadziłoby to do dłuższej rozmowy, zupełnie niewłaściwej dla uszu dzieci, a ich potomstwo było w tej chwili w holu, zaledwie parę metrów od drzwi. Słyszała, jak rozmawiają. - Widzisz to? - mówił Jemmy. - Aha. - Dawno, dawno temu przyszli tu źli ludzie, szukając dziadka. Źli Anglicy. To oni to zrobili. Usłyszawszy słowa Jemmy'ego, Roger odwrócił głowę i z półuśmiechem przytrzymał spojrzenie Brianny. - Źli Anglicy - posłusznie powtórzyła Mandy. - Zrobić im porządek! Mimo zdenerwowania Brianna nie mogła nie odpowiedzieć Rogerowi uśmiechem, choć poczuła lekkie mrowienie w żołądku na wspomnienie, jak jej wuj Ian - taki spokojny, taki życzliwy - pokazywał jej ślady po szablach na drewnianej boazerii w holu i mówił: „Zachowaliśmy to tak, by pokazać dzieciom i powiedzieć im, że tacy właśnie są Anglicy”. W jego głosie brzęczała wtedy stal. Teraz, słysząc słabe i absurdalnie dziecinne echo tego w głosie Jemmy'ego, po raz pierwszy zwątpiła, czy mądrze jest podtrzymywać tę konkretną rodzinną tradycję. - Czy ty mu o tym powiedziałeś? - spytała Rogera, gdy głosy dzieci oddaliły się ku
kuchni. - Bo ja nie. - Część opowiedziała mu Annie, uznałem więc, że lepiej dopowiedzieć mu resztę. Uniósł brwi. - Czy powinienem był mu powiedzieć, by zwrócił się do ciebie? - Och nie, nie, nie o to chodzi, ale czy powinniśmy uczyć go nienawiści do Anglików? Roger uśmiechnął się. - Nienawiść to chyba za silne słowo. Zresztą powiedział „źli Anglicy”, a ci, którzy to zrobili, byli złymi Anglikami. Poza tym jeśli będzie dorastać tu, w Highlands, na pewno usłyszy różne kąśliwe uwagi o Anglikach, ale zestawi je ze wspomnieniem o twojej matce. Ostatecznie twój ojciec zawsze nazywał ją Angliszką. Zerknął na list na stole, potem na zegar wiszący na ścianie i gwałtownie wstał. - Rany, jestem spóźniony. Jak będę w mieście, zajrzę do banku. Potrzebujesz może czegoś ze sklepu gospodarczego? - Tak - odrzekła sucho - nowej pompy do wirówki do mleka. - Dobrze - powiedział, całując ją pospiesznie, i wyszedł, po drodze wkładając kurtkę. Otworzyła usta, by zawołać, że żartowała, ale w końcu się nie odezwała. Akurat w tym sklepie mogła być pompa do wirówki. Mieścił się w dużym, zawsze zatłoczonym budynku na przedmieściach Inverness i zaopatrywał okoliczne farmy we wszystko, czego mogły potrzebować - widły, gumowe wiadra, bele drutu i zmywarki, a także naczynia, słoje na przetwory i sporo tajemniczych przedmiotów, których zastosowanie mogła jedynie zgadywać. Wysunęła głowę na korytarz, ale dzieci były w kuchni z Annie MacDonald, dziewczyną do pomocy. Śmiech i odgłosy pracy antycznego tostera, który tu zastali, przepłynęły przez zielone drzwi razem z zachęcającym zapachem gorących grzanek. Zapach i śmiech ciągnęły ją jak magnes, a ciepło domu otulało jak miękki pled. Zatrzymała się jednak, by złożyć list, a na wspomnienie ostatniej uwagi Rogera zacisnęła usta. „Dawniej wiedziałem”. Parsknęła gniewnie, włożyła z powrotem list do szkatułki i wyszła do holu. Tam zatrzymał ją widok dużej koperty, która leżała na stole przy drzwiach. Kładziono na nim codzienną pocztę, a także zawartość kieszeni Rogera i Jemmy'ego. Wyciągnęła kopertę ze stosu reklam, kamyków, resztek ołówka, ogniw łańcucha od roweru i... czyżby to była martwa mysz? Niewątpliwie. Spłaszczona i wysuszona, ale z wciąż różowym ogonkiem. Wyjęła ją z tego stosu i przyciskając kopertę do piersi, ruszyła na herbatę i grzanki. Szczerze mówiąc, pomyślała, nie tylko Roger nie dzieli się wszystkim. Różnica polegała na tym, że ona zamierza mu powiedzieć, co chodzi jej po głowie, gdy tylko wszystko ustali.
8. Wiosenna odwilż Fraser's Ridge, kolonia Karolina Północna, marzec 1777 Pomyślałam, że dzięki ogromnemu pożarowi pakowanie jest łatwiejsze. Obecnie posiadałam jedną suknię, jedną koszulę, trzy halki - w tym jedną wełnianą i dwie muślinowe - dwie pary pończoch (gdy dom się spalił, jedne miałam na nogach, a drugą parę nieuważnie zostawiłam suszącą się na krzaku, kilka tygodni przed pożarem; odkryłam je później w stanie nieco zniszczonym, ale wciąż nadającym się do noszenia), szal i parę butów. Jamie skombinował skądś dla mnie okropny płaszcz; nie wiedziałam skąd i nie chciałam pytać. Był z grubej wełny w kolorze trądu, a śmierdział, jakby ktoś w nim umarł i leżał przez parę dni. Wygotowałam go z ługowym mydłem, ale wciąż tkwił w nim ślad poprzedniego użytkownika. Z drugiej strony - nie marzłam. Mój sprzęt medyczny również pakowało się bez problemu. Wzdychając na wspomnienie pięknego kuferka z eleganckimi narzędziami i licznymi buteleczkami, przejrzałam to, co udało mi się uratować z gabinetu. Uszkodzony tubus mikroskopu, trzy nadpalone dzbanki jeden bez przykrywki i jeden pęknięty; duża puszka z gęsim smalcem pomieszanym z kamforą, niemal już pusta po katarach i kaszlach tej zimy; garść nadpalonych stron wyrwanych z zeszytu Daniela Rawlingsa, który ja prowadziłam dalej. Trochę pocieszył mnie fakt, że na tych uratowanych stronach zachowała się specjalna receptura doktora Rawlingsa przeciw biegunce. Była to jedyna z jego receptur, która, jak stwierdziłam, dobrze działała, i choć już od dawna pamiętałam jej składniki, fakt, że miałam ją pod ręką, jakoś mi pomagał zachować pamięć o nim. Nigdy nie spotkałam Daniela Rawlingsa, ale był moim przyjacielem od dnia, w którym Jamie dał mi jego kuferek i zeszyt z opisem przypadków. Ostrożnie złożyłam papier i wsunęłam do kieszeni. W płomieniach przepadła większość ziół i lekarstw, a także różne gliniane pojemniki, szklane fiolki, duże miski, w których hodowałam penicylinę, a ponadto piły chirurgiczne. Wciąż miałam skalpel i pociemniałe ostrze małej piłki do amputacji; rączka się spaliła, ale Jamie zrobił mi nową. Mieszkańcy Ridge byli hojni - tak hojni, jak mogą być ludzie, którzy pod koniec zimy sami właściwie nic nie mają. Zgromadziliśmy dość jedzenia na podróż, a wiele kobiet
przyniosło mi coś z domowych zapasów. Miałam więc niewielkie dzbanuszki z lawendą, rozmarynem, żywokostem i gorczycą, dwie cenne stalowe igły, małą szpulkę jedwabnych nici do zszywania ran i do używania przy czyszczeniu zębów (choć nie wspomniałam o tym ostatnim, bo kobiety poczułyby się głęboko dotknięte), a także mały zapas bandaży i gazy. Jednej rzeczy na pewno mi nie brakowało, a mianowicie alkoholu. Składzik uratował się przed ogniem, tak samo jak gorzelnia. Ponieważ zboża dla zwierząt i domowników było aż nadto, Jamie dzielnie przerobił resztę na bardzo surowy, ale mocny alkohol. Zamierzaliśmy go zabrać, by po drodze zamieniać na potrzebne nam towary. Małą beczułkę zachowałam dla specjalnego własnego użytku; na boku starannie napisałam sauerkraut, by zniechęcić ewentualnych rabusiów. - A jeśli napadną nas bandyci, którzy nie potrafią czytać? - spytał rozbawiony Jamie. - Myślałam o tym - poinformowałam go, pokazując małą zakorkowaną buteleczkę wypełnioną mętnym płynem. - Eau de sauerkraut. Wyleję ją na beczułkę, jak tylko zobaczę coś podejrzanego. - Powinniśmy zatem mieć nadzieję, że ci bandyci nie będą Niemcami. - Czy spotkałeś kiedyś niemieckiego bandytę? - spytałam. Pomijając zdarzających się wśród nich pijaków albo takich, co biją żony, prawie wszyscy znajomi Niemcy byli ciężko pracującymi, uczciwymi i wysoce cnotliwymi ludźmi. Nic dziwnego, jeśli zważyć na to, że u wielu z nich emigracja miała korzenie religijne. - Nie - przyznał - ale pamiętasz Muellerów, prawda, i to, co zrobili twoim przyjaciołom? Nie nazwaliby się bandytami, jednak Tuskarora raczej nie wprowadzaliby takiego rozróżnienia. Była to naga prawda; odniosłam wrażenie, że zimna dłoń objęła mnie za szyję. Nasi niemieccy sąsiedzi Muellerowie mieli ukochaną córkę, która umarła na ospę razem z nowo narodzonym dzieckiem. O zarazę oskarżyli mieszkających w pobliżu Indian. Stary Herr Mueller, zamroczony bólem, poprowadził swoich synów i zięciów, by się zemścić i zdobyć skalpy. Wciąż ściskało mi się serce na wspomnienie siwych włosów mojej przyjaciółki Nayawenne, które wysypały się z zawiniątka na moje kolana. - Czy wydaje ci się, że siwieję? - spytałam nagle. Uniósł brwi, ale pochylił się i przyjrzał dokładnie mojej głowie, przeczesując mi palcami włosy. - Może jeden włos na pięćdziesiąt jest biały, a jeden na dwadzieścia pięć srebrny. Dlaczego pytasz? - Mam chyba zatem jeszcze trochę czasu. Nayawenne - od lat nie wypowiadałam jej
imienia, miałam wrażenie, że przynosi mi to ulgę, jakbym przywołała ją do życia powiedziała mi, że pełną moc osiągnę, gdy moje włosy będą białe. - Aż boję się tej myśli - roześmiał się. - Nie wątpię. Ponieważ jednak jeszcze do tego nie doszło, to zapewne, gdy spotkamy po drodze złodziei kiszonej kapusty, będę musiała bronić beczułki skalpelem. Rzucił mi dość dziwne spojrzenie, roześmiał się jednak i pokręcił głową. Jego pakowanie było bardziej skomplikowane. W nocy po pogrzebie pani Bug razem z Ianem wynieśli złoto spod fundamentów domu. Była to przemyślna akcja, którą rozpoczęło wystawienie dużego koryta, pełnego czerstwego chleba nasączonego alkoholem. Potem, stojąc na ścieżce w ogrodzie, zaczęłam głośno wołać „świiinioo”. Przez chwilę panowała cisza, wkrótce jednak biała maciora wynurzyła się ze swego legowiska, jak blada plama na poczerniałych od dymu kamieniach fundamentów. Wiedziałam dobrze, jak wygląda, a jednak widok tej białej, szybko poruszającej się masy wciąż sprawiał, że włosy stawały mi dęba. Zaczynał padać śnieg - był to jeden z powodów, dla których Jamie postanowił działać natychmiast - maciora zaś przemieszczała się przez zawieję dużych miękkich płatków z prędkością, która czyniła z niej ducha burzy, jakby przewodziła wiatrowi. Przez chwilę wydawało mi się, że mnie zaatakuje. Widziałam, jak odwróciła głowę w moim kierunku, i usłyszałam, jak sapie głośno, łapiąc mój zapach, poczuła jednak także jedzenie i skręciła w tamtym kierunku. Chwilę później w cichym, wypełnionym śniegiem powietrzu rozległy się potworne głosy świni w ekstazie. Jamie i Ian pospiesznie wybiegli spomiędzy drzew, by zacząć działać. Wydobycie złota zajęło ponad dwa tygodnie. Pracowali tylko nocami i tylko wtedy, gdy śnieg albo padał, albo się zapowiadał, przykrywał bowiem ich ślady. Równocześnie na zmianę pilnowali ruin wielkiego domu, wypatrując Archa Buga. - Czy uważasz, że wciąż zależy mu na złocie? - spytałam Jamiego w połowie tych działań, gdy rozgrzewał ręce, by móc utrzymać w palcach łyżkę. Przyszedł na śniadanie skostniały i wyczerpany po długiej nocy, kiedy chodził wokół resztek domu, by nie zamarznąć. - Nie ma już nic innego, na czym mogłoby mu zależeć, prawda? - mówił cicho, by nie obudzić rodziny Higginsów. - Poza Ianem. Wzdrygnęłam się i na myśl o starym Archu, który mieszka w lesie, żywiąc się i grzejąc nienawiścią, jak i z zimna, które Jamie wniósł do chaty. Dla ciepła wyhodował sobie brodę w zimie robili to w górach wszyscy mężczyźni - a teraz lód lśnił mu na niej i brwiach. - Wyglądasz jak sam Dziadek Mróz - szepnęłam, podając mu miskę gorącej owsianki.
- I tak się czuję - odrzekł chrapliwie. Wciągnął nosem zapach owsianki i z rozkoszy przymknął oczy. - Podaj mi whisky, proszę. - Chcesz dodać jej do owsianki? Jest w niej już masło i sól. - Podałam mu jednak butelkę, stojącą na półce nad paleniskiem. - Nie, chcę rozmrozić sobie przełyk, by móc ją zjeść. Od szyi w dół jestem jedną bryłą lodu. Od kiedy Arch Bug zniknął po pogrzebie, nikt nie widział jego śladu. Nawet zagubionego tropu w śniegu. Może zaszył się gdzieś na całą zimę, może ukrył się w indiańskich wioskach, może umarł - i choć ta myśl była nieżyczliwa, miałam nadzieję, że tak się stało. Powiedziałam to głośno, ale Jamie pokręcił głową. Lód w jego włosach roztopił się, a płomienie z kominka odbijały się w kroplach wody na brodzie jak diamenty. - Jeśli umarł, a my się o tym nie dowiemy, Ian ani przez chwilę nie będzie miał spokoju. Chcesz, by na swoim ślubie oglądał się przez ramię z obawą, że kula przeszyje serce jego żony, albo by codziennie bał się wyjść z domu, zostawić żonę i dzieci, i drżał na myśl, do czego powróci? - Zakres i ponury aspekt twojej wyobraźni robi wrażenie, ale masz rację. Dobrze, nie będę miała nadziei, że jest martwy, chyba że znajdziemy jego ciało. Ale nikt nie znalazł jego ciała i złoto zostało po trochu przeniesione do nowej kryjówki. Przeniesienie złota poprzedziły rozmyślania i rozmowy między Jamiem i Ianem. Nie jaskinia z whisky - niewiele osób o niej wiedziało, ale jednak byli tacy, którzy znali jej położenie: Joseph Wemyss, jego córka Lizzie i jej dwóch mężów. Sama byłam zdumiona, że jestem już w stanie myśleć o Lizzie i Beardsleyach bez wzburzenia. Wszyscy oni wiedzieli o jaskini z konieczności. Przed wyjazdem będziemy musieli pokazać ją Bobby'emu i Amy Higginsom, ponieważ podczas naszej nieobecności sami będą robić tam whisky. Archowi Bugowi nie mówiliśmy, gdzie znajduje się jaskinia, ale prawdopodobnie i tak wiedział. Jamie zdecydowanie twierdził, że nikt nie może się dowiedzieć nawet o istnieniu złota, nie mówiąc już o miejscu jego ukrycia. - Jeśli wymknie się choćby najmniejsza sugestia na ten temat, wszyscy tu znajdą się w niebezpieczeństwie. Wiesz, co się stało, gdy Donner powiedział ludziom, że mamy klejnoty. Wiedziałam. Wciąż budziły mnie koszmary, słyszałam przez sen stłumiony wybuch oparów eteru, słyszałam, jak tłucze się szkło i trzeszczy drewno, gdy rabusie niszczą nasz dom. W niektórych koszmarach biegałam bezsensownie tam i z powrotem, starając się kogoś
uratować - ale kogo? - zawsze jednak natykałam się na zamknięte drzwi, ślepe ściany albo pokoje wypełnione płomieniami. W innych koszmarach stałam w miejscu, niezdolna się poruszyć, a ogień pełzł po ścianach, karmił się z delikatną chciwością ubraniami na ciałach leżących u moich stóp. Chwytał włosy, a potem moje spódnice i wdrapywał się coraz wyżej, otulając mi nogi płonącą siecią. Wciąż czułam smutek - i głęboką, oczyszczającą wściekłość - patrząc na ciemną smugę na polanie, która niegdyś była moim domem. Po każdym takim koszmarze musiałam jednak rano wyjść i popatrzeć na ruiny, obejść zimne już szczątki i poczuć zapach popiołu, by stłumić płomienie tańczące mi pod powiekami. - Dobrze - powiedziałam i otuliłam się mocniej szalem. Staliśmy przy komórce, rozmawiając i patrząc na ruiny. Czułam chłód przenikający mnie do szpiku kości. - A zatem gdzie? - Jaskinia Hiszpana - powiedział. Zamrugałam. - Co takiego? - Pokażę ci, a nighean - uśmiechnął się do mnie - gdy stopi się śnieg. *** Przyszła wiosna. Strumień wezbrał, karmiony topiącym się śniegiem i setkami maleńkich wodospadów, które spływały po zboczu koło moich stóp, bulgocząc i opryskując wszystko wokół. Czułam wodę na twarzy i wiedziałam, że za chwilę będę mokra po kolana, ale nie miało to żadnego znaczenia. Wzdłuż brzegów zieleniły się strzałki wodne i rozpławy. Niektóre prąd wyrwał z ziemi i zabrał, większość jednak została i trzymała się z całych sił, a liście unosiły się na rwących falach. Pod wodą kłębiły się ciemne maty rzeżuchy, a ja marzyłam właśnie o świeżej zieleninie. Już do połowy wypełniłam koszyk młodymi pędami paproci i dzikich porów. Duży kłąb kruchej, młodej rzeżuchy przyda się do uzupełnienia pozimowego braku witaminy C. Zdjęłam buty, a po chwili wahania także suknię i szal i powiesiłam je na gałęzi drzewa. W cieniu gałęzi srebrnych brzóz, zwisających tuż nad strumieniem, powietrze było chłodne, drżałam więc lekko, ale postanowiłam zignorować zimno i podciągnęłam koszulę, po czym weszłam do wody. Tego zimna nie dało się już tak lekko zignorować; omal nie upuściłam kosza, ale stanęłam mocniej między śliskimi kamieniami, a następnie ruszyłam ku najbliższemu skupisku kuszących ciemnozielonych roślin. Po kilku sekundach nogi mi zdrętwiały, ale ogarnięta zapałem zbieracza i marzeniami o zielonej sałacie przestałam myśleć o zimnie.
Z pożaru uratowało się całkiem sporo zapasów żywności, ponieważ trzymałam je w innych zabudowaniach: w stodole, chłodni i wędzarni. Zniszczeniu uległa jednak piwnica, w której przechowywałam warzywa korzeniowe, przepadły więc tam nie tylko marchew, cebula, czosnek i kartofle, ale także większość zgromadzonych suszonych jabłek, dzikich patatów i wielkie wiszące grona winogron, które miały nas ustrzec przed szkorbutem. Oczywiście z dymem poszły także wszystkie zioła, razem z resztą mojego lekarskiego gabinetu. Zachowała się co prawda spora ilość dyń i kabaczków przechowywanych w stodole, ale po paru miesiącach zapiekanki z kabaczkiem zaczynają się nudzić. Jeśli o mnie chodzi, to już po paru dniach. Nie po raz pierwszy poczułam tęsknotę za kulinarnymi zdolnościami pani Bug, choć oczywiście brakowało mi jej także dla niej samej. Amy McCallum Higgins dorastała w chacie dzierżawcy w Highlands i była, jak sama mówiła, dobrą zwyczajną kucharką. Oznaczało to zasadniczo, że potrafi zrobić równocześnie podpłomyki, owsiankę i smażyć rybę, nie paląc niczego. To ważna umiejętność, ale w aspekcie diety nieco monotonna. Ja sama produkowałam nieodmiennie coś w rodzaju gulaszu, jednak wobec braku cebuli, czosnku, marchewki i ziemniaków robiła się z tego raczej gęsta zupa, składająca się z dziczyzny lub indyka duszonego z kukurydzą i jęczmieniem, czasami też kawałkami suchego chleba. Ku naszemu zaskoczeniu niezłym kucharzem okazał się Ian. Jego wkładem do wspólnej kuchni były kukurydza gotowana z fasolą i zapiekanka z kabaczka. Zastanawiałam się, kto go tego nauczył, uznałam jednak, że lepiej nie pytać. Jak na razie nikt nie głodował i nie stracił zębów, ale w połowie marca byłam już gotowa wejść nawet po szyję do lodowatej wody, byle tylko znaleźć coś zielonego i jadalnego. Ian, dzięki Bogu, nadal oddychał. Po jakimś tygodniu przestał się zachowywać, jakby był w szoku, a w końcu nawet doszedł do jakiej takiej normalności. Zauważyłam jednak, że Jamie od czasu do czasu przygląda mu się uważnie, a Rollo nabrał nowego zwyczaju spania z głową na piersi swego pana. Zastanawiałam się, czy czuje ból w sercu Iana, czy po prostu wynika to z braku miejsca do spania w chacie. Wyprostowałam się i usłyszałam cichy trzask kręgów w kręgosłupie. Teraz, gdy rozpoczęła się odwilż, nie mogłam się już doczekać, by ruszyć w drogę. Będzie mi brakowało Ridge i wszystkich jego mieszkańców - no, niemal wszystkich, pewnie nie będę szczególnie tęsknić za Hiramem Crombiem, albo Chisholmami, albo... wyrzuciłam z głowy tę listę, nim stała się zbyt długa. - Z drugiej strony - powiedziałam głośno do siebie - pomyśl o łóżku. To prawda, spędzimy sporo czasu w drodze, śpiąc gdzie popadnie, ale w końcu dotrzemy
do cywilizacji, do zajazdów, gdzie będzie jedzenie i łóżka. Zamknęłam na chwilę oczy, wyobrażając sobie absolutną rozkosz spania na materacu. Nie miałam ambicji, by spać na puchowym łożu. Wszystko, co obiecuje podściółkę grubszą niż cal, będzie rajem. A gdyby tak do tego jeszcze odrobina prywatności... Po grudniu nie żyliśmy z Jamiem w celibacie. Pomijając pożądanie - a ono przecież nie zniknęło - potrzebowaliśmy pocieszenia i ciepła swoich ciał. Ukradkowe zbliżenie pod kołdrą niewątpliwie było dalekie od ideału; Rollo nie spuszczał z nas żółtych oczu, a Ian spał tuż obok, nawet jeśli spał głęboko - a nie sądzę, żeby zawsze tak było, choć miał dość taktu, by udawać. W powietrzu rozległ się potworny wrzask. Podskoczyłam, upuściłam koszyk, rzuciłam się za nim i z trudem udało mi się go złapać, zanim odpłynął z prądem. Serce waliło mi mocno, stałam, drżąc, i czekałam, czy wrzask się powtórzy. Powtórzył się - a później równie przenikliwe wycie, które rozpoznałam jako dźwięk, wydawany przez szkockiego górala wrzuconego nagle do lodowatej wody. Słabsze, choć także głośne okrzyki, częściowo wypowiadane akcentem z Dorset, wskazywały, że panowie z naszej chaty postanowili wziąć wiosenną kąpiel. Wykręciłam brzeg koszuli, zdjęłam z gałęzi szal, włożyłam buty i ruszyłam w tamtym kierunku. Chyba nie ma nic przyjemniejszego niż siedzieć we względnym cieple i wygodzie i przyglądać się, jak inne istoty ludzkie chlapią się zimną wodą. Jeśli równocześnie można przyjrzeć się nagim męskim ciałom, przyjemność jest tym większa. Przedarłam się przez wypuszczające właśnie pączki zarośla nadrzecznej wierzby, znalazłam osłoniętą, oświetloną słońcem skałę i rozłożyłam wilgotną koszulę, rozkoszując się ciepłem promieni na ramionach, ostrym zapachem wierzbowych bazi i widokiem przed moimi oczyma. Jamie stał w rozlewisku, zanurzony niemal po pachy, włosy miał mokre i wyglądał jak rudy mors. Bobby, na brzegu, podniósł Aidana i rzucił go Jamiemu. Chłopiec machał rękoma i wydawał przenikliwe okrzyki radości i strachu. - Ja, ja, ja, ja. - Orrie tańczył wokół nóg ojczyma, a jego tłusta pupa pojawiała się wśród trzcin jak mały różowy balonik. Bobby roześmiał się, pochylił i podniósł go, chwilę przytrzymał wysoko w górze, gdzie malec piszczał jak zarzynany prosiak, a potem rzucił nim lekkim łukiem. Orrie wpadł do wody z wielkim pluskiem, a Jamie, śmiejąc się, złapał go i wyciągnął na powierzchnię. Mały wynurzył się, patrząc z takim zdumieniem, że wszyscy wybuchnęli śmiechem. Aidan i Rollo pływali teraz wokół nich, krzycząc i szczekając. Uniosłam wzrok na drugą stronę rozlewiska, gdzie Ian, zbiegłszy po zboczu, skoczył jak łosoś do stawu, wydając z siebie jeden z najwspanialszych wojennych okrzyków Mohawków.
Zimna woda odebrała mu na chwilę głos i zniknął pod powierzchnią niemal bez plusku. Czekałam, aż wypłynie, tak samo jak pozostali, ale się nie pojawiał. Jamie obejrzał się podejrzliwie, czy nie zamierza zaatakować od tyłu, ale chwilę później Ian wyskoczył tuż za Bobbym, z mrożącym krew w żyłach wrzaskiem złapał go za nogę i wciągnął do wody. Potem zapanował ogólny chaos - pluski, krzyki, piski, chlapanie i skakanie z kamieni. Mogłam spokojnie kontemplować piękno nagich męskich ciał. Widywałam w życiu wielu nagich mężczyzn, ale wyjąwszy Franka i Jamiego, na ogół byli chorzy albo ranni; spotykałam ich też w takich okolicznościach, że nie mogłam spokojnie delektować się ich urodą. Rodzina McCallumów-Higginsów, począwszy od pulchnego ciałka Orriego i cienkich białych kończyn Aidana po chudy, blady tors i płaskie pośladki Bobby'ego, wyglądała zabawnie jak małpy w klatce. Ian i Jamie przypominali raczej pawiany czy mandryle. Poza wzrostem nie było między nimi podobieństwa, a jednak najwyraźniej pochodzili z te go samego pnia. Patrząc, jak Jamie kuca nad stawem, napinając mięśnie ud przed skokiem, łatwo mogłam sobie wyobrazić, że zamierza zaatakować geparda. Tymczasem Ian wyciągnął się na słońcu i grzał ciało, równocześnie jednak cały czas rozglądając się, czy nie zbliża się ktoś obcy. Gdyby dodać im różowe tyłki, mogliby znakomicie wpasować się w afrykańską dżunglę. Wszyscy byli na swój sposób piękni, moje spojrzenie cały czas wracało do Jamiego. Jego ciało pokrywały blizny, mięśnie miał jak postronki, między którymi z wiekiem utworzyły się bruzdy. W udzie widoczna była szeroka i brzydka dziura po ugodzeniu bagnetem. Białą bliznę po ukąszeniu grzechotnika pokryły już gęste kręcone włosy. Zaczynały właśnie schnąć i otoczyły go czerwonozłotą aurą. Rana w kształcie półksiężyca na żebrach, po pałaszu, dobrze się zagoiła i pozostała po niej tylko cienka, jasna linia. Odwrócił się i pochylił, by podnieść z kamienia kawałek mydła, a ja poczułam, jak ściska mi się żołądek. Jego jądra, widoczne od tyłu, były sine z zimna. Poczułam nieodpartą chęć, by podczołgać się do niego i ująć je w ciepłe od skały dłonie. W ciągu kilku ostatnich miesięcy nie widziałam go właściwie nagiego czy nawet półnagiego, teraz jednak... Odchyliłam głowę do tyłu, zamknęłam oczy w ostrym wiosennym słońcu i poczułam, jak moje świeżo umyte włosy łaskoczą mnie w łopatki. Śnieg zniknął, pogoda była dobra i wszystko na dworze nas zapraszało; pełno tu było miejsc, gdzie mogliśmy znaleźć trochę prywatności. *** Zostawiłam mężczyzn grzejących się na skałach i wróciłam po swoje ubranie, nie włożyłam go jednak, tylko poszłam szybko do chłodni, by zanurzyć w zimnej wodzie koszyk z zieleniną. Gdybym zaniosła go do chaty, Amy od razu by wszystko ugotowała. Na półce z
serami zostawiłam suknię, gorset i pończochy, a potem wróciłam nad strumień. Pluski i okrzyki już umilkły i tylko dobiegł mnie cichy śpiew. Bobby niósł Orriego, głęboko uśpionego po porannych ekscesach, i śpiewał. Aidan, też oszołomiony czystością i ciepłem, szedł powoli przed ojczymem, a jego ciemna głowa kiwała się tam i z powrotem w rytm piosenki. Była to piękna gaelicka kołysanka. Zapewne Amy nauczyła jej Bobby'ego. Ciekawe, czy powiedziała mu, co znaczą te słowa. S'iomadh oidhche fhliuch is thioram Sìde nan seachd sian Gheibheadh Griogal dhomhsa creagan Ris an gabhainn dìon. (Na każdą noc, mokrą i suchą, Nawet w najgorszą pogodę, Grzegorz znajdował mi skałę, Pod którą mogłam się schronić). Òbhan, òbhan òbhan ìri òbhan ìri o! òbhan, òbhan, òbhan ìri ‘S mor mo mhulad's mòr (Biada mi, biada mi, Biada mi, wielka jest moja żałość). Uśmiechnęłam się, choć serce mi się ścisnęło. Przypomniałam sobie, jak poprzedniego lata Jamie niósł Jema po kąpieli w rzece, a Roger śpiewał w nocy Mandy chrapliwym, łamiącym się głosem, nie głośniejszym od szeptu. Skinęłam głową Bobby'emu, który uśmiechnął się i pozdrowił mnie, nie przerywając śpiewu. Uniósł brwi i ruchem kciuka ponad ramieniem wskazał zbocze, prawdopodobnie chciał mi powiedzieć, w którą stronę poszedł Jamie. Nie okazał zdziwienia, że mam na sobie tylko koszulę i szal. Zapewne pomyślał, że zachęcona wyjątkowo ciepłym dniem idę nad strumień umyć się.
Eudail mhoir a shluagh an domhain Dhoirt iad fhuil an de ‘S chuir ian do cheann air stob daraich Tacan beag bhod chre. (Ukochany wszystkich ludzi świata, Wczoraj przelali twoją krew, Zatknęli twoją głowę na dębowy pal Obok twojego ciała). Òbhan, òbhan òbhan ìri òbhan ìri o! òbhan, òbhan, òbhan ìri 'S mor mo mhulad's mòr. (Biada mi, biada mi, Biada mi, wielka jest moja żałość). Pomachałam mu i skręciłam w boczną ścieżkę prowadzącą w górną część polany, którą nazywaliśmy „nowym domem”, choć jedyną wskazówką, że któregoś dnia może powstanie tu dom, były leżące bale i wbite w ziemię kołki, połączone sznurkiem. Miały one wyznaczać wielkość i położenie domu, który Jamie zamierzał po powrocie zbudować w miejsce wielkiego domu. Zauważyłam, że przesunął część kołków. Szerokie drzwi frontowe były teraz jeszcze szersze, a przy pokoju z tyłu, przeznaczonym na mój gabinet, przybyło oddzielne pomieszczenie - może laboratorium. Architekt siedział nagi na pniu i przyglądał się swemu królestwu. - Oczekiwałeś mnie, prawda? - spytałam, zdejmując szal i wieszając go na bliskiej gałęzi. - Prawda. - Z uśmiechem podrapał się w pierś. - Uznałem, że widok mojej nagiej pupy pewnie cię rozpali. A może chodziło o pupę Bobby'ego? - Bobby nie ma pupy. Wiesz, że od ramion w dół nie masz na ciele ani jednego siwego włosa? Ciekawa jestem dlaczego. Przyjrzał się sobie - była to prawda. W płomiennej masie włosów na głowie widziałam kilka srebrnych nitek i brodę - gdy rosła - miał szpakowatą. Przed kilkoma dniami starannie i
boleśnie zgolił to, co urosło przez zimę. Ale włosy na piersi wciąż były ciemnorude, a te jeszcze niżej - koloru imbiru. Przeczesał włosy palcami i spojrzał w dół. - Chyba się chowa - powiedział i spojrzał na mnie, unosząc brew. - Chcesz mi pomóc szukać? Podeszłam i przyklękłam. To, o czym mówił, było wyraźnie widoczne, choć na skutek szoku doznanego w zimnej kąpieli przybrało interesujący kolor bladego błękitu. - Cóż - stwierdziłam po chwili - z małych żołędzi wyrastają wielkie dęby. Tak słyszałam. Od ciepła moich ust przebiegł go dreszcz. Uniosłam dłonie, by objąć jego jądra. - Boże drogi - powiedział i oparł lekko ręce na mojej głowie w geście błogosławieństwa. Coś mówiłaś? - spytał chwilę później. - Powiedziałam, że gęsia skórka działa na mnie erotycznie. - Jest jej więcej - zapewnił mnie. - Zdejmij koszulę, Angliszko, prawie cztery miesiące nie widziałem cię nagiej. - No nie, rzeczywiście - przytaknęłam, wahając się. - I nie jestem pewna, czy tego chcę. Uniósł brew. - Czemu nie? - Bo od wielu tygodni siedziałam w chacie bez słońca i bez żadnego wysiłku fizycznego. Zapewne wyglądam jak jeden z tych robaków, które znajduje się pod kamieniami - gruba, biała i rozmiękła. - Rozmiękła? - Uśmiechnął się szeroko. - Rozmiękła - powtórzyłam z godnością, obejmując się ramionami. Wydął wargi i powoli wydychał powietrze, przyglądając mi się z przechyloną głową. - Lubię, gdy jesteś gruba, ale dobrze wiem, że taka nie jesteś, bo gdy cię obejmuję co noc, czuję twoje żebra. Jeśli chodzi o biel, to jesteś biała, od kiedy cię znam, więc mnie to nie zdziwi. Jeśli zaś chodzi o rozmiękłość - wyciągnął rękę - to chyba może mi się to podobać. Wciąż się wahałam. Westchnął. - Angliszko, powiedziałem, że nie widziałem cię nagiej od prawie czterech miesięcy, to znaczy, że jeśli zdejmiesz teraz koszulę, będzie to najpiękniejszy widok, jaki miałem przed oczyma od czterech miesięcy. A w moim wieku pamięć dalej nie sięga. Roześmiałam się i nie protestując już, wstałam i rozwiązałam wstążkę pod szyją. Koszula opadła mi wokół stóp. Zamknął oczy, odetchnął głęboko i znów je otworzył. - Oślepłem - powiedział cicho i wyciągnął do mnie rękę.
- Oślepił cię blask słońca odbity od świeżego śniegu - spytałam, pełna wątpliwości - czy spojrzenie gorgony? - Spojrzenie gorgony zmienia człowieka w kamień, a nie oślepia - powiedział. - Choć chwileczkę, niech sprawdzę, bo może zmienię się w kamień - dotknął się badawczo palcem. Czy przyjdziesz w końcu do mnie, na litość boską? Przyszłam. *** Zasnęłam w cieple ciała Jamiego i obudziłam się po pewnym czasie, otulona jego pledem. Przeciągnęłam się, co zaniepokoiło wiewiórkę siedzącą na drzewie nad moją głową. Przebiegła po gałęzi, by przyjrzeć mi się lepiej, a ponieważ najwyraźniej jej się nie spodobałam, zaczęła na mnie krzyczeć i gadać. - Och, bądź cicho - powiedziałam, ziewając, i usiadłam. Wiewiórce nie spodobało się to jeszcze bardziej, wpadła więc w histerię, ale ją zignorowałam. Ku mojemu zaskoczeniu Jamiego nie było. Najpierw myślałam, że po prostu wszedł w las, by się załatwić, rozejrzałam się jednak i nie zobaczyłam go. Wstałam więc owinięta pledem. Nic nie słyszałam - gdyby ktoś przyszedł, obudziłabym się przecież albo obudziłby mnie Jamie. Wsłuchiwałam się uważnie, ale poza wiewiórką, która zresztą po chwili zniknęła, docierały do mnie tylko normalne dźwięki lasu budzącego się do życia na wiosnę: szept wiatru w młodych, dopiero co rozwiniętych liściach drzew, trzask suchej gałęzi, stukot zeszłorocznych szyszek i kasztanów spadających na ziemię, nawoływania sójki, rozmowa gromady kowalików szukających pożywienia i szelest zeszłorocznych liści, w których grzebie głodna nornica. Sójka wciąż nawoływała. Teraz przyłączyła się do niej druga, najwyraźniej zaniepokojona. Może tam właśnie poszedł Jamie. Zsunęłam z siebie pled, włożyłam koszulę i buty. Zbliżał się wieczór. Spaliśmy przynajmniej ja - dość długo. Na słońcu wciąż było ciepło, ale w cieniu pod drzewami skradał się już chłód, owinęłam się więc szalem, zwinęłam pled Jamiego i wzięłam z sobą. Prawdopodobnie będzie go potrzebować. Ruszyłam za nawoływaniem sójek w górę zbocza, oddalając się od polany. Wiedziałam, że para tych ptaków ma gniazdo obok Białego Źródła; dwa dni temu widziałam, jak je budowały. Nie było to wcale daleko od domu, choć to konkretne źródło zawsze wyglądało, jakby było dalekie od wszystkiego. Tryskało pośrodku niewielkiego zagajnika jesionów i choin, a po wschodniej stronie osłaniało je wypiętrzenie porośniętych mchem skał. Każda woda robi zawsze wrażenie żywej, górski strumień zaś emanuje czymś szczególnym -
spokojną radością, płynącą z serca ziemi. Białe Źródło, które nazwaliśmy tak od wielkiego, jasnego głazu, chroniącego powstałe tam rozlewisko, miało jednak w sobie coś jeszcze ducha niczym nieskalanego spokoju. Im bliżej podchodziłam, tym pewniej czułam, że tam właśnie znajdę Jamiego. - Tam jest coś, co słucha - powiedział kiedyś Briannie. - Takie stawy widuje się w szkockich górach. Ludzie nazywają je stawami świętych. Mówią, że święty mieszka koło stawu i wysłuchuje ich modlitw. - A jaki święty żyje przy Białym Źródle? - spytała sceptycznie. - Święty Kilian? - Dlaczego on? - Bo jest patronem podagryków, reumatyków i tynkarzy. Roześmiał się na te słowa, ale pokręcił głową. - Cokolwiek to jest, na pewno jest starsze niż pojęcie świętych - zapewnił ją. - I słucha. Szłam cicho, zbliżając się do źródła. Sójki umilkły. Siedział na głazie nad wodą, w samej tylko koszuli. Wiedziałam, dlaczego sójki się uspokoiły. Tkwił nieruchomo, jak ten biały głaz, oczy miał zamknięte, dłonie, odwrócone wnętrzem do góry, spoczywały na kolanach, z palcami lekko ugiętymi - jakby prosił o łaskę. Na jego widok od razu się zatrzymałam. Widziałam już raz, jak się tam modlił. Wtedy prosił Dougala MacKenziego o pomoc w bitwie. Nie wiedziałam, z kim rozmawia teraz, ale nie chciałam mu przeszkadzać. Pewnie powinnam była odejść, ale pomijając fakt, że bałam się wytrącić go z tego transu jakimś hałasem, po prostu pragnęłam zostać. Źródło pokrył już cień, ale przez drzewa przenikały jeszcze promienie światła, jakby je głaskały. Powietrze wypełniały pyłki kwiatów i drzew, więc światło rozbłyskiwało złotem, odbijało się od włosów Jamiego, gładkiej skóry stóp, wydatnego nosa i kości policzkowych. Wyglądał, jakby wrósł w to miejsce, jakby był częścią ziemi, kamienia i wody, jakby sam był duchem tego źródła. Nie czułam się intruzem, spokój tego miejsca obejmował także mnie, spływał mi do serca. Czego tu szuka - zastanawiałam się. Czy chłonie w siebie spokój gór, by pamiętać, by go podtrzymywał w miesiącach, może latach zbliżającego się oddalenia? Ja będę pamiętać. Światło zaczęło słabnąć, jasne powietrze ciemniało. Poruszył się w końcu i lekko uniósł głowę. - Boże, obym tylko sprostał - powiedział cicho. Nie mówił do mnie, ale wzdrygnęłam się na dźwięk jego głosu. Otworzył oczy i podniósł się, po czym cicho i spokojnie ruszył wzdłuż strumienia. Długie, bose stopy poruszały się niemal bezszelestnie po warstwie wilgotnych liści. Gdy
minął wypiętrzenie skał, dostrzegł mnie i uśmiechnął się. Wziął ode mnie pled, nic nie mówiąc, owinął się nim, ujął mnie za rękę i ruszyliśmy ku domowi - razem w spokoju góry. *** Kilka dni później odszukał mnie. Zbierałam pijawki na brzegu strumienia, bo zaczęły się już pojawiać po zimie, złaknione krwi. Łatwo je było złapać, wystarczyło po prostu wejść w wodę tuż przy brzegu. Początkowo odrzucała mnie myśl, że miałabym zostać żywą przynętą dla pijawek, ale ostatecznie tak właśnie je zdobywałam - Jamie, Ian, Bobby czy inny młody mężczyzna wchodził do strumienia i zbierał je. Gdy już się człowiek przyzwyczaił do ich widoku, jak powoli napełniają się krwią, wcale nie było to aż tak straszne. - Muszą wessać dość krwi, by mogły przeżyć - wyjaśniłam, krzywiąc się, gdy wsuwałam paznokieć pod ssawkę pijawki, by ją oderwać - ale nie za dużo, bo wtedy zrobią się śpiące i nie będzie z nich pożytku. - Trzeba więc wyważyć - potaknął Jamie, gdy wrzucałam pijawkę do dzbanka wypełnionego wodą i wodorostami. - Gdy już nakarmisz swoje zwierzątka, przyjdź, to pokażę ci jaskinię Hiszpana. Znajdowała się ona całkiem daleko, pewnie jakieś cztery mile od Ridge. Wędrowaliśmy przez zimne błotniste strumyki, wspinaliśmy się na strome wzgórza, a następnie przeszliśmy przez pęknięcie w granitowej skale. Miałam wrażenie, że zostałam pochowana żywcem. Wyłoniłam się po drugiej stronie, wśród wystających skał porośniętych dzikim winem. - Znaleźliśmy ją kiedyś z Jemmym podczas polowania - wyjaśnił Jamie, unosząc zasłonę z liści, żebym mogła przejść. Winorośl obrastała skały, niektóre pnącza były grube jak ludzka ręka, wiekowe i splątane. Rudozielone wiosenne liście jeszcze nie całkiem je zakrywały. - To był nasz sekret, ustaliliśmy, że nikomu nie powiemy, nawet jego rodzicom. - Nawet mnie - powiedziałam, ale nie czułam się dotknięta. Słyszałam w jego głosie tęsknotę na wspomnienie Jema. Wejście do jaskini wyglądało jak pęknięcie w ziemi. Jamie przykrył je swego czasu dużą płaską skałą, którą teraz z pewnym wysiłkiem odsunął. Pochyliłam się ostrożnie, oczekując przerażającego ruchu powietrza wydobywającego się przez szczelinę, ale było ono ciepłe; jaskinia wchłaniała powietrze, nie wyrzucała je. Aż nazbyt dobrze pamiętałam jaskinię Abandawe, która jakby oddychała wokół nas. Musiałam się przemóc, aby ruszyć za Jamiem, który zniknął pod ziemią. W dół prowadziła drewniana drabina, nowa, jak zauważyłam, która zastąpiła starszą. Tamta rozpadła się - kawałki przegniłego drzewa wciąż jeszcze zwisały z przerdzewiałych żelaznych prętów
wbitych w skałę. Odległość do dna jaskini wynosiła najwyżej dziesięć do dwunastu stóp, ale zejście było wąskie i wydawało się nie mieć końca. Wreszcie jednak stanęłam na dnie i zobaczyłam, że jaskinia rozszerza się na kształt butelki. Jamie przykucnął i wyciągnął niewielką flaszkę. Poczułam ostry zapach terpentyny. Przyniósł z sobą pochodnię - sosnowy kij, którego koniec zanurzył w smole i owinął szmatą. Zmoczył teraz szmatę terpentyną i wyciągnął siarcznik, który kiedyś zrobiła Bree. Iskry rozjaśniły mu twarz. Potarł dwukrotnie i pochodnia rozpaliła się; uniósł ją w górę i gestem pokazał coś za mną. Odwróciłam się i aż podskoczyłam w miejscu. O ścianę opierał się Hiszpan. Kościste nogi miał wyciągnięte, czaszka opadła, jakby spał, gdzieniegdzie wciąż trzymały się jej kosmyki rudawych, spłowiałych włosów, ale skóry nie miał już wcale. Nie miał także rąk i stóp, bo zapewne gryzonie zabrały drobne kości. Żadne duże zwierzę. się jednak do niego nie dobrało; choć na torsie i długich kościach widać było znaki zębów, zachowały się w całości. Żebra wystawały przez materiał tak spłowiały, że nie wiadomo, jakiego był pierwotnie koloru. Niewątpliwie był Hiszpanem. Obok leżał metalowy hełm, a także pektorał i nóż. - Jezus Maria - szepnęłam. Jamie przeżegnał się i przykląkł przy szkielecie. - Nie mam pojęcia, od jak dawna tu jest - powiedział cicho. - Nie znaleźliśmy przy nim niczego poza fragmentami zbroi i tym - wskazał na żwir tuż przed kością łonową. Pochyliłam się, by przyjrzeć się z bliska. Krzyżyk, prawdopodobnie srebrny, teraz sczerniały, a trochę dalej - mały trójkątny kształt, również czarny. - Różaniec? Jamie kiwnął głową. - Zapewne nosił go na szyi. Musiał być zrobiony z drewna i sznurka, więc gdy przegnił, metalowe części upadły na ziemię. Tu - dotknął palcem trójkącika - po jednej stronie jest napis Nr. Sra. Ang. - to chyba znaczy Nuestra Señora de los Angeles, czyli Matka Boska Anielska - a po drugiej malutki wizerunek Najświętszej Marii Panny. Przeżegnałam się odruchowo. - Czy Jem się przestraszył? - spytałam po chwili pełnej szacunku ciszy. - Ja się przestraszyłem. Gdy zszedłem, było ciemno i omal na niego nie nadepnąłem. Wydawało mi się, że jest żywy, więc serce mało mi nie zamarło. Krzyknął wówczas przestraszony, a Jemmy, którego zostawił na górze z wyraźnym rozkazem, że ma się stamtąd nie ruszać, natychmiast wszedł w otwór i w połowie drogi
ześlizgnął się z połamanej drabiny, lądując na dziadku. - Usłyszałem, jak schodzi, podniosłem wzrok, akurat gdy zaczął spadać z nieba i uderzył we mnie jak kula armatnia. - Jamie potarł się po lewej stronie piersi ze smutnym rozbawieniem. - Gdybym nie spojrzał, złamałby mi kark, a sam nigdy by się stąd nie wydostał. A my nigdy nie dowiedzielibyśmy się, co się z wami stało. Przełknęłam, bo na samą myśl wyschło mi w ustach. A jednak przypadki chodzą po ludziach. - To cud, że żaden niczego sobie nie złamał - powiedziałam i gestem wskazałam szkielet. - Co, twoim zdaniem, przydarzyło się temu panu? Jego rodzina do dzisiaj nie wie, co go spotkało. Jamie pokręcił głową. - Nie mam pojęcia. Nie oczekiwał spotkania z wrogiem, bo nie miał na sobie zbroi. - Nie sądzisz, że wpadł tutaj i nie mógł się wydostać? - Przykucnęłam przy szkielecie i przesunęłam palcem po kościach lewej nogi. Kość była sucha i spękana, nosiła ślady drobnych, ostrych zębów. Zobaczyłam też jednak coś, co być może świadczyło, że noga była złamana. Choć równie dobrze mogła po prostu z czasem pęknąć. Jamie wzruszył ramionami i spojrzał w górę. - Nie wydaje mi się. Był co prawda znacznie niższy ode mnie, ale gdy umarł, drabina musiała tu być, bo gdyby ktoś zbudował tę drabinę później, po co zostawiłby tu na dnie tego dżentelmena? A skoro tak, to nawet ze złamaną nogą powinien był się wydostać. - Cóż, może miał gorączkę, to by tłumaczyło, dlaczego zdjął pektorał i hełm. - Choć ja oczywiście zdjęłabym je i tak przy pierwszej okazji. Zależnie od pory roku człowiek pod nimi albo gotował się żywcem, albo czuł cały czas wilgoć pod metalem. Podniosłam wzrok, słysząc dźwięk wskazujący, że z zastrzeżeniami przyjmuje moje rozumowanie, ale nie zgadza się z wnioskami. - Sądzisz, że został zabity? Jamie wzruszył ramionami. - Ma zbroję, ale żadnej broni prócz małego noża. Widać, że był praworęczny, ale nóż leży po jego lewej stronie. Rzeczywiście szkielet był praworęczny. Kości prawego ramienia były wyraźnie grubsze. Może był szermierzem. - Spotkałem w Indiach Zachodnich wielu hiszpańskich żołnierzy, Angliszko. Wszyscy nosili szable, dzidy i pistolety. Jeśli ten człowiek umarł z gorączki, towarzysze mogli zabrać mu broń, ale zabraliby również zbroję i nóż. Dlaczego je zostawili?
- Rozumując w ten sposób - sprzeciwiłam się - dlaczego ktoś, kto go zabił - jeśli rzeczywiście został zabity - zostawił zbroję i nóż? - Jeśli chodzi o zbroję, to pewnie jej nie chciał. Nikt poza żołnierzem nie ma z niej żadnego pożytku. A jeśli chodzi o nóż... może dlatego, że w nim tkwił - zasugerował Jamie. Zresztą nie był to znów taki świetny nóż. - Bardzo logiczne - powiedziałam, znów przełykając. - Pomijając kwestię, jak umarł, co on w ogóle robił w górach Karoliny Północnej? - Jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu Hiszpanie wyprawiali się nawet do Wirginii - poinformował mnie Jamie. - Tylko że zniechęciły ich bagna. - To rozumiem, ale czemu... to? Wstałam i ruchem ręki objęłam jaskinię i drabinę. Jamie nie odpowiedział; ujął mnie za ramię, uniósł pochodnię i obrócił mnie tak, bym spojrzała na ścianę naprzeciwko drabiny. Nad głową zobaczyłam w skale drugą niewielką szczelinę. W świetle pochodni wydawała się czarna i tak wąska, że człowiekowi trudno byłoby się przez nią przecisnąć. - Tam jest mniejsza grota - powiedział. - Gdy podniosłem Jemmy'ego, by do niej zajrzał, powiedział, że w kurzu na podłodze są ślady, kwadratowe ślady, jak gdyby stały tam kiedyś jakieś skrzynie. - I to dlatego, gdy przyszła konieczność ukrycia skarbu, pomyślał o jaskini Hiszpana. - Dziś w nocy przyniesiemy ostatnią część złota - dodał - i zasypiemy otwór kamieniami. A potem zostawimy señora na wieczny odpoczynek. Musiałam przyznać, że jaskinia jest całkiem przyzwoitym miejscem wiecznego spoczynku. Obecność hiszpańskiego żołnierza prawdopodobnie zniechęciłaby każdego, kto przypadkiem odkryłby jaskinię, bo i Indianie, i osadnicy bali się duchów. Tak samo zresztą jak szkoccy górale. Zwróciłam się więc z ciekawością do Jamiego. - A nie baliście się, że będzie was straszyć? - Nie. Odmówiliśmy właściwą modlitwę za spokój jego duszy i rozsypałem wokół jaskini sól. Uśmiechnęłam się. - Znasz odpowiednią modlitwę na każdą okazję, prawda? Odpowiedział uśmiechem i wcisnął głownię pochodni w wilgotny żwir, by ją zgasić. Z góry wpadał słaby promień światła. - Zawsze jest jakaś modlitwa, a nighean. Nawet jeśli tylko A Dnia, cuidich mi. - Boże, dopomóż mi.
9. Nóż, który zna moją dłoń Nie całe złoto zostało z Hiszpanem. Dwie moje halki zostały na dole podwinięte; w zakładce zrobiłam kieszonki, w których równo rozłożyłam złote strużyny. U dołu dużej kieszeni również zrobiłam dodatkowy szew, za którym ukryłam kilka uncji złota. Jamie i Ian trzymali niewielkie ilości w sporranach, poza tym każdy z nich miał mieć przytroczone do pasa dwie ładownice do muszkietu. We trójkę udaliśmy się na polanę „nowego domu”, by przygotować kule. - Nie zapomnisz, z której masz ładować, co? Jamie wyjął z formy świeżą kulę, lśniącą jak maleńkie słoneczko, i wrzucił do garnka z tłuszczem i sadzą. - O ile nie weźmiesz przez pomyłkę mojej, to nie - odrzekł Ian sarkastycznie. Robił kule ołowiane i wrzucał je, gorące i świeże, do zagłębienia wysłanego wilgotnymi liśćmi, gdzie dymiły i parowały w wieczornym, chłodnym powietrzu. Leżący obok Rollo kichnął, gdy smuga dymu zawinęła mu się wokół nosa, i parsknął, Ian spojrzał na niego z uśmiechem. Ciekawe, czy spodoba ci się gonienie jeleni przez wrzosowiska, a cù. Będziesz jednak musiał trzymać się z daleka od owiec, bo ktoś cię zastrzeli, wziąwszy za wilka. Rollo westchnął i znużony przymknął oczy. - Myślałeś, co powiesz mamie, kiedy ją zobaczysz? - spytał Jamie, mrużąc oczy w dymie. Trzymał nad ogniem chochlę ze złotymi strużynami. - Staram się nie myśleć za wiele - odrzekł szczerze Ian - bo ilekroć myślę o Lallybroch, mój żołądek dziwnie się zachowuje. - Dziwnie dobrze czy dziwnie źle? - spytałam, ostrożnie wyjmując z tłuszczu drewnianą łyżką ochłodzone złote kule i wrzucając je do ładownic. Ian zastanowił się, wpatrzony w swoją chochlę, w której ołów nagle zmieniał się z kształtnych grudek w drżącą kałużę. - Chyba jedno i drugie. Brianna powiedziała mi kiedyś o książce, którą czytała w szkole i w której napisano, że nie da się wrócić do domu. Myślę, że to może prawda. Ale chcę - dodał cicho, nie odrywając wzroku od swego zajęcia. Stopiony ołów z sykiem wpłynął do formy. Nie chciałam patrzeć na tęsknotę malującą się na jego twarzy, odwróciłam więc wzrok i stwierdziłam, że Jamie przygląda mi się oczami pełnymi współczucia. Od niego też odwróciłam wzrok i wstałam, stękając cicho, bo coś strzeliło mi w kolanie.
- To chyba zależy od tego, co się uważa za dom - powiedziałam żywo. - To nie zawsze jest konkretne miejsce. - Tak, to prawda. - Ian przez chwilę przytrzymał formę na kulę, pozwalając, by wystygła. - Ale jeśli to osoba, to też nie zawsze można wrócić, prawda? A może można - dodał, przenosząc wzrok ze mnie na Jamiego i z powrotem. - Myślę, że twoi rodzice nie zmienili się zanadto podczas twojej nieobecności - stwierdził sucho Jamie, najwyraźniej zamierzając zignorować to, do czego Ian nawiązywał. - To raczej ty możesz być dla nich szokiem. Ian spojrzał po sobie i uśmiechnął się. - Trochę wyrosłem - przytaknął. Parsknęłam rozbawiona. Opuszczając Szkocję, miał piętnaście lat i był wysokim, chudym chłopcem. Teraz niewątpliwie był kilka cali wyższy; był też szczupły, twardy jak wyprawiona skóra i zazwyczaj opalony na taki sam kolor. Przez zimę jednak trochę przybladł, dzięki czemu wytatuowane kropki, biegnące półkolem wzdłuż jego kości policzkowych, stały się bardziej widoczne. - Pamiętasz to, co ci mówiłam, gdy wróciliśmy z Edynburga do Lallybroch, gdy odnalazłam Jamiego? - spytałam. - „Dom to miejsce, gdzie musisz być przyjęty, gdy wracasz”. Ian uniósł brew, spojrzał na mnie, na Jamiego i pokręcił głową. - Nic dziwnego, że tak ją lubisz, wuju. Musi być dla ciebie wielką pociechą. - Cóż - powiedział Jamie, nie odrywając oczu od tego, co robił - wciąż mnie przyjmuje, więc chyba jest domem. *** Gdy skończyliśmy, Ian i Rollo zabrali do chaty pełne ładownice, Jamie zadeptał ognisko i spakował narzędzia używane do wyrobu kul. Robiło się późno; powietrze, tak świeże, że drażniło płuca, nabrało tej dodatkowej chłodnej rześkości, która pieściła także skórę. Ziemię przemierzała wiosna w rozkwicie. Stałam przez chwilę, ciesząc się tym powietrzem. Choć wszystko odbywało się na otwartym terenie, przy pracy było gorąco, więc chłodny powiew, który uniósł mi włosy, był bardzo pożądany. - Masz pensa, a nighean? - spytał stojący obok mnie Jamie. - Co takiego? - No, jakiś pieniążek. - Nie sądzę, ale... - Wsunęłam rękę do kieszeni przywiązanej w pasie, w której na tym
etapie naszych przygotowań znajdowało się nie mniej różnych nieprawdopodobnych przedmiotów niż w sporranie Jamiego. Wśród kawałków nici, zawiniętych w papier ziaren lub suszonych ziół, igieł wbitych w skrawki skóry, małego słoiczka z nićmi do zszywania ran, biało-czarnego pióra sroki, kawałka białej kredy i kawałka biszkopta, którego najwyraźniej nie dane było mi dojeść, rzeczywiście odkryłam brudną półszylingówkę, oblepioną nićmi i okruszkami biszkopta. - To ci wystarczy? - spytałam, wycierając monetę i podając mu. - Wystarczy - powiedział i wyciągnął coś do mnie. Odruchowo wzięłam to - a był to trzonek noża. Zaskoczona, omal go nie upuściłam. - Za nowe ostrze zawsze trzeba zapłacić - uśmiechnął się lekko - by wiedziało, że jesteś jego właścicielem, i nie skierowało się przeciwko tobie. - Właścicielem? - Słońce stało już nad granią wzgórza, ale wciąż było jasno. Przyjrzałam się nowemu nabytkowi. Ostrze było cienkie, ale mocne, jednostronne, pięknie wyostrzone. W zachodzącym słońcu lśniło srebrem. Trzonek z rogu jelenia leżał mi w ręce gładki i ciepły. Wycięte w nim dwa niewielkie wgłębienia pasowały dokładnie do mojej ręki. Najwyraźniej był to mój nóż. - Dziękuję - powiedziałam pełna podziwu - ale... - Z nim będziesz się czuła bezpieczniej - wyjaśnił rzeczowo. - Och, i jeszcze jedno. Daj mi go. - Podałam mu nóż i zdziwiona przyglądałam się, jak lekko nacina ostrzem kciuk. Z płytkiego draśnięcia wypłynęła krew, wytarł ją w spodnie i włożył kciuk do ust, podając mi nóż z powrotem. - Trzeba, by ostrze posmakowało krwi i wiedziało, do czego służy wyjaśnił, wyjmując palec z ust. Trzonek noża był ciepły w mojej dłoni, ale przebiegł mnie dreszcz. Z rzadkimi wyjątkami Jamie nie był skłonny do romantycznych gestów. Skoro dał mi nóż, uważał, że będę go potrzebować, i to nie do wykopywania korzeni czy korowania drewna. Musi znać swoje przeznaczenie, też coś. - Pasuje do mojej dłoni - powiedziałam, głaszcząc niewielkie zagłębienie, w którym mieścił się mój kciuk. - Skąd wiedziałeś, jak to zrobić tak dokładnie? Roześmiał się. - Chyba dość często obejmujesz mojego ptaka tak, że mogłem poznać rozmiary twojej dłoni, Angliszko. Parsknęłam w odpowiedzi, ale koniuszkiem noża ukułam się we własny kciuk. Był niezwykle ostry, nawet nie poczułam draśnięcia, ale na skórze natychmiast pojawiła się ciemnoczerwona kropla krwi. Odłożyłam nóż do torby, ujęłam rękę Jamiego i przycisnęłam swój kciuk do jego.
- Krew z mojej krwi - powiedziałam. Ja też nie byłam skłonna do romantycznych gestów.
10. Brander Nowy Jork, sierpień 1776 Przyniesione przez Williama wiadomości o ucieczce Amerykanów przyjęto znacznie lepiej, niż się tego spodziewał. Armia Howe'a, podniecona faktem, że udało się przyprzeć wroga do muru, ruszyła ze zdumiewającą szybkością. Flota admirała wciąż przebywała w zatoce Gravesend. W ciągu jednego dnia żołnierzy przeprowadzono pospiesznie na wybrzeże i załadowano z powrotem na okręty, by przewieźć ich na Manhattan. Następnego dnia o zmroku uzbrojone oddziały przypuściły atak na Nowy Jork, ale odkryły, że okopy są puste, a umocnienia nieobsadzone. Choć William czuł rozczarowanie, bo miał nadzieję na bezpośrednią fizyczną zemstę, ten stan rzeczy bardzo ucieszył generała Howe'a. Razem ze sztabem zajął duży budynek zwany Beekman House i rozpoczął działania mające na celu umocnienie się w kolonii. Wśród starszych oficerów słychać było narzekania, że lepiej byłoby ścigać Amerykanów i dopaść ich - William również się za tym opowiadał - ale generał Howe był zdania, że klęska i bieda zdziesiątkują resztki sił Waszyngtona, a zima dokończy dzieła. - A tymczasem - powiedział porucznik Anthony Fortnum, rozglądając się po dusznym strychu, gdzie umieszczono trzech najmłodszych oficerów sztabowych - jesteśmy armią okupacyjną, co oznacza, jak sądzę, że wolno nam korzystać z przyjemności tego stanowiska, prawda? - A jakież to przyjemności masz na myśli? - spytał William, z trudem szukając miejsca, w którym mógłby umieścić zniszczony kuferek, zawierający obecnie większość jego doczesnych dóbr. - No, kobiety - wyjaśnił Fortnum. - Niewątpliwie kobiety. W Nowym Jorku są chyba jakieś miejsca uciech? - Dotąd nie zauważyłem - powątpiewał Ralph Jocelyn - a cały czas się rozglądałem. - Nie dość uważnie - stwierdził zdecydowanie Fortnum. - Jestem pewien, że muszą tu być jakieś miejsca uciech.
- Jest piwo - zauważył William. - Przyzwoity bar pod nazwą „Fraunces Tavern” tuż koło Water Street. Wypiłem tam pintę, gdyśmy wkraczali. - Musi być coś bliżej - zaprotestował Jocelyn. - Nie mam zamiaru wędrować całymi milami w tym upale. Beekman House był ładnie położony, otoczony obszernym parkiem i świeżym powietrzem, ale znajdował się kawałek za miastem. - Szukajcie a znajdziecie, bracia. - Fortnum poprawił włosy i przewiesił kurtkę przez ramię. - Idziesz, Ellesmere? - Nie, jeszcze nie, muszę napisać kilka listów, ale jeśli znajdziesz jakieś miejsca uciech, oczekuję raportu na piśmie w trzech egzemplarzach. Zostawiony chwilowo samemu sobie, rzucił torbę na podłogę i wyjął niewielki plik listów, które przekazał mu kapitan Griswold. Było ich pięć. Trzy z pieczęcią z uśmiechniętym półksiężycem, czyli od ojczyma - lord John pisał do niego zawsze piętnastego dnia każdego miesiąca, ale czasami również w innych porach; jeden od stryja Hala - uśmiechnął się na ten widok, wiadomości od stryja Hala były czasami niejasne, ale zawsze zabawne; i jeden pisany nieznaną, ale najwyraźniej kobiecą ręką, ze zwykłą pieczęcią. Zaciekawiony przełamał ją i otworzył list. Stwierdził, że to dwie gęsto zapisane kartki od kuzynki Dottie. Uniósł brwi - Dottie nigdy dotychczas do niego nie pisała. Czytał list z uniesionymi brwiami. - Niech mnie cholera. - Czemu? - spytał Fortnum, który wrócił po kapelusz. - Złe wieści z domu? - Co? Och, nie. Nie - powtórzył, wracając do pierwszej strony listu - po prostu... interesujące. Złożył list i wsunął do wewnętrznej kieszeni, ukrywając przed spojrzeniem Fortnuma. Wziął teraz list od stryja Hala. Książęca pieczęć z koroną sprawiła, że Fortnum szeroko otworzył oczy, ale nic nie powiedział. William zakaszlał i złamał pieczęć. Jak zwykle list zajmował niecałą stronę i nie zawierał ani nagłówka, ani zakończenia, stryj Hal był bowiem zdania, że list ma jakiś cel. Adresat jest oczywisty, pieczęć wyraźnie wskazuje, kto go napisał, a przecież nie marnuje czasu na pisanie do głupców. Adam dostał przydział do Nowego Jorku pod komendą sir Henry'ego Clintona. Minnie dała mu jakieś okropnie nieporęczne rzeczy dla Ciebie. Dottie przesyła Ci pozdrowienia, a te zajmują znacznie mniej miejsca.
John mówi, że robisz coś dla kapitana Richardsona. Znam Richardsona i sądzę, że nie powinieneś. Pozdrów ode mnie pułkownika Spencera i nie graj z nim w karty. William stwierdził, że stryj Hal potrafi wcisnąć mnóstwo informacji - choć często niejasnych - w zaledwie kilka słów. Był ciekaw, czy pułkownik Spencer oszukuje przy kartach, czy po prostu jest świetny albo też ma szczęście. Stryj Hal niewątpliwie celowo tego nie powiedział, bo gdyby to była któraś z dwóch możliwości, Williama kusiłoby wypróbowanie swych umiejętności. Wiedział, że niebezpiecznie jest zawsze wygrywać z przełożonym, ale raz czy dwa... Nie, stryj Hal sam znakomicie grał w karty, więc jeśli ostrzegał Williama, lepiej było go posłuchać. Może pułkownik Spencer był i uczciwy, i grał średnio, ale łatwo się obrażał i mścił, gdy zbyt często przegrywał. Stryj Hal to chytry stary diabeł - pomyślał William nie bez podziwu. I dlatego zaniepokoił go drugi akapit. „Znam Richardsona...”. Tu doskonale rozumiał, dlaczego stryj Hal nie wdaje się w szczegóły, zwłaszcza że list z pieczęcią księcia Pardloe może przyciągnąć uwagę. To prawda, że pieczęć wyglądała na nienaruszoną, widywał już jednak, jak jego własny ojciec z wielką zręcznością gorącym nożem usuwa i umieszcza z powrotem pieczęcie, nie miał więc pod tym względem żadnych złudzeń. Niemniej był ciekaw, co stryj Hal wie o kapitanie Richardsonie i dlaczego sugeruje, by William nie zajmował się więcej zbieraniem informacji. Najwyraźniej papa powiedział stryjowi Halowi, co William robi. To dalsza pożywka dla myśli. Gdyby papa powiedział stryjowi, co William robi, to stryj powiedziałby ojcu, co wie o kapitanie Richardsonie, jeśli wie coś, co dyskredytuje kapitana. A jeśli to zrobił... Odłożył list stryja Hala i otworzył pierwszy list od ojca. Nie, nic o Richardsonie. W drugim znów nic. W trzecim zakamuflowana wzmianka o działaniach wywiadowczych, ale jedynie w postaci niepokoju o jego bezpieczeństwo i niejasnej uwagi o jego posturze. „Wysoki mężczyzna zwraca na siebie uwagę w towarzystwie, tym bardziej, jeśli patrzy w oczy i jest przyzwoicie ubrany”. William uśmiechnął się na te słowa. W Westminster, gdzie chodził do szkoły, klasy starsze i młodsze uczyły się w jednej wielkiej sali podzielonej wiszącą zasłoną. William szybko się nauczył, kiedy i jak nie rzucać się w oczy albo wręcz przeciwnie - w zależności od towarzystwa. No cóż, cokolwiek stryj Hal wiedział o Richardsonie, widać nie było to coś, czym by się
ojciec przejął. Rzecz jasna, skarcił się, nie musi to być coś niepochlebnego. Książę Pardloe nigdy się o siebie nie lękał, ale jeśli chodzi o rodzinę, miał skłonność do nadmiernej ostrożności. Może uważał po prostu, że Richardson nie jest dość ostrożny. Jeśli to o to chodzi, ojciec zapewne uznał, że na rozsądku Williama można polegać, i dlatego o niczym nie wspomniał. Na strychu było duszno, Williamowi spływał pot po twarzy, a koszulę miał aż wilgotną. Fortnum wyszedł, zostawiając swoją pryczę przechyloną pod kątem nad wystającym spod niej kuferkiem. Było jednak dość miejsca, by William mógł wstać i przecisnąć się do drzwi. Uciekł więc na dwór z ogromną ulgą. Powietrze na dworze było gorące i wilgotne, ale przynajmniej nie było nieruchome. Włożył kapelusz i wyruszył na poszukiwanie kwatery kuzyna Adama. „Okropnie nieporęczne” brzmiało obiecująco. Przeciskając się przez tłum żon farmerów, zmierzających na rynek, poczuł szelest kartek listu wsuniętego do kieszeni i przypomniał sobie siostrę Adama. „Dottie przesyła Ci pozdrowienia, a te zajmują znacznie mniej miejsca”. Stryj Hal jest chytry - pomyślał William - ale nawet najchytrzejszy diabeł czasem czegoś nie zauważy. *** „Okropnie nieporęczne” spełniało to, co zapowiadało: książka, butelka znakomitej hiszpańskiej sherry, kwarta oliwek i trzy pary nowych jedwabnych pończoch. - Mam pończoch więcej, niż mi trzeba - zapewnił Williama kuzyn Adam, gdy ten starał się podzielić prezentem. - Matka chyba kupuje je hurtowo i wysyła, gdy tylko znajdzie kogoś, kto tu jedzie. Masz szczęście, że nie przysłała ci kalesonów - ja dostaję parę w każdej poczcie dyplomatycznej. Nie myśl, że łatwo mi to wyjaśnić sir Henry'emu. Nie odmówiłbym natomiast szklaneczki twojej sherry. William nie był pewien, czy kuzyn nie żartuje z kalesonami. Adam miał zazwyczaj poważny wyraz twarzy, który bardzo mu służył w kontaktach ze starszymi oficerami, ale również typową dla rodziny Greyów zdolność mówienia najokropniejszych rzeczy z zupełnie nieruchomą twarzą. William roześmiał się jednak i zażądał, by przyniesiono szklaneczki. Jeden z przyjaciół Adama przyniósł trzy i został, by pomóc im uporać się z sherry. Po chwili pojawił się kolejny przyjaciel - to była znakomita sherry - i wyciągnął z kuferka pół butelki portera, by przyłączyć się do uroczystości. Jak to zwykle przy takich spotkaniach, i butelki, i przyjaciele zaczęli się mnożyć, aż w końcu cała przestrzeń pokoju Adama - co prawda niezbyt dużego - szczelnie zapełniła się jednymi i drugimi. William hojnie udostępnił nie tylko sherry, ale i oliwki, a pod koniec butelki uniósł szklaneczkę w toaście na cześć ciotki za jej hojne dary, w tym jedwabne pończochy.
- Sądzę jednak, że to nie twojej matce zawdzięczam książkę - powiedział do Adama, odstawiając pustą szklaneczkę. Adam zaczął chichotać; jego zwykła powaga rozpłynęła się w kwarcie ponczu. - Nie, ani nie papie. To mój wkład do kutlurarnego, kulszuralnego, no... znaczy... postępu w koloniach. - To ogromny wkład w cywilizację człowieka - zapewnił go poważnie William. Lepiej znosił alkohol i panował nad językiem bez względu na liczbę trudnych dźwięków, które miał do powiedzenia. Ponieważ ta wymiana zdań spotkała się z powszechnym żądaniem pokazania książki, o której mowa, musiał wyciągnąć najcenniejszy podarunek - egzemplarz słynnej książki pana Harrisa Lista dam z Cruent Garden, czyli bogato zdobiony katalog uroków, specjalności, cen i dostępności najlepszych dziwek w Londynie. Książkę powitały okrzyki zachwytu i chciwie wyciągnięte ręce. Po krótkiej walce William uratował cenny dar, zanim rozszarpano go na kawałki. Dał się jednak namówić, żeby niektóre fragmenty przeczytać głośno, a jego talent dramatyczny sprawił, że spotkało się to z okrzykami entuzjazmu i kanonadą pestek z oliwek. Czytanie oczywiście wysusza gardło, zamówiono więc - i spożyto - dalsze napoje. Trudno powiedzieć, kto pierwszy zasugerował, by zebrani wyruszyli jako zwiad w celu ułożenia podobnej listy dla Nowego Jorku. Ktokolwiek to jednak był, propozycja spotkała się z ogromnym aplauzem i na jej cześć wzniesiono toast ponczem - bo wszystkie butelki były już puste. I stąd właśnie William znalazł się na ulicy, wędrując wąskimi zaułkami w lekkim zamroczeniu. Ciemność rozjaśniały tylko oświetlone świecami okna i od czasu do czasu latarnie wiszące na skrzyżowaniu. Najwyraźniej nikt nie wiedział, w jakim kierunku się udać, a jednak cała gromada posuwała się jak jeden człowiek przyciągany niewyczuwalnym dla innych magnesem. - Jak psy za suką w rui. Ku swemu zdziwieniu usłyszał okrzyk aprobaty ze strony jednego z kamratów Adama. Nie zdawał sobie sprawy, że wypowiedział to głośno; jak się okazało, w dodatku miał rację, bo wkrótce dotarli do zaułka, rozjaśnionego światłem dwóch czy trzech latarni owiniętych czerwonym muślinem. Krwawa poświata rozlewała się po zapraszająco uchylonych drzwiach. Widok ten powitano okrzykami; naprzód ruszyła ekspedycja badawcza, zatrzymując się tylko pośrodku ulicy na krótką sprzeczkę, w którym przybytku rozpocząć badania. William nie brał udziału w tej sprzeczce. Duszne i wilgotne powietrze wypełniał odór bydła i odchodów. Nagle uświadomił sobie, że jedna ze spożytych oliwek musiała być
zepsuta; pocił się obficie, a mokra bielizna przykleiła mu się do ciała tak mocno, że obawiał się, iż nie uda mu się na czas ściągnąć spodni, gdyby bunt kiszek się pogłębił. Zmusił się do uśmiechu i machnięciem ręki wskazał Adamowi, by wszedł, gdzie zechce, on zaś musi na chwilę udać się nieco na bok. Zostawiwszy za sobą głośną grupę młodych oficerów, oddalił się poza ostatnią czerwoną latarnię i desperacko szukał jakiegoś ustronnego miejsca, gdzie mógłby zwymiotować. Nie znajdując takiego, w końcu przystanął i obficie wyrzygał się w jakiejś bramie, wtedy jednak ku jego przerażeniu otwarły się drzwi i pojawił się w nich oburzony gospodarz, który nie czekając na wyjaśnienia, przeprosiny czy ofertę rekompensaty, wyjął zza drzwi pałkę i przy wtórze niezrozumiałych przekleństw w języku zapewne niemieckim pogonił Williama ku wyjściu z zaułka. Dlatego też trochę trwało, zanim William, pokonawszy rozliczne chlewiki, szopy i śmierdzące nabrzeża, znalazł się z powrotem we właściwej okolicy. Zobaczył tam kuzyna Adama, który szedł ulicą, waląc w drzwi i głośno go wołając. - Nie, tylko nie do tych! - krzyknął z przerażeniem, widząc, że Adam zamierza zaatakować drzwi uzbrojonego w pałkę Niemca. Adam odwrócił się z ulgą i zdumieniem. - Jesteś. Wszystko w porządku, stary? - Och, tak, wszystko dobrze. Czuł, że jest blady i mimo upału letniej nocy pokryty zimnym potem, ale wewnętrzny niepokój zniknął, co pomogło mu też wrócić do stanu przytomności. - Myślałem, że cię obrabowano albo zamordowano. Nie odważyłbym się spojrzeć stryjowi Johnowi w twarz, gdybym musiał przyznać, że spotkało cię to przeze mnie. Skierowali się ulicą na powrót ku czerwonym latarniom. Wszyscy młodzi ludzie zniknęli w takim czy innym przybytku, a dochodzące z wnętrza odgłosy zabawy i okrzyki świadczyły, że ich energia nie osłabła, tylko znalazła inne ujście. - Znalazłeś jakieś przyzwoite miejsce? - spytał Adam, wskazując głową kierunek, z którego przyszedł William. - Och, tak. A ty? - Cóż, u Harrisa nie zasługiwałaby na więcej niż jeden ustęp, ale jak na taką dziurę jak Nowy Jork nie było źle - stwierdził Adam z namysłem. Przodzik mu się rozwiązał i zwisał luźno wokół szyi, a gdy mijali oświetlone okno, William dostrzegł, że przy płaszczu kuzyna brakuje jednego srebrnego guzika. - Przysiągłbym jednak, że kilka tych dziwek widziałem w obozie.
- A, sir Henry wysłał cię, byś dokonał spisu? Czy też tyle czasu spędzasz wśród obozowych markietanek, że znasz je wszystkie...? Przerwała mu zmiana w tonacji hałasu dobiegającego z jednego domu. Krzyki nie miały w sobie tej pijackiej wesołości - teraz były ordynarne: pełen wściekłości głos męski i wrzask kobiety. Kuzyni wymienili spojrzenia i ruszyli w tamtym kierunku. Awantura stawała się coraz głośniejsza, a gdy doszli do najbardziej oddalonego domu, na ulicę wysypała się gromada na wpół ubranych żołnierzy. Za nimi pojawił się porucznik, którego przedstawiono Williamowi na przyjęciu w pokoju Adama, ale którego nazwiska nie zapamiętał. Ciągnął za sobą na wpół rozebraną dziwkę. Porucznik był bez płaszcza i bez peruki. Z krótkimi ciemnymi włosami wyrastającymi nisko nad brwiami i potężnymi ramionami wyglądał jak szarżujący byk. Odwrócił się, wyciągnął kobietę na zewnątrz i rzucił nią o ścianę domu. Był kompletnie pijany i wykrzykiwał niewyraźne przekleństwa. - Brander! William nie widział, kto wymówił to słowo, podchwyciły go jednak podniecone głosy. Jakieś brzydkie uczucie przebiegło stojących w zaułku mężczyzn. - Brander, to brander! W drzwiach zgromadziło się kilka kobiet. W słabym świetle nie dawało się dostrzec ich twarzy, najwyraźniej jednak były przestraszone. Zbiły się w gromadkę, jedna zawołała coś, wyciągając rękę, pozostałe jednak wciągnęły ją między siebie. Czarnowłosy porucznik nie zwrócił na nie uwagi; okładał teraz dziwkę pięściami po brzuchu i piersiach. - Hej, chłopie! William ruszył naprzód, krzycząc, ale kilka rąk złapało go za ramiona, zatrzymując na miejscu. - Brander! - wykrzykiwali mężczyźni rytmicznie do wtóru ciosów pięści porucznika. Branderem nazywano kobietę zarażoną kiłą. Gdy porucznik zaprzestał ciosów i wciągnął kobietę pod światło latarni, William zobaczył, że rzeczywiście jest chora. Jej twarz pokrywała wyraźnie widoczna wysypka. - Rodham! Rodham! Adam próbował przepchnąć się przez tłum, by powstrzymać porucznika, ale mężczyźni zwarli szeregi, odrzucając go do tyłu. Coraz głośniej krzyczeli „brander”. Tymczasem Rodham pchnął kobietę na próg, a stojące w drzwiach kobiety cofnęły się, piszcząc. William rzucił się naprzód, udało mu się przebić przez zwarty tłum, ale zanim zdołał dosięgnąć porucznika, ten złapał latarnię i cisnął nią o ścianę domu; płonąca oliwa oblała prostytutkę.
Rodham cofnął się, dysząc, i patrzył szeroko otwartymi oczyma, jakby z niedowierzaniem. Kobieta zerwała się, machając w panice rękami, bo płomienie objęły jej włosy i przezroczystą koszulę. W kilka sekund ogień otoczył ją całą. Wyła wysokim, cienkim głosem, który przebił się przez zamieszanie i hałas na ulicy wprost do mózgu Williama. Mężczyźni cofnęli się, bo potykając się, ruszyła ku nim z wyciągniętymi rękoma. William nie wiedział, czy była to próżna prośba o pomoc, czy pragnienie, by ich także podpalić. Stał na miejscu, niezdolny się ruszyć. Bez reszty wypełniała go potrzeba działania, a równocześnie niemożność zrobienia czegokolwiek i wszechobejmujące poczucie klęski. Ból w ramieniu sprawił, że odruchowo odwrócił głowę i zobaczył Adama, który wbijał mu palce w mięśnie przedramienia. - Chodźmy stąd - szepnął Adam, blady, spływając potem. - Na litość boską, chodźmy stąd. Drzwi burdelu zatrzaśnięto. Płonąca kobieta opadła na nie, przyciskając dłonie do desek. Nieruchome powietrze wypełnił odór palącego się ciała. William czuł, że znów opanowują go mdłości. - Niech Bóg was przeklnie, niech wam te cholerne fiuty zgniją i odpadną! - rozległ się wrzask z okna na piętrze. William uniósł głowę i zobaczył kobietę, wygrażającą pięścią stojącym niżej mężczyznom. Wśród nich rozległ się szmer, jeden krzyknął w odpowiedzi coś obraźliwego, inny pochylił się, złapał kamień i cisnął nim. Kamień odbił się od ściany domu pod oknem, a spadając, uderzył jednego z żołnierzy, który zaklął i pchnął tego, który rzucił kamieniem. Płonąca kobieta osunęła się na ziemię przy drzwiach, na których płomienie zostawiły ciemną plamę. Wciąż jęczała cicho, ale się nie poruszała. Nagle Williama ogarnęła furia; chwycił za kurtkę tego, który rzucił kamieniem, i uderzył jego głową o framugę drzwi. Mężczyzna zesztywniał i osunął się na ziemię. Siedział na ulicy, jęcząc. - Wynoście się! - wrzeszczał William. - Wszyscy! Idźcie precz! - Z zaciśniętymi pięściami ruszył ku ciemnowłosemu porucznikowi, którego wściekłość zniknęła; stał teraz bez ruchu, tępo wpatrzony w kobietę na progu. Jej spódnice spaliły się, w cieniu słabo drgały poczerniałe nogi. Jednym krokiem William znalazł się przed Rodhamem, złapał go za przód koszuli i odwrócił go. - Idź - powiedział z groźbą w głosie. - Wynoś się! Już! Tamten zamrugał, czknął i jak automat odszedł w ciemność.
Dysząc ciężko, William zwrócił się ku pozostałym, ale gniew opuścił ich tak nagle, jak opanował. Kilku rzuciło spojrzenie ku leżącej teraz nieruchomo kobiecie. Przestępowali z nogi na nogę, mruczeli coś pod nosem i nie patrzyli sobie nawzajem w oczy. William jak przez mgłę czuł przy sobie obecność Adama, który drżał w szoku, ale lojalnie go wspierał. Oparł dłoń na ramieniu drobniejszego kuzyna i również drżąc, patrzył za oddalającymi się żołnierzami. Ten, który siedział na ulicy, podniósł się powoli na czworakach, wstał i potykając się, podążył za towarzyszami, odbijając się od ścian domów, aż w końcu zniknął w ciemności. W zaułku zapanowała cisza. Ogień zgasł, pozostałe czerwone latarnie uliczne zgaszono. Miał wrażenie, że przyrósł do tego miejsca i będzie tu tak stać wiecznie, ale Adam poruszył się lekko, William zdjął więc rękę z ramienia kuzyna i stwierdził, że może iść. Ruszyli w milczeniu przez ciemne ulice. Minęli posterunek wartowników, gdzie żołnierze stali wokół ogniska, niby pilnując porządku w okupowanym mieście. Strażnicy spojrzeli na nich, ale ich nie zatrzymali. W świetle ognia zauważył, że twarz Adama jest mokra. Zdał sobie sprawę, że kuzyn płacze. On też płakał.
11. Położenie poprzeczne Fraser's Ridge, marzec 1777 Cały świat kapał. Z gór spływały strumyki, trawa i liście były mokre od rosy, a w porannym słońcu parowały gonty. Zakończyliśmy przygotowania, drogi były przejezdne. Jeszcze tylko jedno i będziemy mogli wyruszyć. - Sądzisz, że to już dziś? - spytał Jamie z nadzieją w głosie. Nie był stworzony do spokojnej kontemplacji; gdy raz zapadła decyzja, chciał działać. Niestety niemowlęta nie zważają na czyjąś niewygodę czy niecierpliwość. - Może - odrzekłam, starając się zachować spokój - a może nie. - Widziałem ją tydzień temu, wyglądała, jakby lada moment miała wybuchnąć, cioteczko - wtrącił się Ian, podtykając Rollowi ostatni kawałek bułki. - Znasz te grzyby? Te duże, okrągłe? Dotykasz takiego, a on puf - strzelił palcami, rozrzucając okruszki bułki. - Właśnie tak.
- Jest tylko jedno, prawda? - spytał Jamie, marszcząc brwi. - Mówiłam ci już chyba sześć razy, że tak sądzę. Taką, do jasnej cholery, mam nadzieję dodałam, tłumiąc chęć przeżegnania się. - Ale to nie zawsze da się przewidzieć. - W rodzinach bywają skłonności do bliźniąt - wtrącił pomocną uwagę Ian. Jamie się przeżegnał. - Słyszałam tylko jedno tętno. Starałam się zachować spokój. - A nie da się policzyć części, które wystają? - spytał Ian. - To znaczy, gdyby na przykład wymacać sześć nóg...? - To nie takie proste. - Mogłam oczywiście wymacać ogólną formę dziecka; dość łatwo znaleźć główkę, tak samo pośladki, nieco więcej trudności stwarzały ręce i nogi. To właśnie mnie w tej chwili niepokoiło. W ubiegłym miesiącu badałam Lizzie co tydzień, a w ostatnim tygodniu chodziłam do jej chaty co drugi dzień, choć była to długa wyprawa. Dziecko - naprawdę wyczuwałam tylko jedno - wydawało się wielkie. Dno macicy znajdowało się znacznie wyżej, niż powinno, a choć tuż przed narodzeniem dziecko czasem zmienia pozycję, to akurat tkwiło w położeniu poprzecznym niepokojąco długo. Bez szpitala, sali operacyjnej czy znieczulenia moje możliwości przyjęcia porodu z powikłaniami były bardzo ograniczone. Bez interwencji chirurgicznej przy położeniu poprzecznym akuszerka miała cztery wyjścia: pozwolić kobiecie umrzeć po wielu dniach cierpień; pozwolić kobiecie umrzeć po cesarskim cięciu wykonanym bez znieczulenia czy wyjałowienia - przy czym jednak na ogół udawało się uratować dziecko; być może uratować matkę, zabijając dziecko w łonie, a następnie stopniowo je usuwając (Daniel Rawlings przedstawił tę procedurę, z instrukcjami, na kilku stronach swojej książeczki); wreszcie spróbować odwrócić dziecko do pozycji, w której będzie mogło się urodzić. Choć to ostatnie wyjście było najbardziej atrakcyjne, bywało jednak tak samo niebezpieczne jak inne i często doprowadzało do śmierci i matki, i dziecka. Tydzień temu próbowałam zewnętrznej wersji tego zabiegu. Z trudem udało mi się skłonić dziecko, by odwróciło się głową w dół. Dwa dni później znalazłam je w poprzednim położeniu. Może obróci się znów samo z siebie, zanim zacznie się poród, a może nie. Ponieważ miałam za sobą długie doświadczenie, zazwyczaj udawało mi się oddzielić inteligentne planowanie na wszelkie niespodziewane okoliczności od bezsensownego martwienia się o to, co może się nie wydarzy. To pozwalało mi spać w nocy. W ostatnim tygodniu nie mogłam jednak zasnąć prawie do świtu. W głowie kłębiły mi się te ponure
możliwości i na próżno szukałam innego wyjścia. Gdybym miała eter... Ale to, co miałam, poszło z ogniem w pożarze domu. Zabić Lizzie, by uratować dziecko? Nie. Gdyby do tego doszło, lepiej zabić dziecko w macicy i zostawić matkę Rodneyowi, a Jo i Kezziemu żonę. Jednakże myśl o zgnieceniu główki zdrowego, donoszonego dziecka gotowego do narodzin albo odcięciu jej ostrą pętlą z drutu... - Nie jesteś dziś głodna, cioteczko? - Nie, dziękuję, Ianie. - Jesteś blada, Angliszko. Czy coś ci dolega? - Nie. Wstałam pospiesznie, zanim zdążyli zadać kolejne pytania. Nie było sensu dręczyć jeszcze kogoś poza mną. Wyszłam na dwór, żeby wyciągnąć ze studni wiadro świeżej wody. Na dworze była Amy. Rozpaliła ognisko pod wielkim kotłem używanym do prania. Poganiała Aidana i Ornego, którzy mieli przynieść drewno, ale co chwila przerywali i obrzucali się błotem. - Czy chcecie wody, a bhana-mhaighstir? - spytała, widząc wiadro w mojej ręce. - Aidan wam przyniesie. - Nie, nie trzeba - zapewniłam ją - chcę się trochę przewietrzyć. Teraz rankami na dworze jest tak miło. Rzeczywiście, póki słońce nie wzbiło się wysoko, wciąż było chłodno, ale świeżo. Powietrze wypełniały zapachy traw, nabrzmiałych żywicą pąków i wczesnych bazi. Zaniosłam wiadro do studni, napełniłam je i znów ruszyłam powoli ścieżką, przyglądając się wszystkiemu wokół, tak jak człowiek przygląda się, gdy wie, że długo tego nie zobaczy - jeśli w ogóle jeszcze zobaczy... Już teraz w Ridge zaszły ogromne zmiany. Doszło do aktów przemocy, wybuchła wojna, zniszczeniu uległ dom. Gdy nie będzie Jamiego i mnie, zmiany pójdą dalej. Kto okaże się naturalnym przywódcą? Hiram Crombie był faktycznym wodzem prezbiteriańskich rybaków przybyłych z Thurso, ale człowiekiem sztywnym i ponurym. Prędzej doprowadzi do tarć z resztą społeczności, niż zachowa porządek i rozwinie współpracę. Bobby? Po dłuższym namyśle Jamie wyznaczył go na faktora, do którego obowiązków należało doglądanie naszej własności czy też tego, co z niej zostało. Pomijając jednak jego przyrodzone zdolności lub ich brak, Bobby był młody i tak samo jak wielu innych mężczyzn w Ridge łatwo może go wciągnąć nadchodząca burza. Zostanie powołany i zmuszony do służby w milicji, choć nie w siłach Korony. Przed siedmioma laty był żołnierzem brytyjskim; stacjonował w Bostonie,
gdzie on i kilku jego towarzyszy znalazło się w sytuacji zagrożenia ze strony kilkusetosobowej grupy wściekłych bostończyków. Bojąc się o swoje życie, żołnierze załadowali muszkiety i wymierzyli w tłum. Poleciały kamienie i pałki, padły strzały. Nikt nie był w stanie stwierdzić, kto je oddał, nigdy nie pytałam o to Bobby'ego, ale zginęli ludzie. Podczas procesu nie skazano Bobby'ego na karę śmierci, ale na policzku wypalono mu literę M - jak morderca. Nie miałam pojęcia, jakie były jego poglądy polityczne, nigdy o takich rzeczach nie rozmawialiśmy, ale nigdy już nie będzie walczył w armii brytyjskiej. Uspokojona nieco, pchnęłam drzwi do chaty. Jamie i Ian spierali się teraz, czy nowe dziecko będzie rodzoną siostrą lub bratem małego Rodneya, czy tylko rodzeństwem przyrodnim. - Nie wiadomo, prawda? - mówił Ian. - Nikt nie wie, czy ojcem Rodneya jest Jo, czy Kezzie, to samo dotyczy tego dziecka. Jeśli Jo jest ojcem Rodneya, a Kezzie tego nowego... - To nie ma znaczenia - przerwałam, nalewając wodę z wiadra do dużego saganu. - Jo i Kezzie są identycznymi bliźniakami, to znaczy, że ich... no… że ich sperma jest także identyczna. - Było to ogromne uproszczenie, ale nie czułam się na siłach, by tłumaczyć, co to jest mejoza i DNA. - Jeśli matka jest ta sama, a jest, a ojciec jest genetycznie ten sam, a jest, to każde dziecko, które się urodzi, będzie dla innych rodzoną siostrą lub bratem. - Ich sperma jest taka sama? - spytał niedowierzająco Ian. - Skąd wiesz? Patrzyłaś? Rzucił mi spojrzenie pełne zgrozy, ale i ciekawości. - Nie patrzyłam - odrzekłam surowo - nie musiałam. Ja takie rzeczy wiem. - No tak. - Pokiwał głową z szacunkiem. - Czasami zapominam, kim jesteś, cioteczko Claire. Nie byłam pewna, co dokładnie przez to rozumie. Nie wydawało mi się jednak konieczne ani dopytywać się, ani wyjaśniać, że to, co wiem na temat Beardsleyów, ma źródło naukowe, a nie nadprzyrodzone. - Ale ojcem tego nowego jest Kezzie, prawda? - wtrącił się Jamie. - Odesłałem przecież Jo. To z Kezziem żyje od roku. Ian rzucił mu pobłażliwe spojrzenie. - I sądzisz, że Jo odszedł? - Nie widziałem go - powiedział Jamie, ściągając jednak gęste, rude brwi. - Oczywiście - przyznał Ian. - Są w tej sprawie bardzo ostrożni, bo nie chcą cię rozgniewać. Dlatego nigdy nie widzisz ich obu razem - dorzucił. Wpatrywaliśmy się w niego oboje. Uniósł wzrok znad kawałka bekonu i spojrzał na nas. - No cóż, ja to wiem - powiedział spokojnie.
*** Po kolacji dom przygotował się do snu. Wszyscy Higginsowie wycofali się do małej sypialni, gdzie dzielili pojedyncze łóżko. Sięgnęłam po zawiniątko z instrumentami, które mogą się przydać przy porodzie. Obsesyjnie sprawdzałam je kilka razy dziennie, a teraz przejrzałam raz jeszcze. Nożyczki; biała nitka do pępowiny; czyste szmatki wielokrotnie wypłukane, by nie miały śladów ługowego mydła, następnie wyparzone i wysuszone; duży kwadrat nawoskowanego brezentu na siennik; niewielka buteleczka alkoholu, rozcieńczona do pięćdziesięciu procent wodą destylowaną; niewielki woreczek zawierający kilka kawałków wypranej, ale nie wygotowanej wełny; zwinięty rulon pergaminu, który służył mi zamiast stetoskopu spalonego podczas pożaru; nóż i odcinek cienkiego drutu zaostrzonego na jednym końcu, zwiniętego jak wąż. Niewiele zjadłam na kolację - niewiele jadłam przez cały dzień, ale gdzieś w głębi gardła. ciągle czułam nudności. Przełknęłam i raz jeszcze spakowałam instrumenty, obwiązując je mocno sznurkiem. Poczułam wzrok Jamiego - nic nie mówił, ale uśmiechnął się lekko, patrząc na mnie ciepło. Przez chwilę poczułam ulgę, a potem znów ścisnęło mi się serce. Nie wiedziałam, co będzie myślał, jeśli dojdzie do najgorszego, jeśli będę musiała... ale widział strach w mojej twarzy. Nie spuszczając ze mnie wzroku, wyjął ze sporranu różaniec i zaczął w milczeniu odmawiać zdrowaśki. Drewniane korale powoli przesuwały mu się przez palce. *** Trzeciej nocy obudziłam się na dźwięk kroków na ścieżce i od razu skoczyłam na równe nogi, narzucając ubranie, zanim Jo zapukał do drzwi. Jamie wpuścił go do środka. Słyszałam, jak rozmawiają szeptem, gdy szukałam pod stołkiem swoich instrumentów. Miałam wrażenie, że Jo jest podniecony, trochę zmartwiony, ale nie przerażony. To dobrze; gdyby Lizzie się bała albo miała poważne problemy, na pewno by o tym wiedział. Bliźniacy niemal tak łatwo wyczuwali jej nastroje i samopoczucie jak swoje nawzajem. - Czy mam przyjść? - szepnął Jamie, pojawiając się u mego boku. - Nie - odszepnęłam i dotknęłam go przelotnie, czerpiąc z niego siłę. - Wracaj do łóżka. Przyślę kogoś, jeśli cię będę potrzebować. Został wyrwany ze snu - żar na kominku podświetlał potargane włosy - ale oczy miał czujne. Skinął głową i pocałował mnie w czoło, nie odsunął się jednak, tylko położył mi dłoń na głowie i szepnął po gaelicku: „Błogosławiony Michale Czerwonego Królestwa”, potem zaś na pożegnanie dotknął policzka. - Do zobaczenia zatem rano, Angliszko - powiedział i pchnął mnie lekko ku drzwiom. Ku memu zaskoczeniu na dworze padał śnieg. Niebo było szare, ale pełne blasku. Duże
płatki ocierające mi się o twarz i natychmiast topniejące na skórze ożywiały powietrze. Była to wiosenna śnieżyca, widziałam, jak płatki osiadają na trawie i zaraz znikają. Rano zapewne nie będzie śladu po śniegu, noc wypełniała jednak tajemniczość. Odwróciłam się, by spojrzeć za siebie, ale nie widziałam już chaty, tylko kształty drzew, rozmyte w perłowoszarym świetle. Ścieżka przed nami też wydawała się nierzeczywista, znikała między obcymi drzewami i nieznanymi cieniami. Czułam się dziwnie, bezcieleśnie, uwięziona między przeszłością a przyszłością, nie widziałam nic oprócz wirującej białej ciszy wokół. A jednak byłam spokojniejsza niż w ostatnich dniach. Czułam na głowie ciężar dłoni Jamiego i słyszałam
wyszeptane
błogosławieństwo.
„Błogosławiony
Michale
Czerwonego
Królestwa...”. Było to błogosławieństwo udzielane wojownikom udającym się na bitwę; zazwyczaj to ja błogosławiłam tak jego - on nigdy przedtem tego nie robił. Nie miałam pojęcia, co sprawiło, że teraz wykonał ten gest, ale te słowa grzały moje serce i stanowiły tarczę przeciwko czekającemu mnie niebezpieczeństwu. Śnieg pokrywał teraz cienką warstewką ciemną ziemię i kiełkujące rośliny. Stopy Jo zostawiały czarne ślady, za którymi podążałam w górę. Igły świerków i balsamicznych jodeł, chłodne i pachnące, ocierały mi się o spódnicę. Wsłuchiwałam się w drżącą, dzwoniącą ciszę. Jeśli rzeczywiście jest taka noc, kiedy po świecie chodzą anioły, modliłam się, żeby to była ta noc. *** Do chaty Beardsleyów była niemal godzina drogi w dzień, przy dobrej pogodzie, ale strach dodawał mi sił, więc Jo - po głosie wydawało mi się, że to Jo - z trudem dotrzymywał mi kroku. - Kiedy się zaczęło? - spytałam. Nigdy nie wiadomo, ale pierwszy poród Lizzie był szybki. Urodziła małego Rodneya sama i bez kłopotu. Nie sądziłam, byśmy dziś też mieli tyle szczęścia, choć moja wyobraźnia, pełna nadziei, tworzyła obrazy Lizzie trzymającej już nowe dziecko, które bezpiecznie i bez trudności pojawiło się na świecie. - Niedawno - dyszał. - Gdy wszyscy już leżeliśmy, nagle odeszły jej wody, więc powiedziała, że powinienem od razu was sprowadzić. Starałam się nie zauważyć tego „wszyscy leżeliśmy” - ostatecznie on albo Kezzie mogli spać na podłodze - ale gospodarstwo Beardsleyów dosłownie emanowało dwuznacznością. Nikt, kto znał prawdę, nie mógł nawet myśleć o nich, nie myśląc o... Nie zadałam sobie trudu, by spytać, od jak dawna on i Kezzie mieszkają w chacie razem. Z tego, co powiedział Ian, wywnioskowałam, że zapewne było tak cały czas. W normalnych na naszym pustkowiu
warunkach nikogo nie zdziwiłoby, że mężczyzna i jego żona mieszkają z jego bratem. O tyle, o ile wiedziała społeczność Ridge, Lizzie była żoną Kezziego. Była. W rezultacie pewnych machinacji, o których ciągle nie mogłam myśleć bez zdumienia, była także żoną Jo. Tyle że na polecenie Jamiego rodzina Beardsleyów zachowywała w tej sprawie dyskrecję. - Jej papa też tam będzie - powiedział Jo, produkując chmurkę pary i doganiając mnie; gdy ścieżka się rozszerzyła. - A także ciotka Monika. Kezzie po nich poszedł. - Zostawiliście Lizzie samą?! Opuścił ramiona obronnym gestem. - Tak nam kazała - odrzekł po prostu. Nie traciłam czasu na odpowiedź, ale przyspieszyłam kroku, póki nie złapała mnie kolka i nie zmusiła do zwolnienia. Jeśli Lizzie jeszcze nie urodziła, nie doszło do krwotoku albo jeszcze innego nieszczęścia, obecność cioci Moniki - drugiej żony pana Wemyssa - może okazać się pomocna. Monika Berrisch Wemyss była Niemką, której angielski był dość ograniczony i niezwykły, ale cechowały ją wielka odwaga i rozsądek. Także pan Wemyss miał w sobie dzielność, choć cichą. Czekał na nas na ganku z Kezziem. Wyraźnie było widać, że to raczej pan Wemyss podtrzymuje na duchu swego zięcia, a nie na odwrót. Kezzie otwarcie wykręcał sobie ręce i przestępował z nogi na nogę, natomiast pan Wemyss pochylał się ku niemu pocieszająco, oparłszy mu rękę na ramieniu. Słyszałam ich głosy; potem nas dostrzegli i nagle się wyprostowali, co wyraźnie mówiło, jaką nadzieją napełnił ich nasz widok. Z chaty dobiegł długi, niski krzyk. Wszyscy mężczyźni zesztywnieli, jakby to wilk wyskoczył na nich z ciemności. - Cóż, to brzmi normalnie - powiedziałam spokojnie, oni zaś równocześnie wypuścili powietrze. Miałam ochotę się roześmiać, uznałam jednak, że lepiej nie - i pchnęłam drzwi. - Ech - powiedziała Lizzie, podnosząc wzrok. - Och, to pani, dzięki Bogu. - No tak, Gott bedanket - przytaknęła spokojnie ciocia Monika. Na czworakach zmywała podłogę dużą ścierką. - Mam nadzieję, że to już niedługo. - Ja też mam taką nadzieję. - Lizzie skrzywiła się. - Aaachchch! - Jej twarz napięła się i poczerwieniała, ogromne ciało wygięło się łukiem do tyłu. Przypominała bardziej kogoś w ataku tężca niż rodzącą matkę. Na szczęście jednak skurcz był krótki i opadła na plecy, dysząc ciężko. - Poprzednim razem było inaczej - poskarżyła się, otwierając jedno oko, gdy ją badałam. - Nigdy nie jest tak samo. - Jedno szybkie spojrzenie i serce mi podskoczyło. Dziecko nie leżało już bokiem, ale nie było też ułożone głową w dół; nie widziałam ruchów - ale w tej
fazie to nic dziwnego - i choć wydawało mi się, że pod żebrami Lizzie wymacałam główkę, wcale nie byłam pewna, jak ułożona jest reszta ciała. - Niech no spojrzę... - Była naga, owinięta kołdrą. Na oparciu krzesła przed ogniem suszyła się mokra koszula. Łóżko nie było jednak przemoczone, doszłam więc do wniosku, że pewnie poczuła pęknięcie membrany i udało jej się stanąć, zanim odeszły wody. Bałam się, co zobaczę, więc teraz odetchnęłam z wyraźną ulgą. Głównym problemem przy porodzie pośladkowym jest to, że przy pęknięciu membrany część pępowiny wysuwa się na zewnątrz i zostaje ściśnięta między kością łonową a jakąś częścią ciała noworodka. Tu jednak wszystko było w porządku. Szybko wyczułam prawie pełne rozwarcie szyjki macicy. Teraz trzeba było czekać, co pojawi się najpierw. Rozwinęłam swoje zawiniątko i, wepchnąwszy zaostrzony drut pod ścierki, rozłożyłam nawoskowany brezent, na który przesunęłyśmy Lizzie. Gdy Lizzie wydała z siebie kolejny nieludzki krzyk, Monika zamrugała i rzuciła okiem na kołyskę, w której pochrapywał mały Rodney. Spojrzała na mnie, sprawdzając, czy wszystko w porządku, potem ujęła ręce Lizzie i mruczała coś do niej cicho po niemiecku. Drzwi skrzypnęły, obejrzałam się i zobaczyłam jednego z Beardsleyów. Na jego twarzy malowała się mieszanina strachu i nadziei. - Czy już? - szepnął chrapliwie. - Nie! - wrzasnęła Lizzie, siadając równo. - Wynoś się stąd albo oderwę ci jaja, wszystkie cztery! Drzwi zamknęły się natychmiast, a Lizzie znów opadła na plecy, dysząc. - Nienawidzę ich - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Życzę im śmierci. - Mhm, mhm - mruknęłam współczująco. - No, tak czy inaczej na razie pewno cierpią. - Bardzo dobrze. - W ułamku sekundy przeszła od złości do żałości, do oczu napłynęły jej łzy. - Czy ja umrę? - Nie. - Starałam się, by mój głos brzmiał pewnie. - Aaaachchch! - Gruess Gott! - Ciocia Monika przeżegnała się. - Ist gut? - Ja - odrzekłam, wciąż uspokajająco. - Mogę prosić o nożyczki? - zwróciłam się do Moniki, wskazując spojrzeniem moje leżące na stole narzędzia. - Och, ja. O to chodzi? - Danke. - Ooochchch! Spojrzałyśmy na Lizzie.
- Nie przesadzaj - skarciłam ją. - Boją się, ale nie są idiotami. Poza tym przestraszysz ojca i Rodneya - dodałam, rzucając okiem na kłębek pościeli w kołysce. Rozluźniła się, dysząc, ale skinęła lekko głową, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. Potem sprawy potoczyły się dosyć wartko, Lizzie była szybka. Sprawdziłam jej tętno, potem szyjkę macicy i czułam, jak moje serce przyspiesza, gdy najwyraźniej dotknęłam małej stopki próbującej wydostać się na zewnątrz. Czy uda mi się wymacać drugą? Spojrzałam na Monikę, oceniając jej wzrost i siłę. Wiedziałam, że jest twarda jak stal, ale nie była wysoka. Z drugiej strony Lizzie... cóż, może Ian się nie mylił, sądząc, że może mieć bliźnięta. Ta podstępna myśl sprawiła, że mimo wilgotnego ciepła panującego w chacie włosy zjeżyły mi się na głowie. Nie, to nie są bliźnięta, powiedziałam sobie zdecydowanie, wiesz, że nie. Nawet z jednym będą kłopoty. - Potrzebujemy któregoś z mężczyzn, by podtrzymać jej ramiona - powiedziałam Monice. - Poproś jednego z bliźniaków, możesz? - Obu - wydyszała Lizzie, gdy Monika skierowała się ku drzwiom. - Wystarczy jeden. - Obu. - Obu - powiedziałam do Moniki, która rzeczowo pokiwała głową. Weszli z powiewem chłodnego powietrza. Na ich twarzach malował się identyczny wyraz przerażenia i podniecenia. Nie musiałam im nic mówić, od razu podeszli do Lizzie, jak metalowe opiłki przyciągnięte magnesem. Udało jej się trochę podnieść. Jeden z nich ukląkł za nią, łagodnie masując jej ramiona, gdy rozluźniły się po ostatnim skurczu. Drugi usiadł obok, obejmując ramieniem to, co niegdyś było jej talią, a drugą ręką odgarniał jej przepocone włosy z czoła. Próbowałam przykryć ją kołdrą, narzuciłam ją na wystający brzuch, ale zgrzana i zdenerwowana Lizzie odepchnęła ją. W chacie panował upał, nasycony parą z gotującej się wody i potem. Zapewne bliźniacy lepiej znają jej anatomię niż ja, pomyślałam i podałam kołdrę cioci Monice. Przy porodzie nie ma miejsca na skromność. Uklękłam przed nią z nożyczkami w ręku i szybko wykonałam cięcie, czując jak po dłoni spływa mi odrobina ciepłej krwi. Przy normalnych porodach rzadko musiałam to robić, tym razem jednak potrzebowałam przestrzeni. Przycisnęłam do cięcia czystą szmatkę, ale krwawienie zaraz ustało. Wewnętrzna strona jej ud i tak pokryta była krwią. To rzeczywiście była stopa - widziałam długie jak u żaby paznokcie. Mimowolnie przeniosłam wzrok na nagie stopy Lizzie, oparte mocno o podłogę. Nie, jej palce były krótkie i zwarte - najwyraźniej to wpływ bliźniąt.
Ciało Lizzie otaczał wilgotny, nieco bagienny zapach wód płodowych, potu i krwi. Czułam, że mnie również po ciele spływają kropelki potu. Wsunęłam dłoń, zaczepiłam palec o piętę i wyciągnęłam stopkę, czując życie pulsujące w małym ciałku, choć dziecko nie poruszało się, bezradne w kleszczach porodu. Druga. Gdzie jest druga nóżka. Między skurczami nerwowo macałam w środku, wsunęłam dłoń wzdłuż wolnej już nóżki i znalazłam łuk pośladka. Pospiesznie zmieniłam rękę i z zamkniętymi oczami wyszukałam zgięte udo. Do jasnej cholery, najwyraźniej kolano tkwiło gdzieś pod brodą... Poczułam, jak przesuwają się drobne, chrząstkowate kostki, mocne w płynnym środowisku, jak napinają się mięśnie; złapałam palec... dwa palce... otoczyłam drugą kostkę, zawołałam: „trzymajcie ją, obejmijcie ją!” - i gdy plecy Lizzie wygięły się w łuk, a pupa wysunęła ku mnie, wyciągnęłam drugą stopkę. Przysiadłam z otwartymi ustami, oddychając ciężko, choć nie był to wysiłek fizyczny. Mała żabia stopka poruszyła się, a potem opadła, bo przy następnym parciu pojawiły się całe nogi. - Jeszcze raz, kochanie - szepnęłam, trzymając dłoń na napiętych udach Lizzie. - Jeszcze raz tak samo. Gdzieś z głębi ziemi wydostał się pomruk. Lizzie doszła do tego punktu, w którym kobiety nie obchodzi już, czy żyje, umiera, czy się rozdziera - i nagle przed moimi oczami pojawiła się dolna część ciała dziecka. Pępowina pulsowała jak gruby fioletowy robak, owinięty wokół brzucha. Wpatrywałam się w nią, myśląc „dzięki Bogu”. Uświadomiłam sobie, że Monika pochyla się i wpatruje pilnie nad moim ramieniem. - Ist das jaja? - zdziwiła się, wskazując genitalia dziecka. Nawet nie spojrzałam, bo ważniejsza dla mnie była pępowina. Teraz jednak uśmiechnęłam się. - Nie. Ist eine Maedchen - powiedziałam. Genitalia były obrzęknięte, wyglądały więc jak ekwipunek małego chłopca. Spomiędzy spuchniętych warg wysuwała się łechtaczka. - Co, co jest? - spytał jeden z Beardsleyów, pochylając się, by spojrzeć. - Masz dziewczynkę - promieniała ciocia Monika. - Dziewczynkę? - Drugi Beardsley aż się zachłysnął powietrzem. - Lizzie, mamy córeczkę! - Zamknij się, do cholery! - parsknęła Lizzie. - Uuuchchch! W tym momencie Rodney obudził się i usiadł z otwartymi ustami i szeroko otwartymi oczyma. Zanim zdążył się rozpłakać, Monika wyjęła go z łóżeczka. Siostra Rodheya niechętnie wyłaniała się na świat, wypychana każdym kolejnym
skurczem. Liczyłam w głowie: jedna sekunda, dwie sekundy... Od pojawienia się pępowiny do pojawienia się ust i pierwszego oddechu nie może minąć więcej niż cztery minuty, bo potem następuje uszkodzenie mózgu na skutek braku tlenu. Nie mogłam jednak pociągnąć i zaryzykować, że uszkodzę szyję i główkę. - Przyj, kochanie - powiedziałam spokojnym tonem, opierając ręce na kolanach Lizzie. Teraz mocno. Trzydzieści cztery sekundy, trzydzieści pięć... Teraz żeby tylko podbródek nie zaczepił się o kość łonową. Gdy skurcz minął, wsunęłam pospiesznie palce na buzię dziecka. Udało mi się przykryć szczękę dwoma palcami. Czułam, że zbliża się kolejny skurcz, zacisnęłam więc zęby, bo jego siła gniotła mi dłoń między kością łonową a czaszką dziecka. Nie wycofałam się jednak, bo bałam się, że stracę chwyt. Sześćdziesiąt dwie sekundy. Rozluźnienie. Pociągnęłam leciutko, powoli w dół, przesuwając główkę dziecka ku przodowi, omijając podbródkiem brzeg kości łonowej. Osiemdziesiąt dziewięć sekund, dziewięćdziesiąt sekund... Dziecko zwisało z ciała Lizzie, krwawe i sine, lśniące w świetle ognia, kołysząc się w cieniu jej ud jak dzwon - albo wisielec na szubienicy. Zgorszona, odrzuciłam tę myśl. - Czy nie powinniśmy... - szepnęła do mnie ciocia Monika, przyciskając do piersi Rodneya. Sto. - Nie - powiedziałam. - Nie dotykajcie go... jej. Jeszcze nie. - Siła ciążenia pomagała przy porodzie, pociągnięcie zaś mogło uszkodzić szyjkę. A gdyby główka utkwiła... Sto dziesięć se... - Teraz - powiedziałam, gotowa wytrzeć usta i nos, gdy się tylko pojawią. Ale Lizzie nie czekała na moje słowa. Z głębokim westchnieniem i słyszalnym „pop!” pojawiła się cała główka, a dziecko spadło mi w dłonie jak dojrzały owoc. *** Zaczerpnęłam wody z parującego garnka i wlałam do miseczki, dodałam trochę zimnej wody z wiadra. Ciepła woda parzyła mi dłonie, bo skórę miałam popękaną po długiej zimie i ciągłym używaniu alkoholu do sterylizacji. Właśnie skończyłam zszywać Lizzie i ją obmywać. Krew spływała mi z rąk, tworząc w wodzie ciemne spirale. Lizzie siedziała w czystym łóżku, ubrana w koszulę jednego z bliźniaków, bo jej własna jeszcze nie wyschła. Śmiała się w euforii porodu. Bliźniacy siedzieli po obu jej stronach,
mrucząc wyrazy podziwu i ulgi. Jeden odgarniał jej wilgotne, rozpuszczone jasne włosy, drugi całował w ramię. - Czy nie masz gorączki, kochana? - spytał jeden z niepokojem w głosie. Odwróciłam się. Lizzie chorowała na malarię i choć od pewnego czasu nie miała ataku, może stres związany z porodem... - Nie - odrzekła i pocałowała Jo albo Kezziego - to tylko rumieńce, ze szczęścia. Kezzie albo Jo uśmiechnął się z uwielbieniem, natomiast brat po drugiej stronie przejął całowanie w ramię. Ciocia Monika zakaszlała, wytarła dziecko wilgotną ściereczką, a następnie przyniesioną przeze mnie wełną, miękką i nasyconą lanoliną. Teraz okryła maleństwo kocykiem. Rodney znudził się tym, co się dzieje, i już dawno zasnął na podłodze koło kosza z drewnem, trzymając w ustach kciuk. - Twój fader, Lizzie - odezwała się Monika z lekką przyganą w głosie - on będzie zimny und die Maedel, on chce widzieć mit ty, ale może nie mit der... - pochyliła głowę ku łóżku, równocześnie skromnie uciekając wzrokiem od szczęśliwego trio. Pan Wemyss i jego zięciowie doszli do pewnego chwiejnego porozumienia po narodzinach Rodneya, ale lepiej było nie przesadzać. Na jej słowa bliźniacy zerwali się, jeden zgarnął z ziemi Rodneya, unosząc go niefrasobliwie, drugi ruszył do drzwi, by zaprosić do środka pana Wemyssa, z całego podniecenia zapomnianego na ganku. Choć nieco siny, promieniał, jak gdyby we wnętrzu ktoś zapalił mu świecę. Uśmiechnął się z ulgą i prawdziwą radością do Moniki, rzucił okiem i delikatnie poklepał zawiniątko, ale całą uwagę skupił na Lizzie, a ona na nim. - Masz strasznie zimne ręce, tato - powiedziała, chichocząc i przytrzymując je, gdy chciał się odsunąć. - Nie, zostań, mnie jest gorąco. Chodź, usiądź obok i przywitaj się z wnuczką. W jej głosie dźwięczała nieśmiała duma. Wyciągnęła rękę do cioci Moniki, a ta złożyła delikatnie dziecko w ramionach Lizzie i stanęła obok, opierając dłoń na ramieniu pana Wemyssa. Jej steraną życiem twarz rozjaśniało jakieś niezwykłe uczucie. Nie po raz pierwszy poczułam zdziwienie - i pewien wstyd, że się dziwię - głębią jej miłości do kruchego, spokojnego mężczyzny. - Och - westchnął cicho pan Wemyss i dotknął palcem policzka noworodka. Słyszałam, jak mała wydaje z siebie ciche odgłosy cmokania. Początkowo po traumie porodu nie była zainteresowana piersią, teraz jednak najwyraźniej zmieniała zdanie. - Na pewno jest głodna. - Zaszeleściła pościel, bo Lizzie uniosła małą i przystawiła do
piersi. - Jak dasz jej na imię, a leannan? - spytał pan Wemyss. - Właściwie nie myślałam o imieniu dla dziewczynki - powiedziała Lizzie. - Była taka wielka, że byłam pewna, że to... Oj! - roześmiała się cicho i słodko. - Zapomniałam, jak łapczywie ssie noworodek. Och, no zaraz, a chuisle, tak, tak jest lepiej... Sięgnęłam do woreczka z wełną, by posmarować własne spierzchnięte dłonie miękkim, nasączonym oliwą kawałkiem. Mój wzrok zahaczył o bliźniaków, stojących z boku, obok siebie, wpatrzonych w Lizzie i córeczkę. Na twarzy obu malował się wyraz podobny do wyrazu twarzy cioci Moniki. Nie odrywając wzroku od Lizzie, Beardsley trzymający na ręku małego Rodneya pochylił się i pocałował chłopczyka w czubek okrągłej główki. Tak dużo miłości na tak małej przestrzeni. Odwróciłam się, bo oczy zaszkliły mi się łzami. Czy to w gruncie rzeczy ma znaczenie, jak nieortodoksyjny jest związek w tej dziwnej rodzinie? Cóż, dla Hirama Crombiego miałoby to znaczenie. Przywódca prezbiteriańskich emigrantów z Thurso chciałby co najmniej ukamienować Lizzie, Jo i Kezziego wraz z grzesznym owocem ich lędźwi. Nie dojdzie do tego, dopóki Jamie jest na Ridge, ale gdy wyjedziemy? Powoli usuwałam krew spod paznokci, mając nadzieję, że Ian ma rację co do zdolności Beardsleyów do dyskrecji i udawania. Tak się skupiłam na tych myślach, że nie zauważyłam, jak podeszła do mnie ciocia Monika. - Danke - powiedziała cicho, opierając mi na ramieniu wykręconą reumatyzmem dłoń. - Gern geschehen. - Położyłam dłoń na jej dłoni i lekko ścisnęłam. - Bardzo mi pani pomogła, dziękuję. Wciąż się uśmiechała, ale na jej czole pojawiła się zmarszczka. - Nie bardzo. Ale się boję, ja? - Zerknęła przez ramię na łóżko, a potem przeniosła wzrok na mnie. - Co będzie następnym razem, gdy pani tu nie ma? Oni nie przestają, wie? - dodała, dyskretnie tworząc kółko z kciuka i palca wskazującego i wtykając w nie palec drugiej ręki, i w ten sposób całkiem niedyskretnie ilustrując, co ma na myśli. Udało mi się pokryć śmiech kaszlem. Na szczęście nie zwrócili na mnie uwagi, choć pan Wemyss zerknął w naszą stronę, nieco zaniepokojony. - Pani tu będzie - powiedziałam, odzyskawszy panowanie nad sobą. - Ja? Nein - pokręciła głową. - Das reicht nicht. Ja... - uderzyła się w chudą pierś, widząc, że nie zrozumiałam - ja nie da rady. Odetchnęłam głęboko, wiedząc, że ma rację. A jednak... - Będzie pani musiała dać - powiedziałam bardzo cicho.
Zamrugała, patrząc na mnie dużymi, mądrymi, brązowymi oczyma, i powoli pokiwała głową. - Mein Gott, hilf mir. *** Jamiemu nie udało się ponownie zasnąć. Ostatnio w ogóle zasypiał z trudem, często leżał do późna, wpatrując się w przygasający żar na kominku, podczas gdy w głowie kłębiły mu się myśli; albo szukał rady w cieniach krokwi nad głową. Jeśli udawało mu się zasnąć, budził się później nagle, spocony. Wiedział jednak, co jest tego przyczyną i co z tym zrobić. Większość jego strategii zasypiania wiązała się z Claire - mówiąc do niej, kochając się z nią czy choćby patrząc na nią, gdy spała, znajdował pocieszenie w solidnym, długim łuku jej obojczyka, we wzruszającym kształcie jej zamkniętych powiek. Wtedy sen sięgał po niego z jej spokoju i ciepła. Ale Claire oczywiście nie było. Po półgodzinie odmawiania różańca uznał, że zrobił tyle, ile trzeba czy powinien dla Lizzie i jej dziecka. Odmawianie różańca w akcie pokuty - tak, rozumiał, jaki jest tego cel, szczególnie jeśli odmawiało się go na kolanach. Albo by uspokoić umysł, wzmocnić ducha czy szukać jasności, jaką niesie medytacja - to tak. Ale nie w akcie prośby. Sądził, że gdyby był Bogiem albo Błogosławioną Dziewicą znaną z cierpliwości, męczyłoby go wysłuchiwanie, jak ktoś całymi latami nieustannie i nieustannie o coś prosi; nie ma chyba sensu nudzić osoby, której pomocy się wzywa. Modlitwy gaelickie wydawały się bardziej przydatne, ponieważ koncentrowały się na konkretnej prośbie albo błogosławieństwie. Były też przyjemniejsze w rytmie i różnorodności - takie było jego zdanie, choć nikt go o to nie pytał. Moire gheal is Bhride; Mar a rug Anna Moire, Mar a rug Moire Criosda, Mar a rug Eile Eoin Baislidh Gun mhar-bhith dha dhi, Cuidich in a ‘h asaid, Cuidich i a Bhride! Mar a gheineadh Criosd am Moire Comhliont air gach laimh, Cobhair i a mise, mhoime,
An gein a thoir bho ‘n chanimb; 'S mar a chomhn thu Oigh an t-solais, Gun or, gun odh, gun ni, Comhn i‘s mor a th’ othrais, Comhn i a Bhride! - mamrotał, wspinając się po zboczu. Jasna Mario Oblubienico. Jak Anna zrodziła Marię, Jak Maria zrodziła Chrystusa, Jak Elżbieta zrodziła Jana Chrzciciela Bez zmazy, Pomóżcie jej w porodzie Pomóż jej, Oblubienico! Jak Chrystus zrodził się z Marii, Doskonały w każdym szczególe, Pomóż mi, przybrana matko, Zrodzić kość z mojej kości. I jak pomogłaś, Dziewico, w radości Bez złota, bez jedzenia, bez rodziny, Pomóż teraz jej, bo wielkie jest jej cierpienie, Pomóż jej, Oblubienico! Wyszedł z chaty, nie mogąc znieść jej ciasnoty, i zamyślony wędrował przez Ridge w padającym śniegu, dokonując w myślach przeglądu tego, co zostało do zrobienia. Faktem jednak było, że wszystkie przygotowania zostały zakończone. Teraz należało tylko włożyć juki na konie i muły. Nie myśląc o celu, stwierdził nagle, że idzie ścieżką ku domowi Beardsleyów. Śnieg przestał już padać, ale niebo nad głową pozostało szare, łagodne, a chłodna biel otulała spokojem drzewa i wyciszała wiatr. Azyl, pomyślał. Oczywiście nie, bo podczas wojny nie ma bezpiecznych miejsc, ale nastrój nocy w górach przypominał mu nastrój w kościele. Wielki spokój i oczekiwanie. Notre Dame w Paryżu, Święty Idzi w Edynburgu, kamienne kościółki w szkockich górach, gdzie chodził czasami w latach ukrywania się, gdy uważał, że może to zrobić bezpiecznie...
Przeżegnał się na to wspomnienie. Zwykłe kamienie, a wewnątrz często drewniany ołtarz. I ulga, jakiej doznawał w środku, siedząc na ziemi, jeśli nie było ławek... Siedząc ze świadomością, że nie jest sam... Azyl. Czy to myśl o kościołach, czy o Claire sprawiła, że przyszedł mu do głowy inny kościół ten, w którym się pobrali. Uśmiechnął się na to wspomnienie. Tam, wtedy, nie czuł spokojnego oczekiwania. Wciąż pamiętał, jak mocno biło mu serce, gdy wszedł do środka, jak śmierdział jego pot - śmierdział jak kozioł w rui i miał nadzieję, że ona nie zwróci na to uwagi - niezdolność odetchnięcia pełną piersią i jej dłoń w jego, jej palce drobne i lodowate, w uścisku szukające wsparcia. Azyl. Byli azylem dla siebie nawzajem - zarówno wówczas, jak i teraz. Krew z mojej krwi. Maleńka ranka zagoiła się, ale potarł kciuk, uśmiechając się na wspomnienie rzeczowego tonu, jakim to wypowiedziała. Widział już chatę i Josepha Wemyssa czekającego na ganku, pochylonego, przytupującego z zimna. Zamierzał właśnie zawołać, gdy nagle otworzyły się drzwi i pojawił się jeden z bliźniaków - Boże, cóż oni tam robią? - który wyciągnął rękę, złapał teścia za ramię i w podnieceniu niemal zwalił go z nóg. Tak, to było podniecenie, nie żal ani niepokój. Wyraźnie widział twarz chłopaka w blasku ognia. Wypuścił oddech, nie zdając sobie sprawy, że go przedtem wstrzymał. Przed nim pojawiła się biała chmurka. A zatem dziecko się urodziło i żyje; Lizzie też. Oparł się o drzewo i dotknął zawieszonego na szyi różańca. - Moran taing - powiedział cicho, składając krótkie, ale płynące z głębi serca podziękowanie. Ktoś w chacie dorzucił drew do ognia, z komina buchnął pióropusz iskier, rozjaśniając śnieg czerwienią i złotem, i sycząc tam, gdzie spadły czarne sadze. „Ale człowiek na kłopot się rodzi jako iskry z węgla latają w górę”. W więzieniu wielokrotnie czytał ten fragment z Księgi Hioba, ale nie bardzo go rozumiał. Lecące w górę iskry nie sprawiały żadnych kłopotów, chyba że się miało bardzo suche gonty. To raczej te, które wylatywały wprost z paleniska, mogły doprowadzić do pożaru. A jeśli autorowi chodziło tylko o to, że kłopoty leżą w naturze człowieka - i tak było, sądząc z jego doświadczeń - to znaczy, że robił porównanie do czegoś nieuniknionego, mówiąc, że iskry zawsze lecą w górę - a każdy, kto kiedykolwiek dłużej przyglądał się ogniowi, wie, że to nieprawda. Kimże on jednak jest, by krytykować logikę Biblii, i to wtedy, kiedy powinien powtarzać psalmy chwalebne i dziękczynne. Próbował sobie jakiś przypomnieć, ale w tym stanie ducha przychodziły mu do głowy tylko nieliczne fragmenty. Zdał sobie sprawę, nieco zdumiony, że czuje się absolutnie szczęśliwy. Pomyślny poród i
nowe dziecko - to samo w sobie niewątpliwie było czymś wielkim, ale oznaczało również, że Claire szczęśliwie przeszła przez czas próby i że oboje są teraz wolni. Mogą odejść z Ridge, wiedząc, że zrobili wszystko, co można było zrobić dla tych, którzy pozostają. Co prawda opuszczanie domu zawsze wiąże się ze smutkiem, tym razem jednak można by uznać, że to dom opuścił ich, gdy się spalił. Zresztą tak czy inaczej na drugiej szali leżało oczekiwanie: wolny i swobodny, z Claire u boku, żadnych codziennych obowiązków, żadnych drobnych zatargów, żadnych wdów i sierot, którymi trzeba się zająć... No nie, to niewątpliwie była niegodna myśl, a jednak... Wojna to coś strasznego i ta też taka będzie, niewątpliwie jednak jest też podniecająca. Czuł, jak krew żywiej krąży mu w żyłach. - Moran taing - powtórzył z głęboką wdzięcznością. Po pewnym czasie drzwi chaty znów się otwarły, ukazując świetlisty prostokąt wnętrza, i wyszła z nich Claire. Nasunęła na głowę kaptur, na ramieniu zawiesiła koszyk. Biegły za nią głosy, a w drzwiach pojawiło się kilka postaci. Odwróciła się, by pomachać im na do widzenia. Usłyszał jej śmiech i na ten dźwięk przebiegł go dreszcz radości. Drzwi zamknięto, a ona ruszyła przed siebie ścieżką w szarej ciemności. Widział, że ze zmęczenia potyka się lekko, a jednak otaczało ją coś na kształt tej samej euforii, która wypełniała jego. - „...Jako iskry z węgla latają w górę” - mruknął do siebie i uśmiechnięty wyszedł na ścieżkę, by ją powitać. Była zdziwiona, ale od razu zwróciła się ku niemu, niemal płynąc po śniegu. - Więc poszło dobrze - powiedział, ona zaś westchnęła i weszła w jego ramiona, mocna i ciepła pod zimnymi fałdami peleryny. Wsunął dłonie do wewnątrz, przyciągnął ją do siebie, okrył wełną własnej, obszernej peleryny. - Potrzebuję cię - szepnęła, z ustami na jego ustach. Nie odpowiadając, uniósł ją w ramionach. Jezu, miała rację, ta peleryna rzeczywiście śmierdziała padliną. Czy człowiek, który mu ją sprzedał, ciągnął na niej zabite jelenie? Pocałował ją głęboko, postawił na ziemi i poprowadził po zboczu. Śnieżny puch topił się pod ich stopami. Nie wiedząc kiedy, doszli do obory. Niewiele rozmawiali po drodze i nie byłby w stanie przypomnieć sobie, o czym. Ważne było tylko to, że są razem. W oborze nie było przytulnie, ale też nie mroźnie. W ciemnościach zwierzęta wydawały z siebie miły, ciepły zapach. Dziwne, szare światło nieba trochę przesączało się do środka, zarysowując kształty koni i mułów drzemiących w boksach. I było tam suche siano, co prawda stare i nieco stęchłe, ale jeszcze nadające się do użytku. Było zbyt zimno, by się rozebrać, rzucił jednak na siano swoją pelerynę, na niej położył ją, a sam położył się na niej.
Oboje drżeli, całując się, więc ich zęby dzwoniły o siebie. Odsunęli się, parskając. - Co za głupota - powiedziała. - Widzę własny oddech. I twój. Jest tak zimno, że możemy wydmuchiwać kółka. Zamarzniemy tu. - Nie. Wiesz, jak Indianie rozpalają ogień? - Przez pocieranie suchego patyka o...? - Otóż to, tarcie. - Udało mu się podciągnąć jej halki. Uda miała gładkie i chłodne. Widzę, że jednak nie będzie sucho. Na litość boską, Angliszko, coś ty robiła? Trzymał ją mocno ciepłą, miękką i soczystą, ona zaś pisnęła od chłodu jego dotyku, tak głośno, że jeden z mułów parsknął zaskoczony. Poruszyła biodrami tak wymownie, że wysunął rękę spomiędzy jej ud i szybko wsunął tam coś innego. - Obudzisz całą stajnię - wydyszał. Od jej ciepła zakręciło mu się w głowie. Włożyła chłodne dłonie pod jego koszulę i uszczypnęła go w sutki. Krzyknął i roześmiał się. - Zrób to jeszcze raz - poprosił, pochylił się i zagłębił język w jej zimnym uchu, by usłyszeć, jak piszczy. Prężyła się i wyginała, ale jak zauważył, nie odwróciła głowy. Delikatnie złapał zębami płatek jej ucha i zaczął ssać, powoli poruszając się w niej i śmiejąc z dźwięków, jakie z siebie wydawała. Od tak dawna musieli się kochać w ciszy. Gładziła go dłońmi po plecach. Przedtem rozpiął tylko spodnie i rozsunął poły koszuli, by nie przeszkadzały, teraz jednak udało jej się wyciągnąć ze spodni całą koszulę. Wsunęła mu dłonie za pas i złapała za pośladki. Wbijała mu paznokcie w ciało, przyciągała mocno zrozumiał, o co jej chodzi, puścił ucho, uniósł się na rękach i zaczął mocno się w nią wbijać. Najchętniej po prostu poddałby się własnemu pragnieniu, po czym padł na nią, trzymając ją blisko i wdychając zapach jej włosów w otoczce ciepła i radości, ale poczucie obowiązku przypomniało mu, że ona go potrzebuje. Nie mógł pofolgować sobie, a zostawić ją niezaspokojoną. Zamknął więc oczy i zwolnił ruchy, opuścił się niżej, tak że jej ciało napięło się i unosiło. Ubrania zwijały się między nimi. Udało mu się wsunąć dłoń pod jej pośladki i chwycić je; odetchnęła głęboko, uniosła biodra, ale on roześmiał się i nie puścił jej. - Zrób to jeszcze raz - szepnął jej do ucha. - Piśnij tak jak przedtem. Wydała z siebie inny dźwięk, taki, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał, i szarpnęła się pod nim drżąca, na granicy szlochu. On też ryknął jak zarzynany wół, ale był zbyt szczęśliwy, by go to miało zawstydzić. - Nie jesteś szczególnie spokojna, Angliszko - mruknął po chwili, wdychając zapach piżma i nowego życia - ale jesteś wspaniała.
12. Sprostać Żegnałam się, poczynając od chłodni. Zatrzymałam się tam na chwilę, wsłuchana w szum wody w kamiennym korycie; wdychałam chłodne, świeże powietrze, przesycone słodkim zapachem mleka i masła. Wyszedłszy, skręciłam w lewo, minęłam sfatygowaną palisadę wokół ogrodu, porośniętą resztką winorośli. Zatrzymałam się i zawahałam. Nie weszłam do tego ogrodu od dnia, kiedy umarła Malva i jej dziecko. Złapałam dłońmi dwa drewniane pale i pochyliłam się, by zajrzeć między nimi. Cieszyłam się, że nie zaglądałam tam wcześniej; nie mogłabym znieść widoku zimowego opuszczenia, poczerniałych, sztywnych, połamanych łodyg, liści kryjących ziemię przegniłym dywanem. Wciąż był to widok budzący ból w sercu ogrodnika, ale ogród już nie wyglądał jak martwy. Wszędzie wyrastały zielone pędy, na niektórych były maleńkie kwiaty. Łagodna wiosna ozdabiała girlandami kości zimy. To prawda, że połowa rosnących tam roślin to trawa i chwasty; do lata las zabierze sobie ogród i zdusi słabe pędy cebul i kapusty. Amy urządziła nowy ogródek warzywny w pobliżu starej chaty. Ani ona, ani nikt na Ridge nie wszedłby do mojego ogrodu. Coś poruszyło się w trawie. Dostrzegłam niewielkiego węża, który wyruszył na polowanie. Widok czegoś żywego przyniósł mi ulgę, choć nie lubiłam węży. Uśmiechnęłam się, unosząc wzrok i widząc pszczoły, które bzyczały wokół jednego ze starych uli, zrobionych z pni i stojących w końcu ogrodu. Wreszcie spojrzałam na miejsce, gdzie kiedyś siałam zieleniny na sałatę. To tam umarła. Zawsze będę tu widziała rozlewającą się krew, wyobrażała sobie, że wciąż tam jest, stała plama na ziemi, wśród resztek wyrwanych z korzeniami sałat i więdnących liści. Ale niczego tam nie było, nic nie oznaczało tego miejsca poza kręgiem grzybów, których małe białe kapelusze wystawały z dzikiej trawy. - Wstanę teraz, by pójść ku wyspie Innisfree - powiedziałam cicho. - Chatka z gliny i łóz na środku wyspy stanie / w dziewięciu rzędach groch, i ul, i pszczoły, i / mieszkanie będę miał na pełnej pszczół polanie. - Zawahałam się chwilę i odwracając się, by odejść, dodałam szeptem: - I znajdę spokój tam, gdzie świerszczy śpiewny gwar / spokój z poranka mgieł powoli spłynie w końcu2. 2
Fragment wiersza Innisfree Williama Butlera Yeatsa w tłumaczeniu Leszka Engelkinga.
Szybko podążyłam ścieżką w dół. Nie było sensu wracać do ruin domu ani do białej maciory. To będę pamiętać bez trudu; natomiast jeśli chodzi o składzik na zboże i kurnik, jeśli się widziało jeden - widziało się wszystkie. Gromadka mułów i ludzi poruszała się przed chatą w niespiesznym chaosie zbliżającego się wyjazdu. Nie byłam jeszcze gotowa do pożegnań, weszłam więc w las, by wziąć się w garść. Obok ścieżki trawa była wysoka, miękka i puszysta. Coś innego niż trawa otarło się o mnie i zobaczyłam Adsa. Szukałam go prawie cały wczorajszy dzień. To typowe - zawsze pojawiał się w ostatniej chwili. - Więc tu jesteś - powiedziałam oskarżycielsko. Spojrzał na mnie wielkimi, spokojnymi, zielonymi oczyma i polizał sobie łapę. Powodowana impulsem pochyliłam się, podniosłam go i przytuliłam, czując pod palcami drgania towarzyszące mruczeniu i miękkie, gęste futro na jego srebrnym brzuchu. Nic mu nie będzie, wiedziałam. Lasy stanowiły jego prywatny zwierzyniec, a Amy Higgins lubiła go i obiecała mi, że zawsze zapewni mu mleko i ciepły kącik przy ognisku w złą pogodę. To wiedziałam. - No cóż, idź - powiedziałam i postawiłam go na ziemi. Stał chwilę, powoli machając ogonem, z uniesioną głową, wyłapując zapach jedzenia i innych interesujących rzeczy. Potem wsunął się między trawy i zniknął. Pochyliłam się bardzo powoli, ze skrzyżowanymi rękami, i zadrżałam, płacząc cicho i gwałtownie. Płakałam, aż rozbolało mnie gardło i nie byłam w stanie oddychać. Usiadłam wtedy w trawie, zwinęłam się jak suchy liść, a łzy, których nie potrafiłam powstrzymać, spadały mi na kolana jak pierwsze duże krople nadciągającej burzy. O, Boże, a to był dopiero początek. Wytarłam dłonią oczy, rozmazując łzy, starając się przegonić smutek. Poczułam na twarzy dotyk miękkiego materiału, uniosłam wzrok, pociągając nosem, i zobaczyłam, że przede mną klęczy Jamie i podaje mi chusteczkę. - Tak mi przykro - powiedział bardzo cicho. - To nic... nie martw się, ja... to tylko kot - powiedziałam, a smutek znów owinął mi się wokół piersi i ścisnął. - Tak, wiem. - Siadł koło mnie, objął mnie ramieniem, przyciągnął moją głowę do swojej piersi i delikatnie wytarł mi twarz. - Ale nie mogłaś płakać za dziećmi, ani za domem, ani za ogrodem, ani za tą biedną dziewczyną i jej dzieckiem. Kiedy jednak płaczesz za kotem, wiesz, że możesz przestać. - Skąd to wiesz? - Mówiłam z trudem, ale pas wokół mojej piersi nie był już tak ciasny.
Wydał z siebie cichy, smutny dźwięk. - Bo ja też nie potrafię płakać za tymi rzeczami, Angliszko. A nie mam kota. Pociągnęłam nosem, po raz ostatni wytarłam twarz i wydmuchałam nos, po czym oddałam mu chusteczkę. Wsunął ją do sporranu, nie krzywiąc się ani o tym nie myśląc. Boże - powiedział wtedy - obym tylko sprostał. Ta modlitwa, gdy ją usłyszałam, utkwiła w moim sercu jak strzała. Myślałam, że prosi o pomoc, by zdołał zrobić to, co musiało być zrobione, ale nie to miał na myśli. A gdy zdałam sobie sprawę, o co mu naprawdę chodziło, serce mi pękło. Ujęłam dłońmi jego twarz. Tak bardzo pragnęłam mieć jego dar, umiejętność powiedzenia, co kryje się w moim sercu, w taki sposób, by wiedział. Ale nie miałam tego daru. - Jamie - odezwałam się w końcu - och, Jamie. Ty jesteś wszystkim. Zawsze. Godzinę później opuściliśmy Ridge.
13. Niepokój Ian położył się, opierając głowę na worku z ryżem. Worek był twardy, ale on lubił szept drobnych ziaren, gdy obracał głowę, i mdły, krochmalowy zapach. Rollo wsunął głowę pod koc, parskając i przyciskając się powoli coraz bliżej. W końcu zamarł z nosem wsuniętym pod pachę Iana, który podrapał go łagodnie po uszach i zwrócił twarz ku gwiazdom. Srebrny księżyc był cieniutki jak obcięty paznokieć, gwiazdy świeciły wielkie i jasne na czarnofioletowym tle nieba. Wyszukiwał gwiazdozbiory, zastanawiając się, czy w Szkocji zobaczy te same gwiazdy. Gdy był w domu w górach, nie zwracał na nie uwagi, a w Edynburgu w ogóle nie można ich było dostrzec z powodu dymu. Po drugiej stronie przygasającego ogniska leżeli ciotka i wuj, tak blisko siebie, że wyglądali jak jeden pień. Ogrzewali się wzajemnie. Zauważył, że koce poruszyły się, zamarły, poruszyły znowu, a potem zapanowało wyczekiwanie. Usłyszał szept, zbyt cichy, by mógł zrozumieć słowa, ale nie miał problemu ze zrozumieniem znaczenia. Oddychał regularnie, nieco głośniej niż zwykle. Minęła chwila i ukradkowe poruszenia znów się rozpoczęły. Wuja Jamiego trudno było oszukać, czasem jednak mężczyzna pragnie być oszukany. Ręka Iana spoczywała lekko na głowie psa. Rollo westchnął, jego wielkie ciało, bliskie i ciepłe, rozluźniło się. Gdyby nie pies, w ogóle nie mógłby spać na dworze. Nigdy nie
spał mocno ani długo, ale czasem ulegał jednak potrzebom ciała, wiedział bowiem, że Rollo usłyszy kroki na długo przed nim. - Jesteś bezpieczny - powiedział mu wuj Jamie pierwszej nocy w drodze. Nie był wówczas w stanie zasnąć ze zdenerwowania, nawet z głową Rolla na piersi; musiał wstać i siedzieć przy ogniu, wrzucając kawałki drewna do żaru, aż znów rozbłysnął czystymi i żywymi płomieniami. Był absolutnie świadomy, że jest doskonale widoczny dla każdego, kto być może mu się przygląda, ale nic nie potrafił na to poradzić. Jeśli ma cel namalowany na piersi, oświetlenie go nie zrobi większej różnicy. Rollo, który leżał czujnie przy rozpalającym się ogniu, nagle uniósł wielką głowę, ale zwrócił ją tylko ku słabemu dźwiękowi w ciemności. To znaczyło coś znanego, więc Ian się nie przejął; nie zdziwił się też, gdy wuj wynurzył się z lasu, do którego poszedł się załatwić, i usiadł obok. - On nie chce cię zabić, wiesz? - powiedział bez wstępu. - Jesteś bezpieczny. - Nie wiem, czy chcę być bezpieczny - wyrzucił wtedy z siebie, a wuj spojrzał na niego najwyraźniej zmartwiony, ale nie zdziwiony. Pokiwał tylko głową. Wiedział, o co wujowi chodziło. Arch Bug nie chciał, by umarł, bo to położyłoby kres jego poczuciu winy, a więc i jego cierpieniu, Ian zajrzał w te stare oczy, których białka pożółkły i pokryły się czerwoną siateczką. Wypełniały je zimno i smutek. A potem zobaczył tam coś, od czego mróz przeszył go do głębi duszy. Nie, Arch Bug go nie zabije. Jeszcze nie. Wuj wpatrywał się w ogień, światło podkreślało szerokie kości jego twarzy, i ten widok równocześnie dawał Ianowi spokój i budził panikę. Czy ty tego nie rozumiesz? - myślał znękany, ale nie powiedział tego głośno. - Oznajmił, że zabierze to, co kocham, a ty siedzisz tu koło mnie, oczywisty cel. Gdy ta myśl nawiedziła go po raz pierwszy, odsunął ją. Stary Arch miał wobec wuja Jamiego dług, za to, co zrobił dla Bugów. Był człowiekiem, który płaci swoje długi, choć może jeszcze chętniej żądał spłaty długów innych. Nie miał też wątpliwości, że Bug szanował jego wuja jako człowieka. Przez pewien czas wydawało mu się, że to załatwia sprawę, potem jednak przyszły mu do głowy inne myśli, niepewne, nękające, wypełniające bezsenne noce po dniu, w którym zabił Murdinę Bug. Arch był starym człowiekiem. Twardym jak wypalona w ogniu lanca i dwa razy bardziej niebezpiecznym - ale starym. Walczył pod Sheriffmuir, więc dobiegał chyba osiemdziesiątki. Pragnienie zemsty będzie przez jakiś czas utrzymywać go przy życiu, ale życie ciała kiedyś się kończy. Może uzna, że nie ma czasu czekać, aż Ian zdobędzie coś wartego odebrania. Jeśli zamierza spełnić swoją groźbę, będzie musiał działać wkrótce. Ian słyszał ostrożne ruchy i delikatne szelesty po drugiej stronie ogniska. Przełknął ślinę,
miał sucho w ustach. Stary Arch może spróbować wziąć na cel jego ciotkę, bo niewątpliwie Ian ją kochał, a łatwiej byłoby zabić ją niż wuja Jamiego. Ale nie, Arch być może oszalał z żalu i wściekłości, nie był jednak pozbawiony rozumu; wiedział, że tknąć ciocię Claire, zostawiając przy życiu wuja Jamiego, oznacza samobójstwo. A może jest mu wszystko jedno? To kolejna myśl, która wędrowała mu zimnymi stopami po brzuchu. Powinien się od nich odłączyć - wiedział to, zamierzał, wciąż miał zamiar to zrobić: poczekać, aż zasną, a wtedy wstać i wymknąć się. Wówczas byliby bezpieczni. Jednakże tej pierwszej nocy serce go zawiodło. Tam przy ogniu starał się zebrać na odwagę, by odejść. Ale wuj go uprzedził - wyszedł z lasu i siedział przy nim w milczeniu, lecz pełen życzliwości, aż Ian poczuł, że może się znowu położyć. Jutro - pomyślał. Ostatecznie nie widzieli żadnego śladu Archa Buga od pogrzebu żony. Może umarł? Był starym człowiekiem. I samotnym. Musiał też wziąć pod uwagę, że jeśli odejdzie bez słowa, wuj Jamie ruszy za nim. Wyraźnie powiedział, że Ian musi wrócić do Szkocji, czy z własnej woli, czy związany w worku. Ta myśl mimo ponurego nastroju rozbawiła go, a Rollo warknął cicho, gdy klatka piersiowa pod jego pyskiem podniosła się w cichym śmiechu. Nie myślał właściwie o Szkocji ani o tym, co go tam może czekać. Być może to odgłosy dobiegające z drugiej strony ogniska sprawiły, że zaczął się nad tym zastanawiać; gwałtowne oddechy i towarzyszące im westchnienia obudziły w pamięci żywą fizyczną pamięć tego, co takie zachowania wywołuje; nagle przyszła mu do głowy myśl, że może w Szkocji znalazłby żonę. Nie, nie mógłby. A może? Czy Bug zdołałby ścigać go aż tam? A może już nie żyje - pomyślał znów i poruszył się lekko. Rollo warknął, ale rozpoznając ruchy, zsunął się z niego i zwinął w kłębek obok. Tam żyje jego rodzina. W otoczeniu Murrayów on i żona byliby bezpieczni. Tutaj w górach krycie się i przemykanie przez lasy jest proste. Znacznie trudniej z tym w górach szkockich, gdzie wszyscy mają dobry wzrok i nikt obcy nie zostaje niezauważony. Nie wiedział, jak matka zareaguje na jego widok, ale gdy raz się do niego przyzwyczai, może przyjdzie jej do głowy jakaś dziewczyna, która nie będzie się go zanadto bała. Nagłe wciągnięcie powietrza i odgłos, prawie jak jęk, wydany przez wuja... tak reagował, gdy chwytała ustami jego sutki, Ian widział to już parę razy, w blasku żaru z paleniska w chacie - pochylała się z zamkniętymi oczyma, nagłym błyskiem wilgotnych zębów, pod chmurą włosów opadających z jej nagich ramion. Sam Ian też miał w głowie prywatny zbiór obrazów, które cenił. W części z nich występowała kuzynka, choć trochę się tego wstydził. Ostatecznie była żoną Rogera Maca.
Kiedyś uważał jednak, że sam powinien się z nią ożenić, i choć ta perspektywa go przerażała - miał wówczas siedemnaście lat, a ona była znacznie starsza - odwagi dodawała mu myśl, że będzie miał ją w łóżku. Przez kilka dni przyglądał się jej uważnie, widział okrągłe, mocne pośladki, ciemny cień pod cienkim muślinem koszuli, gdy szła się kąpać, i wyobrażał sobie, z jakim podnieceniem będzie na nią patrzyć w noc poślubną. Boże, co on robi?! Nie może myśleć w ten sposób o Briannie, leżąc ledwie kilkanaście stóp od jej ojca! Skrzywił się i mocno zacisnął powieki. Szukał innego obrazu w osobistej bibliotece. Nie czarownica, nie dzisiaj - wspomnienie o niej podniecało go często boleśnie, ale wiązało się z poczuciem bezsilności. Malva? Nie, bał się ją przywoływać. Często wydawało mu się, że jej duch krąży gdzieś w pobliżu. Mała Mary. Tak, ona. Przypomniał sobie drobne różowe piersi i zachęcający uśmiech pierwszej dziewczyny, z którą poszedł do łóżka. Chwilę później, unosząc się na krawędzi snu o blond dziewczynie, być może przyszłej żonie, myślał sennie: No tak, może już nie żyje. Rollo wydał z gardła głęboki pomruk i przetoczył się z łapami w powietrzu.
14. Delikatne kwestie Londyn, listopad 1776 Lord John pomyślał, że starzenie się niesie z sobą wiele dobrych stron: mądrość, perspektywę, pozycję w świecie, poczucie dobrze spędzonego czasu, bogactwo uczuć wobec przyjaciół i rodziny oraz fakt, że rozmawiając z lordem George'em Germainem, nie musi przyciskać się do ściany. Choć zarówno lustro, jak kamerdyner zapewniali go, że wciąż dobrze wygląda, był co najmniej dwadzieścia lat za stary, by budzić zainteresowanie sekretarza stanu, który lubił młodzieńców o delikatnej skórze. Urzędnik, który wprowadził go do pokoju, odznaczał się tą cechą; miał również długie, ciemne rzęsy i delikatne wargi. Grey rzucił mu jedynie przelotne spojrzenie; osobiście wolał bardziej wyraziste rysy. Nie było bynajmniej wcześnie - znając zwyczaje Germaina, czekał do godziny pierwszej ale wygląd sekretarza stanu wciąż zdradzał skutki długiej nocy. Głębokie sine worki pod oczami wyglądały trochę jak kieliszki do jajek na miękko. Minister spojrzał na Greya z widocznym brakiem entuzjazmu, starał się jednak być uprzejmy, zaprosił go więc, by usiadł, i
wysłał urzędnika o słodkich oczach po brandy i ciasteczka. Grey rzadko pił alkohol przed podwieczorkiem, teraz zaś chciał mieć jasną głowę, ledwie upił więc swojej brandy, choć była znakomita. Germain natomiast zanurzył w kieliszku swój sławny nos Sackville'ów, wystający i ostry jak nóż do papieru; odetchnął głęboko, a następnie osuszył kieliszek jednym haustem i nalał sobie kolejny. Płyn najwyraźniej miał ożywcze działanie, bo po drugim kieliszku Germain rozpogodził się nieco i spytał Greya, jak się czuje. - Bardzo dobrze, dziękuję - odrzekł Grey uprzejmie. - Niedawno wróciłem z Ameryki i przywiozłem panu kilka listów od naszych wspólnych znajomych. - Och, naprawdę? - Germain nieco się ożywił. - To miło z pana strony, Grey. Czy droga nie była przykra? - Była znośna. - W rzeczywistości była okropna. Na Atlantyku wpadali w jeden sztorm po drugim, statek wznosił się i opadał na falach do tego stopnia, że Grey marzył, by w końcu zatonął i żeby się to wszystko skończyło. Teraz jednak nie zamierzał marnować czasu na bezsensowne pogawędki. - Tuż przed wyjazdem z kolonii Karolina Północna miałem dość niezwykłe spotkanie - powiedział, uznawszy, że Germain jest wystarczająco przytomny, by go wysłuchać. - Proszę mi pozwolić o nim opowiedzieć. Germain był i próżny, i małostkowy. Sztukę politycznej jednoznaczności doprowadził do perfekcji, ale gdy chciał, potrafił dogłębnie zbadać jakąś sprawę. Zdarzało się to najczęściej wtedy, gdy uważał, że może wyciągnąć z sytuacji jakieś korzyści dla siebie. Wzmianka o Terytorium Północno-Zachodnim przyciągnęła jego niekłamaną uwagę. - Rozmawiał pan później jeszcze z tym Beauchampem? Przy łokciu Germaina stał ledwo napoczęty trzeci kieliszek brandy. - Nie, przekazał swoją wiadomość. Dalsza konwersacja nie przyniosłaby niczego nowego, ponieważ najwyraźniej nie miał upoważnień do samodzielnego działania. A gdyby zamierzał odkryć tożsamość swoich zwierzchników, uczyniłby to wcześniej. Germain ujął kieliszek, ale nie pił. Trzymał go w rękach i obracał, co miało mu pomóc w myśleniu. Kieliszek był gładki, nie rżnięty, nosił ślady ust Germaina. - Czy pan zna tego człowieka? Dlaczego dotarł konkretnie do pana? Nie, nie jest głupi, pomyślał Grey. - Poznałem go wiele lat temu - odrzekł spokojnie - gdy pracowałem z pułkownikiem Bowlesem. Nic na świecie nie skłoniło Greya do ujawnienia prawdziwej tożsamości Percy’ego. Percy był - cóż, wciąż jest - przyrodnim bratem jego i Hala, i tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i zdecydowaniu Greya nie doszło do potężnego skandalu, gdy Percy’ego uznano
za zmarłego. Niektóre skandale przechodzą do historii i przestają się liczyć, ale nie ten. Wyskubana brew Germaina uniosła się na wspomnienie Bowlesa, który przez wiele lat stał na czele Czarnej Izby Anglii. - Szpieg? - W głosie słychać było pewien niesmak. Szpiedzy to trywialna konieczność, ale nie coś, czego dżentelmen dotknąłby własnymi rękoma. - Może kiedyś, ale najwyraźniej awansował w świecie. Grey podniósł swój kieliszek, łyknął zdrowo - ostatecznie była to bardzo dobra brandy odstawił go i wstał, by się pożegnać. Nie zamierzał poganiać Germaina; należało powierzyć mu sprawę i mieć nadzieję, że własny interes skłoni go, by się tym zajął. Zostawił Germaina siedzącego na krześle, wpatrzonego w zamyśleniu w pusty kieliszek. Wziął pelerynę z rąk urzędnika o miękkich wargach, który przelotnie musnął jego dłoń. *** Otulając się peleryną i nasuwając mocniej kapelusz wobec coraz silniejszego wiatru, stwierdził, że nie zostawi jednak tej sprawy wyłącznie na łasce kapryśnego poczucia odpowiedzialności Germaina. Germain był sekretarzem stanu do spraw amerykańskich, to prawda, ale ta sprawa nie dotyczyła jedynie Ameryki. W gabinecie lorda Northa było jeszcze dwóch innych sekretarzy stanu: jeden odpowiedzialny za Departament Północy, czyli za Europę, drugi odpowiedzialny za Departament Południa, czyli resztę świata. Wolałby w ogóle nie mieć nic do czynienia z lordem Germainem, jednak zarówno ze względów protokolarnych, jak i politycznych nie mógł pójść wprost do lorda Northa, jak w pierwszej chwili zamierzał. Da Germainowi dzień, a potem odwiedzi ministra Departamentu Południa Thomasa Thynne'a, wicehrabiego Weymouth, i przedstawi mu propozycję pana Beauchampa. Minister Departamentu Południa był odpowiedzialny za kontakty z katolickimi krajami Europy, a zatem należały do niego również wszelkie sprawy związane z Francją. Jeśli obaj ci ludzie postanowią zająć się tą sprawą, niewątpliwie dotrze ona do lorda Northa, a wtedy North albo jeden z jego ministrów przyjdzie do Greya. Wzdłuż Tamizy przemieszczała się burza; widział kłęby czarnych chmur, gotowych rozpętać kataklizm wprost nad budynkami parlamentu. - Trochę gromów i błyskawic dobrze by im zrobiło - mruknął do siebie Grey i zatrzymał dorożkę, ponieważ zaczęły padać pierwsze duże krople. Zanim przybył do „Befsztyka”, deszcz lał równo. Po trzech krokach od krawężnika do wejścia był kompletnie mokry. Starszy steward pan Bodley przyjął go, jak gdyby od jego ostatniej wizyty minął dzień, a nie półtora roku. - Dziś zupa żółwiowa z sherry, milordzie - poinformował Greya, gestem każąc służącemu
zabrać mokry kapelusz i pelerynę. - Bardzo rozgrzewa żołądek. A potem może kotlet z jagnięcia z młodymi kartoflami? - Doskonale, panie Bodley - odpowiedział Grey, uśmiechając się. Zajął miejsce w jadalni, gdzie buzujący ogień na kominku i chłodne białe nakrycia działały na niego uspokajająco. Jednak pochylając się, by pan Bodley mógł mu założyć serwetkę pod szyją, zauważył nowy dodatek do ozdób w pokoju. - Któż to jest? - spytał zaskoczony. Obraz zajmujący prominentne miejsce na przeciwnej ścianie ukazywał poważnego Indianina, ubranego w strusie pióra i haftowane draperie. Obraz wyglądał bardzo dziwnie, szczególnie że po jego obu stronach wisiały surowe portrety kilku szanowanych i w większości nieżyjących członków klubu. - Och, to pan Brant, oczywiście - powiedział pan Bodley, tonem sugerującym, że nie całkiem akceptuje obecność obrazu. - Pan Joseph Brant. Gdy przebywał w Londynie w zeszłym roku, pan Pitt przyprowadził go tu na obiad. - Brant? Pan Bodley uniósł brwi. Jak większość londyńczyków zakładał, że każdy, kto był w Ameryce, musi oczywiście znać wszystkie inne mieszkające tam osoby. - Wydaje mi się, że jest wodzem Mohawków - powiedział, starannie wymawiając słowo „Mohawków”. - Przybył z wizytą do króla. - Ach, tak - mruknął Grey. Ciekaw był, kto był pod większym wrażeniem - król czy Indianin. Pan Bodley wycofał się, prawdopodobnie by przynieść zupę, ale po chwili wrócił i na obrusie przed Greyem położył list. - Przysłano to do pana na ręce sekretarza klubu, sir. - Tak? Dziękuję, panie Bodley. - Na widok pisma syna Grey poczuł ucisk w żołądku. Co takiego chce mu Willie powiedzieć, że nie wysłał tego ani na ręce babci, ani Hala? Coś, czego nikt inny nie powinien przeczytać - od razu udzielił sobie logicznej odpowiedzi. Lekko drżącą ręką ujął więc nóż do ryby, by otworzyć list. Czy chodziło o Richardsona? Halowi nie podobał się ten człowiek i nie akceptował faktu, że William dla niego pracuje, choć nie miał przeciw niemu niczego konkretnego. Może powinien był być trochę ostrożniejszy, wysyłając Williego tą konkretną ścieżką, bo przecież wiedział co nieco o ciemnym świecie wywiadu. Koniecznie jednak musiał pozbyć się Williego z Karoliny Północnej, zanim ten spotka twarzą w twarz albo Jamesa Frasera, albo Percy'ego zwącego się Beauchampem. Poza tym nadchodził moment, kiedy ojciec musi - bez względu na cenę - pozwolić
synowi podążyć przez świat własną drogą. Hal nieraz mu to powtarzał; dokładnie trzy razy pomyślał Grey z uśmiechem - zawsze wtedy, gdy jeden z chłopców Hala obejmował stanowisko w wojsku. Ostrożnie rozwinął list, jakby się bał, że może wybuchnąć. Napisany został starannie, co obudziło jego niepokój. Willie zazwyczaj pisał czytelnie, ale pozwalał sobie na przykład na kleksy. Lord John Grey Towarzystwo Popierania Angielskiego Befsztyka Od porucznika Williama lorda Ellesmere 7 września 1776 roku Long Island Kolonia Królewska Nowy Jork Drogi Ojcze! Muszę się zwierzyć z pewnej delikatnej sprawy. Takie zdanie sprawia, że każdemu rodzicowi zastyga krew w żyłach - pomyślał Grey. Czy Willie zrobił dziecko jakiejś młodej kobiecie, czy oddał się hazardowi i przegrał jakąś znaczną sumę, czy zachorował na chorobę weneryczną, czy wyzwał kogoś lub został wyzwany na pojedynek albo czy podczas zbierania informacji, gdy podążał do generała Howe'a, natrafił na coś niepokojącego? Grey sięgnął po wino i zapobiegawczo łyknął, zanim wrócił do czytania listu. Nic jednak nie mogło przygotować go na następne zdanie. Jestem zakochany w lady Dorothei. Grey zakrztusił się, plując winem na rękę, ale odesłał stewarda, który pospieszył ku niemu z ręcznikiem. Wytarł po prostu dłoń o spodnie i pospiesznie czytał dalej. Od pewnego czasu oboje byliśmy świadomi rodzącego się między nami obopólnego zainteresowania. Wahałem się jednak przed wszelkimi deklaracjami, wiedząc, że wkrótce wyjadę do Ameryki. Jednak tydzień przed moim wyjazdem znaleźliśmy się niespodziewanie sami w ogrodzie podczas balu u lady Belvedere. Piękno otoczenia, romantyczna atmosfera wieczoru oraz przyprawiająca o zawrót głowy bliskość damy wzięły górę nad moim
rozsądkiem. - Jezus Maria - powiedział na głos lord John. - Nie rozdziewiczyłeś jej chyba pod krzakiem, na litość boską! Dostrzegł zainteresowane spojrzenie mężczyzny, który w pobliżu jadł obiad, zakaszlał i wrócił do listu. Rumienię się ze wstydu, przyznając, że moje uczucia opanowały mnie do takiego stopnia, że waham się przelać je na papier. Oczywiście przeprosiłem, choć nie ma naturalnie wystarczających przeprosin za tak niehonorowe postępowanie. Lady Dorothea nie tylko szczodrze udzieliła swego wybaczenia, ale i zdecydowanie nalegała, bym nie szedł od razu do jej ojca, jak początkowo zamierzałem. - Bardzo rozsądnie, Dottie - mruknął Grey, aż za dobrze wyobrażając sobie, jak jego brat zareagowałby na takie nowiny. Miał nadzieję, że Willie rumieni się z powodu pewnej nieostrożności, nieprowadzącej jednak do... Zamierzałem poprosić Ojca, by w przyszłym roku wstawił się za mną u wuja Hala, gdy wrócę do domu i będę w stanie poprosić o rękę lady Dorothei. Dowiedziałem się jednak właśnie, że otrzymała ona propozycję od wicehrabiego Maxwella i że wuj Hal poważnieją rozważa. Nie chciałbym w żaden sposób plamić honoru damy, ale w tych okolicznościach oczywiście nie może ona wyjść za Maxwella. Chodzi ci o to, że Maxwell odkryje, iż nie jest dziewicą, pomyślał ponuro Grey, i rankiem po nocy poślubnej przybiegnie, by powiedzieć o tym Halowi. Przetarł dłonią twarz i czytał dalej. Słowa nie są w stanie wyrazić moich wyrzutów sumienia z powodu tego postępku, Ojcze, i nie mogę prosić o wybaczenie, że tak poważnie Ojca zawiodłem, bo na nie nie zasługuję. Nie dla mnie samego, ale dla niej błagam, by Ojciec porozmawiał z księciem. Mam nadzieję, że zechce wysłuchać mojej prośby i pozwoli na nasze zaręczyny, bez konieczności informowania go o sprawach, które mogą zdenerwować damę. Najpokorniejszy syn marnotrawny
William Grey opadł na oparcie krzesła i zamknął oczy. Pierwszy szok powoli mijał, więc nadeszła pora, by rozważyć ten problem. To powinno być możliwe. Nie będzie przeszkód w małżeństwie Williama i Dottie. Choć formalnie są kuzynami, nie ma między nimi żadnych więzów krwi. William był jego synem we wszystkich istotnych aspektach, ale nie przez krew. I choć Maxwell był młody, zamożny i bardzo odpowiedni, William był earlem, dziedzicem tytułu baroneta - i zdecydowanie nie był biedny. Nie, pod tym względem wszystko było w porządku, ponadto Minnie bardzo lubi Williama. Hal i chłopcy... No cóż, jeśli nigdy nie dowiedzą się o zachowaniu Williama, powinni być przychylni. Z drugiej strony, gdyby któryś z nich to odkrył, William będzie miał szczęście, jeśli zostanie jedynie wysmagany pejczem i ujdzie z połamanymi kośćmi - tak samo zresztą Grey. Hal będzie oczywiście bardzo zaskoczony. Gdy Willie przebywał w Londynie, kuzynostwo widywali się często, ale William nigdy nie mówił o Dottie w sposób, który wskazywałby, że... Wziął list, przeczytał jeszcze raz, i jeszcze raz. Odłożył go na stół i wpatrywał się w niego zwężonymi oczyma, myśląc intensywnie. - Nie wierzę w to nic a nic - powiedział w końcu na głos. - Co ty, u diabła, knujesz, Willie? Zgniótł list, z pobliskiego stołu wziął świecznik, przepraszając skinieniem głowy, i podpalił kartkę. Na ten widok natychmiast pojawił się steward z niewielkim porcelanowym naczyniem, do którego Grey wrzucił płonący papier. Razem patrzyli, jak rozpada się w popiół. - Pańska zupa, milordzie - powiedział pan Bodley i delikatnie rozwiewając dym serwetką, postawił przed nim parujący talerz. *** Ponieważ William był nieosiągalny, należało oczywiście skonfrontować się z jego partnerką w tym przestępstwie - niezależnie od tego, jakie to było przestępstwo. Im głębiej się nad tym zastanawiał, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że jakiekolwiek było to porozumienie, które wiązało Williama, dziewiątego earla Ellesmere, i lady Dorotheę Jacqueline Benedictę Grey, nie chodziło ani o miłość, ani o grzeszną namiętność. Jak jednak zdoła porozmawiać z Dottie, nie zwracając uwagi żadnego z jej rodziców? Nie mógł przecież czekać na ulicy, aż Hal i Minnie gdzieś sobie pójdą, zostawiając Dottie samą.
Zresztą nawet gdyby mu się jakoś udało przyłapać ją samą w domu i porozmawiać w cztery oczy, służba niewątpliwie zdradzi, że coś takiego się zdarzyło. Hal zaś - który względem córki był czujny jak mastyf względem kości - natychmiast zechce się dowiedzieć, o co chodzi. Odrzucił propozycję portiera, który chciał sprowadzić mu dorożkę, i poszedł piechotą do domu matki, zastanawiając się nad możliwymi sposobami. Może zaprosić Dottie na kolację? Byłoby jednak dziwne, gdyby takie zaproszenie nie obejmowało Minnie. Tak samo gdyby zaprosił ją do teatru albo opery. Często eskortował obie panie, ponieważ Hal nie był w stanie wysiedzieć przez całą operę, uważał też, że większość sztuk teatralnych to męczące bzdury. Droga prowadziła przez Covent Garden. Uchylił się zręcznie przed chluśnięciem wody, która miała zmyć liście kapusty i nadpsute jabłka z bruku koło straganu z owocami. W lecie na ziemi leżały tu zwiędnięte kwiaty. Przed świtem przywożono ze wsi świeże, które wypełniały plac zapachami i zielenią. Na jesieni czuć tu było zapachy miażdżonych owoców, psującego się mięsa i zgniecionych warzyw, które wskazywały na zmianę warty w Covent Garden. W ciągu dnia sprzedawcy zachwalali swój towar, targowali się, przekrzykiwali, przeganiali kieszonkowców, a wieczorem zwijali interes, by wydać połowę zysków w tawernach na ulicach Tavistock i Brydges. Gdy zapadała noc, Covent Garden stawało się terenem prostytutek. Widok dwóch z nich, które przybyły wcześniej i z nadzieją na klientów wędrowały wśród udających się do domu sprzedawców, oderwał na chwilę jego myśli od rodziny i skierował na wcześniejsze wydarzenia dnia. Tuż przed sobą miał początek ulicy Brydges; widział nawet dom, który stał na końcu ulicy, nieco w głębi, elegancki, dyskretny. To jest myśl - dziwki wiele wiedzą, a jeszcze więcej mogą się dowiedzieć, jeśli je odpowiednio zachęcić. Przez chwilę miał zamiar od razu odwiedzić Nessie, choćby tylko ze względu na przyjemność, jaką zapewniało jej towarzystwo. Ale nie, jeszcze nie. Zanim spuści własne psy, by zapolowały na tego królika, i zanim spotka się z Halem, musi się najpierw dowiedzieć, co wiadomo o Percym Beauchampie w bardziej oficjalnych kręgach. Było już zbyt późno na oficjalne wizyty. Wyśle jednak bilecik, wyznaczając spotkanie, a rano odwiedzi Czarną Izbę.
15. Czarna Izba
Grey zastanawiał się, jaka to romantyczna dusza nadała nazwę Czarnej Izbie. A może wcale nie była to nazwa romantyczna, może dawni szpiedzy zmuszeni byli przebywać w pozbawionej okien dziurze pod schodami w Whitehall i stąd pochodzi nazwa. W tych czasach Czarna Izba oznaczała raczej rodzaj zajęcia niż jego miejsce. Wszystkie stolice Europy i całkiem sporo mniejszych miast miało swoje Czarne Izby. Były to placówki, w których przechwytywano pocztę albo po prostu kontrolowano przesyłki dyplomatyczne, odszyfrowywano je z mniejszym lub większym sukcesem, a następnie przesyłano informację do osoby lub instytucji, która jej potrzebowała. Gdy pracował tam Grey, Czarna Izba Anglii zatrudniała czterech dżentelmenów, nie licząc urzędników i gońców. Obecnie było ich więcej, rozlokowanych w różnych dziurach i zaułkach przy Pall Mail. Centrum takich operacji był jednak wciąż pałac Buckingham. Oczywiście centrum to nie mieściło się w żadnym pięknie wyposażonym pomieszczeniu służącym rodzinie królewskiej, sekretarzom, gospodyniom, kamerdynerom czy innym przedstawicielom służby, niemniej jednak nadal znajdowało się w pałacu. Grey minął strażnika przy tylnym wejściu, skinąwszy mu głową. Włożył mundur z insygniami podpułkownika, by łatwiej mu było wejść. Podążył brudnawym, źle oświetlonym korytarzem, w którym dominował zapach pasty do podłóg zmieszany ze słabym odorem gotowanej kapusty i przypalonego ciasta, co obudziło w nim pewną nostalgię. Trzecie drzwi po lewej były uchylone; wszedł do środka, nie pukając. Oczekiwano go. Arthur Norrington powitał go, nie wstając, i wskazał mu krzesło. Grey znał Norringtona od lat, choć nie byli zaprzyjaźnieni. Z przyjemnością stwierdził, że nie zmienił się on w ogóle od ich ostatniego spotkania. Arthur był dużym, pulchnym mężczyzną, któremu wielkie, nieco wyłupiaste oczy i grube wargi nadawały wygląd ryby na lodzie, pełnej godności i patrzącej z wyrzutem. - Doceniam twoją pomoc, Arthurze - powiedział Grey, siadając. Na rogu biurka położył niewielką, ładnie opakowaną paczuszkę. - A to mały dowód mojej wdzięczności - dodał, wskazując paczkę gestem. Norrington uniósł cienką brew, wziął paczuszkę i rozpakował. - Och! - powiedział ze szczerym zachwytem. W dużych miękkich dłoniach obracał maleńką rzeźbę z kości słoniowej, podnosząc do oczu, by lepiej widzieć szczegóły. - Tsudżi? Grey wzruszył ramionami, zadowolony z efektu prezentu. Nie miał pojęcia o sztuce netsuke, znał jednak człowieka, który zajmował się miniaturami z kości słoniowej z Chin i Japonii. Jego również zaskoczyła delikatność i wysoki poziom artystyczny tego drobiazgu, ukazującego na wpół rozebraną kobietę w bardzo wymyślnej figurze erotycznej z nagim,
otyłym dżentelmenem, z włosami związanymi w koczek. - Obawiam się, że nie ma świadectwa pochodzenia - powiedział przepraszająco, ale Norrington machnął ręką, nie odrywając oczu od nowego cuda. Po chwili westchnął, najwyraźniej szczęśliwy, i wsunął drobiazg do wewnętrznej kieszeni żakietu. - Dziękuję milordzie - powiedział. - Jeśli zaś chodzi o temat twojego zapytania, obawiam się, że mamy stosunkowo niewiele materiałów na temat tajemniczego pana Beauchampa. Ruchem głowy wskazał dość zniszczoną nieopisaną skórzaną teczkę, leżącą na biurku. Grey widział, że w środku było coś okrągłego - nie papier. Teczka była przebita, a sznurek przeciągnięty przez otwory utrzymywał zawartość w środku. - Zaskakuje mnie pan, panie Norrington - powiedział uprzejmie i sięgnął po teczkę. Może jednak zobaczę, co macie, i wtedy... Norrington przycisnął teczkę palcami i zmarszczył brwi, starając się stworzyć wrażenie, że oficjalnych tajemnic nie można z nikim dzielić. Grey uśmiechnął się. - Daj spokój, Arthurze - powiedział. - Jeśli chcesz wiedzieć, co ja wiem o naszym tajemniczym panu Beauchampie - a zapewniam cię, że chcesz - to musisz pokazać mi wszystko, co o nim masz. Norrington odprężył się trochę i cofnął rękę, choć wciąż demonstrował niechęć. Unosząc brew, Grey wziął skórzaną teczkę i otworzył ją. Przedmiot w środku okazał się niewielkim, płóciennym woreczkiem; poza tym w teczce było tylko kilka stron papieru. Grey westchnął. - Coś kiepsko, Arthurze. Istnieją całe góry papieru na temat Beauchampa i z odsyłaczami do tego nazwiska. To prawda, że nie działał od wielu lat, ale ktoś powinien był poszukać. - Szukaliśmy - powiedział Norrington z dziwną nutą w głosie. Grey poderwał głowę. Stary Crabbot go pamiętał, więc szukaliśmy. Dokumenty zniknęły. Grey spiął się na ramionach, jakby ktoś zdzielił go batem. - To dziwne - powiedział spokojnie. - A zatem... Pochylił się nad teczką, choć chwilę trwało, nim uspokoił kłębiące mu się w głowie myśli na tyle, by zrozumieć, na co patrzy. Gdy tylko skupił się na leżących przed nim kartkach, zobaczył nazwisko Fraser, a na ten widok niemal stanęło mu serce. Jednakże nie Jamie Fraser - odetchnął z ulgą. Przełożył kartkę, przeczytał następną, wrócił. W sumie były tam cztery listy, z których tylko jeden został odszyfrowany w całości. Kolejny zaczęto, na marginesie znajdowały się czyjeś notatki. Zacisnął zęby; swego czasu był dobry w szyfrach, ale zbyt dawno nie działał na tym polu bitwy, by mieć wiedzę o obecnych francuskich idiomach, nie mówiąc już o indywidualnych cechach języka. Te listy zaś były autorstwa co najmniej dwóch ludzi, to było jasne.
- Przejrzałem je - powiedział Norrington i Grey podniósł wzrok. Wypukłe, brązowe oczy Arthura patrzyły na niego, zupełnie jakby ropucha patrzyła na tłustą muchę. - Formalnie jeszcze ich nie odszyfrowałem, ale mam ogólne pojęcie, o co w nich chodzi. Cóż, już wcześniej doszedł do wniosku, że będzie musiał to zrobić, więc przybył przygotowany, by wyjawić kilka spraw Arthurowi, najbardziej dyskretnemu znajomemu z Czarnej Izby. - Beauchamp to niejaki Percival Wainwright - powiedział wprost, zastanawiając się równocześnie, dlaczego ukrywa prawdziwe imię Wainwrighta. - Jest poddanym brytyjskim, był oficerem, aresztowano go za sodomię, ale nigdy nie postawiono go przed sądem. Uważano, że zmarł w Newgate, czekając na proces, ale - wygładził dłonią listy i zamknął teczkę - najwyraźniej tak się nie stało. Miękkie wargi Arthura ułożyły się w literę „o”. Przez chwilę Grey chciał poprzestać na tym. Ale nie, Arthur był uparty - gdy wyczuł temat, zachowywał się jak jamnik ścigający borsuka, więc jeśli resztę odkryje na własną rękę, od razu zacznie podejrzewać, że Grey przemilczał znacznie więcej. - Jest także moim przyrodnim bratem - oznajmił możliwie jak najbardziej obojętnym tonem i odłożył teczkę na biurko Arthura. - Spotkałem go w Karolinie Północnej. Arthurowi opadła szczęka, ale szybko zamknął usta i zamrugał. - Rozumiem. No cóż... rozumiem. - Owszem, rozumiesz - powiedział Grey. - Doskonale rozumiesz, dlaczego muszę poznać zawartość tych listów - wskazał teczkę - i to jak najszybciej. Arthur skinął głową, zacisnął wargi i wyjął listy. Gdy już raz uznał, że coś zasługuje na poważne potraktowanie, zachowywał się profesjonalnie. - Większość tego, co zdołałem odszyfrować, dotyczy przesyłek morskich - powiedział. Kontaktów w Indiach Zachodnich, towarów, które należy dostarczyć - zwykły szmugiel, ale na dużą skalę. Jeden odnośnik do bankiera w Edynburgu, nie udało mi się zrozumieć, jak jest z tym związany. Ale trzy listy wprost wymieniają jedno i to samo nazwisko. To oczywiście zauważyłeś. Grey nie zadał sobie trudu, by zaprzeczać. - Ktoś we Francji bardzo chce znaleźć człowieka o nazwisku Claudel Fraser - powiedział Arthur i uniósł brew. - Czy masz jakieś pojęcie, o kogo chodzi? - Nie - zaprzeczył Grey, choć niewątpliwie mógł się domyślać. - A czy wiadomo, kto chce go znaleźć i dlaczego? Norrington pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia dlaczego - powiedział wprost - jeśli zaś chodzi o to kto, to sądzę, że może to być jakiś francuski szlachcic. - Otworzył teczkę i ze znajdującego się tam płóciennego woreczka wyjął ostrożnie dwie woskowe pieczęcie. Jedną złamaną prawie na pół, drugą niemal nienaruszoną. Na obu widniał ptak na tle zachodzącego słońca. - Nie znalazłem jeszcze nikogo, kto by to rozpoznał. - Norrington popchnął jedną z pieczęci tłustym palcem. - Może ty? - Nie - powiedział Grey przez nagle wyschnięte gardło - ale możesz sprawdzić niejakiego barona Amandine. Wainwright wspomniał mi to nazwisko, mówiąc, że to jego osobisty znajomy. - Amandine? - Norrington zrobił zdziwioną minę - Nigdy o nim nie słyszałem. - Ani nikt inny - westchnął Grey i podniósł się. - Zaczynam się zastanawiać, czy on w ogóle istnieje. *** Idąc do domu Hala, wciąż się nad tym zastanawiał. Baron Amandine może istnieje, a może nie. Jeśli istnieje, może jest tylko fasadą kryjącą interesy kogoś ważniejszego. Jeśli nie istnieje, to sprawy stają się bardziej skomplikowane, a zarazem prostsze. Jeśli nie ma sposobu dowiedzieć się, kto stoi za tą sprawą, jedynym możliwym punktem zahaczenia jest Percy Wainwright. W żadnym z listów, które widział u Norringtona, nie wspomniano o Terytorium Północno-Zachodnim ani niczym innym związanym z propozycją złożoną przez Percy'ego. Nie było w tym nic dziwnego - powierzanie takiej informacji papierowi byłoby niezwykle ryzykowne, choć wiedział, że szpiegom się to zdarzało. Jeśli Amandine istniał i był bezpośrednio w to wplątany, najwyraźniej był i rozsądny, i ostrożny. Cóż, tak czy inaczej Hal musi się dowiedzieć o Percym. Może będzie coś wiedział albo zdoła się czegoś dowiedzieć na temat Amandine'a, bo miał we Francji wielu przyjaciół. Myśl o tym, co ma powiedzieć Halowi, przypomniała mu nagle o liście Williama, o którym niemal zapomniał wśród snutych tego poranka intryg. Odetchnął głęboko i zastanowił się. Nie, nie będzie o tym wspominać bratu, póki nie porozmawia z Dottie. Może uda mu się dopaść ją na dyskretne słówko i umówić się na późniejsze spotkanie. Jak się jednak okazało, gdy Grey pojawił się w Argus House, Dottie nie było w domu. - Pojechała na muzyczne popołudnie panny Brierley - poinformowała go bratowa, Minnie, gdy spytał uprzejmie, jak się czuje jego bratanica i chrzestna córka. - Jest obecnie bardzo towarzyska; przykro jej będzie, że cię nie spotkała. - Uniosła się na palcach i cmoknęła go. - Dobrze cię znów widzieć, John.
- I ciebie, Minnie - powiedział szczerze. - Czy Hal jest w domu? Uniosła oczy ku niebu. - Jest w domu od tygodnia, z podagrą. Jeszcze tydzień, a wrzucę mu do zupy truciznę. - Aha. To umacniało go w postanowieniu, by nie mówić mu o liście Williama. Hal w dobrym humorze budził strach nawet w zaprawionych żołnierzach i doświadczonych politykach, a Hal, który źle się czuje... Prawdopodobnie dlatego Dottie miała dość rozsądku, by wyjść z domu. Cóż, jego wieści i tak nie poprawią humoru Hala, pomyślał. Pchnął ostrożnie drzwi do gabinetu brata. Wiadomo było, że gdy Hal jest w złym humorze - a nic go nie drażniło bardziej niż dolegliwości fizyczne - potrafi rzucać różnymi przedmiotami, które znajdzie pod ręką. Hal spał jednak w fotelu przy kominku, a jego obandażowana stopa spoczywała na stołku. W powietrzu unosił się zapach jakiegoś silnego, cierpkiego lekarstwa, który tłumił zapach płonącego drewna, stopionego łoju i czerstwego chleba. Na tacy u boku Hala stał talerz zgęstniałej już, nienapoczętej zupy. Może Minnie głośno wyraziła swą groźbę, pomyślał Grey z uśmiechem. Poza nim i ich matką Minnie była jedyną osobą na świecie, która nie bała się Hala. Usiadł cicho, zastanawiając się, czy nie obudzić brata. Hal wydał mu się chory i zmęczony, znacznie chudszy niż zwykle - a i tak zazwyczaj był bardzo szczupły. Wyglądał co prawda elegancko nawet w samych spodniach i zniszczonej lnianej koszuli, z gołymi nogami i z szalem na ramionach, ale jego twarz wyraźnie mówiła o życiu, które upłynęło na walce. Serce Greya nagle wypełniła nieoczekiwana czułość; zaczął się zastanawiać, czy mimo wszystko powinien swoimi wiadomościami dokładać bratu zmartwień. Nie mógł jednak ryzykować, że Hal niespodziewanie dowie się skądinąd o niepożądanym zmartwychwstaniu Percy'ego. Trzeba go ostrzec. Zanim zdecydował, czy nie odejść i nie wrócić później, Hal nagle otworzył oczy. Jego spojrzenie było jasne i czujne; w oczach tak samo jasnoniebieskich jak oczy Greya nie było ani senności, ani roztargnienia. - Wróciłeś - powiedział, uśmiechając się z radością. - Nalej mi brandy. - Minnie mówi, że masz podagrę. - Grey rzucił wzrokiem na stopę Hala. - Czy doktorzy nie zalecają, by przy podagrze nie pić alkoholu? - Wstał jednak. - Zalecają - potwierdził Hal, podciągając się na fotelu i krzywiąc, bo ruch wywołał ból w stopie - ale sądząc po twoim wyrazie twarzy, powiesz mi coś, przy czym będę musiał się
napić. Najlepiej przynieś całą karafkę. *** Opuścił Argus House dopiero po kilku godzinach, nie przyjąwszy zaproszenia Minnie na obiad. Pogoda bardzo się popsuła; zapanował jesienny chłód, zaczynał wiać porywisty wiatr, a w powietrzu czuć było sól - to resztki nadmorskiej mgły odpływały ku wybrzeżu. Tego wieczoru lepiej byłoby siedzieć w domu. Minnie przeprosiła, że nie może zaoferować mu karety, ponieważ Dottie pojechała wziąć udział w muzycznym spotkaniu salonowym. Zapewnił ją, że chętnie pójdzie na piechotę, to pomaga mu w myśleniu. Rzeczywiście tak zazwyczaj było, ale tym razem przeszkadzał porywisty wiatr - szarpał połami peleryny i groził porwaniem kapelusza. Zaczynał już żałować, że nie złapał dorożki, gdy nagle zobaczył karetę brata, czekającą na podjeździe wielkiego domu w pobliżu Alexandra Gate. Konie przykryte były derkami, które chroniły je od wiatru. W tejże chwili usłyszał okrzyk „stryju Johnie!”, spojrzał więc ku domowi, z którego wybiegała właśnie jego bratanica Dottie. Wyglądała jak statek pod pełnymi żaglami dosłownie. Miała na sobie jedwabną, śliwkową, luźną suknię i różową pelerynę, które niepokojąco wydymał wiejący od tyłu wiatr. Pędziła ku niemu z taką prędkością, że mógł ją zatrzymać, tylko łapiąc w ramiona. - Czy jesteś dziewicą? - spytał bez wstępów. Otworzyła szerzej oczy, bez chwili wahania wyrwała jedno ramię i uderzyła go w twarz. - Co takiego?! - Przepraszam, to było dość obcesowe, przyznaję. - Spojrzał na czekającą na nią karetę i woźnicę, który sztywno patrzył przed siebie. Kazał mu zaczekać, wziął bratanicę pod rękę i skierował ku parkowi. - Dokąd idziemy? - Na mały spacer. Chcę ci zadać kilka pytań, a są one takiego rodzaju, że wolałbym, by nikt ich nie słyszał. Ty też byś wolała, zapewniam cię. Wciąż patrzyła szeroko otwartymi oczyma, ale nie protestowała. Przytrzymując kapelusik, ruszyła za nim. Pogoda i przechodnie sprawili, że zadał pytania, dopiero gdy znaleźli się w głębi parku, na względnie pustej ścieżce między przyciętymi w różne kształty krzewami i drzewami. Wiatr się na chwilę uspokoił, ale niebo ciemniało. Dottie zatrzymała się w cieniu krzewu przystrzyżonego na kształt lwa. - O co tu chodzi, stryju Johnie? Dottie odziedziczyła po matce jesienną kolorystykę; miała włosy jak dojrzała pszenica, a
na policzkach lekki rumieniec. O ile jednak twarz Minnie była wzruszająco ładna i łagodna, Dottie miała kości Hala i jego ciemne rzęsy. Jej uroda miała w sobie cień czegoś groźnego. Ujawniło się to w spojrzeniu, które rzuciła stryjowi. Pomyślał, że chyba nie zdziwiłoby go, gdyby Willie rzeczywiście się w niej zakochał. Gdyby. - Otrzymałem od Williama list, w którym daje mi do zrozumienia, że, hmm, może nie tyle cię przymusił, ile w każdym razie zachował się w sposób niegodny dżentelmena. Czy to prawda? Otworzyła usta, a na jej twarzy wyraźnie rysowało się przerażenie. - Co takiego?! Cóż, to oznaczało jeden kłopot mniej. Prawdopodobnie wciąż była dziewicą, nie musi więc wysyłać Williama do Chin, by zszedł z oczu jej braciom. - To było, jak mówię, napomknienie, nie opisał mi szczegółów. Chodź, pospacerujemy, bo zmarzniemy. - Ujął ją pod rękę i poprowadził ścieżką do niewielkiej oranżerii. Schronili się w westybulu, w którym jedyne okno wypełniał witraż przedstawiający świętą Agatę niosącą na tacy swoje odcięte piersi. Grey udawał, że przygląda się temu budującemu wizerunkowi, chcąc dać Dottie chwilę na uporządkowanie rozwianego wiatrem stroju i podjęcie decyzji, co zechce mu powiedzieć. - Cóż - zaczęła, zwracając się ku niemu z uniesioną twarzą - to prawda, że my... no... że pozwoliłam mu się pocałować. - Tak? Gdzie? To znaczy - dodał pospiesznie, widząc w jej oczach szok, co zresztą było interesujące, bo czy całkowicie niedoświadczona młoda dama ma świadomość, że może być całowana w inne miejsca niż usta lub dłoń? - Znaczy, gdzie w sensie geograficznym. Rumieniec na jej policzkach pogłębił się, zdała sobie bowiem sprawę, tak samo jak on, z czym się właśnie zdradziła. Nie spuściła jednak wzroku. - W ogrodzie lady Windermere. Oboje przyszliśmy do niej na wieczór muzyczny, kolacja nie była jeszcze gotowa, więc William zaproponował, byśmy się przeszli... i tak to się stało. To był taki piękny wieczór - dodała naiwnie. - Tak, on też o tym wspomina. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że dobra pogoda wywołuje zawrót głowy. Rzuciła mu niechętne spojrzenie. - Cóż, jesteśmy w sobie zakochani. Czy to chociaż powiedział? - I owszem - odrzekł Grey. - W gruncie rzeczy zaczął od tego stwierdzenia, zanim posunął się dalej do skandalicznych wyznań na temat twojej cnoty. Otworzyła szerzej oczy.
- On... co dokładnie powiedział? - spytała. - Dość, by mnie przekonać, jak miał nadzieję, bym od razu poszedł do twego ojca i przedstawił mu prośbę Williama o twoją rękę. - Och - odetchnęła jakby z ulgą i na chwilę odwróciła wzrok. - Cóż, czy zatem stryj to zrobi? - spytała. - A może już to zrobił? - dodała, rzucając mu spojrzenie pełne nadziei. - Nie, nic nie mówiłem twemu ojcu na temat listu Williama. Przede wszystkim uznałem, że lepiej porozmawiać najpierw z tobą i przekonać się, czy jesteś przychylna uczuciom Williama do tego stopnia, jak on sądzi. Zamrugała i uśmiechnęła się do niego promiennie. - To bardzo miło ze strony stryja, wielu mężczyzn nie przejmowałoby się opinią kobiety w takiej sytuacji. Ale stryj zawsze był taki troskliwy. Matka zawsze podkreśla życzliwość stryja. - Nie przesładzaj tego ciastka, Dottie - ostrzegł ją. - Więc mówisz, że chcesz wyjść za Williama? - Czy chcę?! - zawołała. - Pragnę tego najbardziej na świecie! Przyjrzał jej się spokojnie. Choć nie odwróciła wzroku, jej szyję i policzki zalał głęboki rumieniec. - Ach, tak? - powiedział, pozwalając, by zrozumiała, jak sceptycznie się do tego odnosi. - A dlaczego? Zamrugała. - Dlaczego? - Dlaczego - powtórzył cierpliwie. - Co jest takiego w charakterze czy, jak sądzę, w wyglądzie Williama, że skłania cię do pragnienia małżeństwa z nim - i to pospiesznego małżeństwa? Mógł zrozumieć, dlaczego jedno z nich albo nawet oboje żywili takie uczucia, ale po co ten pośpiech? Nawet gdyby William obawiał się, że Hal pozwoli na zaloty wicehrabiemu Maxwellowi, sama Dottie wie przecież doskonale, że uwielbiający ją ojciec nie zmusi jej do małżeństwa wbrew jej woli. - Ależ jesteśmy zakochani - powiedziała, choć tej teoretycznie żarliwej deklaracji nie towarzyszyła stosowna pewność w głosie. - A jeśli chodzi o jego charakter, cóż, stryju, stryj jest jego ojcem, musi więc znać jego... jego inteligencję - tryumfalnie znalazła właściwe słowo - jego uprzejmość, jego zmysł humoru - nabierała tempa - jego łagodność... Teraz z kolei to lord John się zdumiał. William niewątpliwie był inteligentny, obdarzony poczuciem humoru i życzliwy, ale „łagodność” to nie było słowo, które pierwsze przyszłoby
mu do głowy w odniesieniu do syna. Miał wszak świadectwo w postaci dziury w boazerii w jadalni jego matki, powstałej, kiedy podczas przyjęcia William cisnął jakimś towarzyszem o ścianę. Dziura nie została jeszcze naprawiona i Grey doskonale o niej pamiętał. Prawdopodobnie Willie inaczej zachowywał się w towarzystwie Dottie, ale jednak... - Jest wzorem dżentelmena - oświadczyła z entuzjazmem, chwyciwszy wiatr w żagle. - A jeśli chodzi o jego wygląd, cóż, podziwiają go wszystkie znane mi kobiety - taki wysoki, taki imponujący... Zauważył z pewnym chłodnym dystansem, że choć wymieniła kilka cech Williama, nie wspomniała o jego oczach. A przecież, pomijając jego rzeczywiście imponujący wzrost, oczy właśnie były chyba najbardziej uderzającą jego cechą. Głęboko niebieskie, o niezwykłym kształcie, nieco skośne jak u kota, były to w gruncie rzeczy oczy Jamiego Frasera - i ilekroć Willie patrzył na niego w pewien określony sposób, Johnowi ściskało się serce. Willie doskonale wiedział, jakie wrażenie robi na młodych kobietach jego spojrzenie, i nie wahał się tego wykorzystywać. Gdyby wpatrywał się tęsknym wzrokiem w oczy Dottie, to uległaby ich czarowi, czy była w nim zakochana, czy nie. A ta wzruszająca relacja o porywie uczuć w ogrodzie... po wieczorze muzycznym czy podczas balu... czy to u lady Belvedere, czy lady Windermere... Tak zajęły go własne myśli, że przez chwilę nie zdawał sobie sprawy, że przestała mówić. - Bardzo cię przepraszam - powiedział niezwykle grzecznie. - Dziękuję ci za tę pochwałę charakteru Williama, która niewątpliwie rozgrzewa ojcowskie serce. A jednak czemu aż tak pilnie dążycie do tego ślubu? Za rok czy dwa, oczywiście, William wróci do domu. - Może zginąć - powiedziała i w jej głosie usłyszał nagle prawdziwy strach. Tak prawdziwy, że przyciągnął jego uwagę. Wyraźnie przełknęła ślinę, unosząc dłoń do gardła. Nie zniosłabym tego - powiedziała nagle cicho. - Gdyby zginął, a my byśmy... nigdy nie mieli okazji, by... - Spojrzała na niego oczami pełnymi uczucia i prosząco oparła mu dłoń na ramieniu. - Muszę - powiedziała. - Naprawdę, stryju Johnie, nie mogę czekać. Chcę pojechać do Ameryki i wyjść za mąż. Otworzył usta ze zdumienia. Chęć małżeństwa to jedno, ale to...! - Nie mówisz poważnie! Nie sądzisz przecież, że twoi rodzice - a szczególnie ojciec kiedykolwiek zgodzą się na coś takiego! - Ojciec się zgodzi, jeśli właściwie przedstawisz mu sprawę. Ceni sobie twoje zdanie bardziej niż kogokolwiek innego - przekonywała go, lekko ściskając mu ramię. - A ty przecież najlepiej musisz rozumieć, jak przeraża mnie myśl, że coś mogłoby się przydarzyć Williamowi, zanim go znów zobaczę.
Pomyślał, że rzeczywiście jedyną rzeczą przemawiającą za nią było to uczucie pustki, które w jego sercu budziła sama wzmianka o możliwej śmierci Williama. To prawda, może zginąć, każdy może zginąć podczas wojny, a zwłaszcza żołnierz. To należało do ryzyka tego zawodu i nie mógłby przeszkodzić Williamowi w podjęciu tego ryzyka, choć sama myśl o tym, że zginąłby na skutek strzału w głowę, zostałby rozniesiony na kawałki przez kulę armatnią albo zmarł na skutek fluksji... Przełknął z trudem i zdecydowanie wcisnął tchórzliwe myśli na powrót do tej zamkniętej części mózgu, w której je zwykle trzymał. Odetchnął głęboko. - Dorotheo - oświadczył zdecydowanie - ja odkryję, co knujesz. Przyglądała mu się przez długą chwilę w zamyśleniu, jakby oceniając szanse. Uniosła lekko kącik ust, przymrużyła oczy, a przez jej twarz przemknęła odpowiedź, tak wyraźnie, jakby wypowiedziała te słowa głośno: „Nie, nie sądzę”. Ten wyraz twarzy był jedynie mgnieniem - natychmiast zastąpiło go oburzenie połączone z prośbą. - Stryju Johnie, jak stryj może oskarżać mnie i Williama, własnego syna, o... o... O co właściwie nas stryj oskarża? - Nie wiem - przyznał. - A zatem przemówi stryj do papy w naszym imieniu? Zrobi to stryj dla mnie? Proszę, dzisiaj? Dottie była urodzoną flirciarą. Mówiąc, pochyliła się ku niemu, by poczuł zapach fiołków w jej włosach. Pełnym wdzięku gestem ujęła palcami wyłogi jego peleryny. - Nie mogę - powiedział, próbując się odsunąć. - Nie teraz. Już dzisiaj przyprawiłem go o jeden wstrząs, kolejny mógłby go zabić. - Więc jutro - prosiła. - Dottie. - Ujął jej ręce i ze wzruszeniem stwierdził, że są zimne i drżą. Mówiła szczerze, ale czego ta szczerość dotyczyła, to inna sprawa. - Dottie - powtórzył łagodniej - nawet gdyby twój ojciec zgodził się wysłać cię do Ameryki, byś tam wyszła za mąż - a nie wyobrażam sobie, by zmusiło go do tego coś mniej doniosłego niż fakt, że jesteś brzemienna - to i tak nie da się wypłynąć przed kwietniem. Nie ma zatem potrzeby wpędzać Hala do grobu, mówiąc mu o tym, przynajmniej dopóki nie wyleczy się z obecnej choroby. Nie była zadowolona, ale musiała przyznać, że to, co mówi, ma sens. - Poza tym - dodał, puszczając jej dłonie - w zimie nie prowadzi się działań wojennych, wiesz o tym. Walki wkrótce ustaną i William będzie stosunkowo bezpieczny, nie musisz się o niego martwić. - Nie mówiąc oczywiście o nieszczęśliwych wypadkach, malarii, fluksji,
zakażeniu krwi, bójce w tawernie i piętnastu innych zagrażających jego życiu możliwościach, dodał w myślach. - Ale... - zaczęła, przerwała jednak i westchnęła. - Tak, zapewne stryj ma rację, mimo to przemówi stryj do papy niedługo, dobrze, stryju Johnie? Teraz z kolei on westchnął, ale uśmiechnął się do niej. - Przemówię, jeżeli rzeczywiście tego pragniesz. - W oranżerię uderzył silny podmuch wiatru, aż witrażowy wizerunek świętej Agaty zadrżał w ołowianej ramie. W dach uderzył nagły deszcz. Owinął się szczelniej peleryną. - Zaczekaj - powiedział. - Sprowadzę karetę. Walcząc z wiatrem, przytrzymując jedną ręką kapelusz, z pewnym niepokojem przypomniał sobie słowa, które do niej skierował: „nie wyobrażam sobie, by zmusiło go do tego coś mniej doniosłego niż fakt, że jesteś brzemienna”. Nie jest. A może? Nie. Uspokoił się. Zaszła w ciążę z kimś, chcąc skłonić ojca, by pozwolił jej poślubić kogoś innego? To bez sensu. Hal zmusiłby ją do małżeństwa z winnym tego mężczyzną, nim zdążyłaby powiedzieć „kot”. Chyba żeby wybrała kogoś, za kogo nie może wyjść, na przykład mężczyznę żonatego albo... Ale to nonsens. Co by powiedział William, gdyby przybyła do Ameryki w ciąży z innym mężczyzną? Nie. Nawet Brianna Fraser MacKenzie - najbardziej przerażająco pragmatyczna kobieta, jaką kiedykolwiek znał - nie zrobiłaby czegoś takiego. Uśmiechnął się do siebie na myśl o wspaniałej pani MacKenzie i jej próbie wciągnięcia go szantażem w małżeństwo, gdy spodziewała się dziecka. Zawsze był ciekaw, czy w rzeczywistości to dziecko jest dzieckiem jej męża. Może ona by coś takiego zrobiła - ale nie Dottie. Na pewno nie.
16. Konflikt niezbrojny Inverness, Szkocja, październik 1980 Stary kościół Świętego Szczepana stał spokojnie na brzegu rzeki Ness. Zniszczone kamienie na przykościelnym cmentarzu były świadectwem zasłużonego pokoju. Roger był świadom tego spokoju, który jednak na niego nie spływał. Krew wciąż tętniła mu w żyłach, a kołnierz koszuli zwilgotniał, choć dzień był chłodny. Przyszedł tu pieszo od parkingu przy High Street
w rekordowym tempie. Nazwała go tchórzem, na litość boską, nie żałując mu również innych epitetów, tyle że ten zabolał go najbardziej, a ona dobrze o tym wiedziała. Kłótnia rozpoczęła się poprzedniego dnia po kolacji. Wstawiła garnek do starego, kamiennego zlewu, odwróciła się, odetchnęła głęboko i poinformowała go, że była na spotkaniu w sprawie pracy w Północnoszkockim Zarządzie Elektrowni Wodnych. - Pracy? - powtórzył tępo. - Pracy - przytaknęła, mrużąc oczy. Miał dość przytomności umysłu, by nie wymknęło mu się odruchowo: „Przecież masz pracę”. Za to wydusił z siebie jego zdaniem dość neutralne „dlaczego?”. Nigdy nie była zwolenniczką spokojnej dyplomacji. - Bo jedno z nas musi pracować, a skoro nie ty, to ja. - Co to znaczy „musi pracować”? - spytał. Do diabła, miała rację, był tchórzem, bo dobrze wiedział, co chciała powiedzieć. - Na razie mamy dość pieniędzy. - Na razie - przytaknęła. - Na rok czy dwa, może więcej, jeżeli będziemy oszczędzać. Więc twoim zdaniem powinniśmy po prostu siedzieć tu na dupie, aż się nam skończą pieniądze? A potem co? Dopiero wtedy zaczniesz myśleć, co powinieneś robić? - Cały czas myślę - wydusił przez zaciśnięte zęby. To prawda, że od miesięcy robił niewiele więcej. Była oczywiście książka - spisywał pieśni, które zapamiętał z osiemnastego wieku, i opatrywał je komentarzami. Trudno jednak uznać to za pracę, nie będzie też z tego dodatkowych pieniędzy. - Tak? Ja też. - Odwróciła się do niego tyłem i odkręciła kran, albo żeby szum wody zagłuszył jego następne słowa, albo żeby wziąć się w garść. Woda przestała lecieć, a ona znów odwróciła się ku niemu. - Słuchaj - powiedziała, starając się przemówić mu do rozsądku. - Nie mogę dłużej czekać, nie mogę latami nic nie robić, a potem z marszu wrócić do zawodu. Minął już niemal rok od mojego ostatniego zajęcia i nie jestem w stanie czekać dłużej. - Nigdy nie mówiłaś, że chcesz wrócić do pracy na pełnym etacie. Jeszcze podczas pobytu w Bostonie, gdy już Mandy wyszła ze szpitala i dobrze się czuła, Brianna, pracując jako doradca, zrobiła kilka niewielkich projektów. Zdobył je dla niej Joe Abernathy. - Słuchaj - powiedział wtedy po przyjacielsku Rogerowi. - To jest niespokojny duch. Znam tę dziewczynę, ona musi być w ruchu. Ostatnio dzień i noc zajmowała się dzieckiem, prawdopodobnie od kiedy mała się urodziła. Od tygodni obraca się tylko wśród lekarzy,
szpitali i czepiających się jej dzieciaków. Musi się czymś zająć. A ja nie? - pomyślał wtedy Roger, ale nie mógł tego głośno powiedzieć. Przy jednym z kamieni nagrobnych starszy mężczyzna w kaszkiecie wyrywał chwasty i rzucał je na wielką stertę obok. Przyglądał się Rogerowi, który zawahał się i przystanął przy murze. Mężczyzna kiwnął mu głową przyjaźnie, ale się nie odezwał. Jesteś matką, chciał powiedzieć; chciał powiedzieć coś na temat bliskości między nią a dziećmi, chciał powiedzieć, że jej potrzebują jak powietrza, pożywienia i wody. Czasem czuł zazdrość, że on nie jest tak elementarną ich potrzebą. Jak ona może odrzucać taki dar? Próbował powiedzieć coś w tym rodzaju. Skutek był taki, jakby zapalił zapałkę w kopalni pełnej gazu. Odwrócił się nagle i wyszedł z cmentarza. Nie mógłby teraz rozmawiać z proboszczem; w ogóle nie może z nikim rozmawiać, najpierw musi się uspokoić i odzyskać głos. Skręcił w lewo i pomaszerował ulicą Huntly. Kątem oka widział fasadę kościoła Świętej Marii po drugiej stronie rzeki, jedynej katolickiej świątyni w Inverness. W pierwszej, bardziej racjonalnej fazie kłótni zrobiła pewien wysiłek, pytając, czy to jej wina. - Czy to o mnie chodzi? O to, że jestem katoliczką? Ja wiem, że to komplikuje sprawy. Wargi jej zadrżały. - Jem opowiedział mi o pani Ogilvy. Nie było mu do śmiechu, ale na to wspomnienie nie mógł się nie uśmiechnąć. Pracował w oborze, wrzucał widłami do taczki dobrze przemacerowany gnój, chcąc rozrzucić go po warzywniku. Jem pomagał mu własną łopatką. - Szesnaście ton, taczka po taczce równo? - śpiewał Roger, jeśli ten rodzaj chrypliwego dźwięku, który z siebie wydawał, można było nazwać śpiewem. - Z każdym dniem coraz więcej gówna - wykrzyknął Jem, starając się w miarę możności obniżyć głos do skali Tennessee Ernie Forda, wkrótce jednak gubiąc się w chichocie. W tym właśnie nieszczególnym momencie odwrócił się i stwierdził, że mają gości. Pani Ogilvy i pani MacNeil, filary Towarzystwa Dam Ołtarza i Herbaty przy Wolnym Kościele Północnym w Inverness. Znał je i doskonale wiedział, co tu robią. - Przyszłyśmy odwiedzić pańską żonę, panie MacKenzie - powiedziała pani MacNeil, uśmiechając się i wydymając wargi. Zastanawiał się, czy jej wyraz twarzy oznacza daleko posuniętą rezerwę, czy też boi się, by przez uchylone usta nie wypadła jej źle dopasowana sztuczna szczęka. - Ach, niestety pojechała do miasta. - Wytarł dłoń o dżinsy z zamiarem podania jej paniom, ale spojrzał na rękę, zmienił zdanie i tylko ukłonił się grzecznie. - Proszę jednak
wejść. Poproszę naszą pomoc, by zrobiła herbatę. Pokręciły głowami. - Nie widziałyśmy jeszcze pana żony w kościele, panie MacKenzie. - Pani Ogilvy wpatrywała się w niego podejrzliwie. Cóż, mógł się tego spodziewać. Mógł zyskać nieco na czasie, mówiąc na przykład, że dziecko było chore, ale nie było sensu - wcześniej czy później trzeba będzie stawić temu czoło. - Rzeczywiście - potwierdził uprzejmie, choć zesztywniał. - Moja żona jest katoliczką, w niedziele chodzi na msze do Świętej Marii. Kwadratowa twarz pani Ogilvy wydłużyła się ze zdumienia. - Pańska żona jest papistką?! - Dawała mu szansę, by zaprzeczył tym szalonym słowom. - Tak, właśnie tak. W takiej rodzinie się urodziła. - Nieznacznie wzruszył ramionami. Po tej bombie właściwie nie było już rozmowy. Panie zerknęły na Jema, spytały, czy chodzi do szkoły niedzielnej, wciągnęły powietrze, słysząc odpowiedź, spojrzały na Rogera jak bazyliszki, po czym odeszły. - Chcesz, żebym się przechrzciła? - spytała Bree podczas kłótni, i nie była to oferta. Nagle i gwałtownie zapragnął ją o to poprosić, tylko by się przekonać, czy z miłości do niego może się na to zdobyć. Ale religijne sumienie nigdy by mu na coś takiego nie pozwoliło; tym bardziej sumienie kochanka i męża. Ulica Huntly zmieniła się nagle w ulicę Bank i zniknął typowy dla dzielnicy handlowej ruch pieszych. Minął niewielki ogród upamiętniający pielęgniarki z czasów drugiej wojny światowej i jak zawsze pomyślał o Claire - choć tym razem nie ze zwykłym podziwem. A ty co byś powiedziała? - pomyślał. Doskonale wiedział, co by powiedziała. A w każdym razie po czyjej stronie by w tym wypadku stanęła. Ona przecież nie pozostała pełnoetatową mamą, prawda? Gdy Bree miała siedem lat, zaczęła studia medyczne, a ojciec Bree, Frank Randall, czy tego chciał, czy nie, zgodził się. Na tę myśl Roger zwolnił na chwilę kroku. Nic więc dziwnego, że Bree myśli... Minął Kościół Północny i uśmiechnął się słabo, myśląc o pani Ogilvy i pani MacNeil. Wiedział, że jeśli czegoś z tym nie zrobi, wrócą. Znał ten rodzaj nachalnej życzliwości. Boże drogi, jeśli się dowiedzą, że Bree zaczęła pracę i - według ich sposobu myślenia - porzuciła go z dwójką małych dzieci, to na zmianę zaczną mu znosić zapiekanki i pieczenie. To może nie byłoby nawet takie złe, pomyślał, oblizując wargi, tylko że równocześnie wściubiałyby nos we wszystko, co dzieje się w jego domu. A wpuszczenie ich do kuchni Brianny to więcej niż zabawa z dynamitem, to rozmyślne wrzucenie butelki nitrogliceryny w serce jego małżeństwa.
- Katolicy nie uznają rozwodów - poinformowała go kiedyś Bree. - Uznajemy morderstwo. Ostatecznie zawsze można się wyspowiadać. Po drugiej stronie rzeki wznosiła się jedyna anglikańska świątynia w Inverness - kościół Świętego Andrzeja. Jeden kościół katolicki, jeden kościół anglikański i aż sześć prezbiteriańskich. Wszystkie stały wzdłuż rzeki na przestrzeni kilkuset metrów. I to mówiło właściwie wszystko, co należało wiedzieć o podstawowych cechach Inverness. Powiedział to wszystko Bree, choć - przyznawał - nie wspominając o własnym kryzysie wiary. Nie pytała, to prawda. O mało nie przyjął święceń w Karolinie Północnej. Jednakże po traumatycznych wydarzeniach, które przerwały ceremonię, potem narodzinach Mandy, rozpadzie społeczności na Ridge, decyzji, by zaryzykować przejście przez kamienie - nigdy jakoś o tym nie wspomniał. Nawet kiedy wrócili, najważniejsze było serce Mandy, potem ułożenie sobie życia. Sprawa jego święceń zeszła na drugi plan. Sądził, że Brianna o tym nie wspomina, bo nie jest pewna, jak i co zamierza robić. Nie chciała, żeby wyglądało, że go popycha w jakimś kierunku. Fakt, że jest katoliczką, komplikował jego ewentualną posługę jako prezbitera w Inverness, on zaś nie mógł ignorować faktu, że gdyby został duchownym, utrudniłoby to jej życie - z czego ona też zdawała sobie sprawę. Skutek był taki, że gdy rozważali szczegóły swego powrotu, żadne z nich o tym nie mówiło. Rozmawiali o wszystkich sprawach praktycznych, by je w miarę możności jak najlepiej rozwiązać. Nie mógł wrócić do Oksfordu, chyba że potrafiłby przedstawić jako wyjaśnienie jakąś bardzo skomplikowaną historię. - Ze świata akademickiego nie można po prostu wypaść i wpaść w niego z powrotem wyjaśniał Bree i Joemu Abernathy, lekarzowi, który przez wiele lat przyjaźnił się z Claire, zanim postanowiła wrócić do przeszłości. - Można pójść na roczny urlop, to prawda, a nawet dłuższy, ale trzeba postawić sobie jakiś cel, a po powrocie mieć coś do pokazania - wyniki badań nadające się do publikacji. - Mógłbyś napisać bestseller o wojnie regulacyjnej - zauważył Joe Abernathy - albo o przygotowaniach do wojny o niepodległość na Południu. - Mógłbym - przyznał - ale nie byłaby to praca naukowa. - Uśmiechnął się, czując lekkie mrowienie w kostkach palców. Mógłby napisać książkę, jakiej nie napisał nikt inny, ale nie jako historyk. - Brak źródeł - wyjaśnił, ruchem głowy wskazując półki w gabinecie Joego, gdzie odbywali jedną z pierwszych narad wojennych. - Gdybym napisał książkę jako historyk, musiałbym wskazać źródła informacji, a jestem pewien, że nie ma żadnych zapisów odnoszących się do wydarzeń, w których uczestniczyłem. W wydawnictwie uniwersyteckim adnotacja „naoczne świadectwo autora” raczej by nie przeszła. Mógłbym tylko napisać
powieść. - Ten pomysł nie był zły, ale nie zrobiłby wrażenia na kolegach w Oksfordzie. Natomiast Szkocja... W Inverness - ani nigdzie w Highlands - ludzie nie pojawiali się ni stąd, ni zowąd. Ale Roger nie był nowym przybyszem - dorastał w domu w Inverness i wciąż mieszkało tam wiele osób, które go znały już jako dorosłego. Amerykańska żona i dzieci wyjaśniałyby jego nieobecność. - Tamtejszym ludziom właściwie jest wszystko jedno, co robiłeś, gdy cię nie było wyjaśnił. - Interesuje ich tylko to, co robisz, gdy jesteś. Dotarł już do wysepek na rzece Ness. Niewielki, spokojny park, rozplanowany na wysepkach odległych zaledwie o parę metrów od brzegu rzeki, składał się z ziemnych ścieżek i wysokich drzew, a o tej porze dnia było tu mało ludzi. Wędrował po ścieżkach, starając się wyczyścić mózg, napełnić go jedynie dźwiękiem płynącej wody, spokojem zachmurzonego nieba. Dotarł do końca wyspy i stał tam przez jakiś czas, nieświadomie odnotowując w pamięci śmieci, które zatrzymały się w gałęziach krzewów zwisających nad wodą. Martwe liście, ptasie pióra, szkielety ryb, gdzieniegdzie pudełko po papierosach, przyniesione przez wodę. Oczywiście myślał o sobie, o tym, co robił, co ludzie będą o nim myśleć... Dlaczego nigdy nie przyszło mu do głowy, by się zastanowić, co Brianna będzie robić, gdy wrócą do Szkocji. W retrospektywie było to oczywiste, choć głupie. Na Ridge Bree robiła... no, coś więcej, niż zazwyczaj robiły tam kobiety, to prawda. Trudno było nie myśleć o polowaniu na bizony, strzelaniu do dzikich indyków; była boską łowczynią, pogromczynią piratów. Ale robiła również to, co wszystkie kobiety: troszczyła się o rodzinę, karmiła, ubierała, pocieszała, a od czasu do czasu dawała im klapsa. Gdy Mandy była chora, a Brianna przeżywała żal po utracie rodziców, sprawa pracy nie była ważna, bo nic nie mogłoby jej oderwać od córki. Ale Mandy czuła się już dobrze, była nawet bulwersująco zdrowa - o czym świadczył szlak zniszczeń, jaki po sobie pozostawiała. Zakończyli męczące szczegóły związane z ustalaniem tożsamości w dwudziestym wieku, zakupili Lallybroch od banku, który był jego właścicielem, przenieśli się do Szkocji. Jem stopniowo przyzwyczajał się do pobliskiej wiejskiej szkoły, a młoda dziewczyna z tejże wioski przychodziła sprzątać i pilnować Mandy. A teraz Brianna zamierzała zacząć pracować. Roger poczuł się jak w piekle - w przenośni, jeśli nie dosłownie. *** Brianna nie mogła powiedzieć, że nie została ostrzeżona. Wchodziła w męski świat. Była to twarda praca i trudne przedsięwzięcie. Najtrudniejsze: kopanie tuneli, którymi biegły
kilometry kabli od turbin elektrowni wodnych. Mężczyzn, którzy je kopali, nazywano tygrysami tuneli. Wielu z nich było imigrantami z Polski i Irlandii, którzy przybyli tu w poszukiwaniu pracy w latach pięćdziesiątych. Czytała o nich, w biurze zarządu elektrowni wodnych oglądała ich zdjęcia - ubrudzone twarze, z których, jak u górników, wyglądały tylko białka oczu. Fotografie dokumentujące to współczesne osiągnięcie Szkocji, jej powód do dumy, pokrywały całe ściany w biurze. A przedtem z czego Szkocja była najbardziej dumna, zastanawiała się Brianna, z kiltu? Na tę myśl zdusiła śmiech, ale najwyraźniej jej wyraz twarzy zmiękł, bo pan Campbell, dyrektor do spraw kadr, uśmiechnął się do niej miło. - Ma pani szczęście, dziewczyno, za miesiąc będziemy mieli wakat w Pitlochry powiedział. - To wspaniale. - Trzymała na kolanach teczkę ze swoimi dokumentami. Nie chciał jej przejrzeć, co ją dość zdziwiło, ale i tak położyła ją przed nim na biurku i otworzyła. - Tu są moje... tak... - Wpatrywał się w leżący na biurku życiorys z otwartymi ustami, i to otwartymi tak szeroko, że widziała plomby w trzonowych zębach. Zamknął usta, spojrzał na nią ze zdumieniem, przeniósł wzrok na teczkę i powoli wyjął życiorys, jakby obawiając się, że pod nim może być coś jeszcze bardziej szokującego. - Sądzę, że mam wszystkie kwalifikacje - powiedziała, powstrzymując nerwową potrzebę gniecenia palcami spódnicy - wymagane na stanowisko inspektora. - Doskonale wiedziała, że tak właśnie jest; miała wystarczające kwalifikacje, żeby zbudować całą tę cholerną elektrownię wodną, nie tylko żeby ją nadzorować. - Inspektor... - powiedział słabo, zakaszlał i zarumienił się. Najwyraźniej dużo pali; czuła otaczający go zapach tytoniu. - Obawiam się, że doszło do nieporozumienia, moja droga. W Pitlochry potrzebujemy sekretarki. - Być może - powiedziała, ulegając jednak potrzebie gniecenia spódnicy - ale ja odpowiadam na ogłoszenie w sprawie stanowiska inspektora, i to o nie się ubiegam. - Ależ... moja droga... - kręcił głową, najwyraźniej przerażony - pani jest kobietą. - Jestem - powiedziała, i każdy z setek mężczyzn, którzy znali jej ojca, wychwyciłby stalowe brzmienie jego głosu i od razu się poddał. Pan Campbell niestety nie znał Jamiego Frasera, ale za chwilę miał się czegoś nauczyć. - Czy mógłby pan wytłumaczyć mi dokładnie, który aspekt pracy inspektora wymaga penisa? Oczy wyszły mu z orbit, a twarz przybrała kolor korali indyka w okresie godowym. - To... pani... to znaczy... - Z widocznym wysiłkiem opanował się na tyle, by odezwać się uprzejmie, choć na jego twarzy wciąż malował się szok. - Pani MacKenzie, nie jest mi obce
pojęcie ruchu wyzwolenia kobiet, mam własne córki. - Uniesiona brew mówiła: i żadna z nich nie odważyłaby się powiedzieć mi czegoś podobnego. - Nie o to chodzi, że moim zdaniem jest pani niekompetentna. - Spojrzał na otwartą teczkę, uniósł brwi i zdecydowanie ją zamknął. - To... chodzi o środowisko pracy. Nie jest odpowiednie dla kobiety. - Czemu nie? Odzyskiwał już panowanie nad sobą. - Warunki są często bardzo trudne, w sensie fizycznym, i mówiąc szczerze, pani MacKenzie, mężczyźni, z którymi miałaby pani do czynienia, są nieokrzesani. Firma nie może z pełną świadomością - i w poczuciu odpowiedzialności - wystawiać na ryzyko pani bezpieczeństwa. - Zatrudniacie mężczyzn, którzy byliby zdolni zaatakować kobietę? - Nie, my... - Macie miejsca pracy, które są niebezpieczne? Zatem tym bardziej potrzebujecie inspektora. Prawda? - Strona prawna... - Jestem na bieżąco z wszystkimi przepisami dotyczącymi elektrowni wodnych oświadczyła zdecydowanie i wyciągnęła z torby folder zawierający przepisy - najwyraźniej wielokrotnie czytany - wydany przez Zarząd Rozwoju Terenów Górskich i Wysp. - Potrafię wskazać problemy i potrafię powiedzieć, jak je rozwiązać w możliwie oszczędny sposób. Pan Campbell sprawiał wrażenie osoby głęboko nieszczęśliwej. - Słyszałam, że nie macie wielu starających się o to stanowisko - dokończyła. - Ściśle mówiąc, nikogo prócz mnie. - Mężczyźni... - Mężczyźni? - Nadała temu słowu akcent rozbawienia. - Pracowałam już z mężczyznami. Dobrze sobie z nimi radzę. Spojrzała na niego, nie mówiąc już nic więcej. Wiem, jak to jest zabić człowieka, pomyślała, wiem, jakie to łatwe, a ty nie wiesz. Nie zdawała sobie sprawy, że zmienił się wyraz jej twarzy, ale Campbell zbladł trochę i odwrócił wzrok. Przez ułamek sekundy zastanowiła się, czy Roger odwróciłby wzrok, gdyby w jej oczach zobaczył tę wiedzę, nie była to jednak pora, by myśleć o takich sprawach. - Może pokaże mi pan jakiś plac budowy - powiedziała uprzejmie - a potem jeszcze porozmawiamy. *** W siedemnastym wieku kościół Świętego Szczepana wykorzystywano jako chwilowe
więzienie dla złapanych zwolenników króla Jakuba. Według niektórych doniesień na cmentarzu wykonano egzekucje dwóch z nich. Pomyślał, że to nie jest najgorszy widok na ostatnie chwile na świecie: szeroka rzeka, bezkresne niebo, które spotykają się w morzu. Panował tu spokój; wiatr, chmury i woda, mimo stałego ruchu, tworzyły taką atmosferę. - Jeśli kiedyś znajdziesz się w środku paradoksu, możesz być pewien, że stoisz na granicy prawdy - powiedział mu kiedyś przybrany ojciec. - Nawet jeśli nie wiesz, jaka ona jest - dodał z uśmiechem - jest właśnie tam. Proboszcz Świętego Szczepana, doktor Weatherspoon, też mógł się podzielić kilkoma aforyzmami. - Gdy Bóg zamyka drzwi, otwiera okno. Tak, problem polegał na tym, że to konkretne okno otwierało się na dziesiątym piętrze, a Roger nie był pewien, czy Bóg dostarcza spadochrony. - Dostarczasz? - spytał, unosząc wzrok w niebo nad Inverness. - Słucham? - zapytał zaskoczony zakrystian, wychylając się zza kamienia nagrobnego, za którym pracował. - Przepraszam - skonsternowany Roger uniósł dłoń - po prostu mówiłem do siebie. Starszy mężczyzna ze zrozumieniem pokiwał głową. - Tak, tak, proszę się nie przejmować. Martwić się trzeba wtedy, kiedy się zaczyna dostawać odpowiedzi. - Zaśmiał się chrapliwie i zniknął za kamieniem. Roger zszedł z położonego wysoko cmentarza na poziom ulicy i powoli powędrował w stronę parkingu. Cóż, zrobił pierwszy krok. Powinien był go zrobić dawno. Bree miała rację, w pewnym stopniu rzeczywiście był tchórzem, ale w końcu uczynił ten krok. Trudności nie zostały jeszcze rozwiązane, ale sam fakt, że mógł je przedstawić komuś, kto rozumiał i współczuł mu, przyniósł mu wielką ulgę. - Będę się za pana modlił - powiedział doktor Weatherspoon, na pożegnanie ściskając mu dłoń. To też niosło ulgę. Zaczął wspinać się po wilgotnych, betonowych stopniach na parking, szukając w kieszeni kluczyków. Nie mógł powiedzieć, by czuł wewnętrzny spokój, jeszcze nie, ale był znacznie bardziej pojednawczo nastawiony w stosunku do Bree. Teraz mógł pojechać do domu i powiedzieć jej... Nie, do diabła, nie mów, jeszcze nie. Najpierw powinien sprawdzić. Nie musiał tego robić, wiedział, że ma rację. Ale musi to mieć w rękach, musi móc pokazać to Bree. Odwracając się nagle na pięcie, minął zdziwionego strażnika parkingu, zbiegł po dwa
stopnie naraz i przemierzył ulicę Huntly tak szybko, jakby szedł po rozżarzonych węglach. Na chwilę zatrzymał się u Foxa, wyszukał w kieszeni bilon i zadzwonił z automatu do Lallybroch. Annie odpowiedziała jak zwykle niegrzecznie, mówiąc „tk” tak niedbale, że brzmiało to jak pyknięcie. Nie zawracał sobie głowy pouczaniem jej, jak należy odbierać telefon. - Mówi Roger. Powiedz pani, że jadę do Oksfordu, żeby coś odnaleźć. Zostanę tam na noc. - Mhmm - powiedziała i odłożyła słuchawkę. *** Chętnie walnęłaby Rogera w głowę jakimś tępym przedmiotem, może czymś w rodzaju butelki szampana. - Dokąd pojechał? - spytała, choć wyraźnie słyszała, co powiedziała Annie MacDonald. Annie wzruszyła wąskimi ramionami, dając poznać, że rozumie retoryczny charakter tego pytania. - Do Oksfordu - powtórzyła. - Do Anglii. - Ton jej głosu wyraźnie świadczył, że uważa zachowanie Rogera za skandaliczne. Nie tylko pojechał szukać czegoś w starej książce, a już to samo w sobie byłoby dziwne - choć niewątpliwie był uczonym, a ci robią różne rzeczy - ale w dodatku porzucił żonę i dzieci bez zapowiedzi i uciekł za granicę. - Powiedział, że wróci jutro - dodała, wyraźnie pełna wątpliwości. Wyjęła butelkę szampana, zapakowaną w specjalną torbę, i trzymała ją ostrożnie, jakby bała się, że wybuchnie. - Czy powinnam to włożyć w lód? - W lód? Och nie, nie wkładaj tego do zamrażarki, tylko do lodówki. Dziękuję, Annie. Annie zniknęła w kuchni, a Brianna stała przez chwilę w pełnym przeciągów holu, starając się odzyskać kontrolę nad swoimi uczuciami, zanim pójdzie do Jema i Mandy. Dzieci, jak to dzieci, miały niezwykle wyczulone ucho, jeśli chodzi o rodziców. Wiedziały już, że coś jest nie tak między nią a Rogerem. A jeśli w dodatku ojciec nagle znika, na pewno nie wpłynie to pozytywnie na ich poczucie bezpieczeństwa. Czy w ogóle powiedział im do widzenia, zapewnił, że wróci? Nie, oczywiście nie. - Cholerny egoista, egocentryk - mruknęła. Nie potrafiła znaleźć satysfakcjonującego dalszego ciągu, warknęła więc po prostu „cham” i parsknęła niechętnym śmiechem. Nie tylko ze względu na głupotę takiego słowa, ale również uświadamiając sobie, że ma to, czego chciała. To prawda, nie mógł powstrzymać jej przed podjęciem pracy, a gdy już raz pogodzi się ze zmianami, jakie to przyniesie, na pewno się przyzwyczai. - Mężczyźni nienawidzą, jak coś się zmienia - powiedziała jej kiedyś matka - chyba że to
ich pomysł, oczywiście. Ale czasami można tak zrobić, żeby wierzyli, iż to właśnie jest ich pomysł. Może powinna była podejść do tej sprawy mniej bezpośrednio. Może powinna była sprawić, by Roger uwierzył przynajmniej w to, że ma w tej sprawie coś do powiedzenia, choć oczywiście nie zdołałaby go przekonać, że to był jego pomysł. Nie miała jednak nastroju, by podejmować jakieś gierki, nawet tylko próbować dyplomatycznego podejścia. Jeśli zaś chodzi o to, co ona zrobiła jemu... cóż, znosiła jego nieruchawość, jak długo mogła, a potem z premedytacją zepchnęła go ze skały. - I wcale nie czuję się z tego powodu winna - poinformowała wieszak na płaszcze. Powoli odwiesiła płaszcz, sprawdzając kieszenie, czy nie ma tam zużytych chusteczek i pogniecionych karteczek. No dobrze, więc wyjechał, ponieważ poczuł się dotknięty. Chciał się jej odwzajemnić za to, że wróciła do pracy? A może rozgniewał się o to, że nazwała go tchórzem? To mu się nie podobało - oczy mu pociemniały i niemal stracił głos. Silne uczucia sprawiały, że nie mógł z siebie wydać dźwięku, całkiem dosłownie, bo sztywniała mu tchawica. Ona zrobiła to jednak celowo, znała czułe punkty Rogera, tak samo jak on znał czułe punkty jej. Na tę myśl zacisnęła wargi, a równocześnie dotknęła palcami czegoś twardego. Była to stara muszla, zwinięta i gładka, wybielona przez słońce i wodę. Roger znalazł ją na kamieniach nad Loch Ness i dał jej. - Żebyś miała gdzie mieszkać, gdy będziesz musiała się ukryć - powiedział, uśmiechając się, ale równocześnie zdradził go chrapliwy głos. Delikatnie objęła muszlę palcami i westchnęła. Roger nie był drobiazgowy, nigdy. Nie pojechał do Oksfordu - znów poczuła, choć niechętnie, rozbawienie na myśl o tym, jak Annie była zaszokowana wyjazdem „do Anglii” tylko po to, by zrobić jej na złość. Musiał więc tam pojechać w jakimś konkretnym celu. Niewątpliwie ich kłótnia coś w nim obudziła, a to ją co nieco martwiło. Od samego powrotu borykał się z różnymi problemami. Ona także, oczywiście: chorobą Mandy, decyzjami, gdzie zamieszkać, wszystkimi drobnymi szczegółami związanymi z przeniesieniem rodziny w czasie i przestrzeni. Wszystko to zrobili razem. Były jednak takie sprawy, z którymi musiał uporać się sam. Dorastała jako jedynaczka, tak samo jak on. Wiedziała, jak to jest: żyje się w dużej mierze we własnej głowie. Ale, do cholery, to, z czym żył we własnej głowie, zżerało go na jej oczach. A skoro nie zamierzał jej powiedzieć, co to jest, to znaczy, że albo uznał to za sprawę zbyt osobistą, by o niej mówić - a to ją drażniło, ale mogła z tym żyć - albo uważał, że
jest to zbyt niepokojące, zbyt niebezpieczne, by się z nią dzielić. Tego zaś niewątpliwie nie zamierzała tolerować. Zacisnęła palce na muszli, teraz więc wyprostowała je nie bez trudu, próbując się uspokoić. Słyszała dzieci na górze w pokoju Jema. Czytał coś Mandy, chyba o człowieku z piernika. Nie słyszała wyraźnie słów, ale wychwytywała rytm, podkreślany przez podniecone okrzyki Mandy: bum! bum! Nie ma sensu im przerywać. Będzie dość czasu, by im powiedzieć, że tatuś nie wróci na noc. Jeśli uda jej się powiedzieć to rzeczowym tonem, nie będą się martwić. Od kiedy wrócili, nigdy ich nie opuszczał, ale gdy mieszkali na Ridge, często znikał na polowaniu z Jamiem lub Ianem. Mandy tego nie pamięta, ale Jem... Zamierzała wejść do swego gabinetu, tymczasem jednak ruszyła przez hol i otwarte drzwi do gabinetu Rogera. Był to stary pokój zarządu farmy, w którym przez wiele lat wuj Ian prowadził sprawy majątku, przedtem przez krótki czas robił to jej ojciec, a jeszcze przedtem dziadek. Teraz należał do Rogera. Spytał, czy nie chciałaby zająć tego pokoju, powiedziała jednak „nie”. Lubiła małą bawialnię po drugiej stronie holu, ze słonecznymi oknami i cieniem starej, żółtej róży, obrastającej ścianę domu, dającej kolor i zapach. Poza tym jednak po prostu czuła, że tamten pokój to męskie miejsce. Miał czystą, wyszorowaną drewnianą podłogę i wygodne, stare półki. Na górnej półce Roger znalazł starą księgę rachunkową z 1776 roku. Sfatygowana płócienna oprawa chroniła cierpliwie i dokładnie spisywane szczegóły życia na górskiej farmie. Ćwierć funta nasion srebrnej jodły, kozioł rozpłodowy, sześć królików, trzydzieści worków sadzeniaków... Czy to pisał jej wuj? Nie wiedziała, bo nigdy nie widziała próbki jego pisma. Zastanawiała się z pewnym wewnętrznym drżeniem, czy rodzicom udało się wrócić do Szkocji, tutaj, czy spotkali się znów z Ianem i Jenny, czy jej ojciec siedział w tym pokoju, raz jeszcze w domu, omawiając z Ianem sprawy Lallybroch. A matka? Z tych nielicznych uwag wypowiedzianych przez Claire rozumiała, że nie rozstała się z Jenny w najlepszej zgodzie. Brianna wiedziała, że jej matce jest z tego powodu przykro. Kiedyś, dawniej, były bliskimi przyjaciółkami. Może uda się to naprawić - może się udało. Rzuciła okiem na drewnianą skrzynkę, stojącą bezpiecznie na wysokiej półce obok księgi rachunkowej, strzeżoną przez małego węża z wiśniowego drzewa. Kierowana impulsem, zdjęła z półki węża, znajdując spokój w gładkim łuku ciała i komicznym geście jego głowy jakby oglądał się przez nieistniejące ramię. Odruchowo odpowiedziała uśmiechem. - Dzięki, stryju Willie - powiedziała cicho, ale na głos i poczuła, jak przebiegł ją nieznany dreszcz. Nie był to strach ani zimno, raczej radość, ale taka spokojna, wynikająca z ujrzenia czegoś znajomego. Tak często widywała tego węża na Ridge, a teraz tutaj, gdzie został
zrobiony, że nigdy nie myślała o tym, który go zrobił - starszym bracie ojca, zmarłym, gdy miał jedenaście lat. On jednak też był tu obecny, przez pracę swoich rąk, w pokojach, które go znały. Gdy przedtem odwiedzała Lallybroch, w osiemnastym wieku, na ścianie wisiał jego portret: niewielkiego, krępego, rudowłosego chłopca, stojącego z ręką na ramieniu młodszego brata. Miał niebieskie oczy i poważny wyraz twarzy. Gdzie jest teraz - zastanowiła się - ten i pozostałe obrazy namalowane przez babcię? Zachował się jeden autoportret, który jakoś trafił do Narodowej Galerii Portretu - gdy dzieci będą nieco starsze, musi je zabrać do Londynu i pokazać ten obraz - co się stało z pozostałymi? Był tam wizerunek bardzo młodej Jenny Murray, karmiącej oswojonego bażanta, który miał miękkie brązowe oczy wuja Iana. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Dobrze zrobili, że tu wrócili, że przyjechali z dziećmi do domu. To nie miało znaczenia, że znalezienie własnego miejsca zajmie jej i Rogerowi nieco czasu - choć może nie powinna przemawiać w imieniu Rogera - skrzywiła się. Spojrzała na skrzynkę; żałowała, że nie ma tu rodziców - któregokolwiek z nich - by mogła im opowiedzieć o Rogerze i poprosić o radę. Właściwie nie chciała rady, jeśli miała być szczera, pragnęła zapewnienia, że postąpiła właściwie. Zarumieniona, wyciągnęła obie ręce, sięgając po skrzynkę. Czuła się winna, że nie czeka z następnym listem na Rogera, ale tak bardzo potrzebowała w tej chwili matki, że wyjęła pierwszy list, który był zaadresowany jej pismem. 12 kwietnia 1777 Biura „L'Oignon”, New Bern, Karolina Północna Droga Bree (i oczywiście Rogerze, Jemie i Mandy)! Dotarliśmy do New Bern bez większych przygód. Tak, słyszę, jak myślisz „większych?”. To prawda, na południe od Boone napadło nas na drodze dwóch niedoszłych bandytów. Zważywszy na to, że mieli oni pewnie jakieś dziewięć i jedenaście lat, a jako broń jedynie staroświecki muszkiet, który rozerwałby ich na kawałki, gdyby udało im się z niego wystrzelić, nie byliśmy w niebezpieczeństwie. Rollo wyskoczył z wozu i przewrócił jednego z nich, a wówczas jego brat rzucił muszkiet i zaczął uciekać. Twój kuzyn Ian łatwo go jednak złapał za kołnierz i przyprowadził z powrotem. Trochę trwało, zanim Twojemu ojcu udało się wyciągnąć z nich coś sensownego, ale odrobina jedzenia zadziałała fantastycznie. Powiedzieli, że nazywają się Herman i -
naprawdę - Vermin3. Zimą stracili rodziców - ojciec poszedł na polowanie i nie wrócił, a matka umarła przy porodzie. Noworodek zmarł dzień później, bo chłopcy nie mieli jak go karmić. Nie znali nikogo, żadnej rodziny ze strony ojca. Powiedzieli jednak, że nazwisko panieńskie ich matki brzmiało Kuykendall. Na szczęście Twój ojciec zna rodzinę Kuykendall, mieszkającą w pobliżu Bailey Camp. Ian zabrał więc małych wędrowców i udał się na poszukiwanie rodziny Kuykendallów, by stwierdzić, czy uda ich się tam umieścić. Jeśli nie, zapewne przyprowadzi ich do New Bern i spróbujemy znaleźć im gdzieś jakieś zajęcie. A może zabierzemy ich do Wilmington i tam zatrudnią się jako chłopcy okrętowi. Fergus, Marsali i dzieci, jak się wydaje, doskonale sobie radzą. I fizycznie - pomijając rodzinną tendencję do powiększonych migdałków i największą brodawkę, jaką kiedykolwiek widziałam, na lewym łokciu Germaina - i finansowo. Poza „Wilmington Gazette” „L'Oignon” jest jedyną regularnie wychodzącą gazetą w kolonii, więc Fergus ma dużo roboty. Jeśli doda się do tego druk i sprzedaż książek i ulotek, to naprawdę bardzo dobrze sobie radzi. Rodzina ma teraz dwie mleczne kozy, stado kurcząt, świnię i trzy muły, wliczając w to Clarence'a, którego zostawiamy u nich w drodze do Szkocji. Ponieważ warunki są, jakie są, i panuje niepewność - co oznacza, pomyślała Brianna, że nie wiesz, kto może przeczytać ten list ani kiedy - to lepiej nie opowiem ci szczegółowo, co drukuje poza gazetami. „L'Oignon” jest pismem bardzo wyważonym, zamieszcza oświadczenia tak rojalistów, jak i tych mniej lojalnych, publikuje również satyryczne wiersze naszego dobrego przyjaciela Anonima, które wyśmiewają obie strony obecnego konfliktu politycznego. Rzadko widywałam Fergusa tak szczęśliwego. Wojna sprzyja niektórym ludziom i, o dziwo, Fergus do nich należy. Należy do nich również twój kuzyn Ian, choć w jego przypadku wydaje mi się, że może chodzi o to, iż po prostu nie pozwala mu za dużo myśleć. Ciekawa jestem, co pomyśli o nim jego matka. Znając ją jednak, sądzę, że gdy minie pierwszy szok, zacznie szukać mu żony. Jenny jest bardzo przenikliwą kobietą i tak samo upartą jak Twój ojciec. Mam nadzieję, że on o tym pamięta. Jeśli już mowa o Twoim ojcu, to dużo wychodzi z Fergusem, załatwiając jakieś sprawy (o których nie mówi, co prawdopodobnie znaczy, iż robi coś, od czego bym osiwiała), i rozpytuje wśród kupców o możliwy statek, choć moim zdaniem łatwiej nam się uda znaleźć jakiś w Wilmington. Udamy się tam, jak tylko Ian do nas dołączy. Tymczasem wywiesiłam swoją tabliczkę. Jest przymocowana do frontowej ściany drukarni Fergusa i brzmi: „Wyrywanie zębów, leczenie wysypek, flegmy i gorączki malarycznej”. To dzieło Marsali; chciała dodać jeszcze coś o kile, ale wyperswadowaliśmy to 3
Vermin (ang.) - robactwo; hołota.
jej oboje z Fergusem. On ze strachu, że to obniży rangę jego przedsiębiorstwa, ja zaś z przywiązania do prawdy w reklamach, bo w gruncie rzeczy w tej chwili nic nie mogę zrobić w sprawie, którą nazywają kiłą. Flegma - cóż, z flegmą zawsze coś da się zrobić, choćby wypić filiżankę gorącej herbaty; choć obecnie oznacza to tylko gorącą wodę, którą zalewamy korę sasafrasu, kocimiętkę albo olejek cytrynowy z dodatkiem kieliszka alkoholu. Po drodze odwiedziłam doktora Fentimana w Cross Creek. Udało mi się od niego kupić kilka potrzebnych przyrządów i lekarstw, by uzupełnić kuferek. Kosztowało nas to butelkę whisky, musiałam poza tym podziwiać najnowsze okazy jego kolekcji potworności. Nie, nie chcesz wiedzieć, naprawdę, nie chcesz. Dobrze, że nie może zobaczyć brodawki Germaina, bo natychmiast pojawiłby się w New Bern i zaczął czaić się koło drukarni z piłą do amputacji. Wciąż brakuje mi dobrych chirurgicznych nożyczek, ale Fergus zna w Wilmington jakiegoś złotnika nazwiskiem Stephen Moray, który podobno potrafi zrobić nożyczki według moich wskazówek. W tej chwili najczęściej zajmuję się wyrywaniem zębów, ponieważ cyrulik, który to dawniej robił, utopił się w listopadzie, wpadłszy do wody w porcie po pijaku. Całuję mocno, Mama PS. À propos „Wilmington Gazette”. Twój ojciec zamierza ich odwiedzić i zobaczyć, czy znajdzie tego, kto umieścił tam tę okropną notatkę na temat pożaru. Sądzę jednak, że nie powinnam narzekać; gdybyś jej nie znalazła, zapewne nigdy byś nie wróciła. A choć jest wiele rzeczy, co do których wolałabym, żeby się nie zdarzyły w wyniku Twojego przybycia, nie mogę absolutnie żałować, że poznałaś swego ojca, a on Ciebie.
17 Małe diablęta Ścieżka nie różniła się właściwie od innych ścieżek wydeptanych przez jelenie, które spotkali już wcześniej; co więcej, początkowo niewątpliwie nią była, teraz coś jednak mówiło Ianowi: ludzie. Od tak dawna przyzwyczajony był do wyciągania takich wniosków, że rzadko kiedy czynił to świadomie. Teraz też nie - ale szarpnął idącego przodem Clarence'a i zatrzymując własnego konia. - Czemu stoimy? - spytał podejrzliwie Herman. - Nic tu nie ma.
- Tam na górze ktoś mieszka - Ian wskazał ruchem głowy porośnięte lasem zbocze - a ścieżka nie jest dostatecznie szeroka dla koni. Przywiążemy je tutaj i pójdziemy piechotą. Herman i Vermin wymienili spojrzenia świadczące o głębokim sceptycyzmie, ale zsunęli się z muła i podążyli za Ianem. Ian nabierał coraz więcej wątpliwości. Nikt, z kim rozmawiał w ostatnim tygodniu, nie słyszał o żadnych Kuykendallach w tej okolicy, nie mógł zaś poświęcić tej sprawie więcej czasu. Może jednak będzie musiał zabrać małych dzikusów ze sobą do New Bern, a nie miał pojęcia, jak chłopcy odnieśliby się do tej propozycji. Zresztą nie bardzo wiedział, jak w ogóle odnosili się do czegokolwiek; byli nie tyle nieśmiali, ile skryci. Jadąc na mule, szeptali między sobą za jego plecami, ale gdy na nich spoglądał, cichli. Przyglądali mu się uważnie, ale ich twarze nie wyrażały niczego, co, u diabła, knuli. Jeśli zamierzali od. niego uciec, to chyba nie będzie się tak bardzo starał, żeby ich dogonić. Gdyby jednak zamierzali ukraść Clarence'a i konia, podczas gdy on będzie spał, to zupełnie inna kwestia. Na górze rzeczywiście stała chata, z komina unosił się dym. Herman rzucił Ianowi zdziwione spojrzenie. Uśmiechnął się do chłopca. - Mówiłem ci - powiedział i zawołał. Drzwi otworzyły się odrobinę i wysunęła się z nich lufa muszkietu. W tej okolicy nie była to niezwykła reakcja na nieznajomych i Ian nie czuł zdziwienia. Głośno powiedział, o co mu chodzi, a jako świadectwo prawdy swych słów wysunął przed siebie Hermana i Vermina. Lufa nie zniknęła - co więcej, uniosła się w znaczący sposób. Słuchając instynktu, Ian rzucił się płasko na ziemię, pociągając za sobą chłopców, a nad ich głowami rozległ się strzał. Ostry kobiecy głos krzyknął coś w obcym języku. Nie zrozumiał słów, ale doskonale pojął ich znaczenie. Złapał więc chłopców i pospiesznie zeszli ze zbocza. - Nie zamierzam z nią mieszkać - poinformował go Vermin, rzucając przez ramię pełne niechęci spojrzenie. - Mogę ci to powiedzieć za frajer. - Nie, nie będziecie z nią mieszkać - przytaknął Ian. - Ale ruszaj się, dobrze? - dodał, ponieważ Vermin zatrzymał się w miejscu. - Muszę kupę. - Tak? No to się pospiesz. - Odsunął się, bo już dawno stwierdził, że w takich sprawach chłopcy aż przesadnie domagali się prywatności. Herman ruszył już przodem, jakieś dwadzieścia jardów niżej na zboczu Ian widział potargane ciemnoblond włosy. Proponował im, że mogliby obciąć, jeśli nie rozczesać włosy i umyć twarze jako gest wobec krewnych, którzy może będą musieli ich przyjąć. Tę propozycję jednak zdecydowanie odrzucono. Na szczęście nie był odpowiedzialny za zmuszenie malców
do umycia się, a szczerze mówiąc, uważał, że mycie nie zmieniłoby ich zapachu, zważywszy na stan ich ubrań, których najwyraźniej nie zdejmowali od kilku miesięcy. Kazał im spać po drugiej stronie ogniska niż on i Rollo, mając nadzieję, że dzięki temu nie złapie wszy, których obaj chłopcy mieli mnóstwo. Ciekaw był, czy to robactwo było przyczyną, dla której tak nazwano młodszego chłopca. A może jego rodzice nie mieli pojęcia, co to słowo znaczy, a wybrali je, bo rymowało się z imieniem starszego. Głośne rżenie Clarence'a wyrwało go nagle z rozważań. Wydłużył krok, przeklinając się, że zostawił strzelbę przy siodle. Nie chciał podchodzić do domu z bronią, ale... Wrzask, który rozległ się niżej, sprawił, że rzucił się w bok od ścieżki, między drzewa. Kolejny wrzask gwałtownie się urwał. Ruszył więc w dół zbocza najszybciej, nie robiąc jednak hałasu. Pantera? Niedźwiedź? Nie, gdyby tak było, Clarence ryczałby jak oszalały, tymczasem bulgotał i parskał, jakby widział... Kogoś, kogo znał. Ian znieruchomiał za rzędem topoli. Serce zamarło mu w piersi. Arch Bug odwrócił głowę, choć Ian naprawdę nie robił hałasu. - Wyjdź, chłopcze - zawołał - i tak cię widzę. I tak najwyraźniej było. Oczy starego patrzyły wprost na niego, Ian wynurzył się więc spomiędzy drzew. Arch wyjął strzelbę z pętli przy siodle konia i przewiesił ją sobie przez ramię. Jednym ramieniem obejmował Hermana za szyję; twarz chłopca była już ciemnoczerwona, bo się dusił. Kopał nogami jak umierający królik, wisiał bowiem kilka cali nad ziemią. - Gdzie jest złoto? - spytał Arch bez wstępu. Białe włosy miał porządnie związane i o ile Ian mógł dostrzec, nie wyglądał na wyczerpanego. Najwyraźniej gdzieś przemieszkał zimę ciekawe gdzie, może w Brownsville? Jeśli powiedział Brownom o złocie... Uznał jednak, że stary Arch nie opowiadałby o tych sprawach w takim towarzystwie. - Tam, gdzie go nigdy nie znajdziecie - odrzekł wprost. Myślał intensywnie. Miał za pasem nóż, stał jednak za daleko, by nim rzucić, a jeśli chybi... - Czego chcecie od tego małego? - spytał, podchodząc bliżej. - Nic wam nie zrobił. - Nie, ale najwyraźniej ma coś wspólnego z tobą. - Herman z trudem i głośno łapał powietrze. Jego stopy wciąż kopały, jednak wyraźnie wolniej. - Nie, ze mną też nie ma nic wspólnego - powiedział Ian, starając się, by jego głos brzmiał obojętnie - pomagam mu tylko znaleźć krewnych. Zamierzacie poderżnąć mu gardło, jeśli nie powiem, gdzie jest złoto? No to dalej, bo nie powiem. Nie zauważył, kiedy Arch wyciągnął nóż, ale nagle pojawił się w jego prawej ręce.
Trzymał go niezręcznie z powodu brakujących palców, ale niewątpliwie mógł się nim posłużyć. - Jak sobie życzysz - powiedział spokojnie Arch i przyłożył czubek noża pod uchem Hermana. Za Ianem rozległ się wrzask i Vermin, na wpół biegnąc, na wpół spadając, pokonał ostatnich kilka stóp ścieżki. Arch Bug poderwał głowę zaskoczony, Ian przykucnął, by się na niego rzucić, Vermin go jednak wyprzedził. Chłopiec skoczył na Archa Buga i z całych sił kopnął go w kostkę. - Ty niedobry staruchu! Puść ją, natychmiast! - krzyczał. Arch był najwyraźniej zaskoczony, tyleż słowami, co kopnięciem, ale nie puścił. - Ją? - powtórzył, przenosząc wzrok na trzymane dziecko, które obróciło głowę i z całych sił ugryzło go w nadgarstek, Ian wykorzystał tę chwilę i rzucił się na Archa, przeszkodził mu jednak Vermin, który złapał teraz starego za udo i trzymał z całych sił, starając się zdzielić go zwiniętą pięścią w jaja. Z dzikim stęknięciem Arch szarpnął dziewczynką - jeśli nią istotnie była - i rzucił nią w Iana. Następnie dużą pięścią uderzył Vermina w głowę; to go oszołomiło, więc Arch oderwał dziecko od nogi, kopnął w żebra, odwrócił się i pobiegł. - Trudi, Trudi - Herman rzucił się ku bratu leżącemu na kupie liści, otwierającemu i zamykającemu usta jak ryba wyrzucona na brzeg. Ian zawahał się. Z jednej strony chciał ścigać Archa, z drugiej obawiał się, że Vermin mógł zostać ranny. Archa jednak już nie było, zniknął wśród drzew. Zgrzytając zębami, przykucnął i szybko obmacał Vermina. Nie było krwi. Mały zaczynał już oddychać, łapał i wypuszczał powietrze z płuc ze świstem jak z dziurawego miecha. - Trudi? - Ian zwrócił się do Hermana, który obejmował Vermina za szyję, i nie czekając na odpowiedź, podciągnął podartą koszulę Vermina, wyciągnął pas z jego za dużych spodni i zajrzał do środka. Herman zerwał się z wytrzeszczonymi oczyma i osłonił dłońmi krocze. - Nie! Nie pozwolę ci wetknąć we mnie twego obrzydliwego siusiaka! - Nie zrobiłbym tego nawet za dopłatą - zapewnił Ian. - Jeśli to jest Trudi - ruchem głowy pokazał Vermina, który przetoczył się teraz na czworaka i wymiotował w trawę - to jak, u diabła, ty się nazywasz? - Hermiona - powiedziała ponuro dziewczyna. - A ona to Ermintruda. Ian przetarł dłonią twarz, starając się przyswoić sobie tę informację. Teraz wyglądał... nie, obie wciąż wyglądały jak brudne małe diabły, a nie małe dziewczynki. Przez tłuste splątane włosy zmrużone oczy wpatrywały się w niego palącym spojrzeniem. Trzeba im
będzie ogolić głowy, podejrzewał, i miał nadzieję, że gdy będzie się to działo, nie znajdzie się nigdzie w okolicy. - No cóż - westchnął, nie mając nic rozsądnego do powiedzenia. - Masz złoto? - spytała Ermintruda, która przestała już wymiotować. Usiadła, wytarła usta dłonią i splunęła sprawnie. - Gdzie? - Skoro nie powiedziałem jemu, dlaczego miałbym powiedzieć tobie? A o tym możesz zapomnieć - zapewnił ją, widząc, że rzuca okiem na jego zatknięty za pasem nóż. Cholera, co miał teraz robić? Otrząsnął się z szoku wywołanego widokiem Archa Buga będzie miał czas pomyśleć o tym później - i przeczesał palcami włosy, zastanawiając się. Fakt, że okazały się dziewczynkami, nic właściwie nie zmieniał, zmieniał natomiast fakt, że wiedziały, iż ma gdzieś złoto. Teraz nie odważy się ich z nikim zostawić.. Bo jeśli to zrobi... - Jeśli nas zostawisz, opowiemy o złocie - powiedziała natychmiast Hermiona. - Nie chcemy mieszkać w śmierdzącej chacie. Chcemy pojechać do Londynu. - Co takiego? - Spojrzał na nią niedowierzająco. - A cóż wy wiecie o Londynie, na litość boską? - Nasza mama stamtąd pochodziła - powiedział Herman, nie, Hermiona, i przygryzła wargę, która zaczęła drżeć na wspomnienie matki. Po raz pierwszy powiedziała coś o matce, zauważył z zainteresowaniem Ian, i okazała jakąś słabość. - Opowiadała nam o nim. - Aha, a dlaczego nie miałbym was po prostu zabić? - spytał, mając już dość. Ku jego zaskoczeniu Hermiona uśmiechnęła się do niego. Był to pierwszy jako tako przyjemny wyraz twarzy, jaki Ian u nich zauważył. - Pies cię lubi - powiedziała - a nie lubiłby cię, gdybyś zabijał ludzi. - Niewiele jeszcze wiesz - mruknął Ian i wstał. Rollo, który odbiegł gdzieś w swoich sprawach, wybrał akurat tę chwilę, by wynurzyć się z poszycia, węsząc. - A gdzież ty się podziewałeś, gdy cię potrzebowałem? - spytał Ian. Rollo obwąchał starannie miejsce, gdzie stał przedtem Arch Bug, po czym uniósł nogę i wysikał się. - Czy ten niedobry staruch zabiłby Hermie? - spytała nagle mała, gdy sadzał ją na mule za siostrą. - Nie - odrzekł pewnym głosem, wskakując jednak na własne siodło, wcale nie był tego pewien. Miał bardzo nieprzyjemne uczucie, że Arch Bug aż za dobrze rozumiał istotę poczucia winy. Czy na tyle, by zabić niewinne dziecko tylko dlatego, że jego śmierć wywołałaby w Ianie poczucie winy? A Ian czułby się winny, Arch to wiedział. - Nie powtórzył bardziej zdecydowanie. Arch Bug był mściwy i miał do tego prawo, ale Ian nie miał podstaw, by uważać go za potwora.
Niemniej jednak kazał dziewczynkom jechać przed sobą aż do wieczora, kiedy rozbili obóz. *** Ian nie zauważył już więcej Archa Buga, choć czasem miał wrażenie, że ktoś mu się przygląda, szczególnie gdy rozbili obóz. Czy Arch go śledzi? Prawdopodobnie tak, nieprzypadkowo przecież pojawił się tak nagle. A zatem wrócił do ruin wielkiego domu. Po wyjeździe wuja Jamiego chciał zabrać złoto, stwierdził jednak, że go tam nie ma. Ian był ciekaw, czy Archowi udało się zabić białą maciorę, ale odrzucił tę myśl; wuj powiedział, że to stworzenie niewątpliwie jest z piekła rodem, zatem nie można go zniszczyć, a Ian był skłonny w to wierzyć. Spojrzał na Rolla drzemiącego u jego stóp, pies jednak nie zachowywał się tak, jakby ktoś był w pobliżu, choć lekko nastawił uszy. Ian rozluźnił się nieco, ale nawet podczas snu trzymał nóż przy sobie, i to nie wyłącznie ze względu na Archa Buga, przygodnych wędrowców czy dzikie zwierzęta. Rzucił okiem na drugą stronę ogniska, gdzie w jego pledzie leżały razem Hermiona i Trudy - tylko że ich tam nie było. Pled zwinięty był tak zręcznie, jakby okrywał ciała, powiew wiatru zburzył go jednak trochę i Ian zobaczył, że nikogo pod nim nie ma. Zniecierpliwiony zamknął oczy, ale otworzył je zaraz i spojrzał na psa. - Czemu nic nie powiedziałeś? - spytał. - Musiałeś widzieć, jak odchodzą. - Nie odeszłyśmy - odezwał się za nim niechętny, cichy głosik. Odwrócił się i zobaczył, że dziewczynki przykucnęły po obu stronach otwartej torby i wyciągają z niej jedzenie. - Były my głodne - powiedziała Trudy, spokojnie opychając się resztką placka. - Nakarmiłem was! Zabił kilka przepiórek i upiekł je w glinie. To prawda, nie była to uczta, ale... - Ale my ciągle głodne - powiedziała Hermiona z niewzruszoną logiką. Oblizała palce i odbiło jej się. - Wypiłaś całe piwo? - spytał, łapiąc kamionkową butelkę, leżącą u jej stóp. - Mhmm - odpowiedziała nieprzytomnym głosem i nagle usiadła. - Nie wolno kraść jedzenia - powiedział surowo, odbierając Trudy znacznie opróżnioną torbę. - Jeśli wszystko teraz zjecie, będziemy głodować, zanim dostarczę was tam, gdzie... gdziekolwiek podążamy - skończył słabo. - Jeśli nie będziemy jeść, będziemy głodować teraz - powiedziała logicznie Trudy. Lepiej głodować później. - A gdzie jedziemy? - Hermiona kiwała się lekko na boki jak mały brudny kwiatek na wietrze.
- Do Cross Creek - powiedział. - To pierwsze większe miasto przed nami, i znam tam ludzi. Inna sprawa, czy znał tam kogoś, kto w obecnej sytuacji mógłby mu pomóc. Szkoda, że nie ma już jego ciotecznej babki Jokasty; gdyby wciąż przebywała w River Run, z łatwością zostawiłby tam dziewczynki. Tyle że Jokasta i jej mąż Duncan udali się do Nowej Szkocji. Była jeszcze dawna niewolnica Jokasty, Fedra. Wydawało mu się, że pracuje jako barmanka w Wilmigton, ale nie, nie mogłaby... - Czy jest tak duże jak Londyn? Hermiona padła na plecy i leżała z rozłożonymi rękoma. Rollo wstał i obwąchał ją. Zachichotała. Był to pierwszy niewinny dźwięk, jaki z siebie wydała. - Dobrze się czujesz, Hermie? Trudy podeszła do siostry i zaniepokojona przykucnęła obok. Rollo dokładnie obwąchał Hermionę i przeniósł uwagę na Trudy, ta jednak tylko odepchnęła jego ciekawski nos. Hermiona mruczała teraz coś pod nosem. - Nic jej nie jest - powiedział Ian, przyjrzawszy się jej. - Tylko się trochę upiła. - Aha. - Uspokojona Trudy siadła przy siostrze i objęła rękami kolana. - Tato bywał pijany, ale wtedy wrzeszczał i tłukł różne rzeczy. - Naprawdę? - Aha. Raz złamał mamie nos. - Aha - powtórzył Ian, nie wiedząc, jak zareagować. - Szkoda. - Myślisz, że nie żyje? - Mam nadzieję. - Ja też - powiedziała zadowolona. Ziewnęła szeroko - nawet z miejsca, gdzie siedział, czuł smród jej zepsutych zębów - i zwinęła się na ziemi obok Hermiony. Ian westchnął, wstał, wziął pled i przykrył je obie. I co teraz, zastanawiał się. Ostatnia wymiana zdań była najbardziej zbliżona do normalnej rozmowy, jaką miał z dziewczynkami od początku. Nie żywił żadnych złudzeń, że ich krótka wycieczka w dobre zachowanie potrwa długo. Gdzie znajdzie kogoś chętnego i zdolnego, by sobie z nimi poradzić? Od pledu dobiegało go lekkie chrapanie, jakby buczenie trzmiela. Uśmiechnął się odruchowo. Taki sam odgłos wydawała z siebie śpiąca Mandy, córeczka Bree. Czasami trzymał na rękach śpiącą Mandy, raz przez ponad godzinę, nie chcąc pozbawić się drobnego ciepłego ciężaru. Przyglądał się tętnu, pulsującemu na jej szyi. Z tęsknotą i bólem, łagodzonym przez odległość, wyobrażał sobie swoją własną córkę. Urodziła się martwa, nie znał jej twarzy. Mohawkowie nazwali ją Yeksa'a - mała dziewczynka; była zbyt
mała, by mieć imię, ale on ją nazwał. Iseabail. Tak ją nazwał. Owinął się zniszczonym pledem, który dał mu wuj Jamie, gdy postanowił zostać Mohawkiem, i położył się przy ognisku. Módl się - to poradziłby mu wuj i rodzice. Nie był całkiem pewien, do kogo właściwie powinien się modlić ani co powiedzieć. Czy powinien zwrócić się do Chrystusa, czy do jego Matki, a może do któregoś ze świętych? Może do ducha czerwonego cedru, który stał na straży przy ognisku? Albo do życia w lasach, którego szept dobiegał go z nocną bryzą? - A Dhia - szepnął w końcu ku otwartemu niebu - cuidich mi. - I zasnął. Czy odpowiedź przyszła od Boga, czy od samej nocy, w każdym razie o świcie obudził się z pewnym pomysłem. *** Spodziewał się pokojówki, ale drzwi otworzyła sama pani Sylvie. Pamiętała go - zauważył w jej oczach błysk rozpoznania i, jak mu się wydawało, zadowolenia, choć oczywiście nie posunęła się do uśmiechu. - Pan Murray - powiedziała chłodno i spokojnie na jego widok, ale gdy opuściła wzrok, wyraźnie doznała wstrząsu. Zsunęła z nosa druciane okulary, by lepiej przyjrzeć się temu, co mu towarzyszyło, a potem uniosła głowę i wbiła w niego podejrzliwe spojrzenie. - Co to takiego? Spodziewał się takiej reakcji i był na nią przygotowany. Nie odpowiadając, uniósł dobrze wypchaną sakiewkę, którą wcześniej przygotował, i potrząsnął nią, by usłyszała, jak w środku zabrzęczał metal. Na ten dźwięk wyraz jej twarzy zmienił się; cofnęła się, by ich wpuścić, choć wciąż patrzyła nieufnie. Nie tak nieufnie jednak jak małe poganki - wciąż nie potrafił myśleć o nich jak o dziewczynkach - które trzymały się z tyłu, póki nie złapał obu za kark i nie wprowadził zdecydowanie do pokoju pani Sylvie. Usiadły, zmuszone do tego, ale wyglądały, jakby coś knuły, więc nie spuszczał z nich wzroku, nawet gdy rozmawiał z właścicielką tej instytucji. - Pokojówki? - powtórzyła, patrząc na dziewczynki, wyraźnie pełna wątpliwości. Umył je wcześniej siłą, nie zdejmując im ubrań. Zarobił przy tym kilka ugryzień, choć na szczęście żadne się nie zaogniło. Z ich włosami jednak nie było co zrobić - można je było tylko obciąć, nie miał zaś zamiaru zbliżać się do żadnej z nich z nożem, bałby się bowiem, że zrani albo je, albo siebie na skutek walki, do której niewątpliwie by doszło. Siedziały i patrzyły niechętnie przez opadające na twarz włosy, jak gargulce z czerwonymi oczyma i pełne złośliwości. - Cóż, nie chcą zostać dziwkami - powiedział spokojnie. - Ja też tego dla nich nie chcę.
Nie żebym miał osobiście jakieś zastrzeżenia do tego zawodu - dodał uprzejmie. Pani Sylvie zadrżały wargi; rzuciła mu przez okulary ostre spojrzenie, w którym odczytał rozbawienie. - Cieszę się, że to słyszę - powiedziała sucho. Spojrzała na jego stopy, a potem powoli, niemal oceniająco podnosiła wzrok wzdłuż jego ciała, w taki sposób, że miał wrażenie, iż nagle wrzucono go do gorącej wody. Jej oczy zatrzymały się w końcu znów na jego twarzy i wyraz rozbawienia stał się wyraźniejszy. Zakaszlał, wspominając - z mieszanką skrępowania i pożądania - kilka interesujących rzeczy z ich spotkania sprzed ponad dwóch lat. Pozornie była niezbyt interesującą kobietą po trzydziestce. Z twarzy i sposobu zachowania się bardziej przypominała autokratyczną mniszkę niż dziwkę, jednakże pod skromną suknią i muślinowym fartuchem... pani Sylvie zapewniała dużo za jego pieniądze. - Nie proszę o to jak o przysługę - odpowiedział i ruchem głowy wskazał sakiewkę, którą położył na stoliku obok krzesła. - Myślałem, że może da się je do czegoś przyuczyć. - Przyuczyć do czegoś w burdelu. - Nie zabrzmiało to jak pytanie, ale wargi jej znów zadrżały. - Mogłyby zacząć jako pokojówki. Niewątpliwie trzeba tu sprzątać, opróżniać nocniki i tak dalej. A potem, jeśli okażą się zdolne - rzucił im groźne spojrzenie, a Hermiona pokazała mu język - może uda się pani wykształcić je na kucharki albo szwaczki. Na pewno jest tu codziennie wiele do szycia, podarte prześcieradła i tak dalej. - Raczej podarte koszule - potwierdziła sucho. Uniosła wzrok w górę, skąd dobiegały rytmiczne odgłosy wskazujące na obecność klienta. Dziewczynki zsunęły się ze stołków i krążyły po pokoju jak dzikie koty, oglądając wszystko, nastroszone i ostrożne. Zdał sobie nagle sprawę, że nigdy nie widziały domu cywilizowanego człowieka. Pani Sylvie pochyliła się i wzięła do ręki sakiewkę. Najwyraźniej zdziwił ją jej ciężar; otworzyła ją i wysypała na rękę garść otłuszczonych, czarnych kul. Spojrzała na niego ostro; nie odezwał się, uśmiechnął się tylko, wyjął jej z dłoni jedną kulę, wbił w nią paznokieć i rzucił z powrotem na otwartą rękę. Na ciemnej powierzchni widać było teraz lśniącą, złotą linię. Wydęła wargi, znów badając ciężar sakiewki. - Wszystko? - Według jego oceny było to więcej niż pięćdziesiąt funtów w złocie. Połowa tego, co miał przy sobie. Wyciągnął rękę i wyjął z dłoni Hermiony porcelanową ozdobę.
- To nie będzie łatwe zadanie - powiedział. - Sądzę, że zarobi pani te pieniądze. - Ja też tak sądzę. - Pokiwała głową, patrząc na Trudy, która z wielką nonszalancją opuściła spodnie i robiła siusiu w kącie kominka. Gdy wydała się już ich płeć, dziewczynki zupełnie wyzbyły się potrzeby intymności. Pani Sylvie zadzwoniła srebrnym dzwoneczkiem. Dziewczynki odwróciły się na ten dźwięk, zaskoczone. - Czemu ja? - spytała. - Nie przyszedł mi do głowy nikt inny, kto byłby w stanie sobie z nimi poradzić powiedział wprost Ian. - To mi bardzo pochlebia. - I słusznie. - Uśmiechnął się. - A zatem czy dobiliśmy targu? Wciągnęła powietrze, patrząc na dziewczynki, które szeptały między sobą i przyglądały jej się z głęboką nieufnością. Odetchnęła, kręcąc głową. - To chyba nie najlepszy interes, ale czasy są trudne. - Coo? W pani interesie? Wydawałoby mi się, że popyt musi być dość stały. - Zamierzał zażartować, ale zwróciła się ku niemu ze zmrużonymi oczyma. - Och, klienci zawsze są gotowi zapukać do mych drzwi - powiedziała - ale w tych czasach nikt nie ma pieniędzy. Przyjmuję nawet kurczaka albo kawałek bekonu, lecz połowa z nich nie ma i tego. Płacą pieniędzmi kontynentalnymi albo kartkami z oddziałów milicji, a ma pan pojęcie, ile coś takiego jest warte na rynku? - No cóż, ja... - Ale ona gotowała się z oburzenia i zwróciła ku niemu, sycząc. - Albo wcale nie płacą. Gdy czasy są dobre, to na ogół także i mężczyźni zachowują się przyzwoicie. Wystarczy jednak, by ich trochę przycisnęło, a przestają rozumieć, dlaczego powinni płacić za swoje przyjemności. Ostatecznie mnie to przecież nic nie kosztuje, prawda? A nie mogę odmówić, bo wtedy albo po prostu siłą wezmą, czego chcą, a potem spalą mi dom, albo zrobią nam krzywdę. Chyba pan to rozumie? Gorycz w jej głosie oparzyła go jak pokrzywa. Porzucił niecałkiem jeszcze zdecydowaną myśl, by zaproponować bardziej osobiste dobicie targu. - Rozumiem - odpowiedział, jak mógł najspokojniej. - Ale czy nie jest to stałe ryzyko związane z pani profesją? Przecież dotychczas dobrze sobie pani radziła. Na chwilę zacisnęła wargi. - Miałam... patrona. Dżentelmena, który zapewniał mi ochronę. - W zamian za...? Jej chude policzki pokryły się rumieńcem.
- To nie pański interes. - Nie? - Wskazał głową sakiewkę w jej dłoni. - Skoro umieszczam moje... te... no, je wskazał dziewczynki, które teraz macały materiał zasłon - u pani, to mam chyba prawo spytać, czy tym samym nie wystawiam ich na niebezpieczeństwo. - To dziewczyny - odpowiedziała wprost. - Urodziły się w niebezpieczeństwie i spędzą życie w niebezpieczeństwie, niezależnie od okoliczności. - Zacisnęła dłoń w pięść, aż zbielały jej knykcie. Był pod wrażeniem jej szczerości, jeśli zważyć na to, że najwyraźniej bardzo potrzebowała pieniędzy. Mimo goryczy w jej tonie ta sprzeczka sprawiała mu jednak pewną przyjemność. - Sądzi pani zatem, że życie mężczyzny nie jest niebezpieczne? - spytał i na tym samym oddechu dorzucił: - A co stało się z alfonsem? Krew odpłynęła jej nagle z twarzy, tak że zbielała jak kość. Oczy rozbłysły jak iskry. - Był moim bratem - powiedziała wściekłym szeptem. - Synowie Wolności wytarzali go w smole i pierzu i zostawili mi przed wejściem, by umarł. A teraz, panie, czy ma pan dalsze pytania dotyczące moich spraw, czy też skończyliśmy interesy? Zanim zdołał znaleźć jakąś odpowiedź, otwarły się drzwi i weszła młoda kobieta. Na jej widok doznał takiego szoku, że zrobiło mu się biało przed oczyma. Po chwili uspokoił się i stwierdził, że znów może oddychać. To nie była Emily. Młoda kobieta - przenosząca teraz z ciekawością wzrok z niego na małe dzikuski owinięte zasłoną - była na wpół Indianką. Miała drobne, zgrabne ciało i długie, gęste, czarne jak skrzydło kruka włosy, opadające jej luźno na plecy, tak jak Emily. Miała też szerokie kości policzkowe i delikatną, okrągłą brodę. Nie była to jednak Emily. Dzięki Bogu, pomyślał, równocześnie czując w sobie dojmującą pustkę. Miał takie wrażenie, jakby jej widok okazał się kulą armatnią, która go trafiła i przeszła przez jego ciało, zostawiając po sobie dziurę. Pani Sylvie wydawała Indiance polecenia, wskazując Hermionę i Trudy. Czarne brwi dziewczyny uniosły się na chwilę, kiwnęła jednak głową i uśmiechając się do dziewczynek, zaprosiła je z sobą do kuchni na posiłek. Dziewczynki natychmiast wyplątały się z zasłon; od śniadania minął już długi czas, a nie miał dla nich wówczas nic poza odrobiną surowej owsianki i kawałka twardego jak podeszwa niedźwiedziego mięsa. Nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, poszły za indiańską dziewczyną ku drzwiom. Hermiona odwróciła się jednak na progu i podciągając workowate spodnie, rzuciła mu niechętne spojrzenie i wyciągnęła oskarżycielsko długi, chudy palec. - A jak zostaniemy kurwami, ty skurwysynu, to cię znajdę, odetnę ci jaja i wsadzę do
dupy. Wyszedł, z całych sił starając się zachować godność, ale w uszach rozbrzmiewał mu szczery śmiech pani Sylvie.
18. Wyrywanie zębów New Bern, kolonia Karolina Północna, kwiecień 1777 Nienawidziłam wyrywania zębów. To powiedzenie, w którym porównuje się do tej czynności coś niezwykle trudnego, nie jest przesadą. Nawet w najlepszej sytuacji, gdy mam dużą, spokojną osobę z dużymi ustami, a ząb do usunięcia znajduje się z przodu w górnej szczęce (gdzie jest mniej problemów z korzeniami i łatwiejszy chwyt), to i tak jest to sprawa brudna, śliska i związana z łamaniem kości. Poza tym zwykłej fizycznej nieprzyjemności towarzyszyło zawsze poczucie przygnębienia, że efekt prawdopodobnie i tak będzie na nic. Wyrywanie zębów było konieczne; pomijając już ból, jaki sprawia psujący się ząb, jeśli wytworzyła się ropa, bakterie mogły dostać się do krwi, to zaś groziło sepsą, a nawet śmiercią. Z drugiej strony usunięcie zęba bez możliwości zastąpienia go sztucznym wpływało negatywnie nie tylko na wygląd pacjenta, ale także na funkcjonowanie i budowę jego jamy ustnej. Sąsiednie zęby przemieszczały się, co zmieniało sposób gryzienia i zmniejszało jego skuteczność, to zaś z kolei wpływało na odżywianie się pacjenta, jego ogólne zdrowie i perspektywę długiego i szczęśliwego życia. Jeśli idzie o tę biedną dziewczynę - pomyślałam ponuro, raz jeszcze zmieniając pozycję z nadzieją uzyskania dostępu do miejsca, o które mi chodziło - nawet usunięcie kilku zębów nie zaszkodzi szczególnie jej wyglądowi. Miała nie więcej niż osiem czy dziewięć lat, wąską szczękę i zdecydowanie zły zgryz. Jej zęby mleczne nie wypadły w porę, a stałe wyrosły za nimi, co nadawało jej złowrogi wygląd. W dodatku dwa przednie siekacze, nie mieszcząc się w niezwykle wąskiej górnej szczęce, wykrzywiły się ku sobie, tak że ich przednie powierzchnie niemal się stykały. Gdy dotknęłam zropiałego górnego trzonowca, szarpnęła się, próbując się uwolnić z pasów, którymi była przywiązana do krzesła; jej krzyk wbił mi się pod paznokcie jak kawałek bambusa. - Daj jej jeszcze trochę, Ianie, proszę. - Wyprostowałam się, miałam bowiem wrażenie, że mój krzyż tkwi w imadle. Pracowałam już od kilku godzin we frontowym pomieszczeniu
drukarni Fergusa. Przy łokciu miałam niewielką miseczkę okrwawionych zębów, a za oknem zachwycony tłum gapiów. Ian parsknął na szkocką modłę, wyrażając wątpliwość, przyniósł jednak butelkę whisky i zachęcająco wysunął ku dziewczynce. Ta znów wrzasnęła na widok jego wytatuowanej twarzy i mocno zacisnęła usta, matka dziewczynki straciła jednak cierpliwość, uderzyła ją w twarz, wyrwała Ianowi butelkę, wcisnęła córce do ust i przechyliła, równocześnie drugą ręką zatykając jej nos. Oczy dziecka zaokrągliły się, z kącików ust wyciekła whisky, ale na chudej szyi widać było wyraźnie, że przełyka. - Sądzę, że to wystarczy - powiedziałam, przerażona ilością alkoholu, jaką dziecko połykało. Była to bardzo kiepska whisky, kupiona na miejscu. Choć i Jamie, i Ian jej spróbowali, a następnie po pewnej dyskusji zdecydowali, że prawdopodobnie nikt od niej nie oślepnie, starałam się nie używać jej w zbyt dużych ilościach. - Hmm - powiedziała matka, krytycznie przyglądając się córce, ale nie zabierając butelki. - To chyba wystarczy. Dziewczynka przewróciła oczami, tak że tylko białka były widoczne, a napięte ciałko nagle rozluźniło się i zwisło bezwładnie na pasach. Matka wyjęła butelkę z ust dziecka, wytarła starannie fartuchem i oddała Ianowi. Pospiesznie sprawdziłam tętno i oddech, ale jak się zdawało, mała była w dość dobrej formie, przynajmniej na razie. - Carpe diem - mruknęłam, ujmując obcęgi. - A może powinnam powiedzieć carpe vinorum? Sprawdzaj, czy oddycha, Ianie. Ian roześmiał się i przechylił butelkę, by zmoczyć alkoholem mały kawałek czystej szmatki. - Sądzę, że masz czas, cioteczko, by usunąć więcej niż jeden ząb, jeśli chcesz. Prawdopodobnie zdołałabyś wyrwać temu biedactwu wszystkie zęby, a ona by nie poczuła. - To jest myśl - powiedziałam, odwracając głowę dziecka. - Czy możesz przynieść lustro, Ianie? Miałam małe lusterko, które przy odrobinie szczęścia dawało się wykorzystać, by skierować promień słońca do ust pacjenta. Przez okno wpadało mnóstwo ciepłych, jasnych promieni słonecznych, niestety przyciskało się do niego również wiele ciekawych głów, które blokowały mi światło, więc Ian nie zawsze mógł skierować promień tam, gdzie potrzebowałam. - Marsali! - zawołałam, na wszelki wypadek badając tętno dziewczynki. - Tak? - Weszła z drugiego pokoju, wycierając ścierką poplamione tuszem ręce, bo właśnie czyściła, a raczej brudziła czcionki. - Czy znów potrzebujecie Henri-Christiana?
- Jeśli ty albo on nie macie nic przeciwko temu. - On na pewno nie - zapewniła mnie. - Niczego nie lubi bardziej ten mały lizus. Joanie, Félicité, zawołajcie małego, dobrze? Potrzebny jest przed sklepem. Félicité i Joanie, zwane również przez Jamiego wiedźmami, przyszły chętnie. Lubiły przedstawienie Henri-Christiana nie mniej niż on. - Chodź, bąbelku - zawołała Joanie, otwierając drzwi do kuchni. Henri-Christian wybiegł, kiwając się na krótkich, wykręconych nóżkach, z promieniejącą, rumianą buzią. - Hopla, hopla, hopla - krzyczał, biegnąc do drzwi. - Włóżcie mu kapelusz - zawołała Marsali - żeby go nie przewiało. Dzień był jasny, ale rzeczywiście wietrzny, a Henri-Christian miał skłonność do infekcji uszu. Brianna zrobiła mu kiedyś na drutach wełniany kapelusz zawiązywany pod brodą, w biało-niebieskie paski, ozdobiony rzędem czerwonych guzków. Na ten widok moje serce ścisnęło się odrobinę, równocześnie z bólu i ciepła. Dziewczynki wzięły go za ręce - Félicité w ostatniej chwili złapała z kołka stary kapelusz ojca, by go wystawić na monety - i wyszły witane okrzykami i gwizdami tłumu. Przez okno widziałam, jak Joanie uprząta książki rozłożone na stoliku na zewnątrz, a Félicité zamiast nich ustawia na stole Henri-Christiana. Rozłożył krótkie, mocne ramiona, uśmiechnął się i ukłonił zręcznie w jedną i drugą stronę. Potem pochylił się, oparł dłońmi o blat stołu, ze zdumiewającym wdziękiem podniósł się i stanął na głowie. Nie czekałam, by obejrzeć resztę przedstawienia, które składało się głównie z tańców i wymachiwania nogami, przerywanych fikołkami w powietrzu i stawaniem na głowie, ale było urzekające dzięki żywiołowej osobowości karzełka. Tłum natychmiast odstąpił od okna, a tego właśnie potrzebowałam. - Już, Ianie - powiedziałam i wróciłam do pracy. Przy migoczącym świetle odbitym od lusterka lepiej widziałam, co robię. Niemal od razu poradziłam więc sobie z zębem, choć nie było znowu tak łatwo, bo ząb był pęknięty. Obawiałam się, że może mi się rozpaść przy wyciąganiu, a gdyby to się zdarzyło... Na szczęście poszło gładko, korzeń oderwał się od kości ze stłumionym chrupnięciem - i miałam już w ręku całą drobną, białą kostkę. Matka dziewczynki, przyglądająca się w napięciu, westchnęła. Mała też westchnęła i poruszyła się na krześle. Sprawdziłam ponownie, ale tętno miała dobre, choć oddychała dość płytko. Prawdopodobnie będzie spała przez... przyszło mi coś do głowy. - Wie pani - powiedziałam do matki z pewnym wahaniem - mogłabym usunąć jeszcze jeden czy dwa zęby, nie sprawiając jej bólu. Proszę spojrzeć - przesunęłam się na bok i
przywołałam ją skinieniem. - Te - dotknęłam mlecznych zębów - powinno się od razu usunąć, by zęby z tyłu mogły zająć ich miejsce. I widzi pani te dwa przednie. Cóż, usunęłam pierwszy górny trzonowiec po lewej stronie, gdybym usunęła ten sam ząb po prawej, zapewne przednie zęby rozsunęłyby się trochę, by wypełnić puste miejsce. A gdyby się pani udało przekonać ją, by wypychała dolnymi zębami przednie górne... - Trudno było mówić o ortodoncji, poza tym rozwiązanie, które proponowałam, zwiększało ryzyko infekcji, ale kusiło mnie, bo teraz biedne dziecko wyglądało jak wampir nietoperz. - Hmm - zastanawiała się matka, z namysłem zaglądając córce do ust. - A ile mi pani za nie da? - Ile... Chce pani, żebym to ja pani zapłaciła?! - To dobre, zdrowe zęby - odpowiedziała natychmiast matka. - Cyrulik tam przy porcie dałby mi za każdy szylinga, a Glory będzie potrzebowała pieniędzy na posag. - Posag? - powtórzyłam zdumiona. Matka wzruszyła ramionami. - Nikt przecież nie weźmie jej dla urody, prawda? Musiałam przyznać, że zapewne miała rację. Pomijając fatalny stan jej uzębienia, nazwanie małej pospolitą byłoby komplementem. - Marsali! - zawołałam. - Masz może cztery szylingi? - Wokół nóg czułam złoto wszyte w brzeg spódnicy, nie mogłam go jednak w tej sytuacji wykorzystać. Marsali odwróciła się od okna, skąd przyglądała się Henri-Christianowi i dziewczynkom. - Nie, nie mam żadnej gotówki. - W porządku, cioteczko, ja mam jakieś pieniądze. - Ian odłożył lusterko i wyciągnął ze sporranu garść monet. - Ale - powiedział, wpatrując się ostro w kobietę - nie dostałaby pani więcej niż trzy pensy za zdrowy ząb, a za ząb dziecka pewnie nie więcej niż pensa. Kobieta, nieporuszona, spojrzała na niego z wyższością. - Tak przemawia chciwy Szkot - stwierdziła - choć jesteś wytatuowany jak dziki. Zatem sześć pensów za każdy, ty sknero. Ian roześmiał się, ukazując własne zęby, które choć nie całkiem proste, były w znakomitym stanie. - Zaprowadzi pani małą do portu i pozwoli temu rzeźnikowi rozwalić jej usta na kawałki? - spytał pogodnie. - Do tej pory już się obudzi i zacznie wrzeszczeć. Trzy. - Ianie! - wtrąciłam się. - Nie, nie pozwolę, by cię oszukała, cioteczko. Nie dość, że chce, byś wyrwała zęby małej za darmo, to jeszcze chce, byś płaciła za ten honor!
Moja interwencja dodała kobiecie odwagi. Uniosła głowę i powtórzyła: - Sześć. Przyciągnięta tą wymianą zdań, Marsali zajrzała dziewczynie do ust. - Nie znajdzie jej pani męża za mniej niż dziesięć funtów - poinformowała wprost - z takim wyglądem. Mężczyzna będzie się bał, że go ugryzie przy pocałunku. Co więcej, powinna pani zapłacić za to podwójnie. - Jak pani przyszła, zgodziła się pani zapłacić, prawda? - naciskał Ian. - Dwa pensy za wyrwanie zęba, a moja ciotka i tak potraktowała panią łagodnie z litości nad małą. - Krwiopijcy! - wykrzyknęła kobieta. - To prawda, co mówią, że wy, Szkoci, zdjęlibyście pensy nawet z powiek zmarłego! Najwyraźniej nie czekało nas szybkie rozstrzygnięcie. Czułam, że i Ian, i Marsali szykują się do przyjemnej sesji targowania. Westchnęłam i wyjęłam Ianowi lusterko z ręki; będzie mi potrzebne do siekaczy, a może, zanim dotrę do drugiej czwórki, znów będzie mógł mi pomóc. W gruncie rzeczy siekacze były proste - mleczne zęby, bez korzeni, gotowe wypaść. Zapewne byłabym w stanie usunąć je palcami. Szybkie pociągnięcie - i już ich nie było, a dziąsła niemal nie krwawiły. Zadowolona, przetarłam miejsce po nich nasączoną whisky szmatką i przyjrzałam się czwórce. Ponieważ była po prawej stronie, przechylając głowę dziecka do tyłu, mogłam uzyskać światło bez lusterka. Wzięłam Iana za rękę - był tak zaangażowany w kłótnię, że niemal nie zauważył - i położyłam ją dziewczynce na głowie, by ją w ten sposób przytrzymał, po czym ostrożnie wsunęłam obcęgi. Przez promienie słońca przesunął się jakiś cień, zniknął na chwilę, ale wrócił i zupełnie je przesłonił. Odwróciłam się zła i zobaczyłam zaglądającego przez okno eleganckiego dżentelmena, najwyraźniej zainteresowanego tym, co robię. Spojrzałam na niego niechętnie i machnęłam ręką, by się odsunął. Zrobił zdziwioną minę, ale pochylił głowę w przepraszającym geście i odszedł na bok. Nie życząc sobie dalszych przerw, przykucnęłam, złapałam ząb - i udało mi się go wyciągnąć jednym szarpnięciem. Mrucząc pod nosem z zadowolenia, polałam alkoholem krwawiące miejsce, a następnie odchyliłam głowę dziewczynki na drugą stronę i przycisnęłam ściereczkę do dziąsła, by wspomóc wyciek ropy. Nagle poczułam, że mała szyjka traci sztywność, i zamarłam w miejscu, Ian też to poczuł, przerwał w połowie zdania i rzucił mi przestraszone spojrzenie. - Rozwiąż ją, szybko. Zrobił to błyskawicznie. Złapałam ją pod ramiona i położyłam na podłodze; głowa latała jej na boki jak u szmacianej lalki. Ignorując okrzyki Marsali i matki dziewczynki, wyjęłam jej
ściereczkę z ust, zacisnęłam nos palcami, przytknęłam usta do jej ust i rozpoczęłam sztuczne oddychanie. Miałam wrażenie, że nadmuchuję mały twardy balonik - niechęć, opór, ale w końcu pierś się uniosła. Ale płuca nie poddają się jak guma, sztuczne oddychanie nie stało się łatwiejsze. Drugą ręką rozpaczliwie szukałam tętnicy szyjnej. Jest? Jest tętno, serce bije, choć słabo. Oddech, przerwa, oddech, przerwa. Poczułam wydech, a potem wąska pierś sama się uniosła. Czekałam, czując, jak krew pulsuje mi w uszach, ale nie uniosła się ponownie, czyli znów oddech, przerwa, oddech... Pierś dziewczynki znowu się poruszyła i tym razem sama z siebie zaczęła unosić się i opadać. Przysiadłam na piętach, oddychając szybko; czułam zimny pot na twarzy. Matka dziewczynki wpatrywała się we mnie z otwartymi ustami. Zauważyłam przelotnie, że jej uzębienie nie było złe; Bóg jeden wie, jak wyglądał jej mąż. - Ona... czy ona...? - spytała kobieta, mrugając i przenosząc wzrok ze mnie na córkę. - Wszystko w porządku - powiedziałam spokojnie. Wstałam powoli, bo kręciło mi się w głowie. - Nie możecie jednak pójść, póki działanie whisky nie minie. Myślę, że nic jej nie będzie, ale ktoś musi nad nią czuwać, póki nie dojdzie do siebie. Marsali...? - Dobrze, położę ją na wysuwanym łóżku - powiedziała Marsali, podchodząc. - O, jesteś, Joanie. Czy możesz przez chwilę popilnować tej bidulki? Musi poleżeć na twoim łóżku. Pojawiły się dzieci, zarumienione i rozchichotane, z kapeluszem zawierającym drobne monety i guziki, ale na widok dziewczynki na podłodze również podeszły. - Hopla - powiedział Henri-Christian, najwyraźniej pod wrażeniem. - Czy ona umarła? - spytała praktycznie Félicité. - Gdyby umarła, mama nie prosiłaby mnie, bym jej pilnowała - zauważyła Joanie. - Ale nie zwymiotuje w moim łóżku? - Położę tam ręcznik - obiecała Marsali, przykucając, by podnieść dziewczynkę, ale Ian był szybszy. - Więc weźmiemy od pani tylko dwa centy - powiedział matce - ale damy pani wszystkie zęby za darmo, dobrze? Najwyraźniej oszołomiona kobieta przytaknęła i ruszyła za innymi na tył domu. Usłyszałam stukot wielu stóp wchodzących po schodach, nie ruszyłam jednak za nimi. Kolana się pode mną ugięły i nagle usiadłam. - Czy dobrze się pani czuje, madame? Uniosłam wzrok i zobaczyłam eleganckiego nieznajomego, który przyglądał mi się z ciekawością. Złapałam na wpół opróżnioną butelkę whisky i solidnie pociągnęłam. Paliło jak siarka, a smakowało jak spalone kości. Pisnęłam, łapiąc oddech, łzy napłynęły mi do oczu, ale nie
rozkaszlałam się. - Doskonale - zachrypiałam. - Całkowicie. - Odchrząknęłam i wytarłam rękawem oczy. - Co mogę dla pana zrobić? Po twarzy przemknął mu uśmiech. - Nie potrzebuję usunąć zęba, prawdopodobnie szczęśliwie dla nas obojga. Jednakże... mogę? - Wyciągnął z kieszeni płaską srebrną butelkę i podał mi ją, a następnie usiadł. Sądzę, że jest to nieco bardziej pomocne niż... to - wskazał otwartą butelkę whisky, krzywiąc lekko nos. Odkorkowałam butelkę, z której wypłynął pełny aromat bardzo dobrej brandy. - Dziękuję. - Pociągnęłam solidnie, zamykając oczy. - Bardzo dziękuję - dodałam chwilę później, otwierając je. Poczułam w środku ciepło, które teraz płynęło jak dym przez moje kończyny. - Cała przyjemność po mojej stronie, madame - uśmiechnął się. Niewątpliwie był dandysem, i to bogatym. Miał na sobie dużo koronek, złoconych guzików przy kamizelce, pudrowaną perukę i dwa czarne, jedwabne pieprzyki na twarzy: pod lewą brwią gwiazdkę, a na prawym policzku stojącego dęba konia. Nie był to strój, który by często widywano w Karolinie Północnej, szczególnie w obecnych czasach. Pomimo tych ozdób to przystojny mężczyzna, pomyślałam. Miał około czterdziestki, ciemne oczy, w których błyszczała wesołość, i delikatną, wrażliwą twarz. Bardzo dobrze mówił po angielsku, choć z wyraźnie paryskim akcentem. - Czy mam honor rozmawiać z panią Fraser? - spytał. Widziałam, że zerknął na moją skandalicznie gołą głowę, ale uprzejmie nie skomentował. - Tak - potwierdziłam, pełna wątpliwości - ale może nie z tą, o którą panu chodzi. Moja synowa też jest panią Fraser, ona i jej mąż są właścicielami tego warsztatu, więc gdyby pan chciał coś wydrukować... - Żoną Jamesa Frasera? Instynktownie zawahałam się, ale nie było wyjścia, musiałam odpowiedzieć. - Tak, czy chodzi panu o mojego męża? - spytałam czujnie. Ludzie szukali Jamiego z wielu powodów i nie zawsze należało im w tym pomagać. Uśmiechnął się, a wokół oczu powstały sympatyczne zmarszczki. - Tak jest w istocie. Kapitan mego statku powiedział, że pan Fraser rozmawiał z nim dziś rano na temat podróży. Na te słowa serce mi drgnęło. - Och, ma pan statek, panie...?
- Beauchamp - powiedział. Ujął moją dłoń i ucałował. - Percival Beauchamp. Do pani usług, madame. Tak, mam statek, nazywa się „Huntress”. Wydawało mi się, że serce na chwilę przestało mi bić, ale nie - zaczęło znowu, i to wyraźnie mocniej. - Beauchamp - powtórzyłam. - Beechum? - Wymówił swoje nazwisko po francusku, ale na moje słowa uśmiechnął się szerzej. - Tak, Anglicy wymawiają to na swój sposób. Powiedziała pani „synowa” - zatem pan Fraser, który jest właścicielem tego sklepu, jest synem pani męża? - Tak - potwierdziłam odruchowo. Nie bądź głupia, rugałam się w myśli, to nie jest rzadkie nazwisko, prawdopodobnie nie ma nic wspólnego z twoją rodziną. A jednak... francusko-angielski związek... Wiedziałam, że rodzina mojego ojca przybyła z Francji do Anglii gdzieś w osiemnastym wieku - ale to wszystko. Wpatrywałam się w niego zafascynowana. Czy w tej twarzy mogłam dostrzec coś znajomego, coś, co by pasowało do mglistych wspomnień, jakie miałam po rodzicach, i trochę wyraźniejszych o stryju? Miał jasną cerę, jak ja, ale ostatecznie można to było powiedzieć o większości osób należących do wyższych klas, ponieważ bardzo starali się chronić twarze przed słońcem. Oczy miał o wiele ciemniejsze niż moje - i piękne, inaczej wykrojone, bardziej okrągłe. Brwi... Czy mój stryj Lamb miał brwi tego kształtu, ciężkie przy nosie, rysujące się wdzięcznym łukiem...? Próbując rozwiązać tę kuszącą zagadkę, nie dosłyszałam, co powiedział. - Przepraszam? - Ten chłopiec - powtórzył, wskazując głową drzwi, za którymi zniknęły dzieci - krzyczał „hopla”, tak jak to robią francuscy aktorzy uliczni. Czy rodzina ma jakieś powiązania z Francją? Z pewnym opóźnieniem rozdzwoniły mi się w głowie dzwonki alarmowe, a ramiona pokryła gęsia skórka. - Nie - zaprzeczyłam, próbując przybrać uprzejmy wyraz twarzy. - Prawdopodobnie gdzieś to usłyszał. W zeszłym roku przez Karoliny przejeżdżała niewielka trupa francuskich akrobatów. - Ach, niewątpliwie to stąd. - Pochylił się lekko, wpatrując się we mnie ciemnymi oczyma. - Czy widziała ich pani osobiście? - Nie, mój mąż i ja... nie mieszkamy tutaj - zakończyłam pospiesznie. O mało nie powiedziałam mu, gdzie naprawdę mieszkamy, ale nie wiedziałam, co - jeśli w ogóle
cokolwiek - wie o Fergusie. Odchylił się na krześle do tyłu, wydymając wargi z rozczarowaniem. - O, to szkoda. Myślałem, że może był w tej trupie człowiek, którego szukam. Choć prawdopodobnie nie znałaby pani ich nazwisk, nawet gdyby ich pani widziała - dodał po chwili. - Szuka pan kogoś? Francuza? - Wzięłam miskę z zakrwawionymi zębami i zaczęłam je przeglądać, udając nonszalancję. - Człowieka imieniem Claudel. Urodził się w Paryżu, w burdelu - dodał, wyrazem twarzy przepraszając za użycie tak niedelikatnego określenia w mojej obecności. - Ma teraz czterdzieści... jakieś czterdzieści lat, może czterdzieści jeden albo czterdzieści dwa. - Paryż - powtórzyłam, nasłuchując, czy Marsali nie schodzi po schodach. - A dlaczego pan sądzi, że przebywa w Karolinie Północnej? Wzruszył lekko ramionami. - Nie, nie wiem, czy tu jest. Wiem, że mniej więcej trzydzieści lat temu zabrał go z burdelu pewien Szkot. Opisywano mi tego człowieka - podobno rzucał się w oczy, był bardzo wysoki i ogniście rudy. A poza tym... istnieje ogromnie wiele możliwości. - Uśmiechnął się kwaśno. - Frasera charakteryzowano mi różnie: jako handlarza win, zwolennika króla Jakuba, lojalistę, zdrajcę, szpiega, arystokratę, farmera, importera lub szmuglera - tych określeń można używać wymiennie - z koneksjami sięgającymi od klasztoru po dwór królewski. A to - pomyślałam - jest bardzo dokładny portret Jamiego, choć rozumiałam, że nie ułatwia odnalezienia go. Z drugiej strony Beauchamp przybył właśnie tu. - Odkryłem pewnego handlarza win nazwiskiem Michael Murray, który usłyszawszy ten opis, powiedział, że przypomina mu jego wuja, Jamesa Frasera, który ponad dziesięć lat wcześniej wyemigrował do Ameryki. - W ciemnych oczach nie było już wesołości, wpatrywały się we mnie uważnie. - Gdy spytałem o dziecko imieniem Claudel, pan Murray stwierdził jednak dość zdecydowanie, że nie wie nic o takiej osobie. - Ach, tak. - Wyjęłam duży ząb trzonowy z próchnicą i przyjrzałam mu się. Jezus Maria! Znałam Michaela tylko ze słyszenia; był to jeden ze starszych braci Młodego Iana. Urodził się po moim odejściu, a zanim wróciłam do Lallybroch, wyjechał już do Francji, gdzie miał być wykształcony i wprowadzony do handlu winem przez Jareda Frasera, starszego i bezdzietnego kuzyna Jamiego. Michael oczywiście dorastał z Fergusem w Lallybroch i doskonale wiedział, jak brzmi jego pierwotne imię; najwyraźniej wyczuł lub podejrzewał u nieznajomego coś, co go zaniepokoiło. - Czy chce pan powiedzieć, że przypłynął do Ameryki, wiedząc o tym mężczyźnie tylko,
jak się nazywa i że jest rudy? - spytałam, próbując nadać słowom odcień zdumienia. - Wielkie nieba, musi pan być bardzo zainteresowany odnalezieniem tego Claudela. - Och, to prawda, madame. - Spojrzał na mnie, uśmiechnął się lekko i przechylił głowę. Proszę mi powiedzieć, czy pani mąż jest rudy? - Tak - potwierdziłam. Nie było sensu zaprzeczać, bo powiedziałby mu to każdy w New Bern. I zapewne już to zrobił - pomyślałam. Tak samo jak całe mnóstwo jego krewnych i mniej więcej połowa ludności Highlands. To była zdecydowana przesada, czułam jednak z dużą pewnością, że pan Beauchamp nie przebywał osobiście w szkockich górach. Na górze słyszałam głosy. Marsali mogła w każdej chwili zejść, a nie chciałam, by wkroczyła w środek tej konkretnej rozmowy. - Cóż - powiedziałam, podnosząc się z krzesła zdecydowanym ruchem. - Zapewne będzie pan chciał porozmawiać z moim mężem, a on z panem. Wyjechał jednak i wróci dopiero jutro. Czy zatrzymał się pan w mieście? - W zajeździe „Pod Królem”. - Gość także wstał. - Zechce pani powiedzieć mężowi, by mnie tam odszukał, madame? Dziękuję. Kłaniając się nisko, ujął moją dłoń i znów ją ucałował. A potem uśmiechnął się i wycofał, zostawiając za sobą zapach bergamotki i hyzopu, zmieszany z subtelnym zapachem dobrej brandy. *** Na skutek panującego chaosu politycznego z New Bern wyjechało wielu kupców i biznesmenów. Wobec braku władz cywilnych życie publiczne ograniczało się właściwie do najprostszych transakcji handlowych. Wiele osób, czy to o przekonaniach lojalistycznych, czy sprzyjających buntownikom, opuściło kolonię ze strachu przed zamieszkami. W New Bern zostały już tylko dwa dobre zajazdy: „Pod Królem” i „U Wilseya”. Na szczęście my mieszkaliśmy w tym drugim. - Zamierzasz pójść z nim porozmawiać? Właśnie opowiedziałam Jamiemu o wizycie pana Beauchampa, co przyprawiło go o głęboką zmarszczkę między brwiami. - Jezus Maria, jak on się tego wszystkiego dowiedział? - Musiał skądś uzyskać informację, że Fergus był w tym burdelu, i od tego rozpoczął poszukiwania. Prawdopodobnie nie było trudno znaleźć kogoś, kto cię tam widział albo słyszał o tamtym incydencie. Raczej rzucasz się w oczy. - Mimo zdenerwowania uśmiechnęłam się na wspomnienie Jamiego, wówczas dwudziestopięcioletniego, który
schronił się tam chwilowo - dość przypadkowo uzbrojony w dużą kiełbasę - a potem uciekł przez okno z dziesięcioletnim kieszonkowcem imieniem Claudel, czasem pracującym także jako dziecięca prostytutka. Wzruszył ramionami, nieco zmieszany. - No tak, może... Ale żeby aż tyle odkryć...? - Podrapał się w głowę, zamyślony. - Jeśli chodzi o rozmowę z nim, to najpierw muszę porozmawiać z Fergusem. Sądzę, że zanim zaofiarujemy się panu Beauchamp, dobrze by było coś więcej o nim wiedzieć. - Ja też chciałabym coś więcej o nim wiedzieć - powiedziałam. - Zastanawiałam się, czy... cóż, to dość odległa możliwość i nazwisko nie jest znowu takie rzadkie, ale zastanawiałam się, czy nie jest on jakoś spokrewniony z częścią mojej rodziny. Wiem, że w osiemnastym wieku mieszkali we Francji, ale niewiele więcej. Uśmiechnął się do mnie. - A co zrobisz, Angliszko, jeśli odkryję, że w rzeczywistości jest twoim prapraprapraprapradziadkiem? - Ja... - przerwałam, bo w gruncie rzeczy nie wiedziałam, co bym zrobiła w takich okolicznościach. - Cóż, prawdopodobnie nic - przyznałam. - I zapewne nie dowiedzielibyśmy się tego, ponieważ nie pamiętam - jeśli w ogóle kiedykolwiek wiedziałam - jak miał na imię mój prapraprapraprapradziadek. Po prostu... cóż, chciałabym wiedzieć więcej, to wszystko dokończyłam z lekka obronnym tonem. - No, to jasne - powiedział rzeczowo - ale chyba nie wtedy, gdyby moje pytanie miało wystawić Fergusa na jakieś niebezpieczeństwo, prawda? - Och, nie, oczywiście nie, ale czy ty... Przerwało mi ciche pukanie do drzwi. Uniosłam pytająco brwi, patrząc na Jamiego. Ten zawahał się chwilę, w końcu wzruszył ramionami i otworzył. Ponieważ pokój był mały, z miejsca, na którym siedziałam, widziałam drzwi. Ku memu zaskoczeniu wypełniała je grupa kobiet. Korytarz wydał mi się morzem białych czepków, unoszących się w ciemnościach jak meduzy. - Pan Fraser? - Jeden z czepków pochylił się na chwilę. - Jestem... nazywam się Abigail Bell, a to moje córki. - Odwróciła się i dostrzegłam napiętą, bladą twarz. - Lillian i Miriam. Dwa pozostałe czepki - tak, w sumie były tylko trzy - również przelotnie się pochyliły. - Czy możemy z panem porozmawiać? Jamie ukłonił się i wprowadził je do pokoju, patrząc na mnie pytająco. - Moja żona - przedstawił mnie, ja zaś wstałam i wymruczałam powitanie. W pokoju było jedynie łóżko i jeden stołek, wszyscy więc staliśmy, uśmiechając się niepewnie i kłaniając się
sobie nawzajem. Pani Bell była niska i dość tęga, prawdopodobnie kiedyś tak ładna jak teraz jej córki. Niegdyś pulchne policzki teraz zapadły się jednak, jakby nagle straciła na wadze, a skórę poorały zmarszczki świadczące o zmartwieniu. Jej córki również miały strapione miny. Jedna kręciła w dłoniach fartuszek, druga rzucała na Jamiego spojrzenia kątem oka, wpatrując się w podłogę, jakby się bała, że jeśli spojrzy na niego wprost, zrobi coś niestosownego. - Chciałam pana przeprosić, że przychodzę z taką śmiałością - pani Bell drżały wargi, musiała przerwać i zacisnąć je na chwilę, zanim znów mogła mówić. - Słyszałam, że szuka pan statku płynącego do Szkocji. Jamie przytaknął ostrożnie, zastanawiając się, skąd ta kobieta o tym wie. Co prawda kiedyś zauważył, że w ciągu paru dni będzie wiedziało o tym całe miasto; najwyraźniej miał rację. - Czy zna pani jakiś statek wybierający się w taką podróż? - Nie, właściwie nie. Ja... to znaczy... może... Chodzi o mego męża - wyrzuciła z siebie, ale po tym głos się jej załamał, więc uniosła do ust trzymany w garści fartuch. Jedna z córek, ciemnowłosa, ujęła matkę za łokieć i odprowadziła na bok, sama zaś odważnie stanęła przed przerażającym panem Fraserem. - Mój ojciec jest w Szkocji - powiedziała. - Matka ma nadzieję, że panu uda się go odnaleźć, a gdyby tak się stało, zechce pan pomóc mu w powrocie do nas. - Ach - powiedział Jamie. - A pani ojciec to...? - Och, pan Richard Bell z Wilmington. - Dygnęła pospiesznie, jak gdyby dodatkowa uprzejmość pomagała jej przedstawić sprawę. - Jest... był... - Jest - zasyczała jej siostra cicho, ale dobitnie, a pierwsza, brunetka, rzuciła jej niechętne spojrzenie. - Mój ojciec był kupcem w Wilmington, prowadził szerokie interesy i przez nie wszedł w kontakty z różnymi brytyjskimi oficerami, którzy się u niego zaopatrywali. Była to wyłącznie sprawa handlowa - zapewniła. - Ale w tych okropnych czasach nawet handel nigdy nie jest wyłącznie handlem. - Pani Bell najwyraźniej wzięła się w garść i stanęła teraz ramię w ramię z córką. - Powiedzieli... wrogowie mojego męża... rozpuścili wieści, że jest lojalistą. - Bo jest - wtrąciła druga siostra. Jasnowłosa i niebieskooka, nie drżała. Stanęła przed Jamiem z podniesioną głową i płonącymi oczyma. - Mój ojciec jest wierny swemu królowi. Nie uważam, by było to coś, za co trzeba się wstydzić i przepraszać. Nie sądzę także, że należy udawać, że jest inaczej, tylko po to, by uzyskać pomoc człowieka, który złamał
przysięgę... - Och, Miriam - powiedziała jej siostra, zdenerwowana - czy nie możesz przez chwilę siedzieć cicho? Teraz wszystko popsułaś. - Nie popsułam - rzuciła Miriam - a jeśli tak, to i tak by to nie zadziałało. Dlaczego ktoś taki jak on miałby... - Owszem, zadziałałoby. Pan Forbes powiedział... - Och, daj spokój z panem Forbesem, on nie ma o niczym pojęcia. Pani Bell jęknęła cicho. - Dlaczego pani ojciec pojechał do Szkocji? - spytał Jamie, przecinając sprzeczkę. Odpowiedziała mu zaskoczona Miriam Bell. - On nie pojechał do Szkocji z własnej woli. Został porwany na ulicy i wrzucony na statek płynący do Southampton. - Przez kogo? - spytałam, przeciskając się przez las spódnic w drodze do drzwi. dlaczego? Wystawiłam głowę za drzwi, wezwałam chłopca czyszczącego buty na półpiętrze, kazałam mu zejść do baru i przynieść dzbanek wina. Zważywszy na stan, w jakim były panie Bell, uznałam, że przyda się coś, co pomoże przywrócić towarzyską atmosferę. Cofnęłam się do pokoju akurat w porę, by usłyszeć, jak panna Lillian Bell wyjaśnia, że nie wiedzą dokładnie, kto porwał ich ojca. - W każdym razie nie znamy nazwisk - powiedziała z twarzą zarumienioną ze złości na samo wspomnienie. - Ci złoczyńcy mieli kaptury naciągnięte na głowy, ale wiem, że byli to Synowie Wolności. - Tak, tak było - potwierdziła zdecydowanie panna Miriam. - Ojciec otrzymywał od nich groźby: kartki przypięte do drzwi, martwa ryba zawinięta w kawałek czerwonej flaneli i zostawiona na ganku, żeby śmierdziała, i inne podobne rzeczy. Pod koniec sierpnia zeszłego roku sprawa wykroczyła poza zwykłe pogróżki. Pan Bell był w drodze do swego składu, gdy z bocznej uliczki wypadła grupa zakapturzonych mężczyzn, chwyciła go i poniosła po nadbrzeżu, gdzie cisnęli go na statek, który właśnie rzucił cumy i którego żagle wypełniały się wiatrem, bo odpływał. Słyszałam już, że kłopotliwych lojalistów „deportowano” w ten sposób, ale nie spotkałam się dotychczas z rzeczywistym opisem konkretnego przypadku. - Jeśli statek kierował się do Anglii - spytałam - to jak pan Bell znalazł się w Szkocji? Nastąpiło pewne zamieszanie, gdy wszystkie trzy panie Bell próbowały równocześnie wyjaśnić, co się stało, ale raz jeszcze górę wzięła Miriam.
- Przybył do Anglii bez grosza, oczywiście, mając jedynie ubranie na grzbiecie i dług wobec kapitana za jedzenie i przejazd. Kapitan się jednak z nim zaprzyjaźnił i zawiózł z Southampton do Londynu, gdzie mój ojciec znał kilka osób, z którymi w przeszłości prowadził interesy. Jedna z nich pożyczyła mu pewną sumę, by spłacił swój dług kapitanowi, i obiecała mu przejazd do Georgii, jeśli będzie nadzorować ładunek podczas podróży z Edynburga do Indii Zachodnich, a stamtąd do Ameryki. Ojciec pojechał więc do Edynburga, skierowany tam przez swego patrona, tam jednak odkrył, że ładunek, jaki mieli zabrać w Indiach Zachodnich, to Murzyni. - Mój mąż jest abolicjonistą - wtrąciła pani Bell ze skromną dumą. - Oświadczył, że nie może za żadną cenę popierać niewolnictwa ani pomagać w jego utrzymaniu. - A pan Forbes powiedział nam, co pan zrobił dla tej kobiety, dla niewolnicy pani Cameron - wtrąciła Lillian z niespokojnym wyrazem twarzy. - Myślałyśmy więc... nawet jeśli pan jest... - przerwała zażenowana. - Łamiącym przysięgi rebeliantem - dokończył zgryźliwie Jamie. - Tak, rozumiem. Pan Forbes... Czy mówią panie o Neilu Forbesie, prawniku? W jego głosie brzmiało niedowierzanie - i nic dziwnego. Kilka lat temu Forbes, zachęcany przez Jokastę Cameron, ciotkę Jamiego, starał się o rękę Brianny. Bree odrzuciła go niezbyt delikatnie, zemścił się więc później, umożliwiając pewnemu piratowi jej porwanie. Wynikło z tego ogromne zamieszanie, porwanie matki Forbesa przez Jamiego - starsza dama była zachwycona tą przygodą - i obcięcie Forbesowi ucha przez Młodego Iana. Czas zapewne zaleczył jego zewnętrzne rany, nie wyobrażałam sobie jednak, by Forbes mógł powiedzieć o Jamiem coś dobrego. - Tak - potwierdziła Miriam, zauważyłam jednak niepewne spojrzenia wymienione przez panie Bell. - A dokładnie cóż takiego pan Forbes o mnie powiedział? - spytał Jamie. Wszystkie trzy pobladły, on zaś uniósł brwi. - Co takiego? - powtórzył, zwracając się wprost do pani Bell, która, jak od razu wyczuł, była najsłabszym ogniwem w tym rodzinnym łańcuchu. - Powiedział, że to dobrze, iż pan nie żyje - odpowiedziała słabym głosem ta dama. Oczy uciekły jej w głąb głowy i padła na ziemię jak worek ziarna. *** Na szczęście nabyłam u pana Fentimana buteleczkę z amoniakiem, który szybko wywołał u pani Bell kichanie, a córki pomogły jej położyć się na łóżku. Łapała powietrze i krztusiła się, ale traf chciał, że w tym momencie i właśnie przyniesiono wino. Rozlałam więc wszystkim po szklaneczce, zostawiając dla siebie spory kubek.
- A zatem - powiedział Jamie, mierząc kobiety długim, przenikliwym spojrzeniem, które zazwyczaj sprawiało, że pod winnym uginały się nogi i był gotów wszystko wyznać - proszę mi powiedzieć, gdzie panie słyszały, jak pan Forbes opowiada o mojej śmierci? Pierwsza odezwała się panna Lillian, która siedziała na łóżku i trzymała rękę na ramieniu matki. - Ja go słyszałam. W zajeździe u Symonda, gdy jeszcze byliśmy wszyscy w Wilmington, zanim przyjechałyśmy tutaj, do cioci Burton. Poszłam kupić dzbanek gorącego cydru; to było w lutym i panował prawdziwy ziąb. Tak czy owak, pracuje tam ta kobieta - Faydree, nazywają ją Faydree. Poszła mi nalać i zagrzać cydr. Wtedy nadszedł pan Forbes i przemówił do mnie. Słyszał o ojcu, wyraził współczucie i spytał, jak sobie dajemy radę. Wtedy weszła Faydree z dzbankiem, a on ją zobaczył. Forbes oczywiście rozpoznał Fedrę, którą wielokrotnie widywał na plantacji Jokasty w River Run. Wyraził zdziwienie na jej widok, spytał o wyjaśnienie i otrzymał odpowiednio zmodyfikowaną wersję prawdy, w której Fedra najwyraźniej wychwalała Jamiego i jego życzliwość w uzyskaniu dla niej wolności. Słysząc to, parsknęłam do kubka, aż w nim zabulgotało. Fedra doskonale wiedziała, co się stało z uchem Neila Forbesa. Była bardzo spokojną, cichą osobą, ale z przyjemnością wbijała szpile osobom, których nie lubiła. Wiedziałam zaś, że nie lubiła Neila Forbesa. - Pan Forbes był dość czerwony, może z powodu zimna - powiedziała taktownie Lillian i powiedział, że rozumie, że pan Fraser zawsze bardzo cenił Murzynów... Obawiam się, że powiedział to dość nieprzyjemnie - dodała, posyłając Jamiemu przepraszające spojrzenie - a potem się roześmiał, choć usiłował udawać, że kaszle, i powiedział: jaka szkoda, że wszyscy, pan i pańska rodzina, spłonęli i że niewątpliwie wśród niewolników rozległ się głośny lament. Jamie, który właśnie pił wino, zakrztusił się. - Dlaczego tak uważał? - spytałam. - Czy powiedział, skąd to wie? Lillian kiwnęła głową. - Tak, proszę pani, Faydree też go o to spytała. Myślę, że jej zdaniem mówił to tylko dlatego, żeby ją zdenerwować, ale on powiedział, że przeczytał to w gazecie. - W „Wilmington Gazette” - wtrąciła Miriam, najwyraźniej niezadowolona, że to na jej siostrę skierowało się teraz całe światło reflektorów. - My oczywiście nie czytamy gazet, a od kiedy tato... No, rzadko kiedy nas ktoś odwiedza. - Opuściła wzrok i mimowolnie wygładzała fartuch, by ukryć łatę na spódnicy. Panie Bell były czyste i zadbane, ale ich ubranie, kiedyś dobrej jakości, przecierało się już wyraźnie na rękawach i obrąbkach. Interesy pana Bella zapewne uległy znacznemu ograniczeniu, i na skutek jego nieobecności, i przez wojnę.
- Moja córka opowiedziała mi o tym spotkaniu. - Pani Bell doszła do siebie na tyle, by usiąść. Oboma rękami ostrożnie trzymała szklankę wina. - Więc gdy wczoraj wieczorem sąsiad powiedział mi, że spotkał pana w porcie, nie wiedziałam, co myśleć, ale uznałam, że pewnie doszło do jakiejś głupiej pomyłki. Naprawdę nie można wierzyć we wszystko, co się teraz czyta. Gazety zamieszczają zupełnie nieprawdopodobne historie. I sąsiad wspomniał, że szuka pan statku do Szkocji, pomyślałyśmy więc... - Umilkła i zażenowana opuściła głowę. Jamie w zamyśleniu potarł palcem nos. - No, cóż - powiedział powoli - to prawda, że zamierzam udać się do Szkocji i oczywiście chętnie popytam o pani męża i pomogę mu, jeśli zdołam. Nie widzę jednak w tej chwili żadnego sposobu znalezienia bliskiego transportu. Blokada... - Ale my możemy znaleźć panu statek - przerwała gorliwie Lillian. - O to właśnie chodzi! - Sądzimy, że możemy wprowadzić pana na statek - poprawiła ją Miriam. Rzuciła Jamiemu długie, pełne namysłu spojrzenie, jakby osądzała jego charakter. Uśmiechnął się do niej nieznacznie, potwierdzając, że widzi, iż mu się przygląda, i po chwili niechętnie odwzajemniła uśmiech. - Przypomina mi pan kogoś - powiedziała. Najwyraźniej kogoś, kogo lubiła, bo skinęła głową matce, wyrażając przyzwolenie. Pani Bell westchnęła cichutko, z ulgą opuszczając ramiona. - Wciąż mam przyjaciół - powiedziała, trochę wyzywająco - mimo... wszystko. Do tych przyjaciół należał mężczyzna nazwiskiem DeLancey Hall, który był właścicielem barki rybackiej i tak jak zapewne połowa miasta uzupełniał swoje dochody szmuglem. Hall powiedział pani Bell, że spodziewa się przybycia statku z Anglii i że powinien przypłynąć do Wilmington w ciągu następnego tygodnia, oczywiście zakładając, że po drodze nie został napadnięty lub zatopiony. Ponieważ i statek, i ładunek należą do jednego z miejscowych Synów Wolności, nie mógł wpłynąć do portu w Wilmington, w którym wciąż stacjonowały dwa brytyjskie okręty wojenne. Pozostanie zatem poza portem, a różne małe łodzie podpłyną do niego, rozładują i potajemnie przewiozą ładunek na brzeg. Następnie okręt popłynie do New Haven, skąd zabierze kolejny ładunek. - A potem wróci do Edynburga - wtrąciła Lillian z twarzą rozjaśnioną nadzieją. - Mój ojciec ma tam krewnego nazwiskiem Andrew Bell - wtrąciła Miriam, unosząc nieco głowę. - Jak słyszałam, jest dobrze znany, jest drukarzem i... - Mały Andy Bell? - Jamiemu rozjaśniła się twarz. - Ten, który wydrukował wielką encyklopedię? - Tak, właśnie on - potwierdziła zaskoczona pani Bell. - To znaczy, że pan go zna? Jamie roześmiał się, co panie zaskoczyło.
- Wiele wieczorów spędziłem z Andym Bellem w tawernie - zapewnił je. - Co więcej, właśnie z nim zamierzam spotkać się w Szkocji, ponieważ w jego warsztacie bezpiecznie stoi moja prasa drukarska. Przynajmniej mam taką nadzieję - dodał, wciąż radośnie. Te wiadomości, a także dodatkowa szklaneczka wina, wpłynęły zdumiewająco pozytywnie na nastrój pani Bell. Gdy w końcu panie nas opuszczały, na ich policzkach malowały się rumieńce i rozmawiały między sobą z ożywieniem jak gromada srok. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, jak maszerują razem ulicą, z nadzieją i podnieceniem, od czasu do czasu potykając się na skutek wypitego wina i emocji. - Nie tylko śpiewamy, ale i tańczymy, równie dobrze jak chodzimy - mruknęłam, patrząc za nimi. Jamie spojrzał na mnie zaskoczony. - „Archie Bell and the Drells” - wyjaśniłam. - Nieważne. Sądzisz, że to bezpieczne, ten statek? - Boże drogi, nie - zadrżał i pocałował mnie w czubek głowy. - Pomijając sztormy, korniki, złe uszczelnienie, słabe drewno i tak dalej, w porcie są angielskie okręty wojenne, a poza portem korsarze. - Nie o to mi chodziło - przerwałam. - To wszystko występuje w każdej podróży, prawda? Chodziło mi o właściciela i tego DeLanceya Halla. Pani Bell sądzi, że wie, po jakiej stronie się opowiada w kwestiach politycznych, ale... Ale niepokoiła mnie myśl, że tak bez reszty powierzylibyśmy siebie i nasze złoto zupełnie nieznanym nam osobom. - Jest „ale” - przytaknął. - Jutro z rana chcę pójść i porozmawiać z panem Hallem. A może także z panem Beauchampem. Na razie jednak.. - Pogładził mnie po plecach i zatrzymał rękę na pośladku. - Ian z psem nie wrócą co najmniej przez godzinę. Czy miałabyś ochotę na jeszcze jedną szklaneczkę wina? *** Wygląda jak Francuz, pomyślał Jamie, to znaczy zupełnie nie pasuje do New Bern. Beauchamp właśnie wyszedł ze składu sir Thorogooda Northrupa i stał, rozmawiając z nim. Wiejąca od wody bryza unosiła jedwabną wstążkę, którą związał ciemne włosy. Claire powiedziała, że jest elegancki, i niewątpliwie tak było. Nie całkiem dandysowaty, ale ubrany ze smakiem i zamożnie. Jego ubranie sporo kosztowało. - Wygląda jak Francuz - zauważył Fergus, jakby czytał jego myśli. Siedzieli przy oknie w „Whinbush”, tawernie obsługującej rybaków i tragarzy. Atmosfera przesiąknięta była w równych częściach piwem, potem, tytoniem, smołą i starymi rybimi wnętrznościami. - Czy to
jego statek? - spytał, marszcząc brwi i wskazując głową bardzo zgrabny, czarno-żółty slup, unoszący się na falach na kotwicy w pewnej odległości od nabrzeża. - To statek, którym podróżuje, ale nie wiem, czy jest jego właścicielem. Nie znasz jednak jego twarzy? Fergus przybliżył się do okna, niemal rozpłaszczając twarz na szkle, i usiłował lepiej przyjrzeć się panu Beauchampowi. Jamie z kolei, trzymając piwo w ręku, przyglądał się twarzy Fergusa. Mimo że od kiedy skończył dziesięć lat, mieszkał w Szkocji, a przez ostatnich dziesięć czy więcej lat w Ameryce, Fergus też wygląda na Francuza - pomyślał. I nie chodziło tylko o jego rysy; coś było chyba w samych kościach. Kości twarzy Fergusa były wyraźnie zarysowane. Szczękę miał tak ostrą, że mógłby nią przecinać papier, nos po cesarsku garbaty, a oczy osadzone głęboko pod wysuniętymi brwiami. W gęstych, ciemnych włosach sczesanych z czoła do tyłu widać już było srebrne nitki i Jamie dziwnie się poczuł na ten widok. Miał w pamięci obraz Fergusa jako dziesięcioletniego pozbawionego rodziny kieszonkowca, którego uratował z paryskiego burdelu. Ten wizerunek dziwnie nakładał się na szczupłą, przystojną twarz, którą miał przed sobą. - Nie - powiedział w końcu Fergus, siadając znów na ławie i kręcąc głową. - Nigdy go nie widziałem. - W jego głęboko osadzonych ciemnych oczach malowało się zainteresowanie i namysł. - Nikt w mieście go nie zna, choć słyszałem, że dopytuje się o Claudela Frasera. Nozdrza rozszerzyły mu się z rozbawienia. Claudel to było jego imię, jedyne, jakie miał, choć Jamie był przekonany, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat nikt go nigdy nie używał nigdzie poza Paryżem. - Pytał także w Halifaksie i Edenton. Jamie otworzył usta, chcąc powiedzieć, że ma nadzieję, iż Fergus ostrożnie prowadził swoje dochodzenia, zrezygnował jednak i napił się piwa. W tych trudnych czasach nie przeżyłby jako drukarz, gdyby nie cechowała go dyskrecja. - A może ci kogoś przypomina? - spytał z kolei. Fergus rzucił mu zdziwione spojrzenie, ale jeszcze raz wyciągnął szyję, by przyjrzeć się nieznajomemu, po czym usiadł i pokręcił głową. - Nie. A powinien? - Nie sądzę. Cieszył się, że Fergus to potwierdził. Claire podzieliła się z nim przypuszczeniem, że może ten człowiek jest jakimś jej krewnym, a nawet bezpośrednim przodkiem. Starała się mówić obojętnym tonem, odrzucając tę hipotezę już w chwili, gdy to wypowiadała, ale zauważył światełko w jej oczach i poczuł wzruszenie. Fakt, że nie miała żadnej rodziny ani
bliskich krewnych, zawsze wydawał mu się czymś okropnym, chociaż zdawał sobie sprawę, że to przez jej uczucie do niego. Mając to w pamięci, przyjrzał się nieznajomemu bardzo uważnie, ale w twarzy ani sposobie bycia Beauchampa nie zauważył niczego, co przypominałoby mu Claire. Nie mówiąc już o Fergusie. Nie sądził, by myśl, że Beauchamp może być z nim w jakiś sposób spokrewniony, przyszła Fergusowi do głowy. Jamie był niemal pewien, że poza Marsali i swoimi dziećmi, które kochał z całym oddaniem swej uczuciowej natury, za swą jedyną rodzinę Fergus uważał Fraserów z Lallybroch. Beauchamp żegnał się już z Northrupem bardzo paryskim ukłonem, któremu towarzyszyło pełne wdzięku powiewanie srebrzystą chusteczką. Mieli szczęście, że wyszedł ze składu na ich oczach, pomyślał Jamie. Zamierzali go odszukać, by mu się przyjrzeć, ale dzięki temu, że sam się pojawił, zaoszczędził im fatygi. - To dobry statek - zauważył Fergus, skupiając uwagę na „Huntress”. Rzucił okiem na Jamiego. - Na pewno nie zamierzacie rozważyć możliwości podróży z panem Beauchampem? - Na pewno - odpowiedział Jamie. - Złożyć los własny i własnej żony w ręce człowieka, którego nie znam i którego motywy nie są jasne? W niewielkim statku na bezkresnym morzu? Nawet ktoś, kto nie cierpi na chorobę morską, wzdragałby się przed taką perspektywą. Fergus uśmiechnął się szeroko. - Czy milady znów zamierza wbijać w was igły? - Oczywiście - odrzekł Jamie bez entuzjazmu. Nie lubił, jak się w niego coś wbija, i nie lubił pokazywać się publicznie, nawet na ograniczonej powierzchni statku, wyglądając jak jakiś dziki jeżozwierz. Do zgody na poczynania Claire skłaniała go jedynie świadomość, że inaczej całymi dniami wyrzygiwałby z siebie wnętrzności. Fergus nie zwrócił jednak uwagi na jego niezadowolenie. Znów pochylał się ku oknu. - Nom d'un nom - powiedział cicho z takim wyrazem niepokoju, że Jamie natychmiast odwrócił się na ławie i spojrzał. Beauchamp odszedł kawałek w dół ulicy, ale wciąż był w zasięgu wzroku. Zatrzymał się i najwyraźniej wykonywał jakieś dziwne ruchy. Samo to było wystarczająco niepokojące; co więcej jednak, na ulicy tuż przed tym mężczyzną kucał syn Fergusa Germain, najwyraźniej skacząc jak podniecona ropucha. Ten dziwny taniec trwał jeszcze kilka sekund, po czym ustał. Beauchamp, stojąc teraz nieruchomo, machał rękami, a Germain jakby przepraszał. Chłopiec wsunął coś za koszulę i po kilku wymienionych zdaniach Beauchamp roześmiał się i wyciągnął rękę. Ukłonili się
sobie nawzajem i uścisnęli dłonie, Germain ruszył ku „Whinbush”, a Beauchamp poszedł swoją drogą. Chłopiec wszedł, zauważył ich i usiadł na ławie obok ojca, najwyraźniej zadowolony z siebie. - Poznałem go - powiedział bez wstępu. - Tego człowieka, który szuka taty. - Tak, widzieliśmy - powiedział Jamie, unosząc brwi. - A co, u diabła, z nim robiłeś? - Widziałem, że nadchodzi, ale uznałem, że jeśli po prostu go zawołam, nie zatrzyma się i nie porozmawia ze mną, więc wypuściłem mu na drogę Simona i Petera. - Kto to jest... - zaczął Jamie, ale Germain już wsunął rękę za koszulę. Zanim Jamie zdążył skończyć zdanie, chłopiec wyciągnął dwie spore żaby. Jedna była zielona, druga miała nieprzyjemny żółtawy kolor. Na gładkich deskach stołu żaby przylgnęły do siebie zdenerwowane. Fergus pociągnął Germaina za ucho. - Zabierz te okropne stworzenia ze stołu, zanim nas stąd wyrzucą! Nic dziwnego, że cały jesteś w brodawkach, skoro zadajesz się z les grenouilles. - Grandmère mi tak kazała - zaprotestował Germain, zabierając jednak swoich ulubieńców i wrzucając z powrotem za koszulę. - Naprawdę? - Jamiego na ogół nie dziwiły już żadne kuracje żony, to jednak wydawało się dziwne nawet według jej standardów. - No, powiedziała, że z brodawką na moim łokciu nic nie można zrobić, chyba że potrę ją martwą żabą i pochowam - znaczy żabę - na rozstaju dróg o północy. - Och, to chyba był żart. Zatem co ci ten Francuz powiedział? Germain uniósł wzrok, najwyraźniej zainteresowany. - On nie jest Francuzem, grandpère. Jamie się zdumiał. - Nie? Jesteś pewien? - Ależ tak. Gdy Simon wylądował na jego bucie, przeklinał straszliwie, ale nie tak jak papa. - Germain rzucił niewinne spojrzenie ojcu, który najwyraźniej miał ochotę dać mu w ucho, ale powstrzymał go gest Jamiego. - Jest Anglikiem, jestem pewien. - Przeklinał po angielsku? - spytał Jamie. To prawda, że Francuzi w przekleństwach zazwyczaj posługiwali się nazwami warzyw, nierzadko kojarząc je z pojęciami religijnymi. Angielskie przekleństwa najczęściej nie traktowały o świętych sakramentach czy ogórkach, czerpały natomiast ze skojarzeń imion Boga z określeniem dziwek lub ekskrementów. - Tak, ale nie mogę powtórzyć, co mówił, bo papa będzie zły. Papa ma bardzo czyste
uszy - dodał Germain, uśmiechając się złośliwie. - Daj spokój ojcu i powiedz, co jeszcze mówił ten człowiek. - No dobrze. - Germain chciał przysłużyć się dziadkowi. - Gdy zobaczył, że to tylko żaby, roześmiał się i spytał, czy zabieram je do domu na obiad. Powiedziałem, że nie, że to moje zwierzątka, i spytałem, czy to jego statek jest tam dalej, bo wszyscy tak mówią i jest bardzo ładny. Udawałem głupka - wyjaśnił na wypadek, gdyby dziadek nie zrozumiał jego strategii. Jamie stłumił uśmiech. - Bardzo mądrze - powiedział. - I co dalej? - Powiedział, że nie, że statek nie jest jego, należy do wielkiego szlachcica z Francji. I oczywiście spytałem wtedy „och, a któż to?”, a on powiedział „baron Amandine”. Jamie i Fergus wymienili spojrzenia, przy czym Fergus zrobił zdziwioną minę i wzruszył ramionami. - Spytałem wtedy, jak długo zostanie, bo chciałbym przyprowadzić brata, żeby zobaczył statek, a on powiedział, że wyrusza w drogę jutro z wieczornym odpływem. I spytał mnie ale żartował, widziałem wyraźnie - czy nie chciałbym zostać chłopcem okrętowym na jego statku. Powiedziałem mu, że nie, bo moje żaby cierpią na chorobę morską, tak jak mój dziadek. - Rzucił złośliwe spojrzenie Jamiemu, który popatrzył na niego poważnie. - Czy ojciec nie nauczył cię ne petez pas plus haute que votre cul? - Jeśli dziadek będzie mówić takie rzeczy, mama umyje dziadkowi usta mydłem poinformował go Germain z niewinną miną. - Czy dziadek chce, żebym opróżnił mu kieszenie? Widziałem, jak wchodzi do karczmy na Cherry Street. Mógłbym... - Nie, nie mógłbyś - przerwał mu szybko Fergus. - I nie mów takich rzeczy tam, gdzie ktoś cię może usłyszeć, bo twoja matka zabije nas obu. Jamie poczuł dreszcz niepokoju i rozejrzał się pospiesznie, czy rzeczywiście nikt ich nie słyszał. - Uczyłeś go... Fergus miał dość niepewną minę. - Uznałem, że szkoda, by ta umiejętność przepadła. To, można powiedzieć, jest dziedzictwo rodzinne. Nie pozwalam mu jednak niczego kraść. Wszystko oddajemy. - Porozmawiamy później na osobności - powiedział Jamie, rzucając obydwu groźne spojrzenie. Boże, gdyby Germaina złapano... Musi nastraszyć ich obu porządnie, bo skończą na szubienicy albo zlinczowani na drzewie. - A co z człowiekiem, po któregośmy cię posłali? - spytał Fergus syna, wykorzystując okazję, by uchylić się przed gniewem Jamiego.
- Znalazłem go - powiedział Germain, wskazując głową drzwi. - Oto on. *** DeLancey Hall był niewielkim, schludnym mężczyzną i zachowywał się spokojnie jak kościelna mysz. Naprawdę trudno było sobie wyobrazić szmuglera z taką aparycją. A to, pomyślał Jamie, prawdopodobnie jest w tym interesie ogromną zaletą. - Importer towarów sypkich - zaprezentował Hall dyskretnie swój biznes. - Poza tym pomagam wyszukiwać odpowiednie statki do konkretnych ładunków, co w tych czasach nie jest wcale łatwe, jak możecie sobie panowie wyobrazić. - Niewątpliwie - uśmiechnął się Jamie. - Nie posiadam żadnego ładunku, ale mam nadzieję, że może pan znajdzie rozwiązanie dla mojej sytuacji. Ja, moja żona i mój bratanek szukamy transportu do Edynburga. - Wsunął rękę pod stół do sporranu. Uprzednio rozbił młotkiem kilka złotych kulek na nieregularne krążki; wziął teraz trzy i dyskretnie położył je Hallowi na kolanach. Ten nie zmienił wyrazu twarzy, ale Jamie poczuł, jak jego ręka wysuwa się i bierze krążki, waży je przez chwilę, a potem znika w kieszeni. - Sądzę, że będzie to możliwe - powiedział obojętnym tonem. - Znam kapitana, który za jakieś dwa tygodnie wypływa z Wilmington. Być może zechce przyjąć pasażerów - za stosowną opłatą. Po pewnym czasie Jamie i Fergus ruszyli razem do drukarni, rozważając, czy Hallowi rzeczywiście uda się załatwić statek. Germain wędrował przed nimi zygzakiem, który odzwierciedlał to, co się działo w jego niezwykle twórczym umyśle. Jamie też rozważał wiele spraw. Baron Amandine... Znał to nazwisko, nie znał natomiast twarzy, która do niego pasuje. Nie przypominał sobie także, w jakim kontekście je słyszał; wiedział tylko, że natknął się na nie w którymś momencie w Paryżu. Kiedy jednak? Czy wtedy, gdy uczęszczał tam na uniwersytet? Czy później, gdy on i Claire... Tak, niewątpliwie słyszał to nazwisko na dworze królewskim; przeszukał wszystkie zakamarki pamięci, ale nie udało mu się znaleźć żadnych dalszych informacji. - Chcesz, żebym porozmawiał z tym Beauchampem? - spytał nagle Jamie. - Może uda mi się dowiedzieć, dlaczego cię szuka. Fergus przygryzł wargi, ale po chwili pokręcił głową. - Nie. Mówiłem już, że słyszałem, iż ten człowiek się dopytywał o mnie w Edenton. - Jesteś pewien, że chodzi o ciebie? - Co prawda w Karolinie Północnej zapewne nie było zbyt wielu Claudelów, ale jednak... - Tak, tak myślę. - Fergus mówił bardzo cicho, nie spuszczając wzroku z Germaina, który zaczął wydawać z siebie ciche kumkanie, najwyraźniej rozmawiając z żabami siedzącymi za
pazuchą. - Człowiek, który mi o tym powiedział, dodał, że Beauchamp ma nie tylko imię, ale także pewną informację: że owego Claudela zabrał z burdelu wysoki, rudy Szkot, nazwiskiem James Fraser. Sądzę więc, że nie powinniście z nim rozmawiać. - Jeśli nie chcemy wzbudzać jego zainteresowania - zgodził się Jamie. - Ale nie wiemy, jaki ma cel. Może to coś korzystnego dla ciebie? Dlaczego ktoś we Francji zadawałby sobie trud i ponosił koszty wysłania kogoś takiego jak on, żeby wyrządzić ci krzywdę, skoro może przecież zadowolić się tym, że jesteś w Ameryce? - Zawahał się. - Może baron Amandine jest jakimś twoim krewnym? Ten pomysł wydawał się rodem z romansu i zapewne był czystą fantazją. Równocześnie jednak Jamie nie potrafił wymyślić żadnego rozsądnego powodu, dlaczego francuski szlachcic miałby szukać na dwóch kontynentach urodzonego w burdelu bękarta. Fergus pokiwał głową, ale nie odpowiedział od razu. Miał dzisiaj założony hak, a nie wypchaną rękawiczkę, którą nosił przy oficjalnych okazjach. Zanim odpowiedział, delikatnie podrapał się w nos. - Przez wiele lat - odezwał się w końcu - gdy byłem mały, udawałem sam przed sobą, że jestem synem jakiegoś wielkiego człowieka. Chyba wszystkie sieroty tak robią - dodał. Łatwiej znieść życie, gdy się udaje, że nie zawsze będzie takie; że ktoś przyjdzie i przywróci ci twoje właściwe miejsce w świecie. - Wzruszył ramionami. - Potem, gdy trochę podrosłem, pojąłem, że to nieprawda. Nikt się nie pojawi, by mnie uratować. Ale gdy już całkiem dorosłem - odwrócił głowę i uśmiechnął się do Jamiego z ogromną słodyczą - odkryłem, że miałem rację. Naprawdę jestem synem wielkiego człowieka. - Dotknął hakiem ręki Jamiego. I niczego więcej nie pragnę.
19. Czuły pocałunek Wilmington, kolonia Karolina Północna, 18 kwietnia 1777 Nietrudno było znaleźć siedzibę „Wilmington Gazette”. Popioły już wystygły, ale w powietrzu wciąż czuło się dobrze nam znany odór pożaru. Wśród nadpalonych belek snuł się jednak mężczyzna w kapeluszu i roboczym ubraniu. Na wołanie Jamiego porzucił swoje zajęcie i wyszedł na zewnątrz, wysoko unosząc nogi. - Czy jest pan właścicielem gazety? - spytał Jamie, wyciągając rękę, by pomóc mu
przejść przez stos nadpalonych, rozłożonych przed progiem książek. - Jeśli tak, moje współczucie. - Och, nie! - Mężczyzna wycierał pobrudzone sadzą pałce w dużą, brudną chustkę, którą następnie podał Jamiemu. - Drukarzem jest Amos Crupp, nie ma go jednak. Uciekł, gdy spalili mu warsztat. Nazywam się Herbert Longfield, jestem właścicielem terenu, a byłem właścicielem drukarni - dodał, rzucając za siebie smutne spojrzenie. - Nie zbiera pan złomu przypadkiem? Mam tam spory kawałek żelaza. A zatem drukarnia Fergusa i Marsali miała teraz jedyną czynną prasę drukarską między Charlestonem a Newport. Prasa „Wilmington Gazette”, pokręcona i poczerniała, stała w środku. Wciąż dawało się rozpoznać, co to jest, ale nadawała się już tylko na złom. - Kiedy to się zdarzyło? - spytałam. - Poprzedniej nocy, tuż po północy. Zanim straż pożarna zaczęła działać, nie było już czego ratować. - Jakiś wypadek z piecem? - spytał Jamie, pochylił się i podniósł jedną z walających się broszur. Longfield zaśmiał się cynicznie. - Nie jesteście stąd, prawda? Powiedział pan, że szuka pan Amosa? - Spojrzał nieufnie na Jamiego, na mnie i znów na Jamiego. Prawdopodobnie nie zamierzał powiedzieć niczego nieznajomym, których poglądów politycznych nie znał. - James Fraser - powiedział Jamie, wyciągając rękę, by uścisnąć mu dłoń - i moja żona Claire. Kto to zrobił? Synowie Wolności? Longfield wysoko uniósł brwi. - Pan naprawdę nie jest stąd. - Uśmiechnął się dość ponuro. - Amos był z Synami. Nie należał do nich, ale podzielał ich poglądy. Mówiłem mu, by bardzo uważał, co pisze i co drukuje w gazecie, i najczęściej starał się być ostrożny; ale w obecnych czasach niewiele trzeba. Wystarczy wzmianka o zdradzie i już człowieka biją niemal na śmierć na ulicy, tarzają w smole i pierzu, palą mu dom, a nawet zabijają. Przyjrzał się Jamiemu z namysłem. - Więc nie zna pan Amosa? Mogę spytać, czego pan od niego chce? - Miałem pytanie na temat pewnej wiadomości opublikowanej w „Gazette”. Mówi pan, że Crupp zniknął. Wie pan, gdzie mogę go znaleźć? Nie chcę zrobić mu nic złego - dodał. Pan Longfield spojrzał na mnie z namysłem. Najwyraźniej zastanawiał się, czy człowiek pełen politycznego gniewu zabierałby z sobą żonę. Uśmiechnęłam się, starając się wyglądać tak szacownie i uroczo, jak tylko potrafiłam, a on odpowiedział mi niepewnym uśmiechem.
Jego długa górna warga nadawała mu wygląd zmartwionego wielbłąda, a to wrażenie podkreślało jeszcze jego dość niezwykłe uzębienie. - Nie, nie wiem - powiedział, zwracając się do Jamiego z miną człowieka, który podjął decyzję. - Amos miał jednak partnera w tym biznesie, a także pomocnika. Czy któryś z nich może odpowiedzieć na pańskie pytanie? Teraz z kolei Jamie przyglądał się Longfieldowi. Szybko podjął decyzję i podał mi broszurkę, którą przedtem podniósł z ziemi. - Możliwe. W zeszłym roku opublikowano małą notatkę na temat pożaru domu w górach. Chciałem się dowiedzieć, kto ją podał do gazety. Longfield zmarszczył brwi, zdziwiony, i podrapał się w górną wargę, zostawiając smugę sadzy. - Nie pamiętam tego. Ale cóż, powiem panu: i tak miałem się spotkać z George'em Humphriesem, czyli wspólnikiem Amosa, gdy już zobaczę to, co tu zostało. - Skrzywił się, spojrzawszy przez ramię. - Może pójdzie pan ze mną i sam zada to pytanie? - Bardzo uprzejmie z pana strony. - Jamie spojrzał na mnie spod uniesionych brwi, był to sygnał, że nie jestem już potrzebna w charakterze dekoracji, a zatem mogę zająć się swoimi sprawami. Życzyłam więc panu Longfieldowi miłego dnia i poszłam rozejrzeć się po Wilmington. Wyglądało na to, że życie toczy się tu nieco żwawiej niż w New Bern. W Wilmington był głęboki port, a choć angielska blokada oczywiście wpłynęła na handel - i import, i eksport miejscowe łodzie i przybrzeżne kutry wciąż wpływały do portu. Wilmington było również znacznie większe, a na rynku wciąż działał targ. Spędziłam tam miłą godzinę, kupując zioła i wysłuchując miejscowych plotek. Potem nabyłam bułkę z serem na lunch i zeszłam do portu, by ją tam zjeść. Wędrowałam niespiesznie, mając nadzieję, że zobaczę statek, który zabierze nas do Szkocji. Na kotwicy nie stał jednak żaden dość duży, by mógł podjąć się takiej podróży. Oczywiście DeLancey Hall powiedział, że będziemy musieli wejść na pokład małego statku być może jego kutra rybackiego - i wymknąć się z portu na spotkanie z większym statkiem na morzu. Przysiadłam na pachołku cumowniczym, by zjeść bułkę, co przyciągnęło uwagę gromadki zainteresowanych mew. Latały wokół mnie jak opasłe płatki śniegu. - Nic z tego, koleżanko - powiedziałam, wskazując palcem jedną, szczególnie natarczywą, która wpatrywała się w mój koszyk i zbliżała się już do moich stóp - to jest mój lunch. - Wciąż trzymałam nadpaloną broszurę, którą podał mi Jamie. Pomachałam nią energicznie ku mewom, które uniosły się z okrzykami przestrachu, ale zaraz znów przysiadły
wokół mnie - trochę dalej, ale nie spuszczając wzroku z bułki, którą trzymałam w ręku. - Ha! - powiedziałam i na wszelki wypadek przesunęłam koszyk za nogi. Mocno trzymałam bułkę i czujnie obserwowałam mewy. Równocześnie przyglądałam się portowi. W pobliżu stał na kotwicy brytyjski okręt wojenny - widok brytyjskiej flagi powiewającej na jego rufie wypełnił mnie paradoksalnie równocześnie uczuciem dumy i niepokoju. Duma była wrodzona. Przez całe życie byłam Angielką, służyłam Wielkiej Brytanii w szpitalach, na polach bitew - pełniąc z honorem obowiązki. Widziałam wielu rodaków i rodaczek, którzy w tej służbie ginęli. Choć ten brytyjski sztandar, który miałam teraz przed oczyma, różnił się nieco od tego, z którym dorastałam, niewątpliwie była to ta sama flaga, więc na jej widok poczułam to samo instynktowne, mocniejsze bicie serca. Równocześnie jednak byłam w pełni świadoma, jakim zagrożeniem była teraz ta flaga dla mnie i mojej rodziny. Górne furty działowe na okręcie były otwarte; najwyraźniej prowadzono jakieś ćwiczenia, widziałam bowiem, jak działo szybko wysuwa się i chowa. Tępe lufy wystawały, a następnie się cofały, jak głowy zadziornych węży. Poprzedniego dnia w porcie stały dwa okręty wojenne. Ciekawe, gdzie podział się ten drugi? Czy wyruszył na jakąś konkretną misję, czy po prostu patrolował wejście do portu, gotów przechwycić, ostrzelać czy zatopić każdy podejrzany statek. A chyba nie było nic, co wyglądałoby bardziej podejrzanie niż statek należący do przyjaciela pana Halla - szmuglera. Znów pomyślałam o tajemniczym panu Beauchampie. Francja nadal pozostawała neutralna, więc znacznie bezpieczniej byłoby podróżować na statku pod francuską banderą. Przynajmniej nie zaczepiałaby go marynarka brytyjska. Jeśli zaś chodzi o motywy Beauchampa, niechętnie przyjęłam decyzję Fergusa, że nie chce mieć nic wspólnego z tym człowiekiem, wciąż jednak zastanawiałam się, dlaczego do licha Beauchamp interesuje się Fergusem. Zastanawiałam się także, czy to możliwe, by miał jakiś związek z moją rodziną; tego jednak nie mogłam wiedzieć. Wuj Lamb, jak widziałam, opracował genealogię rodzinną, głównie ze względu na mnie, ale nie zwracałam na nią żadnej uwagi. Gdzie jest teraz? zastanawiałam się. Dał mi ją, gdy wyszłam za mąż za Franka: napisaną na maszynie, w brązowej kopercie. Może wspomnę o panu Beauchampie w następnym liście do Brianny. To ona teraz miała wszystkie nasze rodzinne papiery, pudełka z dawnymi zeznaniami podatkowymi, jej zeszyty szkolne i rysunki. Uśmiechnęłam się na wspomnienie glinianego dinozaura, którego ulepiła, gdy miała osiem lat; z dużymi zębami, przechylony na bok, jakby był pijany; coś małego, walcowatego wisiało mu z pyska. - To ssak, którego je - poinformowała mnie.
- A co się stało z nogami ssaka? - spytałam. - Odpadły, gdy dinozaur na niego nadepnął. Przy tych wspomnieniach moja uwaga na chwilę osłabła; jakaś odważna mewa podfrunęła i dziobnęła mnie w rękę, tak że resztka mojej bułki spadła na ziemię. Natychmiast rzucił się na nią cały tłum ptaków. Zaklęłam - mewa zostawiła mi na ręce krwawiącą rankę - złapałam broszurę i cisnęłam nią w środek ptasiej gromady. Broszura uderzyła jednego ptaka w głowę. Przewrócił się, machając skrzydłami, a to oraz fruwające na wietrze kartki broszury rozproszyły tłumek, który rozpierzchł się, wykrzykując mewie przekleństwa, ale nie zostawiając za sobą ani okruszka. - Ha! - powiedziałam znów z pewną ponurą satysfakcją. Kierowana dziwnym, dwudziestowiecznym nakazem, żeby nie śmiecić - tutaj niewątpliwie takie pojęcie nie istniało - podniosłam broszurę, która rozpadła się na kilka kawałków, i złożyłam ją z powrotem. Rozważania o miłosierdziu - brzmiał tytuł, a podtytuł: Myśli o naturze boskiego miłosierdzia, jego przejawach w ludzkim sercu oraz wskazania, jak je w sobie wzbudzić ku polepszeniu człowieka i ludzkości. Zapewne nie był to jeden z najlepiej sprzedających się tytułów wydanych przez pana Cruppa - pomyślałam, wkładając broszurę do koszyka. To zaś doprowadziło mnie do innej myśl: ciekawa byłam, czy któregoś dnia Roger znajdzie ją w archiwum. Przyszło mi do głowy, że to możliwe. Czy to oznacza, że my - albo ja - powinniśmy robić coś celowo, by zaistnieć w różnych doniesieniach prasowych? Zważywszy na to, że wówczas w prasie pisano głównie o wojnie, przestępstwach, tragediach i innych potwornych nieszczęściach - uznałam, że może lepiej nie. Kilka razy zyskałam coś w rodzaju sławy i nie było to przyjemne. Zdecydowanie nie życzyłabym sobie, by Roger przeczytał notatkę, że powieszono mnie za napad na bank, czary albo że zostałam zadziobana na śmierć przez mściwe mewy. Nie - stwierdziłam. Najlepiej napiszę Bree o panu Beauchampie i genealogii rodu Beauchampów, a jeśli Roger zechce się w tym grzebać, to dobrze. To prawda, że nigdy się nie dowiem, czy znajdzie tam pana Percivala, ale jeśli znajdzie, Jem i Mandy zyskają trochę więcej wiedzy o swoim drzewie genealogicznym. Gdzie ona jest, ta koperta? Ostatnim razem widziałam ją w gabinecie Franka na szafce, w której trzymał dokumenty. Pamiętam ją dobrze, bo wuj Lamb narysował na niej coś, co zapewne było rodzinnym herbem. - Bardzo panią przepraszam - usłyszałam za sobą głęboki, pełen szacunku głos. - Widzę, że pani... Wyrwana nagle ze wspomnień, odwróciłam się, myśląc niejasno, że to znajomy głos.
- Jezus Maria! - krzyknęłam, nie wierząc własnym oczom. - To pan?! Cofnęłam się o krok, zawadzając o koszyk, i byłabym wpadła do wody, gdyby nie Tom Christie, który odruchowo złapał mnie za rękę. Szarpnięciem odciągnął mnie od krawędzi nabrzeża, tak że poleciałam naprzód i padłam mu na pierś. Cofnął się, jakbym parzyła, a potem złapał mnie w ramiona, mocno przycisnął i namiętnie pocałował. Oderwał się ode mnie, wlepił wzrok w moją twarz i wykrzyknął: - Przecież pani nie żyje! - No, jednak żyję - powiedziałam przepraszająco. - Przepraszam! Bardzo przepraszam! - wydusił z siebie, opuszczając ramiona. - Ja... Ja... Ja... Wyglądał jak duch. Pomyślałam, że teraz on może wpaść do wody. Zapewne nie wyglądałam o wiele lepiej, ale przynajmniej stałam pewnie na nogach. - Niech pan siądzie - powiedziałam. - Ja... Nie tutaj - rzucił. Miał rację. Nabrzeże było bardzo publicznym miejscem, a nasze rencontre przyciągnęło uwagę otoczenia. Kilka osób otwarcie się na nas gapiło, trącając się łokciami. Z dalszej odległości przyglądali nam się też kupcy z rynku, bagażowi i robotnicy portowi. Doszłam do siebie na tyle, żeby zacząć myśleć. - Ma pan jakiś pokój? Och, nie, tylko nie pokój. Doskonale mogłam sobie wyobrazić, jakie opowieści zaczną krążyć po mieście, gdy tylko wyjdziemy z doków. A gdybyśmy udali się do pokoju pana Christiego... Nie mogłam myśleć o nim teraz inaczej niż „pan Christie”. - Zajazd! - powiedziałam zdecydowanie. - Chodźmy! *** Do zajazdu Symondsa było niedaleko. Droga minęła nam w całkowitym milczeniu; od czasu do czasu zerkałam na niego, by się upewnić, że nie jest duchem, i by ocenić jego obecne położenie. To wydawało się nie najgorsze: miał przyzwoite ciemnoszare ubranie i czystą, lnianą koszulę, a choć jego strój nie był modny - przygryzłam wargę na myśl o Tomie Christiem podążającym za modą - nie był zniszczony. Poza tym wyglądał tak jak wtedy, gdy go widziałam ostatni raz. Nie, poprawiłam się w myśli, wyglądał znacznie lepiej. Wówczas był pogrążony w żałobie, przygnębiony tragiczną śmiercią córki i wynikłymi z tego komplikacjami. Pożegnaliśmy się na pokładzie „Cruizera”, brytyjskiego statku, na którym schronił się gubernator Martin, gdy niemal dwa lata temu zmuszono go do opuszczenia kolonii.
W tamtej rozmowie pan Christie po pierwsze oświadczył, że zamierza przyznać się do zamordowania swojej córki - o co ja byłam oskarżana - po drugie wyznał mi miłość i po trzecie oznajmił, że zamierza dać się powiesić w zamian za mnie. Wszystko to razem sprawiło, że jego nagłe zmartwychwstanie było nie tylko zaskakujące, ale również nieco krępujące. To skrępowanie pogłębiała jeszcze myśl o jego synu, czy wie coś o losach Allana, który był prawdziwym sprawcą śmierci Malvy Christie. Okoliczności były takie, że ojciec nie powinien się o nich dowiedzieć, a na myśl, że może będę zmuszona mu je wyjawić, ogarnęło mnie przerażenie. Znów na niego spojrzałam. Twarz miał pooraną zmarszczkami, nie wydawał się jednak ani wychudzony, ani nękany jakimiś problemami. Nie miał peruki, choć jego szpakowate sztywne włosy były jak zwykle krótko obcięte, co harmonizowało ze starannie przystrzyżoną brodą. Czułam, że się rumienię, i z trudem powstrzymałam się przed otarciem ust, by usunąć z nich ślady jego pocałunku. Najwyraźniej był poruszony - ja zresztą też - ale zdołał się już opanować. Otworzył przede mną drzwi do karczmy z nienaganną uprzejmością. Zdradzał go tylko tik w lewej powiece. Ja z kolei miałam wrażenie, że cała drżę, ale obsługująca bar Fedra spojrzała na mnie tylko z przelotnym zainteresowaniem i uprzejmie skinęła głową. Oczywiście nie znała Thomasa Christiego i choć niewątpliwie słyszała o skandalu po moim aresztowaniu, nie połączyłaby z nim towarzyszącego mi dżentelmena. Znaleźliśmy stół pod oknem w jadalni i usiedliśmy. - Sądziłam, że pan nie żyje - powiedziałam od razu. - Co to znaczy, że pan myślał, że to ja nie żyję? Otworzył usta, żeby mi odpowiedzieć, przerwała mu jednak Fedra, która podeszła, by nas obsłużyć. - Czy mogę państwu coś podać? Coś do jedzenia? Mamy dziś dobrą szynkę, pieczone kartofle i do tego specjalny sos z musztardy i rodzynek pani Symonds. - Nie - powiedział pan Christie - dla mnie tylko kubek cydru, proszę. - Whisky - powiedziałam - i to dużo. Twarz pana Christiego wyrażała zgorszenie, ale Fedra zaśmiała się tylko i zniknęła. Jej wdzięczne ruchy budziły cichy podziw większości zgromadzonych tu mężczyzn. - Nie zmieniła się pani - zauważył, przyjrzawszy mi się uważnie i przyswoiwszy wszystkie szczegóły mojego wyglądu. - Powinienem był poznać panią po włosach. Mówił tonem przygany, ale w głosie słychać było również niechętne rozbawienie. Zawsze głośno mnie potępiał za odmowę noszenia czepka czy innego okrywania włosów. Twierdził, że to nadmierna swoboda.
- Tak, powinien pan - potwierdziłam, unosząc dłoń, by poprawić fryzurę, która niewątpliwie ucierpiała na skutek ostatnich wydarzeń - ale rozpoznał mnie pan dopiero wtedy, gdy się odwróciłam, prawda? Czemu się pan do mnie odezwał? Zawahał się, ale wskazał głową koszyk, który postawiłam przy krześle. - Zobaczyłem, że ma pani jeden z moich traktatów. - Co? - Nie zrozumiałam. Przeniosłam jednak wzrok na miejsce, w które się wpatrywał, i zobaczyłam nadpaloną broszurę na temat boskiego miłosierdzia, wystającą spod kapusty. Wyciągnęłam ją. Dopiero teraz zauważyłam autora: „Pan T.W. Christie, magister Uniwersytetu w Edynburgu”. - A „W. „ to skrót od czego? - spytałam, kładąc ją na blacie. Zamrugał. - Warren - odrzekł dość niechętnie. - Skąd się pani na Boga wzięła? - Ojciec zawsze twierdził, że znalazł mnie pod liściem kapusty w ogrodzie odpowiedziałam żartobliwie. - Czy też pyta pan, skąd tu? Jeśli tak, to z zajazdu „Pod Królem”. Szok powoli mijał. Irytacja, jaką zwykle budził w nim mój brak kobiecego decorum, spowodowała, że jego twarz przybrała zwykły surowy wyraz. - Niech pani nie żartuje. Powiedziano mi, że pani nie żyje - powiedział oskarżającym tonem. - Że cała rodzina spłonęła w pożarze. Fedra, która właśnie przyniosła nam napoje, spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami. - Nie wygląda na nadpaloną, jeśli mogę zauważyć. - Dziękuję, byłbym nie zauważył - wycedził przez zęby. Wymieniłyśmy rozbawione spojrzenia, po czym Fedra oddaliła się, kręcąc głową. - Kto panu to powiedział? - Niejaki McCreary. - Najwyraźniej zrozumiał, że to nazwisko nic mi nie mówi, bo dodał: - Z Brownsville. Spotkałem go tutaj, w Wilmington, gdzieś pod koniec stycznia. Właśnie zszedł z gór. Wtedy opowiedział mi o pożarze. Czy rzeczywiście był pożar? - Tak, był. - Zastanawiałam się, czy i co mogę mu o tym opowiedzieć. W publicznym miejscu bardzo niewiele, stwierdziłam. - To może ten McCreary umieścił wiadomość w gazecie? Ale nie, to niemożliwe. Roger mówił, że notatka pojawiła się w tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym roku, czyli prawie rok przed pożarem. - To ja ją zamieściłem - wyjaśnił Christie. Teraz z kolei to ja zamrugałam. - Tak? Kiedy? - Łyknęłam whisky, czując, że potrzebuję jej bardziej niż kiedykolwiek.
- Zaraz po tym, jak usłyszałem wiadomość. No nie - poprawił się - kilka dni później. Te wieści... bardzo mnie przygnębiły - dodał, omijając mnie wzrokiem po raz pierwszy, od kiedy usiedliśmy. - Tak mi przykro - powiedziałam, ściszając głos i czując, że powinnam przeprosić, choć dlaczego właściwie miałabym przepraszać za to, że nie zostałam spalona... Odchrząknął. - No cóż, wydawało mi się, że coś należy zrobić. Jakoś oficjalnie odnotować wasze... waszą śmierć. - Uniósł wzrok i spojrzał na mnie szarymi oczyma. - Nie mogłem znieść myśli, że pani... że wy wszyscy - poprawił się - po prostu znikniecie z powierzchni ziemi i nikt tego nie odnotuje. - Odetchnął głęboko i upił cydru. - Nawet gdyby odbył się właściwy pogrzeb, i tak nie byłoby sensu, żebym wracał na Fraser's Ridge. Nawet gdybym... No cóż, nie mogłem. Uznałem, że przynajmniej tutaj wspomnę coś o tym. Ostatecznie - dodał miękko, znów odwracając wzrok - nie mógłbym położyć kwiatów na pani grobie. Dzięki whisky poczułam się nieco pewniej, ale paliła mnie w gardle, więc trudno mi było mówić, zwłaszcza że przeszkadzały mi emocje. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam jego dłoni, po czym odchrząknęłam, bo znalazłam chwilowo neutralny teren. - A co z pańską dłonią? - spytałam. Uniósł głowę zaskoczony i napięcie, malujące się na jego twarzy, trochę osłabło. - Bardzo dobrze, dziękuję. Proszę spojrzeć - odwrócił prawą dłoń, ukazując dużą bliznę w kształcie litery „z” - zagojoną, choć wciąż różową. - Niech spojrzę. Dłoń miał chłodną. Ujęłam ją w swoją, odwróciłam i kolejno zginałam palce, oceniając ich ruchomość. Miał rację, całkiem dobrze. Pracowały niemal normalnie. - Wykonywałem ćwiczenia, które mi pani zaleciła - wyrzucił z siebie. - Codziennie je robię. Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że przygląda mi się z udręką i powagą. Policzki miał czerwone i zdałam sobie sprawę, że ten temat nie był aż tak bardzo neutralny. Zanim zdążyłam puścić jego dłoń, odwróciła się ona w mojej i przykryła moje palce. Nie mocno, ale na tyle ściśle, że nie mogłam ich uwolnić, nie wyszarpując. - Pani mąż... - Przerwał. Najwyraźniej aż do tej pory nie myślał o Jamiem. - Czy on też żyje? - Tak. Trzeba przyznać, że na tę wiadomość nie skrzywił się, tylko pokiwał głową. - Cieszę się.
Przez chwilę siedział w milczeniu, wpatrzony w szklankę z cydrem. Wciąż trzymał mnie za rękę. Nie unosząc wzroku, spytał cicho: - Czy on... wie? Co ja... Jak ja... Nie powiedziałem mu, dlaczego uczyniłem takie wyznanie. Czy pani...? - Mówi pan o... - szukałam odpowiednich słów. - Mówi pan o, hm, pańskich szczególnych uczuciach do mnie? Tak, on wie. Odniósł się do tego ze współczuciem. Wie z doświadczenia, jak to jest kochać się we mnie, znaczy się - dodałam kwaśno. Niemal się roześmiał, co dało mi okazję, by odebrać mu dłoń. Jak zauważyłam, nie powiedział jednak, że już się we mnie nie kocha. O mój Boże! - W każdym razie żyjemy - powiedziałam, znów odchrząkując. - A co z panem? Gdy widziałam pana ostatni raz... - Ach - nie wydawał się szczęśliwy, ale zebrał się w sobie i pokiwał głową. - Pani dość pospieszne opuszczenie „Cruizera” sprawiło, że gubernator Martin został bez sekretarza. Gdy odkrył, że jestem wykształcony - skrzywił się z lekka - i dzięki pani zabiegom potrafię ładnie pisać, kazał mnie przewieźć z brygu. To mnie nie zdziwiło. Wyrzucony ze swojej kolonii gubernator Martin musiał prowadzić biuro w niewielkiej kabinie kapitańskiej na pokładzie brytyjskiego okrętu, na którym się schronił. Trzeba było jakoś rozwiązać problem listów, które nie tylko należało ułożyć, napisać i przepisać na czysto, ale później każdy skopiować w kilku egzemplarzach: po pierwsze do archiwum gubernatora, potem dla każdej osoby czy jednostki zainteresowanej, a w końcu kilka dodatkowych egzemplarzy, które szły do Anglii czy Europy różnymi statkami, z nadzieją, że przynajmniej jeden dotrze do portu przeznaczenia. Mogły przecież zatonąć, wpaść w ręce piratów czy korsarzy albo w inny sposób zaginąć. Na samo wspomnienie zabolała mnie ręka. Wymogi biurokracji w tamtych czasach, sprzed wynalezienia kserokopiarek, sprawiły, że nie zgniłam w celi; nic dziwnego, że uratowały również Toma Christiego. - Widzi pan - powiedziałam zadowolona - gdybym nie naprawiła panu ręki, prawdopodobnie albo by pana od razu powieszono, albo odesłano na brzeg i wrzucono do jakiegoś lochu. - Bardzo jestem wdzięczny. Wówczas nie byłem. Przez kilka miesięcy Christie służył jako de facto sekretarz gubernatora. Pod koniec listopada przypłynął jednak statek z Anglii z rozkazami dla gubernatora. Kazano mu w nich podporządkować sobie kolonię', nie oferując jednak ani żołnierzy, ani broni, ani żadnych sugestii, jak to osiągnąć. Na statku przybył jednak także kwalifikowany sekretarz.
- Wówczas gubernator musiał się mnie pozbyć. Współpracując jednak tak blisko, dobrześmy się poznali... - Nie był pan już anonimowym mordercą. Nie chciał panu wyrwać pióra z ręki i powiesić na rei - skończyłam za niego. - On jest w gruncie rzeczy życzliwym człowiekiem. - Tak - potwierdził Christie w zamyśleniu. - I nie miał łatwego życia, biedak. Pokiwałam głową. - Opowiedział panu o synkach. - Owszem. Zacisnął wargi, nie z gniewu, lecz by opanować emocje. Martin i jego żona stracili jednego po drugim trzech synów, na skutek malarii i innych chorób panujących w koloniach. Nic dziwnego, że słuchanie o cierpieniu gubernatora ponownie otworzyło rany Toma Christiego. Pokręcił lekko głową i powrócił do tematu swojego wyzwolenia. - Ja opowiedziałem mu trochę o mojej córce. - Chwycił ledwie napoczęty cydr i jednym haustem łyknął połowę, jakby umierał z pragnienia. - Wyznałem mu prywatnie, że moje przyznanie się było fałszywe, przy czym stwierdziłem również, że jestem przekonany o pani niewinności - zapewnił mnie - i jeśli kiedykolwiek znów panią z tego powodu aresztują, moje oświadczenie wciąż będzie ważne. - Bardzo panu za to dziękuję - powiedziałam i z jeszcze większą niepewnością zastanowiłam się, czy wie, kto naprawdę zabił Malvę. Zapewne ma swoje podejrzenia, myślałam, ale od tego do wiedzy jest długa droga, nie mówiąc już o znajomości motywów. Nikt zaś nie wiedział, gdzie Allan jest teraz - oprócz mnie, Jamiego i młodego Iana. Gubernator Martin przyjął to wyznanie z pewną ulgą i stwierdził, że w tych okolicznościach może jedynie odstawić Christiego na brzeg, by tam zajęły się nim władze państwowe. - Ale nie ma już żadnych władz państwowych - powiedziałam - prawda? Pokręcił głową. - Żadnych, które mogłyby zająć się taką sprawą. Wciąż istnieją więzienia i szeryfowie, ale nie ma ani sądów, ani urzędników sądowych. W tych okolicznościach - niemal się uśmiechnął, choć cierpko - uznałem, że marnowałbym tylko czas, próbując znaleźć kogoś, komu mógłbym się poddać. - Mówił pan jednak, że wysłał pan kopię swego wyznania do gazety - powiedziałam. Czy ludzie w New Bern nie przyjęli pana niechętnie? - Dzięki boskiej opatrzności, zanim dotarło moje wyznanie, tamta gazeta przestała się ukazywać, ponieważ drukarz był lojalistą. Mam wrażenie, że odwiedził go pan Ashe z
przyjaciółmi, a wówczas człowiek ten mądrze postanowił znaleźć inne pole działania. - Rzeczywiście, bardzo mądrze - zgodziłam się obojętnie. John Ashe był przyjacielem Jamiego, jednym z przywódców miejscowych Synów Wolności i człowiekiem, który doprowadził do spalenia Fortu Johnson i w gruncie rzeczy zmusił gubernatora Martina do założenia kwatery na morzu. - Krążyły różne plotki - mówił dalej Tom Christie, odwracając wzrok - ale nawał wydarzeń sprawił, że z czasem odeszły w zapomnienie. Nikt dokładnie nie wiedział, co zdarzyło się na Fraser's Ridge. Po pewnym czasie wszyscy pamiętali jedynie, że dotknęła mnie jakaś osobista tragedia, ludzie odnosili się więc do mnie z pewnym współczuciem wykrzywił usta. Nie był człowiekiem, który potrafi z wdzięcznością przyjąć czyjeś współczucie. - Najwyraźniej dobrze się panu wiedzie - powiedziałam, ruchem głowy wskazując jego ubranie. - W każdym razie nie śpi pan w rynsztoku i nie żywi się głowami ryb w dokach. Nie miałam pojęcia, że pisanie traktatów jest zajęciem dochodowym. Podczas naszej dotychczasowej rozmowy zdołał odzyskać normalny kolor twarzy, teraz jednak, po moich słowach, znów się zarumienił, tyle że ze złości. - Nie jest - rzucił. - Mam uczniów, a w niedzielę wygłaszam kazania. - Nie mogę sobie wyobrazić nikogo, kto by się bardziej do tego nadawał - powiedziałam rozbawiona. - Zawsze miał pan wyjątkową umiejętność mówienia ludziom, co robią nie tak względem wymogów Biblii. Czy zatem został pan duchownym? Rumieniec na jego twarzy jeszcze się pogłębił. Opanował jednak złość i odpowiedział mi spokojnie: - Przybywszy, byłem w tragicznej sytuacji. Jak pani powiedziała - rybie łby i od czasu do czasu kawałek chleba lub zupa w kongregacji „Nowe Światło”. Poszedłem tam, by coś zjeść, ale zostałem na nabożeństwie. Usłyszałem dzięki temu kazanie wielebnego Petersona. Utkwiło mi w pamięci, odszukałem go i porozmawialiśmy. W sumie jedno prowadziło do drugiego. - Spojrzał na mnie płonącym wzrokiem. - Bóg naprawdę odpowiada na modlitwy. - A o co się pan modlił? - spytałam zaciekawiona. To pytanie, choć niewinne i zadane z czystej ciekawości, najwyraźniej nim wstrząsnęło. - Ja... Ja... - zająknął się i wpatrzył się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. - Jest pani niezwykle trudną kobietą. - Nie pan jedyny tak uważa - zapewniłam go - i nie jestem wścibska, po prostu byłam ciekawa. Widziałam, jak walczy w nim chęć, by wstać i wyjść, z chęcią opowiedzenia, co się z nim
działo. Był jednak upartym człowiekiem, więc się nie ruszył. - Pytałem dlaczego - powiedział w końcu bardzo spokojnie. - Tylko tyle. - Cóż, u Hioba to zadziałało - zauważyłam. Wydawał się zaskoczony. Omal się nie roześmiałam; zawsze robił wrażenie zdumionego, że ktoś poza nim czytał Biblię. Wziął się jednak w garść i popatrzył na mnie jakoś inaczej niż zwykle. - A teraz pani tu jest. - Zabrzmiało to jak oskarżenie. - Przypuszczam, że pani mąż powołał milicję albo przyłączył się do jakiegoś oddziału. Ja miałem dość wojny i dziwię się, że pani mąż nie. - Wydaje mi się, że nie chodzi tu o upodobanie do wojny - powiedziałam trochę za ostro, ale coś skłoniło mnie, aby dodać: - On czuje, że urodził się do wojny. W oczach Toma Christiego coś mignęło - zdziwienie, a może potwierdzenie? - To prawda - powiedział cicho. - Ale przecież... - Nie dokończył myśli, tylko spytał nagle: - A co pani tu właściwie robi, w Wilmington? - Szukamy statku - wyjaśniłam. - Jedziemy do Szkocji. Zawsze miałam talent do zdumiewania go. Tym razem jednak przeszłam samą siebie. Trzymał w ręku kubek z cydrem i unosił go do ust, słysząc jednak moją deklarację, nagle się rozkaszlał, rozlewając cydr po stole. Jego zachłyśnięcie się, kaszel i próby złapania oddechu przyciągnęły sporo uwagi. Wcisnęłam się więc w kąt, starając się nie rzucać w oczy. - Zamierzamy popłynąć do Edynburga po prasę drukarską męża - dodałam. - Czy jest tam ktoś, komu chciałby pan coś przekazać? Zdaje się, że ma pan tam brata? Gwałtownie uniósł głowę i wbił we mnie spojrzenie. Oczy miał pełne łez. Nagle wypełniło mnie przerażenie, bo wszystko sobie przypomniałam. Żałowałam, że nie odgryzłam sobie języka. Przecież brat miał romans z żoną Toma, gdy ten siedział w więzieniu po powstaniu. Potem żona otruła jego brata i została stracona jako czarownica. - Och, przepraszam - powiedziałam cicho. - Proszę mi wybaczyć. Ja nie... Chwycił moją dłoń w obie swoje, tak mocno i nagle, że zachłysnęłam się powietrzem. Kilka głów odwróciło się z ciekawością w naszą stronę, nie zwracał jednak na to uwagi. Pochylił się tylko ku mnie przez stół. - Proszę posłuchać - powiedział cicho, ale gwałtownie. - Kochałem w życiu trzy kobiety: jedna była czarownicą i dziwką, druga tylko dziwką, pani może jest czarownicą, ale mnie nie robi to żadnej różnicy. Miłość do pani doprowadziła mnie do zbawienia, a gdy sądziłem, że pani nie żyje, również do spokoju. - Wpatrywał się we mnie, kręcąc powoli głową i zaciskając usta. - A teraz pani tu jest.
- No... Tak. - Raz jeszcze miałam wrażenie, że powinnam go przeprosić, ale tego nie zrobiłam. Odetchnął głęboko. - Nie zaznam spokoju, póki pani żyje, kobieto. - Uniósł moją dłoń, pocałował, wstał i odszedł. - Ale - zatrzymał się przy drzwiach i rzucił przez ramię - nie powiedziałem, że tego żałuję. Wychyliłam szklaneczkę whisky do dna. *** Resztę swoich spraw załatwiałam jak w transie - i to nie tylko na skutek wypitej whisky. Nie miałam pojęcia, co myśleć o zmartwychwstaniu Toma Christiego, ale czułam się zupełnie zagubiona. W tej sprawie nie mogłam jednak nic zrobić, poszłam więc do sklepu Stephena Moraya, złotnika z Fife, by zamówić nożyczki chirurgiczne. Na szczęście okazał się człowiekiem inteligentnym, rozumiał i moje potrzeby, i cel, jakiemu nożyczki miały służyć. Obiecał, że wykona je w ciągu trzech dni. Podniesiona na duchu, przedstawiłam mu nieco bardziej problematyczne zamówienie. - Igły - Moray zdumiony ściągnął siwe brwi. - Nie potrzebuje pani złotnika do... - Nie chodzi mi o igły do szycia. Te są dłuższe, cieńsze i nie mają uszka, służą celom leczniczym i chciałabym, żeby zrobił je pan z tego... Otworzył szeroko oczy, gdy położyłam na kontuarze złotą bryłkę wielkości orzecha włoskiego. W rzeczywistości był to kawałek jednej z francuskich sztabek, odcięty i ukształtowany w bryłkę, potem zaś potarty sadzą, żeby się nie błyszczał. - Mój mąż wygrał to w karty - powiedziałam na pół z dumą, na pół przepraszająco, jak wydawało mi się, powinnam. Nie chciałam, żeby ktoś pomyślał, że na Fraser's Ridge jest jakieś złoto. Natomiast podniesienie reputacji Jamiego jako karciarza nie wyrządzi nikomu szkody, a już i tak był dobrze znany ze swoich umiejętności w tej dziedzinie; można nawet powiedzieć, że cieszył się znaczną sławą. Moray zmarszczył brwi. Zastanawiał się nad danymi dotyczącymi igieł do akupunktury, ale zgodził się je zrobić. Na szczęście najwyraźniej nigdy nie słyszał o lalkach wudu, bo mogłabym się znaleźć w kłopotach. Wizyta u złotnika, a następnie szybka wyprawa na targ po cebulę, ser, liście mięty i inne dostępne zioła sprawiły, że gdy wróciłam do zajazdu „Pod Królem”, było już późne popołudnie. Jamie grał w barze w karty, a Ian patrzył mu przez ramię. Na mój widok jednak Jamie oddał karty Ianowi, podszedł, by wziąć mój kosz, i podążył za mną po schodach do pokoju.
Zaraz za drzwiami odwróciłam się do niego. - Wiem, że Tom Christie żyje, spotkałem go na ulicy - powiedział, zanim zdołałam się odezwać. - Pocałował mnie - wyrzuciłam z siebie. - Tak, słyszałem - powiedział, patrząc na mnie... chyba z rozbawieniem. Z jakiegoś powodu rozzłościło mnie to. To też zauważył i jego rozbawienie pogłębiło się. - Spodobało ci się, nie? - To nie było śmieszne. Rozbawienie nie ustąpiło, może tylko trochę osłabło. - Czy ci się podobało? - powtórzył, ale teraz w jego głosie słyszałam ciekawość, a nie kpinę. - Nie - odwróciłam się gwałtownie. - To znaczy, nie miałam czasu, by o tym myśleć. Bez ostrzeżenia położył mi dłoń na szyi i pocałował. Zupełnie instynktownie uderzyłam go. Nie mocno. Starałam się zatrzymać rękę już w połowie ruchu i najwyraźniej nie zadałam mu bólu. Byłam jednak tak zaskoczona i zdenerwowana, jakbym rozłożyła go na łopatki. - To nie wymaga myślenia, prawda? - rzucił lekko i cofnął się o krok, przyglądając mi się z zainteresowaniem. - Przepraszam - powiedziałam, równocześnie zażenowana i gniewna, a jeszcze bardziej gniewna przez to, że nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje. - Nie chciałam... przepraszam. Jamie przechylił głowę na bok i przyglądał mi się. - Czy powinienem pójść go zabić? - Och, nie bądź śmieszny. - Rozwiązywałam kieszeń, nie chcąc zderzyć się z nim wzrokiem. Byłam podrażniona, zmieszana, zirytowana, a jeszcze bardziej zmieszana przez to, że nie wiedziałam, dlaczego. - To było uczciwe pytanie, Angliszko - rzekł cicho. - Nie poważne, być może, ale uczciwe, i sądzę, że jesteś mi winna uczciwą odpowiedź. - Oczywiście, że nie chcę, żebyś go zabijał. - A chcesz, żebym ci powiedział, dlaczego mnie uderzyłaś? - No... - Przez chwilę stałam z otwartymi ustami. - Tak, chcę. - Dotknąłem cię wbrew twojej woli - powiedział, wpatrując się we mnie - prawda? - Tak, prawda. - Odetchnęłam lekko. - I to samo zrobił Christie. I nie, nie podobało mi się to. - Ale nie dlatego, że to Tom. Biedak.
- Nie chciałby twojego współczucia - powiedziałam kwaśno. - Nie, nie chciałby, ale je ma. Tak czy inaczej, jestem z tego zadowolony - dodał. - Z czego jesteś zadowolony? Że żyje czy... Przecież nie dlatego, że uważa, iż jest we mnie zakochany? - Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. - Nie pomniejszaj jego uczuć, Angliszko - powiedział spokojnie. - Raz już chciał oddać za ciebie życie i wierzę, że zrobiłby to jeszcze raz. - Już wtedy nie chciałam, by to robił. - Jesteś zdenerwowana - stwierdził tonem naukowego zainteresowania. - Tak, jestem cholernie zdenerwowana i - coś mi przyszło do głowy i spojrzałam na niego twardo - ty też. - Przypomniałam sobie nagle, że on też spotkał Toma Christiego na ulicy. Co mu Tom powiedział? Przechylił głowę, ale nie zaprzeczył głośno. - Nie powiem, żebym lubił Thomasa Christiego - powiedział z namysłem - ale go szanuję. I bardzo się cieszę, że znalazłem go żywego. Słusznie zrobiłaś, że odbyłaś po nim żałobę, Angliszko - dodał po chwili. - Ja też to zrobiłem. - Nawet o tym nie pomyślałam. - Zaszokowana widokiem Christiego, nie pamiętałam tego, ale rzeczywiście płakałam po nim i po jego dzieciach. - Ale nie żałuję. - To dobrze. Problemem Toma Christiego jest to, że cię pragnie, bardzo, ale nic o tobie nie wie. - A ty wiesz. - Nie było to właściwie pytanie, ale i nie wyzwanie. Uśmiechnął się, odwrócił, zamknął drzwi na zasuwę, przeszedł pokój i zaciągnął firankę na małym oknie. Dzięki temu pokój wypełnił się przyjemnym błękitnym mrokiem. - Och, bardzo cię pragnę i potrzebuję, ale też sporo wiem. - Stał bardzo blisko, na tyle blisko, że musiałam unieść głowę, by na niego spojrzeć. - Nigdy nie całowałem cię, nie wiedząc, kim jesteś, a tego biedny Tom nigdy nie będzie wiedzieć. Boże drogi, cóż takiego Tom mu powiedział? Moje tętno, chwilowo bardzo nierówne, ustabilizowało się; lekkie i szybkie, czułam je w czubkach palców. - Gdy się ze mną żeniłeś, nic o mnie nie wiedziałeś. Położył mi rękę na pośladku. - Nie? - Poza tym! Parsknął cicho, po szkocku. - Cóż, mądry człowiek wie, czego nie wie, a ja się szybko uczę, Angliszko. - Przyciągnął
mnie łagodnie i pocałował z namysłem i czułością, z wiedzą i z moim pełnym przyzwoleniem. Nie wyparło to z mojej pamięci namiętnego i kłopotliwego uścisku Toma Christiego, sądziłam zresztą, że nie o to chodziło; chodziło tylko o to, żeby mi pokazać, jaka jest różnica. - Nie możesz być zazdrosny - powiedziałam po chwili. - Mogę - odparł, wcale nie żartując. - Nie myślisz przecież... - Nie myślę. - A zatem? - A zatem. - Oczy miał ciemne jak woda morska, ale ich wyraz nie pozostawiał wątpliwości. Serce zabiło mi szybciej. - Wiem, co czujesz do Toma Christiego, a on powiedział mi wprost, co czuje do ciebie. Wiesz chyba przecież, że miłość nie ma nic wspólnego z logiką, Angliszko? Wiedząc, że to pytanie retoryczne, nie zadałam sobie trudu, by na nie odpowiedzieć. Sięgnęłam i rozpięłam mu koszulę. Nie było nic rozsądnego do powiedzenia na temat uczuć Toma Christiego. Znałam jednak inny język, którym umiałam wyrazić swoje. Serce biło mu szybko, czułam je, jakbym trzymała je w dłoni. Moje też. Ale oddychałam głęboko i szukałam pociechy w ciepłym, znajomym ciele, w miękkich włosach koloru cynamonu na jego piersi i gęsiej skórce, która podnosiła je pod moimi palcami. Tymczasem on wsunął palce w moje włosy, oddzielił lok i przyjrzał mu się uważnie. - Jeszcze nie jest siwy. Zapewne mam jeszcze trochę czasu, zanim staniesz się dla mnie zbyt niebezpieczna w łóżku. - Niebezpieczna? Akurat - powiedziałam i zabrałam się do guzików jego spodni. Żałowałam, że nie ma na sobie kiltu. - A twoim zdaniem, co takiego mogę ci zrobić w łóżku? Z namysłem podrapał się w pierś, bezwiednie pocierając niewielką bliznę w miejscu, gdzie wyciął z ciała piętno Jacka Randalla. - Cóż, dotychczas drapałaś mnie, gryzłaś, ugodziłaś mnie, i to nie raz, a poza tym... - Nigdy cię nie ugodziłam. - Owszem. Wielokrotnie ugodziłaś mnie w pupę tymi obrzydliwymi igłami - piętnaście razy, liczyłem - a potem jeszcze kilkanaście razy w nogę kłem grzechotnika. - Ratowałam twoje cholerne życie. - A czy ja mówiłem inaczej? Ale nie zaprzeczysz, że ci się to podobało. - No, kieł grzechotnika nie za bardzo. Ale zastrzyki... - Nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu. - Zasłużyłeś sobie.
Rzucił mi ironiczne spojrzenie. - Na wszelki wypadek, co? - Poza tym liczyłeś, co ci robiłam w łóżku - zauważyłam, wracając do tematu. - Więc nie możesz liczyć zastrzyków. - Przecież byłem wtedy w łóżku! - Ale ja nie! - Tak, miałaś niesprawiedliwą przewagę - pokiwał głową - ale nie będę tego wykorzystywać przeciwko tobie. Zdjął mi już żakiet i z pochyloną głową uważnie rozwiązywał tasiemki. - A jak by ci się to podobało, gdybym to ja była zazdrosna? - spytałam czubka jego głowy. - Bardzo by mi się podobało - odpowiedział, a jego oddech grzał moje odsłonięte ciało. - Zresztą byłaś zazdrosna. O Laoghaire. - Podniósł wzrok i uśmiechnął się szeroko. Może wciąż jesteś? Znów go uderzyłam i tym razem zrobiłam to rozmyślnie. Mógł mnie powstrzymać, ale tego nie zrobił. - Tak. Tak właśnie myślałem - powiedział, wycierając oko, do którego napłynęły mu łzy. - No to co, pójdziesz ze mną do łóżka? Będziemy w nim sami - dodał. *** Obudziłam się późno. Otulała mnie ciemność, choć przez szparę nad firanką widać było jaśniejsze niebo. Nie rozpalono jeszcze ognia i w pokoju panował chłód. Pod kołdrą, przy ciele Jamiego, było jednak ciepło i przytulnie. Obrócił się na bok, przytuliłam się jak łyżeczka do jego pleców i objęłam ramieniem, czując, jak jego pierś łagodnie podnosi się i opada. Rzeczywiście byliśmy sami. Na początku obawiałam się, że wspomnienie o Tomie Christiem i jego niezręcznej namiętności może nas rozdzielić, ale Jamie najwyraźniej myślał to samo, postanowił więc uniknąć echa dotyków Toma, które mogłyby mi coś przypominać, i zaczął od drugiego końca, od całowania palców moich stóp. Zważywszy na to, że pokój był niewielki i łóżko było ciasno wciśnięte w róg, by to robić, musiał usiąść na mnie okrakiem. Połączenie pocałunków na stopach i widoku nagiego szkockiego tyłka wystarczyło, by przegnać z mojej głowy wszystkie inne myśli. Ciepła, bezpieczna i spokojna, mogłam teraz myśleć o wcześniejszym spotkaniu bez uczucia zagrożenia. A rzeczywiście poczułam się zagrożona, Jamie to zauważył: „Chcesz, żebym ci powiedział, dlaczego mnie uderzyłaś? Dotknąłem cię wbrew twojej woli”. Miał rację. Był to jeden z drobnych skutków tego, co mi się przydarzyło, gdy mnie
porwano. W obecności większej grupy mężczyzn stawałam się nerwowa bez powodu, a gdy ktoś łapał mnie niespodzianie, wyszarpywałam się w panice. Dlaczego tego wcześniej nie zauważyłam? Bo nie chciałam o tym myśleć, dlatego. Wciąż nie miałam ochoty o tym myśleć. Co dobrego przyszłoby z myślenia? Niech urazy zaleczą się same. Ale nawet to, co się goi, zostawia blizny. Świadectwo tego miałam wprost przed oczami. Ściśle mówiąc, przytulałam do tego twarz. Blizny na plecach Jamiego zbladły i wyglądały jak jasna pajęczyna. Tylko tu i ówdzie były wciąż nieco grubsze. Wyczuwałam je pod palcami, gdy się kochaliśmy, jak drut kolczasty pod jego skórą. Przypomniałam sobie, że Tom Christie kiedyś z nich kpił, i zacisnęłam zęby. Położyłam mu lekko dłoń na plecach i przesunęłam kciukiem wzdłuż jednej bladej pętli. Poruszył się przez sen. Zamarłam. Co nas czeka, zastanawiałam się, jego i mnie? Słyszałam cierpki głos pana Christiego: „Miałem dość wojny i dziwię się, że pani mąż nie”. - Dobrze ci mówić, tchórzu - mruknęłam pod nosem. Tom Christie trafił do więzienia jako zwolennik króla Jakuba, którym był, ale nie jako żołnierz. W armii Karola Stuarta pełnił funkcję intendenta. Ryzykował majątek i stanowisko, stracił jedno i drugie, ale nie życie czy ciało. A jednak Jamie go szanował, a to coś znaczyło, bo Jamie doskonale osądzał ludzkie charaktery. Obserwując Rogera, zdałam sobie sprawę, że do godności duchownego też nie dochodzi się łatwą ścieżką, jak zapewne myśleli niektórzy. Roger też nie był tchórzem. Byłam ciekawa, jaką drogę znajdzie dla siebie w przyszłości. Przekręciłam się niespokojna. Szykowano kolację. Czułam głęboki, słony zapach smażonych ostryg, dochodzący z położonej niżej kuchni, wraz z zapachem dymu i pieczonych kartofli. Jamie poruszył się lekko i przewrócił na plecy, ale nie obudził się. Jeszcze czas. Coś mu się śniło. Widziałam, jak pod zamkniętymi powiekami drgają jego gałki oczne, jak od czasu do czasu zaciska wargi. Jego ciało napięło się i nagle stwardniało. Szarpnęłam się zaskoczona. W gardle narastało mu jakby warczenie, a ciało wygięło się w łuk z wysiłku. Wydawał z siebie zduszone dźwięki; nie wiem, czy przez sen wołał czy wrzeszczał, i nie chciałam się tego dowiedzieć. - Jamie, obudź się! - powiedziałam ostro. Nie dotknęłam go. Wiedziałam, że gdy ma koszmar senny, nie należy tego robić. Parę razy o mało nie złamał mi nosa. - Obudź się! Złapał powietrze, otworzył usta i oczy, ale przez chwilę najwyraźniej nie wiedział, gdzie jest.
Przemówiłam do niego łagodniej, wołając go po imieniu i zapewniając, że wszystko jest w porządku. Zamrugał, przełknął z trudem, odwrócił głowę i zobaczył mnie. - Claire - podsunęłam pomocnie, widząc, że szuka w głowie mojego imienia. - To dobrze - powiedział chrapliwie, zamknął oczy, pokręcił głową i znów je otworzył. Dobrze się czujesz, Angliszko? - Tak, a ty? Skinął głową, znów na chwilę zamykając oczy. - Tak, wszystko w porządku. Śnił mi się pożar i walka. - Pociągnął nosem. - Czy coś się pali? - Kolacja, jak sądzę. - Rzeczywiście w apetyczne zapachy płynące z dołu wkradł się gryzący zapach przypalonego jedzenia. - Przypuszczam, że wygotowała się zupa w garnku. - To może dziś wieczór zjemy gdzie indziej? - Fedra mówiła, że pani Symonds upiekła szynkę z sosem musztardoworodzynkowym. Może trochę zostało? Czy dobrze się czujesz? - spytałam znów. W pokoju było chłodno, ale jego twarz i piersi pokrywał pot. - Och, tak - odrzekł, siadając i energicznie przeczesując włosy palcami. - Z takimi snami mogę żyć. - Odgarnął włosy z twarzy i uśmiechnął się do mnie. - Wyglądasz jak dmuchawiec, Angliszko. Czy ty też niespokojnie spałaś? - Nie - zaprzeczyłam, wstając, naciągając koszulę i szukając szczotki. - To skutek tych niespokojnych chwil przedtem, nim zasnęliśmy. Może nie pamiętasz? Roześmiał się, potarł twarz, wstał, by użyć nocnika, a potem naciągnął koszulę. - A te inne sny? - spytałam nagle. - Co takiego? - wysunął głowę z koszuli i spojrzał bez zrozumienia. - Powiedziałeś: „z takimi snami mogę żyć”. A co z tymi, z którymi nie możesz? Widziałam, jak linie jego twarzy zadrżały, jak powierzchnia wody, gdy wrzuci się w nią kamyk. Pod wpływem impulsu wyciągnęłam rękę i złapałam go za nadgarstek. - Nie chowaj się - poprosiłam cicho i przytrzymałam jego wzrok, nie pozwalając mu ukryć się za maską. - Zaufaj mi. Odwrócił wzrok, ale tylko by się pozbierać. Nie chował się. Gdy spojrzał na mnie, w jego oczach znów było to wszystko: pomieszanie, zażenowanie, upokorzenie i resztki dawno stłumionego bólu. - Czasami... śni mi się coś... - powiedział z wahaniem - co mi zrobiono wbrew mojej woli - wciągnął powietrze nosem, głęboko - a wtedy budzę się i mam ochotę pójść i kogoś zabić, poczynając od siebie - dokończył z bolesnym grymasem na twarzy. - To nie zdarza się często
- dodał, patrząc na mnie - i nigdy, nigdy po czymś takim nie szukałbym zapomnienia u ciebie. Powinnaś to wiedzieć. Zacisnęłam mocniej dłoń na jego nadgarstku. Chciałam powiedzieć „mógłbyś, nie miałabym nic przeciwko temu” - bo taka była prawda i kiedyś powiedziałabym to bez wahania. Teraz jednak wiedziałam znacznie więcej i gdybym to była ja, gdybym kiedykolwiek śniła o Harleyu Bobie albo o ciężkim mężczyźnie z miękkim ciałem, i obudziła się z takiego snu podniecona - a dzięki Bogu nigdy to mi się nie zdarzyło - w żadnym razie nie zwróciłabym się do Jamiego, by wykorzystać jego ciało do oczyszczenia. - Dziękuję, że mi powiedziałeś - rzekłam cicho. - I za nóż - dodałam. Pokiwał głową i sięgnął po spodnie. - Lubię szynkę - powiedział.
20. Żałuj... Long Island, kolonia Nowy Jork, wrzesień 1776 William żałował, że nie może porozmawiać z ojcem. Nie chodziło o to, by lord John miał wykorzystać jakieś wpływy, nie, niewątpliwie nie o to mu chodziło. Potrzebował po prostu praktycznej rady. Niestety jednak lord John wrócił do Anglii i William został sam. No, niezupełnie sam. Teraz dowodził oddziałem żołnierzy strzegących posterunku celnego na Long Island. Trzepnął mocno komara, który przysiadł mu na nadgarstku, i tym razem udało mu się go unicestwić. Żałował, że nie może zrobić tego samego z Clarewellem, porucznikiem Edwardem Markhamem, markizem Clarewell, znanym także Williamowi i kilku bliższym przyjaciołom jako Mięczak Ned albo Ciota. William znów trzepnął w coś, co wędrowało mu po szczęce. Zauważył, że dwóch z jego ludzi zniknęło, ruszył więc ku wozowi, w którym przeprowadzali kontrolę, wołając ich po nazwiskach. Szeregowy Welch wynurzył się zza wozu, zaskoczony, wycierając usta. William pochylił się, powąchał jego oddech i powiedział krótko: - Nagana. Gdzie jest Launfal? Launfal był w wozie i pospiesznie dobijał targu z jego właścicielem w sprawie trzech butelek szmuglowanej brandy. William - z ponurą miną machając rękoma i waląc w krwiożercze hordy moskitów, przylatujące tu z pobliskich bagien - zaaresztował woźnicę,
wezwał trzech pozostałych członków swego oddziału i kazał im odeskortować szmuglera, Welcha i Launfala do sierżanta. Potem złapał muszkiet i stanął pośrodku drogi, sam, z dzikim wyrazem twarzy, jak gdyby wyzywał zbliżających się, by spróbowali go ominąć. Ironia losu sprawiła, że choć przez całe rano drogą ciągle coś jechało, od pewnego czasu była ona pusta, a to dało mu okazję, by skierować zły humor na myśli o Clarewellu. Ten dziedzic niezwykle wpływowej rodziny, w dodatku związany z lordem Northern, przybył do Nowego Jorku tydzień przed Williamem i też został włączony do sztabu generała Howe'a. Tam znalazł sobie wygodne miejsce i zaczął się podlizywać generałowi, który, trzeba mu przyznać, zazwyczaj mrugał i wpatrywał się w Ciotę, jakby usiłował sobie przypomnieć, kto to, u diabła, jest. Natomiast kapitan Pickering, główny adiutant generała, był człowiekiem próżnym i znacznie bardziej podatnym na natrętne lizusostwo Neda. W efekcie Ciota cały czas dostawał coraz lepsze zadania: wyjeżdżał z generałem na krótkie ekspedycje, towarzyszył mu w spotkaniach z indiańskimi wodzami i tak dalej. Natomiast Williama i kilku młodszych oficerów przydzielono do papierkowej, śmiertelnie nudnej roboty, trudnej do zniesienia po swobodzie i podnieceniu, które towarzyszyło zbieraniu informacji wywiadowczych. Mógłby jakoś znieść ograniczenia życia na kwaterze i biurokracji wojskowej. Dzięki ojcu był zaprawiony do znoszenia ograniczeń w różnych okolicznościach, radzenia sobie z nudą, postępowania w obliczu głupoty, a także stosowania sztuki lodowatej uprzejmości jako broni. Jednakże ktoś, komu najwyraźniej brakowało siły charakteru Williama, pewnego dnia nie oparł się przemożnej chęci i narysował karykaturę kapitana Pickeringa z opuszczonymi spodniami, jak poucza młodszych członków sztabu, najwyraźniej nie zwracając uwagi na Ciotę, który - szeroko uśmiechnięty - wynurza się z jego tyłka. William nie był autorem tego rysunku - ku swojemu żalowi - ale Ned nakrył go, gdy się z rysunku śmiał. W rzadkim przypływie męskości walnął Williama w nos. Wynikła z tego bójka sprawiła, że z kwatery młodszych oficerów wszyscy prysnęli, połamaniu uległo kilka drobniejszych mebli, zaś William, któremu krew kapała z nosa na koszulę, musiał stanąć na baczność przed patrzącym zimno kapitanem Pickeringiem, przed którym na biurku jako dowód leżał obelżywy rysunek. William oczywiście zaprzeczył, jakoby był jego autorem, odmówił jednak wskazania artysty. Posłużył się lodowatą uprzejmością, która zadziałała na tyle, że Pickering nie odesłał Williama do obozu, lecz jedynie na Long Island. - Pieprzony dupek - mruknął teraz pod nosem, wbijając groźny wzrok w nadchodzącą mleczarkę, aż ta zatrzymała się, a potem ostrożnie go wyminęła, zerkając na niego z przerażeniem szeroko otwartymi oczyma, jakby się bała, że wybuchnie. Pokazał jej obnażone
zęby, dziewczyna pisnęła więc przestraszona i tak szybko odbiegła, że z wiader, które niosła na koromyśle przewieszonym przez ramiona, wychlapała się część mleka. Na ten widok poczuł wyrzuty sumienia, pożałował, że nie może pójść za nią i przeprosić, ale akurat drogą zbliżała się gromada świń z dwoma poganiaczami. William rzucił okiem na nadciągającą masę potężnych macior i knurów, z poszarpanymi uszami i usmarowanych błotem, i wskoczył zręcznie na wiadro, które służyło mu jako punkt dowodzenia. Poganiacze pomachali do niego wesoło, wykrzykując coś, co mogło być albo pozdrowieniem, albo obraźliwą uwagą. Nie był nawet pewien, czy mówili po angielsku, i nie zamierzał się tego dowiadywać. Świnie przeszły, zostawiając wokół niego morze zrytego racicami błota wymieszanego ze świeżymi odchodami. Zamachał ręką, by przegonić chmarę komarów, które znów zebrały mu się wokół głowy, i uznał, że ma tego dość. Przebywał na Long Island od dwóch tygodni, czyli trzynaście i pół dnia za długo. Nie na tyle długo jednak, by skłoniło go to do przeprosin, czy to Mięczaka, czy kapitana. - Lizus - mruknął. Miał inne wyjście - i im dłużej spędzał czas z komarami, tym atrakcyjniej się ono przedstawiało. Ponieważ z posterunku celnego do kwatery w Nowym Jorku było zbyt daleko, by każdego dnia dwukrotnie pokonywać tę drogę, chwilowo umieszczono go w domu mężczyzny nazwiskiem Culper i jego dwóch sióstr. Culper nie był z tego zadowolony i na widok Williama zawsze dostawał tiku w lewym oku. Natomiast dwie starsze damy rozpływały się nad nim, on zaś starał się im odwdzięczyć, od czasu do czasu przynosząc skonfiskowaną szynkę czy butelkę herbaty z mlekiem. Poprzedniego wieczoru, gdy pojawił się z połciem dobrego bekonu, panna Abigail Culper poinformowała go szeptem, że czeka na niego gość. - Pali na podwórzu - powiedziała, wskazując okrytą czepkiem głową boczne wyjście z domu. - Siostra nie pozwoliła mu palić w domu, niestety. Oczekiwał, że zobaczy jednego z przyjaciół, przybyłych, by dotrzymać mu towarzystwa albo - być może - z wiadomością o oficjalnym wybaczeniu, które pozwoliłoby mu wrócić z wygnania na Long Island. Tymczasem jednak ujrzał kapitana Richardsona, który trzymając w ręku fajkę, w zamyśleniu przyglądał się, jak kogut Culperów usiłuje pokryć kurę. - Przyjemności wiejskiego życia - zauważył kapitan, gdy kogut spadł na plecy. Podniósł się jednak zaraz i zapiał tryumfalnie, kura natomiast otrzepała się i dalej dziobała pożywienie, jakby nic się nie wydarzyło. - Bardzo tu spokojnie, prawda?
- O, tak - powiedział William. - Jestem do usług. W rzeczywistości wcale nie było tu spokojnie. Panna Beulah Culper miała kilka kóz, które meczały dniem i nocą, a panna Beulah zapewniała Williama, iż doskonale odstraszają złodziei. W tym właśnie momencie jedno z tych stworzeń wydało z siebie dziki rechot, na co kapitan Richardson wzdrygnął się i upuścił woreczek z tytoniem. Kilka kolejnych kóz zawtórowało jej głośnym, jakby szyderczym meczeniem. William pochylił się i podał kapitanowi woreczek, taktownie starając się zachować obojętny wyraz twarzy, serce jednak biło mu głośno. Richardson nie przyjechał przecież na Long Island z nudów. - Chryste - mruknął Richardson, patrząc na kozy, pokręcił głową i gestem wskazał drogę. - Czy dotrzyma mi pan towarzystwa, poruczniku? William zgodził się z przyjemnością. - Słyszałem to i owo o pańskiej obecnej sytuacji. - Richardson uśmiechnął się. - Jeśli pan chce, porozmawiam z kapitanem Pickeringiem. - Bardzo uprzejmie z pana strony - powiedział William. - Niestety nie mogę przeprosić za coś, czego nie zrobiłem. Richardson machnął dłonią, w której trzymał fajkę. - Pickering łatwo się złości, ale nie chowa urazy, postaram się o to. - Dziękuję panu. A czego chce pan w zamian? - pomyślał William. - Niejaki kapitan Randall-Isaacs - powiedział obojętnie Richardson - za niecały miesiąc wyrusza do Kanady w sprawach wojskowych. Możliwe jednak, że podczas pobytu tam spotka się także z pewną osobą, która być może dostarczy armii cennych informacji. Mam podstawy, by przypuszczać, że osoba ta słabo mówi po angielsku, natomiast kapitan Randall-Isaacs słabo mówi po francusku. Towarzysz podróży biegle władający tym językiem mógłby się przydać. William skinął głową, ale nie zadawał żadnych pytań. Będzie miał na to czas, jeśli postanowi przyjąć propozycję Richardsona. Przez resztę spaceru wymieniali obojętne uwagi. Richardson następnie uprzejmie podziękował pani Beulah za zaproszenie na kolację i oddalił się, powtarzając obietnicę, że porozmawia z kapitanem Pickeringiem. Czy powinien to zrobić? - zastanawiał się później William, wsłuchując się w dochodzące z dołu chrapanie Abla Culpera. Była pełnia; choć na poddaszu, gdzie mieszkał, nie było okien, czuł przyciąganie Księżyca. Nigdy nie potrafił spać podczas pełni. Czy powinien zostać w Nowym Jorku z nadzieją na awans albo przynajmniej na udział w jakichś działaniach, czy też powinien dać sobie spokój i przyjąć nową propozycję
Richardsona? Ojciec niewątpliwie doradzałby mu to pierwsze, bo najlepszą szansą oficera na awans i wyróżnienie się była bitwa, a nie niejasny i niecieszący się zbytnim szacunkiem świat wywiadu. Jednakże po wielu tygodniach wolności rutyna i ograniczenia w wojsku dość go uwierały, wiedział też, że okazał się użyteczny. Jakie znaczenie ma jeden porucznik, przytłoczony ciężarem wyższych szarż, nawet gdyby otrzymał dowództwo kompanii, ale wciąż zmuszony był słuchać rozkazów i nigdy nie mógł działać zgodnie z własnym osądem. Uśmiechnął się do krokwi biegnącej tuż nad jego twarzą, myśląc teraz, co powiedziałby stryj Hal na temat osądów młodszych oficerów. Tylko że stryj Hal był czymś znacznie więcej niż zawodowym żołnierzem - zawsze żarliwie troszczył się o swój pułk, o jego dobro, honor i o ludzi, którymi dowodził. Jeśli chodzi o karierę wojskową, myśli Williama właściwie nie wybiegały poza najbliższą przyszłość. Kampania amerykańska nie potrwa długo, co dalej? Był bogaty - a raczej będzie, gdy osiągnie pełnoletniość. Ta chwila była już bliska, choć czasem wydawało mu się, że przypomina ona jeden z obrazów, które lubił jego ojciec: z niknącą w dali perspektywą, wiodącą oko w nieskończoność. Kiedy jednak naprawdę otrzyma pieniądze, będzie mógł kupić lepsze stanowisko, i to tam, gdzie mu się spodoba. Może kapitana w lansjerach? Nie będzie miało znaczenia, czy czegokolwiek dokonał w Nowym Jorku, by się wyróżnić. Ojciec - William niemal go słyszał, więc przykrył twarz poduszką, by stłumić głos lorda Johna - powie mu, że reputacja często zależy od skromnych działań, od decyzji podejmowanych z honorem i poczuciem odpowiedzialności, a nie od wielkich, heroicznych bitew. Williama jednak nie interesowała codzienna odpowiedzialność. Było zbyt gorąco, by długo kryć się pod poduszką. Rzucił ją więc na ziemię z gniewnym pomrukiem. - Nie - powiedział głośno do lorda Johna. - Pojadę do Kanady. - I opadł z powrotem na nierówne, wilgotne łóżko, zamykając oczy i uszy na dalsze mądre ojcowskie rady. *** Tydzień później noce zrobiły się na tyle chłodne, że William z przyjemnością przyjął miejsce przy kominku pani Beulah i talerz jej zupy ostrygowej. Dzięki Bogu, chłód odstraszył również przeklęte komary. Dni były jednak wciąż ciepłe i William z przyjemnością przyjął polecenie, by jego oddział przeczesał wybrzeże w poszukiwaniu domniemanej kryjówki szmuglerów, o której dowiedział się kapitan Hanks. - A co ma być w tej kryjówce? - spytał Perkins, jak zawsze z na wpół otwartymi ustami. - Homary - odpowiedział kpiąco William, ale na widok zmieszania Perkinsa zreflektował się. - Nie wiem, ale jak ją znajdziecie, to pewnie rozpoznacie, co to jest. Nie wypijcie tylko tego, co tam znajdziecie, przyjdźcie po mnie.
Łodzie szmuglerów przywoziły na Long Island niemal wszystkie towary, trudno było jednak przypuszczać, by aktualne pogłoski dotyczyły kryjówek płótna czy holenderskich malowanych talerzy. Może chodzi o brandy, może o piwo, ale niemal na pewno o jakiś alkohol, bo to on przynosił największe zyski. William podzielił swoich ludzi na dwójki i wysłał ich na poszukiwania. Gdy już się od niego oddalili, odetchnął głęboko i oparł się o drzewo. Drzewa, które rosły wzdłuż wybrzeża, były małe i pokręcone, ale morska bryza miło szumiała w ich igłach i koiła Williamowi uszy. Znów westchnął, tym razem z przyjemnością, uświadomił sobie bowiem, jak bardzo lubi samotność. Od miesiąca jej nie doświadczył. Jeśli jednak przyjmie ofertę Richardsona... No, będzie tam Randall-Isaacs, oczywiście, ale jednak tygodnie w drodze bez wojskowych ograniczeń, obowiązków i rutyny. Cisza, w której będzie można myśleć. No i bez Perkinsa! Zastanowił się przelotnie, czy nim zniknie w dziczy jak Indianin, zdoła przemknąć do kwatery młodszych oficerów i stłuc Mięczaka na kwaśne jabłko. Czy powinien się przebrać? Nie, jeśli zaczeka, aż zapadnie zmrok, stwierdził. Ned może podejrzewać, ale nie zdoła niczego udowodnić, jeśli nie zobaczy twarzy Williama. Czy jednak atak na śpiącego Neda nie byłby przejawem tchórzostwa? Cóż, po prostu nim zacznie, wyleje na Mięczaka zawartość jego nocnika, by go obudzić. Tuż nad jego głową przeleciał rybołów, wyrywając go z tych miłych rozważań. Z kolei ruch Williama przestraszył ptaka, który krzyknął oburzony, że rzekoma zdobycz nie nadaje się jednak do jedzenia, i odleciał nad wodę. William złapał szyszkę i rzucił ją za rybołowem; oczywiście nie trafił, ale nie o to mu chodziło. Jeszcze tego wieczoru wyśle Richardsonowi wiadomość, że się zgadza. Na tę myśl serce zabiło mu szybciej i poczuł przypływ podniecenia. Starł piasek z palców o spodnie. Nagle zesztywniał, widząc ruch na wodzie. Niedaleko na falach kołysał się slup. William rozpoznał łódź i odprężył się. Należała do tego łajdaka Rogersa. - Ciekaw jestem, czego ty tu szukasz - mruknął. Wyszedł na piasek plaży i zatrzymał się wśród rosnących na wydmach traw. Podparł się pod boki, by jego mundur był dobrze widoczny - na wypadek gdyby Rogers nie zauważył ludzi Williama, którzy czołgali się po wydmach wzdłuż wybrzeża jak czerwone kropki. Jeśli Rogers też słyszał o kryjówce szmuglerów, to William zamierzał dopilnować, by jego żołnierze mieli prawo do jej zawartości. Robert Rogers, który pojawił się w Nowym Jorku kilka miesięcy temu, był postacią niejasną. W jakiś sposób udało mu się uzyskać stanowisko majora od generała Howe'a i slup
od jego brata admirała. Mówił, że walczył z Indianami, lubił też ubierać się jak Indianin. Działał bardzo skutecznie. Ściągnął tylu ludzi, że zdołał utworzyć dziesięć elegancko umundurowanych kompanii piechoty, sam jednak nadal badał wybrzeże ze slupu w towarzystwie mężczyzn wyglądających tak samo nędznie jak on. Szukał rekrutów, szpiegów, szmuglerów i - William był przekonany - wszystkiego, co się nadawało do zabrania. Slup podpłynął teraz bliżej. William dostrzegł na pokładzie samego Rogersa - ciemnego czterdziestoparoletniego mężczyznę o czarnych, złowieszczo nastroszonych brwiach, który sprawiał wrażenie żołnierza zaprawionego w bojach. Rogers też zauważył Williama i pomachał mu życzliwie. William uniósł dłoń, odpowiadając uprzejmie na powitanie. Jeśli jego ludzie coś znajdą, może potrzebować Rogersa do przewiezienia zdobyczy do Nowego Jorku, oczywiście w towarzystwie strażnika, by towar nie zniknął w drodze. O Rogersie krążyło wiele opowieści, z których część najwyraźniej rozpuszczał on sam. O ile jednak William wiedział, najważniejszym atutem tego człowieka był fakt, że w pewnej chwili próbował zaciągnąć się na służbę do generała Waszyngtona, który jednak nie tylko nie zgodził się go przyjąć, ale wręcz wyrzucił go z obozu Armii Kontynentalnej i zabronił mu do niego wstępu. William uważał, że świadczyło to o zdrowym rozsądku Wirgińczyka. Co teraz? Slup zwinął żagle i opuścił niewielką łódkę, do której wsiadł sam Rogers i powiosłował ku brzegowi. William wyostrzył czujność, wszedł jednak do wody i złapał za krawędź burty, pomagając wciągnąć łódkę na piasek. - Miłe spotkanie, poruczniku - uśmiechnął się do niego Rogers, ukazując szpary między zębami, ale nie tracąc pewności siebie. William zasalutował oficjalnie. - Panie majorze. - Czy pana ludzie przypadkiem nie szukają schowka z francuskim winem? No proszę, on już go zna. - Otrzymaliśmy wiadomość, że w tej okolicy działają szmuglerzy - odpowiedział sztywno William. - Badamy więc sprawę. - Oczywiście - przytaknął życzliwie Rogers. - Mogę wam oszczędzić trudu. Spróbujcie z drugiej strony. - Odwrócił się i ruchem głowy pokazał kilka rozpadających się rybackich chat jakieś ćwierć mili dalej. - To... - Sprawdziliśmy tam - przerwał mu William. - ...jest schowane w piasku za chatami - dokończył Rogers, ignorując słowa Williama. - Bardzo dziękuję, majorze - powiedział William, próbując nadać głosowi życzliwe brzmienie.
- Wczoraj wieczorem widziałem, jak dwaj ludzie coś tam chowali - wyjaśnił Rogers. Nie wydaje mi się jednak, by zdążyli już po to przyjść. - Widzę, że pan obserwuje ten odcinek wybrzeża - zauważył William. - Czy szuka pan czegoś konkretnego, sir? Rogers uśmiechnął się. - Skoro pan pyta, sir, odpowiedź brzmi: tak. Jest tu pewien człowiek, który wędruje i zadaje dociekliwe pytania. Bardzo bym chciał z nim porozmawiać. Gdyby tak pan albo pana ludzie go gdzieś zauważyli... - Oczywiście, sir. Czy zna pan jego nazwisko albo wie pan, jak wygląda? - Na szczęście i jedno, i drugie - odpowiedział od razu Rogers. - Wysoki mężczyzna, z bliznami po wybuchu prochu strzelniczego na twarzy, jak go pan zobaczy, na pewno go pan rozpozna. Buntownik, z rodziny buntowników z Connecticut, nazywa się Hale. William poczuł, jakby ktoś uderzył go w brzuch. - O, czyli pan go widział? - Rogers mówił spokojnie, ale spojrzał przenikliwie. William zdenerwował się, że jego twarz tak łatwo zdradza myśli, skinął jednak głową. - Minął wczoraj posterunek celny. Bardzo gadatliwy - dodał, starając się przypomnieć sobie jakieś szczegóły o tym mężczyźnie. Zwrócił wtedy uwagę na blizny; na jego policzkach i czole widać było ślady po strupach. - Nerwowy, pocił się i głos mu drżał. Żołnierz, który go zatrzymał, myślał, że przenosi tytoń albo coś innego, kazał mu więc opróżnić kieszenie. Nie miał jednak ze sobą żadnej kontrabandy. - William zamknął oczy i zmarszczył brwi, starając się przypomnieć sobie coś więcej. - Miał dokumenty, widziałem je. - Rzeczywiście je widział, ale nie miał okazji, by je sprawdzić, ponieważ zajmował się wówczas kupcem wiozącym cały wóz z serem przeznaczonym, jak twierdził, dla brytyjskiego dowództwa. Zanim skończył rozmawiać z kupcem, tamtego przepuszczono. - A żołnierz, który z nim rozmawiał... - Rogers spojrzał wzdłuż wybrzeża ku znajdującym się w pewnej odległości poszukiwaczom - to który? - To szeregowiec nazwiskiem Hudson. Zawołam go, jeśli pan sobie życzy - zaproponował William - wątpię jednak, by mógł panu coś powiedzieć o papierach, nie umie bowiem czytać. Rogersa to najwyraźniej trochę zdenerwowało, kiwnął jednak głową, prosząc, by William i tak zawołał Hudsona. Ten potwierdził słowa Williama, nie mógł jednak przypomnieć sobie niczego na temat papierów oprócz tego, że na jednej kartce widniało kilka liczb. - I chyba jakiś rysunek - dodał - ale niestety nie zauważyłem, co to jest, sir. - Liczby, tak? Dobrze, dobrze - powiedział Rogers zadowolony, jakby chciał zatrzeć ręce. - A czy mówił, dokąd zmierza?
- W odwiedziny do przyjaciela, sir, który mieszka koło Flushing. - Hudson zachowywał się z szacunkiem, ale patrzył na Rogersa z ciekawością. Major był boso, miał na sobie podarte, płócienne spodnie i krótką kamizelkę z futra piżmaka. - Nie pytałem jednak o nazwisko przyjaciela, sir, nie wiedziałem, że to może okazać się ważne. - Och, wątpię, żeby tak było, żołnierzu. Wątpię, żeby ten przyjaciel w ogóle istniał. Rogers parsknął śmiechem, najwyraźniej zadowolony z informacji. Wpatrzył się w mglisty horyzont, mrużąc oczy, jakby liczył na znalezienie szpiega wśród wydm. Powoli pokiwał głową, zadowolony. - Bardzo dobrze - powiedział cicho, jakby do siebie, i odwracał się, by odejść, gdy William go zatrzymał. - Bardzo dziękuję za informację o schowku szmuglerów, sir. - Gdy William i Rogers rozmawiali z Hudsonem, Perkins nadzorował kopanie we wskazanym miejscu, teraz zaś prowadził niewielką grupę żołnierzy, którzy toczyli przed sobą pokryte piaskiem beczki. Jedna z beczek uderzyła w coś twardego, podskoczyła w powietrzu i wylądowała z hukiem, odtaczając się na bok pod dziwnym kątem. Na ten widok William skrzywił się lekko; jeśli wino przeżyje, nie będzie się nadawało do picia przez co najmniej dwa tygodnie, co nie znaczy, że powstrzyma to kogokolwiek od próbowania. - Chciałbym prosić pana o zgodę na wniesienie kontrabandy na pokład pańskiego slupu - powiedział oficjalnie do Rogersa. Oczywiście będę towarzyszyć i sam ją przekażę. - Och, oczywiście - Rogers robił wrażenie rozbawionego, ale kiwnął głową. Podrapał się w nos, rozważając. - Tylko że będziemy płynąć z powrotem dopiero jutro. Może chce pan pójść z nami dziś wieczór? Może się pan przydać, bo widział pan tego człowieka na własne oczy. Serce Williama podskoczyło z podniecenia. Zupa panny Beulah bladła wobec perspektywy ścigania niebezpiecznego szpiega, a obecność przy ujęciu go mogła tylko poprawić jego opinię, nawet jeśli cała zasługa przypadnie Rogersowi. - Z ogromną przyjemnością pomogę panu, jak tylko będę mógł, sir. Rogers uśmiechnął się, a potem zmierzył go wzrokiem. - Dobrze, ale nie może pan łapać szpiegów w takim ubraniu, poruczniku. Proszę na pokład, znajdziemy panu coś odpowiedniego. *** Jak się okazało, William był sześć cali wyższy niż najwyższy z ludzi Rogersa, otrzymał więc dość dziwne ubranie: koszulę z szorstkiego płótna, która nie dała się zapiąć, a do tego płócienne spodnie, które groziły mu utratą męskości w razie jakichś gwałtownych ruchów. Ich także oczywiście nie dawało się zapiąć; William zdecydował, iż tak samo jak Rogers
zostanie boso - wolał to niż niegodny widok pończoch w paski, ukazujących nagie kolana i kawałek owłosionej łydki. Slup popłynął do Flushing, gdzie Rogers i William z czterema ludźmi wysiedli na ląd. Rogers miał tu nieformalne biuro rekrutacyjne w pokoju nad jednym ze sklepów na głównej ulicy wioski. Od razu zniknął w tym przybytku i wrócił po chwili z satysfakcjonującą wiadomością, iż Hale'a nie widziano we Flushing, a zatem zapewne zatrzymał się w jednej z dwóch tawern w Elmsford, parę mil od wsi. Mężczyźni wyruszyli w tamtym kierunku, dla bezpieczeństwa dzieląc się na mniejsze grupy. W ten sposób William znalazł się sam na sam z Rogersem, który dla ochrony przed wieczornym chłodem otulił ramiona podartym szalem. William oczywiście nie ogolił się i wyobrażał sobie, że wygląda na odpowiedniego towarzysza dla strażnika. Ten zwieńczył swój strój kapeluszem z szerokim rondem, do którego przyczepiona była wysuszona ryba latająca. - Czy udajemy poławiaczy ostryg, czy może woźniców? - spytał William. Rogers roześmiał się krótko i pokręcił głową. - Gdyby ktoś usłyszał, jak pan mówi, nie mógłby pana wziąć ani za jednego, ani za drugiego. Nie, lepiej proszę nie otwierać ust, chyba że do jedzenia. Ja poprowadzę całą sprawę z tymi chłopcami. Wystarczy, że kiwnie pan głową, kiedy zobaczy pan Hale'a. Zaczął wiać wiatr, przynosząc zapach bagien z dodatkiem dymu, nie było jednak widać żadnego domu. Szli przez smutny, płaski krajobraz. Chłodny piasek drogi koił zmęczenie nagich stóp, a otaczająca ich ciemność nie działała na Williama przygnębiająco; był zbyt podniecony tym, co go czekało. Rogers głównie milczał, szedł ze zwieszoną głową, po chwili jednak powiedział obojętnym tonem: - Przywiozłem kapitana Richardsona z Nowego Jorku i odwiozłem go z powrotem. W pierwszej chwili William chciał zapytać: „kapitana Richardsona?”, tonem mówiącym, że nie wie, o kim mowa, w porę jednak zdał sobie sprawę, że nie ma to sensu. - Naprawdę? - powiedział zamiast tego i zamilkł. Rogers roześmiał się. - Skryty, co? Może więc ma rację, że pana wybrał. - Powiedział panu, że wybrał mnie do... czegoś? - Mądry chłopak. Niech pan nigdy nie daje niczego za darmo, ale czasami warto trochę naoliwić osie. Nie, Richardson to cichy ptaszek, nie powiedział o panu ani słowa, wiem jednak, kim jest i czym się zajmuje, i wiem, gdzie go zostawiłem. Na pewno nie odwiedzał Culpersów. William wydał z siebie nieokreślone, ale świadczące o zainteresowaniu mruknięcie.
Najwyraźniej Rogers zamierzał coś mu powiedzieć. Niech więc mówi. - Ile masz lat, chłopcze? - Dziewiętnaście - odrzekł niechętnie. - Czemu pan pyta? Rogers wzruszył ramionami; w gęstniejącym zmroku jego sylwetka była tylko cieniem, jednym wśród wielu. - Jest pan więc dość dojrzały, by wiedzieć, iż ryzykuje pan własne życie. Ale niech pan pomyśli dwa razy, zanim zgodzi się pan na to, co proponuje panu Richardson. - Zakładając, jeszcze raz, że rzeczywiście coś zaproponował - to: dlaczego? Rogers dotknął jego ramienia, wskazując potrzebę pośpiechu. - Sam zobaczysz, chłopcze. Chodź. *** Williama ogarnęło ciepłe, nieco przydymione światło tawerny i zapach jedzenia. Nie doświadczał ciemności, chłodu ani głodu, bo koncentrował się na czekającej go przygodzie, teraz jednak wciągnął w płuca oddech wypełniony zapachem świeżego chleba i pieczonych kurcząt - i poczuł się jak trup, który właśnie wstał z grobu i odzyskał życie w dzień zmartwychwstania. Kolejny oddech uwiązł mu jednak w gardle, a serce ścisnęło się, wysyłając przez ciało nagłą falę krwi. Stojący obok Rogers mruknął coś ostrzegawczo i rozejrzał się po pokoju, prowadząc Williama do stolika. Mężczyzna, szpieg, siedział koło ognia, jadł kurczaka i rozmawiał z kilkoma farmerami. Gdy w tawernie pojawili się przybysze, większość gości rzuciła okiem ku drzwiom, a niejeden otworzył szeroko oczy na widok Williama, ale szpieg był tak zajęty jedzeniem i rozmową, że nawet nie podniósł wzroku. Gdy po raz pierwszy ujrzał tego człowieka, William nie zwrócił na niego szczególnej uwagi. Teraz poznał go od razu. Nie był tak wysoki jak on, ale niewątpliwie przerastał większość mężczyzn o kilka cali. Zwracał uwagę jego wygląd: lnianoblond włosy, wysokie czoło, ukazujące wyraźne ślady po wypadku z prochem strzelniczym (o którym wspominał Rogers), na głowie okrągły kapelusz z szerokim rondem, teraz leżący obok talerza, a do tego niezwracające uwagi brązowe ubranie. Nie w mundurze. William przełknął ciężko, nie tylko z powodu głodu i zapachu jedzenia. Rogers usiadł przy sąsiednim stole, wskazując Williamowi stołek naprzeciwko, i uniósł pytająco brwi. William w milczeniu skinął głową, nie spojrzał jednak więcej w kierunku Hale'a. Gospodarz przyniósł im kurczaki i piwo, William oddał się więc z zapałem jedzeniu, zadowolony, że nie musi brać udziału w rozmowie. Hale był odprężony i gadatliwy; opowiadał towarzyszom, że jest holenderskim nauczycielem z Nowego Jorku.
- Ale warunki są tam tak niepewne - powiedział, kręcąc głową - że większość moich uczniów zniknęła, uciekła z rodzinami do krewnych w Connecticut albo do New Jersey. Tutaj zapewne panują podobne, a może nawet gorsze warunki? Jeden z mężczyzn przy stole mruknął tylko coś, drugi jednak wydął wargi i parsknął. - Można tak powiedzieć. Te cholerne czerwone kraby zabierają wszystko, czego się nie zakopie. Tym chciwym łajdakom obojętne, czy jesteś torysem, wigiem czy rebeliantem wystarczy słowo protestu, a dostajesz po głowie albo zabierają cię do swego cholernego obozu, tak im łatwiej. W zeszłym tygodniu jeden taki wielki brutal zatrzymał się na posterunku celnym i zabrał cały wóz pełen jabłkowego cydru, nawet... William zakrztusił się kawałkiem chleba, ale nie odważył się zakaszleć. Boże, nie rozpoznał tego człowieka, tamten siedział do niego tyłem, ale pamiętał doskonale jabłkowy cydr. Wielki brutal? Sięgnął po piwo i łyknął solidnie, starając się przepchnąć kawałek chleba, który utknął mu w gardle. Nie zadziałało jednak, zakaszlał więc cicho, czując, że robi się fioletowy na twarzy. Widział, że Rogers marszczy brwi, przyglądając mu się z niepokojem, wykonał więc słaby gest w kierunku sprzedawcy cydru, uderzył się w pierś, podniósł i możliwie jak najspokojniej wyszedł z sali. Jego przebranie, choć znakomite, nie mogło ukryć jego wzrostu, a gdyby tamten człowiek rozpoznał go jako brytyjskiego żołnierza, diabli wzięliby całe przedsięwzięcie. Udało mu się nie oddychać, póki nie znalazł się bezpiecznie na dworze. Tam rozkaszlał się tak, że wydawało mu się, że żołądek wyskoczy mu przez usta. W końcu jednak przestał i oparłszy się o ścianę tawerny, łapał powietrze. Żałował, że nie wziął z sobą piwa; zamiast tego trzymał w ręku nogę kurczaka. Pojawili się ostatni ludzie Rogersa i rzucając Williamowi zdziwione spojrzenie, weszli do środka. Wytarł usta grzbietem dłoni, wyprostował się i przeszedł cicho na bok budynku, aż dotarł do okna. Nowo przybyli zajmowali miejsca w pobliżu stolika Hale'a. William przesunął się ostrożnie na jedną stronę, by go nikt nie zauważył. Widział, że Rogers nawiązał teraz rozmowę z Hale'em i dwoma farmerami, najwyraźniej opowiadał im jakiś żart. Mężczyzna od cydru roześmiał się głośno i walnął pięścią w stół. Hale próbował się uśmiechnąć, ale widać było, że jest zaszokowany, najwyraźniej dowcip był nieprzyzwoity. Rogers odchylił się na oparcie, gestem ręki objął cały stół i powiedział coś, co wywołało pomruki potwierdzenia i kiwanie głowami. Potem pochylił się, skupił i zadał Hale'owi pytanie. Do Williama docierały tylko fragmenty rozmowy, bo panujący w tawernie hałas i gwizd
zimnego wiatru uniemożliwiały wychwytywanie słów. O ile mógł zrozumieć, Rogers udawał, że jest buntownikiem; jego ludzie kiwali głowami od swego stolika i włączali się do rozmowy. Hale robił wrażenie podnieconego, zainteresowanego i bardzo zaangażowanego. Niewykluczone, że rzeczywiście był nauczycielem, pomyślał William, bo choć Rogers powiedział, iż jest kapitanem Armii Kontynentalnej, Hale absolutnie nie wyglądał na żołnierza. Równocześnie nie wyglądał jednak także na szpiega, bo rzucał się w oczy - był jasny, przystojny, miał blizny na twarzy, był... wysoki. William nagle odniósł wrażenie, że do żołądka wpadł mu kawałek lodu. Boże drogi, czy to właśnie Rogers miał na myśli, mówiąc, że William powinien dobrze się zastanowić nad propozycją kapitana Richardsona i że sam zobaczy dlaczego? William przywykł do własnego wzrostu i do tego, jak inni na niego reagują. Całkiem mu się podobało, że górował nad wszystkimi. Podczas pierwszego zlecenia, które podjął dla kapitana Richardsona, nie przyszło mu nigdy do głowy, że ludzie mogą go zapamiętać z powodu wzrostu albo że łatwo przyjdzie im go opisać. Słowa „wielki brutal” nie były komplementem, ale dobrze określały jego wygląd. Nie wierzył własnym uszom - dotarło do niego teraz, że Hale nie tylko podaje własne nazwisko i ujawnia swoje rebelianckie sympatie, ale także wyznaje, iż usiłuje ocenić siłę wojsk brytyjskich. Po tym zaś padło pytanie, czy jego rozmówcy nie widzieli w okolicy żadnych żołnierzy w czerwonych kurtkach. Williama tak zaszokowała ta nieostrożność, że przysunął się do brzegu framugi. Zdążył zauważyć, jak Rogers rozgląda się po pokoju z przesadną ostrożnością, a następnie pochyla się w zaufaniu, dotyka ramienia Hale'a i mówi: - Tak, panie, widziałem, rzeczywiście widziałem, ale musi pan być ostrożniejszy, bardziej uważać na to, co pan mówi w publicznym miejscu, przecież każdy może pana usłyszeć! - Nieważne - powiedział Hale, śmiejąc się - przecież jestem wśród przyjaciół. Czy nie wypiliśmy właśnie zdrowia Waszyngtona i na pohybel królowi? - Trzeźwiejąc nieco, ale wciąż podniecony, odsunął na bok kapelusz i machnął ręką do gospodarza, by przyniósł więcej piwa. - Niech się pan jeszcze napije i opowie mi, co pan widział. William poczuł nagły impuls, by krzyknąć: „Zamknij się, ty idioto!”, albo rzucić czymś w Hale'a przez okno. Było jednak za późno, nawet gdyby rzeczywiście mógł to zrobić. W ręku wciąż trzymał obgryzioną nogę kurczaka; odrzucił ją teraz precz. Żołądek mu się ścisnął, poczuł nudności, choć krew wciąż gotowała mu się w żyłach z podniecenia. Hale wygłaszał coraz bardziej obciążające go uwagi do wtóru zachęt i patriotycznych okrzyków ludzi Rogersa. William musiał przyznać, że wszyscy oni znakomicie odgrywali swoją rolę. Jak
długo Rogers zamierza to ciągnąć? Czy aresztują go tutaj w tawernie? Pewnie nie. Niewątpliwie część gości sprzyja rebeliantom i mogłaby zechcieć interweniować na rzecz Hale'a, gdyby Rogers próbował aresztować go w środku. Rogers najwyraźniej się nie spieszył. Po niemal półgodzinie męczących żartów i rozmowy, w której przedstawiał takie czy inne informacje, co skłaniało Hale'a do jeszcze większej nieostrożności, Williamowi zdrętwiały nogi, stopy, ręce i twarz, a ramiona bolały go z napięcia. W pobliżu rozległ się jakiś trzask, co odwróciło jego uwagę od sceny wewnątrz. Przeniósł więc wzrok w dół i nagle poczuł przenikliwy odór, który jakoś dotąd do niego nie dotarł. - Jezus Maria! Szarpnął się, omal nie wybijając łokciem szyby, i padł ciężko na ścianę tawerny. Skunks, któremu przeszkodziło to w spożywaniu resztek odrzuconej nogi kurczaka, uniósł ogon, co było wyraźnie widoczne dzięki białej prędze na grzbiecie. William zamarł w miejscu. - Co to było? - spytał ktoś w tawernie. Usłyszał szuranie ławki. Wstrzymując oddech, przesunął jedną nogę w bok, ale znów zamarł w miejscu, słysząc tupanie i widząc drżenie białej pręgi. Do diabła, zwierzę przytupuje, co wskazuje na zamierzony atak - tak mu opowiadano, a mówili to ludzie, którzy mieli w tej sprawie doświadczenie. Kroki zbliżały się ku drzwiom, ktoś nadchodził, by zbadać sytuację. Jeśli znajdą go tu, jak podsłuchuje... Zacisnął zęby, przygotowując się do - jak kazał mu obowiązek - pełnego poświęcenia susa w bok. Ale jeśli to zrobi, co potem? Nie może przecież przyłączyć się do Rogersa i pozostałych, śmierdząc skunksem. A jeśli... Otwarcie drzwi położyło kres spekulacjom. William odruchowo rzucił się ku narożnikowi budynku. Skunks też działał odruchowo, ale zaskoczony otwarciem drzwi, najwyraźniej odpowiednio wybrał sobie cel. William potknął się o gałąź i runął jak długi na kupę śmieci. Za sobą słyszał głośny wrzask. Noc za nim wybuchła. Kaszlał, dusił się, próbując nie oddychać, dopóki nie znajdzie się poza zasięgiem rażenia, z konieczności musiał jednak złapać powietrze. Płuca wypełniło mu coś, co tak dalece wykraczało poza pojęcie smrodu, że do opisania wymagałoby nowego zmysłu. Dusząc się i plując, z oczami piekącymi i łzawiącymi, potykając się, zagłębił się w ciemność po drugiej stronie drogi. Z tego punktu widział, jak skunks ucieka, a jego ofiara pada na progu tawerny, wydając rozpaczliwe dźwięki. William miał nadzieję, że to nie jest Hale. Pomijając praktyczne trudności związane z aresztowaniem i transportem człowieka w ten sposób zaatakowanego, zwykłe ludzkie
współczucie kazało mu myśleć, że powieszenie takiej ofiary byłoby po prostu nieludzkie. Nie był to jednak Hale. W świetle pochodni zauważył jasnoblond włosy, które wychyliły się na dwór z ciekawością, ale natychmiast pospiesznie się cofnęły. Dobiegły go głosy rozważające, jak teraz postąpić. Powszechnie uznano, że potrzeba octu, i to w dużych ilościach. Ofiara zdążyła już na tyle dojść do siebie, że odczołgała się na bok w chwasty, skąd dobiegały odgłosy gwałtownych wymiotów, co, w połączeniu ze smrodem wiszącym w powietrzu, sprawiło, że wielu innych mężczyzn również rzygało. William czuł, że i jemu jedzenie podchodzi do gardła, udało mu się jednak uniknąć wymiotów, gdyż zacisnął nos i oddychał przez usta. Był już przemarznięty do kości, choć na szczęście na świeżym powietrzu; tymczasem przyjaciele nieszczęśnika odprowadzili go, eskortując na drodze z daleka, bo nikt nie chciał go dotknąć; tawerna opustoszała, bo w takiej atmosferze nikt nie miał już ochoty na jedzenie ani na picie. Słyszał, jak gospodarz przeklina, wychylając się, by wyjąć z uchwytu pochodnię, która paliła się tuż przy wiszącym szyldzie, i wsunąć ją syczącą do beczki z deszczówką. Hale powiedział wszystkim dobranoc - z ciemności dobiegał wyraźnie głos człowieka wykształconego - i wyruszył drogą w kierunku Flushing, gdzie zapewne zamierzał przenocować. Rogers - William rozpoznał go dzięki futrzanej kamizelce, widocznej nawet w świetle gwiazd - zatrzymał się w pobliżu drogi i w milczeniu zbierał swoich ludzi, podczas gdy inni się oddalali. Dopiero gdy wszyscy pozostali zniknęli, William odważył się do nich dołączyć. - Zatem wszyscy obecni - powiedział Rogers na jego widok. - Chodźmy. I ruszyli jak milczące stado po śladach nieznanego łupu. *** Z wody zobaczyli płomienie. Miasto się paliło - głównie dzielnica w pobliżu East River, ale wiatr był dość silny i ogień szybko się rozprzestrzeniał. Ludzie Rogersa spekulowali w podnieceniu: czy to sympatycy rebeliantów podpalili miasto? - Równie dobrze mogli to być pijani żołnierze - powiedział Rogers ponurym głosem. William poczuł zawrót głowy na widok czerwonego nieba. Więzień milczał. Znaleźli w końcu generała Howe'a w kwaterze w Beekman House, poza miastem. Miał oczy czerwone od dymu, braku snu i wściekłości, która tliła się w nim gdzieś głęboko, ale nie wybuchła jeszcze przez dłuższą chwilę. Wezwał Rogersa i więźnia do biblioteki, gdzie miał biuro, Williama zaś, obrzuciwszy krótkim zdumionym spojrzeniem jego strój, odesłał do łóżka. Na poddaszu Fortnum przyglądał się przez okno pożarowi miasta. Nie sposób było go
ugasić. William stanął obok niego; czuł się pusty, nierealny i przemarznięty, choć pod bosymi stopami miał ciepłą podłogę. Od czasu do czasu w niebo wystrzeliwała fontanna iskier, gdy płomienie dosięgały szczególnie łatwopalnego miejsca, ale z takiej odległości trudno było dostrzec wyraźnie coś poza krwawą łuną na niebie. - Nas o to obwinią - powiedział po chwili Fortnum. *** Następnego dnia w południe powietrze wciąż było gęste od dymu. Nie potrafił oderwać oczu od dłoni Hale'a. Skazaniec bez protestu wyciągnął je do tyłu; gdy żołnierz je związywał, zacisnęły się odruchowo. Teraz palce splotły się tak mocno, że aż pobielały stawy. Chyba jego ciało musi protestować, pomyślał William, nawet jeśli jego mózg już zaprzestał walki. Ciało Williama też protestowało przeciw temu, że w ogóle tu jest. Skóra drżała mu jak koniowi dręczonemu przez muchy, wnętrzności ściskały się spazmatycznie w straszliwym współczuciu. Mówiono, że wisielec nie utrzymuje ani kału, ani moczu. Czy tak będzie w przypadku Hale'a? Na tę myśl poczuł, jak krew napływa mu do twarzy, i wbił wzrok w ziemię. Głosy sprawiły, że znów uniósł wzrok. Kapitan Moore właśnie spytał Hale'a, czy chciałby coś powiedzieć. Hale skinął głową, najwyraźniej był na to przygotowany. William czuł, że on także do tej pory powinien już czuć się przygotowany. Ostatnie dwie godziny Hale spędził w namiocie kapitana Moore'a, pisząc listy do rodziny, natomiast ludzie zgromadzeni na pospieszną egzekucję przestępowali z nogi na nogę, czekając. Wcale nie czuł się przygotowany. Dlaczego tym razem jest inaczej? Widział już umierających mężczyzn; niektórzy umierali w straszliwych mękach. Ale te wstępne grzeczności, te formalności, ta nieprzyzwoita uprzejmość... i to wszystko ze świadomością nadchodzącej hańbiącej śmierci. Ta niespieszność, ta okropna niespieszność, to było najgorsze. - No już, prędzej - mruknął mu do ucha Clarewell. - Niech już z tym skończą, jestem strasznie głodny. Młody Murzyn nazwiskiem Billy Richmond, żołnierz, którego William znał przelotnie, wszedł na drabinę, by zawiązać linę na gałęzi drzewa. Zszedł i skinął głową oficerowi. Teraz Hale wchodził po drabinie. Sierżant go podtrzymywał, założono mu na szyję pętlę z grubej, chyba nowej liny. Ktoś chyba mówił, że nowe liny się rozciągają. Ale to była wysoka drabina. William pocił się jak świnia, choć dzień był niezbyt gorący. Nie wolno mu zamknąć oczu ani odwrócić wzroku, nie teraz, gdy Clarewell mu się przygląda. Przełknął więc i znów
skoncentrował spojrzenie na rękach Hale'a. Palce poruszały się bezradnie, ale twarz nosiła wyraz spokoju. Stęknięcie z wysiłku i odgłos drapania - odsunięto drabinę i Hale spadł z rozpaczliwym westchnieniem. Czy to dlatego, że lina była nowa, czy z innych powodów, kręgosłup nie pękł mu od razu. Odmówił kaptura, więc widzowie musieli przez kwadrans przyglądać się jego twarzy - tak długo umierał. William stłumił okropną chęć nerwowego śmiechu na widok jasnoniebieskich oczu, które niemal wychodziły z orbit, i wywieszonego języka. Hale wyglądał na zaskoczonego. Egzekucji towarzyszyła tylko niewielka grupa ludzi. W pewnej odległości widział Richardsona, przyglądającego się obojętnie. Jakby wyczuwając jego spojrzenie, Richardson spojrzał na niego ostro. William odwrócił wzrok.
21. Kot pastora Lallybroch, październik 1980 Wstała wcześnie, przed dziećmi, choć wiedziała, że to głupie. Niezależnie od tego, po co Roger pojechał do Oksfordu, droga tam zajmie mu co najmniej cztery czy pięć godzin, a powrót tyle samo. Nawet gdyby wyjechał o świcie - a może nie mógł, bo kto powiedział, że wczorajszego dnia zdążył załatwić to, po co pojechał - to i tak wróci najwcześniej w południe. Spała jednak niespokojnie; jej sny należały do tych monotonnych i niezmiernie męczących; w jednym widziała i słyszała, jak nadchodzi przypływ, a fala za falą uderza o brzeg. Obudziła się w końcu z zawrotem głowy i lekkimi nudnościami. Przez głowę przemknęła jej koszmarna myśl, że może być w ciąży, ale gdy usiadła gwałtownie na łóżku, świat wokół niej od razu wrócił na właściwe miejsce. Nie miała tego uczucia, że jest jedną nogą po drugiej stronie lustra, jakie miewała w początkach ciąży. Wyciągnęła stopy spod kołdry, ale świat, a także jej żołądek, zachował spokój. To dobrze. Jednak uczucie niepewności - czy to na skutek snu, czy też nieobecności Rogera bądź wizji ciąży - towarzyszyło jej podczas codziennych zajęć. Tuż przed południem sortowała skarpetki, gdy nagle zdała sobie sprawę, że w domu panuje cisza; taka cisza, od której włosy zjeżyły jej się na głowie. - Jem! - zawołała. - Mandy?! Całkowite milczenie. Wyszła z pralni, nasłuchując zwykłych odgłosów: stukotu, tupania i
pokrzykiwań, dochodzących z pięterka - ale nie było niczego. Ani kroków, ani przewracających się klocków, ani kłótni rodzeństwa. - Jem! - krzyknęła. - Gdzie jesteś?! Nie było odpowiedzi. Ostatnim razem, gdy to się zdarzyło - dwa dni temu - odkryła, że na dnie wanny leży jej rozłożony na części budzik, a dzieci bawią się na końcu ogrodu, emanując wręcz nienaturalną niewinnością. - Ja tego nie zrobiłem - stwierdził z oburzeniem Jem, sprowadzony do domu i postawiony przed dowodami - a Mandy jest za mała. - Za mala - zgodziła się Mandy, potakując tak mocno, aż szopa czarnych kędziorów spadła jej na buzię. - Cóż, nie sądzę, żeby zrobił to tatuś i z pewnością nie zrobiła tego Annie Mac. Nie zostaje więc zbyt wielu podejrzanych, prawda? - Zianych, zianych - powtórzyła Mandy, zachwycona nowym słowem. Jem pokręcił z rezygnacją głową, przyglądając się rozrzuconym trybikom i odłożonym na bok wskazówkom. - Najwyraźniej mamy lichotki, mamo. - Chotki, chotki - zaśpiewała Mandy, podciągając spódniczkę i szarpiąc koronkowe majteczki. - Chotki mi się siusiu, mama. Ponieważ to oświadczenie wymagało natychmiastowego działania, Jemowi udało się zniknąć aż do obiadu. Sprawa budzika zeszła na drugi plan na skutek innych wydarzeń i wypłynęła ponownie dopiero, gdy kładli się spać. Roger zauważył brak budzika. - Jem zazwyczaj nie kłamie - powiedział z namysłem, obejrzawszy niewielką miseczkę zawierającą części zegara. Bree, która szczotkowała włosy przed pójściem do łóżka, rzuciła mu niechętne spojrzenie. - Ty też sądzisz, że mamy chochliki? - Lichotki - poprawił ją odruchowo Roger, grzebiąc palcem w zawartości miseczki. - Co? Chcesz powiedzieć, że naprawdę nazywają się tu lichotki? Myślałam, że Jem po prostu pomylił słowo. - Nie pomylił. Ale w gruncie rzeczy to określenie funkcjonuje równolegle z chochlikami. Lichotki to chyba słowo kornwalijskie. - A jak się to nazywa w Szkocji? - Właściwie nie mamy jakiegoś szczególnego słowa. W Szkocji jest co prawda mnóstwo ludowych opowieści - powiedział, przesypując przez palce drobne części mechanizmu - ale
Szkoci raczej zdradzają upodobanie do bardziej ponurych wcieleń sił nadprzyrodzonych różnych wodnych koni, ban-sidhe, czarownic... No i Nuckelavee. Lichotki są nieco zbyt frywolne jak na Szkocję. Mamy skrzaty - dodał, wyjmując jej szczotkę z dłoni - ale te raczej pomagają w domu, nie są złośliwe, jak lichotki. Czy jesteś w stanie złożyć ten zegarek z powrotem? - Oczywiście, jeśli lichotki nie zgubiły żadnych części. A co to, na litość boską, jest Nuckelavee? - Pochodzi z Orkadów i zapewniam cię, że nie chciałabyś usłyszeć o nim przed snem. Pochylił się i bardzo delikatnie podmuchał jej w kark tuż pod uchem. Lekkie drżenie wywołane wspomnieniem tego, co się stało później, na chwilę odsunęło na bok niepokój o dzieci, który jednak zaraz powrócił. W domu nie było śladu Jema ani Mandy. Annie MacDonald w soboty nie przychodziła, zaś kuchnia... Na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykle, ale Brianna dobrze znała metody Jema. Rzeczywiście, z szafki znikła paczka czekoladowych biszkoptów i butelka lemoniady, choć szafka wisiała na wysokości niemal dwóch metrów. Jem zdradza wielkie talenty włamywacza, pomyślała. Przynajmniej będzie miał zajęcie, jeśli go w końcu wyrzucą ze szkoły za powtarzanie kolegom różnych szczególnie barwnych słów, których nauczył się w osiemnastym wieku. Brak wiktuałów trochę złagodził jej niepokój, bo skoro wybrali się na piknik, to znaczy, że są na dworze. A choć nie wiedziała, w którą stronę się wybrali, nie oddalili się więcej niż pół kilometra od domu - Mandy nie doszłaby dalej. Poza tym na pewno kusiło ich, by przysiąść i zjeść biszkopty. Dzień był piękny i choć przede wszystkim kierowała nią potrzeba odszukania dzieci, ucieszyła się, gdy znalazła się w słońcu i wietrze. Skarpetki mogą poczekać, tak samo jak grządki warzywne, rozmowa z hydraulikiem na temat piecyka kąpielowego w łazience na górze, a także... „Choćbyś nie wiem jak ciężko pracował w gospodarstwie, zawsze coś jeszcze zostaje do zrobienia. Nie do wiary, że to miejsce nie wstanie i nie połknie mnie jak wieloryb Jonasza” przez moment słyszała głos ojca, w którym dźwięczała rezygnacja i niechęć wobec kolejnego, nieprzewidzianego obowiązku. Obejrzała się z uśmiechem na twarzy i zatrzymała w pół ruchu, bo właśnie zdała sobie sprawę... Ogarnęła ją tęsknota. - Och, tato - powiedziała cicho. Szła teraz wolniej, nagle widząc nie wielki, zniszczony dom, ale żywy organizm, jakim było Lallybroch, i wszystkich tych członków jej rodziny, którzy stanowili jego część. Fraserowie i Murrayowie, którzy w tych budynkach i ziemi zostawili swój pot i łzy, związali
swoje życie z tym domem. Wuj Ian, ciotka Jenny, rozliczni kuzynowie, których znała tak krótko, młody Ian - oni wszyscy już nie żyli, ale, co ciekawe, nie odeszli. - Wcale nie odeszli - powiedziała głośno i słowa te przyniosły jej pociechę. Dotarła do tylnej furtki ogródka warzywnego i zatrzymała się, spoglądając w górę zbocza, ku starożytnemu broch, od którego miejsce wzięło nazwę. Na tym samym zboczu był cmentarzyk. Większość kamieni nagrobnych uległa zniszczeniu na skutek działania wiatru i deszczu, więc nazwisk, imion i dat nie dawało się odczytać, a kamienie porosły pnączami i wysoką trawą. Wśród plam szarości, ciemnej zieleni i jaskrawej żółci dostrzegła dwa poruszające się punkty, czerwony i niebieski. Ścieżka była zarośnięta, rzepy czepiały się jej dżinsów, ale dość szybko dogoniła dzieci. Jem i Mandy szli na czworaka wzdłuż ścieżki mrówek, które z kolei podążały wzdłuż drogi wyznaczonej przez okruchy ciasteczek i prowadzącej przez tor przeszkód zrobiony z patyków i kamyczków. - Popatrz, mamo. - Jem ledwo na nią spojrzał, tak pochłaniał go ten widok. Wskazał miejsce, gdzie w ścieżkę wkopał starą filiżankę i napełnił wodą. Po środku unosiła się czarna plama mrówek, zwabionych tutaj przez okruszki czekolady. - Jem, to nieładnie! Nie wolno topić mrówek. Chyba że dostają się do domu - dodała, wspomniawszy niedawny ich najazd na spiżarnię. - Ale one nie toną, mamo. Spójrz, widzisz, co robią? Przykucnęła obok, przyjrzała się dokładnie i zobaczyła, że rzeczywiście mrówki nie tonęły. Pojedyncze sztuki, które wpadły do wody, płynęły do środka, gdzie zbijały się w dużą kulkę, która unosiła się na powierzchni, niemal jej nie dotykając. Mrówki w kulce poruszały się powoli, tak że cały czas zmieniały miejsce. Choć kilka przy samym brzegu masy było nieruchomych, być może martwych, większości nie groziło utonięcie, ponieważ podtrzymywały je ciała innych. Co więcej, cała masa na skutek ruchu wszystkich mrówek stopniowo zbliżała się do brzegów filiżanki. - To niesamowite - powiedziała zafascynowana i siedziała przez chwilę obok niego, przyglądając się. W końcu zażądała ułaskawienia, Jem wyjął więc kulkę mrówek liściem. Gdy tylko znalazły się na ziemi, rozproszyły się i natychmiast ruszyły do pracy. - Sądzisz, że robią to celowo? - zapytała Jema. - Tak się skupiają? Czy po prostu szukają czegokolwiek, czego mogłyby się uczepić? - Nie mam pojęcia - odpowiedział, wzruszając ramionami. - Zajrzę do mojej książki o mrówkach i zobaczę, co o tym piszą. Zebrała resztki pikniku, zostawiając parę okruszków biszkoptów dla mrówek, które, jej
zdaniem, na to zasłużyły. Gdy Brianna i Jem przyglądali się mrówkom w filiżance, Mandy powędrowała przed siebie. Siedziała teraz pod krzewem, trochę wyżej, i prowadziła ożywioną rozmowę z niewidocznym towarzyszem. - Mandy chciała porozmawiać z dziadkiem - wyjaśnił rzeczowo Jem. - Dlatego tu przyszliśmy. - Tak? A dlaczego ma to być dobre miejsce do rozmowy z nim? Jem obrzucił wzrokiem zniszczone, przekrzywione kamienie nagrobne. - A nie ma go tutaj? - spytał zdziwiony. Po kręgosłupie przebiegło jej coś zbyt mocnego, by nazwać to dreszczem. Rzeczowy ton Jema i myśl, że ojciec tu może jest, odebrały jej oddech. - Nie wiem - odrzekła. - Ale to niewykluczone. Starała się nie myśleć za często o tym, że jej rodzice już nie żyją, jakoś niejasno zakładała jednak, że zostali pochowani w Karolinie Północnej albo - jeśli wojna wygnała ich z Ridge gdzieś indziej w koloniach. Ale w listach rzeczywiście pisali, że chcą wrócić do Szkocji, a ponieważ Jamie Fraser był człowiekiem zdecydowanym, prawdopodobnie to zrobili. Czyżby nigdy już stąd nie wyjechał? A jeśli tak, czy matka też tu jest? Bezwiednie ruszyła w górę, minęła stary broch i weszła między kamienie cmentarza. Była tu już raz z ciocią Jenny; wtedy był wczesny wieczór, wiatr szeptał w trawach, a na zboczu panował spokój. Jenny pokazała jej groby dziadków: Briana i Ellen, leżących pod wspólnym kamieniem. Tak, wciąż widziała jego zarys, choć był zarośnięty i pokryty mchem, a nazwisk nie dawało się już odczytać. Z Ellen pochowano dziecko, które umarło razem z nią. Trzeci syn. „Robert” - powiedziała Jenny. Jej ojciec Brian nalegał, by go ochrzczono, więc jej maleńki zmarły brat otrzymał imię Robert. Brianna stała teraz wśród kamieni. Tyle ich tu było. Napisy na wielu późniejszych, z datami z końca osiemnastego wieku, wciąż dawało się odczytać. Leżeli tu głównie Murrayowie, McLachlanowie, McLeanowie, gdzieniegdzie jakiś Fraser albo MacKenzie. Wcześniejsze inskrypcje były już jednak zbyt zniszczone - tu i tam przez czarne plamy porostów i miękki, pokrywający wszystko mech przebijały tylko zarysy niektórych liter. Obok grobu Ellen widniał mały, kwadratowy kamień, upamiętniający szóste dziecko Jenny i Iana, Caitlin Maisri Murray, która żyła tylko jeden dzień. Jenny pokazała Briannie ten kamień; pochyliła się wtedy, by pogładzić delikatnie dłonią litery, i położyła na nim żółtą różę. Był tam też kurhanik, kamyczki zostawione przez tych, którzy odwiedzali grób. Kurhanik już dawno się rozsypał, teraz jednak Brianna znalazła kamyk i położyła go przy małym grobie. Zauważyła, że obok jest jeszcze jeden grób, też mały, jak gdyby dla dziecka.
Nie był aż tak zniszczony, ale najwyraźniej niemal równie stary. Wydawało jej się, że są na nim tylko dwa słowa. Zamknąwszy oczy, przesunęła po kamieniu palcami, wyczuwając płytkie linie. W pierwszym słowie było jakieś E, drugie chyba zaczynało się od Y, dalej może K. Jakież to szkockie nazwisko może się zaczynać od Y? - pomyślała zdziwiona. Jest McKay, ale trzeba by to czytać od tyłu... - Nie wiesz przypadkiem, który grób może być dziadka? - spytała z wahaniem Jema. Niemal obawiała się odpowiedzi. - Nie. - Zdziwiony, spojrzał za jej wzrokiem ku zespołowi kamieni. Najwyraźniej nie wiązał ich z dziadkiem. - Dziadek powiedział, że chciałby zostać tu pochowany, i jeśli tu będę, żebym zostawił mu kamyczek, więc tak robię. - Mówił w sposób do złudzenia przypominający Jamiego, znów więc usłyszała głos ojca, tym razem jednak uśmiechnęła się lekko. - Gdzie? - Tutaj. Lubi być wysoko, pamiętasz? Tam, skąd może widzieć - powiedział Jem, wskazując na wzgórze. Tuż za cieniem rzucanym przez broch widziała ślady jakby ścieżki przez zarośla, wrzosy i skały, a na szczycie wzgórza wznosił się duży, nieregularny głaz, na którym stała mała, ledwo widoczna piramidka z kamyczków. - To dziś je tam ułożyłeś? - Nie, kładę jeden zawsze, gdy tu jestem. Tak się robi, prawda? Poczuła, jak coś ściska ją w gardle, przełknęła jednak i uśmiechnęła się. - Tak, tak się robi. Pójdę tam i też jakiś położę. Mandy siedziała teraz na jednym z przewróconych kamieni nagrobnych i rozkładała talerze z liści łopianu wokół brudnej filiżanki, którą wykopała i postawiła pośrodku. Mówiła coś do gości uczestniczących w jej wyimaginowanej herbatce, uprzejma i ożywiona. Nie ma sensu jej w tym przeszkadzać, stwierdziła Brianna i podążyła za Jemem kamienną ścieżką. Ostatni kawałek drogi był tak stromy, że trzeba go było pokonywać na kolanach, chwytając dłońmi skały. Na górze wiał silny wiatr, więc nie atakowały ich muchy, mimo że byli spoceni. Dołożyła własny kamyk do maleńkiego kurhanu i przysiadła na moment, by cieszyć się widokiem. Widać stąd było niemal całe Lallybroch i drogę prowadzącą do autostrady. Rzuciła okiem w tamtą stronę, nie zauważyła jednak jeszcze pomarańczowego mini morrisa Rogera. Westchnęła i odwróciła wzrok. Miło było siedzieć tak wysoko, w spokoju, gdzie słyszało się
tylko chłodny wiatr i buczenie pszczół pracujących w żółtych kwiatach. Nic dziwnego, że ojciec lubił... - Jem? - Usiadł i oparł się wygodnie o skałę, mierząc wzrokiem okoliczne wzgórza. Wahała się, ale musiała zadać to pytanie. - Ty nie możesz... ty nie widzisz swojego dziadka, prawda? Rzucił jej zdumione, niebieskie spojrzenie. - Nie, on nie żyje. - Och. - Poczuła jednocześnie ulgę i pewne rozczarowanie. - Wiem. Tak się tylko zastanawiałam. - Może Mandy...? - powiedział Jem, wskazując głową siostrę, która stąd wyglądała jak jasnoczerwony punkcik - ale trudno powiedzieć, bo małe dzieci przemawiają do wielu osób, których nie można zobaczyć - dodał pobłażliwie. - Tak mówi babcia. Nie wiedziała, czy powinna sobie życzyć, by przestał mówić o dziadkach w czasie teraźniejszym, czy nie. Było to nieco denerwujące, ale powiedział, że nie widzi Jamiego. Nie chciała pytać, czy widzi Claire - zapewne nie - ale zawsze, gdy Jem i Mandy mówili o nich, czuła bliskość rodziców. I niewątpliwie chciała, by dzieci też tę bliskość czuły. Oboje z Rogerem wyjaśnili dzieciom, co się stało - o tyle, o ile te rzeczy w ogóle dało się wyjaśnić. I najwyraźniej ojciec też sam z siebie porozmawiał z Jemem. To dobrze pomyślała. Cechująca Jamiego mieszanka pobożnego katolicyzmu i rzeczowego, góralskiego podejścia do życia, śmierci i rzeczy niewidzialnych zapewne lepiej służyła wyjaśnieniu takich spraw, jak można być martwym po jednej stronie kamieni, ale... - Powiedział, że będzie nas strzegł. Dziadek. Ugryzła się w język. Nie, nie czytał jej myśli. Po prostu rozmawiali o Jamiem i Jem wybrał to konkretne miejsce, by oddawać mu cześć. Naturalne więc, że wciąż myśli o dziadku. - Oczywiście - powiedziała i oparła rękę na kościstym ramieniu syna, masując kciukiem wystające kręgi szyjne. Zachichotał i pochylił się, by umknąć spod jej dłoni, a potem nagle zbiegł po ścieżce, częściowo ześlizgując się na pupie, co nie zrobiło dobrze jego dżinsom. Zanim ruszyła za Jemem, zatrzymała się i rozejrzała po raz ostatni. Na szczycie odległego o niecałe pół kilometra wzgórza zauważyła spiętrzenie skał. Spiętrzenie skał to dokładnie to, czego można by się spodziewać na szczycie szkockiego wzgórza, to jednak wyglądało trochę inaczej. Zmrużyła oczy, osłaniając je dłonią. Może się myli, ale była przecież inżynierem i wiedziała, jak wyglądają obiekty wzniesione przez ludzi. Może to jakiś gród z epoki żelaza, pomyślała zaintrygowana. Założyłaby się, że dolna
warstwa tego spiętrzenia została ułożona ludzką ręką; może to fundament. Musi się tam wspiąć któregoś dnia i przyjrzeć bliżej. Może jutro, jeśli Roger... Znów zwróciła wzrok ku drodze, ale ta wciąż była pusta. Mandy zmęczyła się swoją herbatką i chciała wracać do domu. Trzymając mocno córkę jedną ręką, w drugiej niosąc filiżankę, Brianna ruszyła w dół zbocza ku domowi. Okna zostały niedawno umyte i teraz lśniły zachęcająco. Czy to zrobiła Annie? - zastanawiała się. Jakoś tego nie zauważyła, a przecież mycie tylu okien to duże przedsięwzięcie; z drugiej jednak strony pochłonięta była czymś innym - obawami i oczekiwaniami wobec nowej pracy. Na myśl, że w poniedziałek na swoim miejscu znajdzie się jeszcze jeden element tego, kim była kiedyś, jeszcze jeden kamień w fundamencie tego, kim jest teraz, serce drgnęło jej z radości. - Może to lichotki zrobiły - powiedziała głośno i roześmiała się. - Chotki biły - powtórzyła Mandy. Jem był już na dole i czekał na nich niecierpliwie. - Jem - powiedziała, bo przyszło jej coś do głowy. - Wiesz, co to jest Nuckelavee? Jem wytrzeszczył oczy i zakrył uszy Mandy. Po plecach Brianny przebiegło chyba ze sto zimnych stopek. - Tak - powiedział cicho, wstrzymując oddech. - Kto ci powiedział? - spytała, starając się zachować spokój. Chyba zabiję Annie MacDonald, pomyślała. Ale Jem spojrzał w bok, nad jej ramieniem, na broch. - On - szepnął. - On? - powtórzyła ostro i złapała Mandy za ramię, bo mała wyzwoliła się i rzuciła wściekle na brata. - Nie wolno kopać, Mandy. O kim mówisz, Jem? Jem przygryzł dolną wargę. - O nim - wyrzucił z siebie. - O Nuckelavee. *** Domem tego stwora było morze, ale wychodził on na ziemię, by pożerać istoty ludzkie. Na ziemi Nuckelavee jeździł na koniu, do którego był przyrośnięty. Miał głowę dziesięć razy większą niż głowa człowieka i świński ryj z szeroką, otwartą szczęką. Nie miał skóry, a jego wyraźnie widoczne żółte żyły, wszystkie ścięgna i mięśnie pokrywała czerwona, galaretowata masa. Bronią tego stworzenia był trujący oddech i ogromna siła. Miało ono jednak jedną słabość - nienawidziło świeżej wody. Powiadano, że jego koń ma jedno czerwone oko, pysk wielkości wieloryba, a u przednich nóg płetwy przypominające rybie.
- Fuj. - Brianna odłożyła zbiór szkockich opowieści ludowych i wpatrzyła się w Jema. Takie właśnie stworzenie widziałeś na górze przy broch? Syn przestąpił z nogi na nogę. - No, mówił, że jest Nu... Powiedział, że jeśli się stamtąd natychmiast nie wyniosę, zmieni się we własną postać. A tego nie chciałem zobaczyć, więc uciekłem. - Ja też bym nie chciała. - Serce Brianny nieco spowolniło. W porządku, spotkał więc człowieka, nie potwora. Zresztą nie wierzyła... Ale fakt, że ktoś włóczył się w okolicach wieży, był tak czy owak niepokojący. - A jak on wyglądał, ten człowiek? - No, duży - powiedział niepewnie Jem. Jeśli zważyć na to, że Jem nie miał jeszcze dziewięciu lat, większość mężczyzn musiał uważać za dużych. - Tak duży jak tato? - Może. Dalsze przepytywanie ujawniło stosunkowo niewiele szczegółów. Jem wiedział, co to jest Nuckelavee, bo przeczytał większość co bardziej sensacyjnych opowieści ze zbiorów Rogera, i był tak przerażony, że spotyka kogoś, kto w każdym momencie może zrzucić skórę i go zjeść, że nie bardzo zapamiętał tego człowieka. Był wysoki, miał krótką brodę, niezbyt ciemne włosy i ubranie takie, „jakie nosi pan MacNeil” - czyli ubranie robocze, jak rolnik. - Dlaczego nie powiedziałeś o tym mnie albo tacie? Jem był bliski płaczu. - Powiedział, że jak to zrobię, to wróci i zje Mandy. - Och. - Objęła go ramieniem i przytuliła. - Nie bój się, kochanie, wszystko w porządku. Drżał teraz cały i z ulgi, i na to wspomnienie, głaskała go więc po włosach, uspokajając. Prawdopodobnie był to jakiś włóczęga, może nocował w wieży. Prawdopodobnie już go nie było. O ile zrozumiała z opowieści Jema, zdarzyło się to ponad tydzień temu - ale... - Jem - powiedziała powoli - a dlaczego ty i Mandy poszliście tam dzisiaj? Czy nie obawiałeś się, że ten człowiek tam będzie? Spojrzał na nią zdziwiony i pokręcił głową. Rude włosy fruwały mu wokół uszu. - Nie, uciekłem, ale ukryłem się i obserwowałem go. Odszedł na zachód, tam mieszka. - Tak powiedział? - Nie, ale takie stwory zawsze mieszkają na zachodzie. - Wskazał książkę. - Gdy odchodzą na zachód, nie wracają. I nie widziałem go więcej. Obserwowałem, żeby się upewnić. Omal się nie roześmiała, wciąż jednak czuła niepokój. To prawda, że wiele szkockich
baśni z Highlands kończyło się tym, że jakieś nadprzyrodzone stworzenie odchodzi na zachód albo między skały czy do wody, w której mieszka, i oczywiście nie wraca, bo opowieść tu się kończy. - To był po prostu obrzydliwy włóczęga - powiedziała zdecydowanie i poklepała Jema po plecach. - Nie martw się już. - Jesteś pewna? - spytał, najwyraźniej chcąc jej wierzyć, ale jeszcze nie czując się bezpieczny. - Jestem pewna - powtórzyła z przekonaniem. - To dobrze - odetchnął głęboko i odsunął się od niej. - Poza tym - dodał, już spokojniejszy - dziadek nie pozwoliłby mu zjeść Mandy ani mnie. Powinienem był o tym pomyśleć. *** Słońce już niemal zachodziło, gdy usłyszała warkot samochodu Rogera na polnej drodze. Wybiegła z domu i ledwo wysiadł, rzuciła mu się w ramiona. Nie marnował czasu na pytania. Objął ją namiętnie i pocałował na znak, że kłótnia się skończyła, a szczegóły wzajemnych przeprosin mogą poczekać. Przez chwilę pozwoliła sobie nie myśleć o niczym, czuć się leciutka w jego ramionach, wdychać tylko zapach benzyny, kurzu i starych książek, zmieszany z jego naturalnym zapachem - tym nieokreślonym, lekko piżmowym zapachem skóry rozgrzanej słońcem, nawet wtedy, gdy nie przebywał na słońcu. - Mówi się, że kobiety nie są w gruncie rzeczy w stanie rozróżnić swoich mężów po zapachu - powiedziała, niechętnie wracając na ziemię. - Nie wierzę w to. Nawet w zupełnych ciemnościach na stacji metra King's Cross potrafiłabym cię wywąchać. - Kąpałem się przecież dziś rano. - Tak, a zatrzymałeś się w college'u, bo czuję to okropne przemysłowe mydło, którego tam używają - powiedziała, marszcząc nos. - Dziwię się, że nie schodzi od tego skóra. A na śniadanie jadłeś kaszankę i smażony pomidor. - Masz rację, Lassie - uśmiechnął się. - A może powinienem powiedzieć Rintintin? Czy uratowałaś dzisiaj jakieś dzieci albo śledziłaś rabusiów, by odkryć ich kryjówkę? - Tak, w pewnym sensie. - Spojrzała na wzgórze za domem, gdzie wieża rzucała długi, czarny cień. - Stwierdziłam jednak, że zanim posunę się dalej, poczekam, aż szeryf wróci z miasta. *** Uzbrojony w solidną laskę z tarniny i elektryczną latarkę, Roger ruszył do wieży, zły, ale ostrożny. Jeśli ten człowiek wciąż tam jest, zapewne nie ma broni. Ale Brianna stała przy
drzwiach kuchennych, trzymając telefon wyciągnięty na całą długość kabla, z wykręconymi już dwoma dziewiątkami. Chciała pójść z nim, przekonał ją jednak, że jedno z nich musi zostać z dziećmi. Oczywiście wolałby mieć ją za plecami. Była wysoką, muskularną kobietą, która nie obawiała się użyć siły. Drzwi wieży wisiały krzywo; stare skórzane zawiasy już dawno przegniły, a późniejsze liche metalowe przerdzewiały. Ledwo ledwo trzymały się framugi. Uniósł zapadkę i pchnął do środka ciężkie, szorstkie drzwi, unosząc nieco, by nie szurały o podłogę. Na dworze było zupełnie widno, do zmierzchu zostało jeszcze co najmniej pół godziny, ale wewnątrz wieży panowały egipskie ciemności. Poświecił latarką i w kurzu pokrywającym kamienną podłogę zauważył świeże ślady, jakby ktoś coś ciągnął. Tak, niewątpliwie ktoś tu był. Jem może zdołałby otworzyć drzwi, ale dzieciom nie wolno było samym wchodzić do środka, a Jem przysięgał, że tego nie zrobił. - Halo! - krzyknął Roger i w odpowiedzi usłyszał ruch gdzieś nad głową. Instynktownie mocniej ścisnął laskę, od razu jednak rozpoznał, co to jest - nietoperze wiszące pod stożkowym dachem. Omiótł podłogę światłem latarki i przy murze zauważył kilka poplamionych, zgniecionych gazet. Podniósł jedną i powąchał - była stara, ale wciąż wydzielała woń ryby i octu. Nie zakładał, że Jem wymyślił historię o Nuckelavee, ale ten dowód, że niedawno ktoś tu był, rozzłościł go jeszcze bardziej; ktoś, kto nie tylko przyszedł i krył się na jego terenie, ale jeszcze groził jego synowi. Trochę nawet liczył, że facet wciąż tu jest. Chętnie by sobie z nim pogadał. Nikogo jednak nie było. Nikt rozsądny nie wdrapałby się na górne poziomy wieży. Deski były przegniłe, a gdy Roger przyzwyczaił się do ciemności, zauważył w nich dziury. Przez wąskie okienka w górze do środka wpadało słabe światło. Nie słyszał niczego podejrzanego, ale musiał się upewnić, więc wspiął się wąskimi, kamiennymi schodami, biegnącymi spiralnie wokół wewnętrznych murów wieży. Sprawdzał ostrożnie stopą stabilność kolejnych stopni. Spłoszył gromadę gołębi, które przerażone fruwały teraz wewnątrz wieży jak pierzaste tornado, zrzucając na dół pióra i odchody. Dopiero po chwili znalazły drogę na zewnątrz. Roger z bijącym sercem przycisnął się do ściany, bo biły ślepo skrzydłami tuż przy jego twarzy. Coś przebiegło mu po stopie, szczur czy mysz, szarpnął się więc odruchowo i omal nie upuścił latarki. Broch rzeczywiście żył, na samej górze poruszały się zaniepokojone zamieszaniem nietoperze, nie było jednak śladu nikogo obcego, żadnej innej żywej istoty. Zszedłszy na dół, wysunął głowę, by dać Bree znak, że wszystko w porządku, potem zamknął drzwi i ruszył do domu, po drodze otrzepując się z brudu i gołębich piór.
- Założę nową zasuwę i kłódkę - powiedział, opierając się o stary, kamienny zlew. Brianna zaczęła przygotowywać kolację. - Chociaż wątpię, żeby wrócił. To chyba po prostu jakiś włóczęga. - Sądzisz, że z Orkadów? - Czuł, że się uspokoiła, ale między jej brwiami wciąż widniała zmarszczka. - Mówiłeś, że to tam wciąż opowiadają o Nuckelavee. Wzruszył ramionami. - Być może, ale te opowieści zostały spisane. Nuckelavee nie jest może tak popularny jak wróżki i skrzaty, ale przeczytasz o nim bez trudu w wielu książkach. A to co takiego? - Gdy otworzyła lodówkę, by wyjąć masło, zauważył butelkę szampana z lśniącą etykietką. - Ach, to. - Spojrzała na niego, chcąc się uśmiechnąć, ale wciąż z pewną rezerwą w oczach. - Dostałam pracę. Pomyślałam, że możemy to uczcić? - Zabrzmiało to pytająco, a jemu ścisnęło się serce. Palnął się otwartą dłonią w czoło. - Boże, Bree, zapomniałem spytać. To wspaniale! Wiedziałem zresztą, że tak będzie. Uśmiechnął się ciepło i szczerze. - Nigdy nie wątpiłem. Widział, jak opada z niej napięcie, a twarz się rozjaśnia. Czuł, że jego również ogarnia spokój. To miłe uczucie pogłębił jeszcze mocny uścisk, późniejszy słodki pocałunek, ale nie trwało to długo, bo Brianna dała krok w tył, wyjęła patelnię i spytała pozornie obojętnie: - A zatem czy znalazłeś to, czego szukałeś w Oksfordzie? - Tak - zaskrzypiał, odchrząknął i spróbował jeszcze raz. - Tak, mniej więcej. Posłuchaj, czy kolacja może jeszcze chwilę zaczekać? Chyba będę miał lepszy apetyt, jeśli ci najpierw opowiem. - Jasne - odrzekła powoli, odstawiając patelnię. Nie spuszczała z niego wzroku, zainteresowana, może nieco przestraszona. - Dzieci nakarmiłam, zanim wróciłeś, więc jeśli nie jesteś bardzo głodny... Był głodny. Nie zatrzymał się po drodze na lunch i w brzuchu mu burczało, ale nie miało to znaczenia. Wyciągnął do niej rękę. - Chodź na dwór, jest piękny wieczór. - No i jeśli źle to przyjmie, na dworze nie ma żadnych patelni. *** - Zaszedłem do starego kościoła Świętego Szczepana - powiedział nagle, gdy tylko wyszli z domu - i rozmawiałem z doktorem Weatherspoonem, jest tam pastorem. Był przyjacielem Wielebnego i zna mnie od dziecka. Zacisnęła mu dłoń na ramieniu. Rzucił jej szybkie spojrzenie i zauważył, że jest niespokojna, ale pełna nadziei.
- I... - ponagliła go. - No, wynikło z tego, że ja też mam pracę - uśmiechnął się niepewnie. - Jestem asystentem dyrygenta chóru. Tego się rzecz jasna zupełnie nie spodziewała, zamrugała więc, a jej wzrok spoczął na jego gardle. Doskonale wiedział, co myśli. - Czy zamierzasz jechać w tej koszuli? - spytała niepewnie, gdy pierwszy raz wybierali się do Inverness na zakupy. - Tak, a co, jest gdzieś plama? - Wyciągnął szyję, by obejrzeć rękaw. Nie byłoby to nic dziwnego, bo na powitanie Mandy oderwała się od zabawy, przybiegła i objęła mu nogi zapiaszczonymi rączkami. Trochę ją otrzepał, zanim uniósł, by pocałować, ale... - Nie o to chodzi - powiedziała wtedy Bree, zaciskając usta. - Po prostu... co powiedzą o... - Wykonała gest przypominający podcinanie gardła. Uniósł dłoń do rozpiętego kołnierzyka koszuli, gdzie wyraźnie widać było bliznę pozostałą po sznurze. Wyczuwało się ją pod palcami, jak podskórny łańcuch małych kamyczków. Trochę zbladła, ale wciąż była widoczna. - Nic. Uniosła brwi, a on uśmiechnął się kącikiem ust. - A co pomyślą? - Sądzę, że po prostu uznają, że lubię erotyczne samopodduszanie i kiedyś posunąłem się za daleko. - Ponieważ znał szkockich górali, wiedział, że takie wyjaśnienie uchodziłoby wśród nich za raczej niewinne. Choć jego domniemana kongregacja na zewnątrz wydawała się przyzwoita, trudno sobie wyobrazić bardziej rozwiązłego mężczyznę niż pobożny szkocki prezbiterianin. - Czy... powiedziałeś doktorowi Weatherspoonowi...? Co mu właściwie powiedziałeś? spytała teraz po chwili namysłu. - Chodzi mi o to... musiał to przecież zauważyć. - Tak, zauważył, ale ja nic nie mówiłem, a on także nie. - Słuchaj, Bree - powiedział zaraz po powrocie w dwudziesty wiek - mamy prosty wybór: albo wszystkim mówimy absolutną prawdę, albo nie mówimy im nic. Czy też możliwie jak najmniej. I niech sobie myślą, co chcą, bo wymyślona historyjka się nie sprawdzi. Zbyt wiele jest elementów, na których moglibyśmy się potknąć. Nie podobało jej się to. Wciąż pamiętał, jak się wtedy skrzywiła, ale miał rację i była tego świadoma. Podjęła więc decyzję, skinęła głową i wyprostowała ramiona. Musieli oczywiście trochę nakłamać, by zalegalizować istnienie Jema i Mandy. Był to jednak koniec lat siedemdziesiątych, w Stanach Zjednoczonych istniały liczne komuny, a
gromady przypadkowych „podróżników”, jak się sami nazywali, wędrowały po Europie przerdzewiałymi autobusami i starymi ciężarówkami. Przenieśli z sobą przez kamienie bardzo niewiele rzeczy. Wśród nielicznych, które Brianna włożyła do kieszeni i za gorset, były jednak dwa ręcznie wypisane świadectwa urodzenia, potwierdzone przez niejaką Claire Beauchamp Randall, lekarza. - To właściwa forma przy porodzie domowym - powiedziała Claire, starannie podpisując dokument. - A ja jestem, albo byłam - poprawiła się, krzywiąc usta - czynną lekarką z licencją wydaną przez stan Massachusetts. - Asystent dyrygenta chóru - powiedziała teraz Bree, przyglądając mu się. Odetchnął głęboko. Wieczorne powietrze było czyste i miękkie, choć zaczynały dokuczać meszki. Machnął ręką, by przegonić małą ich chmurkę sprzed twarzy, i mówił dalej. - Nie poszedłem tam po pracę, poszedłem z nadzieją, że rozjaśni mi się w głowie. W kwestii zostania pastorem. Zamarła na te słowa. - I...? - znów go ponagliła. - Chodź, jeśli będziemy tu stać, to zjedzą nas żywcem. Przeszli przez ogródek warzywny, koło stodoły, ścieżką prowadzącą za pastwiskiem. Wydoił już obie krowy, Milly i Blossom, były więc przygotowane na noc. Duże, ciemne kształty leżały w trawie, przeżuwając powoli. - Mówiłem ci, co to jest westminsterskie wyznanie wiary czy też konfesja westminsterska, prawda? - Był to prezbiteriański odpowiednik credo nicejskiego u katolików - oficjalnie przyjęte prawdy. - By zostać prezbiterem, musiałbym przysiąc, że przyjmuję do wierzenia wszystko, co zawiera się w westminsterskim wyznaniu wiary. I zrobiłem to, gdy... no, przedtem. - Był tak bliski wyświęcenia, pomyślał, tylko że w przeddzień uroczystości wtrącił się los w postaci Stephena Bonneta. Roger musiał wszystko zostawić i ruszyć na ratunek Briannie, porwanej przez pirata i ukrytej na Ocracoke. Nie żałował tego, oczywiście. Szła teraz obok niego, ruda, długonoga, poruszająca się wdzięcznie jak tygrys, a myśl, że wtedy mogła zniknąć z jego życia i że nigdy nie poznałby swojej córki... Zakaszlał i odchrząknął, bezwiednie dotykając blizny. - Może wciąż tak myślę, ale nie mam pewności. A muszę mieć. - Co się zmieniło? - spytała z ciekawością. - Co mogłeś przyjąć do wierzenia wtedy, a nie możesz teraz? Co się zmieniło? Hmmm. Dobre pytanie. - Predestynacja - powiedział. - W pewnym sensie.
Wciąż było na tyle jasno, że zauważył wyraz nieco ironicznego rozbawienia, który przemknął przez jej twarz. Nie wiedział, czy odnosiło się to do osobliwego zestawienia pytania i odpowiedzi, czy do samego pojęcia. Nigdy nie dyskutowali o sprawach wiary, na tym polu zachowywali się bardziej niż ostrożnie, ale mniej więcej orientowali się nawzajem w swoich przekonaniach. Wyjaśnił jej kiedyś ideę predestynacji w prosty sposób: nie chodziło o jakiś nieunikniony los wyznaczony człowiekowi przez Boga ani tym bardziej o wyobrażenie, że Bóg szczegółowo wytyczał każdemu życie jeszcze przed narodzinami. Choć całkiem sporo prezbiterian właśnie w ten sposób to rozumiało. Chodziło raczej o zbawienie i pojęcie, że Bóg wybrał drogę prowadzącą do zbawienia. - Dla niektórych - powiedziała wtedy sceptycznie. - A całą resztę zamierza przekląć? Również i to przekonanie podzielało wiele osób. Tęższe umysły niż jego podejmowały z nim spór. - Napisano na ten temat wiele tomów, ale zasadnicza idea polega na tym, że zbawienie nie jest tylko wynikiem naszego wyboru, że najpierw musi działać Bóg. Można powiedzieć, że musi wysłać zaproszenie i dać nam szansę, byśmy na to zaproszenie odpowiedzieli. Wciąż jednak mamy wolny wybór. W gruncie rzeczy - dodał szybko - dla prezbiterianina jedynie wiara w Jezusa Chrystusa nie podlega wyborowi, a tę wciąż mam. - No tak - powiedziała - ale żeby zostać duchownym...? - No właśnie, chyba tak... No i... cóż, spójrz tutaj. - Sięgnął do kieszeni i podał jej złożoną fotokopię. - Uznałem, że nie powinienem kraść książki - starał się utrzymać niefrasobliwy ton - na wypadek, gdybym jednak postanowił zostać pastorem. Zły przykład dla wiernych. - No, no - powiedziała po przeczytaniu. Uniosła wzrok i jedną brew. - Jest inne, prawda? - powiedział, znów czując, że brakuje mu tchu. - Jest... - Jej spojrzenie powędrowało z powrotem na kartkę. Zmarszczyła brwi, po chwili uniosła na niego wzrok i pobladła. - Rzeczywiście. Data jest inna. Czuł, jak ustępuje napięcie, które trzymało go przez całą ubiegłą dobę. To znaczy, że nie oszalał. Wyciągnął rękę, a ona oddała mu kopię wycinka z „Wilmington Gazette”, w którym informowano o śmierci Fraserów na Ridge. - Tylko data - powiedział, przesuwając kciukiem po niewyraźnych linijkach. - Tekst wydaje mi się ten sam. Pamiętasz go? Znalazła tę samą informację, odtwarzając przeszłość rodziny. To właśnie skłoniło ją do przejścia przez kamienie, a za nią jego. I to właśnie, pomyślał, jest najważniejsze. Przytuliła się do niego, by jeszcze raz przeczytać notatkę. Raz, drugi i jeszcze... by się upewnić, ale w końcu skinęła głową.
- Tylko data - powiedziała, a on wyczuł, że jej też brakuje tchu. - Zmieniła się. - No właśnie. - Sam słyszał, że jego głos brzmi dziwnie. - Gdy zacząłem się zastanawiać, musiałem pojechać i jeszcze raz spojrzeć, zanim z tobą o tym porozmawiam. Po prostu sprawdzić, ponieważ to, co widziałem w książce, nie mogło być tą samą notatką. Skinęła głową, wciąż nieco blada. - Jak myślisz? Gdybym... wróciła do archiwum w Bostonie, gdzie znalazłam tę gazetę, sądzisz, że tam też data byłaby zmieniona? - Tak, tak myślę. Milczała, długo wpatrując się w kartkę, którą trzymał w dłoni, w końcu przeniosła wzrok na niego. - Powiedziałeś, że zacząłeś się zastanawiać. A co cię do tego skłoniło? - Twoja matka. *** Było to kilka miesięcy przed tym, nim opuścili Ridge. Pewnej nocy nie mógł spać, wyszedł więc do lasu i wędrował niespokojnie tam i z powrotem, aż w końcu natrafił na Claire, klęczącą w zagłębieniu pełnym białych kwiatów. Rozpościerały się wokół niej jak mgiełka. Usiadł i przyglądał się, jak je zbiera, jak łamie łodyżki i odziera z liści, które wrzuca do koszyka. Zauważył, że nie dotyka kwiatów, tylko ciągnie za coś poniżej. - Trzeba je zbierać w nocy - odezwała się po chwili. - Najlepiej, gdy księżyc jest w nowiu. - Nigdy bym się nie spodziewał... - zaczął, ale urwał. Roześmiała się. - Nie spodziewałbyś się, że wierzę w takie przesądy, tak? Poczekaj, młody Rogerze, gdy pożyjesz tak długo jak ja, być może wtedy sam staniesz się przesądny. Jeśli zaś chodzi o te... Jej dłoń poruszyła się, blady cień w ciemności, i złamała kolejną łodygę z miękkim, soczystym chrzęstem. Powietrze nagle wypełniła mocna, roślinna woń, przebijająca się przez łagodniejszy zapach kwiatów. - Na liściach niektórych roślin owady składają jaja, rozumiesz? By odstraszyć te owady, rośliny wydzielają dość intensywnie pachnące substancje. A największa koncentracja tych substancji jest wtedy, gdy ich najwięcej potrzeba. Tak się składa, że te owadobójcze substancje mają również dość silne właściwości lecznicze, a głównym owadem, który prześladuje tę konkretną roślinę - podsunęła mu łodyżkę pod nos są larwy ciem. - To zaś znaczy, że więcej tej substancji jest w nocy, bo wtedy właśnie larwy szukają pożywienia.
- No właśnie. - Z szelestem muślinu wrzuciła łodygę do koszyka. Pochyliła znów głowę, szukając kolejnych. - Jeszcze inne rośliny są zapylane przez ćmy, i dlatego... - Kwitną w nocy. - Większość roślin ma jednak do czynienia z owadami aktywnymi w dzień, zaczynają więc wydawać pożyteczne zapachy o świcie. Koncentracja zapachów wzrasta w ciągu dnia, ale kiedy słońce zaczyna świecić zbyt mocno, część olejków ulatnia się z liści, a roślina przestaje je produkować. Tak więc najbardziej aromatyczne rośliny najlepiej zbierać późnym rankiem. Dlatego też szamani i zielarze mówią swoim uczniom, by niektóre rośliny zbierali podczas nowiu, a inne w południe. Oto cała tajemnica przesądów. - Mówiła dość oschle, ale czuło się, że w głębi duszy jest rozbawiona. Roger przysiadł na piętach i przyglądał się, jak wymacuje rośliny. Teraz, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, z łatwością rozróżniał jej kształt, choć nie szczegóły twarzy. Przez jakiś czas pracowała, potem ona też przysiadła na piętach i przeciągnęła się. Słyszał, jak trzeszczą jej kości. - Wiesz, raz go widziałam - odezwała się stłumionym głosem, odwrócona od niego, bo zaglądała pod zwisające gałęzie rododendrona. - Króla. - Coś znalazła, słyszał szelest liści, a potem trzask łamiącej się łodygi. - Przyjechał do szpitala Pembroke, by odwiedzić leżących tam żołnierzy, potem rozmawiał osobno z nami - pielęgniarkami i lekarzami. Był człowiekiem skromnym, bardzo dystyngowanym, ale serdecznym w sposobie bycia. Nie potrafiłabym powtórzyć ani jednego jego słowa. Było to jednak niezwykle inspirujące - sam fakt, że tam był. - Mhmmm... - Czy to groźba wojny sprawiła, zastanowił się, że wspominała o tamtych czasach? - Jakiś dziennikarz spytał królową, czy zamierza wyjechać z dziećmi na wieś. Wiele osób tak wtedy robiło. - Wiem. - Roger nagle przypomniał sobie dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę, o chudych twarzach, milczących i tulących się do siebie przy znajomym kominku. - Dwoje dzieci było u nas, w naszym domu w Inverness. Jakie to dziwne, że nigdy dotąd o nich nie myślałem. Nie zwracała uwagi na jego słowa. - Powiedziała... być może nie przytoczę dokładnie jej słów, ale sens był taki: „Cóż, dzieci nie mogą mnie opuścić, a ja nie mogę opuścić króla. Król zaś, oczywiście, nie wyjedzie”. Kiedy zginął twój ojciec, Roger? Tego się absolutnie nie spodziewał. W pierwszej chwili pytanie wydawało mu się tak
dziwne, że aż niezrozumiałe. - Co takiego? - Nie przesłyszał się jednak, więc kręcąc głową, by rozproszyć poczucie nierzeczywistości, odpowiedział: - W październiku tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. Nie jestem pewien, czy pamiętam dokładną datę - a nie, pamiętam, Wielebny umieścił ją w naszym drzewie genealogicznym: trzydziesty pierwszy października tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. Dlaczego pytasz? - „Dlaczego na Boga”, chciał powiedzieć, ale starał się nie używać imienia boskiego nadaremno. Stłumił w sobie także chęć ucieczki w jakąś przypadkową myśl i powtórzył bardzo spokojnie: - Dlaczego? - Mówiłeś, że został zestrzelony nad Niemcami, prawda? - Nad kanałem La Manche w drodze do Niemiec, tak mi powiedziano. - Widział zarys jej twarzy w świetle księżyca, ale nie potrafił odczytać jej wyrazu. - Kto ci powiedział, pamiętasz? - Zapewne Wielebny, a może moja matka. - Poczucie nierzeczywistości powoli znikało; ta rozmowa zaczynała go złościć. - Czy to ma znaczenie? - Pewnie nie ma. Gdy cię poznaliśmy - Frank i ja, w Inverness - Wielebny powiedział, że twego ojca zestrzelono nad kanałem La Manche. - Tak? No... - I co z tego? - chciał powiedzieć. Nie wymówił tego głośno, ale ona najwyraźniej i tak usłyszała tę myśl, bo spod rododendrona dobiegło go ciche parsknięcie. - Masz rację, to nie ma znaczenia, ale i ty, i Wielebny mówiliście, że był pilotem spitfire'a. Zgadza się? - Tak. - Rogera zaczynał ogarniać niewytłumaczalny niepokój, jakby coś za nim stało. Zakaszlał i odwrócił głowę, ale nie zobaczył nic poza czarno-białym lasem? - Wiem to na pewno - powiedział dziwnie obronnym tonem. - Moja mama miała zdjęcie taty, na którym stoi przy samolocie. Nazwał go Szmaciana Lalka i wypisał mu tę nazwę na nosie, obok koślawego rysunku lalki w czerwonej sukience z czarnymi lokami. - To wiedział na pewno. Długo po śmierci matki spał z tym zdjęciem pod poduszką. - Szmaciana Lalka - powtórzył, owładnięty nagle nową myślą. - Co ci chodzi po głowie? Zmieszany, machnął ręką. - Nic takiego, po prostu właśnie sobie uświadomiłem, że zapewne tak właśnie ojciec nazywał matkę. Widziałem kilka listów, jakie do niej napisał; zazwyczaj zwracał się do niej „Laleczko”. A teraz, kiedy mam w oczach jej zdjęcie i te kędziory, pomyślałem o... Mandy. Mandy ma włosy mojej matki. - Och, jak to dobrze - odrzekła zgryźliwie Claire. - Dobijała mnie myśl, że to tylko moja
sprawka. Powiedz jej to, gdy będzie starsza, dobrze? Dziewczynki z kręconymi włosami zawsze tego nienawidzą, przynajmniej kiedy są małe i chcą wyglądać jak wszystkie. Mimo że był pogrążony w myślach, usłyszał w jej głosie nutę samotności, wyciągnął więc rękę i ujął jej dłoń, w której wciąż trzymała roślinkę. - Powiem jej - obiecał cicho. - Powiem jej wszystko. Bądź pewna, że nie pozwolimy dzieciom o tobie zapomnieć. Mocno uścisnęła mu dłoń, a pachnące, białe kwiaty rozsypały jej się po ciemnej spódnicy. - Dziękuję - szepnęła. Słyszał, jak pociąga nosem. Grzbietem drugiej dłoni szybko otarła oczy. - Dziękuję - powtórzyła głośniej i wyprostowała się. - To ważne, żeby pamiętać. Gdybym tego nie wiedziała, nie mówiłabym ci. - Czego byś mi nie mówiła? Drobnymi, twardymi, pachnącymi roślinnie palcami ujęła jego dłoń. - Nie wiem, co przydarzyło się twemu ojcu. Ale nie to, co ci powiedziano. *** - Byłam tam, Roger - powtórzyła cierpliwie. - Czytałam gazety, pielęgnowałam lotników, rozmawiałam z nimi, widziałam samoloty. Spitfire'y to były małe, lekkie samoloty przeznaczone do obrony powietrznej! Nigdy nie latały na drugą stronę kanału La Manche, miały zbyt mały zasięg, by polecieć na kontynent i z powrotem. Chociaż później używano ich w Europie. - Ale... - Cokolwiek chciał powiedzieć - że zniosło go z kursu, że coś źle obliczył - słowa zamierały mu na wargach. Nawet nie zauważył, kiedy jego przedramiona pokryła gęsia skórka. - Oczywiście zdarzają się różne rzeczy - powiedziała, jak gdyby czytając w jego myślach. - Poza tym im większy dystans, tym bardziej relacje ulegają wypaczeniu. Ktoś, kto informował twoją matkę, mógł być w błędzie, albo Wielebny źle zrozumiał to, co ona mu powiedziała. To wszystko jest możliwe. Tylko że ja w czasie wojny dostawałam listy od Franka. Pisał, kiedy tylko mógł, aż do chwili rozpoczęcia służby w MI6. Potem nie odzywał się w ogóle całymi miesiącami. Jednak tuż przedtem wspomniał w liście - ot tak, mimochodem - że w raportach, które do niego napływały, znalazł coś dziwnego. W Northumbrii spadł i rozbił się jakiś spitfire - nie został zestrzelony, sądzono, że zawiódł silnik. Choć samolot, o dziwo, nie spłonął, nie znaleziono śladu po pilocie. Żadnego. Frank opisał mi to wydarzenie, ponieważ uważał, że pilot nosił feralne imię - Jeremiah. - Jerry - powiedział Roger sztywnymi wargami. - Matka zawsze nazywała go Jerry.
- Northumbria usiana jest kamiennymi kręgami - stwierdziła cicho. - Także w pobliżu miejsca, gdzie samolot... - Tego nie wiem. - Bezradnie wzruszyła ramionami. Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Powietrze wypełniał zapach złamanych łodyg. - I mówisz mi teraz, dlatego, że wracamy - powiedział bardzo spokojnie. - Spieram się sama z sobą od tygodni - przyznała przepraszająco. - Przypomniało mi się to jakiś miesiąc temu. Nieczęsto myślę o przeszłości, ale w tej sytuacji... - Wykonała gest, który miał oznaczać ich zbliżające się odejście i toczące się na ten temat dyskusje. - Myślałam o wojnie i opowiadałam o niej Jamiemu. I właśnie Jamie spytał o Franka, chciał wiedzieć, jaką rolę odgrywał w wojnie. Jest ciekaw Franka - wyjaśniła. - Też bym był w takich okolicznościach - zauważył cierpko Roger. - Czy Frank nie był ciekaw jego? To pytanie chyba wytrąciło ją z równowagi. Nie odpowiedziała wprost, tylko zdecydowanie wróciła do przerwanego wątku. Jeśli można nazwać to wątkiem, pomyślał. - Tak czy inaczej - powiedziała - to przypomniało mi o listach Franka. i gdy starałam się odtworzyć sobie, o czym do mnie pisał, nagle przyszło mi do głowy to jedno zdanie, że Jeremiah to imię, z którym związane jest jakieś fatum. - Westchnęła. - Nie wiedziałam, co robić, ale rozmawiałam z Jamiem, a on uważa, że powinnam ci powiedzieć. Mówi, że masz prawo wiedzieć i że potrafisz właściwie wykorzystać tę wiedzę. - To mi pochlebia - powiedział. A jeszcze bardziej przytłacza, dodał w myśli. *** - Oto i cała historia. - Pojawiły się już wieczorne gwiazdy, nie tak jasne jak niegdyś gwiazdy na Ridge, gdzie górska noc otulała świat czarnym aksamitem. Wrócili już do domu, ale wciąż stali przed drzwiami. - Cały czas myślę o tym, jak podróże w czasie wbudowane są w boski plan. Czy można coś zmienić, czy należy zmieniać? Twoi rodzice próbowali zmienić historię, bardzo usilnie próbowali, ale nie mogli. Sądziłem, że tak właśnie jest - również z prezbiteriańskiego punktu widzenia. - Do jego głosu wkradło się lekkie rozbawienie. - Myśl, że nie można niczego zmienić, była pocieszająca. Nie powinno się móc zmieniać. No wiesz, Bóg na niebiosach, a pokój na ziemi. - Ale... - Bree trzymała w ręku fotokopię; teraz machnęła nią, odganiając ćmę. - Ale - przyznał - oto dowód, że można coś zmienić. - Rozmawiałam o tym z mamą - powiedziała Bree po chwili namysłu. - To ją rozśmieszyło. - Jak to? - spytał. W odpowiedzi dotarło do niego tchnienie śmiechu.
- Nie żeby uważała sam problem za śmieszny - zapewniła go. - Spytałam ją, czy jej zdaniem podróżnik może coś zmieniać, czy może zmieniać przyszłość, a ona odparła, że tak, oczywiście, że ona zmienia przyszłość za każdym razem, gdy nie pozwala komuś umrzeć, komuś, kto umarłby, gdyby jej tam nie było. Niektórzy z tych uratowanych mają później dzieci, których inaczej by nie mieli, i wiedzą, co te dzieci robią, a czego by nie zrobiły, gdyby oni nie żyli. I wtedy właśnie roześmiała się i powiedziała, że dobrze, iż katolicy wierzą w tajemnicę i nie usiłują zgłębiać, w jaki sposób Bóg działa, tak jak protestanci. - No, nie wiem, czy powiedziałbym... Och, czy ona mówiła o mnie? - Może. Nie pytałam. Teraz to on się roześmiał, choć od śmiechu bolało go gardło. - Dowód - powiedziała w zamyśleniu. Siedziała na ławce przy drzwiach wejściowych, składając kartkę długimi, nerwowymi palcami. - Nie wiem, czy to jest dowód. - Może nie w twoich ścisłych, inżynieryjnych kategoriach - powiedział. - Ale przecież pamiętam i ty też pamiętasz. Gdyby chodziło tylko o mnie, uznałbym, że po prostu pomieszało mi się w głowie. Ale mam więcej wiary w prawidłowość twojego myślenia. Robisz z tego papierowy samolot? - Nie, to... Ojej, Mandy! Zanim dotarło do niego, że z dziecięcego pokoju na górze dobiega płacz, Brianna już zniknęła w domu, zamknięcie drzwi zostawiając jemu. Zazwyczaj nie zamykali ich na zasuwę, nikt w górach tego nie robił, ale dziś... Serce mu przyspieszyło, gdy ścieżkę przed nim przeciął długi, szary cień. Zaraz jednak się uśmiechnął, a tętno zwolniło. To mały Adso wyruszał na polowanie. Kilka miesięcy temu chłopak z sąsiedztwa przyszedł z koszem kociąt, szukając dla nich domów. Bree wybrała szarego, zielonookiego, który wyglądał identycznie jak kot jej matki, i nadała mu to samo imię. Ciekaw był, czy gdyby mieli psa, nazwaliby go Rollo? - Kot pastora jest myśliwskim kotem - powiedział na głos. - Udanych łowów - rzucił do ogona znikającego pod krzakiem hortensji i pochylił się, by podnieść pozginany papier ze ścieżki, gdzie upuściła go Brianna. Nie, to nie był papierowy samolot. Co to miało być, papierowy kapelusz? Nie zastanawiając się nad tym dłużej, wsunął kartkę do kieszeni koszuli i wszedł do domu. Bree i Mandy siedziały we frontowej bawialni przed właśnie rozpalonym kominkiem. Mandy, już uspokojona, napojona mlekiem, zasypiała w ramionach Bree. Na jego widok zamrugała sennie i wsunęła do buzi kciuk. - Co się stało, a leannan? - zapytał cicho, odsuwając jej z oczu loki.
- Zły sen - powiedziała Bree starannie wyważonym głosem. - Jakaś paskuda próbowała wejść do niej przez okno. Oboje z Brianną cały czas siedzieli pod tym oknem, odruchowo jednak rzucił okiem na okno obok. Odbijała się w nim domowa scena, której był częścią. Mężczyzna, którego widział w szybie, robił wrażenie czujnego; opuścił ramiona, jakby gotował się do skoku. Wstał i zaciągnął zasłony. - Hej - powiedział nagle, siadając i wyciągając ręce po Mandy. Umościła mu się w ramionach powoli i pogodnie, i wetknęła mu do ucha mokry kciuk. Bree poszła zrobić im kakao i wróciła z naczyniami, zapachem gorącego mleka i czekolady, i miną kogoś, kto rozmyśla, jakich słów użyć w trudnej sytuacji. - A czy ty... znaczy, biorąc pod uwagę naturę trudności... czy nie myślałeś, żeby zwrócić się z tym pytaniem wprost do Boga? - Owszem, myślałem - zapewnił ją, na wpół zirytowany, na wpół rozbawiony pytaniem. I owszem, zadałem je, i to wielokrotnie, a zwłaszcza w drodze do Oksfordu, gdzie znalazłem to - wyciągnął kartkę z kieszeni koszuli. - Co to ma być, nawiasem mówiąc? - Och. - Wzięła kartkę i zgięła ją jeszcze kilka razy pewnymi, szybkimi ruchami. Potem podała mu na otwartej dłoni. Ściągnął brwi, ale po chwili zrozumiał, co to jest. Dzieci nazywały to chińską wróżbą. Były tam cztery kieszonki, a w każdej z nich kryło się jedno z czterech słów: tak, nie, czasami, zawsze. Wkładało się do kieszonek palce i w odpowiedzi na zadane pytanie otwierało się jedną, odsłaniając losowo wybrane słowo. - Bardzo trafnie oddaje naszą sytuację - powiedział. Przez chwilę milczeli, pijąc kakao w ciszy, w której czaiło się pytanie. - Westminsterskie wyznanie wiary mówi, że tylko Bóg jest panem sumienia. Z tym się pogodzę - odezwał się cicho, a po chwili dodał: - Albo i nie. Powiedziałem doktorowi Weatherspoonowi, że to trochę dziwne, zatrudnić asystenta dyrygenta chóru, który nie może śpiewać. Ale uśmiechnął się tylko i powiedział, że chce, żebym przyjął tę pracę, bym, jak to ujął, został w stadzie i miał czas, żeby sobie wszystko przemyśleć. Pewnie się bał, że ucieknę do Rzymu - dodał żartem. - To dobrze - powiedziała miękko, nie podnosząc wzroku znad kubka kakao, którego nie piła. Znów zapadło milczenie. Pojawił się cień Jerry'ego MacKenzie, pilota RAF-u, w barankowej, skórzanej kurtce lotniczej; usiadł przy ogniu i przyglądał się grze światła w czarnych włosach wnuczki. - Więc... zamierzasz szukać? - Jej głos zdradzał, że z trudem wydobywa z siebie słowa.
- Chcesz spróbować odkryć, dokąd poszedł twój ojciec? Gdzie on może być? Gdzie on może być? Tu, tam, wtedy, teraz. Serce mu się nagle ścisnęło na myśl o włóczędze, który zatrzymał się w wieży. Boże, nie, to niemożliwe, nie ma żadnych podstaw, by tak myśleć, to tylko pragnienie. Zastanawiał się nad tym w drodze do Oksfordu, między jedną modlitwą a drugą. Co by powiedział, o co by spytał, gdyby miał okazję...? Chciał pytać o wszystko, mówić o wszystkim, ale w gruncie rzeczy było przecież tylko jedno, o czym musiałby powiedzieć ojcu - to, co właśnie pochrapywało w jego ramionach jak pijany trzmiel. - Nie. - Mandy poruszyła się przez sen, beknęła cicho i znów oparła mu się o pierś. Nie uniósł wzroku, wciąż wpatrzony w czarny labirynt jej loków. - Nie mógłbym ryzykować, że moje dzieci stracą ojca - powiedział tak cicho, że niemal niedosłyszalnie, struny głosowe ciężko pracowały, by słowa wydobyły mu się z ust. - To zbyt ważne, nie zapomina się, że się ma ojca. - Bree odwróciła wzrok, więc nie widział już błękitu jej oczu, odbijających światło ognia na kominku. - Myślałam... byłeś jeszcze mały. Czy go pamiętasz? Roger pokręcił głową. Komory jego serca ścisnęły się, zamykając pustkę. - Nie - powiedział miękko i pochylił głowę, wdychając zapach włosów córki. - Pamiętam twojego.
22. Motyl Wilmington, kolonia Karolina Północna, 3 maja 1777 Od razu zauważyłam, że Jamie znów miał sen. Jego spojrzenie było jakby zagubione; miałam wrażenie, że widzi coś innego niż tylko smażoną kaszankę na talerzu. Taki wyraz jego twarzy sprawiał, że bardzo chciałam go spytać, co widział, obawiałam się jednak, że jeśli spytam za wcześnie, część snu może mu umknąć. Prawdę mówiąc, wypełniała mnie także zazdrość. Dałabym wszystko, by zobaczyć to, co on; rzeczywiste czy nie, zapewniało jakąś łączność. Gdy jego twarz przybierała taki wyraz, zakończenia nerwowe, które niegdyś łączyły mnie z rodziną, iskrzyły i żarzyły się jakby w zwarciu kabli elektrycznych. Nie mogłam znieść, że nie wiem, co mu się śniło, choć - jak to zwykle bywa ze snami rzadko kiedy były one jednoznaczne. - Śnili ci się, prawda? - spytałam, gdy służąca wyszła. Wstaliśmy późno, zmęczeni po
długiej jeździe do Wilmington poprzedniego dnia. O tej porze już tylko my siedzieliśmy we frontowym pokoju zajazdu. Spojrzał na mnie i powoli pokiwał głową; między brwiami miał niewielką zmarszczkę, która mnie zaniepokoiła. Dotychczas sny o Bree i dzieciach napełniały go spokojem i szczęściem. - Co takiego? - spytałam. - Co się stało? Wzruszył ramionami, wciąż marszcząc brwi. - Nic takiego, Angliszko. Widziałem Jema i małą... - Na to wspomnienie twarz mu się rozjaśniła. - Ależ ostra z niej dziewuszka; przypomina mi ciebie, Angliszko. Ujęty w takie słowa komplement był dość wątpliwy, ale ta myśl przyniosła mi zadowolenie. Całymi dniami przyglądałam się Mandy i Jemowi, starając się zapamiętać wszystkie szczegóły i gesty, by móc sobie wyobrazić, jak będą wyglądać, dorastając. Byłam niemal pewna, że Mandy ma moje usta, wiedziałam z całą pewnością, że odziedziczyła po mnie kształt oczu. I włosy, biedne dziecko. Tyle że jej były kruczoczarne. - Co takiego robili? Potarł palcem zmarszczkę na czole, jakby go zaswędziała. - Dzieci były na dworze - powiedział powoli. - Jem kazał małej coś zrobić, ale ona kopnęła go w kostkę i uciekła, więc pobiegł za nią. Chyba była wiosna - uśmiechnął się, ze wzrokiem utkwionym w to, co widział we śnie - bo widziałem w jej włosach małe kwiatki. Takie same porastały obficie kamienie. - Jakie kamienie? - spytałam ostro. - Nagrobne. Tak, dzieci bawiły się wśród kamieni na cmentarzyku, na wzgórzu za Lallybroch. Westchnęłam uspokojona. Był to już trzeci sen, w którym widział ich w Lallybroch. Może wynikało to z pobożnych życzeń, wiedziałam jednak, że uszczęśliwia go to tak samo jak mnie, iż tam właśnie osiedli. - To możliwe - powiedziałam. - Roger był tam, gdy szukaliśmy ciebie. Mówił, że nikt tam nie mieszka i że dom jest na sprzedaż. Bree ma pieniądze, może go kupili. To możliwe, że tam są. - Mówiłam mu to już wcześniej, ale pokiwał głową zadowolony. - Tak, to możliwe. - W oczach wciąż miał czułość wywołaną wspomnieniem dzieci bawiących się na wzgórzu, biegających w wysokiej trawie między zniszczonymi, szarymi kamieniami, znaczącymi miejsce spoczynku jego przodków. - Był przy nich motyl - dodał nagle. - Zapomniałem o tym. Niebieski. - Niebieski? Czy w Szkocji są niebieskie motyle? - zastanowiłam się i próbowałam sobie
przypomnieć. Te, które zauważyłam, zazwyczaj były białe lub żółte. Jamie rzucił mi pobłażliwe spojrzenie. - Przecież to sen, Angliszko. Mógłbym śnić nawet o motylach ze skrzydłami w kratkę. Roześmiałam się, ale wróciłam do tematu. - Słusznie, więc co cię niepokoi? Rzucił mi zaciekawione spojrzenie. - Skąd wiesz, że coś mnie niepokoi? Spojrzałam na niego z wyższością, na tyle, na ile mogłam przy naszej różnicy wzrostu. - Twoja twarz nie jest tak przejrzysta jak moja, ale ostatecznie jestem twoją żoną od ponad trzydziestu lat. Nie skomentował faktu, że przez ponad dwadzieścia z tych lat nie byliśmy razem. Uśmiechnął się tylko. - No, właściwie to nic konkretnego. Tylko tyle, że poszli do broch. - Broch? - powtórzyłam niepewnie. Na wzgórzu za domem rzeczywiście wznosiła się starożytna wieża, od której Lallybroch wzięło nazwę. Jej cień codziennie przesuwał się przez cmentarzyk powolnym ruchem, jak wielki zegar słoneczny. W początkach naszego pobytu w Lallybroch Jamie i ja często chodziliśmy tam wieczorami i siadywaliśmy na ławce pod wieżą, by uciec od panującego w domu ruchu. Stąd delektowaliśmy się spokojnym widokiem posiadłości, białych i zielonych pól rozjaśnionych zachodzącym słońcem. Znów ściągnął brwi. - Broch - powtórzył i spojrzał na mnie bezradnie. - Nie wiem dlaczego, ale nie chciałem, by tam wchodzili. Miałem wrażenie, jakby wewnątrz coś było, jakby coś tam czekało. I nie podobało mi się to wcale.
Część trzecia
Kaper
23. Korespondencja z frontu 3 października 1776 Ellesmere do lady Dorothei Grey Droga Kuzynko! Piszę pospiesznie, by zdążyć, zanim wyjedzie kurier. Niedługo wyruszam w krótką podróż w towarzystwie innego oficera z zadaniem od kapitana Richardsona. Nie wiem, gdzie mogę się znaleźć w najbliższej przyszłości. Możesz do mnie pisać na adres twego brata Adama, postaram się utrzymać z nim kontakt. Wykonałem Twoje zlecenie najlepiej, jak potrafiłem, i w dalszym ciągu pozostaję do Twoich usług. Memu ojcu i Twemu przekaż ode mnie wyrazy szacunku i trwałego uczucia. Nie zapomnij zachować znaczną część tego ostatniego dla siebie samej. Twój posłuszny William *** 3 października 1776 Ellesmere do lorda Johna Greya Drogi Ojcze! Po przemyśleniu sprawy postanowiłem przyjąć propozycję kapitana Richardsona i towarzyszyć pewnemu oficerowi podczas misji w Quebecu w roli jego tłumacza, bo mój francuski uznano za odpowiedni do tego celu. Generał Howe wyraził zgodę. Nie poznałem jeszcze kapitana Randalla-Isaacsa, ale w przyszłym tygodniu mam dołączyć do niego w Albany. Nie wiem, kiedy wrócimy, i nie wiem, czy będę miał okazję pisać, będę to jednak czynić, ilekroć zdołam. Tymczasem zaś proszę, by ojciec myślał życzliwie o synu Williamie. *** Quebec, koniec października 1776
William nie był pewien, co myśleć o kapitanie Denysie Randallu-Isaacsie. Na pozór należał on do tego gatunku życzliwych, niepozornych ludzi, których spotyka się w każdym pułku. Miał jakieś trzydzieści lat, nieźle grał w karty, lubił żarty, był dość przystojny, choć może nie na pierwszy rzut oka. Miał szczerą, budzącą zaufanie twarz. Okazał się bardzo przyjemnym towarzyszem podróży. Znał mnóstwo zabawnych historii, wykazywał także głęboką znajomość sprośnych piosenek i niewybrednych wierszyków. Nie mówił natomiast wcale o sobie, a to - jak przekonał się William - większość ludzi robiła najlepiej, a w każdym razie najczęściej. William próbował delikatnie coś z niego wyciągnąć; na zachętę opowiedział dość dramatyczną historię swoich urodzin i w zamian otrzymał kilka prostych faktów: ojciec Randalla-Isaacsa, oficer dragonów, zginął podczas kampanii szkockiej, zanim się urodził Denys. Po roku jego matka ponownie wyszła za mąż. - Mój ojczym jest Żydem - powiedział. - Bogatym - dodał, uśmiechając się krzywo. William życzliwie pokiwał głową. - To lepiej, niż gdyby był biedny - stwierdził i poniechał tematu. Niewiele się dowiedział, ale wyjaśniało to jakoś, dlaczego Randall-Isaacs pracował dla Richardsona, a nie szukał sławy i chwały u lansjerów czy walijskich fizylierów. Pieniądze dałyby mu stanowisko, ale nie zapewniłyby ciepłego przyjęcia w pułku ani takich szans, jakie niosły z sobą związki rodzinne i wpływy subtelnie określane słowem „stosunki”. Williamowi przemknęło przez głowę pytanie, dlaczego właściwie on nie korzysta z niewątpliwie znaczących własnych koligacji, zamiast angażować się w niejasne przedsięwzięcia kapitana Richardsona, postanowił jednak rozważyć tę kwestię później. - Zdumiewające - mruknął Denys, unosząc wzrok. Zatrzymali konie na drodze prowadzącej od brzegu Rzeki Świętego Wawrzyńca do cytadeli w Quebecu. Widzieli stąd stromą skałę, po której siedemnaście lat wcześniej wspięli się żołnierze Wolfe'a i odebrali Francuzom cytadelę i cały Quebec. - Mój ojciec się tam wspinał - powiedział William, starając się, by ta uwaga zabrzmiała obojętnie. Randall-Isaacs spojrzał na niego zdumiony. - Naprawdę? Lord John? O nim pan mówi? Walczył u boku Wolfe'a na równinie Abrahama? - Tak. - William z szacunkiem przyglądał się skale. Porastały ją teraz niewysokie drzewa, ale skała składała się z łatwo kruszącego się łupku. Przez liście nawet stąd widział ciemne spękania i ostre szczeliny. Sam pomysł, że można wspiąć się na nią w ciemnościach, ba, nie tylko wspiąć się, ale wciągnąć artylerię...! - Mówił, że bitwa skończyła się niemal zaraz, jak
się zaczęła. Wystrzelono tylko jedną wielką salwę, najgorsza była wspinaczka na pole bitwy. Randall-Isaacs mruknął coś z szacunkiem i wstrzymał się jeszcze chwilę, po czym złapał uzdę. - Wspominał pan, że pański ojciec zna sir Guya? - spytał. - Niewątpliwie doceni on tę opowieść. William zerknął na swego towarzysza. Nigdy nie mówił, że sir John zna sir Guya Carletona, głównodowodzącego w Ameryce Północnej, choć istotnie go znał. Jego ojciec znał wszystkich. Ta prosta myśl pozwoliła mu zdać sobie sprawę, na czym polega jego prawdziwe zadanie podczas tej ekspedycji - był wizytówką Randalla-Isaacsa. To prawda, że dobrze mówił po francusku - szybko uczył się języków - i że francuski Randalla-Isaacsa pozostawiał wiele do życzenia. W tej sprawie Richardson zapewne powiedział prawdę. Zawsze lepiej mieć tłumacza, któremu można ufać. Jednakże mimo że Randall-Isaacs wykazywał pochlebne zainteresowanie Williamem, William ex post facto zdał sobie sprawę, że znacznie bardziej interesował się lordem Johnem, jego świetną karierą wojskową, placówkami, w których służył, pod kim i z kim, kogo znał. Dwukrotnie już przydarzyła się ta sama historia, gdy odwiedzali dowódców Fort SaintJean i Fort Chambly. Randall-Isaacs przedstawił ich papiery, przy okazji wspominając mimochodem, że William jest synem lorda Johna Greya. Na te słowa oficjalne przyjęcie natychmiast się ocieplało i zmieniało w długi wieczór wspomnień i rozmowy napędzanej dobrą brandy. William zdał sobie teraz sprawę, że to on rozmawiał z dowódcami, RandallIsaacs zaś siedział, słuchając, z wyrazem aprobującego zainteresowania na przystojnej rumianej twarzy. Aha - pomyślał William. Gdy już to zrozumiał, nie wiedział, co o tym myśleć. Z jednej strony był zadowolony, że wyczuł, w czym rzecz; z drugiej - mniej cieszyła go myśl, że liczy się głównie ze względu na swoje powiązania, a nie własne zalety. Ta wiedza mogła się przydać, choć była nieco upokarzająca. Nie wiedział jednak, na czym właściwie polega rola Randalla-Isaacsa - czy tylko zbiera informacje dla Richardsona, czy też ma inne, ukryte cele. Często się zdarzało, że Randall-Isaacs zostawiał go samego, mówiąc mimochodem, że ma jakąś osobistą sprawę, do której jego francuski wystarczy. Według bardzo ograniczonych instrukcji, jakie wydał im kapitan Richardson, ich zadaniem była ocena stanowiska francuskich mieszkańców i angielskich osadników w Quebecu pod kątem ewentualnego wsparcia, w razie gdyby amerykańscy rebelianci podjęli próbę zajęcia tych terenów albo gdyby Kongres Kontynentalny zechciał rozpocząć działania typu kija i marchewki. Jak dotąd to stanowisko wydawało się dość jasno określone, choć nie takie,
jakiego Richardson mógłby oczekiwać. Francuscy osadnicy na tych terenach sprzyjali sir Guyowi, który jako naczelny gubernator Ameryki Północnej przeprowadził Ustawę quebecką, legalizującą katolicyzm i chroniącą handel francuskich katolików. Ta sama ustawa z oczywistych przyczyn nie podobała się Anglikom, którzy rok przedtem, podczas amerykańskiego ataku na miasto, en masse odmówili sir Guyowi wsparcia milicji. - Chyba byli szaleni - odezwał się William do Randalla-Isaacsa, gdy pokonywali otwartą równinę na przedpolu cytadeli. - Mówię o Amerykanach, którzy zeszłej zimy próbowali zdobyć tę cytadelę. Byli już na szczycie klifu. Spokojna i solidna w jesiennym słońcu, cytadela wznosiła się na równinie przed nimi. Dzień był ciepły i piękny, powietrze wypełniały bogate zapachy ziemi, rzeki i lasu. William nigdy dotąd nie widział takiego lasu. Drzewa rosnące wokół równiny i wzdłuż brzegów Rzeki Świętego Wawrzyńca stanowiły nieprzebyty gąszcz, tu i ówdzie rozbłyskujący teraz złotem i czerwienią. Między ciemnością wody i niezwykłym błękitem październikowego nieba czuli się jak postacie ze snu, wędrujące przez średniowieczne malowidło, rozjaśnione złotymi liśćmi i płonące nieziemską żarliwością. Jednakże pod tym pięknem wyczuwał dzikość - tak wyraziście, jakby miał przezroczyste kości. Dni wciąż były ciepłe, ale o zmroku coraz wyraźniej czuło się nadchodzący gryzący chłód zimy. Można było sobie wyobrazić, jak ta równina będzie wyglądać za kilka tygodni pokryta lodem, biała i nieprzyjazna wszelkim formom życia. Mając za sobą dwieście mil, rozumiejąc doskonale problemy zaopatrzenia dla dwóch jeźdźców przy dobrej pogodzie i uwzględniając to, co wie o trudnościach zaopatrzenia wojska przy złej pogodzie... - Gdyby nie byli szaleni, nie robiliby tego, co robią. - Uwaga Randalla-Isaacsa przerwała rozmyślania Williama. On także zatrzymał się na chwilę, by rozejrzeć się po okolicy okiem żołnierza. - Ale to pułkownik Arnold ich tu prowadził, a on niewątpliwie jest szalony, choć zarazem jest cholernie dobrym żołnierzem. - W jego głosie brzmiał podziw. William rzucił mu zaciekawione spojrzenie. - Zna go pan? - spytał, a Randall-Isaacs roześmiał się. - Nie tak, by z nim rozmawiać - odrzekł. - Jedźmy. - Pogonił konia ku bramie cytadeli. Jego twarz wyrażała na poły rozbawienie, na poły pogardę, i po chwili znów się odezwał. Mogło mu się udać, znaczy Arnoldowi. Mógł zająć miasto. Sir Guy nie miał tu właściwie żadnych wojsk i gdyby Arnold dotarł na miejsce wtedy, kiedy planował, zaopatrzony w odpowiednią ilość prochu i kul, to historia potoczyłaby się inaczej. Poprosił jednak o wskazówki niewłaściwego człowieka. - Co pan przez to rozumie?
Randall-Isaacs nagle stał się czujny, potem jednak jakby lekko wzruszył ramionami, niejako chcąc powiedzieć: „Co to ma dzisiaj za znaczenie”. Był w dobrym humorze, cieszył się już na gorący obiad, miękkie łóżko i czystą pościel po tygodniach obozowania w ciemnym lesie. - Nie mógł tu dotrzeć lądem - podjął - a szukając sposobu przewiezienia na północ wojska i sprzętu wodą, Arnold musiał mieć kogoś, kto przeszedł tę trudną drogę, znał rzeki i miejsca, gdzie trzeba przenosić łodzie. I znalazł takiego człowieka - Samuela Goodwina. Nigdy mu jednak nie przyszło do głowy, że Goodwin może być lojalistą. - Randall-Isaacs pokręcił głową na taką naiwność. - Goodwin przyszedł do mnie i spytał, co powinien zrobić. Dałem mu więc wskazówki, on zaś przekazał Arnoldowi mapy, starannie spreparowane tak, by służyły swemu celowi. I tak się stało. Odległości się nie zgadzały. Brakowało punktów orientacyjnych. Przejścia zaznaczono tam, gdzie żadnych przejść nie było. Część map była czystym wytworem wyobraźni. Dlatego dzięki panu Goodwinowi siły pana Arnolda znalazły się głęboko w dziczy, całymi dniami musiano przenosić lądem łodzie, sprzęt i zapasy. To wszystko opóźniło marsz do tego stopnia, że zima dopadła ich w dość dużej odległości od miasta Quebec. - Randall-Isaacs roześmiał się, a Williamowi wydało się, że w tym śmiechu zabrzmiała nuta żalu. - Byłem zdumiony, gdy usłyszałem, że jednak tu dotarł. Pomijając wszystko inne, oszukali go cieśle, którzy zbudowali mu łodzie. To moim zdaniem była po prostu niekompetencja, a nie polityka, choć w dzisiejszych czasach może trudno odróżnić jedno od drugiego. Zrobiono je z mokrego drewna, źle spasowano. Ponad połowa rozpadła się i zatonęła kilka dni po spuszczeniu na wodę. To musiało być prawdziwe piekło - ciągnął Randall-Isaacs jakby do siebie. Wyprostował się w siodle i pokręcił głową. - Ale szli za nim, wszyscy jego ludzie; tylko jedna kompania się wycofała. Wygłodzeni, niemal nadzy, marznąc, szli za nim - powtórzył jakby z niedowierzaniem. Rzucił okiem na Williama i uśmiechnął się. - Sądzi pan, że pańscy ludzie poszliby za panem w takich warunkach? - Mam nadzieję, że mam dość rozsądku, by ich w takich warunkach nie prowadzić odrzekł sucho William. - A co się w końcu stało z Arnoldem? Czy został ujęty? - Nie - powiedział z namysłem Randall-Isaacs, unosząc rękę, by pomachać strażnikom przy bramie. - Nie, nie złapano go. A co się z nim teraz dzieje, Bóg jeden wie. Albo Bóg i sir Guy. Może on nam powie.
24. Joyeux Noël
Londyn, 24 grudnia 1776 Prawie każda zamożna madame jest tęga - pomyślał lord John. Czy to dlatego, że sobie dogadza, co dawniej było niemożliwe, czy też chroni się w ten sposób przed powrotem w niższe kręgi zawodu - tak czy owak, prawie każda jest zbyt obfita. Ale nie Nessie. Przez cienki muślin koszuli - niechcący wyciągnął ją z łóżka - widział zarys jej sylwetki, gdy stanęła przed kominkiem, by włożyć szlafrok; nie miała na sobie ani uncji ciała więcej niż wtedy, gdy ją poznał, kiedy, jak mówiła, miała czternaście lat, choć on podejrzewał, że raczej jedenaście. To by znaczyło, że teraz ma trzydzieści parę, choć wciąż wygląda na czternaście. Uśmiechnął się do niej, a ona odpowiedziała uśmiechem, wiążąc szlafrok. Uśmiech trochę ją postarzył, bo brakowało jej kilku zębów, a pozostałe były czarne przy korzeniach. Nie była tęga tylko dlatego, że nie mogła utyć, bo uwielbiała słodycze i potrafiła zjeść pudełko kandyzowanych fiołków albo tureckich łakoci naraz. Kompensowała sobie w ten sposób głodne dzieciństwo w szkockich górach. Grey przyniósł jej funt cukierków. - Uważasz, że jestem taka tania? - spytała, unosząc brew i biorąc z jego rąk ładnie zapakowane pudełeczko. - Ależ skąd - zapewnił ją. - To tylko przeprosiny za to, że naruszyłem twój spokój improwizował. W gruncie rzeczy spodziewał się, że pracuje, ponieważ było już po dziesiątej. - No wiesz, jest Wigilia - odpowiedziała mu na niezadane pytanie. - Każdy mężczyzna, który ma dom, teraz tam siedzi. - Ziewnęła, ściągnęła nocny czepek i przeczesała palcami gąszcz ciemnych kręconych włosów. - Wy też chyba świętujecie - zauważył. Z pokoju położonego dwa piętra niżej docierał śpiew, a gdy tamtędy przechodził, wydawało mu się, że jest tam całkiem sporo ludzi. - Och, tak, to desperaci. Zostawiam ich Maybelle, ona sobie z nimi radzi. Nie chciałam oglądać tych biedaków. To smutne, bo ci, którzy przychodzą w Wigilię, w gruncie rzeczy nie potrzebują kobiety, tylko kominka, przy którym mogą posiedzieć, i ludzi, z którymi mogą porozmawiać. - Machnęła ręką i usiadła, niecierpliwie rozwiązując wstążkę na prezencie. - Życzę ci więc wesołych świąt - powiedział, przyglądając jej się z rozbawieniem i serdecznością. Wrzuciła cukierek do ust, zamknęła oczy i westchnęła z rozkoszą. - Mhm - mruknęła i nie czekając, aż przełknie pierwszy, wrzuciła do ust drugi. Sądząc z życzliwego tonu tej uwagi, uznał, że ona też składa mu życzenia. Wiedział oczywiście, że to wigilia Bożego Narodzenia, ale w ciągu długich zimnych godzin tego dnia ta wiedza jakoś ulotniła mu się z głowy. Cały dzień lało; lodowaty deszcz
chwilami zmieniał się w okropny, zacinający grad. Już od świtu był przemarznięty, wtedy bowiem lokaj Minnie obudził go z wezwaniem do Argus House. Pokój Nessie był mały, ale elegancki i pachniał snem. Miała ogromne łóżko za wełnianymi zasłonami z materiału w modną różowo-czarną kratę. Zmęczony, zmarznięty i głodny czuł, jak przyciąga go ta ciepła i zachęcająca grota, wypełniona poduszkami z gęsiego puchu, kołdrami i czystymi, miękkimi prześcieradłami. Co by pomyślała, zastanowił się, gdyby poprosił ją, by tej nocy mógł z nią dzielić łóżko? Kominek, przy którym może posiedzieć, i ludzie, z którymi może porozmawiać... - cóż, to miał, przynajmniej w tej chwili. Grey uświadomił sobie nagle, że dociera do niego niski, buczący dźwięk, coś jakby mucha obijała się o szybę. Obejrzał się i stwierdził, że w tym, co uważał za kłąb zmiętej pościeli, w rzeczywistości kryło się ciało. Na poduszce spoczywał starannie wykończony ogonek szlafmycy. - To tylko Rab - usłyszał rozbawiony szkocki głos, a gdy się odwrócił, zobaczył, że Nessie się śmieje. - Podoba ci się to, we trójkę, prawda? Zarumienił się, równocześnie zdając sobie sprawę, że lubi ją nie tylko ze względu na nią samą i jej umiejętności jako agentki wywiadu, ale również dlatego, że miała niezwykłą zdolność wprowadzania go w konfuzję. Nie sądził, że Nessie zna kierunek jego preferencji, ale ostatecznie od dziecka była dziwką, prawdopodobnie potrafiła więc doskonale oceniać pragnienia każdego, świadome czy nie. - Och, raczej nie teraz - podziękował uprzejmie. - Nie chciałbym przeszkadzać twemu mężowi. - Starał się nie myśleć o brutalnych dłoniach i solidnych udach Raba MacNaba. Przed małżeństwem z Nessie i sukcesem prowadzonego przez nich burdelu Rab był lektykarzem. On chyba nie...? - Nie można by go obudzić, nawet gdyby wystrzelić nad głową z armaty - powiedziała, rzucając ku łóżku czułe spojrzenie. Wstała jednak i zaciągnęła zasłony, co stłumiło chrapanie. - A mówiąc o armatach - dodała, pochylając się, by przyjrzeć się Greyowi - wyglądasz, jakbyś i ty był na wojnie. Łyknij sobie, a ja zadzwonię po jakiś gorący posiłek. - Wskazała głową karafkę i szklanki stojące na bocznym stoliku i sięgnęła po sznur od dzwonka. - Nie, dziękuję, nie mam zbyt wiele czasu, ale rzeczywiście napiję się, bo bardzo przemarzłem. Whisky rozgrzała go - nie piła niczego innego, bo uważała dżin za napój żebraków, a wino za dobre, ale za słabe dla osiągnięcia celu. W cieple ognia jego mokry płaszcz zaczął parować.
- Nie masz za dużo czasu - powtórzyła. - A czemu to? - Muszę z samego rana jechać do Francji. Uniosła brwi i włożyła do ust kolejnego cukierka. - Ostatniej nocy mój brat miał atak. Lekarz twierdzi, że to serce, wątpię jednak, czy wie, co mówi. W każdym razie tradycyjny bożonarodzeniowy obiad nie będzie tak uroczysty jak zwykle. - Tak mi przykro. - Nessie wytarła cukier z kącika ust i zmarszczyła brwi. - Jego książęca mość jest wspaniałym człowiekiem. - Tak, on... - przerwał i wbił w nią wzrok. - Znasz mego brata?! Nessie uśmiechnęła się niewinnie. - Gdy się prowadzi burdel, dyskrecja jest niezbędna. - Najwyraźniej powtarzała mądrości swojej poprzedniczki. - I to mówi kobieta, która dla mnie szpieguje. - Próbował sobie wyobrazić Hala... albo może nie... bo przecież on nie... a może chciał oszczędzić Minnie? Sądził jednak... - Cóż, szpiegowanie to nie to samo co zwykłe plotki, prawda? Mam ochotę na herbatę, nawet jeśli ty nie masz. Rozmowa budzi pragnienie. - Pociągnęła za sznur dzwonka, a potem odwróciła się z uniesioną brwią. - Twój brat umiera, a ty wyjeżdżasz do Francji? Musi to być coś pilnego. - On nie umiera - zaprzeczył Grey ostro. Na samą myśl miał wrażenie, że pod nogami otworzyła mu się przepaść i grozi, że go wciągnie. - On tylko przeżył szok, bo otrzymał wiadomość, że jego najmłodszy syn został ranny w Ameryce i dostał się do niewoli. Na te słowa otworzyła szerzej oczy i szczelniej owinęła się szlafrokiem. - Najmłodszy, czyli... Henry, prawda? - Tak, Henry. A skąd ty, u diabła, wiesz? - spytał ostrym ze zdenerwowania głosem. Uśmiechnęła się do niego, ale odsunęła, widząc, jak bardzo jest poruszony. - Jeden z lokai księcia przychodzi tu regularnie - powiedziała wprost. - W czwartki, bo wtedy ma wolne. - Aha, rozumiem. - Siedział nieruchomo, oparłszy dłonie o kolana, starając się opanować myśli i uczucia. - O tak późnej porze roku chyba nie przychodzą wiadomości z Ameryki, prawda? Rzuciła okiem ku oknu; mimo zasłony z czerwonego aksamitu i kolorowej koronki słychać było, jak mocno pada. - Czyżby przybył jakiś spóźniony statek? - Tak, zwiało go z kursu, z uszkodzonym głównym masztem dopłynął jednak do Brestu. Wiadomość dostarczono lądem.
- Czy zatem jedziesz do Brestu? - Nie. Zanim zdążyła zadać kolejne pytanie, ktoś cicho zaskrobał do drzwi. Otworzyła i wpuściła portiera, który nieproszony - jak zauważył Grey - przyniósł tacę z serwisem herbacianym i jedzeniem. Było tam także grubo lukrowane ciasto. Wciąż rozważał, czy powinien jej powiedzieć. Nie żartowała jednak, mówiąc o dyskrecji. Na swój sposób dochowywała tajemnicy tak samo jak on. - Chodzi o Williama - powiedział, gdy zamknęła drzwi i wróciła. *** Wiedział, że zbliża się świt, bo bolały go wszystkie kości, a kieszonkowy zegarek podzwaniał cicho. Niebo jednak tego nie potwierdzało. Londyn okrywały chmury koloru sadzy, na ulicach było ciemniej niż o północy, bo już dawno zgaszono latarnie, a ognie w kominkach wypaliły się. Był na nogach przez całą noc, musiał jednak zrobić wiele rzeczy. Powinien pójść do domu i przespać się kilka godzin, zanim złapie dyliżans do Dover, nie mógł jednak wyjechać, nie odwiedziwszy raz jeszcze Hala, po prostu by się upewnić. W oknach Argus House widać było światło; mimo zaciągniętych zasłon na mokrych kamieniach ulicy rozlewał się słaby blask. Śnieg padał obficie, ale jeszcze nie okrywał ziemi bielą. Dyliżans prawdopodobnie będzie opóźniony, a jazda powolna, bo drogi na pewno są błotniste. Skoro mowa o dyliżansach... serce mu się ścisnęło na widok stojącego pod portykiem zniszczonego powozu, który, jak mu się wydawało, należał do lekarza. Drzwi natychmiast otworzył na wpół ubrany lokaj, pospiesznie wciskając nocną koszulę do spodni. Na widok Greya niespokojna twarz służącego uspokoiła się nieco. - Książę... - W nocy było gorzej, milordzie, teraz się poprawiło - przerwał mu służący. Miał na imię Arthur. Zrobił krok do tyłu i zdjął mu pelerynę z ramion, by strząsnąć śnieg. Grey kiwnął głową i ruszył ku schodom, nie czekając, aż zostanie zapowiedziany. Na półpiętrze spotkał schodzącego na dół doktora, szczupłego, siwego człowieka, o którego zawodzie świadczył przesiąknięty zapachem lekarstw płaszcz i torba w ręce. - Jak się czuje? - spytał, łapiąc lekarza za rękaw. Doktor cofnął się oburzony, dostrzegł jednak jego twarz w świetle kinkietu i widząc podobieństwo do Hala, uspokoił się nieco. - Trochę lepiej, milordzie, upuściłem mu trzy uncje krwi, więc oddycha teraz łatwiej. Grey puścił rękaw lekarza i wbiegł po schodach. Drzwi do apartamentu Hala były otwarte, wszedł więc od razu do środka, czym przestraszył pokojówkę, która wynosiła nocnik
przykryty pokrywką, a następnie bardzo delikatnie owinięty kawałkiem materiału haftowanego w duże kwiaty. Przemknął obok niej, przepraszająco skinąwszy głową, i wszedł do sypialni Hala. Hal siedział oparty o zagłówek; podparty poduszkami, wyglądał prawie jak martwy. Obok siedziała Minnie. Jej miła okrągła twarz była ściągnięta niepokojem i bezsennością. - Widzę, że nawet załatwia się pan w wielkim stylu, Wasza Książęca Mość - zauważył Grey, siadając po drugiej stronie łóżka. Hal uniósł jedną szarą powiekę i spojrzał na niego. Twarz może i wyglądała trupio, ale blade przenikliwe oko mówiło, że Hal żyje. Grey poczuł falę ulgi. - A, mówisz o tym hafcie? - odezwał się słabym, ale wyraźnym głosem. - To Dottie. Nie chciała wyjść, choć zapewniłem ją, że gdybym miał umierać, z pewnością bym na nią poczekał. - Przerwał, by ze słabym, rzężącym poświstem zaczerpnąć powietrza, potem zakaszlał i mówił dalej. - Dzięki Bogu nie przesadza z pobożnością, nie ma talentów muzycznych, ale jej żywiołowość stanowi zagrożenie dla kuchennej służby, więc Minnie kazała jej haftować, by w tym znalazła ujście dla ogromnej energii. Bardzo przypomina mamę, wiesz? - Tak mi przykro, John - powiedziała przepraszająco Minnie. - Wysłałam ją do łóżka, ale widziałam, że świeca wciąż się u niej pali. Chyba właśnie pracuje nad kapciami dla ciebie. Grey uznał, że kapcie są nieszkodliwe, bez względu na motyw, jaki wybierze. - Oby tylko nie haftowała mi kalesonów, bo haft obciera, wiesz? Hal roześmiał się, co z kolei wywołało atak kaszlu, ale również przywróciło jego twarzy odrobinę koloru. - Więc nie umierasz? - spytał Grey. - Nie - zdecydowanie oświadczył Hal. - To dobrze - powiedział Grey, uśmiechając się do brata. - Nie rób tego. Hal zamrugał, a potem, wspominając okazję, przy której dokładnie to samo powiedział do Greya, też się uśmiechnął. - Zrobię, co w mojej mocy - zapewnił go, a potem, odwracając się, serdecznym gestem położył dłoń na ręce Minnie. - Moja kochana... - Każę przysłać tu herbaty - powiedziała, wstając. - I dobre gorące śniadanie - dodała, przyjrzawszy się uważnie Greyowi. Cicho zamknęła za sobą drzwi. - O co chodzi? - Hal podciągnął się wyżej na poduszce, nie zwracając uwagi na zakrwawioną ścierkę, która owijała mu przedramię. - Masz jakieś wiadomości? - Bardzo niewiele, za to dużo niepokojących pytań.
Wiadomość o tym, że Henry dostał się do niewoli, dołączono do listu zaadresowanego do Johna, a list wysłał jeden z jego agentów działających w świecie wywiadu. Zawierał on odpowiedź na pytania dotyczące znanych francuskich powiązań niejakiego Percivala Beauchampa. Nie chciał rozmawiać o tym z Halem, póki nie spotka się z Nessie, zresztą Hal wcześniej nie był w stanie prowadzić takiej dyskusji. - Nie wiadomo, co łączy Beauchampa z Vergennes’em - wymienił nazwisko francuskiego ministra spraw zagranicznych. - Natomiast często widywano go w towarzystwie Beaumarchais’go. Ta wiadomość wywołała kolejny atak kaszlu. - Toż to nic dziwnego - zauważył Hal chrapliwie, gdy już mógł przemówić. Niewątpliwie łączy ich zainteresowanie łowiectwem. - Była to uszczypliwa uwaga, ponieważ Percy nienawidził krwawych sportów, Beaumarchais zaś miał tytuł naczelnego łowczego, przyznany mu kilka lat temu przez nieżyjącego już króla. - Oraz - mówił dalej Grey, nie zwracając uwagi na wkręt brata - niejakiego Silasa Deane'a. Hal zmarszczył czoło. - A któż to taki? - To amerykański kupiec. Reprezentuje w Paryżu Kongres Amerykański, kręci się wokół Beaumarchais’go. Co więcej, rozmawia z Vergennes’em. - Ach tak. - Hal machnął ręką. - Coś mi się obiło o uszy. - Czy słyszałeś kiedyś o firmie pod nazwą Rodrigue Hortalez et Cie? - Nie, brzmi z hiszpańska. - Albo z portugalska. Informator przekazał mi tylko nazwę i plotkę, że Beaumarchais’go coś z nią łączy. Hal mruknął i opadł na poduszki. - Beaumarchais wtyka nos w bardzo wiele spraw. Robi zegarki, na litość boską, jakby mogło być coś gorszego niż pisanie sztuk. Czy Beauchamp ma coś wspólnego z tym towarzystwem? - Nie wiadomo. Na razie to tylko luźne skojarzenie, nic więcej. Poprosiłem o wszystko, co można było znaleźć, a co miało cokolwiek - to znaczy, cokolwiek powszechnie nieznanego - wspólnego z Beauchampem albo Amerykanami. I dostałem właśnie to. Szczupłe palce Hala skubały niecierpliwie przykrycie. - Czy twój informator wie, czym zajmuje się ta hiszpańska firma? - Handlem, a czymże by - odpowiedział ironicznie Grey, a Hal parsknął.
- Gdyby byli także bankierami, to sądzę, że mógłbyś coś znaleźć. - Mógłbym, ale nie ma innego sposobu, żeby to znaleźć, niż pojechać tam osobiście i wsadzić tu i tam ostry kij. Zamierzam - rzucił okiem na stojący na gzymsie kominka zegar za jakieś trzy godziny znaleźć się w dyliżansie do Dover. - Aha. Głos Hala nie zdradzał niczego, ale Grey doskonale znał brata. - Wrócę z Francji najpóźniej pod koniec marca - obiecał i dodał: - Będę na pokładzie pierwszego statku, który w nowym roku wypłynie do kolonii, i przywiozę Henry’ego. Żywego lub martwego. Żaden nie wypowiedział tych słów głośno. Nie trzeba było. - Będę czekał - powiedział w końcu cicho Hal. Grey przykrył dłonią rękę brata, który natychmiast złapał go za palce. Hal wyglądał co prawda na słabego, ale jego uścisk był zdecydowany i silny. Siedzieli tak w milczeniu, trzymając się za ręce, aż otworzyły się drzwi i pojawił się w nich ubrany już Arthur, niosąc tacę wielkości stolika karcianego, zastawioną bekonem, kiełbaskami, cynaderkami, śledziami, jajecznicą, smażonymi grzybami i pomidorami, grzankami, dżemem, marmoladą, wielkim dzbankiem parującej herbaty, miseczkami z cukrem i mlekiem, a także przykrytym daniem, które ustawił przed Halem. Okazało się, że jest to talerz wypełniony jakąś obrzydliwą, rzadką kaszą. Arthur ukłonił się i wyszedł. Grey pomyślał przelotnie, czy to on chadzał w czwartki do domu Nessie. Gdy zwrócił się znów ku bratu, ten częstował się hojnie cynaderkami przeznaczonymi dla Greya. - Czy nie powinieneś raczej jeść tej kaszy? - Nie mów, że ty też chcesz wpędzić mnie do grobu. - Hal zamknął oczy z zachwytu, gryząc. - Jak, u diabła, mam dojść do siebie, skoro karmią mnie tylko kaszą i owsianką? Nadział na widelec kolejną cynadrę. - Sądzisz, że to rzeczywiście było serce? - spytał Grey. Hal pokręcił głową. - Nie wydaje mi się - powiedział obojętnie. - Wsłuchiwałem się w nie, wiesz, po pierwszym ataku. Biło tak jak zwykle - przerwał i uderzył się lekko w pierś. Widelec zawisł w powietrzu. - To nie boli, a przecież chyba powinno. Grey wzruszył ramionami. - Więc co to był za atak? Hal przełknął resztę cynaderki i sięgnął po posmarowaną masłem grzankę, równocześnie przysuwając sobie marmoladę.
- Nie mogłem oddychać - powiedział obojętnie - i zrobiłem się siny. - Aha, i co dalej? - Teraz czuję się całkiem dobrze - stwierdził z pewnym zdziwieniem. - Naprawdę? - uśmiechnął się Grey. Przez chwilę się wahał, ale ostatecznie wyjeżdżał za granicę, a coś nieoczekiwanego nie tylko mogło się zdarzyć, ale, co więcej, często naprawdę się zdarzało. Lepiej więc nie zostawiać tej sprawy niezałatwionej - na wypadek gdyby któremuś z nich coś się stało, nim się znów spotkają. - A zatem jeśli jesteś pewien, że drobniejszy szok nie wyśle cię na tamten świat, pozwól, że ci coś powiem. Wiadomość na temat tendresse istniejącej między Dottie a Williamem sprawiła, że Hal zamrugał i na chwilę przestał jeść. Po krótkim zastanowieniu kiwnął jednak głową i wrócił do grzanki. - W porządku - powiedział. - W porządku? - powtórzył Grey. - Nie masz żadnych zastrzeżeń? - Nie spodobałoby ci się, gdybym miał, prawda? - Jeśli oczekujesz, że uwierzę, że wzgląd na moje uczucia w jakikolwiek sposób wpłynąłby na twoje czyny, to chyba choroba musiała ci się rzucić na mózg. Hal roześmiał się i wypił herbatę. - Nie - powiedział, odstawiając pustą filiżankę - to nie o to chodzi. Po prostu - oparł się o poduszki, złożył ręce na lekko wystającym brzuchu i spojrzał wprost na Greya - ja mogę umrzeć. Nie zamierzam i nie sądzę, by tak się stało, ale wszystko jest możliwe. Byłoby mi łatwiej, gdybym wiedział, że jest związana z mężczyzną, który będzie ją chronić i dbać o nią. - Pochlebia mi, że myślisz, iż William taki jest - powiedział sucho Grey, choć w rzeczywistości słowa Hala sprawiły mu ogromną przyjemność. - Oczywiście - oznajmił rzeczowo Hal - przecież jest twoim synem. Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk dzwonu. - O, wesołych świąt - przypomniał sobie Grey. Hal wyglądał na zdziwionego, ale uśmiechnął się. - Tobie też. *** Wyruszając do Dover, Grey wciąż był pełen bożonarodzeniowych uczuć - dosłownie, bo kieszenie płaszcza miał wypchane słodyczami i drobnymi upominkami. Pod pachą niósł paczkę zawierającą niesławne kapcie, bogato zdobione nenufarami i zielonymi żabami. Gdy Dottie mu je dawała, uścisnął ją i szepnął jej do ucha, że wszystko załatwione. Ucałowała go z takim wigorem, że wciąż czuł jej wargi na policzku. Potarł go teraz w zamyśleniu. Musi
natychmiast napisać do Williama - choć w gruncie rzeczy nie ma pośpiechu, ponieważ list i tak nie wyruszy wcześniej niż on. Poważnie traktował to, co powiedział Halowi - gdy tylko na wiosnę wypłynie pierwszy statek, on będzie na jego pokładzie. Miał tylko nadzieję, że zdąży na czas. I nie tylko ze względu na Henry'ego. Drogi były tak złe, jak się spodziewał, a prom do Calais jeszcze gorszy. Nie zwracał jednak uwagi na zimno i niewygodę podróży; jego niepokój o Hala trochę złagodniał, więc mógł spokojnie przemyśleć to, co powiedziała mu Nessie - informacje, które zamierzał przekazać Halowi, ale w końcu tego nie zrobił. Nie chciał obarczać brata kłopotami, by nie utrudniało mu to powrotu do zdrowia. - Twój Francuz tu nie przychodził - powiedziała Nessie, zlizując cukier z palców - ale ilekroć jest w mieście, regularnie chodzi do Jacksona. Teraz go jednak nie ma, podobno wrócił do Francji. - Do Jacksona? - powtórzył w zamyśleniu. Sam nie chodził do domów rozpusty pomijając Nessie - ale oczywiście słyszał o domu Jacksona i parę razy był tam z przyjaciółmi. Wystawny dom oferował na parterze muzykę, na pierwszym piętrze - hazard, a wyżej bardziej prywatne rozrywki. Miał wielkie wzięcie u oficerów średniego szczebla. Nie było to jednak miejsce, które zaspokajałoby dość szczególne gusta Percy'ego Beauchampa, tego był pewien. - Rozumiem - powiedział spokojnie, pijąc herbatę, ale czując, jak serce mu wali. - A czy kiedykolwiek zetknęłaś się z oficerem nazwiskiem Randall-Isaacs? - Tej części listu właśnie nie zrelacjonował Halowi. Denys Randall-Isaacs był oficerem, którego widywano w towarzystwie Beauchampa, i we Francji, i w Londynie. Tak powiedział jego informator, a nazwisko to przebiło serce Greya jak sopel lodu. Może to przypadek, że człowiek znany ze związku z Percym Beauchampem wziął Williama na wyprawę wywiadowczą do Quebecu, ale lord John był przekonany, że tak nie jest. Na nazwisko Randall-Isaacs Nessie gwałtownie uniosła głowę, jak pies, który słyszy, że coś szeleści w krzakach. - Tak - odrzekła powoli. Na jej dolnej wardze zostały odrobinki cukru. Chciałby je zetrzeć i w innych okolicznościach zrobiłby to. - A raczej słyszałam o nim. Podobno jest Żydem. - Żydem? - To go zaskoczyło. - Na pewno nie. - Żyd nie mógłby kupić stanowiska w wojsku ani w marynarce, podobnie jak katolik. Nessie uniosła ciemne brwi.
- Może nie chce, żeby ktoś wiedział. - Oblizała wargi, jak kot, z resztek cukru. - Ale jeśli tak, to powinien się trzymać z dala od burdeli, tyle tylko ci powiem. - Roześmiała się serdecznie, potem spoważniała, zebrała ciaśniej szlafrok i wpatrywała się w niego. - On też ma coś wspólnego z twoim chłopakiem. Ten Francuz. Dziewczyna od Jacksona opowiedziała mi o pewnym gościu, Żydzie, że była zaszokowana, gdy zdjął spodnie. Mówiła, że nie zgodziłaby się, tylko że był z nim przyjaciel Francuz, który chciał się przyglądać, i kiedy on, to znaczy Francuz, zobaczył, że ona się brzydzi, zaproponował jej podwójną stawkę, więc się zgodziła. Powiedziała, że w gruncie rzeczy - uśmiechnęła się lubieżnie, wysuwając koniec języka - było to milsze niż z niektórymi innymi. Milsze niż z niektórymi innymi - mruknął do siebie nieprzytomnie, ledwo zauważywszy czujne spojrzenie, jakie rzucił mu jedyny pasażer promu, który również został na pokładzie. Cholera jasna. Nad Kanałem śnieg padał gęsto i siekł niemal poziomo, wyjący wiatr zmieniał kierunek, a statek skakał na falach. Drugi pasażer wzdrygnął się i zszedł na dół, Grey zaś został, wyjadając palcami ze słoika brzoskwinię w brandy i wpatrując się niewidzącym wzrokiem w zbliżające się wybrzeże Francji, dostrzegalne tylko w przebłyskach między jedną a drugą chmurą. *** 24 grudnia 1776 Quebec Drogi Papo! Piszę do Papy z klasztoru. Nie takiego, wyjaśniam pospiesznie, jak w Covent Garden, ale z prawdziwego rzymskiego klasztoru prowadzonego przez siostry urszulanki. Obaj z kapitanem Randallem-Isaacsem przybyliśmy do cytadeli pod koniec października, zamierzając odwiedzić sir Guya i usłyszeć, jaka jest jego opinia na temat miejscowych sympatii wobec amerykańskiej rebelii. Powiedziano nam jednak, że sir Guy wymaszerował do Fort Saint-Jean, by osobiście zająć się tam wybuchem tejże rebelii doszło tam do bitwy morskiej (tak chyba muszę to nazwać) na jeziorze Champlain, wąskim akwenie połączonym z jeziorem George, które może Ojciec pamięta z czasów własnego tu pobytu. Opowiadałem się za tym, by dołączyć do sir Guya, ale kapitan Randall-Isaacs był niechętny ze względu na odległość i porę roku. W rzeczywistości jego osąd okazał się słuszny, bo następnego dnia zaczął padać marznący deszcz, po którym przyszła wyjąca śnieżyca, tak gwałtowna, że niebo pociemniało i nie było sposobu odróżnić dnia od nocy. W ciągu paru
godzin świat pokrył się śniegiem i lodem. Przyznaję, że na widok tej demonstracji przyrody rozczarowanie z powodu niemożności dołączenia do sir Guya zdecydowanie osłabło. Tak czy inaczej, bylibyśmy tam za późno, ponieważ do potyczki doszło wcześniej, pierwszego października. Usłyszeliśmy o jej szczegółach dopiero w połowie listopada, gdy do cytadeli przybyło kilku heskich oficerów, z pułku barona von Riedesela. Prawdopodobnie przed otrzymaniem tego listu uzyskał już Papa bardziej oficjalne i bezpośrednie relacje na jej temat. Być może jednak w oficjalnych wersjach pominięto jakieś interesujące szczegóły. Ponadto, szczerze mówiąc, ułożenie tej relacji to jedyne zajęcie, któremu w tej chwili mogę się oddać, ponieważ odrzuciłem uprzejme zaproszenie matki przełożonej na mszę bożonarodzeniową odprawianą dziś o północy (dzwony miejscowych kościołów odzywają się co kwadrans, wyznaczając czas w dzień i w noc. Kaplica klasztorna leży tuż za ścianą zajazdu, na którego najwyższym piętrze się zatrzymałem, a dzwon znajduje się może dwadzieścia stóp od mojej głowy, gdy leżę w łóżku. Mogę więc poinformować Papę dokładnie, że obecnie jest godzina dziewiąta piętnaście wieczór). A zatem, jeśli idzie o szczegóły, sir Guya niepokoiła podjęta przed rokiem próba inwazji na Quebec, mimo że się nie powiodła. Postanowił zatem zwiększyć kontrolę nad górnym Hudsonem, ponieważ tylko tą drogą mogły nadejść dalsze kłopoty. Podróż lądem jest bowiem tak trudna, że podejmują ją tylko najbardziej zdeterminowani (mam mały słoik spirytusu, który zamierzam Papie sprezentować, a w nim znajduje się mucha końska długości niemal dwóch cali, a także kilka bardzo dużych kleszczy, usuniętych z mojej osoby przy użyciu miodu, który jeśli nałoży się go sporo, dusi je, tak że uwalniają kleszcze). Choć atak podjęty zeszłej zimy nie odniósł sukcesu, ludzie pułkownika Arnolda postanowili uniemożliwić sir Guyowi dostęp do jezior. W tym celu, wycofując się, zatopili lub spalili wszystkie statki w Fort Saint-Jean. Spalili także tartak i sam fort. Sir Guy zamówił zatem składane statki z Anglii (żałuję, że ich nie widziałem), a gdy przybyło ich dziesięć, pojechał do St. John, by nadzorować ich montowanie w górnej części rzeki Richelieu. Tymczasem pułkownik Arnold (który wydaje się niezwykle przedsiębiorczy, jeśli połowa tego, co o nim słyszę, jest prawdą) w szaleńczym tempie budował własną flotę, składającą się z różnych galer i długich slupów. Niezadowolony ze składanych łodzi sir Guy sprowadził także „Indefatigable”, fregatę o wyporności jakichś stu osiemdziesięciu ton (moi informatorzy spierają się o liczbę dział, które się na niej znajdują; po drugiej butelce klasztornego claretu - zakonnice same go produkują, a sądząc po odcieniu nosa księdza, całkiem sporo konsumuje się na miejscu - doszli do porozumienia, że było ich „cholernie dużo”. To dopuszcza pewną granicę błędu). Fregatę
rozebrano na części, przewieziono na rzekę i tu złożono z powrotem. Pułkownik Arnold najwyraźniej uznał, że dłuższe czekanie oznaczałoby dla niego utratę przewagi czy inicjatywy, jaką dysponuje, tak więc trzydziestego września wypłynął z kryjówki na wyspie Valcour. Podobno dysponował piętnastoma łodziami wobec dwudziestu pięciu sir Guya. Wszystkie one były pospiesznie zbudowane, nie nadawały się do użytku, a obsługiwali je ludzie z lądu, którzy nie odróżniali kompasu od kompresu. Oto amerykańska marynarka w całej swej chwale! Nie powinienem jednak za bardzo się śmiać. Im więcej słyszę o pułkowniku Arnoldzie (a słyszę o nim wiele tu w Quebecu), tym bardziej myślę, że musi być dżentelmenem „czelnym i bezczelnym”, jak mawia dziadek sir George. Chciałbym go kiedyś poznać. Na zewnątrz śpiewają, mieszkańcy zbierają się w pobliskiej katedrze. Nie znam tej muzyki i jest zbyt daleko, bym rozróżnił słowa, widzę stąd jednak blask pochodni. Dzwony obwieszczają godzinę dziesiątą. (Nawiasem mówiąc, matka przełożona mówi, że Ojca zna - nazywa się soeur Immaculata. Nie powinno mnie to dziwić; powiedziałem jej, że Ojciec zna arcybiskupa Canterbury, a także papieża. Zrobiło to na niej wielkie wrażenie. Prosi więc, by Papa przekazał Jego Świątobliwości pokorne ukłony, gdy go zobaczy. Uprzejmie zaprosiła mnie na obiad i opowiedziała o zajęciu cytadeli w pięćdziesiątym dziewiątym roku, o tym, jak Papa umieścił w klasztorze szkockich górali, jak zaszokowane były siostry, widząc ich gołe nogi, i jak poprosiły o przydział płótna, by mogły uszyć im spodnie. Mój mundur wyraźnie ucierpiał w ostatnich tygodniach podróży, wciąż jednak jestem przyzwoicie okryty poniżej pasa, na szczęście. Matka przełożona niewątpliwie też przyjęła to z ulgą). Wracam do relacji z bitwy. Flota sir Guya popłynęła na południe, zamierzając zająć Crown Point, a potem Ticonderogę. Gdy jednak mijali wyspę Valcour, wypłynęły ku nim dwa statki Arnolda, ostrzeliwując ich bezczelnie; potem próbowały się wycofać, ale jeden (podobno „Royal Savage”) nie był w stanie płynąć pod wiatr i osiadł na mieliźnie. Kilka brytyjskich kanonierek otoczyło go i wzięło do niewoli kilku ludzi, musiały się jednak wycofać pod ciężkim ostrzałem Amerykanów, choć nie omieszkano przed wycofaniem się podpalić „Royal Savage”. W przesmyku doszło następnie do licznych manewrów, a bitwa rozgorzała około południa. „Carleton” i „Inflexible” wzięły na siebie ciężar akcji, a towarzyszyły im kanonierki. „Revenge” i „Philadelphia” Arnolda zostały poważnie uszkodzone salwami i przed
wieczorem „Philadelphia” zatonęła. „Carleton” dalej strzelał, aż udany strzał Amerykanów przerwał linę kotwiczną, na skutek czego okręt zaczął dryfować. Zaatakowano go gwałtownie, zabijając lub raniąc sporą liczbę żołnierzy, w tym kapitana, niejakiego porucznika Jamesa Dacresa (mam niejasne wrażenie, że go poznałem, być może na jakimś wieczorze tanecznym minionego sezonu), i starszych oficerów. Jeden z matów objął dowodzenie i wyprowadził okręt w bezpieczne miejsce. Podobno był to Edward Pellew, a tego niewątpliwie parę razy spotkałem w Boodles, z wujem Harrym. Wracając do wątku - kolejny szczęśliwy strzał trafił w magazyn kanonierki, która wyleciała w powietrze. Tymczasem jednak „Inflexible” wszedł do gry i ostrzelał amerykańskie statki z ciężkich dział. Tymczasem mniejsze łodzie sir Guya wysadziły na brzeg wyspy Valcour i na brzeg jeziora Indian, którzy odcięli tę drogę ucieczki. Resztki floty Arnolda musiały zatem wycofać się w dół jeziora. Ponieważ noc była mglista, udało im się prześlizgnąć obok sir Guya i schronić na wyspie Shuyler, kilka mil na południe. Jednakże następnego. dnia flota sir Guya ruszyła w pościg za nimi i zdołała ich dostrzec, ponieważ łodzie Arnolda płynęły wolniej na skutek nabierania wody, uszkodzeń i pogody - zaczął bowiem padać ulewny deszcz i wiać silny wiatr. „Washington” został zaatakowany i zmuszony do wywieszenia białej flagi. Załoga licząca ponad stu mężczyzn dostała się do niewoli. Reszta floty Arnolda zdołała jednak przedostać się do zatoki Buttonmold, gdzie, jak rozumiem, woda jest zbyt płytka, by mogły tam wpłynąć okręty sir Guya. Arnold przybił do brzegu, po czym opróżnił i spalił większość swoich statków. Niemcy mówili, że ich flagi jednak wciąż powiewały jak wyzwanie. To ich rozbawiło, ale i obudziło podziw. Pułkownik Arnold (a może powinniśmy nazywać go teraz admirałem Arnoldem) osobiście podłożył ogień pod „Congress”, czyli swój okręt flagowy, i wyruszył dalej lądem, z trudem uciekając Indianom, których wysłano, by mu przeszkodzić. Jego oddziały dotarły do Crown Point, ale nie zostały tam, a jedynie zatrzymały dość długo, by zniszczyć port przed wycofaniem się do Ticonderogi. Sir Guy nie kazał jeńcom maszerować do Quebecu, tylko wysłał ich do Ticonderogi pod flagą rozejmową, co było pięknym gestem, który obudził podziw moich informatorów. Dziesiąta trzydzieści wieczór. Czy widział Papa aurorę borealis, gdy tu był, czy też była to niewłaściwa pora roku? To bardzo niezwykły widok. Przez cały dzień padał śnieg, ale przed zachodem słońca ustał, chmury odeszły i wypogodziło się. Moje okno wychodzi na północ; w tej chwili całe niebo wypełnia niezwykłe lśnienie, fale jasnego błękitu z domieszką
zieleni, choć widziałem też czasami czerwień. Wirują one jak krople atramentu, gdy je spuścić na wodę i zamieszać. W tej chwili nie mogę słyszeć zorzy ze względu na śpiewy w kościele. Gdzieś jeszcze ktoś gra na skrzypcach bardzo słodką, przejmującą melodię. Gdy jednak widziałem to zjawisko poza miastem, w lesie, towarzyszył mu często dziwny dźwięk czy też dźwięki - czasami coś w rodzaju słabego gwizdu, jakby wiatr wiał wokół budynku, choć powietrze jest nieruchome, a czasami wysoki, syczący odgłos, chwilami przerywany trzaskami i szuraniem, jakby horda cykad zbliżała się przez suche liście, choć gdy zorza zaczyna być widoczna, wszystkie owady padły już z zimna (i dobrze; stosowaliśmy maść używaną przez miejscowych Indian, która pomagała nieco na ugryzienia much i komarów, ale nie przeszkadzała wszędobylskim karaluchom, pająkom i stonogom). Na podróż między St. John a Quebekiem mieliśmy przewodnika, człowieka mieszanej krwi (ma zupełnie niezwykłe włosy, grube i kręcone jak owcza wełna, koloru cynamonu), który nam powiedział, że zdaniem niektórych miejscowych niebo jest kopułą oddzielającą ziemię od niebios, a w tej kopule są dziury, światła aurory zaś to pochodnie z niebios, wysłane, by przeprowadzić dusze zmarłych przez te otwory. Widzę, że muszę jeszcze zakończyć moją relację, choć pozostało mi jedynie dodać, że po bitwie sir Guy wycofał się na zimową kwaterę do St. John i prawdopodobnie nie wróci do Quebecu przed wiosną. Teraz dochodzę więc do prawdziwego celu mego listu. Gdy obudziłem się wczoraj, stwierdziłem, że kapitan Randall-Isaacs zniknął w nocy, zostawiając mi tylko krótki liścik, w którym stwierdził, że ma pilne sprawy do załatwienia, że przyjemnie mu było w moim towarzystwie i że oddałem mu cenne przysługi. Oraz że mam tu pozostać albo do jego powrotu, albo do otrzymania nowych rozkazów. Śnieg jest głęboki, w każdej chwili może go napadać jeszcze więcej, więc sprawy musiały być naprawdę pilne, skoro skłoniły go do podróży. Oczywiście zaskoczyło mnie nieco tak nagłe odejście kapitana. Jestem ciekaw, co mogło stać się jego przyczyną, i niepokoję się nieco o niego, nie wydaje mi się to jednak sytuacją, która usprawiedliwiałaby zignorowanie rozkazów, więc czekam. Godzina jedenasta trzydzieści. Przerwałem na chwilę pisanie, by przyjrzeć się niebu. Światła zorzy zazwyczaj pojawiają się i znikają, teraz jednak wydaje mi się, że znikły całkowicie. Niebo jest czarne, gwiazdy jasne, ale maleńkie przez kontrast ze zgasłą jasnością zorzy. Niebo sprawia wrażenie ogromnej pustki; rzadko odczuwa się to w mieście. Mimo bicia dzwonów, ognisk na rynku i śpiewów - odbywa się jakaś procesja - emanuje wielką ciszą. Zakonnice idą do kaplicy; wychyliłem się właśnie z okna i obserwuję, jak spieszą dwójkami niczym kolumna marszowa. W ciemnych habitach i pelerynach wyglądają jak
drobiny nocy wśród gwiazd pochodni (piszę od długiego czasu, niech mi więc Papa wybaczy wybryki wyczerpanego umysłu). To pierwsze Boże Narodzenie, które spędzam z dala od domu i rodziny. Pierwsze z wielu niewątpliwie. Myślę o Papie często i mam nadzieję, że dobrze się czuje i cieszy na pieczoną gęś, którą spożyje jutro z babcią i dziadkiem sir George'em. Proszę, niech im Papa przekaże wyrazy mojej miłości, tak samo jak wujowi Halowi i jego rodzinie (a szczególnie mojej Dottie). Bardzo wesołych świąt Bożego Narodzenia życzy syn William Postscriptum. Godzina druga nad ranem. Zszedłem jednak na dół i stałem w tyle kaplicy. Nabożeństwo było dość papistyczne, z wielką ilością kadzidła. Odmówiłem jednak modlitwę za matkę Genevę i mamę Isobel. Gdy wyszedłem z kaplicy, okazało się, że światła wróciły. Teraz są niebieskie.
25. Na głębinie 15 maja 1777 Moi Drodzy! Nienawidzę statków! Nie znoszę ich każdą cząstką mojego ciała. Tymczasem znowu znajduję się na przerażającej głębinie, na pokładzie statku o nazwie „Spokojna Cyraneczka”, tak absurdalnej, że możecie na tej podstawie ocenić wisielczy humor jej kapitana. Ten dżentelmen, szmugler mieszanej rasy o złowieszczym wyglądzie i niewybrednym zmyśle humoru, z nieruchomą twarzą poinformował mnie, iż nazywa się Trustworthy4 Roberts. Jamie przerwał pisanie, by zamoczyć pióro i rzucić okiem na oddalające się wybrzeże Karoliny Północnej, a widząc, jak niepokojąco unosi się ono i opada, pospiesznie wbił wzrok w kartkę przypiętą do trzymanej na kolanach deski, by nie odfrunęła porwana wiatrem wypełniającym żagle nad jego głową. „Jesteśmy zdrowi” - napisał powoli. Pomijając oczywiście chorobę morską, ale nad tym 4
Trustworthy (ang. ) - wiarygodny, godzien zaufania.
nie zamierzał się rozwodzić. Zastanowił się natomiast, czy powinien opowiedzieć im o Fergusie. - Dobrze się czujesz? Uniósł wzrok i zobaczył, że Claire pochyla się nad nim z wyrazem intensywnej, ale ostrożnej ciekawości, przeznaczonym dla ludzi, którzy w każdej chwili mogą zwymiotować, zalać się krwią lub umrzeć. Zrobił już pierwsze i drugie; drugie - gdy przypadkowo przekłuła niewielkie naczynie krwionośne na głowie, gdy umieszczała tam igły akupunktury. Miał jednak nadzieję, że nie dostrzega żadnych oznak zbliżającej się śmierci. - Całkiem nieźle. - Nie chciał nawet myśleć o żołądku, bojąc się, by go nie zachęcić. Zmienił temat, by uniknąć dalszych dyskusji. - Czy powinienem napisać do Brianny i Rogera Maca o Fergusie? - A ile masz atramentu? - spytała Claire, uśmiechając się. - Tak, oczywiście, powinieneś. Będą zainteresowani. Ponadto da ci to zajęcie - dodała, przyglądając mu się zmrużonymi oczyma. - Wciąż jesteś trochę zielony. - Wielkie dzięki! Roześmiała się z niefrasobliwością dobrego marynarza, pocałowała go w czubek głowy, omijając cztery igły wystające mu z czoła, i podeszła do burty, by patrzeć, jak ląd znika im z oczu. Wolał uniknąć tego przygnębiającego widoku, wrócił więc do listu. Fergus i jego rodzina również dobrze się czują. Muszę ci jednak opowiedzieć o dziwnym przypadku: pewien człowiek, który przedstawia się jako monsieur Beauchamp... Niemal całą stronę zajął mu opis Beauchampa i jego niezrozumiałego zainteresowania. Spojrzał na Claire, zastanawiając się, czy powinien wspomnieć o możliwości, że Beauchamp jest jakoś związany z jej rodziną, stwierdził jednak, że tego nie zrobi. Jego córka z pewnością zna nazwisko panieńskie matki i od razu zwróci na nie uwagę. Nie dysponował żadnymi przydatnymi informacjami, które mógłby dodać, a ręka zaczynała go już boleć. Claire wciąż stała przy burcie z rozmarzonym wyrazem twarzy, dla równowagi przytrzymując się jedną dłonią. Włosy związała wstążką, ale wiatr wyciągnął kilka kosmyków, rozwiewał teraz jej włosy, spódnicę i szal. Materiał jej sukni przywarł do wciąż bardzo pięknych piersi. Jamie pomyślał, że wygląda jak figura dziobowa statku, pełna wdzięku i siły; duch opiekuńczy chroniący przed niebezpieczeństwem głębin. Ta myśl przyniosła mu ukojenie, wrócił więc do pisania z lżejszym sercem, choć miał teraz do
przekazania dość niepokojące wiadomości. Fergus postanowił nie rozmawiać z panem Beauchampem, co uznałem za mądre, sądziliśmy więc, że jest to koniec sprawy. Gdy jednak byliśmy w Wilmington, zszedłem pewnego wieczora do doków, by spotkać się z panem DeLancey’em Hallem, naszym kontaktem z kapitanem Robertsem. Na skutek obecności angielskiego okrętu wojennego w porcie ustalono, że powinniśmy udać się dyskretnie na pokład rybackiego keczu pana Halla, którym wypłyniemy poza port, a tam spotkamy się ze „Spokojną Cyraneczką”, ponieważ kapitan Roberts nie lubił znajdować się w pobliżu okrętów Marynarki Brytyjskiej (to obecnie dość powszechne odczucie wśród kapitanów statków prywatnych i handlowych, ponieważ większość z nich przewozi kontrabandę, a także dlatego, że marynarka chciwie łapie członków załogi tych statków; są oni regularnie porywani - mówi się o tym „wcielani” - i w gruncie rzeczy dostają się na resztę życia do niewoli, chyba że chcą zaryzykować szubienicę za dezercję). Zabrałem ze sobą nieco bagażu, zamierzając pod tym pretekstem przyjrzeć się bliżej i keczowi, i panu Hallowi, zanim powierzymy im nasze życie. Łodzi jednak nie było w porcie i pan Hall nie pojawił się przez pewien czas, zacząłem się więc niepokoić, czy nie pomyliłem czegoś w jego instrukcjach albo czy nie wpadł w ręce Marynarki Jego Królewskiej Mości bądź jakiegoś innego pirata czy kapra. Czekałem, aż zapadła ciemność, i zamierzałem już wrócić do zajazdu, gdy zobaczyłem, że do portu wpływa niewielka łódź z niebieską latarnią zawieszoną na rufie. Był to sygnał pana Halla, łódź zaś okazała się jego keczem. Pomogłem mu ją przycumować do nabrzeża. Powiedział, że ma dla mnie pewne wiadomości, udaliśmy się więc do miejscowej tawerny, gdzie oznajmił, że poprzedniego dnia był w New Bern, gdzie panuje niepokój na skutek napadu na drukarza, pana Frasera. Według jego opowieści, Fergus jechał z dostawą i właśnie zsiadł z ciągniętego przez muły wozu, gdy ktoś skoczył na niego od tyłu i naciągnął mu worek na głowę, a ktoś inny w tym samym czasie próbował pochwycić go za ręce, zapewne zamierzając je związać. Fergus oczywiście dość energicznie opierał się tym próbom. Według opowieści pana Halla udało mu się zranić jednego napastnika hakiem, a domniemanie to potwierdzała pewna ilość krwi. Zraniony mężczyzna odskoczył z wrzaskiem i głośnymi przekleństwami (chciałbym wiedzieć, jak brzmiały te przekleństwa, mógłbym wtedy określić, czy był on Francuzem, czy Anglikiem, ale pan Hall nie posiadał tej informacji); wtedy zaś Clarence, którego zapewne pamiętasz, podniecił się i najwyraźniej ugryzł drugiego przeciwnika, ponieważ ten wraz z Fergusem
upadł na niego podczas walki. Ta interwencja zniechęciła drugiego mężczyznę, ale pierwszy wrócił do walki. Fergus - wciąż nic nie widząc przez worek, ale wrzeszcząc o pomoc - szarpał się z nim i raz jeszcze trafił hakiem. Niektóre doniesienia, według pana Halla, mówią, że napastnik zerwał hak z nadgarstka Fergusa, a inne - że Fergusowi udało się uderzyć raz jeszcze, ale hak zaplątał się w ubranie napastnika i został zerwany z jego ręki podczas walki. Tak czy owak ludzie w karczmie Thompsona usłyszeli hałas i wybiegli, wtedy zaś napastnicy uciekli, zostawiając Fergusa nieco posiniaczonego i wzburzonego utratą haka. Poza tym jednak nie wyrządzili mu krzywdy, za co należy podziękować Bogu i świętemu Dyzmie (który jest szczególnym patronem Fergusa). Zadawałem panu Hallowi możliwie szczegółowe pytania, ale niewiele więcej się dowiedziałem. Powiedział, że opinia publiczna podzieliła się: część mówi, że była to próba deportacji i że za atak należy winić Synów Wolności; natomiast członkowie Synów Wolności z oburzeniem odrzucili to oskarżenie, twierdząc, że to robota lojalistów, którym nie spodobało się, iż Fergus wydrukował szczególnie podburzające przemówienie Patricka Henry'ego, i że porwanie to miało stanowić wstęp do wytarzania w smole i pierzu. Najwyraźniej Fergusowi tak dobrze udaje się unikać objawów stronniczości w dzisiejszym konflikcie, że obie strony mogły się obrazić i postanowić go odsunąć. To wszystko oczywiście jest możliwe. Pamiętając jednak o obecności i zachowaniu monsieur Beauchampa, sądzę, że bardziej prawdopodobne jest trzecie wyjaśnienie: Fergus nie życzył sobie z nim rozmawiać, nie było jednak trudno dowiedzieć się, że mimo nazwiska i szkockiej żony Fergus jest Francuzem. Niewątpliwie wie o tym większość mieszkańców New Bern i ktoś mógł to łatwo panu Beauchampowi powiedzieć. Przyznaję, że nie wiem, dlaczego pan Beauchamp chciałby porwać Fergusa, zamiast po prostu przyjść i osobiście przed nim stanąć, by spytać, czy nie jest przypadkiem osobą, której dżentelmen ów szuka. Muszę założyć, że nie chce wyrządzić Fergusowi jawnej krzywdy, bo gdyby tak było, dość łatwo byłoby zaaranżować jego śmierć, gdyż w obecnych czasach w kolonii pojawiło się wielu ludzi nieznanego pochodzenia i o bardzo złej reputacji. Zdarzenie to jest niepokojące, niewiele jednak mogę zrobić w tej sprawie. Napisałem do Fergusa list - pozornie dotyczący wytycznych do pewnego druku - z którego może wydedukować, iż zostawiłem pewną sumę u złotnika w Wilmington i w razie potrzeby może z niej skorzystać. Podczas pobytu w New Bern przedyskutowałem z nim zagrożenia jego obecnej sytuacji, nie wiedziałem jednak wówczas, jak wielkie mogą się one okazać. Zgodził się ze mną, że być może bezpieczeństwo jego rodziny zyskałoby, gdyby przeniósł się do miasta, w którym opinia publiczna wyraźniej sprzyja jego poglądom. Ten ostatni incydent
może skłonić go do podjęcia takiej decyzji, szczególnie że nie musi teraz brać pod uwagę bliskości do nas. Znów musiał przerwać pisanie, ponieważ ból promieniował przez dłoń aż powyżej nadgarstka. Wyprostował palce i stłumił jęk. Wydawało mu się, że od serdecznego palca przez przedramię aż do łokcia biegnie rozpalony drut. Bardzo niepokoił się o Fergusa i jego rodzinę. Jeśli Beauchamp próbował raz, spróbuje ponownie, ale dlaczego? Może sam fakt, że Fergus jest Francuzem, nie stanowił wystarczającego dowodu, iż jest Claudelem Fraserem, którego Beauchamp szuka - chciał więc w każdy możliwy sposób na osobności zaspokoić swoją ciekawość w tym względzie. To było możliwe, świadczyłoby jednak o wyrachowanym dążeniu do celu, które niepokoiło Jamiego bardziej, niż chciał to ujawnić w liście. Szczerze mówiąc, musiał przyznać, że pogląd, iż atak nastąpił z pobudek politycznych, stanowił wyjaśnienie prostsze i bardziej prawdopodobne niż złowieszcze zamiary monsieur Beauchampa - tyleż romantyczne, co w dużym stopniu teoretyczne. - Żyję jednak tyle lat, że mogę wyczuć coś podejrzanego, gdy na to natrafię - mruknął, wciąż masując dłoń. - Jezus Maria! - wykrzyknęła jego osobista figura dziobowa, pojawiając się nagle u jego boku wyraźnie zaniepokojona. - Twoja ręka! - Co z nią? - Spojrzał na dłoń, zły z powodu bólu. - O co chodzi? Wszystkie palce są jeszcze na miejscu. - I to koniec dobrego. Bo poza tym wygląda jak węzeł gordyjski. - Claire przyklękła obok, ujęła jego dłoń w swoje i rozpoczęła masaż tak mocny, że choć zapewne pomagał, niósł z sobą ostry ból, aż łzy napłynęły Jamiemu do oczu. Zamknął je i oddychał powoli przez zaciśnięte zęby. Karciła go, że za wiele pisze. Ostatecznie skąd ten pośpiech? - Wiele dni minie, nim dostaniemy się do Connecticut, a miesiące, nim dotrzemy do Szkocji. Mógłbyś pisać jedno zdanie dziennie, a i tak zdążyłbyś przepisać całą Księgę Psalmów. - Potrzebowałem tego - usprawiedliwił się. Mruknęła pod nosem coś obraźliwego. Dotarły do niego słowa: „Szkot” i „uparty jak muł”, postanowił jednak nie zwracać na nie uwagi. Rzeczywiście tego potrzebował. Przelanie myśli na papier pomagało mu je uporządkować, czuł więc w sumie ulgę, bo zmartwienie nie było już zamknięte w jego głowie. Ponadto - nie żeby potrzebował wymówki, myślał, mrużąc
oczy nad pochyloną głową żony - widok oddalającego się wybrzeża Karoliny Północnej obudził w nim tęsknotę za córką i Rogerem, zapragnął więc poczuć tę więź, którą dawało mu pisanie do nich listu. - Sądzicie, że się z nimi spotkacie? - spytał go Fergus tuż przed rozstaniem. - Może pojedziecie do Francji. - W wersji przedstawionej Fergusowi, Marsali i mieszkańcom Ridge Brianna i Roger Mac wyjechali do Francji, by uniknąć nadchodzącej wojny. - Nie - odpowiedział wówczas, mając nadzieję, że w jego głosie nie brzmi rozpacz. Wątpię, byśmy się spotkali jeszcze kiedykolwiek. Fergus ścisnął zdrową prawą dłonią jego przedramię. - Życie jest długie - powiedział cicho. To prawda - pomyślał. - Nikt jednak nie żyje aż tak długo. Dłoń mniej już go bolała. Masaż Claire powoli rozluźniał mu ścięgna. - Ja też za nimi tęsknię - powiedziała cicho i ucałowała jego palce. - Daj mi list, dokończę go. *** Ręka Twego ojca już więcej dzisiaj nie zniesie. Jeśli chodzi o ten statek, to poza imieniem kapitana zwróciłam uwagę na jeszcze jedną rzecz. Wcześniej zeszłam do ładowni i zobaczyłam sporo skrzyń, na których widniało nazwisko Arnold i adres New Haven, Connecticut. Powiedziałam do marynarza (który bardzo prozaicznie nazywa się John Smith, a niewątpliwie by zrównoważyć tę powszechność, ma trzy złote kolczyki w jednym uchu i dwa w drugim; powiedział mi, że każdy z nich upamiętnia fakt, iż przeżył po zatonięciu statku. Mam nadzieję, że Twój ojciec o tym nie wie), że pan Arnold musi być bardzo zamożnym kupcem. Pan Smith roześmiał się i powiedział, że w rzeczywistości pan Benedict Arnold jest pułkownikiem w Armii Kontynentalnej i bardzo dzielnym oficerem. Skrzynie natomiast mają być dostarczone do jego siostry, panny Hanny Arnold, która - podczas gdy on zajmuje się wojną - opiekuje się jego trzema małymi synami i sklepem z towarami sypkimi w Connecticut. Muszę przyznać, że na te słowa poczułam gęsią skórkę. Spotykałam już ludzi, których dalsze losy wcześniej znałam - i przynajmniej o jednej z tych osób wiedziałam, że jest skazana na zagładę. Trudno się jednak przyzwyczaić do tego uczucia. Spojrzałam na skrzynie i zaczęłam rozważać, czy powinnam napisać do panny Hanny Arnold, czy może zejść ze statku w New Haven i odwiedzić ją? Ale co właściwie mogłabym jej powiedzieć? Nasze dotychczasowe doświadczenie wskazuje, że nic nie mogę zrobić, by zmienić to, co ma się zdarzyć. Patrząc na sytuację obiektywnie, nie widzę żadnego sposobu... a jednak. A jednak!
A jednak byłam blisko tak wielu ludzi, których czyny miały wyraźny skutek, nieważne, czy wpłynęły one, czy nie na bieg historii. Jakże może być inaczej - mówi Twój ojciec. Czyny każdego wywierają jakiś wpływ na przyszłość. Oczywiście ma rację. Mimo wszystko tak bliskie spotkanie z nazwiskiem takim jak Benedict Arnold sprawia, że człowiek czuje się zupełnie zbity z tropu. Cóż, powracając okrężną drogą do pierwotnego wątku tego listu, czyli tajemniczego monsieur Beauchampa - jeśli wciąż masz papiery i książki Twojego ojca - to znaczy Franka z jego gabinetu w domu, a także wolną chwilę, mogłabyś je przejrzeć i zobaczyć, czy nie ma wśród nich starej brązowej koperty z namalowanym na niej herbem. Wydaje mi się, że jest on błękitno-złoty i że są w nim jerzyki. Może wciąż jest w tej kopercie drzewo genealogiczne rodu Beauchampów, które wiele, wiele lat temu sporządził dla mnie wuj Lamb. Możesz tam zajrzeć i zobaczyć, czy w 1777 roku nie było jakiegoś Percivala. Po prostu z ciekawości. Wiatr przybiera na sile i morze staje się niespokojne. Twój ojciec zbladł trochę i spocił się; wygląda jak przynęta dla ryb. Skończę już więc i zaprowadzę go na dół, by mógł się spokojnie wyrzygać i zdrzemnąć. Z miłością, Mama
26. Jeleń w matni Roger w zamyśleniu dmuchnął nad szyjką pustej butelki po piwie. Rozległ się niski, gardłowy jęk. Prawie. Może jednak nieco głębiej... i oczywiście nie było w tym tego głodnego dźwięku, tej nuty pomruku. Ale wysokość... Wstał i otworzył lodówkę. Znalazł to, czego szukał, za kawałkiem sera i sześcioma pudełkami margaryny, pełnymi Bóg wie czego; gotów był się założyć, że nie margaryny. W butelce zostało zaledwie kilka centymetrów szampana, pozostałość po ich uroczystym obiedzie sprzed tygodnia, gdy świętowali nową pracę Bree. Ktoś zapobiegliwie osłonił szyjkę butelki folią aluminiową, ale wino już oczywiście nie miało bąbelków. Zamierzał wylać je do zlewu, niełatwo było jednak postąpić wbrew wpajanej mu przez całe życie szkockiej oszczędności. Po krótkim wahaniu wypił resztę wprost z butelki, a gdy opuścił rękę, zobaczył Annie MacDonald, która stała z Amandą w drzwiach i patrzyła na niego szeroko otwartymi
oczyma. - No, dobrze, że pan jeszcze nie leje tego na swoje płatki śniadaniowe - powiedziała, przeciskając się obok. - Chodź, słoneczko! Hop w górę! - Podniosła Mandy i posadziła ją w krzesełku dziecięcym, po czym wyszła z kuchni, kręcąc głową nad godnym ubolewania charakterem pracodawcy. - Daj, tato - Mandy wyciągnęła rękę po butelkę, zainteresowana błyszczącą etykietką. Jak każdemu typowemu rodzicowi przez głowę przebiegła mu cała lista możliwych scenariuszy zniszczenia. Dał jej więc szklankę mleka i dmuchnął nad wygiętą szyjką butelki, co zaowocowało głębokim melodyjnym tonem. Tak, to właśnie to. F poniżej małego c. - Ście raz, tato! - Mandy była zachwycona. Czując się dość śmiesznie, dmuchnął ponownie, wywołując kaskadę chichotów. Uniósł butelkę po piwie i dmuchnął nad jej szyjką, a potem wrócił do butelki po szampanie. Dmuchając nad jedną i drugą, odtworzył coś w rodzaju dwunutowej rymowanki o „baranku Mary”. W drzwiach pojawiła się Brianna, przyciągnięta odgłosami i ekstatycznym śmiechem Mandy. W ręku trzymała jasnoniebieski plastikowy kask. - Zamierzacie założyć zespół? - spytała. - Już założyliśmy - odpowiedział i doszedłszy do wniosku, że Mandy może co najwyżej upuścić butelkę po szampanie na dywanik, podał ją jej i wyszedł z Brianną do holu, gdzie przyciągnął ją mocno do siebie i głęboko pocałował. Obite suknem drzwi kuchenne zamknęły się z cichym szumem. - Szampan na śniadanie? - spytała, przerywając pocałunek, ale zaraz wróciła do jego warg. - Potrzebowałem butelki - mruknął, smakując ją. Na śniadanie zjadła owsiankę z masłem i miodem. Miała teraz słodkie wargi, co sprawiało, że resztki szampana na brzegach jego języka smakowały gorzko. W holu było chłodno, ona jednak pod wełnianym swetrem była ciepła jak grzanka. Wsunął palce pod sweter, dotykając nagiej i miękkiej skóry na krzyżu. - Dobrego dnia ci życzę - szepnął i zwalczył chęć wsunięcia dłoni głębiej w jej dżinsy. Nie może przecież łapać za pupę nowego inspektora Zarządu Północnoszkockich Elektrowni Wodnych. - Czy po pracy przyniesiesz kask do domu? - Oczywiście. Czemu pytasz? - Pomyślałem, że mogłabyś wystąpić w nim w łóżku. - Wyjął jej kask z ręki i włożył na głowę. Kolor kasku sprawiał, że jej oczy zrobiły się granatowe. - Włóż go, a ja ci powiem, do czego mi była potrzebna butelka po szampanie.
- No, to propozycja, której nie mogę... - Granatowe oczy nagle spojrzały w bok. Roger podążył za spojrzeniem Brianny i na końcu holu zobaczył Annie - stała ze szczotką i zmiotką w ręku i wyrazem głębokiego zainteresowania na wąskiej twarzy. - Tak, no, to dobrego dnia ci życzę - powiedział raz jeszcze, pospiesznie puszczając Briannę. - Ja tobie też. - Powstrzymując śmiech, Brianna złapała go mocno za ramiona i pocałowała, a potem przemierzyła hol, mijając stojącą z szeroko otwartymi oczyma Annie, której życzyła dobrego dnia po gaelicku. W kuchni rozległ się nagły hałas. Odruchowo odwrócił się do drzwi, choć ewentualna katastrofa przyciągała mniej niż pół jego uwagi. Większą część bowiem angażowało coś, co sobie nagle uświadomił - jego żona najwyraźniej poszła do pracy bez majtek. *** Bóg jeden wie, w jaki sposób Mandy udało się cisnąć butelką po szampanie w okno. Gdy Roger wpadł do środka, stała na stole i wyciągała rękę do ostrej krawędzi zbitej szyby. - Mandy! - Złapał ją, zdjął ze stołu i równocześnie dał jej klapsa. Wydała z siebie wrzask, od którego mogły popękać bębenki w uszach, a on włożył ją sobie pod pachę i wyniósł. Annie MacDonald stała w drzwiach z otwartymi ustami. - Proszę się zająć szkłem, dobrze? - powiedział. Czuł się potwornie winny. Co mu przyszło do głowy, żeby dawać jej butelkę, nie mówiąc już o tym, że zostawił ją z nią samą? Czuł również pewną irytację wobec Annie MacDonald ostatecznie zatrudnili ją, żeby zajmowała się dziećmi. Uczciwie musiał jednak przyznać, że nim wyszedł z kuchni, powinien się był upewnić, czy Annie tam jest. Irytacja dotyczyła także Bree, która pognała do nowej pracy, zostawiając dom na jego głowie. Zdał sobie sprawę, że jego irytacja jest jedynie próbą ucieczki od poczucia winy, starał się więc zwalczyć ją, uspokajając Mandy. Mówił jej, że nie powinno się stawać na stołach, ani ciskać rzeczami po domu, ani dotykać ostrych przedmiotów. Jeśli potrzebuje się pomocy, powinno się zawołać kogoś dorosłego. Mała szansa, pomyślał, uśmiechając się w duchu. Mandy była najbardziej niezależną trzylatką, jaką kiedykolwiek widział, a to coś znaczyło, zważywszy na to, że widział przecież Jema w tym wieku. Trzeba było jednak przyznać Amandzie, że nie chowała urazy. Pięć minut po klapsie chichotała i prosiła, by pobawił się z nią lalkami. - Tatuś musi dziś rano pracować - powiedział, ale pochylił się, by mogła mu się wspiąć na ramiona. - Chodź, poszukamy Annie Mac. Ty i lalki pomożecie jej może uporządkować spiżarnię.
Zostawiwszy Mandy i Annie Mac w spiżarni pod nadzorem dość sfatygowanych lalek i brudnych pluszowych zwierzątek, wrócił do gabinetu i wyjął notatnik, w którym tak starannie zapisywał zapamiętane piosenki. Za parę dni miał umówione spotkanie z Siegfriedem MacLeodem, dyrygentem chóru u Świętego Szczepana. Zamierzał podarować mu zapis kilku mało znanych pieśni, by od początku stworzyć dobrą atmosferę. Niewykluczone, że będzie potrzebować takiego gestu; doktor Witherspoon co prawda zapewniał go, że MacLeod będzie zachwycony pomocą, szczególnie z chórem dziecięcym, ale Roger dość długo obracał się w kręgach akademickich, lożach masońskich i osiemnastowiecznych tawernach, by wiedzieć, jak funkcjonuje polityka na szczeblu lokalnym. MacLeodowi może się nie spodobać, że bez uprzedzenia narzucono mu outsidera - w pewnym sensie. Była też delikatna kwestia dyrygenta chóru, który nie może śpiewać. Roger uniósł dłoń do gardła i wyczuł węzełkowatą bliznę. Był już u dwóch specjalistów - w Bostonie i w Londynie - ale obaj powiedzieli to samo: możliwa jest operacja usunięcia części blizn w przełyku, która może poprawić mu głos. Tyle że taka operacja równie dobrze może jeszcze bardziej uszkodzić albo nawet zupełnie zniszczyć mu struny głosowe. - Operacja na strunach głosowych to delikatna sprawa - powiedział jeden z lekarzy, kręcąc głową. - Zazwyczaj nie ryzykujemy takich zabiegów, chyba że jest absolutna konieczność, na przykład rakowata narośl, deformacja wrodzona uniemożliwiająca mowę albo jakaś przyczyna zawodowa: na przykład znany śpiewak, któremu zrobiły się polipy. Wówczas pragnienie odzyskania głosu może się okazać na tyle silną motywacją, by zaryzykować zabieg; takiemu pacjentowi zazwyczaj nie grozi jednak niemota. Natomiast u pana... Kogo Bóg kocha, tego doświadcza. Przycisnął dwa palce do gardła i mruczał, czując uspokajające wibracje. Nie, zbyt dobrze pamiętał, jak to było, gdy nie mógł mówić. Wtedy był przekonany, że nigdy się nie odezwie, nie mówiąc już o śpiewie. Na wspomnienie tamtej rozpaczy pokrył się potem. Nigdy nie odezwać się do dzieci i do Bree? Nie, tego nie zaryzykuje. Doktor Witherspoon z ciekawością przyglądał się jego gardłu, ale nic nie powiedział. MacLeod może okazać się mniej taktowny. Kogo Bóg kocha, tego doświadcza... Witherspoon nie powiedział tego podczas ich rozmowy, na szczęście. Był to jednak cytat wybrany dla grupy biblijnej na ten tydzień. Ulotka, na której był wydrukowany, leżała na biurku rektora, a cechujące w tej chwili Rogera przewrażliwienie sprawiało, że wszystko odbierał jako przesłanie. - Jeśli o to chodzi, doceniam komplement - powiedział na głos - ale nie pogniewam się,
jeśli w tym tygodniu nie będę twoim wybrańcem. Powiedział to żartobliwie, ale trudno było zaprzeczyć, że pod słowami kryje się gniew i niechęć, iż raz jeszcze musi coś udowadniać. Poprzednim razem musiał to robić fizycznie; czyżby teraz musiał to robić ponownie, tym razem duchowo, w tym niepewnym i bardziej skomplikowanym świecie? Przecież był chętny, prawda? - Pytałeś. Od kiedy to nie przyjmujesz odpowiedzi „tak”? Czy czegoś tu nie rozumiem? Tak uważała Bree. Przypomniał sobie teraz ich kłótnię i aż zarumienił się ze wstydu. - Miałeś - uważałeś, że masz - powołanie - powiedziała. - Może protestanci tak tego nie nazywają, ale o to chodzi, prawda? Mówiłeś, że Bóg do ciebie przemówił. - Patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem tak przenikliwie, że miał ochotę umknąć spojrzeniem. - Sądzisz, że Bóg zmienia zdanie? - pytała dalej spokojnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. - A może sądzisz, że wówczas byłeś w błędzie? - Nie! - odpowiedział natychmiast i odruchowo. - Nie, gdy dzieje się coś takiego, to... No, kiedy to się naprawdę działo, nie miałem wątpliwości. - A teraz masz? - Mówisz takim tonem jak twoja matka, gdy stawia diagnozę - chciał zażartować, ale mu nie wyszło. Bree fizycznie przypominała ojca do tego stopnia, że rzadko widział w niej Claire, jednak spokojna bezwzględność jej pytań była wyraźnym dziedzictwem Claire Beauchamp. Tak samo jak lekkie uniesienie jednej brwi, gdy czekała na odpowiedz. - Nie wiem - odetchnął głęboko. - Wiesz. Gniew wybuchł w nim nagle. Wyszarpnął ramię spod jej ręki. - A skąd ty, u diabła, wiesz, co ja wiem?! - Jestem twoją żoną. - Sądzisz, że to daje ci prawo, by czytać w moich myślach? - Sądzę, że to daje mi prawo, by martwić się o ciebie. - No to przestań się martwić. Pogodzili się oczywiście, pocałowali - no, nawet więcej - i wybaczyli sobie. Wybaczenie, rzecz jasna, nie oznaczało zapomnienia. Czy rzeczywiście wiedział? - Tak - powiedział wyzywająco do wieży, widocznej z jego okna. - Tak, do jasnej cholery, wiem. - Problem polega jednak na tym, co z tą wiedzą zrobić. Może miał zostać duchownym, ale nie prezbiteriańskim? Niezwiązanym z konkretnym wyznaniem? Może ewangelickim, może katolickim? Ta myśl była tak niepokojąca, że musiał
wstać i pospacerować. Nie miał nic przeciwko katolikom - oczywiście poza odruchami wyniesionymi z życia protestanta w szkockich górach - ale po prostu nie widział się w tej roli. „Przeszedł na stronę Rzymu” - powiedziałaby pani Ogilvy, pani MacNeil oraz cała reszta (co, choć nie mówiono tego głośno, oznaczało to samo, co „przeszedł na stronę piekła”). Jego konwersję omawiano by wylęknionym szeptem przez lata. Na tę myśl uśmiechnął się niechętnie. A poza tym nie mógłby przecież być księdzem katolickim, mając Bree i dzieci. To go nieco uspokoiło, więc usiadł znowu. Nie, musi wierzyć, że Bóg za pośrednictwem doktora Witherspoona wskaże mu drogę przez ten szczególnie kolczasty czas w jego życiu. A jeśli tak jest, to czy to samo w sobie nie jest dowodem predestynacji? Roger jęknął, wyrzucił te myśli z głowy i zagłębił się w notatniku. Część wierszy i pieśni, które spisywał, była dobrze znana i pochodziła z jego wcześniejszego życia: tradycyjne piosenki, które śpiewał na występach. Wielu rzadkich pieśni nauczył się w osiemnastym wieku od emigrantów szkockich, podróżników, wędrownych sprzedawców i marynarzy. Niektóre znalazł w skrzyniach, które zostawił Wielebny. Garaż starego domu był nimi wypełniony, a oni zdołali sprawdzić zaledwie część z nich. To był naprawdę szczęśliwy traf, że tak szybko po powrocie trafił na skrzynkę z listami. Uniósł ku niej wzrok, czując pokusę. Nie mógł czytać listów bez Bree, to nie byłoby w porządku, ale książki... Gdy znaleźli skrzynkę, przelotnie spojrzeli na książki, ale skupili się głównie na listach, chcąc się dowiedzieć, co przydarzyło się Claire i Jamiemu. Czując się jak Jem kradnący paczkę czekoladowych ciasteczek, sięgnął po skrzynkę i ostrożnie - była bardzo ciężka - postawił ją na biurku. Wsunął dłoń pod listy. Książki były małe. Większa miała może jakieś pięć na siedem cali. W tamtych czasach, gdy papier był drogi i trudno dostępny, często drukowano takie książki. Mniejsza miała nie więcej niż cztery na pięć cali. Uśmiechnął się przelotnie, myśląc o Ianie Murrayu. Brianna opowiedziała mu, jak oburzony był jej kuzyn, gdy opisała mu papier toaletowy. Od tej pory, podcierając się, wyrzucał sobie rozrzutność. Mniejsza książeczka była pięknie oprawiona w niebieską cielęcą skórkę i miała złocone brzegi. Była to droga, piękna książka - Podstawowe zasady zdrowia - brzmiał tytuł, autor C.E.B.F. Fraser, dr med., wydanie specjalne, wydrukowane przez A. Bella, drukarza, Edynburg. Poczuł lekki dreszcz - więc pod opieką kapitana Trustworthy'ego Robertsa dotarli do Szkocji. A przynajmniej powinni byli dotrzeć - choć naukowiec w Rogerze ostrzegał, że nie jest to dowód. Zawsze istniała możliwość, że tylko rękopis jakoś trafił do Szkocji, niekoniecznie dostarczony osobiście przez autora.
Czy dotarli też tutaj? - pomyślał, rozglądając się po wiekowym wygodnym pokoju. Z łatwością mógł sobie wyobrazić Jamiego przy wielkim starym biurku pod oknem, jak przegląda papiery ze szwagrem. Jeśli kuchnia była sercem domu, a była, to ten pokój zapewne zawsze był jego mózgiem. Pod wpływem impulsu otworzył książkę - i go zatkało. Zgodnie z osiemnastowieczną modą, na stronie kontrtytułowej zamieszczono wizerunek autora: lekarza w porządnej peruce i czarnym surducie, z wysokim czarnym plastronem, znad którego patrzyła na niego pogodnie uśmiechnięta twarz teściowej. Roześmiał się głośno, co przywołało Annie Mac, która przyjrzała mu się ostrożnie, czy nie ma jakiegoś ataku, skoro śmieje się sam do siebie. Pomachał jej i nim wrócił do książki, zamknął drzwi. To niewątpliwie była ona: szeroko rozstawione oczy pod ciemnymi brwiami, wdzięczne, mocne linie policzków, skroni i szczęki. Ktoś, kto wykonał ten rysunek, nie poradził sobie z ustami, nadał im surowszy wyraz - i dobrze zresztą, bo żaden mężczyzna nie mógłby mieć takich warg jak ona. Kiedy...? Sprawdził datę druku - MDCCLXXVIII. Tysiąc siedemset siedemdziesiąt osiem. Niewiele więc czasu upłynęło od dnia, gdy widzieli się po raz ostatni. Wciąż nie wyglądała na swoje lata. Czyżby w drugiej książce miał być wizerunek Jamiego? Chwycił ją i otworzył rzeczywiście, kolejny staloryt, choć ten mniej artystyczny. Teść siedział w wysokim fotelu, włosy miał związane z tyłu, na kolanie otwartą książkę, a przez oparcie przewieszony tartan. Na drugim kolanie siedziało dziecko, któremu czytał - mała dziewczynka z ciemnymi, kręconymi włosami. Pochłonięta opowieścią, odwróciła głowę. Oczywiście artysta nie mógł wiedzieć, jak będzie wyglądać buzia Mandy. Tytuł książki brzmiał Opowieści dziadka z podtytułem Opowiadania z gór Szkocji i Karoliny, autor James Alexander Malcolm MacKenzie Fraser. Tę książkę również wydrukował A. Bell, w Edynburgu, w tym samym roku. Dedykacja brzmiała po prostu: „Moim wnukom”. Portret Claire go rozbawił, ten wzruszył go niemal do łez. Zamknął ostrożnie książkę. Mieli tyle wiary. Stworzyli, przechowali i wysłali przez lata te kruche dokumenty, wiedzeni jedynie nadzieją, że przetrwają i dotrą do rąk tych, dla których były przeznaczone; wierzyli, że Mandy tu będzie i kiedyś je przeczyta. Z trudem przełknął ślinę przez bolące gardło. Jak im się to udało? Mówi się, że wiara góry przenosi, choć jego wiara w tej chwili nie mogłaby nawet rozrzucić kretowiska. - O Boże - mruknął, nie wiedząc, czy to po prostu frustracja, czy modlitwa o pomoc. Kątem oka zauważył przez okno jakiś ruch. Podniósł głowę - to Jem wychodził przez
drzwi kuchenne. Miał zaczerwienioną twarz, opuszczone ramiona, a w ręku taszczył siatkę, w której Roger rozpoznał butelkę lemoniady, bochenek chleba i kilka innych wyglądających na jedzenie zawiniątek. Zaskoczony, przeniósł wzrok na stojący na kominku zegar, bo miał wrażenie, że kompletnie stracił rachubę czasu. Ale nie, dopiero pierwsza. - Co za... - odsunął na bok papiery, wstał i ruszył ku tylnym drzwiom, akurat w porę, by zobaczyć drobną postać Jema, w wiatrówce i dżinsach - w szkole nie wolno było nosić dżinsów - maszerującego przez łąkę. Roger łatwo by go dogonił, ale zwolnił i szedł za synem w pewnej odległości. Jem najwyraźniej nie był chory, więc prawdopodobnie coś wydarzyło się w szkole. Czy odesłano go do domu, czy też wyszedł sam? Nikt nie telefonował, ale właśnie skończyła się przerwa na obiad i jeśli Jem wykorzystał okazję, by uciec, może jeszcze nie zauważono jego nieobecności. Ze szkoły do domu było około trzech kilometrów, ale cóż to dla takiego chłopca. Jem dotarł do przełazu w niskim kamiennym murku otaczającym łąkę, przeskoczył go i zdecydowanym krokiem przecinał pastwisko, na którym pasły się owce. Dokąd zmierza? - Co nabroiłeś tym razem? - mruknął do siebie Roger. Jem był w wiejskiej szkole w Broch Mordha dopiero od paru miesięcy. Było to jego pierwsze spotkanie z dwudziestowieczną edukacją. Po powrocie Roger uczył go w domu w Bostonie, podczas gdy Bree zajmowała się Mandy, gdy wracała do zdrowia po operacji, która uratowała jej życie. Kiedy Mandy, już bezpieczna, wróciła do domu, musieli postanowić, co robić dalej. Właśnie głównie ze względu na Jema przenieśli się do Szkocji, a nie zostali w Bostonie - choć Bree i tak chciała tu osiąść. - To ich dziedzictwo - twierdziła. - Ostatecznie Jem i Mandy są Szkotami po mieczu i po kądzieli, chcę, by mogli to zachować. - I związek z dziadkiem, to nie podlegało dyskusji. Zgodził się. Zgodził się także ze względu na to, że w Szkocji Jem mniej będzie rzucał się w oczy. Mimo miesięcy spędzonych w Stanach Zjednoczonych, mimo telewizji wciąż mówił z silnie szkockim akcentem, który w bostońskiej szkole podstawowej zdecydowanie by go wyróżniał. Z drugiej strony - pomyślał Roger - Jem jest typem, który zawsze i wszędzie przyciąga uwagę. Niemniej niewątpliwie życie w Lallybroch i nauka w małej górskiej szkole bardziej przypominały to, do czego Jem przyzwyczaił się w Karolinie Północnej, choć biorąc pod uwagę wrodzony dzieciom dar przystosowania się, zapewne zupełnie dobrze zaadaptowałby się wszędzie. Jeśli zaś chodzi o jego własne możliwości w Szkocji... O tym nie mówił.
Jem dotarł na koniec pastwiska i przegonił grupę owiec, które stały mu na drodze do bramy, prowadzącej na drogę. Czarny tryk opuścił głowę i patrzył na niego groźnie, ale Jem nie przejmował się owcami - krzyknął tylko i machnął torbą. Tryk zaskoczony cofnął się; Roger uśmiechnął się na ten widok. Nie miał żadnych wątpliwości co do inteligencji Jema - to znaczy nie wątpił, że mu jej nie brakuje. Znacznie bardziej martwiło go to, jakich kłopotów mogła mu ona przysporzyć. Szkoła nie była łatwa dla nikogo, nie mówiąc już o nowej szkole, a w dodatku szkole, w której z jakiegoś powodu było się nieco innym. Roger pamiętał swoją własną szkołę w Inverness, gdzie zwracał uwagę najpierw tym, że nie miał prawdziwych rodziców, a potem tym, że był adoptowanym synem pastora. Przez kilka pierwszych nieszczęsnych tygodni dostawał szturchańce, kpiono z niego i znikał jego lunch. Potem zaczął oddawać - i choć to doprowadziło do pewnych kłopotów z nauczycielami, pozwoliło jednak rozwiązać problem. Czy Jem pobił się z kimś? Nie zauważył śladów krwi, ale może dlatego, że nie widział go z bliska. Zdziwiłby się jednak, gdyby to o to chodziło. Tydzień wcześniej doszło do pewnego incydentu. Jem zauważył dużego szczura w dziurze pod fundamentami szkoły. Następnego dnia przyniósł ze sobą kawałek sznurka. Przed pierwszą lekcją zastawił wnyki, a podczas przerwy wyszedł, by wyciągnąć swój łup, który następnie zręcznie obdarł ze skóry, ku podziwowi kolegów z klasy i przerażeniu dziewcząt. Jego nauczycielce też się to nieszczególnie podobało. Panna Glendenning pochodziła z miasta, z Aberdeen. Ponieważ jednak była to wiejska szkoła w górach, większość uczniów przychodziła tu z pobliskich większych lub mniejszych gospodarstw, ich ojcowie byli wędkarzami i myśliwymi, więc dzieci niewątpliwie rozumiały, o co chodziło ze szczurem. Dyrektor szkoły, pan Menzies, pogratulował Jemowi zręczności, powiedział jednak, by w szkole tego więcej nie robił, ale pozwolił Jemowi zachować skórę. Roger uroczyście przybił ją do drzwi schowka na narzędzia. Jem nie zadał sobie trudu, by otworzyć bramę pastwiska. Pochylił się tylko i przesunął między żerdkami, ciągnąc za sobą torbę. Czy zmierzał do głównej drogi z zamiarem jazdy autostopem? Roger przyspieszył nieco, omijając czarne odchody owiec i kolanem rozpychając gromadę pasących się jagniąt, które z oburzeniem ustępowały, becząc głośno. Nie, Jem ruszył w przeciwnym kierunku. Gdzie on, u diabła, może iść? Ścieżka biegnąca w jedną stronę do głównej drogi, w drugą stronę prowadziła absolutnie donikąd - kończyła się w miejscu, w którym zaczynały się strome, skaliste zbocza gór. I tam najwyraźniej Jem zmierzał - w góry. Skręcił ze ścieżki i zaczął się wspinać. Jego
drobna postać niemal zniknęła, przesłonięta krzakami i pochylonymi gałęziami jarzębin w dole zbocza. Najwyraźniej, zgodnie z tradycyjnym zwyczajem szkockich rozbójników, chłopiec zamierzał udać się na wrzosowisko. Właśnie myśl o szkockich rozbójnikach sprawiła, że Roger nagle wszystko zrozumiał. Jem kierował się do jaskini Dunbonneta. Po tragedii Culloden przez siedem lat mieszkał w niej Jamie Fraser. Niemal w zasięgu wzroku od swego domu, ale ukryty przed żołnierzami Cumberlanda i chroniony przez dzierżawców, którzy nigdy nie wymawiali głośno jego imienia, tylko mówili o Dunbonnecie ze względu na kolor zrobionej na drutach czapki, którą nosił, by ukryć ogniście rude włosy5. Takie same włosy lśniły teraz jak pochodnia w połowie wysokości zbocza, a potem zniknęły za skałą. Zdając sobie sprawę, że - nawet z rudymi włosami - Jem może mu się zgubić w kamienistej okolicy, Roger przyspieszył kroku. Czy powinien go zawołać? Wiedział mniej więcej, jak iść do jaskini. Brianna mu opowiedziała, ale jeszcze nigdy tam nie był. Zastanowił się, skąd Jem wie, gdzie jest jaskinia. A może nie wie i zamierza jej szukać? Nie zawołał jednak Jema, tylko sam ruszył po zboczu. Teraz zobaczył wśród zarośli wydeptaną przez jelenie wąską ścieżkę, a na niej tu i ówdzie odciśnięte w błocie ślady tenisówek. Na ten widok odprężył się trochę i zwolnił - teraz nie zgubi Jema. Na zboczu góry panował spokój, ale w gałęziach jarzębiny szumiał wiatr. W zagłębieniach wznoszącej się nad jego głową wyniosłej skały bogatą purpurą kwitł wrzos. Wiatr przyniósł jakiś zapach i Roger odwrócił się, zaciekawiony. Zobaczył kolejną czerwoną plamę - to rogacz ze wspaniałym porożem, cuchnący rują, stał na zboczu może dziesięć kroków poniżej od niego. Zamarł w miejscu, jeleń uniósł łeb, a jego szerokie czarne nozdrza jeszcze bardziej się rozszerzyły w reakcji na obcy zapach. Roger zdał sobie sprawę, że odruchowo sięgnął dłonią do pasa, gdzie niegdyś nosił nóż, i że napiął mięśnie, gotów rzucić się w dół i przeciąć jeleniowi gardło, gdy tylko myśliwy go trafi. Czuł niemal pod dłońmi twardą, porośniętą sierścią skórę, chrzęst przecinanej tchawicy i strugę ciepłej, cuchnącej krwi. Niemal widział długie żółte zęby zabarwione na zielono po ostatnim posiłku. Rogacz wydał ryk z głębi trzewi, wyzywając wszystkie jelenie w zasięgu słuchu. Przez ułamek sekundy Roger oczekiwał, że spośród jarzębin wyfrunie strzała Iana albo ciszę przerwie huk strzelby Jamiego, otrząsnął się jednak, wrócił do własnej skóry i pochyliwszy się, uniósł kamień, by nim rzucić. Jeleń go jednak usłyszał i z trzaskiem gałęzi odbiegł w suche zarośla. Roger stał nieruchomo, czując odór własnego potu. Wciąż czuł się zagubiony. Nie były to jednak góry Karoliny Północnej, a nóż, który miał w kieszeni, służył jedynie do cięcia 5
Dun (ang. ) - bury; bonnet - szkocki beret.
sznurka i otwierania butelek piwa. Serce biło mu mocno, ale ruszył znów ścieżką, próbując dopasować się do właściwego czasu i miejsca. Chyba z czasem będzie łatwiej? Wrócili już przecież ponad rok temu, a on wciąż budził się czasami w nocy, nie mając pojęcia, gdzie jest i kiedy, albo, co gorsza, przechodził przez chwilową dziurę w czasie, nawet w ciągu dnia. Dzieci, jak to dzieci, najwyraźniej nie cierpiały szczególnie z poczucia, że są... gdzie indziej. Mandy rzecz jasna była za mała i zbyt chora, by pamiętać coś ze swego życia w Karolinie Północnej albo z przejścia przez kamienie. Jem pamiętał. Ale Jem rzucił jedno spojrzenie na samochody na drodze, do której doszli w pół godziny po wyjściu z kamieni na Ocracoke, i zamarł w miejscu, a twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. - Brum - powiedział zadowolony do siebie, najwyraźniej zapominając już o męce rozdzielenia i podróży w czasie. Sam Roger ledwo był w stanie utrzymać się na nogach. Miał wrażenie, że znaczna jego część została na zawsze w kamieniach. Uprzejmy kierowca zatrzymał się i zabrał ich. Wyraził współczucie, gdy powiedzieli mu o wypadku na łodzi, i podwiózł do wioski. Stamtąd zadzwonili do Joego Abernathy'ego, na jego koszt, co rozwiązało naglące kwestie pieniędzy, ubrań, mieszkania i jedzenia. Gdy pokonywali wąską drogę, Jem siedział na kolanach Rogera, gapiąc się z otwartymi ustami, a wiatr wpadający przez otwarte okno rozwiewał mu miękkie jasnorude włosy. I nie mógł się doczekać, by to powtórzyć. Gdy tylko osiedli w Lallybroch, męczył Rogera, by siedząc na jego kolanach, mógł prowadzić mini morrisa po polnych drogach. Małe dłonie z zachwytem ściskały kierownicę. Roger uśmiechnął się pod nosem. Zapewne miał szczęście, że tym razem Jem postanowił uciec pieszo. Jeszcze parę lat, a będzie już z pewnością dość wysoki, by sięgnąć do pedałów. Chyba powinien zacząć chować kluczyki. Był już wysoko nad farmą. Zwolnił, by spojrzeć w górę. Brianna mówiła, że jaskinia znajduje się na południowym zboczu wzgórza, kilkanaście metrów nad dużym, białawym głazem, który miejscowi nazywali Spadającym Antałkiem. Nazwa wzięła się stąd, że kiedy służący Dunbonneta, niosąc piwo swemu ukrywającemu się panu, napotkał grupę brytyjskich żołnierzy i odmówił oddania im beczułki, oni ucięli mu rękę... - O Boże! - szepnął Roger. - Fergus, o Boże, Fergus! - Przed oczyma stanęła mu roześmiana twarz o delikatnych kościach, ciemne oczy wypełnione radością - gdy hakiem zastępującym mu lewą rękę unosił szarpiącą się rybę - a także drobna, okrwawiona dłoń leżąca na ścieżce. Bo to zdarzyło się tu, właśnie tu. Odwróciwszy się, zobaczył wielki głaz, milczącego świadka tej rozpaczy i przerażenia. Przeszłość nagle złapała go za gardło i zacisnęła jak pętla. Zakaszlał, starając się rozluźnić krtań - i usłyszał chrapliwy ryk innego jelenia, tuż nad nim na
zboczu, ale wciąż niewidzialnego. Rzucił się ze ścieżki w bok i rozpłaszczył o skałę. Przecież chyba jego kaszel nie zabrzmiał temu jeleniowi jak głos rywala? Nie, prawdopodobnie schodził na dół, by wyzwać tamtego, którego niedawno widział. Rzeczywiście, za chwilę wielki jeleń zszedł z góry, ostrożnie wyszukując drogę wśród wrzosów i skał. Było to piękne zwierzę, ale zdradzało już oznaki wyczerpania sezonem rui: pod grubą skórą wyraźnie rysowały się żebra, skóra na pysku zapadła się, a oczy były przekrwione z braku snu i trawiącej go żądzy. Zwierzę go dostrzegło; wielka głowa zwróciła się ku niemu i Roger zobaczył, że przekrwione oczy wpatrują się w niego bez lęku. Prawdopodobnie jego mózg nastawiony był wyłącznie na walkę i kopulację. Jeleń wyciągnął szyję i ryknął, z wysiłku wytrzeszczając oczy, aż ukazały się białka. - Słuchaj, kolego, chcesz ją, to proszę, bierz. Wycofywał się powoli, ale rogacz podążał za nim, grożąc mu opuszczonymi rogami. Zaniepokojony Roger rozłożył ramiona, zamachał i krzyknął. Zazwyczaj takie zachowanie wystarczało, by odstraszyć zwierzę, ale płowe jelenie w rui nie były normalne. Ten pochylił łeb i zaatakował. Roger odskoczył na bok i rzucił się na płask u podnóża skały. Wcisnął się możliwie najgłębiej pod skalny nawis, mając nadzieję, że tam oszalały rogacz go nie dosięgnie. Rzeczywiście, zatrzymał się kilka metrów przed nim, waląc rogami we wrzosy i dysząc płucami jak miechy. Wtedy jednak dotarło do niego wyzwanie rywala z dołu, poderwał więc głowę, a po kolejnym, dochodzącym z dołu ryku nowego rywala odwrócił się i przeskoczył przez ścieżkę. Jego szaleńczy bieg w dół zbocza znaczyły odgłosy łamiących się wrzosów i osypujących się kamieni. Roger pozbierał się i wstał. W żyłach krążyła mu czysta adrenalina. Nie zdawał sobie sprawy, że tu, na górze, bytują jelenie, bo nie traciłby czasu na rozważania o przeszłości. Musiał znaleźć Jema, zanim chłopiec natknie się na jedno z tych stworzeń. Słyszał trzask poroży i ryki dwóch rogaczy walczących o władzę nad haremem. - Jem! - krzyknął, nie bacząc, czy jego głos brzmi jak głos jelenia w rui, czy słonia. - Jem, gdzie jesteś? Odezwij się! - Tu na górze, tato - dobiegł go z wysoka trochę drżący głos Jemmy'ego. Odwrócił się więc i zobaczył, że Jem siedzi na Spadającym Antałku, przyciskając do piersi torbę. - Dobrze, zejdź już - ulga walczyła o lepsze ze zdenerwowaniem, ale wzięła górę. Wyciągnął ramiona i Jem ciężko zsunął się w nie ze skały. Roger stęknął, stawiając go na ziemi, a potem pochylił się, by podnieść torbę, która upadła na ziemię. Zobaczył, że poza chlebem i lemoniadą było tam klika jabłek, duży kawałek sera i paczka czekoladowych
ciasteczek. - Planowaliśmy trochę tu zostać, co? - spytał. Jem zarumienił się i odwrócił wzrok. Roger spojrzał w górę zbocza. - To jest tam, prawda? Jaskinia twego dziadka? - Nic nie widział. Zbocze pokrywały kamienie i wrzosy, tu i ówdzie porastały je zarośla żarnowca, a gdzieniegdzie jarzębina i olcha. - Tak, właśnie tam. - Jem wskazał zbocze. - Widzisz, tam, gdzie to pochylone drzewo czarownicy. Zauważył wyrośniętą jarzębinę, pochyloną ze starości. Nie mogła tam chyba rosnąć w czasach Jamiego? Wciąż jednak nie widział wejścia do jaskini. Z dołu nie dochodziły już odgłosy walki. Obejrzał się, czy pokonany nie idzie przypadkiem w tę stronę, ale najwyraźniej nie. - Pokaż mi - powiedział. Jem, bardzo zmieszany, odprężył się na te słowa, odwrócił się i ruszył w górę. Roger szedł tuż za nim. Nawet dla stojących tuż obok wejście do jaskini było niewidoczne, bo zasłaniało je wypiętrzenie skały i gęste krzewy żarnowca. Dopiero stanąwszy dokładnie naprzeciwko, można było zauważyć wąską szczelinę. Ze środka wydostawało się zimne powietrze i osadzało wilgoć na twarzy. Przyklęknął, by zajrzeć w głąb, widział jednak nie więcej niż na metr i nie wyglądało to zachęcająco. - Zimno by było tu spać - powiedział Roger. Zerknął na Jema i wskazał pobliski głaz. Może usiądziesz i powiesz mi, co wydarzyło się w szkole? Jem przełknął i przestąpił z nogi na nogę. - Nie. - Usiądź. - Nie podniósł głosu, ale było jasne, że oczekuje posłuchu. Jem nie usiadł, lecz nie podnosząc wzroku, oparł się o skaliste wypiętrzenie kryjące wejście do jaskini. - Dostałem pasem - mruknął, opuszczając głowę na piersi. - Tak? - Roger starał się mówić swobodnie, bez emocji. - No, to nieprzyjemne. Mnie też to się zdarzyło parę razy, jak byłem w szkole. Nie podobało mi się. - Jem podniósł głowę i szeroko otworzył oczy. - Tak, a za co? - Głównie za bójki - powiedział Roger. Zapewne nie powinien opowiadać tego chłopcu, bo to zły przykład, ale taka była prawda. A jeśli problemem Jema są właśnie bójki... - Czy właśnie to się dzisiaj wydarzyło? - Przyjrzał się Jemowi uważniej. Nie wyglądało na to, by odniósł jakieś obrażenia, ale gdy chłopiec odwrócił głowę, Roger zauważył, że coś stało się z jego uchem: było mocno czerwone, a płatek prawie fioletowy. Stłumił okrzyk grozy i spytał: -
Co się stało? - Jacky McEnroe powiedział, że jeśli się dowiesz, że dostałem pasem, to też mi przyłożysz, jak wrócę do domu - wyrzucił z siebie Jem, teraz patrząc ojcu prosto w oczy. Zrobisz to? - Nie wiem, mam nadzieję, że nie będę musiał. Raz dał Jemmy'emu po tyłku. Wtedy musiał to zrobić, i żaden z nich nie chciał powtórzyć tego doświadczenia. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął rozpalonego ucha Jema. - Powiedz mi, co się stało. Jem odetchnął głęboko, wydął policzki, ale najwyraźniej zrezygnował z dalszego oporu. - No, zaczęło się, kiedy Jimmy Glasscock powiedział, że mama, ja i Mandy będziemy się smażyć w piekle. - Tak? - Roger nie był zdziwiony. Szkoccy prezbiterianie nie zasłynęli w historii z tolerancji religijnej i w ciągu ostatnich dwustu lat niewiele się w tym względzie zmieniło. Zapewne dobre wychowanie powstrzymywało ich na ogół przed wytykaniem papistowskim znajomym, że pójdą prosto do piekła, ale większość niewątpliwie tak myślała. - Ale wiesz przecież, co w takiej sytuacji zrobić, prawda? - Jem słyszał już podobne opinie wypowiadane na Ridge, zazwyczaj ciszej, bo ostatecznie Jamie Fraser był, kim był. Rozmawiali już jednak o tym i Jem wiedział, jak reagować na takie odzywki. - Och, tak. - Jem wzruszył ramionami i znów wbił wzrok w swoje buty. - Mam powiedzieć po prostu: świetnie, to się tam spotkamy. I tak zrobiłem. - I co? Głębokie westchnienie. - Powiedziałem to w gàidhlig. Roger podrapał się za uchem, zdziwiony. Język gàidhlig w szkockich górach zanikał, ale był jeszcze na tyle powszechny, że można go było czasem usłyszeć w pubie czy na poczcie. Niewątpliwie co najmniej kilku kolegów Jema znało ten język od dziadków. Ale nawet jeśli nie rozumieli, co powiedział... - I co? - powtórzył. - I panna Glendenning złapała mnie za ucho i chciała mi je oderwać. - Jemowi krew napłynęła do twarzy na to wspomnienie. - Szarpała mną, tato. - Za ucho? - Roger czuł, że jemu też policzki czerwienieją. - Tak. - Jemowi napłynęły do oczu łzy upokorzenia i złości, otarł je jednak rękawem i uderzył pięścią w nogę. - Powiedziała: „my - tak - nie - mówimy! - My mówimy po angielsku!”. - Głosem o kilka oktaw wyższym niż głos panny Glendenning Jem powtórzył jej
słowa w taki sposób, że Roger doskonale potrafił ją sobie wyobrazić. - A potem uderzyła cię pasem? - spytał Roger niedowierzająco. Jem pokręcił głową i wytarł nos rękawem. - Zrobił to pan Menzies. - Co takiego?! Dlaczego? Masz. - Wyjął z kieszeni pogniecioną jednorazową chusteczkę, podał Jemowi i czekał, aż chłopiec wydmucha nos. - No... już byłem zły na Jimmy'ego, a kiedy ona mnie tak złapała, to naprawdę mocno zabolało, no i straciłem panowanie nad sobą. - Jem rzucił Rogerowi spojrzenie pełne świętego oburzenia, którym tak przypominał dziadka, że Roger omal się nie uśmiechnął, choć sytuacja nie była do śmiechu. - I coś jej powiedziałeś? - Tak. - Jem opuścił wzrok i czubkiem tenisówki kopał piasek. - Panna Glendenning nic nie rozumie w gàidhlig, ale pan Menzies tak. Pan Menzies, zaintrygowany krzykami, wyszedł na boisko i akurat usłyszał, jak Jem prezentuje pannie Glendenning zestaw najbarwniejszych przekleństw swego dziadka w gàidhlig, i to możliwie najgłośniej. - Kazał mi się pochylić nad krzesłem i walnął mnie porządnie trzy razy, a potem wysłał do szatni, żebym tam został do końca lekcji. - Ale ty nie zostałeś? Jem potrząsnął głową, aż rude włosy fruwały na wietrze. Roger schylił się i podniósł torbę, walcząc z oburzeniem, zdenerwowaniem, śmiechem i głębokim współczuciem. Po chwili jednak postanowił okazać trochę współczucia. - Więc co, uciekałeś z domu? - Nie. - Jem spojrzał na niego zaskoczony. - Nie chciałem tylko iść jutro do szkoły, żeby Jimmy się ze mnie śmiał, więc pomyślałem, że zostanę tu do weekendu, a może do poniedziałku, a tymczasem wszystko się jakoś ułoży. Na przykład panna Glendenning umrze - dodał z nadzieją w głosie. - A może twoja mama i ja będziemy tak zmartwieni, że gdy zejdziesz, uda ci się nie dostać lania? Błękitne oczy Jema otworzyły się szeroko ze zdumienia. - Och, nie! Mama by mi porządnie przyłożyła, gdybym po prostu odszedł bez słowa. Zostawiłem na łóżku kartkę. Napisałem, że zamierzam zostać na dworze przez parę dni wyjaśnił rzeczowo, a potem ściągnął ramiona i wyprostował się, wzdychając. - Czy możemy mieć już to za sobą i wrócić do domu? - spytał tylko lekko drżącym głosem. - Jestem głodny.
- Nie zamierzam spuścić ci lania - zapewnił go Roger, wyciągnął rękę i przyciągnął Jema do siebie. - Chodź, synu. Na te słowa Jema opuściła dzielność i padł Rogerowi w ramiona, płacząc z ulgi, ale pozwalając się pocieszyć. Tulił się do ramienia ojca jak szczeniak, wierząc, że tata wszystko naprawi. I tata naprawi - obiecał Roger w duchu. Nawet gdyby miał udusić pannę Glendenning gołymi rękoma. - Dlaczego mówienie w gàidhlig jest złe, tato? - mruknął Jem, zmęczony przeżyciami. Nie chciałem zrobić nic złego. - To nie jest złe - szepnął Roger, głaszcząc miękkie włosy za uchem Jema. - Nie denerwuj się. Mama i ja jakoś to załatwimy, obiecuję. A jutro nie musisz iść do szkoły. Na te słowa Jem westchnął i rozluźnił się. Zrobił się ciężki jak worek zboża. Po chwili uniósł głowę. - Myślisz, że mama spuści lanie panu Menziesowi? - zachichotał.
27. Tygrysy tunelu Brianna zdała sobie sprawę z katastrofy dopiero wtedy, gdy w ułamku sekundy zniknęła linia światła ciągnąca się wzdłuż torów. Ogromna brama zamknęła się z hukiem, wywołując echo, które wstrząsnęło powietrzem w tunelu. Z wściekłością rzuciła słowo, za które Jemowi umyłaby usta mydłem, ale zdusiła je, bo w tym samym momencie zrozumiała, co się dzieje. Nie widziała nic - poza wirującymi kolorami na siatkówce, która w ten sposób reagowała na nagłą ciemność. Nie weszła jednak do tunelu głębiej niż na jakieś trzy metry, słyszała więc, jak po zewnętrznej stronie stalowych wrót zasuwy wpadają na miejsce, przesuwane wielkimi kołami. Ten dźwięk przypominał nieco mielenie kości. Odwróciła się ostrożnie, zrobiła pięć kroków i wyciągnęła ręce. Tak, tam była brama - wielka, ciężka, stalowa, teraz solidnie zamknięta. Z zewnątrz dobiegł ją śmiech. Chichoczą - pomyślała z wściekłością i pogardą. Jak mali chłopcy. Akurat, chłopcy. Odetchnęła kilka razy głęboko, starając się zwalczyć gniew i panikę. Teraz, gdy jej oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności, widziała cienką linię światła przecinającą wysokie na pięć metrów wrota. Na chwilę światło przesłonił cień wysokości człowieka, ale został odciągnięty, czemu towarzyszył szept i kolejne chichoty. Ktoś próbował zajrzeć do środka, idiota. Nic tu nie zobaczy. Jeśli pominąć smugę światła między skrzydłami
drzwi, tunel elektrowni wodnej, biegnący pod jeziorem Errochty, był ciemny jak grób. Ta smuga pomoże jej przynajmniej zorientować się w kierunkach. Wciąż zmuszając się do głębokich oddechów, ruszyła ostrożnie - nie chciała dać tym pawianom na zewnątrz kolejnego powodu do radości - i skierowała się do metalowej skrzynki na lewej ścianie, gdzie znajdowały się przełączniki sterujące światłem w tunelu. Znalazła skrzynkę i w pierwszej chwili przeraziła się, że jest zamknięta. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że na wielkim kółku z kluczami przekazanymi jej przez pana Campbella ma przecież klucz. Przy każdym kluczu wisiał zniszczony pasek papieru z wypisanym zastosowaniem. Oczywiście nie mogła przeczytać teraz tych cholernych kartek, a cholerny Andy Davies pożyczył od niej latarkę - którą powinna mieć za pasem - pod pretekstem, że musi zajrzeć pod ciężarówkę, bo chyba wycieka olej. Dobrze to zaplanowali - pomyślała ponuro, niezręcznie wymacując otwór w malutkim, niewidzialnym zamku. Najwyraźniej zmówili się wszyscy trzej: Andy, Craig McCarty i Rob Cameron. Systematycznie, bez rezultatu wypróbowała kolejno wszystkie klucze, bo zrozumiała, że o tym też pomyśleli. Craig wziął przecież od niej klucze, by otworzyć skrzynkę z narzędziami w ciężarówce, i zwrócił je z przesadnie uniżonym ukłonem. Gdy została im przedstawiona jako nowy inspektor do spraw zabezpieczeń, gapili się na nią oczywiście, choć podejrzewała, że już wcześniej poinformowano ich, iż kierować nimi będzie - co za szok - kobieta. Rob Cameron, przystojny młody człowiek, który najwyraźniej miał o sobie wysokie mniemanie, otwarcie obejrzał ją od stóp do głów i dopiero potem z uśmiechem wyciągnął rękę. Zanim ją ujęła, powtórzyła jego zachowanie i również zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Dwaj pozostali roześmiali się. Rob zresztą też, co dobrze o nim świadczyło. W drodze do Loch Errochty nie wyczuwała z ich strony żadnej wrogości. Prawdopodobnie był to tylko głupi żart. Szczerze mówiąc, zamknięcie za nią bramy nie było pierwszym znakiem, że coś się dzieje - pomyślała ponuro. Zbyt długo była matką, by nie zauważyć potajemnej wymiany rozbawionych spojrzeń albo udawanej niewinności, która rysuje się na twarzy mężczyzny, zamierzającego wykręcić jakiś numer - a takie spojrzenia rzucali wszyscy członkowie jej ekipy naprawczo-konserwatorskiej. Teraz to sobie uświadomiła; wcześniej jednak tylko w połowie skupiała się na pracy, bo drugą połową mózgu wciąż przebywała w osiemnastym wieku - martwiła się Fergusem i Marsali, ale cieszyła się, że rodzice i Ian w końcu bezpiecznie płyną do Szkocji. Niezależnie jednak od tego, co się dzieje - co się działo, poprawiła się zdecydowanie - w przeszłości, teraz i tutaj musiała się zająć innymi sprawami. Czego właściwie oczekiwała? -
zastanawiała się. Że zacznie wrzeszczeć, płakać, bić pięściami w drzwi i błagać, by ją wypuścili? Podeszła cicho do bramy i przyłożyła ucho do szczeliny akurat w porę, by usłyszeć wycie zapalonego silnika ciężarówki i szuranie żwiru pod kołami, gdy jej ekipa wyjeżdżała na drogę. - Wy cholerne skurwysyny! - powiedziała głośno. Co to ma znaczyć? Ponieważ nie sprawiła im przyjemności krzykiem i płaczem, postanowili po prostu, że na jakiś czas zostawią ją tu uwięzioną, a potem wrócą z nadzieją, że znajdą ją we łzach? A może jeszcze lepiej - czerwoną z wściekłości? Albo może - i to już gorzej - zamierzali wrócić do biura Zarządu Elektrowni Wodnych i z niewinnym wyrazem twarzy powiedzieć panu Campbellowi, że jego nowy inspektor po prostu rano nie pojawił się w pracy? Zaczęła oddychać przez nos, powoli i regularnie. Dobrze. Jak będzie miała okazję, wypruje im flaki, ale co ma robić teraz? Odwróciła się od skrzynki z bezpiecznikami i spojrzała w czerń. W tym konkretnym tunelu nigdy jeszcze nie była, choć widziała podobny, gdy oprowadzał ją pan Campbell. Był to jeden z pierwszych tuneli, wykopany kilofami i łopatami przez chłopaków z elektrowni jeszcze w latach pięćdziesiątych. Miał około półtora kilometra długości, biegł częściowo przez górę, a częściowo zalaną doliną, którą teraz wypełniało znacznie powiększone Loch Errochty. Wzdłuż tunelu kursował pociąg elektryczny, który pierwotnie przewoził robotników, tak zwanych tygrysów tunelu, na przodek i z powrotem. Teraz została tylko mała lokomotywa, z której czasem korzystali robotnicy, gdy sprawdzali grube kable biegnące po ścianach lub obsługiwali ogromne turbiny u stóp tamy, daleko, na drugim końcu tunelu. I to właśnie mieli robić Rob, Andy i Craig: wyjąć jedną z potężnych turbin i wymienić uszkodzoną łopatę. Przycisnęła się plecami do ściany tunelu, położyła ręce płasko na szorstkiej skale i zaczęła myśleć. To znaczy, że tam pojechali. Zamknęła oczy, co w panujących ciemnościach służyło tylko lepszej koncentracji, i zaczęła przywoływać w pamięci strony wielkiego skoroszytu - teraz leżącego na siedzeniu ciężarówki - w którym kryły się szczegóły budowy i wyposażenia wszystkich elektrowni wodnych pod jej dozorem. Schematy tej konkretnej elektrowni wodnej obejrzała wczoraj wieczorem i raz jeszcze, pospiesznie, dziś rano, myjąc zęby. Tunel prowadził do zapory i najwyraźniej był używany przy budowie jej niższych poziomów. Ale jak niskich? Jeśli dochodził tam na poziomie komory turbin, to zapewne został zamurowany, ale jeśli na poziomie sali obsługi wyżej ogromnego pomieszczenia wyposażonego w suwnice, zdolne unieść turbiny - to będą tam drzwi. Nie byłoby potrzeby odcinania tunelu, bo po drugiej stronie nie było wody. Choć bardzo się starała, nie potrafiła sobie przypomnieć schematów z takimi
szczegółami, by mogła być pewna, że po drugiej stronie tunelu znajdują się drzwi do zapory. Po prostu będzie musiała to sprawdzić. *** W tej krótkiej chwili, zanim zamknęły się za nią drzwi, zdążyła zobaczyć stojącą w tunelu kolejkę. Nie musiała długo macać wokół siebie, by znaleźć otwartą kabinę malutkiej lokomotywy. Czy te pacany zabrały z sobą również klucz od lokomotywy? Ha! Nie było klucza. Silnik włączało się przełącznikiem na konsoli. Przekręciła go i z uczuciem triumfu ujrzała czerwoną lampkę. Poczuła pomruk elektryczności biegnącej przy torach. Kolejkę prowadziło się niezwykle prosto - była tam tylko jedna dźwignia, którą popychało się do przodu lub do tyłu, w zależności od tego, w którym kierunku zamierzało się jechać. Pchnęła ją więc lekko do przodu i poczuła ruch powietrza na twarzy - kolejka ruszyła cicho, zagłębiając się w tunelu. Musiała jechać powoli. Maleńki czerwony guzik oświetlał jej dłonie, ale nie przebijał ciemności przed nią, nie miała więc pojęcia, czy, gdzie ani jak ostro tory skręcają. Nie chciała też dojechać do końca torów z dużą prędkością, by nie zniszczyć lokomotywy. Miała wrażenie, że czołga się w ciemności, było to jednak lepsze niż wędrówka na piechotę i macanie ścian, po których biegły kable elektryczne wysokiego napięcia. Nagle coś ją uderzyło w ciemności. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że ktoś rozciągnął w poprzek drogi nagi kabel elektryczny. W następnej chwili przeszył ją dźwiękniedźwięk, obnażając wszystkie nerwy w jej ciele, a przed oczami ujrzała białą ścianę. Dotknęła ręką skały; zdała sobie wówczas sprawę, że upadła na konsolę i niemal zwisa z małego, sunącego do przodu pojazdu, a za chwilę spadnie w ciemność. Choć kręciło jej się w głowie, zdołała złapać brzeg deski rozdzielczej i wciągnąć się z powrotem na siedzenie. Udało jej się jeszcze drżącą ręką przekręcić wyłącznik. Gdy pojazd stanął, zsunęła się na ziemię i zwinęła w kłębek, objąwszy rękami kolana, a jej oddech przypominał szloch. - Wielki Boże! - szeptała. - Matko Boska! O Jezu! Jeszcze czuła to coś. Ciągle to czuła. Nie słyszała już dźwięku, ale czuła bliskość tego czegoś i nie potrafiła powstrzymać drżenia. Siedziała długo z głową na kolanach, aż w końcu zaczęły do niej wracać racjonalne myśli. Nie mogła się mylić. Dwukrotnie przeszła przez czas i znała to uczucie. Tym razem nie było to aż tak szokujące - skórę miała podrażnioną, nerwy obnażone, a ucho reagowało, jakby włożyła głowę do gniazda szerszeni - równocześnie jednak czuła się całością. Choć miała wrażenie, że rozgrzany do czerwoności drut przeciął ją na dwie części, nie towarzyszyło temu to okropne uczucie rozproszenia, fizycznego przenicowania. Przyszła jej do głowy potworna myśl; aż skoczyła na równe nogi i przywarła do deski
rozdzielczej. Czy przypadkiem się nie przeniosła, czy nie znalazła się już w jakimś innym czasie? Ale deska rozdzielcza pod jej dłońmi była chłodna i solidna. Czuła ten sam zapach wilgotnej skały i izolacji na kablach. - Nie - szepnęła i przekręciła wyłącznik, by się uspokoić. Światełko zapaliło się, a stojący na biegu pociąg ruszył gwałtownie do przodu. Pospiesznie zmniejszyła prędkość do ślimaczego tempa. Na pewno nie przeniosła się w czasie. Drobne przedmioty będące w bezpośrednim kontakcie z podróżnikiem przenosiły się wraz z nim, ale nie przeniósłby się przecież cały pociąg i tory. - Ponadto - powiedziała na głos - gdybym się cofnęła jakieś dwadzieścia pięć lat czy więcej w przeszłość, to tunelu by tu nie było. Znalazłabym się we wnętrzu litej skały. Nagle zawartość żołądka podeszła jej do gardła. Zwymiotowała. Poczucie... tego czegoś... jednak słabło. Cokolwiek to było, znalazło się już za nią. Cóż, to tyle, pomyślała, wycierając usta wierzchem dłoni. Lepiej niech tam na końcu lepiej będą drzwi, bo nie ma mowy, żebym wróciła tą samą drogą. Drzwi były. Zwykłe, metalowe, przemysłowe drzwi, a wisiała na nich otwarta metalowa kłódka. Czuła po zapachu, że ktoś niedawno naoliwił zawiasy. Gdy nacisnęła klamkę, od razu ustąpiły. Nagle poczuła się jak Alicja, zaraz gdy znalazła się w norze Białego Królika naprawdę wściekła Alicja. Po drugiej stronie znajdowały się słabo oświetlone schody, a na ich szczycie kolejne metalowe drzwi, wokół których jaśniało światło. Słyszała pomruk i metaliczne rzężenie działającej suwnicy. Oddychała szybko, ale nie na skutek wysiłku, którego wymagało wspięcie się po schodach. Co znajdzie po drugiej stronie? Była to komora obsługi wewnątrz tamy, tyle wiedziała, ale czy po drugiej stronie drzwi będzie czwartek? Ten sam czwartek, w którym przestąpiła bramę tunelu? Zazgrzytała zębami i weszła. Rob Cameron stał oparty o ścianę, trzymając w ręku zapalonego papierosa. Na jej widok uśmiechnął się szeroko, rzucił peta i przydeptał. - Wiedziałem, że ci się uda, skarbie - powiedział. Andy i Craig, pracujący po drugiej stronie, odwrócili się, oklaskując ją. - Stawiam ci piwo po pracy, dziewczyno! - zawołał Andy. - Ja też! - zawołał Craig. Wciąż czuła gorzki smak żółci w głębi gardła. Rzuciła Robowi Cameronowi takie spojrzenie, jakim wcześniej przygwoździła pana Campbella. - Nie mów do mnie skarbie - wycedziła spokojnie. - Jak pani sobie życzy, szefowo - odparł z ironiczną udawaną służalczością.
28. Szczyty wzgórz Zbliżała się siódma, gdy usłyszeli samochód Brianny. Dzieci zjadły już kolację, teraz jednak wybiegły do niej i złapały za nogi, jakby wracała z serca Afryki albo z bieguna północnego. Minęło więc trochę czasu, zanim poszły spać i Bree mogła w końcu poświęcić całą uwagę Rogerowi. Nie przejmował się tym. - Chce ci się jeść? - spytała. - Mogę coś... Przerwał jej, wziął ją za rękę, zaprowadził do gabinetu i starannie zamknął drzwi. Zdjęła kask, więc włosy miała potargane. Po dniu spędzonym pod ziemią była brudna i pachniała tunelem, a także olejem silnikowym, dymem papierosowym, potem i... piwem? - Mam ci wiele do opowiedzenia - powiedział - i wiem, że też ty masz wiele do opowiedzenia mnie. Ale najpierw czy mogłabyś po prostu zdjąć dżinsy i usiąść na biurku? Otworzyła szeroko oczy. - Tak - zgodziła się. - Mogę. *** Roger często zastanawiał się, czy to prawda, co mówi się o rudzielcach - że są bardziej porywczy niż inni. A może po prostu ich uczucia tak nagle i gwałtownie objawiają się na ich skórze? Jedno i drugie - pomyślał. Może powinien był zaczekać z opowieścią o pannie Glendenning, aż znów się ubierze? Gdyby jednak tak zrobił, nie zobaczyłby, jak wspaniale wygląda jego żona naga i zarumieniona z wściekłości powyżej pępka. - To stara czarownica! Jeśli sądzi, że uda jej się... - Nie uda jej się - przerwał zdecydowanie. - Oczywiście, że nie. - Pewnie, że nie. Pójdę tam jutro z samego rana i... - Raczej chyba nie. Przerwała i spojrzała na niego spod rzęs. - Raczej nie? - Raczej nie ty. - Zapiął swoje dżinsy i podniósł jej spodnie. - Sądzę, że lepiej będzie, jeśli ja pójdę. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się. - Nie dlatego, żebym się obawiał, że cię poniesie i dasz tej czarownicy po łbie - dodał, uśmiechając się - ale chyba musisz iść do pracy, nie? - Hmm? - Najwyraźniej sceptycznie oceniała jego umiejętność zrobienia właściwego
wrażenia na pannie Glendenning i uświadomienia jej ogromu przestępstwa. - Jeśli stracisz głowę i rzeczywiście ją walniesz, to naprawdę nie wiem, jak wyjaśnię dzieciom, dlaczego odwiedzamy mamusię w więzieniu. Roześmiała się, a on się nieco odprężył. Nie sądził w gruncie rzeczy, że uciekłaby się do przemocy fizycznej, ale ostatecznie nie widziała ucha Jemmy'ego zaraz po tym, jak wrócił do domu. Sam miał ogromną ochotę, by od razu pomaszerować do szkoły i pokazać tej kobiecie, jak to jest, ale teraz bardziej już nad sobą panował. - Więc co właściwie zamierzasz jej powiedzieć? - Wyciągnęła spod biurka stanik, pozwalając mu tym samym obejrzeć swoją wspaniałą pupę, bo nie włożyła jeszcze dżinsów. - Nic. Porozmawiam z dyrektorem. Niech on to z nią załatwi. - Rzeczywiście, może tak będzie lepiej - powiedziała powoli. - Nie chcielibyśmy, by panna Glendenning mściła się na Jemie. - No właśnie. - Piękny rumieniec zbladł. Kask potoczył się pod krzesło. Podniósł go i znów nałożył jej na głowę. - Więc jak było w pracy? I dlaczego nie wkładasz do pracy majtek? - spytał, nagle sobie przypominając. Ku jego zaskoczeniu ponownie oblała się rumieńcem. - Odzwyczaiłam się w osiemnastym wieku - rzuciła, najwyraźniej dotknięta pytaniem. Teraz noszę majtki tylko w celach ceremonialnych. A co, myślałeś, że zamierzałam uwieść pana Campbella? - Raczej nie, jeśli jest taki, jak go opisałaś. Po prostu zauważyłem to, gdy wychodziłaś rano, i byłem ciekaw. - Aha. - Wciąż była zmieszana, widział to i zastanawiał się, dlaczego. Znów zamierzał spytać, jak jej minął dzień, gdy zdjęła kask i przyjrzała mu się uważnie. - Powiedziałeś, że jeśli włożę kask, to mi powiesz, co robiłeś z tą butelką po szampanie. Poza tym, że dałeś ją Mandy, by rzuciła nią przez okno - dodała surowo. - Coś ty w ogóle myślał, Roger? - Cóż, szczerze mówiąc, myślałem o twojej pupie - powiedział - ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że nią rzuci. Że w ogóle zdołałaby to zrobić. - A spytałeś ją, dlaczego to zrobiła? To go zaskoczyło. - Nie przyszło mi do głowy, że mogła mieć powód - przyznał. - Zdjąłem ją ze stołu, gdy zmierzała prosto do zbitego okna, i byłem tak przerażony, że złapałem ją i dałem jej klapsa. - Nie sądzę, by zrobiła coś takiego bez powodu - powiedziała z namysłem Bree. Odłożyła na bok kask, by poprawić piersi w staniku. Roger uważał ten widok za niezwykle
interesujący, w każdych okolicznościach. Dopiero gdy wrócili do kuchni, żeby zjeść późną kolację, przypomniał sobie, że nie odpowiedziała mu na pytanie, jak jej minął dzień. - Nieźle - powiedziała, dobrze udając obojętność. Nie aż tak dobrze, żeby go przekonać, ale dość, żeby nie dopytywał dalej. - Cele ceremonialne? - spytał, przypomniawszy sobie. Twarz rozjaśnił jej szeroki uśmiech. - No wiesz, dla ciebie. - Dla mnie? - Tak, z powodu twojego upodobania do koronkowej damskiej bielizny. - Co? Chcesz powiedzieć, że nosisz majtki tylko po to...? - Oczywiście, żebyś mógł je zdjąć. Trudno powiedzieć, jak dalej potoczyłaby się rozmowa, przerwał ją jednak głośny krzyk z góry i Bree pospiesznie zniknęła na schodach. Roger natomiast mógł spokojnie rozważyć tę najnowszą informację. Zanim znów się pojawiła, usmażył bekon i zagrzał puszkę fasoli. Wróciła najwyraźniej zamyślona. - Zły sen - powiedziała w odpowiedzi na jego uniesioną brew. - Ten sam. - Coś złego znów próbowało wejść do niej przez okno? Kiwnęła głową i wzięła z jego ręki garnek z fasolą, choć nie od razu zajęła się nakładaniem jedzenia. - Spytałam ją, dlaczego rzuciła butelką. - I co? Brianna ujęła łyżkę i trzymała ją jak broń. - Powiedziała, że zobaczyła go za oknem. - Jego? - Nuckelavee. *** Rano broch wyglądało tak samo jak ostatnim razem, gdy tu zaglądał: ciemne i ciche - poza trzepotem gołębi pod dachem. Wcześniej już usunął śmieci. Nie było żadnych pachnących rybą gazet. Wyczyszczone i przygotowane - pomyślał - dla jakiegoś przelotnego ducha, który zechce tu trafić. Otrząsnął się z tej myśli i zdecydowanie zamknął za sobą drzwi. Gdy będzie w sklepie z towarami żelaznymi, kupi nowe zawiasy i kłódkę. Czy Mandy rzeczywiście kogoś widziała? A jeśli tak, czy był to ten sam tramp, który
przestraszył Jema? Na myśl, że ktoś się tu włóczy i szpieguje jego rodzinę, poczuł w piersi coś twardego i czarnego, jak ostra metalowa spirala. Zatrzymał się na chwilę, przyglądając się domowi i terenom wokół, czy nie ma jakiegoś śladu intruza albo miejsca, gdzie mógłby się schować. Przeszukał już stodołę i pozostałe zabudowania. Może jaskinia Dunbonneta? Ta myśl, w połączeniu ze wspomnieniem Jema stojącego tuż przy wejściu do jaskini, przeszyła go chłodem. Wkrótce się dowiem - pomyślał ponuro, rzucając ostatnie spojrzenie na Annie MacDonald i Mandy, spokojnie rozwieszające pranie na podwórku, i ruszył przed siebie. Dzisiaj uważnie nasłuchiwał. Słyszał echo ryczących jeleni, a raz nawet zobaczył z niewielkiej odległości stado pasących się samic, ale na szczęście nie napotkał żadnych dyszących żądzą samców ani kryjących się włóczęgów. Choć był tu przecież zaledwie wczoraj, nie od razu znalazł wejście do jaskini. Podchodząc, narobił hałasu, a potem celowo zatrzymał się przed wejściem i na wszelki wypadek zawołał: „hej, tam w jaskini!”, ale nie było odpowiedzi. Podszedł do wejścia z boku, odsuwając zasłaniające je krzewy żarnowca, gotów na spotkanie z ewentualnym włóczęgą. Jednakże gdy tylko wilgotny podmuch z wnętrza dotarł do jego twarzy, wiedział, że jaskinia jest pusta. Wsunął do środka głowę, a potem wcisnął się cały. Jak na jaskinię w szkockich górach była sucha, ale zimno tu było jak w grobowcu. Nic dziwnego, że szkoccy górale cieszyli się opinią twardych ludzi; każdego innego szybko zabiłby tu głód lub zapalenie płuc. Mimo chłodu zatrzymał się jednak na chwilę, wyobrażając sobie teścia; pusto i zimno, ale dziwnie spokojnie, pomyślał. Żadnych złowieszczych przeczuć. W gruncie rzeczy czuł się... mile widziany, a ta myśl sprawiła, że dostał gęsiej skórki na rękach. - Spraw, Panie, by byli bezpieczni! - powiedział cicho, opierając dłonie o kamień przy wejściu, nim wyszedł na słońce. To dziwne uczucie, że był w jaskini mile widziany, że został przez nią dobrze przyjęty, nie opuszczało go. - I co teraz, athair céill - spytał głośno, niby żartem. - Czy jeszcze gdzieś powinienem zajrzeć? Już wymawiając te słowa, zdał sobie sprawę, co ma przed sobą. Na szczycie następnego, niewielkiego wzgórza widniał stos kamieni, o których opowiadała mu Brianna. Mówiła, że zostały ułożone przez człowieka. Uważała, że może to być jakaś pozostałość po grodzie z epoki żelaza. Pozornie nie było tam nic, co mogłoby stanowić dla kogoś schronienie, ale wiedziony niepokojem zszedł na dół przez skalne zwalisko i wrzosy, pokonał w bród niewielki strumyk, spływający z bulgotem po kamieniach u stóp wzgórza, i wspiął się do starożytnych ruin.
Były starożytne, ale nie z epoki żelaza. Wyglądały na ruiny niewielkiej kaplicy. Na leżącym na ziemi kamieniu był wyrzeźbiony nierówno krzyż. Przy wejściu zobaczył rozrzucone fragmenty kamiennego posągu. Ruiny były większe, niż mu się wydawało z pewnej odległości. Jedna ściana wciąż stała, mniej więcej do wysokości jego pasa, pozostały też fragmenty dwóch innych. Dach dawno się zapadł i zniszczał, ale zachował się fragment drewnianej konstrukcji. Drewno było twarde jak metal. Wycierając pot z karku, pochylił się i podniósł głowę jakiegoś bardzo starego posągu celtyckiego, a może piktyjskiego. Zachowało się jednak zbyt mało, by dało się określić nawet przypuszczalną płeć figury, nie mówiąc już o czasie powstania. Przesunął delikatnie kciukiem po niewidzących kamiennych oczach i uważnie odłożył głowę na szczyt muru. Była tam wnęka, jakby pozostałość niszy. - Okej - powiedział skrępowany. - Do zobaczenia. Odwrócił się i ruszył w dół zbocza ku domowi, wciąż mając dziwne poczucie, że ktoś mu towarzyszy. Biblia mówi „szukajcie a znajdziecie” - pomyślał. - Nie wiadomo tylko, co znajdziecie, prawda? - powiedział na głos.
29. Rozmowa z dyrektorem Po spokojnym lunchu z Mandy, która najwyraźniej zapomniała już o swoich koszmarach, ubrał się starannie na rozmowę z dyrektorem szkoły Jema. Pan Menzies go zaskoczył. Roger nie spytał Bree, jak wygląda ten człowiek, i spodziewał się kogoś przysadzistego, w średnim wieku, władczego, kogoś w rodzaju dyrektora jego szkoły. Tymczasem Menzies okazał się mężczyzną w wieku Rogera, szczupłym i bladym, w okularach i najwyraźniej z błyskiem humoru w oczach. Roger zauważył jednak zdecydowany rysunek ust i pomyślał, że słusznie zrobił, powstrzymując Bree przed rozmową z nim. - Lionel Menzies - przedstawił się dyrektor, uśmiechając się. Miał mocny uścisk dłoni i wyglądał przyjaźnie, więc Roger postanowił zrewidować swoją strategię. - Roger MacKenzie. - Zajął zaproponowane przez dyrektora krzesło po drugiej stronie biurka. - Jestem ojcem Jema. Jeremiaha. - Tak, oczywiście. Gdy Jem nie pojawił się dziś w szkole, spodziewałem się, że zobaczę pana lub pańską żonę. - Menzies odchylił się lekko na krześle i splótł ręce na brzuchu. -
Zanim pójdziemy dalej, pozwoli pan, że spytam, co dokładnie Jem opowiedział panu o wczorajszym zajściu? Roger znów niechętnie musiał nieco zrewidować opinię o tym człowieku. - Powiedział, że jego nauczycielka usłyszała, jak mówi do kolegi w gàidhlig, złapała go za ucho i potrząsnęła nim, to go rozzłościło, więc ją zwymyślał, także w gàidhlig, a pan za to spuścił mu lanie. - Z miejsca, na którym siedział, widział pas wiszący na ścianie, obok szafki z dokumentami. Menzies uniósł brwi nad okularami. - Czy nie tak było? - spytał Roger, zastanawiając się po raz pierwszy, czy Jem nie kłamał albo czy w swojej relacji nie pominął jakiegoś okropnego szczegółu. - Nie, dokładnie tak - powiedział Menzies. - Po prostu nigdy nie słyszałem, żeby rodzic przedstawił sprawę w tak zwięzłej formie. Zazwyczaj najpierw mam do czynienia z półgodzinnym prologiem, wycieczkami w niezwiązane ze sprawą tematy, różnicą zdań (jeśli przychodzą oboje rodzice) i osobistymi atakami. Dopiero potem na ogół mogę się dowiedzieć, o co właściwie chodzi. Dziękuję - uśmiechnął się, a Roger odruchowo odwzajemnił uśmiech. - Przykro mi, że musiałem to zrobić - mówił dalej Menzies, nie czekając na odpowiedź. - Lubię Jema. Jest mądry, pracowity i bardzo zabawny. - To prawda - potwierdził Roger. - Ale... - Ale w gruncie rzeczy nie miałem wyboru - przerwał mu zdecydowanie Menzies. Gdyby żaden z pozostałych uczniów nie zrozumiał tego, co on mówi, zapewne wystarczyłyby po prostu przeprosiny. Ale... czy powtórzył panu, co powiedział? - Bez szczegółów. - Roger nie dopytywał się. Tylko trzy czy cztery razy słyszał, jak Jamie Fraser przeklina po gaelicku, i było to pamiętne doświadczenie. A Jem miał wyśmienitą pamięć. - Więc ja też tego nie powiem, chyba że pan będzie nalegać. Problem jednak polega na tym, że choć zapewne niewiele dzieci na boisku go zrozumiało, opowiedzą o tym - w gruncie rzeczy już opowiedziały - wszystkim przyjaciołom, powtarzając dokładnie jego słowa. Wiedzą też, że ja również zrozumiałem. Muszę podtrzymywać autorytet moich nauczycieli, bo jeśli zabraknie dla nich szacunku, to wszystko się zawali. O ile pamiętam, pańska żona powiedziała mi, że pan również uczył? Bodajże w Oksfordzie? To robi wrażenie. - Uczyłem, ale kilka lat temu, i byłem jedynie młodszym wykładowcą. Rozumiem, o czym pan mówi, choć ja niestety musiałem utrzymywać porządek i uzyskiwać szacunek bez groźby użycia siły fizycznej. Przyznaję jednak, że chętnie walnąłbym w nos paru moich studentów.
Menzies przyglądał mu się z wesołym błyskiem w oku. - Przypuszczam, że pana obecność wystarczyła - powiedział - a biorąc pod uwagę, że jest pan dwa razy większy ode mnie, cieszę się, że nie jest pan skłonny użyć siły. - A rodzicom to się zdarza? - zdziwił się Roger. - No, żaden ojciec jeszcze mnie nie pobił, choć parę razy słyszałem groźby, ale pewna matka przyszła kiedyś z rodzinną strzelbą. - Menzies wskazał głową ścianę za sobą. Roger podniósł wzrok i zauważył w tynku czarne kropki, częściowo zasłonięte mapą Afryki. - Dobrze, że strzeliła panu nad głową - zauważył Roger, a pan Menzies roześmiał się. - No, niezupełnie - powiedział lekkim tonem. - Poprosiłem ją uprzejmie, żeby ostrożnie odłożyła strzelbę; zrobiła to, ale nie dość ostrożnie - jakoś zaczepiła o spust i bum! Biedna kobieta naprawdę się zdenerwowała, choć nie aż tak jak ja. - Spryciarz z pana. - Roger uśmiechnął się z uznaniem dla jego umiejętności radzenia sobie z trudnymi rodzicami, nie wyłączając siebie. Pochylił się trochę do przodu na znak, że zamierza przejąć inicjatywę w tej rozmowie. - Ja jednak nie skarżę się - przynajmniej jeszcze nie - na to, że dał pan Jemowi lanie. Chodzi mi o to, co do tego doprowadziło. Menzies wciągnął powietrze i pokiwał głową, opierając łokcie na biurku. - Rozumiem, że musi pan wspierać swoich nauczycieli - ciągnął Roger, opierając dłonie o biurko - ale ta kobieta omal nie oderwała mojemu synowi ucha, i to najwyraźniej za przestępstwo polegające na powiedzeniu kilku słów - nie przekleństw, po prostu słów - w gàidhlig. Menzies spojrzał czujnie, słysząc akcent. - Ach, więc to pan. Zastanawiałem się, czy przejął to od pana, czy od pana żony. - W pana ustach to brzmi, jakby to była choroba. Moja żona jest Amerykanką, niewątpliwie pan to zauważył. Menzies rzucił mu rozbawione spojrzenie. Trudno by było nie zauważyć Brianny. - Tak, zauważyłem. Powiedziała mi jednak, że jej ojciec był Szkotem, i to z Highlands. Czy mówicie tym językiem w domu? - Nie, właściwie nie. Jem nauczył się go od dziadka, który... już nie jest z nami. Menzies pokiwał głową. - Tak, ja też nauczyłem się od dziadków - powiedział cicho. - Rodziców mojej mamy. Też już nie żyją. Pochodzili ze Skye. - W powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie, na które Roger odpowiedział. - Ja urodziłem się w Kyle of Lochalsh, ale dorastałem głównie w Inverness. Większości
gaelickich słów nauczyłem się na łodziach rybackich na Minch. I w górach Karoliny Północnej. Menzies znów pokiwał głową, po raz pierwszy patrząc raczej na swoje ręce, a nie na Rogera. - A był pan na jakiejś łodzi rybackiej w ciągu ostatnich dwudziestu lat? - Dzięki Bogu nie. Przez twarz Menziesa przemknął uśmiech, nie podniósł jednak głowy. - No właśnie. Teraz nie usłyszy już pan tam gaelickiego. Prędzej język hiszpański, polski, estoński, całkiem ich dużo, ale nie gaelicki. Pańska żona powiedziała, że spędziliście wiele lat w Ameryce, więc może nie zwrócił pan na to uwagi, ale publicznie mało kto używa teraz tego języka. - Szczerze mówiąc, nie zwracałem na to szczególnej uwagi, aż do teraz. Menzies znów pokiwał głową, jakby do siebie, a potem zdjął okulary i roztarł ślady, które zostawiły mu na nosie. Miał bladoniebieskie oczy, a bez okularów nagle wydał się Rogerowi bezbronny. - Już od wielu lat zanika, szczególnie w ostatnich dziesięciu-piętnastu latach. Highlands stało się częścią Zjednoczonego Królestwa - tak przynajmniej uważa reszta Zjednoczonego Królestwa - tak integralną jak nigdy dotąd. Zachowanie odrębnego języka uważane jest nie tylko za staroświeckie, ale wręcz destrukcyjne. Nie prowadzi się żadnej określonej polityki mającej na celu zniszczenie go, ale w szkołach używanie gàidhlig nie jest dobrze widziane. Uniósł dłoń, by Roger mu nie przerywał. - Oczywiście nie można by było tego zakazać, gdyby rodzice protestowali, ale nie protestują. Większość chce, by ich dzieci stały się częścią współczesnego świata: mówiły dobrze po angielsku, znalazły dobre posady, mogły zaadaptować się również gdzie indziej, mogły opuścić Highlands... Nie ma tu dla nich wiele możliwości, poza Morzem Północnym. - Rodzice... - Jeśli nawet nauczyli się gaelickiego od własnych rodziców, teraz nie uczą dzieci tego języka, a jeśli sami go nie znają, nie robią żadnego wysiłku, by się go nauczyć. Uważany jest za niemodny, za oznakę zacofania i za stygmat przynależności do niższych klas społecznych. - Czyli barbarzyński - powiedział Roger z niechęcią. Menzies rozpoznał określenie, jakiego użył w osiemnastym wieku Samuel Johnson wobec języka gospodarzy w Highlands, i na jego twarzy znów zagościł krótki niewesoły uśmiech. - No właśnie. Istnieją uprzedzenia - w dużej mierze głośno wypowiadane - wobec...
- Teuchter. - Tak Szkoci z nizin nazywali tych, co mieszkali w Gaeltacht, czyli w Highlands, po gaelicku; było to trochę bardziej kulturalne określenie „tępaka” czy „prostaka”. - Ach, więc pan wie. - Co nieco. - To prawda, że jeszcze niedawno, w latach sześćdziesiątych, osoby mówiące po gaelicku traktowano trochę pogardliwie i lekceważąco, ale to...? Roger odchrząknął. - Tak czy inaczej - powiedział - zdecydowanie protestuję, by nauczyciel mojego syna nie tylko karał go za mówienie po gaelicku, ale wręcz dopuszczał się z tego powodu przemocy fizycznej. - Podzielam pana niepokój. - Menzies podniósł wzrok i spojrzał Rogerowi w oczy, jakby to go rzeczywiście niepokoiło. - Już porozmawiałem sobie z panną Glendenning i myślę, że to się więcej nie powtórzy. Roger przytrzymał na chwilę jego spojrzenie. Chciał powiedzieć wiele rzeczy, ale zdał sobie sprawę, że za większość z nich Menzies nie jest odpowiedzialny. - Jeśli coś takiego się jednak zdarzy - oświadczył spokojnie - nie wrócę tu ze strzelbą, ale z szeryfem i fotografem z gazety, by udokumentować, jak pani Glendenning jest wyprowadzana w kajdankach. Menzies zamrugał i włożył okulary. - Jest pan pewien, że nie wolałby pan raczej przysłać tutaj żony z rodzinną strzelbą? spytał, a Roger roześmiał się wbrew sobie. - Doskonale. - Menzies odsunął krzesło i wstał. Odprowadzę pana. Muszę już zamknąć. Zobaczymy więc Jema w poniedziałek, prawda? - Przyjdzie, z kajdankami czy bez. Menzies roześmiał się. - Nie musi się martwić, jak zostanie przyjęty. Ponieważ mówiące po gaelicku dzieci rzeczywiście przetłumaczyły swoim przyjaciołom, co właściwie powiedział, on zaś przyjął chłostę nawet nie pisnąwszy, wydaje mi się, że cała jego klasa uważa go teraz za kogoś w rodzaju Robin Hooda. - Dobry Boże!
30. Statki, które mijają się nocą 19 maja 1777
Rekin miał co najmniej dwanaście stóp długości. Ciemny zgrabny kształt, ledwo widoczny we wzburzonych sztormem szarych wodach, dotrzymywał kroku statkowi. Pojawił się nagle tuż przed południem, zaskakując mnie, gdy wychylałam się akurat nad barierką. Zauważyłam wtedy płetwę przecinającą powierzchnię. - Co jest nie tak z jego głową? - spytał Jamie, który pojawił się koło mnie w odpowiedzi na mój okrzyk. - Ma tam chyba jakąś narośl? - To ryba, chyba tak zwana ryba młot. - Trzymałam się mocno barierki, śliskiej od morskiej wody. Głowa stworzenia rzeczywiście wydawała się zniekształcona: dziwna, niezgrabna,
tępo
zakończona,
wieńczyła
tak
złowieszczo
wdzięczne
ciało.
Gdy
przyglądaliśmy się, rekin podpłynął bliżej powierzchni i przekręcił się. Ujrzeliśmy jego zimne oko. Jamie wzdrygnął się z przerażeniem i obrzydzeniem. - Tak właśnie wyglądają - poinformowałam go. - Dlaczego? - Może pewnego dnia Bóg się nudził. Roześmiał się na te słowa, a ja spojrzałam na niego z uznaniem. Był rześki, wydawał się zdrowy i zjadł śniadanie z takim apetytem, że uznałam, iż możemy się dziś obyć bez igieł do akupunktury. - Co najdziwniejszego w życiu widziałeś? Wśród zwierząt, nie wśród ludzi - dodałam, przypominając sobie potworną kolekcję doktora Fentimana, składającą się ze słojów z anomaliami natury. - Coś, co byłoby dziwne samo z siebie, to znaczy nie zdeformowane, tylko tak stworzone przez Boga? - zastanawiał się z uśmiechem. - To chyba był mandryl w zoo Ludwika francuskiego. Albo nie, chyba nie. Może nosorożec, choć tego nie widziałem na własne oczy. Czy to się liczy? - Powiedzmy, że coś, co widziałeś na własne oczy - sprecyzowałam, ponieważ widziałam w tych czasach kilka wizerunków zwierząt, które z pewnością stanowiły wytwór wyobraźni artysty. - Sądzisz, że mandryl był dziwniejszy niż orangutan? - Przypomniałam sobie, jak był zafascynowany orangutanem, młodym zwierzęciem o poważnej twarzy, które wydawało się równie zafascynowane nim; to zaś dało asumpt do wielu żartów na temat pochodzenia rudych włosów Jamiego, wypowiedzianych przez obecnego przy tym spotkaniu księcia Orleanu. - Nie, widziałem wielu ludzi, którzy zachowywali się dziwniej niż orangutan - powiedział Jamie. Wiatr zmienił się i wyszarpywał mu teraz rdzawe kosmyki ze związanych wstążką
włosów. Zwrócił się twarzą do wiatru, przygładził włosy i spoważniał. - Było mi żal tego stworzenia. Wydawało mi się, że jest świadome swojej samotności i tego, że może nigdy nie zobaczy nikogo swojego rodzaju. - Może uważało, że ty należysz do jego rodzaju? - zasugerowałam. - Podobałeś mu się. - To było słodkie zwierzątko - przytaknął. - Gdy dałem mu pomarańczę, wziął owoc z mojej ręki jak chrześcijanin o doskonałych manierach. Czy uważasz... - Głos mu zamarł, a w oczach pojawiło się zamyślenie. - Czy uważam, że co? - Och, tak sobie tylko myślę. - Obejrzał się przez ramię, ale nie mógł nas słyszeć żaden z marynarzy. - Myślę o tym, co mówił Roger Mac, że Francja będzie ważna dla amerykańskiej wojny. Pomyślałem, że gdy będziemy w Edynburgu, może powinienem popytać i dowiedzieć się, czy jest tam ktoś, kogo znałem, a kto ma kontakty we Francji. - Wzruszył ramionami. - Nie planujesz chyba jechać do Francji, co? - spytałam, nagle czujna. - Nie, nie - zaprzeczył pospiesznie. - Pomyślałem tylko, że gdybyśmy się tam przypadkiem znaleźli... czy orangutan wciąż tam będzie? Wiele czasu minęło. Nie wiem, jak długo one żyją. - Nie tak długo jak ludzie, jak sądzę, ale mogą chyba żyć sporo lat, jeśli się o nie dba powiedziałam pełna wątpliwości, które nie były wyłącznie wywołane tematem orangutana. Wrócić na francuski dwór? Od samej tej myśli mój żołądek zaczął fikać koziołki. - On już nie żyje - powiedział cicho Jamie, patrząc na mnie spokojnie. - Ludwik. - Naprawdę? Od kiedy? Pochylił głowę i wydał z siebie dźwięk, który przypominał śmiech. - Umarł trzy lata temu, Angliszko. I pisano o tym w gazetach, choć niewątpliwie „Wilmington Gazette” nie poświęciła temu zbyt wiele miejsca. - Nie zauważyłam. Przeniosłam wzrok na rekina, który wciąż cierpliwie dotrzymywał towarzystwa statkowi. Po pierwszym szoku uspokoiłam się. Generalnie czułam wdzięczność, a to mnie zaskoczyło. Już dawno pogodziłam się ze wspomnieniem dziesięciu minut w łożu Ludwika, już dawno pogodziliśmy się oboje z Jamiem i zwróciliśmy się do siebie w obliczu utraty naszej pierwszej córki Faith i tych wszystkich strasznych rzeczy, które zdarzyły się we Francji przed powstaniem. A jednak na wieść o śmierci Ludwika poczułam ulgę - jakby jakaś męcząca powtarzająca się melodia, która dobiegała z oddali, w końcu ucichła. A teraz wiatr śpiewał mi pieśń o spokoju.
- Niech Bóg przyjmie jego duszę! - powiedziałam z pewnym opóźnieniem. Jamie uśmiechnął się i położył rękę na mojej. - Fois shiorruidh thoir dha - powtórzył. Niech Bóg przyjmie jego duszę. - Zastanawiamy się, jak to jest, prawda? Gdy jest się królem i staje się przed Bogiem, i odpowiada za swoje życie? Czy nie jest gorzej, dlatego że trzeba odpowiadać za wszystkich ludzi, których się miało pod opieką? - Sądzisz, że tak to wygląda? - spytałam zaciekawiona i zaniepokojona tą myślą. Nie znałam Ludwika bliżej - tamto nie było nawet tak bliskie jak uścisk ręki. Nigdy nawet nie spojrzał mi w oczy. Nie wydawał się jednak człowiekiem, który szczególnie dbałby o swoich poddanych. - Czy naprawdę jedna osoba może odpowiadać za dobry stan całego królestwa, a nie tylko za własne dokonania? Zastanawiał się. Sztywne palce prawej ręki stukały powoli w śliską poręcz. - Tak sądzę - powiedział w końcu. - Odpowiada się za to, co się zrobiło swojej rodzinie, prawda? Na przykład gdybyś skrzywdziła swoje dzieci, porzuciła je albo skazała na głód, to niewątpliwie przemawiałoby przeciwko zbawieniu twojej duszy, bo byłaś za nie odpowiedzialna. Kiedy rodzisz się królem, jesteś odpowiedzialny za swoich poddanych, jeśli ich więc krzywdzisz... - Tak, ale gdzie to się kończy? Przypuśćmy, że wspomagasz jedną osobę, a krzywdzisz drugą; przypuśćmy, że masz pod swoją opieką ludzi, a ich potrzeby są wzajemnie sprzeczne, co wtedy? Uśmiechnął się. - Powiedziałbym, że jestem bardzo szczęśliwy, że nie jestem Bogiem i nie muszę rozstrzygać takich spraw. Milczałam chwilę, wyobrażając sobie Ludwika stojącego przed Bogiem i próbującego wyjaśnić te dziesięć minut ze mną. Jego zdaniem zapewne miał prawo - ostatecznie królowie są królami - ale z drugiej strony i szóste, i dziewiąte przykazanie jest dość jasne i jak się zdaje, nie przewiduje wyjątków dla monarchów. - Gdybyś tam był - powiedziałam żywo - w niebiosach, i przyglądałbyś się temu sądowi, czybyś mu wybaczył? Bo ja tak. - Komu? - Zaskoczyłam go. - Ludwikowi? - Kiwnęłam głową, on zaś zastanowił się. Pocierał powoli palcem nos. Potem westchnął i pokiwał głową. - Tak, wybaczyłbym, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby najpierw zobaczyć, jak się skręca - powiedział złowieszczo. - Na przykład nabity dupą na widły. To mnie rozbawiło. Zanim jednak zdążyłam powiedzieć coś więcej, przerwał nam
dochodzący z góry okrzyk: „Statek na horyzoncie”. Przed chwilą byliśmy sami, ale te słowa sprawiły, że marynarze wyskoczyli z luków i zejściówek jak robaki z okrętowych sucharów i wszyscy wspięli się na maszty, by zobaczyć, co się dzieje. Na próżno wytężałam wzrok, ale Ian wspiął się razem z innymi i teraz z hukiem zeskoczył na pokład koło nas. Był czerwony od wiatru i z podniecenia. - Nieduży statek, ale ma działa - zwrócił się do Jamiego - i flagę brytyjską. - To kuter marynarki brytyjskiej - wyjaśnił kapitan Roberts, który pojawił się po mojej drugiej stronie i z ponurą miną patrzył przez teleskop. - Kurwa! Ręka Jamiego powędrowała do sztyletu; nieświadomie sprawdzał, czy jest na miejscu. Patrzył nad ramieniem kapitana, mrużąc oczy w wielkim wietrze. Widziałam już żagiel, który szybko zbliżał się do nas od prawej burty. - Czy możemy mu uciec, kapitanie? Pierwszy oficer przyłączył się do gromady przy burcie przyglądającej się statkowi. Kapitan zastanawiał się, mechanicznie otwierając i zamykając teleskop, potem spojrzał na olinowanie, zapewne oceniając szanse wciągnięcia wystarczającej liczby żagli, by uciec ścigającemu. Główny maszt był pęknięty, zamierzał go wymienić w New Haven. - Nie - powiedział ponuro. - Jeśli obciążymy główny maszt, złamie się. - Zamknął teleskop i włożył do kieszeni. - Musimy przez to przejść, najlepiej jak zdołamy. Zastanawiałam się, jaka część ładunku kapitana Robertsa to kontrabanda. Jego twarz niczego nie zdradzała, ale wśród załogi wyraźnie wyczuwało się niepokój, który wzrósł zdecydowanie, gdy kuter podpłynął i okrzyknął nas. Roberts wydał rozkaz zwinięcia żagli, opadły więc, a statek zwolnił. Widziałam marynarzy stojących przy działach i barierce kutra. Spojrzałam na Jamiego; liczył, ilu ich jest. - Moim zdaniem szesnastu - powiedział Ian cicho. - Najwyraźniej brakuje im załogi, niech to diabli! - wycedził kapitan przez zęby. Spojrzał na Iana, oceniając jego wzrost, i pokręcił głową. - Prawdopodobnie zechcą zabrać tylu z nas, ilu zdołają. Przykro mi, chłopcze. Nieokreślony niepokój, który poczułam, gdy kuter się zbliżał, na te słowa przybrał wyraźny kształt, a pogłębił się jeszcze, gdy zobaczyłam, że Roberts patrzy też taksująco na Jamiego. - Nie sądzi pan chyba, że... - zaczęłam. - Szkoda, że pan się dziś rano ogolił, panie Fraser - powiedział Roberts do Jamiego. Odjęło to panu ze dwadzieścia lat i wygląda pan na znacznie zdrowszego niż młodsi od pana. - Dziękuję za komplement - odrzekł Jamie zgryźliwie, zerkając ku burcie, gdzie nagle
pojawił się kapelusz kapitana kutra. Jamie odpiął pas, zsunął z niego pochwę ze sztyletem i podał mi. - Pilnuj tego dla mnie, Angliszko - powiedział cicho, zapinając pas. Kapitan kutra, przysadzisty mężczyzna w średnim wieku, w połatanych spodniach, obrzucił nasz pokład szybkim przenikliwym spojrzeniem spod posępnych brwi, pokiwał do siebie głową, jakby potwierdzając swoje podejrzenia, a potem krzyknął przez ramię, by dołączyło do niego sześciu ludzi. - Przeszukajcie ładownię - powiedział podkomendnym. - Wiecie, czego szukać. - A cóż to za maniery? - spytał gniewnie kapitan Roberts. - Nie ma pan prawa przeszukiwać mego statku. Co wam się wydaje, że jesteście jakimiś cholernymi piratami? - Czy ja wyglądam na pirata? - Kapitan kutra wydawał się bardziej rozbawiony niż obrażony tym pomysłem. - No, nie może pan być kapitanem marynarki, to pewne - stwierdził zimno Roberts - bo z moich kontaktów z Marynarką Jego Królewskiej Mości wynika, że służą w niej mili dżentelmeni, a nie tacy, co wchodzą na pokład porządnego statku handlowego bez pozwolenia i nie przedstawiając się. Kapitan kutra najwyraźniej uznał, że to zabawne. Zdjął więc kapelusz i ukłonił mi się. - Pani pozwoli, kapitan Worth Stebbings, sługa uniżony! - Wyprostował się, włożył kapelusz i skinął na swego porucznika. - Przeszukajcie ładownię bardzo dokładnie. A ty dźgnął Robertsa palcem w pierś - zwołaj wszystkich ludzi na pokład. I pamiętaj, że mają być wszyscy. Jeśli będę ich musiał wyciągać na górę, nie będę zadowolony, zapewniam. Pod pokładem rozległy się głośne hałasy. Marynarze pojawiali się co pewien czas, żeby złożyć raport kapitanowi Stebbingsowi, który stał przy burcie, przyglądając się, jak mężczyźni z „Cyraneczki” wychodzą pod eskortą na pokład. Wśród nich Ian i Jamie. - Zaraz, zaraz - zaprotestował kapitan Roberts. Muszę przyznać, że był odważny. - Pan Fraser i jego siostrzeniec nie należą do załogi, są tylko pasażerami. Nie macie prawa napadać na wolnych ludzi, którzy nie dokonali żadnego przestępstwa. Nie macie też prawa zabierać członków mojej załogi. - To poddani brytyjscy - poinformował go Stebbings. - Mam wszelkie prawa. A może nazywacie się Amerykanami? - Uśmiechnął się obleśnie. Gdyby mógł uznać statek za należący do rebeliantów, po prostu zabrałby całość jako łup, z załogą i zawartością. Na te słowa wśród zgromadzonych na pokładzie ludzi przebiegł pomruk i zauważyłam, że niejeden z nich spojrzał na linę asekuracyjną wzdłuż burty. Stebbings też to zauważył i krzyknął, żeby na pokład przeszło jeszcze czterech ludzi z bronią.
Szesnastu minus sześciu, minus czterech to sześciu - myślałam i przysunęłam się bliżej barierki, by zajrzeć do kutra, unoszącego się na falach nieco niżej i połączonego z „Cyraneczką” liną. Jeśli do tych szesnastu nie liczyć kapitana Stebbingsa; jeśli liczyć... Jeden człowiek stał przy sterze. Nie było to koło, ale coś w rodzaju drążka w poprzek pokładu. Dwóch obsługiwało działo na dziobie - z długą, mosiężną lufą wymierzoną w burtę „Cyraneczki”. A gdzie byli pozostali? Dwaj na pokładzie, może pozostali dwaj pod pokładem? Kapitan Roberts za moimi plecami wciąż protestował przed Stebbingsem, a załoga kutra przerzucała baryłki i paczki na pokład. Zażądała liny, by je spuścić na kuter. Obejrzałam się i zobaczyłam, że Stebbings przechodzi wzdłuż rzędu członków załogi, wskazując niektórych czterem wielkim mężczyznom, którzy szli za nim. Ci wyciągali wskazanych z szeregu i związywali ich razem w kostkach nóg. Wybrano już trzech ludzi, wśród nich Johna Smitha, który stał blady i przerażony. Na jego widok ścisnęło mi się serce, a potem omal nie zamarło, gdy Stebbings podszedł do Iana, który przyglądał mu się obojętnie. - Ten się nada - stwierdził Stebbings. - Wyglądasz na narowistego, skurwielu, ale szybko nauczymy cię rozumu. Zabrać go! Ian zacisnął pięści. Widziałam, jak napięły mu się mięśnie ramion, ale napastnicy byli uzbrojeni. Każdy trzymał w ręku wyciągnięty pistolet. Dał więc krok do przodu, ale z takim spojrzeniem, że ktoś rozsądniejszy by się zastanowił. Wiedziałam już jednak, że kapitan Stebbings nie jest rozsądny. Stebbings ruszył naprzód i zatrzymał się przed Jamiem. Przyjrzał mu się dokładnie. Jamie miał twarz bez wyrazu, ale widziałam, że trochę pozieleniał. Wiatr wiał teraz silniej, a statek nie posuwał się naprzód, tylko unosił się i opadał ciężko na falach, co nawet bardziej doświadczonych przyprawiało o mdłości. - Ten jest duży, sir - powiedział jeden z członków oddziału z uznaniem. - Ale trochę stary. - W głosie Stebbingsa zabrzmiała wątpliwość. - I nie bardzo podoba mi się wyraz jego twarzy. - Mnie zaś nie bardzo się podoba pańska twarz - powiedział Jamie uprzejmie. Wyprostował się i spojrzał na Stebbingsa z wyższością. - Gdyby pana czyny, sir, nie świadczyły, że jest pan tchórzem, już sama pańska twarz powiedziałaby mi wyraźnie, jaki z pana dupek. Stebbings oniemiał ze zdumienia, ale twarz mu pociemniała z wściekłości. Paru osobników z dokonującego branki oddziału roześmiało się za jego plecami, ale gdy się odwrócił, rozbawienie znikło z ich twarzy.
- Weźcie go - warknął kapitan Stebbings i ruszył ku zgromadzonym przy burcie łupom. - I postarajcie się go po drodze parę razy upuścić. Zamarłam zaszokowana. Rzecz jasna Jamie nie mógł pozwolić im zabrać Iana, ale przecież nie zamierzał chyba zostawić mnie samej na środku Atlantyku, nawet z jego sztyletem w kieszeni spódnicy i własnym nożem przywiązanym do uda. Kapitan Roberts przyglądał się temu przedstawieniu z otwartymi ustami, nie wiedziałam jednak, czy z szacunku, czy ze zdumienia. Był niskim mężczyzną, dość przysadzistym i najwyraźniej nieprzygotowanym do fizycznej konfrontacji, ale zacisnął szczęki, zdecydowanie podszedł do Stebbingsa i złapał go za rękaw. Jeńców zmuszono do przejścia przez burtę. Nie było czasu, by wymyślić coś lepszego, trzeba było działać natychmiast. Trzymając się barierki, przetoczyłam się na drugą stronę w łopocie spódnic. Przez przerażającą chwilę wisiałam na rękach, czując, jak palce ześlizgują mi się z mokrego drewna. Palcami nóg szukałam drabinki sznurowej, którą wcześniej spuściła załoga kutra. Ruch statku sprawił, że uderzyłam mocno o burtę, straciłam uchwyt, spadłam kilka stóp i złapałam drabinkę tuż nad pokładem kutra. Poczułam piekący ból w prawej ręce, bo otarłam ją sobie o linę. Miałam wrażenie, że skóra zeszła mi z dłoni. Nie było jednak czasu, by o tym myśleć. Lada chwila zobaczy mnie ktoś z załogi kutra i... Zaczekałam, aż następna fala uniesie pokład kutra trochę wyżej, puściłam drabinkę i wylądowałam na pokładzie jak worek kamieni. Teraz z kolei ostry ból przeszył mi prawe kolano. Podniosłam się jednak, choć chwiejnie, i rzuciłam ku zejściówce. - Zaraz, zaraz, ty! Co ty tu robisz?! - Zauważył mnie jeden z marynarzy obsługujących działo. Gapił się na mnie, najwyraźniej nie mogąc się zdecydować, czy zejść i zająć się mną, czy zostać przy dziale. Jego towarzysz spojrzał na mnie przez ramię i wrzasnął do pierwszego, by się nie ruszał, bo to przecież tylko jakieś wygłupy. - Stój, do cholery! wrzeszczeli do mnie. Ale ja nie zważałam na nich. Serce biło mi tak, że ledwo oddychałam. Co teraz? Co dalej? Jamie i Ian zniknęli. - Jamie! - krzyknęłam możliwie najgłośniej. - Jestem tu! - A potem podbiegłam do liny, którą kuter przywiązany był do „Cyraneczki”, unosząc spódnicę, bo podczas niezbyt dystyngowanego schodzenia tak mi się splątała, że nie mogłam znaleźć otworu, by sięgnąć po nóż na udzie. Moje poczynania najwyraźniej zdekoncentrowały sternika, który odwrócił się na mój krzyk. Gapił się na mnie z otwartymi ustami jak złota rybka, miał jednak dość przytomności, by nie puścić steru. Złapałam linę i wbiłam nóż w węzeł, starając się go rozluźnić. Roberts i jego ludzie na szczęście robili straszliwy hałas na pokładzie „Cyraneczki”
nad nami, dzięki czemu nikt tam nie usłyszał okrzyków sternika i działowych. Jeden z nich jednak, rzucając rozpaczliwe spojrzenie ku pokładowi „Cyraneczki”, zdecydował się w końcu ruszyć ku mnie i zeskoczył z dziobu. Co ja bym teraz dała za pistolet! - pomyślałam ponuro. Miałam jednak tylko nóż. Wyszarpnęłam go więc z na wpół rozluźnionego węzła i wbiłam w pierś tego człowieka najmocniej, jak mogłam. Otworzył szeroko oczy. Czułam, jak nóż uderza w kość i obraca mi się w dłoni, przecinając ciało. Mężczyzna krzyknął i padł do tyłu z głośnym stukotem, omal nie wyszarpując mi noża z ręki. - Przykro mi - rzuciłam i zdyszana wróciłam do węzła. Lina była teraz pokryta krwią. Od strony zejściówki dobiegały mnie hałasy. Jamie i Ian zapewne nie byli uzbrojeni, ale przypuszczałam, że w tak małej przestrzeni nie miało to większego znaczenia. Wreszcie lina puściła; wyszarpnęłam końcówkę, tak że uwolniona uderzyła o bok „Cyraneczki”. Prąd natychmiast zaczął nieść statki w przeciwnych kierunkach. Mniejszy kuter prześlizgiwał się obok dużego. Nie płynęliśmy wcale szybko, ale na skutek optycznego złudzenia prędkości zachwiałam się i dla utrzymania równowagi złapałam barierkę. Ranny działowy zdołał się podnieść i ruszył ku mnie, wprawdzie potykając się, ale z wściekłością. Krwawił, lecz nie bardzo, i mógł chodzić. Szybko odsunęłam się na bok, rzucając okiem na zejściówkę, i z ulgą zobaczyłam wynurzającego się z niej Jamiego. Był przy mnie w trzech krokach. - Szybko, sztylet. - Przez chwilę gapiłam się, nie rozumiejąc, zaraz jednak przypomniałam sobie, sięgnęłam więc do kieszeni. Szarpnęłam sztylet, ale zaplątał się w materiał. Jamie złapał go, wyszarpnął razem z kieszenią, nadrywając przy tej okazji pasek spódnicy, odwrócił się i znów zniknął pod pokładem. Ja zaś zostałam sam na sam z jednym rannym działowym, drugim nierannym, który teraz ostrożnie schodził w dół ze stanowiska, i sternikiem, który histerycznie wrzeszczał, by ktoś zrobił coś z jakimś żaglem. Przełknęłam i mocniej ujęłam nóż. - Cofnijcie się - powiedziałam możliwie głośno i zdecydowanie. Biorąc pod uwagę, że byłam zadyszana, wiał wiatr i ogólnie panował hałas, wątpię, czy mnie usłyszeli. Z drugiej strony - czy gdyby usłyszeli, zrobiłoby to na nich jakieś wrażenie? Jedną ręką podciągnęłam opadającą spódnicę, przykucnęłam i zdecydowanym gestem uniosłam nóż, chcąc im pokazać, że wiem, jak się nim posługiwać. Przenikały mnie fale gorąca, czułam na twarzy pot, który od razu wysychał w zimnym wietrze. Jednak opanowałam się, myślałam bardzo jasno i chłodno. Mój mózg skupiał się na jednym: nie dotkniecie mnie. Mężczyzna, którego zraniłam, był
ostrożny i trzymał się z tyłu, drugi jednak widział tylko kobietę, nie zadał więc sobie trudu, by się w coś uzbroić; sięgnął po mnie z gniewną pogardą. Zobaczyłam tylko, jak nóż szybko, łukiem wędruje w górę, jakby poruszał się sam z siebie. Powalanym już krwią ostrzem przejechałam napastnika przez czoło. Krew spłynęła mu po twarzy, oślepiając go. Wydał zduszony okrzyk bólu i zdumienia i cofnął się, unosząc ręce do twarzy. Zawahałam się, niepewna, co teraz robić. Krew wciąż tętniła mi w skroniach. Statek dryfował, unosił się i opadał na falach. Czułam, jak obciążony złotem obrąb mojej spódnicy szoruje po deskach pokładu, znów więc zirytowana podciągnęłam rozdarty pasek. Wtedy właśnie zobaczyłam wetknięty w otwór w barierce pachołek, wokół którego owinięta była lina. Rzuciłam się ku niemu, wsuwając nóż za gorset, bo chwilowo nie widziałam dla niego lepszego miejsca. Złapałam pachołek obiema rękoma i wyszarpnęłam. Trzymając go jak krótki kij do bejsbolu, wspięłam się na palce i z całej siły zdzieliłam nim w głowę mężczyznę, któremu przecięłam czoło. Drewniany pachołek odskoczył od jego czaszki z głuchym hukiem, marynarz zaś zatoczył się i uderzył w maszt. Teraz sternik stracił cierpliwość. Zostawiając ster na pastwę losu, zszedł ze stanowiska i ruszył ku mnie jak rozjuszona małpa. Wyglądał, jakby miał tylko kończyny i obnażone zęby. Starałam się uderzyć go pachołkiem, ale straciłam uchwyt, gdy walnęłam działowego, więc gdy sternik się na mnie rzucił, pachołek wypadł mi z ręki i potoczył się po pochyłym pokładzie. Mimo że sternik był drobny i chudy, pod jego ciężarem padłam do tyłu. Razem poturlaliśmy się do barierki. Uderzyłam o nią plecami, tracąc oddech; solidna drewniana poręcz wbiła mi się w nerki, powodując potworny ból. Wierciłam się pod ciężarem sternika, przesuwając w dół, on jednak sunął za mną. Złapał mnie teraz za gardło, mając zamiar mnie udusić, tłukłam go więc rękami z całych sił, celując w głowę. Wiatr gwizdał mi w uszach. Słyszałam tylko stłumione przekleństwa i chrapliwe dyszenie - moje lub jego. Udało mu się jednak odtrącić moje ręce i złapał mnie za kark, przy czym jego kciuk boleśnie wbił mi się w szczękę. Próbowałam go kopnąć kolanem, ale nogi miałam spętane spódnicą i nie mogłam się ruszyć pod jego ciężarem. Przed oczami zobaczyłam ciemność, którą rozjaśniały tylko małe złote błyski, jak fajerwerki wieszczące moją śmierć. Ktoś wydawał z siebie ciche, miauczące dźwięki - niejasno zdawałam sobie sprawę, że to pewnie ja. Uchwyt na mojej szyi zacisnął się, a błyski światła znikły. Ogarnęła mnie ciemność. *** Obudziłam się z niejasną świadomością przerażenia, a zarazem jakby bujania w kołysce. Bolało mnie gardło, a gdy próbowałam przełknąć, poczułam taki ból, że mało się nie
zadławiłam. - Nic ci nie jest, Angliszko - usłyszałam w ciemności cichy głos Jamiego. Gdzie ja byłam? Gdzie ja jestem? Jego dłoń uspokajająco ścisnęła moje ramię. - Wierzę... ci... na słowo - wydusiłam z siebie, a od wysiłku łzy napłynęły mi do oczu. Zakaszlałam. Bolało, ale chyba trochę pomogło. - Co...? - Napij się wody, a nighean. - Wielka ręka uniosła mi głowę i poczułam przy wargach brzeg kubka. Przełykanie wody także sprawiało mi ból, było mi jednak wszystko jedno. Wargi i gardło miałam wysuszone i jakby słone. Oczy zaczęły mi się przyzwyczajać do ciemności. Dostrzegłam zarys sylwetki Jamiego, pochylonego pod niskim sufitem, i kształt belek nad głową. Czułam silny odór smoły i zęzy. Statek, oczywiście byliśmy na statku. Ale na którym? - Gdzie...? - szepnęłam, machając ręką. - Nie mam pojęcia - odrzekł, najwyraźniej trochę zdenerwowany. - Ludzie z „Cyraneczki” obsługują żagle, mam nadzieję, a Ian trzyma pistolet przy głowie sternika z marynarki brytyjskiej, ale ten człowiek równie dobrze może kierować nas na morze. - Chodzi mi... który... statek? - Choć właściwie jego wypowiedź to wyjaśniła: musimy być na kutrze. - Mówią, że nazywa się „Pitt”.6 - Bardzo stosownie. - Rozejrzałam się po ciemnym otoczeniu. Moje poczucie rzeczywistości znów ucierpiało, gdy w mroku, tuż za Jamiem, zauważyłam coś, co wyglądało jak wielki kokon. Siadłam nagle - albo raczej próbowałam usiąść, bo dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że leżę w hamaku. Jamie złapał mnie wpół, akurat w porę, by uchronić mnie przed upadkiem na głowę. Gdy się wyprostowałam, trzymając się go mocno, zdałam sobie sprawę, że to coś, co uznałam za wielki kokon, to w rzeczywistości człowiek, leżący w zawieszonym pod belkami drugim hamaku, ale skrępowany jak obiad pająka i zakneblowany. Twarz miał przyciśniętą do siatki, spoza której wpatrywał się we mnie z wściekłością. - Jezus, Maria! - zachrypiałam i położyłam się z powrotem, oddychając ciężko. - Czy chcesz trochę odpocząć, Angliszko, czy mam cię postawić? - spytał Jamie, najwyraźniej zniecierpliwiony. - Nie chcę zbyt długo zostawiać Iana samego na górze. - Nie - powiedziałam, znów starając się usiąść. - Pomóż mi, proszę. - Pokój - kajuta czy co to było - zaczął wirować wokół mnie, równocześnie unosząc się i opadając. Musiałam się więc przytrzymać Jamiego, z zamkniętymi oczyma, dopóki mój wewnętrzny żyroskop nie 6
Pitt - nazwisko, pit (ang. ) - dziura, chlew.
zadziałał. - Kapitan Roberts? - spytałam. - „Cyraneczka”? - Bóg jeden wie - powiedział Jamie niechętnie. - Odpłynęliśmy, gdy tylko ludzie z „Cyraneczki” opanowali kuter. Wiem, że mogą nas ścigać, ale gdy się oglądałem, niczego nie widziałem. Czułam się już nieco pewniej, choć przy każdym uderzeniu serca krew wciąż boleśnie pulsowała mi w gardle i skroniach. Czułam też siniaki na łokciach i ramionach, a także pręgę w poprzek pleców, tam, gdzie uderzyłam o barierkę. - Większość załogi zamknęliśmy w ładowni - powiedział Jamie - z wyjątkiem tego tutaj wskazał głową mężczyznę w hamaku. - Nie wiedziałem, czy nie chciałabyś najpierw mu się przyjrzeć. Jako lekarz - dodał, widząc, że nie rozumiem. - Choć chyba nie jest szczególnie poszkodowany. Podeszłam do mężczyzny w hamaku i rozpoznałam sternika, który próbował mnie udusić. Na czole miał wielkiego guza, a oko mocno podbite. o ile widziałam w niewyraźnym świetle, źrenice miał jednakowej wielkości i oddychał regularnie, mimo szmaty w ustach. Chyba rzeczywiście nic mu nie było. Stałam przez chwilę, wpatrując się w niego. Trudno było powiedzieć - jedyne światło w pomieszczeniu wpadało przez stożek wmontowany w pokład nad naszymi głowami - ale wydało mi się, że to, co wzięłam za wściekłość, było desperacją. - Chce się pan wysiusiać? - spytałam uprzejmie. Mężczyzna i Jamie wydali z siebie niemal identyczny odgłos, choć u jednego był to jęk gwałtownej potrzeby, a u drugiego wyraz irytacji. - Na litość boską - powiedział, chwytając mnie za rękę, którą wyciągnęłam do mężczyzny. - Ja się nim zajmę. Ty idź na górę! - Jego ton świadczył, że doszedł do stadium ostatniej kropli, więc lepiej się z nim nie spierać. Weszłam więc ostrożnie po drabinie zejściówki, słysząc za sobą różne gaelickie pomruki, których nie próbowałam zrozumieć. Na górze wiatr wiał tak mocno, że zachwiałam się, bo wydął mi spódnice, udało mi się jednak złapać jakąś linę i trzymałam się jej, czekając, aż świeże powietrze przeczyści mi głowę i poczuję się dość pewnie, by ruszyć przed siebie. Na rufie znalazłam Iana - siedział na beczce i trzymał na kolanie załadowany pistolet. Najwyraźniej prowadził przyjacielską pogawędkę z marynarzem stojącym u steru. - Ciociu Claire, wszystko w porządku? - spytał, zeskakując i wskazując mi miejsce na beczce. - W porządku - powiedziałam, siadając. Nie wydawało mi się, żebym zerwała jakieś
ścięgna, ale kolano było trochę niepewne. - Claire Fraser - powiedziałam, skinąwszy uprzejmie głową dżentelmenowi u steru; był czarny, na twarzy miał skomplikowany tatuaż, ale poniżej zwykły marynarski kombinezon. - Guinea Dick - powiedział z szerokim uśmiechem, ukazując - nie miałam wątpliwości spiłowane zęby. - Do usług. Przez chwilę przyglądałam mu się z otwartymi ustami, potem jednak pozbierałam się i uśmiechnęłam. - Widzę, że Jego Królewska Mość zdobywa marynarzy, gdzie tylko może - mruknęłam do Iana. - Najwyraźniej. Obecny tu pan Dick został odebrany piratowi z Gwinei, który zabrał go ze statku niewolniczego, tamten zaś wziął go z baraku na wybrzeżu Gwinei. Nie jestem pewien, czy jego zdaniem służba dla Jego Królewskiej Mości jest polepszeniem losu, ale mówi, że nie ma nic przeciwko temu, by płynąć z nami. - Czy masz do niego zaufanie? - spytałam po gaelicku. Ian spojrzał na mnie oburzony. - Oczywiście, że nie - odpowiedział w tym samym języku - i bardzo cię proszę, żono brata mojej matki, byś nie podchodziła do niego zbyt blisko. Mówił mi wprawdzie, że nie jada ludzkiego mięsa, ale nie wiemy na pewno, czy jego otoczenie jest bezpieczne. - Dobrze - powiedziałam, wracając do angielskiego. - Co się stało z...? Zanim zdążyłam dokończyć pytanie, moją uwagę zwrócił głośny stuk na pokładzie. John Smith - ten z pięcioma złotymi kolczykami - zeskoczył z masztu. On także uśmiechnął się na mój widok, choć na twarzy malowało mu się napięcie. - Jak dotychczas w porządku - powiedział do Iana i uniósł przede mną dłoń w geście powitania. - Dobrze się pani czuje? - Tak - spojrzałam przez rufę, ale nie widziałam niczego poza wzburzonym morzem, tak samo jak wszędzie wokół. - Czy wie pan przypadkiem, dokąd płyniemy, panie Smith? Na moje słowa zrobił zdziwioną minę. - Nie, proszę pani. Kapitan nie powiedział. - Kapitan? - To wuj Jamie - wyjaśnił Ian, najwyraźniej rozbawiony. - Czy wyrzyguje wnętrzności na dole? - Gdy go widziałam, nie robił tego. - Poczułam się jakoś niepewnie. - Czy chce mi pan powiedzieć, że nikt na pokładzie tego statku nie ma pojęcia, dokąd ani nawet którędy płyniemy?
To pytanie spotkało się z wymowną ciszą. Zakaszlałam. - Ten, no, działowy. Nie ten z przeciętym czołem, tylko ten drugi. Gdzie on jest, wiecie? Ian odwrócił się i spojrzał w morze. - Och! - Na pokładzie, tam, gdzie mężczyzna upadł, gdy go ugodziłam nożem, widniała duża plama krwi. - Och! - powtórzyłam. - A to mi przypomina, cioteczko, że znalazłem na pokładzie to. - Ian wyciągnął zza pasa mój nóż i podał mi go. Zauważyłam, że został oczyszczony. - Dziękuję. - Przez otwór w halkach wsunęłam go z powrotem do pochwy wciąż przymocowanej do uda. Ktoś zdjął mi podartą spódnicę i kieszeń. Pamiętając o zaszytym w spódnicy złocie, miałam nadzieję, że był to Jamie. Czułam się dość dziwnie, jakbym miała powietrze w kościach. Znów zakaszlałam i przełknęłam, masując bolące gardło, po czym wróciłam do wcześniejszego pytania. - Więc nikt nie wie, w którą stronę zmierzamy? John Smith uśmiechnął się lekko. - No, nie kierujemy się na otwarte morze, jeśli o to pani pytała. - Właśnie o to. A skąd pan wie? Na to pytanie cała trójka uśmiechnęła się. - Słońce tam - powiedział pan Dick, ruchem ręki wskazując rzeczony obiekt. - Więc ono tam lądować też. To mnie nieco uspokoiło. Rzeczywiście, ponieważ słońce rzeczywiście było widać właśnie zachodziło - oznaczało to, że kierujemy się na północ. Jamie dołączył do zgromadzonych. Był dość blady. - Kapitanie Fraser - powiedział z szacunkiem Smith - jakie rozkazy? Jamie popatrzył na niego trochę zagubiony. - Będę zadowolony, jeśli nie zatoniemy. Czy może się pan tym zająć? Pan Smith nie starał się nawet ukryć uśmiechu. - Sądzę, sir, że utrzymamy się na falach, jeśli nie uderzymy w inny statek albo wieloryba. - Dobrze, to proszę tego nie robić. - Jamie otarł usta wierzchem dłoni i wyprostował się. Czy jest jakiś port, do którego zdołamy dopłynąć w ciągu dnia czy dwóch? Sternik twierdzi, że mamy dość wody i jedzenia na trzy dni, ale im mniej tego będziemy potrzebować, tym będę szczęśliwszy. Smith zwrócił się ku niewidocznej ziemi i zmrużył oczy. Zachodzące słońce lśniło w jego kolczykach. - No, minęliśmy Norfolk - powiedział z namysłem. - Następny duży regularny port to
Nowy Jork. Jamie rzucił mu niechętne spojrzenie. - Czy w Nowym Jorku nie stoi przypadkiem brytyjska flota? Pan Smith zakaszlał. - Tak ostatnio słyszałem, rzeczywiście, ale mogli również zmienić miejsce. - Myślałem raczej o małym porcie - powiedział Jamie. - Bardzo małym. - Takim, w którym przybycie kutra Marynarki Królewskiej wywrze możliwie jak największe wrażenie na obywatelach? - spytałam. Współczułam mu i rozumiałam pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się na lądzie, pytanie jednak brzmiało - co potem? Dopiero teraz zaczynało do mnie docierać, jak trudna jest nasza sytuacja. W ciągu godziny zmieniliśmy się z pasażerów płynących do Szkocji w uciekinierów, w drodze do... Bóg wie dokąd. Jamie zamknął oczy i odetchnął głęboko. Fala była wysoka, a on znów pozieleniał. Równocześnie zdałam sobie sprawę, że opuszczając pospiesznie „Cyraneczkę”, zostawiłam tam wszystkie swoje rzeczy, także igły do akupunktury. - A co powiecie na przykład na Rhode Island albo New Haven w Connecticut? spytałam. - „Cyraneczka” płynęła właśnie do New Haven i sądzę, że w tych portach jest mniejsze prawdopodobieństwo zderzenia się z lojalistami lub oddziałami brytyjskimi. Jamie pokiwał głową - z zamkniętymi oczami. - Możliwe. - Tylko nie Rhode Island - zaprotestował Smith. - W grudniu Brytyjczycy wpłynęli do Newport, a amerykańska marynarka, jaka jest, została zablokowana w Providence. Może nie będą do nas strzelać, jeśli wpłyniemy do Newport pod tą flagą - wskazał ręką maszt, na którym wciąż powiewała brytyjska flaga - ale przyjęcie na brzegu może być nadmiernie gorące. Jamie otworzył jedno oko i przyglądał się z namysłem Smithowi. - Rozumiem, że nie ma pan lojalistycznych sympatii, panie Smith. Bo gdyby pan miał, mógłby pan śmiało powiedzieć mi, że wylądujemy w Newport. Nie wiedziałbym, że nie możemy. - Nie, sir - Smith pociągnął za jeden z kolczyków - ale nie jestem także separatystą. Czuję natomiast ogromną niechęć do kolejnego zatonięcia. Myślę, że jeśli o to chodzi, wykorzystałem już cały swój zapas szczęścia. Jamie pokiwał głową. Wyglądał, jakby było mu bardzo niedobrze. - Niech więc będzie New Haven - powiedział, a ja poczułam niepewne podniecenie. Czyżbym jednak miała poznać Hannę Arnold albo - to było jeszcze dziwniejsze uczucie -
samego pułkownika Arnolda? Zapewne czasem odwiedzał rodzinę. To doprowadziło do pewnych technicznych rozmów, pociągających za sobą wiele okrzyków między pokładem a takielunkiem na temat nawigacji. Jamie wiedział, jak posługiwać się sekstansem i astrolabium - ten pierwszy nawet był na miejscu - nie miał jednak pojęcia, jak zastosować obserwacje do kierowania statkiem. Marynarze z „Cyraneczki” zgadzali się płynąć, gdzie tylko zechcemy, ponieważ jedyną dostępną alternatywą był areszt, sąd i egzekucja za nieumyślne piractwo. Jednakże choć wszyscy byli dobrymi marynarzami, żaden z nich nie znał się na nawigacji. To stawiało nas wobec dwóch możliwych strategii: mogliśmy porozmawiać z trzymanymi w ładowni marynarzami i dowiedzieć się, czy któryś z nich potrafi kierować statkiem, a jeśli tak, to w grę wchodziły albo przymus, albo złoto. Drugie wyjście polegało na tym, by podpłynąć bliżej brzegu, tak by go widzieć, i podążać wzdłuż niego; to rozwiązanie wymagało więcej czasu, było mniej bezpieczne - bo można było natrafić albo na mielizny, albo na brytyjskie okręty wojenne - i mniej pewne, ponieważ żaden z będących z nami marynarzy z „Cyraneczki” nigdy wcześniej nie widział portu w New Haven. Ponieważ nie miałam niczego sensownego do powiedzenia w tej dyskusji, stanęłam przy barierce i przyglądałam się, jak zachodzi słońce. Zastanawiałam się, jakie jest prawdopodobieństwo, że w ciemnościach, nie mając słońca, którym moglibyśmy się kierować, zderzymy się z ziemią. Ta myśl przejęła mnie chłodem, ale jeszcze zimniejszy był wiatr. Opuściwszy „Cyraneczkę” tak nagle, zostałam tylko w lekkim żakiecie, a bez wełnianej wierzchniej spódnicy morski wiatr przewiewał mi ubrania jak nóż. Ta niefortunna analogia przypomniała mi o zmarłym działowym, więc wzięłam się w garść i spojrzałam przez ramię na ciemną plamę krwi na pokładzie. Kątem oka zauważyłam szybki ruch przy sterze i otworzyłam usta, by krzyknąć, nie udało mi się jednak wydać dźwięku. Na szczęście Jamie akurat patrzył na mnie i to, co odczytał z mojej twarzy, wystarczyło - odwrócił się i bez wahania rzucił na Guinea Dicka, który wyciągnął skądś nóż i gotował się, by zatopić go w beztrosko odwróconym do niego tyłem Ianie. Słysząc hałas, Ian okręcił się na pięcie, zobaczył, co się dzieje, wcisnął pistolet w dłoń zaskoczonemu panu Smithowi i runął na walczące, tarzające się przy sterze ciała. Statek, pozbawiony sternika, zwolnił, żagle mu opadły, zaczął się gwałtownie przechylać. Dałam dwa kroki po pochyłym pokładzie i wyjęłam pistolet z ręki pana Smitha. Spojrzał na mnie, mrugając z niedowierzaniem. - Nie żebym panu nie ufała - powiedziałam przepraszająco. - Po prostu, zważywszy na wszystko, nie mogę sobie pozwolić na ryzyko. - W miarę spokojnie sprawdziłam, czy pistolet
jest naładowany. Był - nawet odwiedziony. Cudem tylko nie wystrzelił sam podczas tego przerzucania z rąk do rąk. Wycelowałam w środek walczących na pokładzie, czekając, kto pierwszy wynurzy się z tej kuli ludzkiego mięsa. Pan Smith przenosił wzrok ze mnie na walczących, a potem powoli się wycofał, unosząc dłonie. - Ja będę na górze - powiedział - gdybym był potrzebny. Walka skończyła się tak, jak można się było spodziewać, ale pan Dick nie splamił honoru brytyjskiego marynarza, Ian wstał powoli, przeklinając i przyciskając do koszuli przedramię, na którym widniała czerwona szarpana rana. - Ten zdrajca mnie ugryzł! - powiedział z wściekłością. - Ten cholerny poganin! Kanibal! - Kopnął wroga, który jęknął, ale leżał nieruchomy, a potem złapał ster z gniewnym przekleństwem. Poruszył nim powoli tam i z powrotem, szukając odpowiedniego kierunku i wyrównując statek. Dziób zwrócił się pod wiatr, a żagle znów ożyły. Jamie stoczył się z nieruchomego ciała pana Dicka i usiadł na pokładzie obok ze zwieszoną głową, łapiąc oddech. Opuściłam pistolet i zabezpieczyłam. - W porządku? - spytałam go na wszelki wypadek. Czułam się dziwnie spokojna, trochę jakby nieobecna. - Próbuję sobie przypomnieć, ile jeszcze żyć mi zostało - powiedział, łapiąc powietrze. - Cztery, jak sądzę, albo pięć. Nie liczysz przecież tego teraz? - Spojrzałam na pana Dicka, którego twarz niewątpliwie wyglądała nieco gorzej. Jamie miał z boku twarzy dużą czerwoną plamę, która niedługo niewątpliwie zrobi się czarnosina. Trzymał się też za brzuch, ale poza tym najwyraźniej nic mu się nie stało. - A czy śmierć wskutek choroby morskiej się liczy? - Nie. - Zerkając czujnie na nieprzytomnego sternika, przysiadłam obok Jamiego i przyjrzałam mu się. Czerwone światło zachodzącego słońca rozświetlało pokład, uniemożliwiając określenie koloru skóry Jamiego. Wyciągnął rękę, więc podałam mu pistolet, który zatknął za pas. Zauważyłam, że na swoje miejsce wrócił także sztylet. - Nie miałeś czasu, by go wyciągnąć? - spytałam, wskazując sztylet głową. - Nie chciałem go zabić. Chyba żyje? - Z wyraźnym wysiłkiem przetoczył się na czworaka i przez chwilę oddychał ciężko, po czym Wstał. - Tak, za chwilę dojdzie do siebie. - Spojrzałam na Iana, który stał odwrócony tyłem, ale język jego ciała był wymowny. Sztywne ramiona, przygarbione plecy i napięte przedramiona mówiły o wściekłości i wstydzie - to było zrozumiałe. Równocześnie jednak czułam w nim rozpacz; zastanowiłam się, skąd się ona bierze, aż nagle olśniło mnie. To dziwne poczucie
spokoju, które dotychczas odczuwałam, nagle mnie opuściło, gdy zdałam sobie sprawę, dlaczego Ian nie był tak czujny jak zwykle. - Rollo - szepnęłam, łapiąc Jamiego za rękę. Uniósł wzrok, zaskoczony, i spojrzał na Iana. Wymieniliśmy trwożne spojrzenia. - O Boże! - powiedział cicho. Na pokładzie „Cyraneczki” zostało coś jeszcze, nie tylko cenne igły do akupunktury. Rollo od lat był najbliższym towarzyszem Iana. Ogromny owoc przypadkowego spotkania wilczura irlandzkiego i wilka przerażał marynarzy „Cyraneczki” do tego stopnia, że Ian zamknął go w kabinie. Gdyby nie to, niewykluczone, że gdy marynarze „Pitta” schwycili Iana, Rollo rzuciłby się do gardła kapitanowi Stebbingsowi. Co zrobi, gdy zrozumie, że Iana nie ma, i co w odpowiedzi na to zrobi kapitan Stebbings, jego ludzie albo załoga „Cyraneczki”? - Jezu! Zastrzelą psa i wyrzucą do morza. - Jamie wypowiedział na głos moje myśli i przeżegnał się. Znów pomyślałam o rybie młocie i zadrżałam. Jamie mocno ścisnął mi ramię. - O Boże! - powtórzył bardzo cicho. Stał chwilę, myśląc, potem otrząsnął się, tak jak Rollo strząsał wodę z sierści, i puścił moją dłoń. - Muszę porozmawiać z załogą. Musimy ich nakarmić, tak samo jak marynarzy w ładowni. Czy możesz zejść na dół, Angliszko, i zobaczyć, co dasz radę zdziałać w kuchni? Ja najpierw porozmawiam z Ianem. - Zobaczyłam, jak z trudem przełyka ślinę, patrząc na siostrzeńca, stojącego przy sterze sztywno, jak drewniany Indianin. Niknące słońce oświetlało jego twarz, na której nie było łez. Kiwnęłam głową i niepewnie ruszyłam ku zejściówce. Zagłębiłam się w ciemność. *** Na końcu mesy znajdował się niewielki kambuz, nie większy niż cztery stopy na cztery, a w nim rodzaj niskiego ceglanego ołtarza z paleniskiem, kilka szafek na grodzi oraz wisząca półka z miedzianymi garnkami, ścierkami i różnymi innymi sprzętami kuchennymi. Znalazłam go bez trudu. W palenisku wciąż na szczęście żarzyły się węgle. Była tam też skrzynia z piaskiem, skrzynia z węglem i kosz z rozpałką, od razu więc zajęłam się ponownym rozpaleniem ognia. Nad ogniem wisiał wielki gar; część jego zawartości co prawda wylała się na skutek przechyłu statku, gasząc płomienie i zostawiając przypalone ślady po zewnętrznej stronie gara. Mieliśmy szczęście - pomyślałam. Gdyby ogień nie przygasł, zawartość gara już dawno by się wygotowała i przypaliła, a ja musiałabym zacząć szykować kolację od początku. Koło kambuza stało kilka klatek z kurczakami. Drzemały w mroku, ale gdy zeszłam,
obudziły się i zaczęły machać skrzydłami, gdakać i głupkowato kręcić głowami, jakby zadawały pytania. Ich oczy jak guziki lśniły czerwono przez drewnianą kratę. Zastanowiłam się, czy na pokładzie są też inne zwierzęta, ale jeśli były, to na szczęście nie w kambuzie. Pomieszałam w garze, w którym było coś w rodzaju kleistego gulaszu, potem zaczęłam szukać chleba. Wiedziałam, że musi być jakiś rodzaj pieczywa - marynarze żyli albo sucharami, albo chlebem, który czasami niezbyt różnił się od sucharów. Na pewno jednak coś mają, tylko gdzie? W końcu znalazłam twarde, okrągłe, brązowe bochenki w siatce wiszącej na haku w ciemnym kącie, co prawdopodobnie miało uchronić chleb przed szczurami. Na wszelki wypadek rozejrzałam się po podłodze. Powinna być także mąka, pomyślałam. Och, oczywiście! Na pewno trzymają ją w ładowni, razem z innymi zapasami, a my umieściliśmy tam niezadowolone niedobitki pierwotnej załogi. Cóż, o nich będziemy się martwić później. Na razie z tego, co tu zastałam, można było wszystkim na pokładzie dać kolację, a o śniadanie zatroszczę się później. Wysiłek związany z rozpalaniem ognia, przeszukiwaniem kambuza i mesy rozgrzał mnie i oderwał myśli od siniaków. Poczucie chłodu i zwątpienia, które towarzyszyło mi od chwili, gdy przeskoczyłam barierkę „Cyraneczki”, powoli się rozpraszało. Nie było to całkiem to, czego bym sobie życzyła, bo w miarę jak wychodziłam z szoku, zaczęłam postrzegać prawdziwe wymiary obecnej sytuacji. Nie zmierzaliśmy już ku Szkocji i zagrożeniom Atlantyku, lecz do nieznanego portu przeznaczenia, na nieznanym statku, z niedoświadczoną i spanikowaną załogą. Co więcej, w gruncie rzeczy dokonaliśmy właśnie aktu piractwa na morzu i popełniliśmy różne wykroczenia - opieranie się brance i napad na marynarkę Jego Królewskiej Mości. Do tego jeszcze morderstwo. Przełknęłam; wciąż bolało mnie gardło, a mimo ciepła bijącego od ognia na skórze wystąpiła mi gęsia skórka. Zgrzyt noża po kości wciąż odbijał się echem w kościach mojej ręki i dłoni. Jak mogłam go zabić? Wiedziałam, że nie przebiłam mu klatki piersiowej. Nie mogłam też przebić żadnej z dużych tętnic szyjnych. Szok, oczywiście. Ale czy sam szok...? Nie mogłam teraz myśleć o zmarłym działowym, przegoniłam więc zdecydowanie te myśli z głowy; później powiedziałam sobie - jakoś się z tym uporam. Ostatecznie działałam w samoobronie; odmówię modlitwę za jego duszę, ale później, nie teraz. Nie mogę powiedzieć, żeby inne myśli towarzyszące mi przy pracy były bardziej pocieszające, Ian i Rollo... - nie, to też nie. Energicznie drapałam dno garnka dużą drewnianą łyżką. Gulasz trochę się przypalił, był jednak jadalny. Widziałam w nim jakieś kości, całość była gęsta i zawierała kawałki mięsa.
Napełniłam mniejszy garnek wodą z worka i powiesiłam go, by się zagotował. Nawigacja - uznałam to za odpowiedni temat, którym mogłabym się martwić, zważywszy na to, że choć stanowił on problem, był pozbawiony aspektów emocjonalnych - w przeciwieństwie do kilku innych spraw, które tkwiły mi w głowie. Jak blisko albo daleko do pełni? Starałam się przypomnieć sobie, jak wyglądało niebo poprzedniej nocy, obserwowane z pokładu „Cyraneczki”. W gruncie rzeczy nie zauważyłam księżyca, więc widocznie nie było pełni, bo nie sposób jej przeoczyć. Pełny księżyc wynurzający się z morza zapiera dech w piersiach, rzucając na fale srebrną ścieżkę, na której widok w głowie rodzi się przekonanie, że nic łatwiejszego niż dać krok przez barierkę i pójść przed siebie ku tej spokojnej, promieniejącej kuli. Nie, ostatniej nocy nie było promieniejącej kuli. Dość późno poszłam na dziób statku, zamiast użyć nocnika, bo chciałam odetchnąć świeżym powietrzem. Na pokładzie było ciemno. Zatrzymałam się chwilę przy barierce, ponieważ pod wodą, w długich, regularnie biegnących falach dostrzegłam fosforyzujący, piękny, nieziemski blask zielonego światła, a statek robił w nim głęboką bruzdę. A zatem nie ma księżyca, stwierdziłam, albo jest w nowiu, co oznaczałoby to samo. Nie możemy podpłynąć do brzegu nocą. Nie miałam pojęcia, jak daleko na północ się znajdujemy - może John Smith wie? Wiedziałam jednak, że wybrzeże w okolicach Chesapeake obfituje w kanały, mielizny, tereny zalewowe i że jest tam intensywny ruch statków. Ale zaraz, Smith mówił, że minęliśmy już Norfolk. - Do jasnej cholery - powiedziałam na głos, zdenerwowana - gdzie jest Norfolk? Wiedziałam, gdzie jest w stosunku do autostrady międzystanowej numer sześćdziesiąt cztery, nie miałam jednak pojęcia, jak to cholerne miejsce sytuuje się od strony oceanu. A jeśli będziemy zmuszeni zatrzymać się nocą daleko od lądu, to co nas uchroni od dryfowania bardzo daleko w morze? No, z drugiej strony nie musimy się martwić, że zabraknie nam benzyny - pomyślałam pocieszająco. Żywność i woda... o to też jeszcze nie musimy się martwić. Najwyraźniej kończyła mi się już ta dobra, bezosobowa materia do martwienia się. A co z chorobą morską Jamiego albo jakąś inną medyczną katastrofą, która może przydarzyć się na pokładzie? Tak, to dobry temat. Nie miałam żadnych ziół, żadnych igieł, żadnych nici, żadnych bandaży, żadnych instrumentów. Byłam pozbawiona jakichkolwiek medycznych pomocy poza wrzątkiem i umiejętnościami moich dwóch rąk. - Zapewne mogłabym nastawić złamanie albo przycisnąć kciukiem uszkodzoną tętnicę powiedziałam głośno - ale niewiele więcej.
- Hm, hm - odezwał się niepewny głos za mną. Odwróciłam się, niechcący rozlewając gulasz, który miałam w chochli. - Och, pan Smith! - Nie chciałem pani zaskoczyć - pojawił się w świetle jak czujny pająk, zachowując ostrożny dystans - szczególnie że widziałem, jak siostrzeniec oddaje pani nóż. - Uśmiechnął się nieznacznie na znak, że był to żart, ale najwyraźniej był zdenerwowany. - Pani, hm... bardzo zręcznie go użyła, muszę powiedzieć. - Tak - stwierdziłam chłodno, łapiąc ścierkę, by wytrzeć to, co rozlałam. - Mam praktykę. Zapadła głęboka cisza. Po chwili zakaszlał. - Pan Fraser przysłał mnie z pytaniem - ostrożnym - czy wkrótce będzie może coś do jedzenia? Na te słowa wbrew sobie parsknęłam śmiechem. - Czy ta ostrożność to jego pomysł, czy pana? - Jego - odpowiedział od razu. - Może mu pan powiedzieć, że jedzenie jest gotowe, gdy tylko ktoś zechce przyjść i zjeść, i... panie Smith? Odwrócił się od razu. - Zastanawiałam się tylko, co marynarze... oczywiście muszą być bardzo zdenerwowani... ale co marynarze z „Cyraneczki” sądzą o ostatnich wydarzeniach? Jeśli pan to wie, oczywiście - dodałam. - Wiem. Pan Fraser zadał mi ostatnio to samo pytanie, niecałe dziesięć minut temu odrzekł, najwyraźniej lekko rozbawiony. - Rozmawialiśmy o tym, siedząc na masztach. To chyba nic dziwnego. - Ależ oczywiście. - Otóż z jednej strony czujemy ulgę, że nie zostaliśmy siłą wcieleni do marynarki. Gdyby tak się stało, żaden z nas zapewne przez lata nie zobaczyłby domu ani rodziny, nie mówiąc już o tym, że być może zmuszono by nas do walki z własnymi rodakami. - Podrapał się po brodzie. Jak wszyscy mężczyźni miał już widoczny zarost i zaczynał przypominać pirata. - Z drugiej strony jednak, no, musi pani przyznać, że nasza obecna sytuacja nie jest taka, jakiej byśmy sobie najbardziej życzyli. Chciałem powiedzieć, że jest niebezpieczna, a do tego my nie mamy ani pieniędzy, ani ubrań. - Tak, rozumiem. A z pańskiego punktu widzenia, jaki byłby najbardziej pożądany finał naszej sytuacji? - Zbliżyć się do New Haven, ale nie wpływać do portu. Wprowadzić kuter na żwirową
plażę i podpalić - odpowiedział natychmiast. - Dopłynąć do brzegu łodzią, a potem uciec. - Czy spaliłby pan statek z marynarzami w ładowni? - spytałam z ciekawości. Poczułam ulgę, że najwyraźniej to pytanie go zaszokowało. - Och, nie! Może pan Fraser chciałby przekazać ich Armii Kontynentalnej, żeby wykorzystać ich na wymianę, ale jeśli o nas chodzi, równie dobrze mogliby pójść wolno. - To bardzo wspaniałomyślnie z pana strony - zapewniłam go poważnie. - Jestem pewna, że pan Fraser jest panu bardzo wdzięczny za te uwagi. Czy nie wie pan przypadkiem, gdzie właściwie w tej chwili znajduje się Armia Kontynentalna? - Słyszałem, że gdzieś w New Jersey - odpowiedział z przelotnym uśmiechem. - Nie sądzę, żeby było trudno ich znaleźć. Poza Marynarką Królewską Armia Kontynentalna była ostatnim, z czym osobiście chciałam się zetknąć. New Jersey było jednak chyba wystarczająco daleko. Wysłałam go, by w pomieszczeniach załogi odszukał sztućce - każdy marynarz miał własną miskę i łyżkę - i zabrałam się do trudnego zadania zapalenia dwóch lamp wiszących nad stołem w mesie, z nadzieją, że zobaczymy, co jemy. Przyjrzawszy się z bliska gulaszowi, zmieniłam zdanie w kwestii światła. Zważywszy na to jednak, ile wysiłku wymagało zapalenie ich, nie bardzo chciałam od razu je gasić. W sumie jednak posiłek nie był zły, aczkolwiek pewnie nie zrobiłoby różnicy, gdybym im dała surową kaszę i rybie łby. Wszyscy byli wygłodzeni. Pochłonęli jedzenie jak horda wygłodniałej szarańczy. Jak na naszą sytuację, demonstrowali zaskakująco dobry humor. Nie po raz pierwszy zdumiewała mnie męska umiejętność sprawnego funkcjonowania wśród niepewności i niebezpieczeństw. W dużej mierze dotyczyło to oczywiście Jamiego. Trudno było nie zauważyć ironii w fakcie, że ktoś, kto nienawidził morza i statków tak jak on, nagle został de facto kapitanem kutra. Jednakże nienawidząc statków, wiedział mniej więcej, jak się statek prowadzi, potrafił też zachować spokój w obliczu chaosu, dowodzenie zaś było dla niego czymś zupełnie naturalnym. Skoro potrafisz zachować zimną krew, gdy wszyscy dokoła ciebie ją tracą i oskarżają o to ciebie... - pomyślałam, patrząc, jak spokojnie i rozsądnie rozmawia z marynarzami. Aż do tej chwili napędzała mnie czysta adrenalina, teraz jednak, gdy uniknęliśmy bezpośredniego niebezpieczeństwa, szybko znikała. Zmęczona, zmartwiona, z bolącym gardłem, zdołałam zjeść tylko parę łyżek gulaszu. Siniaki zaczęły pulsować, a kolano wciąż bolało. Robiłam właśnie w myślach ponury przegląd fizycznych uszkodzeń, gdy zobaczyłam, że Jamie wpatruje się we mnie.
- Musisz coś zjeść, Angliszko - powiedział łagodnie. Otworzyłam usta, by powiedzieć, że nie jestem głodna, ale zmieniłam zdanie. Jeszcze tego było mu trzeba, żeby martwił się o mnie. - Tak jest, panie kapitanie - powiedziałam i zrezygnowana ujęłam łyżkę.
31. Wycieczka z przewodnikiem po komorach mego serca Powinnam się przespać. Bóg jeden wie, jak bardzo potrzebowałam snu, a dopóki nie dopłyniemy do New Haven, nie będzie wielu okazji, by wypocząć. Jeśli kiedykolwiek dopłyniemy - odezwał się głosik w moim mózgu, zignorowałam go jednak, bo nie pomagał w obecnej sytuacji. Marzyłam o tym, by zasnąć i uciec od lęków i niepewności, a także dać odprężenie zmęczonemu ciału. Byłam jednak tak wyczerpana, że umysł i ciało zaczynały funkcjonować oddzielnie. Znałam to zjawisko. Znają je wszyscy lekarze, żołnierze i matki. Nieraz już mi się to zdarzyło. Mózg - niezdolny zareagować na sytuację, gdy ciało jest wyczerpane - wycofuje się i oddziela od jego egocentrycznych potrzeb. W pozycji absolutnego dystansu jest zdolny kierować czynami, nie zważając na uczucia, ból i zmęczenie, podejmując konieczne decyzje z zimną krwią i odrzucając bezsensowne potrzeby ciała - jedzenia, picia, snu, miłości i smutku i wypychając je poza punkt, z którego nie ma już powrotu. Dlaczego uczucia? - zastanowiłam się niejasno. Uczucia stanowiły przecież funkcję mózgu, a jednak wydawały się tak głęboko zakorzenione w ciele, że ten rodzaj abdykacji umysłu zawsze doprowadzał do stłumienia emocji. A ciału się chyba ta abdykacja nie podoba - uznałam. Ignorowane, źle traktowane, niełatwo zgodzi się przyjąć mózg z powrotem. Często rozdzielenie to trwa, póki nie powstaną w końcu warunki, by zasnąć. Wtedy, gdy ciało oddaje się spokojnej regeneracji, umysł ostrożnie wraca do zmęczonej powłoki, przeciskając się delikatnie przez kręte korytarze snów i generując spokój. Wtedy człowiek budzi się - znów jako całość. Ale to jeszcze nie ta chwila. Miałam wrażenie, że coś jeszcze pozostało do zrobienia, ale nie miałam pojęcia co. Nakarmiłam ludzi, wysłałam pożywienie więźniom, sprawdziłam stan rannych, naładowałam pistolety, umyłam garnek... - mój powolnie działający mózg nie
potrafił wymyślić nic więcej. Oparłam dłonie o stół, wyczuwając czubkami palców słoje drewna, jak gdyby te drobne bruzdy, wypolerowane przez wiele lat służby, mogły być mapą, która wskaże mi drogę do snu. Siedząc tak, mogłam zobaczyć się oczami mego mózgu: szczupła, niemal chuda; przez skórę przedramienia wyraźnie można było wyczuć kości. W ciągu ostatnich kilku tygodni podróży schudłam bardziej, niż mi się wydawało. Ramiona opadły mi ze zmęczenia, włosy były gęstą, splątaną masą wijących się kosmyków, gdzieniegdzie rozjaśnionych srebrem i bielą. Na resztę składały się przeróżne odcienie ciemnego i jasnego brązu. Coś mi to przypominało. Jamie powtórzył mi jakieś wyrażenie używane przez Czirokezów: wyczesywać węże z włosów - tak, tak to brzmiało, a oznaczało uwolnienie umysłu od zmartwień, gniewu, strachu i demonów. Wyczesać węże z włosów. Oczywiście w tej chwili nie miałam grzebienia. Był w kieszeni i zgubiłam go podczas walki. Czułam, że mam mózg jak balon, który szarpie się uparcie na uwięzi, nie pozwalałam mu jednak odlecieć, bo nagle i irracjonalnie przeszedł mnie strach, że mógłby już nie wrócić. Skupiłam więc uwagę na drobnych szczegółach fizycznych: wadze gulaszu i chleba w brzuchu, gorącym rybim zapachu oliwy w lampkach, tupaniu nóg na pokładzie nad moją głową i pieśni wiatru, a także na uderzeniach wody o burty wzdłuż statku. Wspomnienie ostrza, zagłębiającego się w ciele, wciąż mnie nie opuszczało. Nie celowo, nie chirurgicznie; nie uszkodzenie dokonane, by kogoś uzdrowić, tylko paniczne pchnięcie. Nagły ruch ostrza i zderzenie z kością. Niekontrolowane zboczenie noża i wielka, ciemna plama na pokładzie, mokra i cuchnąca żelazem. - Nie chciałam! - szepnęłam głośno. - Och, Boże, nie chciałam! Nieoczekiwanie zaczęłam płakać. Żaden tam szloch, żadne tam spazmatyczne ściśnięcie gardła; po prostu łzy zebrały mi się w oczach i spływały po policzkach powoli, jak zimny miód. Stanowiły ciche świadectwo rozpaczy, że sprawy powoli wymykają mi się spod kontroli. - O co chodzi, kochanie? - dobiegł mnie od drzwi cichy głos Jamiego. - Jestem taka zmęczona - powiedziałam niewyraźnie. - Taka zmęczona. Ławka zatrzeszczała pod jego ciężarem, gdy siadał koło mnie, a brudna chusta delikatnie otarła mi policzki. Objął mnie ramieniem i szeptał coś po gaelicku: uspokajające czułe słówka, takie, jakie mówi się przestraszonemu zwierzęciu. Oparłam policzek o jego koszulę i zamknęłam oczy. Łzy wciąż spływały mi po twarzy, ale poczułam się trochę lepiej. Wciąż byłam śmiertelnie zmęczona, ale opuściło mnie poczucie krańcowego wyczerpania. - Żałuję, że zabiłam tego człowieka - szepnęłam. Czułam, jak jego dłoń, głaszcząca mi
włosy, zatrzymała się, a potem znów ruszyła. - Nikogo nie zabiłaś - powiedział, najwyraźniej zdziwiony. - Czy to właśnie cię nękało, Angliszko? - Tak, między innymi. - Wyprostowałam się, wytarłam nos w rękaw i wbiłam w niego wzrok. - Nie zabiłam działowego? Jesteś pewien? Wykrzywił usta w grymasie, który przy odrobinie dobrej woli można by nazwać uśmiechem, gdyby nie wyglądał tak ponuro. - Jestem pewien. To ja go zabiłem, a nighean. - Nie mówisz tego, bym się lepiej poczuła? Pociągnęłam nosem i przyjrzałam mu się uważnie. - Nie. - Jego uśmiech zgasł. - Ja też żałuję, że go zabiłem, ale nie miałem wyboru. Wyciągnął rękę, odsunął mi włosy z twarzy i założył je za ucho. - Nie dręcz się tym, Angliszko. Ja jestem w stanie to znieść. - Znów płakałam, tym razem jednak z uczuciem, z bólem i smutkiem, i niewątpliwie ze strachem. Ale ból i smutek dotyczyły Jamiego, a nie człowieka, którego musiał zabić - a to zasadnicza różnica. Po chwili burza przeszła, zostawiając mnie bez sił, ale w całości. Zniknęło męczące poczucie rozdwojenia. Jamie obrócił się na ławce, oparł plecami o stół i wziął mnie na kolana. Siedzieliśmy chwilę w spokojnym milczeniu, wpatrzeni w blask gasnących węgli w palenisku kambuza i smugi pary unoszące się nad garnkiem z gorącą wodą. Powinnam coś przygotować, by gotowało się przez noc - pomyślałam sennie. Rzuciłam okiem na klatki, w których kurczaki ułożyły się już do snu, od czasu do czasu wydając tylko jakiś niespodziewany dźwięk, wywołany kurzymi snami. Nie, dzisiaj nie potrafiłabym się zmusić, by zabić kurę. Rano mężczyźni będą musieli zadowolić się tym, co mi wpadnie w ręce. Jamie też zobaczył kurczaki, ale jego myśli pobiegły innym torem. - Pamiętasz kurczaki pani Bug? - zapytał z ponurym humorem. - Małego Jema i Rogera? - O Boże! Biedna pani Bug. Jemowi, który miał wówczas jakieś pięć lat, powierzono codzienne zadanie liczenia kur, dla pewności, że wszystkie wróciły wieczorem do kurnika. Potem oczywiście należało starannie zamknąć drzwi, by do środka nie weszły lisy, borsuki czy inne kochające kurczaki zwierzęta. Tylko że Jem zapomniał - raz, ale ten raz wystarczył. Lis dostał się do kurnika, a liczba ofiar była straszliwa. To głupota mówić, że tylko człowiek zabija dla przyjemności. Być może rodzina psów nauczyła się tego od ludzi, ale też to robią - lisy i wilki, a nawet teoretycznie
oswojone psy. Ściany kurnika były upstrzone krwią i piórami. - Och, moje maleństwa! - powtarzała pani Bug, a łzy spływały jej po policzkach. - Och, moje śliczne maleństwa! Wezwany do kuchni Jem nie mógł znieść tego widoku. - Tak mi przykro - szepnął, patrząc w podłogę. - Naprawdę mi przykro. - I słusznie - powiedział mu Roger. - Ale to nie wystarczy, prawda? Jem pokręcił głową bez słowa. Łzy napłynęły mu już do oczu. Roger odchrząknął i był to dość złowieszczy dźwięk. - A zatem, skoro jesteś już dostatecznie duży, by powierzyć ci jakieś zadanie, to jesteś też na tyle duży, by ponieść konsekwencje, że zawiodłeś nasze zaufanie. Rozumiesz to? Dość oczywiste było, że nie rozumiał, ale pokiwał energicznie głową, pociągając nosem. Roger odetchnął głęboko. - To znaczy, że dostaniesz lanie. Na drobnej okrągłej buzi Jema odmalowało się zdumienie. Zamrugał i z otwartymi ustami spojrzał na matkę. Brianna zrobiła ruch, jakby chciała do niego podejść, ale Jamie położył jej dłoń na ramieniu, zatrzymując ją. Nie patrząc na Bree, Roger zdecydowanie skierował syna ku drzwiom. - Dobrze, chłopie, na dwór - wskazał mu wyjście. - Idź do stajni i zaczekaj na mnie. Jem przełknął głośno. Już gdy pani Bug przyniosła pierwsze opierzone ciało, zszarzał na twarzy, a późniejsze wydarzenia nie poprawiły mu cery. Pomyślałam, że chyba zwymiotuje, ale nie, i przestał płakać. Opuścił ramiona i wyglądał, jakby zmalał. - Ruszaj - powiedział Roger i Jem poszedł, szurając nogami i ze zwieszoną głową. Wyglądał jak więzień w drodze na egzekucję. Nie wiedziałam - śmiać się czy płakać. Zauważyłam wzrok Brianny - najwyraźniej walczyła z podobnym uczuciem. Choć była widocznie przygnębiona, kąciki jej ust drżały. Pospiesznie odwróciła wzrok. Roger westchnął głośno i wyprostował się. - Chryste! - mruknął. Jamie stał w milczeniu w kącie, przyglądając się temu, co się dzieje, nie bez współczucia. Poruszył się teraz, a Roger spojrzał na niego. Jamie zakaszlał. - Hm, wiem, że za pierwszym razem to ciężkie przeżycie, ale sądzę, że nie powinieneś go oszczędzać - powiedział cicho. - Mały czuje się okropnie. - Brianna rzuciła mu zdumione spojrzenie, ale Roger kiwnął głową, a ponura linia jego ust złagodniała. Wyszedł za Jemem, po drodze rozpinając pas. Nasza trójka została w kuchni. Staliśmy stropieni wokół stołu, nie wiedząc, co robić. Brianna wyprostowała się z westchnieniem, jak przedtem Roger, otrząsnęła się jak pies i sięgnęła po jednego z martwych kurczaków.
- Czy możemy je zjeść? Pomacałam jedną z kur. Ciało bezwładnie ruszało się pod skórą, ale jeszcze nie zaczęło się oddzielać. Podniosłam kurczaka i powąchałam go; czułam ostry zapach suchej krwi i piżmowy zapach odchodów, ale nie towarzyszył im odór zgnilizny. - Tak sądzę, jeśli je dobrze ugotujemy. Pióra nie nadadzą się do niczego, ale możemy trochę mięsa udusić z jarzynami, a resztę ugotować na rosół. Jamie wyszedł, żeby przynieść z piwnicy cebulę, czosnek i marchewki, pani Bug poszła się położyć, a Brianna i ja wzięłyśmy się do brudnej roboty skubania i patroszenia ofiar. Niewiele rozmawiałyśmy poza wymianą krótkich okolicznościowych pytań i odpowiedzi. Gdy jednak Jamie wrócił z koszykiem warzyw, Bree spojrzała na niego i spytała poważnie: - Czy to naprawdę pomoże? Kiwnął głową. - Gdy zrobisz coś złego, czujesz się okropnie i chcesz to naprawić, prawda? Ale nie ma możliwości, by naprawić coś takiego. - Wskazał stosik martwych kurczaków. Zaczęły już wokół nich krążyć muchy. - Więc najlepiej jest poczuć, że się za to zapłaciło. Przez otwarte okno dobiegł nas słaby krzyk. Brianna instynktownie podniosła się, potem jednak pokręciła głową i sięgnęła po kurczaka, odganiając muchy. - Ja pamiętam - powiedziałam teraz cicho. - I jestem pewna, że pamięta także Jem. Jamie mruknął coś rozbawiony i zamilkł. Czułam, jak jego serce bije za moimi plecami: powoli i mocno. *** Przez całą noc trzymaliśmy dwugodzinne wachty; czuwaliśmy na zmianę Jamie, Ian i ja. John Smith wydawał się godzien zaufania, ale zawsze istniała możliwość, że ktoś z „Cyraneczki” zdecyduje się uwolnić trzymanych w ładowni marynarzy, licząc na to, że w ten sposób uratuje się przed późniejszą szubienicą, na której jako pirat by zawisł. Wachtę o północy zniosłam dobrze, ale wstanie o świcie było trudne. Wyplątałam się z głębokiej studni, wysłanej miękką czarną wełną. Ból i zmęczenie nie opuściły moich posiniaczonych i poobijanych kończyn. Jamie padł natychmiast na wyścielony kocem hamak, gdy tylko z niego wstałam, i choć kusiło mnie, by go wyrzucić i wspiąć się tam z powrotem, uśmiechnęłam się tylko lekko. Albo wierzył głęboko, że potrafię stać na warcie, albo był na granicy śmierci ze zmęczenia i choroby morskiej, albo i jedno, i drugie - uznałam, podnosząc płaszcz oficerski, który rzucił na podłogę. To była jedna z korzyści naszej sytuacji: tamten okropny stary płaszcz zostawiłam na pokładzie „Cyraneczki”. Ten był znacznie lepszy, uszyty z grubej granatowej wełny, z podszewką z czerwonego jedwabiu, w dodatku wciąż rozgrzany
przez Jamiego. Otuliłam się, pogłaskałam Jamiego po głowie, by zobaczyć, czy uśmiechnie się przez sen - uśmiechnął się lekko - i ruszyłam do kambuza, ziewając. Kolejna drobna przyjemność puszka dobrej herbaty Darjeeling, znaleziona w szafce. Gdy kładłam się spać, rozpaliłam ogień pod kotłem wody; teraz była już gorąca, więc zanurzyłam w niej filiżankę, która najwyraźniej pochodziła z prywatnego, porcelanowego serwisu kapitana Stebbingsa - były na niej namalowane fiołki - i zaczerpnęłam solidną porcję. Zabrałam ją na górę i po oficjalnym spacerze wokół pokładu i przyjrzeniu się dwóm pracującym marynarzom - pan Smith stał przy sterze - zatrzymałam się przy barierce, by wypić pachnący napój, równocześnie patrząc, jak nad horyzontem wschodzi słońce. Gdyby ktoś chciał liczyć dobre chwile - a o dziwo, właśnie miałam na to ochotę - to nadchodziła kolejna. Widywałam świty na morzach południowych; tam słońce pojawiało się, jakby rozkwitał ogromny kwiat, powoli zaczynając wysyłać ciepło i światło. Tu miałam przed sobą północny wschód słońca, który wyglądał jak powoli otwierająca się muszla - chłodny i delikatny, z niebem lśniącym jak macica perłowa nad popielatym morzem. Było w tym coś kameralnego, jakby zapowiedź dnia pełnego sekretów. Właśnie gdy zdążyłam zagłębić się w te poetyckie myśli, przerwał je dochodzący z góry okrzyk: „Żagiel na horyzoncie!”. Pomalowana w fiołki porcelanowa filiżanka kapitana Stebbingsa rozbiła się na pokładzie, a ja odwróciłam się i ujrzałam daleko za nami czubek białego trójkąta, który zwiększał się z każdą chwilą. *** Kilka następnych chwil przypominało farsę. Wpadłam bowiem do kabiny kapitana tak poruszona i bez tchu, że nie byłam w stanie wydusić z siebie nic poza: „Ho, ho, ho”, jak oszalały Święty Mikołaj. Jamie, który potrafił w ułamku sekundy przejść od głębokiego snu do całkowitej przytomności, próbował wyskoczyć z łóżka, zapominając w napięciu chwili, że śpi w hamaku. Zanim zdążył się pozbierać, przeklinając, z podłogi, nad naszymi głowami rozległ się tupot nóg, bo marynarze z „Cyraneczki” zręcznie wyskoczyli z hamaków i pobiegli, by zobaczyć, co się dzieje. - Czy to „Cyraneczka”? - spytałam Johna Smitha, mrużąc oczy, by lepiej widzieć. - Czy potrafi pan rozpoznać? - Tak - powiedział odruchowo, patrząc na żagiel - a raczej nie. To znaczy potrafię rozpoznać, że to nie jest „Cyraneczka”. Ma trzy maszty. - Wierzę panu na słowo. - Z tej odległości zbliżający się statek wyglądał jak wielka chmura sunąca ku nam nad wodą. Nie widziałam jeszcze jego kształtu. - Nie musimy chyba
uciekać, prawda? - spytałam Jamiego, który wyszukał w biurku kapitana Stebbingsa lunetę i teraz ze zmarszczonym czołem przyglądał się ścigającemu nas statkowi. Opuścił lunetę i pokręcił głową. - Nie ma znaczenia, czy musimy, czy nie, i tak nie mamy szans. Podał lunetę Smithowi, który przyłożył ją do oka, mrucząc: - Flaga... Nie ma żadnej flagi... Na te słowa Jamie gwałtownie uniósł głowę i nagle zdałam sobie sprawę, że na maszcie „Pitta” wciąż powiewa flaga brytyjska. - To chyba dobrze? Przecież nie zaczepią statku Marynarki Brytyjskiej - powiedziałam. Miny Jamiego i Johna Smitha świadczyły o głębokich wątpliwościach. - Jeśli podpłyną na odległość głosu, to zapewne zobaczą, że coś jest nie tak. - Smith rzucił okiem na Jamiego. - Może lepiej by było, gdyby pan włożył mundur kapitana. Z pewnej odległości może to pomóc. - Jeśli podpłyną tak blisko, żeby to miało znaczenie, to i tak nie będzie to miało znaczenia - rzekł Jamie, patrząc spode łba. Wziąwszy ode mnie płaszcz, zniknął jednak pod pokładem, zatrzymując się tylko na chwilę, by zwymiotować przez burtę. Wrócił po chwili, prezentując się wspaniale - jeśli się stało daleko i mrużyło oczy - w mundurze kapitana Stebbingsa. Ponieważ jednak Stebbings był mniej więcej o stopę niższy i znacznie grubszy niż Jamie, płaszcz był za ciasny w ramionach i zbyt luźny w pasie, a z rękawów płaszcza i z nogawek spodni wystawało znacznie więcej koszuli i pończoch, niż to było przyjęte. W dodatku spodnie marszczyły się, ściągnięte pasem Jamiego, by nie spadały. Zobaczyłam, że ma też przy sobie pałasz kapitana, dwa pistolety, oraz sztylet. Na ten widok Ian uniósł wysoko brwi, ale Jamie rzucił mu groźne spojrzenie, Ian więc zmilczał, choć po raz pierwszy od spotkania z „Pittem” minę miał pogodniejszą. - Nieźle - powiedział zachęcająco pan John Smith. - Można próbować wziąć ich na huk, ostatecznie nie mamy nic do stracenia. - Yhy. - „W płomieniach statku chłopiec stał, choć wszyscy zeń uciekli” 7 - powiedziałam, a na te słowa Jamie przeniósł groźne spojrzenie na mnie. Widok Guinea Dicka z tatuażem i całą resztą sprawił, że przestałam się martwić, czy Ian może uchodzić za marynarza Królewskiej Marynarki. Reszta marynarzy z „Cyraneczki” nie rzucała się specjalnie w oczy. A nuż nam się uda. 7
Fragment wiersza Felicii Dorothei Hemans (1792-1835) Casablanca.
Zbliżający się statek był już na tyle blisko, że widziałam figurę dziobową - kobietę o czarnych włosach, która najwyraźniej trzymała... - Czy ona naprawdę trzyma węża? - spytałam pełna wątpliwości, Ian pochylił się nad moim ramieniem. - Ten wąż ma kły. - Tak samo jak statek. - John Smith wskazał głową i wtedy zauważyłam, że rzeczywiście z dzioba wystają długie lufy dwóch niewielkich mosiężnych dział; ponieważ zaś wiatr sprawiał, że statek zbliżał się ku nam pod lekkim kątem, zauważyłam, że ma również więcej furt działowych. Może nie były prawdziwe. Statki handlowe czasami malowały na burtach fałszywe furty działowe, by zniechęcić ewentualnych napastników. Działa dziobowe były jednak niewątpliwie prawdziwe. Jedno z nich wystrzeliło. Zobaczyliśmy białą chmurkę i niewielka kula wpadła do wody obok nas. - Czy to grzeczne? - spytałam Jamiego zdziwiona. - Czy chce nam dać jakiś sygnał? Najwyraźniej nie. Teraz przemówiły oba działa i jedna z kul rozdarła żagiel nad naszymi głowami, zostawiając wielką dziurę z wypalonymi brzegami. Gapiliśmy się na nią, nic nie rozumiejąc. - Co on sobie wyobraża, strzela do statku króla? - powiedział Smith oburzony. - Wyobraża sobie, że jest cholernym kaprem, i zamierza nas napaść, po prostu. - Jamie odzyskał przytomność umysłu i rozbierał się pospiesznie. - Ściągnijcie flagę, na litość boską. Smith niepewnie przenosił wzrok z Jamiego na zbliżający się statek. Przy barierkach stali mężczyźni. Uzbrojeni mężczyźni. - Mają działa i muszkiety, panie Smith - powiedział Jamie, rzucając przez burtę płaszcz, który sfrunął spiralnie w fale. - Nie zamierzam walczyć z nimi o statek Jego Królewskiej Mości. Ściągnijcie flagę! Pan Smith pobiegł i wśród licznych lin biegnących przy maszcie zaczął wymacywać właściwą. Działa odezwały się znowu. Tym razem wysokie fale na szczęście sprawiły, że znaleźliśmy się w dole między nimi i obie kule przeleciały nad naszymi głowami. Flaga spadła i mało elegancko wylądowała na podłodze. Kierowana wrodzonym odruchem, chciałam podbiec i podnieść ją, ale się wstrzymałam. - I co teraz? - spytałam, patrząc niepewnie na zbliżający się statek. Z tej odległości widziałam już działowych, którzy bez żadnych wątpliwości załadowywali mosiężne działa i znów je w nas wymierzali, a ludzie przy barierkach rzeczywiście byli w pełni uzbrojeni. Wydawało mi się, że oprócz muszkietów i pistoletów widzę pałasze i szable. Działowi na chwilę przerwali swoje czynności. Ktoś wskazywał coś przez barierkę,
odwracając się, by zawołać kogoś innego, kto stał dalej. Osłoniłam oczy dłonią i zobaczyłam płaszcz kapitański unoszący się na falach. To najwyraźniej zdumiało marynarzy. Widziałam, jak jakiś człowiek wskoczył na dziób i patrzył ku nam. I co teraz? - zastanawiałam się. Kaprzy mogli być zawodowymi kapitanami, pływającymi w służbie takiego czy innego rządu, ale również zwykłymi piratami. Jeżeli statek, który nas ściga, należał do tej pierwszej kategorii, istniała szansa, że zostaniemy po prostu jego pasażerami. Jeśli to drugie, łatwo mogli nam poderżnąć gardła i wrzucić do morza. Człowiek stojący na dziobie krzyknął coś do swoich ludzi i zeskoczył; statek chwilę płynął pod wiatr, teraz jego dziób obrócił się, a żagle wypełniły z wyraźnym hukiem uderzającego weń wiatru. - Zamierzają nas staranować - powiedział Smith tonem pełnym niedowierzania. Byłam pewna, że ma rację. Figura dziobowa znajdowała się już tak blisko, że widziałam węża w rękach kobiety, przyciśniętego do jej nagiej piersi. Na tura szoku jest taka, że byłam wszystkiego w pełni świadoma i zastanawiałam się obojętnie, czy statek nazywa się „Kleopatra”, czy „Żmija”. Akurat nas mijał; powietrze wypełnił trzask zderzającego się metalu, świat rozpadł się na kawałki, ja zaś znalazłam się w pozycji poziomej, leżąc płasko z twarzą przyciśniętą do ziemi śmierdzącej rzeźnią. Nic nie słyszałam, ale starałam się wychwycić huk nadlatującej kuli armatniej, która trafi nas w sam środek. Spadło na mnie coś ciężkiego, więc bezsensownie zaczęłam walczyć, żeby się spod tego czegoś wydostać, skoczyć na równe nogi i uciec. Uciec gdziekolwiek, daleko, daleko... Stopniowo zdałam sobie sprawę, że wydaję z siebie dźwięki przypominające szloch, a powierzchnia pod moim policzkiem to słona i lepka deska, a nie nasiąknięta krwią glina. Ciężar na moich plecach nagle zniknął sam z siebie, bo Jamie stoczył się i podniósł na kolana. - Jezus Maria! - krzyknął wściekle. - Co z wami nie tak? Jedyną odpowiedzią był kolejny wystrzał, pochodzący najwyraźniej z działa na rufie statku, który nas właśnie minął. Powstałam, drżąc, ale już przekroczyłam granice strachu. Zauważyłam z pewnym obojętnym zainteresowaniem, że kilka stóp ode mnie, na pokładzie, leży czyjaś bosa noga z kawałkiem płóciennych spodni. Tu i tam widziałam plamy krwi. - Wielki Boże! Wielki Boże! - powtarzał ktoś. Spojrzałam obojętnie w bok i zauważyłam, że pan Smith z przerażeniem przygląda się czemuś na górze. Ja też uniosłam wzrok. Górna część jedynego masztu zniknęła, a resztki żagli i olinowania zwisały podartą, dymiącą masą, zasłaniając połowę pokładu. Najwyraźniej furty działowe kapra nie były tylko na pokaz. Byłam tak oszołomiona, że nawet nie zadałam sobie pytania, dlaczego to robią. Jamie też nie marnował czasu na zadawanie pytań. Złapał pana Smitha za ramię.
- Cholera jasna, ci pieprzeni namhaid wracają! Rzeczywiście. Tamten statek, jak z pewnym opóźnieniem zdałam sobie sprawę, płynął za szybko. Minął nas, równocześnie wystrzeliwując salwę, ale prawdopodobnie tylko jedna z ciężkich kul trafiła, zabierając z sobą maszt i nieszczęsnego marynarza z „Cyraneczki”, który tam siedział. Pozostali członkowie załogi byli teraz na pokładzie i wykrzykiwali pytania. Jedyną odpowiedzią, jakiej udzielił kaper, było wykonanie teraz zwrotu szerokim łukiem, najwyraźniej z zamiarem powrotu i dokończenia rozpoczętego dzieła, Ian rzucił ostre spojrzenie na armaty „Pitta”, ale najwyraźniej nie miały one większego znaczenia. Nawet jeżeli któryś z ludzi z „Cyraneczki” miał jakieś doświadczenie w obsłudze dział, nie było możliwości, by ich użyć ot tak, w jednej chwili. Kaper zakończył krąg i wracał do nas. Na całym po kładzie „Pitta” ludzie krzyczeli i machali rękami, wpadając na siebie i podchodząc do barierki. - Poddajemy się, skurwysyny! - wrzasnął jeden z nich. - Czy jesteście głusi? Najwyraźniej tak. Wiatr przyniósł do nas odór siarki i widziałam wymierzone w nas muszkiety. Kilku mężczyzn koło mnie straciło głowy i rzuciło się pod pokład. Pomyślałam, że może nie jest to taki zły pomysł. Jamie machał rękoma i krzyczał koło mnie, nagle jednak zniknął i zobaczyłam, jak biegnie przez pokład. Ściągnął przez głowę koszulę, wskoczył na stojące na dziobie działo i zaczął machać białą koszulą wielkim łukiem. Wolną rękę oparł na ramieniu Iana, by nie stracić równowagi. To na chwilę wywołało zamieszanie, ogień wstrzymano, choć statek nadal się zbliżał. Jamie ponowił machanie. Przecież chyba go widzą? Wiatr wiał w naszym kierunku. Słyszałam, jak działa na tamtym statku raz jeszcze wysuwają lufy, i serce zamarło mi w piersiach. - Zamierzają nas zatopić! - wrzasnął pan Smith, do wtóru krzyków przerażenia innych. Wiatr przyniósł nam ostry, kwaśny zapach prochu. Wszyscy na pokładzie też już rozpaczliwie machali koszulami. Zobaczyłam, jak Jamie zatrzymuje się, a potem pochyla, by powiedzieć coś do Iana. Następnie mocno uścisnął go i zsunął się na rękach i kolanach, by usiąść na dziale. Ian przebiegł koło mnie, niemal zbijając mnie z nóg. - Gdzie idziesz? - zawołałam. - Wypuścić więźniów. Potopią się, jeśli zatoniemy! - krzyknął przez ramię i zniknął w zejściówce. Zwróciłam się ku zbliżającemu się statkowi i zobaczyłam, że Jamie nie zszedł z działa, jak sądziłam, tylko odwrócił się plecami do zbliżającego się statku, dla zachowania równowagi rozłożył ramiona, kolanami z całych sił ściskając lufę armaty. Wyciągnął się na
całą wysokość, ukazując gołe plecy pokryte siecią blizn, zaczerwienionych teraz na tle białej skóry w zimnym wietrze. Zbliżający się statek zwolnił i tak manewrował, by znaleźć się równolegle do nas i zmieść nas z powierzchni wody jedną ostatnią salwą. Widziałam głowy ludzi wysunięte nad barierką, inni pochylali się, wisząc na rejach; wszyscy wpatrywali się z ciekawością, ale nie strzelali. Nagle poczułam, jak serce bije mi mocno i boleśnie, jakby zatrzymało się na chwilę, a teraz, przypomniawszy sobie o obowiązkach, próbowało nadrobić stracony czas. Burta statku pojawiła się nad nami, rzucając na nasz pokład głęboki i zimny cień. Z tak bliska słyszałam, że działowi zdumieni zadają pytania; słyszałam, jak kule wpadają w lufy i jak przesuwają się lawety dział. Nie mogłam podnieść wzroku, nie miałam odwagi się ruszyć. - Kim jesteście? - spytał nosowy, bardzo amerykański głos z góry. Brzmiał bardzo podejrzliwie i bardzo nerwowo. - Jeśli chodzi panu o statek, nazywa się „Pitt”. - Jamie zszedł z działa i stał koło mnie, rozebrany do pasa i tak pokryty gęsią skórką, że włosy sterczały mu na ciele jak miedziane druty. Drżał - nie wiedziałam, czy ze strachu, złości czy po prostu z zimna. Głos mu jednak nie drżał; był pełen wściekłości. - A jeśli chodzi panu o mnie, to jestem pułkownikiem milicji, James Fraser z Karoliny Północnej. Zapadła cisza, w której kapitan kaperskiego statku najwyraźniej rozważał te słowa. - A gdzie jest kapitan Stebbings? - spytał, wciąż pełen podejrzliwości, ale już mniej nerwowo. - To cholernie długa historia - odrzekł Jamie - ale nie ma go na pokładzie. Jeśli chce pan tu przyjść i poszukać go, proszę bardzo. Ma pan coś przeciwko temu, żebym włożył z powrotem koszulę? Chwila przerwy, pomruki i szczęk zabezpieczanej broni. Dopiero teraz byłam w stanie unieść głowę. Wzdłuż całej burty widziałam lufy muszkietów i pistoletów, większość jednak skierowana była w górę, a ich właściciele tłoczyli się, by spojrzeć na nas przez barierkę. - Chwileczkę. Odwróć się - powiedział głos. Jamie wciągnął powietrze przez nos, ale odwrócił się. Zerknął na mnie, a potem uniósł głowę, zacisnął zęby i utkwił wzrok w maszcie, wokół którego zebrali się teraz więźniowie z ładowni pod strażą Iana. Wyglądali na całkowicie zagubionych. Gapili się na kapra, potem rozglądali dziko po pokładzie, aż w końcu zobaczyli Jamiego, nagiego do pasa i wpatrzonego w nich jak bazyliszek. Gdyby nie obawa, że zaraz dostanę zawału, uznałabym to za śmieszne. - Dezerter z brytyjskiej armii, co? - powiedział głos ze statku, najwyraźniej zainteresowany. Jamie odwrócił się ze wściekłym spojrzeniem.
- Nie - powiedział krótko. - Jestem wolnym człowiekiem i zawsze byłem. - Naprawdę? - Głos zdradzał rozbawienie. - W porządku, włóż koszulę i wejdź na pokład. Z trudem oddychałam. Ciało miałam zlane zimnym potem, ale serce biło mi już bardziej rozsądnie. Jamie, już ubrany, wziął mnie pod rękę. - Moja żona i siostrzeniec idą ze mną! - zawołał i nie czekając na zgodę ze statku, ujął mnie w pasie i podniósł, bym stanęła na barierce „Pitta”, skąd mogłam złapać drabinkę linową, zrzuconą przez załogę statku. Nie zamierzał dopuścić, byśmy się jeszcze raz rozdzielili. Statek kołysał się na fali. Przez chwilę musiałam mocno trzymać się drabinki, zamknąwszy oczy, bo zakręciło mi się w głowie. Było mi również niedobrze, niewątpliwie jednak była to tylko reakcja na szok. Zacisnęłam powieki i mój żołądek się nieco uspokoił, tak że udało mi się postawić stopę na następnym szczeblu drabinki. - Żagiel! Odchyliwszy głowę do tyłu, dostrzegłam machającą rękę stojącego nade mną człowieka. Odwróciłam się, drabinka przekręciła się i ja też zobaczyłam zbliżający się żagiel. Na pokładzie nad nami nosowy głos wykrzykiwał rozkazy, a bose stopy uderzały o deski, podczas gdy załoga zajmowała stanowiska. Jamie stał na barierce „Pitta”, trzymając mnie wpół, bym nie spadła. - Jezus, Maria! - powiedział niedowierzającym tonem. Odwróciwszy się przez ramię, zobaczyłam, że przygląda się zbliżającemu się statkowi. - To cholerna „Cyraneczka”. *** Na szczycie drabinki powitał nas wysoki, bardzo chudy mężczyzna o siwych włosach, wydatnym jabłku Adama i przenikliwych jasnoniebieskich oczach. - Kapitan Asa Hickman - szczeknął do mnie, a potem natychmiast przeniósł uwagę na Jamiego. - Co to za statek i gdzie jest Stebbings? Ian wdrapał się przez barierkę za mną i obejrzał się niespokojnie. - Na twoim miejscu wciągnąłbym tę drabinkę - powiedział do jednego z marynarzy. Rzuciłam okiem na pokład „Pitta”, po którym przetaczała się gromada mężczyzn, popychając się, krzycząc i wymachując rękami. I marynarze Marynarki Brytyjskiej, i ci, których wcielono siłą, próbowali przedstawić swoje sprawy, ale kapitan Hickman nie był w odpowiednim nastroju. - Wciągnij ją - rozkazał jednemu z marynarzy. - Proszę za mną - rzucił Jamiemu i oddalił się przez pokład, nie czekając na odpowiedź i nie odwracając się, by sprawdzić, czy Jamie
rzeczywiście za nim idzie. Jamie spojrzał ostro na otaczających nas marynarzy, najwyraźniej uznał, że nic nam z ich strony nie grozi, więc wydał Ianowi krótki rozkaz „pilnuj cioci” i ruszył za Hickmanem. Ian zaś nie zwracał uwagi na nic poza zbliżającą się „Cyraneczką”. - Jezu... - szepnął, nie spuszczając oczu z żagla. - Sądzisz, że wszystko z nim w porządku? - Z Rollem? Oczywiście. Mam taką nadzieję. - Twarz miałam chłodną, chłodniejszą nawet niż chlapiąca na nas woda oceaniczna. Wargi mi zesztywniały, a na granicy pola widzenia pojawiły się drobne rozbłyski. - Ian - powiedziałam możliwie jak najspokojniej chyba zemdleję. Ucisk w piersiach wydawał mi się teraz mocniejszy. Dusił mnie. Zmusiłam się do kaszlu i poczułam chwilową ulgę. Boże drogi, czyżbym naprawdę miałam zawał serca? Ból w lewym ramieniu - nie; ból w szczęce - tak, ale zaciskałam zęby, nic więc dziwnego. Nie czułam, jak upadam, ale czułam uścisk rąk, jakby ktoś mnie złapał i położył na pokładzie. Oczy miałam otwarte - tak mi się wydawało - ale nic nie widziałam. Niejasno myślałam, że może umieram, ale odrzuciłam ten pomysł. Nie, do jasnej cholery, nie umieram! Niemniej jednak otaczała mnie dziwna, szara, wirująca mgła. - Ian! - powiedziałam, czy też wydawało mi się, że powiedziałam, ogarnął mnie bowiem wielki spokój. - Ian, w razie czego powiedz Jamiemu, że go kocham. - Nie wszystko było czarne, co mnie zdziwiło, ale mgła dotarła do mnie i czułam, jak mnie łagodnie obejmuje. Ucisk, duszenie się i ból ustąpiły. Mogłabym unosić się szczęśliwie i bezmyślnie w szarej mgle, tylko że nie byłam pewna, czy rzeczywiście coś powiedziałam, a musiałam przekazać wiadomość, która nękała mnie jak drzazga w stopie. - Powiedz Jamiemu - powtarzałam zasnutemu mgłą Ianowi - powiedz Jamiemu, że go kocham. - Otwórz oczy i sama mi to powiedz, Angliszko - przemówił gdzieś blisko głęboki, naglący głos. Spróbowałam otworzyć oczy i stwierdziłam ze zdziwieniem, że mogę to zrobić. Najwyraźniej mimo wszystko nie umarłam. Spróbowałam ostrożnie odetchnąć i stwierdziłam, że moje piersi unoszą się całkiem łatwo. Włosy miałam wilgotne i leżałam na czymś twardym, przykryta kocem. Twarz Jamiego unosiła się nade mną, ale znieruchomiała, gdy zamrugałam. - Powiedz mi! - powtórzył, uśmiechając się lekko, choć wokół jego oczu widziałam linie niepokoju. - Powiedzieć ci? Co? Ach! Kocham cię. Gdzie...? - Nagle zalało mnie wspomnienie niedawnych wydarzeń i usiadłam gwałtownie. - „Cyraneczka”! Co z...?
- Nie mam najmniejszego pojęcia. Kiedy ostatni raz coś jadłaś, Angliszko? - Nie pamiętam, chyba wczoraj wieczór. Co to znaczy, że nie masz najmniejszego pojęcia? Czy wciąż tam jest? - Och, tak - powiedział, nieco się zacinając. - Jest. Parę minut temu oddała do nas dwa strzały, choć pewnie ich nie słyszałaś. - Strzeliła do...? - Potarłam twarz dłonią, zadowolona, że czuję teraz własne wargi, a skóra jest znów ciepła. - Czy wyglądam szaro? Czy jestem pokryta potem? Czy mam sine wargi? - spytałam Jamiego. Wydawał się zdziwiony, ale pochylił się, by przyjrzeć się moim wargom z bliska. - Nie - stwierdził zdecydowanie, prostując się po dokładnej inspekcji. Potem pochylił się i szybko je pocałował, co zapewne pogłębiło ich różowość. - Ja też cię kocham - szepnął. - I cieszę się, że jeszcze nie umarłaś - dodał normalnym tonem, prostując się, ponieważ gdzieś z oddali dobiegł nas niewątpliwy odgłos wystrzału z działa. - Zakładam, że kapitan Stebbings przejął „Cyraneczkę”? - zapytałam. - Kapitan Roberts zapewne nie strzelałby tak sobie do nieznajomych statków, ale ciekawa jestem, dlaczego Stebbings do nas strzela. Dlaczego nie próbuje wejść na pokład „Pitta” i zabrać go? Przecież teraz łatwo mógłby go odzyskać. Moje symptomy niemal całkowicie zniknęły. Miałam zupełnie jasną głowę. Siadłam i stwierdziłam, że położono mnie na dwóch dużych płaskich kufrach w pomieszczeniu, które mogło być niewielką ładownią. Nad głową mieliśmy przykryty siatką otwór, przez który widziałam cień łopocących żagli. Wzdłuż ścian stały rozliczne baryłki, zawiniątka i skrzynie. Powietrze wypełniały zapachy: smoły, miedzi, ubrań, prochu strzelniczego i... kawy? Wciągnęłam zapachy głębiej, czując się z każdą chwilą silniejsza. Tak, kawy! Kawy! Usłyszałam odgłos kolejnego strzału, stłumiony przez odległość. Przebiegł mnie dreszcz. Myśl, że mogłabym zostać zamknięta w ładowni statku, który być może pójdzie pod wodę, wystarczyła, żeby nawet zapach kawy zepchnąć na drugi plan. W odpowiedzi na odgłos strzałów Jamie odwrócił się i najwyraźniej zamierzał wstać. Zanim i ja zdążyłam się podnieść i zaproponować, byśmy udali się na górę, i to szybko, światło zmieniło się, a w luku pojawiła się okrągła kudłata głowa. - Czy pani czuje się lepiej? - spytał uprzejmie młody chłopiec. - Kapitan mówi, że jeśli umarła, to nie jest pan już tu potrzebny i chce, żeby pan zaraz przyszedł na górę i z nim porozmawiał. - A jeśli nie umarłam? - spytałam, próbując wyprostować halki, które były zupełnie mokre przy zakładkach i pomięte. Do diabła, zostawiłam na pokładzie „Pitta” spódnicę z
wszytym złotem i kieszeń. Jak tak dalej pójdzie, to będę miała szczęście, jeśli pojawię się na suchym lądzie w koszuli i gorsecie. Chłopiec - gdy mu się przyjrzałam, stwierdziłam, że ma pewnie jakieś dwanaście lat, choć wyglądał na młodszego - uśmiechnął się na te słowa. - Obiecał, że wtedy przyjdzie sam i wyrzuci panią za burtę, aby pani mąż mógł się skoncentrować. Kapitan Hickman jest dość porywczy w mowie - dodał z przepraszającym uśmiechem - najczęściej jednak nie mówi poważnie. - Pójdę z tobą. - Podniosłam się, nie tracąc równowagi, ale musiałam oprzeć się na ramieniu Jamiego. Przeszliśmy przez statek, prowadzeni przez naszego nowego znajomego, który poinformował mnie, że nazywa się Abram Zenn („Mój ojciec umiał czytać i bardzo lubił słownik pana Johnsona, więc spodobała mu się myśl, że będę od A do Z”), że jest chłopcem okrętowym (statek rzeczywiście nazywał się „Żmija”, co mi sprawiło przyjemność) i że przyczyną obecnego wzburzenia kapitana Hickmana jest zadawniona nienawiść do kapitana Stebbingsa („doszło między nimi do niejednego starcia, a kapitan Hickman przysiągł, że nie dopuści, by to się ciągnęło”). - Rozumiem, że kapitan Stebbings jest tego samego zdania? - spytał oschle Jamie, na co Abram energicznie pokiwał głową. - Jeden człowiek w tawernie na Roanoke opowiadał mi, że kapitan Stebbings tam pił i powiedział wszystkim zebranym, iż zamierza powiesić kapitana Hickmana na jego własnej rei i zostawić go tak, żeby mewy wydziobały mu oczy. Zrobiłyby to zresztą - dodał ponuro, spoglądając na krążące w pobliżu morskie ptaki. - To paskudne ptaszyska, te mewy. Dalsze interesujące informacje musiały zaczekać, przybyliśmy bowiem do kwatery kapitana Hickmana: ciasnej kajuty na rufie, tak samo wypełnionej towarem jak ładownia. Był tam Ian - wyglądał jak wzięty do niewoli Mohawk, którego za chwilę mają spalić na stosie. Wyciągnęłam z tego wniosek, że kapitan Hickman nie wzbudził jego sympatii. To uczucie było chyba odwzajemnione, sądząc po ostrych rumieńcach płonących na policzkach kapitana. - Ach! - powiedział kapitan Hickman na nasz widok - cieszę się, że pani jednak nie zeszła z tego świata. Byłaby to wielka strata dla pani męża. Kobieta tak pełna poświęcenia... - Ta ostatnia uwaga została wypowiedziana tak sarkastycznym tonem, że zastanowiłam się, ile razy powiedziałam Ianowi, by przekazał Jamiemu zapewnienie o mojej miłości, i ilu ludzi mnie słyszało. Jamie jednak zignorował ten komentarz i usadził mnie na niepościelonym łóżku kapitana, po czym zwrócił się do niego. - Słyszałem, że „Cyraneczka” do nas strzela - zauważył. - Czy pana to nie niepokoi? - Jeszcze nie. - Hickman rzucił okiem przez okno w rufie. Wiele szybek było rozbitych, a reszta popękana. - Po prostu strzela, myśląc, że będzie miał szczęście. Ale my jesteśmy po
jego nawietrznej i tak z pewnością pozostanie jeszcze przez kilka godzin. - Rozumiem - powiedział Jamie przekonująco, udając kogoś, kto wie, o czym mowa. - Kapitan Hickman zastanawia się, czy podjąć walkę z „Cyraneczką”, wuju - wtrącił się nagle Ian - czy też raczej uciec. Stanowisko po nawietrznej daje większą łatwość manewru i dlatego mamy obecnie w tej mierze więcej swobody niż „Cyraneczka”. - Słyszałeś, że „gdy kto walczy i ucieka, temu śmierć z wizytą zwleka”? - spytał Hickman, rzucając Ianowi nieprzyjazne spojrzenie. - Jeśli zdołam go zatopić, zrobię to. Jeśli zdołam zastrzelić Stebbingsa na jego pokładzie i przejąć statek, będę jeszcze bardziej rad. Nie pozwolę mu jednak, by zatopił mnie, przynajmniej nie dzisiaj. - Dlaczego nie dzisiaj? - spytałam. - To znaczy, dlaczego akurat nie dzisiaj? Hickman nie ukrywał zaskoczenia. Najwyraźniej założył, że stanowię tu jedynie dekorację. - Bo muszę dostarczyć ważny ładunek. Taki, że nie odważę się ryzykować. Chyba że udałoby mi się złapać tego szczura Stebbingsa, nie ryzykując zbyt wiele - dodał ponuro. - Rozumiem, że właśnie przeświadczenie, iż kapitan Stebbings jest na pokładzie, wyjaśnia, dlaczego tak bezwzględnie chciał pan zatopić „Pitta”? - spytał Jamie. Sufit w kabinie był tak niski, że wszyscy trzej musieli rozmawiać w kucki. Wyglądało to jak rozmowa szympansów. Nie było właściwie gdzie usiąść, poza łóżkiem, a klęczenie na podłodze byłoby rzecz jasna postawą niegodną dżentelmenów. - Tak, jestem panu zobowiązany, że w porę mnie pan zatrzymał. Może gdy sprawy się uspokoją, wspólnie czegoś się napijemy, a pan może mi opowie, co się stało z pana plecami. - A może nie - odpowiedział uprzejmie Jamie. - Rozumiem, że posuwamy się naprzód. Gdzie obecnie jest „Pitt”? - Dryfuje około dwóch mil od naszej lewej burty. Jeśli zdołam poradzić sobie ze Stebbingsem - oczy Hickmana rozbłysły - to wrócę i jego także zabiorę. - Jeśli został na pokładzie ktoś żywy, by go prowadzić - wtrącił Ian. - Gdy patrzyłem tam po raz ostatni, na pokładzie panowało potężne zamieszanie. A co może pana skłonić, by zaatakować „Cyraneczkę”, sir? - spytał, podnosząc głos. - Mój wuj i ja możemy przekazać panu informacje na temat jej uzbrojenia i załogi. A nawet jeśli Stebbings przejął statek, wątpię, czy zdoła skutecznie walczyć. Ma tam tylko dziesięciu własnych ludzi, a kapitan Roberts i jego załoga na pewno nie będą chcieli się w to mieszać. Jamie rzucił Ianowi ostre spojrzenie. - Wiesz, że prawdopodobnie już go zabili? Ian nie był podobny do Jamiego, ale natychmiast rozpoznałam to spojrzenie wyrażające
nieprzejednany upór. - Możliwe. Ale czy zostawiłbyś mnie, gdybyś myślał, że tylko może zginąłem? Widziałam, jak Jamie otwiera usta, chcąc powiedzieć, że to tylko pies - ale nie zrobił tego. Zamknął oczy i westchnął, najwyraźniej rozważając perspektywę doprowadzenia do bitwy morskiej i przy tej okazji wystawienia na ryzyko życia nas wszystkich, nie mówiąc już o życiu ludzi na pokładzie „Cyraneczki”, dla starzejącego się psa, który być może już nie żyje, jeśli nawet nie został jeszcze pożarty przez rekina. Potem otworzył oczy i pokiwał głową. - No dobrze - wyprostował się, o ile to było możliwe w ciasnej kabinie, i zwrócił się do Hickmana. - Na pokładzie „Cyraneczki” został przyjaciel mojego siostrzeńca, który może być w niebezpieczeństwie. Wiem, że pana to nie interesuje, ale wyjaśnia nasze zainteresowanie atakiem. Jeśli zaś chodzi o pana, to poza kapitanem Stebbingsem na pokładzie „Cyraneczki” jest ładunek, który może pana zainteresować: sześć skrzyń strzelb. Oboje z Ianem otworzyliśmy szeroko usta, a Hickman wyprostował się nagle, uderzając głową o belkę. - Au! Wielkie nieba! Jest pan tego pewien? - Tak. I niewątpliwie przydałyby się one Armii Kontynentalnej? Pomyślałam, że wchodzi na niebezpieczny grunt. Ostatecznie wrogie nastawienie Hickmana do kapitana Stebbingsa niekoniecznie musiało oznaczać, iż jest amerykańskim patriotą. Z tego, co widziałam, kapitan Stebbings mógł łatwo wzbudzać osobistą wrogość, niezależną od wszelkich aspektów politycznych. Hickman jednak nie zaprzeczył, co więcej, prawie nie zwrócił uwagi na ostatnie słowa Jamiego, tak poruszyła go wzmianka o strzelbach. Czy to prawda? - zastanawiałam się, ale Jamie mówił z absolutnym przekonaniem. Dokonywałam w myśli przeglądu ładowni „Cyraneczki”. - Jezus Maria! - powiedziałam. - Skrzynie przeznaczone do New Haven? - Ledwo się powstrzymałam, by nie wymówić nazwiska Hanny Arnold, zdając sobie sprawę, że jeśli Hickman jest rzeczywiście patriotą - bo równie dobrze może być człowiekiem interesu, chętnym sprzedać się każdej ze stron - może rozpoznać to nazwisko i zrozumie, że strzelby niemal z pewnością i tak mają dotrzeć do Armii Kontynentalnej przez pułkownika Arnolda. Jamie skinął głową, nie spuszczając wzroku z Hickmana, który wpatrywał się w niewielki barometr wiszący na ścianie, jakby to była kryształowa kula. Cokolwiek mu on powiedział, wydawało się sprzyjające, bo Hickman kiwnął głową, a potem wypadł z kabiny, jakby paliły mu się spodnie. - Gdzie on poszedł? - spytał Ian, patrząc za nim.
- Sprawdzić wiatr, prawdopodobnie - powiedziałam, dumna, że coś wiem. - Upewnić się, czy wciąż jest po nawietrznej. Jamie przeszukiwał biurko Hickmana i znalazł dość pomarszczone jabłko, które rzucił mi na kolana. - Zjedz to, Angliszko. Co to, do diabła, znaczy: być po nawietrznej? - No cóż, nie mam pojęcia - przyznałam - ale ma to coś wspólnego z wiatrem i ponad wszelką wątpliwość jest ważne. - Powąchałam jabłko; najwyraźniej jego najlepsze czasy minęły, wciąż jednak emanowało słabym słodkim zapachem, który nagle pobudził mój apetyt. Nadgryzłam ostrożnie i poczułam, jak ślina napływa mi do ust. Pochłonęłam jabłko w dwóch kęsach, tak potwornie zgłodniałam. Z pokładu nad nami dobiegł mnie wysoki nosowy głos kapitana Hickmana. Nie słyszałam, co mówi, ale reakcja była natychmiastowa. Stopy zaczęły tupotać tam i z powrotem po pokładzie, a statek nagle uniósł się i dokonał zwrotu, bo poprawiono mu żagle. Przez wnętrze niosły się odgłosy przenoszenia kul i warkotu wózków armatnich. Najwyraźniej nawietrzna nam sprzyjała. Zobaczyłam, jak podniecenie rozjaśnia twarz Iana, co mnie ucieszyło, nie mogłam jednak nie zgłosić zastrzeżeń. - Nie masz żadnych wątpliwości w tej sprawie? - spytałam Jamiego. - Wiesz, ostatecznie to naprawdę tylko pies. Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. - Tak, ale toczono już bitwy z mniej ważnych powodów, a ponieważ od wczoraj do tej pory dokonałem już piractwa i morderstwa, mogę jeszcze dodać do tego zdradę. I może na tym zakończę. - Poza tym, cioteczko, to dobry pies - powiedział Ian z wyrzutem. *** Zawietrzna czy nawietrzna, wszystko jedno; ostrożne manewrowanie i tak trwało bardzo długo, zanim statki ustawiły się w odległości, która wydała mi się niebezpieczna. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, żagle zaczynały przybierać kolor czerwony, a mój czysty, dziewiczy świt najwyraźniej miał się zakończyć morzem krwi. „Cyraneczka”, zaledwie z połową żagli, krążyła tu i tam, niecałe pół mili od nas. Kapitan Hickman stał na pokładzie „Żmii”, zaciskając ręce na balustradzie, jakby to było gardło Stebbingsa. Na twarzy miał wyraz charta tuż przed wypuszczeniem na królika. - Pora, by pani zeszła na dół - powiedział, nie patrząc na mnie. - Tu się zaraz zrobi gorąco. Nie sprzeciwiałam się. Napięcie na pokładzie było takie, że czułam jego zapach:
testosteron zmieszany z siarką i czarnym prochem. Wszyscy mężczyźni, jako istoty niezwykłe, objawiali pyszne humory. Zatrzymałam się tylko w drodze, by pocałować Jamiego, a on odpowiedział mi tym samym z takim entuzjazmem, że teraz dolna warga trochę mi pulsowała. Starałam się zignorować możliwość, że następnym razem może zobaczę go w kawałkach. Już nieraz stałam przed taką ewentualnością, ale doświadczenie nie nauczyło mnie lepiej to znosić, tylko lepiej ignorować. Tak mi się przynajmniej wydawało; gdy jednak teraz siedziałam w głównej ładowni, w niemal całkowitej ciemności, wdychając smród wnętrza i wsłuchując się w odgłosy, które - byłam przekonana - wydają szczury przeciskające się między łańcuchami, trudniej mi było nie zwracać uwagi na dźwięki dochodzące z góry: huk przesuwanych wózków dział i szczęk broni. „Żmija” miała po każdej stronie cztery dwunastofuntowe działa. Jak na przybrzeżny szkuner, to ciężkie uzbrojenie. „Cyraneczka”, wyposażona jak transatlantycki statek handlowy, który może będzie musiał stawić czoło różnym zagrożeniom, miała po każdej stronie osiem dział szesnastofuntowych, do tego dwa krótkie działa dużego kalibru na górnym pokładzie oraz dwa działka na dziobie i jedno na rufie. - Uciekłaby przed okrętem wojennym - wyjaśnił mi Abram, wpierw poprosiwszy, bym opisała mu uzbrojenie „Cyraneczki” - i prawdopodobnie nie próbowałaby przejąć ani zatopić innego statku, więc nie musi mieć bardzo ciężkiego uzbrojenia, nawet gdyby była do tego przystosowana, a wątpię, by tak było. Wątpię także, żeby kapitanowi Stebbingsowi udało się obsadzić działowymi choćby jedną stronę, nie powinniśmy więc tracić ducha. - Mówił z wielką pewnością siebie, co uznałam za zabawne i o dziwo kojące. Najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę, bo pochylił się i lekko poklepał mnie po ręce. - Niech się pani nie martwi; pan Fraser powiedział, że mam dopilnować, żeby nic się pani nie stało, więc proszę być spokojną. - Dziękuję - odrzekłam poważnie. Nie chcąc ani śmiać się, ani płakać, odchrząknęłam i spytałam: - Czy wiesz, skąd taka nienawiść między kapitanem Hickmanem a kapitanem Stebbingsem? - Och, oczywiście - odpowiedział od razu. - Kapitan Stebbings jest w tych okolicach znienawidzony już od wielu lat, ponieważ zatrzymuje statki, których nie ma prawa przeszukiwać, rekwiruje legalne towary, twierdząc, że to kontrabanda, przy czym wątpliwe, czy cokolwiek z tych towarów kiedykolwiek trafia do magazynów celnych - wyjaśnił, najwyraźniej cytując coś, co nieraz słyszał. - Ale tu głównie chodzi o „Annabelle”. „Annabelle” była dużym keczem należącym do brata kapitana Hickmana. „Pitt” zatrzymał ją i próbował zabrać siłą ludzi z załogi. Theo Hickman nie podporządkował się,
inni też się zbuntowali, a Stebbings kazał swoim strzelać do „Annabelle”. Zginęły trzy osoby, wśród nich Theo Hickman. Ta sprawa wywołała ostry publiczny protest; podjęto nawet próbę postawienia kapitana Stebbingsa przed sądem. Kapitan twierdził jednak, że żaden miejscowy sąd nie ma prawa za nic go sądzić i jeśli ktoś chce go oskarżyć, to musi to zrobić przed sądem angielskim. Miejscowi sędziowie zgodzili się z tym. - Czy to było, zanim w zeszłym roku wybuchła wojna? - spytałam z ciekawością. - Bo jeśli później... - Znacznie wcześniej. Ale - dodał z oburzeniem młody Zenn - to wszystko tchórzliwe psy. Powinno się ich wytarzać w smole i pierzu, łącznie ze Stebbingsem. - Niewątpliwie - odpowiedziałam. - Czy sądzisz...? Nie miałam jednak okazji zapoznać się dokładniej z jego opiniami, w tym momencie bowiem statek poderwał się gwałtownie, a my padliśmy na wilgotne deski podłogi. Powietrze wokół nas rozsadziła gwałtowna, silna eksplozja. W pierwszej chwili nie byłam w stanie stwierdzić, który to statek strzelił. Po chwili nad moją głową przemówiły działa „Żmii”, zrozumiałam więc, że pierwszą salwę oddała „Cyraneczka”. Odpowiedź „Żmii” była nierówna. Działa wzdłuż jej prawej burty oddały przerywaną salwę, a w chwilach ciszy słyszałam wystrzały z muszkietów. Sprzeciwiłam się podjętej przez Abrama szlachetnej próbie przykrycia jego drobnym ciałem mojego, przetoczyłam się, podniosłam na czworaka i uważnie nasłuchiwałam. Docierały do nas wyłącznie niezrozumiałe okrzyki, choć strzały ustały. Chyba nie mieliśmy przecieku, więc prawdopodobnie nie trafiono nas poniżej linii wody. - Nie mogli chyba już się poddać? - Abram próbował wstać; najwyraźniej był rozczarowany. - Wątpię. - Ja też się podniosłam, przytrzymując się małej baryłki. Główna ładownia była tak samo wypełniona jak przednia, choć większymi gabarytami. Między skrzyniami przytrzymywanymi siatką i rzędami baryłek, z których niektóre mocno czuć było piwem, ledwie starczało miejsca dla Abrama i dla mnie. Okręt przechylał się teraz na jedną stronę zapewne robimy obrót, by spróbować raz jeszcze. Na górnym pokładzie zaskrzypiały znów koła wózków działowych. Tak, na nowo ładowano armaty. Zastanawiałam się, czy ktoś jest ranny i co, u diabła, zrobię, jeśli okaże się, że tak. Z góry dobiegł nas odgłos pojedynczego wystrzału. - Ten pies najwyraźniej ucieka - szepnął Abram. - Gonimy go. Nastąpiła dość długa względna cisza, podczas której wydawało mi się, że halsujemy. Może Hickman rzeczywiście ściga „Cyraneczkę”?
Na górze nagle rozległy się wrzaski i okrzyki świadczące o zaskoczeniu i niepokoju. Statek przechylił się gwałtownie raz jeszcze, rzucając nas na podłogę. Tym razem wylądowałam na chłopcu. Zabrałam kolano z żołądka Abrama i pomogłam mu usiąść, bo łapał powietrze jak ryba na piasku. - Co... - wydusił z siebie, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej. Okropny wstrząs ponownie rzucił nas na podłogę. Potem usłyszeliśmy trzask i zgrzyt napinających się belek. Wydawało mi się, że statek się rozpada - ależ nie wydaje mi się, tak właśnie jest. Z pokładu dobiegły nas głośne okrzyki i tupot nóg. - To abordaż? - Słyszałam, jak Abram nerwowo przełyka, i odruchowo wsunęłam dłoń w otwór halki. Dotknęłam noża, by dodać sobie odwagi. Jeśli... - Nie - szepnęłam, usiłując przebić wzrokiem ciemność, jakby to mi miało pomóc lepiej słyszeć. - Nie, to my wchodzimy na ich pokład. - Tupot nóg nad głową ucichł. *** Nie ucichły natomiast wrzaski. Nawet stłumione przez odległość, - niosły w sobie jakieś szaleństwo, wyraźną radość ludzi, którzy stracili rozum. Wydawało mi się, że rozpoznaję szkocki okrzyk bitewny Jamiego, ale zapewne go sobie tylko wyobrażałam, wszyscy bowiem krzyczeli jak w amoku. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Ojcze nasz, któryś jest w niebie... - szeptał do siebie w ciemnościach Abram. Zacisnęłam pięści i zamknęłam mocno oczy, napinając mięśnie twarzy, jakbym mogła im pomóc samą siłą woli. Przez dłuższy czas dobiegały nas stłumione hałasy, pojedyncze strzały, uderzenia i stęknięcia, krzyki i tupot. Potem zapanowała cisza. Widziałam w ciemnościach, że Abram spogląda na mnie pytająco. Ścisnęłam go za rękę. Nagle któreś działo okrętowe wystrzeliło z hukiem, który przetoczył się po pokładzie nad nami, wdarł się do ładowni, wzbudzając w powietrzu falę uderzeniową tak mocną, że zatkały mi się uszy. Potem przyszedł kolejny; bardziej wyczułam, niż usłyszałam, huk, podłoga przechyliła się, a deski burty zawibrowały dziwnym, wysokim dźwiękiem. Potrząsnęłam energicznie głową, przełykając i próbując przepchnąć powietrze przez trąbkę Eustachiusza. W końcu uszy odetkały się; usłyszałam tupot wielu nóg z boku statku. Poruszały się powoli. Skoczyłam na równe nogi, złapałam Abrama, podniosłam go i pchnęłam na drabinę. Słyszałam wodę - nie szumiącą wzdłuż burt, tylko wpływającą z bulgotem do wnętrza. Luk nad nami zamknięto, ale zasuwa nie została zasunięta, więc naciskając mocno obiema rękoma, zdołałam otworzyć klapę. Omal nie straciłam przy tym równowagi i nie spadłam w
ciemność; na szczęście podtrzymał mnie Abram, podsuwając mi pod pośladki drobne, ale solidne ramię. - Dziękuję, panie Zenn. - Sięgnęłam za siebie i wyciągnęłam go po drabinie na światło. Pierwsze, co zobaczyłam na pokładzie, to krew i ranni. Nie widziałam jednak wśród nich Jamiego - jego dostrzegłam zaraz potem: przechylał się przez resztki rozbitej barierki z kilkoma innymi ludźmi. Pospieszyłam, by zobaczyć, czemu się przyglądają: w odległości kilkuset jardów znajdowała się „Cyraneczka”. Jej żagle dziko łopotały, a maszty wydawały się dziwnie przechylone. Zdałam sobie wówczas sprawę, że cały statek jest przechylony, a dziób na wpół wystaje z wody. - A niech mnie! - powiedział Abram zdumiony. - Wpłynęła na skały! - My też, synu, ale nie aż tak. - Hickman odwrócił się na dźwięk głosu chłopca. - Czy w ładowni jest woda? - Jest - odrzekłam, zanim Abram, pogrążony w kontemplacji „Cyraneczki”, zdołał się pozbierać i odpowiedzieć. - Czy ma pan jakieś instrumenty medyczne na pokładzie, kapitanie Hickman? - Czy co mam? - zamrugał nieprzytomnie. - To nie pora, żeby... Czemu pani pyta? - Jestem chirurgiem - wyjaśniłam - i w tej chwili bardzo mnie pan potrzebuje. *** Już po kwadransie znalazłam się z powrotem w małej przedniej ładowni, gdzie przed kilkoma godzinami leżałam po zemdleniu. Przeznaczono ją teraz na ambulatorium. Na pokładzie „Żmii” nie było chirurga, był jednak niewielki zapas środków medycznych: pół butelki laudanum, lancet i naczynie do puszczania krwi, duża pęseta, słoik z martwymi i wysuszonymi pijawkami, dwie zardzewiałe piły do amputacji, złamany hak chirurgiczny, torba szarpi i duży słój z łojem pomieszanym z kamforą. Kusiło mnie, żeby samej napić się laudanum, ale wzywały mnie obowiązki. Związałam włosy i zaczęłam się rozglądać wśród ładunku, poszukując czegoś, co mogłoby się przydać. Pan Smith i Ian popłynęli łodzią na „Cyraneczkę”, licząc na to, że odzyskają mój kuferek medyczny. Biorąc jednak pod uwagę, jak zniszczony był ten statek, nie miałam wielkich nadziei. Szczęśliwy strzał „Żmii” zrobił dziurę w „Cyraneczce” poniżej linii wody. Gdyby nie wpłynęła na mieliznę, zapewne prędzej czy później i tak by zatonęła. Na pokładzie zrobiłam szybką selekcję rannych: jeden człowiek zginął, kilku miało drobniejsze rany, trzech poważne, ale niezagrażające życiu. Więcej rannych było prawdopodobnie na „Cyraneczce”. Z tego, co opowiadali mężczyźni, statki wymieniły salwy z odległości zaledwie kilku jardów. Krótka i krwawa akcja.
Kilka minut po zakończeniu walki w polu widzenia pojawił się „Pitt”. Jego mieszana załoga najwyraźniej się dogadała na tyle, żeby postawić żagle; teraz wykorzystano statek do przewozu rannych. Przez wycie wiatru usłyszałam słaby okrzyk bosmana „Pitta”. - Już idę - mruknęłam, złapałam mniejszą piłę do amputacji i przygotowałam się do szybkiej i krwawej akcji. *** - Macie działa - zauważyłam, kiedy Abram Zenn zawieszał nade mną latarnie, bo słońce już prawie zaszło. - Oznacza to zapewne, że kapitan Hickman ich używał. Czyżby nie brał pod uwagę, że mogą być ofiary? Abram przepraszająco wzruszył ramionami. - To nasza pierwsza wyprawa kaperska, proszę pani. Na pewno następnym razem pójdzie nam lepiej. - Pierwsza? Cóż więc... Od jak dawna kapitan Hickman żegluje? - spytałam, równocześnie energicznie przeglądając ładunek. Ucieszyłam się na widok skrzyni zawierającej bele drukowanego perkalu. Abram zamyślił się nad przycinanym właśnie knotem. - No - powiedział powoli - przez jakiś czas miał łódź rybacką w porcie Marblehead. Była wspólną własnością jego i jego brata. Gdy jednak kapitan Stebbings zastrzelił brata, kapitan Hickman poszedł pracować dla Emmanuela Baileya, jako pierwszy oficer na jednym z jego statków - znaczy się statku pana Baileya. Pan Bailey to Żyd - wyjaśnił, widząc, że uniosłam brew. - Jest właścicielem banku w Filadelfii, a trzy jego statki regularnie pływają do Indii Zachodnich. Ten statek też do niego należy. To on załatwił kapitanowi list kaperski w Kongresie, gdy wybuchła wojna. - Rozumiem - powiedziałam trochę zaskoczona. - Czyli że jest to pierwszy rejs kapitana Hickmana jako kapitana slupu? - Tak, proszę pani. Kaprzy zazwyczaj nie mają nadzorcy ładunku - wyjaśnił. - A to on miałby wyposażyć statek i dopilnować takich rzeczy jak zaopatrzenie medyczne. - A ty to wiesz, bo...? Od jak dawna już pływasz? - spytałam z ciekawością, wyciągając butelkę czegoś, co wyglądało na bardzo drogą brandy, by użyć jej do odkażania. - Och, od kiedy skończyłem osiem lat, proszę pani - powiedział i wspiął się na palce, żeby zawiesić latarnię. Rzucała ona ciepłe, kojące światło na moją zaimprowizowaną salę operacyjną. - Mam sześciu starszych braci. Najstarszy razem z synami prowadzi farmę. Z pozostałych, no, jeden buduje statki w Newport News i to on któregoś dnia rozmawiał z kapitanem i wspomniał o mnie - i zanim się obejrzałem, zostałem chłopcem okrętowym na
„Antiochii”, pływającej do Indii. Popłynąłem z kapitanem do Londynu, a już następnego dnia byliśmy w drodze do Kalkuty. - Uśmiechnął się do mnie. - I od tamtej pory jestem na morzu. Bardzo mi się to podoba. - To dobrze - powiedziałam. - A twoi rodzice żyją? - Och nie, proszę pani. Mama umarła, gdy mnie urodziła, a tata, gdy miałem siedem lat. Nie wydawał się tym poruszony. Ostatecznie - pomyślałam, rwąc perkal na bandaże było to pół jego życia temu. - No cóż, mam nadzieję, że życie na morzu nadal będzie ci się podobać - powiedziałam. Ale czy po dzisiejszym dniu nie masz żadnych wątpliwości? Zamyślił się, a na jego młodej buzi, porysowanej cieniami rzucanymi przez latarnie, malowała się powaga. - Nie - odpowiedział z namysłem, patrząc na mnie poważnymi i już nie tak młodymi oczyma. - Gdy zaciągałem się u kapitana Hickmana, wiedziałem, że może dojść do walki. Zacisnął usta, może by nie drżały. - Jeśli będę musiał, to nie będę miał oporów, żeby zabić człowieka. - Teraz tak myślisz - odezwał się cichutko jeden z rannych. Leżał w cieniu, na dwóch skrzyniach z angielską porcelaną, oddychając wolno. - Tak, teraz nie masz oporów - przytaknęłam sceptycznie. - Ale gdy się tu uspokoi, porozmawiaj o tym z moim siostrzeńcem albo z moim mężem. Sądziłam, że Abram pójdzie sobie, ale on trzymał się blisko mnie, gdy rozkładałam podstawowe narzędzia i próbowałam je w miarę możności wysterylizować, oblewając brandy, tak że ładownia śmierdziała jak gorzelnia. Ranni byli oburzeni, uważali bowiem, że marnuję dobry alkohol. Podczas bitwy wygaszono jednak ogień w kambuzie, chwilę więc potrwa, zanim będę mogła używać gorącej wody. - Czy jest pani patriotką? - zapytał Abram. - Jeśli mogę spytać - dorzucił, rumieniąc się. Trochę mnie zaskoczył. Odpowiedź wprost powinna brzmieć „tak, oczywiście”. Ostatecznie Jamie był rebeliantem, a przynajmniej tak się deklarował. Choć pierwsza jego deklaracja wynikała z konieczności, wydawało mi się, że konieczność przerodziła się już w przekonanie. Ale ja? Niewątpliwie kiedyś byłam. - Tak - odpowiedziałam. Nie mogłam przecież odpowiedzieć inaczej. - I ty, jak rozumiem, też, Abramie. Dlaczego? - Dlaczego? - Moje pytanie najwyraźniej go zaskoczyło, więc mrugał, patrząc na mnie nad trzymaną latarnią. - Powiesz mi później - zasugerowałam, biorąc od niego latarnię. Na pokładzie zrobiłam
już, co mogłam. Tych rannych, którzy potrzebowali dalszych zabiegów, zniesiono na dół. To nie był czas na dyskusje polityczne, przynajmniej tak mi się zdawało. Abram odważnie zdecydował się pomagać i całkiem nieźle sobie radził, choć od czasu do czasu musiał się odwracać i wymiotować do wiadra. Gdy zdarzyło się to po raz drugi, zaczął zadawać rannym pytania - rzecz jasna tym, którzy mogli mówić. Nie wiedziałam, czy kieruje nim ciekawość, czy też stara się odwrócić uwagę od tego, co robię. - Co pan sądzi o wojnie, sir? - spytał z ciekawością jednego z siwych już marynarzy z „Pitta”, ze zmiażdżoną stopą. Mężczyzna rzucił mu zdecydowanie niechętne spojrzenie, ale odpowiedział - zapewne również dlatego, by czymś się zająć. - To cholerna strata czasu. - Wbił palce w brzeg skrzyni, na której siedział. - Lepiej by było walczyć z żabojadami, a nie z Anglikami. Bo co można uzyskać? Boże drogi - stęknął i zbladł. - Włóż mu między zęby coś, co mógłby zagryźć, Abramie, dobrze? - powiedziałam, starając się usunąć kawałki kości z tego, co zostało z jego stopy, i zastanawiając się, czy nie lepiej by było wykonać szybką amputację. Mniejsze ryzyko infekcji, a i tak zawsze już będzie kuleć, ale bardzo nie chciałabym... - Nie, w porządku, proszę pani - powiedział, wciągając powietrze. - A ty, mały, co o tym myślisz? - Uważam, że wojna jest słuszna i konieczna, sir - odpowiedział zdecydowanie Abram. Król jest tyranem, a tyranii należy się przeciwstawiać wszystkimi dostępnymi środkami. - Co takiego? - Marynarz najwyraźniej był zaszokowany. - Król tyranem? Kto mówi takie okropne rzeczy? - Pan Jefferson i my wszyscy, wszyscy tak sądzimy - powiedział Abram, zdumiony tak gwałtownym protestem. - No to wy wszyscy jesteście gromadą głupców. Proszę mi wybaczyć, pani - skinął mi głową, zerknął na swoją stopę i zachwiawszy się, zamknął oczy. - Pani chyba nie popiera takich głupot? Powinna pani przemówić temu chłopcu do rozumu. - Przemówić do rozumu? - zawołał Abram poruszony. - Uważa pan, że to rozumne, że nie możemy mówić ani pisać, jak chcemy? Marynarz otworzył jedno oko. - Oczywiście, to jest rozsądne - powiedział, wyraźnie starając się zachować spokój. Różne głupie skurczybyki - przepraszam, proszę pani - mówią różne rzeczy i podburzają ludzi, ale nic dobrego z tego nie będzie, tylko bunty i to, co można nazwać zamieszkami.
Kończy się to tym, że ludziom pali się domy i bije się ich na ulicy. Czy słyszałeś kiedyś o buntach tkaczy, chłopcze? Abram oczywiście nie słyszał. Przedstawił jednak gwałtowne oskarżenie ustaw represyjnych8, na co pan Ormiston oburzył się równie głośno i wymienił, jakie ograniczenia cierpią londyńczycy w porównaniu z luksusem, będącym udziałem niewdzięcznych kolonistów. - Niewdzięcznych? - powtórzył Abram, czerwony na twarzy. - A za cóż mamy być wdzięczni? Za to, że nasyła się na nas żołnierzy? - Ach, nasyła się! - wykrzyknął oburzony pan Ormiston. - Cóż to za słowo? Jeśli oznacza to, co sądzę, młody człowieku, to powinieneś paść na kolana i dziękować Bogu za to nasyłanie. Kto, twoim zdaniem, obronił was przed oskalpowaniem przez Indian albo zajęciem przez Francuzów? I kto, twoim zdaniem, za to zapłacił, co? Ta zdecydowana riposta spotkała się z oklaskami, ale także z kilkoma gwizdami ze strony czekających mężczyzn, których wciągnęła już dyskusja. - To krańcowo stronnicza, ogłupiająca wypowiedź... - zaczął Abram, napinając wąską pierś jak chudy gołąb. Przerwało mu jednak wejście pana Smitha, który niósł w ręku płócienną torbę i uśmiechał się przepraszająco. - Obawiam się, że pani kabina została zniszczona - powiedział. - Wziąłem jednak to, co leżało rozrzucone na podłodze, na wypadek gdyby... - Jonasz Marsden! - Pan Ormiston, gotów już wstać, padł z powrotem na skrzynię i otworzył usta. - Niech mnie, jeśli to nie on! - Kto? - spytałam zaskoczona. - Jonasz... nie, to nie jest jego prawdziwe imię - jak mu było? Chyba Bill, ale zaczęliśmy go nazywać Jonasz, bo tyle razy go zatapiano. - No wiesz, Joe... - Pan Smith, czy też pan Marsden, z nerwowym uśmiechem wycofywał się do drzwi. - To było dawno temu i... - Nie tak znowu dawno. - Pan Ormiston wstał ciężko, balansując na jednej nodze, by za bardzo nie obciążać drugiej, zabandażowanej, i przytrzymując się beczułek ze śledziami. Nie tak znowu dawno, żeby marynarka zapomniała o tobie, ty obrzydliwy dezerterze. Pan Smith zniknął szybko na drabinie i przeciskał się koło dwóch marynarzy, którzy próbowali zejść, niosąc trzeciego jak połówkę wołu. Mrucząc przekleństwa, rzucili go z hukiem na podłogę przede mną i cofnęli się, zdyszani. Był to kapitan Stebbings. 8
Cztery ustawy przyjęte przez parlament brytyjski w 1774 roku w odpowiedzi na „bostońską herbatkę”, które miały doprowadzić do izolacji Bostonu i zastraszenia innych kolonii, a przyniosły skutek odwrotny.
- Jeszcze żyje - poinformował mnie jeden z nich. - A, to dobrze - powiedziałam. Widocznie mój ton głosu pozostawiał coś do życzenia, bo kapitan otworzył jedno oko i spojrzał na mnie niechętnie. - Zostawiacie mnie... żeby ta suka... mnie zarżnęła? - wychrypiał, z trudem łapiąc powietrze. - Wolę umrzeć z honooooooo... - Bąbelkowy odgłos, który wydawał, mówiąc, kazał mi szybko rozerwać na nim przesiąknięty dymem i krwią płaszcz i koszulę. W jego prawej piersi widniała okrągła dziura, z której wydobywał się obrzydliwy mokry chlupot. Powiedziałam na głos bardzo brzydkie słowo. Mężczyźni, którzy go przynieśli, przestąpili z nogi na nogę i coś mruknęli. Powtórzyłam to słowo głośniej, wzięłam rękę Stebbingsa i położyłam ją na ranie. - Proszę tu trzymać, jeśli chce pan mieć szansę na honorową śmierć - powiedziałam. - Ty! - krzyknęłam do jednego z mężczyzn, który próbował się wycofać - przynieś mi trochę oliwy z kambuza. Już! A ty - złapałam drugiego, który zatrzymał się z poczuciem winy wypisanym na twarzy - płótno żaglowe i smołę. Ale szybko. Niech pan nic nie mówi - zwróciłam się do Stebbingsa, który najwyraźniej zamierzał zrobić jakieś uwagi. - Ma pan zapadnięte płuco i albo uda mi się je z powrotem napełnić powietrzem, albo umrze pan tutaj jak pies. - Hy... - stęknął, co przyjęłam za zgodę. Miał grube i miękkie dłonie, więc chwilowo otwór w klatce piersiowej był dość skutecznie zamknięty. Problem polegał na tym, że niewątpliwie miał też dziurę w płucu. Musiałam jakoś załatać tę zewnętrzną, żeby powietrze nie dostawało się do klatki piersiowej, gdzie uciskało płuco, a także znaleźć sposób usunięcia powietrza z opłucnej. Teraz z każdym jego wydechem powietrze ze zranionego płuca trafiało prosto w przestrzeń opłucnej, pogarszając sytuację. Niewykluczone również, że tonął we własnej krwi, ale na to niewiele mogłam poradzić, więc nie zamierzałam się tym przejmować. - Dobrze, że to kula - powiedziałam mu - a nie szrapnel albo odłamek. Rozgrzane do czerwoności żelazo sterylizuje ranę. Proszę podnieść rękę, wypuścić powietrze. - Wzięłam jego rękę i uniosłam, licząc do dwóch, po czym położyłam ją z powrotem na ranie. Z powodu rozmazanej tam krwi rozległo się coś w rodzaju klaśnięcia. Jak na taki otwór tej krwi było sporo, równocześnie jednak nie kaszlał ani nie pluł krwią. Gdzie... aha. - Czy ta cała krew jest pana, czy czyjaś? - spytałam. Miał przymknięte oczy, na to pytanie jednak odwrócił głowę i obnażył zepsute zęby w wilczym uśmiechu. - Twego męża - wyszeptał chrapliwie. - Skurwiel! - powiedziałam wściekła i znów uniosłam mu dłoń. - Wypuść powietrze.
Ludzie widzieli, jak zajmuję się Stebbingsem. Z „Cyraneczki” przybywali kolejni ranni, ale większość z nich trzymała się na nogach. Tym, którzy nie czuli się bardzo źle, dałam wskazówki, jak uciskać rany i jak ułożyć złamane kończyny, żeby nie pogłębiać urazów. Olej i płótno dostarczono po całych wiekach. Miałam dość czasu, by się zastanowić, gdzie są Jamie i Ian. W końcu jednak przybyła pierwsza pomoc. Nożem odcięłam kawał płótna żaglowego, oddarłam długi pas bawełny do wykorzystania na szarpie, potem odsunęłam rękę Stebbingsa, wytarłam krew własną halką, oblałam jego pierś i płótno żaglowe oliwą, a następnie przycisnęłam płótno do rany. Położyłam na niej z powrotem jego rękę tak, by jeden koniec płótna zwisał swobodnie, i owinęłam wokół piersi prowizoryczny bandaż. - W porządku - stwierdziłam. - Później będę musiała uszczelnić płótno smołą, ale trochę potrwa, zanim się ją rozgrzeje. Możesz iść i to zrobić - powiedziałam marynarzowi, który przyniósł oliwę i znów próbował się po cichu wymknąć. Wyszłam na pokład i rozejrzałam się po rannych, siedzących lub leżących. - No dobrze, kto umiera? O dziwo, tylko dwóch ludzi przewiezionych z „Cyraneczki” nie żyło. Jeden miał okropne rany w głowie od szrapnela, drugi wykrwawił się, bo stracił pół lewej nogi; prawdopodobnie urwała mu ją kula armatnia. Tego mogłam uratować, pomyślałam, ale chwilowy żal zniknął pod naporem potrzeb kolejnych ofiar. Nie jest tak źle - uznałam, przesuwając się na kolanach wzdłuż rzędu oczekujących, pospiesznie oceniając stan rannych i wydając polecenia moim niechętnym pomocnikom: rany od odłamków, dwie osoby zranione powierzchownie kulą z muszkietu, jedna z oderwaną połową ucha, jedna z kulą w udzie, ale na szczęście nie blisko tętnicy udowej... Z niższej ładowni, gdzie prowadzono naprawy, dochodziły odgłosy przesuwania i uderzeń. Z wypowiedzi rannych mogłam teraz odtworzyć przebieg bitwy. Po wymianie salw, w wyniku której złamał się już i tak pęknięty główny maszt „Cyraneczki”, a „Żmija” została trafiona powyżej linii wody, „Cyraneczka” - i tu występowała różnica zdań, czy kapitan Roberts zrobił to celowo, czy nie - skręciła ostro w kierunku „Żmii”, ocierając się o nią i sprawiając, że znalazły się burta w burtę. Wydawało się mało prawdopodobne, by Stebbings zamierzał zająć „Żmiję”, mając na pokładzie tak niewielu ludzi, na których mógł liczyć. Gdyby było to przemyślane, może zamierzał nas staranować. Rzuciłam na niego okiem, ale kapitan leżał z zamkniętymi oczami, a jego twarz przybrała okropny kolor. Uniosłam mu dłoń i usłyszałam cichy syk powietrza. Położyłam mu ją z powrotem na piersi i wróciłam do pracy. Najwyraźniej nie był w stanie wyjaśnić mi, jakie były jego zamiary.
Tak czy inaczej, kapitan Hickman i tak te zamiary uprzedził, przeskoczył bowiem z krzykiem przez barierkę „Cyraneczki”, a za nim ruszyło wielu członków załogi. Zrobili sobie drogę przez pokład, nie natrafiając na większy opór, choć ludzie z „Pitta” zebrali się wokół Stebbingsa przy sterze i walczyli zaciekle. Było już jasne, że „Żmija” będzie górą, i wtedy właśnie „Cyraneczka” ciężko uderzyła w mieliznę i walczący na pokładzie się poprzewracali. Przekonani, że statek za chwilę zatonie, wszyscy, którzy byli w stanie się ruszać - i napastnicy, i obrońcy - przeskoczyli razem przez barierkę na „Żmiję”, która ostro skręciła i też utknęła na mieliźnie. Jakiś przeklęty obrońca, który został na „Cyraneczce”, posłał za nią ostatni strzał, ale spudłował. - Nie ma się czym martwić, proszę pani - zapewnił mnie jeden z marynarzy. - Podniesie się, gdy tylko zacznie się przypływ. Hałas z dołu zaczął słabnąć. Co chwila oglądałam się przez ramię z nadzieją, że zobaczę Jamiego albo Iana. Badałam właśnie jednego biedaka, któremu odłamek utkwił w gałce ocznej, gdy w drugim oku dostrzegłam przerażenie. Odwróciłam się i zobaczyłam Rolla - dyszącego, ociekającego wodą i ukazującego ogromne zęby w uśmiechu, który odsunął w cień słabą próbę Stebbingsa. - Psie! - zawołałam zachwycona. Nie mogłam go uściskać - zresztą i tak bym tego nie zrobiła - obejrzałam się jednak szybko za Ianem, który kuśtykał do mnie, również ociekając wodą i również szeroko uśmiechnięty. - Wpadliśmy do wody - powiedział chrapliwie, przykucając obok. Już po chwili utworzyła się pod nim niewielka kałuża. - Właśnie widzę. Niech pan oddycha głęboko - powiedziałam do człowieka z odłamkiem w oku. - Raz, tak, właśnie tak, dwa, tak - i gdy wypuszczał powietrze, złapałam odłamek i mocno pociągnęłam. Przez zranione miejsce zaczęła wyciekać krew i ciało szkliste. Zacisnęłam zęby, Ian zaś zwymiotował. Krwi nie było jednak dużo; jeśli odłamek nie przebił oka na wylot, może uda mi się nie dopuścić do infekcji, usuwając gałkę oczną i wypełniając czymś zagłębienie. To jednak będzie musiało poczekać. Z koszuli mężczyzny odcięłam kawałek materiału, pospiesznie zrobiłam kompres, namoczyłam w brandy i przycisnęłam do oka. Kazałam rannemu przytrzymać go mocno; zrobił to, choć jęczał i niepokojąco się chwiał. Przestraszyłam się, że może się przewrócić. - Gdzie twój wuj? - spytałam Iana, choć w gruncie rzeczy wolałam chyba nie usłyszeć odpowiedzi. - Tu, obok - powiedział Ian, wskazując głową.
Odwróciłam się, jedną ręką wciąż przytrzymując ramię jednookiego mężczyzny, i zobaczyłam, że Jamie schodzi po drabinie, kłócąc się z idącym za nim kapitanem Hickmanem. Koszula Jamiego przesiąknięta była krwią. Jedną ręką przyciskał do ramienia równie zakrwawiony kłąb materiału. Może zatem to, co powiedział kapitan Stebbings, nie było wyłącznie chęcią sprawienia mi przykrości. Jamie trzymał się jednak na nogach i choć biały na twarzy, był również wściekły. Pewna, że jeśli się wścieka, nie umrze, złapałam kolejny pas płótna żaglowego, żeby ustabilizować skomplikowane złamanie ręki. - Ty psie! - powiedział kapitan Hickman, zatrzymując się przy leżącym Stebbingsie. Choć użył tego samego słowa co ja przed chwilą, jego intonacja była inna. Stebbings otworzył jedno oko. - Sam jesteś psem - wyrzęził niewyraźnie. - Pies! Pies, pierdolony pies! - rozwinął Hickman, żeby nie było wątpliwości, i kopnął Stebbingsa w bok. Złapałam go za stopę; udało mi się pozbawić go równowagi, tak że padł w bok. Jamie złapał go z jękiem bólu, ale Hickman wyprostował się i odepchnął Jamiego. - Nie możesz zamordować człowieka z zimną krwią! - Mogę - odparł błyskawicznie Hickman. - Patrz tylko! - Ze skórzanego olstra przy boku wyciągnął ogromny pistolet i odbezpieczył. Jamie złapał go za lufę i zręcznie wyjął Hickmanowi z ręki. Ten został ze zgiętymi palcami i wyrazem zaskoczenia na twarzy. - Przecież nie może pan zabić rannego wroga. - Jamie próbował przemówić mu do rozsądku. - Jest w mundurze, wziął go pan do niewoli pod jego własną flagą, co więcej, on się poddał. Żaden człowiek honoru nie może tak postąpić. Hickman poszarzał na twarzy i wyprostował się. - Czy pan podaje w wątpliwość mój honor? Zobaczyłam, jak Jamiemu napinają się mięśnie karku i ramion, zanim jednak zdążył się odezwać, Ian stanął obok niego. - Właśnie tak. Ja też. - Rollo, którego mokre futro wciąż było nastroszone, warknął i odsłonił czarne wargi, ukazując zęby w poparciu dla zdania swego pana. Hickman przeniósł wzrok z groźnej wytatuowanej twarzy Iana na imponujące zęby Rolla, a potem na Jamiego, który zabezpieczył pistolet i oddychając ciężko, wsunął go sobie za pas. - Niech więc to spadnie na wasze głowy - powiedział gwałtownie i odwrócił się. Kapitan Stebbings również oddychał ciężko, z paskudnym, chlupoczącym dźwiękiem. Był bardzo blady, wargi miał sine, nie stracił jednak przytomności. Podczas rozmowy cały czas wpatrywał się w Hickmana, a teraz śledził go wzrokiem, gdy tamten się oddalał. Po chwili rozluźnił się lekko i przeniósł wzrok na Jamiego.
- Mógł pan sobie oszczędzić kłopotu - wyrzęził - ale dziękuję. Nie wiem tylko - zakaszlał, przycisnął mocno dłoń do piersi i pokręcił głową, krzywiąc się - czy moje podziękowanie jest coś warte. Zamknął oczy, oddychając powoli, z bólem, ale jednak oddychając. Uniosłam się sztywno i w końcu miałam chwilę, by przyjrzeć się swemu mężowi. - To tylko draśnięcie - zapewnił mnie w odpowiedzi na moje podejrzliwe spojrzenie. - Na razie daję sobie radę. - Czy cała ta krew jest twoja? Spojrzał na koszulę, przyklejoną do żeber, i lekceważącym gestem uniósł zdrową rękę. - Mam jeszcze dość krwi, by funkcjonować. - Uśmiechnął się do mnie i rozejrzał. Widzę, że masz tu wszystko pod kontrolą. Powiem Smithowi, żeby przyniósł ci coś do jedzenia, wkrótce zacznie padać. Rzeczywiście, przez ładownię przebiegł podmuch - niósł zapach zbliżającej się burzy, świeży, ozonowy. Rozwiał mi włosy na spoconym karku. - Raczej nie Smithowi - powiedziałam. - A dokąd to się wybierasz? - spytałam, widząc, że się odwraca. - Muszę porozmawiać z kapitanem Hickmanem i kapitanem Robertsem - powiedział ponuro. Rzucił okiem w górę, a bryza rozwiała mu włosy za uszami. - Chyba nie popłyniemy do Szkocji „Cyraneczką”, ale ni cholery nie wiem, dokąd popłyniemy. *** W końcu na statku zapanowała cisza - o tyle, o ile możliwa jest cisza w dużym obiekcie, składającym się z trzeszczących desek, łopoczącego płótna żaglowego i tego dziwnego mruczenia napiętego takielunku. Przypływ rzeczywiście uniósł statek z mielizny. Znów kierowaliśmy się na północ pod lekkimi żaglami. To już były ostatnie ofiary; teraz został mi tylko kapitan Stebbings, który leżał na prymitywnie zbitej pryczy, za skrzynią ze szmuglowaną herbatą. Wciąż oddychał i nie było mu chyba bardzo źle, ale jego stan był zbyt ciężki, bym mogła go zostawić samego. Jakimś cudem kula najwyraźniej przepaliła sobie drogę do płatu płucnego, nie rozrywając po drodze naczyń krwionośnych. To oznaczało, że nie krwawił do środka płuca, a jeśli - to bardzo powoli, inaczej już dawno bym o tym wiedziała. Musiał dostać z bliska, pomyślałam sennie. Kula, wchodząc w ciało, była rozpalona. Gdy Jamie przeglądał przedtem biurko Hickmana w poszukiwaniu jedzenia, zauważyłam, że jest tam wiązka świeżo przyciętych gęsich piór. Kazałam Abramowi przynieść mi ze dwa, a także największą igłę do szycia żagli, jaką znajdzie, oraz kilka kości kurczaka z pokładu
„Pitta”, które pozostały po zjedzeniu gulaszu. Później posłałam Abrama do łóżka. Sama też powinnam się już położyć, bo czułam zmęczenie w ramionach i ból w krzyżu, ale na razie nie mogłam. Jamie jeszcze nie wrócił. Wiedziałam, że przyjdzie do mnie, gdy skończy spotkanie na szczycie z Hickmanem i Robertsem. Na wszelki wypadek trzeba było zająć się przygotowaniami. Odcięłam końce cienkiej kości kurczaka, zajrzałam do środka, czy cały szpik się wygotował, i zaostrzyłam, posługując się osełką okrętowego cieśli. Z piórem poszło mi łatwiej, bo było już przycięte do pisania. Wystarczyło odciąć stosinę i włożyć pióro, kość i igłę do płaskiego naczynia z brandy. Na razie to musi wystarczyć. Zapach brandy rozszedł się w powietrzu, konkurując ze smołą, terpentyną, tytoniem i nasyconymi solą starymi deskami statku. Przynajmniej częściowo stłumiły one zapach krwi, ekskrementów i wymiocin pozostały po moich pacjentach. W ładunku odkryłam skrzynkę wina Mersault; teraz wyciągnęłam jedną butelkę, stawiając obok pozostałej pół butelki brandy i stosiku czystych bawełnianych bandaży i opatrunków. Siadłam na beczułce smoły i oparłam się o wielką skrzynię z tytoniem, ziewając szeroko. Zamknęłam oczy. Czułam, jak w czubkach palców i powiekach bije tętno. Nie spałam, ale powoli zagłębiłam się w ten stan półświadomości, w którym niewyraźnie rejestrowałam bulgotanie wody po drugiej stronie burty, głośniejsze westchnienia Stebbingsa, niespieszny szum powietrza w moich płucach i powolne, spokojne bicie serca. Wydawało mi się, że od strachu i zamieszania tego popołudnia minęły lata, i z tej perspektywy - narzuconej przez zmęczenie i intensywną pracę - moja obawa, że mogłam mieć zawał serca, wydawała się śmieszna. Czy jednak rzeczywiście tak było? Nie jest to niemożliwe. Ale z pewnością to tylko napad paniki i hiperwentylacja. Samo w sobie śmieszne, ale niegroźne. A jednak... Dotknęłam dwoma palcami piersi i czekałam, aż pulsowanie czubków moich palców zrówna się z pulsowaniem serca. Powoli, niemal śpiąc, zaczęłam badać swoje ciało, od czubka głowy po palce stóp. Przeciskałam się przez długie, spokojne odcinki żył, koloru głębokiego nieba tuż przed nocą; obok widziałam jasne tętnice, szerokie, pulsujące karmazynowym życiem. Weszłam w komory swego serca i poczułam zamknięte, grube ściany, poruszające się solidnym, uspokajającym, niekończącym się i nieprzerwanym rytmem. Nie, nie ma żadnego uszkodzenia ani serca, ani zastawek. Wyczułam swój przewód pokarmowy, od wielu godzin mocno ściśnięty pod przeponą; teraz rozluźnił się i uspokoił z wdzięcznym burczeniem. Przez kończyny i kręgosłup przepłynęło dobre samopoczucie jak ciepły miód. - Nie wiem, co robisz, Angliszko - odezwał się obok mnie cichy głos - ale wyglądasz na
zadowoloną. Otworzyłam oczy i podniosłam się. Jamie zszedł ostrożnie po drabinie i usiadł. Był bardzo blady. Z wyczerpania opuścił ramiona. Uśmiechnął się do mnie słabo, ale oczy miał czyste. Moje serce, które okazało się solidne i godne zaufania, zmiękło, jakby było z masła. - Jak się... - zaczęłam, ale Jamie uniósł rękę, przerywając mi. - Daję sobie radę - powiedział, rzucając spojrzenie na pryczę, na której Stebbings oddychał płytko i głośno. - Czy on śpi? - Mam taką nadzieję. Ty też powinieneś - zauważyłam. - Daj się opatrzyć i będziesz mógł się położyć. - Nie jest bardzo źle - powiedział, ostrożnie wyciągając zza koszuli sztywny od krwi kłąb materiału - ale zapewne przydałoby mi się szycie. - Zapewne. Przyjrzałam się brązowym plamom na koszuli po prawej stronie. Znając jego skłonność do niedopowiedzeń, przypuszczałam, że ma głębokie cięcie na piersi. Łatwo będzie się do niego dostać, nie tak jak do rany jednego marynarza z „Pitta”, którego fragment kartacza trafił jakoś tuż pod moszną. Prawdopodobnie najpierw uderzył w coś innego i odbił się rykoszetem, bo na szczęście nie wszedł głęboko. Gdy go wydostałam, był spłaszczony jak sześciopensówka. Dałam go marynarzowi na pamiątkę. Abram przyniósł wcześniej naczynie ze świeżą gorącą wodą. Wsunęłam teraz w nią palec. Była jeszcze ciepła. - Dobrze - powiedziałam, wskazując głową stojące na skrzyni butelki. - Zanim zaczniemy, chcesz brandy czy wina? Uśmiechnął się lekko i sięgnął po wino. - Zachowajmy jeszcze przez chwilę iluzję cywilizacji. - Och, to rzeczywiście całkiem cywilizowany napój - powiedziałam. - Nie mam jednak korkociągu. Przeczytał etykietkę i uniósł brwi. - To nie ma znaczenia. Czy jest coś, w co mógłbym to nalać? - Jest. - Z siana wyściełającego dużą skrzynię wyciągnęłam elegancką, drewnianą szkatułkę i triumfalnie otworzyłam. W środku był serwis z chińskiej porcelany złocony na brzegach, zdobiony malutkimi czerwonymi i niebieskimi żółwiami o azjatyckich rysach, płynącymi przez las złotych chryzantem. Jamie roześmiał się - słabiutko, ale niewątpliwie się roześmiał - i przytykając czubek sztyletu do szyjki butelki, odbił ją równo o brzeg skrzyni z tytoniem. Nalał wino do dwóch
filiżanek, kiwając głową żółwiom. - Ten mały niebieski przypomina mi pana Willoughby'ego - roześmiałam się, a potem spojrzałam z poczuciem winy na stopy Stebbingsa, które wystawały zza skrzyni. Zdjęłam mu buty, a brudne pończochy zsunęły mu się i zwisały groteskowo. Stebbings nie ruszał się jednak, a jego powolny, zmęczony oddech nie poprawiał się. - Od lat nie myślałam o panu Willoughbym - zauważyłam, unosząc w toaście filiżankę. - Za nieobecnych przyjaciół! Jamie odpowiedział coś po chińsku i stuknął się ze mną filiżanką. - Pamiętasz jeszcze chiński? - spytałam zaciekawiona. - Niewiele. - Pokręcił głową. - Od kiedy rozstałem się z panem Willoughbym, nie miałem okazji mówić. - Z zamkniętymi oczami wciągnął w nozdrza bukiet wina. - A to wydaje mi się bardzo dawno temu. - Dawno i daleko. - Wino pachniało ciepłem, migdałami i jabłkami. Było wytrawne, ale pełne i o bogatym smaku; grzało podniebienie. - Jamajka, ponad dziesięć lat - czas szybko płynie, gdy dobrze się bawimy. Sądzisz, że wciąż żyje, pan Willoughby? Zastanowił się, popijając z wolna. - Tak. Człowiek, który uciekł od chińskiego cesarza i przepłynął pół świata, by zachować jaja; to ktoś naprawdę zdeterminowany. Najwyraźniej jednak nie miał ochoty rozmawiać dalej o starym znajomym. Pozwoliłam mu więc wypić wino w ciszy, czując, jak wraz z łagodnym unoszeniem się i opadaniem statku powoli otacza nas noc. Gdy skończył drugą filiżankę, ściągnęłam mu sztywną od zaschłej krwi koszulę i delikatnie odkleiłam przesiąkniętą czerwienią chustkę, którą przyciskał do rany. Ku mojemu zdumieniu miał rację. Rana była niewielka, wystarczą więc dwa, trzy szwy, by ją zamknąć. Ostrze weszło jednak głęboko, tuż pod obojczykiem, a wychodząc, odcięło fragment ciała w formie trójkąta. - Czy to wszystko twoja krew? - spytałam zdziwiona, podnosząc odrzuconą na bok koszulę. - Nie, trochę mi jeszcze zostało. - Zmrużył żartobliwie oczy nad filiżanką. - Chociaż niewiele. - Nie powiedziałam „wszystka”, tylko „wszystko”. Dobrze wiesz, o co mi chodzi skarciłam go. - Tak, moja. - Opróżnił filiżankę i sięgnął po butelkę. - Ale z takiej małej... O Boże drogi! - W głowie mi się zakręciło. Widziałam delikatną i błękitną linię żyły podobojczykowej, biegnącą tuż nad zamykającym ranę zakrzepem.
- Mnie też to zdziwiło - powiedział obojętnie, delikatną porcelanę trzymając w obu dłoniach. - Gdy wyszarpnął ostrze, krew trysnęła jak z fontanny na nas obu. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. - Prawdopodobnie nigdy nikt nie zranił cię w tętnicę podobojczykową - powiedziałam, starając się zachować spokój. Przyjrzałam się ranie. Rzeczywiście utworzył się zakrzep. Brzegi trójkątnego cięcia zsiniały, a przecięte ciało w głębi było niemal czarne od zaschniętej krwi. Nic się nie sączyło i nie tryskało, jak to zwykle bywa przy zranionej tętnicy. Ostrze weszło od dołu, mijając żyłę i trafiając w tętnicę za nią. Odetchnęłam powoli i głęboko, starając się - bez skutku - nie wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby ostrze weszło ułamek cala głębiej albo gdyby Jamie nie miał chustki, a także wystarczającej wiedzy i możliwości, żeby ucisnąć ranę. Z pewnym opóźnieniem dotarło do mnie, co powiedział: „krew trysnęła jak z fontanny na nas obu”. Gdy pytałam Stebbingsa, czy krew na jego koszuli jest jego, uśmiechnął się szyderczo i odpowiedział: „i twego męża”. Sądziłam, że tylko stara mi się dokuczyć, ale... - Czy to kapitan Stebbings cię ugodził? - Mhmm - przesunął się lekko i odchylił do tyłu, by ułatwić mi dostęp do rany. Ponownie osuszył filiżankę i odstawił ją z wyrazem rezygnacji. - Byłem zdziwiony, że mu się to udało. Wydawało mi się, że stracił przytomność, ale tylko upadł na pokład i zaraz podniósł się z nożem w ręku, ten cholerny bydlak! - To ty go postrzeliłeś? Zamrugał, słysząc mój ton głosu. - Tak, oczywiście. Nie przychodziły mi do głowy żadne wystarczająco okropne słowa do opisania tej sytuacji. Mrucząc więc tylko pod nosem „Jezus, Maria”, zajęłam się oczyszczaniem i szyciem. - A teraz mnie posłuchaj! - odezwałam się tonem lekarza wojskowego. - O ile jestem w stanie stwierdzić, uszkodził ci tętnicę tylko nieznacznie. Udało ci się zatrzymać krwawienie na tyle długo, że uformował się zakrzep. Ale tylko ten zakrzep chroni cię przed wykrwawieniem się na śmierć, rozumiesz mnie? - Nie było to zupełnie zgodne z prawdą - a raczej nie będzie, gdy zaszyję mu ranę - ale nie chciałam zostawiać mu żadnych furtek. Rzucił mi długie, pozbawione wyrazu spojrzenie. - Rozumiem. - To znaczy - oznajmiłam, wbijając mu igłę w ciało tak mocno, że podskoczył - że nie wolno ci używać prawej ręki przez co najmniej czterdzieści osiem godzin. Nie wolno ci
ciągnąć lin, wspinać się na reje, nie wolno ci się bić. Nie wolno ci nawet podrapać się w dupę prawą ręką, słyszysz? - Zapewne cały statek cię słyszy - mruknął, ale spojrzał w dół, usiłując dostrzec swój obojczyk. - Zresztą na ogół drapię się w dupę lewą ręką. Kapitan Stebbings niewątpliwie nas usłyszał. Zza skrzyni z herbatą rozległ się cichy chichot, a następnie głośny kaszel i słabe rozbawione rzężenie. - Co więcej - kontynuowałam, przeciągając nitkę przez skórę - nie wolno ci się złościć. Z sykiem wciągnął oddech. - Dlaczego? - Bo wtedy serce zacznie bić ci mocniej, podnosząc ciśnienie krwi, a to... - Rozerwie mnie jak butelkę piwa, która była za długo zakorkowana. - Coś w tym rodzaju. A zatem... Cokolwiek zamierzałam powiedzieć, musiało to zaczekać, bo w tej sekundzie oddech Stebbingsa zmienił się. Rzuciłam igłę i odwracając się, zdjęłam miskę ze skrzyni, odsunęłam skrzynię, postawiłam miskę z powrotem i padłam na kolana przy kapitanie. Wargi i powieki miał sine, reszta twarzy była szara. Wydawał z siebie okropny dźwięk dusił się. Bezskutecznie łowił powietrze szeroko otwartymi ustami. Znałam wystarczająco brzydkie słowa, stosowne w tej sytuacji, i użyłam kilku z nich, odrzucając koc i wbijając mu palce w pulchne ciało w poszukiwaniu żeber. Poruszył się i wydał z siebie cienki i niesamowity pisk. Jamie - któremu igła z nitką wciąż zwisała z obojczyka - odpowiedział na to nerwowym śmiechem. - To nie czas na łaskotki - powiedziałam gniewnie. - Jamie, weź jedno z tych piór i wsuń do środka igłę. - Gdy to robił, ja szybko obmywałam skórę Stebbingsa namoczoną w brandy ściereczką. Potem w jedną rękę ujęłam pióro z igłą, w drugą butelkę brandy i wbiłam ostrze igły w drugą przestrzeń międzyżebrową, jakbym wbijała gwóźdź. Poczułam głębokie „pop”, gdy pióro przebiło chrząstkę w opłucnej. Stebbings wydał z siebie wysoki dźwięk, ale nie był to śmiech. Pióro było trochę krótsze niż igła, ale igła zagłębiła się w ciało, gdy nią uderzyłam; przeżyłam więc chwilę trwogi, nim udało mi się uchwycić ją paznokciami i wyciągnąć, ale w końcu mi się udało. Przez kanał pióra wypłynęła śmierdząca krew i limfa, ale trwało to tylko chwilę. Zaraz później usłyszałam słaby syk powietrza. - Oddychajcie powoli - powiedziałam. - Obaj. Niespokojnie przyglądałam się rurce pióra, czy znów nie zobaczę krwi. Gdyby Stebbings nadal krwawił mocno do wnętrza płuca, nie mogłabym zrobić właściwie nic. Na szczęście widziałam jedynie lekkie krwawienie z przebicia, czerwony ślad po zewnętrznej stronie pióra.
- Usiądź - powiedziałam do Jamiego, a ten opuścił się i siadł koło mnie po turecku na podłodze. Stebbings wyglądał już lepiej. Jego płuco przynajmniej częściowo napełniło się powietrzem. Wciąż był blady, ale wargi już mu lekko poróżowiały. Syk powietrza przez kanał pióra zmniejszył się, więc zatkałam go palcem. - W normalnych warunkach - powiedziałam swobodnym tonem - mogłabym przeprowadzić rurkę z piersi do dzbanka z wodą. Wtedy powietrze zebrane wokół płuca mogłoby się wydostawać, ale nie mogłoby wracać. Ponieważ jednak nie mam niczego, co by przypominało rurkę, a było dłuższe niż kilka cali, nie mogę tego zrobić. - Uniosłam się na kolanach i machnęłam na Jamiego. - Chodź tu i trzymaj palec na końcu tego pióra. Jeśli znów zacznie się dusić, puść na chwilę, aż powietrze przestanie syczeć. Nie mógł wygodnie sięgnąć Stebbingsa lewą ręką, więc rzucając mi spojrzenie kątem oka, wyciągnął powoli prawą i zamknął otwór kciukiem. Wstałam, pojękując, i znów zajęłam się przeglądaniem ładunku. Może będę musiała użyć smoły. Przedtem przyczepiłam ciepłą smołą trzy brzegi naoliwionego płótna do piersi kapitana i sporo jej zostało. Nie było to idealne rozwiązanie, bo prawdopodobnie nie zdołałabym jej w pośpiechu usunąć. Czy nie byłoby lepiej zastosować niedużą zatyczkę z mokrego materiału? W jednej ze skrzyń Hanny Arnold natrafiłam jednak na prawdziwy skarb - niewielki zbiór słoików z suszonymi ziołami, w tym ze sproszkowaną gumą arabską. Zioła same w sobie były interesujące i przydatne, bo najwyraźniej importowane: kora chinowca - jeśli kiedykolwiek zejdziemy z tego okropnego statku, muszę postarać się wysłać to do Karoliny Północnej dla Lizzie - mandragora i imbir, czyli coś, co nigdy nie rosło w koloniach. Nagle poczułam się bogata. Za mną jęczał Stebbings. Usłyszałam szelest materiału i cichy syk, gdy Jamie na chwilę uniósł kciuk. Jednakże żadne bogactwa Wschodu Stebbingsowi raczej nie pomogą. Otworzyłam słoik z gumą arabską, wybrałam nieco na dłoń, skropiłam wodą i ulepiłam z tego małą kulkę, następnie ukształtowałam ją w rodzaj walca, owinęłam kawałkiem żółtego perkalu z nadrukowanymi pszczołami i zawiązałam końce. Zadowolona ze swego dzieła wróciłam, bez komentarza wyciągnęłam pióro, które zresztą zaczynało już pękać na skutek nacisku mięśni międzyżebrowych, i wcisnęłam w to miejsce mocniejszą i większą pustą kość kurczaka. Tym razem Stebbings się nie śmiał. Zatkałam końcówkę kości i klęknąwszy przed Jamiem, wróciłam do zszywania skóry na obojczyku. Głowę miałam zupełnie jasną, ale w ten dziwnie surrealistyczny sposób, który świadczy o całkowitym wyczerpaniu. Zrobiłam, co trzeba było zrobić, wiedziałam jednak, że nie zdołam już wiele dłużej utrzymać się na nogach. - Co miał do powiedzenia kapitan Hickman? - spytałam, bardziej żeby zająć myśli nas
obojga niż dlatego, że rzeczywiście chciałam wiedzieć. - Jak możesz się domyślić, wiele rzeczy. - Odetchnął głęboko i utkwił wzrok w wielkiej skorupie żółwia, wciśniętej między skrzynie. - Pomijając jego czysto osobiste opinie i nieprzyzwoitości języka, sprowadzało się to do tego, że ruszymy w górę Hudsonu do Fortu Ticonderoga. - Co takiego? - Zmarszczyłam brwi i przepchnęłam igłę przez skórę. - Dlaczego? - Tam właśnie zamierzał płynąć, gdy pojawiły się komplikacje, i tam teraz zamierza się skierować. Uważam, że to dżentelmen o ugruntowanych i niezmiennych poglądach. Zza skrzyni z herbatą dobiegło nas głośne parsknięcie. - Tak, zauważyłam coś takiego. - Zawiązałam ostatni szew i odcięłam nitkę nożem. - Czy coś pan mówił, kapitanie? Parsknięcie tym razem było głośniejsze, ale nie towarzyszył mu żaden komentarz. - Czy nie można go przekonać, by nas wysadził na brzeg? Palce Jamiego zbliżały się do świeżych szwów, najwyraźniej chcąc podrapać swędzące miejsce, ale je odepchnęłam. - To jeszcze nie wszystkie kłopoty, Angliszko. - No to mów - mruknęłam, wstając i przeciągając się. O Boże drogi, mój krzyż! - Co to za kłopoty? Chcesz herbaty? - Tylko z dużą domieszką whisky. - Oparł głowę o gródź, zamykając oczy. Na policzki wypłynął mu lekki rumieniec, choć czoło miał wciąż pokryte potem. - Wystarczy ci brandy? - Ja bardzo potrzebowałam herbaty, i to bez alkoholu. Ruszyłam ku drabinie, nie czekając na odpowiedź. Stawiając stopę na najniższym szczeblu, zobaczyłam, że sięga po wino. Na górze wiał zimny wiatr. Gdy wynurzyłam się spod pokładu, owinął mi długi płaszcz wokół nóg i poderwał halki, bardzo ożywczo. Ożywił także pana Smitha, a raczej pana Marsdena, który zamrugał i pospiesznie odwrócił wzrok. - Dobry wieczór pani - odezwał się uprzejmie, gdy udało mi się odzyskać kontrolę nad ubraniem. - Mam nadzieję, że pułkownik dobrze się czuje. - Tak, on... - przerwałam i rzuciłam mu ostre spojrzenie. - Pułkownik? - Ścisnęło mnie w żołądku. - Tak, jest pułkownikiem milicji, prawda? - Był - podkreśliłam. Smith uśmiechnął się. - Nie był, proszę pani. Zrobił nam honor i objął dowództwo kompanii. Mamy się nazywać
Nieregularny Oddział Frasera. - Bardzo trafnie - powiedziałam - ale co do diabła... Jak do tego doszło? Pociągnął nerwowo za jeden z kolczyków, widząc, że te wiadomości raczej nie cieszą mnie tak bardzo, jak się spodziewał. - Cóż, prawdę mówiąc, proszę pani, obawiam się, że to moja wina. - Pochylił głowę zawstydzony. - Rozpoznał mnie jeden z marynarzy z „Pitta”, a gdy powiedział kapitanowi, kim jestem... Odkrycie prawdziwego nazwiska pana Marsdena, w połączeniu z jego ozdobami, wywołało spore oburzenie wśród różnych załóg zebranych obecnie na pokładzie „Żmii” takie, że groziło mu, iż zostanie wyrzucony za burtę lub zostawiony na oceanie w małej łódce. Po zażartej dyskusji Jamie zasugerował, że być może da się przekonać pana Marsdena do zmiany zawodu i zostania żołnierzem, szczególnie że całkiem sporo marynarzy na pokładzie „Żmii” chciało ją opuścić i dołączyć w Ticonderodze do sił kontynentalnych. Zamierzali przenieść towary i broń do jeziora Champlain i pozostać tam jako ochotnicy. To rozwiązanie zyskało powszechny aplauz, choć kilka niezadowolonych osób wciąż mruczało, że Jonasz to Jonasz i nie ma znaczenia, czy jest marynarzem, czy nie. - Dlatego uznałem, że lepiej schowam się na dole, jeśli wie pani, co mam na myśli zakończył pan Marsden. Rozwiązywało to również problem, co zrobić z wziętymi do niewoli marynarzami z „Pitta” i pozbawionymi pracy marynarzami z „Cyraneczki”. Ci, którzy zechcą, będą mogli przyłączyć się do amerykańskich rezerwistów, natomiast brytyjscy marynarze, którzy zdecydują się na życie jeńców wojennych, zostaną w niewoli w Forcie Ticonderoga. Mniej więcej połowa ludzi z „Cyraneczki” po niedawnych morskich przygodach wyraziła zdecydowaną chęć znalezienia zajęcia na lądzie, oni więc także mieli przyłączyć się do Nieregularnego Oddziału. - Rozumiem - powiedziałam, pocierając palcami nos. - Cóż, proszę mi wybaczyć, panie... Marsden, muszę sobie zrobić filiżankę herbaty, i to ze sporą ilością brandy. *** Herbata dodała mi sił na tyle, że wysłałam Abrama - który drzemał przy ogniu w kambuzie, pomimo że miał pójść do łóżka - z herbatą dla Jamiego i kapitana Stebbingsa, sama zaś zrobiłam obchód pozostałych pacjentów. Większości z nich było tak wygodnie, jak można było się spodziewać, czyli nie bardzo; znosili to jednak stoicko i nie wymagali żadnej pilnej medycznej interwencji. Chwilowy przypływ sił, który zawdzięczałam herbacie z brandy, skończył się właśnie, gdy schodziłam z powrotem po drabinie do ładowni. Na ostatnim
szczeblu poślizgnęłam się i upadłam ciężko na podłogę, co wyrwało Stebbingsowi z gardła okrzyk zaskoczenia, a potem jęk. Machając ręką do Jamiego, że nic mi się nie stało, pospieszyłam, żeby zobaczyć, co się dzieje z pacjentem. Był w dotyku bardzo gorący, twarz miał zaczerwienioną, a obok stała niemal nienaruszona filiżanka herbaty. - Próbowałem go napoić. Powiedział jednak, że nie może przełknąć więcej niż jeden łyk. - Jamie podszedł za mną. Pochyliłam się i przytknęłam ucho do piersi Stebbingsa, próbując go w ten sposób w miarę możliwości osłuchać. Rurka z kości kurczaka, na chwilę otwarta, wydała z siebie tylko cichy syk powietrza i ślad krwi. - O ile jestem w stanie stwierdzić, płuco przynajmniej częściowo napełnia się powietrzem - powiedziałam, zwracając się do Stebbingsa, choć on tylko wpatrywał się we mnie szklanym wzrokiem. - Sądzę, że kula w dużej mierze przyżegała ranę, inaczej mielibyśmy do czynienia ze znacznie poważniejszymi objawami. - Inaczej już by nie żył, uważałam jednak, że taktowniej jest o tym nie mówić; i tak niewykluczone, że niedługo umrze na skutek gorączki. Tego jednak też nie powiedziałam. Przekonałam go natomiast, by napił się trochę wody, a resztą obmyłam mu głowę i tors. Przy otwartej klapie luku w ładowni było dość chłodno, choć powietrze właściwie pozostawało nieruchome. Nie widziałam jednak korzyści z wyniesienia go na pokład, bo im mniej się go ruszało, tym lepiej. - Czy... to... mój... płaszcz? - spytał nagle, otwierając jedno oko. - No, prawdopodobnie - odparłam zaskoczona. - Chce go pan z powrotem? Skrzywił się lekko, pokręcił głową, zamknął oczy, oddychając płytko. Jamie siedział oparty o skrzynię z herbatą z odchyloną głową i zamkniętymi oczyma, ciężko łapiąc powietrze. Poczuł jednak, że siadam obok niego, uniósł więc głowę i otworzył oczy. - Wyglądasz, jakbyś miała się zaraz przewrócić, Angliszko - powiedział cicho. - Połóż się, co? Popilnuję kapitana. Wiedziałam, co ma na myśli. Co więcej, nagle zobaczyłam go podwójnie. Zamrugałam, pokręciłam głową, na chwilę jednocząc dwóch Jamiech, niewątpliwie jednak miał rację byłam wykończona. Znów straciłam kontakt z własnym ciałem, ale mój umysł, zamiast zająć się pracą, po prostu gdzieś sobie odszedł. Potarłam dłońmi twarz, jednak to nie pomogło. - Muszę się przespać - wyjaśniłam mężczyznom, wszystkim czterem, którzy przyglądali mi się otwartymi oczami z uwagą sów. - Jeśli znów po czuje pan ucisk, a myślę, że tak będzie - powiedziałam do Stebbingsa - proszę wyciągnąć zatyczkę z rurki, aż minie, a potem zatkać rurkę z powrotem. Jeśli którykolwiek z was uzna, że umiera, obudźcie mnie.
Nie zajmując się nimi więcej i czując, jakbym przyglądała się sobie samej, zsunęłam się na podłogę, oparłam głowę na zwiniętym płaszczu Stebbingsa i zasnęłam. *** Nie wiem, jak długo spałam. Gdy się obudziłam, leżałam kilka chwil, usiłując zebrać myśli. Mój mózg unosił się i opadał razem z ruchem podłogi. W którymś momencie przez szum morza dotarł do mnie pomruk męskich głosów. Tak głęboko spałam, że nie od razu przypomniałam sobie, co było przedtem, jednakże głosy przywołały pamięć: rany, smród brandy, darcie płótna żaglowego, jego szorstki dotyk w moich palcach i zapach farby na jasnym, mokrym perkalu, zakrwawiona koszula Jamiego, ssący odgłos z piersi Stebbingsa. Myśl o tej ranie powinna mnie była od razu podnieść, ale od leżenia na podłodze zesztywniałam. Od prawego kolana do łona przeszywał mnie ostry ból, bolały mnie też mięśnie pleców i ramion. Zanim zdołałam je napiąć na tyle, by spróbować wstać, dobiegł mnie głos kapitana. - Zawołaj Hickmana! - Stebbings mówił chrapliwie i cicho, ale wyraźnie. - Wolę, żeby mnie zastrzelił, niżbym miał to dalej znosić. Nie wydawało mi się, by żartował. Jamiemu też nie. - Nie dziwię się - powiedział Jamie. Mówił cicho, ale z powagą. Tak samo jak Stebbings. Byłam już w stanie skupić wzrok, a paraliżujący ból mięśni powoli mijał. Z miejsca, w którym leżałam, widziałam Stebbingsa od kolan w dół oraz większą część Jamiego, który siedział obok niego z głową pochyloną na kolana. Wysoka postać oparta o skrzynie z herbatą. - Tak? To dobrze, więc idź po Hickmana - odezwał się Stebbings po długiej chwili milczenia. - Dlaczego? - spytał Jamie po przerwie, która wydawała mi się równie długa. Albo myślał, albo zbierał siły. Nie uniósł głowy; miałam wrażenie, że jest niemal nieprzytomny ze zmęczenia. - Nie ma sensu wyciągać człowieka z łóżka, prawda? Jeśli chcesz umrzeć, to po prostu wyciągnij to coś ze swojej piersi. Stebbings wydał z siebie jakiś dźwięk. Może zaczęło się to jako śmiech, jęk albo gniewna odpowiedź, skończyło się jednak sykiem powietrza przez zaciśnięte zęby. Napięłam mięśnie. Czy rzeczywiście próbuje wyciągnąć sobie z piersi kurzą kostkę? Nie. Usłyszałam ciężki ruch jego ciała. Widziałam, jak poruszają się jego stopy, bo próbuje znaleźć wygodniejszą pozycję. Słyszałam, jak Jamie stęka, starając się mu pomóc. - Przynajmniej ktoś miałby satysfakcję z tego, że umarłem - powiedział Stebbings rzężącym głosem. - To ja zrobiłem w tobie dziurę - zauważył Jamie. Wyprostował się i przeciągnął
ostrożnie. - Ale nie miałbym specjalnej przyjemności z oglądania, jak umierasz. Pomyślałam, że to już coś więcej niż wyczerpanie; najwyraźniej był tak zesztywniały jak ja. Muszę wstać i skłonić go, żeby się położył. Wciąż jednak mówił do Stebbingsa, wciąż obojętnie, jak ktoś rozważający niejasną kwestię filozofii przyrody. - A jeśli chodzi o satysfakcję kapitana Hickmana, czy czujesz się wobec niego jakoś specjalnie zobowiązany? - Nie. - To było krótkie i ostre, a po tym przyszedł głęboki oddech. - Ale to czysta śmierć - udało się Stebbingsowi powiedzieć po kilku kolejnych oddechach. - Szybka. - Tak, ja też tak myślałem - powiedział Jamie sennym głosem. - Gdy chodziło o mnie. Stebbings wydał z siebie stęknięcie, w którym słyszało się pytanie. Jamie westchnął, po chwili usłyszałam szelest kiltu i zauważyłam, że odsłania lewą nogę. - Widzisz? - Jamie przejechał palcem wzdłuż uda, od miejsca tuż nad kolanem niemal do pachwiny. Stebbings jęknął, tym razem wyraźnie pytająco. Zwisające pończochy poruszyły się, bo przesunął stopy. - Bagnet - powiedział Jamie, zakrywając kiltem skręconą, węzłowatą bliznę. - Dwa dni leżałem, a gorączka zżerała mnie żywcem. Noga mi spuchła i śmierdziała, więc kiedy przyszedł angielski oficer, by strzelić nam w łeb, nawet się ucieszyłem. Zapadła cisza. - Culloden? - zapytał Stebbings. Wciąż mówił chrapliwie. Głos zdradzał gorączkę, ale również zainteresowanie. - Słyszałem... o tym. - Jamie nie odpowiedział, ale nagle ziewnął, nie starając się tego ukryć, i przetarł twarz dłońmi. Słyszałam szelest jego zarostu. Cisza - ale jakość tej ciszy zmieniła się; w ciężkim oddechu Stebbingsa czułam jego gniew, ból i strach, ale również jakiś cień rozbawienia. - Chcesz mnie... zmusić... bym pytał? Jamie pokręcił głową. - To długa historia i nie mam ochoty jej opowiadać. Wystarczy, że chciałem, żeby mnie zastrzelił. Bardzo chciałem. A ten bydlak tego nie zrobił. Powietrze w małej ładowni było nieruchome, nieprzyjemne, wypełnione zmieszanymi zapachami krwi i luksusu, towarów i choroby. Oddychając głęboko, wyczuwałam również zapach męskich ciał: ostry, miedziany, pierwotny, gorzki od wysiłku i wyczerpania. Kobiety nigdy tak nie pachną - pomyślałam - nawet w bardzo ciężkich warunkach. - A więc to zemsta? - spytał Stebbings po chwili. Jego stopy zamarły, a brudne pończochy opadły. Jamie wzruszył powoli ramionami, wzdychając. Był zmęczony niemal tak jak Stebbings.
- Nie - powiedział bardzo cicho. - Nazwijmy to spłaceniem długu. Długu? - pomyślałam. Wobec kogo? Lorda Meltona, który honorowo nie zechciał go zabić, tylko po Culloden wysłał do domu, ukrytego w wozie z sianem? Wobec siostry, która nie dała mu umrzeć i siłą woli zmusiła go, żeby żył? Czy wobec tych, którzy umarli wtedy, gdy on zachował życie? Rozciągnęłam się już dość, ale jeszcze nie wstałam. Nie czekało mnie nic pilnego. Mężczyźni zamilkli. Ich oddech był częścią oddechu statku i morza. Nagle dotarła do mnie - spokojnie, ale z pewnością - myśl, że wiem. Często widziałam tę otchłań, zerkałam w nią nad ramieniem kogoś, kto stał na krawędzi i patrzył w dół. Ja też raz spojrzałam. Wiedziałam, jaka jest szeroka i kusząca, bo oferuje spokój. Wiedziałam, że stali tam teraz, obok siebie, choć każdy sam, i patrzyli w dół.
Część Czwarta
Koniunkcje
32. Podejrzenia Lord John Grey do pana Arthura Norringtona 4 lutego 1777 (Klucz 158) Drogi Norringtonie! Po naszej rozmowie dokonałem pewnych odkryć, ostrożność każe mi, abym je Ci przekazał. Pod koniec roku złożyłem wizytę we Francji i podczas mego tam pobytu odwiedziłem barona Amandine'a. Przebywałem w domu barona przez kilka dni i wielokrotnie z nim rozmawiałem. Mam powody przypuszczać, że Beauchamp rzeczywiście jest zamieszany w sprawę, o której rozmawialiśmy, a że związany jest z Beaumarchais’m, ten zatem również musi być w nią zamieszany. Wydaje mi się, że Amandine nie jest osobiście zaangażowany w sprawę, ale Beauchamp może go wykorzystywać jako fasadę. Poprosiłem o audiencję u Beaumarchais’go, ale mi jej odmówiono. Ponieważ w normalnej sytuacji by mnie przyjął, sądzę, że włożyłem kij w jakieś mrowisko. Warto chyba obserwować ten rejon. Radzę również zwracać uwagę we francuskiej korespondencji na wszelkie wzmianki o firmie zwanej Rodrigue Hortalez et Cie (proszę, byś porozmawiał także z osobą zajmującą się korespondencją hiszpańską). Nie odkryłem niczego niewłaściwego, ale nie odkryłem również niczego konkretnego, na przykład nazwisk dyrektorów, a to samo w sobie budzi moje podejrzenia. Jeśli Ci obowiązki pozwolą, będę wdzięczny za wszelkie informacje na ten temat. Uniżony sługa lord John Grey PS. Czy możesz mi powiedzieć, kto obecnie zajmuje się departamentem amerykańskim, a konkretnie korespondencją? ***
Lord John Grey do Harolda, księcia Pardloe 4 lutego 1777 (szyfr rodzinny) Hal! Widziałem się z Amandine'em. Wainwright rzeczywiście mieszka w jego domu - miejscu zwanym Trois Flèches - i rzeczywiście utrzymuje niezdrowy związek z baronem. Poznałem siostrę barona, czyli żonę Wainwrighta; niewątpliwie jest świadoma związku między swoim bratem i swoim mężem, ale nie przyznaje tego otwarcie. Poza tym, jak się wydaje, nie wie w ogóle nic. Chyba nigdy jeszcze nie spotkałem głupszej kobiety. Zachowuje się wulgarnie i bardzo źle gra w karty. Tak samo zresztą baron; jestem przekonany, że wie coś o politycznych machinacjach Wainwrighta. Gdy ostrożnie skierowałem rozmowę na ten temat, zachowywał się niepewnie; niewątpliwie nie szkolono go w sztuce wykrętów. Nie jest jednak głupi, a nawet gdyby był, i tak powiedziałby Wainwrightowi o mojej wizycie. Uprzedziłem Norringtona, by śledził wszelkie działania na tym froncie. Wiedząc to, co wiem, na temat zdolności i kontaktów Wainwrighta (albo raczej ich braku), nie mogę w pełni zrozumieć jego zaangażowania. To prawda, że jeśli rząd francuski myślał o takich przedsięwzięciach, o jakich napomykał, nie wystąpiłby w tej sprawie otwarcie, a wysłanie kogoś takiego jak Wainwright, by porozmawiał z kimś takim jak ja, zapewne uznano by za wystarczająco sub rosa. Niewątpliwie takie podejście ma jedną zaletę: można się go wyprzeć. A jednak coś mi się w tej całej sprawie nie podoba, tyle że nie jestem w stanie tego bliżej określić. Wkrótce Cię odwiedzę. Mam nadzieję, że do tej pory uda mi się zgromadzić jakieś konkretne informacje na temat niejakiego kapitana Ezekiela Richardsona i kapitana Denysa Randalla-Isaacsa. Gdybyś mógł sprawdzić przez swoje znajomości te dwa nazwiska, byłbym bardzo zobowiązany. Twój oddany brat John PS. Mam nadzieję, że Twoje zdrowie się poprawia. *** Harold, książę Pardloe, do lorda Johna Greya 6 marca 1777 roku
Bath (szyfr rodzinny) Nie umarłem. Szkoda. Bath jest okropne. Codziennie owijają mnie płótnem i niosą jak paczkę, by wrzucić do gorącej wody śmierdzącej zgniłymi jajkami, potem mnie znowu ciągają i każą mi ją pić. Minnie mówi jednak, że jeśli się nie podporządkuję, rozwiedzie się ze mną, składając petycję w Izbie Lordów, a za podstawę podając obłęd na skutek niemoralnego zachowania. Wątpię - ale jestem tu. Denys Randall-Isaacs jest synem Angielki nazwiskiem Mary Hawkins i brytyjskiego oficera, niejakiego Jonathana Wolvertona Randalla, który zginął pod Culloden. Matka żyje, wyszła ponownie za mąż za Żyda nazwiskiem Robert Isaacs, kupca w Bristolu. On też żyje i jest udziałowcem w magazynach w Breście. Denys należy do tych przeklętych politykierów, którzy mają związki z Germaine'em, ale niczego więcej nie zdołałem się dowiedzieć. Musiałbym działać znacznie bardziej otwarcie, a toby Ci się nie podobało. W tym cholernym Bath nie mogę znaleźć informacji. O Richardsonie wiem niewiele, ale niedługo się dowiem. Napisałem do kilku osób w Ameryce. Tak, jestem dyskretny, dziękuję, oni też. Jest tu John Burgoyne, przyjechał do wód. Bardzo zarozumiały, bo Germaine zaaprobował jego plan inwazji od strony Kanady. Wspomniałem mu o Williamie, ponieważ jego francuski i niemiecki są dobre, a Burgoyne ma dostać żołnierzy z Brunszwiku. Powiedz jednak
Williemu,
by
był
ostrożny;
Burgoyne
najwyraźniej
myśli,
że
zostanie
głównodowodzącym w Ameryce. Sądzę, że ten pomysł obudziłby zdumienie i Guya Carletona, i Dicka Howe'a. Trois Flèches. Trzy strzały. Kto jest trzecią? *** Londyn, 26 marca 1777, Towarzystwo Popierania Angielskiego Befsztyka, Klub Dżentelmenów - Kto jest trzecią? - powtórzył Grey, ze zdumieniem wpatrując się we właśnie otwarty list. - Trzecią czym? - Harry Quarry podał stewardowi przemoczony płaszcz i padł ciężko na krzesło obok Greya, wzdychając z ulgą i wyciągając ręce do kominka. - Boże drogi, przemarzłem do szpiku kości. Zamierzasz w tym jechać do Southampton? - Zlodowaciałą ręką wskazał okno, przez które widać było ponury krajobraz: deszcz ze śniegiem, niemal
poziomo mieciony wiatrem. - Dopiero jutro. Może się wypogodzi. Harry rzucił ku oknu głęboko podejrzliwe spojrzenie i pokręcił głową. - Żadnych szans. Steward! Pan Bodley zmierzał już ku nim, obciążony wielką tacą, na której stały dwa rodzaje ciast, dżem truskawkowy, gorące maślane bułeczki w koszyku owiniętym białym płótnem, drożdżówki, bita śmietana, ciasteczka migdałowe, sardynki na grzankach, garnek fasoli pieczonej z bekonem i cebulą, talerz krojonej szynki z ogórkami, butelka brandy z dwoma kieliszkami oraz - może jako dodatek - parujący czajnik herbaty z dwoma filiżankami i spodeczkami. - Ach! Widzę, że mnie oczekiwano - powiedział Harry, wyraźnie się rozpogadzając. Grey uśmiechnął się. Jeśli nie trwała kampania albo nie miał innych obowiązków, Harry Quarry zawsze pojawiał się w „Befsztyku” w środę o godzinie czwartej trzydzieści po południu. - Sądziłem, że będziesz potrzebować wzmocnienia, zważywszy na to, że Hal jest chory. Harry był jednym z dwóch pułkowników regimentu, w odróżnieniu od Hala, który był głównodowodzącym pułkownikiem regimentu, jako że był to jego własny regiment. Nie wszyscy pułkownicy brali aktywny udział w działaniach swoich regimentów, ale Hal tak. - Przeklęty symulant - parsknął Harry, sięgając po brandy. - Jak on się czuje? - Sądząc po listach, doszedł już do siebie. - Grey podał Harry'emu otwarty list, który ten przeczytał z szerokim uśmiechem. - Tak, Minnie szybko zrobiłaby z nim porządek. - Odłożył list i, podnosząc szklaneczkę, wskazał go głową. - Kto to jest Richardson i dlaczego chcesz się czegoś o nim dowiedzieć? - Ezekiel Richardson, kapitan, lansjerzy, ale skierowany do pracy wywiadowczej. - A, jeden z tych z wywiadu? Ktoś z waszej Czarnej Izby? - Quarry zmarszczył nos, nie wiadomo, czy w odpowiedzi na myśl o wywiadzie, czy w reakcji na miskę tartego chrzanu przeznaczonego do sardynek. - Nie, osobiście nie znam go dobrze - przyznał Grey i znów poczuł głęboki niepokój, który dopadał go coraz częściej, od kiedy tydzień temu otrzymał list Williama z Quebecu. Przedstawił mi go sir George, który znał jego ojca, ale wówczas nie rozmawialiśmy wiele. Słyszałem kilka rzeczy dla niego pochlebnych - choć w konfidencji... - Przypuszczam, że tylko tak można usłyszeć coś o człowieku zajmującym się takimi sprawami. Uuuu. - Harry wciągnął powietrze przez otwarte usta, potem parę razy zakaszlał, łzy napłynęły mu do oczu, ale pokręcił głową z podziwem. - Świeży chrzan - wydusił z siebie
i nabrał kolejną dużą łyżkę. - Bardzo... uuu... świeży. - No właśnie. W każdym razie spotkałem go znów w Karolinie Północnej, rozmawialiśmy trochę i poprosił mnie o pozwolenie złożenia Williamowi propozycji dotyczącej zbierania informacji. Grzanka z sardynką, wędrująca do ust Quarry'ego, zatrzymała się w połowie drogi. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że pozwoliłeś mu sprowadzić Williego na manowce? - Tego na pewno nie zamierzałem - powiedział dotknięty Grey. - Miałem powody sądzić, że ta sugestia może być dla Williego korzystna. Przede wszystkim wyciągnęłaby go z Karoliny Północnej, a w końcu doprowadziła do sztabu Howe'a. Quarry pokiwał głową, przeżuwając starannie, i przełknął. - Rozumiem, ale teraz masz wątpliwości? - Owszem. Tym bardziej że, jak się okazuje, mało kto rzeczywiście dobrze zna Richardsona. Wszyscy, którzy mi go rekomendowali, robili to z powodu rekomendacji kogoś innego, poza sir George'em Stanleyem, który obecnie przebywa w Hiszpanii z moją matką, i starym Nigelem Bruce'em, który dość nieopatrznie zmarł tymczasem. - Bardzo nieładnie z jego strony. - No właśnie. Zapewne mógłbym zdobyć więcej informacji, gdybym miał czas, ale nie mam. Dottie i ja wypływamy pojutrze. Jeśli pogoda pozwoli - dodał, rzucając okiem na okno. - Aha, i tutaj wkraczam ja - powiedział Harry bez szczególnego entuzjazmu. - I co mam zrobić z informacjami, które zbiorę? Powiedzieć Halowi czy wysłać tobie? - Powiedzieć Halowi - westchnął Grey. - Bóg jeden wie, jak w Ameryce funkcjonuje poczta, mimo że w Filadelfii zebrał się Kongres. Jeśli będzie coś pilnego, to Hal stąd znacznie łatwiej zadziała niż ja tam. Quarry pokiwał głową i napełnił kieliszek Greya. - Nie jesz - zauważył. - Późno jadłem lunch. Bardzo późno. - W gruncie rzeczy w ogóle go nie jadł. Ujął bułeczkę i posmarował ją dżemem. - A Denys jak mu tam? - spytał Quarry, wskazując widelcem list. - Czy o niego też mam rozpytać? - Oczywiście. Choć jeśli o niego chodzi, może uda mi się lepiej po stronie amerykańskiej. Bo tam ostatnio przebywa. - Ugryzł bułeczkę, myśląc, że jest ona doskonale wyważona między kruchością a konsystencją na wpół stwardniałej zaprawy - to ideał każdej bułeczki. Poczuł, że wraca mu apetyt. Przemknęła mu przez głowę myśl, czy powinien zainteresować Harry'ego szacownym Żydem i jego magazynem w Breście, ale stwierdził, że lepiej nie.
Kwestia francuskich powiązań była wysoce delikatna, a choć Harry był dokładny, brakowało mu subtelności. - Doskonale zatem. - Harry wybrał kawałek ciasta, dołożył do tego dwa migdałowe biszkopty i łyżkę bitej śmietany, po czym wrzucił całość do ust. Gdzie to się mieści? zastanawiał się Grey. Harry był mocno zbudowany i potężny, ale broń Boże tęgi. Niewątpliwie tracił tłuszcz podczas energicznych ćwiczeń w burdelach, bo mimo zaawansowanego wieku był to jego ulubiony sport. Ile lat ma Harry? Parę więcej niż sam Grey, a parę mniej niż Hal. Nigdy o tym nie myślał, tak samo jak nie myślał o wieku Hala. Ci dwaj zawsze wydawali mu się nieśmiertelni. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że może istnieć jakaś przyszłość bez jednego z nich. Jednakże czaszka Harry'ego pod peruką była już niemal pozbawiona włosów - tak jak to miał w zwyczaju, w pewnym momencie zdjął perukę, by się podrapać po głowie, a potem nałożył ją z powrotem, nie bacząc, czy leży równo - a stawy palców miał spuchnięte, choć filiżankę z herbatą trzymał jak zwykle delikatnie. Grey nagle poczuł własną śmiertelność przez sztywnienie kciuka, przez kłucie w kolanie, a przede wszystkim przez strach, że może go nie być, by chronić Williama, gdyby wciąż tego potrzebował. - Co się stało? - spytał Harry, unosząc brwi na widok wyrazu twarzy Greya. - O co chodzi? Grey uśmiechnął się i pokręcił głową, raz jeszcze sięgając po kieliszek z brandy. - Timor mortis conturbat me - powiedział. - Aha - odrzekł Quarry z namysłem i uniósł swój. - Wypijmy za to.
33. Sprawy się komplikują 28 lutego Anno Domini 1777 Londyn Generał-major John Burgoyne do sir George'a Germaina ...Uważam, że żadna ekspedycja z morza nie okaże się dla wroga tak niszczycielska ani tak skuteczna jak inwazja od strony Kanady przez Ticonderogę.
4 kwietnia 1777 na pokładzie okrętu jego Królewskiej Mości „Tartar” Powiedział Dottie, że „Tartar” to jedynie dwudziestoośmiodziałowa fregata, musi zatem pakować się oszczędnie. Mimo tego ze zdziwieniem zobaczył tylko jeden kufer - co prawda duży - dwie walizy i torbę z robótką ręczną, stanowiące cały jej bagaż. - Jak to, ani jednego kwiecistego płaszcza? - żartował. - William cię nie pozna. - Bzdura - odpowiedziała z odziedziczonym po ojcu talentem do zwięzłości, uśmiechnęła się jednak lekko. Była bardzo blada; miał nadzieję, że nie oznacza to zbliżającej się choroby morskiej. Uścisnął jej dłoń i trzymał ją przez cały czas, aż do chwili, gdy ostatni ciemny pasek lądu zniknął za horyzontem. Wciąż był zdumiony, jak jej się to udało. Hal musi chyba czuć się gorzej, skoro dał się przekonać i pozwolił córce popłynąć statkiem do Ameryki, choćby i pod opieką Greya, w dodatku w szlachetnym celu pielęgnowania rannego brata. Minnie oczywiście ani na chwilę nie opuściłaby Hala, mimo że naturalnie bardzo martwiła się o syna. Nie wyraziła jednak ani słowa sprzeciwu wobec tego przedsięwzięcia. - Twoja matka jest w to wciągnięta, prawda? - spytał mimochodem, wywołując zdumione spojrzenie przez welon rozwianych włosów. - W co? - Dottie usiłowała złapać blond pajęczynę z włosów, które masowo wysunęły się z niewielkiej, obejmującej je początkowo siateczki i teraz wirowały wokół jej głowy jak płomienie. - Oj, na pomoc. Złapał jej włosy, ściągnął do tyłu obiema rękoma, a potem zgrabnie splótł na karku, ku podziwowi przechodzącego marynarza. Związał je aksamitną wstążką, która jedynie pozostała z siateczki. - W co, rzeczywiście - powiedział do tyłu jej głowy, kończąc pracę. - W to twoje okropne przedsięwzięcie, czymkolwiek ono jest. Odwróciła się i spojrzała mu prosto w twarz. - Jeśli wuj chce nazwać pielęgnowanie Henry'ego mianem okropnego przedsięwzięcia, to się w pełni zgadzam - powiedziała z godnością. - Ale moja matka zrobiłaby absolutnie wszystko, by go odzyskać. Tak jak wuj zapewne, bo inaczej nie byłoby wuja tutaj. - Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie i ruszyła ku zejściówce, on zaś został, niezdolny się odezwać. Jeden z pierwszych przybyłych wiosną statków przyniósł list z dalszymi wiadomościami o Henrym. Żył, dzięki Bogu, ale odniósł poważną ranę. Postrzelony w podbrzusze, całą zimę
poważnie chorował, przeżył jednak; następnie przewieziono go do Filadelfii z innymi angielskimi jeńcami. List napisał inny oficer, również jeniec, ale Henry zdołał na końcu dopisać kilka słów pozdrowień dla rodziny i podpisać się. Wspomnienie tego niewyraźnego pisma ścisnęło Johnowi serce. Pewną nadzieję dawał mu fakt, że Henry znalazł się w Filadelfii. Podczas pobytu we Francji spotkał bowiem wybitnego mieszkańca tego miasta i od razu go polubił. Miał też wrażenie, że uczucie to jest odwzajemnione. Może uda mu się wykorzystać tę znajomość. Uśmiechnął się, przypominając sobie spotkanie z tym amerykańskim dżentelmenem. Nie zatrzymał się długo w Paryżu; tyle tylko, by rozpytać o Percivala Beauchampa, którego tam jednak nie było. Usłyszał, że Beauchamp wyjechał na zimę do swego wiejskiego domu. Główny majątek rodu Beauchampów nazywał się Trois Flèches i znajdował się niedaleko Compiegne. Grey kupił więc kapelusz podbity futrem i wysokie, solidne buty, owinął się najcieplejszą peleryną, wypożyczył konia i wyruszył, zaciskając zęby, w wyjącej śnieżycy. Przybył na miejsce zabłocony i przemarznięty. Powitano go podejrzliwie, ale dzięki wysokiej jakości ubrania i tytułowi pozwolono mu wejść. Wprowadzono go do wygodnej bawialni, w której, dzięki Bogu, płonął ogień, i powiedziano, by tam czekał na barona. Na podstawie uwag Percy'ego stworzył sobie domniemany obraz barona Amandine'a, choć przypuszczał, że Percy prawdopodobnie nie mówił całej prawdy. Wiedział także, jak próżne są teorie wysnuwane przed rzeczywistą obserwacją. Nie byłby jednak człowiekiem, gdyby nie próbował posłużyć się wyobraźnią. Jeśli chodzi o wyobrażenia, to udało mu się nie myśleć o Percym przez ostatnie... osiemnaście, dziewiętnaście lat? Gdy raz jednak okazało się, że myślenie o nim stało się konieczne ze względów i zawodowych, i osobistych, był zaskoczony i zażenowany, że pamiętał aż tyle. Wiedział, co Percy lubił, a zatem według tego stworzył sobie wyobrażenie Amandine'a. Rzeczywistość okazała się inna. Baron był starszym człowiekiem, zapewne kilka lat starszym od Greya, niskim i dość pulchnym, o otwartej, miłej twarzy. Dobrze ubrany, ale bez przesady. Przywitał lorda Johna niezwykle życzliwie, gdy jednak ujął jego dłoń, Anglik doznał małego szoku. Baron był uprzejmy i nic więcej, ale w oczach można było wyczytać zainteresowanie. Mimo niezbyt ciekawego wyglądu zewnętrznego barona ciało Greya odpowiedziało na to spojrzenie. Rzecz jasna Percy opowiedział o nim Amandine'owi. Zaskoczony i czujny, podał krótkie, z góry przygotowane wyjaśnienie swojej wizyty. Usłyszał jednak, że monsieur Beauchampa nie ma w domu, bo wyjechał z monsieur
Beaumarchaiśm na polowanie na wilki do Alzacji. To potwierdza jedno podejrzenie pomyślał Grey. Ale jego lordowska mość niewątpliwie zgodzi się przyjąć gościnę w Trois Flèches, przynajmniej na jedną noc. Przyjął to zaproszenie z wieloma uniżonymi podziękowaniami. Zrzucił wierzchnie ubranie, a wysokie buty zastąpił jaskrawymi kapciami od Dottie. Na ten widok Amandine zamrugał, ale natychmiast wyraził swoje dla nich uznanie. Potem poprowadzono go długim korytarzem obwieszonym portretami. - Napijemy się czegoś w bibliotece - mówił Amandine. - Wyraźnie cierpi pan z powodu zimna i wyczerpania. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, proszę pozwolić, że po drodze przedstawię pana mojemu drugiemu gościowi. Zaprosimy go, by do nas dołączył. Grey wymruczał zgodę. Rozpraszał go lekki nacisk ręki Amandine'a spoczywającej na jego plecach, nieco niżej, niż to było przyjęte. - To Amerykanin - mówił baron, gdy doszli do drzwi na końcu korytarza. W jego głosie brzmiało rozbawienie. Miał niezwykły głos: miękki, ciepły i jakby nieco przytłumiony. Przypominał herbatę Ulung z dużą ilością cukru. - Lubi codziennie spędzać trochę czasu na słońcu - mówił baron, otwierając drzwi i gestem zapraszając Greya do środka. - Twierdzi, że to utrzymuje go w dobrym zdrowiu. Wchodząc do pokoju, Grey uprzejmie patrzył na barona, teraz jednak odwrócił się, by przywitać amerykańskiego gościa - i w ten sposób poznał doktora Franklina, który leżał wygodnie w wielkim, rozjaśnionym promieniami słońca fotelu - całkowicie nagi. W rozmowie, prowadzonej z wielkim ożywieniem przez wszystkich uczestników, dowiedział się, że doktor Franklin - gdy to tylko możliwe - bierze kąpiele słoneczne, ponieważ skóra oddycha tak samo jak płuca, wchłania powietrze i oddaje nieczystości. Stąd, jeśli skóra jest cały czas okryta, zdolność ciała do obrony przed infekcją poważnie się zmniejsza. Podczas tej ceremonii prezentacji i rozmowy Grey czuł na sobie spojrzenie Amandine'a, pełne namysłu i rozbawienia. Czuł również niewygodny dotyk własnego niezbyt czystego ubrania na niewątpliwie duszącej się od niego skórze. Było to dziwne wrażenie spotkać nieznajomego i wiedzieć, że ten nieznajomy zna już jego najgłębiej ukrywany sekret. Co więcej - jeśli Percy nie kłamał, a Grey przypuszczał, że nie - że ma taki sam. Doznawał więc dreszczu niebezpieczeństwa i zawrotu głowy, jak gdyby wychylał się nad głęboką przepaścią; czuł również podniecenie, a to go naprawdę poważnie zaniepokoiło. Amerykanin mówił teraz bardzo interesująco o niezwykłej geologicznej formacji, którą zauważył w drodze z Paryża. Czyjego lordowska mość zwrócił na nią uwagę? Był starszym człowiekiem, a jego ciało, choć w dobrym stanie - pomijając fioletowe wykwity egzemy na
nogach - nie stanowiło obiektu natury seksualnej. Niemniej jednak Grey czuł, jak jego ciało napina się na kościach; nie dość krwi napływało mu do głowy. Amandine wciąż mu się przyglądał, otwarcie go oceniając; lord John aż nazbyt dokładnie przypomniał sobie rozmowę z Percym na temat żony Percy’ego i jej brata barona. Czasem oboje, razem? Czy siostra barona towarzyszyła swemu mężowi, czy może przebywała w domu? Była to jedna z nielicznych chwil w życiu, gdy Grey poważnie się zastanawiał, czy nie jest zboczony. - Czy dołączymy do doktora w jego zdrowotnych praktykach, milordzie? Grey oderwał wzrok od Franklina i zobaczył, że baron zaczyna zdejmować żakiet. Na szczęście, nim przyszła mu do głowy jakaś odpowiedź, Franklin wstał, mówiąc, że jego zdaniem na dziś już wystarczy. - Choć, oczywiście - powiedział, patrząc Greyowi wprost w oczy z wyrazem najgłębszego zainteresowania i wyraźnego rozbawienia - niech pan nie pozwoli, by moje wyjście w czymkolwiek panom przeszkodziło, messieurs. Baron, niezwykle uprzejmy, natychmiast znów włożył żakiet i mówiąc, że dołączy do nich na un aperitif w bibliotece, zniknął na korytarzu. Franklin miał jedwabny szlafrok; Grey przytrzymał mu go, patrząc, jak białe, nieco zwisające, ale zdumiewająco jędrne i niepomarszczone pośladki chowają się pod materiałem, gdy Amerykanin powoli wsuwa ręce w rękawy, równocześnie skarżąc się na artretyzm w ramionach. Odwrócił się i zawiązując pasek, otwarcie spojrzał szarymi oczami na Greya. - Dziękuję, milordzie - powiedział. - Jak rozumiem, nie znał pan wcześniej Amandine'a? - Nie. Natomiast kilka lat temu, w Anglii, poznałem jego szwagra, monsieur Beauchampa - dodał właściwie bez powodu. Na dźwięk nazwiska Beauchamp coś mignęło w oczach Franklina. - Zna go pan? - spytał Grey. - Słyszałem to nazwisko - odpowiedział spokojnie Franklin. - Czy Beauchamp jest zatem Anglikiem? Na tę prostą uwagę „słyszałem to nazwisko” przez mózg Greya przemknęło kilka fantastycznych możliwości. Jednak równie szybka ocena ich przywiodła go do myśli, że najlepiej powiedzieć prawdę. Odrzekł więc: „tak”, tonem wskazującym, że to po prostu fakt i tyle. W ciągu paru następnych dni odbył z Franklinem kilka interesujących rozmów, w których nazwisko Percy'ego Beauchampa rzucało się w oczy przez swoją nieobecność. Gdy jednak Franklin wrócił do Paryża, Grey stwierdził, że szczerze polubił starszego dżentelmena. Ten dowiedziawszy się, iż Grey na wiosnę wybiera się do kolonii - nalegał, że da mu listy wprowadzające do kilku tamtejszych przyjaciół. Grey był również przekonany, że Franklin
doskonale wie, kim Percy Beauchamp jest i kim był. - Przepraszam, sir - powiedział jeden z marynarzy „Tartara”, zręcznie odsuwając Greya z drogi i przerywając tok jego myśli. Grey zamrugał i ocknął się. Stwierdził, że gołe dłonie ma jak sople, a policzki pozbawione czucia. Zostawiając więc marynarzy przy ich mroźnych zajęciach, zszedł na dół, wypełniony szczególnym, niewielkim i wstydliwym ciepłem na wspomnienie odwiedzin w Trois Flèches. *** 3 maja 1777 Nowy Jork Drogi Papo! Właśnie otrzymałem od Papy list o kuzynie Henrym. Mam nadzieję, że uda się Papie odkryć, gdzie on się znajduje, i uzyskać jego zwolnienie. Jeśli ja coś usłyszę, zrobię, co będę mógł, by powiadomić rodzinę. Czy w koloniach jest ktoś, do kogo mógłbym adresować przeznaczone dla Papy listy? (Jeśli nie otrzymam żadnego innego adresu, będę je wysyłać do pana Sandersa w Filadelfii, dla bezpieczeństwa drugi egzemplarz do sędziego O’Keefe w Richmond). Mam nadzieję, że Papa wybaczy mi moje nieszczęsne opóźnienie w korespondencji. Niestety nie wynika ono z żadnych moich pilnych zajęć, a raczej z ich braku oraz braku czegoś interesującego, o czym mógłbym pisać. Po męczącej zimie spędzonej w Quebecu (choć sporo polowałem i zastrzeliłem bardzo groźne zwierzę zwane rosomakiem) pod koniec marca otrzymałem wreszcie rozkazy od adiutanta generała Howe'a, gdy część ludzi sir Guya wróciła do cytadeli. W ich rezultacie powróciłem do Nowego Jorku. Nigdy nie otrzymałem żadnej wiadomości od kapitana Randalla-Isaacsa i od powrotu również nic o nim nie słyszałem. Bardzo się obawiam, że może zaginął podczas śnieżycy. Jeśli zna Papa jego rodzinę, może napisałby Papa do nich w moim imieniu, wyrażając nadzieję, że przeżył. Zrobiłbym to sam, tylko nie jestem pewien, gdzie ich szukać, nie potrafię właściwie wyrazić swoich uczuć, zwłaszcza jeśli również oni nie wiedzą nic o jego losie - lub, co gorsza, jeśli wiedzą. Papa jednak będzie wiedział, co powiedzieć; zawsze wie. Moja podróż przebiegła nieco lepiej, przeżyłem jedynie niewielki wypadek statku w drodze w dół rzeki (przytrafiło mi się to podczas przenoszenia łodzi w okolicach Ticonderogi; ostrzelali nas amerykańscy snajperzy z fortu, nikt nie został ranny, ale część dziur w kanoe niestety odkryto dopiero po spuszczeniu ich na wodę, dwie łodzie gwałtownie zatonęły). Następnie trafiłem w błoto po pas, a gdy już znalazłem się na drodze, pojawiły się żarłoczne
owady. Od mego powrotu nie robiliśmy jednak nic interesującego, choć nieustannie chodzą pogłoski, że coś się może zacznie. Stwierdzając, że brak zajęcia bardziej mnie uwiera w miejscu, które można by nazwać cywilizowanym (choć żadna z dziewcząt w Nowym Jorku w ogóle nie umie tańczyć), zgłosiłem się na ochotnika do przewożenia rozkazów i znalazłem w tym pewne zadowolenie. Wczoraj jednakże otrzymałem rozkazy, bym ruszył z powrotem do Kanady, gdzie mam dołączyć do sztabu generała Burgoyne'a. Czy słusznie wyczuwam w tym rękę Papy? Jeśli tak, dziękuję. Ponadto spotkałem znów kapitana Richardsona. Przyszedł na moją kwaterę wczoraj wieczór. Nie widziałem go prawie od roku, więc byłem zaskoczony. Nie pytał o raport z naszej podróży do Quebecu (nic dziwnego, bo wszystkie informacje byłyby już, niestety, bardzo spóźnione), a gdy spytałem o Randalla-Isaacsa, pokręcił tylko głową i powiedział, że nic nie wie. Usłyszał, że przed wyruszeniem do Kanady mam udać się ze specjalnymi rozkazami do Wirginii i choć oczywiście nic nie powinno mnie opóźnić w tym zadaniu, chciał mnie prosić, bym oddał mu niewielką przysługę w drodze na Północ. Nieco czujny w wyniku mojego długiego pobytu na zimnej Północy, spytałem go, o co chodzi. Powiedział, że prosi mnie tylko o przekazanie zaszyfrowanej wiadomości grupie lojalistów w Wirginii. Coś, co będzie dla mnie proste, ponieważ znam teren, a zadanie to nie opóźni mnie więcej niż o dzień czy dwa, zapewnił mnie. Obiecałem, że to zrobię; bardziej dlatego, że chętnie zobaczę część Wirginii, którą pamiętam, a nie dlatego, że chciałbym oddać przysługę kapitanowi Richardsonowi. Niecałkiem mu ufam. Niech Bóg Papę strzeże podczas podróży. I proszę, niech Papa przekaże wyrazy mojej miłości Dottie, za którą tęsknię (i powie jej, że w Kanadzie zastrzeliłem czterdzieści dwa gronostaje - będzie miała płaszcz z ich futra). Bardzo kochający grzesznik William
34. Psalm trzydziesty 6 października 1980, Lallybroch
Umowa Brianny z Zarządem Elektrowni Wodnych przewidywała, że przez trzy dni będzie pracować na miejscu, prowadząc kontrole, nadzorując konserwacje i - w miarę potrzeb naprawy, natomiast jako że pozostałe dwa dni przeznaczone były na pisanie raportów, wypełnianie formularzy i inną pracę papierkową, może to robić w domu. Próbowała właśnie odcyfrować notatki Roba Camerona dotyczące zasilania z drugiej turbiny w Loch Errochty, które najwyraźniej zostały napisane kredką świecową na strzępach torebki po lunchu, gdy sobie uświadomiła, że z gabinetu pana domu po drugiej stronie holu docierają do niej jakieś dźwięki. Już od pewnego czasu wydawało jej się, że słyszy jakieś ciche buczenie, ale przypisywała je musze, która dostała się między szyby. Teraz jednak mruczenie przeszło w słowa, a przecież mucha nie śpiewałaby: „Królem miłości mój Pasterz jest” do melodii świętego Kolumby. Zamarła w miejscu, zdawszy sobie sprawę, że rozpoznaje tę melodię. Śpiewający ją głos był szorstki jak papier ścierny, od czasu do czasu się załamywał, ale raz był niższy, raz wyższy i rzeczywiście był to śpiew. Pieśń przerwał nagle atak kaszlu, ale po kilku minutach głębokiego odchrząkiwania i ostrożnych mruczand głos odezwał się znowu, tym razem na starą szkocką melodię, która, jak jej się wydawało, nazywała się Crimond. Pan jest Pasterzem moim, na niczym mi nie zejdzie. Na paszach zielonych postawił mię, a do wód cichych prowadzi mię. „Do wód cichych prowadzi mię” - powtórzono parę razy w różnych tonacjach, a potem hymn rozbrzmiewał dalej, z większą energią. Duszę moją posila, prowadzi mnie ścieżkami sprawiedliwości dla imienia swego. Usiadła przy biurku, drżąc. Po policzkach spływały jej łzy; zasłoniła sobie usta chusteczką, by jej nie słyszał. - Dzięki - wyszeptała w materiał. - Och, dzięki. Śpiew ustał, ale trwało mruczando, głębokie i radosne. Wzięła się w garść i pospiesznie otarła łzy. Za chwilę pojawi się z pytaniem, czy jest gotowa na lunch. Roger żywił głębokie wątpliwości, czy nadaje się na stanowisko asystenta dyrygenta
chóru; wątpliwości, których starał się przed nią nie ujawniać i które podzielała do chwili jego powrotu do domu z wiadomością, że powierzono mu przede wszystkim chór dziecięcy. Wtedy wyzbyła się wątpliwości. Dzieci z jednej strony zupełnie otwarcie wypowiadają uwagi na temat różnych dziwności, na co nigdy nie pozwoliliby sobie starsi, z drugiej akceptują te dziwności, gdy już raz się do nich przyzwyczają. - Ile czasu potrzebowali, by spytać cię o bliznę? - spytała, gdy wrócił uśmiechnięty do domu po pierwszej samodzielnej próbie z dziećmi. - Nie liczyłem, ale pewnie jakieś trzydzieści sekund. - Lekko potarł dwoma palcami poszarpaną poprzeczną bliznę na szyi, ale nie przestał się uśmiechać. - Proszę, panie MacKenzie, co się panu stało w szyję? Czy pana wieszano? - I co im powiedziałeś? - Powiedziałem im, że tak, powieszono mnie w Ameryce, ale na szczęście przeżyłem. Część z nich ma starsze rodzeństwo, które oglądało Mściciela i opowiedziało im o tym, więc to w sumie podniosło mnie w ich oczach. Zapewne teraz, gdy sekret się wydał, spodziewają się, że na następną próbę przyjdę z rewolwerem. - Mrugnął do niej jednym okiem, naśladując Clinta Eastwooda. Brianna wybuchnęła śmiechem. Teraz też roześmiała się na to wspomnienie, akurat w porę, bo Roger wsunął głowę do jej pokoju. - Jak sądzisz, ile jest różnych wersji melodii do psalmu dwudziestego trzeciego? - Dwadzieścia trzy? - strzeliła, wstając. - W prezbiteriańskiej księdze hymnów tylko sześć, ale w wersji angielskiej są zapisy metryczne sięgające do tysiąc pięćset czterdziestego szóstego roku. Jeden jest w Księdze Psalmów, drugi w starym psałterzu szkockim i mnóstwo innych tu i tam. Widziałem też wersję hebrajską, ale myślę, że nie będę jej wypróbowywać na kongregacji Świętego Szczepana. Czy katolicy też mają melodię do tego psalmu? - Katolicy mają melodię do wszystkiego - odrzekła, unosząc nos, by wywąchać, czy warto już iść do kuchni na lunch - ale psalmy to zazwyczaj melorecytacja. Znam cztery różne melorecytacje gregoriańskie - poinformowała go z wyższością - ale jest ich znacznie więcej. - Tak? To zaśpiewaj mi - poprosił, zatrzymując się na korytarzu. Pospiesznie starała się przypomnieć sobie słowa tego psalmu. Najprostsza forma melorecytacji przyszła automatycznie - tak często śpiewała to w dzieciństwie, że weszła jej w krew. - To naprawdę coś - powiedział z uznaniem, gdy skończyła. - Powtórzysz to później ze mną parę razy? Chciałbym to zrobić dla dzieci, tylko żeby posłuchały. Sądzę, że dobrze się odnajdą w gregoriańskiej melorecytacji.
Drzwi kuchni otwarły się i pojawiła się w nich Mandy. Przyciskała do siebie Pana Polly, pluszowe stworzenie, które w początkach swego życia było jakimś ptakiem, teraz jednak przypominało brudną torebkę ze skrzydłami. - Zupa, mama! - zawołała. - Chodź jeść zupę! Zjedli zupę - rosół z kurczaka z makaronem z puszki Campbella - i grzanki z serem oraz kiszone ogórki, żeby się dopchać. Kuchnia Annie MacDonald nie była wyszukana, ale wszystko, co wyprodukowała, dawało się zjeść; a to już coś, pomyślała Brianna, wspominając inne posiłki, spożywane wokół dogasających ognisk na wilgotnych szczytach gór albo wydrapywane z zawieszonych nad ogniskami garnków. Rzuciła spojrzenie głębokiego uznania na gazowy piec „Aga”, dzięki któremu kuchnia była najbardziej przytulnym pomieszczeniem w domu. - Zaśpiewaj, tatusiu. - Umazana musztardą Mandy uśmiechnęła się do Rogera prosząco, ukazując resztki sera na zębach. Roger połknął okruszek i rozkaszlał się. - Co ci zaśpiewać? - odchrząknął po chwili. - „Ci ślepi misi”. - Dobrze, ale będziesz musiała śpiewać ze mną, pilnować, żebym nie fałszował. Uśmiechnął się do Mandy i zaczął lekko wybijać rytm na stole trzonkiem łyżki. - Trzy ślepe myszki... - zaśpiewał i wskazał łyżką Mandy, która bohatersko wciągnęła powietrze i powtórzyła „ci ślepi misi” - najgłośniej, jak potrafiła, ale znakomicie zachowując rytm. Roger spojrzał na Bree, unosząc brwi, i śpiewał dalej w ten sam sposób. Po pięciu czy sześciu powtórzeniach Mandy miała już dość, rzuciła „pszam”, wstała od stołu i wybiegła, jak lecący nisko trzmiel, po drodze odbijając się od futryny. - Cóż, niewątpliwie ma wyczucie rytmu - powiedział Roger, krzywiąc się, bo z korytarza dobiegł głośny trzask - ale nie koordynację. Niedługo się pewnie dowiemy, czy ma słuch. Twój tato miał znakomite poczucie rytmu, ale okropnie fałszował. - Przypomniało mi się to, co swego czasu robiłeś w Ridge - odezwała się pod wpływem impulsu. - Śpiewałeś wers psalmu, a ludzie ci odpowiadali. Na wspomnienie tamtych czasów jego twarz trochę się zmieniła. Wtedy właśnie zrozumiał swoje powołanie, a ta pewność głęboko na niego wpłynęła. Nigdy przedtem nie widziała go tak szczęśliwego - ani potem. Serce ścisnęło jej się na widok tęsknoty, która pojawiła się w jego oczach. Uśmiechnął się jednak i starł serwetką musztardę rozmazaną wokół jej ust. - To staroświeckie - powiedział - choć na wyspach wciąż robią to w ten sposób, śpiewając
po wersie. A może także gdzieś w bardziej zagubionych częściach Gaeltacht. Amerykańscy prezbiterianie jednak tego nie akceptują. - Nie? - „Należy śpiewać, nie dzieląc psalmu na wersy - zacytował. - Praktyka czytania psalmu wers po wersie została wprowadzona w czasach ignorancji, gdy wielu członków kongregacji nie potrafiło czytać. A zatem zaleca się, by w miarę możliwości jej nie stosować”. To z konstytucji Amerykańskiego Kościoła Prezbiteriańskiego. Ach, więc myślałeś o święceniach, kiedy mieszkaliśmy w Bostonie, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. - „Czasy ignorancji?” - powtórzyła natomiast. - Chciałabym usłyszeć, co powiedziałby na to Hiram Crombie. Roześmiał się i pokręcił głową. - Cóż, to prawda. Większość ludzi w Ridge nie potrafiła czytać. Ale nie zgadzam się, że śpiewano tak psalmy tylko z powodu ignorancji lub braku książek. - Przerwał i zamyślił się, automatycznie wyciągając z talerza pozostały tam kawałek makaronu i wkładając go do ust. Wspólne śpiewanie jest wspaniałe, niewątpliwie; ale gdy robi się to wers po wersie, najpierw prowadzący, potem odpowiadający, sądzę, że jest w tym coś, co jakoś skupia ludzi i sprawia, że są bardziej zaangażowani w to, co śpiewają, co się naprawdę dzieje. Może dlatego, że muszą się mocniej skupiać, by przypomnieć sobie kolejny wers. - Uśmiechnął się przelotnie i odwrócił wzrok. Proszę, błagała namiętnie w myślach Boga czy Matkę Boską, anioła stróża Rogera czy też wszystkich troje, pozwólcie mu znaleźć drogę. - Ja... chciałem cię o coś prosić - powiedział, nagle onieśmielony. - Co takiego? - No, chodzi mi o Jemmy'ego. On umie śpiewać. Czy ty... Oczywiście chodziłby wciąż z tobą na msze, ale czy miałabyś coś przeciwko temu, by chodził też ze mną? Tylko jeżeli będzie chciał - dodał pospiesznie. - Sądzę jednak, że podobałoby mu się w chórze. I chciałbym, żeby... żeby zobaczył, że ja też mam pracę. Chyba - dodał z półuśmiechem. - Na pewno mu się spodoba - powiedziała Brianna, w myślach wysyłając do niebiańskiego decydenta uwagę „no, to poszło gładko”. Bo od razu dostrzegła - ciekawe, czy Roger też, ale chyba nie - że otwiera się możliwość, iż ona i Mandy także będą mogły uczestniczyć w nabożeństwie prezbiteriańskim, nie będąc w konflikcie wiar. - A chodziłbyś z nami na wczesną mszę do Świętej Marii? - spytała. - Bo wtedy moglibyśmy wszyscy razem pójść po prostu na drugą stronę do Świętego Szczepana i posłuchać, jak obaj śpiewacie.
- Tak, oczywiście. Zatrzymał się w pół ruchu, z grzanką uniesioną ku ustom, i uśmiechnął się. Oczy miał zielone jak mech. - Tak jest lepiej, prawda? - Zdecydowanie. *** Trochę później Roger zawołał ją do swojego gabinetu. Na biurku miał rozłożoną mapę Szkocji, a obok otwarty zeszyt, w którym spisywał to, co zaczęli nazywać - żartobliwie, z trudem ukrywając awersję do samego tematu - „Przewodnikiem autostopowicza”. - Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale sądziłem, że lepiej to zrobić, zanim Jem wróci. Jeśli jedziesz jutro do Loch Errochty... - wskazał ołówkiem niebieską plamkę podpisaną: L. Errochty - to mogłabyś może odtworzyć dokładne położenie tunelu, jeśli nie jesteś pewna, gdzie się naprawdę znajduje. A może wiesz? Przełknęła, czując, jak resztki grzanki z serem poruszają się niechętnie na wspomnienie ciemnego tunelu, kołysania kolejki i przejścia przez... to. - Nie wiem, ale mam coś lepszego, zaczekaj. Wróciła do własnego gabinetu i przyniosła skoroszyt z danymi na temat Loch Errochty. - Są tu rysunki techniczne tunelu - powiedziała, otwierając skoroszyt i rozkładając go na biurku. - Mam też ozalidy, ale są w biurze. - Nie, to wystarczy - zapewnił ją, przyglądając się rysunkom. - Właściwie chciałem tylko oznaczyć położenie tunelu względem zalewu. - Uniósł na nią wzrok - A skoro o tym mówimy, czy przechodziłaś po samej zaporze? - Nie na całej długości - powiedziała powoli - tylko po wschodniej stronie stacji obsługi. Nie sądzę jednak... to znaczy, spójrz - położyła palec na rysunku - zderzyłam się z tym gdzieś w połowie tunelu, a tunel biegnie niemal w linii prostej wobec zapory. Jeśli to biegnie liniowo... Myślisz, że tak jest? - spytała, patrząc na niego z ciekawością. Wzruszył ramionami. - Można od tego zacząć, choć inżynierowie mają zapewne lepsze słowo niż „domysł”. - Hipoteza robocza - powiedziała rzeczowo. - W każdym razie, jeśli to rzeczywiście biegnie liniowo, a nie występuje w rozrzuconych punktach, to prawdopodobnie czułabym to w zaporze, gdyby tam było. Mogę wrócić i sprawdzić. - Słyszała niechęć w swoim głosie, on niewątpliwie też, i pogładził uspokajająco jej plecy. - Nie, ja to zrobię. - Co takiego?
- Ja to zrobię - powtórzył łagodnie. - Zobaczymy, czy ja też to czuję. - Nie - wyprostowała się nagle. - Nie możesz. Ty nie... znaczy, co, jeśli coś się... stanie? Nie możesz tak ryzykować. Chwilę patrzył na nią w zamyśleniu i pokiwał głową. - Tak, sądzę, że jest w tym jakieś ryzyko, ale niewielkie. Ostatecznie w młodszych latach wędrowałem po całych górach i od czasu do czasu czułem, jak przenika mnie jakieś dziwne uczucie, jak zresztą większość mieszkających tu ludzi - dodał z uśmiechem. - Dziwność jest częścią tego miejsca, prawda? - Tak - zgodziła się, wzdrygając się lekko na myśl o koniach wodnych, ban-sidhe i Nuckelavee. - Ale wiesz doskonale, jaka jest ta dziwność i że to może cię zabić, Roger. - Ciebie nie zabiło. I nie zabiło nas na Ocracoke. - Mówił lekkim tonem, widziała jednak cień tego przejścia na jego twarzy. Nie zabiło ich, ale niewiele brakowało. - Nie, ale... - Spojrzała na niego i w jednym głębokim, bolesnym momencie poczuła równocześnie jego długie, ciepłe ciało przytulone do niej w łóżku, dźwięk głębokiego, szorstkiego głosu i zimną ciszę jego nieobecności. - Nie - powtórzyła, a jej ton wyraźnie wskazywał, że w tej sprawie nie ustąpi. Usłyszał to i parsknął lekko. - W porządku - powiedział. - Pozwól mi więc to tylko oznaczyć. Porównując rysunek i mapę, wybrał na mapie miejsce, które mogłoby mniej więcej odpowiadać centrum tunelu. Spojrzał na nią, unosząc pytająco brew. Skinęła, on zaś postawił ołówkiem gwiazdkę. W miejscu kamiennego kręgu na Craigh na Dun widniała duża, wyraźna gwiazda zrobiona atramentem; w miejscach innych kamiennych kręgów mniejsze, zaznaczone ołówkiem. Kiedyś będą może musieli odwiedzić te kręgi, ale jeszcze nie. Jeszcze nie teraz. - Byłaś kiedyś na Lewis? - spytał Roger lekko, ale niewątpliwie nie była to czysta ciekawość. - Nie, czemu pytasz? - Brianna była czujna. - Zewnętrzne Hebrydy stanowią część Gaeltacht - powiedział. - Na Lewis, a także na Harris, śpiewają wersami w gàidhlig. Nie wiem, czy także na Uist i Barra, te wyspy są głównie katolickie, ale może. Chciałbym tam kiedyś pojechać i zobaczyć, jak to wygląda. Widziała na mapie wyspę Lewis, o kształcie przypominającym śledzionę, przy zachodnim wybrzeżu Szkocji. Była to duża mapa; dość duża, by na wyspie Lewis zauważyła mały napis „kamienie Callanish”. Powoli wypuściła powietrze. - Świetnie - powiedziała. - Pojadę z tobą.
- Masz przecież pracę. - Wezmę wolne. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Brianna przerwała je pierwsza, rzuciwszy okiem na zegar stojący na półce. - Wkrótce wróci Jem - powiedziała i prozaiczne życie codzienne wzięło górę. - Zacznę coś przygotowywać na kolację. Annie przyniosła nam ładnego łososia złowionego przez jej męża. Chcesz, bym go zamarynowała i upiekła, czy wolisz z rusztu? Pokręcił głową, wstał i zaczął składać mapę. - Nie będę dziś na kolacji, to wieczór loży. *** Wielka Loża Masońska hrabstwa Inverness składała się z kilku lóż lokalnych, z czego dwie znajdowały się w samym Inverness. Roger przystąpił do loży numer sześć - Starej Loży Inverness - gdy miał dwadzieścia parę lat, ale od piętnastu lat nie odwiedzał tego miejsca. Teraz zrobił to z mieszanym uczuciem czujności i oczekiwania. Znajdował się jednak w Highlands - w domu. Pierwszą osobą, którą zobaczył, gdy wszedł, był Barney Gaugh. Gdy Roger przyjechał pociągiem do Inverness w wieku lat pięciu, by zamieszkać ze swoim ciotecznym dziadkiem, to właśnie on, zawiadowca stacji, przywitał go uśmiechem. Od tamtych czasów pan Gaugh wyraźnie się skurczył, a jego pociemniałe od tytoniu zęby dawno zostały zastąpione również pociemniałymi od tytoniu sztucznymi zębami. Od razu jednak rozpoznał Rogera, z radością złapał go za ramię i podprowadził do grupy innych starszych mężczyzn, z których połowa także wykrzyknęła głośno na jego widok. Bardzo to dziwne, pomyślał po chwili, gdy zajęli się sprawami loży i rozpoczęli rytuały szkockiego obrządku. Jakbym się znalazł w pętli czasu. Nagle roześmiał się na głos. Oczywiście były różnice, ale niewielkie, a samopoczucie... Gdyby zamknął oczy i potrafił sobie wyobrazić, że dym wygaszanych papierosów to dym z kominka, równie dobrze mógłby siedzieć w chacie rodziny Crombie w Ridge, tam bowiem spotykali się członkowie. Pomruk głosów, hasło i odpowiedź, a potem odprężenie, przemieszczanie się ciał, herbata i kawa, gdy wieczór stał się już imprezą czysto towarzyską. Zebrało się wiele osób - znacznie więcej, niż spotykał na co dzień - i w pierwszej chwili nie zauważył Lionela Menziesa. Dyrektor szkoły stał po drugiej stronie pokoju; zajęty rozmową, słuchał czegoś, co mówił do niego, pochylając się, wysoki facet w koszulce bez rękawów. Roger zawahał się, nie chcąc przerywać rozmowy tamtych, ale człowiek, z którym rozmawiał Menzies, uniósł wzrok, zobaczył Rogera, wrócił do rozmowy, ale znów przerwał, a jego spojrzenie ponownie powędrowało do Rogera, a konkretnie do jego szyi.
Wszyscy członkowie loży przyglądali się jego bliźnie, jedni otwarcie, inni po kryjomu. Pod marynarką miał koszulę z rozpiętym kołnierzem; nie było sensu tego ukrywać, lepiej od razu załatwić sprawę. Nieznajomy patrzył jednak na bliznę tak otwarcie, że niemal obraźliwie. Menzies zauważył, że jego towarzysz przestał zwracać na niego uwagę - trudno byłoby nie zauważyć - odwrócił się więc, dostrzegł Rogera i uśmiechnął szeroko. - Pan MacKenzie - powiedział. - Roger - powiedział Roger, uśmiechając się również. W loży zazwyczaj używano imion, oczywiście jeśli nie mówiono oficjalnie „bracie taki a taki”. Menzies skinął głową i przedstawił swego towarzysza. - Rob Cameron - Roger MacKenzie. Rob jest moim kuzynem, a Roger rodzicem jednego z moich uczniów. - Tak sądziłem - powiedział Cameron, ściskając mu ciepło dłoń. - Pomyślałem, że to pan jest nowym dyrygentem chóru. Mój mały siostrzeniec śpiewa w chórze dziecięcym. Bobby Herragh. W zeszłym tygodniu przy kolacji opowiadał nam o panu. Roger zauważył, że gdy Menzies go przedstawiał, wymienił z kuzynem ukradkowe spojrzenia. Zapewne dyrektor wspominał o nim Cameronowi po odwiedzinach w szkole w związku z gaelickim incydentem Jemmy'ego. To zresztą go w tej chwili nie interesowało. - Rob Cameron - powtórzył, ściskając mu rękę nieco mocniej, niż było to przyjęte, co spotkało się ze zdziwionym spojrzeniem. - Pracuje pan w elektrowni wodnej, prawda? - Tak, a co... - Więc chyba zna pan moją żonę. - Roger odsłonił zęby w uśmiechu, który można było, ale niekoniecznie, uznać za życzliwy. - Briannę MacKenzie. Cameron otworzył usta, nie wydając dźwięku, ale zamknął je szybko, kaszląc. - Ja... och. Tak, oczywiście. Ujmując rękę Camerona, Roger odruchowo go ocenił: gdyby doszło do walki, byłaby krótka. Cameron najwyraźniej też to wiedział. - Ona... to znaczy... - Tak, opowiedziała mi. - Hej, ale to był tylko żart! - Cameron patrzył na niego czujnie; najwyraźniej obawiał się, że Roger zaproponuje, by wyszli na zewnątrz. - Rob - powiedział Menzies zaintrygowany. - Co...? - Cóż to, cóż to?! - zawołał stary Barney, podchodząc do nich szybko. - Żadnej polityki w loży! Jeśli chcesz mówić z bratem Rogerem o swojej SPN, to idźcie sobie potem do pubu. Barney złapał Camerona za łokieć i odprowadził do innej grupy po drugiej stronie pokoju,
gdzie tamten od razu włączył się w rozmowę, rzucając już tylko przelotne spojrzenie na Rogera. - SPN? - spytał Roger Menziesa, unosząc brwi. Dyrektor wzruszył ramionami. - Słyszałeś, co powiedział stary Barney: żadnej polityki w loży. - Była to jedna z najbardziej podstawowych zasad masonów - w loży nie dyskutuje się ani o religii, ani o polityce. I zapewne jedna z przyczyn, dla których wolnomularstwo przetrwało tak długo pomyślał Roger. Nie interesowała go Szkocka Partia Narodowa, ale chciał się dowiedzieć czegoś o Cameronie. - Oczywiście, że nie - powiedział Roger. - Ale czy to znaczy, że nasz Rob zajmuje się polityką? - Bardzo przepraszam, bracie Rogerze. - Menzies, który wyglądał na człowieka z natury prostodusznego, rzeczywiście patrzył jakoś przepraszająco. - Nie zamierzałem omawiać twoich spraw rodzinnych, ale opowiedziałem żonie o Jemie i pani Glendenning. A ponieważ kobiety są, jakie są, a siostra mojej żony jest sąsiadką Roba, Rob też się o tym dowiedział. Był zainteresowany z powodu gàilidh. Czasami go ponosi, jestem jednak pewien, że nie zamierzał zbytnio spoufalać się z twoją żoną. Rogerowi przyszło do głowy, że Menzies źle zrozumiał sytuację między Robem a Brianną, nie zamierzał jednak niczego wyjaśniać. W Highlands plotkowanie nie było domeną kobiet, a gdyby rozeszła się wieść o żarcie, jaki Rob i jego koledzy zrobili Bree, mogłaby mieć w pracy więcej problemów. - Aha - powiedział, starając się skierować rozmowę na inne tory. - Oczywiście. Szkocka Partia Narodowa opowiada się za tym, by wydobyć gàilidh z zapomnienia, prawda? - Właśnie. A skoro już o tym mówimy - przyjrzał się Rogerowi z namysłem - po tamtej naszej rozmowie przyszło mi coś do głowy. Zastanawiałem się - tylko się zastanawiałem - czy może zgodziłby się pan poprowadzić czasem lekcję? Może tylko dla klasy Jema, także jakieś prelekcje, a może dla całej szkoły, gdyby się pan zgodził? - Lekcje? W gàilidh? - Tak. Wie pan, podstawy. Może parę słów o historii, może jakaś piosenka. Rob mówił, że jest pan dyrygentem chóru u Świętego Szczepana. - Asystentem - poprawił go Roger - i nie jestem pewien co do śpiewania, ale jeśli chodzi o gàilidh, to może. Pomyślę o tym. *** Brianna czekała na niego w gabinecie, trzymając w ręku nieotwarty list ze skrzynki rodziców.
- Nie musimy go dziś czytać - powiedziała, odkładając go, wstając i podchodząc, by pocałować męża. - Po prostu chciałam być bliżej nich. Jak tam w loży? - Dziwnie. - Sprawy loży były, oczywiście, tajemnicą, mógł jej jednak opowiedzieć o Menziesie i Cameronie, i zrobił to. - Co to jest SPN? - spytała, marszcząc brwi. - Szkocka Partia Narodowa. - Zdjął płaszcz i wzdrygnął się, bo było zimno, a w gabinecie nie palił się ogień. - Powstała w latach trzydziestych, ale naprawdę rozwinęła się dość niedawno. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku wprowadziła jednak jedenastu członków do parlamentu, bardzo przyzwoicie. Jak wynika z nazwy, jej celem jest niepodległość Szkocji. - Przyzwoicie - powtórzyła z powątpiewaniem. - No, w miarę. Są w niej wariaci, jak w każdej partii. Nawiasem mówiąc - dodał - nie sądzę, by Rob Cameron do nich należał. To po prostu zwyczajny dupek. - Roześmiała się, a jemu zrobiło się cieplej. Pomogło również to, że przytuliła się i objęła go. - Tak, z pewnością - potwierdziła. - Menzies mówi, że interesuje się gaelickim. Mam nadzieję, że jeśli zgodzę się uczyć, nie pojawi się w pierwszej ławce. - Czekaj, co takiego? Teraz zamierzasz uczyć gaelickiego? - No, może. Zobaczymy. - Z jakiegoś powodu nie miał ochoty myśleć o propozycji Menziesa. Może przez tę wzmiankę o śpiewaniu: Wychrapanie z siebie melodii, by pomóc dzieciom, to jedno, natomiast śpiewanie publiczne, nawet przed uczniami, to coś zupełnie innego. - To może zaczekać - powiedział i ucałował ją. - Przeczytajmy twój list. *** 2 czerwca 1777 Fort Ticonderoga - Fort Ticonderoga?! - wykrzyknęła Bree ze zdumieniem i o mało nie wyrwała listu Rogerowi z rąk. - A cóż oni, do diabła, robią w Forcie Ticonderoga? - Nie wiem, ale jeśli się uspokoisz, to może się dowiemy. Nie odpowiedziała, obeszła biurko i pochyliła się, opierając brodę na jego ramieniu. Jej włosy drażniły mu policzek, gdy wpatrywał się niespokojnie w stronę. - Wszystko w porządku - powiedział, odwracając się, by ją pocałować. - To pisze twoja mama i używa szczególnie dużo nawiasów, a robi to tylko wtedy, gdy czuje się szczęśliwa.
- To prawda - mruknęła Bree, wpatrując się w kartkę. - Ale Fort Ticonderoga? Droga Bree et al! Jak niewątpliwie rozumiecie z nagłówka tego listu, nie jesteśmy (jeszcze) w Szkocji. W naszej drodze napotkaliśmy pewne trudności, wynikające z: A - Marynarki Królewskiej w osobie niejakiego kapitana Stebbingsa, który usiłował wcielić Twego ojca i kuzyna Iana do marynarki (nie udało mu się); B - amerykańskiego statku pirackiego (choć jego kapitan, niejaki Asa Hickman, upiera się przy bardziej szacownym określeniu swego statku jako kaperskiego, w gruncie rzeczy zajmuje się piractwem, ale ma do tego uprawnienia wydane przez Kongres Kontynentalny), C - Rolla i D - dżentelmena, o którym wspomniałam wcześniej, nazwiskiem (jak sądziłam) John Smith, który jednak okazał się dezerterem z Marynarki Królewskiej Billem (albo Jonaszem i, jak czasem myślę, nie bez racji) Marsdenem. Nie wchodząc w szczegóły tej krwawej farsy, doniosę jedynie, że Jamie, Ian, ten cholerny pies i ja czujemy się dobrze. Mam nadzieję, że ten stan rzeczy potrwa przez następne czterdzieści dwa dni, bo wtedy kończy się krótkoterminowy kontrakt podpisany przez Twego ojca (nie pytaj, zasadniczo wynikł on z tego, że Twój ojciec ratował kark pana Marsdena, a także zapewniał bezpieczeństwo dwudziestu paru marynarzom, wbrew ich woli zmuszonym do piractwa). Gdy już się skończy, zamierzamy natychmiast wyjechać jakimkolwiek możliwym środkiem transportu w kierunku Europy (pod warunkiem, iż ten transport nie znajdzie się pod dowództwem Asy Hickmana). Być może będziemy musieli podążyć lądem do Bostonu, ale niech i tak będzie (pewnie byłoby nawet ciekawie zobaczyć, jak Boston teraz wygląda, Back Bay ciągle nie została przecież osuszona, Common na pewno będzie na swoim miejscu, choć zapewne z większą liczbą krów, niż przywykłyśmy). Fortem dowodzi niejaki generał Anthony Wayne. Mam nieprzyjemne wrażenie, że słyszałam, jak Roger wspominał o nim, używając przezwiska Szalony Anthony. Mam nadzieję, że to określenie odnosi się albo będzie się odnosić do jego zachowania podczas bitwy, a nie do administracji. Jak na razie wydaje się rozsądny, choć zgnębiony. Nawiasem mówiąc, stan zgnębienia jest racjonalny, ponieważ spodziewa się wkrótce przybycia armii brytyjskiej, tymczasem jego główny mechanik, niejaki pan Jeduthan Baldwin (myślę, że by ci się spodobał, bardzo energiczny facet), buduje wielki most, by połączyć fort ze wzgórzem, które nazywają Wzgórzem Niepodległości. Twój ojciec kieruje zespołem robotników pracujących przy tej budowie. Widzę go właśnie z wysokości jednej z baterii fortu, gdzie siedzę. Rzuca się w oczy, ponieważ jest nie tylko dwa razy wyższy od większości mężczyzn, ale też jako jedyny nosi koszulę. Na ogół pracują nago albo tylko w przepasce,
ponieważ jest gorąco i wilgotno. Ze względu na komary sądzę, że to błąd, ale mnie nikt nie pyta o zdanie. Nikt mnie również nie pytał o zdanie względem zasad higieny w dobrze prowadzonej infirmerii i kwaterach dla więźniów (przywieźliśmy z sobą kilku brytyjskich jeńców, w tym wspomnianego już kapitana Stebbingsa, który, w gruncie rzeczy, powinien nie żyć, ale jakoś się jeszcze trzyma), ale i tak im powiedziałam. Dlatego jestem w tej chwili persona non grata dla porucznika Stactoe, który uważa się za chirurga, choć nim nie jest. Nie wolno mi więc leczyć ludzi znajdujących się pod jego opieką, z których większość umrze w ciągu miesiąca. Na szczęście nikogo nie obchodzi, czy leczę kobiety, dzieci i więźniów, mam więc pożyteczne zajęcie, bo jest ich tu wielu. Wyraźnie pamiętam, że Ticonderoga w którymś momencie zmieniła przynależność, pewnie nie raz, ale nie mam pojęcia, kto ją komu odebrał i kiedy. Ta ostatnia kwestia dość mnie dręczy. Generał Wayne prawie nie ma regularnego wojska. Jamie mówi, że w forcie jest zdecydowanie za mała załoga, nawet ja to widzę. Połowa kwater stoi pusta, a choć z New Hampshire czy Connecticut od czasu do czasu przybywa jakiś oddział rezerwistów, zazwyczaj zostają oni tu tylko na dwa lub trzy miesiące, tak samo jak i my. Co więcej, ludzie często nie wytrzymują nawet do końca swego kontraktu, wciąż ktoś znika, a generał Wayne narzeka publicznie, że jest skazany na (cytuję) „czarnych, Indian i kobiety”. Powiedziałam mu, że to nie jest takie najgorsze. Jamie mówi także, że w forcie brakuje połowy dział, ponieważ dwa lata temu zabrał je gruby księgarz nazwiskiem Henry Fox. Jakimś cudem wytrwałości i techniki udało mu się przewieźć je aż do Bostonu (sam pan Fox musiał jechać z nimi wozem, bo waży ponad trzysta funtów; jeden z tutejszych oficerów, który towarzyszył mu w tej wyprawie, opisywał to, budząc powszechną wesołość). W Bostonie działa przydały się niezwykle do pozbycia się Brytyjczyków. Nieco bardziej niż te wszystkie sprawy martwi mnie istnienie niewielkiego wzgórza na wprost po drugiej stronie wody. Nie jest ono bardzo odległe. Gdy Amerykanie odebrali Ticonderogę Brytyjczykom w 1775 roku, nazwano je Wzgórzem Oporu (pamiętasz Ethana Allena „Poddajcie się w imię wielkiego Jehowy i Kongresu Kontynentalnego!”? Słyszałam, że biedny pan Allen przebywa obecnie w Anglii i jest sądzony za zdradę, ponieważ przesadził trochę, próbując w ten sam sposób zająć Montreal) i byłaby to dobra nazwa, gdyby fort był w stanie umieścić tam dość ludzi i artylerię. Nie jest jednak, toteż sądzę, że fakt, iż Wzgórze Oporu jest wyższe niż fort, a znajduje się w zasięgu strzału z armaty, zapewne zauważą także
Brytyjczycy, kiedy się tu pojawią. Dobrze, że jest już prawie lato. Ryby skaczą, a gdyby rosła tu bawełna, zapewne sięgałaby mi do pasa. Często pada deszcz, nigdy nie widziałam tak bujnej roślinności (powietrze jest tak bogate w tlen, że czasami wydaje mi się, że zemdleję, muszę więc zajrzeć wtedy do koszar, by dojść do siebie, oddychając zapachem brudnej bielizny i nocników). Twój kuzyn Ian co parę dni wyprawia się na polowania. Jamie i kilku innych łapią ryby, więc w efekcie doskonale się odżywiamy. Nie będę już kontynuować, nie jestem bowiem pewna, kiedy ani dokąd uda mi się wysłać ten list jednym lub kilkoma ustalonymi przez Jamiego kanałami (jeśli mamy czas, kopiujemy każdy list i wysyłamy parę egzemplarzy, bo nawet zwykła korespondencja jest obecnie niepewna). Jeśli będę miała szczęście, pojedzie on z nami do Edynburga. Tymczasem przesyłamy Wam wyrazy miłości. Jamiemu czasem śnią się dzieci. Szkoda, że mnie nie. Mama Roger przez chwilę siedział w milczeniu, by Bree miała czas skończyć czytać list, choć w gruncie rzeczy czytała szybciej niż on. Sądził, że czyta dwa razy. Po chwili westchnęła przez nos, trochę niespokojna, i wyprostowała się. Uniósł dłoń i oparł na jej talii, ona zaś przykryła ją swoją - nie mechanicznie, bo mocno złapała go za palce - ale najwyraźniej myśląc o czymś innym. Wpatrywała się w regał. - Te są nowe, prawda? - spytał cicho, pokazując głową książki po prawej stronie. - Tak, zamówiłem je w Bostonie, przyszły pocztą parę dni temu. - Okładki były nowe i błyszczące. Były to teksty historyczne dotyczące amerykańskiej wojny o niepodległość: Encyklopedia amerykańskiej wojny o niepodległość napisana przez Marka M. Boatnera III i Opowieść żołnierza rewolucji Josepha Plumba Martina. - Chcesz się dowiedzieć? - spytał, wskazując głową otwartą skrzynkę stojącą przed nimi na stole. Na książkach leżał jeszcze gruby stosik wciąż nieotwartych listów. Nie przyznał się Bree, że oglądał książki. - Na pewno cali i zdrowi wydostali się z Ticonderogi, bo jest znacznie więcej listów. - Wiemy, że jedno z nich na pewno się wydostało - powiedziała Bree, patrząc na listy. Chyba że, no, Ian wie. Mógł... Roger uwolnił rękę i zdecydowanym ruchem sięgnął do skrzynki. Bree wciągnęła powietrze, on wyjął listy i przejrzał. - Claire, Claire, Claire, Jamie, Claire, Jamie, Jamie, Claire, Jamie - przerwał, bo zobaczył
list zaadresowany nieznanym sobie pismem. - Może masz rację co do Iana. Znasz jego pismo? Pokręciła głową. - Chyba nigdy nie widziałam go piszącego, choć zapewne umie pisać - dodała niepewnie. - Cóż... - Roger odłożył złożone kartki i przeniósł wzrok z listów na półkę z książkami, a potem na nią. Miała słabe rumieńce. - Co chcesz zrobić? Zastanowiła się przenosząc wzrok z książek na drewnianą skrzynkę. - Książki - zdecydowała i podeszła do półek. - Która z nich powie nam, kiedy padła Ticonderoga? Jerzy III, Rex Britanniae, do Lorda George'a Germaina ...Burgoyne może dowodzić korpusem wysłanym z Kanady do Albany... Ponieważ należy oczekiwać chorób i innych przeciwności, sądzę, że na jezioro Champlain należy przeznaczyć nie więcej niż siedem tysięcy żołnierzy. Bardzo nieostrożnym byłoby bowiem wystawianie się na ryzyko w Kanadzie... Należy zatem zaangażować Indian.
35. Ticonderoga 12 czerwca 1777, Fort Ticonderoga Jamie spał, leżąc na boku na pryczy w izdebce, którą nam przydzielono. Znajdowała się ona na szczycie jednego z kamiennych budynków koszarowych, a więc po południu było tam gorąco jak w piekle. Z drugiej strony rzadko bywaliśmy tam w ciągu dnia, ponieważ Jamie przebywał nad jeziorem z budującymi most, ja zaś w szpitalu albo w pomieszczeniach zajmowanych przez rodziny. Wszędzie tam było oczywiście równie gorąco. Dzięki temu jednak kamienie nagrzewały się wystarczająco, by w chłodne wieczory było nam ciepło. Nie mieliśmy kominka, ponadto izba miała tylko malutkie okienko. Gdy zbliżał się zachód słońca, od strony jeziora napływała miła bryza i przez kilka godzin - powiedzmy między dziesiątą wieczór a drugą nad ranem - było bardzo przyjemnie. Teraz dochodziła ósma wieczorem, na zewnątrz wciąż było widno, a w pomieszczeniach gorąco. Ramiona
Jamiego błyszczały od potu, a wilgotne włosy na skroniach przybrały kolor głębokiego brązu. Miłe było to, że nasza izdebka była jedyna na szczycie budynku, dzięki czemu cieszyliśmy się pewną prywatnością. Niestety prowadziło do niej czterdzieści osiem kamiennych stopni, po których trzeba było wnosić na górę wodę i znosić na dół wiadro z nieczystościami. Właśnie wciągnęłam na górę duże wiadro, a ta połowa wody, której nie wychlapałam sobie na suknię, ważyła chyba z tonę. Postawiłam je z hukiem, który sprawił, że Jamie usiadł gwałtownie, usiłując coś dojrzeć w panującym w izbie półmroku. - Przepraszam - powiedziałam - nie chciałam cię zbudzić. - Nie szkodzi, Angliszko - powiedział i ziewnął szeroko. Przeciągnął się i przeczesał palcami wilgotne, rozpuszczone włosy. - Jadłaś kolację? - Tak, jadłam z kobietami. A ty? - Zazwyczaj jadał ze swoimi robotnikami, gdy kończyli pracę. Czasami wzywano go na obiad z generałem St. Clairem lub innymi oficerami rezerwistów, ale te na wpół oficjalne okazje bywały znacznie później. - Mhm. - Położył się z powrotem na pryczy i przyglądał się, jak nalewam wody do cynowej miski i wyciągam kawałek ługowego mydła. Rozebrałam się do koszuli i zaczęłam dokładnie szorować, choć mocne mydło piekło na już i tak otartej skórze, a do oczu napływały mi łzy. Spłukałam dłonie i ramiona, chlusnęłam wodę przez okno - krzycząc najpierw: „uwaga” - i zaczęłam od początku. - Czemu to robisz? - spytał z ciekawością Jamie. - Synek pani Wellman choruje i jestem prawie pewna, że to świnka. Nie zamierzam ryzykować, że przeniosę ją na ciebie. - Czy świnka to taka straszna rzecz? Myślałem, że tylko dzieci na to chorują. - Tak, to choroba dziecięca - powiedziałam, krzywiąc się od dotyku mydła. - Ale jeśli zachoruje na nią ktoś dorosły, a szczególnie dorosły mężczyzna, to znacznie poważniejsza sprawa. Zazwyczaj atakuje genitalia, więc jeśli nie chcesz mieć jaj wielkości melonów... - Czy na pewno masz dość mydła, Angliszko? Mogę przynieść więcej. - Uśmiechnął się szeroko, znów usiadł i sięgnął po kawałek płótna, który służył nam za ręcznik. - Pozwól, a nighean, że osuszę ci ręce. - Za chwilkę. - Zsunęłam gorset, zrzuciłam halkę i powiesiłam na haku przy drzwiach. Potem naciągnęłam przez głowę moją domową koszulę. Nie była ona tak aseptyczna jak fartuch chirurga, ale w forcie wręcz kłębiły się różne choroby, robiłam więc, co w mojej mocy, by nie przenieść ich na Jamiego. I tak miał z nimi dość kontaktu na powietrzu. Resztką wody opłukałam twarz i ramiona, usiadłam na pryczy koło Jamiego i jęknęłam cicho, bo kolano boleśnie mi trzasnęło.
- Boże, twoje biedne ręce - mruknął, delikatnie osuszając je ręcznikiem, a potem wycierając mi twarz. - I masz spalony od słońca nos. - A jak tam twoje? - Zawsze miał na dłoniach odciski, teraz jednak wyglądały jak gąszcz zadrapań, otarć, drzazg i pęcherzy. Machnął jednak lekceważąco i znów się położył, mrucząc zadowolony. - Czy kolano wciąż cię boli, Angliszko? - zapytał, widząc, że je masuję. Nie doszło jeszcze do siebie po przygodzie na „Pitcie”, a wchodzenie po schodach z obciążeniem znów je rozjątrzyło. - Och, to tylko część ogólnego rozkładu - powiedziałam, starając się obrócić to w żart. Ostrożnie zgięłam prawą rękę, czując, że boli mnie łokieć. - Kończyny nie zginają się już tak łatwo jak kiedyś, a inne części ciała też bolą. Czasem wydaje mi się, że się rozpadam. Jamie zamknął jedno oko i przyjrzał mi się. - Ja czuję się tak, od kiedy skończyłem dwadzieścia lat - powiedział. - Można się do tego przyzwyczaić. - Przeciągnął się, prostując trzeszczący kręgosłup, i wyciągnął rękę. - Chodź do łóżka, a nighean. Nic nie boli, gdy się kochamy. Miał rację, nic nie bolało. *** Zasnęłam, obudziłam się jednak instynktownie dwie godziny później, by sprawdzić stan tych kilku pacjentów, których musiałam dozorować. Należał do nich kapitan Stebbings, który ku memu zaskoczeniu zdecydowanie odmówił i śmierci, i opieki jakiegokolwiek innego lekarza. Nie spodobało się to porucznikowi Stactoe i pozostałym chirurgom, ponieważ jednak żądanie kapitana Stebbingsa popierała onieśmielająca obecność Guinea Dicka ze spiłowanymi zębami, tatuażem i tak dalej, zostałam jego osobistym lekarzem. Kapitan miał lekką gorączkę i wyraźnie rzęził, ale spał. Słysząc moje kroki, Guinea Dick wstał z pryczy, wyglądając jak szczególnie przerażający koszmar. - Czy coś jadł? - spytałam cicho, ujmując lekko przegub Stebbingsa. Tęga postać kapitana wyraźnie się skurczyła; nawet w mroku z łatwością widziałam żebra, które nie tak dawno musiałam wymacywać. - Trochę zupy, pani - szepnął Afrykanin i wskazał stojącą na podłodze miseczkę, osłoniętą chustką przed karaluchami. - Jak pani mówić. Dam mu więcej, gdy obudzi siusiać. - Dobrze. - Tętno miał trochę za szybkie, ale nieprzesadnie. Gdy pochyliłam się nad nim i głęboko wciągnęłam powietrze, nie wyczułam odoru gangreny. Przed dwoma dniami usunęłam rurkę z jego klatki piersiowej i choć wypłynęło odrobinę ropy, uznałam, że to miejscowa infekcja, którą prawdopodobnie zwalczy sam organizm. Zresztą będzie musiał, bo
nie miałam niczego, czym mogłabym go wspomóc. W budynku szpitalnym było prawie ciemno - paliła się tylko awaryjna pochodnia przy drzwiach i trochę światła wpadało z ogniska na dziedzińcu. Nie mogłam ocenić koloru skóry Stebbingsa, dostrzegłam jednak błysk białek, gdy na wpół otworzył oczy. Na mój widok stęknął i zamknął je znów. - Dobrze - powtórzyłam i zostawiłam go pod opieką pana Dicka. Gwinejczykowi proponowano, by zaciągnął się do Armii Kontynentalnej, ale odmówił. Wolał zostać jeńcem wraz z kapitanem Stebbingsem, rannym panem Ormistonem i kilkoma innymi marynarzami z „Pitta”. - Jestem Anglik, wolny człowiek - powiedział wprost. - Może trochę jeniec, ale wolny człowiek. Marynarz, ale wolny człowiek. Amerykanin może nie wolny człowiek. Może nie. Wyszłam z budynku szpitalnego, zajrzałam do Wellmanów sprawdzić, jak się ma moja świnka - kiepsko, ale nie alarmująco - a potem przeszłam powoli przez dziedziniec pod wschodzącym księżycem. Wieczorna bryza zamarła, ale nocne powietrze miało w sobie pewien chłód. Pod wpływem impulsu wdrapałam się na baterię stojącą nad wąskim pasmem wody na końcu jeziora Champlain, naprzeciwko Wzgórza Oporu. Było tam dwóch wartowników, obaj jednak pogrążeni w głębokim śnie i śmierdzący alkoholem. Nic dziwnego - morale w forcie nie było zbyt wysokie, a alkohol łatwo dostępny. Zatrzymałam się przy murze, opierając dłoń o działo. Metal wciąż był ciepły po upale dnia. Czy uda nam się stąd wyjechać, zanim lufa rozpali się od strzałów? Jeszcze trzydzieści dwa dni - jak dla mnie nie mogły minąć zbyt szybko. Pomijając zagrożenie ze strony Brytyjczyków, fort śmierdział i był pełen zgnilizny. Czułam się, jakbym żyła w szambie; mogłam mieć jedynie nadzieję, że Jamiemu, Ianowi i mnie uda się stąd wyjechać, nie zaraziwszy się żadną ohydną chorobą i uniknąwszy ataku jakiegoś pijanego idioty. Usłyszałam za sobą ciche kroki, odwróciłam się i na tle blasku ognisk poniżej ujrzałam wysoką, szczupłą sylwetkę Iana. - Czy ciocia zgodzi się porozmawiać ze mną? - Oczywiście - odrzekłam, zdziwiona tą niezwykle oficjalną formą. Odsunęłam się lekko na bok, stanął koło mnie i spojrzał w dół. - Kuzynka Brianna miałaby co nieco do powiedzenia na ten temat - wskazał na wpół zbudowany most. - Tak samo zresztą jak wuj Jamie. - Wiem. - Jamie powtarzał to od dwóch tygodni nowemu dowódcy fortu Arthurowi St. Clairowi, innym pułkownikom milicji, saperom, wszystkim, którzy go chcieli słuchać, i
całkiem sporej liczbie tych, którzy nie chcieli. Głupota marnowania ciężkiej pracy ludzi i materiałów na budowę mostu, który zostanie z łatwością zniszczony przez artylerię ze Wzgórza Oporu, była jasna dla wszystkich poza dowodzącymi. Westchnęłam. Nie był to pierwszy przypadek wojskowej ślepoty, jaki napotkałam. Obawiałam się, że także nie ostatni. - No, a pomijając ten temat, o czym chciałeś ze mną porozmawiać, Ianie? Odetchnął głęboko i zwrócił twarz ku rozjaśnionej księżycem wodzie jeziora. - Pamiętasz Huronów, którzy niedawno odwiedzili fort? Pamiętałam. Dwa tygodnie temu w forcie zjawiła się grupa Huronów. Ian spędził cały wieczór, paląc z nimi i słuchając ich opowieści. Niektóre z nich dotyczyły amerykańskiego generała Burgoyne'a, u którego przedtem zatrzymali się w gościnie. Mówili, że Burgoyne bardzo starał się zjednać sobie Indian z Ligi Irokeskiej. Wydawał na to sporo pieniędzy i poświęcał dużo czasu. - Mówi, że Indianie są jego tajną bronią - powiedział jeden z Huronów, śmiejąc się. Wypuści ich na Amerykanów, by spalili ich jak błyskawica i zabili wszystkich jak grom. Wiedząc o Indianach ogólnie to, co wiedziałam, uznałam, że Burgoyne jest przesadnym optymistą. Wolałam jednak nie myśleć, co może się zdarzyć, jeśli rzeczywiście przekona Indian, by walczyli po jego stronie. Ian, pogrążony w myślach, wciąż patrzył na odległy szczyt Wzgórza Oporu. - A czemu mówisz o tym mnie, Ianie? Powinieneś powiedzieć Jamiemu i St. Clairowi. - Zrobiłem to. - Po jeziorze poniósł się krzyk kaczki, zaskakująco głośny i niepokojący. Czasami - szczególnie gdy było ich więcej - brzmiał jak jodłowanie duchów. - Tak? A więc o czym chciałeś ze mną rozmawiać? - Czułam lekkie zniecierpliwienie. - O dzieciach - powiedział nagle, prostując się i zwracając twarzą ku mnie. - Co takiego? - Byłam zaskoczona. Od wizyty Huronów snuł się po forcie, cichy i bez humoru. Sądziłam, że to na skutek czegoś, co mu powiedzieli, ale nie przychodziło mi do głowy nic, co mogliby mu powiedzieć na temat dzieci. - Jak się je robi - dodał, odwracając wzrok. Gdyby było jaśniej, niewątpliwie zobaczyłabym, że się rumieni. - Ianie - odezwałam się po krótkiej przerwie - nie wierzę, że nie wiesz, jak się robi dzieci. Co tak naprawdę chcesz wiedzieć? Westchnął, ale w końcu spojrzał na mnie, zaciskając wargi. - Chcę wiedzieć, dlaczego nie mogę zrobić dziecka - wyrzucił z siebie. Zakłopotana, potarłam wargi kostkami dłoni. Wiedziałam - Bree mi opowiedziała - że z
żoną z Mohawków, Emily, miał córeczkę, która urodziła się martwa, i że potem jego żona co najmniej dwa razy poroniła. A także że właśnie to niepowodzenie sprawiło, iż Ian musiał opuścić Mohawków ze Snaketown i wrócić do nas. - Dlaczego sądzisz, że to ty? - spytałam wprost. - Gdy dziecko rodzi się martwe albo gdy dochodzi do poronienia, większość ludzi wini kobietę. Tak samo zresztą postępują kobiety. Ja obwiniałam i siebie, i Jamiego. Wydał z siebie niecierpliwe, szkockie chrząknięcie. - Ale nie Mohawkowie. Mówią, że gdy mężczyzna śpi z kobietą, jego duch walczy z jej duchem. Jeśli go pokona, dochodzi do zapłodnienia; jeśli nie - nie dochodzi. - Hm, można to tak ująć. Nie powiedziałabym, że nie mają racji, to może być coś, co zależy od mężczyzny, albo od kobiety, albo może od obojga. Słyszałam, jak przełyka. - Wśród Huronów była jedna kobieta Kahnyen'kehaka, ze Snaketown; znała mnie, gdy u nich przebywałem. Powiedziała mi, że Emily ma dziecko. Żywe. Mówiąc, przestępował z nogi na nogę i wykręcał sobie dłonie. Teraz zamarł nieruchomo. Księżyc był już wysoko i świecił mu w twarz, sprawiając, że jego oczy wyglądały jak czarne otwory. - Wiele myślałem, ciociu - powiedział cicho. - O niej, o Emily, o Yeksa'a, moim maleństwie... - Przerwał, wpijając ręce w uda, opanował się jednak i mówił dalej, pewniejszym głosem. - I ostatnio myślałem o czymś jeszcze. Jeśli... Kiedy - poprawił się, rzucając spojrzenie przez ramię, jakby oczekując, że pojawi się Jamie z groźnym spojrzeniem - pojedziemy do Szkocji, nie wiem, jak się sprawy ułożą, ale jeśli ja... jeśli miałbym się znów ożenić, czy tam, czy tu... - Nagle spojrzał wprost na mnie. Jego twarz postarzała się od smutku, była też jednak bardzo młoda dzięki nadziei i niepewności. - Nie mogę się ożenić, wiedząc, że nie dam jej żywych dzieci. - Znów przełknął. - Czy mogłabyś... obejrzeć mojego, ciociu? Zobaczyć, czy czegoś tam nie brakuje. - Sięgnął do zapięcia spodni, ale powstrzymałam go pospiesznym gestem. - To może trochę zaczekać, Ianie. Najpierw chciałabym zrozumieć całą historię, a potem zobaczymy, czy w ogóle muszę cię badać. - Jesteś pewna? - najwyraźniej go zaskoczyłam. - Wuj Jamie opowiadał mi o spermie, którą mu pokazałaś; myślałem, że moja jest jakoś nieodpowiednia. - Cóż, i tak potrzebowałabym do tego mikroskopu. Zdarzają się takie rzeczy jak nieprawidłowa sperma, ale wówczas zazwyczaj w ogóle nie jest możliwe zapłodnienie. Jak rozumiem, nie na tym polegał problem. Powiedz... - Nie chciałam pytać, ale nie było innego
wyjścia. - Twoja córeczka... czy ją widziałeś? Gdy ja urodziłam martwą córkę, zakonnice przyniosły mi ją. „Lepiej, żebyś zobaczyła” przekonywały mnie delikatnie. Pokręcił głową. - Właściwie nie; to znaczy widziałem tylko zawiniątko. Owinęli ją w skórę królika i ułożyli wysoko w rozwidleniu gałęzi czerwonego cedru. Poszedłem tam w nocy, stałem przez jakiś czas, chcąc... no, przyszło mi do głowy, by zdjąć zawiniątko, rozwinąć i zobaczyć jej buzię; to jednak sprawiłoby przykrość Emily, więc nie zrobiłem tego. - Niewątpliwie miałeś rację. Ale czy... o, do diabła, Ianie, tak mi przykro - ale czy twoja żona albo któraś z innych kobiet powiedziała kiedyś, że coś było nie tak z dzieckiem? Czy była w jakiś sposób... uszkodzona? Rzucił mi przerażone spojrzenie, chwilę bezdźwięcznie poruszał wargami. - Nie. - W jego głosie słyszałam i ulgę, i ból. - Nie. Pytałem. Emily nie chciała o niej mówić, o Iseabail; tak ją nazwałem, Iseabail - wyjaśnił. - Ale ja pytałem i nalegałem, aż w końcu mi opowiedziała, jak maleństwo wyglądało. Była doskonała - powiedział miękko, patrząc na most, gdzie rząd latarni odbijał się w wodzie. - Doskonała. Faith też taka była. Doskonała. Położyłam mu dłoń na twardych mięśniach jego ręki. - To dobrze - powiedziałam spokojnie - bardzo dobrze. Powiedz mi więc wszystko, co możesz, o tym, co działo się podczas ciąży. Czy twoja żona miała jakieś krwawienia od czasu, gdy wiedzieliście, że jest w ciąży, do czasu porodu? - Powoli przeprowadziłam go przez nadzieję i strach, przez rozpacz po kolejnych stratach, gromadząc wszystko, co zdołał sobie przypomnieć i co wiedział o rodzinie Emily. Czy wśród jej krewnych były martwe porody? A może poronienia? Księżyc przewędrował nad naszymi głowami i zaczął się obniżać, gdy w końcu się wyprostowałam i otrząsnęłam. - Nie wiem na pewno - powiedziałam. - Niewykluczone jednak, że problem polegał na tym, co nazywamy Rh. - Co to takiego? - Opierał się o jedno z wielkich dział. Na moje słowa uniósł głowę. Nie było sensu tłumaczyć mu kwestii grup krwi, antygenów i antyciał. Zresztą w gruncie rzeczy nie różniło się to znowu tak bardzo od wyjaśnienia Mohawków. - Jeśli krew kobiety jest Rh minus, a krew jej męża jest Rh plus, to dziecko będzie Rh plus, ponieważ plus jest dominujący - nieważne, co to znaczy - ale dziecko będzie plus, tak jak ojciec. Czasem pierwsza ciąża przebiega normalnie, a problem pojawia się dopiero przy
kolejnej, a czasem występuje już przy pierwszej. Zasadniczo polega to na tym, że wtedy ciało matki produkuje substancję, która zabija dziecko. Ale jeżeli kobieta, która ma krew Rh minus, ma dziecko z mężczyzną też Rh minus, to płód także będzie Rh minus i wtedy nie ma problemu. Ponieważ, jak mówisz, Emily urodziła żywe dziecko, możliwe, że jej mąż też jest Rh minus. - Nie wiedziałam absolutnie nic o tym, jakie Rh występuje wśród rdzennych Amerykanów, ale teoria pasowała do dowodów. - A jeśli tak jest, to nie powinieneś mieć tego problemu z inną kobietą, bo większość Europejek - choć nie wszystkie - ma krew Rh plus. Wpatrywał się we mnie tak długo, że zaczynałam się zastanawiać, czy zrozumiał moje słowa. - Nazwij to losem albo pechem - powiedziałam łagodnie - ale nie była to ani twoja wina, ani jej. - Nie moja i nie Jamiego. Powoli pokiwał głową, pochylił się i oparł głowę na moim ramieniu. - Dziękuję, ciociu - szepnął, podniósł głowę i pocałował mnie w policzek. Następnego dnia zniknął.
36. Great Dismal 21 czerwca 1777 Droga zachwyciła Williama. To prawda, że miała zaledwie kilka mil długości, ale sam fakt, że można było nią wjechać wprost w Great Dismal, przez miejsce, w którym podczas poprzedniej bytności - jak doskonale pamiętał - musiał zmusić konia do przepłynięcia, cały czas starając się uniknąć gryzących żółwi i jadowitych węży, zakrawał na cud. Koń najwyraźniej był tego samego zdania; lekko stawiał nogi i wyprzedzał chmury małych, lekkich żółtych much, które próbowały ich atakować. Z bliska oczy tych owadów lśniły jak maleńkie tęcze. - Ciesz się z tego, póki możesz - powiedział William do wałacha, drapiąc go lekko w szyję - bo przed nami mnóstwo błota. Droga zresztą też była dość błotnista, ale przynajmniej nie rosły na niej drobne drzewka gumowe ani kiełkujące sosny. Poza tym nie przypominała zdradzieckich bagien i niespodziewanych stawów, które kryły się za zasłoną drzew. Uniósł się lekko w strzemionach, patrząc przed siebie. Jak daleko? - zastanawiał się. Dismal Town leżało na
brzegu jeziora Drummond, znajdującego się pośrodku bagien. Nigdy jeszcze nie wjechał tak głęboko w Great Dismal jak teraz, nie miał więc pojęcia, jak duży jest ten obszar. Wiedział, że droga nie dochodzi do samego jeziora, niewątpliwie jednak prowadzi tam jakaś ścieżka. Mieszkańcy Dismal Town muszą przecież z niego czasem wyjeżdżać. - Washington - powtórzył pod nosem - Cartwright, Harrington, Carver. - Te nazwiska podał mu kapitan Richardson. Mieli to być lojaliści mieszkający w Dismal Town. Zapamiętał je i natychmiast spalił kartkę, na której zostały wypisane. Potem ogarnęła go jednak irracjonalna panika, że zapomni, więc powtarzał je sobie co pewien czas przez cały ranek. Minęło południe i lekkie, rozproszone poranne chmury łączyły się teraz coraz ściślej, zakrywając niebo warstwą koloru brudnej wełny. Oddychał powoli, ale powietrze nie miało w sobie tego przenikliwego zapachu zbliżającej się ulewy. Jeszcze nie. Poza dojrzałym smrodem bagna, w którym wyczuwał błoto i gnijące rośliny, czuł również własną skórę, słoną i cuchnącą. W miarę możliwości mył ręce i głowę, ale od dwóch tygodni nie zmieniał ubrania ani go nie prał, więc myśliwska koszula i spodnie z samodziału zaczynały już wywoływać swędzenie. A może nie był to tylko zastarzały pot i brud? Drapał się, czując w spodniach, jakby coś po nim łaziło. Mógłby przysiąc, że w ostatniej tawernie złapał wszy. Wesz - jeśli to była ona - rozsądnie przestała go atakować i swędzenie ustało. William odetchnął z ulgą i zauważył, że odór bagna pogłębił się, ponieważ żywiczne drzewa, w odpowiedzi na zbliżający się deszcz, pachniały mocniej. Powietrze nagle zgęstniało tak, że tłumiło dźwięki; ptaki przestały śpiewać. Miał wrażenie, jakby on i koń jechali sami przez świat owinięty watą. Williamowi nie przeszkadzała samotność. Dorastał właściwie sam, nie miał braci ani sióstr i lubił własne towarzystwo. Poza tym samotność, powtarzał sobie, sprzyja rozmyślaniom. - Washington, Cartwright, Harrington i Carver - śpiewał cicho pod nosem. Jeśli jednak chodzi o obecne zadanie, poza nazwiskami nie miał właściwie o czym rozmyślać, więc jego myśli pobiegły w bardziej znanym kierunku. W drodze najczęściej myślał o kobietach. Odruchowo dotknął kieszeni pod połą płaszcza, gdzie spoczywała książeczka. Wyruszając w podróż, miał wybór - Nowy Testament przysłany przez babcię albo wysoce ceniony egzemplarz Listy dam z Covent Garden Harrisa. Nie wahał się długo. Gdy William miał szesnaście lat, ojciec przyłapał go, jak razem z przyjacielem czytali należący do ojca przyjaciela sławny przewodnik pana Harrisa po przyjemnościach oferowanych przez londyńskie dziwki. Lord John uniósł wtedy brew i powoli przejrzał książkę, zatrzymując się, by unieść także drugą. Później zamknął książkę, odetchnął głęboko,
wygłosił krótkie kazanie na temat szacunku, z jakim należy odnosić się do kobiet, i kazał chłopcom przynieść kapelusze. W dyskretnym i eleganckim domu na końcu ulicy Brydges wypili herbatę z pięknie ubraną szkocką damą, niejaką panią McNab, która - jak się wydawało - była serdecznie zaprzyjaźniona z ojcem. Pod koniec posiłku pani McNab zadzwoniła małym mosiężnym dzwoneczkiem i... William uniósł się w siodle i westchnął. Na imię miała Margery. Napisał dla niej żarliwy panegiryk, był w niej szaleńczo zakochany. Wrócił tam po tygodniu wypełnionym sprawdzaniem stanu swego majątku, zamierzając zaproponować jej małżeństwo. Pani McNab przywitała go uprzejmie, wysłuchała jego wyjąkanego wyznania z życzliwą uwagą, po czym powiedziała mu, że Margery niewątpliwie czułaby się zaszczycona, że ma o niej tak dobre mniemanie, ale niestety w tej chwili jest zajęta. Niemniej jednak wolna jest słodka dziewczyna imieniem Peggy, która właśnie przyjechała z Devonshire, wydaje się samotna i niewątpliwie ucieszy się z chwili rozmowy, podczas gdy będzie czekał na Margery. Uświadomienie sobie, że Margery w tej właśnie chwili robi z kimś innym to, co robiła z nim, było takim ciosem, że siedział wpatrzony w panią McNab z otwartymi ustami. Podniósł się dopiero, gdy weszła Peggy. Miała świeżą buzię, blond włosy, miły uśmiech i niezwykły... - Ach! - William trzepnął się po karku, gdzie ugryzła go końska mucha, i zaklął. Koń zwolnił, a on tego nawet nie zauważył. Teraz, gdy zauważył, zaklął znowu, głośniej. Droga zniknęła. - Jak to się, do jasnej cholery, stało? - odezwał się głośno, ale jego głos zabrzmiał cicho, stłumiony przez wysokie drzewa. Muchy krążyły wokół niego bez przerwy, jedna ugryzła konia, który parsknął i gwałtownie rzucił głową. - No już, no już - powiedział spokojnie William. - Nie możemy przecież być daleko, znajdziemy. Ściągnął wodze i skierował wierzchowca w bok. Jechał teraz powoli - miał nadzieję, że zatacza szerokie półkole, które wyprowadzi go na drogę. Teren był tu wilgotny, porośnięty długą splątaną trawą, ale nie bagnisty. Kopyta konia zostawiały głębokie ślady w błocie. Płatki gliny i strzępy trawy przyklejały się koniowi do brzucha i jemu do butów. Przedtem kierował się na północ-północny zachód. Rozejrzał się po niebie, ale nie znalazł tam pomocy. W równej szarości tu i tam pojawiała się ciemna ciężka chmura - ponura i najwyraźniej burzowa, gdyż dobiegł go słaby odgłos grzmotu. Zegarek zadzwonił cicho, dziwnie uspokajającym dźwiękiem. Zatrzymał na chwilę konia, nie chcąc ryzykować, że upuści zegarek w błoto, i wyciągnął go z kieszeni kurtki. Godzina trzecia.
- Nie jest tak źle - powiedział do konia. - Jeszcze mamy całkiem sporo światła dziennego. - Oczywiście jeśli uwzględnić warunki atmosferyczne, było to, rzecz jasna, spostrzeżenie czysto formalne. Przyjrzał się gęstniejącym chmurom. Niewątpliwie będzie padać, i to niedługo. Cóż, nie po raz pierwszy on i koń zmokną. William westchnął, zeskoczył i rozwinął płócienny śpiwór, należący do wojskowego wyposażenia. Znów wskoczył na konia, owinął się śpiworem wokół ramion, naciągnął mocno kapelusz i podjął poszukiwanie drogi. Spadły pierwsze krople deszczu i jakby w odpowiedzi z bagna uniósł się zdumiewający zapach - ziemisty, bogaty, zielony i jakoś przegniły, jak gdyby bagno się przeciągało, z leniwą przyjemnością otwierało się przed niebem, uwalniając zapach jak perfumy, które unoszą się z rozpuszczonych włosów bogatej dziwki. William odruchowo sięgnął do kieszeni po książkę, zamierzając zapisać na marginesie tę poetyczną myśl, potem jednak pokręcił głową i mruknął do siebie pod nosem: „Idiota”. Właściwie nie czuł szczególnego niepokoju; jak powiedział kapitanowi Richardsonowi, wielokrotnie zapuszczał się na teren Great Dismal. Co prawda nigdy nie był tu sam; od czasu do czasu przyjeżdżali z ojcem, by polować, zazwyczaj w większym towarzystwie albo z indiańskimi przyjaciółmi ojca. Co więcej, było to kilka lat temu. Jednak... - Kurwa - powiedział. Skierował konia przez zarośla, które - jak miał nadzieję - rosły wzdłuż drogi, ale dalej zobaczył tylko kolejne zarośla i ciemne kępy jałowca, na deszczu aromatycznego jak szklanka holenderskiego dżinu. Nie było tu miejsca, by zawrócić, mrucząc pod nosem przekleństwa, wycofał jednak konia. Zauważył teraz z niepokojem, że odciski końskich kopyt napełniały się powoli wodą, i to nie na skutek deszczu. Ziemia była mokra, nawet bardzo mokra. Usłyszał ssący odgłos i odruchowo pochylił się, uderzając konia kolanami. Zaskoczony koń potknął się, wyprostował, a potem nagle jego tylne nogi rozjechały się w błocie. Rzucił głową w górę i zarżał ze zdziwienia. William, nieprzygotowany, wystrzelił z otulającego go śpiwora i spadł, lądując na ziemi z pluskiem. Wstał natychmiast, przerażony myślą, że wciągnie go jedno z tych trzęsawisk, w które obfitowało Great Dismal. Widział kiedyś szkielet jelenia, który złapał się w takim miejscu widoczna była już tylko czaszka z rogami, przekręcona na bok, z odsłoniętymi długimi żółtymi zębami. Pospiesznie rzucił się ku kępie, skoczył na nią i przykucnął jak żaba, z bijącym sercem. Koń? Czyżby trzęsawisko go wchłonęło? Wałach leżał, rzucając się w błocie, rżąc w panice i rozpryskując błotnistą wodę. - Jezu! - William złapał w garść ostre trawy i przytrzymał się. Czy to trzęsawisko, czy tylko podmokły teren? Zaciskając zęby, wyciągnął jedną długą nogę, ostrożnie stawiając stopę na niepewnym gruncie. But wchodził głębiej i głębiej... Wyciągnął go pospiesznie, ale
wyszedł łatwo, tylko z pluśnięciem błota i wody. Jeszcze raz, tak. Jest dno. Dobrze, teraz druga noga. Wstał, machając rękami, by utrzymać równowagę. - W porządku - powiedział, łapiąc oddech. To tylko podmokły teren. Dzięki Bogu nic więcej. Chlapiąc, podszedł do konia, złapał płócienny śpiwór, narzucił go na głowę zwierzęcia, zasłaniając mu oczy. Tak robiło się z koniem, który był zbyt spłoszony, by wyjść z płonącej stajni. Ojciec pokazał mu, jak postępować, gdy kiedyś błyskawica trafiła w stajnię w Mount Josiah. Ku jego zdziwieniu rzeczywiście chyba zadziałało. Koń trząsł się, kręcił głową, ale przestał wierzgać. William złapał więc za uzdę i dmuchnął mu w nozdrza, przemawiając spokojnie. Ten parsknął, mocząc go, ale najwyraźniej się uspokajał. Podniósł głowę, przetoczył się na pierś z głośnym pluskiem bagnistej wody i niemal w tej samej chwili wstał ciężko na nogi. Trząsł się od głowy po ogon. Płótno powiewało luźno, pokrywając błotem wszystko w promieniu dziesięciu stóp od zwierzęcia. William był zbyt szczęśliwy, by się tym przejmować. Złapał koniec płótna i pociągnął, a potem złapał za uzdę. - Dobrze - powiedział, łapiąc oddech. - Wydostańmy się stąd. Koń nie zwracał na niego uwagi. Nagle uniósł głowę i odwrócił na bok. Co... Wielkie nozdrza rozdęły się i koń z głośnym rykiem rzucił się naprzód, wyszarpując mu uzdę z rąk i przewracając do wody. Znowu. - Ty cholerny bydlaku! Co do diabła... - William przerwał, skulony w błocie. W odległości dwóch kroków przemknęło coś długiego i niezwykle szybkiego. Coś dużego. Obrócił głowę, ale tego czegoś już nie było, bezszelestnie pobiegło za spłoszonym koniem. Słyszał w oddali jego ucieczkę, łamiące się gałęzie i brzęk spadających części ekwipunku. Przełknął. Słyszał, że czasem polują wspólnie. Pumy. Parami. Zaswędziało go w karku. Odwrócił głowę jak mógł najdalej, bojąc się ruszyć, by nie przyciągnąć uwagi czegoś, co być może kryło się w ciemnych splątanych drzewach gumowych i krzakach. Ale nie słyszał nic prócz coraz głośniejszego plusku kropli deszczu na bagnie. Po drugiej stronie podmokłego terenu spośród drzew wyleciał w niebo żuraw. Przyprawiło go to nieomal o atak serca; zamarł, wstrzymując oddech, aż wydało mu się, że się zaraz udusi, próbując nasłuchiwać. Nic się jednak nie stało, w końcu wypuścił więc powietrze i wstał. Poły płaszcza przykleiły mu się do ud, stał na torfowisku, pod stopami miał gąbczaste rośliny, a woda podnosiła się nad górną krawędź jego butów. Nie topił się, ale nie był w stanie wyciągnąć nóg razem z butami. Musiał więc uwolnić nogi, jedna po drugiej, potem wyszarpnąć buty i w samych pończochach, niosąc buty w ręku, przedostać się na wyższy teren. Gdy dotarł do chwilowego
schronienia, jakie oferował mu przegniły pień, usiadł, by wylać wodę z butów, a wciągnąwszy je ponownie, ponuro zastanowił się nad sytuacją. Zgubił się. Na bagnach, które, jak wiadomo, pochłonęły wiele ofiar, tak Indian, jak białych. Bez konia, bez jedzenia, ognia czy schronienia poza mizerną osłoną płóciennego śpiwora. Była to standardowa część wyposażenia wojska, dosłownie worek zrobiony z płótna i przecięty w jednym miejscu, który napełniało się słomą albo suchą trawą. Niczego takiego nie było w najbliższej okolicy. Poza tym miał tylko to co w kieszeniach, czyli składany nóż, ołówek, bardzo nasiąknięty kawałek chleba z serem, brudną chustkę, kilka monet, zegarek i książkę, również niewątpliwie przemoczoną. Wyciągnął rękę, by sprawdzić. Stwierdził, że zegarek stanął, a książka zniknęła. Zaklął głośno. To przynosiło mu ulgę, więc zrobił to raz jeszcze. Deszcz padał gęsto; co prawda w jego sytuacji nie miało to najmniejszego znaczenia. Wesz w jego spodniach najwyraźniej stwierdziła, że to powódź, i wyruszyła ku suchszym okolicom. Mrucząc przekleństwa, wstał, narzucił płócienny wór na głowę i kulejąc, poszedł w kierunku, gdzie zniknął koń, drapiąc się energicznie. *** Nie udało mu się odnaleźć konia. Albo puma zabiła go gdzieś poza zasięgiem wzroku, albo uciekł, by samotnie wędrować przez bagno. Znalazł natomiast dwie rzeczy, które odpadły od siodła: niewielką woskowaną paczuszkę zawierającą tytoń oraz patelnię. Ani jedno, ani drugie nie wydało mu się w tej chwili przydatne, ale nie chciał rozstawać się z żadną cząstką cywilizacji. Kompletnie przemoczony, drżąc pod słabą osłoną płótna, przykucnął między korzeniami ambrowca, patrząc, jak błyskawice rozdzierają nocne niebo. Każdy biało-niebieski błysk oślepiał nawet przez zamknięte oczy, każde uderzenie gromu wstrząsało powietrzem i przeszywało ostrym jak nóż zapachem ognia i spalenizny. Zdążył się już niemal przyzwyczaić do kanonady, gdy straszliwy huk rzucił go płasko na ziemię, tak że aż potoczył się po błocie i zgniłych liściach. Łapiąc z trudem powietrze i dusząc się, usiadł w końcu i starł błoto z twarzy. Co się, do diabła, stało? Świadomość przywrócił mu ostry ból w ramieniu. W świetle kolejnej błyskawicy dostrzegł w prawym przedramieniu szczapę długości kilkunastu centymetrów. Rozejrzał się dziko wokół i zobaczył, że otaczające go bagno nagle pokryły drzazgi i odpryski świeżego drzewa. Powietrze wypełnił zapach kory i łyka, łącząc się z gorącym, drgającym zapachem elektryczności... Przy kolejnej błyskawicy zwrócił uwagę, że wielki cyprys, rosnący jakieś sto stóp dalej,
zniknął. Przedtem zamierzał wykorzystać go o świcie jako punkt obserwacyjny, ponieważ było to najwyższe drzewo w zasięgu wzroku. Już nie. Tam, gdzie stał wyniosły pień, zostało tylko powietrze. Kolejny błysk ukazał poszarpany, ostry fragment pnia. Drżący, na wpół ogłuszony przez grzmoty, wyciągnął drzazgę z ręki i przycisnął materiał koszuli do rany, by przestała krwawić. Nie była głęboka, ale szok wybuchu sprawił, że dłoń mu drżała. Naciągnął płótno ciasno na ramiona, by osłaniało go trochę przed ulewą, i znów zwinął się między korzeniami drzewa. W nocy burza odeszła. Gdy ustał łomot, zapadł w niespokojną drzemkę; obudziwszy się po paru godzinach, stwierdził, że ma przed sobą białą nicość mgły. Przeszył go chłód gorszy niż chłód świtu. Dzieciństwo spędził w Krainie Jezior w Anglii i wiedział od najwcześniejszych lat, że mgła na wrzosowiskach oznacza niebezpieczeństwo. Owce często gubiły się we mgle, spadały ze wzgórz i zabijały się, odłączały od stada, ginęły zabite przez psy lub lisy, zamarzały albo po prostu znikały. Także ludziom zdarzało się zagubić we mgle. Z mgłą przychodzą umarli - mówiła niania Elspeth. Widział ją teraz, starą kobietę, prostą i pozbawioną lęku, jak stoi w dziecięcym pokoju, wyglądając na biały świat za oknami. Zdecydowanym ruchem zaciągnęła zasłonę i przy szła mu zrobić herbatę, nie mówiąc już nic więcej. Przydałaby się teraz filiżanka gorącej herbaty, pomyślał. I najlepiej ze sporą ilością whisky. Gorąca herbata, gorące, posmarowane masłem grzanki, kanapki z dżemem i ciasto... Myśl o herbacie w pokoju dziecięcym przypomniała mu o przemoczonym chlebie i serze. Wyciągnął je ostrożnie z kieszeni, bardzo podniesiony na duchu, że są. Jadł powoli, rozkoszując się pozbawioną jakiegokolwiek smaku masą, jakby była to brzoskwinia z brandy, i poczuł się znacznie lepiej, mimo że mgła kleiła mu się do twarzy, woda kapała z włosów, ubranie miał kompletnie przemoczone, a mięśnie bolały, bo drżały przez całą noc. Wczoraj zachował dość przytomności, by wystawić patelnię na deszcz, miał więc teraz do picia świeżą wodę, smakującą tłuszczem ze smażonego bekonu. - Nie jest źle - powiedział na głos, wycierając usta. - Jeszcze nie jest. Jego głos brzmiał dziwnie. We mgle głosy zawsze brzmią dziwnie; już dwa razy zdarzyło mu się zgubić i nie pragnął powtarzać tego doświadczenia, choć czasami przeżywał je na nowo w koszmarach. Szedł wtedy na ślepo przez biel tak gęstą, że nie widział własnych stóp, ale słyszał głosy umarłych. Zamknął oczy, woląc chwilową ciemność nad wirującą biel, ale wciąż czuł na twarzy jej zimne palce. Wtedy słyszał głosy, teraz starał się nie słuchać. Wstał zdecydowanie. Musiał się ruszać. Równocześnie wędrówka na ślepo przez trzęsawiska i zarośla byłaby szaleństwem.
Przywiązał sobie patelnię do pasa i naciągając mokre płótno na ramiona, wyciągnął dłoń i zaczął macać. Jałowiec się nie nadawał, drewno rozpadało się pod nożem, a drzewa rosły tak, że żadna gałąź nie była prosta na odcinku dłuższym niż kilka cali. Lepszy był ambrowiec lub błotnia, a w ogóle najlepsza - olsza. Po całym wieku ostrożnego przesuwania się przez mgłę znalazł niewielkie zarośla olszyny. Dotarł do nich, stawiając ostrożnie stopy i czekając, by sprawdzić efekt. Zatrzymywał się, ilekroć natrafił na drzewo, by przycisnąć liście do ust i nosa, próbując je w ten sposób rozpoznać. Teraz szukał wśród cienkich drzewek; wybrał jedno, o pniu grubości mniej więcej cala, i mocno wpierając się w ziemię, złapał drzewko obiema rękoma i wyszarpnął. Udało mu się je wyrwać z jękiem ustępującej ziemi i deszczem liści, a w tym samym momencie przez jego but przesunęło się ciężkie ciało. Krzyknął i uderzył korzeniami drzewka, ale wąż już dawno uciekł. Pocąc się mimo chłodu, odczepił patelnię i wykorzystał ją, by ostrożnie zbadać niewidzialną ziemię. Ponieważ nie czuł żadnego ruchu, a powierzchnia była stosunkowo twarda, odwrócił patelnię i usiadł na niej. Trzymając drzewko blisko twarzy, na tyle widział ruchy rąk, by uniknąć zranienia się. Po dłuższej pracy udało mu się usunąć gałęzie i przyciąć kołek na wygodną długość sześciu stóp. Zajął się wtedy ostrzeniem końca. Great Dismal było niebezpieczne, ale żyło w nim pełno dzikiej zwierzyny; to właśnie przyciągało myśliwych w tajemnicze ostępy. William nie zamierzał próbować tak zrobioną dzidą zabić niedźwiedzia ani nawet jelenia, jednak dość zręcznie potrafił łapać żaby. Wiele lat temu nauczył go tego stajenny w majątku dziadka. Później często robił to z ojcem w Wirginii, a choć umiejętności tej nie miał okazji ćwiczyć w ciągu ostatnich kilku lat spędzonych w Londynie, był pewien, że nie zapomniał. Dokoła siebie słyszał żaby - wydawały się wesołe, a mgła nie robiła na nich wrażenia. „Brekekeks, koaks, koaks” - mruknął. - „Brekekeks, koaks”. - Żaby nie zainteresowały się cytatem z Arystofanesa. - Poczekajcie tylko - zagroził im, sprawdzając kciukiem ostrze dzidy. Może być. Najlepiej poluje się na żaby trójzębem... Właściwie czemu nie, ma przecież czas. Przygryzając język, by się lepiej skoncentrować, zajął się wycinaniem dwóch dodatkowych ostrych gałązek i łączeniem ich z główną. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie związać wszystkich razem łykiem jałowca, ale odrzucił ten pomysł na rzecz nici z własnej koszuli. Po burzy bagno było rozmokłe. Stracił swoją hubkę - zresztą wątpił, czy nawet boskie ognie, takie, jakie oglądał minionej nocy, zdołałyby rozpalić tu ogień. Poza tym gdy wyjdzie słońce, a jemu uda się złapać żabę, zapewne będzie tak głodny, że zje ją na surowo. O dziwo, ta myśl była uspokajająca. A zatem nie będzie głodować ani nie umrze z
pragnienia. Przebywanie na bagnie przypominało życie na gąbce. Nie miał żadnego konkretnego planu, jedynie wiedzę, że bagno jest duże, ale gdzieś się kończy, dlatego też gdy już w końcu wyjdzie słońce, poprowadzi go i uchroni przed krążeniem wokół. Zamierzał maszerować w prostej linii, póki nie dotrze do solidnego gruntu albo do jeziora. Jeśli znajdzie jezioro... cóż, Dismal Town leży na jego brzegu, wystarczy, by szedł wokół jeziora, a w końcu do niego dotrze. Musi tylko uważać, by nie dać się pochłonąć jakiemuś trzęsawisku, nie paść ofiarą jakiegoś dużego zwierzęcia, nie dać się ugryźć jadowitemu wężowi i nie dostać gorączki od zatrutej wody. Poza tym wszystko będzie w porządku. Wbijając oszczep lekko w ziemię, sprawdził, jak się trzyma, i stwierdził, że całkiem mocno. Wystarczy więc zaczekać, aż mgła się podniesie. Mgła nie zdradzała jednak chęci uniesienia się; wręcz przeciwnie, zrobiła się tak gęsta, że ledwo dostrzegał własne palce przed oczyma. Westchnął, otulił się mokrym płaszczem, położył oszczep u boku i umościł się, oparty o olszyny. Objął ramionami kolana, by zachować tę resztkę ciepła, która pozostała jeszcze w jego ciele, i zamknął oczy, by nie widzieć bieli. Żaby wciąż kumkały, teraz jednak słyszał także inne odgłosy bagien. Większość ptaków milczała, przeczekując mgłę tak jak on, od czasu do czasu jednak we mgle rozchodziło się głębokie, zaskakujące buczenie bąka, jakieś odgłosy chlapania i węszenia. Czyżby piżmak? Głośne „chlup” świadczyło, że jakiś żółw spadł z pnia do wody. Wolał te dźwięki, bo wiedział, co oznaczają. Bardziej denerwujące były lekkie szelesty, które mogły co prawda oznaczać szelest liści - choć powietrze było chyba zbyt nieruchome - albo ruch polowania. Ostry krzyk czegoś małego, nagle przerwany, a także jęki i stękanie bagna. Słyszał, jak na wzgórzach Helwater rozmawiają ze sobą skały. Kraina Jezior. Dom dziadków ze strony matki, otulony mgłą. Nigdy nikomu tego nie opowiadał. Poruszył się lekko, poczuł coś tuż pod szczęką, trzepnął dłonią w to miejsce i znalazł pijawkę, która przyczepiła mu się do szyi. Zerwał ją z obrzydzeniem i odrzucił jak najdalej. Oklepał się drżącymi rękoma i znów przykucnął, starając się odpędzić wspomnienia, napływające z wirującą mgłą. Słyszał wówczas swoją matkę - swoją prawdziwą matkę - jak do niego szepcze. To dlatego wszedł w tę mgłę. Urządzili piknik na wzgórzach: dziadkowie, mama Isobel i kilku przyjaciół, a także paru służących. Gdy spadła mgła, nagle, jak to się czasami zdarzało, wszyscy rzucili się pakować resztki lunchu, jego zaś zostawiono samemu sobie. Siedział i patrzył, jak powoli zbliża się ku niemu nieubłagana biała ściana, i przysiągłby, że słyszał szept kobiety, zbyt cichy, by mógł zrozumieć słowa, ale przesycony tęsknotą, i wiedział, że mówi do niego. Wszedł więc w mgłę. Przez kilka chwil był tak
zafascynowany ruchem pary wodnej nad ziemią, która migotała i przesuwała się jak żywa. Potem jednak mgła zgęstniała i od razu wiedział, że się zgubił. Zawołał. Najpierw do kobiety, która, jak sądził, musi być jego matką. Z mgłą przychodzą umarli. To właściwie wszystko, co wiedział o matce - że nie żyje. Gdy zmarła, nie była starsza niż on teraz. Widział trzy jej portrety. Mówiono, że ma jej włosy i odziedziczył po niej zręczność obchodzenia się z końmi. Odpowiedziała mu wtedy, przysiągłby, że mu odpowiedziała, ale głosem bez słów. Czuł pieszczotę chłodnych palców na twarzy i szedł dalej jak w transie. A potem upadł. Boleśnie. Potoczył się po skałach do niewielkiego zagłębienia, posiniaczył i stracił oddech. Mgła wirowała nad nim, przesuwała się, spiesząc, by wszystko pochłonąć, on zaś leżał oszołomiony. Wtedy właśnie usłyszał, jak skały wokół niego mruczą, wyczołgał się więc, a potem pobiegł, jak mógł najszybciej, krzycząc. Znów upadł, znów wstał i biegł dalej. W końcu upadł, niezdolny już biec dalej. Zwinął się, przerażony i oślepiony, na szorstkiej trawie, otoczony ogromną pustką. Potem usłyszał, jak go wołają głosy, które znał - próbował odpowiedzieć, ale gardło go bolało od krzyku, więc wydawał z siebie tylko rozpaczliwe chrapliwe dźwięki i biegł w kierunku, z którego - jak mu się wydawało - słyszał wołanie. Ale we mgle dźwięk inaczej wędruje i nic nie jest takie, jak się wydaje - ani dźwięk, ani czas, ani miejsce. Znów, i znów, i znów biegł ku głosom, ale potykał się o coś, upadał, toczył w dół zbocza, wpadał na skaliste wypiętrzenia, trzymał się brzegu urwiska, głosy były teraz za nim, ginęły we mgle, opuszczały go. Znalazł go Mac. Nagle pojawiła się duża dłoń, chwyciła go i uniosła. Posiniaczony, podrapany i krwawiący, złapał grubą koszulę szkockiego stajennego. Silne ramiona trzymały go, jakby nigdy nie miały wypuścić. Przełknął. Gdy śnił ten koszmar, czasami budził się w momencie, gdy Mac go znajduje, a czasami go tam nie było - wtedy budził się zlany zimnym potem, niezdolny zasnąć ze strachu, że czekają tam na niego mgła i głosy. Teraz zamarł, bo usłyszał kroki. Oddychając ostrożnie, poczuł wyraźny, intensywny smród świńskich odchodów. Nie ruszył się; dzikie świnie, zaskoczone, bywały niebezpieczne. Jakieś wąchanie, znowu kroki, szelest i krople wody spadające, gdy ciężkie ciała ocierały się o liście ostrokrzewu. Kilka zwierząt poruszających się powoli, ale poruszających się. Usiadł prosto, obracając głowę we wszystkie strony i próbując wychwycić, skąd dobiega ten dźwięk. W tej mgle nic nie mogło się poruszać pewnie. Chyba że ktoś szedł ścieżką. Bagno przecinały ścieżki zwierząt, wydeptane przez jelenie i używane przez wszystkie zwierzęta, od oposów po czarne niedźwiedzie. Te ścieżki nie miały konkretnych kierunków,
ale było pewne, po pierwsze, że zawsze w końcu prowadzą do wody pitnej, i po drugie, że nie prowadzą na grzęzawisko - a to w tych warunkach Williamowi wystarczyło. O matce usłyszał jeszcze tylko jedną rzecz. „Nierozważna - powiedziała ze smutkiem babcia, kręcąc głową. - Zawsze była taka nierozważna, taka impulsywna”. Jej wzrok spoczął wtedy na nim z obawą. A ty jesteś taki jak ona, mówiły te niespokojne oczy. Niech nam Bóg pomoże. - Może jestem - powiedział na głos i łapiąc oszczep na żaby, wstał wyzywająco. - Ale ja jeszcze żyję, jeszcze nie umarłem. To wiedział na pewno. A także to, że gdy się zgubimy, stanie w miejscu jest dobrym pomysłem tylko wtedy, gdy wiemy, że ktoś nas szuka.
37. Czyściec Trzeciego dnia w południe znalazł jezioro, za zagajnikiem wysokich cypryśników, których potężne pnie wznosiły się z zalanej ziemi jak filary. Wygłodzony, z zawrotami głowy na skutek gorączki, brnął powoli przez wodę, która sięgała mu do połowy łydek. Powietrze stało nieruchome, tak samo jak woda między drzewami. Jedyny ruch wytwarzały jego nogi, które ciągnął za sobą, i owady, które go prześladowały. Oczy mu spuchły od ukąszeń komarów, a pijawka miała towarzystwo w postaci larw różnych pasożytów i pcheł piaskowych, które się w nim zagnieździły. Ważki, latające dookoła, nie gryzły tak jak setki maleńkich, unoszących się całymi chmurami muszek, ale również go dręczyły, ponieważ od ich złoto-błękitno-czerwonych przezroczystych skrzydełek i lśniących ciał odbijało się słońce, które przyciągało wzrok i oślepiało. W gładkiej powierzchni wody drzewa odbijały się tak doskonale, że nie był całkiem pewien, gdzie właściwie się znajduje - zawieszony gdzieś między dwoma lustrzanymi światami. Ciągle tracił poczucie góry i dołu, ponieważ widok przez gałęzie podniosłego cypryśnika nad głową był ten sam co pod jego nogami. Drzewa wznosiły się na ponad osiemdziesiąt stóp. Nieliczne chmury wydawały się przepływać wprost przez lekko poruszające się dolne gałęzie, przez co cały czas miał dziwne wrażenie, że zaraz upadnie. Nie wiedział tylko - w dół czy w górę. Wyciągnął z ręki największą drzazgę cypryśnika i zrobił, co w jego mocy, by wycisnąć krew z rany, ale drobniejsze nadal tkwiły pod skórą. Ręka była gorąca, rozpalona i pulsowała,
tak samo jak głowa. Chłód i mgła poranka zniknęły, tak jakby nigdy nie istniały, teraz przedzierał się więc powoli przez świat wypełniony upałem i nieruchomy, tak że aż lśnił po brzegach. Oczy go piekły. Miał wrażenie, że pod powieki dostał się piasek. Kiedy zatrzymał wzrok na wodzie, dalej od butów, to drobne fale w kształcie litery V zaburzały nieruchome odbicie i pozwalały mu utrzymać się w pionie. Z kolei zerkanie na ważki sprawiało, że chwiał się i tracił rozeznanie, ponieważ wydawały się nie przebywać ani w powietrzu, ani w wodzie, tylko w jednym i w drugim. Kilka cali od prawej łydki w wodzie pojawiło się dziwne zagłębienie. Zamrugał i dostrzegł cień, wyczuł ciężar dużego płynącego ciała i złowieszczą trójkątną głowę. Wciągnął powietrze i zatrzymał się nieruchomo. Mokasyn błotny na szczęście przemknął obok. Przyglądał się, jak się oddala, i rozważał, czy nadaje się do jedzenia. Trudno; złamał swój żabi oszczep, choć zanim odpadły zęby, udało mu się złapać trzy żaby. Niewielkie żaby. Smakowały całkiem nieźle, choć trochę gumowało. Czuł, że żołądek mu się ściska, i zwalczył szaleńczy pomysł, by zanurkować za wężem, złapać go i zębami zerwać mu ciało z kości. Może udałoby mu się złowić rybę? Stał nieruchomo przez kilka minut, by dać wężowi czas się oddalić, potem przełknął i dał krok do przodu. Brnął dalej, wpatrując się w drobne fale wywoływane przez jego przesuwające się stopy, łamiące lustrzaną wodę na drobne fragmenty. Wkrótce jednak powierzchnia wody zaczęła się ruszać. Setki drobnych fal uderzało o szarobrązową korę cypryśników, lśniąc tak, że zniknęła powodująca zawrót głowy spirala drzew i chmur. Uniósł głowę i zobaczył przed sobą jezioro. Było wielkie, znacznie większe, niż sądził. Potężne cypryśniki rosły w wodzie, a wśród nich bielały pnie i gałęzie ich przodków. Odległy brzeg był ciemny, gęsto porośnięty błotniami, olszami i kaliną, a woda wydawała się ciągnąć przed nim na wiele mil, brązowa jak herbata z powodu drzew, które tu rosły. Oblizał się, pochylił i nabrał jej na dłoń. Napił się, po chwili napił się znowu. Była świeża i gorzkawa. Przejechał mokrą dłonią po twarzy. Chłodna wilgoć sprawiła, że nagle zadrżał. - A więc? - powiedział na głos. Poszedł dalej. Woda stopniowo robiła się coraz głębsza, aż w końcu stanął na otwartej przestrzeni, zostawiając za sobą zarośnięte bagno. Przeszywały go dreszcze, ale nie zwracał na to uwagi. Jezioro Drummond zostało tak nazwane na cześć jednego z pierwszych gubernatorów Karoliny Północnej. Na bagna zapuściła się grupa myśliwych, wśród nich gubernator William Drummond. Tydzień później Drummond - jedyny, który przeżył - wynurzył się z lasu,
półmartwy z głodu i gorączki, ale z wiadomością o wielkim, niespodziewanym jeziorze w środku Great Dismal. William odetchnął głęboko. Cóż, na razie nic go nie zjadło i dotarł do jeziora. W którą stronę do Dismal Town? Starannie przeszukał wybrzeże wzrokiem, wypatrując śladu dymu z komina lub jakiejś przerwy w gęstych zaroślach, która mogłaby zdradzać osadę. Z westchnieniem sięgnął do kieszeni i wyjął sześciopensówkę. Podrzucił ją w powietrze i omal nie upuścił, bo jego palce poruszały się tak powoli. Jest! Jest! Reszka, a zatem w lewo. Odwrócił się i ruszył przed siebie, bardziej zdecydowanie. Potrącił coś nogą. Opuścił wzrok w porę, żeby zobaczyć biały pysk paszczy mokasyna unoszącego się w wodzie i celującego w jego nogę. Automatycznie poderwał stopę i kły węża trafiły tylko w skórę wysokich butów. Krzyknął, gwałtownie potrząsnął nogą, co sprawiło, że wąż spadł, odleciał kawałek dalej i wylądował z pluskiem, ale niezrażony zawrócił niemal natychmiast i błyskawicznie sunął ku niemu przez wodę. William zerwał z pasa patelnię i zamachnął się nią z całej siły, odrzucając węża jak najdalej. Nie czekał, by zobaczyć, gdzie wąż wylądował, tylko odwrócił się i pobiegł, rozbryzgując wodę, do brzegu. Wybiegł na teren porośnięty ambrowcami i jałowcem i zatrzymał się, łapiąc oddech i czując ulgę - ale krótkotrwałą, gdy się bowiem odwrócił, by spojrzeć za siebie, zobaczył lśniące miedzianobrązowe ciało węża, który wypełznął za nim na skarpę i energicznie posuwał się w jego kierunku. Wrzasnął więc znów i uciekł. Biegł na ślepo, potykając się, obijając o drzewa, przedzierając przez smagające go gałęzie. Nogi więzły mu w zaroślach kaliny i ostrokrzewu; przedzierał się przez nie w deszczu liści i złamanych gałązek. Nie oglądał się wstecz, ale nie patrzył też przed siebie - i dlatego też bez ostrzeżenia zderzył się ze stojącym na jego drodze człowiekiem. Mężczyzna krzyknął i przewrócił się, a William na niego. Podciągnął się na rękach i stwierdził, że patrzy w twarz zdumionego Indianina. Zanim zdążył przeprosić, ktoś inny złapał go za ramię i uniósł do pozycji stojącej. Był to kolejny Indianin, który powiedział coś do niego z gniewem i wyraźnie pytającą tonacją. William szukał w głowie jakichś indiańskich słów, nic jednak nie znalazł, więc w końcu, wskazując w kierunku jeziora, wydusił z siebie: „wąż”. Indianie najwyraźniej zrozumieli to słowo, bo ich twarze natychmiast przybrały czujny wyraz, spojrzeli we wskazanym przez niego kierunku, a w tej chwili - jakby chcąc potwierdzić jego opowieść - pokazał się zdenerwowany mokasyn, przeciskając między korzeniami ambrowca. Obaj Indianie wydali okrzyk zaskoczenia. Jeden złapał za pałkę, przytroczoną do pleców, i uderzył węża, ale chybił, a wąż natychmiast zwinął się w ciasną spiralę i zaatakował. Też
chybił, ale o włos. Indianin odskoczył do tyłu, upuszczając pałkę. Drugi Indianin powiedział coś wyraźnie karcąco, wyjął własną pałkę i zaczął ostrożnie okrążać mokasyna. Wąż, dodatkowo rozwścieczony tym prześladowaniem, zwijał się na własnym zwiniętym ciele z głośnym sykiem, a potem wystrzelił błyskawicznie, celując w nogę drugiego Indianina. Ten krzyknął i odskoczył, ale nie upuścił pałki. William tymczasem - zadowolony, że to nie on jest celem węża - wycofał się, widząc jednak, że wąż chwilowo traci równowagę - jeśli w ogóle można mówić, że węże ją mają - złapał swoją patelnię, podniósł wysoko i z całej siły spuścił krawędzią do dołu. Powtórzył ruch jeszcze raz i jeszcze; panika dodawała mu sił. W końcu przestał, oddychając ciężko jak miech kowalski. Pot spływał mu po twarzy i ciele. Przełknął, ostrożnie uniósł patelnię, spodziewając się, że z gada została krwawa miazga na zrytej ziemi. Wyczuwał zapach węża, przypominający nieco zgniłe ogórki, ale nic nie widział. Zmrużył oczy, starając się wypatrzyć coś w masie błota i liści, a potem spojrzał pytająco na Indian. Jeden z nich wzruszył ramionami, drugi wskazał na jezioro i coś powiedział. Najwyraźniej wąż słusznie zadecydował, że wobec przewagi liczebnej wroga lepiej wrócić na swoje terytorium. William stał niezręcznie, z patelnią w ręku. Mężczyźni wymienili nerwowe uśmiechy. Na ogół dobrze się czuł z Indianami. Wielu z nich przechodziło przez jego ziemie, a ojciec zawsze witał ich, palił z nimi na werandzie tytoń i jadł kolację. Nie był pewien, do jakiego plemienia należeli ci dwaj. Ich twarze przypominały niektóre z plemion algonkińskich, o wysokich kościach policzkowych, ale chyba znajdowali się zbyt daleko na południe od ich właściwych terenów łowieckich. Indianie z kolei przyglądali się jemu, wymieniając spojrzenia, które wzbudziły mrowienie w jego kręgosłupie. Jeden powiedział coś do drugiego, zerkając, czy William ich nie rozumie, drugi uśmiechnął się szeroko, ukazując brązowe zęby. - Tytoń - powiedział Indianin, wyciągając otwartą dłoń. William pokiwał głową, starając się uspokoić oddech, i powoli sięgnął prawą ręką za pazuchę. Nie chciał odstawiać patelni, którą trzymał w lewej dłoni. Ci dwaj na pewno znali drogę z bagien. Mógł zaprzyjaźnić się z nimi, a potem... Próbował myśleć logicznie, ale przeszkadzały mu w tym podstawowe instynkty, które mówiły, że powinien wynosić się stąd jak najprędzej. Wyjąwszy paczkę tytoniu w woskowanym papierze, rzucił ją jak mógł najmocniej do bliżej stojącego Indianina, który wychylił się do niego, a potem szybko odbiegł. Usłyszał okrzyk zaskoczenia, a potem tupot biegnących kroków. Jego czujność, chwilowo osłabiona, co było usprawiedliwione zachowaniem Indian, teraz mobilizowała go;
wiedział jednak, że długo tego nie wytrzyma. Ucieczka przed wężem wyczerpała jego siły, a ponadto musiał biec z żelazną patelnią w ręku, co stanowiło dodatkowe utrudnienie. Najlepiej byłoby oddalić się na bezpieczną odległość i znaleźć kryjówkę. Z tą myślą zmuszał się do jeszcze większego wysiłku; pędził przez otwarty teren, pod gałęziami ambrowców, a potem skręcił w zarośla jałowca. Niemal od razu znalazł się na ścieżce zwierzyny. Zawahał się - może ukryć się w jałowcach? Ale przeważyła potrzeba biegu. Parł więc naprzód wąską ścieżką. Pędy roślin i gałęzie chwytały go za ubranie. Na szczęście w porę usłyszał świnię: chrumknięcia i parsknięcia, szelest krzewów i ssące dźwięki, jakby sporo ciężkich ciał podnosiło się na nogi. Wyczuł ciepłe błoto i smród ciała dzikich świń. Zapewne za zakrętem jest miejsce, gdzie zażywają błotnych kąpieli. - Kurwa! - zaklął pod nosem i zeskoczył ze ścieżki w zarośla. Co teraz? Wdrapać się na drzewo? - Oddychał ciężko, a pot spływał mu do oczu. Niemal wszystkie pobliskie drzewa to jałowce; niektóre bardzo duże, ale gęste i skręcone. Nie sposób się na nie wdrapać. Schował się więc za jednym i przykucnął, próbując uspokoić oddech. Tętniło mu w uszach; w takich warunkach nigdy nie usłyszy pogoni. Coś dotknęło jego dłoni, więc odruchowo machnął patelnią i skoczył na równe nogi. Pies, zaskoczony ciosem patelni w grzbiet, zaskomlał, a potem odsłonił zęby i warknął. - A co ty, do diabła, tu robisz? - syknął do niego William. Cholera jasna, to zwierzę jest wielkości małego konia. Pies najeżył sierść, co sprawiło, że wyglądał zupełnie jak wilk - Jezu, to chyba nie może być wilk? - i zaczął szczekać. - Zamknij się, na litość boską! - Było już jednak za późno. Całkiem blisko słyszał podniecone głosy Indian. - Zostań! - szepnął, wyciągając rękę do psa i cofając się powoli. Zostań! Dobry pies. Pies jednak nie został, tylko ruszył za nim, wciąż warcząc i szczekając. To dodatkowo zaniepokoiło dzikie świnie; na ścieżce rozległ się tętent racic i dobiegł go zdziwiony okrzyk jednego z Indian. Kątem oka zauważył jakiś ruch i okręcił się z gotową bronią. Wpatrywał się w niego jeszcze inny, bardzo wysoki Indianin. Do diabła, jest ich więcej. - Zostaw go, psie - powiedział Indianin spokojnie, z wyraźnym szkockim akcentem. William oniemiał i zagapił się na niego z otwartymi ustami. Pies przestał szczekać, choć nadal krążył wokół niego denerwująco blisko, cały czas warcząc. - Kto... - zaczął William, przerwało mu jednak dwóch pierwszych Indian, którzy nagle wyskoczyli z zarośli. Na widok przybysza zatrzymali się i rzucili niepewne spojrzenie na psa,
który teraz na nich skupił swoją uwagę: otworzył pysk, ukazując cały zestaw lśniących zębów. Jeden z pierwszych Indian powiedział coś ostro do nowego. Dzięki Bogu, nie byli razem. Nowy Indianin odpowiedział wyraźnie nieprzyjaznym tonem. William nie miał pojęcia, co powiedział, ale nie spodobało się to pozostałym dwóm. Twarze im pociemniały, a jeden szybkim ruchem położył dłoń na pałce. Na ten widok pies wydał z gardła bulgoczący odgłos i dłoń opadła. Dwaj Indianie najwyraźniej zamierzali się kłócić, ale wysoki Indianin przerwał im, mówiąc coś ostrym tonem, i machnął ręką - ten gest mówił wyraźnie: „Wynoście się stąd”. Tamci dwaj wymienili spojrzenia. William wyprostował się i patrząc na nich groźnie, stanął obok wysokiego Indianina. Jeden z dwóch odpowiedział mu równie groźnie, ale jego towarzysz z namysłem przeniósł spojrzenie z wysokiego Indianina na psa i niemal niedostrzegalnie pokręcił głową. Następnie bez słowa odwrócili się i odeszli. Pod Williamem drżały kolana i zalewały go fale gorąca. Mimo że nie podobało mu się zejście na poziom psa, usiadł na ziemi. Palce mu zesztywniały, tak mocno ściskał rączkę patelni. Z pewnym trudem wyprostował je i odłożył patelnię na ziemię. - Dziękuję - powiedział i wytarł rękawem twarz. - Mówisz po angielsku? - Spotykałem Anglików, którzy byli innego zdania, sądzę jednak, że co najmniej zdołasz mnie zrozumieć. - Indianin usiadł, przyglądając mu się z ciekawością. - Chryste! Nie jesteś Indianinem. - Niewątpliwie nie była to twarz Algonkina, teraz widział to wyraźnie. Mężczyzna był znacznie młodszy, niż pierwotnie sądził, może nawet niewiele starszy od niego, i najwyraźniej biały, ale o skórze spalonej słońcem, z tatuażem na twarzy - podwójną linią kropek wokół policzków. Miał na sobie skórzaną koszulę i skórzane spodnie, ale przez ramię, co zdumiewające, przerzucony czerwonoczarny szkocki tartan. - Owszem, jestem - odrzekł oschle mężczyzna. Głową wskazał kierunek, w którym oddalili się Indianie. - Gdzie na nich trafiłeś? - Nad jeziorem. Prosili mnie o tytoń, a ja im go dałem. Potem jednak zaczęli na mnie polować, nie wiem czemu. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Chcieli zabrać cię na zachód i sprzedać jako niewolnika Szawnisom. - Uśmiechnął się przelotnie. - Zaoferowali mi cię za pół ceny. William zaczerpnął powietrza. - Bardzo ci więc dziękuję. To znaczy, jak sądzę, nie masz zamiaru zrobić tego samego? Mężczyzna nie roześmiał się głośno, ale wydawał się wyraźnie rozbawiony. - Nie. Ja nie idę na zachód.
William poczuł się nieco lepiej, choć gorąco wywołane wysiłkiem zaczęło ustępować dreszczom. Otoczył rękami kolana, prawe ramię znów zaczynało boleć. - Nie sądzisz, że mogą wrócić? - Nie - odparł obojętnie mężczyzna. - Powiedziałem im, żeby odeszli. William wpatrywał się w niego. - A dlaczego sądzisz, że cię posłuchają? - Bo to Mongo - odpowiedział cierpliwie mężczyzna. - A ja jestem Kahnyen'kehaka, Mohawk. Mongo się mnie boją. William rzucił mu podejrzliwe spojrzenie, ale tamten mówił poważnie. Był niemal tak wysoki jak William, a do tego chudy jak szczapa. Ciemnobrązowe włosy przylegały mu do czaszki, posmarowane niedźwiedzim sadłem. Wyglądał na bardzo sprawnego, ale nie budził strachu. Przyglądał mu się teraz z zainteresowaniem. William odkaszlnął, chrząknął i wyciągnął rękę. - Jestem zobowiązany, sir. Nazywam się William Ransom. - O, ja cię znam - powiedział mężczyzna z dziwną nutą w głosie. Wyciągnął rękę i mocno uścisnął dłoń Williama. - Ian Murray. Myśmy się już spotkali. - Zlustrował spojrzeniem podarte ubranie Williama, podrapaną, spoconą twarz i ubłocone buty. - Wyglądasz trochę lepiej, niż gdy cię widziałem po raz ostatni, ale niewiele. *** Murray zdjął z ogniska obozowy czajnik i postawił na ziemi. Wsunął na chwilę nóż w żar, potem włożył rozgrzane ostrze do napełnionej wodą gorącej patelni. Rozgrzany metal zasyczał, a nad patelnią uniosła się para. - Gotów? - spytał. - Tak. William ukląkł przy dużym pniu topoli i położył zranioną rękę płasko na drewnie. Była wyraźnie spuchnięta. Pod skórą rysował się cień dużej drzazgi, która tam pozostała; skóra wokół niej naciągnęła się i wypełniła ropą. Całość była w ostrym stanie zapalnym. Mohawk nie potrafił jeszcze myśleć o nim inaczej, mimo nazwiska i akcentu - spojrzał na niego z drugiej strony pnia, unosząc pytająco brwi. - Czy to ty wcześniej krzyczałeś? - Złapał go mocno za przegub. - Tak, krzyczałem - powiedział sztywno William - kiedy zaatakował mnie wąż. - Aha. - Murrayowi zadrżały wargi. - Krzyczysz jak dziewczyna - skomentował, zabierając się do pracy. Przycisnął nóż, a William stęknął. - Tak już lepiej - stwierdził Murray, uśmiechnął się lekko, jakby do siebie, i mocno
trzymając Williama za przegub, przeciął skórę wydłuż drzazgi na długości mniej więcej sześciu cali. Następnie odsunął skórę czubkiem noża, wyciągnął duży odprysk cypryśnika, a potem delikatnie kilka drobniejszych kawałków. Usunąwszy, ile zdołał, owinął rączkę czajnika pledem, uniósł i wylał wrzącą wodę na otwartą ranę. William wydał z siebie dźwięk gdzieś z głębi trzewi, czemu jednak towarzyszyły też słowa. Murray pokręcił głową i cmoknął z dezaprobatą. - Cóż, chyba nie mogę dopuścić, byś umarł, bo jeśli umrzesz, to pójdziesz prosto do piekła, skoro używasz takiego języka. - Nie zamierzam umierać - rzucił William. Oddychał z trudem. Wolną ręką wytarł spocone czoło, drugą zaś uniósł lekko, by strząsnąć zakrwawioną wodę z palców, choć na skutek tego ruchu zakręciło mu się w głowie. Szybko usiadł na pniu. - Jeśli kręci ci się w głowie, włóż ją między kolana - poradził Murray. - Nie kręci mi się. Na to nie było odpowiedzi poza odgłosem przeżuwania. Czekając, aż ponownie zagotuje się woda w czajniku, Murray wszedł do jeziora i przyniósł kilka garści jakiegoś rosnącego przy brzegu, mocno pachnącego ziela. Teraz żuł te liście i wypluwał przeżute zielone kulki na kawałek płótna. Z torby podróżnej wyciągnął wyschniętą cebulę, odciął z niej spory kawałek, przyjrzał jej się krytycznie, ale najwyraźniej uznał, że nie musi jej przeżuwać. Dodał ją do masy i założył starannie brzegi płótna. Tak zrobiony kompres położył na ranie i przytrzymał na miejscu bandażem z materiału oddartego z koszuli Williama. Spojrzał na Williama z namysłem. - Zapewne jesteś bardzo uparty. William gapił się na Szkota, zdumiony tą uwagą, choć rzeczywiście przyjaciele, krewni i zwierzchnicy w wojsku wielokrotnie mu powtarzali, iż jego nieustępliwość kiedyś go zabije. Mohawk nie mógł przecież jednak wyczytać tego z jego twarzy! - Co, do diabła, masz na myśli? - Nie zamierzałem cię obrazić - wyjaśnił Murray spokojnie i pochylił się, by zacisnąć zębami węzeł prowizorycznego bandaża. Odwrócił się i wypluł kilka nitek. - Mam nadzieję, że tak jest, bo musimy pokonać spory odcinek drogi, zanim znajdziemy pomoc, dobrze by więc było, żebyś się uparł i nie umarł. - Powiedziałem, że nie zamierzam umierać - zapewnił go William - i nie potrzebuję pomocy. Gdzie... Czy znajdujemy się w pobliżu Dismal Town? Murray wydął wargi. - Nie - powiedział i uniósł brew. - Czy tam zmierzałeś?
William zastanowił się przez chwilę, ale skinął głową. Przyznanie się do tego nie może mu zaszkodzić. Murray wyglądał na zdziwionego. - Dlaczego? - Mam coś do załatwienia z kilkoma mieszkającymi tam ludźmi. - Gdy wypowiadał te słowa, nagle serce mu zamarło. Boże, książka! Ostatnie przeżycia i przygody tak go oszołomiły, że prawdziwe znaczenie tej straty dopiero teraz dotarło do niego z całą siłą. Poza ogólną wartością rozrywkową i przydatnością jako podstawa własnych rozmyślań, książka była ważna dla jego misji. W kilku oznaczonych fragmentach były zapisane szyfrem nazwiska i adresy ludzi, z którymi miał się skontaktować, a także, co ważniejsze, to, co im miał przekazać. Wydawało mu się, że pamięta sporo nazwisk, ale reszta... Jego niepokój był tak wielki, że wziął górę nad pulsowaniem w ramieniu. Wstał nagle, kierowany impulsem, by rzucić się z powrotem w głąb Great Dismal. i zacząć je przeszukiwać cal po calu, dopóki nie odnajdzie książki. - Hej, w porządku, człowieku, co z tobą? - spytał Murray i też wstał, przyglądając mu się z mieszaniną ciekawości i niepokoju. - Tak, ja... po prostu coś mi przyszło do głowy. - To myśl o tym na siedząco, dobrze? Bo zaraz wpadniesz w ognisko. Rzeczywiście, Williamowi zatańczyły przed oczyma czarne i świetliste kropki, zasłaniając większość twarzy Murraya, ale nie malujący się na niej niepokój. - Ja... tak, dobrze. - Usiadł jeszcze gwałtowniej, niż wstał, a twarz nagle pokrył mu zimny pot. Czyjaś ręka oparta na zdrowym ramieniu zachęciła go, żeby się położył. Zrobił to, czując niejasno, że to lepsze niż zemdlenie. Zaniepokojony Murray mruknął coś po szkocku, niezrozumiale. William czuł, że tamten pochyla się nad nim, niepewny. - Wszystko w porządku - powiedział, nie otwierając oczu. - Muszę tylko chwilę odpocząć. - Mhm. William nie był pewien, czy ten pomruk oznacza potwierdzenie, czy niepokój, ale Murray się oddalił. Wrócił po chwili z kocem, którym bez komentarza przykrył Williama. William wykonał słaby gest podziękowania, niezdolny się odezwać, ponieważ zęby szczękały mu w ataku nagłego chłodu. Kończyny ciążyły mu już od dłuższego czasu, nie zwracał jednak na to uwagi, bo musiał przecież podążać naprzód. Teraz ten ciężar ogarnął go całego. Był to sięgający szpiku kości ból, który sprawiał, że miał ochotę jęczeć. By do tego nie dopuścić, czekał, aż fala zimna przejdzie na tyle, by zdołał się odezwać. - Znasz Dismal Town? - zawołał do Murraya. - Byłeś tam?
- Tak, nieraz. - Widział ciemną sylwetkę Murraya, który kucał przy ognisku, i słyszał uderzenia metalu o kamień. - Bardzo trafnie się nazywa9. - Ha! Zapewne - powiedział słabo William. - A spotkałeś tam niejakiego pana Washingtona? - Pięciu czy sześciu. Generał ma wielu kuzynów. - Ge-ge... - Generał Waszyngton. Słyszałeś może o nim? - W głosie szkockiego Mohawka słychać było rozbawienie. - Tak, słyszałem, ale przecież... - To nie miało sensu. Zamilkł, ale zebrał się w sobie, starając się jakoś ułożyć rozbiegane myśli. - Chodzi o pana Henry'ego Washingtona. Czy on też jest krewnym generała? - O ile wiem, każdy o nazwisku Washington w promieniu trzystu mil należy do rodziny generała. - Murray pochylił się nad torbą i wyjął z niej coś dużego i futrzanego, z długim nagim ogonem. - A co? - Nic takiego. - Chłód go opuścił. Odetchnął z wdzięcznością, a napięte mięśnie brzucha rozluźniły się. Teraz jednak przez zdziwienie i gromadzącą się mgłę gorączki wyczuwał słabe nici czujności. - Ktoś mi powiedział, że ten pan to wybitny lojalista. Murray zwrócił się ku niemu, najwyraźniej zdumiony. - A któż, na Boga, mógłby coś takiego powiedzieć? - Najwyraźniej ktoś, kto był w błędzie. - William przycisnął dłonie do oczu. Zraniona ręka bolała. - Co to takiego, opos? - Piżmak. Nie bój nic, jest świeży. Zabiłem go tuż przed spotkaniem z tobą. - Och, dobrze. - Poczuł się, o dziwo, nieco lepiej. Nie wiedział właściwie dlaczego przecież nie przez piżmaka. Nieraz już jadł jego mięso i uważał je za smaczne, choć gorączka odebrała mu apetyt. Głód pozbawił go sił, ale nie chciało mu się jeść. Och nie, to przez to „nie bój nic”, wypowiedziane z tą życzliwą i rzeczową intonacją; tak często mawiał stajenny Mac, niezależnie od tego, na czym polegał kłopot: czy koń go zrzucił, czy nie pozwolono mu pojechać do miasta z dziadkiem; „nie bój nic, wszystko będzie dobrze”. Odgłosy oddzielania skóry od mięśni sprawiły, że zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy. - Masz rudy zarost. Usłyszał zdziwienie w głosie Murraya. - Dopiero teraz to zauważyłeś? - powiedział niechętnie William i otworzył oczy. Kolor 9
Dismal Town - posępne miasto.
jego brody był źródłem zażenowania. O ile włosy na głowie, piersiach i nogach miały przyzwoity kolor ciemnego kasztana, o tyle te na brodzie i genitaliach zdradzały niespodziewany żywy odcień, którego się wstydził. Zazwyczaj starannie się golił, nawet na statku i w podróży, ale oczywiście jego brzytwa zniknęła wraz z koniem. - No, wcześniej zwracałem uwagę na inne rzeczy - wytknął mu życzliwie Murray. Umilkł i skoncentrował się na pracy. William próbował się rozluźnić z nadzieją, że uda mu się zasnąć - był bardzo zmęczony - pod zamkniętymi powiekami przemykały mu jednak wciąż obrazy bagien, męcząc go natrętnymi wizjami: korzenie jak pętle wnyków, błoto, śmierdzące brązowe plamy zimnych odchodów dzikich świń, zryta przegniła ściółka, suche liście unoszące się na wodzie jak brązowe lustro, lustrzane odbicia rozbijające się wokół jego łydek, słowa w wodzie, strony jego książki, kpiące z niego i zagłębiające się w toń, niebo tak przepaściste jak jezioro, uczucie, że może upaść z równą łatwością w dół, jak i w górę i utopić się w wypełnionym wodą powietrzu, topić się we własnym pocie. Młoda kobieta zlizała mu pot z policzka, co załaskotało. Jej ciało było ciężkie, gorące i lepkie, więc choć się odwracał i wykręcał, nie był w stanie uciec przed jej niechcianymi awansami... Za uszami zbierał mu się pot, gęsty i tłusty, ściekał we włosy, rósł jak tłuste perły na nieeleganckiej brodzie. Pot ochładzał mu skórę, ubranie miał jak przemoczony całun. Kobieta wciąż tam była, teraz martwa, spoczywała całym ciężarem na jego piersi, przyciskając go do lodowatej ziemi... Mgła i skradający się chłód, białe palce dotykające jego oczu, wciskające się do uszu. Musi trzymać zamknięte usta, bo i tam się dostanie. Wszystko białe. Zwinął się w kłębek, drżąc. W końcu udało mu się głębiej zasnąć, ale sen był męczący. Przebudził się po pewnym czasie, czując zapach pieczonego piżmaka, i stwierdził, że tuż obok, przytulony do niego, leży ogromny pies i chrapie. - Jezu! - powiedział, przypominając sobie z zażenowaniem młodą kobietę ze snu. Odepchnął słabo psa. - A to skąd się wzięło? - To Rollo - powiedział z przyganą w głosie Murray. - Kazałem mu leżeć z tobą, żeby cię grzał. Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, to masz dreszcze. - Tak, zauważyłem. - William z trudem usiadł i zmusił się do jedzenia, ale z radością wyciągnął się ponownie w bezpiecznej odległości od psa, który leżał teraz na grzbiecie z rozłożonymi nogami. Wyglądał jak gigantyczny owłosiony martwy owad. William przetarł dłonią spoconą twarz, starając się usunąć ten niepokojący obraz z mózgu, zanim wciśnie się w gorączkowe koszmary. Nadeszła noc. Nad ich głowami otworzyło się niebo, czyste, puste i ogromne, bez
księżyca, ale rozjaśnione odległymi gwiazdami. Myślał o ojcu swego ojca, zmarłym długo przedtem, nim on się urodził, który był znanym amatorem-astronomem. Ojciec często zabierał go - a czasem także i matkę - na trawnik w Helwater, by patrzeć na gwiazdy i nazywać gwiazdozbiory. Był to chłodny widok, ta niebiesko-czarna pustka; jego napędzana gorączką krew zadrżała. Ale mimo wszystko gwiazdy niosły pociechę. Murray też spoglądał w górę, z nieobecnym wyrazem wytatuowanej twarzy. William wsparł się o pień i starał się myśleć. Co ma teraz zrobić? Wciąż usiłował przyswoić sobie informację, że Henry Washington, a zatem prawdopodobnie również reszta jego kontaktów w Dismal Town, to rebelianci. Czy ten dziwny szkocki Mohawk wie, co mówi? A może miał jakiś powód, by podać mu nieprawdziwe informacje? Ale jaki? Murray nie może mieć po jęcia, kim jest William; zna nazwisko jego ojca, ale gdy spotkali się wiele lat temu na Fraser's Ridge, lord John był zwykłym obywatelem. Murray przecież na pewno nie wie, że William jest żołnierzem, a do tego zajmuje się zbieraniem informacji. Skąd więc miałby znać jego misję? A jeśli nie chciał go wprowadzić w błąd i miał rację w tym, co mówił...? - William przełknął ślinę, z trudem, bo usta miał lepkie i suche. Co by się stało, gdyby wszedł w gniazdo buntowników w tak odległym miejscu jak Dismal Town i ujawnił, kim naprawdę jest i po co przybył? Powiesiliby cię na najwyższym drzewie - odrzekł jego mózg - i rzucili twoje ciało w bagno. Nic innego. To zaś prowadziło do jeszcze mniej przyjemnej myśli - jak to możliwe, że kapitan Richardson miał tak błędne informacje? Gwałtownie potrząsnął głową, usiłując nadać rozumowaniu jakiś porządek, doprowadził jednak jedynie do tego, że znów zakręciło mu się w głowie. Murray spojrzał na niego, a William odezwał się, kierowany impulsem. - Powiedziałeś, że jesteś Mohawkiem? - Tak jest. Patrząc na wytatuowaną twarz i ciemne oczy, osadzone głęboko w oczodołach, William wątpił. - A jak się to stało? - spytał pospiesznie, by nie pomyślał, że kwestionuje jego prawdomówność. Murray wyraźnie się zawahał, ale odpowiedział. - Ożeniłem się z kobietą Kahnyen'kehaka, zostałem zaadoptowany przez klan Wilka ludu Snaketown. - Aha, twoja żona jest...? - Nie mam już żony. Nie było to powiedziane z wrogością, ale czymś w rodzaju ostateczności, która nie
dopuszczała dalszej rozmowy na ten temat. - Przykro mi - powiedział więc oficjalnie William i zamilkł. Wracały dreszcze, więc mimo że nie miał na to ochoty, zsunął się na ziemię, podciągnął koc aż do uszu i przytulił się do psa, który westchnął głęboko, wypuścił gazy, ale nie ruszył się. Gdy dreszcze znów ustąpiły, zaczął śnić. Teraz sny przychodziły gwałtowne i okropne. Jego mózg jakoś przyczepił się do Indian, ścigali go więc dzicy, którzy zmieniali się w węże, a węże zmieniały się w korzenie drzewa, te zaś przeciskały się przez szczeliny w jego mózgu, aż pękała mu czaszka, uwalniając kolejne gniazda zwijających się jak pętle żmij. Obudził się zlany potem i cały obolały. Starał się podnieść, stwierdził jednak, że ręce nie chcą go podtrzymać. Ktoś przy nim ukląkł - to ten Szkot, Mohawk... Murray. Z pewną ulgą przypomniał sobie jego nazwisko i z jeszcze większą ulgą zdał sobie sprawę, że Murray przytknął mu do ust manierkę. Była w niej woda z jeziora. Rozpoznał tę dziwną, odświeżającą gorycz i napił się, spragniony. - Dziękuję - powiedział chrapliwie i oddał pustą manierkę. Woda dodała mu dość sił i zdołał usiąść. W głowie wciąż wirowała mu gorączka, ale sny opuściły go, przynajmniej na chwilę. Wydawało mu się, że czają się wyczekująco tuż za niewielką plamą światła rzuconego przez ognisko, uznał więc, że na razie postara się nie zasypiać. Ręka bolała go jeszcze bardziej, była gorąca i naprężona. Pulsowała od czubków palców do łokcia. By nie myśleć ani o bólu, ani o nocy, spróbował podjąć rozmowę. - Słyszałem, że według Mohawków okazanie strachu jest niemęskie. Że Mohawk złapany i torturowany przez wroga nie okaże cierpienia. Czy to prawda? - Trzeba się starać nie znaleźć w takim położeniu - powiedział oschle Murray - ale jeśli się zdarzy, to trzeba wykazać się odwagą. To wszystko. Śpiewa się pieśń śmierci z nadzieją, że się dobrze umrze. Czy to podejście różni się od zachowania brytyjskich żołnierzy? Przecież ty też nie chcesz umrzeć jak tchórz, prawda? Przez przymknięte powieki William przyglądał się tańczącym płomieniom. - Nie - przyznał - to się nie różni. Każdy ma nadzieję, że jeśli musi umrzeć, to umrze dobrze. Ale żołnierz umiera od strzału albo ciosu w głowę, a nie od powolnych tortur. Chyba że trafi się na dzikiego... A czy ty widziałeś kiedyś, jak ktoś tak umierał? - spytał z ciekawością, otwierając oczy. Murray wyciągnął długą rękę, by obrócić rożen, i nie odpowiedział od razu. Jego twarz w świetle ogniska była nieprzenikniona. - Tak, widziałem - potwierdził w końcu cicho.
- Co mu robili? - Nie wiedział, dlaczego zadał to pytanie. Może tylko po to, by uciec przed pulsowaniem ręki. - Nie chcesz wiedzieć. - To zabrzmiało bardzo zdecydowanie; Murray bynajmniej nie zachęcał go do dalszych pytań. Ale skutek był odwrotny. Zainteresowanie Williama od razu wzrosło. - Owszem, chcę. Murray zacisnął wargi. William wiedział już jednak coś o wyciąganiu informacji, więc miał dość rozumu, by milczeć. Wpatrywał się tylko w Mohawka. - Obdzierali go ze skóry - powiedział w końcu Murray i poruszył ogień kawałkiem drewna. - Małymi kawałkami. Potem w te obnażone miejsca wbijali płonące kawałki żywicznej sosny. Odcięli mu genitalia. Ułożyli wokół nóg ogień, by spalić go, zanim umrze na skutek szoku. To trochę trwało. - Niewątpliwie. - William próbował wyobrazić sobie tę scenę i udało mu się aż za dobrze. Musiał odwrócić wzrok od poczerniałego szkieletu piżmaka. Zamknął oczy. Ręka pulsowała w rytmie bicia serca. Starał się nie wyobrażać sobie, jak to jest, gdy ktoś wbija w ciało płonące drzazgi. Murray milczał. William nie słyszał nawet jego oddechu, wiedział jednak, z taką pewnością, jakby znajdował się w jego głowie, że on także wyobraża sobie tę scenę - choć jemu wyobraźnia nie była potrzebna. On po prostu przeżywał ją raz jeszcze. William poruszył się lekko, co wywołało przeszywający rękę ostry ból. Zacisnął zęby, by nie wydać z siebie żadnego dźwięku. - Czy mężczyźni... czy ty, powinienem powiedzieć... myślałeś, jak sam byś się zachował? - spytał cicho. - Czybyś to wytrzymał? - Każdy o tym myśli. - Murray wstał nagle i podszedł do brzegu polany. William słyszał, że oddaje mocz. Wrócił jednak dopiero po kilku minutach. Pies przebudził się nagle, uniósł głowę i na widok swego pana pomachał ogromnym ogonem, Ian roześmiał się miękko i powiedział coś do psa w dziwnym języku Mohawków, potem pochylił się, oderwał udo piżmaka i rzucił zwierzęciu. Pies podniósł się szybko jak błyskawica, złapał kość w pysk i cały szczęśliwy odszedł na bok, na drugą stronę ogniska, by w spokoju wylizać swą zdobycz. Pozbawiony towarzysza snu William położył się ostrożnie, opierając głowę na przedramieniu, i przyglądał się, jak Murray czyści nóż garściami trawy, usuwając z niego krew i tłuszcz. - Powiedziałeś, że śpiewa się pieśń śmierci. Co to za pieśń? Murray wyglądał, jakby nie zrozumiał pytania.
- Chodzi mi o to - William starał się wyjaśnić - o czym mówi pieśń śmierci. - Aha. - Szkot przyjrzał się swoim dłoniom. Długie, więźlaste palce powoli pocierały ostrze. - Słyszałem tylko jedną. Pozostali dwaj, którzy umierali, to byli biali ludzie. Nie mieli pieśni śmierci. Indianin - to był Onondaga... no, na początku było dużo o tym, kim jest: że wojownik, z jakiego ludu, to znaczy z jakiego klanu, z jakiej rodziny, potem sporo o tym, jak pogardza ludźmi, którzy zamierzają go zabić. - Murray odchrząknął. - Później o tym, czego dokonał, o zwycięstwach. Wymienił wielkich wojowników, których zabił, i śpiewał, jak powitają go teraz w krainie śmierci, potem jak zamierza przebyć... - szukał słowa - no, tę drogę między tutaj i tym, co jest po śmierci... można powiedzieć przedział, choć to słowo bardziej znaczy coś jakby otchłań... - Na chwilę zamilkł, ale nie dlatego, że skończył, tylko dlatego, że próbował sobie coś dokładnie przypomnieć. Nagle wyprostował się, odetchnął głęboko i z zamkniętymi oczyma zaczął recytować coś w języku, który, jak William przypuszczał, był językiem Mohawków. Było to fascynujące - liczne: r, n i t, wymawiane rytmicznie, jakby ktoś uderzał w bęben. Po chwili przerwał nagle. - Potem opowiadał o okropnych stworach, które spotka w drodze do raju - dodał - no, takie jak latające głowy z zębami. - Fuj - wzdrygnął się William, a zaskoczony Murray roześmiał się. - Tak, ja też nie chciałbym czegoś takiego zobaczyć. William rozważał to przez chwilę. - Czy układasz swoją pieśń z góry, tak na wszelki wypadek, znaczy się? Czy po prostu zawierzasz, no, natchnieniu chwili? Murray wyglądał na zaskoczonego, zamrugał i odwrócił wzrok. - Ja... No, zazwyczaj się o tym nie mówi, ale tak, miałem paru przyjaciół, którzy mówili mi, o czym myśleliby, gdyby zaszła taka potrzeba. - Aha. - William odwrócił się na plecy i spojrzał w gwiazdy. - Czy pieśń śmierci śpiewa się tylko podczas tortur? A jeśli jesteś po prostu chory i sądzisz, że umrzesz? Ian przerwał to, co robił, i rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. - Chyba nie umierasz? - Nie, tylko się zastanawiam - zapewnił go William. Nie sądził, żeby umierał. Szkot najwyraźniej był pełen wątpliwości. - Śpiewasz swoją pieśń śmierci, jeśli jesteś pewien, że umierasz. Nie ma znaczenia, dlaczego. - Ale masz większą zasługę, jeśli robisz to, gdy ktoś wbija w ciebie płonące drzazgi zasugerował William.
Murray roześmiał się głośno i nagle stracił wiele z Indianina. Potarł usta kostkami palców. - Szczerze mówiąc... ten Onondaga... on chyba nie zrobił tego bardzo dobrze - wyrzucił z siebie - ale nie wolno krytykować. Znaczy, chcę powiedzieć, że nie wiem, czy w tych okolicznościach zachowałbym się lepiej. William też się roześmiał, ale później obaj zamilkli. William miał wrażenie, że Murray, tak samo jak on, wyobrażał sobie siebie w takich okolicznościach: przywiązanego do pala i gotowego na potworne męki. Uniósł wzrok w pustkę nad głową, starając się ułożyć kilka linijek własnej pieśni: jestem William Clarence Henry George Ransom, Earl... Nie, nigdy nie lubił tej litanii imion. Nie, jestem William... pomyślał niewyraźnie, William James. James było jego sekretnym imieniem, nie myślał o nim od lat, lepszym jednak niż Clarence. Jestem William. Co jeszcze miał do powiedzenia? Na razie niewiele. Nie, nie powinien umierać, póki nie dokona czegoś, co warte byłoby wspomnienia w pieśni śmierci. Murray milczał. W jego poważnych oczach odbijały się migoczące płomienie. Przyglądając mu się, William pomyślał, że ten szkocki Mohawk już od jakiegoś czasu ma gotową własną pieśń śmierci. Wkrótce zasnął przy wtórze strzelania bierwion w ognisku i spokojnego trzaskania kości. Płonąc, ale zachowując odwagę. *** Wędrował przez labirynt męczących koszmarów, w których uciekał przed czarnymi wężami po niekończącym się chwiejnym moście, przerzuconym nad bezdenną przepaścią. Latające żółte głowy z tęczowymi oczami atakowały go całymi gromadami, a ich drobne zęby, ostre jak u myszy, przebijały mu ciało. Machnął ręką, by je odpędzić, a ból, jaki ten ruch wywołał w ręku, sprawił, że się ocknął. Wciąż było ciemno, choć chłód żywszego już powietrza powiedział mu, że zbliża się świt. Zadrżał od dotyku wilgoci na twarzy - najwyraźniej czekał go kolejny atak dreszczy. Ktoś powiedział coś, czego nie zrozumiał. Wciąż zagubiony w wywołanych gorączką snach, sądził, że to jeden z węży, z którymi rozmawiał, zanim zaczęły go gonić. Jakaś dłoń dotknęła jego czoła, a duży kciuk odsunął powiekę. Przed zagłębionymi jeszcze w sen oczami pojawiła się zdziwiona indiańska twarz. William wydał z siebie pełen złości dźwięk, szarpnął głową i zamrugał. Indianin powiedział coś pytającym tonem, na co odpowiedział znany mu głos. Kto taki? A, Murray. Wydawało mu się, że to nazwisko przepływa mu koło łokcia. Przypominał sobie niewyraźnie, że to Murray towarzyszył mu w śnie i łajał węże surowym szkockim buczeniem. Teraz jednak nie mówił po angielsku ani nawet tym dziwnym językiem szkockich górali. William ogromnym wysiłkiem odwrócił głowę; jego ciało wciąż dygotało z
zimna. Wokół ogniska przykucnęło kilku Indian. Kucali, by nie zmoczyć sobie tyłków pokrytą rosą trawą. Jeden drugi, trzeci… - w sumie sześciu. Murray siedział na pniu z jednym z nich, pogrążony w rozmowie. Nie, siedmiu. Jeszcze jeden, ten, który go wcześniej dotknął, pochylił się nad nim i zajrzał mu w twarz. - Myślisz, że umrzesz? - spytał z pewną ciekawością. - Nie - wysyczał William przez zaciśnięte zęby. - Kim ty, do diabła, jesteś? Indianin wyraźnie uznał to pytanie za zabawne i zawołał do towarzyszy, chyba je powtarzając. Wszyscy się roześmieli. Murray spojrzał na niego i podniósł się, widząc, że William się obudził. - Kahnyen'kehaka - powiedział nachylony nad nim mężczyzna i uśmiechnął się. - A kim, do diabła, ty jesteś? - Moim krewniakiem - powiedział krótko Murray, zanim William zdążył odpowiedzieć. Szturchnął Indianina, by się odsunął, i przykucnął obok Williama. - Więc wciąż żyjesz? - Najwyraźniej - zmarszczył brwi. - Możesz mnie przedstawić swoim... przyjaciołom? Na te słowa pierwszy Indianin wybuchnął głośnym śmiechem i najwyraźniej przetłumaczył je dwóm czy trzem innym, którzy podeszli, by przyjrzeć mu się z zainteresowaniem. Oni też uznali je za śmieszne. Murray wydawał się zdecydowanie mniej rozbawiony. - Moi ziomkowie - powiedział sucho. - Niektórzy. Chcesz wody? - Masz wielu ziomków... kuzynie. Tak, poproszę. Z wysiłkiem, posługując się jedną ręką, usiadł. Nie chciał pozbawiać się wątpliwego komfortu zmoczonego rosą koca, ale posłuszny wewnętrznemu nakazowi, wstał. Murray, jak się zdawało, dobrze znał tych Indian, ziomków czy nie, ale w liniach jego ust dostrzegał pewne napięcie. Powiedział im też wyraźnie, że William jest jego krewniakiem, bo gdyby tego nie zrobił... Kahnyen'kehaka - odpowiedział Indianin, pytany, kim jest. William zdał sobie nagle sprawę, że nie było to jego imię. Murray użył tego określenia wczoraj, gdy pozbył się dwóch Mongo: jestem Kahnyen'kehaka, Mohawk, boją się mnie. Powiedział to, jakby stwierdzając oczywisty fakt, a William w tamtych okolicznościach nie poświęcił temu uwagi. Teraz, widząc kilku Mohawków razem, doceniał ostrożność Mongo. Mohawkowie niejako emanowali życzliwą dzikością, ale pod nią czuło się pewność siebie cechującą ludzi, którzy gotowi byli - nawet najgorzej - śpiewać, gdy pozbawiano ich męskości i żywcem palono.
Murray podał mu manierkę. Napił się spragniony, a potem chlusnął sobie i odrobinę wody na twarz. Czując się lepiej, odszedł na bok, by się wysiusiać, a potem zbliżył się do ogniska i przykucnął między dwoma wojownikami, którzy przyglądali mu się z otwartą ciekawością. Tylko ten, który uniósł mu powiekę, wydawał się mówić po angielsku, ale reszta skinęła mu głowami - z rezerwą, choć dość przyjaźnie. William rzucił okiem na drugą stronę ogniska, a to, co tam zobaczył, sprawiło, że o mało nie stracił równowagi. W trawie, za ogniem, leżał długi szczupły kształt. Światło odbijało się od jego skóry. - Nie żyje - powiedział obojętnie Murray, widząc jego zaskoczenie. Mohawkowie roześmieli się. - Domyśliłem się - odrzekł takim samym tonem, choć serce waliło mu jak szalone. - I dobrze, jeśli jest to ta puma, która pozbawiła mnie konia. - Teraz, gdy przyjrzał się dokładniej, widział, że po drugiej stronie ogniska leży także niewielki jeleń, dzika świnia, jakiś rodzaj kota i parę czapli - małe białe kule w ciemnej trawie. Cóż, to wyjaśniało obecność Mohawków na bagnie - przybyli tu na polowanie, jak wszyscy. Nadchodził świt. Lekki wiatr uniósł mu wilgotne włosy na karku, przyniósł też zapach krwi i piżma. Miał wrażenie, że ma spuchnięty i ociężały nie tylko mózg, ale i język; udało mu się jednak w kilku słowach pochwalić zdolności myśliwych. Wiedział, jak być uprzejmym. Murray przetłumaczył jego słowa, najwyraźniej zdziwiony, choć zadowolony, że William potrafi się zachować. William nie czuł się na tyle dobrze, by poczuć urazę. Potem rozmowa przybrała ogólny charakter, ale w większości toczyła się w języku Mohawków. Indianie nie wykazywali już szczególnego zainteresowania Williamem, choć mężczyzna obok w geście życzliwości podał mu kawałek zimnego mięsa. Skinął głową, dziękując, i zmusił się do jedzenia, choć z równą przyjemnością mógłby żuć podeszwy własnych butów. Czuł się źle i lepko od potu, a gdy skończył jeść, skinął uprzejmie głową sąsiadom i poszedł się znów położyć, mając nadzieję, że nie zwymiotuje. Na ten widok Murray wskazał Williama ruchem głowy i powiedział coś do przyjaciół w języku Mohawków - najwyraźniej zadał im jakieś pytanie. Ten, który mówił po angielsku niski, mocno zbudowany mężczyzna w wełnianej koszuli w kratę i skórzanych spodniach - w odpowiedzi wzruszył ramionami, ale wstał i znów się nad nim pochylił. - Pokaż mi tę rękę - powiedział i nie czekając, aż William go posłucha, ujął go za przegub i podciągnął rękaw koszuli. William o mało nie zemdlał. Gdy czarne kropki przestały mu tańczyć przed oczami, zdał sobie sprawę, że do pierwszego Indianina dołączył Murray i dwóch jeszcze innych. Wszyscy
patrzyli na jego rękę z wyraźną konsternacją. Nie chciał wiedzieć, jak wygląda, ale zaryzykował i spojrzał. Przedramię miał groteskowo spuchnięte, niemal dwukrotnie grubsze; spod przytrzymywanego bandażem okładu w dół, ku przegubowi, biegły ciemnoczerwone smugi. Ten, który mówił po angielsku - jak go nazwał Murray? Chyba Rosomak, pomyślał, ale dlaczego? - wyciągnął nóż i przeciął bandaż. Dopiero po usunięciu opatrunku William zdał sobie sprawę, jak bardzo był on niewygodny. Powstrzymał chęć podrapania się w rękę. Czuł ukłucia wracającego krążenia. Ukłucia? Cholera jasna, miał wrażenie, jakby całą rękę oblazły mu gryzące mrówki. - Kurwa - powiedział przez zęby. Najwyraźniej wszyscy Indianie znali to słowo, bo wszyscy się roześmieli - oprócz Rosomaka i Murraya, którzy przyglądali się ręce w skupieniu. Rosomak - ciekawe, skąd to imię - dotknął delikatnie ręki, pokręcił głową, powiedział coś do Murraya, a następnie wskazał na zachód. Murray przetarł twarz dłonią i gwałtownie pokręcił głową, tak jak człowiek, który usiłuje zrzucić z siebie zmartwienie lub zmęczenie. W końcu wzruszył ramionami i całej grupie zadał pytanie. W odpowiedzi uzyskał wzruszenia ramion i kiwnięcia głowami. Kilku mężczyzn wstało i zagłębiło się w las. Przez głowę Williama przetaczały się liczne pytania, okrągłe i jasne jak metalowe kule wielkiego zegara w bibliotece w londyńskim domu dziadka przy Jermyn Street. Co oni robią? Co się dzieje? Czy ja umieram? Czy umieram jak brytyjski żołnierz? Dlaczego... brytyjski żołnierz... Jego umysł uczepił się tych słów i lustrował je dokładniej: „Brytyjski żołnierz” - kto to powiedział? Odpowiedź przypłynęła powoli. Murray. Gdy rozmawiali w nocy... co on wtedy powiedział? „Czy to podejście różni się od zachowania brytyjskich żołnierzy? Przecież ty też nie chcesz umrzeć jak tchórz, prawda?”. - W ogóle nie zamierzam umierać - mruknął, ale jego mózg zignorował to, zajęty rozwiązywaniem tej małej tajemnicy. Co Murray miał na myśli? Czy mówił teoretycznie, czy też rzeczywiście rozpoznał w Williamie brytyjskiego żołnierza? To przecież niemożliwe. A co on, do diabła, odpowiedział? Słońce wstawało. Światło było tak jasne, że raniło mu oczy. Zmrużył je, koncentrując się. „Nie, to się nie różni. Każdy ma nadzieję, że jeśli musi umrzeć, umrze dobrze”. A zatem
odpowiedział, jakby był brytyjskim żołnierzem, o do diabła. W tej chwili w gruncie rzeczy było mu wszystko jedno, czy umrze dobrze, czy jak pies. Gdzie jest... Ach, tu. Rollo powąchał mu rękę, wydając cichy skowyt, a potem trącił ranę nosem i zaczął ją wylizywać. Było to bardzo dziwne, bolesne, ale na swój sposób kojące, nie odpędzał więc psa. Co... ach tak, po prostu udzielił odpowiedzi, nie rozumiejąc, co powiedział Murray. A jeśli Murray rzeczywiście wie, kim jest? Przez zamęt powolnych myśli przebił się cierń niepokoju. Czyżby Murray go śledził, jeszcze zanim zagłębił się w bagna? Czy widział może, jak rozmawia z człowiekiem na samotnej farmie na granicy bagien, i pojechał za nim, gotów go złapać, jeśli będzie miał ku temu okazję? Ale jeśli to prawda... Co takiego Murray powiedział o Henrym Washingtonie i Dismal Town? Czy to było kłamstwo? Krępy Indianin przyklęknął obok i odsunął psa. William nie mógł zadać żadnego z pytań, które wypełniały mu głowę. - Czemu zwą cię Rosomak? - spytał zamiast tego przez mgłę gorącego bólu. Mężczyzna roześmiał się i rozchylił koszulę, pokazując plątaninę zagojonych blizn, pokrywających jego kark i pierś. - Zabiłem jednego gołymi rękoma, to teraz jest moje zwierzę-duch opiekuńczy. A ty masz jakiegoś? - Nie. Indianin spojrzał karcąco. - Potrzebujesz, żeby to przeżyć. Wybierz sobie, ale wybierz silne. William posłusznie przeglądał w myśli różne obrazy zwierząt: dzika świnia, wąż, jeleń, puma... nie, zbyt cuchnące. - Niedźwiedź - powiedział w nagłym przypływie pewności. - Nie ma niczego silniejszego niż niedźwiedź, prawda? - Niedźwiedź - powtórzył Indianin i pokiwał głową. - Tak, to jest dobre. - Przeciął nożem rękaw koszuli Williama. Materiał już zbyt ciasno opinał spuchniętą rękę. Nagle oblało ich słońce, odbijając się srebrem od ostrza noża. Rosomak spojrzał na Williama i roześmiał się. Masz rudą brodę, Niedźwiadku, wiesz o tym? - Wiem - powiedział William i zamknął oczy, broniąc się przed ostrymi promieniami porannego światła. *** Rosomak chciał mieć skórę pumy, ale Murray, zaniepokojony stanem Williama, nie zgodził
się czekać, aż ją zdejmie. Żaden nie chciał ustąpić, więc po pewnym sporze William znalazł się na pospiesznie zbudowanych saniach, obok martwego kota, ciągnięty po nierównej drodze za koniem Murraya. Powiedziano mu, że ich celem jest niewielka osada odległa o mniej więcej dziesięć mil, gdzie jest lekarz. Rosomak i dwaj inni Mohawkowie jechali z nimi, by pokazać drogę, a reszta ich towarzyszy pozostała, by dalej polować. Pumę wypatroszono, co - jak William sądził - było lepszym wyjściem, ale dzień był ciepły i stawał się gorący, a zapach krwi przyciągał masy much, które spokojnie się pożywiały. Koń, obciążony sankami, nie mógł iść dość szybko, by się ich pozbyć. Muchy bzyczały i buczały, przelatując mu tuż nad uszami, co było denerwujące. A choć większość zainteresowana była zwierzęciem, Williama życzyło sobie posmakować dostatecznie dużo, by odwrócić jego myśli od ręki. Gdy Indianie zatrzymali się, by się wysikać i napić, postawili Williama na nogi. Poczuł ulgę, choć się chwiał. Murray rzucił okiem na jego pogryzioną przez muchy rękę i spaloną słońcem twarz, sięgnął do zawieszonej u pasa skórzanej torby i wyciągnął z niej zniszczoną puszkę, która, jak się okazało, zawierała wysoce śmierdzącą maść. Posmarował nią Williama obficie. Jeszcze jakieś pięć czy sześć mil - zapewnił Williama, który nie pytał. - To dobrze - powiedział William z takim ożywieniem, na jakie było go w tej sytuacji stać. - Nie jest to więc piekło, tylko czyściec. Cóż znaczy kolejne tysiąc lat? Murray roześmiał się na te słowa, ale Rosomak patrzył na niego zdziwiony. - Dasz sobie radę - powiedział Murray, klepiąc go po ramieniu. - Masz ochotę kawałek iść? - Boże! Tak. Głowa mu pływała, stopy odmawiały wysuwania się do przodu, a kolana jakby gięły się w nieprzewidzianych kierunkach, wszystko jednak było lepsze niż kolejna godzina w towarzystwie much, które gęsto obsiadły otwarte oczy pumy i jej wysychający język. Wyposażony w solidną laskę, wyciętą z młodego dębu, szedł uparcie za koniem, na zmianę mokry od potu i drżący od przenikających go dreszczy, ale zdecydowany utrzymać się na nogach, póki w końcu nie upadnie. Maść rzeczywiście odstraszała muchy - wszyscy Indianie też byli nią posmarowani - więc gdy nie musiał zwalczać dreszczy, wpadał w rodzaj transu i skupiał się wyłącznie na stawianiu nogi przed nogą. Przez pewien czas Indianie i Murray obserwowali go, potem jednak - zadowoleni, że trzyma się w pionie - wrócili do własnej rozmowy. Nie rozumiał, co mówili, jeśli używali
języka Mohawków. Natomiast Rosomak najwyraźniej przepytywał dokładnie Murraya, na czym polega czyściec. Ten miał pewne trudności z wyjaśnieniem tej koncepcji, zasadniczo wynikające z faktu, że Mohawkowie w ogóle nie znali pojęcia grzechu ani Boga, który by się przejmował tkwiącym w człowieku złem. - Masz szczęście, że zostałeś Kahnyen'kehaka - powiedział Rosomak, kręcąc głową. Duchowi nie wystarczy, że zły człowiek jest martwy, jeszcze chce go męczyć po śmierci? A chrześcijanie uważają, że to my jesteśmy okrutni! - No wiesz - odpowiedział Murray - pomyśl tylko, powiedzmy, że człowiek jest tchórzem i nie umarł dobrze. Czyściec daje mu szansę, że jednak udowodni swoją odwagę i gdy już okaże się prawdziwym mężczyzną, otworzy się przed nim most, który pozwoli mu pokonać pełne okropieństw chmury, i trafi wprost do raju. - Hmm... - Rosomak wciąż miał wątpliwości. - Zapewne, jeśli ktoś może znieść męki przez setki lat... Ale jak to się dzieje, skoro nie ma ciała? - Sądzisz, że człowiek potrzebuje ciała, żeby móc być poddany męczarniom? - spytał Murray sceptycznie, a Rosomak mruknął. Ten dźwięk mógł wyrażać zgodę albo rozbawienie - tak czy inaczej na tym skończyli ten temat. Przez pewien czas szli w milczeniu, słysząc jedynie nawoływania ptaków i głośne buczenie much. Skupiony na wysiłku utrzymania się na nogach, William utkwił wzrok w głowie Murraya, by nie zejść ze ścieżki. Dlatego też zauważył, gdy Szkot, który prowadził konia, nieco zwolnił. Początkowo sądził, że to ze względu na niego, i zamierzał zaprotestować, że jest w stanie dotrzymać im kroku, przynajmniej przez jakiś czas. Potem jednak zauważył, że Murray rzuca spojrzenie na pozostałych Mohawków, którzy wysunęli się naprzód, zwraca się do Rosomaka i o coś pyta, ale zbyt cicho, by William mógł rozróżnić słowa. Rosomak przygarbił się niechętnie, potem jednak wyprostował ramiona, zrezygnowany. - Rozumiem - powiedział. - Więc ona jest twoim czyśćcem, co? - Murray parsknął z niechętnym rozbawieniem. - Czy to ma znaczenie? Spytałem tylko, jak się czuje. Rosomak westchnął i wzruszył ramionami. - Dobrze. Ma syna i chyba także córkę. Jej mąż... - Tak? - Głos Murraya stwardniał. - Słyszałeś o Thayendanegei? - Słyszałem. - Teraz Murray był najwyraźniej ciekaw, William zresztą też, i czekał, aby się dowiedzieć, kim jest Thayendanegea i co ma wspólnego z kobietą, która jest - która była ukochaną Murraya. Och, nie.
„Nie mam już żony”. A zatem jego żoną. William poczuł przypływ współczucia, myśląc o Margery. Myślał o niej rzadko, jeśli w ogóle, w ciągu ostatnich czterech lat, ale nagle jej zdrada wydała mu się tragedią. Obrazy jej twarzy przepływały obok niego, wykrzywione smutkiem. Czuł wilgoć spływającą mu po twarzy. Nie wiedział, czy to pot, czy łzy. Przyszło mu do głowy, powoli, jakby z oddali, że chyba stracił rozum. Nie miał jednak pojęcia, co z tym zrobić. Muchy nie gryzły, ale wciąż bzyczały mu przy uszach. Wsłuchiwał się w ich głosy z wielką uwagą, przekonany, że próbują powiedzieć mu coś ważnego. Rozróżniał jednak tylko nic nieznaczące sylaby. Udało mu się wyłowić jedno słowo, znał je. Oznaczało białego człowieka. Czy mówią o nim? Nieporadnie trzepnął się w ucho, przeganiając muchy, i znów usłyszał słowo: „czyściec”. Przez jakiś czas nie rozumiał, co to znaczy. Słowo wisiało przed nim, pokryte muchami. Niewyraźnie widział łeb konia błyszczący w słońcu i dwie linie, w pyle rysowane przez... Co to było? Coś zrobione z... łóżko... Nie, płótno. Potrząsnął głową. To był jego śpiwór owinięty wokół dwóch ściętych i oczyszczonych pni... sanie. Tak, to było właściwe słowo. I kot, to był kot, który patrzył na niego bursztynowymi oczami. Odwrócił głowę przez ramię, otworzył pysk i pokazał zęby. Teraz kot też do niego mówił. - Jesteś szalony, wiesz? - Wiem - mruknął. Nie usłyszał odpowiedzi kota, który warknął coś ze szkockim akcentem. Pochylił się, żeby lepiej słyszeć. Miał wrażenie, że spływa w dół przez powietrze gęste jak woda, ku temu otwartemu pyskowi. Nagle skończył się wysiłek. Nie ruszał się już, tylko coś go podtrzymywało. Nie widział kota. Och, leżał twarzą w dół, na ziemi. Pod policzkiem miał trawę i ziemię. Głos kota znów do niego przypłynął, gniewny, ale zrezygnowany. - To ten twój czyściec? Sądzisz, że jeśli pójdziesz do tyłu, będziesz mógł z niego wyjść? No nie, pomyślał William, czując wypełniający go spokój. To nie ma żadnego sensu.
38. Prosta mowa Młoda kobieta w zamyśleniu cięła powietrze nożyczkami.
- Jesteś pewien? - spytała. - Taka szkoda, przyjacielu Williamie, to taki pobudzający kolor. - Sądziłbym, że uzna go pani za nieodpowiedni, panno Hunter - odrzekł William z uśmiechem. - Zawsze słyszałem, że zdaniem kwakrów jasne kolory są zbyt światowe. Jedynym kolorem w jej ubraniu był brąz niewielkiej broszki, która przytrzymywała chustkę. Wszystko poza tym było w odcieniach kremowo-orzechowych, w których zresztą według niego było jej do twarzy. Rzuciła mu karcące spojrzenie. - Nieskromne ozdoby w ubiorze to coś innego niż przyjęte z wdzięcznością dary boże. Czy turkuśniki wyskubują sobie piórka, a róże odrzucają płatki? - Wątpię, czy róże czują swędzenie - powiedział, drapiąc się w brodę. Pomysł, że jego broda to dar od Boga, był nowy, ale nie dość przekonujący, by paradować z zarostem. Pomijając ten nieszczęsny kolor, włosy w tym miejscu rosły mu szybko, ale rzadko. Spojrzał więc niechętnie w skromne lusterko, które trzymał w ręku. Nic nie mógł poradzić ani na schodzącą z nosa i policzków, spaloną słońcem skórę, ani na zadrapania i otarcia, pozostałe po przygodach na bagnach, ale te okropne miedziane kosmyki, które wesoło wyrastały mu z brody i jak zniekształcający mech rozprzestrzeniały się wzdłuż szczęki... Tego można się pozbyć. Mimo wszystko. Wargi jej zadrżały. Przyklękła przy stołku i odwróciła mu głowę, ujmując pod brodą, by jak najlepiej wykorzystać światło wpadające przez okno. - A zatem - powiedziała i przyłożyła chłodne nożyczki do jego twarzy - poproszę Denny'ego, żeby cię ogolił. Zapewne jestem w stanie obciąć ci brodę bez rozlewu krwi, ale zmrużyła oczy i pochyliła się, delikatnie przycinając włosy wokół łuku jego brody - nie goliłam jeszcze niczego żywszego niż martwa świnia. - Cyruliku, cyruliku - mruknął, starając się nie ruszać wargami - ogól świnię, tę w chlewiku. Nacisnęła palcami brodę od dołu, zmuszając go do zamknięcia ust, ale nie powstrzymała krótkiego parsknięcia, które u niej oznaczało śmiech. Ostrza nożyczek przyjemnie łaskotały go w twarz, a twarde włosy ocierały mu dłonie, spadając na zniszczony lniany ręcznik, który narzuciła mu na kolana. Nie miał dotychczas okazji, by z tak bliska przyjrzeć się jej twarzy, więc teraz w pełni wykorzystywał ten sprzyjający moment. Oczy miała ni to brązowe, ni zielone. Nagle zapragnął pocałować ją w koniec nosa. Zamknął jednak oczy i westchnął. Mógł wyczuć, że przed chwilą doiła kozę. - Sam się potrafię ogolić - powiedział, gdy opuściła nożyczki.
Uniosła brwi i spojrzała na jego rękę. - Zdziwiłabym się, gdybyś potrafił się sam nakarmić, a co dopiero ogolić. Prawdę mówiąc, ledwo unosił prawą rękę, więc przez ostatnie dwa dni ona go karmiła - a skoro tak było, stwierdził, że nie powie jej, iż jest leworęczny. - Dobrze się goi - powiedział zamiast tego i odwrócił rękę tak, by padło na nią światło. Doktor Hunter usunął opatrunek dopiero dziś rano, wyrażając zadowolenie z efektów. Rana wciąż była czerwona i opuchnięta, a skóra wokół niej nieprzyjemnie biała i wilgotna, ale niewątpliwie się goiła. Ręka nie była już spuchnięta, nie widać było też groźnych czerwonych promieni. - Cóż, to piękna blizna, moim zdaniem - powiedziała z namysłem. - Dobrze zszyta i całkiem ładna. - Ładna? - powtórzył William, patrząc sceptycznie na ranę. Słyszał już, jak mężczyźni mówili o jakiejś bliźnie, że jest ładna, zazwyczaj jednak oznaczało to, że zagoiła się bez problemów i nie szkodziła urodzie właściciela, czyli nie przecinała żadnego znaczącego miejsca. Ta tutaj była poszarpana i rozległa, z długim ogonem biegnącym ku przegubowi. O włos uniknął utraty ręki - o czym powiedziano mu dopiero później. Doktor Hunter już trzymał rękę i przyłożył do niej, tuż nad raną, piłę do amputacji, ale wtedy właśnie pod jego dłonią pękł wrzód, który się tam uformował. Na ten widok doktor pospiesznie osuszył ranę, napakował ją czosnkiem i żywokostem i zaczął się modlić - jak widać z dobrym skutkiem. - Wygląda jak wielka gwiazda - powiedziała z uznaniem Rachel Hunter. - I Znacząca. Może jakaś wielka kometa albo gwiazda betlejemska, która zaprowadziła trzech króli do stajenki Chrystusa? William odwrócił rękę, przyglądając się bliźnie. Zdawało mu się, że wygląda raczej jak wybuchający pocisk z moździerza. Ale mruknął zachęcająco. Chciał kontynuować tę rozmowę, bo Rachel Hunter rzadko zostawała po karmieniu. Miała wiele obowiązków. Uniósł więc właśnie obciętą brodę i wskazał broszkę, którą nosiła. - To ładne - zauważył. - Nie nazbyt światowe? - Nie - powiedziała cierpko, unosząc drobną dłoń do broszki. - Jest zrobiona z włosów mojej matki. Umarła, gdy się urodziłam. - Ach, tak mi przykro. - Po chwili wahania dodał: - Moja też. Zatrzymała się i spojrzała na niego. Przez chwilę ujrzał w jej oczach błysk czegoś innego niż rzeczowa uwaga, którą mu poświęcała, a która nie odbiegała od tej, jaką poświęciłaby rodzącej krowie albo psu, który czymś się struł. - Mnie też jest przykro - powiedziała miło i odwróciła się zdecydowanie. - Zawołam
brata. Szybko i lekko zbiegła po wąskich schodach. Zebrał końce ręcznika i wytrząsnął go przez okno, rozsiewając rude włosy na wietrze. I dobrze. Mógłby zapuścić brodę, jako sposób na ukrycie twarzy, gdyby miała przyzwoicie brązowy kolor. Ale broda w tym rażącym kolorze przywoływałaby spojrzenia wszystkich napotkanych osób. I co ma robić dalej - zastanawiał się w myślach. - Chyba jutro będzie już mógł wyjechać? Jego ubrania, choć bardzo zniszczone, jeszcze nadawały się do noszenia. Panna Hunter załatała rozdarcia na spodniach i kurtce. Nie miał jednak konia ani pieniędzy, oprócz dwóch sześciopensówek, które zachowały się w kieszeni. Stracił książkę z listą kontaktów i wiadomościami. Zapewne mógłby przypomnieć sobie kilka nazwisk, ale bez słów szyfru i znaków... Pomyślał nagle o Henrym Washingtonie i tej niewyraźnie kołaczącej mu się po głowie rozmowie z Ianem Murrayem przy ognisku, jeszcze zanim zaczęli rozmawiać o pieśniach śmierci. Washington, Cartwright, Harrington i Carver - zapamiętana lista wróciła razem z pełną zdziwienia odpowiedzią Murraya na wzmiankę o Washingtonie i Dismal Town. Nie przychodził mu do głowy żaden powód, dla którego Szkot chciałby go w tej sprawie oszukać. Ale jeśli miał rację - to czy kapitan Richardson tak bardzo się mylił? To oczywiście było możliwe. Nawet przez ten krótki czas, który spędził w koloniach, dowiedział się, jak szybko zmienia się poczucie lojalności wobec nowych perspektyw zagrożenia czy szansy. Ale powiedział cichy i zimny głos rozumu - jeśli kapitan Richardson się nie mylił, to znaczy, że zamierzał wysłać cię na śmierć albo do więzienia. Potworność tej myśli sprawiła, że zaschło mu w ustach, sięgnął więc po filiżankę herbaty ziołowej, którą przyniosła mu panna Hunter. Smakowała obrzydliwie, ale prawie nie zwrócił na to uwagi, trzymając ją mocno, jakby to był talizman, który chroni go przed tym, co przyszło mu do głowy. Nie - przekonywał sam siebie, to niemożliwe. Ojciec znał kapitana. Przecież gdyby kapitan był zdrajcą... Co znowu przychodzi mu do głowy? Przełknął herbatę, krzywiąc się. - Nie - powiedział głośno. - To niemożliwe, a raczej bardzo mało prawdopodobne - dodał, żeby być sprawiedliwym. - Brzytwa Ockhama. Ta myśl trochę go uspokoiła. Dość wcześnie nauczył się podstawowych zasad logiki i już zdarzyło mu się uznać Wilhelma Ockhama za wiarygodnego przewodnika. Czy bardziej prawdopodobne jest, że kapitan Richardson jest ukrytym zdrajcą, który rozmyślnie wystawia ludzi na niebezpieczeństwo, czy że kapitan został źle poinformowany albo po prostu popełnił błąd? Zresztą jaki byłby tego cel? William nie miał żadnych złudzeń co do swojego znaczenia
w ogólnym obrazie rzeczy. Jaką korzyść uzyskałby kapitan Richardson, czy ktokolwiek inny, ze zniszczenia młodszego oficera, zajmującego się niezbyt ważnym zbieraniem informacji? Rozluźnił się więc nieco i odruchowo uniósł do ust filiżankę. Przełykając okropną herbatę, zakrztusił się i zaczął kaszleć, rozbryzgując ją. Jeszcze wycierał resztki ręcznikiem, gdy po schodach szybko wbiegł doktor Hunter. Denzell Hunter był jakieś dziesięć lat starszy od siostry - zbliżał się pewnie do trzydziestki - drobnokościsty i wesoły jak jaskółka. Na widok Williama rozjaśnił się, najwyraźniej tak zadowolony z wyzdrowienia pacjenta, że William odpowiedział mu równie ciepłym uśmiechem. - Siostrzyczka mi mówi, że chcesz się ogolić - powiedział doktor, stawiając na stole kubek i pędzel, które przyniósł z sobą. - Najwyraźniej musisz czuć się już na tyle dobrze, że zastanawiasz się nad powrotem do towarzystwa, bo pierwszą rzeczą, jaką robi każdy mężczyzna, gdy nie musi zwracać uwagi na towarzyskie ograniczenia, jest zapuszczenie brody. Czy oddawałeś już stolec? - Nie, ale zrobię to już niedługo - zapewnił go William. - Nie zamierzam jednak pojawiać się publicznie, wyglądając jak bandyta, nawet w wychodku. Nie chciałbym wywołać skandalu, choćby wśród państwa sąsiadów. Doktor Hunter roześmiał się, wyciągnął z jednej kieszeni brzytwę, a z drugiej okulary w srebrnej oprawie, które zdecydowanym ruchem włożył na nos, i ujął pędzel do golenia. - Och, i tak jesteśmy tu uważani za zakały - zapewnił Williama, pochylając się, by go namydlić - widok bandyty wychodzącego z naszego wychodka utwierdziłby więc tylko sąsiadów w ich opinii. - Naprawdę? - William mówił ostrożnie, wykrzywiając usta, by nie dostało się w nie mydło. - Czemu? - To go zaskoczyło. Gdy doszedł już do siebie, zapytał, gdzie się znajduje, i dowiedział się, że w Oak Grove, niewielkiej osadzie kwakrów. Wydawało mu się, że kwakrzy są zazwyczaj bardzo zjednoczeni przez przekonania religijne, ale ostatecznie nie znał wielu kwakrów. Hunter odetchnął głęboko i odkładając pędzel, sięgnął po brzytwę. - Och, chodzi o politykę - powiedział lekceważącym tonem, jak ktoś, kto chce ominąć męczący, ale trywialny temat. - Proszę mi powiedzieć, przyjacielu Ransomie, czy jest ktoś, po kogo mogę posłać, by poinformować o twoim nieszczęściu i wyzdrowieniu? - Przerwał golenie, by William mógł odpowiedzieć. - Nie, dziękuję, powiem im sam - odrzekł William, uśmiechając się. - Jestem pewien, że jutro będę już w stanie wyjechać, ale proszę mi wierzyć, że nawet po powrocie do moich przyjaciół nie zapomnę waszej życzliwości i gościnności.
Denzell Hunter ściągnął nieco brwi i zacisnął usta, podejmując znów golenie. Nie protestował jednak. - Wierzę, że wybaczysz mi dociekliwość - powiedział po chwili - ale dokąd zamierzasz się stąd udać? William zawahał się, niepewny, co odpowiedzieć. W gruncie rzeczy nie zdecydował jeszcze, dokąd pojedzie, zwłaszcza uwzględniając tragiczny stan swoich finansów. Najlepsze, co mu przyszło do głowy, to skierować się do Mount Josiah, na własną plantację. Nie wiedział dokładnie, gdzie jest, sądził jednak, że chyba nie dalej niż jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt mil od niej. Liczył, że gdyby Hunterowie dali mu trochę jedzenia, dotrze tam w ciągu kilku dni, najdalej za tydzień, na miejscu zaś będzie w stanie wyekwipować się w ubranie, przyzwoitego konia, broń i pieniądze, by na nowo podjąć podróż. Była to kusząca wizja. Jednakże wówczas zdradziłby swoją obecność w Wirginii, czym wywołałby rozliczne komentarze, ponieważ wszyscy w hrabstwie nie tylko go znali, ale wiedzieli, że jest żołnierzem. Więc gdyby pojawił się w okolicy tak, jak jest... - W Rosemount jest kilku katolików - zauważył doktor Hunter, wycierając brzytwę w bardzo już zużyty ręcznik. William spojrzał na niego zaskoczony. Dlaczego właściwie Hunter mówił mu o katolikach? - Bardzo przepraszam, przyjacielu - przeprosił doktor, widząc jego reakcję. Wspomniałeś o przyjaciołach, sądziłem... - Sądził pan, że jestem... - Zdziwienie ustąpiło nagłemu zrozumieniu. William odruchowo poklepał się po piersi, nie znajdując tam jednak nic poza bardzo znoszoną nocną koszulą, którą miał na sobie. - Jest tu - doktor pochylił się szybko, by otworzyć skrzynkę stojącą u stóp łóżka. Wyprostował się, trzymając w ręku drewniany różaniec. - Musieliśmy go oczywiście zdjąć, gdyśmy cię rozbierali, ale siostrzyczka odłożyła go w bezpieczne miejsce. - My? - powtórzył William, wykorzystując ten pretekst do opóźnienia dalszych pytań. Pan i panna Hunter mnie rozebraliście? - Cóż, nie było nikogo innego - powiedział doktor przepraszająco. - Musieliśmy położyć cię nagiego w strumieniu, mając nadzieję w ten sposób obniżyć gorączkę. Nie pamiętasz? Pamiętał niejasno, głównie jednak wszechogarniający chłód i poczucie, że się topi. Sądził jednak, że doświadczał tego w gorączkowych snach. Panna Hunter na szczęście - a może niestety - nie pojawiała się w tych wspomnieniach. - Nie mogłem nieść cię sam - wyjaśniał doktor - sąsiedzi zaś... Ale użyłem ręcznika, by uszanować twoją skromność - zapewnił pospiesznie.
- A na czym polega wasz spór z sąsiadami? - zapytał William z ciekawością, wyciągając dłoń, by wyjąć Hunterowi z ręki różaniec. - Nie jestem papistą - dodał mimochodem. - To pamiątka. Dostałem od przyjaciela. - Ach! - doktor potarł palcem wargę, najwyraźniej zmieszany. - Rozumiem. Sądziłem... - Sąsiedzi...? - spytał William i tłumiąc zażenowanie, zawiesił sobie różaniec na szyi. Być może podstawą niechęci sąsiadów było nieporozumienie w sprawie jego religii? - Cóż, zapewne pomogliby cię nieść - przyznał doktor Hunter - gdyby był czas, by kogoś sprowadzić. Ale sprawa była pilna, a najbliższy dom znajduje się w pewnej odległości. I tak pytanie o przyczyny stosunku sąsiadów do Hunterów zostało bez odpowiedzi. Dalsze naciskanie byłoby jednak niegrzeczne, William pokiwał więc tylko głową i wstał. Nagle podłoga przechyliła się, a granice jego pola widzenia rozbłysły białym światłem. Złapał parapet, by nie upaść. Za chwilę doszedł do siebie, pokryty potem. Doktor Hunter trzymał silnie, nie pozwalając mu wypaść głową na podwórko, piętro niżej. - Nie tak szybko, przyjacielu Ransomie - powiedział łagodnie, wciągnął go z powrotem i skierował do łóżka. - Musisz poczekać jeszcze dzień, by wstać. Masz więcej flegmy, niż ci potrzeba, niestety. Williamowi zrobiło się niedobrze, usiadł więc na łóżku i pozwolił doktorowi Hunterowi przetrzeć sobie twarz ręcznikiem. Najwyraźniej będzie miał więcej czasu na decyzję, dokąd się skierować. - Jak długo pana zdaniem muszę czekać, by móc maszerować przez cały dzień? Denzell Hunter przyjrzał mu się z namysłem. - Jakieś pięć dni, co najmniej cztery. Jesteś silny i w dobrym zdrowiu, inaczej powiedziałbym tydzień. William położył się, czując się słabo. Doktor zatrzymał się jeszcze na chwilę, obserwując go ze zmarszczonymi brwiami; jak mu się jednak wydało, widoczny niepokój lekarza nie wynikał ze stanu pacjenta, lecz raczej z jakiegoś wewnętrznego zmartwienia. - Jak daleko zamierzasz podróżować? - spytał doktor, najwyraźniej ostrożnie dobierając słowa. - Dość daleko - odpowiedział William, również czujnie. - Zmierzam... w kierunku Kanady - powiedział, nagle zdając sobie sprawę, że jeśli powie więcej, może zdradzić coś, czego by nie chciał, a co dotyczyło przyczyny jego podróży. To prawda, że można mieć interesy w Kanadzie, niekoniecznie związane z armią brytyjską, która okupowała Quebec. Ponieważ jednak doktor wspomniał o polityce, lepiej zachować się w tej sprawie politycznie. Na pewno nie powie więc nic o Mount Josiah. Nawet przy napiętych stosunkach Hunterów z
sąsiadami wiadomości o ich gościu mogą się szybko rozejść. - Kanada - powtórzył doktor jakby do siebie. Potem spojrzał znów na Williama. - Tak, to dość daleko. Na szczęście zabiłem dziś rano kozę, będziemy mieć mięso. To ci pomoże odzyskać siły. Jutro upuszczę ci krwi, by przywrócić równowagę twoim humorom, a potem zobaczymy. Jak na razie... - Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Chodź, zaprowadzę cię bezpiecznie do wygódki.
39. Kwestia sumienia Zanosiło się na burzę. William czuł ruch powietrza i widział cienie pędzących chmur na zniszczonych deskach podłogi. Upał i wilgoć letniego dnia zastąpił niepokój w przyrodzie; on też był pod jego wpływem. Choć wciąż słaby, nie był w stanie zostać w łóżku. Zdołał wstać, przytrzymując się toaletki, póki nie minął początkowy zawrót głowy. Zostawiony samemu sobie, próbował chodzić po pokoju, pokonując odległość jakichś dziesięciu stóp i trzymając się ściany, by nie stracić równowagi. Ten wysiłek go wyczerpał i przyprawił o nowy zawrót głowy, od czasu do czasu musiał więc usiąść na podłodze i spuścić głowę między kolana, dopóki czarne plamy nie znikły mu sprzed oczu. Podczas jednego z tych odpoczynków, gdy siedział pod oknem, z dołu dobiegły go głosy: głos panny Rachel Hunter, pytający i pełen zdziwienia, i cicha, stłumiona odpowiedź mężczyzny. Znał ten głos. To Ian Murray! Zerwał się na równe nogi i tak samo prędko padł na podłogę, bo go zamroczyło. Zacisnął pięści i dyszał, zmuszając w myśli krew, by napłynęła z powrotem do głowy. - Będzie zatem żyć? - Głosy były odległe, w dodatku stłumione przez szelest liści rosnącego przy domu kasztanowca, ale to pytanie usłyszał. Podniósł się na kolana, złapał parapet i podciągnął się, mrugając, bo oślepiło go światło jasnego dnia. Dostrzegł wysoką postać Murraya na końcu podwórka. Obok niego siedział wielki pies. Nie było śladu po Rosomaku czy innych Indianach, ale na ścieżce za Murrayem skubały trawę dwa konie, z wiszącymi wodzami. Rachel Hunter wskazywała dom, najwyraźniej zapraszając Murraya, by wszedł, on jednak pokręcił głową. Sięgnął do przytroczonej do pasa torby, wyciągnął niewielką paczuszkę i podał dziewczynie. - Hej! - krzyknął William, a raczej usiłował krzyknąć. Z trudem oddychał. Zamachał rękami. Wiatr przybierał na sile i szeleścił liśćmi kasztanowca, ale ruch najwyraźniej
przyciągnął wzrok Murraya - spojrzał w górę, a widząc w oknie Williama, uśmiechnął się i uniósł rękę w powitalnym geście. Najwidoczniej nie zamierzał jednak wchodzić. Chwycił wodze jednego z koni i włożył je Rachel Hunter do ręki. Potem, machając pożegnalnie ku oknu Williama, wskoczył zręcznie na drugiego konia i odjechał. William zacisnął ręce na parapecie. Na widok znikającego między drzewami Murraya wypełniło go rozczarowanie ale zaraz, Murray zostawił konia! Rachel Hunter prowadziła go teraz wokół domu. Jej fartuch i halki rozwiewał wiatr, jedną ręką przytrzymywała czepeczek na głowie. To na pewno dla niego. Czy Murray zamierzał po niego wrócić? A może chciał, by za nim pojechał? Choć w uszach mu tętniło, zdołał włożyć połatane spodnie i nowe pończochy, które udziergała mu Rachel. Po krótkiej walce udało mu się także naciągnąć na nie zesztywniałe wysokie buty. Drżał cały z wysiłku, ale uparcie ruszył na dół, zataczając się, pocąc i ślizgając, aż, cały, dotarł do kuchni. Tylne drzwi otworzyły się, wpuszczając wiatr i światło, a potem zatrzasnęły gwałtownie, wyszarpnięte z ręki Rachel. Odwróciła się, ujrzała go i krzyknęła zaskoczona. - Boże drogi, co tu robisz na dole? - Była zadyszana na skutek wysiłku i przestrachu; patrzyła na niego niechętnie, wsuwając ciemne włosy pod czepek. - Nie chciałem pani przestraszyć - przeprosił William. - Chciałem... zobaczyłem, jak odjeżdża pan Murray. Sądziłem, że go dogonię. Czy powiedział, gdzie mamy się spotkać? - Nie. Usiądź, na litość boską, zanim upadniesz. Nie chciał. Pragnienie wyjścia na dwór, ruchu, było silniejsze nad wszystko, ale kolana pod nim drżały, więc jeśli nie usiądzie... Niechętnie opadł na stołek. - Co powiedział? - spytał, zdając sobie nagle sprawę, że siedzi w obecności damy, i wskazał jej drugi stołek. - Proszę, niech pani usiądzie i powie mi, co powiedział. Rachel rzuciła mu niechętne spojrzenie, ale usiadła, wygładzając rozwiane ubranie. Burza była coraz bliżej. Przez podłogę i twarz dziewczyny przesuwały się cienie chmur. Wydawało się, że drży powietrze, jakby pokój znajdował się pod wodą. - Pytał o twoje zdrowie. A gdy powiedziałam, że już ci lepiej, dał mi konia, mówiąc, że to dla ciebie. - Zawahała się, a William naciskał. - Dał pani coś jeszcze, prawda? Widziałem, jak wręczył pani jakąś paczuszkę. Zacisnęła wargi, ale skinęła głową, sięgnęła do kieszeni i podała mu niewielkie zawiniątko, luźno owinięte płótnem. Pilno mu było zobaczyć, co zawiera pakiecik, ale nie aż tak pilno, by nie zauważył śladów na płótnie - głębokich linii w miejscu, gdzie owiązany był sznurkiem. Jeszcze niedawno. Spojrzał na Rachel Hunter, która spuściła oczy, zadarła w górę brodę, ale na jej policzki wypłynął rumieniec. Uniósł brew i skupił uwagę na pakiecie.
Zawierał on niewielki plik papierowych pieniędzy kontynentalnych, zniszczoną sakiewkę zawierającą sumę jednej gwinei, trzech szylingów i dwóch pensów w monetach, wielokrotnie złożony i - jak sądził rozkładany - list i jeszcze jedną, mniejszą paczuszkę, zawiązaną. Odkładając na bok to i pieniądze, otworzył list. Kuzynie! Mam nadzieję znaleźć Cię w lepszym zdrowiu, niż kiedy widziałem Cię ostatnio. Jeśli tak, zostawię konia i jakieś pieniądze, by umożliwić Ci podróż. Jeśli nie, zostawię pieniądze, by pokryły czy to lekarstwa, czy Twój pochówek. Druga rzecz to prezent od przyjaciela, którego Indianie nazywają Pogromcą Niedźwiedzi. Ma nadzieję, że będziesz to nosić w dobrym zdrowiu. Życzę Ci szczęścia w Twoich przedsięwzięciach. Twój oddany Ian Murray William poczuł się zaskoczony. Najwyraźniej Murray miał coś do załatwienia i nie mógł albo nie chciał zostać, aż William będzie zdolny podróżować. Choć nieco rozczarowany chętnie porozmawiałby z Murrayem teraz, gdy miał już jasny umysł - rozumiał, że może to i lepiej, iż Szkot nie chciał podróżować z nim razem. Przyszło mu do głowy, że stojący przed nim najważniejszy problem został rozwiązany - miał teraz środki, by wrócić do swojej misji na tyle, na ile to możliwe. W każdym razie mógł dotrzeć do kwatery głównej generała Howe'a, złożyć raport i otrzymać nowe instrukcje. Murray najwyraźniej okazał się niezwykle hojny. Koń wyglądał na zdrowego, a pieniędzy było aż nadto, by przez całą drogę do Nowego Jorku zapewnić mu jedzenie i noclegi. Zastanawiało go to, był ciekaw, gdzie Murray to zdobył. Wyglądał, jakby nie posiadał nawet własnego garnka - choć miał dobrą strzelbę, przypomniał sobie William, i najwyraźniej był wykształcony, bo przyzwoicie pisał. Cóż więc mogło sprawić, że dziwny szkocki Indianin tak się nim zainteresował? Zdezorientowany, sięgnął po mniejsze zawiniątko i rozwiązał sznurek. W środku znajdował się pazur dużego niedźwiedzia, przedziurawiony i zawieszony na rzemyku. Był stary, brzegi już się starły, a węzeł rzemienia tak stwardniał, że nie dałby się rozwiązać. Pogładził pazur kciukiem, dotknął szpica. Cóż, jak dotąd duch niedźwiedzia dobrze mu służył. Uśmiechając się do siebie, przełożył rzemień przez głowę, tak że pazur wisiał na zewnątrz koszuli. Rachel Hunter przyglądała mu się z nieprzeniknioną twarzą.
- Przeczytała pani mój list, panno Hunter - powiedział William z dezaprobatą. - To bardzo brzydko z pani strony. Zaróżowiła się mocniej, ale zmierzyła się z jego wzrokiem z otwartością, do której nie przywykł u kobiet - poza jednym wyjątkiem: babką ze strony ojca. - Twoja mowa jest znacznie wytworniejsza niż twoje ubranie, przyjacielu Williamie, nawet gdy było nowe. A choć od kilku dni już twój umysł jest jasny, nie zdecydowałeś się powiedzieć, co cię przyprowadziło do Great Dismal. Nie jest to miejsce, które chętnie odwiedzają dżentelmeni. - Och, ależ jest, panno Hunter. Wielu moich znajomych udaje się tam na polowanie, które nie ma sobie równych. I oczywiście nie poluje się na dziki ani rysie w najlepszej bieliźnie. - Nie poluje się również z uzbrojeniem w postaci patelni, przyjacielu Williamie odpowiedziała - a jeśli rzeczywiście jesteś dżentelmenem, to gdzie jest twój dom? Przez chwilę rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie szczegóły życiorysu swego alter ego, ale nie mógł, wymienił pierwsze miejsce, które przyszło mu do głowy. - Savannah. W Karolinie - dodał. - Wiem, gdzie to jest - ucięła - i słyszałam, jak mówią ludzie, którzy stamtąd pochodzą. Nie tak jak ty. - Czy uważa mnie pani za kłamcę? - zapytał zaskoczony. - Tak. Siedzieli, patrząc na siebie, w półmroku zbliżającej się burzy, kalkulując. Przez chwilę miał wrażenie, że gra w szachy z babcią Benedictą. - Przykro mi, że przeczytałam twój list - powiedziała nagle. - Zapewniam jednak, że nie z pospolitej ciekawości. - A zatem czemu? - Uśmiechnął się lekko, by dać do zrozumienia, że nie ma do niej o to pretensji. Nie odpowiedziała, lecz przyjrzała mu się zmrużonymi oczyma - nie podejrzliwie, ale jakby taksująco. W końcu westchnęła i opuściła ramiona. - Chciałam coś o tobie wiedzieć. I o twoim charakterze. Towarzysze, którzy cię do nas przynieśli, wydawali nam się niebezpiecznymi ludźmi. A twój kuzyn? Jeśli jest taki jak oni, to... - Przygryzła górną wargę, pokręciła głową, jakby do siebie, ale mówiła dalej, bardziej zdecydowanie. - Za kilka dni musimy stąd wyjechać, mój brat i ja. Powiedziałeś Denny'emu, że kierujesz się na północ. Chcielibyśmy podróżować z tobą, przynajmniej przez jakiś czas. Mógłby się spodziewać wszystkiego, ale na pewno nie tego. Zamrugał i powiedział pierwszą rzecz, która przyszła mu do głowy:
- Wyjechać? Dlaczego? Przez sąsiadów? To ją najwyraźniej zdziwiło. - Co takiego? - Bardzo panią przepraszam. Pani brat napomknął, że stosunki między waszą rodziną a tymi, którzy mieszkają w pobliżu, są nieco napięte. - Ach... - Przygryzła wargę; nie potrafił powiedzieć, czy był to objaw niepokoju, czy rozbawienia, ale raczej tego drugiego. - Rozumiem - stukała palcami w blat stołu - tak, to prawda, choć to nie to... Cóż, a jednak rzeczywiście ma coś wspólnego z tą sprawą. Widzę, że muszę ci wszystko opowiedzieć. Co wiesz o Stowarzyszeniu Przyjaciół? Znał tylko jedną kwakierską rodzinę. Unwinów. Pan Unwin był zamożnym kupcem, znajomym jego ojca. Miał dwie córki, które poznał kiedyś na koncercie, ale rozmowa nie sięgała filozofii ani religii. - Oni... to znaczy wy... nie lubicie konfliktów, jak mi się wydaje - odrzekł ostrożnie. Ku jego zdziwieniu roześmiała się na te słowa. Ucieszył się, że zniknęła niewielka zmarszczka między jej brwiami, choćby na chwilę. - Przemocy - poprawiła go. - Konflikt jest dobry, jeśli ogranicza się do słów, a zważywszy na formę naszego kultu... Denny mówi, że jednak nie jesteś papistą, ale sądzę, że nigdy nie uczestniczyłeś w spotkaniu kwakrów. - Nie, nie miałem dotychczas takiej możliwości. - Tak sądziłam, a więc... - przyjrzała mu się, coś rozważając. - Mamy kaznodziejów, którzy przychodzą, by wygłaszać kazania na spotkaniach, ale każdy może tam przemówić na dowolny temat, jeśli jego lub ją skłania do tego duch. - Ją? Czyli kobiety też przemawiają publicznie? Rzuciła mu miażdżące spojrzenie. - Mam język, tak samo jak ty. - Zauważyłem. - Uśmiechnął się. - Proszę dalej. Pochyliła się nad stołem, by mówić dalej, przerwał jej jednak trzask okiennicy, która uderzyła o ścianę domu, a następnie plusk kropli deszczu, które siekły okno. Rachel skoczyła na równe nogi z krótkim okrzykiem. - Muszę zagonić kurczęta! Zamknij okiennice! - I zniknęła. Zrobił to, zaskoczony, ale rozbawiony, poruszając się powoli. Wejście na górę w celu zamknięcia okiennic znów przyprawiło go o zawroty głowy, zatrzymał się więc na podeście przed sypialnią i przytrzymał framugi, póki nie odzyskał równowagi. Na górze były dwa pokoje: sypialnia od frontu, w której go umieścili, i mniejszy pokój w tyle, który dzielili teraz
Hunterowie - było tam wysuwane łóżko, umywalnia ze srebrnym lichtarzem i niewiele więcej; na drewnianych kołkach wisiała zapasowa koszula doktora i spodnie, wełniany szal i suknia, którą zapewne wkładała Rachel Hunter na spotkania - poważnie prezentujący się strój ufarbowany na kolor indygo. Okiennice stłumiły deszcz i wiatr, pokoik wydawał się teraz nieruchomy i spokojny. Schronienie przed burzą. Serce uspokoiło mu się już po wysiłku wspinaczki po schodach, mógł więc przez chwilę stać nieruchomo, ciesząc się wrażeniem, że trochę nielegalnie znalazł się na cudzym terenie. Z dołu nie docierały żadne dźwięki. Rachel zapewne wciąż zagania kurczęta. Było coś dziwnego w tym pokoju. Bardzo szybko doszedł, co takiego go uderzyło: osobiste rzeczy Hunterów były biedne i zniszczone, mówiły o ubóstwie, to jednak kłóciło się z drobnymi przejawami zamożności widocznymi w wyposażeniu: lichtarz był srebrny, nie ołowiany; miskę i dzbanek wykonano nie z ceramiki, ale z dobrej porcelany pomalowanej w błękitne chryzantemy. Uniósł koniec niebieskiej sukni wiszącej na kołku i przyjrzał się jej. Skromność to jedno, a bieda co innego - brzeg był tak wytarty, że prawie biały; indygo spłowiało tak, że na spódnicy rysowały się ciemniejsze i jaśniejsze plamy. Panny Unwin ubierały się skromnie, ale ich ubrania były najwyższej jakości. Pod wpływem nagłego impulsu uniósł materiał do twarzy i wciągnął jego zapach. Wciąż pachniał lekko indygo, a także trawą oraz bardzo wyczuwalnie kobiecym ciałem. Ten piżmowy zapach przeniknął go jak przyjemność dobrego wina. Dźwięk zamykanych na dole drzwi sprawił, że puścił suknię, jakby zaczęła go parzyć, i z bijącym sercem ruszył ku schodom. Rachel Hunter otrzepywała się przed kominkiem, strząsając krople wody z fartucha. Czepek na głowie przemókł i przekrzywił się, zdjęła go więc - nie widziała Williama wykręciła, mrucząc niecierpliwie, i powiesiła na gwoździu wbitym w ścianę komina. Mokre i lśniące włosy opadły jej na plecy - ciemna masa na tle jasnego materiału kubraczka. - Kurczęta już bezpieczne, mam nadzieję - odezwał się, bo obserwowanie jej, nieświadomej jego obecności, z rozpuszczonymi włosami, podczas gdy czuł jeszcze w nozdrzach zapach jej sukni, wydało mu się nagle nieprzyzwoitą intymnością. Odwróciła się, patrząc czujnie, ale nie wykonała żadnego gestu, by przykryć głowę. - Wszystkie poza jednym, którego mój brat nazwał Nierządnicą Babilońską. Żaden kurczak nie zdradza niczego, co można by uznać za przebłysk inteligencji, ale ten jeden jest naprawdę perwersyjny. - Perwersyjny?
Najwyraźniej dostrzegła, że rozważał znaczenie tego słowa i uznał je za zabawne, bo parsknęła przez nos i pochyliła się, by otworzyć kufer. - To stworzenie siedzi dwadzieścia stóp w górze, na sośnie. Podczas burzy. To perwersja. - Wyciągnęła lniany ręcznik i zaczęła nim suszyć włosy. Odgłosy deszczu nagle się zmieniły. Po okiennicach przebiegł grad, co zabrzmiało, jakby ktoś rzucił garść żwiru. - Ooo - powiedziała Rachel, patrząc niechętnie w okno - zapewne grad go zrzuci, a pierwszy przechodzący lis pożre. Dobrze mu tak. - Znów zajęła się suszeniem włosów. - To już nie ma znaczenia. Cieszę się, że nie będę już oglądać tych kurcząt. Widząc, że William stoi, usiadła i gestem wskazała mu drugi stołek. - Mówiła pani, że zamierzają państwo opuścić to miejsce i udać się na północ przypomniał jej, siadając. - Rozumiem, że kurczaki nie ruszą w tę podróż z wami? - Nie, dzięki Bogu. Są już sprzedane, tak samo jak dom. - Odkładając na bok ręcznik, poszukała w kieszeni i wyciągnęła niewielki, wyrzeźbiony z rogu grzebień. - Powiedziałam, że opowiem czemu. - Chyba dotarliśmy do tego właśnie punktu, że sprawa ma coś wspólnego z waszymi spotkaniami. Odetchnęła głęboko przez nos i skinęła głową. - Powiedziałam, że gdy jakąś osobę napełnia duch, przemawia na spotkaniu. Cóż, duch napełnił mego brata i dlatego opuściliśmy Filadelfię. Spotkania odbywają się - wyjaśniła - gdy zgromadzi się wystarczająca liczba przyjaciół, którzy tego pragną. Poza niewielkimi lokalnymi spotkaniami odbywają się również większe, kwartalne i roczne, na których rozważa się ważne sprawy zasad i działań, i podejmuje decyzje w sprawach dotyczących wszystkich kwakrów. - Największe i najbardziej znaczące jest doroczne spotkanie filadelfijskie. Rzeczywiście, przyjaciele odrzucają przemoc i starają się albo jej uniknąć, albo położyć jej kres. W sprawie obecnej rebelii doroczne spotkanie filadelfijskie po rozważaniach i modlitwach uznało, że droga mądrości i pokoju leży w pogodzeniu się z krajem ojczystym. - Naprawdę? - William był zainteresowany. - Czy to znaczy, że wszyscy kwakrzy w koloniach są teraz lojalistami? Zacisnęła wargi. - Takie było zalecenie dorocznego zgromadzenia. Jak jednak powiedziałam, przyjaciele kierują się duchem i każdy musi robić tak, jak duch go prowadzi. - A pani brat przemówił za rebelią? - William był rozbawiony, choć czujny. Doktor
Hunter nie wyglądał na podżegacza. Opuściła głowę, ale nie był to gest potwierdzenia. - Wypowiedział się za niepodległością - sprecyzowała. - Czegoś chyba brakuje w logice tego rozróżnienia - powiedział William, unosząc brew. - Jak można osiągnąć niepodległość, nie dopuszczając się przemocy? - Jeśli myślisz, przyjacielu Williamie, że Duch Boży musi być logiczny, to znasz go lepiej niż ja. - Przesunęła dłonią po wilgotnych włosach, niecierpliwym gestem zrzucając je z ramion. - Denny powiedział, że jest przekonany, iż wolność - czy to jednostki, czy kraju - jest darem Boga, a duch mówi mu, że musi włączyć się w walkę, by tę wolność zyskać i zachować. Tak więc usunięto nas ze spotkania - zakończyła nagle. Przy zamkniętych okiennicach w pokoju było ciemno, ale widział jej twarz w słabym blasku dogasającego ognia na kominku. To ostatnie stwierdzenie głęboko ją poruszyło. Ściągnęła usta, a oczy jej lśniły tak, jakby zbierało jej się na płacz, a równocześnie postanowiła się nie poddawać. - Rozumiem, że usunięcie ze spotkania to coś bardzo poważnego? - zapytał ostrożnie. Przytaknęła i odwróciła wzrok. Podniosła odrzucony wilgotny ręcznik, wygładziła go powoli i powiesiła, najwyraźniej szukając słów. - Powiedziałam, że moja matka zmarła przy porodzie. Trzy lata później zmarł mój ojciec; utonął podczas powodzi. Zostaliśmy bez niczego, mój brat i ja. Ale miejscowe zgromadzenie postarało się, byśmy nie głodowali i byśmy mieli dach nad głowami, choćby dziurawy. Zgromadzenie rozważało, do jakiego terminu oddać Denny'ego. Wiem, że obawiał się, iż będzie musiał zostać poganiaczem bydła albo szewcem. Nie bardzo może mógłby być kowalem - dodała, uśmiechając się lekko, mimo że mówiła o poważnych sprawach zgodziłby się jednak, by zapewnić mi utrzymanie. Ale tu dało o sobie znać szczęście. Jeden z przyjaciół postanowił, w miarę możności, odszukać krewnych osieroconych dzieci Hunterów i po dłuższej wymianie listów odkrył dalekiego kuzyna, który pochodził ze Szkocji, ale mieszkał w Londynie. - To John Hunter, niech będzie błogosławione jego imię. Jest sławnym lekarzem. I on, i jego starszy brat, który jest accoucheur samej królowej. - Mimo swych egalitarnych zasad panna Hunter była wyraźnie przejęta. William z szacunkiem skłonił głowę. - Spytał, czy Denny ma jakieś zdolności, a słysząc dobre doniesienia, postarał się, by Denny przeniósł się do Filadelfii, zamieszkał tam z pewną rodziną kwakrów i studiował w nowym kolegium medycznym. Potem zaś posunął się do tego, że sprowadził Denny'ego do Londynu, by mógł się tam uczyć u niego.
- To rzeczywiście szczęście - powiedział William. - A co z panią? - Och, mnie wzięła pewna kobieta w wiosce - powiedziała, usilnie dbając o obojętność, co go jednak nie zwiodło - ale gdy Denzell wrócił, oczywiście przyjechałam, by prowadzić mu dom, póki się nie ożeni. - Kręciła ręcznik w palcach, spuściwszy wzrok. Tam, gdzie ogień odbijał się w jej ciemnych lokach, lśniły one lekko brązem. - To była dobra kobieta. Zadbała, abym nauczyła się prowadzić dom, gotować, szyć, żebym wiedziała, co kobieta musi wiedzieć. - Spojrzała na niego z tą dziwną otwartością. - Myślę, że nie możesz zrozumieć, co to znaczy zostać usuniętym ze zgromadzenia. - Coś takiego jak wyprowadzenie z pułku przy dźwiękach werbli, jak sądzę. Wstyd i hańba. Zmrużyła oczy, ale widziała, że mówi poważnie. - Zgromadzenie przyjaciół to nie tylko zebranie modlitewne. To społeczność tak samo myśląca, tak samo czująca. Coś jakby większa rodzina. A dla młodej kobiety, która nie ma własnej rodziny... - A zatem zostać usuniętym... Tak, rozumiem - powiedział cicho. W pokoju zapadła cisza, przerywana jedynie odgłosami deszczu. Wydawało mu się, że słyszy, jak gdzieś daleko pieje kogut. - Mówiłeś, że twoja matka też nie żyje. - Rachel spojrzała na niego miękko ciemnymi oczyma. - A ojciec? Potrząsnął głową. - Pomyśli pani, że przesadzam z tym dramatyzmem - powiedział - ale to prawda: mój ojciec również zmarł w dniu, w którym się urodziłem. Spojrzała niedowierzająco. - Naprawdę. Był starszy od matki o dobre pięćdziesiąt lat. Gdy usłyszał, że zmarła w po... w połogu, dostał ataku apopleksji i zmarł na miejscu. - Zdenerwował się; rzadko się już zacinał. Nie zwróciła jednak na to uwagi. - Więc ty też jesteś sierotą. Przykro mi. Wzruszył ramionami, czując się niezręcznie. - Cóż, nie znałem żadnego z moich rodziców, ale w gruncie rzeczy miałem rodziców. Siostra mojej matki została moją matką, we wszystkich istotnych aspektach - ona też już nie żyje - zaś jej mąż... Zawsze myślałem o nim jako o moim ojcu, chociaż nie jesteśmy z sobą połączeni więzami krwi. - Przyszło mu do głowy, że zapuszcza się tu na niebezpieczny grunt. Zbyt wiele mówi o sobie. Odchrząknął i spróbował skierować rozmowę na mniej osobiste tematy.
- A pani brat...? Jak zamierza on, no, zrealizować to swoje objawienie? Westchnęła. - Ten dom należał do kuzyna naszej matki. Był wdowcem, nie miał dzieci. W testamencie zapisał go Denzellowi, ale gdy usłyszał, że usunięto nas ze zgromadzenia, powiadomił nas, że zamierza zmienić testament. Tak się jednak zdarzyło, że zanim zdążył to zrobić, zachorował na malarię i zmarł. Jednakże wszyscy sąsiedzi oczywiście wiedzieli o Dennym. I dlatego... - Rozumiem. - Williamowi przyszło do głowy, że choć Bóg nie postępuje logicznie, wydaje się szczególnie zainteresowany Denzellem Hunterem. Uznał jednak, że chyba nie należy tego mówić, więc zadał kolejne pytanie, by zwrócić jej myśli w innym kierunku. - Powiedziała pani, że dom został sprzedany, więc pani brat... - Udał się do miasta, do sądu, by podpisać papiery sprzedaży domu i znaleźć miejsce dla kóz, świń i kurczaków. Gdy tylko to zostanie zrobione, wyjedziemy. - Przełknęła z trudem. Denny zamierza przyłączyć się do Armii Kontynentalnej jako lekarz wojskowy. - A pani pojedzie z nim jako towarzyszka w obozie? - W głosie Williama słychać było pewną dezaprobatę. Wiele żon i konkubin podążało za werblami, w gruncie rzeczy wstępując do wojska razem ze swoimi mężami. Nie widział jeszcze zbyt wielu tych kobiet, ponieważ nie było ich podczas kampanii na Long Island, słyszał jednak, jak ojciec od czasu do czasu o nich mówił, najczęściej z litością. Nie było to właściwe życie dla wytwornej kobiety. Uniosła brodę, słysząc dezaprobatę. - Oczywiście. Na stole leżała długa drewniana szpilka; najwyraźniej wyjęła ją z włosów, gdy zdjęła czepek. Teraz zwinęła wilgotne włosy w węzeł i zdecydowanie przebiła go szpilką. - Czy zatem będziesz z nami podróżował? - spytała. - Tylko tak daleko, jak ci to będzie odpowiadało. Rozważał to cały czas podczas tej rozmowy. Taki układ byłby dla Hunterów korzystny większa grupa zawsze podróżowała bezpieczniej, a William widział wyraźnie, że mimo objawienia doktor nie był z natury bojownikiem. On także - pomyślał - mógłby z tej sytuacji odnieść korzyść. Hunterowie znali najbliższą okolicę, on zaś nie. Co więcej, mężczyzna podróżujący w grupie - a szczególnie w grupie razem z kobietą - mniej się rzucał w oczy, a zatem był mniej podejrzany niż mężczyzna podróżujący sam. Przyszło mu nagle do głowy, że jeśli Hunter zamierza wstąpić do Armii Kontynentalnej, będzie to dla niego doskonała okazja, by zbliżyć się do sił Waszyngtona i zyskać o nich cenne informacje - coś, co niewątpliwie w jakiejś części wyrówna utratę książki i kontaktów. - Tak, oczywiście. To wyśmienita propozycja - powiedział, uśmiechając się do panny
Hunter. Przez szczeliny w okiennicach do pokoju przeniknęło światło błyskawicy, a nad ich głowami rozległ się grom. Oboje aż podskoczyli. William przełknął, czując, że w uszach wciąż mu dzwoni. Powietrze wypełniał ostry zapach. - Mam nadzieję, że to znak aprobaty. Nie roześmiała się.
40. Błogosławieństwo oblubienicy i Michała Mohawkowie znali go jako Thayendanegeę - Dwie Stawki, dla Anglików był Josephem Brantem. Ian wiele słyszał o tym człowieku, gdy mieszkał wśród Mohawków, i znał oba jego imiona. Wielokrotnie podziwiał, jak dobrze Thayendanegea potrafił zachować równowagę na zdradzieckim terenie między dwoma światami. Czy czuł się, jakby był na moście - pomyślał nagle - wąskim moście prowadzącym od tego świata do następnego? Przez powietrze, w którym atakowały go latające głowy z wyszczerzonymi zębami? Chciałby kiedyś usiąść przy ognisku z Josephem Brantem i spytać go. Teraz zmierzał do domu Branta, ale nie po to, by z nim porozmawiać. Rosomak powiedział mu, że Słoneczny Łoś opuścił Snaketown i przyłączył się do Branta, a jego żona podążyła z nim. - Są w Unadilla - powiedział Rosomak. - Pewnie wciąż tam przebywają. Thayendanegea walczy po stronie Anglików, wiesz, rozmawia tam z lojalistami i próbuje ich skłonić, by przyłączyli się do niego i jego ludzi. Nazywa ich ochotnikami Branta. - Rosomak mówił obojętnie, nie interesowała go polityka, choć od czasu do czasu walczył, gdy duch go do tego skłaniał, Ian nie miał pojęcia, gdzie właściwie jest Unadilla, poza tym, że gdzieś w kolonii Nowy Jork, to jednak nie było przeszkodą. Następnego dnia o świcie wyruszył na północ. Przez większość czasu nie miał towarzystwa, poza psem i swymi myślami. W pewnym momencie trafił jednak na letni obóz Mohawków i został tam zaproszony. Siedział z mężczyznami, rozmawiając. Po jakimś czasie młoda kobieta przyniosła mu miskę zupy. Zjadł, nie zauważając prawie, co w niej było, choć jego żołądek z wdzięcznością przyjął ciepło i przestał się zaciskać. Ian nie mógłby powiedzieć, co przyciągnęło jego wzrok, gdy jednak odwrócił spojrzenie od rozmawiających mężczyzn, zobaczył młodą kobietę, która przyniosła mu zupę - siedziała
w cieniu tuż poza ogniskiem i patrzyła na niego. Uśmiechnęła się lekko. Zaczął jeść wolniej, a smak zupy nagle wypełnił mu usta. Było tam mięso niedźwiedzia z dużą ilością tłuszczu, kukurydza i fasola, przyprawione cebulą i czosnkiem. Pyszne. Przechyliła głowę na bok, uniosła elegancko jedną, ciemną brew, a potem wstała, jakby jej pytanie ją uniosło. Ian odłożył miskę i beknął uprzejmie, wstał również i odszedł od ogniska, nie zwracając uwagi na porozumiewawcze spojrzenia mężczyzn, z którymi jadł. Czekała - blady cień pod brzozą. Rozmawiali. Czuł, że jego usta formułują słowa, czuł łaskotanie jej mowy w uszach, ale nie był właściwie świadomy, co mówili. Trzymał blask swego gniewu jak żywy węgielek na dłoni, a żar dymił w jego sercu. Nie myślał o niej jak o wodzie na to, co go paliło, nie chciał też jej rozpalać. Za uszami miał płomienie i był bezmyślny jak ogień, który trawi wszystko, co może, i umiera, gdy nie ma już paliwa. Pocałował ją. Pachniała jedzeniem, skórami i ogrzaną słońcem ziemią, nie drewnem, nie krwią. Była wysoka, czuł jej miękkie, napierające piersi, opuścił dłonie na łuk jej bioder. Poruszyła się, ocierając o niego, chętna. Odsunął się, pozwolił, by chłodne powietrze owionęło mu skórę tam, gdzie go dotykała. Ona zaś ujęła go za rękę i zaprowadziła do swojego długiego domu. Nikt się nie obejrzał, gdy podeszła z nim do łóżka i w mrocznym cieniu zwróciła się ku niemu, naga. Sądził, że będzie lepiej, gdy nie będzie mógł widzieć jej twarzy. Anonimowo, szybko, może dla niej jakaś przyjemność, dla niego ulga. Przez kilka chwil, gdy się zatraci, przynajmniej. Ale w ciemnościach stała się Emily, uciekł więc z jej łóżka ze wstydem i gniewem, zostawiając za sobą zdumienie. *** Przez następne dwanaście dni szedł z psem u boku i z nikim nie rozmawiał. *** Dom Thayendanegei stał osobno na dużym terenie, ale dość blisko wioski, by wciąż do niej należeć. Wioska przypominała wszystkie inne, tyle że w wielu domach przy schodach stały dwa lub trzy żarna. Każda kobieta przygotowywała posiłek dla swojej rodziny. Nie zanosiła zboża do młyna. Na ulicy w cieniu wozów i murów drzemały psy. Gdy wyczuły Rolla, wszystkie usiadły, zaskoczone. Kilka warknęło lub zaszczekało, żaden jednak nie palił się do walki. Co innego mężczyźni. Kilku stało, opierając się o ogrodzenie i przyglądając innemu, który znalazł się z koniem na polu. Wszyscy rzucali ku niemu spojrzenie na wpół ciekawe, na wpół czujne. Większości z nich nie znał, jeden był jednak człowiekiem ze Snaketown
imieniem Jedzący Żółwie, kolejnym był Słoneczny Łoś. Słoneczny Łoś zamrugał na jego widok, zaskoczony jak psy, a potem wyszedł na drogę i stanął naprzeciwko nadchodzącego. - Co ty tu robisz? Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy nie powiedzieć prawdy. Nie była to jednak prawda, którą dałoby się opowiedzieć szybko, jeśli w ogóle. A już na pewno nie przed obcymi. - Nie twój interes - odpowiedział więc spokojnie. Słoneczny Łoś przemówił do niego językiem Mohawków, a on mu tak odpowiedział. Zauważył uniesione brwi. Jedzący Żółwie podszedł, by go powitać, najwyraźniej mając nadzieję zapobiec nadciągającej burzy, jasno dając do zrozumienia, że Ian też jest Kahnyen'kehaka. Odwzajemnił powitanie Żółwia, inni zaś cofnęli się lekko, zdziwieni i zainteresowani, ale nie nastawieni wrogo. Z drugiej strony Słoneczny Łoś... Cóż, Ian nie oczekiwał, że ten powita go gorąco. Miał nadzieję - o ile w ogóle myślał o Słonecznym Łosiu, a myślał niewiele - że go nie będzie. Ale oto był i Ian uśmiechnął się kwaśno do siebie, myśląc o starej babci Wilson, która kiedyś opisała swego zięcia Hirama, że wygląda, jakby nie zamierzał ustąpić nawet niedźwiedziowi. Był to trafny opis, a nastroju Słonecznego Łosia nie poprawiła ani odpowiedź Iana, ani wywołany jego myślami uśmiech. - Czego chcesz? - spytał Słoneczny Łoś. - Niczego, co twoje - odpowiedział Ian najspokojniej jak mógł. Słoneczny Łoś zmrużył oczy, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wtrącił się Żółw, zapraszając Iana do swego domu, by coś zjadł i wypił. Powinien tak zrobić, odmowa była nieuprzejma. Mógł później spytać na osobności, gdzie przebywa Emily. Jednakże potrzeba, która gnała go przez trzysta mil głuszy, nie dopuszczała żadnych gestów uprzejmości i nie zniosłaby żadnej zwłoki. Poza tym - pomyślał, przygotowując się - wiedział przecież, że do tego dojdzie. Nie było sensu tego odkładać. - Chcę rozmawiać z tą, która niegdyś była moją żoną - powiedział. - Gdzie ona jest? Na te słowa część mężczyzn otworzyła szeroko oczy, zainteresowana albo zaniepokojoną. Zauważył jednak, że Żółw spogląda ku bramie dużego domu na końcu ulicy. Trzeba przyznać, że Słoneczny Łoś tylko wyprostował się i mocniej stanął na drodze, gotów wyzwać i dwa niedźwiedzie, jeśli będzie taka potrzeba. Psu się to nie spodobało, Rollo uniósł więc wargę tak, że paru mężczyzn cofnęło się o krok. Słoneczny Łoś, który lepiej niż większość z nich wiedział, do czego Rollo jest zdolny, nie ruszył się nawet o cal.
- Czy zamierzasz wypuścić na mnie swego demona? - spytał. - Absolutnie nie. Sheas, a eù - powiedział cicho do Rolla. Pies przez chwilę stał bez ruchu - wystarczająco długo, by dać do zrozumienia, że to jego pomysł - a potem odwrócił się i położył, choć cały czas narastało w nim warczenie jak odległa burza. - Nie przyszedłem, by ci ją zabrać - powiedział Ian do Słonecznego Łosia. Zamierzał to powiedzieć pojednawczo, nie spodziewał się jednak, by to zadziałało, i tak było. - Sądzisz, że mógłbyś? - Skoro nie chcę, jakie to ma znaczenie - powiedział kwaśno Ian, przechodząc na angielski. - Nie poszłaby z tobą, nawet gdybyś mnie zabił. - Ile razy mam powtarzać, że nie chcę ci jej zabrać? Słoneczny Łoś wpatrywał się w niego przez chwilę całkiem czarnymi oczyma. - Na tyle często, by twoja twarz mówiła to samo - szepnął i zacisnął pięści. Wśród pozostałych mężczyzn rozległ się pomruk zainteresowania, ale równocześnie niepostrzeżenie wszyscy zaczęli się wycofywać. Nie będą się mieszać do walki o kobietę. To szczęście - pomyślał Ian, wpatrując się w dłonie Słonecznego Łosia. Pamiętał, że jest on praworęczny. Za pasem miał nóż, ale jego ręka nie zbliżała się do niego. Ian rozłożył dłonie w pokojowym geście. - Chcę tylko z nią porozmawiać. - Dlaczego? - warknął Słoneczny Łoś. Stał tak blisko, że Ian poczuł kropelki jego śliny na twarzy, nie wytarł ich jednak. Ale się też nie cofnął i opuścił ręce. - To jest sprawa między mną a nią - powiedział spokojnie. - Zapewne później ci opowie. Na tę myśl poczuł ból, ale jego oświadczenie najwyraźniej nie uspokoiło Słonecznego Łosia, który bez ostrzeżenia uderzył go w nos. Trzask odbił się echem w jego górnych zębach. Drugą pięścią Słoneczny Łoś trafił go w kość policzkową, Ian potrząsnął głową, by odzyskać jasność umysłu. Przez łzy, które napłynęły mu do oczu, zauważył ruch i bardziej przez szczęście niż świadome działanie trafił kolanem w krocze Słonecznego Łosia. Stał, oddychając ciężko, a jego krew kapała na drogę. Sześć par oczu przenosiło się z niego na Słonecznego Łosia, zwiniętego w pyle drogi i wydającego z siebie krótkie bolesne dźwięki. Rollo wstał, podszedł do leżącego mężczyzny i powąchał go z zainteresowaniem. Wszystkie oczy wróciły do Iana.
Wykonał drobny gest ręką, przywołując Rolla do siebie, i ruszył drogą ku domowi Branta. Sześć par oczu odprowadziło jego plecy. *** Otworzyły się drzwi i stanęła w nich młoda biała kobieta, wpatrując się w niego oczyma okrągłymi jak monety. Właśnie wycierał sobie krwawiący nos koszulą. Skończył i grzecznie pochylił głowę. - Czy byłaby pani tak dobra i spytała Thayendanegea, czy zgodzi się porozmawiać z Ianem Murrayem? Młoda kobieta zamrugała, potem skinęła głową i przymknęła drzwi. Obejrzała się za nim jeszcze raz, by się upewnić, czy oczy jej nie myliły. Z dziwnym uczuciem zszedł do ogrodu. Był to angielski ogród z krzakami róż i lawendy, rosnącymi wzdłuż wyłożonych kamieniami ścieżek. Ich zapach przypomniał mu ciocię Claire. Zastanowił się przelotnie, czy Thayendanegea sprowadził z Londynu angielskiego ogrodnika. W ogrodzie, w pewnej odległości, pracowały dwie kobiety. Jedna była biała, sądząc po kolorze włosów pod jej czepkiem, i w średnim wieku, sądząc po linii ramion. Może to żona Branta? Czy młoda kobieta, która otworzyła drzwi, była ich córką? Druga była Indianką. Włosy miała splecione w warkocz opuszczony na plecy z białymi pasmami. Żadna nie odwróciła się, by na niego spojrzeć. Usłyszał za sobą szczęk zasuwki u drzwi. Poczekał chwilę, zanim się odwrócił, przygotowując się na rozczarowanie słowami, że jej tu nie ma albo, co gorsza, że nie chce go widzieć. Jednak była - Emily, drobna i prosta, o okrągłych piersiach unoszących wycięcie niebieskiej bawełnianej sukni. Długie włosy miała związane z tyłu i niczym niezakryte. Na jej twarzy malował się lęk, ale i pragnienie. Na jego widok oczy rozjaśniła jej radość. Zrobiła krok w jego kierunku. Gdyby podeszła blisko, przyciągnąłby ją do siebie i objął, ale nie wykonała żadnego gestu, który by go do tego zachęcał. A co potem? - pomyślał niejasno, ale nie miało to znaczenia. Po tym pierwszym impulsywnym ruchu ku niemu zatrzymała się w miejscu. Ręce jej poruszały się przez chwilę, jakby chciała zmierzyć dzielącą ich odległość, potem jednak splotła je zdecydowanie przed sobą i schowała w fałdach spódnicy. - Bracie Wilka - powiedziała cicho w języku Mohawków - twój widok ogrzewa mi serce. - Mnie też - powiedział w tym samym języku. - Czy przybyłeś, by rozmawiać z Thayendanegeą? - spytała, wskazując ruchem głowy dom.
- Może później. - Żadne z nich nie powiedziało nic o jego nosie, choć sądząc po pulsowaniu, był dwa razy większy niż zazwyczaj, ani o krwi na koszuli. Rozejrzał się. Od domu odbiegała ścieżka, wskazał ją ruchem głowy. - Czy przespacerujesz się za mną? Zawahała się. Płomień w jej oczach nie zgasł, ale był teraz ciemniejszy, widział też coś jeszcze: ostrożność, pewien niepokój i coś, co chyba było dumą. Był zaskoczony, że widzi to tak jasno, zupełnie jakby była zrobiona ze szkła. - Ja... dzieci... - powiedziała, odwracając się ku domowi. - To nieważne, ja tylko... - Przerwał mu strumyczek krwi wypływający z nozdrza, zamilkł więc, by wytrzeć górną wargę. Dał dwa kroki, zbliżając się na tyle, by móc jej dotknąć, ale uważał, by tego nie zrobić. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że jest mi przykro - powiedział oficjalnie w języku Mohawków - że nie mogłem dać ci dzieci, i że cieszę się, że je masz. Na jej policzki wypłynął piękny ciepły rumieniec. Widział, że duma bierze górę nad niepokojem. - Czy mogę je zobaczyć? - spytał, zaskakując tyleż siebie co ją. Chwila wahania, ale potem odwróciła się i weszła do domu. Usiadł na kamiennym murku i czekał. Wróciła po chwili, prowadząc małego, może pięcioletniego chłopca i mniej więcej trzyletnią dziewczynkę z krótkimi warkoczykami, która patrzyła na niego poważnie i ssała piąstkę. Z nosa do gardła spływała mu krew. Miała smak żelaza. Podczas podróży od czasu do czasu starannie rozpamiętywał wyjaśnienie, które podała mu ciocia Claire. Nie zamierzał przedstawiać go Emily, bo nie mogło nic dla niej znaczyć. On sam ledwo je rozumiał. Może tylko szukał w nim tarczy chroniącej przed tą chwilą, przed widokiem dzieci, których nie mógł jej dać. „Nazwij to losem albo pechem” - powiedziała Claire, patrząc na niego jak jastrząb, ten, który widzi z wysoka. Z tak wysoka, że być może to, co wydaje się okrucieństwem, jest w gruncie rzeczy współczuciem. „Ale nie była to ani twoja wina, ani jej”. - Podejdź - powiedział w języku Mohawków, wyciągając rękę do chłopczyka. Chłopiec spojrzał na matkę, ale podszedł do niego i z ciekawością przyglądał się jego twarzy. - Widzę ciebie w jego twarzy - powiedział do niej cicho po angielsku - i w jego dłoniach - dodał w języku Mohawków, ujmując dłonie dziecka, tak zaskakująco drobne, we własne. Była to prawda, chłopiec miał jej dłonie, drobnokościste i szczupłe. Teraz zwinęły się jak śpiące myszy w jego rękach, ale zaraz palce wyprostowały się jak nogi pająka i chłopiec zachichotał, Ian też się roześmiał, zamknął dłonie wokół piąstek chłopczyka, jak niedźwiedź, który łapie pstrąga. Mały krzyknął, więc go od razu wypuścił.
- Czy jesteś szczęśliwa? - spytał ją. - Tak - odrzekła cicho. Spuściła oczy, nie chciała zderzyć się z jego spojrzeniem. Wiedział, że to dlatego, że pragnęła odpowiedzieć szczerze, nie chciała jednak widzieć, czy jej odpowiedź go nie rani. Ujął ją pod brodę - miała taką miękką skórę - i uniósł jej twarz. - Czy jesteś szczęśliwa? - powtórzył pytanie, uśmiechając się leciutko. - Tak - powtórzyła. Potem jednak westchnęła cicho i jej dłoń w końcu dotknęła jego twarzy, delikatnie jak skrzydło ćmy. - Ale czasami za tobą tęsknię, Ianie. - Miała dobry akcent, ale jego szkockie imię na jej języku brzmiało niezwykle egzotycznie. Zawsze tak było. Czuł, jak ściska go w gardle, zachował jednak uśmiech na twarzy. - Widzę, że nie pytasz mnie, czy ja jestem szczęśliwy - powiedział i od razu pożałował, że nie ugryzł się w język. Rzuciła mu szybkie spojrzenie, ostre jak czubek noża. - Mam oczy - powiedziała po prostu. Zapadła między nimi cisza. Odwrócił wzrok, ale czuł jej obecność, oddech. Była dojrzała i miękka. Czuł, jak mięknie jeszcze bardziej, jak się otwiera. Miała rację, że nie poszła z nim do ogrodu. Tutaj, gdzie jej syn bawił się w piasku u ich stóp, było bezpiecznie - w każdym razie dla niej. - Czy zamierzasz zostać? - spytała w końcu, a on pokręcił głową. - Jadę do Szkocji. - Znajdziesz żonę wśród własnego narodu. - W jej słowach była ulga, ale i żal. - Czy twój naród nie jest już moim? - spytał z nutą surowości. - Zmyli białą krew z mego ciała w rzece, byłaś tam. - Byłam tam. Patrzyła na niego długo, badając jego twarz. Prawdopodobnie nigdy go już nie zobaczy. Czy starała się go zapamiętać, czy szukała czegoś w jego twarzy? Chodziło o to drugie. Odwróciła się nagle, unosząc dłoń, by zaczekał, i zniknęła w domu. Dziewczynka pobiegła za nią, nie chcąc zostawać z nieznajomym, ale chłopiec się nie ruszył. - Czy to ty jesteś Bratem Wilka? - Tak, to ja, a ty? - Nazywają mnie Kopacz. - Było to dziecięce imię, używane dla wygody, dopóki w jakiś sposób nie ujawni się prawdziwe imię. Ian skinął głową i tak przez kilka minut przyglądali się sobie z ciekawością, ale i swobodą. - Ta, która jest matką mojej matki - odezwał się nagle
Kopacz - mówiła mi o tobie, opowiadała. - Ian był zaskoczony. Musi chodzić o Tewaktenyonh, wielką kobietę, głowę Rady Kobiet w Snaketown. Tę, która go odesłała. - Czy Tewaktenyonh jeszcze żyje? - spytał ciekawy. - Och, tak. Jest starsza niż góry - odpowiedział poważnie chłopiec. - Ma tylko dwa zęby, ale ciągle może jeść. Ian uśmiechnął się. - To dobrze. Co ci o mnie powiedziała? Chłopiec zmarszczył brwi, starając się przypomnieć sobie dokładnie słowa. - Powiedziała, że jestem dzieckiem twego ducha, ale że nie powinienem tego mówić memu ojcu. Te słowa uderzyły Iana mocniej niż ojciec dziecka. Przez chwilę nie był w stanie się odezwać. - Tak, ja też sądzę, że nie powinieneś mu tego mówić - rzekł, gdy odzyskał słowa. Powtórzył to w języku Mohawków, na wypadek gdyby chłopiec nie rozumiał po angielsku. Ale on spokojnie pokiwał głową. - Czy kiedyś będę z tobą? - spytał, słabo jednak zainteresowany odpowiedzią. Na kamienny murek wyszła jaszczurka, by grzać się w słońcu. Nie spuszczał jej z oczu. Ian zmusił się do obojętności. - Jeśli będę żyć. Chłopiec przyglądał się jaszczurce zmrużonymi oczami. Drobna prawa ręka lekko mu drżała, był jednak za daleko; wiedział to i spojrzał na Iana, który stał bliżej, Ian, nie ruszając się, zerknął na jaszczurkę, potem z powrotem na chłopca, porozumieli się bez słów. Nie ruszaj się, ostrzegały jego oczy i chłopiec, wydawało się, przestał oddychać. W takich sytuacjach nie trzeba myśleć. Nie czekając nawet na zaczerpnięcie oddechu, wyrzucił dłoń i jaszczurka znalazła się między jego palcami, zdumiona i wijąca się. Chłopiec parsknął i zaczął podskakiwać, klaszcząc z radości. Wyciągnął ręce po jaszczurkę i przyjął ją z ogromnym skupieniem, obejmując dłońmi, by nie mogła uciec. - I co z nią zrobisz? - spytał Ian, uśmiechając się. Chłopiec uniósł splecione dłonie z jaszczurką do twarzy, przyjrzał jej się uważnie i zmarszczył brwi z namysłem. - Nadam jej imię - powiedział w końcu - wtedy będzie moja i pobłogosławi mnie, kiedy znów ją zobaczę. - Uniósł jaszczurkę na wysokość oczu; wpatrywali się w siebie nawzajem, nie mrugając. - Nazywasz się Bob - po wiedział w końcu chłopiec po angielsku i uroczyście
postawił jaszczurkę na ziemi. Bob wyskoczył mu z rąk i zniknął pod pniem drzewa. - To bardzo dobre imię - powiedział poważnie Ian. Żebra bolały go od powstrzymywanego śmiechu, ale już po chwili pragnienie śmiechu zgasło, bo drzwi się otworzyły i wyszła Emily, niosąc w ramionach zawiniątko. Podeszła do niego i podała mu dziecko w beciku, podobnie jak on podał jaszczurkę Kopaczowi. - To moja druga córka - powiedziała z nieśmiałą dumą. - Czy wybierzesz jej imię? Poczuł wzruszenie, dotknął lekko dłoni Emily, a potem wziął becik na kolano i przenikliwie wpatrzył się w maleńką twarzyczkę. Nie mogła go bardziej uhonorować; był to przejaw uczucia, jakie niegdyś wobec niego żywiła, jakie być może wciąż do niego żywi. Gdy jednak przyglądał się dziewczynce - patrzyła na niego okrągłymi, poważnymi oczyma, poznając ten nowy element swego osobistego krajobrazu - poczuł pewność. Nie kwestionował jej; po prostu pojawiła się i nie mógł jej odrzucić. - Dziękuję - powiedział i uśmiechnął się do Emily serdecznie. Położył dłoń - wielką i szorstką od odcisków i zadrapań - na maleńkiej, doskonałej, pokrytej miękkimi włoskami główce. - Błogosławię wszystkie twoje dzieci. Błogosławieństwem Oblubienicy i Michała. Wyciągnął rękę i przyciągnął do siebie Kopacza. - Ale to temu mam nadać imię. Zbladła zdumiona. Przeniosła szybko spojrzenie z niego na syna i z powrotem, niepewna, ale to nie miało znaczenia, bo on był pewien. - Nazywasz się Najszybsza Jaszczurka - powiedział w języku Mohawków. Najszybsza Jaszczurka pomyślał chwilę, a potem pokiwał głową, zadowolony, i śmiejąc się z czystą radością, odbiegł.
41. Schronienie przed burzą Nie po raz pierwszy William dziwił się, jaki szeroki krąg znajomych ma ojciec. W luźnej rozmowie w drodze wspomniał Denzellowi Hunterowi, że jego ojciec znał kiedyś niejakiego doktora Johna Huntera. W gruncie rzeczy ta znajomość miała jakiś związek z elektrycznym węgorzem, zaaranżowanym pospiesznie pojedynkiem i kradzeniem ciał, stanowiła jedną z przyczyn, dla których lord John znalazł się w Kanadzie i na Równinie Abrahama. Czy ten John Hunter nie jest przypadkiem szczodrym krewnym, o którym wspominała panna Rachel? Denny Hunter od razu się rozjaśnił.
- To zdumiewające! Tak, to musi być ten sam, szczególnie że wspominasz w związku z nim o kradzeniu ciał. - Zakaszlał, nieco zakłopotany. - To było niezwykle kształcące, choć czasem denerwujące. - Obejrzał się na siostrę, ale Rachel jechała sporo za nimi. Jej muł nie spieszył się, a Rachel była na wpół śpiąca. Głowa kiwała jej się jak tarcza słonecznika. Rozumiesz, przyjacielu Williamie - powiedział Hunter, zniżając głos - żeby zostać wykształconym lekarzem, chirurgiem, trzeba nauczyć się budowy ludzkiego ciała i zrozumieć, jak ono działa. Z tekstów można się nauczyć tylko trochę, zresztą teksty, na których opiera się większość lekarzy, są... no cóż, mówiąc wprost, są błędne. - Ach, tak? - William słuchał jednym uchem. Druga połowa jego mózgu była równo podzielona między ocenę drogi, nadzieję, że dotrą do jakiegoś miejsca, gdzie dostaną kolację, oraz podziw dla szczupłej szyi Rachel Hunter, gdy przypadkiem jechała przed nim. Chciał się obejrzeć i znów na nią popatrzeć, nie mógł jednak, zachowując przyzwoitość, zrobić tego od razu. Musi zaczekać kilka minut. - ...Galen i Eskulap. Powszechnie uważa się, i to od dawna, że starożytni Grecy napisali wszystko, co wiadomo na temat ludzkiego ciała. Ze nie trzeba podawać w wątpliwość tych tekstów ani tworzyć tajemnicy tam, gdzie jej nie ma. William mruknął: - Niechby pan usłyszał, jak mój wuj opowiada o starożytnych tekstach militarnych. Bardzo wysoko ocenia Cezara, który jego zdaniem był dobrym generałem, ale wyraża wątpliwość, czy Herodot widział kiedykolwiek pole bitwy. Hunter spojrzał na niego ze zdziwieniem i zainteresowaniem. - To właśnie powiedział John Hunter, choć innymi słowami, w odniesieniu do Awicenny: „Ten człowiek nigdy w życiu nie widział ciężarnej macicy”. - By podkreślić wagę tej wypowiedzi, uderzył pięścią w łęk siodła. Zaskoczony koń szarpnął głową. - Spokojnie, spokojnie. - Hunter, zaniepokojony, ściągnął uzdę w taki sposób, że za chwilę koń stanąłby dęba i zaczął rżeć, więc William przechylił się, wyjął lejce z rąk Denzella i poluzował. Ta krótka przerwa dość go ucieszyła, bo powstrzymała Huntera przed dalszą dyskusją o macicach. William nie wiedział dokładnie, co to takiego jest, ale jeśli mogło być ciężarne, to musiało mieć coś wspólnego z intymnymi częściami ciała kobiety. Tego zaś nie życzył sobie rozważać w zasięgu słuchu panny Hunter. - Powiedział pan jednak, że pański związek z doktorem Hunterem był denerwujący powiedział, oddając Hunterowi lejce i pospiesznie zmieniając temat, zanim doktorowi przyjdzie do głowy coś jeszcze bardziej żenującego. - Dlaczego? - No, my, jego studenci, poznawaliśmy tajemnice ludzkiego ciała na ludzkich ciałach.
William poczuł, jak ściska mu się żołądek. - Mówi pan o sekcjach? - Tak. - Hunter spojrzał na niego. - Ja wiem, że to bardzo obrzydliwe, a jednak można wtedy zobaczyć, w jak cudowny sposób Bóg zaplanował funkcjonowanie ciała. Wszystkie komplikacje nerek, zdumiewające wnętrze płuca... Przyjacielu Williamie, nie potrafię ci powiedzieć, jaka to rewelacja. - No, tak, rozumiem, zapewne - powiedział William ostrożnie. Teraz mógł już się obejrzeć i zrobił to. Rachel wyprostowała się, przeciągnęła, przechyliła głowę tak, że jej słomiany kapelusz spadł na plecy, a słońce oświetliło twarz. - A skąd, znaczy się gdzie znajdowaliście ciała do sekcji? Doktor Hunter westchnął. - To właśnie był ten denerwujący aspekt. Wielu było biedakami z przytułku albo z ulicy i ich śmierć naprawdę budziła litość. Często jednak mieliśmy ciała zbrodniarzy po egzekucji i choć powinienem być zadowolony, że z ich śmierci wynikło coś dobrego, sama śmierć niewątpliwie mnie przerażała. - Czemu? - spytał z ciekawością William. - Czemu? - Hunter zamrugał za szkłami okularów i pokręcił głową, jakby oganiał się od much. - Zapomniałem, że nie jesteś jednym z nas, przepraszam. My nie popieramy przemocy, przyjacielu Williamie, a już na pewno nie popieramy zabijania. - Nawet kryminalistów, morderców? Denzell zacisnął usta i z nieszczęśliwym wyrazem twarzy pokręcił głową. - Nie, niech zostaną w więzieniu albo wykonują jakieś pożyteczne prace, ale popełnianie morderstwa przez państwo to straszliwe naruszenie boskiego przykazania i obciąża nas wszystkich tym grzechem. Nie rozumiesz? - Ja rozumiem, że państwo, jak pan to nazywa, jest odpowiedzialne za swoich poddanych - powiedział poruszony William. - Oczekuje pan, że konstable i sędziowie dopilnują bezpieczeństwa pana i pańskiego majątku, prawda? Jeśli ta odpowiedzialność spoczywa na państwie, musi ono mieć środki, by działać. - Ja tego nie neguję, jeśli trzeba, można zamknąć zbrodniarza w więzieniu, ale państwo nie ma prawa w moim imieniu zabijać ludzi. - Nie ma? - powiedział sucho William. - Czy ma pan jakiekolwiek pojęcie o naturze niektórych kryminalistów, na których dokonano egzekucji, o ich przestępstwach? - A ty? - Hunter uniósł brwi. - A ja tak. Gubernator więzienia Newgate jest znajomym - kolejnym znajomym - mego
ojca. Siedziałem z nim przy stole i słyszałem opowieści, od których zjeżyłyby się włosy pańskiej peruki, doktorze Hunter. Gdyby pan taką nosił - dodał. Hunter skwitował żart przelotnym uśmiechem. - Proszę zwracać się do mnie po imieniu - powiedział. - Wiesz, że nie dbamy o tytuły, i przyznaję, że w tym, co mówisz, jest prawda. Przyznaję, słyszałem i widziałem straszliwsze rzeczy niż pewnie ty przy stole ojca, ale sprawiedliwość leży w ręku Boga. Przemoc i odbieranie życia to naruszenie boskiego przykazania i grzech śmiertelny. - A jeśli zostanie pan zaatakowany, zraniony? Czy nie wolno się panu bronić, czy nie wolno panu bronić rodziny? - spytał William. - Wierzymy w dobro i miłosierdzie boskie - powiedział zdecydowanie Denzell. - A jeśli zostaniemy zabici, to umieramy, spodziewając się życia w Bogu i zmartwychwstania. Chwilę jechali w milczeniu. W końcu William odezwał się swobodnym tonem. - Albo liczycie, że znajdzie się ktoś inny, kto popełni akt przemocy w waszym imieniu. Denzell głośno wciągnął powietrze, ale zrezygnował z powiedzenia tego, co zamierzał. Znowu jechali w milczeniu, a gdy zaczęli rozmawiać, tematem były ptaki. *** Następnego dnia rano obudzili się w deszczu. Nie była to burza, która trwa krótko i znika, ale ciężki, bezlitosny deszcz, który wydawało się, będzie lać przez cały dzień. Nie było sensu tkwić tam, gdzie byli - skalisty nawis, pod którym schronili się na noc, omiatał wiatr, a deszcz zdążył już zmoczyć chrust przygotowany na ognisko. Niestety ogień, na którym przygotowywali śniadanie, dawał więcej dymu niż ciepła. Kaszląc raz po raz, William i Denny załadowali juki na muła, natomiast Rachel związała najmniej mokre kawałki drewna w płótno. Jeśli przed nocą znajdą schronienie, przynajmniej będą mogli rozpalić ogień, by ugotować sobie kolację, choćby dalej padało. Niewiele rozmawiali; nawet gdyby mieli na to ochotę, deszcz tak ciężko bił w drzewa, ziemię i ich nakrycia głowy, że trzeba by niemal krzyczeć, by inni usłyszeli. W tym stanie przemoczenia, ale także uporu i determinacji jechali powoli w kierunku północ-północny wschód, gdy dotarli do skrzyżowania dróg. Denny niespokojnie spojrzał na kompas. - Jak sądzisz, przyjacielu Williamie? - Denny zdjął okulary i wytarł je bez większego efektu połą płaszcza. - Żadna z tych dróg nie prowadzi dokładnie tak, jak byśmy chcieli, a przyjaciel Lockett nie wspomniał o tym skrzyżowaniu w wydanych nam instrukcjach. Ta wskazał na drogę prostopadłą do tej, którą jechali - wydaje się biec na północ. Ta natomiast ku wschodowi. - Spojrzał na Williama. Bez okularów jego twarz była dziwnie naga.
Farmer nazwiskiem Lockett i jego żona byli ich ostatnim kontaktem z ludzkością trzy dni wcześniej. Żona Locketta dała im kolację, sprzedała chleb, jajka i ser, jej mąż zaś opisał im drogę, jak powiedział, ku Albany. Po drodze powinni gdzieś znaleźć ślady Armii Kontynentalnej. Nie wspomniał o skrzyżowaniu. William rozejrzał się po błotnistej ziemi. Skrzyżowanie leżało w zagłębieniu terenu i obecnie było tylko niewielkim jeziorkiem. Trudno było ocenić, na której drodze panował większy ruch, jednak ta, którą jechali, wydawała się znacznie szersza niż ta, która się z nią krzyżowała. - Ta - powiedział zdecydowanie i skierował konia przez jeziorko na drugą stronę. Teraz było już późne popołudnie i zaczynał mieć wątpliwości, czy podjął właściwą decyzję. Gdyby byli na właściwej drodze, pod koniec dnia powinni - tak mówił pan Lockett napotkać niewielki przysiółek zwany Johnson's Ford. Oczywiście deszcz ich spowolnił, a choć krajobraz wydawał się pusty i wyłącznie zielony, wioski i farmy pojawiały się czasami tak nagle jak grzyby po obfitym deszczu. Skoro tak - mogą napotkać Johnson's Ford w każdej chwili. - Może to miejsce się rozpuściło - zawołała Rachel, wychylając się z siodła. Rachel też się niemal rozpuściła. Uśmiechnął się do niej mimo zmartwienia. Deszcz sprawił, że rondo jej słomkowego kapelusza zwisało jak woalka wokół głowy. Musiała unieść je z przodu, by coś widzieć, jak podejrzliwa ropucha pod taczką. Ubranie miała przemoczone, a ponieważ nałożyła na siebie trzy warstwy wszystkiego, wyglądała jak wielka, nieporządna bela mokrej bielizny, wyjęta widłami z gotującego się gara. Zanim jednak zdążył jej odpowiedzieć, brat wyprostował się w siodle, tryskając wodą na wszystkie strony, i dramatycznie wyciągnął przed siebie rękę. - Spójrzcie! William obejrzał się, zakładając, że ich cel jest w zasięgu wzroku. Tak nie było, ale też droga nie była pusta. Przez błoto zbliżał się do nich szybko jakiś mężczyzna. Głowę i ramiona chronił mu przed deszczem rozdarty worek. W ich obecnym stanie wszystko, co ludzkie, cieszyło oko. William podjechał więc kawałek, by go zatrzymać. - Witam, młody panie - powiedział mężczyzna, przyglądając się Williamowi spod worka. - Dokąd zmierzacie w ten ponury dzień? - Rozciągnął wargi w uśmiechu, ukazując połamane, poplamione tytoniem zęby. - Johnson's Ford. Czy jedziemy w dobrym kierunku? Mężczyzna cofnął się, jakby zdziwiony. - Johnson's Ford, mówi pan?
- Tak - powtórzył William trochę zniecierpliwiony. Wiedział, że brak towarzystwa na wsi sprawia, że mieszkańcy starają się zatrzymać podróżnych jak najdłużej, to jednak nie był odpowiedni dzień. - Gdzie to jest? Mężczyzna kręcił głową, najwyraźniej skonsternowany. - Niestety, minęliście miejsce, gdzie powinniście skręcić. Na rozstajach trzeba było pojechać w lewo. Słysząc to, Rachel wydała z siebie cichy, żałosny pisk. Zaczynało się ściemniać. Wokół końskich nóg zbierały się cienie. Rozstaje minęli kilka godzin temu. Nie zdołają wrócić do nich przed nocą, nie mówiąc już o dotarciu do Johnson's Ford. Mężczyzna też najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę. Uśmiechnął się więc do Williama, ukazując szerokie brązowe dziąsła. - Jeśli panowie pomogą mi złapać krowę i zapędzić ją do domu, to żona z przyjemnością zaoferuje wam kolację i łóżko. Wobec braku rozsądnej alternatywy William przyjął propozycję i zostawiwszy Rachel pod drzewem ze zwierzętami, razem z Dennym Hunterem ruszył na pomoc w łapaniu krowy. Krowa, kudłate zwierzę o dzikim spojrzeniu, okazała się i uparta, i zręczna, złapanie jej więc i wyciągnięcie na drogę wymagało połączenia talentów wszystkich trzech mężczyzn. Przemoczeni i oklejeni błotem podążyli następnie za panem Antiochem Johnsonem - tak przedstawił się ich gospodarz - przez pogłębiający się zmrok do niewielkiego, zaniedbanego domu. Ponieważ jednak deszcz wciąż lał, każdy dach był mile widziany, nawet dziurawy. Pani Johnson okazała się obszarpanym flejtuchem w nieokreślonym wieku, z jeszcze mniejszą liczbą zębów niż jej mąż i ponurym spojrzeniem. Na widok ociekających wodą gości niegrzecznie odwróciła się tyłem, wyciągnęła jednak drewniane miski i napełniła jakąś okropną, zakrzepłą zupą. Było też świeże mleko od krowy. William zauważył, że Rachel już po pierwszej łyżce zupy zbladła, wyjęła coś z ust, odłożyła łyżkę i potem piła już tylko mleko. On był jednak zbyt głodny, by zwracać uwagę na smak albo skład, a na szczęście w pokoju panował mrok, więc nie mógł przyjrzeć się zawartości miski. Denny próbował zachowywać się towarzysko, choć chwiał się ze zmęczenia, odpowiadał jednak panu Johnsonowi, który chciał wiedzieć, skąd są, gdzie jadą, jakich mają krewnych, co się działo na drodze, a także jakie jest ich zdanie na temat wojny. Rachel usiłowała się od czasu do czasu uśmiechać, ale z wyraźnym niepokojem rozglądała się po otoczeniu, a jej wzrok wciąż wracał do gospodyni, która siedziała w kącie z przymkniętymi oczyma, nad glinianą fajką zwisającą jej z ust. Z pełnym żołądkiem i w suchych pończochach, William stwierdził, że dopadło go całodzienne zmęczenie. Na kominku palił się przyzwoity ogień.
Płomienie wprawiły go w rodzaj transu; głosy Denny'ego i pana Johnsona ucichły do przyjemnego murmurando i zasnąłby na miejscu, gdyby nie to, że Rachel wstała, chcąc udać się do wygódki. To doprowadziło go do przytomności i przypomniało, że trzeba sprawdzić, co się dzieje z końmi i mułami. Wytarł je do sucha najlepiej, jak potrafił, zapłacił panu Johnsonowi za siano, nie było tam jednak właściwie stajni, do której można by je wprowadzić, tylko byle jaki daszek z gałęzi, wsparty na cienkich palach. Gdyby schronienie okazało się mokre, nie chciał, by stały całą noc w błocie. Wciąż padało, ale powietrze na dworze było czyste i świeże, wypełnione zapachem drzew, traw i wody. Po zaduchu, który panował w środku, Williamowi niemal zakręciło się od tego w głowie. Przebiegł przez deszcz pod daszek, starając się nie zgasić niewielkiej pochodni i ciesząc się każdym oddechem. Pochodnia trzaskała, ale nie gasła. Z zadowoleniem stwierdził, że schronienie nie zostało zalane; konie i muły, a także dzika krowa stały na wilgotnej słomie, ale nie w błocie. Zatrzeszczały drzwi wygódki; Rachel wyszła, zobaczyła pochodnię i dołączyła do niego, otulając się przed deszczem szalem. - Czy ze zwierzętami wszystko w porządku? - W jej wilgotnych włosach lśniły krople deszczu. William uśmiechnął się. - Ich kolacja była chyba lepsza niż nasza. Na to wspomnienie wzdrygnęła się. - Wolałabym już jeść siano. Czy widziałeś, co było w... - Nie - przerwał - i naprawdę wolałbym, żeby mi pani nie mówiła. Parsknęła, ale nie kontynuowała. Nie pragnął wracać do zatęchłego domu, Rachel najwyraźniej również, podeszła więc do swego muła i podrapała go za uszami. - Nie podoba mi się sposób, w jaki ta kobieta się w nas wpatruje - powiedziała po chwili, nie patrząc na niego. - Nie spuszcza wzroku z moich butów, jakby się zastanawiała, czy będą na nią pasować. William też spojrzał na stopy Rachel; jej buty bynajmniej nie były modne, ale solidne i dobrze zrobione, choć znoszone i trochę ubłocone. Rachel rzuciła niespokojne spojrzenie na dom. - Z przyjemnością stąd wyjadę, nawet jeśli rano wciąż będzie padać. - Wyjedziemy - obiecał - jeśli pani woli, nawet nie czekając na śniadanie. - Oparł się o pal podtrzymujący zadaszenie, czując, jak deszczowa mgiełka chłodzi mu kark. Nie był już senny, chociaż wciąż zmęczony. Zdał sobie sprawę, że podziela jej niepokój. Pan Johnson wydawał się życzliwy, choć nieokrzesany, ale w jego sposobie bycia było
coś aż nazbyt przymilnego. W rozmowie pochylał się do przodu z rozjaśnionymi oczyma, a jego brudne ręce nieustannie poruszały się na kolanach. Być może wynikało to tylko z samotności człowieka, który nie miał żadnego towarzystwa, bo niewątpliwie obecność ponurej pani Johnson nie stanowiła pociechy. Ale ojciec nauczył Williama, by nie lekceważył własnego instynktu, a zatem nie przekonywał siebie, że jest inaczej. Nic nie mówiąc i nie przepraszając, przeszukał juki wiszące na słupie i znalazł niewielki sztylet, który podczas jazdy zazwyczaj wsuwał za cholewę buta. Rachel śledziła go wzrokiem, gdy wsunął sztylet za pasek spodni i wyciągnął koszulę na wierzch, by go lepiej ukryła. Wydęła lekko wargi, ale nie zaprotestowała. Pochodnia zaczynała syczeć, niemal wypalona. Podał Rachel ramię, ona zaś przyjęła je bez protestu, przysuwając się blisko. Chętnie by ją objął, ale zadowolił się przyciągnięciem łokcia do boku. Odległe ciepło jej ciała stanowiło jakąś pociechę. Dom rysował się czarnym cieniem na tle nocy, bo z tyłu nie było ani drzwi, ani okna. Obeszli go w milczeniu. Krople deszczu biły Williama po głowie, a stopy mlaskały na przemokniętej ziemi. Przez okiennice przesączała się tylko odrobina światła, słaba wskazówka, że mieszkają tu ludzie. Słyszał, jak Rachel przełyka, i lekko dotknął jej dłoni, otwierając drzwi. - Niech pani śpi dobrze - szepnął. - Świt przyjdzie, zanim się obejrzymy. *** Zupa uratowała mu życie. Zasnął niemal od razu, pokonany zmęczeniem, ale sen miał niespokojny na skutek kłębiących się w nim koszmarów. Szedł przez hol, gdzie na podłodze leżał turecki dywan. Po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że to, co uważał za wzór na dywanie, to węże, które na jego widok podniosły głowy i kiwały się. Węże poruszały się powoli, mógł więc przeskakiwać nad nimi, ale zataczał się z boku na bok, uderzał w ściany korytarza, który wydawał się coraz węższy, jakby ściany zbliżały się do siebie. W końcu zwęził się do tego stopnia, że William musiał poruszać się bokiem, ściana za nim ocierała mu plecy, tynkowana powierzchnia przed nim była tak blisko, że nie mógł pochylić głowy, by spojrzeć w dół. Bał się węży na dywanie, ale nie mógł ich widzieć, więc kopał na boki, od czasu do czasu trafiając w coś ciężkiego. Przerażony, poczuł, że jeden owija mu się wokół nogi, potem wślizguje wyżej, okręca wokół ciała, wciska głowę pod rozpiętą koszulę, twardo i boleśnie ugniatając mu podbrzusze i szukając miejsca, gdzie mógłby ugryźć. Obudził się nagle, dysząc i pocąc się, świadom, że ból w kiszkach jest prawdziwy. Jelita skręcał mu bolesny skurcz, podciągnął więc nogi i przetoczył się na bok tuż przed tym, jak siekiera wbiła się w deski podłogi w miejscu, w którym przed chwilą znajdowała się jego
głowa. Wypuścił z siebie głośno gazy i w ślepej panice przetoczył się ku ciemnej postaci usiłującej uwolnić ostrze siekiery z deski. Uderzył Johnsona w nogi, złapał je i szarpnął. Mężczyzna padł na niego, przeklinając, i złapał go za gardło. William bił mocno przeciwnika, ale ręce zaciskały się na jego szyi; przed oczami widział ciemność rozjaśnianą kolorowymi błyskami. Gdzieś obok słyszał krzyki. Bardziej instynktownie niż planowo William rzucił się nagle naprzód, uderzając Johnsona czołem w twarz. Zabolało, ale ucisk na jego gardle zelżał, wyrwał się więc i przetoczył, po czym wstał. Ogień wygasł, został tylko żar, więc pokój rozjaśniała zaledwie słaba poświata. Krzyki dochodziły od strony toczącej się masy ciał w rogu, ale nic z tym nie mógł zrobić. Johnsonowi udało się uwolnić siekierę, William dostrzegł matowy blask ostrza na ułamek sekundy, nim Johnson ją złapał i zamachnął się. Uchylił się, rzucił się naprzód i zdołał złapać Johnsona za przegub. Pociągnął mocno. Upadająca na ziemię siekiera uderzyła go bokiem w kolano, co spowodowało chwilowy paraliż. Przykucnął, wlokąc za sobą Johnsona, udało mu się jednak poderwać kolano w porę, by tamten nie przycisnął go swoim ciałem do podłogi. Szarpnął się w bok, za plecami poczuł nagłe ciepło i iskry - dotoczyli się do kominka. Sięgnął za siebie, złapał garść żaru i wcisnął go Johnsonowi w twarz, nie zważając na przeszywający ból dłoni. Johnson poleciał do tyłu, łapiąc się za twarz i wydając krótkie, przenikliwe okrzyki, jakby nie mógł złapać powietrza. Z jednej ręki zwisały mu siekiera. Wyczuł, że William wstaje, więc zamachnął się na ślepo. William złapał za stylisko siekiery, wyszarpnął je, chwycił mocno obiema rękami i opuścił na głowę napastnika z głośnym trzaskiem, jakby kopnął dynię. Cios przebiegł mu drżeniem przez ręce i ramiona. Puścił siekierę i cofnął się. Splunął żółcią i gęstą śliną i przetarł usta rękawem. Oddychał ciężko jak kowalski miech, ale najwyraźniej nie mógł zaczerpnąć dość powietrza. Johnson rzucił się ku niemu z wyciągniętymi rękoma. Siekiera tkwiła mu w głowie, stylisko drżało, obracając się na boki jak czułki owada. Powoli, przerażająco, ręce Johnsona uniosły się, by je złapać. William chciał wrzeszczeć, ale brakowało mu oddechu. Cofając się w panice, otarł dłoń o spodnie i poczuł, że są mokre. Obawiając się najgorszego, opuścił wzrok, zobaczył jednak, że materiał jest ciemny od krwi; równocześnie zdał sobie sprawę, że czuje kłucie na górze uda. - Cholera jasna - mruknął, wsuwając rękę za pasek. Udało mu się zranić własnym sztyletem, który na szczęście jeszcze tam był. Uspokoił się, czując nóż w ręku; wyciągnął go, wciąż się cofając, gdy Johnson szedł w jego kierunku, wyjąc i szarpiąc stylisko siekiery. W końcu ją wyrwał i strumień krwi spłynął po jego twarzy, chlusnął na twarz, ramiona i pierś Williama. Z ogromnym wysiłkiem Johnson uniósł siekierę; jego ruchy były powolne i
niezdarne. William odskoczył, wciąż puszczając gazy, ale odzyskując panowanie nad sobą. Zacisnął dłoń na sztylecie i szukał miejsca, gdzie najlepiej go wbić. Rozum mówił mu, by od tyłu. Johnson jednym przedramieniem wycierał twarz, by oczyścić oczy, w drugiej ręce trzymał siekierę i machał nią szerokimi półkolami. - William! - Zaskoczony spojrzał w bok i w tym momencie ostrze siekiery omal go nie trafiło. - Zamknij się! Nie widzisz?! - rzucił. - Widzę - powiedział Denny Hunter. - Może pomogę. - Był blady i drżał niemal tak jak Johnson, dał jednak krok naprzód, rzucił się nagle, złapał stylisko siekiery, wyrwał narzędzie z uchwytu Johnsona, cofnął się i z trzaskiem upuścił je na podłogę. Wyglądał tak, jakby lada moment miał zwymiotować. - Dziękuję - sapnął William. Dał krok do przodu i wbił Johnsonowi sztylet pod żebra, w serce. Tamten otworzył szeroko oczy i wpatrzył się wprost w oczy Williama. Tęczówki miał szaroniebieskie ze złotymi i żółtymi plamkami wokół ciemnej soczewki. William nigdy nie widział niczego piękniejszego. Przez chwilę stał nieruchomo, aż wrażenie, że krew spływa mu po dłoni, pozwoliło mu się otrząsnąć. Wyszarpnął nóż i cofnął się, pozwalając ciału upaść. Dygotał cały i czuł, że nie jest w stanie dłużej się powstrzymywać. Obrócił się na ślepo i ruszył ku drzwiom, po drodze przeciskając się koło Denny'ego, który powiedział coś, czego William nie zrozumiał. Drżąc i łapiąc powietrze w wygódce, uświadomił sobie, że doktor powiedział chyba „nie musiałeś tego robić”. Jednak musiałem, pomyślał i opuścił głowę na kolana, czekając, aż wszystko się uspokoi. *** William wynurzył się w końcu z wygódki, zlany zimnym potem, na miękkich nogach, ale spokojniejszy. Denny Hunter rzucił się, by zająć jego miejsce, i z wygódki dobiegły głośne jęki i odgłosy eksplozji. William oddalił się pospiesznie i przez deszcz wrócił do domu. Do świtu zostało jeszcze trochę czasu, ale powietrze nie było już nieruchome. Dom wyraźnie rysował się czarnym szkieletem na blednącym niebie. Wszedł, czując się bardzo niepewnie, i znalazł bladą jak prześcieradło Rachel, stojącą na straży z miotłą w ręku przy pani Johnson, ciasno owiniętej w brudne prześcieradło; rzucała się i wydawała z siebie dziwne syczące i plujące odgłosy. Zwłoki jej męża leżały twarzą w dół przy kominku w kałuży krzepnącej krwi. Nie chciał patrzeć na ciało, wydawało mu się jednak, że takie zachowanie byłoby niewłaściwe, podszedł więc i przez chwilę stał obok. Któreś z Hunterów
rozpaliło ogień i dorzuciło bierwion, więc w pokoju zrobiło się ciepło, ale on tego nie czuł. - Nie żyje - powiedziała Rachel bezbarwnym głosem. - Tak. - Nie wiedział, co powinien czuć w takiej sytuacji, i nie miał właściwie pojęcia, jak naprawdę się czuje. Odwrócił się jednak z lekkim poczuciem ulgi i podszedł, by spojrzeć na więźnia. - Czy ona... - Próbowała poderżnąć Denny'emu gardło, ale nadepnęła mi na rękę i obudziła mnie. Zobaczyłam nóż i krzyknęłam, on ją złapał i... - Przeczesała palcami włosy, które splątane opadały jej luźno na plecy, bo zgubiła gdzieś czepek. - Usiadłam na niej, a Denny owinął ją prześcieradłem. Nie wiem, czy może mówić - dodała, gdy się pochylił, by spojrzeć na kobietę - bo ma rozdwojony język. Słysząc to, pani Johnson z mściwą miną wysunęła język i skręciła dwie jego połówki w różne strony. Przypomniał sobie węże, o których śnił, i cofnął się z instynktownym obrzydzeniem, zauważył jednak, że to wywołało na jej twarzy wyraz satysfakcji. - Skoro potrafi robić językiem coś takiego, to może też mówić - powiedział i wyciągnąwszy rękę, złapał kobietę za chude gardło. - Powiedz mi, dlaczego nie powinienem zabić również ciebie. - Nie moja wina - powiedziała od razu, tak chrapliwym sykiem, że omal jej nie puścił, zaszokowany. - Każe mi pomóc. William obejrzał się przez ramię na ciało leżące przy kominku. - Już nie. - Zacisnął mocniej, czując jej tętno przy kciuku. - Ilu podróżnych zabiliście we dwoje? Nie odpowiedziała, ale oblizała górną wargę językiem, najpierw jedną połową, potem drugą. Puścił ją i mocno zdzielił w twarz. Rachel szarpnęła się. - Nie wolno ci... - Muszę. Wytarł rękę o spodnie, by nie czuć zetknięcia z potem kobiety, jej obwisłą skórą i kościstym gardłem. Druga ręka zaczynała mu boleśnie pulsować. Nagle zapragnął złapać siekierę i walić w nią, ciągle i ciągle, rozwalić jej głowę i posiekać na kawałki. Aż dygotał od tego pragnienia. Dostrzegła to w jego oczach i wpatrywała się w niego czarnym, błyszczącym spojrzeniem. - Nie chce pani, bym ją zabił? - spytał Rachel. - Nie wolno ci - szepnęła. Bardzo powoli ujęła jego spaloną dłoń, a gdy się nie odsunął, uniosła ją w swojej. W uszach mu tętniło, kręciło się w głowie. - Jesteś ranny - powiedziała
cicho. - Chodź na dwór, umyję to. Wyprowadziła go, niemal ślepego i potykającego się, i kazała mu usiąść na pieńku do rąbania drzewa, sama zaś przyniosła ze studni wiadro wody. Przestało już padać, choć cały świat spływał wodą, a powietrze świtu było wilgotne i świeże. Rachel umyła mu rękę zimną wodą i pieczenie trochę ustąpiło. Dotknęła jego uda, gdzie krew wyschła długą plamą wzdłuż spodni, lecz puściła, gdy pokręcił głową. - Przyniosę whisky, Denny ma trochę w torbie. - Wstała, ale zdrową ręką złapał ją za przegub i trzymał mocno. - Rachel. - Jego głos brzmiał dziwnie, jakby to mówił ktoś inny. - Nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem. Nie wiem... Nie bardzo wiem, co z tym zrobić. - Spojrzał na nią, szukając zrozumienia. - Gdyby miało się tak zdarzyć... przypuszczałem, że to będzie w bitwie, że... Wtedy chyba wiedziałbym, jak... Jak się czuć, znaczy... Gdyby się to zdarzyło. Ich spojrzenia spotkały się. Jej twarz ściągnęła się od trudnych myśli. Obmywało ją różowe światło świtu, delikatne, jakby perłowe. Po długiej chwili leciutko dotknęła jego twarzy. - Nie - powiedziała. - Nie wiedziałbyś.
Część piąta
Ku przepaści
42. Rozstaje William rozstał się z Hunterami na bezimiennym skrzyżowaniu gdzieś w New Jersey. Lepiej było, żeby nie jechali dalej razem. Ich pytania odnoszące się do miejsca stacjonowania Armii Kontynentalnej traktowano z coraz większą wrogością, co wskazywało, że się do niego zbliżają. Ani sympatycy rebeliantów, ani lojaliści, którzy mogli się obawiać prześladowań ze strony wojska stojącego na ich progu, nie chcieli niczego powiedzieć tajemniczym podróżnym, którzy mogli być szpiegami - albo i gorzej. Kwakrom będzie łatwiej bez niego. Tak wyraźnie byli tym, kim byli, a zamiar Denzella, by zaciągnąć się do wojska jako lekarz, był tak prosty i tak godny podziwu, że gdy zostaną sami, ludzie im pomogą - myślał. A w każdym razie życzliwiej będą odnosić się do ich pytań. Natomiast jeśli chodzi o Williama... Stwierdzenie, że jest przyjacielem Hunterów, wystarczyło w pierwszej fazie podróży; ich mała grupa budziła ciekawość, ale nie podejrzenia. Jednakże w głębi New Jersey w osadach wyraźnie czuło się poruszenie. Różne grupy zaopatrzeniowe rabowały farmy - zarówno żołnierze hescy z armii Howe'a, którzy próbowali wyciągnąć Waszyngtona z kryjówki w górach Watchung i skłonić do otwartej walki, jak i Armia Kontynentalna, która rozpaczliwie potrzebowała zaopatrzenia. Na farmach, gdzie zazwyczaj chętnie witano by nieznajomych ze względu na przynoszone przez nich wiadomości, teraz odpędzano ich muszkietami i ostrym słowem. Coraz trudniej było znaleźć jedzenie. Czasami obecność Rachel pomagała zbliżyć się na tyle, by zaoferować pieniądze. Niewielki zapas złota i srebra Williama bardzo się przydawał, bo większość pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży domu Denzell umieścił w banku w Filadelfii, by zapewnić Rachel bezpieczeństwo na przyszłość, a papierowych pieniędzy, emitowanych przez Kongres, nie przyjmowano niemal nigdzie. William w żaden sposób nie mógł udawać kwakra. Pomijając trudności w posługiwaniu się prostym językiem 10, jego wzrost i postura budziły w ludziach nieufność, tym bardziej że on - pamiętając o kapitanie Nathanie Hale'u - nie deklarował zamiaru zaciągnięcia się do Armii Kontynentalnej ani nie zadawał pytań, które później można by przedstawić jako dowód szpiegostwa. Jego milczenie, uważane za złowieszcze, także ludzi denerwowało. Nie rozmawiał z Hunterami na temat rozstania i ani Denzell, ani Rachel nie pytali go o 10
patrz nota od autorki
plany, wszyscy jednak wiedzieli, że czas nadszedł. Tego ranka, przebudziwszy się, poczuł to w powietrzu. Gdy Rachel podała mu na śniadanie kawałek chleba, jej dłoń musnęła jego, a on o mało nie złapał jej za palce. Wyczuła, jak silny był ten stłumiony impuls, i zaskoczona uniosła wzrok, patrząc mu wprost w oczy. Dziś były bardziej zielone niż brązowe. Pocałowałby ją - wydawało mu się, że by nie zaprotestowała - gdyby nie to, że jej brat w tym momencie wyłonił się z krzaków, zapinając spodnie. Wybrał miejsce zupełnie nagle. Może lepiej to zrobić, nie myśląc za wiele. Na środku skrzyżowania zatrzymał konia, zaskakując Denzella, którego klacz szarpnęła się i zaczęła tańczyć, gdy ściągnął jej wodze. - Tutaj was opuszczę - oświadczył William ostrzej, niż zamierzał. - Ja muszę jechać na północ - wskazał w tym kierunku; dzięki Bogu słońce stało na niebie, wiedział więc, gdzie jest północ - natomiast wy, zapewne jadąc dalej na wschód, natkniecie się na jakieś oddziały armii pana Waszyngtona. Jeśli... - zawahał się, ale należało ich ostrzec. Z tego, co mówili farmerzy, jasno wynikało, że Howe rozesłał po tych okolicach wojsko. - Jeśli napotkacie żołnierzy brytyjskich albo najemników heskich... Czy może mówicie po niemiecku? Denzell pokręcił głową. Oczy miał szeroko otwarte. - Tylko trochę po francusku. - To dobrze. Większość heskich oficerów dobrze mówi po francusku. Jeśli natkniecie się na takich, którzy nie mówią, a będą chcieli was zatrzymać, powiedzcie im: Ich verlange euren Vorgesetzen zu sehen, ich bin mit seinen Freund bekannt. To znaczy „żądam widzenia z waszym oficerem, znam jego przyjaciela”. Powiedzcie to samo, gdy spotkacie żołnierzy brytyjskich, oczywiście po angielsku - dodał niefortunnie. Przez twarz Denzella przemknął słaby uśmiech. - Dziękuję - powiedział - ale co będzie, jeśli zabiorą nas do oficera, a on zażąda podania nazwiska tego teoretycznego przyjaciela? William odpowiedział uśmiechem. - To nie będzie miało znaczenia, bo gdy znajdziecie się z oficerem, będziecie bezpieczni. Jeśli zaś chodzi o nazwisko... Harold Grey, książę Pardloe. Pułkownik 46. Regimentu Piechoty. - Wuj Hal nie znał wszystkich, jak jego ojciec, ale wszyscy w świecie wojskowym znali jego, a przynajmniej na pewno o nim słyszeli. Widział, jak Denzell porusza ustami z dziwnym wyrazem twarzy. - A kim jest przyjaciel Harold dla ciebie, Williamie? - Rachel patrzyła na niego przenikliwie spod opuszczonego ronda kapelusza. Teraz odrzuciła kapelusz do tyłu, by spojrzeć mu otwarcie w oczy.
Znów się zawahał - ale ostatecznie jakie to miało teraz znaczenie? Nigdy więcej nie zobaczy Hunterów. A choć wiedział, że na kwakrach światowe rangi i wysokie urodzenie nie robią wrażenia, i tak wyprostował się w siodle. - To mój krewny - powiedział obojętnie. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął niewielką sakiewkę, którą zostawił mu Szkot Murray. - To się wam przyda. - Damy sobie radę. - Denzell machnął ręką. - Ja też. - William rzucił sakiewkę Rachel, która złapała ją w odruchowo uniesione dłonie. Robiła wrażenie zdziwionej - i że to zrobiła, i że on to zrobił. Uśmiechnął się do niej. - Życzę wam powodzenia - powiedział, zawrócił konia i ruszył przed siebie kłusem, nie oglądając się. *** - Wiesz, że jest brytyjskim żołnierzem? - powiedział cicho Denny do siostry, patrząc za oddalającym się Williamem. - Może dezerterem. - A jeśli tak? - Za takim człowiekiem idzie przemoc, wiesz to. Długie pozostawanie w jego towarzystwie oznacza niebezpieczeństwo. Nie tylko dla ciała, ale i dla duszy. Przez chwilę Rachel siedziała na mule w milczeniu, wpatrzona w pustą drogę. W drzewach dookoła buczały owady. - Wydaje mi się, że jesteś hipokrytą, Denzellu Hunterze - stwierdziła spokojnie i pociągnęła za wodze, aż muł zawrócił. - Uratował mi życie. Tobie także. Czy wolałbyś, żeby się powstrzymał? Wolałbyś mnie widzieć martwą, zarżniętą w tym okropnym miejscu? Wzdrygnęła się lekko, mimo upalnego dnia. - Nie - odrzekł poważnie brat. - I dziękuję Bogu, że tam był, by cię uratować. Jestem grzesznikiem, więc przedkładam twoje życie nad dobro duszy tego młodego człowieka, ale nie jestem aż takim hipokrytą, by zaprzeczyć, nie. Parsknęła, zdjęła kapelusz i machnęła nim, odganiając krążącą wokół chmarę much. - Czuję się zaszczycona. Jeśli zaś chodzi o to, co mówisz o gwałtownych mężczyznach i niebezpieczeństwie przebywania w ich pobliżu, czyż nie zabierasz mnie do armii? Roześmiał się gorzko. - Zabieram. Może masz rację i jestem hipokrytą. Ale Rachel - pochylił się i złapał jej muła za uzdę, nie pozwalając jej się odwrócić - wiesz, że nie dopuszczę, by stała ci się krzywda, czy na ciele, czy na duszy. Powiedz słowo, a znajdę ci miejsce u jakichś przyjaciół, gdzie będziesz bezpieczna. Jestem pewien, że Bóg do mnie przemówił, i muszę postępować zgodnie ze swoim sumieniem, nie ma jednak potrzeby, byś szła ze mną.
Rzuciła mu długie, spokojne spojrzenie. - A skąd wiesz, czy Pan nie przemówił także do mnie? Oczy błysnęły mu za okularami. - Jestem szczęśliwy. Co powiedział? - Powiedział: „Powstrzymaj swego tępego brata przed popełnieniem samobójstwa, bo zażądam jego krwi z twojej ręki”. - Uderzyła go w dłoń, aż puścił wodze jej muła. - Jeśli mamy wstąpić do armii, Denny, to jedźmy i znajdźmy ją. Kopnęła muła w żebra. Postawił uszy i popędził drogą jak wystrzelony z armaty, przy wtórze trwożnych okrzyków jeźdźca. *** William jechał czas jakiś wyprostowany, prezentując znakomitą sylwetkę kawalerzysty. Gdy za skrzyżowaniem droga skręciła, zwolnił i trochę się odprężył. Przykro mu było rozstawać się z Hunterami, ale zaczynał już kierować myśli ku przyszłości. Burgoyne. Spotkał raz generała Burgoyne'a w teatrze, w dodatku na sztuce jego pióra. Nie pamiętał nic z przedstawienia, ponieważ pochłaniał go flirt spojrzeń z dziewczyną z sąsiedniej loży. Potem jednak zszedł na dół z ojcem, by pogratulować sukcesu autorowi, który przyjmował pochwały, zarumieniony od triumfu i szampana. W Londynie nazywano go „dżentelmenem Johnnym”. Był gwiazdą londyńskiej socjety, mimo że kilka lat przedtem oboje z żoną musieli uciekać do Francji, by uniknąć aresztowania za długi. Nikt jednak nie miał mężczyźnie za złe jego długów - było to zjawisko zbyt powszechne. Williama bardziej dziwił fakt, że jego stryj najwyraźniej lubił Johna Burgoyne'a. Stryj Hal nie marnował czasu na teatr ani ludzi piszących sztuki, choć z drugiej strony miał na półce komplet dzieł Aphry Behn. Ojciec Williama powiedział mu kiedyś w najgłębszym sekrecie, że jego brat Hal namiętnie przywiązał się do pani Behn po śmierci pierwszej żony, przed małżeństwem z ciotką Minnie. - Widzisz, pani Behn już nie żyła - wyjaśnił ojciec - więc to było bezpieczne. William pokiwał wtedy głową, chcąc wydać się człowiekiem światowym i pełnym zrozumienia, choć w rzeczywistości nie miał pojęcia, co ojciec chciał przez to powiedzieć. Bezpieczne? Co znaczy bezpieczne? Pokręcił głową; nie spodziewał się, że kiedykolwiek zrozumie stryja Hala, i może tak było najlepiej dla nich obu. Babka Benedicta była pewnie jedyną osobą, która go rozumiała. Myśl o stryju przywołała wspomnienie o kuzynie Henrym. Zacisnął usta; Adam oczywiście już się dowiedział, ale prawdopodobnie nic nie może zrobić dla brata, podobnie jak William, którego obowiązki wzywały na północ. Ale ojciec i stryj Hal niewątpliwie... Koń rzucił głową, parskając, więc William spojrzał przed siebie. Przy drodze
stał mężczyzna i unosił rękę, by go zatrzymać. Zwolnił i rozejrzał się uważnie, czy mężczyzna nie ma gdzieś ukrytych towarzyszy, zamierzających napaść na nie dość czujnego podróżnego. Tu jednak był otwarty teren, choć dalej gęsto rosły młode drzewka. Między nimi nikt by się nie skrył. - Witam pana, sir - powiedział, zatrzymując się w bezpiecznej odległości od starca. Bo człowiek ten był stary, o twarzy porysowanej jak hałda zwietrzałej ziemi. Opierał się na wysokiej lasce, włosy miał białe, związane w warkocz. - Witam - powiedział stary dżentelmen. Był dżentelmenem, bo stał prosto i miał dobre ubranie. Teraz William widział, że ma także dobrego konia, który spętany w pewnej odległości skubie trawę. William trochę się rozluźnił. - Dokąd pan zmierza, sir? - spytał uprzejmie. Starzec wzruszył lekko ramionami. - To może zależeć od tego, co mi powiesz, młody człowieku. - Starzec był Szkotem, choć dobrze mówił po angielsku. - Szukam człowieka nazwiskiem Ian Murray. Zdaje się, że go znasz. To Williama zaniepokoiło. Skąd starzec to wie? Znał jednak Murraya, może tamten wspomniał mu o Williamie. - Znam go. Niestety jednak nie mam pojęcia, gdzie jest - odpowiedział ostrożnie. - Nie? - Starzec patrzył na niego przenikliwie. Jakby uważał, że mogę mu skłamać, pomyślał William. Podejrzliwy stary bałwan. - Nie - powtórzył zdecydowanie. - Spotkałem go na Great Dismal parę tygodni temu w towarzystwie kilku Mohawków. Nie wiem jednak, dokąd się później udał. - Mohawków - powtórzył z namysłem starzec. Jego zapadnięte oczy zatrzymały się na piersi Williama, gdzie na koszuli wisiał wielki pazur niedźwiedzia. - A zatem czy dostałeś ten mały dinks od Mohawków? - Nie - odrzekł William sztywno. Nie wiedział, co to jest dinks, ale wydawało mu, się że brzmi to jakoś pogardliwie. - Pan Murray przywiózł mi to od... przyjaciela. - Od przyjaciela... - Starzec wyraźnie badał jego twarz. William poczuł się nieswojo, a potem wypełnił go gniew. - A jak się nazywasz, młody człowieku? - To nie pańska sprawa, sir - odrzekł William możliwie jak najuprzejmiej i zebrał wodze. - Do widzenia panu. Twarz starca ściągnęła się i mocniej chwycił laskę. William odwrócił się ostro, na wypadek gdyby tamten zamierzał go uderzyć. Starzec nie zrobił tego jednak; William zauważył, że u dłoni, którą trzymał kostur, brakuje dwóch placów. Ruszając, William obawiał
się, że stary może wskoczyć na konia i ścigać go, ale gdy się obejrzał, tamten stał na drodze i patrzył za nim. Nie miało to w gruncie rzeczy znaczenia, ale stwierdziwszy, że może lepiej nie zwracać na siebie uwagi, William wsunął pazur niedźwiedzia za koszulę, gdzie wisiał bezpiecznie schowany obok różańca.
43. Odliczanie Fort Ticonderoga 18 czerwca 1777 Drodzy Bree i Rogerze! Dwadzieścia trzy dni - wciąż liczę. Mam nadzieję, że zdołamy opuścić Ticonderogę tak, jak planowaliśmy. Twój kuzyn Ian wyszedł z fortu miesiąc temu, mówiąc, że ma coś do załatwienia, ale wróci, zanim skończy się termin kontraktu Jamiego. Ian nie chciał się zaciągnąć, lecz pracował jako myśliwy ochotnik, nie jest więc, formalnie rzecz biorąc, dezerterem. Zresztą dowódca fortu nic nie może zrobić z dezerterami - tylko powiesić, jeśli któryś będzie na tyle głupi, żeby wrócić. Jak dotąd żaden tego nie zrobił. Nie jestem pewna, co Ian miał do załatwienia, ale żywię nadzieję, że będzie to dla niego dobre. Mówiąc o dowódcy fortu - mamy nowego. Wielkie poruszenie. Pułkownik Wayne wyjechał kilka tygodni temu - niewątpliwie pocąc się z ulgi w takim samym stopniu jak z wilgoci - ale awansowaliśmy w świecie: nowy dowódca to generał-major, niejaki Arthur St. Clair, towarzyski i bardzo przystojny Szkot. Jego atrakcyjność zdecydowanie podkreśla różowa wstęga, którą nosi przy oficjalnych okazjach (w przynależności do tworzonej ad hoc armii miłe jest to, że najwyraźniej można sobie zaprojektować własny mundur, nie trzeba się przejmować tymi sztywnymi starymi brytyjskimi konwencjami pułkowymi). Generał St. Clair przybył z towarzystwem - aż trzema niższymi rangą generałami (twój ojciec mówi, że generał Fermoy jest dość podejrzany w sprawach wojskowych) i mniej więcej trzema tysiącami rekrutów. To wyraźnie dodało wszystkim ducha (choć straszliwie obciążyło urządzenia wychodka - rano stoją piętnastoosobowe kolejki i dotkliwie brakuje nocników). St. Clair wygłosił sympatyczne przemówienie, zapewniając nas, że teraz fort na pewno nie zostanie zajęty. Twój ojciec, który stał wtedy koło generała, powiedział coś pod nosem po
gaelicku, ale nie tak całkiem pod nosem; jednakże generał, choć jak słyszałam, urodził się w Thurso, uznał, że wygodniej mu nie rozumieć. Budowanie mostu między fortem a Wzgórzem Niepodległości trwa, a Wzgórze Oporu wciąż tam jest, po drugiej stronie wody. Na pierwszy rzut oka to niegroźny, niewielki pagórek, sięga jednak znacznie wyżej niż fort. Jamie skłonił pana Marsdena, by popłynął na drugą stronę z tarczą strzelniczą - drewnianym kwadratem pomalowanym na biało, wielkości czterech stóp kwadratowych - i żeby postawił ją przy szczycie wzgórza, gdzie będzie wyraźnie widoczna z baterii fortu. Zachęcił generała Fermoya (który nie nosi różowej wstęgi, mimo że jest Francuzem), by wypróbował jedną z nowych strzelb (Jamie przezornie usunął kilka z nich z ładowni „Cyraneczki”, zanim patriotycznie podarował resztę armii amerykańskiej). Rozwalili cel na kawałki. Ta doniosła akcja zrobiła wrażenie na generale St. Clair, który przyszedł popatrzeć. Sądzę, że generał St. Clair będzie równie zadowolony jak ja, gdy skończy się kontrakt Twojego ojca. Napływ nowych ludzi oczywiście sprawił, że jest więcej roboty. Większość z nich jest zdrowa, o dziwo, zdarzają się jednak przypadki choroby wenerycznej czy letniej malarii; jest ich tyle, że major Thacher - to on jest głównym oficerem medycznym - zaczął przymykać oko, gdy potajemnie opatruję ranę, choć zdecydowanie nie dopuszcza mnie do ostrych instrumentów. Na szczęście mam własny mały nóż, którym przecinam czyraki. Od czasu zniknięcia Iana zmniejsza się również mój zapas przydatnych ziół. On to bowiem przynosił mi różne rzeczy ze swoich wypraw myśliwskich; teraz jednak nie jest już bezpiecznie wypuszczać się z fortu, chyba że w grupie. Dwóch mężczyzn, którzy kilka dni temu poszli polować, zostało zamordowanych i oskalpowanych. Skromność mojego medycznego instrumentarium kompensuje mi to, że pozyskałam wampira. To niejaka pani Raven z New Hampshire, której mąż jest oficerem milicji. Jest stosunkowo młoda - ma trzydzieści parę lat - ale nigdy nie miała dzieci, dysponuje więc sporą ilością energii emocjonalnej. Dręczy chorych i umierających, choć jestem pewna, że uważa, iż okazuje im ogromną sympatię. Rozkoszuje się wszystkimi potwornymi szczegółami, a choć samo w sobie jest to odstraszające, czyni z niej kompetentną pomoc, ponieważ mogę liczyć, że nie zemdleje, gdy składam skomplikowane złamanie lub amputuję (szybko, zanim zauważy to major Thacher albo jego zbrojne ramię, porucznik Stactoe) zgangrenowany palec, bo boi się, że coś przegapi. To prawda, że czasami głośno zawodzi, dramatyzuje, opisując te przygody innym, przyciska splecione dłonie do dość płaskiej piersi, a oczy wychodzą jej z orbit (o mało nie zemdlała na skutek hiperwentylacji, gdy przyniesiono oskalpowanych mężczyzn), ale jeśli chodzi o pomoc, to nie mam dużego wyboru.
Na drugim końcu skali kompetencji medycznych przypływ nowych rekrutów przyniósł nam młodego lekarza kwakra, nazwiskiem Denzell Hunter, i jego siostrę Rachel. Jeszcze z nimi nie rozmawiałam. Z tego jednak, co widzę, doktor Hunter naprawdę jest lekarzem i wydaje się nawet, że ma ogólne pojęcie o teorii zarazków, ponieważ szkolił się u Johna Huntera - jednego z wielkich ludzi medycyny (na wypadek, gdyby Roger to czytał, powstrzymam się przed opowiedzeniem Ci, w jaki sposób John Hunter odkrył, jak przenoszona jest rzeżączka - nie, nie powstrzymam się: dźgnął się lancetem pokrytym ropą od zarażonej ofiary i rezultaty bardzo go cieszyły. Tak przynajmniej twierdzi Denny Hunter, który opowiedział o tym interesującym incydencie Twemu ojcu, bandażując mu kciuk, który dostał się między dwa przetaczane pnie - nie martw się, nie jest złamany, tylko bardzo posiniaczony). Chętnie zobaczyłabym, jak na tę historię reaguje pani Raven, sądzę jednak, że takt nie pozwoli doktorowi Hunterowi powtórzyć jej tej opowieści. Wy oczywiście pilnujecie kalendarza szczepień dzieci. Z miłością Mama *** Brianna zamknęła książkę, ale jej dłoń wciąż wracała odruchowo do okładki, jakby chciała ją znów otworzyć, bo być może tym razem treść będzie inna. „Kiedy to jest, dwadzieścia trzy dni po osiemnastym czerwca? - Powinna móc to obliczyć, potrafiła robić takie rzeczy w głowie, ale zdenerwowanie pozbawiło ją umiejętności liczenia. - Trzydzieści dni ma wrzesień - zaśpiewał Roger szybko pod nosem, unosząc oczy ku sufitowi - tak jak kwiecień i czerwiec... No tak, czerwiec ma trzydzieści dni, więc od osiemnastego do trzydziestego dwanaście dni, a potem jeszcze jedenaście i mamy jedenasty lipca. - Och, Boże drogi! Przeczytała to trzykrotnie, więc kolejne sprawdzanie nic nie da, ale znów otworzyła książkę na stronie z portretem Johna Burgoyne'a. Przystojny mężczyzna. - I wie o tym - powiedziała głośno, na co zaskoczony Roger uniósł wzrok. - Namalowany przez sir Joshuę Reynoldsa w mundurze, z ręką na głowni szabli, na tle dramatycznie spiętrzonych chmur. A na następnej stronie widnieje czarno na białym: „Szóstego lipca generał Burgoyne zaatakował Fort Ticonderoga siłami liczącymi osiem tysięcy żołnierzy, uzupełnionymi kilkoma regimentami niemieckimi, dowodzonymi przez barona von
Riedesela, oraz pewną liczbą Indian”. *** William odnalazł generała Burgoyne'a i jego armię łatwiej niż Hunterowie generała Waszyngtona. Z drugiej strony, Burgoyne nie starał się ukrywać. Według kryteriów wojskowych był to piękny obóz. Równo ustawione rzędy białych namiotów zajmowały trzy pola i kończyły się pod samym lasem. Po drodze do kwatery dowódcy, gdzie miał się zameldować, w pobliżu namiotu generała zauważył stos pustych butelek po winie, sięgający mu niemal do kolan. Ponieważ nie słyszał, by generał szczególnie dużo pił, uznał, że ta obfitość jest skutkiem gościnności i upodobania do towarzystwa. To dobry znak u dowódcy - pomyślał. Ziewający służący zbierał resztki ołowianych pieczęci, wrzucając metal do puszki, zapewne z przeznaczeniem na stopienie na kule. Spojrzał na Williama zaspanymi oczyma. - Chciałem się zameldować generałowi Burgoyne'owi - oświadczył William, prostując się. Służący powoli zmierzył go wzrokiem, z dziwną ciekawością zatrzymując się na jego twarzy; William mimo woli zastanowił się, czy na pewno dokładnie się rano ogolił. - Wczoraj wieczorem jadł późny obiad z brygadierem [Simon Fraser miał rangę brygadier generał, czyli niemający polskiego odpowiednika stopień między pułkownikiem a generałem. Pisząc o nim, autorka używa określeń „brygadier” i „generał” wymiennie.] i pułkownikiem St. Legerem - powiedział w końcu służący i beknął. - Proszę przyjść po południu. Tymczasem - wstał powoli, krzywiąc się, jakby od ruchu bolała go głowa - namiot mesy oficerskiej jest tam - wskazał wyciągniętą ręką.
44. Przyjaciele Fort Ticonderoga, 22 czerwca 1777 Z ogromnym zaskoczeniem zobaczyłam, że kapitan Stebbings siedzi. Był blady, zlany potem i chwiał się jak wahadło zegara, ale siedział. Pan Dick trząsł się nad nim z czułym niepokojem kury wodzącej jednego kurczaka. - Widzę, że czuje się pan lepiej, kapitanie - powiedziałam, uśmiechając się do niego. Lada dzień postawimy pana na nogi.
- Stanąłem na nogach - wyrzęził. - Myślałem, że umrę. - Co takiego? - On chodzić - zapewnił mnie pan Dick, równocześnie dumny i zakłopotany. - Opierać na moje ramię, ale chodzić, tak! Padłam na kolana, by osłuchać płuca i serce Stebbingsa drewnianym stetoskopem, który zrobił mi Jamie. Tętno miał jak ośmiocylindrowy samochód wyścigowy, słyszałam też bulgot i rzężenie, ale nic szczególnie niepokojącego. - Gratulacje, panie kapitanie - powiedziałam, opuszczając stetoskop. Wyglądał okropnie, ale oddech mu się uspokajał. - Zapewne dzisiaj pan nie umrze. Co sprowokowało tę eksplozję ambicji? - Mój... bosman - wydusił i rozkaszlał się. - Joe Ormiston - wyjaśnił pan Dick. - Jego stopa śmierdzieć, kapitan iść go zobaczyć. - Pan Ormiston? Jego stopa śmierdzi? W głowie rozdzwoniły mi się dzwonki alarmowe. Jeśli w takim otoczeniu rana śmierdzi tak, że przyciąga uwagę, jest to bardzo zły znak. Wstałam, ale zatrzymał mnie Stebbings, mocno chwytając za spódnicę. - Pani - powiedział, z trudem łapiąc powietrze - pani się nim zajmie. - Odsłonił poplamione zęby w uśmiechu. - To rozkaz - wyrzęził - proszę pani. - Tak jest, panie kapitanie - powiedziałam cierpko i wyruszyłam do budynku szpitalnego, w którym pomieszczono większość kobiet i rannych. - Pani Fraser, co się dzieje? - Ten pełen entuzjazmu okrzyk wydała pani Raven, która wychodziła właśnie z budynku dowództwa. Była wysoka i chuda, miała ciemne włosy, nieustannie wysuwające jej się spod czepka. - Jeszcze nie wiem - powiedziałam krótko, nie zatrzymując się - ale może coś poważnego. - Och - zawołała, z trudem hamując się, by nie dodać: „To dobrze”. Wzięła kosz pod ramię i ruszyła za mną, zdecydowana czynić dobro. Rannych jeńców brytyjskich umieszczono razem z amerykańskimi rannymi w długim kamiennym budynku, oświetlonym przez wąskie, pozbawione szyb okna, a zatem albo lodowatym, albo dusznym - zależnie od pogody. W tej chwili na dworze było gorąco i wilgotno - minęło już południe - więc wchodząc do środka, miałam wrażenie, że ktoś uderzył mnie w twarz gorącym mokrym ręcznikiem. Brudnym gorącym mokrym ręcznikiem. Nietrudno było znaleźć pana Ormistona, bo jego łóżko otaczała gromadka mężczyzn. Był wśród nich porucznik Stactoe - niedobrze - sprzeczający się z doktorem Hunterem - dobrze podczas gdy paru innych lekarzy próbowało wyrazić własne opinie.
Nawet nie patrząc, mogłam się domyślić, o co się kłócą. Najwyraźniej stopie pana Ormistona się pogorszyło, zamierzali więc ją amputować i zapewne mieli rację. Być może spór dotyczył tylko miejsca, w którym należy amputować, i kto ma to zrobić? Na widok lekarzy pani Raven zwolniła, zdenerwowana. - Czy naprawdę pani sądzi... - zaczęła, ale nie zwracałam na nią uwagi. Bywają chwile na myślenie, ale ta do nich nie należała; teraz trzeba było działać, i to szybko i zdecydowanie. Nabrałam w płuca gęstego powietrza i ruszyłam do przodu. - Dzień dobry, doktorze Hunter - powiedziałam, przepychając się łokciami między dwoma lekarzami wojskowymi i uśmiechając się do młodego kwakra. - Panie poruczniku dodałam, kiwając głową porucznikowi Stactoe, by nie okazać się zbyt niegrzeczną. Przyklękłam przy łóżku pacjenta, wytarłam spoconą dłoń o spódnicę i ujęłam go za rękę. - Jak się pan czuje, panie Ormiston? Przysłał mnie kapitan Stebbings, bym zajęła się pana stopą. - Co takiego? - zareagował porucznik Stactoe, najwyraźniej zły. - Naprawdę, pani Fraser, cóż pani może... - To dobrze. - Pan Ormiston nie zwracał na niego uwagi. - Kapitan powiedział mi, że panią przyśle. Właśnie mówiłem tym panom, że nie muszą się martwić, bo pani na pewno będzie wiedziała, jak to zrobić najlepiej. Niewątpliwie bardzo się ucieszyli na te słowa, pomyślałam, ale uśmiechnęłam się do niego i uścisnęłam mu dłoń. Tętno miał szybkie i trochę słabe, ale regularne, ręka była jednak bardzo gorąca. Nie zdziwiłam się więc wcale, widząc czerwonawe smugi posocznicy, biegnące od chorej stopy wzdłuż nogi. Rozwinęli już opatrunek. Pan Dick miał rację - stopa śmierdziała. - Och, mój Boże! - zawołała pani Raven ze szczerym współczuciem. Wdała się już gangrena, o czym świadczyła nie tylko cuchnąca wydzielina, ale także czerniejące palce stopy. Nie marnowałam czasu, złoszcząc się na porucznika Stactoe. Zważywszy na pierwotny stan stopy i dostępne metody leczenia, może mnie też nie udałoby się jej uratować. A to, że gangrena była tak wyraźna, w gruncie rzeczy ułatwiało sytuację. Nie było już kwestii, czy amputacja jest konieczna. Czegóż więc dotyczył spór? - Zakładam, że jako lekarz tego pacjenta zgadza się pani, że amputacja jest konieczna? powiedział porucznik Stactoe z wyraźnym sarkazmem. Zobaczyłam, że jego instrumenty są już rozłożone na kawałku materiału; nieźle utrzymane, nie jakoś obrzydliwie brudne, ale najwyraźniej nie wysterylizowane. - Niewątpliwie - odrzekłam grzecznie. - Bardzo mi przykro, panie Ormiston, ale on ma
rację. Lepiej się pan poczuje bez stopy. Pani Raven, czy może mi pani przynieść garnek z wrzątkiem? - Teraz zwróciłam się do Denzella Huntera, który, jak zobaczyłam, trzymał drugą rękę pana Ormistona i najwyraźniej mierzył mu tętno. - Czy pan się z tym nie zgadza, doktorze Hunter? - Zgadzam się - odrzekł spokojnie. - Spieramy się na temat zasięgu amputacji, a nie jej konieczności. Czemu ma służyć wrzątek, przyjaciółko... Fraser? Tak powiedział? - Claire - rzuciłam krótko. - Do sterylizacji instrumentów, by zapobiec pooperacyjnemu zakażeniu, na tyle, na ile to będzie możliwe - dodałam szczerze. Stactoe wydał na to bardzo niegrzeczny dźwięk. - Co pan zaleca, doktorze Hunter? - Denzell - odparł z przelotnym uśmiechem. - Przyjaciel Stactoe zamierza amputować pod kolanem. - Oczywiście - zapienił się Stactoe. - Pragnę zachować staw kolanowy, nie ma potrzeby robić tego wyżej. - O dziwo, jestem skłonna się z panem zgodzić - powiedziałam mu, ale zaraz zwróciłam się z powrotem do Denzella Huntera. - Pan natomiast nie. Pokręcił głową i pchnął okulary wyżej na łuk nosa. - Musimy wykonać amputację w połowie kości udowej. Ten człowiek ma tętniak podkolanowy, to oznacza... - Wiem, co to oznacza. - Już wymacywałam za kolanem pana Ormistona, który zachichotał i zaczerwienił się z zakłopotania. - Przykro mi - powiedziałam, uśmiechając się. Już nie będę pana łaskotać. Nie będę musiała. Wyraźnie czułam tętniak - pulsował pod moimi palcami; był duży i twardy, leżał w zagłębieniu stawu kolanowego. Bosman musiał go mieć już od jakiegoś czasu, aż dziw, że nie pękł podczas bitwy morskiej ani podczas męczącej wędrówki do Ticonderogi. W nowoczesnej sali operacyjnej może udałoby się uratować więcej nogi i zlikwidować tętniak, ale nie tutaj. - Ma pan rację, przyjacielu Denzell. - Wstałam, prostując się. - Gdy pani Raven przyniesie gorącą wodę... - Mężczyźni mnie jednak nie słuchali, wpatrzeni w coś za mną. Odwróciłam się i zobaczyłam Guinea Dicka, z powodu upału w samej przepasce biodrowej, lśniącego od potu i ukazującego wszystkie tatuaże, zbliżającego się do nas ceremonialnie z czarną, szklaną butelką w ręku. - Kapitan posyłać ci grog, Joe - powiedział do pana Ormistona. - No, niech Bóg błogosławi kapitana za jego dobroć - powiedział Ormiston, szczerze wdzięczny. Wziął butelkę rumu, wyciągnął zębami korek i zaczął pić w skupieniu, z
determinacją. Chlupot wody zapowiedział powrót pani Raven. Niemal na każdym ognisku stał imbryk, więc nietrudno było znaleźć wrzątek. Na szczęście przyniosła także wiadro z zimną wodą, mogłam więc umyć ręce, nie parząc się. Ujęłam jeden z krótkich, brutalnych noży do amputacji, chcąc wrzucić go do wrzątku, ale oburzony porucznik Stactoe wyrwał mi go z ręki. - Co pani robi?! - krzyknął. - To mój najlepszy nóż! - Dlatego zamierzam go użyć - powiedziałam. - Gdy już go umyję. Stactoe był niedużym mężczyzną z krótko obciętymi, siwymi włosami. Był również parę cali niższy ode mnie, co odkryłam, gdy się wyprostowałam i zwróciłam do niego twarzą. Poczerwieniał jeszcze bardziej. - Zniszczy pani ostrze we wrzątku! - Nie. - Starałam się zachować spokój. - Gorąca woda je tylko oczyści, a nie będę cięła tego człowieka brudnym ostrzem. - Ach, nie będzie pani? - W oczach błysnęło mu coś w rodzaju satysfakcji. Przycisnął nóż do piersi. - Więc może zostawi to pani tym, którzy wiedzą, jak to zrobić! Guinea Dick, który został, by się przyglądać, z zainteresowaniem śledził tę wymianę zdań; w tej chwili pochylił się i wyjął nóż z ręki Stactoe'a. - Kapitan mówi, ona robi, Joe - powiedział spokojnie. - No to ona robi. Stactoe otworzył usta z oburzenia, że został tak spostponowany, i rzucił się na Dicka, próbując odzyskać nóż. Dick, którego refleks kształtowały wojny plemienne i brytyjska marynarka, zamachnął się na Stactoe'a, najwyraźniej zamierzając skrócić go o głowę. Niewykluczone, że by mu się udało, gdyby z równym refleksem nie zadziałał Denzell Hunter, który skoczył, chcąc złapać Dicka za rękę. Nie udało mu się, ale pchnął wielkiego Gwinejczyka na Stactoe'a, ci zwarli się, Dick upuścił nóż, obaj zachwiali się, stracili równowagę i padli na łóżko Ormistona, przewracając pacjenta, butelkę rumu, wrzątek, Denzella Huntera i instrumenty. Wszystko to poleciało na podłogę z hukiem, który przerwał wszelkie rozmowy w całym budynku. - Oooch! - wykrzyknęła rozkosznie przerażona pani Raven. Sprawy miały się nawet lepiej, niż się spodziewała. - Denny - odezwał się równie ostry głos za mną. - Co się tu dzieje? - Pomagam przyjaciółce Claire w operacji - odparł Denzell, z godnością siadając i macając po podłodze w poszukiwaniu okularów. Rachel Hunter pochyliła się po okulary, które potoczyły się trochę dalej po kamieniach, i zdecydowanym ruchem włożyła je bratu na nos, zerkając czujnie ku porucznikowi Stactoe.
Ten powoli podnosił się z podłogi i puchł z wściekłości jak balon napełniany gorącym powietrzem. - Ty - powiedział chrapliwym głosem, wskazując drżącym palcem Dicka - każę cię powiesić za napad na oficera, a pana - palec oskarżycielsko przesunął się na Denzella Huntera - postawię przed sądem wojennym i zniszczę. Jeśli zaś chodzi o panią, madame - wypluł z siebie to słowo, ale przerwał, bo nie przychodziło mu do głowy nic wystarczająco strasznego, czym mógłby mi zagrozić, aż w końcu wyrzucił z siebie: - Powiem pani mężowi, żeby panią zbił! - Chodź, kochanie, połaskocz mnie - odezwał się z podłogi niewyraźny głos. Opuściłam wzrok i ujrzałam patrzącego pożądliwie pana Ormistona. Nie wypuścił z rąk butelki rumu, leżąc na podłodze, dalej z niej korzystał, teraz zaś z zarumienioną od alkoholu twarzą usiłował niezręcznie złapać mnie za kolano. Porucznik Stactoe wydał z siebie dźwięk wskazujący, że to przekracza wszelkie granice, pośpiesznie zwinął swoje instrumenty i wyszedł najeżony nożami i piłami, siejąc po drodze niektóre drobne przedmioty. - Potrzebujesz mnie, siostrzyczko? - Denzell Hunter zdołał już wstać i podnieść przewrócone łóżko. - Nie tyle ja ile pani Brown - odrzekła jego siostra chłodno. - Mówi, że już jej pora, i potrzebuje cię teraz, natychmiast. Parsknął i spojrzał na mnie. - Pani Brown to histeryczka, w dosłownym znaczeniu tego słowa - powiedział przepraszająco. - Sądzę, że nie urodzi jeszcze przez jakiś miesiąc, ale regularnie ma fałszywe skurcze. - Znam ją - powiedziałam, tłumiąc uśmiech. - Cieszę się, że padło na pana. - Pani Brown rzeczywiście była histeryczką, ale także żoną pułkownika milicji, a zatem, jak sądziła, zasługiwała na coś więcej niż usługi zwykłej akuszerki. Słysząc, że doktor Denzell Hunter pracował z doktorem Johnem Hunterem, który z kolei był bratem accoucheura królowej cóż, oczywiście mogła się obyć bez moich usług. - Nie krwawi ani nie odeszły jej wody? - pytał zrezygnowanym głosem Denzell. Guinea Dick, którego zamieszanie nie wytrąciło z równowagi, położył pościel z powrotem na łóżku, a teraz przykucnął, lekko jak piórko uniósł stukilowe ciało pana Ormistona i umieścił delikatnie na łóżku razem z butelką. - Chyba być gotów - oświadczył, przyjrzawszy się pacjentowi, który leżał teraz z zamkniętymi oczyma i radośnie mruczał: „Troszkę niżej, skarbie, tak, o właśnie, o właśnie...”.
Denzell przeniósł bezradnie wzrok z pana Ormistona na siostrę, a potem na mnie. - Muszę pójść do pani Brown, choć moim zdaniem nie jest to nic pilnego. Czy może pani zaczekać chwilę, a ja panią w tym wyręczę? - Ona robi - powtórzył groźnie Dick. - Tak, ona robi - zapewniłam go, związując włosy. - Pytanie tylko, czym ona ma to robić. Czy ma pan jakieś instrumenty, które mogłabym pożyczyć, doktorze... znaczy przyjacielu Denzellu? Potarł czoło. - Mam przyzwoitą piłę i nie będę protestować, jeśli zechcesz ją wygotować. Nie mam jednak żadnego większego ostrza. Czy mam posłać Rachel, by poprosiła któregoś z chirurgów? Rachel spochmurniała na tę propozycję, a ja pomyślałam, że być może doktor Hunter nie jest szczególnie popularny wśród pozostałych lekarzy. Przyjrzałam się bardzo solidnej nodze pana Ormistona, próbując ocenić grubość ciała, które będę musiała przeciąć, i wsunęłam dłoń przez rozcięcie w spódnicy do pochewki z nożem. Był to dobry, bardzo twardy nóż, a Jamie właśnie go naostrzył. Lepsze byłoby zakrzywione ostrze, chyba jednak długość mojego noża wystarczy. - Nie, proszę się nie kłopotać, to mi chyba wystarczy. Gdyby pani mogła przynieść piłę brata, panno Rachel... - uśmiechnęłam się. - Ach, pani Raven, niestety, że woda się rozlała. Czy mogłaby pani... - Och, oczywiście! - Złapała wiadro i wybiegła, kopiąc po drodze jakiś drobny przedmiot, upuszczony przez porucznika Stactoe. Dramatyczne wydarzenia rozgrywające się wokół stopy pana Ormistona obserwowała spora gromadka zafascynowanych osób. Teraz, gdy porucznik sobie poszedł, przysunęli się nieco bliżej, patrząc z lękiem na Dicka, który jednak uśmiechał się do nich życzliwie. - Czy pani Brown może zaczekać jakiś kwadrans? - spytałam Denzella. - Łatwiej mi będzie, jeśli zostanie tu ktoś, kto wie, co należy robić, i podtrzyma nogę, gdy będę ją cięła. Dick może unieruchomić pacjenta. - Kwadrans? - No, sama amputacja nie zajmie nawet minuty, jeśli nie napotkam żadnych trudności. Potrzebuję jednak chwili, by się przygotować, chętnie też wykorzystałabym później pana pomoc do podwiązywania przeciętych naczyń krwionośnych. Gdzie, nawiasem mówiąc... Co się stało z tą butelką rumu? Ciemne brwi Denzella uniosły się niemal do włosów; wskazał pana Ornistona, który
zasnął i chrapał teraz głośno, trzymając wciąż butelkę w uścisku. - Nie zamierzam tego pić - oświadczyłam sucho w odpowiedzi na wyraz twarzy Denzella. Wyjęłam panu Ormisonowi butelkę z ręki i wylałam trochę rumu na czystą szmatkę, którą następnie wytarłam owłosioną nogę pana Ormistona. Na szczęście porucznik zostawił słoik z nićmi chirurgicznymi, a przedmiot kopnięty przez panią Raven okazał się haczykiem chirurgicznym. Będę musiała złapać końcówki przeciętych tętnic, które miały denerwującą skłonność do chowania się w ciele, cały czas tryskając krwią. - Aha - powiedział Denzell, wciąż nie rozumiejąc, ale chcąc pomóc. - Czy mogę teraz coś zrobić? - Czy mogłabym pożyczyć od pana pasek na opaskę uciskową? - Och, oczywiście - mruknął i bez wahania rozpiął pasek, obserwując mnie z zainteresowaniem. - Jak rozumiem, robiła to już pani wcześniej. - Niestety wielokrotnie. - Pochyliłam się, by sprawdzić oddech pana Ormistona. Był chrapliwy, ale swobodny. W ciągu pięciu minut pacjent wypił prawie pół butelki - taka ilość pewnie zabiłaby kogoś mniej przyzwyczajonego do rumu niż brytyjski marynarz. Symptomy życia były jednak dość dobre, mimo gorączki. Niestety alkohol to nie anestezja - pacjent był tylko oszołomiony i niewątpliwie dojdzie do siebie, gdy zacznę ciąć - ale zmniejsza strach i może trochę stępia ból. Ciekawa byłam, czy i kiedy uda mi się znów zrobić eter. W długiej sali na paru niewielkich stołach leżały bandaże, szarpie i inne materiały opatrunkowe. Wybrałam sporo stosunkowo czystych materiałów i wróciłam do łóżka pacjenta akurat w chwili, gdy przybyła pani Raven, zdyszana, zdenerwowana i niespokojna, czy coś jej nie umknęło, niosąc wiadro wrzątku. Po chwili pojawiła się Rachel Hunter, też zdyszana z pośpiechu, niosąc piłę brata. - Czy mógłby pan polać rumem ostrze piły, przyjacielu Denzellu? - poprosiłam, zawiązując wokół pasa jutowy worek zamiast fartucha. Pot spływał mi po plecach i łaskotał między pośladkami. Głowę owiązałam kawałkiem bandaża, by podczas operacji pot nie spływał mi do oczu. - I gdyby pan mógł zmyć te plamy przy uchwycie, a potem to samo zrobić z moim nożem i tym haczykiem chirurgicznym. Zrobił to z zakłopotanym wyrazem twarzy, przy wtórze pomruków zgromadzonych, którzy najwyraźniej nigdy nie widzieli czegoś tak dziwnego. Groźna obecność pana Dicka trzymała ich jednak w bezpiecznej odległości. - Czy sądzi pani, że porucznik rzeczywiście każe powiesić naszego przyjaciela? - szepnął do mnie Denzell, ruchem głowy wskazując Dicka. - Czy mógłby to zrobić? - Na pewno bardzo by chciał, ale nie sądzę, by mógł. Pan Dick jest angielskim jeńcem. A
czy może pana postawić przed sądem wojennym? - Zapewne może spróbować. - Denzella najwyraźniej ta myśl nie poruszała. - Ostatecznie się zaciągnąłem. - Naprawdę? - To wydało mi się dziwne. Ale nie był jedynym kwakrem, którego spotkałam w wojsku. - Och, tak. Myślę jednak, że wojsko nie ma aż tylu lekarzy, by sobie pozwolić na ich wieszanie, a degradacja raczej nie wpłynie na moje umiejętności. - Uśmiechnął się do mnie wesoło. - Ty nie masz żadnej rangi, jeśli się nie mylę, przyjaciółko Claire, a jednak wierzę, że dasz sobie radę. - Z boską pomocą - powiedziałam, on zaś poważnie skinął głową. - Z boską pomocą - powtórzył i podał mi nóż, jeszcze gorący od wrzątku. - Proszę się trochę odsunąć - powiedziałam do widzów. - To będzie przykre i brudne. - Och, mój Boże, och, mój Boże - powtarzała pani Raven, aż drżąc z emocji. - Jakie to wszystko potworne!
45. Trzy strzały Mottville, Pensylwania, 10 czerwca 1777 Grey usiadł nagle, o mało nie rozbijając sobie głowy o niską belkę nad łóżkiem. Serce mu waliło, kark i skronie miał zlane potem i przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie jest. - Trzecia strzała - powiedział głośno, myślą tkwiąc jeszcze w tym niezwykle żywym śnie, z którego obudził się tak nagle. Czy był to sen, wspomnienie czy połączenie jednego i drugiego? Stał w głównym salonie Trois Flèches, przyglądając się pięknemu obrazowi psa, wiszącemu po prawej stronie barokowego kominka. Ściany zawieszone były obrazami - wyżej i niżej tłoczyły się bez żadnego porządku. Czy to prawda? Pamiętał niewyraźnie, że czuł się przytłoczony nadmiarem ozdób, ale czy rzeczywiście obrazy były tak stłoczone, portrety patrzyły z góry i z dołu, we wszystkich kierunkach? W tym śnie baron Amandine stał po jednej jego stronie, dotykając go ramieniem; byli mniej więcej tego samego wzrostu. Baron mówił coś o jednym z obrazów, Grey nie przypominał sobie jednak, co takiego - chyba coś o technice malarza. Po drugiej stronie stała
Cecile Beauchamp, siostra barona, również blisko, dotykając Greya nagim ramieniem. Miała upudrowane włosy i pachniała jaśminem. Baron natomiast używał ostrej wody kolońskiej z zapachem bergamotki i wiwery. Pamiętał - bo we śnie chyba nie wyczuwa się zapachów połączenie ciężkich woni perfum z goryczą i popiołów w kominku i duszącym upałem w pokoju, a także lekkie nudności wywołane przez tę kombinację. Czyjaś ręka objęła jego pośladek, ścisnęła, a potem głaskała znacząco. Nie wiedział, czyja to była ręka. Tego we śnie nie było. Znów opadł powoli na poduszkę, z zamkniętymi oczyma, starając się uchwycić obrazy krążące jeszcze w jego śpiącym mózgu. Potem sen nabrał cech erotycznych - czyjeś usta na jego reagującym ciele - i w gruncie rzeczy obudziły go właśnie doznania z tym związane, nie wiedział jednak, czyje to były usta. Gdzieś w tym śnie występował również doktor Franklin; Grey przypominał sobie trochę obwisłe, ale jędrne białe pośladki, gdy ten szedł przed nim korytarzem. Długie siwe włosy opadały na kościste plecy, wokół pasa miał wałeczki skóry; z pełną swobodą mówił coś o portretach wiszących także na ścianach korytarza. Ten obraz, nasycony uczuciem, był wyraźny w pamięci Greya; ale przecież on nie... nie z Franklinem, nawet we śnie. Jakoś jednak łączyło się to z obrazami. Próbował sobie przypomnieć niektóre, ale nie był już pewien, co było rzeczywiste, a co pochodziło z krainy snów. Były tam jakieś pejzaże, coś, co miało być sceną egipską, choć wątpił, by malarz kiedykolwiek podróżował na południe dalej niż na wybrzeże Bretanii. Zwykłe rodzinne portrety... - Tak! - Znów usiadł gwałtownie i tym razem rzeczywiście uderzył czubkiem głowy w belkę, na tyle mocno, że przed oczyma ujrzał gwiazdy i jęknął głośno. - Stryju Johnie? - Z drugiego łóżka dobiegł go zdziwiony głos Dottie, zaś szelest pościeli dochodzący z podłogi wskazywał, że obudziła się również jej pokojówka. - Co się stało? - Nic, nic, śpij. - Wyciągnął nogi spod przykrycia. - Idę tylko do wygódki. Z podłogi dobiegły go niechętne pomruki i szelesty, a od strony Dottie karcące „cii”. Wymacał drzwi pokoju, bo okiennice były zamknięte, a wnętrze zupełnie czarne. Zszedł na dół przy niewyraźnym świetle z przysypanego popiołem ognia w głównym pokoju zajazdu. Powietrze na zewnątrz było świeże i chłodne, przesycone zapachem czegoś, czego nie rozpoznawał, ale co przywołało różne wspomnienia. Z ulgą odpędził uparcie powracający sen i poddał się czysto zmysłowym wspomnieniom długich wypraw konnych w Wirginii, po błotnistych drogach, świeżych liściach, czując zapach konia, odrzut strzelby, ciepłą krew jelenia spływającą mu po dłoni. Przywoływał w myślach polowania - rzecz jasna z Williamem...
Teraz czuł, jak ogarnia go bliskość dziczy, to mocne, dziwne uczucie, tak charakterystyczne dla Ameryki, że coś czeka wśród drzew, nie wrogiego, ale i nie życzliwego. Kochał te lata w Wirginii, z dala od europejskich intryg i stałego zamieszania towarzyskiego Londynu. Cenił je jednak głównie ze względu na bliskość, która w tych latach spędzonych w dziczy połączyła go z synem. W tej podróży nie widział jeszcze świetlików. Zaglądał w gęstą trawę, ale pewnie było już za późno; świetliki pojawiały się głównie wczesnym wieczorem. Cieszył się, że będzie mógł pokazać je Dottie. Gdy przyjechali po raz pierwszy do Wirginii, William był nimi zachwycony, łapał je w rękę delikatnie i wykrzykiwał z zachwytem, gdy świetlik rozjaśniał mu wnętrze dłoni. Każdego lata z radością witał ich pojawienie się. Czując ulgę w ciele i przynajmniej pozorny spokój w mózgu, usiadł powoli na pieńku do rąbania drzewa na podwórzu zajazdu, nie chcąc jeszcze wracać do dusznej ciemności na górze. Gdzie jest Henry, zastanawiał się, gdzie dzisiaj śpi, w jakimś lochu? Nie, w koloniach nie istniało nic takiego. Nawet zwykłe domy były zdumiewająco wygodne i przestronne. Może bratanek jest więziony w stodole albo w jakiejś piwnicy? A jednak, o ile wiedzieli, przeżył zimę, mimo niewątpliwie poważnej rany. Miał pieniądze - może udało mu się zapłacić za lepsze warunki i opiekę lekarza? Jeśli Bóg pozwoli, wkrótce go odnajdą; do Filadelfii zostało im nie więcej niż dwa dni drogi. Miał listy polecające od Franklina... Znów Franklin, do diabła z tym człowiekiem i jego kąpielami powietrznymi! Grey z czystej ciekawości raz przyłączył się do niego i uznał, że siedzenie nago w elegancko umeblowanym pokoju jest przyjemne, choć dziwnie niepokojące - w otoczeniu roślin doniczkowych, obrazów... Nie, w bawialni w Trois Flèches nie było obrazów. Ach, więc jest - koniec jego nieuchwytnego snu, który drażniąco kiwał na niego spod skały. Zamknął oczy, napełnił płuca zapachem letniej nocy i stanowczo zmusił swój mózg, by oczyścił się z myśli. „Trois Flèches - Trzy Strzały. Kto jest trzecią?”. Te słowa z listu Hala pojawiły mu się pod powiekami i zaskoczyły, otworzył więc oczy. Przyzwyczajony do pokrętnego sposobu myślenia Hala, wówczas nie zwrócił na nie większej uwagi, najwyraźniej jednak słowa te zapadły mu w podświadomość i pojawiły się teraz w środku nocy, gdzieś na zadupiu, wychynęły z głębi absurdalnego snu. Dlaczego? Potarł delikatnie czubek głowy, bolący po zderzeniu z belką, ale bez guza. Machinalnie przesunął palce w dół, do miejsca, gdzie żona Jamiego Frasera po trepanacji pokryła otwór w jego czaszce sprasowaną srebrną sześciopensówką. Zręcznie zszyła nad tym skórę i włosy
znów mu urosły, łatwo było jednak wymacać pod nimi małe twarde kółko. Rzadko o nim pamiętał, tylko kiedy było zimno, bo wtedy chłodny metal wywoływał czasem ból głowy i katar. Podczas jego odwiedzin w Trois Flèches było zimno, bardzo zimno. Ta myśl przemknęła mu przez głowę jak ćma. Za zajazdem rozległy się jakieś dźwięki, stukot kopyt o klepisko, pomruk głosów. Zamarł w bezruchu. Księżyc przebył już połowę drogi; było późno, ale do świtu brakowało jeszcze kilku godzin. O tej porze nikt nie powinien się wypuszczać w drogę, chyba że ma niejasne interesy, takie, których świadkiem Grey nie miał ochoty być - a tym bardziej nie chciał, by go przy tym zobaczono. Zbliżali się, a on nie mógł się ruszyć, boby go zauważyli, więc starał się nawet nie oddychać. Trzej mężczyźni na koniach poruszali się cicho, lecz pewnie, jeden prowadził objuczonego muła. Minęli go o dwa kroki, nie drgnął jednak, a konie - jeśli go nawet wyczuły - nie uznały go za zagrożenie. Skręcili na drogę prowadzącą ku Filadelfii. Czemu tak potajemnie? - zastanowił się, ale nie tracił na to czasu. Po powrocie do Karoliny Północnej w zeszłym roku zdążył już zauważyć to niezdrowe podniecenie, ten niepokój panujący nawet w powietrzu. Tutaj czuło się go tym wyraźniej. Był go świadom od chwili, gdy zszedł na ląd. Ludzie byli czujni inaczej niż przedtem. Nie wiedzą, komu ufać, pomyślał, więc nie ufają nikomu. Myśl o zaufaniu przypomniała mu żywo Percy'ego Wainwrighta. „Jeśli jest na świecie człowiek, któremu ufam mniej...”. I tak właśnie znalazł się tu. Obraz Percy'ego, ciemnookiego i uśmiechniętego, który gładził kciukiem krawędź kieliszka wina, jakby pieszcząc Greya, i mówił mimochodem: „Ożeniłem się z jedną z sióstr barona Amandine'a...”. - Jedną z sióstr - szepnął Grey na głos, a sen skrystalizował mu się w mózgu. Poczuł zimno kamieni Trois Flèches tak wyraźnie, że zadrżał, choć noc nie była zimna. Poczuł ciepło tych dwóch lubieżnych, bezlitosnych ciał, które napierały na niego z obu stron. A na ścianie z jednej strony - niezauważalny w tej bezładnej obfitości niewielki obrazek: troje dzieci - dwie dziewczynki, jeden chłopiec z psem - a za nimi rozpoznawalne mury Trois Flèches. Druga siostra. Trzecia strzała, na którą Hal z cechującym go niezawodnym wyczuciem niezwykłości zwrócił uwagę, chociaż jej nigdy nie widział. Beauchampowie byli starą arystokratyczną rodziną i jak większość takich rodzin często, choć mimochodem mówili o sobie. Podczas tamtych odwiedzin słyszał, co robią liczni
kuzyni, wujowie, ciotki, dalecy krewni... nigdy jednak nie słyszał o drugiej siostrze. Oczywiście mogła umrzeć w dzieciństwie, to się często zdarzało, dlaczego by jednak Percy powiedział...? Teraz głowa rzeczywiście zaczynała go boleć. Z westchnieniem wstał i wszedł do środka. Nie miał pojęcia kiedy, ale będzie musiał raz jeszcze porozmawiać z Percym. Przerażało go to, że ta perspektywa nie budziła w nim niepokoju.
46. Linie geomantyczne Brianna zatrzymała się w sali obserwacji ryb. Nie był to jeszcze okres tarła, gdy podobno wielkie łososie przepływały przez ślizgi stopni, by pokonać zaporę w Pitlochry, ale jednak od czasu do czasu w polu widzenia pojawiała się srebrna ryba, z zaskakującą nagłością walczyła przez chwilę z prądem, aż w końcu udawało jej się przeskoczyć do rury prowadzącej do następnego stopnia drabiny. Sala była w gruncie rzeczy niewielkim białym domkiem, wbudowanym z boku stopni dla ryb, wyposażonym w duże, trochę obrośnięte algami okno. Zatrzymała się tam, by zebrać myśli - a raczej by pozbyć się części z nich, nim uda się do zapory. To bzdura, żeby martwić się o coś, co już się wydarzyło; wiedziała poza tym, że z rodzicami było wszystko w porządku, a w każdym razie - poprawiła się w myśli - że wydostali się z Fortu Ticonderoga. Zostało przecież jeszcze dużo listów. Co więcej, mogła w dowolnej chwili przeczytać te listy i dowiedzieć się, co się działo. Przez to właśnie cała sytuacja była tak bezsensowna, więc chyba w gruncie rzeczy nie martwiła się, tylko była... pochłonięta myślami. Listy były cudowne, wiedziała jednak doskonale, ile rzeczy zostaje niewypowiedzianych nawet w bardzo obszernym liście. Według książki Rogera generał Burgoyne opuścił Kanadę w początkach czerwca. Zamierzał pomaszerować na południe i połączyć swoje siły z oddziałami generała Howe'a, w ten sposób przecinając kolonię na pół. Szóstego lipca 1777 roku zatrzymał się, by zaatakować Fort Ticonderoga... - Coimhead air sin - odezwał się głos za jej plecami. Szarpnęła się zaskoczona i zobaczyła Roba Camerona, który podniecony wskazywał na okno. Odwróciła się akurat w porę, by ujrzeć ogromną srebrną rybę z czarnymi kropkami na grzbiecie, która skoczyła wysoko pod prąd i zniknęła na ślizgu. - Nach e sin an rud as brèagha a chunnaic thu riamh powiedział z zachwytem wciąż malującym się na twarzy. - Czyż nie jest to najpiękniejsza
rzecz, jaką kiedykolwiek widziałaś? - Cha mhór - odrzekła czujnie, ale nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. Teraz on się uśmiechnął - wprost do niej. - Ach, więc znasz gàidhlig. Tak mówił kuzyn, ale niezupełnie mu uwierzyłem, bo ten bostoński akcent... - powiedział, przeciągając sylaby; jak mu się wydawało, naśladował bostoński akcent. - Jak to robisz? W gàidhlig nie mówisz z tym akcentem. To znaczy masz akcent, ale inny, bardziej taki, jaki słyszy się na wyspach, może na Barra albo Uist. - Mój tato był Szkotem - powiedziała. - Nauczyłam się od niego. Spojrzał na nią nieco inaczej, jakby była nowym rodzajem ryby, którą właśnie złowił. - Tak? Jak się nazywa? - James Fraser - odrzekła. To bezpieczne, takich było dziesiątki. - I nazywał. Już... odszedł. - Och, szkoda - powiedział ze współczuciem i dotknął lekko jej ramienia. - Ja straciłem ojca rok temu. To trudne, prawda? - Tak - rzuciła krótko i zrobiła ruch, by go wyminąć. On też od razu się odwrócił i poszedł razem z nią. - Roger mówił, że macie też dzieci. - Wyczuł, że ją zaskoczył, i zerknął z uśmiechem. Poznałem go w loży, miły facet. - Owszem - zgodziła się chętnie. Rob przeciągnął się i odchylił głowę w tył. - Taki miły dzień, a my musimy go spędzić w zaporze. Szkoda, że nie mogę być teraz na wodzie. - Ruchem głowy wskazał rzekę, w której stało kilku wędkarzy, wpatrując się w fale z drapieżnym napięciem żurawi. - Ty albo Roger łowicie na muchę? - Ja tak - odrzekła i poczuła drobny dreszcz podniecenia na wspomnienie wędki w ręce. Ty też łowisz? - Tak, mam nawet zezwolenie na Rothiemurchus - powiedział dumnie, jakby było to coś szczególnego, więc mruknęła coś z uznaniem. Spojrzał oczami koloru karmelu. - Gdybyś kiedyś zechciała przyjść z wędką, tylko powiedz, szefowo. - Uśmiechnął się szeroko, beztroski i sympatyczny, i pogwizdując, wszedł przed nią do biura zapory. *** Linia geomantyczna to widoczne połączenie między dwoma interesującymi punktami geograficznymi, zazwyczaj starymi monumentami lub megalitami. Istnieje wiele teorii na temat linii geomantycznych i liczne kontrowersje, czy rzeczywiście istnieją one jako zjawisko, a nie tylko jako przedmiot rzeczywisty.
Rozumiem przez to, że jeśli wybierze się dowolne dwa punkty interesujące dla ludzi, to prawdopodobnie będzie je łączyć ścieżka, niezależnie od tego, czym są te punkty. Na przykład między Londynem a Edynburgiem biegnie duża droga, bo ludzie często jeżdżą z jednego miasta do drugiego. Nie można by jednak nazwać jej linią geomantyczną. To określenie oznacza zazwyczaj starodawny szlak prowadzący na przykład od kamiennego kręgu do dawnego opactwa, które zresztą także zapewne wzniesiono w miejscu starożytnego kultu. Ponieważ poza samym istnieniem takich linii nie ma żadnych obiektywnych dowodów ich działania, krąży na ten temat wiele bzdur. Niektórzy uważają, że linie te mają znaczenie magiczne lub mistyczne. Osobiście nie widzę żadnych podstaw do takiego przekonania. Wasza matka, która jest naukowcem, również nie. Z drugiej strony nauka od czasu do czasu zmienia zdanie i coś, co wygląda na magię, może w rzeczywistości mieć wyjaśnienie naukowe (uwaga, tu wstawić przypis o Claire i zbieraniu ziół). Jednakże wśród licznych teorii linii geomantycznych jest jedna, która, jak się zdaje, ma przynajmniej możliwą przyczynę fizyczną. Być może, gdy będziecie to czytać, będziecie już wiedzieć, kim są różdżkarze. Jak tylko zdarzy się okazja, pokażę wam, jak pracują. Na wszelki wypadek jednak zamieszczam wyjaśnienie. Różdżkarz to osoba, która potrafi wykryć pod ziemią obecność wody, a czasami metalu, na przykład w kopalniach. Niektórzy różdżkarze używają różdżki w kształcie litery „Y”, inni metalowego prętu albo jakiegoś innego przedmiotu, którym wyszukują wodę, inni po prostu ją wyczuwają. Nie jest znana podstawa tej umiejętności. Wasza matka mówi, że według brzytwy Ockhama ci ludzie po prostu rozpoznają rodzaj budowy geologicznej, w której z największym prawdopodobieństwem wystąpią wody podziemne. Widziałem jednak, jak pracują różdżkarze, i jestem pewien, że to coś więcej - szczególnie w świetle teorii, które wam tu przedstawiam. Jedna teoria różdżkarstwa mówi, że w wodzie czy metalu istnieje prąd magnetyczny, a różdżkarz potrafi go wyczuć. Wasza matka mówi, że pierwsza część tego stwierdzenia jest prawdziwa i, co więcej, w skorupie ziemskiej istnieją szerokie wstęgi siły geomagnetycznej obiegające cały glob w przeciwnych wobec siebie kierunkach. Mówi również, że te wstęgi można wykryć obiektywnymi miarami, choć niekoniecznie są one stałe. Co więcej, na Ziemi dochodzi do przemieszczenia sił geomagnetycznych (co ileś tam milionów lat zapewne, nie wie dokładnie, jak często). Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje - zazwyczaj podejrzewa się plamy na Słońcu. Wtedy bieguny magnetyczne zamieniają się miejscami. Kolejna interesująca informacja podaje, że gołębie pocztowe (i prawdopodobnie inne rodzaje ptaków) najwyraźniej rzeczywiście wyczuwają te linie geomagnetyczne i wykorzystują je w nawigacji, choć nikt jeszcze nie wie, jak to robią.
Podejrzewamy, wasza matka i ja - a muszę podkreślić, że możemy się mylić - że linie geomantyczne rzeczywiście istnieją, że są identyczne jak linie geomagnetyczne (albo z nimi skorelowane) i że tam, gdzie się jedne i drugie przecinają albo zbiegają, istnieje punkt, w którym ta siła magnetyczna jest... inna, wobec braku lepszego słowa. Myślimy, że te punkty zbiegu - a przynajmniej niektóre z nich - to miejsca, w których ludzie wrażliwi na działanie takich sił (chyba tak jak gołębie) mogą przenieść się z jednej epoki w inną (i to dotyczy waszej matki i mnie, a także was, Jemmy i Mandy). Jeśli ty, który to czytasz, jesteś jeszcze nienarodzonym naszym dzieckiem (albo wnukiem), nie wiadomo, czy też będziesz mieć tę wrażliwość, zdolność, czy też jak to nazwać. Zapewniam jednak, że jest ona rzeczywista. Wasza babka sądziła, że jest to cecha genetyczna (coś takiego jak umiejętność zwinięcia języka w trąbkę). Jeśli się tego nie potrafi, na nic nie zda się wyjaśnienie, jak to robić, mimo że samo zjawisko można stwierdzić u kogoś, kto tę właściwość ma. Jeśli ty ją masz, nie wiem, czy powinienem Ci pogratulować, czy też przeprosić, choć zapewne nie jest to gorsze niż inne cechy, które rodzice nieświadomie przekazują dzieciom, jak krzywe zęby czy krótkowzroczność. Tak czy inaczej, nie zrobiliśmy tego celowo, wierzcie nam. Przepraszam, dałem się trochę znieść z kursu. Chodzi o to, że zdolność podróżowania w czasie może zależeć od genetycznej wrażliwości na te... zbiegi? wiry? linii geomantycznych. Dzięki szczególnej historii geologicznej Wysp Brytyjskich znajdujemy tu wiele linii geomantycznych, a także wiele stanowisk archeologicznych, które wydają się połączone tymi liniami. Wasza matka i ja zamierzamy oznaczyć, tak jak to można zrobić, nie narażając się na niebezpieczeństwo - a nie trzeba się oszukiwać, to jest bardzo niebezpieczne - te miejsca, które mogą być portalami. Oczywiście nie sposób wiedzieć z całą pewnością, czy dane miejsce jest portalem czy nie. Obserwacja, że miejsca te wydają się „otwarte” w dni odpowiadające świętom słońca i ognia starożytnego świata (a w każdym razie bardziej otwarte niż kiedy indziej) - jeśli ta hipoteza jest słuszna - może mieć coś wspólnego z wzajemnym przyciąganiem się Słońca i Księżyca. Wydaje się to rozsądnym wyjaśnieniem, zważywszy na to, że ciała te rzeczywiście wpływają na zachowanie się Ziemi w odniesieniu do pływów, pogody i tak dalej, dlaczego więc nie do wirów czasu? Przypis 1. Wasza matka mówi - powiedziała mi dużo, z czego wychwyciłem: „zjednoczona teoria pola”, co, jak rozumiem, oznacza coś, co jeszcze nie istnieje, ale gdyby
istniało, wyjaśniłoby mnóstwo rzeczy, między innymi przypuszczalnie także to, dlaczego zbieg linii geomagnetycznych może wpływać na czas. Osobiście wyciągnąłem z tego przekonanie, że przestrzeń i czas w pewnych warunkach stają się tym samym i zależy to w jakiejś mierze od grawitacji. Jest to dla mnie tak samo prawdopodobne jak wszystko inne, co odnosi się do tego zjawiska. Przypis 2. - Czy to ma sens? - spytał Roger. - Przynajmniej na razie? - O ile w ogóle cokolwiek ma sens, to tak. - Ilekroć o tym rozmawiali, ogarniało ją uczucie pewnego lęku, ale nie mogła nie uśmiechnąć się do niego - był taki zaangażowany. Na policzku miał plamę atramentu, a czarne włosy z jednej strony sterczały. - Profesorstwo musisz mieć we krwi - po wiedziała, wyciągając z kieszeni chusteczkę, liżąc ją jak kotka i wycierając mu nią twarz. - Wiesz, istnieje taki wspaniały współczesny wynalazek, który nazywa się długopis. - Nienawidzę ich - powiedział, zamykając oczy i zgadzając się na jej zabiegi. - Poza tym wieczne pióro to taki luksus w porównaniu z piórem gęsim. - Tak, to prawda. Gdy tato pisał listy, zawsze wyglądał jak po wybuchu w fabryce atramentu. - Wróciła wzrokiem do strony i parsknęła na widok pierwszego przypisu. Roger uśmiechnął się. - Czy to przyzwoite wyjaśnienie? - Dla dzieci to nawet bardziej niż przyzwoite - zapewniła go, odkładając kartkę. - A co będzie w przypisie drugim? - Ach! - Padł do tyłu na oparcie krzesła i splótł ręce. Najwyraźniej czuł się niepewnie. No... - No...? - zaniepokoiła się. - Czy istnieje coś takiego jak dowód A, który chcesz tam zamieścić? - No, tak - powiedział niechętnie. - Notatniki Geillis Duncan. Książka pani Graham będzie dowodem B. Natomiast wyjaśnienie twojej matki na temat roślin to przypis numer cztery. Brianna czuła, jak krew odpływa jej z głowy, i na wszelki wypadek szybko usiadła. - Uważasz, że to dobry pomysł? - spytała niepewnie. Nie wiedziała, gdzie znajdują się notatniki Geillis Duncan, i nie chciała wiedzieć. Natomiast książeczka, którą dała im Fiona Graham, wnuczka pani Graham, znajdowała się w sejfie w Królewskim Banku Szkocji w Edynburgu.
Roger wypuścił oddech i pokręcił głową. - Nie - odrzekł szczerze. - Ale słuchaj, nie wiemy, ile lat będą miały dzieci, kiedy to przeczytają. A to mi przypomina... musimy zrobić jakiegoś rodzaju zabezpieczenie, na wypadek gdyby coś nam się stało, zanim będą na tyle duże, by im powiedzieć... wszystko. Czuła, jakby po plecach spływała jej kostka lodu. Miał jednak rację - mogło się zdarzyć, że zginą oboje w wypadku samochodowym, jak rodzice jej matki, albo że dom spłonie. - No, nie - powiedziała głośno, patrząc na okno za Rogerem, osadzone w półmetrowej grubości ścianie - ten dom raczej nie spłonie. Uśmiechnął się. - Nie, o to się nie martwię. Natomiast notatki... No tak, wiem, o czym mówisz. Myślałem, że może po prostu sam je przejrzę i wynotuję istotne informacje. Napisała tam całkiem sporo o tym, które kamienne kręgi wydają się aktywne, a to może się przydać. Bo czytanie reszty tego... - Machnął ręką, szukając właściwego słowa. - Cierpnie skóra - podpowiedziała. - Zamierzałem powiedzieć, że jest jak przyglądanie się, jak ktoś na twoich oczach powoli popada w szaleństwo, ale „cierpnie skóra” może wystarczy. - Wyjął jej z dłoni kartki i złożył razem. - To chyba taki akademicki nawyk. Wydaje mi się, że nie należy ukrywać oryginalnego źródła. Znów parsknęła, tym razem inaczej, wskazując, co sądzi o Geillis Duncan jako o oryginalnym źródle czegokolwiek poza kłopotami. A jednak... - Chyba masz rację - powiedziała niechętnie. - Może zrobisz jakiś skrót, a poza tym po prostu wspomnisz, gdzie są te notatki, na wypadek gdyby kogoś rzeczywiście interesował oryginał. - To niezła myśl. - Wsunął papiery do notatnika i wstał, równocześnie go zamykając. Więc pojadę tam, może gdy skończy się rok szkolny. Wziąłbym Jema i pokazał mu miasto. Jest już dość duży, żeby przespacerować się po Royal Mile, a na pewno bardzo spodoba mu się zamek. - Tylko nie prowadź go do edynburskich lochów - powiedziała szybko. Uśmiechnął się szeroko. - Uważasz, że woskowe figury torturowanych ludzi nie są pouczające? Przecież to wszystko postaci historyczne. - To byłoby znacznie mniej okropne, gdyby nimi nie były. - Odwracając się, spojrzała na zegar na ścianie. - Roger, czy ty czasem nie masz o drugiej swojego gaelickiego wykładu w szkole?
Spojrzał na zegar z niedowierzaniem, złapał stos książek i papierów i wybiegł, wyrzucając z siebie bardzo znaczące gaelickie słowa. Wyszła za nim do holu, gdzie pośpiesznie pocałował Mandy i rzucił się ku drzwiom. Mandy podeszła do otwartych drzwi, entuzjastycznie machając. - Pa, pa, tatusiu - zawołała. - Przywieź mi lody. - Jeśli zapomni, możemy po kolacji pójść do wsi i kupić - obiecała Brianna, pochylając się, by podnieść córeczkę. Trzymając Mandy na ręku, patrzyła, jak stary pomarańczowy morris Rogera kaszle, dusi się, trzęsie i w końcu rusza, wypuszczając kłąb błękitnego dymu. Zmarszczyła lekko brwi na ten widok, pomyślała, że musi mu kupić nowe świece, ale też pomachała, gdy na zakręcie podjazdu z uśmiechem wychylił się z samochodu. Mandy przytuliła się do niej, mrucząc jeden z bardziej obrazowych gaelickich zwrotów Rogera, który niewątpliwie zapamiętała. Bree pochyliła głowę, wdychając słodki zapach dziecięcego szamponu i umorusanego dziecka. To zapewne wspomnienie Geillis Duncan sprawiło, że poczuła się niepewnie. Ta kobieta naprawdę i niewątpliwie nie żyła, ale mimo wszystko... była przecież praprapraprababką Rogera i być może zdolność przechodzenia przez kamienie nie stanowiła jedynej cechy przekazanej z krwią. Choć zapewne wiele cech zacierało się z upływem czasu. Na przykład Roger w najmniejszym stopniu nie przypominał Williama Buccleigha MacKenziego - syna Geillis z Dougalem MacKenziem - odpowiedzialnego za to, że Roger został powieszony. - Syn czarownicy - mruknęła pod nosem. - Mam nadzieję, że się smażysz w piekle. - Brzydko tak mówić, mamo - skarciła ją Mandy. *** Poszło mu lepiej, niż się spodziewał. Salę szkolną wypełniały dzieci, kilkoro rodziców, a nawet pojawili się dziadkowie. Przeżył tę chwilę zawrotu głowy, która nie była ani paniką, ani tremą, ale wrażeniem, że patrzy w jakiś wielki kanion bez dna, stojąc na jego krawędzi. Był przyzwyczajony do tego uczucia z czasów, gdy występował. Odetchnął głęboko, położył na stole przyniesione książki i kartki, i powiedział: Feasgar math! To wystarczyło. Po pierwszych słowach, wypowiedzianych albo wyśpiewanych, zawsze się czuł, jakby złapał przewód pod napięciem. Między nim a widownią nawiązywało się porozumienie; następne słowa wydawały się pojawiać znikąd, przepływały przez niego jak woda przez jedną z wielkich turbin Bree. Po paru zdaniach wprowadzenia zaczął mówić o gaelickich przekleństwach, wiedząc, co przyciągnęło tu większość dzieci. Kilkoro rodziców uniosło brwi, natomiast na twarzach dziadków pojawiły się porozumiewawcze uśmiechy.
- W gàidhlig nie ma brzydkich słów, takich jak w angielskim - wyjaśnił i uśmiechnął się szeroko do przebojowego blondynka w drugiej ławce, który musiał być małym Glasscockiem, tym, który powiedział Jemiemu, że pójdzie do piekła. - Przykro mi, Jimmy. To wywołało śmiech. - Nie znaczy to jednak, że nie można wyrazić o kimś zdecydowanej opinii - ciągnął, gdy sala ucichła. - Ale przekleństwa w gàidhlig to sztuka, nie wulgarność. - Kilka starszych osób zaśmiało się cicho, a dziecięce główki odwróciły się ku dziadkom ze zdumieniem. - Na przykład słyszałem kiedyś farmera, którego świnia wlazła do koryta. Życzył jej, by jej wnętrzności przebiły się przez brzuch i zjadły je wrony. To zrobiło wrażenie na dzieciach. Uśmiechnął się i mówił dalej, podając starannie zredagowane wersje kilku co bardziej twórczych wyrażeń, które usłyszał od teścia. Nie musiał dodawać, że gdy ktoś zamierzał być naprawdę nieprzyjemny, to choć brakowało wielkich słów, mógł nazwać kogoś synem czy córką suki. Jeśli dzieci chcą wiedzieć, co naprawdę Jem powiedział pannie Glendenning, będą musiały go spytać - jeśli tego jeszcze nie zrobiły. Stąd przeszedł do poważniejszego, choć szybkiego opisu Gaeltacht, czyli tej części Szkocji, gdzie tradycyjnie mówiono po gaelicku. Opowiedział kilka anegdot o tym, jak uczył się gaelickiego, gdy był nastolatkiem i pracował na łodziach łowiących śledzie na Morzu Szkockim. Przytoczył całe przemówienie wygłoszone przez niejakiego kapitana Taylora, gdy burza zaatakowała jego ulubione homarowe zatoczki i zabrała wszystkie klatki (tej przemowie towarzyszyło potrząsanie pięścią pod adresem morza, nieba, załogi i homarów). To znów ich rozbawiło. Kilku siedzących z tyłu starych mężczyzn zaczęło się śmiać i mruczeć coś między sobą. Najwyraźniej znali podobne sytuacje. - Ale gàidhlig to język - powiedział, gdy śmiech ucichł - a to znaczy, że jego pierwszym, głównym celem jest porozumienie, rozmowa ludzi między sobą. Ilu z was słyszało kiedykolwiek pieśni foluszowe albo śpiewanie wers w wers? Pomruk zainteresowania. Część słyszała, część nie. Wyjaśnił więc, co to był folusz. - Kobiety, pracując razem, ugniatały, wyciągały i miesiły mokrą wełnę, by stała się ścisła i odporna na wodę. W dawnych czasach nie istniały płaszcze przeciwdeszczowe ani kalosze, ludzie przebywali czasami na dworze w dzień i w nocy przy każdej pogodzie, zajmując się zwierzętami albo obrabiając pola. - Głos mu się już rozgrzał, więc uznał, że poradzi sobie z krótką piosenką foluszową - zaśpiewał pierwszy wers i refren, a potem skłonił ich, by zrobili to samo. Przeszli przez cztery wersy, gdy poczuł ból gardła, i wtedy dopiero zakończył. - Moja babcia to śpiewała - zawołała jedna z matek i zarumieniła się jak pomidor, gdy
wszyscy na nią spojrzeli. - Czy pani babcia żyje? - spytał Roger. Skinęła głową. - To niech ją pani poprosi, by panią nauczyła, a potem pani może nauczyć dzieci. Takie rzeczy trzeba pielęgnować. Ta odpowiedź spotkała się z cichym pomrukiem zdziwienia, ale i akceptacji. Uśmiechnął się znów i wziął do ręki zniszczoną książeczkę ze zbiorem hymnów. - Wspomniałem o śpiewaniu wers w wers. Można to jeszcze dziś usłyszeć w niedzielę w kościele na wyspach, na przykład w Stornaway. Jest to sposób śpiewania psalmów, który datuje się z czasów, gdy ludzie mieli niewiele książek, a może też mało kto umiał czytać. Był więc kantor, który śpiewał psalm, a zgromadzeni powtarzali za nim wers po wersie. Ta książka - podniósł zbiór hymnów - należała do mojego ojca, wielebnego Wakefielda. Niektórzy z was może go jeszcze pamiętają. Pierwotnie jednak była własnością innego duchownego, wielebnego Alexandra Carmichaela. Ten zaś... - I opowiedział im o wielebnym Carmichaelu, który w dziewiętnastym wieku przemierzał góry i wyspy, rozmawiając z ludźmi, zachęcając, by śpiewali mu pieśni i opowiadali o swoich zwyczajach. Zbierał hymny i pieśni, notował teksty zaklęć i słowa zamawiania, wszystko, co tylko usłyszał, a co należało do tradycji ustnej. W końcu opublikował to wielkie dzieło w kilku tomach zwanych Carmina Gadelica. Przyniósł jeden tom Gadeliki, puścił w obieg razem z zeszytem spisanych przez siebie pieśni foluszowych, a potem przeczytał im jedno z zaklęć na księżyc w nowiu, zaklęcie na rozmyślanie, zamawianie niestrawności, Poemat o żuku, a także kilka fragmentów Mowy ptaków. Kolumba wyszedł na dwór wczesnym pięknym rankiem, zobaczył białego łabędzia, kwili, kwili, w dole na brzegu, kwili, kwili, śpiewającego żałobną pieśń, kwili, kwili. Biały łabędź ranny, ranny, biały łabędź obolały, obolały, biały łabędź dwóch obrazów,
kwili, kwili, biały łabędź dwóch omenów, kwili, kwili, życie i śmierć, kwili, kwili, kwili, kwili. Skąd twa podróż, żałobny łabędziu, spytał Kolumba, kwili, kwili. Z Eire płynę, kwili, kwili, w Fàl mnie raniono, kwili, kwili, ostra rana niesie śmierć, kwili, kwili, kwili, kwili. Biały łabędziu z Eire, jestem przyjacielem potrzebujących, niech Chrystus spojrzy na twą ranę, kwili, kwili, niech spojrzy z litością i uczuciem, kwili, kwili, spojrzy życzliwie z miłością, kwili, kwili, i uzdrowi cię, kwili, kwili, kwili, kwili. Łabędziu z Eire, kwili, kwili, nie będzie ci krzywda, kwili, kwili, zagoją się rany, kwili, kwili.
Pani fal, kwili, kwili, Pani żałobnej pieśni, kwili, kwili, Pani muzyki, kwili, kwili. Chrystusowi chwała, kwili, kwili, Synowi Dziewicy, kwili, kwili, Wielkiemu Królowi, kwili, kwili, dla Niego twa pieśń, kwili, kwili, dla Niego twa pieśń, kwili, kwili, kwili, kwili. Gardło bolało go niemal nie do zniesienia od tych łabędzich tonów, wznoszących się od miękkiego jęku rannego łabędzia do tryumfalnego okrzyku ostatnich słów. Na ostatniej linijce głos mu się załamał, ale i tak zabrzmiała w nim nuta tryumfu, a zebrani przyjęli to aplauzem. Na skutek bólu gardła i wzruszenia nie był w stanie się odezwać, ukłonił się więc tylko, uśmiechnął, ukłonił się znowu i bez słowa podał książki i ulotki Jimmy'emu Glasscockowi, by je rozdał. Zebrani podeszli do niego z gratulacjami. - Człowieku, to było wspaniałe - powiedział czyjś znany głos. Uniósł wzrok i zobaczył, że rękę ściska mu Rob Cameron, któremu oczy błyszczały entuzjazmem. Roger najwyraźniej zrobił zdziwioną minę, bo Rob wskazał mu głową małego chłopca, którego trzymał za rękę. Był to Bobby Hurragh; Roger znał go z chóru. Chłopiec przepięknie śpiewał czystym sopranem, ale wystarczyło spuścić go z oka, a już zaczynał rozrabiać. - Przyprowadziłem małego Bobby'ego - powiedział Rob, trzymając chłopca mocno za rękę. - Moja siostra musi dziś pracować i nie mogła się zwolnić. Jest wdową - dodał, wyjaśniając w ten sposób i nieobecność matki, i to, że on się włączył. - Dzięki - wyrzęził Roger, ale Cameron po prostu uścisnął mu dłoń i ustąpił miejsca kolejnemu słuchaczowi.
Pewna kobieta w średnim wieku, której nie znał, rozpoznała go. - Kiedyś widzieliśmy z mężem, jak pan śpiewał na zawodach w Inverness - powiedziała wykształconym głosem. - Choć wtedy używał pan nazwiska swego zmarłego ojca, prawda? - Tak - potwierdził, skrzecząc jak ropucha. Tylko na tyle było w tej chwili stać jego gardło. - Ma pani wnuka? - Machnął ręką w stronę dzieci kłębiących się wokół starszej pani, która zarumieniona wyjaśniała im wymowę kilku dziwnych gaelickich słów z książki. - Tak. - Kobieta nie pozwoliła jednak odejść od tematu, czyli blizny na jego szyi. - Co się stało? - spytała ze współczuciem. - Czy nic z tym nie można zrobić? - Wypadek - powiedział. - Niestety nie. Spojrzała kątem oka i potrząsnęła głową ze smutkiem. - Och, taka strata. Miał pan piękny głos. Tak mi przykro. - Dzięki - powiedział, ponieważ tylko tyle zdołał. Odeszła, a on przyjmował pochwały od ludzi, którzy nigdy przedtem nie słyszeli, jak śpiewa. Później podziękował Lionelowi Menziesowi, który stał przy drzwiach i żegnał się z wychodzącymi, rozpromieniony jak szef cyrku po udanym występie. - To było wspaniałe - powiedział Menzies, ściskając mu gorąco dłoń. - Lepsze, niż się spodziewałem. Proszę mi powiedzieć, czy nie zrobiłby pan tego jeszcze raz? - Jeszcze raz? - Roześmiał się, ale zaraz zakaszlał. - Ledwo mi się udało przez to przebrnąć. - Ach, wystarczy kieliszek i już pana gardło będzie w porządku - machnął ręką Menzies. Może pójdziemy do pubu? Roger zamierzał odmówić, ale twarz Menziesa promieniowała taką życzliwością, że zmienił zdanie. Fakt, że ociekał potem - występowanie zawsze podnosiło mu temperaturę ciała - i był spragniony jak pustynia Gobi, nie miał oczywiście nic z tym wspólnego. - No, to na jednego - zgodził się z uśmiechem. Gdy przechodzili przez parking, podjechał dość zniszczony niebieski pikap. Rob Cameron wychylił się z okna i pomachał. - Podobało ci się, Rob, co? - spytał wciąż rozpromieniony Menzies. - Bardzo. - Cameron najwyraźniej mówił szczerze. - Mam dwie sprawy, Rog. Chciałem spytać, czy mógłbym zobaczyć stare pieśni, które masz? Siegfried MacLeod pokazał mi te, które mu przyniosłeś. Roger był zaskoczony, ale zadowolony. - Jasne - zgodził się. - Nie wiedziałem, że jesteś fanem - zażartował. - Uwielbiam te starocie - Cameron mówił poważnie. - Naprawdę.
- Świetnie, może przyjedziesz do nas w następny weekend? Rob uśmiechnął się i zasalutował. - Zaraz, mówiłeś o dwóch sprawach? - przypomniał Menzies. - Och, tak. - Cameron podniósł coś z siedzenia między Bobbym a sobą. - To było w tych gaelickich tekstach, które rozdawałeś. Wydawało mi się, że znalazło się tam przez pomyłkę, więc wyjąłem. Piszesz powieść? Wyciągnął rękę z czarnym zeszytem - „Przewodnikiem autostopowicza”. Rogerowi wydało się, że ktoś go złapał za gardło i dusi. Wziął zeszyt i bez słowa kiwnął głową. - Może pozwolisz mi to przeczytać, gdy skończysz - rzucił niezobowiązująco Cameron, wrzucając bieg. - Bardzo lubię science fiction. Pikap odjechał, potem zatrzymał się nagle i cofnął. Roger mocniej ujął zeszyt, ale Robowi chodziło o co innego. - Hej, zapomniałem. Brianna mówiła, że macie na swojej ziemi jakiś stary kamienny fort czy coś takiego? Roger kiwnął głową. - Mam kumpla archeologa. Miałbyś coś przeciwko temu, gdyby kiedyś przyszedł i obejrzał go? - Nie - wyrzęził Roger, odchrząknął i powiedział bardziej zdecydowanie: - Nie, proszę bardzo. Dzięki. Rob uśmiechnął się wesoło i nacisnął gaz.
47. Wysokie miejsca Michel Callahan, archeolog, przyjaciel Roba, okazał się sympatycznym facetem po pięćdziesiątce, z rzednącymi jasnymi włosami i tak spaloną słońcem twarzą, że wyglądała jak patchwork. Grzebał w rozrzuconych kamieniach starej kaplicy wyraźnie zainteresowany, poprosił nawet Rogera, żeby pozwolił wykopać rów wzdłuż jednej ze ścian. Rob, Brianna i dzieci wspięli się na górę, by popatrzeć, prace archeologiczne nie są jednak szczególnie widowiskowe, więc gdy Jem i Mandy znudzili się, zeszli z Brianną do domu, żeby przygotować lunch, a Roger i Mike zostali na górze. - Nie jesteś mi potrzebny - powiedział Callahan po chwili, zerkając na Rogera. - Jeśli masz coś innego do roboty.
Zawsze było coś do roboty - ostatecznie była to farma, chociaż mała - ale Roger pokręcił głową. - To mnie interesuje, więc jeśli nie przeszkadzam... - Absolutnie nie - odrzekł wesoło Callahan. - W takim razie chodź i pomóż mi to podnieść. Pracując, Callahan pogwizdywał przez zęby, od czasu do czasu mruczał coś do siebie, ale najczęściej nie komentował tego, co widzi. Czasem wołał Rogera, by pomógł mu odsunąć kamienie albo podtrzymał jakiś niestabilny fragment, gdy sam zaglądał pod spód, oświetlając miejsce latarką. Najczęściej jednak Roger po prostu siedział na skrawku zachowanej ściany, słuchając wiatru. Na szczycie wzgórza panował niesamowity spokój, taki, jaki zazwyczaj panuje w dzikich miejscach - gdzie towarzyszy mu stałe poczucie niezauważalnego ruchu. Zdziwiło go to, bo zazwyczaj nie czuje się tego tam, gdzie mieszkali ludzie. A przecież na tym wzgórzu ludzie najwyraźniej mieszkali już od dawna, sądząc z głębokości rowu Callahana i cichych pogwizdywań świadczących o zainteresowaniu, które od czasu do czasu z siebie wydawał, jak uistiti. Brianna przyniosła im kanapki i lemoniadę, i przysiadła obok Rogera na murze, żeby zjeść razem z nim. - Rob pojechał? - spytał Roger, zauważywszy, że na podwórku nie ma już pikapa. - Mówił, że ma coś załatwić, a chyba Mike nieprędko tu skończy - powiedziała, rzucając wzrokiem na siedzenie spodni Callahana wystające spod krzewu, pod którym najwyraźniej czegoś szukał. - Może i nie. - Roger pochylił się i pocałował ją lekko. Mruknęła z zadowoleniem i odsunęła się. Przez chwilę jednak trzymała go za rękę. - Rob pytał o stare pieśni, które przygotowałeś dla Sandy'ego MacLeoda - powiedziała, spoglądając ku domowi. - Powiedziałeś mu, że może je zobaczyć? - Och tak, zupełnie o tym zapomniałem. Jasne. Jeśli mnie nie będzie, gdy wróci, pokaż mu je. Są w dolnej szufladzie, w teczce z napisem Cèolas. Pokiwała głową i zeszła na dół, z płynnością sarny stawiając długie kroki na kamiennej ścieżce. Jej długie włosy, spływające końskim ogonem na plecy, też miały kolor sarniej sierści. W miarę upływu popołudnia Roger stwierdził, że wpada w stan zbliżony do transu. Jego mózg pracował powoli, a ciało niewiele szybciej. Czasem, gdy było to potrzebne, spokojnie podchodził, by pomóc, i wymieniał z Callahanem kilka słów. Ten jednak też wydawał się
trochę otępiały. Lekka poranna mgiełka zagęściła się, cienie rzucane przez kamienie zjaśniały. Wilgotne powietrze chłodziło mu skórę, ale nie zanosiło się na deszcz. Można było niemal poczuć, jak kamienie się unoszą, odbudowując to, co tu niegdyś stało. Z domu na dole dochodziły różne odgłosy i trzaskanie drzwiami. Potem Brianna wyszła, żeby rozwiesić pranie. Dzieci, z dwoma chłopcami z pobliskiej farmy, którzy przyszli, by przenocować u Jema, biegały po ogrodzie warzywnym i podwórzu, grając w berka, z czym wiązał się głośny hałas. Krzyczeli wysokimi, ostrymi głosami, jak polujące rybołowy. Raz, gdy spojrzał w dół, zobaczył ciężarówkę ze sklepu ze sprzętem rolniczym i domowym, która prawdopodobnie przywiozła wirówkę do mleka. Roger zobaczył bowiem, jak Brianna prowadzi kierowcę do stajni, a on niesie wielki karton. Około piątej zerwał się silniejszy, chłodny wiatr, który rozwiał mgiełkę. Callahan wyprostował się, jakby to była pobudka, chwilę przyglądał się czemuś, wreszcie pokiwał głową. - Cóż, może jest to miejsce starożytne - powiedział, wydostając się z rowu i jęcząc, gdy prostował plecy - ale ta budowla nie. Prawdopodobnie wzniesiono ją w ciągu ostatnich dwustu lat, choć możliwe, że ten, kto to zrobił, wykorzystał do budowy znacznie starsze kamienie. Zapewne skądś je przywiózł, nie niewykluczone, że część pochodzi z dawniejszej budowli w tym miejscu. Ludzie w Highlands są oszczędni. - Uśmiechnął się. - Ostatnio widziałem stodołę, w której fundamenty wmurowano starą piktyjską tablicę, a podłogę ułożono z cegieł ze zburzonej toalety publicznej w Dornoch. - Callahan spojrzał ku zachodowi, osłaniając oczy ręką. Mgiełka wisiała teraz nisko nad odległym wybrzeżem. Wysokie miejsca - stwierdził rzeczowo. - Dawni zawsze wybierali wysokie miejsca, wszystko jedno, czy budowali fort, czy miejsce kultu. Zawsze pięli się w górę. - Dawni? - spytał Roger i poczuł, jak włosy unoszą mu się na karku. - Jacy dawni? Callahan roześmiał się, kręcąc głową. - Nie wiem. Może Piktowie. Wszystko, co po nich zostało, to kawałki kamienia tu i tam. Albo może ludzie, którzy byli jeszcze przed nimi. Czasami widzi się coś, o czym wiemy, że zostało wykonane, a przynajmniej umieszczone w tym miejscu przez człowieka, ale nie możemy tego przyporządkować do żadnej znanej nam kultury. Na przykład megality. Stojące kamienie. Nikt nie wie, kto je ustawił i po co. - Naprawdę? - mruknął Roger. - A czy jesteś w stanie powiedzieć, jaki charakter miało to miejsce? To znaczy, czy służyło wojnie, czy jakiemuś kultowi? Callahan pokręcił głową. - Nie, na podstawie tego, co widzę, nie potrafię tego stwierdzić. Może gdybyśmy
pokopali głębiej... Szczerze mówiąc, nie widzę tu jednak niczego, co mogłoby kogoś skłonić do takiego przedsięwzięcia. W wysokich miejscach są setki takich budowli, na całych Wyspach Brytyjskich, a także w Brytanii. Wiele celtyckich, wiele z epoki żelaza, wiele jeszcze starszych. - Podniósł zniszczoną główkę świętej i pogłaskał ją z uczuciem. - Ta dama jest znacznie późniejsza, może z trzynastego, czternastego wieku. Niewykluczone, że była patronką rodziny, przekazywaną przez pokolenia. - Musnął główkę pocałunkiem i podał ją Rogerowi. - Powiedziałbym jednak - ale to nie jest stwierdzenie naukowe, tylko moje przypuszczenie, bo widziałem już wiele takich miejsc - że jeśli nowa budowla była kaplicą, to starożytna pod nią zapewne także. Ludzie mieszkający w górach są dość tradycyjni. Co jakieś dwieście-trzysta lat budują nową stodołę, ale w tym samym miejscu, gdzie stała poprzednia. Roger roześmiał się. - To prawda. Nasza stodoła była zbudowana na początku osiemnastego wieku, wtedy kiedy i dom. Jednak gdy rozkopywałem podłogę, by założyć nowe rury, znalazłem kamienie z wcześniejszego gospodarstwa. - Osiemnasty wiek? No, to jeszcze co najmniej sto lat nie będziecie potrzebowali nowego dachu. Zbliżała się już szósta, ale wciąż był jasno. Mgiełka zniknęła w tajemniczy sposób i wyszło blade słońce. Roger naznaczył palcem krzyż na czole figurki i odstawił ją delikatnie w niszę, która wydawała się dla niej stworzona. Skończyli, ale żaden z nich nie zrobił jeszcze ruchu, by wyjść. Dobrze się czuli w swoim towarzystwie, dzieląc urok wysokiego miejsca. Na dole widział na podwórzu poobijany pikap Roba Camerona i Roba, który siedział na progu tylnego wyjścia. Mandy, Jem i przyjaciele Jema pochylali się po obu jego stronach, najwyraźniej przyglądając się temu, co trzymał w ręku. Cóż on takiego robi? - Czyżbym słyszał śpiew? - Callahan, który zapatrzył się przedtem na północ, odwrócił się i w tym momencie Roger też usłyszał słaby, słodki, zaledwie cień dźwięku, wystarczający jednak, by rozpoznać melodię Crimond. Przeszyło go tak silne ukłucie zazdrości, że przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Miał wrażenie, że się dusi. „Twarda jako grób zawistna miłość, węgle jej jako węgle ogniste i jako płomień gwałtowny”. Zamknął na chwilę oczy, oddychając powoli i głęboko. Z pewnym wysiłkiem przywołał początek tego cytatu: „Miłość mocna jest jako śmierć”. Poczuł, że gardło mu się trochę rozluźnia, a rozsądek powraca. Oczywiście, że Rob Cameron umiał śpiewać, był przecież w męskim chórze. Nic dziwnego, że gdy zobaczył dokonany przez Rogera podstawowy zapis muzyczny kilku starych pieśni, spróbował je
zaśpiewać. Dzieci zaś, a szczególnie jego dzieci, muzyka zawsze przyciągała. - Od dawna znasz Roba? - spytał i z zadowoleniem stwierdził, że jego głos brzmi normalnie. - Roba? - Callahan zastanowił się. - Chyba z piętnaście lat... Nie, nieprawda, chyba dwadzieścia. Zjawił się kiedyś jako ochotnik, na wykopaliskach, które prowadziłem na Shapinsay - to jedna z wysp Orkanów - a był wtedy nastolatkiem. - Spojrzał na Rogera łagodnie, ale przenikliwie. - Czemu pytasz? Roger wzruszył ramionami. - Pracuje z moją żoną w Zarządzie Elektrowni Wodnych. Ja go właściwie nie znam. Spotkaliśmy się dopiero niedawno, w loży. - Aha. - Callahan przez chwilę w milczeniu przyglądał się scenie na dole. - Był żonaty z Francuzką - powiedział w końcu, nie patrząc na Rogera. - Parę lat temu żona rozwiodła się z nim i zabrała syna do Francji. Nie jest szczęśliwy. To wyjaśniało przywiązanie Roba do rodziny owdowiałej siostry i przyjemność, jaką znajdował w towarzystwie Jema i Mandy. Roger odetchnął raz jeszcze, już swobodnie. Drobny płomień zazdrości zgasł. Ta krótka wymiana zdań stanowiła finał ich wspólnego dnia; zebrali resztki lunchu do plecaka Callahana i zeszli na dół w zgodnym milczeniu. *** - Co to takiego? - Na blacie stały dwa kieliszki. - Czy coś świętujemy? - Tak - powiedziała stanowczo Bree. - Przede wszystkim to, że dzieci zaraz pójdą do łóżek. - O, były niegrzeczne? - Poczuł się trochę winny, że spędził popołudnie z Callahanem w wysokim chłodnym miejscu w ruinach kaplicy, a nie zajmował się codzienną pracą na farmie. - Właściwie tylko bardzo energiczne. - Rzuciła podejrzliwe spojrzenie na drzwi holu, przez które z dużej, frontowej bawialni dochodził stłumiony dźwięk telewizora. - Mam nadzieję, że będą zbyt zmęczeni, by skakać po łóżkach. Zjedli tyle pizzy, że sześciu dorosłych mężczyzn padłoby po takiej dawce. Roześmiał się. On też zjadł prawie całą dużą pizzę pepperoni i teraz czuł przyjemną ociężałość. - I co jeszcze? - A, co jeszcze obchodzimy? - Rzuciła mu spojrzenie kota, który dobrał się do śmietanki. - No, jeśli o mnie chodzi... Właśnie skończyłam okres próbny. Teraz jestem zatrudniona na stałe i nie mogą się mnie już pozbyć, nawet gdybym w pracy pachniała perfumami. Jeśli zaś
chodzi o ciebie - dodała, sięgając do szuflady i kładąc przed nim kopertę - to zarząd szkół poprosił cię, żebyś w przyszłym miesiącu powtórzył swoją tryumfalną prelekcję o gàidhlig w pięciu szkołach. Najpierw miał wrażenie, że nie zdoła się odezwać. Potem poczuł ciepłą falę czegoś, czego w pierwszej chwili nie był w stanie zdefiniować. Po chwili zdał sobie sprawę, że się rumieni. - Naprawdę? - Nie sądzisz chyba, że bym cię oszukiwała w takiej sprawie! - Nie czekając na odpowiedź, nalała wina, ciemnego, aromatycznego, i podała mu kieliszek. Brzęknął swoim o jej. - Za nas, nie ma drugich takich. - Bardzo niewielu - odpowiedziała po szkocku. - I wszyscy już nie żyją. *** Gdy dzieci zostały wysłane do łóżek, z góry zaczęły dobiegać głośne hałasy, którym kres położyło w końcu pojawienie się Rogera w roli groźnego ojca. Od tej chwili młodzież ograniczyła się do opowiadania sobie historyjek i zduszonych chichotów. - Czy opowiadają nieprzyzwoite dowcipy? - spytała Bree, gdy wrócił na dół. - Prawdopodobnie. Czy sądzisz, że powinienem zabrać Mandy? Pokręciła głową. - Pewnie już śpi. A jeśli nie, to dowcipy dziewięcioletnich chłopców jej nie ruszą. Nie jest jeszcze na tyle duża, by zrozumieć puentę. - To prawda. - Roger ujął kieliszek i popijał powoli. Wino miękko opływało mu język, wydając aromat czarnej porzeczki i czarnej herbaty. - Ile lat miał Jem, kiedy w końcu nauczył się opowiadać dowcipy? Pamiętasz, jak łapał formę, ale jeszcze nie rozumiał treści? - Co różni no... no... guzik od skarpetki? - Brianna przedrzeźniała syna, doskonale naśladując jak połyka dźwięki z podniecenia. - No, bizon. Cha, cha, cha, cha! Roger roześmiał się. - Czemu się śmiejesz? - spytała. Powieki jej już ciążyły. Na wargach miała ciemną czerwień wina. - Bo tak zabawnie to opowiadasz - powiedział i uniósł kieliszek w toaście. - Na zdrowie! - Slàinte! Zamknął oczy, tyleż wdychając wino, co je pijąc. Doznawał przyjemnego złudzenia, że czuje ciepło ciała żony, choć siedziała parę metrów od niego. Wydawało mu się, że emanuje powolnymi, pulsującymi falami.
- Jak to się nazywa... coś, co służy astronomom do poszukiwania odległych gwiazd? - Teleskop - powiedziała. - Chyba się nie upiłeś taką ilością wina, choć jest dobre. - Nie, nie o to mi chodziło. Jest na to specjalne określenie... sygnatura cieplna? Jest coś takiego? Przymknęła oko, zastanowiła się i wzruszyła ramionami. - Może. Dlaczego? - Bo ty to masz. Spojrzała po sobie, mrużąc oczy. - Mam dwie. Z pewnością dwie. Nie był pijany, ona też nie, ale byli bardzo rozbawieni. - Sygnatura cieplna - powtórzył, pochylił się i ujął jej dłoń. Była wyraźnie cieplejsza niż jego. Czuł, jak ciepło w jej palcach pulsuje powoli, natężając się i przygasając wraz z tętnem. - Nawet na ślepo znalazłbym cię w tłumie. Lśnisz w ciemnościach. Odstawiła kieliszek i ześlizgnęła się z krzesła, klękając między jego kolanami, nie dotykając go jednak. Rzeczywiście lśniła. Gdyby zamknął oczy, mógłby ją zobaczyć przez białą koszulę, którą miała na sobie. Przechylił kieliszek i wypił resztkę. - Wspaniałe wino. Skąd je masz? - Rob przyniósł. Powiedział, że to podziękowanie za zgodę na przepisanie pieśni. - Miły gość. - W tej chwili rzeczywiście tak uważał. Brianna sięgnęła po butelkę, wlała ostatnie krople do kieliszka Rogera, przysiadła na piętach i spojrzała na niego, przyciskając do piersi pustą butelkę. - Hej, jesteś mi coś winien. - Bardzo dużo - zapewnił ją poważnie. Zachichotała. - Nie, naprawdę. Powiedziałeś, że jeśli przyniosę do domu swój kask, powiesz mi, co robiłeś z tamtą butelką po szampanie. - Aha. - Zastanowił się. Istniała oczywiście możliwość, że gdy jej powie, dostanie butelką po głowie, ale ostatecznie umowa była umową, a wizja jej nagiego ciała tylko w kasku, a przy tym promieniującego ciepłem, wystarczyła, żeby porzucić ostrożność. - Starałem się odtworzyć dokładnie wysokość dźwięków, które wydajesz z siebie, kiedy się kochamy, a ty właśnie masz... no... W jej otwartych ustach widać było ciemnoczerwony czubek języka. - To chyba coś jak f pod razkreślnym c C - dokończył pośpiesznie. Zamrugała. - Żartujesz sobie.
- Nie. Ujął kieliszek i przechylił go delikatnie, tak by jego brzeg dotknął jej warg. Zamknęła oczy i piła powoli. Pogładził ją po włosach za uszami, powiódł wolniutko palcem wzdłuż jej szyi, a potem wzdłuż silnego łuku obojczyka. - Jesteś coraz cieplejszy - szepnęła, nie otwierając oczu. - Drugie prawo termodynamiki. - Co to takiego? - W układzie termodynamicznym izolowanym niebędącym w równowadze entropia wzrasta, osiągając maksimum w stanie równowagi. - Ach tak. - Mhm. Dlatego właśnie ciepłe ciało oddaje ciepło chłodniejszemu, aż w końcu uzyskują tę samą temperaturę. - Wiedziałem, że musi być jakaś przyczyna... Dźwięki z góry umilkły. W ciszy jego szept brzmiał głośno. Nagle otworzyła oczy, tuż przed jego oczami, a jej pachnący czarnymi porzeczkami oddech na jego policzku był tak samo ciepły jak jego skóra. Butelka miękko upadła na dywan. - Chciałbyś spróbować uzyskać e?
48. Henry 14 czerwca 1777 Zabronił Dottie pójść z sobą, bo nie był pewien, co znajdzie. Jednakże stan faktyczny go zaskoczył. Adres, pod który go skierowano, znalazł na skromnej ulicy w Germantown; dom był wygodny i dobrze utrzymany, choć niezbyt wielki. Zapukał do drzwi. Otworzyła mu sympatycznie wyglądająca młoda afrykańska kobieta w czystej perkalowej sukience. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Uznał, że lepiej nie wkładać munduru, choć tu i tam na ulicach spotykało się mężczyzn w brytyjskich uniformach - może jeńców na przepustce albo żołnierzy przywożących oficjalne wiadomości; wybrał elegancki garnitur w ciemnozielonym kolorze z najlepszą kamizelką ze złotego chińskiego jedwabiu, haftowaną w motyle. Uśmiechnął się, kobieta też odpowiedziała uśmiechem i uniosła dłoń do ust, by to ukryć. - Czym mogę panu służyć, sir?
- Czy twój pan jest w domu? Roześmiała się cicho, naprawdę rozbawiona. - Ależ sir, ja nie mam pana. Ten dom należy do mnie. Zamrugał, zbity z tropu. - Być może źle mnie skierowano. Poszukuję brytyjskiego żołnierza, kapitana wicehrabiego Ashera... Nazywa się Henry Grey, jest jeńcem brytyjskim. Opuściła dłoń i popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. Uśmiech wrócił jej na twarz, tak szeroki, że zobaczył dwa złote zęby w tyle. - Henry! Czemu pan od razu tak nie mówił? Proszę, proszę wejść. I zanim zdążył odstawić laskę, został wciągnięty do środka i poprowadzony po wąskich schodach do czystej, niewielkiej sypialni, gdzie ujrzał swego bratanka Henry'ego, leżącego na plecach i nagiego od pasa w górę. Drobny mężczyzna w czarnym stroju, z nosem jak ptasi dziób, uciskał mu brzuch, przecięty kilkoma brzydkimi bliznami. - Przepraszam! - Zajrzał nad ramieniem dziobatego mężczyzny i uniósł dłoń. - Jak się czujesz, Henry? Henry, który z wyraźnym napięciem wpatrywał się w sufit, przeniósł wzrok na niego, znów spojrzał na sufit, znów na niego i nagle usiadł. Ten ruch wywołał okrzyk protestu ze strony drobnego mężczyzny i okrzyk bólu ze strony Henry'ego. - O Boże, o Boże, o Boże! - Henry zwinął się, obejmując brzuch rękoma. Twarz ściągnęła mu się bólem. Grey złapał go za ramiona, chcąc pomóc mu położyć się z powrotem. - Henry, mój drogi, wybacz mi, nie chciałem... - A kimże pan jest, sir? - zawołał gniewnie drobny mężczyzna, skacząc na równe nogi i stając naprzeciw Greya z zaciśniętymi pięściami. - Jestem jego stryjem - poinformował go Grey. - A pan, sir? Jest pan lekarzem? Drobny mężczyzna wyprostował się z godnością. - Nie, sir. Jestem różdżkarzem. Joseph Hunnicutt, zawodowy różdżkarz. Henry wciąż leżał zwinięty w kłębek i z trudem oddychał, najwyraźniej jednak ból powoli mijał. Grey dotknął delikatnie jego nagich pleców. Ciało Henry'ego było ciepłe, trochę spocone, ale raczej nie miał gorączki. - Tak mi przykro, Henry - powtórzył. - Sądzisz, że przeżyjesz? Trzeba przyznać, że Henry zdołał się roześmiać. - Wszystko będzie dobrze - wydusił z siebie - tylko trochę to potrwa. Czarna kobieta o miłej twarzy stała przy drzwiach, patrząc na Greya surowo. - Ten człowiek twierdzi, że jest twoim stryjem, Henry. Czy to prawda?
Henry pokiwał głową, wciąż łapiąc powietrze. - Lord John Grey. Czy mogę stryjowi przedstawić panią Mercy Woodcock? Grey ukłonił się grzecznie, czuł się jednak dość śmiesznie. - Do usług pani. I pana, panie Hunnicutt - dodał uprzejmie, kłaniając się ponownie. - Czy mogę spytać - dodał, prostując się - dlaczego różdżkarz bada ci brzuch, Henry? - By znaleźć kawałek metalu, który dokucza temu biednemu młodemu człowiekowi, oczywiście - odpowiedział pan Hunnicutt, patrząc w górę, ponieważ był kilka cali niższy od Greya. - Wezwałam go, sir, to znaczy milordzie - pani Woodcock weszła już do pokoju i patrzyła na niego przepraszająco - bo chirurgom nie udało się nic zrobić, a obawiałam się, że następna operacja mogłaby go zabić. Henry zdołał się już wyprostować. Grey pomógł mu położyć się powoli na poduszce. Chłopak był blady i spocony. - Nie zniósłbym tego raz jeszcze - powiedział, przymykając oczy. - W żadnym wypadku. Brzuch Henry'ego znów był dobrze widoczny i Grey mógł się mu dokładnie przyjrzeć. Widział wypukłe blizny po dwóch ranach od kuli oraz trzy dłuższe równe blizny, zapewne po działaniach chirurga, który szukał metalu. Grey miał pięć takich blizn, po lewej stronie piersi. Dotknął dłoni bratanka ze współczuciem. - Czy naprawdę konieczne jest usunięcie kuli... czy też kul? - spytał, podnosząc wzrok na panią Woodcock. - Skoro przeżył do tej pory, może kula tkwi w miejscu, gdzie... Przerwał, bo pani Woodcock stanowczo kręciła głową. - Nie może jeść - rzekła wprost. - Nie jest w stanie przełknąć niczego oprócz zupy, a tej też niezbyt wiele. Gdy przynieśli go do mnie, był cieniem człowieka - skóra i kości, a jak pan widzi, teraz też nie jest dużo tęższy. Rzeczywiście, Henry był podobny raczej do swojej matki, a nie do Hala, czyli z natury miał okrągłe policzki i dość mocną budowę. Ani po jednym, ani po drugim nie zostało śladu. Pod skórą wyraźnie rysowały się żebra. Brzuch miał tak zapadnięty, że czubki kości biodrowych sterczały ostro przez lniane prześcieradło, a twarz miała mniej więcej ten sam kolor co pościel, jeśli pominąć głębokie fioletowe kręgi pod oczami. - Rozumiem - powiedział powoli Grey i spojrzał na pana Hunnicutta. - Czy udało się panu coś znaleźć? - Owszem - odparł różdżkarz i pochylając się nad ciałem Henry ego, położył lekko długi chudy palec na jego brzuchu. - Przynajmniej jedną. Co do drugiej nie mam jeszcze pewności. - Mówiłem ci, Mercy, że nic z tego nie będzie. - Henry wciąż miał zamknięte oczy, uniósł
jednak lekko dłoń, a pani Woodcock ujęła ją gestem tak naturalnym, że Grey aż zamrugał. Nawet gdyby miał pewność, nie mógłbym po raz drugi przejść przez to. Wolałbym umrzeć. Choć był słaby, mówił z absolutnym przekonaniem i Grey rozpoznał rodzinny upór. Na ładnej buzi pani Woodcock pojawiła się głęboka zmarszczka smutku. Najwyraźniej poczuła na sobie wzrok Greya, spojrzała więc na niego. Wyraz twarzy Greya nie uległ zmianie, ona zaś uniosła nieco podbródek i zderzyła się z jego wzrokiem z czymś w rodzaju niezłomności. Wciąż trzymała Henry'ego za rękę. Ach, więc to tak, pomyślał Grey. No, no. Zakaszlał, a Henry otworzył oczy. - Tak czy inaczej, Henry - powiedział Grey - byłbym ci wdzięczny, gdybyś nie umarł, zanim przyprowadzę tu twoją siostrę, by mogła się z tobą pożegnać.
49. Zastrzeżenia 1 lipca 1777 Niepokoili go Indianie. Generał Burgoyne był nimi urzeczony, ale generał Burgoyne pisał sztuki. Nie chodzi o to, że uważam go za fantastę - pisał William powoli w liście do ojca, starając się znaleźć słowa odpowiednie do wyrażenia swoich zastrzeżeń. - Nie podejrzewam też, że nie docenia istoty natury Indian, z którymi ma do czynienia. Docenia ją, nawet bardzo. Pamiętam jednak pewną rozmowę z panem Garrickiem, kiedyś w Londynie. Mówił on o dramaturgu jak o małym bożku, który kieruje działaniami swoich tworów i może je w pełni kontrolować. Pani Cowley nie zgodziła się z tym zdaniem, mówiąc, że to złuda, iż twórca kontroluje swoje twory, i że próba sprawowania takiej kontroli przy jednoczesnym lekceważeniu prawdziwej natury tych tworów skazana jest na klęskę. Przerwał, przygryzł pióro, czując, że zbliżył się do istoty sprawy, ale jeszcze nie do końca. Wydaje mi się, że generał Burgoyne niezupełnie rozumie niezależność umysłu i celu, które... - nie, to nie o to chodziło. Przekreślił zdanie i zanurzył pióro w atramencie, by zacząć od nowa. Rozważał zdanie w głowie, odrzucił je, to samo z kolejnym i w końcu uznał, że nie ma sensu próbować elokwencji, lepiej po prostu przedstawić, co mu leży na sercu. Było już późno, w ciągu dnia przeszedł niemal dwadzieścia mil i był śpiący. Uważa, że może wykorzystać Indian jako narzędzie, a ja sądzę, że się myli - przyjrzał się temu zdaniu i potrząsnął głową bez uznania dla jego bezpośredniości. Nie przychodziło mu jednak do głowy nic lepszego, a nie chciał marnować więcej czasu na takie wysiłki. Jego świeca niemal całkowicie się wypaliła. Pocieszając się myślą, że ostatecznie ojciec zna Indian - i zapewne generała Burgoyne'a - znacznie lepiej niż on, podpisał, posypał piaskiem, wysuszył i zapieczętował list, a potem padł na łóżko, by spać bez snów. Poczucie niepewności w odniesieniu do Indian jednak go nie opuszczało. Nie chodziło o to, że ich nie lubił. W gruncie rzeczy dobrze się czuł w ich towarzystwie. Od czasu do czasu polował z niektórymi albo spędzał wieczór, pijąc piwo i opowiadając historie przy ich ogniskach.
- Chodzi o to - powiedział któregoś wieczoru do Balcarresa, gdy wracali po szczególnie podlewanym alkoholem obiedzie, który generał wydał dla swoich oficerów sztabowych - że oni nie czytają Biblii. - Kto nie czyta? Czekaj! - Major Alexander Lindsay, szósty earl Balcarres, wyciągnął rękę, by nie zderzyć się z mijanym drzewem, i dla zachowania równowagi przytrzymując się go jedną ręką, szukał guzików rozporka. - Indianie. Było ciemno, ale Sandy odwrócił głowę i William widział, jak jedno jego oko zamyka się powoli, podczas gdy drugie usiłuje się skupić na nim. Do obiadu wypili wiele wina, a ponieważ obecne były damy, panował bardzo pogodny nastrój. Balcarres oddał się sikaniu, a potem odetchnął z ulgą i zamknął oboje oczu. - Nie - powiedział. - Na ogół nie czytają. - Wyglądało na to, że chętnie dałby spokój tej sprawie, Williamowi przyszło jednak do głowy - choć myśli też miał mniej uporządkowane niż zazwyczaj - że może nie wyraził się jasno. - Chodzi mi o... no wiesz, centuriona - powiedział, chwiejąc się lekko, gdy podmuch wiatru przeleciał między drzewami. - Rozumiesz, on mówi „idź” i człowiek idzie. A jak mówisz Indianinowi „idź”, to on może idzie, a może, do cholery, nie idzie, zależnie od tego, jak mu się podoba. Balcarres skoncentrował się teraz na zapinaniu rozporka, więc nie odpowiedział. - Chodzi mi o to - ciągnął William - że nie słuchają rozkazów. - Och! No nie, nie słuchają. - Wydajesz jednak swoim Indianom rozkazy? - Chciał, żeby to było stwierdzenie; ale nie zabrzmiało w ten sposób. Balcarres dowodził pułkiem lekkiej piechoty, ale miał również dużą grupę tropicieli. Wielu z nich było Indianami. Sam zresztą dość często ubierał się jak oni. Ale ostatecznie jesteś Szkotem. Balcarresowi udało się w końcu zapiąć rozporek i stał teraz pośrodku ścieżki, wpatrując się w Williama. - Jesteś pijany, Willie. - Jego ton nie wyrażał oskarżenia, raczej zadowolenie z siebie, że wyciągnął właściwy wniosek. - Tak, ale ja rano będę trzeźwy, a ty wciąż będziesz Szkotem. To rozbawiło ich obu. Przez jakiś czas szli razem, potykając się, powtarzając co chwila ten żart i wpadając na siebie. Przypadkiem dotarli do namiotu Williama, ten zaś zaprosił Balcarresa na szklaneczkę korzennego wina przed udaniem się do łóżka. - Uspokaja żołądek - powiedział, o mało co nie wpadając głową do kuferka, gdzie szukał
filiżanek i butelek. - Lepiej się będzie spało. Balcarresowi udało się zapalić świecę. Siedział teraz, trzymając ją i mrugając jak sowa. Ostrożnie spróbował wina, które podał mu Willie, zamknął oczy, jakby się nim rozkoszował, a potem nagle je otworzył. - Co bycie Szkotem ma do czytania Biblii? - spytał, bo najwyraźniej w tym momencie przyszło mu to do głowy. - Nazywasz mnie poganinem? Moja babcia jest Szkotką, a czyta Biblię cały czas. Ja też ją czytałem. Fragmenty - dodał i osuszył szklaneczkę. William zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć, co, do diabła... - Och! Nie Biblia. Indianie. Uparte bydlaki. Nie idą. Szkoci też nie idą, gdy im mówisz, a w każdym razie nie zawsze. Sądziłem, że to może dlatego ciebie słuchają - dodał. - Ci twoi Indianie. Balcarres to też uznał za śmieszne, ale gdy w końcu przestał się śmiać, powoli pokręcił głową. - Znasz konia, prawda? - Znam wiele koni. O którym mówisz? Balcarresowi wino pociekło po brodzie, więc je wytarł. - Koń - powtórzył, wycierając z kolei dłoń o spodnie. - Konia nie możesz do niczego zmusić. Widzisz, co zamierza zrobić, i wtedy każesz mu to zrobić, a on myśli, że to jest twój pomysł, więc następnym razem, jak mu coś każesz, jest bardziej prawdopodobne, że to zrobi. - Och! - William zastanowił się. - Tak. - Przez chwilę pili w milczeniu, rozważając głębię tego stwierdzenia. W końcu Balcarres uniósł wzrok. - Która, twoim zdaniem, ma lepsze cycki? - spytał poważnie. - Pani Lind czy baronessa?
50. Exodus Fort Ticonderoga, 27 czerwca 1777 Zaczęłam się poważnie niepokoić o panią Raven. O świcie znalazłam ją przed koszarami. Wyglądała, jakby spała w ubraniu, oczy miała zapadnięte, ale błyszczące. Przyczepiła się do mnie, chodziła za mną przez cały dzień, nieustannie mówiąc, a temat jej rozmowy, który zazwyczaj przynajmniej pozornie dotyczył pacjentów i nieuniknionej logistyki codziennego życia w forcie, wykraczał poza te regiony, poza czas teraźniejszy.
Najpierw tylko czasem wspominała o początkach swego małżeńskiego życia w Bostonie. Jej pierwszy mąż był rybakiem, ona zaś hodowała dwie kozy, których mleko sprzedawała na ulicy. Nie miałam nic przeciwko opowieściom o kozach - Patsy i Petunii; sama znałam kilka godnych zapamiętania kóz, a także jednego kozła o imieniu Hiram, któremu złożyłam złamaną nogę. Nie chodziło też o to, że nie ciekawiły mnie sporadycznie rzucane uwagi o jej pierwszym mężu. Wręcz przeciwnie, były aż nazbyt interesujące. Nieżyjący pan Evans na lądzie był najwyraźniej skłonnym do przemocy pijakiem, ale w tym trudno się doszukać czegoś niezwykłego. Miał też upodobanie do obcinania uszu i nosów ludziom, którzy mu się nie podobali, a to było coś bardziej osobliwego. - Przybijał uszy do nadproża mojej komórki dla kóz - powiedziała tonem, jakim opisuje się, co się zjadło na śniadanie. - Wysoko, by kozy tam nie sięgnęły. Uszy kurczą się na słońcu, wie pani? Jak suche grzyby. - Aha - mruknęłam. Przemknęło mi przez głowę, że uwędzenie odciętego ucha zaradziłoby temu drobnemu problemowi, ale ugryzłam się w język. Nie wiedziałam, czy Ian wciąż nosi w sporranie ucho prawnika, byłam jednak pewna, że nie przyjąłby życzliwie zainteresowania pani Raven. I on, i Jamie uciekali przed nią jak przed zarazą. - Podobno Indianie odcinają swoim jeńcom ciało po kawałku - powiedziała, zniżając głos, jakby dzieliła się sekretem. - Najpierw palce, po jednym stawie. - Ach! To okropne - powiedziałam. - Czy mogłaby pani przynieść mi z ambulatorium torbę świeżych szarpi? Oddaliła się posłusznie, jak zawsze, wydawało mi się jednak, że słyszę, jak mówi do siebie pod nosem. W miarę upływu dni, gdy napięcie w forcie rosło, zdołałam się o tym przekonać. Jej opowieści stawały się coraz bardziej niesamowite i sięgały coraz głębiej w przeszłość - teraz już do jej wyidealizowanego dzieciństwa w Marylandzie - i coraz dalej w przyszłość - dość ponurą, w której wszystkich nas albo zabijali brytyjscy żołnierze, albo chwytali Indianie, czego konsekwencje były potworne - od gwałtu po rozczłonkowanie. Jeszcze udawało jej się skupić na zadaniu, które ją w danej chwili czekało, ale nie na długo. - Może porozmawiałbyś z jej mężem - powiedziałam Jamiemu, który właśnie przyszedł o zachodzie słońca, by mi powiedzieć, że widział, jak pani Raven chodzi dookoła wielkiej cysterny koło placu musztry i liczy coś pod nosem. - Sądzisz, że nie zauważył, że jego żona traci rozum? - odrzekł. - Jeśli nie zauważył, to nie sądzę, by go ucieszyła ta wiadomość, a jeśli zauważył - dodał logicznie - to co właściwie miałby z tym zrobić?
Rzeczywiście, niewiele można by było na to poradzić - tylko mieć ją na oku i próbować wyciszać co krwawsze fantazje, a przynajmniej sprawić, by nie opowiadała o nich wrażliwszym pacjentom. Jednakże w miarę upływu dni fantazje pani Raven zaczęła podzielać wyobraźnia większości mieszkańców fortu, szczególnie kobiet, które nie miały nic do roboty oprócz opieki nad dziećmi, praniem - pod strażą na brzegu jeziora albo wokół parujących kotłów - i czekaniem. Lasy nie były bezpieczne. Kilka dni wcześniej zaledwie milę od fortu znaleziono dwóch strażników pikiety, zamordowanych i oskalpowanych. To ponure odkrycie pogorszyło jeszcze stan pani Raven. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby i mnie nie poruszyło. Nie potrafiłam już patrzeć na niekończący się gąszcz zieleni z taką przyjemnością jak przedtem. Żywotność lasu wydawała mi się teraz zagrożeniem. Nadal chciałam mieć czyste ubrania, ale zawsze kiedy opuszczałam fort, czułam, jak pokrywa mnie gęsia skórka. - Trzynaście dni - powiedziałam, przesuwając kciukiem po framudze drzwi do naszego pokoju. Jamie bez komentarza zrobił tam nacięcia oznaczające dni kontraktu. Wieczorem, gdy szedł do łóżka, likwidował kolejne nacięcie. - Czy robiliście takie nacięcia w więzieniu? - Nie w Fort William i nie w Bastylii - odrzekł, zastanawiając się. - W Ardsmuir tak, tam robiliśmy. Wcześniej nie mieliśmy żadnych wyroków, które moglibyśmy w ten sposób mierzyć... Wydawało nam się ważne, by czegoś się trzymać, nawet gdyby to były tylko dni tygodnia. Stanął koło mnie i patrzył na długą linię nacięć na framudze. - Gdyby nie to, że nie ma Iana - powiedział bardzo cicho - kusiłaby mnie ucieczka. Nie było to coś, o czym nie myślałabym, i byłam świadoma, że on o tym też myśli. Z minuty na minutę coraz bardziej oczywisty stawał się fakt, że fort nie wytrzyma ataku sił, które niewątpliwie do nas zmierzały. Coraz częściej pojawiali się tropiciele z informacjami na temat armii Burgoyne'a, a choć natychmiast prowadzono ich do biura komendanta i równie pośpiesznie wyprowadzano znów z fortu, już po godzinie wszyscy wiedzieli, jakie przynieśli wieści. Jak dotąd, było ich niewiele, ale to niewiele było niepokojące. A jednak Arthur St. Clair nie potrafił się zmusić, by wydać rozkaz ewakuacji. - To by była plama na jego honorze - powiedział Jamie ze spokojem, który zdradzał jego gniew. - Nie może znieść myśli, że mówiono by, iż stracił Ticonderogę. - Ależ i tak ją straci. Przecież nie może być inaczej? - Straci, ale czymś innym jest strata po walce. Walczyć i przegrać z przeważającą siłą jest honorowo, co innego natomiast opuścić fort bez walki. Nie może się na to zdecydować, choć
nie jest złym człowiekiem. Porozmawiam z nim raz jeszcze. Wszyscy porozmawiamy. „Wszyscy” oznaczało oficerów milicji, którzy mogli sobie pozwolić na szczere wypowiedzi. Całkiem sporo regularnych oficerów podzielało ich zdanie, ale dyscyplina nie pozwalała większości z nich rozmawiać z St. Clairem otwarcie. Ja też nie sądziłam, by Arthur St. Clair był złym albo głupim człowiekiem. Zapewne wiedział, jaki będzie koszt walki albo koszt poddania się. - Wiesz, on czeka na Whitcomba - powiedział Jamie. - Ma nadzieję, że ten mu powie, iż Burgoyne nie dysponuje poważną artylerią. Fort rzeczywiście dałoby się utrzymać, gdyby chodziło o zwykłe oblężenie. Zaopatrzenie przybywało w sporych ilościach, przywożone z okolicy, a Ticonderoga dysponowała pewną liczbą armat i niewielką drewnianą fortyfikacją na Wzgórzu Niepodległości, a także sporym garnizonem, dobrze wyposażonym w muszkiety i proch. Nie była jednak w stanie oprzeć się ostrzałowi artylerii, umieszczonej na Wzgórzu Oporu. Jamie już tam był i mówił, że widać stamtąd całe wnętrze fortu, a zatem wróg mógł nas ostrzeliwać, jak chciał. - Przecież chyba się nie łudzi? - Nie. Ale póki nie wie na pewno, nie musi też podejmować decyzji. A żaden z tropicieli nie przyniósł mu niczego pewnego. Westchnęłam i przycisnęłam dłoń do piersi, by zatrzymać spływającą kroplę potu. - Nie mogę tu spać - powiedziałam nagle. - To jak spanie w piekle. Zaskoczyłam go tym. Roześmiał się. - Tobie to dobrze - powiedziałam niechętnie. - Ty od jutra będziesz spał pod namiotem. Połowa garnizonu miała zostać przeniesiona do namiotów poza fortem dla łatwości manewrów w razie zbliżenia się Burgoyne'a. Brytyjczycy nadchodzili. Nie wiedzieliśmy jednak, jak blisko są, jakie mają siły i uzbrojenie. Benjamin Whitcomb poszedł, żeby się tego dowiedzieć. Był to chudy, naznaczony śladami po ospie trzydziestoparoletni mężczyzna, jeden z tak zwanych długich myśliwych, mężczyzn, którzy potrafili - i robili to - spędzić całe tygodnie w dziczy, żywiąc się tym, co upolują. Tacy ludzie nie byli towarzyscy, nie dbali też o cywilizację, byli jednak cenni. Whitcomb był najlepszym tropicielem St. Claira. Zabrał z sobą pięciu mężczyzn, by odnaleźć główne siły Burgoyne'a. Miałam nadzieję, że wrócą, zanim skończy się kontrakt Jamiego. Jamie chciał już odejść, ja też, i to bardzo, ale oczywiście nie mogliśmy tego zrobić bez Iana. Jamie poruszył się gwałtownie, odwrócił i wszedł z powrotem do naszego pokoju. - Czego szukasz?
Wsunął rękę do niewielkiej sukiennej torby, w której było kilka naszych ubrań i parę drobiazgów, zgromadzonych już podczas pobytu w forcie. - Mojego kiltu. Jeśli mam poważnie rozmawiać z St. Clairem, powinienem wyglądać oficjalnie. Pomogłam mu się ubrać. Wyszczotkowałam mu i splotłam włosy. Nie miał odpowiedniej kurtki, miał jednak przynajmniej czystą koszulę i sztylet. Nawet w samej koszuli wyglądał imponująco. - Od tygodni nie widziałam cię w kilcie - powiedziałam z podziwem. - Jestem pewna, że zrobisz wrażenie na generale. Nawet bez różowej wstęgi. Uśmiechnął się i pocałował mnie. - Nic z tego nie będzie, ale nie mogę nie spróbować. Poszłam z nim przez plac musztry do domu St. Claira. Nad jeziorem zbierały się burzowe chmury, czarne na tle rozjaśnionego nieba. Czułam w powietrzu ozon. Wydawało mi się, że to właściwy omen. *** Wkrótce - mówiło wszystko. Wkrótce. Urywkowe raporty i pogłoski, które przelatywały przez fort jak gołębie, duchota powietrza, pojedynczy odgłos wystrzału armatniego, gdzieś daleko - mieliśmy nadzieję, że to tylko ćwiczenia na odległej pikiecie, zwanej „starą linią francuską”. Wszyscy czuli niepokój i nikt nie mógł spać w tym upale, chyba że się upił. Ja nie byłam pijana i czułam niepokój. Jamiego nie było już od ponad dwóch godzin, a potrzebowałam go; nie dlatego, że byłam ciekawa, co St. Clair ma do powiedzenia milicji; z powodu upału i wyczerpania nie kochaliśmy się od ponad tygodnia i przypuszczałam, że mamy coraz mniej czasu. Jeśli będziemy musieli walczyć albo uciekać w ciągu następnych kilku dni, Bóg jeden wie, kiedy przydarzy nam się chwila prywatności. Przechadzałam się po placu musztry, cały czas patrząc na dom St. Claira. W końcu zobaczyłam, jak Jamie wychodzi wraz z innymi, i ruszyłam ku niemu. Szłam powoli, by zdążył pożegnać się z pozostałymi oficerami. Przez chwilę stali razem, a opuszczone ramiona i gniewnie pochylone głowy mówiły mi, że rezultat rozmowy był dokładnie taki, jaki przewidywał Jamie. Szedł powoli, z rękami założonymi z tyłu, z głową pochyloną w namyśle. Podeszłam do niego cicho i wsunęłam mu dłoń pod ramię. Spojrzał na mnie zaskoczony, ale uśmiechając się. - Już późno, Angliszko. Czy coś się stało? - Nie, nic - odrzekłam. - Wydawało mi się tylko, że to miły wieczór na spacer w ogrodzie.
- W ogrodzie? - powtórzył, rzucając mi spojrzenie kątem oka. - A dokładnie w ogrodzie komendanta. - Dotknęłam kieszeni fartucha. - Ja, no... mam klucz. - Wewnątrz fortu było sporo niewielkich ogródków, w większości przeznaczonych do celów praktycznych - hodowano tam warzywa - natomiast oficjalny ogród za kwaterą komendanta został zaprojektowany przez Francuzów wiele lat wcześniej i choć od tamtej pory stał zaniedbany i porośnięty chwastami, których nasiona przyniósł wiatr, miał jeden interesujący aspekt, mianowicie wysoki otaczający go mur z furtką, która zamykała się na klucz. Wcześniej tego dnia przewidująco wykradłam klucz kucharzowi, któremu płukałam gardło. Odłożę go, gdy następnego dnia pójdę sprawdzić stan jego gardła. - Ach tak - powiedział Jamie z namysłem i zawrócił ku domowi komendanta. Furtka znajdowała się z tyłu; nie była widoczna, więc pośpiesznie wślizgnęliśmy się do uliczki prowadzącej wzdłuż muru ogrodu, gdy strażnik stojący przed domem St. Claira był zajęty rozmową. Zamknęłam cicho furtkę, przekręciłam klucz i włożyłam go do kieszeni, a potem rzuciłam się Jamiemu w ramiona. Pocałował mnie powoli, później uniósł głowę, nie spuszczając ze mnie wzroku. - Może będę potrzebował pomocy. - To się da załatwić - zapewniłam go. Położyłam mu dłoń na kolanie, tam gdzie podwinął się kilt, odsłaniając ciało. Lekko przesunęłam kciuk wyżej. Lubiłam miękkie, choć sztywne włosy na jego nodze. - Miałeś na myśli jakąś konkretną pomoc? Czułam jego zapach na skórze, mimo że się starannie umył - suchy pot zmieszany z zapachem kurzu i drewnianych wiórów. Tak też smakował: słodko, słono i piżmowo. Przesunęłam dłoń wyżej, pod kilt. Czułam, jak się poruszył, napiął mięśnie, ale ku memu zaskoczeniu w pewnym momencie powstrzymał mnie, chwytając moją dłoń przez materiał. - Sądziłam, że chcesz pomocy - powiedziałam. - Chciałbym, byś dotknęła siebie, a nighean - powiedział cicho. To mnie trochę speszyło, oparłam się jednak o mur i podciągnęłam koszulę nad kolano. Przytrzymałam ją, równocześnie dotykając skóry uda - rzeczywiście bardzo miękkiej. Drugą dłonią dotknęłam brzegu gorsetu, tam gdzie nabrzmiałe piersi wypychały cienki, wilgotny materiał. Powieki miał ciężkie, wciąż był niemal pijany ze zmęczenia, ale na chwilę się ożywił. - Słyszałeś kiedyś, że co dobre dla męża...? - spytałam z namysłem, bawiąc się ramiączkiem koszuli. - Co takiego? - Otworzył szeroko przekrwione oczy.
- Słyszałeś. - Chcesz, żebym, żebym... - Tak. - Nie mógłbym tego robić przed tobą. - Jeśli ja mogę to robić przed tobą, to ty niewątpliwie możesz mi się odwdzięczyć. Chyba że wolisz, bym przestała... - Opuściłam powoli dłoń, ale zatrzymałam się po drodze i lekko dotknęłam swojej piersi. Czułam sutek - okrągły i twardy, jak kula z muszkietu - nawet w tym świetle musiał być widoczny przez materiał. Przełknął tak głośno, że usłyszałam. Uśmiechnęłam się i opuściłam dłoń, ujmując brzeg spódnicy, i zatrzymałam się w tym geście, unosząc brew. Jakby zahipnotyzowany, sięgnął w dół i złapał brzeg kiltu. - No właśnie. - Odchyliłam się do tyłu, uniosłam kolano i oparłam stopę o murek. Spódnica zsunęła się, odsłaniając mi udo. Mruknął coś pod nosem po gaelicku. - Dlaczego mówiłeś, że potrzebujesz pomocy? - zapytałam, patrząc na niego. Wydał z siebie cichy głos, wskazując, że powinnam kontynuować. - O czym myślisz? - spytałam po chwili zafascynowana. - Nie myślę. - Ależ myślisz. Widzę to na twojej twarzy. - Nie chcesz wiedzieć. - Policzki pokryły mu się potem, zmrużył oczy. - Owszem, chcę. Zaraz, zaczekaj. Jeśli myślisz o czymś innym niż ja, to rzeczywiście nie chcę wiedzieć. Otworzył szeroko oczy i spojrzał na mnie tak, że zadrżałam. Przytrzymywał mnie spojrzeniem. Tak chyba wilk patrzy na tłustą owcę. Poruszyłam się lekko, opierając o mur, i odpędziłam chmarę muszek. Oddychał szybko. Czułam jego zapach. Wyciągnął do mnie rękę. - Chodź tu, szybko. Oderwałam się od ściany i zbliżyłam do niego. Zanim zdążyłam coś powiedzieć lub zrobić, zafurkotał kilt, a duża gorąca dłoń złapała mnie za szyję - i w następnej chwili leżałam na plecach w wysokiej trawie, wśród zdziczałego tytoniu. Czułam Jamiego w środku, a on dłonią zasłaniał mi usta. I dobrze - pomyślałam - bo po drugiej stronie ogrodowego muru słyszeliśmy głosy. - Jak igrasz z ogniem, możesz się oparzyć, Angliszko - szepnął mi do ucha. Przyciskał mnie jak motyla do kartki, mocno trzymając za nadgarstki i nie pozwalając na żaden ruch, choć wierciłam się pod nim śliska i zdesperowana. Bardzo powoli opuścił się na mnie całym
ciężarem. - Chcesz wiedzieć, o czym myślałem? - mruknął mi do ucha. - No to ci powiem, a nighean, ale... - Przerwał, żeby polizać moje ucho. Ostrzegawczo przycisnął mi dłonią usta, gdy głosy zbliżyły się tak bardzo, że mogliśmy rozróżnić słowa. Była to grupka młodych, na wpół zalanych milicjantów, szukających dziwek. Jamie ujął delikatnie zębami płatek ucha i zaczął ssać z namysłem. Oddech miał ciepły i łaskoczący. Wierciłam się, ale się nie ruszał. Tak samo potraktował moje drugie ucho, zanim mężczyźni oddalili się poza zasięg słuchu. Potem pocałował mnie w nos i w końcu zabrał rękę z moich ust. - O czym mówiliśmy? Ach, tak, chciałaś wiedzieć, o czym myślałem. - Zmieniłam zdanie - wydyszałam płytko. Tyleż z pożądania, co z powodu ciężaru, przyciskającego mi piersi. Mruknął z rozbawieniem, bardzo po szkocku, i mocniej złapał mnie za nadgarstki. - Ty to zaczęłaś, Angliszko, ale ja skończę. - Przyłożył wargi do mojego mokrego ucha i wyszeptał, ze szczegółami, o czym myślał. Cały czas nie ruszał się, tyle tylko, że znów położył mi rękę na ustach, gdy zaczęłam mu wymyślać. Gdy w końcu się poruszył, wszystkie mięśnie mego ciała drżały jak zerwana gumka. Jednym nagłym ruchem wysunął się, a potem wsunął z powrotem. Gdy znów byłam w stanie widzieć i słyszeć, zdałam sobie sprawę, że się śmieje, wciąż wisząc nade mną. - Ty... - wyrzęziłam. Brakowało mi słów, ale w tę grę mogliśmy grać oboje. Nie ruszał się, trochę dlatego, by mnie dręczyć, ale także dlatego, że nie mógł, nie chcąc kończyć od razu. Zacisnęłam więc mięśnie wokół niego - powoli, delikatnie, a potem szybko. Jęknął i stracił głowę. Zaczął się szarpać i stękać, a pulsowanie jego krwi odbiło się echem w moim ciele. Bardzo powoli opuścił się, wzdychając jak przekłuty pęcherz. Położył się koło mnie, oddychając powoli, z zamkniętymi oczyma. - Teraz możesz spać - powiedziałam, głaszcząc go po głowie. Uśmiechnął się, nie otwierając oczu, odetchnął głęboko i rozluźnił ciało, układając się na ziemi. - A następnym razem, ty cholerny Szkocie - szepnęłam mu do ucha - powiem ci, o czym ja myślę. - O Boże! - roześmiał się bezgłośnie. - Czy pamiętasz, kiedy cię pierwszy raz pocałowałem, Angliszko? Leżałam chwilę nieruchomo, czując pot na skórze i uspokajający ciężar Jamiego zwiniętego we śnie na trawie koło mnie. W końcu sobie przypomniałam. „Powiedziałem, że jestem prawiczkiem, nie mnichem. Jeśli uznam, że potrzebuję pomocy, to o nią poproszę”. ***
Z głębokiego snu bez snów zbudził Iana Murraya dźwięk trąbki. Rollo, który leżał tuż obok, wstał nagle z czujnym głębokim „łuff” i rozejrzał się wokół z nastroszoną sierścią, szukając źródła zagrożenia, Ian też wstał, jedną dłonią trzymając nóż, a drugą psa. - Cicho - szepnął, a pies rozluźnił się trochę, choć wciąż warczał, tak cicho, że ludzkie ucho tego nie słyszało, Ian wyczuwał jednak wibracje wielkiego ciała pod dłonią. Teraz, gdy już się obudził, słyszał ich bez trudu: jakiś ruch w lesie, stłumiony, ale tak samo wibrujący jak warczenie Rolla. Bardzo duże zgromadzenie ludzi - obóz, który zaczynał się budzić w niewielkiej odległości. Jak to możliwe, że ich nie zauważył poprzedniej nocy? Pociągnął nosem, ale wiatr był niewłaściwy. Nie wyczuł dymu, choć teraz go widział: cienkie pasma wznoszące się na tle bladego świtu. Dużo ognisk. Bardzo duży obóz. Wsłuchując się, równocześnie zwijał koc. Jego obozowisko nie składało się z niczego więcej, więc kilka sekund później zniknął w krzewach z kocem przywiązanym do pleców, strzelbą w dłoni i wielkim, milczącym psem u boku.
51. Brytyjczycy nadchodzą Three Mile Point, kolonia Nowy Jork, 3 lipca 1777 Ciemna plama potu na szerokich plecach brygadiera 11 Frasera miała kształt wyspy Man na mapie w starej sali szkolnej. Kurtka porucznika Greenleafa była zupełnie przesiąknięta potem i niemal czarna; jedynie na spłowiałych rękawach dawało się dostrzec nieco czerwieni. Kurtka Williama nie była aż tak spłowiała - w gruncie rzeczy, była aż żenująco nowa i jaskrawa - ale pot też przywarł mu do pleców i ramion, ciężki od wilgoci wydalanej przez jego ciało. Koszulę mógłby wyżymać; gdy wkładał ją kilka godzin temu, była sztywna od soli, a pot z kilku ostatnich dni wysiłku skrystalizował się na płótnie. Jednakże gdy słońce wstało, świeży pot rozmył sztywność. Spoglądając w górę na wzgórze, na które brygadier zamierzał się wspiąć, miał nadzieję, że może na szczycie będzie chłodniej, jednakże wysiłek wspinaczki przekreślił wszelkie korzyści z wysokości. Opuścili obóz tuż po świcie; powietrze było wówczas tak rozkosznie świeże, że żałował, iż nie może przebiec nago przez las jak Indianin, nałapać ryb w jeziorze i zjeść na śniadanie z tuzin, usmażonych w kaszy kukurydzianej, świeżych i gorących. 11
Simon Fraser miał rangę brigadier general, czyli niemający polskiego odpowiednika stopień między pułkownikiem a generałem. Pisząc o nim, autorka używa określeń „brygadier” i „generał” wymiennie.
Znajdowali się we Three Mile Point, nazwanym tak, bo znajdował się trzy mile na południe od fortu w Ticonderodze. Brygadier dowodzący strażą przednią, rozbił tu obóz i zamierzał wspiąć się na wzgórze z porucznikiem Greenleafem - inżynierem, by obejrzeć teren, zanim podąży dalej. Williama przydzielono do brygadiera tydzień wcześniej. Był z tego bardzo zadowolony. Brygadier był przyjacielskim, towarzyskim dowódcą, choć inaczej jak generał Burgoyne. Williamowi byłoby jednak obojętne nawet, gdyby był despotą - najważniejszy był fakt, że znajdzie się na pierwszej linii. Niósł teraz część sprzętu inżyniera, a także kilka manierek z wodą i pudełko z rozkazami. Pomógł rozstawić trójnóg geodezyjny i czasem trzymał taśmy pomiarowe, ale w końcu wszystko zostało pomierzone i zapisane, a generał, naradziwszy się z Greenleafem, odesłał inżyniera do obozu. Osiągnąwszy najważniejszy cel tej wyprawy, brygadier najwyraźniej nie miał ochoty od razu schodzić. Spacerował powoli po szczycie, ciesząc się lekką bryzą, potem usiadł na skale i z westchnieniem przyjemności otworzył manierkę. - Siadaj, Williamie. - Wskazał Williamowi drugi głaz. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, wsłuchani w dźwięki lasu. - Znam twego ojca - powiedział nagle brygadier i uśmiechnął się czarująco. - Pewnie wszyscy ci to mówią? - Tak, to prawda - przyznał William. - A jeśli nie jego, to mego stryja. Generał Fraser roześmiał się. - Zapewne nosisz znaczny ciężar historii rodzinnej - powiedział współczująco. - Jestem jednak pewien, że nosisz go godnie. William nie wiedział, co odpowiedzieć, chrząknął tylko uprzejmie. Generał znów się roześmiał i podał mu manierkę. Woda była tak ciepła, że nawet nie czuł jej w ustach, pachniała jednak świeżo i zaspokajała pragnienie. - Byliśmy razem na Równinie Abrahama, twój ojciec i ja. Opowiadał ci o tej nocy? - Niewiele - powiedział William, zastanawiając się, czy jest skazany, by spotykać wszystkich żołnierzy walczących wówczas pod Jamesem Wolfe'em. - Przypłynęliśmy rzeką w nocy. Wszyscy byliśmy przerażeni, a ja szczególnie. Brygadier spojrzał w stronę jeziora, kręcąc głową na to wspomnienie. - Wielka rzeka, Święty Wawrzyniec. Generał Burgoyne wspominał, że byłeś w Kanadzie. Widziałeś ją? - Niewielki odcinek, sir. Podróżowałem do Quebecu głównie lądem, a potem wróciłem wzdłuż Richelieu. Ojciec opowiadał mi jednak o Rzece Świętego Wawrzyńca - dodał. Mówił, że to szlachetna rzeka. - Powiedział ci, że omal nie złamałem mu ręki? - spytał. - Siedział koło mnie w łodzi, a
gdy wychyliłem się, by zawołać do francuskiego wartownika, z nadzieją że głos mi się nie załamie, złapałem go za rękę, by utrzymać równowagę. Czułem, jak kości mu trzeszczą, ale w tych okolicznościach nie zwróciłem właściwie na to uwagi, dopiero kiedy go puściłem, usłyszałem, jak łapie powietrze. William zauważył, że wzrok generała spoczął teraz na jego rękach. Nieznaczne uniesienie szerokich brwi, wyrażało nie tyle zdziwienie, ile mimowolną próbę pogodzenia tego, co mówiła mu pamięć, z tym, co widzi. Ojciec miał długie, szczupłe, eleganckie dłonie o cienkich kościach. William miał długie palce, ale dłonie szerokie, duże, z wydatnymi stawami. - Lord John... to mój ojczym - wyrzucił z siebie i zarumienił się, zakłopotany i tą wypowiedzią, i tą dziwną reakcją mózgu, która kazała mu to powiedzieć. - Tak? Ach, tak, tak, oczywiście - odrzekł generał zamyślony. Czy generał sądził, że odezwał się z dumy, by wskazać, jak stare jest jego dziedzictwo krwi? Pocieszał się tylko, że na jego twarzy, czerwonej z wysiłku - tak samo zresztą jak twarz generała - nie było widać rumieńca. Generał, jakby odpowiadając na myśl o upale, ściągnął kurtkę, potem rozpiął kamizelkę i wskazał głową Williamowi, że może zrobić tak samo. William westchnął z ulgą. Rozmowa zeszła na inne kampanie, w których generał walczył, a o których William głównie słyszał. Uświadomił sobie powoli, że generał go ocenia - jego doświadczenie i sposób zachowania się. Miał przykrą świadomość, że nie ma się czym chwalić. Czy generał Fraser wiedział, co stało się podczas bitwy o Long Island? Wiadomości w wojsku rozchodzą się szybko. W końcu nastąpiła przerwa w rozmowie; siedzieli chwilę spokojnie w samych koszulach, wsłuchując się w szelest drzew nad głowami. William chciałby powiedzieć coś na swoją obronę, ale nie miał pomysłu, jak delikatnie poruszyć tę kwestię. Jeśli jednak nie przemówi, nie wyjaśni, co się stało... Cóż, nie było dobrego wyjaśnienia, po prostu wyszedł na głupka i tyle. - Generał Howe wysoko ocenia twoją inteligencję i odwagę, Williamie - powiedział generał, jakby kontynuując wcześniejszy wątek. - Choć powiedział, że wydaje mu się, iż nie miałeś jeszcze okazji wykazać się talentem w dowodzeniu. - Rzeczywiście nie, sir - odrzekł William, pocąc się. Generał uśmiechnął się. - Cóż, musimy to naprawić, prawda? - Wstał, stękając mimo woli, gdy się przeciągał i wkładał kurtkę. - Zjesz ze mną później kolację. Porozmawiamy o tym z sir Francisem.
52. Pożoga Fort Ticonderoga, 1 lipca 1777 Whitcomb wrócił i jak mówiła plotka, przyniósł kilka brytyjskich skalpów. Ponieważ poznałam Benjamina Whitcomba oraz paru innych długich myśliwych, byłam gotowa w to uwierzyć. Zachowywali się dość grzecznie i niewątpliwie nie tylko oni w forcie nosili szorstkie skóry i samodziały, i nie tylko im skóra ciasno opinała kości, ale tylko oni mieli oczy zwierząt. Następnego dnia Jamiego wezwano do domu komendanta. Wrócił dopiero, gdy zapadła ciemność. Przy jednym z ognisk na dziedzińcu w pobliżu kwatery St. Claira śpiewał mężczyzna. Siedziałam na pustej beczce po suszonej wołowinie, słuchając, gdy zobaczyłam Jamiego szedł po drugiej stronie ogniska, kierując się do naszej kwatery. Wstałam szybko i dogoniłam go. - Chodź - powiedział cicho i zaprowadził mnie do ogrodu komendanta, akurat otwartego. Nie było tu już echa po naszym ostatnim spotkaniu, ale czułam jego ciało, napięcie i bicie serca. To oznaczało złe wieści. - Co się stało? - spytałam cicho. - Whitcomb złapał brytyjskiego żołnierza i przyprowadził go tu. Tamten oczywiście nic nie powiedział, ale St. Clair był na tyle chytry, że wsadził go do tej jednej celi z Andym Tracym, który zwierzył mu się, że oskarżono go o szpiegostwo. Że Tracy został oskarżony o szpiegostwo, znaczy się. - To było sprytne - powiedziałam z niekłamanym uznaniem. Porucznik Andrew Hodges Tracy był Irlandczykiem, bezpośrednim i uroczym, urodzonym kłamcą, i jeśli ktoś potrafił z kogoś innego wyciągnąć informacje bez użycia siły, to właśnie on. - Rozumiem, że się czegoś dowiedział? - Owszem. Mieliśmy również trzech brytyjskich dezerterów - Niemców. St. Claire chciał, bym z nimi porozmawiał. Informacje dostarczone przez dezerterów mogły być podejrzane, gdyby nie fakt, że zgadzały się z tym, co powiedział Tracy'emu złapany brytyjski żołnierz. I to właśnie były te solidne informacje, na które St. Clair czekał od trzech tygodni. Generał Carlton został w Kanadzie z niewielkimi siłami. Na czele dużej armii
rzeczywiście stał generał John Burgoyne, który kierował się ku fortowi. Wspierał go generał von Riedesel, dowodzący siedmioma pułkami brunszwickimi, do tego jeszcze batalionem lekkiej piechoty i czterema kompaniami dragonów. Jego straże przednie były oddalone o cztery dni drogi od nas. - Niezbyt dobrze - zauważyłam, wciągając powietrze. - Owszem. Co gorsza, Burgoyne ma Simona Frasera, który dowodzi strażami przednimi. - Czy to twój krewny? - Było to retoryczne pytanie, nikt o tym nazwisku nie mógł być nikim innym. Zauważyłam cień uśmiechu na twarzy Jamiego. - Owszem. Chyba kuzyn z drugiej linii i znakomity żołnierz. - No oczywiście. Czy to już koniec złych wiadomości? Pokręcił głową. - Nie. Dezerterzy powiedzieli, że armia Burgoyne'a ma kiepskie zaopatrzenie. Dragoni są spieszeni, bo nie mają koni. Nie wiem, czy je zjedli czy co. Była to gorąca, duszna noc, ale dreszcz uniósł mi włosy na ramionach. Dotknęłam przegubu Jamiego i stwierdziłam, że jemu również włosy sterczą. Dziś będzie śnić o Culloden, pomyślałam nagle, na chwilę jednak przegnałam tę myśl. - Wydaje mi się, że to dobra wiadomość. Czemu nie? Obrócił dłoń i ujął moją, splatając swoje palce z moimi. - Bo nie mają dość zapasów, by założyć oblężenie. Będą musieli nas pokonać i zająć fort siłą, a prawdopodobnie są w stanie. *** Trzy dni później na Wzgórzu Oporu pojawiły się pierwsze brytyjskie czujki. *** Następnego dnia wszyscy mogli zobaczyć, i wszyscy zobaczyli, początki budowy baterii dla artylerii na Wzgórzu Oporu. Arthur St. Clair, w końcu ustępując przed nieuniknionym, wydał rozkaz rozpoczęcia ewakuacji fortu Ticonderoga. Większość garnizonu wraz z najcenniejszymi zapasami miała się przenieść na Wzgórze Niepodległości. Część owiec i bydła trzeba było zarżnąć, resztę wygnać do lasów. Kilka jednostek milicji miało opuścić fort, lasami dojść do drogi do Hubbardton i tam czekać na posiłki. Kobiety, dzieci i inwalidów postanowiono przewieźć w dół jeziora pod lekką strażą. Zaczęło się to planowo; rozesłano wiadomości, żeby wszystko, co pływa, przenieść po zapadnięciu zmroku na brzeg jeziora. Mężczyźni zebrali się i sprawdzali swój sprzęt. Wydano również rozkaz, by systematycznie niszczyć wszystko, czego nie da się zabrać. Była to zwyczajowa procedura, by nie zostawić wrogowi zapasów. Tym razem była to sprawa
większej wagi. Dezerterzy powiedzieli, że Burgoyne i tak nie ma już zapasów, więc jeśli nie znajdzie ich w forcie, może go to zatrzymać, a w każdym razie spowolnić, ponieważ jego ludzie, czekając na zaopatrzenie z Kanady, będą musieli zdobywać jedzenie i żyć tym, co znajdą w okolicy. Wszystko to - pakowanie, ładowanie, zarzynanie i przeganianie bydła oraz niszczenie trzeba było wykonać potajemnie pod nosem Brytyjczyków. Gdyby bowiem zobaczyli, że szykuje się odwrót, wpadliby na nas jak wilki, niszcząc garnizon. Po południu nad jeziorem pojawiły się ogromne chmury burzowe, wielkie i czarne, pełne błyskawic, wznoszące się na wiele mil w górę. Niektóre z nich wybuchały, zalewając jezioro, wzgórza, pikiety i sam fort wodą, która jakby chlustała z wiadra bez dna. Inne tylko przepływały obok, groźnie mrucząc. W nocy chmury wisiały nisko i wyglądały przerażająco; zasłaniały niebo i tylko z rzadka rozjaśniały je błyskawicami, które przebiegały z trzaskiem, jak wybuchy nagłej milczącej rozmowy. Od czasu do czasu niebiesko-biała, rozwidlona strzała trafiała w ziemię z hukiem gromu, od którego wszyscy podskakiwali. Niewiele było pakowania, i dobrze, bo nie było też czasu. Pracując, słyszałam zamieszanie w całych koszarach - ludzie szukający rzeczy, które się zagubiły, matki nawołujące dzieci, tupot i szuranie nóg jak echo deszczu na drewnianych schodach. Z zewnątrz dobiegało beczenie wielu owiec, zaniepokojonych, że wygania się je z zagród, a także nagły krzyk i muczenie, gdy spanikowana krowa rzuciła się przed siebie. Nic dziwnego - w powietrzu unosił się silny zapach świeżej krwi po zabiciu zwierząt. Widziałam oczywiście garnizon podczas zbiórek, wiedziałam, ilu jest mężczyzn. Ale widok trzech czy czterech tysięcy ludzi, którzy biegali tu i tam i popychali się, starając się wykonać nowe dla nich zadania, i to w wielkim pośpiechu, robił wrażenie rozrzuconego mrowiska. Przepychałam się przez tę kłębiącą się masę, trzymając w ręku worek po mące z ubraniami, skromnymi materiałami medycznymi oraz dużym kawałkiem szynki, którą dostałam od wdzięcznego pacjenta, zawiniętym w dodatkową halkę. Miałam się ewakuować łodzią, by zaopiekować się grupą inwalidów, ale nie chciałam odjeżdżać, nie zobaczywszy się wcześniej z Jamiem. Serce miałam w gardle, tak że z trudem mówiłam. Nie po raz pierwszy pomyślałam, jak to dobrze, że wyszłam za mąż za bardzo wysokiego mężczyznę - Jamiego zawsze łatwo znaleźć w tłumie. Teraz też zobaczyłam go po chwili - stał na jednej z półksiężycowych baterii. Towarzyszyła mu część jego milicjantów; wszyscy patrzyli w dół. Zapewne
przygotowuje się tam brygada, która miała ruszyć łodzią. To dodało mi ducha. Gdy jednak dotarłam do baterii i też spojrzałam w dół, uznałam, że widok jest stanowczo mniej pocieszający. Wybrzeże jeziora pod fortem wyglądało, jakby zgromadziła się tam jakaś ciężko doświadczona flota rybacka. Były łodzie wszelkiego rodzaju: od kanu i łodzi wiosłowych po płaskodenki i tratwy. Niektóre wciągnięto na brzeg, niektóre odpływały bez załogi. Podczas krótkiego momentu jasności po uderzeniu błyskawicy zauważyłam w wodzie kilka głów - najwyraźniej mężczyźni i chłopcy płynęli za łodziami, by je sprowadzić z powrotem. Ze względu na bezpieczeństwo ucieczki wybrzeże było nieoświetlone, ale tu i tam paliły się pochodnie, a w ich świetle widzieliśmy kłótnie i bójki. Poza kręgiem światła ziemia wydawała się poruszać i bulgotać w ciemności, jak trup, którego oblazło robactwo. Jamie ściskał dłoń pana Andersona, jednego z marynarzy z „Cyraneczki”. - Idźcie z Bogiem - powiedział. Pan Anderson pokiwał głową, odwrócił się i poprowadził niewielką grupę milicjantów. Minęli mnie, paru się ukłoniło; nie widziałam ich twarzy w cieniu kapeluszy. - Dokąd oni idą? - spytałam Jamiego. - W kierunku Hubbardton - odpowiedział, wciąż wpatrzony w brzeg jeziora na dole. Dałem im wybór, uważam jednak, że powinni odejść jak najwcześniej. - Ruchem głowy pokazał czarny kształt Wzgórza Oporu, gdzie pod szczytem paliły się ogniska. - Jeśli tam nie wiedzą jeszcze, co się dzieje, to znaczy, że są nieudolni, a w to nie wierzę. Na miejscu Simona Frasera wyruszyłbym jeszcze przed świtem. - Nie zamierzasz iść ze swoimi ludźmi? - W sercu zapaliła mi się iskierka nadziei. Na baterii ciemność rozjaśniał tylko odbity blask z pochodni umieszczonych na schodach i większych ognisk w głębi fortu. Ale to mi wystarczyło, by wyraźnie zobaczyć jego twarz, gdy odwrócił się i spojrzał na mnie. Była poważna, a w linii jego ust rysowało się oczekiwanie. Rozpoznałam wyraz twarzy żołnierza gotowego do akcji. - Nie - odrzekł - zamierzam iść z tobą. - Uśmiechnął się nagle. Złapałam go za rękę. - Nie sądziłaś chyba, że zostawię cię w dziczy, błądzącą z gromadą chorych półgłówków? Nawet jeśli to oznacza podróż łodzią - dodał z niechęcią. Roześmiałam się wbrew sobie. - Nie jest to zbyt życzliwe określenie, ale bardzo trafne, jeśli masz na myśli panią Raven. Widziałeś ją gdzieś może? Pokręcił głową. Wiatr rozburzył mu włosy, wyciągając kosmyki zza wstążki. Ściągnął ją teraz i przytrzymał zębami, zbierając włosy w ciężki ogon, by je ponownie związać. Ktoś niżej na baterii coś powiedział, najwyraźniej zaskoczony; Jamie i ja odwróciliśmy
się szybko, by spojrzeć. Wzgórze Niepodległości płonęło. *** - Pożar! Pożar! Słysząc te okrzyki, już i tak zdenerwowani ludzie wybiegli z budynków jak bażanty wystraszone przez nagonkę. Ogień widoczny był tuż pod szczytem Wzgórza Niepodległości, gdzie generał Fermoy ze swoimi ludźmi ustanowił placówkę. Język ognia dążył wzwyż jak świeca, potem podmuch wiatru go spłaszczył, więc na chwilę przygasł, ale zaraz wybuchł na nowo, znacznie potężniejszy, oświetlając wzgórze i ukazując drobne czarne kształty. Wyglądało to, jakby setki ludzi burzyły namioty i ładowały bagaże. Ich sylwetki rysowały się na tle ognia. - Chyba pali się kwatera Fermoya - powiedział niedowierzająco żołnierz obok mnie. Prawda? - Prawda - odrzekł ponurym głosem Jamie, stojący z drugiej strony. - A skoro my stąd widzimy odwrót, to niewątpliwie czujki Burgoyne'a też go widzą. I tak po prostu rozpoczął się paniczny odwrót. Gdybym kiedykolwiek miała wątpliwości, czy istnieje coś takiego jak telepatia, to teraz bym się ich wyzbyła. Żołnierze byli zdenerwowani do granic możliwości na skutek opóźniania odwrotu przez St. Claira i nieustających pogłosek, które drażniły i tak już napięte nerwy. Gdy pożar na Wzgórzu Niepodległości zaczął się rozprzestrzeniać, przekonanie, że czerwone kurtki i Indianie za chwilę się na nas rzucą, opanowało wszystkie umysły i nie wymagało słów. Panika rozpostarła swe czarne skrzydła nad fortem, a zamieszanie nad wodą na naszych oczach zamieniło się w chaos. - Chodź - powiedział Jamie i zanim się zorientowałam, co się dzieje, biegłam po wąskich stopniach baterii. Podpalono kilka drewnianych szop - celowo, by nie zostawiać napastnikom przydatnych materiałów - i w świetle płomieni ujrzeliśmy scenę rodem z piekła: kobiety wlokły na wpół ubrane, krzyczące dzieci i kłęby pościeli; mężczyźni wyrzucali meble przez okna; ktoś cisnął na kamienie nocnik, który rozprysnął się ostrymi kawałkami ceramiki, raniąc nogi stojących obok ludzi. Usłyszałam za sobą zdyszany głos. - Założę się o złotą gwineę, że ten głupi Francuz sam podpalił dom. - Nie założę się o to - rzucił Jamie. - Mam tylko nadzieję, że spłonął razem z nim. Ogromna błyskawica rozjaśniła fort, jakby to był dzień. Ze wszystkich stron rozległy się krzyki natychmiast stłumione gromem. Jak można się było spodziewać, połowa ludzi uznała, że to przejaw boskiego gniewu, mimo że od paru dni zdarzały się podobnie gwałtowne burze.
Innych przerażało to, że oddziały milicji opuszczające fort zostały wyraźnie oświetlone i odsłoniły się przed oczami Brytyjczyków na Wzgórzu Oporu. Tak czy inaczej, było coraz gorzej. - Muszę zebrać moich inwalidów! - krzyknęłam Jamiemu do ucha. - A ty idź i zbierz rzeczy z koszar! Potrząsnął głową. Kolejna błyskawica rozświetliła mu puszczone luźno włosy - wyglądał jak jeden z głównych demonów na tej piekielnej scenie. - Nie zostawię cię - powiedział, łapiąc mnie mocno za ramię. - Mógłbym cię więcej nie znaleźć. Miał rację. Tysiące ludzi biegało, pchało się albo po prostu stało, w oszołomieniu nie wiedząc, co robić. Gdyby nas rozdzielono, mogłoby się zdarzyć, że się nie odnajdziemy. A myśl, że zostałabym sama w lesie pod fortem, w lesie pełnym żądnych krwi Indian i czerwonych kurtek, nie była czymś, nad czym chciałabym się zastanawiać dłużej niż dziesięć sekund. - Dobrze - powiedziałam. - Więc chodźmy razem. Scena wewnątrz szpitalnego baraku zdradzała mniej podniecenia jedynie dlatego, że większość pacjentów nie mogła się ruszać; byli natomiast bardziej zdenerwowani, ponieważ tylko słyszeli, co się dzieje, gdy ktoś wpadał, wypadał i rzucał ochłapy informacji. Tych, którzy mieli rodziny, wyciągnięto z budynku, nie dając im niemal czasu na złapanie ubrań. Ci, którzy rodzin nie mieli, skakali na jednej nodze między pryczami, wciągając spodnie albo usiłując dostać się do drzwi. Kapitan Stebbings oczywiście nie robił niczego takiego. Leżał spokojnie na pryczy, splótłszy dłonie na piersi, i przyglądał się chaosowi z zainteresowaniem. Na ścianie nad nim paliła się pochodnia. - Pani Fraser - powitał mnie pogodnie - zapewne wkrótce znów będę wolnym człowiekiem. Mam nadzieję, że armia przyniesie jakieś jedzenie. Wydaje mi się, że dziś nie bardzo mam szansę na kolację. - Zapewne - powiedziałam, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. - Zajmie się pan pozostałymi brytyjskimi jeńcami, prawda? Generał St. Clair ich tu zostawia. Moje słowa najwyraźniej go oburzyły. - To moi ludzie. - To prawda. Rzeczywiście, Guinea Dick, w słabym świetle niemal niewidoczny na tle kamiennej ściany, kucał przy łóżku kapitana, trzymając w ręku potężną pałkę, zapewne by odgonić
każdego, kto chciałby go napaść. Pan Ormiston siedział na pryczy, blady, ale podniecony, skubiąc bandaż na nodze. - Czy naprawdę się zbliżają, proszę pani? Wojsko? - Tak. Musi pan dbać o swoją ranę, żeby była czysta. Dobrze się goi, ale nie wolno panu obciążać tej nogi co najmniej przez miesiąc, i niech pan zaczeka co najmniej dwa miesiące z dopasowaniem drewnianej nogi. I niech pan nie pozwoli lekarzom wojskowym upuszczać sobie krwi, potrzebuje pan teraz wszystkich sił. Przytaknął. Wiedziałam jednak, że gdy tylko pojawi się jakiś brytyjski lekarz, zacznie się domagać upuszczenia krwi. Wierzył głęboko w korzyści z upuszczania krwi i uspokajało go tylko to, że ja też czyściłam mu ranę. Uścisnęłam mu dłoń na pożegnanie i odwracałam się, by odejść, gdy mnie przytrzymał. - Jeszcze chwila. - Puścił moją dłoń, sięgnął do karku i zdjął coś wiszącego na sznurku. Ledwo widziałam w ciemnościach, wsunął mi to jednak do ręki. Poczułam metalowy krążek, ciepły od jego ciała. - Gdyby się pani przypadkiem zdarzyło spotkać znowu tego chłopca, Abrama, to byłbym wdzięczny, gdyby mu to pani dała. To mój talizman, na szczęście, nosiłem go przez trzydzieści dwa lata. Niech mu pani powie, że zachowa go bezpiecznie w niebezpieczeństwie. W ciemnościach koło mnie Jamie drżał z niecierpliwości i zdenerwowania. Przygotował już małą grupę inwalidów. Wszyscy trzymali swoje przypadkowo zebrane rzeczy. Słyszałam skądś wysokie zawodzenie pani Raven. Wydawało mi się, że woła mnie po imieniu. Pochyliłam głowę i włożyłam talizman pana Ormistona na szyję. - Powiem mu, panie Ormiston, dziękuję. *** Ktoś podpalił elegancki most Jeduthana Baldwina. Na jednym końcu paliła się kupa śmieci. Widziałam czarne postacie, które wyglądały jak diabły - biegały z łomami, odrywały deski i wrzucały je do wody. Jamie przepychał się przez tłum, ja za nim, a za mną nasza niewielka gromada kobiet, dzieci i inwalidów, jak gąsiątka za matką gęsią. - Fraser, pułkowniku Fraser! - Odwróciłam się na ten okrzyk i zobaczyłam Jonasza - to znaczy Billa Marsdena - biegnącego wzdłuż brzegu. - Pojadę z wami - powiedział bez tchu. - Będzie wam potrzebny ktoś, kto potrafi prowadzić łódź. Jamie zawahał się tylko przez ułamek sekundy. Kiwnął głową w stronę brzegu. - Dobrze, biegnij. Przyprowadzę ich, gdy tylko zdołam.
Pan Marsden zniknął w ciemnościach. - A reszta twoich ludzi? - spytałam, krztusząc się od dymu. Wzruszył ramionami. - Poszli. Od strony starej linii francuskiej dobiegły nas histeryczne krzyki. Rozniosły się jak ogień po lesie i wzdłuż brzegu jeziora. Ludzie krzyczeli, że Brytyjczycy nadchodzą. Panika rozpostarła skrzydła. Było to coś tak silnego, że sama czułam, jak w gardle rośnie mi krzyk. Zdusiłam go i teraz poczułam irracjonalny gniew. Zbliżaliśmy się już do brzegu. Ludzie napierali na łodzie takim tłumem, że przewracali niektóre z nich, nieumiejętnie wskakując do środka. Nie sądziłam, by Brytyjczycy byli tak blisko, ale nie mogłam być tego pewna. Wiedziałam, że w Forcie Ticonderoga doszło do więcej niż jednej bitwy - ale kiedy? Czy jedna z nich miała zostać stoczona tej nocy? Nie pamiętałam, więc pchałam się ku wybrzeżu. Pomagałam podtrzymywać pana Wellmana, który, biedak, zaraził się świnką od syna i teraz był ciężko chory. Pan Marsden, na szczęście, zatrzymał dla nas duże kanu. Odpłynął nieco od brzegu, by je dla nas zachować. Na widok Jamiego podpłynął. Udało nam się wsadzić do środka osiemnaście osób, łącznie z Wellmanami i panią Raven, bladą, z nieprzytomnym spojrzeniem Ofelii. Jamie obejrzał się na fort. Główna brama była otwarta i rozjaśniona pożarem. Później uniósł wzrok na baterię, przy której przed chwilą byliśmy. - Czterech ludzi zostało przy dziale wycelowanym w most - powiedział, wpatrując się w czerwono oświetlone kłęby dymu, wznoszące się z wnętrza fortu. - Ochotnicy. Oni zostaną. Brytyjczycy, a przynajmniej ich część, niewątpliwie zechcą przejść mostem. Ochotnicy mogą zniszczyć niemal wszystkich na moście, a potem uciec. Jeśli zdołają. Odwrócił się, pochylił ramiona i napiął, mocno odpychając się wiosłem od brzegu.
53. Wzgórze Niepodległości Popołudnie, 6 lipca Ludzie generała Frasera zbliżyli się do szczytu wzgórza, tego, które Amerykanie jak na ironię
nazywali Wzgórzem Niepodległości. Jeden z pierwszych oddziałów prowadził William. Gdy podeszli bliżej, rozkazał swoim ludziom osadzić bagnety. Panowała głęboka cisza, przerywana jedynie trzaskiem gałęzi i szuraniem butów na grubej warstwie liści i czasem uderzeniem ładownicy o kolbę muszkietu. Czy ta cisza mówiła o wyczekiwaniu? Amerykanie musieli przecież wiedzieć, że się zbliżają. Czyżby rebelianci urządzili zasadzkę, chcąc ich ostrzelać z prymitywnych, ale bardzo solidnych umocnień, które widział przez drzewa? Ruchem ręki zatrzymał swoich ludzi jakieś dwieście jardów przed szczytem, mając nadzieję, że zauważy coś, co zdradziłoby obrońców - jeśli obrońcy tam byli. Jego kompania posłusznie się zatrzymała, z tyłu jednak nadchodzili inni i parli naprzód, nie bacząc na nic, dążąc do ataku na fort. - Stać! - krzyknął, zdając sobie sprawę, że dźwięk jego głosu to dla amerykańskiego strzelca dobry cel, tak samo jak widok jego czerwonej kurtki. Niektórzy zatrzymali się, ale tych pchali wciąż nadchodzący z dołu, więc w kilka sekund całe zbocze pokryła jednolita masa czerwonych kurtek. Nie mogą dłużej stać, bo zostaną zdeptani, a jeśli obrońcy zamierzają strzelać, nie mogą życzyć sobie lepszej okazji. Jednakże fort milczał. - Naprzód! - krzyknął William, podnosząc rękę, i żołnierze wybiegli spomiędzy drzew wspaniałą szarżą, z bagnetami na sztorc. Brama była uchylona. Wbiegli do środka, nie bacząc na niebezpieczeństwo - ale niebezpieczeństwa nie było. William wszedł razem ze swymi ludźmi i stwierdził, że obrońcy opuścili fort. Nie tylko go opuścili, ale najwyraźniej porzucili w wielkim pośpiechu. Wszędzie walały się osobiste rzeczy obrońców, jak upuszczone podczas ucieczki - ciężkie rzeczy, jak garnki i inne naczynia kuchenne, ale także ubrania, książki, koce, a nawet pieniądze, najwyraźniej wyrzucone albo zgubione w panice. Co ważniejsze - z punktu widzenia Williama - obrońcy nie spróbowali nawet wysadzić w powietrze tych zasobów amunicji i prochu, których nie zdołali z sobą zabrać; musiało tego być ze dwa cetnary w baryłkach. Również zapasy stanowiły miły dla oka widok. - Czemu tego wszystkiego nie podpalili? - dziwił się porucznik Hammond, rozglądając się po koszarach, w pełni wyposażonych w łóżka, pościel, nocniki, gotowych dla zwycięzców. - Bóg jeden wie - odpowiedział William i rzucił się naprzód, gdy zobaczył żołnierza wychodzącego z jednego z pokojów, owiniętego koronkowym szalem i niosącego całe naręcze butów. - Ty tam! Nie zezwalam na żadną grabież, żadną! Słyszysz?! Żołnierz usłyszał, upuścił buty i pośpiesznie się oddalił z powiewającym za nim koronkowym szalem, ale wielu innych także rzuciło się na różne dobra. William zrozumiał,
że on i Hammond nie będą w stanie powstrzymać rabunku. Przekrzykując narastający hałas, wezwał chorążego i chwytając jego skrzynkę na dokumenty, pośpiesznie napisał notatkę. - Zanieś to generałowi Fraserowi - powiedział, wciskając ją w rękę chorążemu. Możliwie najszybciej. *** Świt, 7 lipca 1777 - Nie pozwolę na tak skandaliczne zachowanie! - Twarz generała Frasera pokrywały głębokie zmarszczki - wściekłości i zmęczenia. Niewielki podróżny zegar w namiocie generała pokazywał piątą rano. William miał niejasne wrażenie, że głowa mu pływa gdzieś nad lewym ramieniem. - Grabież, kradzieże, powszechny brak dyscypliny - nie pozwolę na to, powiedziałem! Zrozumiano? Czy wszyscy zrozumieli? Niewielka zmęczona grupka oficerów przytaknęła chórem. Byli na nogach całą noc, usiłując zmusić żołnierzy do zachowania jakiegoś porządku, powstrzymując wszystkich przed grabieżą i pośpiesznie przeglądając opuszczone posterunki na starej linii francuskiej, a także rejestrując niespodziewany łup w postaci zapasów i amunicji, które zostawili im obrońcy fortu. Po zajęciu fortu znaleziono czterech pijanych jak bele obrońców przy dziale wycelowanym w most poniżej. - Ci ludzie, których ujęto. Czy ktoś już zdołał z nimi porozmawiać? - Nie, sir - odrzekł kapitan Hayes, tłumiąc ziewnięcie. - Wciąż są zupełnie nieprzytomni, a lekarz mówi, że mało brakuje im do śmierci, choć sądzi, że jednak jakoś przeżyją. - Posrali się ze strachu - powiedział cicho Hammond do Williama. - Cały czas czekali, aż nadejdziemy. - Raczej z nudy - odmruknął William, nie poruszając ustami. Mimo to zauważył, że przekrwione oczy generała spoczęły na nim, odruchowo więc się wyprostował. - Cóż, i tak właściwie nie potrzebujemy, by nam cokolwiek opowiadali. - Generał Fraser machnął ręką, by rozwiać dym, który dostał się do środka, i zakaszlał. William wciągnął go natomiast w nozdrza. W tym dymie czuł jakiś soczysty zapach. Żołądek zwinął mu się w oczekiwaniu. Szynka, kiełbasa? - Wysłałem wiadomość do generała Burgoyne'a, że Ticonderoga jest nasza. Znów - dodał generał, uśmiechając się szeroko w odpowiedzi na chrapliwe okrzyki oficerów. - I do pułkownika St. Legera. Zostawimy tu niewielki garnizon, by przejrzał i uporządkował to, cośmy tu zastali, ale reszta... Cóż, musimy złapać buntowników, panowie. Nie mogę wam zaoferować dłuższego odpoczynku, niewątpliwie jest
jednak czas na porządne śniadanie. Bon appétit!
54. Powrót Indianina Noc 7 lipca Ian Murray bez trudności wszedł do fortu. Wszędzie byli tropiciele Indianie - siedzieli lub opierali się o budynki, w większości pijani. Inni przeglądali, co zostało w opuszczonych barakach. Czasem przeganiali ich zmęczeni żołnierze, stojący na straży nieoczekiwanych bogactw znalezionych w forcie. Nie było śladów walki, odetchnął więc, bo tego się najbardziej obawiał. Choć panował bałagan - i to jaki - nie widział krwi i nie czuł zapachu prochu. W ciągu ostatniego dnia nie oddano tu ani jednego strzału. Coś przyszło mu do głowy i udał się do baraku szpitalnego, który nikogo nie interesował, ponieważ nie było w nim nic, co by ktoś zechciał ukraść. Smród uryny, odchodów i krwi nie był tak ostry, bo większość pacjentów najwyraźniej odeszła z wycofującymi się oddziałami. Zostało jednak kilka osób: ktoś w zielonym fartuchu, kto zapewne był chirurgiem, i kilku zwykłych żołnierzy. Na jego oczach przez drzwi przeszło dwóch żołnierzy z noszami; ich buty stukały na niskich kamiennych stopniach. Cofnął się i stanął w cieniu drzwi, bo za noszami dostrzegł wysoką postać Dicka, uśmiechniętego od ucha do ucha. Na ten widok Ian też się uśmiechnął. Najwyraźniej kapitan Stebbings wciąż żył, a Guinea Dick był wolnym człowiekiem. Po chwili zaś - chwała niech będzie Jezusowi i jego Matce pojawił się pan Ormiston, sunąc powoli na kulach, podtrzymywany po obu stronach przez sanitariuszy - drobne sylwetki przytłoczone wielką postacią marynarza. Będzie mógł zatem powiedzieć o tym cioci Claire - ucieszy się, że dobrze się czują. Oczywiście jeśli odnajdzie ciocię Claire - ale nie martwił się o to szczególnie. Wuj Jamie dopilnuje, by była bezpieczna, choćby musiał walczyć z piekłem, pożarem i całą brytyjską armią. Kiedy i gdzie ich zobaczy - to zupełnie inna kwestia. Jednak on i Rollo poruszali się znacznie szybciej, niż mogło to robić wojsko, więc wkrótce ich dogoni. Czekał, by się przekonać, czy ktoś jeszcze został w szpitalu, ale albo nikogo już nie było, albo na razie ich tam zostawiono. Czy Hunterowie odeszli z oddziałami St. Claire'a? Sądził, że jako kwakrzy poradzą sobie; Brytyjczycy prawdopodobnie by ich nie prześladowali.
Pomyślał jednak, że chętnie by jeszcze kiedyś zobaczył Rachel Hunter, a szansa na to była większa, jeśli oboje z bratem odeszli z rebeliantami. Porozglądał się jeszcze trochę i nabrał przekonania, że po pierwsze, Hunterowie rzeczywiście odeszli, i po drugie, Ticonderogę opuszczano w panice i chaosie. Ktoś podpalił most na dole, ale spalił się on tylko częściowo; może deszcz zgasił płomienie. Nad brzegiem leżało mnóstwo różnych szczątków, co sugerowało, że ewakuowano się także wodą. Odruchowo zerknął na jezioro, gdzie wyraźnie widział dwa duże statki, oba z flagą brytyjską. Z miejsca na baterii, gdzie siedział, widział czerwone kurtki i na Wzgórzu Oporu, i na Wzgórzu Niepodległości. O dziwo, poczuł płomyk niechęci. - No, nie utrzymacie tego długo - mruknął pod nosem, na szczęście po gaelicku, bo przechodzący obok żołnierz spojrzał na niego, jakby czując siłę jego wzroku, Ian odwrócił się ku fortowi. Nie miał tu nic do roboty, nie miał na kogo czekać. Zje coś, zbierze jakieś zapasy, a potem pójdzie po Rolla i ruszy. Mógłby... Głośny huk tuż obok sprawił, że szarpnął się do tyłu. Po prawej stronie stała armata wycelowana w dół ku mostowi, a za nią chwiał się zupełnie pijany Huron z szeroko otwartymi ustami. Z dołu rozległy się okrzyki. Żołnierze sądzili, że są ostrzeliwani z fortu, choć strzał poszedł wysoko, a kula wpadła do jeziora, nie czyniąc nikomu krzywdy. Huron zachichotał. - Coś ty zrobił? - spytał Ian w języku algonkińskim, który, jak sądził, ten człowiek zrozumie. Zrozumiał czy nie, roześmiał się jeszcze głośniej, aż łzy zaczęły mu spływać po twarzy. Wskazał ręką stojący obok pojemnik. Boże drogi, obrońcy zniknęli tak szybko, że zostawili pojemnik z wolno palącym się lontem. - Bum - powiedział Huron i wskazał na lont, który wyciągnął z pojemnika i zostawił na kamieniach jak płonącego węża. - Bum - powtórzył, wskazując na armatę. I śmiał się tak, że musiał usiąść. Żołnierze wbiegali na górę, na baterię, a okrzykom z zewnątrz towarzyszyły okrzyki wewnątrz fortu. Zapewne nadeszła pora, by się oddalić.
55. Odwrót...
Ścigamy rebeliantów, których wielka liczba wyruszyła na jezioro w łodziach. Płyną za nimi dwie korwety znajdujące się na jeziorze, ale posyłam cztery kompanie do miejsca przenoszenia, gdzie, jak sądzę, jest dobra szansa, że uda się ich schwytać. Generał brygadier Simon Fraser do generała majora Johna Burgoyne'a *** 8 lipca 1777 William żałował, że przyjął zaproszenie generała na śniadanie. Gdyby się zadowolił skromnymi racjami należnymi porucznikowi, byłby głodny, ale szczęśliwy. A tak był pod ręką - co prawda napełniony do stanu błogości smażoną kiełbasą, grzankami z masłem i kaszą z miodem, którą generał wyraźnie lubił - gdy przyszła wiadomość od generała Burgoyne'a. Nie wiedział, co w niej było; generał przeczytał ją, popijając kawę, zmarszczył brwi, potem westchnął i zawołał, by podano mu atrament i pióro. - Masz ochotę na przejażdżkę, Williamie? - spytał, uśmiechając się przez stół. W ten sposób znalazł się w kwaterze polowej generała Burgoyne'a, gdy pojawili się Indianie. Jeden z żołnierzy powiedział, że słyszał, iż mają wodza imieniem Skórzane Wargi. Zastanawiał się, skąd się to wzięło. Może ten człowiek nieustannie mówił. Było ich pięciu; chudzi i wyglądali jak wilki. Nie mógłby powiedzieć, co mieli na sobie ani jak byli uzbrojeni, bo jego uwagę przyciągnął pal w rękach jednego z nich, obwieszony skalpami - świeżymi skalpami, skalpami białych. W powietrzu wisiał nieprzyjemny, dojrzały, piżmowy zapach krwi. Za Indianami leciały chmary bzyczących głośno much. Pozostałości wspaniałego śniadania Williama zbiły się w twardą kulę tuż pod jego żebrami. Indianie szukali płatnika. Jeden z nich pytał zaskakująco melodyjnym angielskim, gdzie jest płatnik. A zatem to była prawda - generał Burgoyne spuścił ze smyczy Indian. Wysłał ich w lasy jak psy myśliwskie, by napadali na rebeliantów i budzili wśród nich przerażenie. Nie chciał patrzeć na skalpy, ale nie był w stanie się powstrzymać. Śledził je wzrokiem, gdy pal przesuwał się przez coraz większy tłum zaciekawionych żołnierzy. Niektórzy byli przerażeni, inni wznosili okrzyki. Jezu, czyżby to był skalp kobiety? Najwyraźniej; masa długich włosów koloru miodu, dłuższych, niż noszą mężczyźni, i błyszczących, jakby ich właścicielka co wieczór szczotkowała je tak, jak to robiła jego kuzynka Dottie. Zresztą przypominały włosy Dottie, choć były trochę ciemniejsze. Odwrócił się szybko, mając nadzieję, że nie zwymiotuje, ale z równą szybkością odwrócił
się znów, bo usłyszał krzyk. Nigdy dotąd nie słyszał takiego dźwięku, krzyku takiego przerażenia, takiej rozpaczy, że serce zamarło mu w piersiach. - Jane! Jane! - Walijski porucznik, którego słabo znał, nazwiskiem David Jones, przeciskał się przez tłum, bijąc stojących mu na drodze mężczyzn i rozpychając się łokciami. Przepychał się ku zaskoczonym Indianom z wykrzywioną twarzą. - O Boże - szepnął stojący obok żołnierz. - Jego narzeczona ma na imię Jane. To chyba nie może... Jones rzucił się na pal, złapał włosy koloru miodu, wrzeszcząc ze wszystkich sił: „Jane!”. Indianie, najwyraźniej zmieszani, wyszarpnęli pal. Jones rzucił się na jednego z nich, zaskoczonego przewrócił na ziemię i okładał go z szaleńczą siłą. Zgromadzeni pchali się do przodu, odciągali Jonesa, ale bez większego przekonania; ku Indianom biegły przerażone spojrzenia. Ci zbili się razem, zmrużyli oczy i położyli dłonie na tomahawkach. Wśród zgromadzonych zapanował nastrój przerażenia i oburzenia. Indianie najwyraźniej to czuli. Jakiś oficer, którego William nie znał, wystąpił parę kroków do przodu, zmierzył Indian twardym spojrzeniem i zerwał blond skalp. Trzymał go w rękach stropiony, a masa włosów wydawała się żyć w jego dłoniach; długie pasma osuwały się, przeplatając wokół jego palców. W końcu ściągnięto Jonesa z Indianina, przyjaciele poklepywali go po plecach, starając się odprowadzić go stąd. On jednak stał nieruchomo; po policzkach spływały mu łzy i kapały z brody. „Jane” - powtarzał bezgłośnie. Wyciągnął błagalnie ręce i oficer delikatnie złożył w nie skalp.
56. Jeszcze żywi Porucznik Stactoe stał nieruchomo przy jednym z ciał. Bardzo powoli przykucnął, wpatrując się w coś, i jakby odruchowo zasłonił dłonią usta. Ja naprawdę nie chciałam patrzeć, usłyszał jednak moje kroki i odsunął dłoń od ust. Widziałam, jak po karku spływa mu pot, a koszula przykleja się do skóry. - Sądzi pani, że to zrobiono, gdy jeszcze żył? - spytał bez emocji. Niechętnie spojrzałam mu przez ramię. - Tak - odrzekłam podobnym tonem. - Niewątpliwie.
- Och! - Stał chwilę, przyglądając się trupowi. Potem oddalił się o kilka kroków i zwymiotował. - To już nieważne - powiedziałam łagodnie i złapałam go za rękaw. - Już nie żyje. Proszę przyjść pomóc. - Niektóre łodzie zabłądziły, inne złapano, zanim dotarły do końca jeziora, jeszcze inne przejęli brytyjscy żołnierze, którzy czekali w miejscu przenoszenia. Nasze kanu i kilka innych zdołało uciec. Przez dzień, noc i większość kolejnego dnia przedzieraliśmy się przez lasy, aż w końcu spotkaliśmy się z głównym korpusem uciekającym z Fortu Ticonderoga. Byłam bliska myśli, że ci, których wzięto do niewoli, mieli szczęście. Nie wiedziałam, kiedy mała grupa, którą właśnie odkryliśmy, została zaatakowana przez Indian. Ich ciała nie były świeże. *** W nocy rozstawiono straże. Ci, którzy nie trzymali warty, spali jak zabici, wyczerpani całym dniem ucieczki - jeśli coś tak nieporadnego można opisać tym słowem. Obudziłam się tuż po świcie, bo męczył mnie sen o łapiących mnie drzewach. Obok przykucnął Jamie i oparł mi dłoń na ramieniu. - Chciałbym, żebyś poszła ze mną, a nighean - powiedział cicho. Pani Raven poderżnęła sobie gardło scyzorykiem. Nie było czasu, by kopać grób. Zamknęłam jej oczy i wyprostowałam kończyny. Narzuciliśmy na nią kamienie i gałęzie, a potem ruszyliśmy ścieżką, która w tej dziczy służyła za drogę. *** Gdy na drzewa opadła ciemność, usłyszeliśmy ich - wysokie zawodzące okrzyki, polujące wilki. - Maszerować, maszerować! Indianie! - krzyknął jeden z milicjantów. Jakby przywołany przez ten okrzyk w ciemności, w pobliżu rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask. Chaotyczny odwrót natychmiast zmienił się w paniczną ucieczkę. Ludzie rzucali swoje zawiniątka i spychali się nawzajem z drogi. Od uciekinierów także docierały okrzyki, ale szybko milkły. - Z drogi - powiedział Jamie cicho, zaciętym głosem i zaczął popychać idących powoli i oszołomionych między drzewa. - Może nie wiedzą jeszcze, gdzie jesteśmy. A może wiedzą. - Czy przygotowałeś swoją pieśń śmierci, wuju? - szepnął Ian. Dogonił nas poprzedniego dnia. Teraz on i Jamie przycisnęli się do mnie po obu stronach. Schowaliśmy się za wielkim zwalonym drzewem.
- Och! Jeśli do tego dojdzie, już ja im zaśpiewam pieśń śmierci - mruknął Jamie i wyjął zza pasa jeden z pistoletów. - Ty nie umiesz śpiewać. - Nie zamierzałam żartować. Byłam tak przerażona, że powiedziałam to odruchowo - pierwsze, co przyszło mi do głowy. Ale i on się nie roześmiał. - To prawda, a zatem? Załadował pistolet, zamknął panewkę i wsunął za pas. - Nie bój się, a nighean - szepnął Jamie i zobaczyłam, jak ciężko przełyka. - Nie pozwolę im ciebie zabrać, nie żywą. - Dotknął pistoletu za pasem. Spojrzałam na niego, a potem na pistolet. Nie sądziłam, że mogę się bać jeszcze bardziej. Nagle odniosłam wrażenie, że mam złamany kręgosłup. Moje kończyny nie chciały się ruszać, a wnętrzności zupełnie dosłownie zmieniły się w wodę. W tym momencie dokładnie zrozumiałam, co sprowokowało panią Raven do poderżnięcia sobie gardła. Ian szepnął coś do Jamiego i wymknął się cicho jak cień. Z pewnym opóźnieniem przyszło mi do głowy, że jeśli nas napadną, a Jamie zatrzyma się, by mnie zastrzelić, prawdopodobnie dostanie się żywy w ręce Indian. Byłam tak przerażona, że nie mogłam mu powiedzieć, by tego nie robił. Zebrałam jednak całą swoją odwagę i powiedziałam: - Idź. Oni na pewno nie skrzywdzą kobiet. Spódnicę miałam w strzępach, tak samo żakiet, a wszystko pokrywało błoto, liście i drobne krwawe plamki tam, gdzie zdołałam trafić jakiegoś komara, wciąż jednak niewątpliwie byłam kobietą. - Nie ma mowy - odmówił zdecydowanie Jamie. - Wuju! - Z ciemności dobiegł nas cichy głos Iana. - To nie Indianie. - Co takiego? Nic nie rozumiałam, ale Jamie natychmiast się zainteresował. - To czerwona kurtka biegnie i krzyczy jak Indianin, żeby nas pogonić. Jamie zaklął pod nosem. Było już prawie zupełnie ciemno, widziałam jedynie kilka niewyraźnych kształtów - zapewne ludzi, którzy szli z nami. Tuż obok usłyszałam cichy szloch, ale gdy się obejrzałam, nikogo nie było. Wrzaski rozległy się znowu, teraz z drugiej strony. Jeśli ten człowiek chciał nas rozgonić, czy wiedział, że tu jesteśmy? A jeśli tak, to dokąd chciał nas zagonić? Czułam niezdecydowanie Jamiego. W którą stronę? Sekunda, może dwie, i ujął mnie za ramię, wciągając głębiej w las. Po chwili wpadliśmy na dużą grupę uchodźców. Zatrzymali się nieruchomo, zbyt
przerażeni, by ruszyć gdziekolwiek. Skupili się razem, kobiety przyciskały do siebie dzieci, trzymały dłonie na ustach maluchów i szeptały „ciiii”. - Zostaw ich! - powiedział mi Jamie do ucha i mocniej złapał mnie za ramię. Odwróciłam się, żeby za nim pójść, ale jakaś ręka złapała mnie nagle za drugie ramię, więc wrzasnęłam. Jakby na sygnał, wszyscy zaczęli teraz wrzeszczeć. Nagle las wokół nas ożył poruszającymi się sylwetkami i okrzykami. Żołnierz - był to brytyjski żołnierz, z tak bliska widziałam guziki jego munduru i czułam, jak jego ładownica przesunęła się i uderzyła mnie w biodro - pochylił się, by mi się przyjrzeć. Zaśmiał się. Poczułam jego nieświeży oddech i zepsute zęby. - Nie ruszaj się, kotku - powiedział. - Teraz już nigdzie nie pójdziesz. Serce biło mi tak głośno, że upłynęła minuta, zanim zdałam sobie sprawę, iż nikt nie trzyma mnie za drugie ramię. Jamie zniknął. *** Naszą grupkę zaprowadzono z powrotem na drogę, powoli, przez noc. O świcie pozwolili nam się napić wody ze strumienia, ale kazali maszerować aż do popołudnia. Wtedy już nawet najsprawniejsi byli gotowi paść. Zapędzono nas niezbyt delikatnie na pole. Ponieważ byłam żoną farmera, skrzywiłam się, widząc, jak jest niszczone zaledwie parę tygodni przed żniwami. Delikatna złota pszenica gięła się i łamała, wdeptywana w czarne błoto. Na końcu pola, między drzewami stała chatka. Widziałam, jak jakaś dziewczyna wybiegła na ganek, przerażona zakryła ręką usta i znów zniknęła w środku. Trzej brytyjscy oficerowie szli przez pole w kierunku chaty, nie zwracając uwagi na masę inwalidów, kobiet i dzieci, która kłębiła się, nie wiedząc, co robić dalej. Wytarłam pot z oczu końcem chustki, wsunęłam ją z powrotem za stanik i rozejrzałam się, szukając kogoś, kto by tu dowodził. Wyglądało na to, że nie złapano żadnego z naszych oficerów ani zdrowych mężczyzn nie było ich tutaj. Przenoszenie inwalidów z fortu nadzorowało jedynie kilku lekarzy, a od dwóch dni nie widziałam żadnego z nich. No dobrze, pomyślałam ponuro i podeszłam do najbliższego brytyjskiego żołnierza, który obserwował to, co się działo, zmrużonymi oczyma, trzymając w ręku muszkiet. - Potrzebujemy wody - powiedziałam mu bez wstępu. - Tam za tymi drzewami jest strumień. Czy mogę wziąć parę kobiet i przynieść wody dla chorych i rannych? On też się pocił. Spłowiała czerwona wełna jego kurtki była czarna pod pachami, a ryżowy puder spłynął mu z włosów i wypełnił zmarszczki na czole. Wykrzywił się, wskazując, że nie chce mieć ze mną nic do czynienia, ale ja uparcie wpatrywałam się w niego,
stojąc tak blisko, jak mogłam podejść. Rozejrzał się, w nadziei że zobaczy kogoś, do kogo będzie mógł mnie odesłać, ale trzej oficerowie zniknęli w chacie. Wzruszył w końcu lekceważąco ramionami i odwrócił wzrok. - Dobrze, idźcie - mruknął i odwrócił się tyłem, dzielnie pilnując drogi, którą wciąż nadciągali nowi więźniowie. Szybkie przeszukanie pola zaowocowało trzema wiadrami i podobną liczbą sensownych kobiet - zmartwionych, ale nie histerycznych. Wysłałam je do strumienia i zaczęłam rozglądać się po polu, szybko oceniając sytuację - zarówno by opanować własny niepokój, jak i dlatego, że nie było nikogo innego, kto by się tym zajął. Zastanawiałam się, czy będą nas tu długo trzymać. Jeśli zostaniemy dłużej niż kilka godzin, trzeba wykopać rowy sanitarne; zresztą żołnierzom też będą potrzebne, więc zajmie się tym wojsko. Woda... przez jakiś czas będziemy musiały bez przerwy ją przynosić. Schronienie... spojrzałam na niebo. Niebo było zamglone, ale bez chmur. Ci, którzy mogli się ruszać, pomagali już przenosić chorych i rannych w cień drzew z jednej strony pola. Gdzie jest Jamie? Czy udało mu się bezpiecznie uciec? Przez okrzyki i niespokojne rozmowy docierał do mnie szept odległej burzy. Powietrze, gęste od wilgoci, lepiło mi się do skóry. Będą musieli nas gdzieś przenieść - do jakiejś najbliższej osady, gdziekolwiek ona jest - ale może to zająć kilka dni. Nie miałam pojęcia, gdzie jesteśmy. Czy też go złapali, a jeśli tak, to czy przyprowadziliby go do tego samego miejsca co inwalidów? Istniała możliwość, że uwolnią kobiety, nie chcąc ich karmić - ale kobiety zostaną ze swoimi chorymi mężczyznami, w każdym razie większość, dzieląc się pożywieniem, jakie uda się zdobyć. Przechodziłam powoli przez pole, dokonując w myśli selekcji rannych: mężczyzna na noszach umrze zapewne jeszcze przed zmrokiem - z odległości sześciu stóp słyszałam jego rzężący oddech - kiedy dostrzegłam ruch na ganku chaty. Rodzina składająca się z dwóch dorosłych kobiet, dwóch nastolatków, trojga dzieci i niemowlęcia wychodziła, trzymając kosze, koce i różne należące do wyposażenia domu przedmioty. Był z nimi oficer. Przeprowadził ich przez pole i powiedział coś do wartownika, najwyraźniej każąc mu przepuścić kobiety. Jedna z kobiet stanęła na drodze i obejrzała się. Tylko raz. Pozostałe poszły dalej, nie patrząc za siebie. Gdzie są ich mężczyźni? A gdzie są moi? - Dzień dobry! - uśmiechnęłam się do mężczyzny z niedawno amputowaną nogą. Nie
wiedziałam, jak się nazywa, ale rozpoznałam twarz. Był cieślą i jednym z niewielu czarnych mężczyzn w Ticonderodze. Przyklęknęłam obok. Bandaż mu się skręcił i z rany na nodze ciekła krew. - Pomijając nogę, jak się pan czuje? Skórę miał szarą i lepką jak mokre prześcieradło, ale odpowiedział słabym uśmiechem. - Lewa ręka już mnie tak bardzo nie boli. - Uniósł ją, żeby mi pokazać, ale opadła z powrotem jak kawałek ołowiu, bo nie miał sił, żeby ją trzymać w górze. - Dobrze - powiedziałam, wsuwając mu palce pod udo, by je unieść. - Zaraz to panu poprawię i za chwilę będziemy mieli wodę. - To miło - mruknął i zamknął oczy, bo raziło go słońce. Obluzowany koniec bandaża był skręcony jak język węża i sztywny od wyschniętej krwi, a opatrunek się zsunął. Opatrunek - okład z siemienia lnianego i terpentyny - był przemoczony i różowy od krwi i limfy. Nie miałam jednak wyboru, musiałam go użyć ponownie. - Jak się pan nazywa? - Walter. - Oczy wciąż miał zamknięte, oddychał płytko. Ja zresztą też, bo gęste gorące powietrze ściskało mi piersi jak bandaż. - Walter... Woodcock. - Miło mi cię poznać, Walterze. Ja się nazywam Claire Fraser. - Znam panią - mruknął. - Jest pani żoną Wielkiego Rudego. Czy udało mu się wyjść z fortu? - Tak. - Pochyliłam twarz, by otrzeć ją o ramię, pot spływał mi bowiem do oczu. - Z nim wszystko w porządku. Boże drogi, oby rzeczywiście! Mijał mnie właśnie wracający do chaty angielski oficer. Spojrzałam na niego i zamarłam. Był wysoki, szczupły, ale z szerokimi ramionami. Wszędzie rozpoznałabym ten długi krok, tę nieświadomą grację i ten śmiały ruch głowy. Zatrzymał się, zmarszczył brwi i rozejrzał po zapełnionym polu. Nos miał prosty jak ostrze noża i odrobinę za długi. Zamknęłam oczy, bo zakręciło mi się w głowie, myślałam, że mam halucynacje - otworzyłam je jednak od razu, wiedziałam bowiem, że jestem przytomna. - William Ransom? - wyrzuciłam z siebie, a on odwrócił ku mnie głowę, zaskoczony. Zobaczyłam ciemnoniebieskie kocie oczy Fraserów, zmrużone w rażącym słońcu. - Ja, och... przepraszam. - Boże, po co się do niego odezwałam; ale nie mogłam się nie odezwać. Przyciskałam palcami nogę Waltera, przytrzymując bandaż, i czułam pulsowanie jego tętnicy udowej pod czubkami palców, tak nierówne jak moje tętno. - Czy my się znamy, madame? - spytał William, kłaniając się leciutko.
- No... tak, owszem - powiedziałam przepraszająco. - Kilka lat temu zatrzymał się pan na jakiś czas u mojej rodziny. W miejscu zwanym Fraser's Ridge. Na dźwięk tej nazwy wyraz jego twarzy zmienił się. Skupił na mnie wzrok z zainteresowaniem. - Tak - powiedział powoli - pamiętam. Pani jest panią Fraser. - Widziałam, jak w głowie kłębią mu się myśli, i patrzyłam zafascynowana. Nie miał daru Jamiego ukrywania myśli, a jeśli miał, to z niego nie korzystał. Widziałam, jak się zastanawia - ten miły, dobrze wychowany chłopiec - jak należy odpowiednio zareagować na tę niezręczną sytuację oraz rzucił przez ramię spojrzenie w stronę chaty - czy wymogi jego stanowiska nie będą z tym kolidować. Usztywnił ramiona, podjąwszy decyzję, ale zanim zdążył coś powiedzieć, - odezwałam się. - Czy sądzi pan, że dałoby się znaleźć kilka wiader na wodę i bandaże? - Większość kobiet oderwała już kawałki materiału z halek, by za nie posłużyły. Jeszcze trochę i zostaniemy półnagie. - Tak - powiedział powoli i przeniósł wzrok na Waltera, a potem na drogę. - Wiadra tak. W oddziale idącym za nami jest lekarz. Gdy będę miał wolną chwilę, poślę tam kogoś z prośbą o bandaże. - A jedzenie? - spytałam z nadzieją w głosie. W ciągu ostatnich kilku dni zjadłam zaledwie garść niedojrzałych jagód. Nie czułam jeszcze głodowych skurczów - żołądek miałam ściśnięty - ale zdarzały mi się zawroty głowy, przed oczyma zaś migały mi mroczki. Nikt nie był w lepszym stanie. Jeśli nie zapewnimy inwalidom jedzenia i schronienia, stracimy ich, zabije ich upał i po prostu słabość. Widziałam, jak z namysłem rozgląda się po polu, najwyraźniej oceniając liczbę osób. - To może być... Nasze zaopatrzenie jest... - Zacisnął wargi i pokręcił głową. - Zobaczę, co da się zrobić. Sługa uniżony, madame. - Ukłonił się uprzejmie i odszedł. Zafascynowana, patrzyłam za nim, a mokry opatrunek zwisał mi z dłoni. Miał ciemne włosy, choć na czubku głowy słońce rozbłyskiwało czerwienią. Nie pudrował włosów. Głos miał głębszy - oczywiście, przecież gdy go widziałam, miał nie więcej niż dwanaście lat. Teraz, gdy właśnie słyszałam, jak Jamie mówi starannym angielskim, zachciało mi się śmiać - mimo naszego rozpaczliwego położenia i troski o Jamiego i Iana. Potrząsnęłam głową i zajęłam się tym, czym musiałam. Godzinę po mojej rozmowie z porucznikiem Ransomem pojawił się brytyjski żołnierz, niosąc cztery wiadra, które rzucił bezceremonialnie koło mnie bez słowa i ruszył z powrotem
na drogę. Dwie godziny później spocony sanitariusz przeszedł przez zdeptaną pszenicę, niosąc dwa duże worki wypełnione bandażami. Co ciekawe, ten też kierował się wprost do mnie. Zaciekawiło mnie, jak William mnie opisał. - Dziękuję. - Przyjęłam worki bandaży z wdzięcznością. - Czy sądzi pan, że jest szansa na jakieś jedzenie? Sanitariusz przyglądał się polu z krzywą miną. Oczywiście - inwalidzi prawdopodobnie znajdą się pod jego opieką. Odwrócił się do mnie uprzejmie. - Wątpię. Zaopatrzenie jest dwa dni za nami. Żołnierze żyją tym, co niosą z sobą albo co znajdują po drodze - wskazał głową drogę. Zobaczyłam, że po drugiej stronie angielscy żołnierze właśnie rozbijają obóz. - Bardzo mi przykro - dodał oficjalnie i odwrócił się, by odejść. - Och! - zatrzymał się, odpiął manierkę i podał mi ją. Była ciężka i bulgotała zachęcająco. - Porucznik Ellesmere powiedział, że mam to pani dać. - Uśmiechnął się przelotnie, a zmarszczki zmęczenia na chwilę znikły. - Powiedział, że pani wygląda na znękaną upałem. - Porucznik Ellesmere. - Domyśliłam się, że to jest stopień Williama. - Dziękuję i proszę podziękować ode mnie porucznikowi, jeśli go pan zobaczy. - Wyraźnie już zamierzał odejść, nie mogłam się jednak powstrzymać przed pytaniem: - Skąd pan wiedział, że to o mnie chodzi? Uśmiechnął się szerzej, patrząc na moją głowę. - Porucznik powiedział, że mam znaleźć kobietę o kręconych włosach, wydającą rozkazy jak sierżant. - Raz jeszcze rozejrzał się po polu i pokręcił głową. - Życzę pani szczęścia! *** Przed zachodem słońca zmarło trzech mężczyzn. Walter Woodcock żył, ale ledwo ledwo. Przenieśliśmy tylu rannych, ilu się dało, w cień drzew wzdłuż krawędzi pola. Podzieliłam poważnie rannych na mniejsze grupy i każdej grupie przydzieliłam wiadro oraz dwie lub trzy kobiety albo chodzących inwalidów, by się nimi opiekowali. Wyznaczyłam również obszar na latrynę i zrobiłam, co w mojej mocy, by oddzielić przypadki zakaźne od tych chorych, którzy mieli gorączkę tylko na skutek ran lub malarii. Trzy osoby cierpiały na coś, co - miałam nadzieję - było jedynie letnią wysypką; jeden, jak się obawiałam, mógł mieć dyfteryt. Siedziałam przy nim - był to młody kołodziej z New Jersey - co pewien czas sprawdzając mu gardło i pojąc go, nie z własnej manierki. William Ransom, niech będzie błogosławiony, napełnił manierkę brandy. Odkorkowałam ją i łyknęłam trochę. Nalałam trochę każdej grupie i wlałam do każdego wiadra wody, resztę zatrzymałam jednak na własny użytek. Nie było to z mojej strony
samolubne, bo tak czy inaczej w tej chwili zajmowałam się jeńcami i musiałam trzymać się na nogach. Albo na pupie, pomyślałam, opierając się o występ na pniu dębu. Nogi bolały mnie od stóp aż po kolana, plecy i żebra przeszywał ból przy każdym oddechu, czasem musiałam zamknąć oczy, by opanować zawroty głowy. Teraz jednak siedziałam, chyba po raz pierwszy od kilku dni. Żołnierze po drugiej stronie drogi gotowali swoje skromne racje. Gdy poczułam zapach pieczonego mięsa i mąki, do ust napłynęła mi ślina, a żołądek ścisnął się boleśnie. Synek pani Wellman płakał z głodu. Położył głowę na kolanach matki, a ona głaskała go mechanicznie, wpatrując się w ciało męża, leżące kawałek dalej. Nie mieliśmy żadnego prześcieradła ani koca, żeby go przykryć, ktoś jednak dał jej chustkę, by zakryła mu twarz. Muchy były bardzo dokuczliwe. Powietrze, na szczęście, zrobiło się chłodniejsze, ale wciąż ciężkie od groźby deszczu. Gdzieś za horyzontem nieustannie mruczała burza i prawdopodobnie w ciągu nocy lunie deszcz. Odsunęłam od piersi przepocony materiał koszuli; raczej nie będzie miał możliwości wyschnąć, zanim zmoczy nas deszcz. Spojrzałam na obóz po drugiej stronie drogi; stały tam rzędy małych namiotów i szałasy. Zazdrościłam im. Był również nieco większy namiot oficerów, a dowódcy zajęli kwaterę w zarekwirowanej chacie. Powinnam tam pójść, pomyślałam, zobaczyć się z najwyższym rangą oficerem i poprosić go o jedzenie, przynajmniej dla dzieci. Postanowiłam, że pójdę, gdy cień tej wysokiej sosny dotrze do mojej stopy. Tymczasem odkorkowałam manierkę i wzięłam do ust kolejny mały łyk. Jakiś ruch przyciągnął mój wzrok, więc podniosłam głowę. Spomiędzy namiotów wynurzył się porucznik Ransom i przecinał teraz drogę. Na jego widok poczułam przelotną radość, choć równocześnie powrócił lęk o Jamiego. Przypominał mi również Briannę. Przynajmniej ona jest bezpieczna, pomyślałam - a także Roger, Jem i Amanda. Powtórzyłam sobie ich imiona, jak refren niosący pociechę, policzyłam ich jak monety: ta czwórka jest bezpieczna. William rozpiął plastron. Włosy miał rozwichrzone, kurtkę całą w plamach potu i brudu. Najwyraźniej pościg był ciężki również dla armii brytyjskiej. Rozejrzał się po polu, dostrzegł mnie i ruszył w moją stronę. Podciągnęłam nogi i starałam się wstać, walcząc z grawitacją, jak hipopotam wynurzający się z bagna. Ledwo zdążyłam stanąć na nogach i unieść dłoń, by przygładzić włosy, gdy czyjaś inna ręka szturchnęła mnie w plecy. Szarpnęłam się gwałtownie, ale na szczęście nie krzyknęłam. - To ja, cioteczko - szepnął Ian z cienia za mną - chodź... O Jezu!
William był już dziesięć kroków ode mnie. Unosząc głowę, zauważył Iana, skoczył do przodu i złapał mnie za ramię, odciągając od drzewa. Krzyknęłam, ponieważ Ian trzymał mnie, równie mocno, za drugie ramię i ciągnął w swoim kierunku. - Puść ją - warknął William. - Akurat - odrzucił Ian. - Ty ją puść. Synek pani Wellman z szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w las. - Mama, mama, Indianie! Kobiety wokół nas zaczęły krzyczeć i wszyscy pośpiesznie odsunęli się od lasu, zostawiając rannych samych sobie. - O cholera! - syknął Ian, puszczając moje ramię. William natomiast szarpnął mną z taką siłą, że wpadłam na niego. Objął mnie ramionami i odciągnął kawałek w głąb pola. - Zostawisz, do cholery, moją ciocię? - powiedział niechętnie Ian, wyłaniając się spomiędzy drzew. - To ty? - zdziwił się William. - Co ty tu...? Zresztą wszystko jedno. Twoją ciocię? Spojrzał na mnie. - Jest pani jego ciotką? Zaraz... nie... no oczywiście... - Jestem - przytaknęłam, odpychając jego ramiona. - Proszę mnie puścić. Uchwyt zelżał, ale tylko zelżał. - Ilu ich jeszcze tam jest? - spytał William, ruchem głowy wskazując las. - Gdyby tam byli inni, już byś był martwy - poinformował go Ian. - To tylko ja, oddaj mi ją. - Nie mogę tego zrobić. - A jednak w głosie Williama pojawiła się nuta niepewności. Czułam, że odwraca głowę i spogląda ku chacie. Jak na razie nikt stamtąd nie wyszedł, widziałam jednak, że niektórzy wartownicy stojący przy drodze przestępują z nogi na nogę, najwyraźniej zastanawiając się, co się dzieje. Jeńcy już nie uciekali, ale drżeli, bliscy paniki, gorączkowo przeszukując wzrokiem cienie wśród drzew. Uderzyłam Williama mocno w przegub kostkami palców... Puścił mnie i dał krok w tył. W głowie znów mi się kręciło, także na skutek dziwnego uczucia, że obejmuje mnie obcy człowiek, którego ciało tak dobrze jednak znałam. Był szczuplejszy niż Jamie, ale... - Jesteś mi winien życie czy nie? - Nie czekając na odpowiedź, Ian wskazał mnie kciukiem. - Więc daj mi jej życie. - Przecież tu nie chodzi o jej życie - zaprotestował William, przechylając niezręcznie głowę w moim kierunku i jakby przyjmując do wiadomości, że może jestem zainteresowana tą dyskusją. - Nie sądzisz chyba, że zabijamy kobiety. - Nie muszę nic sądzić - odrzekł Ian spokojnie - bo doskonale wiem, że to robicie.
- Naprawdę? - William był tak zaskoczony, że na policzki wypłynął mu rumieniec. - Owszem - zapewniłam go. - Generał Howe powiesił trzy kobiety w New Jersey na oczach całego wojska, dla przykładu. To go najwyraźniej wytrąciło z równowagi. - Ależ były szpiegami! - Sądzi pan, że ja nie wyglądam na szpiega? - spytałam. - Jestem wdzięczna za dobrą opinię, ale nie wiem, czy generał Burgoyne ją podzieli. - Oczywiście z rąk armii brytyjskiej zginęło znacznie więcej kobiet, choć nie w świetle prawa. Nie była to jednak chwila, by to przypominać. - Generał Burgoyne jest dżentelmenem - powiedział sztywno William. - Ja też. - To dobrze - rzucił Ian. - Odwróć się więc tyłem na trzydzieści sekund i nie będziemy ci już sprawiać kłopotu. Nie wiem, jak by się zakończyła ta wymiana zdań, ale w tej właśnie chwili powietrze rozdarły okrzyki Indian, dochodzące z drugiej strony drogi. Jeńcy również zaczęli krzyczeć przerażająco i musiałam ugryźć się w język, aby do nich nie dołączyć. W lawendowe niebo z namiotu oficerów strzelił język ognia. Gapiłam się na to, a wtedy przez niebo przebiegły dwie kolejne płonące komety. Wyglądało to jak zstąpienie Ducha Świętego, ale zanim zdołałam wypowiedzieć tę interesującą uwagę, Ian złapał mnie za ramię i niemal zwalił z nóg. Udało mi się po drodze złapać manierkę. Pędziliśmy pod osłonę lasu. Ian wyrwał mi manierkę, niemal przewracając mnie w pośpiechu. Za nami rozległy się wystrzały i wrzaski. Czułam, jak skóra na plecach kurczy mi się ze strachu. - Tędy! - Biegłam za nim, nie zwracając uwagi na to, co mam pod nogami, potykając się i wykręcając sobie kostkę w mroku, gdy rzuciliśmy się w krzaki, oczekując w każdej chwili, że zostaniemy postrzeleni. Mózg tak zdumiewająco plastycznie potrafi wyobrażać sobie różne sceny, że oglądałam w głowie ze wszystkimi szczegółami, jak jestem ranna, jak mnie aresztują, jak łapię infekcję i sepsę, i w końcu umieram. Przedtem jeszcze muszę być świadkiem złapania i egzekucji tak Jamiego - bez trudu zrozumiałam, skąd wzięły się indiańskie okrzyki i płonące strzały - jak Iana. Dopiero gdy zwolniliśmy - z konieczności, bo miałam taką kolkę, że z trudem oddychałam - pomyślałam o innych sprawach: o chorych i rannych, których za sobą zostawiłam, o młodym kołodzieju z rozpalonym czerwonym gardłem, o Walterze Woodcocku stojącym nad otchłanią. Żadnemu z nich nie mogłaś dać nic więcej niż dłoń do potrzymania - powiedziałam sobie, potykając się i kulejąc za Ianem. To prawda, wiedziałam, że to prawda. Wiedziałam też
jednak, że czasem ta dłoń w ciemności dawała choremu coś, czego mógł się trzymać w obliczu czarnego anioła. Czasem to wystarczyło, a czasem nie. Ale ból tych, których zostawiłam, ciągnął mnie w dół jak kotwica i nie byłam pewna, czy wilgoć spływająca mi po policzkach to pot czy łzy. Było już zupełnie ciemno. Chmury zasłonił księżyc, tylko z rzadka przepuszczając jasne promienie, Ian zwolnił jeszcze bardziej, bym mogła dotrzymać mu kroku, a przy przechodzeniu przez skały lub strumienie podtrzymywał mnie. - Jak... daleko? - wydyszałam, zatrzymując się raz jeszcze. - Już niedaleko - usłyszałam cichy głos Jamiego tuż koło mnie. - Jak się czujesz, Angliszko? Serce mi podskoczyło, a potem znalazło właściwe sobie miejsce w mojej piersi, gdy Jamie złapał mnie za rękę i na chwilę przytulił. Poczułam ulgę tak głęboką, że miałam wrażenie, iż kości mi się rozpuściły. - Dobrze - powiedziałam prosto w jego pierś i z ogromnym wysiłkiem uniosłam głowę. - A ty? - Na razie w porządku - odparł, gładząc dłonią moją głowę i dotykając policzka. - Czy dasz radę iść jeszcze trochę? Wyprostowałam się chwiejnie. Zaczął padać deszcz. Ciężkie krople spadały mi na włosy - zaskakująco chłodne na skórze głowy. - Ian, czy masz tę manierkę? Usłyszałam ciche „pyk” i Ian włożył mi manierkę do ręki. Bardzo ostrożnie przechyliłam ją do ust. - Czy to brandy? - zapytał Jamie, najwyraźniej zdumiony. - Mhm. - Przełknęłam jak mogłam najwolniej i podałam mu manierkę. Zostało w niej jeszcze kilka łyków. - Skąd ją masz? - Twój syn mi dał. Dokąd idziemy? W ciemności zapanowała długa cisza. Potem usłyszałam, jak Jamie przełyka alkohol. - Na południe - powiedział w końcu, wziął mnie za rękę i poprowadził w las. Deszcz szeptał na liściach wokół nas. *** Przemoczeni i drżący dogoniliśmy oddział milicji tuż przed świtem. Nerwowy wartownik o mało nas przez pomyłkę nie postrzelił. W tamtej chwili było mi już wszystko jedno; śmierć była zdecydowanie lepsza niż perspektywa postawienia jeszcze jednego kroku.
Gdy już ustalono, kim jesteśmy, Jamie zniknął na chwilę, a potem wrócił z kocem i trzema świeżymi plackami kukurydzianymi. W cztery sekundy pochłonęłam swój, owinęłam się kocem i położyłam pod drzewem, gdzie ziemia była wilgotna, ale nie przemoczona i tak grubo wysłana liśćmi, że ugięła się pode mną jak gąbka. - Niedługo wrócę, Angliszko - szepnął Jamie, przykucając obok. - Nigdzie nie odchodź, dobrze? - Nie martw się, będę tutaj. Nie wstanę chyba do Bożego Narodzenia. - Słabe ciepło wracało już do drżących mięśni, a sen wciągał mnie jak ruchome piaski. Zaśmiał się cicho, wyciągnął dłoń i otulił dokładnie kocem. Światło świtu ukazywało głębokie zmarszczki, które ta noc wyryła na jego twarzy, oraz brud i wyczerpanie, widoczne na silnych kościach. Szerokie usta, tak długo zaciśnięte, teraz rozluźniły się w chwilowym poczuciu bezpieczeństwa. - Jest do ciebie podobny - szepnęłam. Jego ręka zamarła w pół ruchu, wciąż na moim ramieniu. Opuścił wzrok, a długie rzęsy zakryły mu oczy. - Wiem - powiedział bardzo cicho. - Opowiesz mi o nim później, gdy będziemy mieć na to czas. Usłyszałam jego kroki, szelest wilgotnych liści i zasnęłam, nie zdążywszy odmówić do końca modlitwy za Waltera Woodcocka.
57. Gra w dezerterów Dziwka jęknęła przez szmatkę, którą trzymała w zaciśniętych zębach. - Zaraz kończę - mruknęłam i pogłaskałam jej łydkę, aby ją nieco uspokoić, zanim wrócę do czyszczenia paskudnej rany na stopie. Koń oficera nadepnął na nią, gdy podczas odwrotu razem z innymi ludźmi i zwierzętami próbowała dostać się do strumienia, by się napić. Wyraźnie widziałam odcisk gwoździ podkowy - czarny w czerwonym, spuchniętym ciele. Krawędź podkowy, wytarta i ostra jak nóż, przecięła głębokim łukiem stopę od kości śródstopia aż po przestrzeń między czwartym a piątym palcem. Obawiałam się, że będę musiała usunąć mały palec, bo wisiał na kawałku skóry; przyjrzawszy się dokładnie stopie, stwierdziłam jednak, że wszystkie kości jakimś cudem ocalały - o ile mogłam powiedzieć, nie mając dostępu do rentgena. Końskie kopyto wcisnęło jej stopę w błoto na brzegu strumienia; to prawdopodobnie uratowało kości. Teraz, jeśli uda
mi się zapobiec infekcji, nie będę musiała amputować stopy, a ona być może będzie normalnie chodzić. Z pewną ostrożną nadzieją odłożyłam skalpel i sięgnęłam po butelkę płynu, który miałam nadzieję - zawierał penicylinę. Przywiozłam go z sobą z Ticonderogi. Udało mi się uratować teleskop mikroskopu doktora Rawwlingsa z pożaru domu - stwierdziłam, że bardzo przydaje się do rozpalenia ognia - ale bez okulusa, regulacji i lusterka nie był zbyt przydatny w określaniu rodzajów mikroorganizmów. Mogłam być pewna, że to, co udało mi się wyhodować i przefiltrować, to pleśń z chleba, ale poza tym... Tłumiąc westchnienie, oblałam ranę obficie płynem. Nie zawierał alkoholu, ale ciało było bardzo mocno otarte, toteż dziwka krzyknęła przez szmatkę wysokim tonem i zaczęła oddychać przez nos jak silnik parowy. W końcu zrobiłam kompres z lawendy i żywokostu, a potem zawinęłam jej stopę; uspokoiła się, choć policzki jej płonęły. - Już - powiedziałam, klepiąc ją lekko w nogę. - Sądzę, że na razie to wystarczy. Trzymaj to w czystości... - ugryzłam się w język. Nie miała butów ani pończoch i albo chodziła przez cały dzień po skałach, pyle i w strumieniach, albo żyła w brudnym obozie, gdzie było pełno odchodów i ludzkich, i zwierzęcych. Podeszwę miała twardą jak róg i czarną jak grzech. Poszukaj mnie za parę dni - powiedziałam. Jeśli zdołasz, pomyślałam. - Sprawdzę, jak to wygląda, i zmienię opatrunek. - Jeśli zdołam, pomyślałam; zerkając na worek w rogu, w którym trzymałam kurczący się zapas lekarstw. - Dziękuję wam uprzejmie - rzekła dziwka, siadając i ostrożnie stawiając stopy na ziemi. Sądząc po skórze jej nóg i stóp, była młoda, choć z twarzy trudno było określić jej wiek. Miała zniszczoną skórę, pooraną zmarszczkami z głodu i napięcia, kości policzkowe ostro zarysowane, także z głodu, a z jednej strony, gdzie brakowało jej zębów, usta zapadały się. Zęby straciła, bo się zepsuły albo wybił jej klient lub inna dziwka. - Czy będziecie tu przez jakiś czas? - spytała. - Mam przyjaciółkę, która ma swędzenie. - Będę tu przynajmniej przez noc - zapewniłam ją, tłumiąc jęk, gdy się podnosiłam. Przyślij przyjaciółkę. Zobaczę, co mi się uda zrobić. Nasza grupa spotkała się z innymi grupami milicji, tak że stworzyliśmy duży oddział. W ciągu kilku następnych dni natykaliśmy się na kolejne grupy rebeliantów. Dotarliśmy do części armii generała Schuylera i generała Arnolda, które również posuwały się na południe doliną rzeki Hudson. Wędrowaliśmy cały dzień, ale nocami czuliśmy się już na tyle bezpiecznie, że mogliśmy spać; ponieważ zaś wojsko zapewniało nam jedzenie nieregularnie, ale jednak - odzyskiwałam siły. W nocy zwykle padało. Dziś jednak padało także o świcie, więc wędrowaliśmy godzinami po błocie, zanim dotarliśmy do jakiegoś
schronienia. Żołnierze generała Arnolda opróżnili budynki gospodarcze i spalili dom. Stodoła nadpaliła się z jednej strony, ale ogień wygasł, zanim zniszczył cały budynek. W stodole hulał wiatr, unosząc wirowym ruchem resztki siana i pył i owijając nam halki wokół nóg. Stodoła pierwotnie miała deski na podłodze, widziałam ślady po nich w ziemi pod spodem, furażerowie zabrali je jednak na podpałkę. Nie warto im było, na szczęście, rozwalać stodoły. Znalazła tu schronienie część uchodźców z Ticonderogi; zanim zapadnie zmrok, pojawi się ich więcej. Przy ścianie siedziała matka z dwójką małych, wyczerpanych dzieci. Mąż umieścił ją tutaj i poszedł szukać jedzenia. „Przetoż módlcie się, aby nie było ucieczki waszej w zimie albo w sabat”. Podeszłam z dziwką do drzwi i zatrzymałam się, patrząc za nią. Słońce sięgało już horyzontu, została jeszcze może godzina światła, ale wiatr już poruszał czubkami drzew i szeleścił sukniami nocy. Zadrżałam, choć dzień wciąż był dość ciepły. W starej stodole panował chłód, a w nocy robiło się wręcz zimno. Jeszcze chwila, a obudziwszy się, zobaczymy szron na ziemi. I co wtedy? - spytał cichy lękliwy głosik w moim brzuchu. - Wtedy włożę drugą parę pończoch - mruknęłam. - Cicho! Prawdziwa chrześcijanka niewątpliwie oddałaby drugą parę pończoch bosonogiej kurwie - odezwał się pouczający głosik mojego sumienia. - Ty też bądź cicho - fuknęłam. - Jeśli będę chciała, będę miała później wiele okazji, aby być chrześcijanką. - Połowa uciekających ludzi potrzebowała pończoch. Zastanowiłam się, co będę mogła zrobić dla przyjaciółki dziwki, jeśli rzeczywiście się pojawi. Swędzenie mogło oznaczać wszystko, od egzemy po rzeżączkę, choć biorąc pod uwagę zawód tej kobiety, powinnam się raczej spodziewać jakiejś choroby wenerycznej. W moich czasach w Bostonie najprędzej byłaby to drożdżyca, ale, o dziwo, tutaj prawie nigdy tego nie widywałam. Zastanowiłam się, czy przypadkiem nie wynika to z powszechnego braku spodniej bielizny. To tyle, jeśli chodzi o postęp i nowoczesność! Znów spojrzałam na swój worek, zastanawiając się, co mi jeszcze zostało i jak mogę to wykorzystać. Miałam sporo bandaży i szarpi, słoik z maścią gencjanową, dobrą na zadrapania i drobniejsze rany, których zawsze było wiele, niewielki zapas najpotrzebniejszych ziół do naparów i kompresów - lawendy, żywokostu, mięty pieprzowej, gorczycy. Jakimś cudem wciąż miałam korę chinowca, którą dostałam w New Bern. Pomyślałam o Tomie Christiem i przeżegnałam się, ale przegnałam jego obraz z pamięci - aż nadto było spraw, o których musiałam myśleć. Dwa skalpele, które zostały po poruczniku Stactoe - zmarł po drodze z
gorączki - a także moje srebrne chirurgiczne nożyczki, złote igły do akupunktury dla Jamiego - mogłabym ich użyć do leczenia innych, ale nie miałam pojęcia, jak je umieszczać w innym celu niż choroba morska. Słyszałam głosy: furażerowie chodzili między drzewami, tu i tam ktoś wołał, szukając przyjaciela lub zagubionego członka rodziny. Uciekinierzy zaczęli przygotowywać się na noc. Dobiegł mnie bliski trzask gałązek i spomiędzy drzew wynurzył się jakiś mężczyzna. Nie rozpoznałam go - zapewne był to jeden z tych „łotrów w brudnych pończochach” z którejś milicji. W ręce niósł muszkiet, a przy pasie wisiał mu rożek z prochem. Niewiele więcej. I owszem, miał bose stopy, choć zbyt duże, by móc nałożyć moje pończochy - wskazałam to swemu sumieniu na wypadek, gdyby zechciało mnie znów zachęcić do akcji dobroczynnej. Zobaczył mnie w drzwiach i uniósł dłoń. - Wy jesteście znachorką? - zawołał. - Tak. - Przestałam już skłaniać ludzi, by mówili do mnie doktor, nie wspominając już o lekarzu. - Spotkałem kurwę z pięknym nowym bandażem na nodze - powiedział mężczyzna, uśmiechając się. - Powiedziała, że w stodole jest znachorka i ma lekarstwa. - Tak - powtórzyłam, przyglądając mu się. Nie widziałam żadnych ran. Nie był też chory, mogłam to ocenić po kolorze jego skóry i chodzie. Może miał chorą żonę, dziecko albo towarzysza? - Dajcie je - powiedział, wciąż się uśmiechając, i wymierzył we mnie z muszkietu. - Co takiego?! - Byłam naprawdę zaskoczona. - Dajcie mi lekarstwa, które macie. - Pchnął mnie lekko lufą. - Mógłbym was zastrzelić i zabrać je, ale nie chcę marnować prochu. Przez chwilę stałam nieruchomo, gapiąc się na niego. - A do czego ci, do diabła, potrzebne? - Już raz napadnięto mnie z żądaniem lekarstw - w Bostonie, na ostrym dyżurze. Młody narkoman, spocony, ze szklistymi oczyma i - z pistoletem. Oddałam mu je natychmiast. W tej chwili jednak nie byłam do tego skłonna. Parsknął i odciągnął kurek muszkietu. Zanim jednak zdążyłam nawet pomyśleć, że powinnam się bać, rozległ się ostry huk i poczułam zapach prochu. Zaskoczony mężczyzna opuścił muszkiet i upadł mi u stóp. - Trzymaj to, Angliszko. - Jamie wcisnął mi do ręki pistolet, z którego właśnie wystrzelił, pochylił się i chwycił ciało za stopy. Wyciągnął je ze stodoły na deszcz. Przełknęłam ślinę, sięgnęłam do torby i wyjęłam zapasową parę pończoch. Upuściłam je na kolana kobiecie, a potem położyłam pistolet i torbę przy ścianie. Wiedziałam, że matka i jej dzieci przyglądają
mi się, a potem przenoszą spojrzenie na nagle otwarte drzwi. Odwróciłam się i zobaczyłam, że wchodzi Jamie: przemoczony, ze ściągniętą twarzą, bardzo zmęczony. Przemierzył stodołę i usiadł koło mnie, położył głowę na moich kolanach i zamknął oczy. - Dziękuję panu - powiedziała cicho kobieta. - I pani. Przez chwilę sądziłam, że od razu zasnął, bo się nie poruszył. Po chwili jednak rzekł równie cicho: - Proszę bardzo. *** Bardzo się ucieszyłam, gdy w następnej wsi trafiłam na Hunterów. Znajdowali się w jednej z barek, które zostały bardzo szybko złapane. Udało im się jednak uciec, po prostu wychodząc do lasu po zmroku. Ponieważ żołnierze, którzy ich złapali, nie zadali sobie trudu, by przeliczyć jeńców, nikt nie zwrócił uwagi, że ich nie ma. Ogólnie rzecz biorąc, szło ku lepszemu. Jedzenia było więcej, znajdowaliśmy się też wśród regularnej Armii Kontynentalnej, wciąż jednak tylko o kilka mil wyprzedzaliśmy armię Burgoyne'a, a zmęczenie długim odwrotem dawało się odczuć. Dezercja zdarzała się często, choć nikt nie wiedział, jak często. Organizację, dyscyplinę i strukturę wojskową przywrócono, gdy objęła nas Armia Kontynentalna, wciąż jednak mężczyźni mogli niezauważalnie zniknąć. To Jamie wpadł na pomysł gry w dezerterów. W brytyjskich obozach dezerterów chętnie witano, karmiono, dawano im ubranie i przesłuchiwano. - Więc dajmy im to, czego chcą - powiedział - a sprawiedliwe będzie, że to samo dostaniemy z powrotem, prawda? Na twarzach oficerów, którym przedstawił swój pomysł, pojawiły się uśmiechy i po kilku dniach starannie dobrani dezerterzy zaczęli potajemnie udawać się do obozów wroga, gdzie prowadzono ich przed brytyjskich oficerów, tam zaś opowiadali historie, które im starannie przygotowano. Po dobrej kolacji przy pierwszej okazji dezerterowali ponownie - wracali na stronę amerykańską, przynosząc przydatne informacje na temat ścigających nas sił brytyjskich. Jeśli było to bezpieczne, Ian od czasu do czasu zaglądał do obozu Indian. Nie grał jednak w tę grę, zbyt łatwo bowiem zapadał w pamięć. Sądziłam, że Jamie chętnie udawałby dezertera - odpowiadałoby to jego poczuciu dramatyzmu i chęci przygody - ale ze względu na wzrost i uderzającą aparycję byłoby to niemożliwe. Wszyscy dezerterzy musieli wyglądać przeciętnie, tak że trudno ich było później rozpoznać. - Bo wcześniej czy później Brytyjczycy zorientują się, o co chodzi, nie są głupcami. A
gdy już się zorientują, to im się to nie spodoba. Na tę noc znaleźliśmy schronienie w innej stodole. Ta nie była spalona. Zachowało się w niej kilka beli starego siana, choć zwierzęta już dawno zniknęły. Byliśmy sami, ale zapewne nie na długo. Interludium w ogrodzie komendanta wydawało mi się tak odległe, jakby nie zdarzyło się w moim życiu. Oparłam jednak głowę na ramieniu Jamiego, rozluźniając się, czując przy sobie jego solidne, ciepłe ciało. - Sądzisz, że... Jamie zamilkł nagle i ścisnął mi nogę. Za chwilę ja też usłyszałam to, co go zaniepokoiło - ukradkowy szelest. Zaschło mi w ustach. Mogło to być wszystko, od szukającego zdobyczy wilka po indiańską zasadzkę. Cokolwiek to jednak było, miało sporą wielkość, więc możliwie cicho wymacałam kieszeń, w której trzymałam nóż. Nie był to wilk. Coś przesunęło się przez otwarte drzwi - cień wysokości mężczyzny - i zniknęło. Jamie znów ścisnął mi udo i zniknął, przesuwając się w kucki przez pustą stodołę bez najlżejszego dźwięku. Przez moment go nie widziałam, ale moje oczy już przyzwyczaiły się do ciemności, więc zaraz dostrzegłam jego długi cień przyciśnięty do ściany, tuż przy drzwiach. Cień, który był na zewnątrz, wrócił. Widziałam zarys głowy na tle bledszej czerni nocy. Podkurczyłam nogi, a skóra swędziała mnie ze strachu. Drzwi były jedynym wyjściem; może powinnam rzucić się na podłogę i potoczyć do podstawy ściany. W ten sposób udałoby mi się może ukryć, a przy odrobinie szczęścia mogłam złapać intruza za kostki albo ugodzić go w stopę. Właśnie zamierzałam wprowadzić tę strategię w życie, gdy z ciemności dobiegł mnie drżący szept: - Przyjacielu... przyjacielu Jamesie? Głośno wypuściłam wstrzymywane powietrze. - Czy to ty, Denzell? - Starałam się mówić normalnie. - Claire! - Wpadł przez drzwi z ulgą, potknął się o coś i z hukiem padł na twarz. - Witam z powrotem, przyjacielu Hunterze - powiedział Jamie. Słyszałam w jego głosie nerwową chęć śmiechu. - Czy jesteś ranny? - Długi cień oderwał się od ściany i pochylił, aby pomóc naszemu gościowi wstać. - Nie, nie sądzę, choć właściwie nie wiem... Jamesie, zrobiłem to! Przez moment panowała cisza. - Jak blisko, a charaid? - spytał spokojnie Jamie. - I czy się przemieszczają? - Nie, dzięki Panu! - Denzell usiadł nagle koło mnie; czułam, jak drży. - Czekają na
zaopatrzenie. Nie odważają się wypuścić zbyt daleko przed wozy z zaopatrzeniem. Mają straszny problem z transportem. Do tego stopnia rozjechaliśmy drogi - słychać było dumę w jego głosie - a poza tym deszcz też znacznie pomógł. - Czy wiesz, jak długo to może trwać? Dostrzegłam, że Denzell kiwa głową. - Jeden z sierżantów powiedział, że jakieś dwa, może nawet trzy dni. Mówił kilku żołnierzom, by pilnowali swojej mąki i piwa, bo nie dostaną więcej, póki nie przyjadą wozy. Jamie odetchnął głęboko; czułam, jak się odpręża, mnie zaś zalała fala wdzięczności: Będzie czas się wyspać. Dopiero niedawno zaczęło mnie opuszczać wyczerpanie; teraz napięcie wypłynęło ze mnie jak woda, tak że ledwo zauważałam, co jeszcze Denzell mówi. Słyszałam głos Jamiego, który mruczał gratulacje, klepnął Denzella w ramię i wyszedł ze stodoły, niewątpliwie po to, by przekazać te informacje dalej. Denzell siedział nieruchomo, głośno oddychając. Zebrałam resztki zdolności do koncentracji i spróbowałam okazać się życzliwa. - Nakarmili cię, Denzell? - Och! - powiedział Denzell innym tonem i zaczął szukać czegoś w kieszeni. - Masz, przyniosłem ci to. - Wcisnął mi coś w dłonie. Niewielki zgnieciony bochenek, trochę spalony po bokach. Czułam to po twardej skórce i zapachu popiołu. Ślina napłynęła mi do ust. - Och, nie - zdołałam zaprotestować i spróbowałam mu oddać. - Nie powinieneś. - Nakarmili mnie jakąś gęstą zupą - powiedział. - Zjadłem, ile mogłem. Mam jeszcze jeden bochenek w kieszeni, dla siostry. Dali mi jedzenie - zapewnił mnie - nie ukradłem go. - Dziękuję - zdołałam wykrztusić i z ogromnym samozaparciem przełamałam bochenek na pół. Połowę włożyłam do kieszeni dla Jamiego, a resztę wpychałam sobie do ust, szarpiąc chleb jak wilk, który odrywa krwawe kawały ciała z upolowanego zwierzęcia. Brzuch Denny'ego naśladował mój, bo burczało mu w nim głośno. - Mówiłeś, że jadłeś - odezwałam się oskarżycielsko. - Bo jadłem, tylko ta zupa najwyraźniej nie chce być cicho - bronił się z bolesnym, cichym śmiechem. Pochylił się naprzód, obejmując ramionami brzuch. - Ja... no... zapewne nie masz wody jęczmiennej albo mięty, przyjaciółko Claire? - Mam. - Wiedziałam, że coś jeszcze mam w torbie. Niewiele tego zostało, ale było jeszcze trochę mięty. Wobec braku gorącej wody podałam mu garść, aby przeżuł i spłukał wodą z manierki. Pił łapczywie, odbeknął, a potem przerwał, oddychając tak, że od razu zrozumiałam, co się dzieje. Pośpiesznie odprowadziłam go na bok i trzymałam mu głowę gdy wymiotował miętą i zupą.
- Zatrucie pokarmowe? - spytałam, próbując wymacać mu czoło. Odsunął się jednak ode mnie i padł na belę siana, opierając głowę na kolanach. - Powiedział, że mnie powiesi - szepnął nagle. - Kto taki? - Angielski oficer, niejaki kapitan Bradbury, tak się chyba nazywał. Powiedział, że jego zdaniem bawię się w szpiegów i żołnierzy i że jeśli się nie przyznam od razu, to mnie powiesi. - Ale nie zrobił tego. - Położyłam mu uspokajająco rękę na ramieniu. Drżał cały. Widziałam, jak na brodzie wisi mu kropla potu, przejrzysta w mroku. - Powiedziałem mu... powiedziałem mu, że zapewne może to zrobić, jeśli tak sobie życzy, i naprawdę myślałem, że to zrobi, ale nie zrobił. - Oddychał z trudem. Zdałam sobie sprawę, że płacze w milczeniu. Objęłam go ramionami, przytuliłam, mruczałam uspokajająco i po chwili przestał płakać. Przez kilka minut milczał. - Myślałem, że będę gotów na śmierć - wyznał cicho. - Że szczęśliwy odejdę do Pana wtedy, gdy postanowi mnie wezwać. Ze wstydem stwierdzam, że to nieprawda. Tak bardzo się bałem. Westchnęłam głęboko i usiadłam ponownie obok niego. - Zawsze się zastanawiałam nad męczennikami - powiedziałam. - Nikt nigdy nie mówił, że się nie bali, tylko że mimo to chcieli iść i robić, co robili. Ty poszedłeś. - Nie byłem gotów zostać męczennikiem. - Jego głos zabrzmiał tak smutno, że niemal się roześmiałam. - Wątpię, by wielu ludzi było na to gotowych, i sądzę, że osoba, która by była, okazałaby się nie do zniesienia. Jest późno, Denzell, i twoja siostra na pewno się martwi. A poza tym jest głodna. *** Zanim Jamie wrócił, minęła godzina, a może więcej. Leżałam na sianie przykryta szalem, ale nie spałam. Wczołgał się koło mnie i położył, wzdychając. Objął mnie ramieniem. - Dlaczego on? - spytałam po chwili, starając się zachować spokój. Nie zadziałało. Jamie był bardzo wyczulony na tony głosu wszystkich, a mojego w szczególności. Widziałam, że odwrócił do mnie głowę, ale nie odpowiedział od razu. - Chciał. - Znacznie lepiej udawał spokój niż ja. - I sądziłem, że zrobi to dobrze. - Że zrobi to dobrze? Nie jest aktorem. Wiesz, że nie umie kłamać. Musiał się jąkać i zacinać. Jestem zdumiona, że mu uwierzyli. Jeśli uwierzyli - dodałam.
- Och! Uwierzyli, na pewno. Czy sądzisz, że prawdziwy dezerter nie byłby przerażony, Angliszko? - Miałam wrażenie, że jest lekko rozbawiony. - Chciałem, aby poszedł tam, pocąc się i jąkając. Gdybym próbował go nauczyć tekstu, od razu by go zastrzelili. Na tę myśl chleb podszedł mi do gardła. Zmusiłam go, by się cofnął. Odetchnęłam kilkakrotnie, czując, jak zimny pot łaskocze mnie w twarz. Wyobrażałam sobie Denny'ego Huntera, jak poci się i jąka przed patrzącym zimno brytyjskim oficerem. - Tak - upierałam się - ale czy nie mógł zrobić tego ktoś inny? Nie chodzi o to, że Denny Hunter jest naszym przyjacielem. Ale jest lekarzem, jest potrzebny. Jamie znów odwrócił do mnie głowę. Niebo na dworze zaczynało jaśnieć. Widziałam już zarys jego twarzy. - Nie słyszałaś, jak powiedziałem, że chciał to zrobić, Angliszko? Nie prosiłem go. Co więcej, próbowałem go od tego odwieść, z tego samego powodu, który podałaś. Nie chciał mnie jednak słuchać. Poprosił tylko, żebym, gdyby nie wrócił, zajął się jego siostrą. Rachel. Na wspomnienie o niej ścisnęło mi się serce. - Co mu przyszło do głowy? Jamie westchnął głęboko i przewrócił się na plecy. - Jest kwakrem, Angliszko, ale jest mężczyzną. Gdyby był tego rodzaju mężczyzną, który nie walczy o to, w co wierzy, to zostałby w swojej wiosce, zajmował się końmi i dbał o siostrę. Ale nie jest taki - pokręcił głową i spojrzał na mnie. - Czy chciałabyś, abym został w domu, Angliszko, abym odwrócił się od walki? - Chciałabym - powiedziałam, a poruszenie zmieniło się w gniew. - Oczywiście, że bym chciała, tylko wiem, że i tak byś tego nie zrobił, więc po co... Roześmiał się. - Więc rozumiesz - odrzekł i ujął mnie za rękę. - Tak samo jest z Denzellem Hunterem. Jeśli chce ryzykować życie, to moim zadaniem jest dopilnować, by z tego ryzyka wyciągnął jak najwięcej. - Warto tylko pamiętać, że hazard najczęściej kończy się niczym - zauważyłam, usiłując odzyskać dłoń. - Czy nikt ci nigdy nie mówił, że wygrywa jedynie właściciel kasyna? - Nie puszczał mnie, ale przesuwał kciukiem delikatnie po czubkach moich palców. - No, rozważasz szanse i tasujesz karty, Angliszko, i nie jest to wyłącznie szczęście. Robiło się coraz jaśniej, w ten nieuchwytny sposób przed świtem - nic tak konkretnego jak promień słońca, po prostu stopniowe wyłanianie się przedmiotów, gdy otaczające je cienie jaśnieją, przechodząc od czerni przez szarość aż do błękitu. Wsunął kciuk w moją dłoń, a ja odruchowo objęłam go palcami.
Przyglądałam się, jak rysy jego twarzy wyłaniają się z nocnych cieni. Obrysowałam kciukiem kształt jednej brwi i dłonią wyczułam sprężystą, krótką brodę, która na moich oczach zmieniała się z bezkształtnej smugi w drobne kędziorki i sprężyste kosmyki, a następnie w masę rudych, złotych i srebrnych włosów, wyraźną na jego opalonej skórze. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Widziałam, że przygląda się mojej twarzy. - Tak jak stopniowo słabnie światło, tak powoli napływa noc, a gdy światło znów się pojawia, noc odpływa. Tak było. Powinniśmy spać, ale za chwilę wokół nas zacznie się ruszać wojsko. - Ciekawe, dlaczego kobiety nie rozpętują wojen? - Nie jesteście do tego stworzone, Angliszko, i nie byłoby to właściwe. - Objął dłonią mój policzek. - Wy, kobiety, gdy odchodzicie, zabieracie z sobą tak wiele. - Co przez to rozumiesz? Wzruszył lekko ramionami, co oznaczało, że szuka słowa albo pojęcia. Był to nieświadomy ruch - jakby miał zbyt ciasny płaszcz, choć w tej chwili nie miał na sobie żadnego. - Gdy mężczyzna umiera, to umiera tylko on - powiedział - a jeden przypomina drugiego. To prawda, rodzina potrzebuje mężczyzny, by ją karmił i chronił, ale może to zrobić każdy przyzwoity mężczyzna. Kobieta zaś... - Dotknął wargami czubków moich palców. - Gdy odchodzi kobieta, zabiera z sobą całe życie. Kobieta jest nieskończoną możliwością. - Jesteś idiotą, jeśli sądzisz, że każdy mężczyzna jest taki jak inni - powiedziałam bardzo cicho. Leżeliśmy przez chwilę, patrząc, jak na dworze robi się coraz jaśniej. - Jak często ci się to zdarzało, Angliszko? - spytał nagle. - Jak często siedziałaś między ciemnością a świtem i trzymałaś w dłoni strach mężczyzny? - Zbyt często - powiedziałam, ale nie była to prawda i on o tym wiedział. Słyszałam, jak oddycha. Odwrócił moją dłoń, obrysowywał dużym kciukiem wzgórza i doliny, stawy i odciski, linię życia i linię serca, i gładkie wzniesienie wzgórka Wenery, gdzie wciąż można było zobaczyć słabą bliznę w kształcie litery J. Trzymałam go w dłoni przez większą część życia. - To część mojej pracy. - Nie chciałam, by to zabrzmiało lekceważąco. A on wcale tego tak nie odczytywał. - Sądzisz, że ja się nie boję, gdy wykonuję swoją pracę? - spytał spokojnie. - Och! Boisz się, ale i tak to robisz. Jesteś cholernym hazardzistą, a największą grą ze wszystkich jest życie, prawda? Może twoje, może czyjeś inne. - No tak. Sądzę, że to wiesz. Nie przejmuję się tak sobą - powiedział w zamyśleniu. -
Patrząc na to ogólnie, tu i tam zrobiłem coś pożytecznego. Moje dzieci dorosły, moje wnuki są wspaniałe i to jest najważniejsze, prawda? - Tak - potwierdziłam. Słońce już wstało. Słyszałam, jak gdzieś daleko pieje kogut. - No właśnie. Nie mogę powiedzieć, że boję się tak bardzo jak kiedyś. Nie chciałbym umrzeć, oczywiście, ale może teraz byłoby w tym mniej żalu. Z drugiej strony, gdy nieco mniej boję się o siebie, czuję większą niechęć do zabijania młodych mężczyzn, którzy nie przeżyli jeszcze życia. - I to, pomyślałam, jest najbardziej zbliżone do przeprosin za Denny'ego Huntera. - Czy zamierzasz oceniać wiek ludzi, którzy do ciebie strzelają? - spytałam, siadając i wyczesując siano z włosów. - To trudne - przyznał. - Naprawdę, mam nadzieję, że nie chcesz dać się zabić jakiemuś smarkaczowi tylko dlatego, że nie przeżył jeszcze życia tak pełnego jak twoje. On też usiadł i spojrzał na mnie poważnie. - Nie, zabiję go. Tylko bardziej mnie to będzie bolało.
58. Dzień Niepodległości Filadelfia, 4 lipca 1777 Grey nigdy wcześniej nie był w Filadelfii. Pomijając okropną nawierzchnię ulic, wydawała się ona miłym miastem. Ponieważ było lato, ogromne drzewa miały gęste zielone korony, więc po spacerze otrzepywał z ubrania liście, a podeszwy butów lepiły się od żywicy. Może to ta niezdrowa aura jest odpowiedzialna za stan umysłu Henry'ego - pomyślał. Nie winił bratanka. Pani Woodcock była smukła, ładnie zaokrąglona, miała miłą twarz i ciepły charakter. Gdy nadzorca miejscowego więzienia przywiózł do niej Henry'ego, martwiąc się, że potencjalnie zyskowny jeniec może umrzeć, nim będzie można uzyskać za niego okup, pielęgnowała go, nie dopuszczając, aby przekroczył bramę śmierci. Takie rzeczy tworzą więzy, dobrze to wiedział, choć nigdy, dzięki Bogu, nie czuł żadnej tendresse do kobiet, które go pielęgnowały w chorobie, poza... - Kurwa! - wyrwało mu się, na co mijający go dżentelmen o surowym wyglądzie rzucił bardzo ostre spojrzenie.
Swego czasu przykrył mentalną filiżanką myśl, która bzyczała mu w głowie jak natrętna mucha. Niezdolny jednak oprzeć się pokusie, podniósł ostrożnie filiżankę i znalazłszy pod nią Claire Fraser, odprężył się. Niewątpliwie nie była to tendresse. Z drugiej strony nie był w stanie powiedzieć, co to było. Bardzo szczególny rodzaj niepokojącej intymności w każdym razie - niewątpliwie stąd, że była żoną Jamiego Frasera i że znała jego uczucia dla Jamiego. Przestał myśleć o Ciaire Fraser i zaczął znów martwić się o bratanka. Pani Woodcock niewątpliwie była miła i równie niewątpliwie nieco zanadto - jak na mężatkę - lubiła Henry’ego, choć jej mąż był buntownikiem - powiedział mu Henry - i Bóg jeden wie, kiedy i czy w ogóle wróci. Cóż, przynajmniej nie istniało niebezpieczeństwo, że Henry straci głowę i ożeni się z nią. Mógł sobie wyobrazić skandal, jaki by wybuchł, gdyby Henry wrócił do domu z wdową po cieśli, i to czarną czarodziejką. Zaśmiał się na tę myśl i życzliwiej pomyślał o Mercy Woodcock; ostatecznie uratowała Henry'emu życie. Jak na razie - ta niechętna myśl pojawiła się, zanim zdążył przykryć ją tą filiżanką. Nie mógł jej długo unikać, cały czas wracała. Rozumiał niechęć Henry'ego do kolejnej operacji. Wciąż istniała też obawa, że może się okazać zbyt słaby, by ją znieść. Równocześnie nie sposób mu było pozwolić zostać w obecnym stanie, bo po prostu wyschnie i umrze, gdy choroba i ból pozbawią go resztek żywotności. Nawet cielesne atrakcje pani Woodcock mu w tym nie przeszkodzą. Nie, operacja jest konieczna, i to szybko. Podczas rozmów z doktorem Franklinem stary dżentelmen opowiedział mu o swoim przyjacielu - doktorze Benjaminie Rushu, który, jak twierdził, jest bardzo zdolnym lekarzem. Pan Franklin namawiał Greya, by go odwiedził, jeśli znajdzie się w mieście. Co więcej, dał nawet Greyowi list polecający. Teraz więc lord John właśnie zmierzał, aby przedstawić ten list, mając nadzieję, że doktor Rush albo jest zdolnym chirurgiem, albo będzie w stanie polecić mu kogoś innego, ponieważ - czy Henry sobie tego życzy, czy nie - operacja była konieczna. Grey nie mógł zabrać Henry'ego do Anglii w jego obecnym stanie, obiecał zaś Minnie i swojemu bratu, że sprowadzi z powrotem ich najmłodszego syna, jeśli ten będzie żyć. Poślizgnął się na śliskim bruku, krzyknął cicho i rozłożył ramiona, by złapać równowagę. Z taką godnością, na jaką go było stać, wyprostował się, poprawił ubranie i starał się zignorować chichot dwóch mleczarek, które się temu przyglądały. Cholera jasna, wróciła. Claire Fraser. Dlaczego? Oczywiście - eter, jak to nazywała. Poprosiła go swego czasu o gąsior jakiegoś kwasu i powiedziała mu, że zamierza z tego robić eter. Nie w znaczeniu ulotnej krainy, ale chemicznej substancji, która sprawia, że ludzie tracą przytomność, a wtedy można bezboleśnie wykonywać operacje.
Zatrzymał się nagle na środku ulicy. Jamie opowiadał mu o eksperymentach żony z tą substancją i przedstawił szczegóły niezwykłej operacji, jaką wykonała na młodym chłopcu, zupełnie nieprzytomnym w chwili, gdy otwierała mu brzuch, usuwała chory organ i zaszywała go z powrotem. Potem zaś dziecko zupełnie wyzdrowiało. Ruszył dalej wolniej, myśląc intensywnie. Czy zgodziłaby się przyjechać z Fraser's Ridge? Niemal zewsząd trudno było się wydostać, ale podróż na wybrzeże należała do tych łatwiejszych. Było lato, panowała dobra pogoda, można ją przebyć w niecałe dwa tygodnie. Gdyby przybyła do Wilmington, załatwiłby jej przejazd statkiem do Filadelfii. Miał znajomych w marynarce. Jak długo? Jak długo może jej to zająć, jeśli zechce przybyć? A bardziej niepokojące pytanie brzmiało: ile czasu zostało Henry'emu? Z tych męczących rozważań wyrwał go widok niewielkiej grupy rebeliantów, podążających ulicą w jego kierunku, w większości pijanych, jeśli sądzić po ich zachowaniu głośnych okrzykach, popychaniu się i machaniu chusteczkami. Jakiś młody człowiek uderzał w bęben z wielkim entuzjazmem, ale bez żadnych umiejętności. Dwoje dzieci niosło transparent w białe i czerwone pasy, ale bez żadnego napisu. Przycisnął się do ściany domu, by pozwolić im przejść. Nie minęli go jednak, tylko zatrzymali się przed domem po drugiej stronie ulicy i stali tam, wykrzykując coś po angielsku i niemiecku. Słyszał słowo „wolność”. Ktoś odegrał na trąbce wezwanie do szarży konnicy, a potem usłyszał okrzyki: „Rush! Rush!”. Dobry Boże, musi to być dom, którego szuka - dom doktora Rusha. Tłum wydawał się życzliwie nastawiony, więc zapewne nie zamierzali wyciągnąć doktora, by go wytarzać w smole i pierzu, choć, jak mu powiedziano, była to powszechna forma publicznej rozrywki. Ostrożnie podszedł i dotknął ramienia młodej kobiety. - Przepraszam bardzo. - Musiał się pochylić i krzyczeć jej wprost do ucha, by go słyszała. Odwróciła się, zaskoczona, potem zauważyła jego kamizelkę w motyle i uśmiechnęła się szeroko. Odpowiedział uśmiechem. - Szukam doktora Benjamina Rusha - krzyknął. - Czy to jego dom? - Tak - młody człowiek, stojący z kobietą, usłyszał go i odwrócił się, unosząc brwi na widok Greya. - Ma pan jakąś sprawę do doktora Rusha? - Mam list polecający do doktora Rusha od doktora Franklina, wspólnego... Na twarzy młodego człowieka pojawił się szeroki uśmiech. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, otworzyły się drzwi domu i pojawił się w nich szczupły, dobrze ubrany trzydziestoparoletni mężczyzna. Tłum przywitał go głośnym okrzykiem. Mężczyzna zaś,
który był zapewne samym doktorem Rushem, wyciągnął ręce, śmiejąc się. Hałas na chwilę ucichł, gdy mężczyzna pochylił się, by porozmawiać z kimś w tłumie. Potem zawrócił do domu, wyszedł ponownie w płaszczu, zszedł po schodach przy okrzykach aprobaty i cała grupa ruszyła naprzód, bijąc w bęben i grając na trąbce z nową energią. - Niech pan idzie z nami! - krzyknął mu do ucha młody człowiek. - Będzie darmowe piwo. I tak właśnie lord John Grey znalazł się w tawernie, czcząc pierwszą rocznicę ogłoszenia Deklaracji Niepodległości. Wygłaszano przemówienia polityczne, bardzo zaangażowane, choć nie bardzo spójne. Z nich właśnie Grey dowiedział się, że doktor Rush jest nie tylko zamożnym i wpływowym sympatykiem rebeliantów, ale wręcz sam jest wybitnym rebeliantem. Co więcej, jak się dowiedział od swoich nowych przyjaciół, i Rush, i doktor Franklin jedni z pierwszych podpisali Deklarację. Wśród otaczających ich osób rozeszła się wiadomość, że Grey jest przyjacielem Franklina, więc traktowano go bardzo entuzjastycznie. Tłum przesuwał go powoli, aż znalazł się twarzą w twarz z samym Benjaminem Rushem. Nie po raz pierwszy Grey znalazł się tak blisko przestępcy, więc zachował spokój. Rzecz jasna, nie była to właściwa pora, by przedstawić Rushowi sytuację bratanka, zadowolił się więc uściśnięciem dłoni młodego doktora i wspomnieniem o swojej znajomości z Franklinem. Rush był bardzo życzliwy i przekrzykując hałas, powiedział Greyowi, by przyszedł do niego, gdy obaj będą wolniejsi - może rano? Grey potwierdził, że chętnie to zrobi, i wycofał się dyskretnie przez tłum, mając nadzieję, że Korona nie powiesi Rusha, zanim zdoła on zbadać Henry'ego. Hałas na ulicy przerwał świętowanie. Przed tawerną rozległy się okrzyki i zaczęto w nią rzucać jakimiś przedmiotami. Jeden z nich - jak się okazało, duży obłocony kamień - trafił w okno tawerny i rozbił je, dzięki czemu można było wyraźniej usłyszeć okrzyki: „Zdrajcy! Renegaci!”. - Zamknij się, ty lizusie - krzyknął ktoś ze środka. W stronę tawerny poleciały kolejne kamienie i bryły błota. Niektóre wpadały do środka przez otwarte drzwi i rozbite okno do wtóru patriotycznych okrzyków: „Boże, chroń króla!”. - Wykastrować królewskiego brutala! - krzyknął w odpowiedzi wcześniej poznany młody człowiek i połowa tawerny wybiegła na ulicę. Niektórzy próbowali wyłamać nogi stołków i użyć ich jako argumenty w politycznej dyskusji. Grey zaniepokoił się, czy lojaliści nie zaatakują Rusha, zanim zdoła on coś zrobić dla Henry'ego, ale doktor wraz z kilkoma innymi, którzy - jak sądził - byli wybitnymi
buntownikami, powstrzymał się przed udziałem w zamieszkach, a po krótkiej naradzie zdecydował się wyjść przez kuchenne drzwi. Grey znalazł się w towarzystwie człowieka z Norfolk nazwiskiem Paine, niedożywionego i źle ubranego nieszczęśnika o wielkim nosie i żywej osobowości, który wygłaszał zdecydowane opinie na temat wolności i demokracji i dysponował zdumiewająco wielkim zbiorem epitetów tyczących króla. Ponieważ rozmowa o tym była dla Greya trudna, nie mógł przecież wyrazić własnych, wręcz przeciwnych poglądów, przeprosił i udał się za Rushem i jego przyjaciółmi przez kuchnię. Zamieszanie na zewnątrz, osiągnąwszy crescendo, naturalną koleją rzeczy doprowadziło do ucieczki lojalistów. Ludzie zaczęli teraz wchodzić z powrotem do tawerny, gratulując sobie nawzajem, przepełnieni słusznym oburzeniem. Był wśród nich wysoki szczupły brunet, który rozejrzał się po zgromadzonych, napotkał spojrzenie Greya i zamarł w miejscu. Grey podszedł do niego, mając nadzieję, że serce nie łomocze mu aż tak mocno, by hałas na ulicy nie mógł go zagłuszyć. - Pan Beauchamp - powiedział, ujmując Perseverance'a Wainwrighta za rękę w geście, który można było uznać za życzliwe powitanie, ale w rzeczywistości miał na celu zatrzymać go. - Możemy porozmawiać? *** Nie zamierzał zapraszać Percy'ego do domu, który wynajął dla siebie i Dottie. Dottie by go z nikim nie skojarzyła, bo jeszcze nie było jej na świecie, gdy Percy zniknął z życia Greya, ale kierował się instynktem, który nie pozwoliłby mu dać małemu dziecku jadowitego węża do zabawy. Percy też nie zaproponował, że zaprowadzi Greya do swego mieszkania. Prawdopodobnie nie chciał, by Grey wiedział, gdzie się zatrzymał - na wypadek, gdyby zamierzał się po cichu ulotnić. Po chwilowym wahaniu - bo Grey nie znał jeszcze miasta - zgodził się na propozycję Percy'ego, by udali się na błonie Southeast Square. - To rodzaj cmentarza - powiedział Percy, wskazując drogę. - Chowają tam tych, którzy są w mieście obcy. - Bardzo stosowne miejsce - powiedział Grey, ale Percy albo tego nie usłyszał, albo udawał, że nie słyszy. Musieli pokonać pewną odległość. Nie rozmawiali wiele po drodze, bo na ulicach było mnóstwo ludzi. Mimo świątecznej atmosfery tu i tam wisiały flagi w paski - na wszystkich, jak się wydawało, były jakieś gwiazdy, choć ani razu nie zobaczył powtórzonego układu, a pasy różniły się wielkością i kolorami; niektóre były czerwono-biało-niebieskie, inne tylko czerwono-białe - radość miała gorączkowy charakter, jakby była podszyta poczuciem
niebezpieczeństwa. Może Filadelfia była stolicą buntowników, nie była jednak fortecą. Tu panował większy spokój - gdzie, jeśli nie na cmentarzu? Poza tym było to zaskakująco miłe miejsce. Tylko gdzieniegdzie widać było drewniane tabliczki nagrobne, na których podano to, co wiedziano na temat chowanej tam osoby. Nikt nie zadał sobie trudu, by umieścić tam kamienie nagrobne, choć pośrodku placu jakaś życzliwa dusza umieściła na postumencie duży kamienny krzyż. Jakby się umówili, obaj skierowali się w tamtą stronę, wzdłuż niewielkiego, przecinającego błonie strumienia. Greyowi przyszło do głowy, że może Percy zaproponował to miejsce, by dać sobie czas do namysłu. W porządku, on też myślał, gdy więc Percy usiadł na podstawie postumentu i zwrócił się do niego z oczekującym wyrazem twarzy, nie marnował czasu na rozmowę o pogodzie. - Opowiedz mi o drugiej siostrze barona Amandine'a - powiedział, stojąc naprzeciwko Percy'ego. Ten zamrugał zaskoczony, ale po chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Naprawdę, John, zaskakujesz mnie. Claude z pewnością nie mówił nic o Amelie. Grey nic nie odpowiedział. Splótł ręce pod połami peleryny i czekał. Percy myślał przez chwilę, w końcu wzruszył ramionami. - No dobrze, była starszą siostrą Claude'a. Moja żona Cecile jest jego młodszą siostrą. - Była? - powtórzył Grey. - Więc nie żyje. - Od jakichś czterdziestu lat. Czemu cię to interesuje? - Percy wyciągnął z rękawa chustkę, by otrzeć sobie skronie. Słońce stało wysoko, a mieli za sobą długi spacer. Grey też czuł, że koszula mu przemokła. - Gdzie umarła? - W burdelu w Paryżu. - To zaskoczyło Greya, co Percy zauważył i uśmiechnął się kwaśno. - Jeśli musisz wiedzieć, John, szukam jej syna. Grey wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem powoli usiadł obok. Czuł pod pośladkami ciepło szarego kamienia. - No dobrze - powiedział po chwili. - To opowiedz mi o tym, proszę. Percy rzucił mu kątem oka rozbawione spojrzenie - czujne, ale rozbawione. - Wiesz oczywiście, John, że są rzeczy, których ci nie mogę powtórzyć. Nawiasem mówiąc, słyszałem, że doszło do dość gorącej dyskusji między brytyjskimi sekretarzami stanu, który z nich powinien wykonać ruch w odpowiedzi na moją poprzednią propozycję i do kogo ją skierować. Zapewne zawdzięczam to tobie. Dziękuję. - Nie zmieniaj tematu. Nie pytam cię o twoją poprzednią ofertę. - Przynajmniej jeszcze
nie, pomyślał. - Pytam cię o Amelie i jej syna. Nie widzę, jak mogą być związani z poprzednią kwestią, zakładam więc, że mają dla ciebie jakieś osobiste znaczenie. Oczywiście, że są rzeczy, których nie możesz mi powiedzieć w odniesieniu do tamtej większej sprawy skłonił się lekko - ale tajemnica siostry barona wydaje się bardziej osobista. - I jest. - Percy najwyraźniej coś rozważał, Grey widział to w jego oczach, teraz podbitych i nieco zmęczonych, ale takich samych jak zawsze - o ciepłym brązowym kolorze. Postukiwał palcami w kamień, potem przestał i zwrócił się ku Greyowi, najwyraźniej podjąwszy decyzję. - Dobrze. Ponieważ jesteś jak buldog, to jeśli ci nie powiem, niewątpliwie zaczniesz chodzić za mną po całej Filadelfii, próbując odkryć, po co tu jestem. Grey, który tak czy inaczej zamierzał to właśnie zrobić, mruknął coś niezobowiązująco, co można było wziąć za zachętę. - No to jaki jest cel twego tu pobytu? - Szukam drukarza nazwiskiem Fergus Fraser. Na te słowa Grey się zdumiał. Nie oczekiwał konkretnej odpowiedzi. - A to jest...? Percy uniósł dłoń i zginał palce w miarę wymieniania. - Po pierwsze, jest synem niejakiego Jamesa Frasera, wybitnego byłego jakobity, a obecnie rebelianta; po drugie - jak mówiłem - jest drukarzem i, podejrzewam, rebeliantem jak jego ojciec; a po trzecie, poważnie podejrzewam, że jest synem Amelie Beauchamp. Nad strumieniem latały niebieskie i czerwone ważki. Grey miał wrażenie, że jedna z nich nagle wpadła mu do nosa. - Chcesz mi powiedzieć, że James Fraser miał nieślubnego syna z francuską kurwą, która przypadkiem była córką wybitnej szlacheckiej rodziny? Słowo szok było zdecydowanie za słabe, by opisać jego uczucia, udało mu się jednak powiedzieć to lekkim tonem, więc Percy się roześmiał. - Nie, drukarz jest synem Frasera, ale adoptowanym. Ponad trzydzieści lat temu James Fraser zabrał chłopca z burdelu w Paryżu. - Po szyi Percy'ego spływała strużka potu; wytarł ją. Ciepło dnia podkreśliło zapach jego wody kolońskiej, Grey wyczuł ambrę, goździki, korzenie i piżmo. - Amelie, jak powiedziałem, była starszą siostrą Claude'a. Gdy miała kilkanaście lat, uwiódł ją znacznie starszy mężczyzna, żonaty szlachcic, i zaszła w ciążę. Zamierzano oczywiście wydać ją pośpiesznie za mąż za kogoś, kto się na to zgodzi, ale akurat wtedy nagle zmarła żona owego szlachcica i Amelie zrobiła zamieszanie, upierając się, że skoro teraz jest wolny, musi się z nią ożenić.
- Nie miał na to ochoty? - Nie, ochotę natomiast miał ojciec Claude'a. Zapewne sądził, że takie małżeństwo pomoże jego rodzinie. Comte był bardzo zamożnym człowiekiem, a choć nie angażował się w politykę, miał niejakie... wpływy. Stary baron Amandine początkowo zgadzał się, by utrzymać całą sprawę w tajemnicy. Gdy jednak dostrzegł w tej sytuacji pewne szanse, nabrał śmiałości i groził wieloma rzeczami: od skargi do króla - bo w przeciwieństwie do swego syna stary baron Amandine aktywnie działał na dworze - po wystąpienie do sądu o odszkodowanie i do Kościoła, by uzyskać ekskomunikę. - Czy mógł coś takiego zrobić? - spytał Grey, zafascynowany mimo wątpliwości, czy Percy mówi prawdę. Percy uśmiechnął się przelotnie. - Mógł się poskarżyć królowi. Tak czy inaczej, nie dostał ku temu okazji, bo Amelie zniknęła. Dziewczyna zniknęła z domu w środku nocy razem z klejnotami. Sądzono, że może chciała uciec do swojego kochanka, w nadziei że ustąpi i ożeni się z nią. Comte zaprzeczył jednak, by cokolwiek wiedział o tej sprawie, a nie znaleziono nikogo, kto by potwierdził, że ją widział, gdy opuszczała Trois Flèches lub gdy wchodziła do paryskiego domu hrabiego St. Germain. - I sądzisz, że skończyła w paryskim burdelu? - spytał Grey z niedowierzaniem. - Jak się to stało? A jeśli, to jak to odkryłeś? - Znalazłem jej akt małżeństwa. - Co takiego? - Kontrakt małżeński między Amelie Elise Le Vigne Beauchamp i Robertem François Quesnay de St. Germain, podpisany przez obie strony oraz księdza. Był on w bibliotece w Trois Flèches, włożony do rodzinnej Biblii. Claude i Cecile nie są szczególnie religijni, niestety - powiedział Percy, kręcąc głową. - A ty tak? Percy roześmiał się. Wiedział, że Grey dokładnie zna jego poglądy na religię. - Nudziłem się - powiedział tonem wyjaśnienia. - Życie w Trois Flèches rzeczywiście musiało być męczące, skoro skłoniło cię do czytania Biblii. Czyżby pomocnik ogrodnika odszedł? - Kto? A, Emile! - Percy zaśmiał się. - Nie, ale tamtego miesiąca chorował na la grippe. W ogóle nie mógł oddychać przez nos, biedaczek.
Grey miał ochotę się roześmiać, ale powstrzymał się, Percy zaś mówił dalej. - Ja właściwie nie czytałem Biblii. Wszystkie co gorsze męki piekielne już zapamiętałem. Interesowała mnie okładka. - Ozdobiona klejnotami - dopowiedział Grey sucho, a Percy rzucił mu zgorszone spojrzenie. - Nie zawsze chodzi o pieniądze, John, nawet tym z nas, którzy nie zostali pobłogosławieni takim majątkiem jak twój. - Bardzo przepraszam. Czemu zatem Biblia? - Zapewne nie wiesz, że jestem dosyć znany jako introligator - wyjaśnił Percy, prostując się. - Zająłem się tym we Włoszech, jako sposobem na utrzymanie po tym, gdy tak uprzejmie uratowałeś mi życie. Dziękuję ci za to, nawiasem mówiąc - powiedział, rzucając Greyowi spojrzenie tak poważne, że ten opuścił wzrok, by Percy nie zauważył wyrazu jego oczu. - Proszę cię bardzo - burknął, pochylił się i ostrożnie skłonił niewielką zieloną gąsienicę, która przechodziła przez wypolerowany czubek jego buta, by weszła mu na palec. - W każdym razie - kontynuował Percy - odkryłem ten dziwny dokument. Słyszałem oczywiście o rodzinnym skandalu i od razu rozpoznałem nazwiska. - Pytałeś o to obecnego barona? - Pytałem. Nawiasem mówiąc, co sądzisz o Claudzie? - Percy zawsze był żywy jak srebro, pomyślał Grey. Z wiekiem nie stracił tej zmienności. - Źle gra w karty, ma jednak wspaniały głos. Czy śpiewa? - Owszem i masz rację co do kart. Jest w stanie zachować sekret, kiedy chce, ale w ogóle nie potrafi kłamać. Byłbyś zdumiony, jak potężnym atutem w niektórych okolicznościach jest uczciwość - dodał w zamyśleniu Percy. - Czasem myślę, że coś może być w ósmym przykazaniu. Grey mruknął coś o jego łamaniu, ale potem odkaszlnął i poprosił Percy’ego, by kontynuował. - Nie wiedział o tym kontrakcie małżeńskim, jestem tego pewien. Naprawdę to nim wstrząsnęło. Po pewnym wahaniu - „krwawo, odważnie, zdecydowanie” to może twoje hasło, John, ale nie jego - zgodził się, abym zajął się tą sprawą. Grey zignorował pochlebstwo - jeśli miało to być pochlebstwo, a sądził, że tak - i ostrożnie odłożył gąsienicę na liść krzaka, który wyglądał na jadalny. - Odszukałeś księdza - powiedział z przekonaniem. Percy roześmiał się, najwyraźniej bardzo zadowolony. Greyowi przyszło do głowy, że rzeczywiście wie, jak Percy myśli, Percy zaś wie, jak myśli on. Od wielu lat rozmawiali za
zasłoną spraw państwowych i poufnych. Oczywiście Percy wiedział, z kim rozmawia, a Grey nie. - Naturalnie, ale okazało się, że nie żyje. Został zamordowany na ulicy, w nocy, gdy śpieszył z ostatnią posługą do umierającego parafianina - coś okropnego - tydzień po zniknięciu Amelie Beauchamp. W zawodowej stronie natury Greya obudziło się wyraźne zainteresowanie, choć strona prywatna pozostawała bardzo czujna. - Następny byłby hrabia, ale jeśli jest zdolny do zabicia księdza, by zachować sekret, to niebezpiecznie byłoby udać się do niego bezpośrednio - spekulował Grey. - A zatem jego służba? Percy skinął głową, wyraźnie doceniając przenikliwość Greya. - Hrabia też już nie żyje, a w każdym razie zniknął. O dziwo, cieszył się pewną sławą jako czarownik, a umarł dobrych dziesięć lat po Amelie. Szukałem jednak jego dawnych służących i znalazłem kilku. Niektórym ludziom naprawdę zawsze chodzi o pieniądze. Należał do nich woźnica. Dwa dni po zniknięciu Amelie dostarczył dywan do burdelu w pobliżu rue Faubourg. Był to bardzo ciężki dywan, przeniknięty zapachem opium. Rozpoznał ten zapach, ponieważ wiózł kiedyś trupę chińskich akrobatów, mających uświetnić jakąś uroczystość w zamku hrabiego. - A zatem udałeś się do burdelu, gdzie pieniądze... - Mówi się, że woda rozpuszcza wszystko - przerwał Percy, kręcąc głową - ale to nieprawda. Można wrzucić człowieka do beczki z lodowatą wodą i zostawić go tam na tydzień i osiągnie się znacznie mniej niż dzięki drobnej sumie złota. Grey w milczeniu odnotował przymiotnik „lodowatej” i spojrzeniem zachęcił Percy'ego do kontynuowania. - Trwało to trochę, bo musiałem tam być kilkakrotnie i podejmować różne próby. Madame jest prawdziwą profesjonalistką, co oznacza, że ten, kto zapłacił jej poprzedniczce, był naprawdę niezwykle hojny, stróż zaś, choć dość stary, by pamiętać tamte czasy, jeszcze w dzieciństwie miał obcięty język. Stąd więc nie mogłem oczekiwać pomocy. I oczywiście żadna z dziwek nie pracowała tam jeszcze, gdy dostarczono niesławny dywan. Upłynęło wiele czasu. Percy cierpliwie jednak sprawdził rodziny obecnych dziwek, bo niektóre zawody bywają dziedziczne, i po wielu miesiącach udało mu się odkryć starą kobietę, która swego czasu pracowała w burdelu i która rozpoznała miniaturę Amelie, przywiezioną z Trois Flèches. Rzeczywiście tę dziewczynę dostarczono do burdelu. Była wtedy w ciąży. To nie miało
szczególnego znaczenia, bo zdarzają się mężczyźni z takim gustem. Po kilku miesiącach urodziła syna. Przeżyła połóg, zmarła jednak rok później, podczas epidemii grypy. - I nie potrafię ci nawet w przybliżeniu opowiedzieć, jak trudno jest dowiedzieć się czegoś o dziecku urodzonym w paryskim burdelu czterdzieści parę lat temu - westchnął Percy, znów wycierając skronie chustką. - Ale ty masz na imię Perseverance - zauważył oschle Grey. Percy rzucił mu ostre spojrzenie. - Wiesz, że jesteś chyba jedyną osobą na świecie, która to wie - stwierdził lekkim tonem, ale sądząc po wyrazie jego oczu, było to o jedną osobę za dużo. - Twój sekret jest u mnie bezpieczny - zapewnił go Grey. - W każdym razie ten. A co powiesz o Denysie Randallu-Isaacsie? Zadziałało. Twarz Percy'ego zalśniła jak rtęć na słońcu. Trwało to ułamek sekundy i natychmiast przybrał na powrót obojętną minę, było już jednak za późno. Grey roześmiał się niewesoło i wstał. - Dziękuję, Perseverance - powiedział i odszedł przez porośnięte trawą groby bezimiennych biedaków. Tej nocy, gdy wszyscy w domu poszli już spać, ujął pióro i atrament, aby napisać do Arthura Norringtona, Harry'ego Quarry i do swojego brata. Przed świtem, po raz pierwszy od dwóch lat, zaczął pisać do Jamiego Frasera.
59. Bitwa pod Bennington Obóz generała Burgoyne'a, 11 września 1777 Nad obozem wisiał dym spalonych i palących się pól. Tak było od wielu dni, bo Amerykanie wciąż się wycofywali, zostawiając za sobą spaloną ziemię. William rozmawiał właśnie z Sandym Lindsayem, jak najlepiej upiec indyka, którego przyniósł Lindsayowi jeden z jego tropicieli, gdy przyniesiono list. Zapewne William wyobraził sobie tylko, że w tym momencie na obóz padła złowroga cisza, ziemia zadrżała, a zasłona w świątyni rozdarła się na pół. Wkrótce jednak stało się oczywiste, że coś się wydarzyło. Wyczuwało się wyraźnie zmianę nastroju; czegoś zabrakło w rytmie mowy i ruchów otaczających ich mężczyzn. Balcarres też to wyczuł; oderwał wzrok od rozwiniętego skrzydła indyka i spojrzał na Williama z uniesionymi brwiami. - Co się stało? - spytał William. - Nie wiem, ale nic dobrego. - Balcarres wcisnął indyka w ręce służącego i zabierając kapelusz, ruszył ku namiotowi Burgoyne'a. William podążył za nim. Znaleźli Burgoyne'a siedzącego z zaciśniętymi ustami i aż białego z gniewu. Otaczali go starsi rangą oficerowie, rozmawiając przyciszonymi, zszokowanymi głosami. Z tej gromady wyłonił się kapitan sir Francis Clerke - adiutant generała. Szedł ze spuszczoną głową i ponurą twarzą. Balcarres złapał go za łokieć. - Co się stało, Francis? Kapitan Clerke był wyraźnie poruszony. Obejrzał się na namiot, a potem odsunął się na bok, prowadząc za sobą Balcarresa i Williama. - Howe nie przybędzie - powiedział, gdy już nikt nie mógł ich usłyszeć. - Nie przybędzie? - powtórzył William. - Czy to znaczy, że nie zamierza opuścić Nowego Jorku? - Zamierza - wycedził Clerke przez tak zaciśnięte wargi, że tylko cudem wydobywały się spomiędzy nich dźwięki. - Zamierza ruszyć do Pensylwanii. - Ależ... - Balcarres rzucił przerażone spojrzenie ku wejściu do namiotu, a potem znów na Clerke'a. - No właśnie.
William powoli zaczynał pojmować prawdziwy wymiar tej klęski. Generał Howe nie tylko upokarzał generała Burgoyne'a, ignorując jego plan - co z punktu widzenia Burgoyne'a samo w sobie starczało za wszystko - ale w dodatku, decydując się maszerować na Filadelfię zamiast w górę rzeki Hudson na spotkanie z Burgoyne'em, Howe zostawiał go właściwie bez posiłków i bez pomocy w zaopatrzeniu. Burgoyne musiał teraz radzić sobie sam. Inaczej mówiąc, zostali porzuceni, odcięci od linii dostaw i postawieni przed nieprzyjemnym wyborem: albo podążać dalej za wycofującymi się Amerykanami przez dzikie obszary, pozbawione jakichkolwiek źródeł zaopatrzenia, albo pokornie zawrócić do Kanady, przez dzikie obszary, pozbawione jakichkolwiek źródeł zaopatrzenia. Balcarres mówił coś w tym rodzaju do sir Francisa, który potarł tylko twarz dłonią i potrząsnął głową. - Wiem - powiedział. - Teraz jednak muszę was przeprosić. - Dokąd idziesz? - spytał William. - Powiedzieć pani Lind - spojrzał na niego Clerke. - Powinienem ją chyba ostrzec. - Pani Lind była żoną naczelnego intendenta armii, jak również kochanką generała Burgoyne'a. *** Czy to pani Lind wykorzystała swe niewątpliwe dary z dobrym skutkiem, czy też górę wzięła przyrodzona generałowi odporność, cios, jakim był list od Howe'a, wkrótce zszedł na drugi plan. Cokolwiek by o nim mówić - napisał William w cotygodniowym liście do lorda Johna wie, że niektóre decyzje należy podejmować szybko, tak samo jak działania. Znów ruszyliśmy w pościg za głównymi siłami amerykańskimi, ze zdwojonym wysiłkiem. Większość koni nam ukradziono, uciekły albo je zjedliśmy. W jednej parze butów mam już dziury w podeszwach. Dostaliśmy wiadomość od jednego z tropicieli, że miasto Bennington, niezbyt stąd odległe, wykorzystywane jest przez Amerykanów jako miejsce gromadzenia zaopatrzenia. Podobno nie jest zbyt mocno strzeżone. Generał wysyła więc pułkownika Bauma z regimentu heskiego z pięciuset ludźmi, by przejąć te bardzo nam potrzebne dostawy. Wyruszamy rano. William nie wiedział, czy to na skutek swej pijanej rozmowy z Balcarresem, czy z jakiegoś innego powodu mówiono teraz o nim, że potrafi dogadywać się z Indianami. Wszystko jedno, czy to dzięki tej wątpliwej umiejętności, czy też faktowi, że potrafił trochę mówić po niemiecku, znalazł się rankiem dwunastego sierpnia w wyprawie zaopatrzeniowej pułkownika Bauma. W skład oddziału wchodzili spieszeni kawalerzyści z Brunszwiku, dwa trzyfuntowe działa i setka Indian. Wieść niosła, że Amerykanie mają sprowadzone z Nowej Anglii bydło; że zgromadzili je
w większej ilości w Bennington, wraz ze znaczną liczbą wozów pełnych kukurydzy, mąki i innych niezbędnych środków. O dziwo gdy wyruszyli, nie padało, i już to przydało wyprawie optymizmu, zwiększonego jeszcze nadzieją na zdobycie żywności. Racje ograniczano od bardzo dawna przynajmniej tak się wydawało, choć w rzeczywistości zaledwie od tygodnia. Tak czy inaczej, jeśli spędzi się więcej niż dzień, maszerując bez odpowiedniego pożywienia, człowiekowi się zdaje, że trwa to bardzo długo, a William doskonale to wiedział. Wielu Indian wciąż jechało konno; objeżdżali oni główny oddział, wypuszczali się naprzód, by zbadać drogę, wracali i proponowali przejście przez lub wokół miejsc, gdzie droga, która tu i ówdzie niemal znikała, została pożarta przez las lub zatopiona przez jeden z wezbranych deszczami strumieni, wypływających niespodziewanie ze wzgórz. Bennington leżało w pobliżu rzeki nazywanej Walloomsac. W drodze William zastanawiał się z jednym ze szwabskich poruczników, czy uda się załadować zapasy na tratwy, by przewieźć je do punktu spotkania w dole strumienia. Dyskusja była całkowicie teoretyczna, bo żaden z nich nie wiedział, w którą stronę płynie Walloomsac i czy w ogóle da się nią płynąć, pozwalała jednak obu ćwiczyć języki i zabić czas podczas długiego marszu w upale. - Mój ojciec spędził sporo czasu w Niemczech - powiedział William oberlejtnantowi Gruenewaldowi, starając się mówić powoli i wyraźnie. - Lubił bardzo jedzenie w Hanowerze. Na wzmiankę o Hanowerze Gruenewald, pochodzący z Hesji-Kassel, wydął pogardliwie wargi, ale zadowolił się obserwacją, że nawet Hanowerczyk potrafi upiec wołu i być może ugotować kartofle. Ale jego matka robiła danie z wieprzowiny i jabłek, pływające w czerwonym winie, doprawione gałką muszkatołową i cynamonem, na wspomnienie którego jeszcze teraz napływa mu ślina do ust. Po twarzy Gruenewalda spływał pot, znacząc strużki w kurzu i wsiąkając w kołnierz jasnoniebieskiego płaszcza. Zdjął wysoki hełm grenadiera i wytarł głowę ogromną chustką, wilgotną, bo nie był to pierwszy raz. - Nie sądzę, byśmy znaleźli dziś cynamon - powiedział William - ale może świnię? - Jeśli nam się uda, upiekę ją dla pana - zapewnił go Gruenewald - jeśli zaś chodzi o jabłka... - Wsunął dłoń za połę płaszcza i wyciągnął garść małych rajskich jabłuszek, którymi podzielił się z Williamem. - Mam ich beczkę, mam... Przerwały im podniecone okrzyki Indianina, wracającego ku kolumnie. William podniósł wzrok i zobaczył, jak jeździec pokazuje za siebie i krzyczy: „Rzeka!”. To słowo dodało energii maszerującej kolumnie. Kawalerzyści - którzy mimo braku koni
upierali się przy noszeniu wysokich butów i pałaszy, w wyniku czego poważnie cierpieli wyprostowali się i głośno dzwonili bronią w oczekiwaniu. Wzdłuż kolumny przebiegł kolejny okrzyk. - Krowie łajno! To wywołało powszechne okrzyki i śmiech. William zauważył, że pułkownik Baum, który wciąż miał konia, wyjechał z kolumny i czekał na poboczu, pochylając się, by porozmawiać z przechodzącymi obok oficerami. Zwrócił też uwagę, że jego adiutant wskazuje na niewielkie. wzgórze naprzeciwko nich. - Jak pan sądzi... - zaczął, zwracając się do Gruenewalda, ale ze zdumieniem stwierdził, że oberlejtnant gapi się na niego z otwartymi ustami i nieprzytomnym wyrazem twarzy. Ręka mu opadła. Hełm potoczył się w kurzu. William zamrugał i w tym momencie dostrzegł czerwony strumień, wypływający powoli spod ciemnych włosów Gruenewalda. Gruenewald nagle usiadł i zaraz potem upadł plecami na drogę. Twarz miał zupełnie białą. - Kurwa - powiedział William, nagle świadom, co się dzieje. - Zasadzka! - krzyknął jak mógł najgłośniej. - Das ist ein Überfall! W kolumnie rozległy się okrzyki, a spomiędzy drzew padło kilka strzałów. William złapał Gruenewalda pod pachy i pociągnął go pośpiesznie pod osłonę sosen. Oberlejtnant wciąż żył, choć płaszcz miał mokry od potu i krwi. William upewnił się, czy pistolet Niemca jest załadowany i czy trzyma go w ręku. Wyciągnął własny i pognał ku Baumowi, który uniósł się w strzemionach i wydawał rozkazy po niemiecku wysokim, przenikliwym głosem. William zrozumiał tylko poszczególne słowa; rozejrzał się, by zobaczyć, czy uda mu się zrozumieć rozkazy pułkownika na podstawie zachowania żołnierzy heskich, i zauważył niewielką grupę tropicieli, biegnących ku niemu drogą. Ruszył im naprzeciw. - Cholernie dużo buntowników - wysapał jeden z tropicieli, z trudem łapiąc oddech i wskazując za siebie. - Nadchodzą! - Gdzie? Jak daleko? - Miał wrażenie, że zaraz rzuci się do ucieczki, ale zmusił się, by stać nieruchomo, mówić spokojnie i oddychać. - Mila, może dwie. Udało mu się spytać, ilu ich jest. - Może dwustu, może więcej. Mają muszkiety, ale nie mają artylerii. - Dobrze, wróćcie i miejcie ich na oku. - Skierował się ku pułkownikowi Baumowi, czując pod stopami powierzchnię drogi, dziwną, jakby nie była tam, gdzie być powinna. ***
Okopali się pośpiesznie, ale sprawnie. Schowali za niewysokim wałem i prowizorycznymi barykadami ściętych drzew. Działa wciągnięto na niewielkie wzgórze i wycelowano w drogę. Rebelianci oczywiście zignorowali drogę i wynurzyli się z obu stron. W pierwszej fali mogło ich być około dwustu; trudno było ocenić, gdy biegli przez gęsty las. William zauważył jakiś ruch i strzelił w tym kierunku, nie mając jednak nadziei, że kogoś trafi. Atakująca fala zawahała się, ale tylko na moment. - Dopadniemy ich teraz albo Molly Stark dziś zostanie wdową! 12 - krzyknął silny głos gdzieś za frontem rebeliantów. - Co takiego? - William nie wierzył własnym uszom. Cokolwiek ten okrzyk oznaczał, miał doskonały skutek, ponieważ ogromna liczba buntowników wybiegła spomiędzy drzew i rzuciła się ku armatom. Żołnierze obsługujący działa, natychmiast uciekli, wraz ze znaczną liczbą innych. Rebelianci szybko załatwiali się z pozostałymi i William właśnie pogodził się ponuro z tym, że zanim go złapią, zrobi, co będzie musiał, gdy u jego boku pojawiło się dwóch Indian, chwyciło go pod ręce i zbijając z nóg, pośpiesznie oddaliło się w las. I tak właśnie porucznik Ellesmere raz jeszcze wystąpił w roli Kasandry, musiał bowiem opowiedzieć o potyczce pod Bennington generałowi Burgoyne'owi: ludzie zabici i ranni, stracone działa i ani jednego wołu na pociechę. I nie zabiłem jeszcze ani jednego rebelianta, pomyślał, wracając później zmęczony do namiotu. Uważał, że powinien tego żałować, nie był jednak pewien, czy żałuje.
60. Gra w dezerterów, runda II Jamie kąpał się w rzece, zmywając z siebie pot i brud, gdy usłyszał bardzo dziwne przekleństwa. Słowa były francuskie, ale wyrażane nimi uczucia zdecydowanie nie. Zainteresowany, wydostał się z wody, ubrał i poszedł wzdłuż brzegu do miejsca, w którym zgromadzili się zdziwieni robotnicy. Przed nimi stał młody mężczyzna, machając rękoma i gestykulując, w nadziei że dzięki temu zostanie zrozumiany. Ponieważ połowa robotników była Niemcami, a reszta Amerykanami z Wirginii, próby porozumienia się z nimi po francusku budziły jedynie ich rozbawienie. Jamie przedstawił się i zaofiarował swoje usługi jako tłumacz, i taki właśnie był początek 12
Słowa historyczne: John Stark, dowódca w bitwie pod Bennington w stanie Vermont, w ten sposób zagrzewał swoich żołnierzy do walki.
jego znajomości z młodym polskim inżynierem, którego trudne nazwisko szybko skrócono do Kos. Kos był inteligentny i wzruszający w swoim entuzjazmie. Jamie zaczął spędzać z nim sporą część każdego dnia, zainteresowany budowanymi przez Kościuszkę (był dumny, że nauczył się wymawiać to prawidłowo) fortyfikacjami. Kos z kolei był wdzięczny za pomoc językową i zainteresowany uwagami, które Jamie czasem robił, wspominając rozmowy z Brianną. Rozmowa o wektorach i naprężeniach wyzwoliła w nim tęsknotę niemal nie do zniesienia. Równocześnie jednak czuł, jakby była bliżej niego. Coraz więcej czasu spędzał z młodym Polakiem, ucząc się pojedynczych słów z jego języka i dając Kosowi możliwość ćwiczenia języka, który, jak mu się wydawało, był angielskim. - Co pana tu sprowadziło? - spytał kiedyś Jamie. Do Armii Kontynentalnej, mimo braku żołdu, wstąpiła zdumiewająca liczba europejskich oficerów. Najwyraźniej czuli oni, że nawet przy ograniczonych szansach zysków uda im się skłonić Kongres do nadania im rangi generałów, a to posłuży im do zdobycia innego zajęcia w Europie. Część z tych wątpliwych wolontariuszy była przydatna, słyszał jednak sporo uwag o tych, którzy nie byli. A myśląc o Mattiasie Fermoyu, był skłonny się z nimi zgodzić. Kos jednak do nich nie należał. - No, po pierwsze pieniądze - odrzekł szczerze na pytanie, skąd wziął się w Ameryce. Mój brat ma w Polsce dwór, ale rodzina nie ma pieniędzy i nic tam po mnie. Żadna dziewczyna na mnie nie spojrzy. - Wzruszył ramionami. - Nie ma miejsca w polskim wojsku, ale ja umiem budować różne rzeczy, więc przybyłem, gdzie trzeba budować - uśmiechnął się. - Może też kobiety, dziewczyny z dobrej rodziny, z dobrymi pieniędzmi. - Jeśli przybył pan tu z powodu pieniędzy i dziewcząt, to wstąpił pan do niewłaściwego wojska - zauważył Jamie, a Kościuszko się roześmiał. - Powiedziałem: przede wszystkim pieniądze - poprawił. - Przyjechałem do Filadelfii, przeczytałem La Déclaration - wymówił to po francusku i z szacunku zdjął kapelusz, przyciskając go do piersi. - Ta rzecz, to pismo... Jestem zachwycony. Był tak zachwycony ideami zawartymi w tym szlachetnym dokumencie, że od razu zaczął szukać jego autora. Thomasa Jeffersona zapewne zaskoczyło nagłe pojawienie się pełnego pasji młodego Polaka, ale powitał go życzliwie. Spędzili niemal cały dzień, rozmawiając po francusku o filozofii, i tak zostali przyjaciółmi. - Wielki człowiek - poważnie zapewnił Jamiego Kos, robiąc znak krzyża przed włożeniem kapelusza. - Niech Bóg ma go w swej opiece. - Dieu accord-lui la sagesse - odrzekł Jamie. - Niech Bóg da mu mądrość. - Sądził, że
Jefferson nie wystawi się na niebezpieczeństwo, nie jest bowiem żołnierzem. Kos wyciągnął pasmo sztywnych włosów z ust i pokręcił głową. - Może kiedyś żona, gdy Bóg pozwoli. To, co mamy tutaj, jest ważniejsze niż żona. Wrócili do pracy, ale Jamie z zainteresowaniem rozmyślał o tej rozmowie. Idea, że lepiej spędzić życie, dążąc do szlachetnego celu, niż tylko szukać bezpieczeństwa - z tym się w pełni zgadzał. Ale tak czysty cel był chyba jedynie dla mężczyzn bez rodzin. Cóż za paradoks - mężczyzna, który szuka własnego bezpieczeństwa, jest tchórzem; mężczyzna, który ryzykuje bezpieczeństwo rodziny, też jest tchórzem, jeśli nie gorzej. To doprowadziło go do jeszcze bardziej zawiłych myśli i kolejnych interesujących paradoksów. Czy kobiety hamują walkę o takie rzeczy jak wolność i inne ideały społeczne ze strachu o siebie lub swoje dzieci, czy w gruncie rzeczy inspirują te ideały i ryzyko związane z ich osiągnięciem, tworząc wartości, o które warto walczyć? Nie tylko walczyć w ich obronie, ale walczyć także o ich rozwój, bo człowiek pragnie, aby jego dzieci osiągnęły więcej, niż sam kiedykolwiek osiągnie. Będzie musiał spytać Claire, co o tym sądzi, choć uśmiechnął się na myśl, co powie o pewnych sprawach, zwłaszcza o tym, czy kobiety z natury rzeczy hamują rozwój społeczny. Opowiedziała mu trochę o swoich doświadczeniach podczas wojny. Myślał o niej jak o wielkiej wojnie, choć mówiła, że wcześniej doszło do innej, też wielkiej. Czasem rzucała też pogardliwe uwagi o bohaterach, ale tylko wtedy, gdy Jamie bywał ranny. Doskonale wiedziała, do czego służą mężczyźni. Zresztą czy byłby tu, gdyby nie ona? Czy podjąłby tę walkę dla samych ideałów niepodległości, gdyby nie wiedział z pewnością, że zakończą się zwycięstwem? Musiał przyznać, że tylko szaleniec, idealista albo zupełny desperat byłby tu teraz; każda zdrowa osoba, która cokolwiek wiedziała o wojsku, potrząsnęłaby głową i odwróciła się przerażona. On też często był przerażony. A jednak... gdyby był sam, też by tak postąpił. Życie człowieka musi mieć wyższy cel, a nie tylko znalezienie pożywienia, by przeżyć. Ten cel zaś był naprawdę wielki - może większy, niż sądzili ci, którzy o niego walczyli. A jeśli będzie go to kosztowało życie? Cóż, nie będzie z tego zadowolony, ale świadomość, że pomógł, przyniesie mu ulgę w śmierci. Ostatecznie nie zostawi bezradnej żony; inaczej niż większość żon, Claire ma dokąd odejść, gdyby coś mu się stało. Raz jeszcze znalazł się w rzece. Płynął na plecach i snuł takie właśnie myśli, gdy usłyszał, jak ktoś gwałtownie łapie powietrze. Jamie stanął w wodzie, mokre włosy opadły mu na twarz; gdy je odgarnął, zobaczył na brzegu Rachel Hunter, która zasłaniała oczy rękami, a każda linia jej ciała wyraźnie mówiła o zdenerwowaniu.
- Szukałaś mnie, Rachel? - spytał, starając się odnaleźć wzrokiem miejsce, gdzie zostawił ubranie. Znów złapała powietrze i obróciła twarz w jego kierunku, wciąż zasłaniając dłońmi oczy. - Przyjacielu Jamesie, twoja żona powiedziała, że cię tu znajdę. Przepraszam za... Proszę, proszę, wyjdź! - Rozpacz sprawiła, że choć trzymała mocno zamknięte oczy, opuściła ręce, wyciągając je ku niemu proszącym gestem. - Co takiego... - Denny. Brytyjczycy go złapali. W żyłach popłynął mu lód, znacznie zimniejszy niż wiatr na jego mokrej skórze. - Gdzie, jak? Możesz już patrzeć - dodał, pośpiesznie zapinając spodnie. - Poszedł z innym mężczyzną, udawali dezerterów. - Stał na brzegu koło niej, z koszulą przerzuconą przez ramię. Zauważył, że w kieszeni fartucha ma okulary brata i ściska je mocno w dłoni. - Mówiłam mu, żeby tego nie robił, mówiłam, mówiłam. - Ja też mu mówiłem - powiedział ponuro Jamie. - Jesteś tego pewna, dziewczyno? Skinęła głową, blada jak płótno. Oczy miała wielkie, ale jeszcze nie płakała. - Ten drugi uciekł i przybiegł do mnie. Powiedział, że mieli pecha. Przyprowadzono ich przed majora i był to ten sam człowiek, który już groził Denny'emu, że go powiesi. Ten drugi uciekł, ale Denny'ego złapali, i tym razem, tym razem... - Z trudem łapała oddech. Położył jej rękę na ramieniu. - Znajdź tego drugiego i przyślij go do mojego namiotu, niech mi opowie dokładnie, gdzie twój brat się znajduje. Poszukam Iana i sprowadzimy go. - Ścisnął jej ramię, by na niego spojrzała. Uniosła wzrok, była jednak tak przerażona, że niemal go nie widziała. - Nie bój się, sprowadzimy ci go - powtórzył łagodnie. - Przysięgam na Chrystusa i jego matkę. - Nie wolno bluźnić... Och, do diabła! - zawołała i zasłoniła usta dłonią. Zamknęła oczy, przełknęła i opuściła rękę. - Dziękuję. - Proszę bardzo - powiedział, odwracając głowę ku zachodzącemu słońcu. Czy Brytyjczycy wolą wieszać ludzi o zachodzie słońca czy o świcie? - Sprowadzimy go powiedział raz jeszcze zdecydowanie. Żywego lub martwego. *** W samym środku obozu dowódca zbudował szubienicę. Była to prymitywna konstrukcja z nieokorowanych pni i nieheblowanych desek. Sądząc po otworach i kręgach wokół gwoździ, kilkakrotnie ją już rozbierano i przenoszono, robiła jednak solidne wrażenie, a na widok wiszącej pętli Jamie doznał uczucia, jakby przełknął bryłę lodu.
- Za często graliśmy w dezerterów - szepnął Jamie do siostrzeńca. - Sądzisz, że była używana? - mruknął Ian, przyglądając się ponurej konstrukcji przez osłonę z liści dębu. - Nie zadawaliby sobie takiego trudu, tylko żeby kogoś postraszyć. Jego to porządnie przestraszyło. Nie pokazał Ianowi miejsca na dole głównej podpory, gdzie czyjeś rozpaczliwie kopiące nogi zdrapały korę. Prymitywna szubienica nie była na tyle wysoka, by spadający człowiek łamał sobie kark; powieszony na niej dusiłby się tylko powoli. Odruchowo dotknął szyi. Pamiętał dobrze gardło Rogera Maca i brzydką bliznę; jeszcze wyraźniej pamiętał smutek, który go opanował, gdy zdejmował Rogera Maca z drzewa, na którym go powieszono, wiedząc, że jest martwy, a świat zmienił się na zawsze. I tak było, choć Mac przeżył. Cóż, dla Rachel Hunter nie zmieni się - nie przybyli za późno, to było najważniejsze. Powiedział to Ianowi, który rzucił mu zdziwione spojrzenie: „skąd wiesz?” - mówiło ono wyraźniej niż słowa. Wzruszył ramionami i wskazał głową miejsce nieco dalej w dole zbocza, gdzie wypiętrzenie porośniętych mchem skał zapewni im osłonę. Przesunęli się cicho, nisko schyleni, dostosowując ruchy do powolnego rytmu poruszanych wiatrem drzew. Był półmrok i świat wypełniały cienie. Nietrudno było udawać dwa więcej. Wiedział, że jeszcze nie powiesili Denny'ego Huntera, bo widział wisielców. Egzekucja zostawiała w powietrzu ślad i znaczyła dusze tych, którzy ją widzieli. Ten obóz zaś był cichy - nie dosłownie, bo żołnierze robili sporo hałasu, i dobrze - ale w sensie duchowym. Nie wyczuwał ani przerażenia, ani chorego podniecenia płynącego z tego samego źródła. Takie rzeczy się czuło. Więc Denny Hunter albo był tu żywy, albo gdzieś go odesłano. A jeśli był tutaj, to gdzie? Na pewno zamknięty i strzeżony. Nie był to stały obóz, nie miał palisady, był jednak duży i okrążenie go zajęło im trochę czasu. Sprawdzali, czy Hunter nie przebywa gdzieś na otwartej przestrzeni, przywiązany do drzewa albo przykuty do wozu, nigdzie go jednak nie zauważyli. Zostawały więc namioty. Stały tam cztery duże namioty, a jeden z nich najwyraźniej był przeznaczony na magazyn. Rozbito go nieco z boku, obok zaś znajdowało się kilka wozów. Cały czas wchodziło do niego i wychodziło wiele osób, wynosząc worki z mąką albo suszoną fasolę. Nie widział mięsa, choć czuł zapach piekącego się królika i wiewiórek. Niemieccy dezerterzy mieli zatem rację - wojsko żyło z tego, co udało im się zebrać. - Namiot komendanta? - szepnął cicho Ian. Łatwo go było odróżnić, na szczycie powiewała bowiem flaga, a tuż przy wejściu stała grupka mężczyzn.
- Może nie. Na pewno zabrali Huntera do komendanta na przesłuchanie. I jeśli ten nie wierzył w szczerość Huntera, może trzymał go blisko siebie, by móc go dalej przesłuchiwać. Gdyby już jednak podjął decyzję - jak sądziła Rachel - odesłałby go gdzieś pod strażą, by czekał na wyrok. Pod strażą i gdzieś, gdzie nie rzucałby się w oczy, choć Jamie wątpił, by brytyjski dowódca spodziewał się wyprawy ratunkowej. - Ene, due, like, fake - mruknął pod nosem, przesuwając palec tam i z powrotem między dwoma pozostałymi namiotami. Strażnik z muszkietem stał mniej więcej między nimi; trudno powiedzieć, którego pilnował. - Ten - wskazał głową namiot po prawej, ale nagle poczuł, jak Ian zesztywniał obok niego. - Nie - powiedział cicho, wpatrując się w namioty. - Ten drugi. Było coś dziwnego w głosie Iana, Jamie spojrzał więc na niego zaskoczony, a potem przeniósł wzrok na namiot. W pierwszej chwili poczuł tylko zakłopotanie, a potem świat się zmienił. Był półmrok, ale znajdowali się nie dalej niż pięćdziesiąt jardów od namiotów, więc trudno było się pomylić. Widział chłopca, kiedy ten miał dwanaście lat, ale doskonale pamiętał każdą chwilę spędzoną w jego towarzystwie, sposób, w jaki się trzymał, szybkie, pełne wdzięku ruchy - to ma po matce, pomyślał oszołomiony, widząc, jak wysoki młody oficer robi ręką gest identyczny jak kiedyś Geneva Dunsany - kształt pleców, głowy i uszu. Tylko jego szczupłe ramiona były teraz ramionami mężczyzny. Moje - pomyślał z przypływem dumy, która zaszokowała go tak jak nagłe pojawienie się Williama. - Są moje. Choć tak głęboko niepokojące, myśli te nie zajęły więcej niż pół sekundy, przemknęły mu tylko przez głowę. Bardzo powoli wciągnął powietrze i znów wypuścił. Czy Ian pamięta Williama z ich spotkania przed siedmiu laty? Czy też podobieństwo jest tak oczywiste? To nie miało teraz znaczenia. Obóz szykował się do kolacji, za kilka minut wszyscy zajmą się posiłkiem. Lepiej działać wtedy, nawet bez osłony ciemności. - To muszę być ja, prawda? - Ian złapał go za przegub, zmuszając do powrotu do rzeczywistości. - Chcesz spowodować zamieszanie przedtem czy potem? - Potem. - Cały czas myślał, gdy czołgali się ku obozowi, a teraz decyzja była już gotowa, jakby ktoś inny ją podjął. - Najlepiej by było, żeby się nam udało wyciągnąć go po cichu. Spróbuj, ale jeśli coś się nie uda, zaskrzecz. Ian kiwnął głową i nic nie mówiąc, opadł na brzuch i zaczął się czołgać przez krzaki. Wieczór był chłodny i miły po upalnym dniu, Jamie miał jednak zimne ręce, objął więc nimi gliniany okrągły garnek z żarem. Przyniósł go z ich obozu, po drodze podsycając suchymi
patykami. Ogień syczał powoli, pochłaniając kawałek suchego drzewa orzesznika; i widok, i zapach bezpiecznie kryły się w mgle dymu z ognisk, snującego się między drzewami, przeganiającego muchy i żądne krwi komary, dzięki Bogu i Jego Matce. Sam był zdziwiony własnym niepokojem, to było do niego niepodobne, dotknął jednak sporranu i jeszcze raz sprawdził, czy butelka terpentyny jest dobrze zakorkowana, choć wiedział, że tak, inaczej poczułby jej zapach. Strzały w kołczanie przesunęły się, gdy oparł ciężar na drugim boku, zaszeleściły liście. Łatwo byłoby mu trafić stąd z łuku w namiot komendanta; jeśli Ian zaskrzeczy, w ciągu sekundy płótno namiotu stanie w płomieniach, jeśli nie... Znów zaczął się poruszać, przeszukując wzrokiem ziemię, wypatrując odpowiedniego miejsca. Wszędzie była sucha trawa, jeśli nie będzie niczego więcej, namiot spłonie zbyt szybko. Chciał mieć szybki ogień, ale i duży. Żołnierze na pewno przeczesywali już las przy obozie w poszukiwaniu chrustu, zauważył jednak przewrócony pień świerka, za ciężki, by go nieść. Żołnierze odrąbali niższe gałęzie, ale wiele jeszcze zostało. Wiatr nie zdążył porwać wszystkich igieł. Cofnął się powoli, na tyle głęboko w las, by znów mógł się szybko poruszać. Zaczął zbierać suchą trawę, korę zerwaną pośpiesznie z gałęzi, wszystko, co będzie się dobrze palić. Płonące strzały na namiocie dowódcy niewątpliwie natychmiast przykują uwagę, ale także wywołają powszechny alarm. Żołnierze wyleją się z obozu i ruszą jak szerszenie, szukając atakujących. Natomiast jeśli po prostu dojdzie do pożaru trawy... Takie rzeczy zdarzały się często. Choć niewątpliwie powstanie zamieszanie, gdy raz stwierdzą, że nic szczególnego się nie dzieje, nikt nie będzie szukać dalej. Po kilku minutach miał już wszystko gotowe. Cały czas był tak zajęły, że nawet nie spojrzał ponownie na swego syna. - Ale z ciebie kłamca, Jamie Fraserze - powiedział pod nosem i spojrzał. Williama nie było. *** Żołnierze jedli kolację. Nawet gdyby Ian zrobił hałas, obchodząc powoli namiot po lewej stronie, stłumiłyby go ich wesołe rozmowy i odgłosy jedzenia. Jeśli ktoś go zobaczy, odezwie się w języku Mohawków, powie, że jest tropicielem z obozu Burgoyne'a i przyniósł informacje. Zanim postawią go przed dowódcą, albo wymyśli jakąś dobrą obrazową informację, albo wrzaśnie i wywalczy sobie drogę ucieczki, gdy inni zajmą się płonącymi strzałami. To jednak nie pomogłoby Denny'emu Hunterowi, zachowywał się więc ostrożnie. Razem z wujem Jamiem przyglądali się strażom tak długo, że wie dzieli, jakie jest ich rozstawienie, i
znaleźli takie miejsce, w którym pole widzenia strażnika przesłaniały drzewa. Wiedział, że za namiotem nikt go nie zobaczy, chyba że potknie się o niego ktoś idący do lasu za potrzebą. Przy samej ziemi pod namiotem była szpara, a w środku stała zapalona świeca. Przez płótno widział jej niewyraźny blask. Przyglądał się szparze, ale nie zobaczył żadnego ruszającego się cienia, a zatem... Położył się i ostrożnie wsunął do środka rękę. Obmacywał ziemię wzdłuż, mając nadzieję, że nikt nie nadepnie mu na dłoń. Jeśli uda mu się znaleźć pryczę, wczołga się i położy pod nią, jeśli... Coś wyraźnie dotknęło jego dłoni, więc ugryzł się w język. - Czy jesteś przyjacielem? - szepnął głos Denny'ego. Ian widział teraz cień kwakra na płótnie, a Denny mocno trzymał go za rękę. - Tak, to ja - szepnął. - Bądź cicho, cofnij się. Denny poruszył się i Ian usłyszał brzęk metalu. Do diabła, założyli mu kajdany. Zacisnął wargi i wsunął się pod brzeg namiotu. Denny przywitał go w milczeniu, ale zaniepokojoną twarz rozjaśniła mu nadzieja. Drobny kwakier uniósł ręce i wskazał na stopy. I tu, i tam miał kajdany. Do diabła, rzeczywiście zamierzają go powiesić. Ian pochylił się do ucha Denny'ego. - Wyjdę przed tobą. Połóż się tam możliwie najbliżej i nie ruszaj się. - Głową pokazał tylną ścianę namiotu. - Wyciągnę cię. - Potem przerzuci Denny'ego przez ramię i ruszy do lasu, pohukując jak sowa, by zawiadomić wuja Jamiego, że pora wywołać pożar. Nie sposób ruszyć człowieka w kajdanach, zachowując całkowitą ciszę, ale jeśli będą mieli szczęście, to drapanie łyżkami misek i rozmowy żołnierzy zagłuszą brzęk. Odciągnął płótno jak najdalej, sięgnął pod spód i mocno złapał Denny'ego za ramiona. Był cięższy, niżby się wydawało, ale bez większego kłopotu Ianowi udało się wyciągnąć górną część ciała Denny'ego z namiotu. Zaczął się pocić, przesunął się na bok, sięgnął do środka, by złapać Huntera za kostki, i owinął łańcuch wokół własnego nadgarstka, by luźna jego część nie brzęczała. Nie rozległ się żaden dźwięk, ale Ian poderwał głowę, jeszcze zanim rozum mu powiedział, że powietrze obok niego poruszyło się, wskazując, że ktoś tam stoi. - Cii - powiedział odruchowo, nie wiedząc, czy mówi do Denny'ego, czy do wysokiego żołnierza, który wyszedł z lasu i stał za nim. - Co, do diabła... - zaczął żołnierz, najwyraźniej zaskoczony. Nie skończył pytania, tylko dał parę szybkich kroków i złapał Iana za przegub. - Boże drogi, a ty skąd się tu wziąłeś? William wpatrywał się w twarz Iana, a Ian dziękował Bogu, że nie mógł ruszyć drugiej ręki, bo na przegubie miał łańcuch Denny'ego; inaczej William byłby już martwy, a nie chciałby
wyjaśniać tego wujowi Jamiemu. - Przyszedł, by mi pomóc uciec, przyjacielu Williamie - powiedział cicho Denny Hunter z cienia na ziemi za Ianem. - Byłbym wdzięczny, gdybyś mu nie przeszkadzał, choć zrozumiem, jeśli obowiązek każe ci działać inaczej. William szarpnął głową, rozejrzał się błyskawicznie, spojrzał w dół. Gdyby okoliczności nie były tak groźne, Ian roześmiałby się, widząc wyraz jego twarzy - a właściwie wyrazy, bo było ich wiele w ciągu jednego uderzenia serca. William zamknął oczy i znów je otworzył. - Nic nie mówcie - szepnął. - Nie chcę wiedzieć. - Przykucnął obok Iana i razem w ułamku sekundy wyciągnęli Denny'ego na zewnątrz, Ian odetchnął głęboko, uniósł dłonie do ust i zahukał, przerwał i po chwili znowu. William wpatrywał się w niego z mieszaniną zdziwienia i gniewu. Następnie Ian podsunął ramię pod pas Denny'ego, William dźwignął doktora i z cichym tylko pobrzękiwaniem łańcuchów udało mu się przerzucić go Ianowi przez plecy. Ścisnął ramię Iana, a ruchem głowy wskazał las. - W lewo - szepnął. - Po prawej stronie są latryny, sto jardów dalej dwóch wartowników. - Niech światło Pana spłynie na ciebie, przyjacielu Williamie. - Szept Denny'ego dobiegł do uszu Iana, ale był już w ruchu i nie wiedział, czy William usłyszał te słowa. Sądził jednak, że nie ma to znaczenia. Chwilę później w obozie za nim rozległy się pierwsze okrzyki: „Ogień!”.
61. Strzelba to najlepszy towarzysz 15 września 1777 W początkach września połączyliśmy się z główną armią, która obozowała na brzegu Hudsonu w pobliżu Saratogi. Dowodził generał Horatio Gates. Z przyjemnością przyjął grupę obszarpanych uciekinierów i zagubionych milicjantów. Tym razem armia była dość dobrze zaopatrzona, otrzymaliśmy więc ubrania, przyzwoite jedzenie i niezwykły luksus - mały namiot, dzięki statusowi Jamiego jako pułkownika milicji, mimo że nie dowodził żadnym oddziałem. Znając Jamiego, nie miałam wątpliwości, że jest to tylko chwilowy stan rzeczy. Byłam zachwycona, że mam pryczę, na której mogę spać, stolik, na którym mogę jeść, i jedzenie,
które dość regularnie mogę na tym stole stawiać. - Przyniosłem ci prezent, Angliszko. - Jamie rzucił na stół worek - miły odgłos świadczył wyraźnie, że w środku jest mięso, tym bardziej że poczułam zapach świeżej krwi. Do ust napłynęła mi ślinka. - Co to takiego, ptaki? - Nie były to kaczki ani gęsi, te wydawały z siebie bardzo charakterystyczny zapach: połączenie tłuszczu, piór i gnijących roślin wodnych. Ale może przepiórki albo na przykład pardwa? Oczyma duszy ujrzałam zapiekankę i przełknęłam z trudem. - Nie, książka. - Z wypchanego worka wyciągnął niewielką paczuszkę owiniętą dziurawym brezentem i z dumą złożył mi ją w dłoniach. - Książka - powtórzyłam. Pokiwał głową zachęcająco. - Tak, słowa wydrukowane na papierze. Pamiętasz jeszcze coś takiego? Wiem, że od dawna nie czytaliśmy. Rzuciłam mu niechętne spojrzenie i starając się ignorować burczenie w brzuchu, otworzyłam paczuszkę. Był to mocno sfatygowany, niewielkich rozmiarów tomik: Życie i myśli, W. Pana Tristrama Shandy, tom I. Choć nie zachwyciło mnie, że otrzymałam literaturę zamiast jedzenia, poczułam zainteresowanie. Rzeczywiście od bardzo dawna nie miałam w ręku dobrej książki. O tej zaś słyszałam, ale nigdy jej nie czytałam. - Właściciel musiał ją lubić - powiedziałam, obracając w dłoniach tomik. Grzbiet był niemal przetarty, a brzegi obciągniętej skórą okładki błyszczące. Przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl. - Jamie, ale nie zabrałeś tego... to nie jest od... Nie zabrałeś jej trupowi, co? Pozbawiania zabitych wrogów broni, ekwipunku i przydatnych ubrań nie uważano za grabież, była to przykra konieczność. Jamie pokręcił głową, wciąż grzebiąc w worku. - Nie, znalazłem ją na brzegu małego strumyka; pewnie ktoś ją upuścił, uciekając. Cóż, tak było lepiej, choć byłam pewna, że człowiek, który zgubił książkę, żałuje utraty tak cenionego towarzysza. Otworzyłam ją w przypadkowym miejscu i zmrużyłam oczy, wpatrując się w drobną czcionkę. - Angliszko. - Tak? - Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że Jamie przygląda mi się ze współczuciem, ale i rozbawieniem. - Potrzebujesz okularów, nie zdawałem sobie z tego sprawy. - Nonsens. - Serce jednak podskoczyło mi lekko. - Doskonale widzę.
- Ach, tak? - Podszedł i wyjął mi książkę z ręki. Otworzył ją pośrodku i przytrzymał przed moją twarzą. - Przeczytaj to. Odchyliłam się do tyłu, a on się przybliżył. - Przestań! Jak mam przeczytać cokolwiek, jeśli podtykasz mi to pod sam nos? - To się nie ruszaj. - Odsunął książkę od mojej twarzy. - Czy teraz widzisz litery wyraźniej? - Nie - powiedziałam, zła. - Dalej, jeszcze dalej. Nie, do jasnej cholery, jeszcze dalej! W końcu musiałam przyznać, że litery zaczynają przybierać wyraźny kształt dopiero w odległości jakichś osiemnastu cali od oczu. - Cóż, to bardzo mała czcionka - rzuciłam, zażenowana i zniecierpliwiona. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że mój wzrok nie jest już tak ostry jak kiedyś, ale zdenerwowała mnie ta nieprzyjemna konfrontacja z dowodem, że choć nie jestem jeszcze ślepa jak nietoperz, niedługo będę mogła zacząć konkurować pod względem dalekowzroczności z kretami. - Dwunastopunktowy kaslon - odrzekł Jamie, spoglądając na tekst zawodowym okiem. To prawda, że kształt jest okropny, a spacje powinny być co najmniej o połowę większe, ale i tak - zamknął książkę i spojrzał na mnie, unosząc brew - potrzebujesz okularów, a nighean. - Też coś. - Sięgnęłam po książkę, otworzyłam ją i podałam mu. - A więc może ty przeczytasz? Zaskoczony i trochę czujny wziął jednak książkę i spojrzał na nią, potem odsunął ją nieco od oczu, i jeszcze trochę... Przyglądałam się z tą samą mieszaniną rozbawienia i współczucia, gdy w końcu niemal zupełnie wyprostował ramię, zanim mógł coś przeczytać: „Dlatego żywot pisarza - wbrew temu, co sam myśli o sobie - jest nie tyle ustawicznym tworzeniem, ile ustawiczną wojną. Wynik zaś jego probacji w pisarskim rzemiośle, podobnie jak wynik probacji każdego żołnierza wojującego na tym świecie - zależy nie tyle od zdolności rozumu, ile od zdolności oporu”13. - Zamknął książkę i spojrzał na mnie. - No cóż - stwierdził - dobrze, że potrafię jeszcze strzelać. - Ja zaś jestem w stanie rozróżnić zioła po zapachu. I dobrze, bo nie sądzę, byśmy po tej stronie Filadelfii znaleźli kogoś, kto robi okulary. - Nie, raczej nie. Ale gdy znajdziemy się w Edynburgu, to znam tam właściwego człowieka. Kupię ci okulary w oprawie ze skorupy żółwia na co dzień, a na niedzielę takie w złotej oprawce. - I chcesz, żebym czytała w nich Biblię, co? - spytałam. 13
Z przekładu Krystyny Tarnowskiej.
- Ach, nie. To tylko na pokaz. Ostatecznie - ujął mnie za rękę pachnącą koprem i kolendrą, uniósł ją do ust i lekko przesunął czubkiem języka wzdłuż linii życia na dłoni najważniejsze rzeczy robi się dotykiem, prawda? *** Przerwał nam kaszel przy wejściu do namiotu. Odwróciłam się i zobaczyłam dużego, niedźwiedziowatego mężczyznę z rozpuszczonymi na ramionach długimi, siwymi włosami. Miał pogodną twarz, bliznę na górnej wardze i łagodne, choć przenikliwe spojrzenie, które spoczęło na worku. Zesztywniałam. Wydano wyraźny zakaz grabieży na farmach, a choć Jamie upolował te konkretne ptaki w lesie, nie był w stanie tego udowodnić. A ten dżentelmen, choć ubrany w samodział i myśliwską koszulę, niewątpliwie poruszał się i emanował pewnością siebie oficera. - Czy pan jest pułkownikiem Fraserem? - spytał Jamiego i wyciągnął dłoń. - Daniel Morgan. Znałam to nazwisko, choć jedyna rzecz, jaką wiedziałam o Danielu Morganie - z przypisu w książce do historii do ósmej klasy Brianny - to fakt, że jest sławnym strzelcem. Ta wiadomość nie była szczególnie przydatna, bo wszyscy to wiedzieli. Gdy pojawił się w obozie pod koniec sierpnia ze swoimi ludźmi, powtarzano sobie to z zainteresowaniem. Teraz spojrzał z ciekawością na mnie, a potem znów worek, na którym wyraźnie widać było piórka. - Pozwoli pani - powiedział i nie czekając, aż się odezwę, podniósł worek i wyciągnął z niego martwego kurczaka. Szyja wisiała bezwładnie, a tam gdzie było dwoje oczu, widniała duża krwawa dziura. Morgan wydął wargi w bezgłośnym gwiździe i rzucił Jamiemu ostre spojrzenie. - Czy to celowo? - spytał. - Zawsze staram się trafić w oko - odrzekł uprzejmie Jamie - bo nie chcę niszczyć mięsa. Na twarzy pułkownika Morgana rozlał się szeroki uśmiech. - Niech pan pójdzie ze mną, panie Fraser, i proszę wziąć strzelbę. *** Tego wieczoru jedliśmy kolację przy ognisku Daniela Morgana, a towarzystwo - nakarmione potrawką z kurczaka - unosiło kubki z piwem i wykrzykiwało toasty na cześć nowego członka elitarnej grupy. Od kiedy tego popołudnia Morgan porwał Jamiego, nie miałam szansy zamienić z nim słowa i zastanawiałam się, co o tym wszystkim sądzi. Wyglądało na to, że dobrze się czuje w towarzystwie strzelców, choć czasem spoglądał na Morgana tak, jakby
wciąż nie był pewien, co o nim sądzić. Jeśli o mnie chodzi, bardzo się ucieszyłam. Strzelcy z założenia walczą w pewnej odległości, często większej nawet niż zasięg kuli z muszkietu; są także cenni, więc dowódcy raczej nie ryzykują wciągania ich do walki wręcz. Żaden żołnierz nie jest zupełnie bezpieczny, ale w niektórych formacjach śmiertelność jest znacznie wyższa, a choć godziłam się z tym, że Jamie jest urodzonym hazardzistą, cieszyłam się, że jednak ma większe szanse. Wielu strzelców należało do tak zwanych długich myśliwych, innych nazywano ludźmi zza gór - tym nie towarzyszyły żony. Kilka kobiet przybyło jednak z mężami, od razu więc nawiązałam z nimi znajomość, podziwiając niemowlę jednej z nich. - Pani Fraser? - spytała starsza dama, siadając ciężko na pniu koło mnie. - Czy to pani jest tą znachorką? - Owszem - potwierdziłam. - Nazywają mnie Białą Czarownicą. - Cofnęły się nieco na te słowa, ale to, co zakazane, zawsze przyciąga. Ostatecznie cóż mogłam im zrobić w środku obozu wojskowego, w otoczeniu ich uzbrojonych po zęby mężów i synów? Już po paru minutach udzielałam rad na wszelkie tematy, od bólów miesiączkowych po kolkę. Dostrzegłam, że Jamie uśmiecha się szeroko, widząc moją popularność. Pomachałam do niego dyskretnie, a potem skupiłam się na najbliższym otoczeniu. Mężczyźni oczywiście nadal pili, od czasu do czasu wybuchając głośnym śmiechem. Potem zapadała cisza i tylko jeden coś opowiadał, a potem cały cykl się powtarzał. W pewnym momencie jednak atmosfera się zmieniła, tak nagle, że przerwałam dyskusję na temat wysypki pieluszkowej i spojrzałam ku ognisku. Daniel Morgan wstawał ciężko. Wśród obserwujących go mężczyzn wyczuwałam wyraźnie nastrój oczekiwania. Czy zamierzał wygłosić przemówienie? - O Boże drogi - powiedziała cicho pani Graham, siedząca koło mnie. - Znów to robi. Nie miałam czasu spytać jej, co takiego robi, bo już zdążył to zrobić. Stanął pośrodku zgromadzonych, chwiejąc się lekko jak stary niedźwiedź, a wiatr od ogniska unosił jego długie siwe włosy. Mrużył oczy, a wpatrywał się, jak zauważyłam, w Jamiego. - Coś panu pokażę, panie Fraser - powiedział tak głośno, że kobiety, które wciąż rozmawiały, przerwały i wszyscy skupili na nim wzrok. Chwycił dół długiej wełnianej myśliwskiej koszuli i ściągnął ją przez głowę, rzucił na ziemię, rozłożył ramiona jak tancerz i obrócił się powoli. Wszyscy głośno złapali powietrze, choć sądząc po uwadze pani Graham, większość musiała to już widzieć. Jego plecy od szyi po pas pokryte były bliznami niewątpliwie starymi bliznami, ale na całych potężnych, szerokich plecach nie było cala
kwadratowego gładkiej skóry. Nawet ja poczułam się zaszokowana. - Zrobili to Brytyjczycy - powiedział tonem towarzyskiej konwersacji, odwracając się i opuszczając ramiona. - Dostałem czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć batów. Liczyłem. Zgromadzeni wybuchnęli śmiechem, on też uśmiechnął się szeroko. - Miałem dostać pięćset, ale pomylił się o jeden. Nie zwróciłem mu na to uwagi. Znów śmiech. Najwyraźniej to przedstawienie już znali, ale kochali. Gdy skończył i usiadł koło Jamiego, wciąż nagi do pasa, trzymając w dłoni zwiniętą koszulę, rozległy się kolejne toasty i okrzyki. Wyraz twarzy Jamiego niczego nie zdradzał, zauważyłam jednak, że się rozluźnił. Najwyraźniej wyrobił już sobie zdanie o Danielu Morganie. *** Jamie uniósł pokrywkę małego żelaznego garnka z wyrazem twarzy świadczącym o ostrożnej nadziei. - To nie jedzenie - poinformowałam go niepotrzebnie, bo zaczął łapać powietrze jak ktoś, kto niechcący wciągnął w nos chrzan. - Mam nadzieję - powiedział, kaszląc i wycierając łzy z oczu. - Chryste, Angliszko, to gorsze niż zazwyczaj. Czy chcesz kogoś otruć? - Tak, Plasmodium vivax. Przykryj to z powrotem. - Szykowałam odwar kory chinowej i galasówek do leczenia malarii. - A mamy w ogóle jakieś jedzenie? - spytał żałośnie, przykrywając garnek. - Wyobraź sobie, że tak. - Sięgnęłam do przykrytego ściereczką wiadra, stojącego u moich stóp, i tryumfalnie wyciągnęłam z niego upieczone w cieście mięso. Złota skórka lśniła od tłuszczu. Miał teraz taki wyraz twarzy, jaki musieli mieć Izraelici na widok Ziemi Obiecanej. Wyciągnął ręce i przyjął w nie mięso z czcią odpowiednią dla tak cennego daru. Wrażenie to jednak zniknęło natychmiast, gdy się wgryzł w mięso. - Skąd to masz? - spytał po kilku chwilach błogiego przeżuwania. - Czy jest tego więcej? - Owszem. Przyniosła mi to miła prostytutka imieniem Daisy. Przerwał jedzenie, uważnie przyjrzał się mięsu, czy zdradzą jakoś swoje pochodzenie, wzruszył ramionami i odgryzł kolejny kęs. - Czy chcę wiedzieć, co takiego dla niej zrobiłaś, Angliszko? - Nie, chyba nie, dopóki jesz. Czy widziałeś Iana? - Nie. - Może krótkość odpowiedzi wynikała z faktu, że miał pełne usta, zauważyłam jednak zmianę w jego sposobie zachowania się, zatrzymałam się więc w pół ruchu.
- A czy wiesz, gdzie Ian jest? - Mniej więcej. - Nie odrywał wzroku od jedzenia, tym samym potwierdzając moje przypuszczenia. - Czy chcę wiedzieć, co takiego robi? - Nie, nie chcesz. - O, Boże drogi! *** Ian Murray starannie nasmarował włosy niedźwiedzim sadłem, wetknął w nie dwa indycze pióra, zdjął koszulę, zwinął ją razem ze sfatygowanym tartanem i umieścił pod zwalonym pniem. Kazał Rollowi pilnować, a potem wynurzył się spomiędzy drzew i ruszył ku obozowi Brytyjczyków. - Stój! Zwrócił pozbawioną wyrazu, nieco znudzoną twarz ku wartownikowi, który go zatrzymał. Wartownik był chłopcem może piętnastoletnim, a muszkiet wyraźnie drżał mu w dłoniach, Ian miał nadzieję, że malec nie strzeli do niego przypadkiem. - Tropiciel - powiedział zwięźle i nie oglądając się więcej, przemaszerował obok wartownika. Czuł jednak, że jakiś pająk wędruje mu po plecach między łopatkami. Tropiciel, pomyślał z pewnym rozbawieniem. Cóż, ostatecznie była to prawda. Przemierzał obóz w ten sam sposób, nie reagując na rzucane mu od czasu do czasu spojrzenia. Większości ludzi, którzy w ogóle zwrócili na niego uwagę, nie interesowało jednak to, co robi. Kwaterę Burgoyne'a łatwo było zauważyć. Duży zielony namiot stał jak ropucha wśród równych rzędów niewielkich białych namiotów żołnierzy. Znajdował się w pewnej odległości; Ian nie zamierzał się do niego zbliżać, mógł jednak wiedzieć, jak wchodzą do niego i wychodzą oficerowie, posłańcy, a czasami jakiś tropiciel, choć żaden z nich nie był Indianinem. Indiańskie obozy znajdowały się po drugiej stronie, w lesie, poza głównym obozem wojskowym. Nie był pewien, czy spotka tu jakichś ludzi Thayendanegei, którzy mogliby go rozpoznać, ale nie byłoby to groźne, bo podczas wizyty w domu Josepha Branta nie mówił nic na temat polityki. Zapewne więc po prostu przyjęliby go, nie zadając niewygodnych pytań. Większe problemy mogłoby przynieść spotkanie z Huronami i Oneidami, których Burgoyne zatrudniał do nękania Armii Kontynentalnej, Ian był absolutnie pewien, że jest w
stanie zrobić na nich wrażenie Mohawka, ale jeśli okażą się zbyt podejrzliwi albo zbyt poruszeni, niewiele się dowie. Dowiedział się jednak kilku rzeczy, po prostu przechodząc przez obóz. Morale nie było wysokie. Między namiotami leżały śmieci, praczki towarzyszące armii siedziały na trawie, pijąc dżin, a ich kotły stały puste i zimne. Ogólnie panowała atmosfera przygaszenia, ale i determinacji. Część żołnierzy grała w kości i piła, większość jednak topiła ołów i robiła kule do muszkietów albo naprawiała i czyściła broń. Brakowało żywności. Czuł w powietrzu głód, dodatkowo wrażenie to potwierdziła kolejka stojąca przed namiotem piekarza. Nikt z kolejki na niego nie spojrzał, wpatrywali się bowiem w wynoszone z namiotu bochenki, łamane na pół. A zatem byli na połowie racji - to dobrze. To wszystko razem nie było jednak ważne. Jeśli zaś chodzi o liczbę żołnierzy i ich uzbrojenie, te informacje już posiadali. Wuj Jamie, pułkownik Morgan i generał Gates chcieliby się dowiedzieć czegoś na temat zapasów prochu i amunicji, ale artyleria razem z zapasami prochu będzie mocno strzeżona, a indiański tropiciel nie miałby żadnego powodu, by się znaleźć w ich pobliżu. Zauważył coś kątem oka, rozejrzał się więc ostrożnie i zaraz pośpiesznie zwrócił wzrok przed siebie, zmuszając się, by nie przyśpieszać kroku. Jezu, to znów ten Anglik, którego uratował na bagnach, człowiek, który mu pomógł uwolnić Denny'ego, a także... Ian zdecydowanie odsunął tę myśl. Wiedział, że jest... - bo nikt nie może tak wyglądać i nie być. Uznał jednak, że nie może przyznać się do tej myśli nawet sam przed sobą, a co dopiero zdradzić się wyrazem twarzy. Zmusił się, by oddychać jak zwykle i iść dalej obojętnie, bo tropiciel Mohawk tak właśnie by się zachował. Cholera, zamierzał poświęcić pozostałe jeszcze godziny dnia na pogawędki z Indianami i zbieranie informacji, a po zmroku chciał cicho wrócić do obozu i przekraść się w pobliże namiotu Burgoyne'a, by posłuchać, o czym się w nim mówi. Jeśli jednak ten wysoki porucznik się tu kręci, może się to okazać zbyt niebezpieczne. Ostatnie, czego by chciał, było spotkanie z nim twarzą w twarz. - Hej! - Ten głos wbił mu się w ciało jak ostry odłamek. Rozpoznał go, wiedział, że zwraca się do niego, nie odwrócił się jednak. Jeszcze sześć kroków, pięć, cztery, trzy... dotarł do końca uliczki między namiotami i skręcił w prawo, znikając tamtemu z pola widzenia. - Hej! - Głos rozległ się jeszcze bliżej, niemal tuż za nim, rzucił się więc biegiem w stronę drzew. Dostrzegło go tylko paru żołnierzy; jeden się podniósł, potem jednak zatrzymał, nie wiedząc, co robić, Ian prześliznął się więc koło niego, a potem zanurkował między drzewa. - No, to tyle - mruknął, przykucając za osłoną krzewów. Wysoki porucznik przepytywał
teraz człowieka, obok którego przebiegł. Obaj patrzyli w las. Żołnierz kręcił głową i bezradnie wzruszał ramionami. Chryste, ten chłopak znów ruszył w jego kierunku, Ian odwrócił się i cicho przemknął między drzewami, zagłębiając się w las. Słyszał za sobą Anglika, bo tamten szedł głośno, łamiąc gałęzie jak niedźwiedź, który na wiosnę wychodzi z koliby. - Murray! - krzyczał. - Murray, czy to ty?! Zaczekaj! - Bracie Wilka, czy to ty? Ian zaklął brzydko pod nosem po gaelicku i odwrócił się, by zobaczyć, kto odezwał się do niego w języku Mohawków. - To rzeczywiście ty! A gdzie twój wilk, czy coś go w końcu zjadło? - Stary przyjaciel Rosomak patrzył na niego rozjaśniony i poprawiał przepaskę biodrową, bo właśnie się wysiusiał. - Mam nadzieję, że coś zje ciebie - powiedział Ian do przyjaciela bardzo cicho. - Muszę uciekać, ściga mnie pewien Anglik. Wyraz twarzy Rosomaka od razu się zmienił. Choć wciąż się uśmiechał i spoglądał wyczekująco, ruchem głowy wskazał początek ścieżki za sobą. Potem twarz mu nagle obwisła i zataczając się, ruszył przed siebie, w kierunku, z którego przybył Ian. Ian ledwo zdążył zniknąć wśród drzew, gdy Anglik imieniem William wybiegł na polankę i wpadł na Rosomaka, który złapał go za wyłogi munduru, spojrzał żałośnie i powiedział: „Whisky?”. - Nie mam whisky - odrzekł krótko, choć nie nieuprzejmie William, próbując uwolnić się od Rosomaka. Okazało się to dość trudne. Rosomak okazał się znacznie zręczniejszy, niżby to sugerowała jego przysadzista sylwetka, więc gdy tylko William odsuwał jedną jego dłoń, druga łapała go w innym miejscu. Do tego Rosomak zaczął opowiadać porucznikowi, w języku Mohawków, historię sławnego polowania, które zyskało mu imię. Od czasu do czasu przerywał, krzyczał: „whisky”, i machając rękami, próbował objąć Anglika. Ian nie marnował czasu na podziwianie zdolności językowych Williama, które były znaczne, ale oddalał się jak najszybciej ku zachodowi. Nie mógł wrócić przez obóz. Zapewne zdołałby się schronić w jednym z obozów indiańskich, niewykluczone jednak, że William tam właśnie by go szukał, gdy już uwolni się od Rosomaka. - Czego on, do diabła, ode mnie chce? - mruknął Ian pod nosem, nie dbając już o zachowanie ciszy, ale przeciskając się przez krzaki z pewną ostrożnością. Porucznik William musiał wiedzieć, że należy do Armii Kontynentalnej - z powodu Denny'ego Huntera i gry w dezerterów - a jednak nie wszczął alarmu na jego widok, zawołał tylko, zaskoczony, ale jak
ktoś, kto chce po prostu porozmawiać. Może był to tylko wybieg? William jest może młody, ale nie głupi. Nie może być, zważywszy na to, kto jest jego... A niewątpliwie go ścigał. Słyszał za sobą cichnące głosy. Uznał, że William może już zdołał rozpoznać Rosomaka, choć gdy spotkali się po raz pierwszy, był niemal nieprzytomny z gorączki. Jeśli tak, to będzie wiedział, że Rosomak jest przyjacielem Iana, i od razu zrozumie wybieg. Nie miało to jednak znaczenia, bo Ian znalazł się już dość głęboko w lesie, William go nie dopadnie. Poczuł zapach dymu i świeżego mięsa. Odwrócił się i skierował w dół zbocza ku niewielkiemu strumieniowi. Od razu rozpoznał, że to obóz Mohawków, zatrzymał się jednak. Zapach i ta świadomość przyciągały go jak świeca ćmę, ale nie wolno mu tam iść - nie teraz. Jeśli William rzeczywiście rozpoznał Rosomaka, to zacznie poszukiwania Iana od obozu Mohawków. A jeśli ona tam będzie... - Znowu ty - usłyszał nieprzyjemny głos Mohawka. - Nigdy się niczego nie uczysz? Uczył się jednak. Wiedział już, że powinien uderzyć pierwszy. Odwrócił się na pięcie i wziął zamach aż zza kolan, dodając całą siłę swego ciała. Staraj się tak walnąć, jakbyś chciał mu przebić twarz - powiedział mu kiedyś wuj Jamie, gdy zaczął sam chodzić po ulicach Edynburga. Jak zwykle była to dobra rada. Kostki palców zabolały go tak, że wzdłuż ramienia przez szyję aż po szczękę przebiegła go niebieska błyskawica, ale Słoneczny Łoś odleciał dwa kroki do tyłu i uderzył w drzewo, Ian stał, dysząc ciężko i delikatnie dotykając stawów palców. Zbyt późno przypomniał sobie, że rada wuja Jamiego zaczynała się od „jeśli zdołasz, uderz go w najwrażliwsze miejsce”, nie miało to już jednak znaczenia, bo Słoneczny Łoś jęczał cicho z zamkniętymi oczyma, Ian zastanawiał się, czy lepiej powiedzieć coś pogardliwego i odejść dumnie, czy kopnąć go w jaja, zanim zdąży wstać, ale w tej chwili spomiędzy drzew wynurzył się Anglik William. Przeniósł wzrok z Iana, który wciąż oddychał ciężko, jakby właśnie przebiegł milę, na Słonecznego Łosia, który przetoczył się i uniósł na czworakach, ale najwyraźniej nie był w stanie wstać. Krew kapała mu z twarzy na zwiędłe liście. Kap, kap, kap... - Nie chciałbym przeszkadzać w prywatnej sprawie - powiedział uprzejmie William - ale byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan zamienić ze mną słowo, panie Murray. - Odwrócił się i nie czekając, by zobaczyć, czy Ian za nim podąży, zagłębił się w las. Ian skinął głową, nie mając pojęcia, co powiedzieć, i ruszył za Anglikiem, z satysfakcją wsłuchując się w ostatnie kap, kap krwi Słonecznego Łosia. Anglik opierał się o drzewo i przyglądał obozowi Mohawków nad strumieniem. Jakaś kobieta wycinała kawały mięsa ze świeżo upolowanego jelenia i wieszała je na rusztowaniu,
by wyschło. Nie była to Pracująca Rękoma. William przeniósł ciemnoniebieskie spojrzenie na Iana; ten poczuł się dziwnie, ale nie miało to właściwie znaczenia. - Nie będę pytać, co robiłeś w obozie. Chciałem tylko podziękować ci za konia i pieniądze i spytać, czy od chwili, gdy tak uprzejmie zostawiłeś mnie pod opieką panny Hunter i jej brata, widziałeś ją może? - Owszem, widziałem. - Kostki prawej dłoni spuchły mu już mocno i zaczęły pulsować. Pójdzie do Rachel, to mu je zabandażuje. Od tej myśli zakręciło mu się w głowie, więc w pierwszej chwili nie zdał sobie sprawy, że William czeka, i to dość niecierpliwie, by powiedział coś więcej. - Ach, tak... Hunterowie są z wojskiem, tym, no, drugim wojskiem powiedział niezręcznie. - Jej brat jest lekarzem wojskowym. Twarz Williama nie zmieniła się, ale rysy mu stwardniały, Ian przyglądał się temu zafascynowany. Wielokrotnie widział, jak coś takiego dzieje się z twarzą wuja Jamiego, i wiedział, co to oznacza. - Tutaj? - spytał William. - Tak, tutaj. - Kiwnął głową w kierunku obozu Amerykanów. - To znaczy tam. - Rozumiem - powiedział spokojnie William. - Gdy ją zobaczysz, czy możesz przekazać jej moje wyrazy szacunku? A także, oczywiście, jej bratu. - Och, dobrze - powiedział Ian, myśląc równocześnie: A więc to tak? Cóż, nie zobaczysz jej, a ona i tak nie będzie chciała mieć nic do czynienia z żołnierzem, więc lepiej to przemyśl. - Oczywiście - dodał, z pewnym opóźnieniem zdając sobie sprawę, że w tej chwili dla Williama liczy się tylko jako posłaniec z wiadomością do Rachel Hunter. Był ciekaw, ile to jest warte. - Dziękuję. - Twarz Williama nie wydawała się już wykuta z żelaza. Przyglądał się uważnie Ianowi, a w końcu skinął głową. - Życie za życie, panie Murray - powiedział cicho. Jesteśmy kwita. Lepiej, żebym pana następnym razem nie zauważył, bo mogę nie mieć wyboru. Odwrócił się i odszedł. Przez jakiś czas czerwień jego munduru prześwitywała między drzewami.
62. Jeden sprawiedliwy
19 września 1777 Słońce już wstało, choć pozostawało niewidoczne. Słyszeliśmy werble z obu stron; dochodziły do nas odgłosy brytyjskiej pobudki i oczywiście oni musieli słyszeć naszą. Dwa dni wcześniej strzelcy odbyli krótką potyczkę z brytyjskimi żołnierzami. Dzięki działalności Iana i innych zwiadowców generał Gates bardzo dobrze orientował się w wielkości i rozmieszczeniu sił Burgoyne'a. Kościuszko wybrał na miejsce obronne Bemis Heights; była to wysoka skarpa rzeki, przecięta licznymi jarami schodzącymi w dół do wody. Przez ostatni tydzień jego ludzie pracowali łopatami i siekierami jak szaleni. Amerykanie byli gotowi. Mniej więcej. Kobiet oczywiście nie dopuszczano na narady generałów, uczestniczył w nich natomiast Jamie,
stąd
też
dowiedziałam
się
o
sprzeczce
między
generałem
Gatesem,
głównodowodzącym, a generałem Arnoldem, który uważał, że to on powinien dowodzić. Generał Gates chciał okopać się na Bemis Heights i czekać na atak brytyjski, generał Arnold natomiast upierał się, by Amerykanie wykonali pierwszy ruch i zmusili brytyjskich żołnierzy do walki w gęsto zarośniętych jarach, co rozbiłoby ich formacje i wystawiło na ogień snajperów, którzy w razie potrzeby mogliby się wycofać za wały i okopy na Heights. - Arnold wygrał - doniósł Ian, wychylając się z mgły, by złapać kawałek grzanki - a wuj Jamie już poszedł ze strzelcami. Powiedział, że zobaczycie się wieczorem. A na razie... pochylił się i lekko pocałował mnie w policzek. Potem uśmiechnął się bezczelnie i zniknął. Żołądek zwinął mi się w twardą kulę, tyleż ze wszechpanującego podniecenia, co ze strachu. Amerykanie stanowili grupę dość przypadkową i obszarpaną, mieli jednak czas się przygotować, wiedzieli, co ich czeka, i wiedzieli, o jaką stawkę walczą. Ta bitwa miała zadecydować o kampanii na północy: albo Burgoyne wygra i pomaszeruje dalej, zamykając wojsko Jerzego Waszyngtona pod Filadelfią w pułapce między swoją armią a armią generała Howe'a, bądź też jego żołnierze zostaną powstrzymani i wyłączeni z gry. W tym wypadku to armia Gatesa będzie mogła podążyć na południe, by wspomóc Waszyngtona. Wszyscy byli tego świadomi. Miałam wrażenie, że oczekiwanie wręcz naelektryzowało mgłę. Sądząc po słońcu, mgła uniosła się około godziny dziesiątej. Nieco wcześniej zaczęły się rozlegać strzały - odległe, krótkie salwy. Pomyślałam, że to ludzie Daniela Morgana atakują pikiety. Z tego, co Jamie mówił poprzedniego wieczoru, wiedziałam, że zamierzają brać na cel oficerów i zabijać tych, którzy nosili srebrne plastrony. Nie spałam ostatniej nocy, wyobrażając sobie porucznika Ransoma i jego srebrny plastron. We mgle, w zamieszaniu bitewnym, z daleka... Przełknęłam, ale gardło uparcie było ściśnięte; nie mogłam zmusić się
do wypicia nawet łyka wody. Jamie zasnął z upartą koncentracją żołnierza, ale obudził się głęboko w nocy. Koszulę miał mokrą od potu i drżał mimo chłodu. Nie pytałam, o czym śnił - wiedziałam. Znalazłam mu suchą koszulę i skłoniłam, by się położył, opierając głowę na moim łonie. Potem głaskałam go po włosach, aż zamknął oczy, wydawało mi się jednak, że nie zasnął. Teraz nie było już chłodno, mgła rozwiała się, a do nas docierał stały odgłos ognia, powtarzanych salw, słabych odległych okrzyków, trudno było jednak zrozumieć, kto krzyczy i do kogo. Potem nagły, odbijający się echem huk brytyjskiej armaty - i cisza. Obóz zamarł chwila przerwy - i natychmiast wybuchła bitwa: strzelanina, krzyki i stały huk armat. Część kobiet skupiła się razem, część w ponurym nastroju zajęła pakowaniem rzeczy, na wypadek gdybyśmy musiały uciekać. Koło południa znów zapanowała względna cisza. Czyżby było po wszystkim? Czekałyśmy, a gdy po chwili dzieci zaczęły domagać się jedzenia i popłakiwać, poczułyśmy coś w rodzaju pełnej napięcia normalności. Nic nowego się nie działo. Słyszałyśmy jęki rannych i wołanie o pomoc, ale nikogo nie przyniesiono. Byłam gotowa. Miałam mały wóz ciągnięty przez muła, wyposażony w bandaże i sprzęt medyczny, a także niewielki namiot, który mogłam rozstawić, gdybym musiała operować w deszczu. Muł stał przywiązany niedaleko, spokojnie skubał trawę i ignorował zarówno napięcie, jak dochodzące od czasu do czasu salwy. Po południu znów rozpoczęła się walka. Tym razem podążające za wojskiem kobiety i wozy kucharzy rzeczywiście zaczęły się wycofywać. Po obu stronach grzmiały działa, tak często, że miało się wrażenie, iż rozpętała się potworna burza. Widziałam, jak nad skarpą wznosi się wielka chmura dymu z czarnego prochu. Mimo że miała kształt tylko zbliżony do grzyba, i tak przywiodła mi na myśl Nagasaki i Hiroszimę. Po raz nie wiem już który naostrzyłam nóż i skalpele. *** Zbliżał się wieczór. Słońce wyraźnie zniżało się nad horyzontem, zabarwiając mgłę na ponury ciemnopomarańczowy kolor. Znad rzeki dobiegł do nas podmuch wieczornego wiatru, rozpraszając nieco mgłę nad samą ziemią i formując ją w wiry i chmury. Wszystkie zagłębienia wypełniały kłęby dymu z czarnego prochu, które unosiły się wolniej niż lżejsza mgła. Powietrze przenikał smród siarki, a cała scena była może nie tyle piekielna, ile krwawa i przerażająca. Tu i tam nagle otwierał się widok, jakby ktoś odsunął zasłonę, ukazując pole bitwy. Gdzieś daleko poruszały się ciemne postacie, pochylały się, przebiegały kawałek,
zatrzymywały się nagle, unosiły głowę jak pawiany, które wypatrują geparda. To kobiety żony i dziwki żołnierzy - ruszyły jak kruki, by rabować trupy. A także dzieci. Dziewięcio-, dziesięcioletni może chłopiec siedział na leżącym pod krzakiem ciele żołnierza w czerwonej kurtce i rozbijał mu twarz ciężkim kamieniem. Zatrzymałam się na ten widok jak sparaliżowana i ujrzałam, że chłopiec sięga w otwarte, krwawiące usta, by wyrwać ząb. Wsunął zakrwawiony łup do torby przewieszonej przez ramię, poszukał dalej, i stwierdziwszy, że żołnierz nie ma już innych obluzowanych zębów, zabrał swój kamień, przydatny do dalszej pracy. Poczułam przypływ nudności i pośpieszyłam dalej. Wojna, śmierć czy rany nie były mi obce, nigdy jednak przedtem nie znalazłam się tak blisko bitwy; nigdy dotąd nie znalazłam się na polu bitewnym usłanym trupami i rannymi, zanim zajęli się nimi lekarze i ekipy porządkowe. Słyszałam wezwania o pomoc, a także czasami jęki i krzyki, które w mgle robiły niesamowite wrażenie i przypominały mi, niestety, o opowiadanych w szkockich górach historiach o urisge, czyli przeklętych duchach wrzosowisk. Podobnie jak bohaterowie tych opowieści nie zatrzymywałam się, by odpowiedzieć na ich wezwanie, tylko szłam dalej, potykając się o grudy ziemi i ślizgając na wilgotnej trawie. Widziałam fotografie wielkich pól bitewnych od amerykańskiej wojny secesyjnej po plaże Normandii. Tutaj wyglądało jednak zupełnie inaczej. Nie było spalonej ziemi ani stosów splątanych kończyn; panował bezruch, a w powietrzu rozlegały się jedynie głosy rannych oraz głosy tych, którzy - jak ja - wzywali zaginionego przyjaciela czy męża. Artyleria rozbiła trochę drzew, a w tym świetle wydawało mi się, że ciała zmieniły się w pnie, długie ciemne kształty leżące na trawie - tyle tylko, że niektóre z nich wciąż się poruszały. Tu i tam ktoś unosił rękę lub próbował się czołgać. Ofiara wojny walcząca przeciwko wezwaniu śmierci. Zatrzymałam się i krzyknęłam w mgłę, wzywając go po imieniu. Słyszałam odpowiedzi, ale żadna nie była jego głosem. Przede mną leżał młody człowiek z rozrzuconymi ramionami i wyrazem zdumienia na twarzy. Jego głowę otaczała kałuża krwi, jak wielka aureola. Dolna część jego ciała znajdowała się sześć stóp dalej. Przeszłam między jedną a drugą, unosząc spódnicę i zatykając nos, by nie czuć gęstego, żelaznego zapachu krwi. Światło już przygasało, ale gdy pokonałam następne wzniesienie, natychmiast dojrzałam Jamiego. Leżał twarzą w dół w zagłębieniu, z jedną ręką wyciągniętą, drugą zwiniętą pod ciałem. Ramiona ciemnogranatowego płaszcza były niemal czarne od wilgoci, nogi rozrzucone i nieco uniesione, w długich butach.
Odebrało mi dech. Popędziłam do niego w dół zbocza, nie zwracając uwagi na zrytą trawę, błoto i krzewy. Zbliżając się, zauważyłam niewielką postać, która wysunęła się zza pobliskiego krzaka i rzuciła ku niemu, padła na kolana obok, bez wahania złapała go za włosy i szarpnęła mu głowę na bok. W ręce trzymała coś, co błysnęło jasno mimo zapadającego zmroku. - Stop! - krzyknęłam. - Zostaw go, ty bydlaku! Zaskoczona postać uniosła głowę, ja zaś pognałam naprzód, pokonując ostatnie jardy. Spojrzały na mnie zmrużone, obrzeżone na czerwono oczy, świecące w okrągłej, brudnej od sadzy i ziemi twarzy. - Wynoś się - warknęła. - Pierwsza go znalazłam. - W ręce miała nóż. Wysuwała go teraz w moim kierunku. Byłam zbyt wściekła i zbyt bałam się o Jamiego, by poczuć strach. - Zostaw go! Spróbuj go dotknąć, a zabiję cię! - wysyczałam. Zacisnęłam pięści i najwyraźniej robiłam wrażenie, że zrealizuję swoją groźbę, bo kobieta szarpnęła się w tył, puszczając włosy Jamiego. - Jest mój - powiedziała wojowniczo, wysuwając ku mnie głowę. - Znajdź sobie innego. Z mgły wynurzyła się druga postać i zmaterializowała u jej boku. To chłopiec, którego wcześniej widziałam, brudny i chudy tak samo jak ta kobieta. Nie miał noża, trzymał jednak pasek metalu odcięty z manierki. Krawędź była ciemna od krwi - albo rdzy. Spojrzał na mnie wrogo. - Jest nasz, tak powiedziała mama. Uciekaj! I to już! Nie czekając, czy go posłucham, czy nie, przerzucił nogę przez plecy Jamiego, usiadł na nim i zaczął wymacywać kieszenie jego kurtki. - On żyje, mamo - powiedział - czuję, jak mu bije serce. Lepiej szybko poderżnij mu gardło, chyba nie jest poważnie ranny. Złapałam chłopca za kołnierz i szarpnięciem zrzuciłam z ciała Jamiego. Upuścił swoją broń, krzyknął i zaczął młócić mnie ramionami i łokciami, ja jednak kopnęłam go kolanem w tyłek, tak mocno, by trafić w kręgosłup, i zacisnęłam mu rękę na szyi. Drugą ręką uwięziłam chudy przegub. - Puść go! - Kobieta zmrużyła oczy jak łasica i odsłoniła drapieżne zęby. Nie odważyłam się spuścić kobiety z oka, by spojrzeć na Jamiego, leżał jednak na granicy mojego pola widzenia, z odwróconą na bok głową; jego szyja lśniła bielą, bezbronna i odsłonięta. - Wstań i odsuń się albo uduszę go na śmierć - zagroziłam. - Przysięgam, że to zrobię.
Kucała nad ciałem Jamiego z nożem w ręku, próbując wyczuć, czy mówię poważnie. Mówiłam poważnie. Chłopiec walczył i wykręcał się w moim uchwycie, kopiąc mnie w łydki. Był mały jak na swój wiek i chudy jak szczapa, ale silny. Miałam wrażenie, że mocuję się z węgorzem. Jeszcze mocniej zacisnęłam rękę na jego szyi, zabulgotał i przestał walczyć. Włosy miał sklejone cuchnącym tłuszczem i brudem, ich smród drażnił mi nozdrza. Kobieta wstała powoli. Była znacznie niższa ode mnie, chuda, z podartych rękawów wystawały kościste przeguby. Nie miała wieku. Pod brudem i głodową opuchlizną mogła mieć równie dobrze dwadzieścia, jak i pięćdziesiąt lat. - Mój mąż tam leży, martwy. Tam na ziemi - powiedziała, wskazując głową mgłę za sobą. - Nie miał nic poza muszkietem, który zabierze sierżant. - Spojrzała w stronę lasu, do którego wycofały się oddziały brytyjskie. - Wkrótce znajdę sobie mężczyznę, ale teraz mam dzieci do nakarmienia. Dwójkę poza tym chłopcem. - Oblizała wargi, a w jej głosie pojawiła się prosząca nuta. - Ty jesteś sama, dasz sobie radę lepiej niż my. Oddaj mi tego tu. Jest ich tam przecież więcej. - Wskazała głową zbocze za moimi placami, gdzie leżeli zabici i ranni rebelianci. Widocznie rozluźniłam uchwyt, ponieważ chłopiec szarpnął się nagle i uwolnił, skoczył nad ciałem Jamiego i potoczył do stóp matki. Wstał teraz, uważnie przyglądając mi się błyszczącymi, szczurzymi oczyma, pochylił się i pomacał trawę wokół stóp. Wyprostował się po chwili ze swoją prowizoryczną bronią. - Zajmij się nią, mamo - powiedział chrapliwym na skutek podduszenia głosem - a ja zajmę się nim. Kątem oka dostrzegłam błysk metalu na wpół schowanego w trawie. - Czekaj - krzyknęłam i dałam krok w tył - nie zabijaj go. Nie rób tego - krok w bok, kolejny do tyłu - pójdę, zostawię go wam, ale... - rzuciłam się w bok i złapałam zimną metalową rękojeść. Już przedtem miałam w ręku pałasz Jamiego. Był to pałasz kawalerzysty, większy i cięższy niż zwykły, mimo to uniosłam go dwiema rękami i machnęłam. Matka i syn odskoczyli w tył, z identycznym, aż śmiesznym wyrazem zaskoczenia. - Wynoście się - powiedziałam. Otworzyła usta, lecz nie wydała dźwięku. - Przykro mi z powodu twego męża - patrzyłam na nią - ale mój leży tutaj. Wynoście się, powiedziałam. - Znów uniosłam pałasz. Kobieta cofnęła się pośpiesznie, odciągając chłopca. Odwróciła się i poszła, rzucając przekleństwa przez ramię, nie zwracałam jednak na to
uwagi. Chłopiec oddalał się, utkwiwszy we mnie wzrok. Pozna mnie, gdy mnie znów zobaczy - a ja jego. Zniknęli we mgle. Opuściłam pałasz, który nagle okazał się tak ciężki, że musiałam rzucić go na trawę. Padłam na kolana przy Jamiem; serce waliło mi głośno, a ręce się trzęsły, gdy szukałam mu tętna na szyi. Odwróciłam mu głowę i tuż pod szczęką zauważyłam równo pulsującą tętnicę. - Dzięki Bogu - szepnęłam do siebie - och, dzięki Bogu. *** Obmacałam go szybko, szukając ran. Nie sądziłam, aby rabusie wrócili, bo na grzbiecie górskim za sobą słyszałam już głosy grupy ludzi; był to oddział rebeliantów szukający rannych. Oprócz wielkiego guza na czole, który już zrobił się fioletowy, nie widziałam żadnych ran. Chłopiec miał rację - pomyślałam z wdzięcznością - nie jest ciężko ranny. Potem przekręciłam go na plecy i zobaczyłam jego dłoń. Szkoccy górale zazwyczaj walczyli, trzymając w jednej ręce pałasz, a w drugiej niewielką skórzaną tarczę, którą odbijali ciosy przeciwnika. Jamie nie miał tarczy. Ostrze trafiło go między trzecim a czwartym palcem prawej ręki i przecięło dłoń. Była to głęboka, paskudna rana, dochodząca niemal do przegubu, ale mimo jej okropnego wyglądu nie widziałam wiele krwi. Padając, przycisnął dłoń ciałem, a jego ciężar zadziałał jak opaska uciskowa. Przód koszuli miał cały czerwony, a na wysokości serca widniała wielka plama. Rozerwałam mu koszulę i pomacałam w środku, by się upewnić, że krew pochodzi tylko z dłoni - tak było; pierś miał chłodną i wilgotną od trawy, ale nienaruszoną. Sutki skurczyły mu się i zesztywniały z zimna. - To łaskocze - odezwał się sennym głosem i niezręcznie machnął lewą ręką, starając się mnie odsunąć. - Przepraszam - powiedziałam, tłumiąc chęć nerwowego śmiechu, który wzbierał we mnie z czystej radości, że żyje i jest przytomny. Wsunęłam mu ramię pod pachę i pomogłam usiąść. Wyglądał jak pijany: jedno oko miał tak opuchnięte, że niemal niewidoczne, a we włosach pełno trawy. Zachowywał się też jak pijany i niepokojąco kiwał się na boki. - Jak się czujesz? - spytałam. - Niedobrze mi - odparł, przechylił się na bok i zwymiotował. Pomogłam mu się położyć na powrót na trawie i wytarłam mu usta, a potem zajęłam się bandażowaniem dłoni. - Ktoś się tu wkrótce pojawi - zapewniłam go. - Włożymy cię na wóz, a ja się potem tym zajmę.
- Aha - jęknął słabo, gdy zaciągałam bandaż. - Co się stało? - Co się stało? - Przerwałam swoje czynności i spojrzałam na niego. - Ty pytasz mnie?! - Co się stało w bitwie, znaczy się? - powtórzył cierpliwie, patrząc na mnie zdrowym okiem. - Wiem, co mnie się przydarzyło. Mniej więcej - dodał, dotknął czoła i skrzywił się. - Tak, mniej więcej - powiedziałam brutalnie. - Dałeś się posiekać jak jakiś wieprz i masz niemal rozwaloną głowę. Znów próbowałeś zostać cholernym bohaterem, to właśnie ci się przydarzyło. - Ja nie... - zaczął, ale przerwałam mu. Ulga, że żyje, szybko ustępowała wściekłości. - Nie musiałeś jechać do Ticonderogi! Nie powinieneś był jechać! Powiedziałeś, że zajmiesz się pisaniem i drukowaniem! Powiedziałeś, że nie zamierzasz walczyć, chyba że będziesz musiał! Nie, nie musiałeś, ale i tak walczysz. Ty żądny chwały, uparty Szkocie z nosem w chmurach. - Z nosem w chmurach? - Wiesz, o co mi chodzi, bo taki właśnie jesteś! Mogłeś zginąć! - Owszem - przytaknął - i myślałem, że tak się stanie, gdy ten dragon się na mnie rzucił. Ale wrzasnąłem i przestraszyłem jego konia - dodał weselszym tonem. - Koń stanął dęba i kopnął mnie w twarz kolanem. - Nie zmieniaj tematu! - A czy to nie dobry temat, że nie zginąłem? - spytał, usiłując unieść brew, ale mu się nie udało. - Nie! Dobrym tematem jest twoja głupota, twój cholerny, samolubny upór! - Ach, o tym mówisz. - Tak, o tym, ty... ty... głupku! Jak śmiesz mi to robić! Sądzisz, że nie mam w życiu nic lepszego do roboty, tylko włóczyć się za tobą i zszywać cię co chwila z kawałków?! - Teraz już po prostu wrzeszczałam. Moja wściekłość wzmogła się, gdy zobaczyłam, że się śmieje, a wyraz twarzy, z jednym podbitym okiem, ma po prostu łobuzerski. - Byłabyś dobrą żoną rybaka, Angliszko. Masz odpowiednie słownictwo. - Zamknij się, ty cholerny, pierdolony... - Usłyszą cię - przerwał mi spokojnie, machając ręką ku zbliżającej się do nas grupie żołnierzy Armii Kontynentalnej. - Nie dbam o to! Gdybyś nie był ranny, tobym... tobym... - Uważaj, Angliszko - powiedział, wciąż się uśmiechając. - Nie chcesz chyba czegoś mi odrąbać, bo będziesz musiała później przyszywać.
- Nie prowokuj mnie, do cholery - wycedziłam przez zęby, patrząc na pałasz, który wcześniej upuściłam. Zauważył go i sięgnął, ale nie dawał sobie rady. Parsknęłam głośno, przechyliłam się przez niego, złapałam za rękojeść i włożyłam mu ją w dłoń. Usłyszałam okrzyk z grupy mężczyzn schodzących po zboczu i odwróciłam się, by do nich pomachać. - Ktoś, kto by cię teraz usłyszał, pewnie by uznał, że specjalnie ci na mnie nie zależy, Angliszko - odezwał się za moimi plecami. Odwróciłam się, by na niego spojrzeć. Bezczelny uśmiech zniknął, wciąż jednak patrzył na mnie pogodnie. - Masz język jak wiedźma - powiedział - lecz dobry z ciebie szermierz, Angliszko. Otworzyłam usta, ale słowa, których przed chwilą miałam aż za wiele, zniknęły jak rozwiewająca się siwa mgła. Położył mi na ramieniu zdrową dłoń. - Tymczasem, a nighean donn, dziękuję ci za życie. Zamknęłam usta. Mężczyźni byli już niemal przy nas. Słyszałam szelest ich kroków na trawie, okrzyki i rozmowy, zagłuszające coraz słabsze jęki rannych. - Proszę bardzo - odparłam. *** - Hamburger - mruknęłam pod nosem, ale nie dość cicho. Uniósł pytająco brew. - Siekane mięso - wyjaśniłam i brew wróciła na miejsce. - No, to prawda. Powstrzymałem dłonią cios pałasza. Szkoda, że nie miałem tarczy, bo z łatwością bym go odparował. - Dobrze - przełknęłam. Nie była to bynajmniej najgorsza rana, jaką w życiu widziałam, ale wciąż na jej widok robiło mi się niedobrze. Czubek czwartego palca został równo odcięty tuż poniżej paznokcia. Ostrze zestrugało ciało z wnętrza palca i trafiło między trzeci i czwarty. - To musiało być blisko rękojeści - powiedziałam, starając się zachować spokój - bo inaczej odciąłby ci całą zewnętrzną część dłoni. Nie ruszył dłonią, gdy jej dotykałam, ale widziałam pot na jego górnej wardze. Nie potrafił powstrzymać jęku. - Przykro mi - mruknęłam zdawkowo. - Nie szkodzi - odpowiedział równie zdawkowo, zamknął oczy, a potem je otworzył. - Odetnij go - powiedział nagle. - Co takiego? - Cofnęłam się i spojrzałam zaskoczona. Ruchem głowy wskazał dłoń. - Ten palec. Odetnij go, Angliszko.
- Nie mogę tego zrobić! - Wiedziałam jednak, że ma rację, ponieważ przecięte zostały też ścięgna. Nie było właściwie szans, że kiedyś będzie mógł ruszać palcem, a jeśli nawet, to z bólem. - Niezbyt mi służył w ciągu ostatnich dwudziestu lat - powiedział, patrząc obojętnie na ranną dłoń - a teraz będzie jeszcze gorzej. Złamałem go kilkakrotnie właśnie dlatego, że tak sterczał. Jeśli go amputujesz, przynajmniej nie będę miał z nim kłopotu. Chciałam się kłócić, ale nie było na to czasu. W górę zbocza, ku wozowi, zaczynali ściągać ranni. Byli to milicjanci, nie żołnierze armii regularnej. Gdyby w pobliżu stacjonował jakiś pułk, zapewne miałby lekarza, ja jednak byłam bliżej. - Cholerny bohater, zawsze cholerny bohater - mruknęłam. Wcisnęłam zwitek szarpi w zakrwawioną dłoń Jamiego i szybko zabandażowałam. - Tak, będę go musiała amputować, ale później. Trzymaj się. - Au, przecież mówiłem, że nie jestem bohaterem. - To nie znaczy, że się nie starałeś - powiedziałam, zaciągając zębami węzeł na bandażu. To na razie musi wystarczyć. Zajmę się tym, gdy będę miała czas. - Owiniętą bandażem rękę włożyłam do niewielkiej miski wypełnionej alkoholem i wodą. Zbladł, gdy alkohol przesączył się przez bandaże do żywego mięsa, wciągnął ostro powietrze przez zaciśnięte zęby, ale nic nie powiedział. Wskazałam mu koc, który rozłożyłam na ziemi; pod osłoną wozu położył się posłusznie, przyciskając zabandażowaną rękę do piersi. Wstałam z kolan, ale zawahałam się, uklękłam znów i pośpiesznie pocałowałam go w kark, odsuwając na bok związane włosy, splątane i sklejone na wpół wyschłym błotem i martwymi liśćmi. Widziałam łuk jego policzka. Napiął się przelotnie, gdy się uśmiechnął, a potem rozluźnił. Rozeszła się już wieść, że jest wóz szpitalny, więc zobaczyłam sporą grupę chodzących rannych. Widziałam też, że światło mojej latarni przywołuje tych, którzy nieśli lub ciągnęli rannych towarzyszy. Czekał mnie pracowity wieczór. Pułkownik Everett obiecał mi dwóch asystentów, Bóg jednak wie, gdzie pułkownik w tej chwili był. Przez chwilę przyglądałam się rosnącemu tłumowi i zauważyłam młodego człowieka, który właśnie ułożył pod drzewem rannego przyjaciela. - Hej, ty - zawołałam, ciągnąc go za rękaw. - Boisz się krwi? Zaskoczony, uśmiechnął się jednak szeroko przez maskę z błota i dymu. Był mniej więcej mojego wzrostu, ale miał szerokie ramiona i twarz, którą - gdyby nie była tak brudna - można by nazwać anielską. - Tylko jeśli jest moja, proszę pani. A jak na razie, dzięki Bogu, nie jest.
- To chodź ze mną - powiedziałam, odwzajemniając uśmiech. - Zostaniesz moim pomocnikiem. - No proszę. Hej, Harry - krzyknął do przyjaciela - dostałem awans! Powiedz swojej mamie, gdy będziesz do niej pisać, że jednak Lester coś osiągnął! - Ruszył za mną, wciąż roześmiany. Gdy jednak oprowadziłam go wśród rannych, wskazując, jaka jest gradacja powagi ran, uśmiech szybko zniknął z twarzy i pojawiło się skupione spojrzenie. - Pierwszeństwo mają ci, którzy mocno krwawią. - Wcisnęłam mu w ręce bandaże i worek z szarpiami. - Daj im to, powiedz ich towarzyszom, by mocno przycisnęli szarpie do ran albo założyli opaskę uciskową wokół kończyny powyżej rany. Wiesz, co to jest opaska uciskowa? - Och tak, proszę pani - zapewnił. - Założyłem kiedyś taką, gdy pantera zraniła mojego kuzyna Jessego, w hrabstwie Caroline. - Bardzo dobrze. Nie marnuj czasu, robiąc to sam, chyba że musisz. Niech robią to ich towarzysze. Złamane kości mogą teraz chwilę zaczekać. Tych ulokuj tam, pod tym wielkim bukiem. Rannych w głowę i z obrażeniami wewnętrznymi, którzy nie krwawią, umieszczaj tutaj, przy tym kasztanowcu, jeśli można ich ruszyć; jeśli nie, pójdę do nich. - Wskazałam za siebie i obróciłam się, rozglądając. - Jeśli zobaczysz jakichś całych zdrowych ludzi, przyślij ich, żeby rozstawili szpitalny namiot, najlepiej na tej równinie - tam, a potem jeszcze paru, żeby wykopali rów latrynowy - chyba tam. - Tak jest, proszę pani. - Lester pochylił głowę i chwycił worek z szarpiami. - Zaraz się tym zajmę, proszę pani. Choć przez jakiś czas nie trzeba się przejmować latrynami - dodał. Większość tych chłopców już się dawno zesrała ze strachu. - Roześmiał się, ukłonił i wyruszył w drogę. Miał rację. W powietrzu unosił się słaby smród odchodów, jak zwykle na polu bitwy, łącząc się z odorem krwi i dymu. Podczas gdy Lester sortował rannych, ja zajęłam się naprawami. Miałam kuferek medyczny, torbę z nićmi chirurgicznymi i misę z alkoholem. Ustawiłam to z tyłu wozu, a beczułkę z alkoholem postawiłam obok, by pacjenci mogli na niej siedzieć - jeśli będą w stanie. Najgorsze rany pochodziły od bagnetów; na szczęście nie używano kartaczy, ci zaś, których trafiły kule armatnie, byli już poza zasięgiem mojej pomocy. Pracując, słuchałam jednym uchem rozmów mężczyzn czekających na swoją kolejkę. - To było największe cholerstwo, jakie kiedykolwiek widziałem. Ilu ich tam było? - pytał któryś sąsiada.
- Nie mam pojęcia - odparł tamten, kręcąc głową. - Przez jakiś czas widziałem tylko czerwień, nic poza tym, a potem w pobliżu wybuchła kula armatnia, więc przez dłuższy czas widziałem tylko dym. - Potarł twarz. Łzy spływające mu z oczu wyrzeźbiły długie linie w sadzy, która pokrywała go od piersi aż po czoło. Rzuciłam okiem pod wóz, ale nic nie widziałam. Miałam słabą nadzieję, że szok i zmęczenie przyniosą Jamiemu sen, mimo bólu ręki. Wszyscy wokół mnie, mimo że ranni, byli w pogodnych nastrojach. Ogólnie panowała atmosfera ulgi i uniesienia. Dalej, w dole zbocza, we mgle w pobliżu rzeki, słyszałam okrzyki zwycięstwa i bezładne dźwięki piszczałek i werbli - żołnierze dawali ujście radości i uniesieniu. Przez hałas przebił się czyjś głos. Był to oficer w mundurze, na gniadym koniu. - Czy ktoś widział tego wielkiego rudego bydlaka, który zatrzymał szarżę? Odpowiedział mu pomruk. Wszyscy zaczęli się rozglądać, ale nikt nie odpowiedział. Jeździec zeskoczył z konia, owinął lejce wokół gałęzi i ruszył przez tłum rannych w moim kierunku. - Kimkolwiek on jest, to mówię, ma jaja jak dziesięciofuntowa kula - zauważył mężczyzna, któremu zszywałam policzek. - I równie twardą głowę - mruknęłam. - Co takiego? - spojrzał na mnie nie rozumiejąc. - Nic takiego. Proszę się jeszcze chwilę nie ruszać, już prawie skończyłam. *** Była to piekielna noc. Część rannych leżała razem z trupami w zagłębieniach terenu i w jarach. Sądząc po odległych krzykach, wilki, które cicho wynurzyły się z lasów, nie odróżniały jednych od drugich. Nadchodził już świt, gdy wróciłam do namiotu, w którym leżał Jamie. Cicho uniosłam poły, by mu nie przeszkadzać, ale już nie spał. Odpoczywał, skulony na boku z głową opartą na zwiniętym kocu, i patrzył na wejście. Na mój widok uśmiechnął się słabo. - Ciężka noc, Angliszko? - spytał głosem chrapliwym od chłodu i długiego milczenia. Pod połami namiotu do środka przenikała mgła, zabarwiona na żółto od światła latarni. - Bywały gorsze. - Odgarnęłam mu włosy z twarzy i dokładnie mu się przyjrzałam: był blady, ale nie pokryty lepkim potem. Twarz miał ściągniętą bólem, lecz skóra pod moim dotykiem była chłodna, więc nie miał gorączki. - Nie spałeś? Jak się czujesz? - Trochę się boję i trochę mi niedobrze, ale teraz lepiej, gdy jesteś ze mną. - Skrzywił się, co zapewne miało być uśmiechem. Wsunęłam mu dłoń pod szczękę i wymacałam tętno. Czułam, jak pod opuszkami moich
palców równo bije jego serce. Wzdrygnęłam się na wspomnienie kobiety na polu. - Zimno ci, Angliszko? - spytał, czując mój ruch. - Jesteś zmęczona. Połóż się spać, ja mogę jeszcze trochę poczekać. Rzeczywiście byłam zmęczona. Adrenalina, krążąca w moich żyłach po bitwie i całonocnej pracy, szybko znikała. Zmęczenie wczołgało się wzdłuż kręgosłupa i rozluźniało mi stawy. Wiedziałam jednak, jak wysoką cenę miały dla niego te godziny czekania. - To nie potrwa długo - uspokoiłam go - i lepiej się z tym uporać. Będziesz mógł wtedy łatwiej zasnąć. Skinął głową, choć nie wydawał się szczególnie uspokojony. Rozłożyłam niewielki roboczy stolik, który przyniosłam z namiotu operacyjnego, i ustawiłam tak, by mieć go pod ręką. Potem wyjęłam cenną butelkę laudanum i wlałam do kubka odrobinę ciemnego, pachnącego płynu. - Wypij to powoli - powiedziałam, wkładając mu kubek w lewą dłoń. Zaczęłam przygotowywać potrzebne instrumenty, sprawdziłam, czy wszystko leży we właściwym porządku. Początkowo zamierzałam poprosić Lestera, żeby przyszedł mi asystować, ale w świetle latarni w namiocie operacyjnym widziałam, że zasypiał na stojąco i chwiał się, jakby był pijany, więc go odesłałam, by znalazł sobie koc i miejsce przy ogniu. Mały skalpel, świeżo naostrzony, słoik z alkoholem, w którym leżały zwinięte jak małe żmijki podwiązania, każde zakończone małą wygiętą igłą, kolejny słoik z nawoskowanymi suchymi podwiązaniami do tętnic, kilka zgłębników, końcami zanurzonych w alkoholu, kleszcze, refraktory z długimi uchwytami, haczyk chirurgiczny, by łapać końcówki przeciętych tętnic, nożyczki chirurgiczne o krótkich wygiętych ostrzach i uchwytach ukształtowanych do mojej ręki, wykonane na moje zamówienie - albo niemal na moje zamówienie - przez złotnika Stephena Moraya. Chciałam, by nożyczki były jak najzwyklejsze, by łatwo było je czyścić i dezynfekować. Stephen rzeczywiście wykonał je według prostego i eleganckiego wzoru, nie powstrzymując się jednak przed jednym ozdobnym dodatkiem - na dolnym uchwycie była przypominająca haczyk wypustka, o którą mogłam oprzeć mały palec, by móc mocniej ścisnąć; wypustka biegła gładkim łukiem, ale na jej końcu widniał pączek róży otoczony listkami. Kontrast między ciężkimi nożami a tą delikatną ozdobą zawsze wywoływał u mnie uśmiech. Taśma bawełnianej gazy, ciężkiego i zwartego lnu, szarpie i plastry zabarwione na czerwono żywicą, zwaną smoczą krwią, dzięki której się przyklejały, miska z alkoholem do dezynfekcji, a wreszcie słoiki z korą chinową, pastą czosnkową i krwawnikiem do opatrunku
dopełniały dzieła. - Wszystko gotowe - powiedziałam z satysfakcją, po raz ostatni sprawdzając przygotowania. Wszystko musiałam mieć pod ręką, bo pracowałam sama. Gdybym czegoś zapomniała, nie było nikogo, kto by mi podał. - Jak na jeden palec to wielkie przygotowania - zauważył Jamie. Obejrzałam się i zobaczyłam, że uniósł się na łokciu i przygląda mi się, trzymając w dłoni kubek z niewypitym laudanum. - Nie możemy go po prostu odciąć nożem i zamknąć ranę gorącym żelazem, jak to robią wojskowi chirurdzy? - Owszem, mogłabym to zrobić - rzuciłam oschle. - Na szczęście nie muszę. Mamy dość czasu, by dobrze wykonać to zadanie, dlatego kazałam ci czekać. - Mhm. - Bez entuzjazmu przyjrzał się równo ułożonym, lśniącym instrumentom. Wyraźnie widziałam, że wolałby jak najszybciej zakończyć całą operację. Zdałam sobie sprawę, że w jego oczach wyglądało to nie na skomplikowany zabieg chirurgiczny, tylko powolną rytualną torturę. - Chcę, żebyś się mógł tą ręką posługiwać - powiedziałam stanowczo. - Żadnych infekcji, żadnych ropiejących resztek, żadnych zniekształceń i jeśli Bóg pozwoli, żadnego bólu, gdy już się zagoi. Na te słowa uniósł brwi. Nigdy o tym nie wspominał, wiedziałam jednak doskonale, że jego prawa dłoń i kłopotliwy czwarty palec od czasu do czasu go bolały, i to od lat - od chwili, gdy zostały zmiażdżone w więzieniu w Wentworth, gdzie był przed powstaniem Stuartów. - Zrobię, co w mojej mocy. - Wskazałam kubek. - Wypij to! Uniósł kubek i niechętnie wsunął do niego długi nos. Nozdrza rozszerzyły mu się od słabawego, mdlącego zapachu. Końcem języka spróbował ciemnego płynu i skrzywił się. - Zrobi mi się niedobrze. - Zachce ci się spać. - Będę miał koszmary. - To nie ma znaczenia, bylebyś nie gonił przez sen królików - zapewniłam go. Roześmiał się i spróbował raz jeszcze. - Smakuje jak to, co się zdrapuje z końskich kopyt. - A kiedyż to ostatni raz lizałeś końskie kopyto? - spytałam, ujmując się pod boki, i rzuciłam mu spojrzenie przeznaczone dla drobnych biurokratów i niższych rangą urzędników wojskowych.
Westchnął. - Mówisz poważnie, prawda? - Jak najpoważniej. - No dobrze. - Rzucając mi pełne wyrzutu i rezygnacji spojrzenie, odchylił głowę i jednym haustem osuszył kubek. Przebiegł go dreszcz, jakby się krztusił. - Powiedziałam, żebyś pił powoli - zwróciłam mu łagodnie uwagę - a jeśli zwymiotujesz, zmuszę cię, byś to zlizał z podłogi. Biorąc pod uwagę, że pod stopami mieliśmy tylko ziemię i zdeptaną trawę, groźba była wyraźnie próżna, zacisnął jednak wargi i powieki, położył się na poduszce, ciężko oddychając i co kilka sekund głośno przełykając. Przysunęłam sobie niski stołek i usiadłam przy pryczy. - Jak się czujesz? - spytałam po kilku minutach. - Kręci mi się w głowie. - Otworzył jedno oko, spojrzał na mnie przez wąską niebieską szparę, jęknął i zamknął je. - Jakbym spadał ze skały. To bardzo nieprzyjemne, Angliszko. - Spróbuj przez chwilę pomyśleć o czymś innym - zaproponowałam. - o czymś przyjemnym, by zająć myśli. Zmarszczył brwi, ale zaraz się rozpogodził. - Wstań na chwilę, dobrze? - powiedział. Posłusznie wstałam, zastanawiając się, czego chce. Otworzył oczy, wyciągnął zdrową rękę i mocno złapał mnie za pośladek. - No, to najlepsza rzecz, o jakiej jestem w stanie myśleć. Gdy porządnie złapię cię za dupę, zawsze czuję się mocniejszy. Roześmiałam się i przysunęłam do niego, by mógł przytulić czoło do mego uda. - Cóż, dobrze, że to lekarstwo zawsze mam pod ręką. - Zamknął oczy i trzymał mnie mocno, oddychając powoli i głęboko. W miarę działania narkotyku zmarszczki bólu i wyczerpania na jego twarzy powoli się rozluźniały. - Jamie - powiedziałam po chwili cicho - tak mi przykro. Otworzył oczy, spojrzał w górę i uśmiechnął się, ściskając mnie lekko. - No cóż. - Jego źrenice zaczęły się kurczyć, oczy miał koloru morza, głębokie, bezdenne, jakby patrzył w jakąś wielką dal. - Powiedz mi, Angliszko, gdyby ktoś postawił przed tobą człowieka i powiedział ci, że jeśli odetniesz sobie palec, to ten człowiek przeżyje, a jeśli nie, to umrze, czy zrobiłabyś to? - Nie mam pojęcia - odrzekłam zaskoczona. - Gdyby taki był wybór i nie byłoby co do tego żadnej wątpliwości, a on byłby dobrym człowiekiem... to tak, chyba tak. Ale nie bardzo by mi się to podobało - dodałam praktycznie. Wykrzywił usta w uśmiechu.
- Wiesz, że gdy ty pracowałaś przy rannych, odwiedził mnie pewien pułkownik? Nazywa się Johnson. - Nie wiem. A czego chciał? Uścisk dłoni na moim pośladku był coraz słabszy. Przykryłam jego dłoń swoją, by ją tam zatrzymać. - To była jego kompania - tam w bitwie. A część kompanii Morgana i reszta pułku była po drugiej stronie wzgórza, na drodze Brytyjczyków. Powiedział, że gdyby szarża się przebiła, niewątpliwie straciliby kompanię i Bóg jeden wie, co mogłoby się stać z resztą pułku. - Miękki szkocki akcent stawał się wyraźniejszy, oczy miał utkwione w mojej spódnicy. - Więc uratowałeś ich? - spytałam łagodnie. - Ilu ludzi liczy kompania? - Pięćdziesięciu, ale pewnie nie wszyscy by zginęli. - Dłoń zaczęła mu się zsuwać, poprawił się, złapał na nowo, śmiejąc się pod nosem. Czułam przez spódnicę na udzie jego ciepły oddech. - Tak sobie myślę, że to tak jak w Biblii. - Tak? - Przycisnęłam jego dłoń do biodra. - Ten kawałek, w którym Abraham targuje się z Bogiem. „Jeśli zaś będzie pięćdziesiąt sprawiedliwych w tym mieście i zali je wytrawisz, to nie przepuścisz miejscu temu dla pięćdziesięciu sprawiedliwych, którzy w nim są?”. A potem Abraham po trochu zmniejsza tę liczbę, z pięćdziesięciu do czterdziestu, do trzydziestu, dwudziestu i dziesięciu. - Głos miał spokojny i beztroski, oczy na wpół zamknięte. - Nie miałem czasu dopytywać się o stan moralności kogokolwiek w tej kompanii, ale nie sądzisz, że mogło być wśród nich dziesięciu sprawiedliwych, dobrych ludzi? - Jestem pewna, że było. Jego dłoń stała się ciężka, a ramię niemal bezwładne. - Albo pięciu. Albo nawet jeden. Jeden by wystarczył. - Jestem pewna, że jest co najmniej jeden. - Ten rumiany chłoptaś, który pomagał ci przy rannych, czy jest sprawiedliwy? - Tak, jest. Westchnął głęboko z niemal zamkniętymi oczami. - To mu powiedz, że nie żałuję mu palca - rzekł. Przez dłuższą chwilę trzymałam go za zdrową rękę. Oddychał powoli i głęboko, usta rozluźniły mu się. Przetoczyłam go łagodnie na plecy i położyłam dłoń na jego piersi. - Ty cholerniku - szepnęłam - wiedziałam, że doprowadzisz mnie do łez.
*** W obozie panowała cisza, wszyscy spali, ale już wkrótce wschodzące słońce miało zmusić ludzi do ruchu. Od czasu do czasu słyszałam wezwania wartowników i pomruk rozmowy, gdy zaopatrzeniowcy mijali mój namiot, kierując się do lasu na polowanie. Ogniska już się tylko żarzyły, miałam jednak trzy latarnie, które ustawiłam tak, by rzucały światło, nie dając cienia. Na kolanach położyłam sobie cienką sosnową deskę. Jamie leżał na pryczy twarzą do dołu, z głową zwróconą w moją stronę, bym mogła ją obserwować. Spał głęboko, oddychał powoli i nie zareagował, gdy przycisnęłam ostry koniec zgłębnika do grzbietu dłoni. Wszystko było gotowe. Dłoń była spuchnięta, obrzmiała i blada. Rana od pałasza biegła grubą czarną linią przez ozłoconą słońcem skórę. Zamknęłam na chwilę oczy, trzymając go za nadgarstek i licząc tętno: raz i dwa, i trzy, i cztery... Rzadko kiedy świadomie się modliłam, przygotowując się do zabiegu, ale czegoś szukałam, czegoś, czego nie byłam w stanie opisać, ale co zawsze rozpoznawałam - pewnego spokoju ducha, oderwania umysłu. W tym stanie mogłam balansować na cienkiej granicy między bezwzględnością a współczuciem, równocześnie związana niezwykle intymnie z ciałem pod moimi dłońmi i zdolna zniszczyć to, czego dotykałam, w imię zdrowia. Raz i dwa, i trzy, i cztery... Zaskoczona zauważyłam, że moje tętno spowolniało. Puls w czubkach palców był taki sam jak w nadgarstku Jamiego, uderzenie w uderzenie, powolne i silne. Jeśli czekałam na jakiś znak, to ten chyba wystarczy. Do startu gotowy - hop, pomyślałam i ujęłam skalpel. Krótkie poziome cięcie nad czwartym i piątym stawem, potem dalej - przecięłam skórę niemal do nadgarstka. Podważyłam ostrożnie czubkami nożyczek, potem odwinęłam luźny kawałek i przytrzymałam jedną z długich stalowych sond, wbijając ją w miękkie drzewo. Miałam niewielki rozpylacz, wypełniony roztworem wody destylowanej i alkoholu. Ponieważ nie mogłam liczyć na sterylność, wykorzystałam go, by zwilżyć pole operacyjne i zmyć pierwszy wypływ krwi. Nie za wiele. Środek obkurczający naczynia, który wybrałam, działał, ale na krótko. Delikatnie rozcinałam włókna mięśni - te, które jeszcze były całe - by odsłonić kość i leżące na niej ścięgno, lśniące srebrem wśród żywej barwy ciała wokół. Pałasz niemal zupełnie przeciął ścięgno tuż nad paliczkami. Przecięłam kilka pozostałych włókien, a dłoń odruchowo drgnęła. Przygryzłam wargę, ale wszystko było w porządku. Nie poruszył się. Miałam wrażenie, że trochę się zmienił. Jego ciało było żywsze niż u człowieka pod wpływem eteru czy pentotalu. Nie został uśpiony, tylko narkotyk go obezwładnił. Ciało stawiało opór, nie było
tak wiotkie jak to, które pamiętałam z praktyki w szpitalu. Tak czy inaczej, było to coś zupełnie innego niż te trwożne konwulsje, które czułam pod dłońmi w namiocie operacyjnym. Poczułam ogromną ulgę. Kleszczami odsunęłam na bok przecięte ścięgno. Widziałam głębokie odgałęzienie nerwu łokciowego, delikatną nić białej mieliny z drobnymi wypustkami, rozchodzącymi się niewidocznie w głąb tkanek. Na szczęście przebiegało bliżej małego palca, tak że mogłam bezpiecznie pracować. Choć nigdy nie wiadomo na pewno; ilustracje w podręcznikach to jedno, a każdy chirurg na początku uczył się, że ciała ludzkie są denerwująco różne. Żołądek znajduje się mniej więcej tam, gdzie należy się go spodziewać, ale nerwy i naczynia krwionośne, które go zaopatrują, mogą przebiegać rozmaicie w danej okolicy, mogą się także różnić kształtem i liczbą. Ja jednak już znałam sekrety tej dłoni, jej budowę, strukturę, która pozwalała jej działać, nadawała formę. Teraz obserwowałam piękny silny łuk trzeciej kości śródręcza i delikatną sieć naczyń krwionośnych, które ją odżywiały. Krew wypływała powoli i żywo: głęboko czerwona, zbierała się w niewielkim stawku na otwartym polu, ostro czerwona tam, gdzie zabarwiała złamaną kość, ciemnoniebieska w maleńkiej żyle pulsującej tuż pod stawem i czarna na brzegu rany, tam gdzie zakrzepła. Nie mam pojęcia skąd, ale wiedziałam, że czwarta kość śródręcza jest zniszczona rzeczywiście. To znaczy, że ją także muszę usunąć. Odpryski kości tak czy inaczej trzeba wyjąć, aby nie drażniły otaczających tkanek. Usunięcie czwartej kości śródręcza oznaczałoby, że trzeci i piąty palec zbliżą się do siebie, zwężając dłoń i likwidując szparę, która pozostałaby po brakującym palcu. Pociągnęłam mocno za zniszczony palec, by otworzyć przestrzeń między stawami, a potem czubkiem skalpela przecięłam ścięgna. Fragmenty kości oddzieliły się z cichym, ale wyraźnym „pyk”. Jamie szarpnął się i jęknął, a jego dłoń zadrżała w moim uchwycie. - Cii - szepnęłam, trzymając go mocno. - Cii, wszystko w porządku. Jestem tutaj. Wszystko w porządku. Nic nie mogłam zrobić dla chłopców umierających na polu, ale tutaj, jemu, mogłam zaoferować magię. Wiedziałam, że zadziała. Usłyszał mnie, pogrążony w niespokojnych, wywołanych przez opium snach. Zmarszczył brwi i mruknął coś niewyraźnie, potem westchnął głęboko i odprężył się, a jego przegub znów rozluźnił się pod moją dłonią. Gdzieś blisko zapiał kogut. Rzuciłam okiem na ścianę namiotu - była wyraźnie jaśniejsza. Łagodny wiatr wpadł przez szpary między połami i ochłodził mi plecy. Teraz trzeba możliwie bezpiecznie odczepić mięsień znajdujący się pod spodem,
zawiązać małą tętnicę i dwa inne naczynia krwionośne, następnie odciąć kilka ostatnich tkanek - resztek skóry wokół palca, a następnie odciąć go. Wisząca kostka śródręcza była zaskakująco biała i naga, jak ogon szczura. Była to czysta, prosta praca, czułam jednak coś w rodzaju smutku, gdy odkładałam zniszczone fragmenty ciała. Przed oczyma przelotnie przemknął mi obraz Jamiego, który trzymał właśnie urodzonego Jemmy'ego, liczył mu paluszki, rozjaśniony radością zachwytu. Ojciec też liczył mu palce. Wszystko w porządku - szepnęłam, tyleż do niego co do siebie wszystko w porządku, zagoi się. Reszta poszła szybko. Kleszczami wyjęłam drobne odłamki strzaskanej kości, oczyściłam ranę najlepiej jak mogłam i wypłukałam kawałki trawy, ziemi, a nawet włókna materiału, które dostały się w głąb ciała. Potem trzeba było tylko oczyścić poszarpany brzeg rany, odciąć nadmiar skóry i zszyć. Pasta z czosnku i liści białego dębu, zmieszana z alkoholem i grubo nałożona na ranę, wieńczyła dzieło; a potem opatrunek z szarpi i gazy, mocny bandaż lniany oraz plastry, aby ograniczyć opuchliznę i skłonić trzeci i piąty palec, by się zbliżyły. Słońce już prawie wstało, latarnia nad głową rzucała słabe światło, a mnie oczy piekły od skupienia przy pracy i dymu od ognisk. Na zewnątrz słyszałam głosy oficerów - przechadzali się wśród ludzi, budzili ich, by zajęli się tym, co trzeba było zrobić - i być może także wrogiem. Położyłam dłoń Jamiego na pryczy, przy jego twarzy. Był blady, ale nie nadmiernie. Wargi miał jasnoróżowe, nie sine. Wrzuciłam instrumenty do wiadra wypełnionego alkoholem i wodą, nagle zbyt zmęczona, by je odpowiednio oczyścić. Owinęłam odcięty palec lnianym bandażem, niepewna, co z nim zrobić, i zostawiłam na skrzyni obok. - Wstawać! Wstawać! - Dobiegały mnie rytmiczne okrzyki sierżantów, przerywane dowcipnymi albo wulgarnymi uwagami obudzonych. Nie zadałam sobie trudu, by się rozebrać. Jeśli dziś dojdzie do walki, i tak mnie obudzą ale nie Jamiego. Nie miałam się o co martwić - cokolwiek się wydarzy, dziś nie będzie walczyć. Rozwiązałam włosy i potrząsnęłam głową; rozsypały mi się na ramiona, a ja westchnęłam z ulgą. Wyciągnęłam się na pryczy obok Jamiego. Leżał na brzuchu; pod okrywającym go kocem widziałam niewielkie muskularne pagórki jego pośladków. Odruchowo położyłam tam rękę i ścisnęłam. - Miłych snów - powiedziałam i poddałam się zmęczeniu.
63. Na zawsze oddzielony od rodziny i przyjaciół Porucznik lord Ellesmere w końcu zabił rebelianta. Nawet kilku, jak mu się wydawało, choć nie miał pewności co do tych, do których strzelał. Kilku z nich upadło, ale może byli tylko ranni. Nie miał natomiast wątpliwości co do człowieka, który z grupą innych rebeliantów zaatakował jedną z brytyjskich armat. Kawaleryjską szablą przeciął go niemal na pół. Przez kilka następnych dni czuł w ramieniu odrętwienie i co kilka minut zginał palce lewej dłoni, by się upewnić, że jej nie uszkodził. Odrętwienie nie ograniczało się do ręki. W obozie brytyjskim dni po bitwie częściowo wypełniało zbieranie rannych, chowanie zmarłych i przegrupowanie sił, tych, które zostały. Powszechna była dezercja. Cały czas żołnierze potajemnie znikali, a pewnego dnia uciekła cała kompania z Brunszwiku. Nadzorował niejeden pochówek, z kamienną twarzą patrząc, jak ziemia przysypuje znajomych mężczyzn i chłopców. Pierwszego dnia zakopali ciała zbyt płytko, więc przez całą noc słuchali wycia i warczenia wilków walczących o ciała, które wyciągnęły z grobów. Następnego dnia pochowali to, co zostało - głębiej. W nocy ogniska paliły się co mniej więcej sto jardów, bo amerykańscy snajperzy podkradali się w ciemnościach i zabijali wartowników. Dni były upalne, a noce bardzo zimne. Nikt nie odpoczywał. Burgoyne wydał rozkaz, by żaden oficer ani żołnierz nie spał bez ubrania, więc William nie zmieniał już bielizny od ponad tygodnia. To nie miało znaczenia, bo smród był wszechogarniający. Na godzinę przed świtem żołnierze z bronią udawali się do okopów i czekali tam, aż słońce rozproszy mgłę, bo istniała obawa, że mogą się w niej kryć Amerykanie. Ograniczono dzienną rację chleba, kończyła się słonina i mąka. Markietankom brakowało tytoniu i brandy, co denerwowało szczególnie żołnierzy niemieckich. Z drugiej strony brytyjski system obronny był w znakomitym stanie: zbudowano dwie duże reduty, a tysiąc żołnierzy wysłano, by ścinali drzewa, otwierając w ten sposób pole dla ognia artylerii. Burgoyne ogłosił również, że w ciągu najbliższych dziesięciu dni oczekuje przybycia generała Clintona na czele posiłków i - należało mieć nadzieję - z transportem żywności. Trzeba tylko czekać. - Wyczekujemy generała Clintona jak Żydzi Mesjasza - zażartował oberlejtnant Gruenewald, który jakimś cudem przeżył odniesioną pod Bennington ranę.
- Ha, ha - skomentował William. *** W obozie amerykańskim panował dobry nastrój - wszyscy byli gotowi skończyć to, co zaczęli. Niestety, o ile Brytyjczykom brakowało żywności, o tyle Amerykanom brakowało amunicji i prochu. W rezultacie nastąpił niespokojny pat. W tym okresie Amerykanie cały czas szarpali obrzeża brytyjskiego obozu, nie byli jednak w stanie istotnie posunąć się naprzód. Iana Murraya ta sytuacja niezmiernie męczyła, gdy więc podczas wycieczki we mgle jego towarzysz stanął nieostrożnie na pozostawioną w poszyciu podpórkę muszkietu i przebił sobie stopę, stwierdził, że jest to wystarczający pretekst, by odwiedzić szpitalny namiot, w którym Rachel Hunter pomagała swemu bratu. Ta myśl ożywiła go do tego stopnia, że przestał patrzeć pod nogi i spadł głową naprzód do jaru, po drodze uderzając czołem o kamień. Tak więc w obozie pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy kulejąc i wspierając się nawzajem, poszli powoli ku szpitalnemu namiotowi. W namiocie panował ruch. Nie leżeli tu ranni w bitwie, lecz żołnierze z mniejszymi dolegliwościami, którzy przychodzili na opatrunki i zabiegi, Ian nie miał rozbitej głowy, ale widział podwójnie. Zamknął więc jedno oko, w nadziei że dzięki temu łatwiej dostrzeże Rachel. - Ho ho - rozległ się za nim pełen uznania głos - mo nighean donn boidheach! Przez ułamek sekundy Ianowi wydawało się, że słyszy wuja; zamrugał, zastanawiając się, dlaczego wuj Jamie kierował tak uwodzicielskie słowa do ciotki podczas pracy, ale przecież cioteczki Claire tu nie ma, więc co właściwie... Zasłaniając jedną dłonią oko, by mu nie wypadło, odwrócił się ostrożnie i w wejściu do namiotu zobaczył mężczyznę. Poranne słońce krzesało mu iskry na włosach, Ian otworzył usta, miał bowiem wrażenie, że ktoś walnął go w żołądek. Nie był to wuj Jamie, to stwierdził, gdy mężczyzna wszedł do środka, także podtrzymując kulejącego towarzysza. Miał zupełnie inną twarz - czerwoną, wysmaganą wiatrem, z wesołym, perkatym nosem. Włosy miał koloru zbliżonego do imbiru, a nad skroniami powstały już zatoki. Był mocno zbudowany, nieszczególnie wysoki, ale ruszał się jak dziki kot, mimo że podtrzymywał przyjaciela. Z jakiegoś powodu Ian cały czas widział w nim coś z Jamiego Frasera. Ten mężczyzna miał na sobie kilt - drugi zresztą też. Górale, pomyślał Ian, ale to przecież wiedział od chwili, gdy usłyszał ten głos. - Có thu? - spytał. Kim jesteś?
Zaskoczony mężczyzna uniósł wzrok, słysząc gaelicki, zmierzył Iana wzrokiem, przyjrzał się jego strojowi Mohawka i dopiero później odpowiedział. - Is mise Seaumais Mac Choinnich a Boisdale - przedstawił się grzecznie. - Có tha faighneachd? - Jestem Hamish MacKenzie z Boisdale. A kto pyta? - Ian Murray - odrzekł Ian, próbując zebrać rozbiegane myśli. Imię i nazwisko brzmiało jakoś znajomo, ale przecież znał setki MacKenziech. - Moja babka była z MacKenziech dodał, aby tak, jak to bywa między obcymi, ustalić pokrewieństwo - Ellen MacKenzie z Leoch. Mężczyzna szeroko otworzył oczy. - Ellen MacKenzie z Leoch?! - zawołał mężczyzna wyraźnie poruszony. - Córka tego, którego nazywano Jacob Ruaidh? Podniecony Hamish tak ścisnął ramię towarzysza, że tamten krzyknął. To z kolei przyciągnęło uwagę młodej kobiety - tej, którą Hamish powitał „piękna, brązowa jak orzech panno” - podeszła więc pośpiesznie, by zobaczyć, co się dzieje. Rzeczywiście była orzechowego koloru, zauważył Ian. Słońce opaliło Rachel Hunter na odcień owocu orzesznika, a włosy wysuwające się spod chustki miały kolor łupin włoskiego orzecha. Uśmiechnął się na tę myśl, ona zaś zauważyła go i zmrużyła oczy. - Cóż, jeśli uśmiechasz się jak małpa, to znaczy, że nic ci nie jest, więc czemu... Przerwała zdumiona na widok Iana Murraya w ramionach szkockiego górala w kilcie, który płakał z radości, Ian nie płakał, ale widać było, że się cieszy. - Musisz poznać mego wuja Jamiego - powiedział, zręcznie wyplątując się z objęć tamtego. - Nazywaliście go chyba Seaumais Ruaidh. *** Jamie Fraser siedział z zamkniętymi oczyma, ostrożnie badając ból w ręce. Był ostry i na tyle silny, że trochę go zemdliło, a zarazem głęboki, charakterystyczny dla złamań kości. Był to już jednak ból gojenia. Claire opowiadała mu, jak zrastają się kości, ale jemu wydawało się, że to coś więcej - czasami czuł, jakby ktoś wbijał mu w kość stalowe igły, zmuszając zniszczone końcówki, by ułożyły się z powrotem w jakiś wzór, nie licząc się z tym, co miało do powiedzenia ciało na tych kościach. Wiedział, że powinien przyjrzeć się swojej dłoni; musiał się do tego przyzwyczajać. Ostatecznie rzucił na nią tylko jedno szybkie spojrzenie, od którego zakręciło mu się w głowie. Nie był w stanie pogodzić widoku i czucia w dłoni z wyraźnym wspomnieniem tego, czym jego dłoń była przedtem. Przecież już nieraz musiał się przyzwyczajać do blizn i sztywności - napominał się - ale
wciąż pamiętał, jak funkcjonowała jego dłoń w młodości, jak wyglądała, jaka była giętka i bezbolesna, jak łatwo obejmował nią trzonek motyki albo rękojeść pałasza czy trzymał pióro. No nie, na tę myśl uśmiechnął się. Trzymanie pióra nie było łatwe nawet wtedy, gdy wszystkie palce miał sprawne. Zastanowił się nagle, czy teraz będzie mógł pisać tą ręką, i z ciekawości lekko zgiął palce. Przeszył go taki ból, że musiał złapać powietrze, ale... Wpatrywał się teraz w dłoń szeroko otwartymi oczyma; na widok małego palca tuż obok środkowego ściskał mu się żołądek - ale palce się zginały. Potwornie bolały, ale był to tylko ból; nie czuł ani ciągnięcia, ani upartego nieposłuszeństwa sztywnego palca. Ręka pracowała. „Chcę, żebyś się mógł tą ręką posługiwać” - słyszał głos Claire. Uśmiechnął się lekko. Nie było sensu kłócić się z nią w sprawach medycznych. *** Weszłam do namiotu po żegadło do kauteryzacji i zobaczyłam, że Jamie siedzi na pryczy, powoli zginając palce rannej ręki i przyglądając się odciętemu palcowi. Po amputacji owinęłam go pośpiesznie w bandaż; wyglądał teraz jak zmumifikowany robak. - Hm, może się tego pozbędę? - zaproponowałam. - Jak? - Wyciągnął ostrożnie dłoń i dotknął go, a potem szarpnął ręką, jakby amputowany palec się poruszył. Próbował się chyba roześmiać, ale mu nie wyszło. - Może go spalimy? - Tak najczęściej pozbywano się amputowanych członków na polach bitew, choć sama nigdy tego nie robiłam. Sam pomysł, by budować stos pogrzebowy do kremacji jednego palca, wydał mi się absurdalny, choć nie bardziej niż pomysł, by po prostu wrzucić go do któregoś ogniska, licząc na to, że nikt nie zauważy. Jamie odchrząknął, najwyraźniej pełen wątpliwości i niezbyt zachwycony tym pomysłem. - No, pewnie mógłbyś go uwędzić - powiedziałam, również pełna wątpliwości - i trzymać go na pamiątkę w sporranie, tak jak Ian zrobił z uchem Neila Forbesa. Wiesz, że wciąż je ma? - Wiem. - Jamie nie był już taki blady i odzyskiwał panowanie nad sobą. - Lecz chyba nie mam na to ochoty. - Mogę go też zakonserwować w spirytusie - zaproponowałam, ale moje słowa spotkały się tylko z cieniem uśmiechu. - Stawiam dziesięć do jednego, że jeszcze przed zmierzchem ktoś by to wypił, Angliszko. Uważałam, że niedowartościował stawki. Moim zdaniem wynosiłaby ona tysiąc do jednego. Udało mi się zachować alkohol do celów medycznych tylko dzięki temu, że wtedy gdy go nie używałam, strzegł go jeden ze szczególnie dziko wyglądających Indian, przyjaciół Iana, a w nocy spałam tuż obok beczułki.
- No to w takim razie możemy go tylko pochować. Mruknął coś, niby zgadzając się, lecz jakby niezupełnie, więc spojrzałam na niego pytająco. - No wiesz... - Był wyraźnie zażenowany. - Gdy Fergus stracił dłoń, to my... no, to był pomysł Jenny, ale urządziliśmy coś w rodzaju pogrzebu. Przygryzłam wargę. - Czemu nie? Ograniczymy się tylko do rodziny czy zaprosimy wszystkich? Zanim Jamie zdążył odpowiedzieć, usłyszałam przed namiotem głos Iana. Rozmawiał z kimś, a po chwili wsunął do środka rozczochraną głowę. Jedno oko miał podbite i opuchnięte, a na czole duży guz, ale uśmiechał się od ucha do ucha. - Wujku Jamie, ktoś chciałby się z tobą zobaczyć. *** - Jak to się stało, że tu jesteś, a charaid? - spytał Jamie gdzieś po trzeciej butelce. Już dawno skończyliśmy kolację, ognisko przygasało. Hamish otarł usta i podał mu butelkę. - Tu - powtórzył - w dziczy? Czy tu, na polu bitwy z królem? - Spojrzał na Jamiego błękitnymi oczyma, tak przypominającymi oczy Jamiego, że ten uśmiechnął się, rozpoznając je. - Czy drugie z tych pytań zawiera odpowiedź na pierwsze? Hamish uśmiechnął się lekko. - Tak, właśnie tak. Byłeś zawsze szybki jak koliber, a Sheaumais, i ciałem, i umysłem. Widząc jednak z mojego wyrazu twarzy, że ja może nie pojmuję wszystkiego z równą szybkością, zwrócił się do mnie z wyjaśnieniem. - To żołnierze króla zabili mego wuja, żołnierze króla zabili wojowników klanu, zniszczyli ziemię, kobiety i dzieci skazali na głód, a mnie na wygnanie, obrócili w ruinę mój dom, chłodem i głodem zamorzyli połowę tych, którzy mi pozostali z rodziny. - Mówił spokojnie, ale jego oczy płonęły. - Miałem jedenaście lat, gdy przyszli do zamku i nas wyrzucili. W dzień, w którym skończyłem dwanaście lat, kazali mi złożyć przysięgę na wierność królowi. Powiedzieli, że jestem już mężczyzną, i zanim dotarliśmy do Nowej Szkocji, rzeczywiście nim byłem. - Zwrócił się do Jamiego. Ciebie też zmusili do przysięgi, a Sheaumais? - Owszem - potwierdził cicho Jamie. - Ale wymuszona przysięga nie może wiązać człowieka ani uniemożliwić mu rozpoznanie tego, co słuszne. Hamish wyciągnął rękę, a Jamie ją złapał, choć nie patrzyli na siebie. - Nie, nie może - potwierdził Hamish z przekonaniem.
Może nie. Wiedziałam jednak, że tak samo jak ja obaj myślą o słowach tej przysięgi: „Obym leżał w niepoświęconym grobie, na zawsze oddzielony od rodziny i przyjaciół”, i obaj myśleli, tak samo jak ja, że właśnie taki los może ich spotkać. Mnie też. Odchrząknęłam. - A inni? - spytałam, myśląc o wielu osadnikach z Karoliny Północnej i tych z Kanady. A co z góralami, którzy są lojalistami? - No cóż, walczyli dzielnie, ale zabito w nich duszę - powiedział powoli Hamish, wpatrzony w ogień - więc teraz chcą tylko, żeby zostawiono ich w spokoju. Ale wojna nikogo nie omija, prawda? - W jego oczach, gdy na mnie spojrzał, zobaczyłam Dougala MacKenziego, tego niecierpliwego, gwałtownego mężczyznę, który tak pragnął wojny. Nie czekając na odpowiedź, wzruszył ramionami i mówił dalej. - Wojna znów ich odnalazła, więc nie mają wyboru i muszą walczyć. Każdy jednak łatwo zauważy, jaką żałosną zbieraniną jest Armia Kontynentalna; a w każdym razie była. - Uniósł głowę, pokiwał nią jakby do własnych myśli, zrodzonych z widoku ognisk, namiotów i wiszącej nad nami rozświetlonej gwiazdami chmury pełnej dymu, kurzu, odoru, prochu i odchodów. - Sądzili, że rebelianci zostaną rozniesieni, i to szybko. Nie z powodu przysięgi; nikt, kto nie jest głupcem, nie przyłączyłby się do tak ryzykownej imprezy. Chyba że wcześniej nie miał okazji walczyć, pomyślałam. - Jestem zdziwiony, że nas nie rozniesiono. - Uśmiechnął się krzywo do Jamiego. - A ciebie to nie dziwi, a Sheaumais? - Zdumiewa - potwierdził Jamie z uśmiechem. - Ale się cieszę. I cieszę się z powodu ciebie... a Sheaumais. Rozmawiali długo w noc. Gdy przeszli na gaelicki, wstałam, oparłam dłoń o ramię Jamiego, mówiąc mu w ten sposób dobranoc, i wsunęłam się pod koce. Wyczerpana po całodziennej pracy, natychmiast zasnęłam, ukołysana dźwiękiem ich cichych głosów, jakby bzyczeniem pszczół na wrzosowisku. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyłam przed snem, była twarz Iana po drugiej stronie ogniska, z uniesieniem słuchającego o Szkocji, która zniknęła wtedy, gdy on przyszedł na świat.
64. Gość
- Pani Fraser? - odezwał się za mną przyjemny, męski głos. Odwróciłam się i zobaczyłam krępego oficera o szerokich ramionach w samej koszuli i kamizelce, trzymającego pod pachą skrzynkę. - Owszem. Czym mogę służyć? Nie wyglądał na chorego. W gruncie rzeczy wyglądał zdrowiej niż większość wojska. Był wysmagany wiatrem, ale dość pulchny i rumiany. Miał szybki, pełen wdzięku uśmiech, który zmieniał zupełnie wyraz jego twarzy z dużym, garbatym nosem i ciężkimi brwiami. - Przyszedłem z nadzieją, że może dokonamy niewielkiej transakcji, pani Fraser. - Uniósł krzaczastą brew, a na mój zapraszający gest wszedł do namiotu, pochylając się tylko odrobinę. - To zależy, czego pan szuka - powiedziałam, rzucając ciekawe spojrzenie na jego skrzynkę. - Jeśli chodzi o whisky, to niestety nie mogę jej panu dać. - W tej chwili rzeczywiście miałam niewielką baryłkę tego cennego płynu schowaną pod stołem razem z większą baryłką czystego, lekarskiego spirytusu, którego zapach wypełniał powietrze, ponieważ robiłam wyciągi z ziół. Ten dżentelmen nie był pierwszym, którego zwabił zapach. Żołnierze wszystkich rang ciągnęli do mnie jak muchy. - Och, nie - zapewnił mnie, rzucając jednak ciekawe spojrzenie na stół w głębi - stało tam kilka dużych słojów, w których hodowałam coś, co miałam nadzieję, okaże się penicyliną. Słyszałem jednak, że posiada pani pewien zapas kory chinowca. Czy tak jest? - Owszem, proszę usiąść. - Wskazałam mu stołek, na którym sadzałam pacjentów, a sama zajęłam drugi. - Czy choruje pan na malarię? - Nie wydawało mi się, żeby tak było. Miał czyste białka i jasną, niezażółconą cerę. - Nie, dzięki Bogu, mam jednak pod swoim dowództwem pewnego dżentelmena, bliskiego przyjaciela, który rzeczywiście cierpi na malarię, a nasz lekarz nie ma kory chinowca. Miałem nadzieję, że może zgodzi się pani na wymianę. Postawił na stole skrzynkę i otworzył. Podzielona na małe przegródki, zawierała zdumiewający zestaw różnych rzeczy. Koronki do obszywania, jedwabne wstążki, dwa grzebienie ze skorupy żółwia, wielką torebkę soli, pudełko pieprzu, emaliowaną tabakierkę, cynową broszkę w kształcie lilii, kilka kłębków różnokolorowych jedwabi do haftu, wiązkę lasek cynamonu i kilka niewielkich słoiczków, najwyraźniej wypełnionych ziołami, a także szklaną butelkę, na której napisano... - Laudanum! - wykrzyknęłam, odruchowo wyciągając rękę. Powstrzymałam się w pół gestu, ale oficer wskazał, bym się nie krępowała. Wyciągnęłam ją więc ostrożnie, otworzyłam i przesunęłam szyjkę pod nosem. Poczułam mocny, słodkawy zapach opium, który
wydostawał się z butelki jak dżinn. Odchrząknęłam i zakorkowałam butelkę. Przyglądał mi się z zainteresowaniem. - Nie wiedziałem, co panią może najbardziej zainteresować - powiedział, wskazując skrzynkę. - Widzi pani, prowadziłem sklep, miałem tam sporo produktów aptecznych, ale również towary luksusowe. Nauczyłem się, że najlepiej dawać paniom duży wybór, bo są znacznie bardziej wybredne niż panowie. Spojrzałam na niego ostro, ale nie było to pochlebstwo. Znów się do mnie uśmiechnął. Pomyślałam, że należy do tych rzadkich mężczyzn, którzy naprawdę lubią kobiety - tak jak Jamie - pomijając oczywiste aspekty. - Sądzę więc, że się dogadamy - odwzajemniłam uśmiech. - Zapewne nie powinnam pytać, bo nie chcę pana stawiać pod ścianą, dam panu, czego pan potrzebuje dla przyjaciela, lecz - myśląc o przyszłości - czy ma pan więcej laudanum? Wciąż się uśmiechał, ale spojrzał na mnie bardziej przenikliwie. Miał dość niezwykłe bladoszare oczy. - I owszem - powiedział powoli. - Mam tego całkiem sporo. Czy pani regularnie go potrzebuje? Przyszło mi do głowy, że pewnie zastanawia się, czy nie jestem uzależniona. Nie było to nic niezwykłego w kręgach, które miały łatwy dostęp do laudanum. - Sama tego nie używam - odpowiedziałam spokojnie - a tym, którzy go potrzebują, podaję bardzo ostrożnie. Jednak ulga w bólu to jedna z ważniejszych rzeczy, które mogę zaoferować przychodzącym do mnie ludziom, bo Bóg jeden wie, że wielu z nich nie jestem w stanie zaoferować wyleczenia. Na te słowa uniósł wysoko brwi. - To dość niezwykłe stwierdzenie. Większość osób pani zawodu obiecuje wyleczenie niemal wszystkim. - Jak to się mówi? Gdyby życzenia były końmi, żebracy byliby jeźdźcami. Uśmiechnęłam się, ale bez wesołości. - Każdy chce być wyleczony i niewątpliwie każdy lekarz chciałby wyleczyć swoich pacjentów. Jest jednak wiele rzeczy, które są poza władzą lekarza, i choć może nie należy o tym mówić pacjentowi, lepiej znać swoje ograniczenia. - Tak pani sądzi? - Przechylił głowę, przyglądając mi się z ciekawością. - A nie sądzi pani, że przyznanie się do takich ograniczeń a priori - i nie chodzi mi tylko o sprawy medyczne, ale o wszelkie przedsięwzięcia - że takie przyznanie się do ograniczeń samo z siebie je ustanawia? To znaczy, czy nie stoi na drodze do osiągnięcia wszystkiego, co jest możliwe, ponieważ zakłada z góry, że nie jest możliwe? A zatem nie podejmuje się
wszystkich możliwych wysiłków, by to osiągnąć? Zamrugałam, zaskoczona. - No, tak - powiedziałam powoli. - W takim ujęciu mogę się z panem zgodzić. Ostatecznie - machnęłam ręką ku wejściu do namiotu, wskazując otaczające nas wojsko gdybyśmy nie wierzyli, że można osiągnąć rzeczy nieosiągalne, to czy mój mąż i ja bylibyśmy tutaj? To go rozbawiło. - Brawo! Tak, bezstronny obserwator zapewne nazwałby to przedsięwzięcie szaleństwem. I niewykluczone, że miałby rację - dodał, przechylając głowę na bok. Usłyszałam na zewnątrz głosy. Jamie kończył z kimś towarzyską rozmowę i za chwilę wszedł do środka. - Angliszko - zaczął - czy możesz przyjść i... - Na widok mężczyzny w naszym namiocie przerwał, wyprostował się i ukłonił oficjalnie. - Sir. - Przeniosłam wzrok na swego gościa, zaskoczona. Sposób zachowania się Jamiego wyraźnie wskazywał, że jest to jakiś wysokiej rangi oficer, ja zaś sądziłam, że to pewnie kapitan albo major. Oficer natomiast pochylił głowę przyjaźnie, choć z rezerwą. - Pułkowniku. Pańska żona i ja rozmawialiśmy o filozofii przedsięwzięć. Jakie jest pana zdanie? Czy mądry człowiek zna swoje ograniczenia, czy dzielny człowiek je odrzuca? i jakie pan by zajął stanowisko? Jamie rzucił mi zdziwione spojrzenie. Wzruszyłam lekko ramionami. - Cóż - powiedział, skupiając uwagę na gościu - słyszałem powiedzenie, że człowiek winien sięgać dalej niż na wyciągnięcie ręki, bo po cóż byłoby niebo14. Oficer wpatrywał się w niego z otwartymi ustami, a potem roześmiał się zachwycony i klepnął w kolano. - Pan i pańska żona pasujecie do siebie - i do mnie. To wspaniałe. Czy pamięta pan, gdzie pan to słyszał? Jamie pamiętał - słyszał to ode mnie, i to nie raz w ciągu tych lat. Uśmiechnął się jednak tylko i wzruszył ramionami. - To chyba jakiś poeta, ale nie pamiętam nazwiska. - Cóż, to doskonałe powiedzenie. Zamierzam zaraz wypróbować je na Grannym, choć on zapewne będzie tylko mrugać przez okulary i gadać o zaopatrzeniu. Ten człowiek niewątpliwie zna swoje ograniczenia - rzucił do mnie, wciąż rozbawiony, ale z wyraźną niechęcią w głosie. - Zna swoje bardzo duże ograniczenia i nikomu nie pozwoli poza nie 14
Nawiązanie do poematu Roberta Browninga Andrea del Sarto.
wykroczyć. Niebo nie jest dla takich jak on. Ta ostatnia uwaga świadczyła już nie tylko o niechęci. Uśmiech zniknął mu z twarzy, w oczach mignął głęboki gniew. Poczułam pewien niepokój. Granny to niewątpliwie generał Gates, a ten człowiek był najwyraźniej niezadowolonym członkiem ścisłego dowództwa. Miałam szczerą nadzieję, że wraz z Robertem Browningiem nie wciągnęłam Jamiego w jakąś awanturę. - Cóż - powiedziałam lekko - nie mogą pana pokonać, jeśli się pan nie podda. Wypogodził się i uśmiechnął. - Och, nigdy mnie nie pokonają, pani Fraser, może mi pani wierzyć. - Wierzę - zapewniłam go i odwróciłam się, by otworzyć jedno z moich pudeł. - Zaraz odmierzę. - Zawahałam się, nie znając jego rangi, on to zauważył i przepraszająco klepnął się dłonią w czoło. - Najmocniej przepraszam, pani Fraser. Cóż pani pomyśli o człowieku, który wpada do pani namiotu, bezczelnie żąda lekarstwa, a nawet się nie przedstawia. - Wyjął mi z ręki małą paczuszkę rozdrobnionej kory, zatrzymując jednak dłoń. Pochylił się nad nią nisko i lekko ucałował. - Generał major Benedict Arnold, do usług. *** Jamie patrzył za odchodzącym generałem ze zmarszczonymi brwiami, potem przeniósł spojrzenie na mnie i od razu się zaniepokoił. - Dobrze się czujesz, Angliszko? Wyglądasz, jakbyś miała upaść. - To niewykluczone - powiedziałam słabo i usiadłam na stołku. Na stole obok stała nowa butelka laudanum. Objęłam ją dłońmi, bo to mi pomogło uwierzyć, że nie wyobraziłam sobie tego dżentelmena, który nas opuścił. - Przygotowywałam się w duchu, że mogę kiedyś natknąć się na Jerzego Waszyngtona albo Benjamina Franklina - powiedziałam - a nawet Johna Adamsa, ale nie oczekiwałam jego. I do tego jeszcze wydał mi się sympatyczny! Jamie wciąż patrzył na mnie z uniesionymi brwiami, przeniósł teraz wzrok na butelkę, jakby się zastanawiał, czy przypadkiem sobie nie użyłam. - A czemu nie miałby być sympatyczny? Ach! - Wyraz jego twarzy zmienił się. - Wiesz coś o nim? - Owszem, wiem. I nie jest to coś, co chciałabym wiedzieć. - Przełknęłam z trudem. Jeszcze nie jest zdrajcą, ale będzie. Jamie obejrzał się przez ramię, by się upewnić, że nikt nas nie słyszy, potem usiadł na stołku dla pacjentów i ujął moje dłonie. - Opowiedz - powiedział bardzo cicho.
W gruncie rzeczy niewiele mogłam mu powiedzieć. Nie po raz pierwszy żałowałam, że nie zwracałam większej uwagi na podręczniki do historii Bree, one bowiem stanowiły podstawę mojej wiedzy na temat amerykańskiej wojny o niepodległość. - Walczył przez pewien czas po naszej... po amerykańskiej stronie i był znakomitym żołnierzem, choć nie znam żadnych szczegółów. W pewnym momencie jednak poczuł się rozczarowany. Postanowił przejść na drugą stronę i zaczął wysuwać pewne propozycje wobec Brytyjczyków, wykorzystując pośrednictwo człowieka nazwiskiem John André. Wiem, że André został złapany i powieszony, wydaje mi się jednak, że Arnoldowi udało się dostać do Anglii. Fakt że amerykański generał zmienił front, był tak spektakularnym aktem zdrady, że nazwisko Benedicta Arnolda stało się synonimem zdrajcy. Stanie się, znaczy. Jeśli ktoś dopuszcza się jakiejś potwornej zdrady, mówi się, że jest Benedictem Arnoldem. Wciąż czułam się niedobrze. Gdzieś tam, w tej właśnie chwili, niejaki major John André załatwia swoje sprawy, nie mając najmniejszego pojęcia, co go czeka w przyszłości. - Kiedy? - Palce Jamiego ściskające moją dłoń oderwały moje myśli od losu majora André i skierowały na bliższe nam sprawy. - To jest problem, bo nie wiem. Jeszcze nie, wydaje mi się, że jeszcze nie. Jamie myślał przez chwilę ze ściągniętymi brwiami. - Będę go miał na oku - rzekł spokojnie. - Nie rób tego - powiedziałam odruchowo. Wpatrywaliśmy się w siebie przez długą chwilę, wspominając Karola Stuarta. Oboje wiedzieliśmy, że próba ingerowania w historię może mieć poważne niezamierzone konsekwencje, jeśli w ogóle jest możliwa. Nie mieliśmy pojęcia, co takiego zmieniło Arnolda z patrioty, którym teraz niewątpliwie był, w zdrajcę, którym zostanie w przyszłości. Czy jego spór z Gatesem był tym ziarnkiem piasku, które stało się sercem zdradzieckiej perły? - Nie wiesz, co może wpływać na czyjś tok myślenia - zauważyłam. - Weź na przykład Roberta Bruce'a i tego pająka. Uśmiechnął się na to. - Będę ostrożny, Angliszko - powiedział - ale będę go miał na oku.
65. Kapelusz 7 października 1777
A zatem rozkażcie Morganowi, by rozpoczął grę. Generał Horatio Gates W spokojny jesienny poranek, chłodny i złoty, do amerykańskiego obozu wkroczył brytyjski dezerter. Powiedział, że Burgoyne wysyła rekonesans, dwa tysiące ludzi, by wypróbować siłę prawego skrzydła Amerykanów. - Granny Gates tak wytrzeszczył oczy, że omal nie wypadły mu przez okulary powiedział mi Jamie, pośpiesznie załadowując naboje. - I nic dziwnego. Generał Arnold, obecny, gdy przyniesiono tę wiadomość, namawiał Gatesa, by wysłać silny oddział przeciw tej wycieczce. Gates jak zawsze był ostrożny i gdy Arnold poprosił o zezwolenie, by osobiście sprawdzić, o co chodzi Brytyjczykom, rzucił podwładnemu chłodne spojrzenie i powiedział: „Boję się ci zaufać, Arnold”. - A potem było już coraz gorzej - opowiadał Jamie, krzywiąc się. - Skończyło się na tym, że Gates mu powiedział - cytuję dokładnie - „Generale Arnold, nie mam dla pana żadnych zadań, nie ma pan tu nic do roboty!”. Przeszedł mnie dreszcz, który nie miał nic wspólnego z temperaturą poranka. Czy to była ta chwila, ten drobiazg, który miał sprawić, że Benetict Arnold zwrócił się przeciwko sprawie, za którą walczył? Jamie zauważył, co kłębi mi się w głowie, i wzruszył ramionami. - Przynajmniej tym razem nie ma to nic wspólnego z nami - powiedział po prostu. - Tak, to pewna pociecha. Uważaj na siebie, dobrze? - Będę - obiecał, chwytając strzelbę. Tym razem mógł osobiście pocałować mnie na do widzenia. *** Brytyjski rekonesans miał podwójny cel: nie tylko sprawdzić, gdzie znajdują się Amerykanie - generał Burgoyne właściwie tego nie wiedział, bo już dawno przestali przybywać amerykańscy dezerterzy - ale także zdobyć bardzo potrzebne zaopatrzenie dla tych zwierząt, które jeszcze Anglikom zostały. Dlatego też pierwsze kompanie zatrzymały się na obiecującym polu pszenicy. William wysłał swoich piechurów, by usiedli podwójnymi szeregami w stojącym zbożu, natomiast odpowiedzialni za zaopatrzenie zaczęli ścinać pszenicę i ładować na konie. Porucznik dragonów, Walijczyk o ciemnych włosach nazwiskiem Absolute, pomachał mu z drugiej strony pola i zaprosił na wieczorną partię kart u siebie w namiocie. Właśnie zaczerpnął powietrza, by mu odpowiedzieć, gdy stojący obok niego mężczyzna jęknął i padł. William nie usłyszał nawet kuli, ale rzucił się na ziemię, wzywając swoich ludzi, by zrobili to
samo. Nic się jednak dalej nie działo, więc po chwili ostrożnie podnieśli się i kontynuowali pracę. Dostrzegli jednak niewielkie grupy buntowników przekradających się między drzewami; William zdał sobie sprawę, że to zapewne jest próba okrążenia, gdy jednak powiedział to koledze oficerowi, tamten zapewnił go, że rebelianci postanowili schować się za swoimi liniami obrony w oczekiwaniu na atak. Ten pogląd nie przetrwał długo. Po południu z lasu po lewej wynurzyła się duża grupa Amerykanów z ciężką armatą, która zaczęła wypluwać z siebie sześcio- i dwunastofuntowe kule. Wyrządziłyby one wielkie szkody, gdyby nie to, że na ich drodze znajdowały się jeszcze drzewa. Piechurzy rozpierzchli się mimo wezwań oficerów. William zauważył Absolute'a, który gonił przez zboże za grupą swoich ludzi. Odwrócił się i złapał kaprala jednej ze swoich kompanii. - Zbierz ich - rozkazał i nie czekając na odpowiedź, złapał uzdę jednego z koni zaopatrzeniowców, gniadego wałacha, który wydał się dość zdziwiony. Zamierzał pojechać do głównego obozu po posiłki, bo najwyraźniej Amerykanów było dużo. Nigdy tam jednak nie dotarł, bo gdy obrócił konia, na polu pojawił się brygadier. *** James Fraser z grupą ludzi Morgana przyczaił się w zagajniku u podstawy pola; mierzył tak dokładnie, jak tylko potrafił. Rozpętała się gorąca bitwa, a dym z armaty stojącej w lesie snuł się nad polem ciężką, duszącą chmurą. Zauważył mężczyznę na koniu, sądząc po warkoczu wysokiego rangą brytyjskiego oficera, a obok niego, także na koniach, paru innych, młodszych. On jednak miał oczy tylko dla tego jednego. Z pola całymi masami wyskakiwały koniki polne, spłoszone odgłosem kroków. Jeden uderzył go w policzek. Strzepnął go z bijącym sercem, jakby była to kula z muszkietu. Rozpoznał tego człowieka, choć jedynie przez jego generalski mundur. Spotkał Simona Frasera z Balnain dwa czy trzy razy, ale wówczas obaj byli chłopcami z Highlands. Simon był kilka lat młodszy. Jamie niejasno pamiętał niewielkiego, dość pulchnego wesołego chłopaka, który biegał za starszymi, machając kijem większym niż on sam. Wspomnienie to nie pasowało do tęgiego, potężnego mężczyzny, który uniósł się teraz w strzemionach, wołając coś i machając szablą, by samą siłą swej osobowości skłonić ogarniętych paniką żołnierzy do skupienia się wokół niego. Adiutanci starali się go osłonić, najwyraźniej namawiali, by się odsunął, ale nie zwracał na to uwagi. Jamie zauważył mignięcie białej twarzy zwróconej ku lasowi, a potem w drugą
stronę. Najwyraźniej wiedzieli, że wśród drzew jest - albo może być - pełno strzelców, więc starali się trzymać poza zasięgiem. - To on! - Arnold jechał przez gęste zarośla na brązowej klaczy; na twarzy malowała mu się dzika radość. - Generałowie! - krzyknął, unosząc się w strzemionach i wyciągając rękę. Strzelajcie do generałów, chłopcy! Pięć dolarów temu, który zestrzeli tego grubego bydlaka, aż spadnie z siodła! Natychmiast odpowiedział mu huk wystrzałów. Jamie zauważył, że na dźwięk głosu Arnolda Daniel Morgan gwałtownie obrócił głowę i ruszył ku niemu, na tyle szybko, na ile pozwalały mu zreumatyzowane członki. - Jeszcze raz, spróbujcie jeszcze raz! - Arnold uderzył pięścią w udo. Zauważył, że Jamie mu się przygląda. - Niech pan go zastrzeli! Jamie wzruszył ramionami, uniósł strzelbę na ramię i specjalnie wymierzył wysoko i w bok. Wiatr zmienił kierunek, więc dym strzału podrażnił mu oczy. Zauważył jednak, że jeden z młodszych oficerów osłaniających Simona podskoczył i łapiąc się ręką za głowę, okręcił na siodle za kapeluszem, który spadł w pszenicę. Miał ochotę się roześmiać, choć ścisnęło go w żołądku, gdy zdał sobie sprawę, że całkiem przypadkowo o mało nie trafił tego człowieka w głowę. Młody człowiek - tak, był wysoki i szczupły - uniósł się w strzemionach i potrząsnął pięścią w stronę lasu. - Jest mi pan winien kapelusz, sir! - krzyknął. W lesie echem rozległ się wysoki, przenikliwy śmiech Arnolda. Otaczający go mężczyźni zaczęli krzyczeć i pohukiwać. - Chodź tu, młodzieńcze, a kupię ci dwa! - odkrzyknął Arnold, a potem ściągnął lejce i zwrócił się do strzelców: - Czy jesteście ślepi? Czy nikt nie zastrzeli tego cholernego generała?! Wśród liści rozległo się parę strzałów, ale większość strzelców widziała, że Daniel Morgan ruszył ku Arnoldowi jak ożywione drzewo, sękate i nieprzejednane, i wstrzymała ogień. Arnold też na pewno go widział, ale go zlekceważył, wyszarpnął pistolet zza pasa i strzelił do Frasera, choć nie mógł liczyć na to, że z takiej odległości kogoś trafi. Natomiast jego koń spłoszył się, zatańczył i położył uszy po sobie. Morgan, który był już tuż obok, musiał uskoczyć w tył, by uniknąć kopnięcia, potknął się i upadł. Bez chwili wahania Arnold zeskoczył z konia i pochylił się, by pomóc wstać starszemu mężczyźnie, przepraszając z absolutną szczerością. Jamie dostrzegł, że Morgan nie docenił
tego. Stary Dan był raczej gotów zdzielić Arnolda mimo reumatyzmu i różnicy szarż. Klacz generała była szkolona, by stać spokojnie, ale niespodziewany strzał tuż nad uchem zdenerwował ją. Tańczyła więc w miejscu, rozrzucając martwe liście. Jamie złapał uzdę, pociągnął pysk klaczy w dół i podmuchał jej w nozdrza, by odwrócić jej uwagę. Parsknęła i potrząsnęła głową, ale przestała wierzgać, pogłaskał ją więc po szyi, cmokając, na co uszy jej się trochę uniosły. Zauważył, że dłoń znów mu krwawi, była to jednak tylko mała strużka przesączająca się przez bandaże. Po drugiej stronie klaczy widział Morgana, który już wstał i zdecydowanie odrzucił podejmowane przez Arnolda próby otrzepywania go z liści. - Pozbawiono pana dowództwa, sir. Jak pan śmie wydawać rozkazy moim ludziom? - Och, przecież to nie jest zabawa w żołnierzy - powiedział niecierpliwie Arnold. - Jestem generałem, on jest generałem - ruchem głowy wskazał odległą postać na koniu - i chcę, by zginął. Będzie czas na politykę, gdy to wszystko się skończy. A teraz mamy walkę, do cholery! - Jamie poczuł nagle silny zapach rumu, słodki i głęboki, przebijający przez dym i zdeptane zboże. Cóż, może miało to coś do rzeczy - choć z tego, co wiedział o Arnoldzie, nie było wielkiej różnicy między tym, jak się zachowywał trzeźwy a pijany. Porywy wiatru niosły dym i przypadkowe dźwięki - szczęk muszkietów i huk wystrzałów artyleryjskich, okrzyki wydawane przez Simona Frasera i jego młodszych oficerów, wzywających Hesów i Anglików, a także okrzyki bólu i huk dochodzący z większej odległości, tam, gdzie Hesowie walczyli, by przebić się przez nadciągających ludzi generała Enocha Poora. Od góry naciskała Hesów kolumna generała Ebenezera Learneda. Jamie widział zielone niemieckie mundury, przemieszane z mundurami żołnierzy Armii Kontynentalnej. Zmuszano ich do wycofania się z brzegu pola, niektórzy usiłowali uciec do generała Frasera. Wzrok Jamiego przyciągnął jakiś ruch - młody człowiek, którego pozbawił kapelusza, galopował przez pole, pochylony nisko nad szyją konia, z wyciągniętą szablą. Generał przemieścił się nieco dalej od lasu. Dla większości ludzi Morgana znajdował się za daleko, Jamie stał jednak w dobrym miejscu, mógł stąd strzelić. Spojrzał w dół - upuścił strzelbę, gdy łapał konia, ale była ona naładowana; po pierwszym strzale mechanicznie ją załadował. Przygotowanie strzelby do strzału zajmie tylko chwilę. - Sheas, a nighean - mruknął do konia, odetchnął głęboko, próbując się uspokoić i przekazać ten spokój klaczy, choć dłoń pulsowała mu na skutek napływu krwi. - Cha chluinn thu an córr a chuireas eagal ort - powiedział cicho. - Już dosyć. Już więcej nie usłyszysz niczego, co by cię przestraszyło. Nawet o tym nie myślał, gdy strzelił tak, by nie trafić we Frasera. Mógłby zabić każdego
innego na tym polu, ale nie tego. Potem zauważył młodego człowieka w czerwonej kurtce, wyraźnie widocznego na tle zieleni, błękitu i samodziału, jadącego na koniu z uniesioną szablą, i zacisnął wargi. Tego też nie. Wyglądało na to, że dzień był dla młodego człowieka szczęśliwy. Przebił się w galopie przez kolumnę generała Learneda, zaskakując większość żołnierzy kontynentalnych, zaś ci, którzy go zauważyli, zbyt byli zajęci walką lub niezdolni do niego strzelić, bo osadzali już bagnety. Jamie pogwizdywał przez zęby, odruchowo głaskał konia i przyglądał się młodemu oficerowi, który dojechał do Hesów, zdołał przyciągnąć ich uwagę, a teraz walczył na polu. Za nim ciągnęła się linia ciemnozielonych kurtek - to Hesowie podążali za nim ku zwężającemu się przejściu, podczas gdy ludzie Poora śpiesznie nadbiegali od lewej strony. Jamiego tak zajmowała ta scena, że nie zwracał uwagi na awanturę, która wybuchła między Danem Morganem a generałem Arnoldem. Obu im przerwał głośny okrzyk. - Dopadłem go! Zaskoczony Jamie uniósł wzrok i zobaczył Tima Murphy'ego - siedział na gałęzi dębu i śmiał się od ucha do ucha. Strzelbę oparł w rozwidleniu gałęzi. Odwrócił głowę - Simon Fraser pochylił się i chwiał na siodle, obejmując się ramionami. Arnold krzyknął radośnie, Morgan zaś rzucił Murphy'emu spojrzenie i niechętnie wyraził pochwałę. - Dobry strzał. Simon Fraser przechylił się i mało nie spadł z konia. Jeden z jego adiutantów podtrzymywał go, krzycząc rozpaczliwie o pomoc, drugi złapał jego konia za uzdę i zastanawiał się, w którą stronę ruszyć i co robić. Jamie zacisnął pięść, poczuł ostry ból przenikający ranną rękę i położył dłoń płasko na siodle. Czy Simon zginął? Z tej odległości nie mógł tego stwierdzić. Adiutanci przemogli panikę; dwóch z nich, jadąc po obu stronach, podtrzymywało pochyloną postać i starało się nie dopuścić, by zsunął się z siodła. Nie zwracali uwagi na dochodzące z lasu okrzyki. Jamie rozejrzał się po polu, szukając wzrokiem młodego człowieka z szablą. Nie mógł go znaleźć, poczuł więc przelotny smutek, ale zaraz zauważył, że bije się on z kapitanem milicji na koniu. W takiej walce nie było żadnej finezji, konie uczestniczyły w niej na równi z ludźmi. Zobaczył, że konie zostały rozdzielone przez naciskające ze wszystkich stron ciała, ale brytyjski oficer nie starał się zmusić swego konia do powrotu - najwyraźniej miał jakiś cel, więc krzyczał teraz i gestykulował, poganiając niewielką grupę żołnierzy heskich, którą wyprowadził z zamieszania. Gdy obrócił się ku lasowi i zobaczył, co się stało - że konia
generała Frasera odprowadzają, a generał chwieje się, najwyraźniej ranny - młody człowiek uniósł się w strzemionach, opadł z powrotem na siodło i ostro ruszył w kierunku generała, zostawiając Hesów, by w miarę możliwości ruszyli za nim. Jamie był na tyle blisko, że widział ciemniejszą plamę czerwieni na czerwonej kurtce Simona Frasera. Jeśli Simon jeszcze nie umarł - pomyślał - to umrze niedługo. W gardle palił go smutek i wściekłość, po policzkach spływały wywołane dymem łzy. Zamrugał i potrząsnął głową, by lepiej widzieć. Jakaś ręka bezceremonialnie wyrwała mu lejce z dłoni, a Arnold odsunął go od klaczy i wskoczył na siodło. Czuć było od niego rum; z podniecenia zwycięstwem twarz miał czerwoną jak jesienne liście klonu. - Za mną, chłopcy! - Jamie zobaczył, że między drzewami zebrało się wielu milicjantów. To kompanie, które Arnold zebrał w szalonym pędzie na pole bitwy. - Na redutę! Mężczyźni wznieśli okrzyk i rzucili się za nim, łamiąc gałęzie i potykając się. - Idźcie za tym cholernym głupcem - powiedział Morgan, a Jamie spojrzał na niego, zaskoczony. Morgan wpatrywał się ponuro w plecy Arnolda. - Stanie przed sądem wojennym, zapamiętaj moje słowa - powiedział stary strzelec. - Lepiej, żeby miał dobrego świadka. Ty się nadajesz, James. Idź. Jamie bez słowa podniósł strzelbę i ruszył biegiem, zostawiając za sobą złotobrązowy las. Wpadł za Arnoldem w zboże. *** Rzeczywiście ludzie za nim poszli. Krzycząca horda, uzbrojony tłum. Arnold jechał na koniu, ale jego koniowi nie było łatwo, więc ludzie bez większego trudu dotrzymywali mu kroku. Jamie widział, że plecy niebieskiego płaszcza Arnolda pokryte są czarnymi plamami potu i ciasno opinają szerokie ramiona. Jeden strzał z tyłu, w zamieszaniu bitwy... Była to jednak przelotna myśl, która zaraz znikła. Arnold też zniknął z głośnym okrzykiem. Poganiał klacz w górę i wokół reduty. Jamie założył, że zapewne chce wjechać do środka od tyłu, ale byłoby to samobójstwo, ponieważ redutę wypełniali niemieccy grenadierzy - widział ich hełmy nad murami. Może Arnold rzeczywiście zamierzał popełnić samobójstwo, a może chodziło tylko o to, by odwrócić uwagę od żołnierzy atakujących redutę od frontu, zaś jego śmierć miała być za to ceną? Reduta wznosiła się na piętnaście stóp; był to wał z ubitej ziemi zwieńczony palisadą. Między szczytem wału a palisadą sterczały poziomo ostro zakończone pale. Pole przed redutą było ostrzeliwane; Jamie pobiegł, uchylając się od kul, których i tak nie widział. Wspiął się na wał, próbując złapać sterczący, zaostrzony pal. Udało mu się przesunąć
jedną rękę i objąć go, ale wysunął mu się z uchwytu razem z odpadającą korą. Jamie upadł boleśnie na strzelbę i na chwilę stracił dech. Mężczyzna obok strzelił przez szczelinę, więc otulił go biały dym, kryjąc na chwilę przed wzrokiem żołnierza heskiego, którego dostrzegł na górze. Przetoczył się i szybko odczołgał, zanim dym zniknął albo Hes zdecydował się rzucić granat. - Odsuń się! - krzyknął przez ramię, ale żołnierz, który przedtem strzelił, próbował skoczyć z rozbiegu. Granat wypadł przez szczelinę, akurat gdy ten skoczył w górę, uderzył go w pierś i wybuchnął. Jamie potarł dłoń o koszulę i przełknął żółć, która podeszła mu do gardła. Skóra dłoni piekła, podrapana i pełna drzazg kory. Kawałki metalu i drewna wybuchły, coś uderzyło Jamiego w twarz, poczuł własny pot i ciepłą krew spływającą mu po policzku. Widział przez szczelinę zielony płaszcz grenadiera. Szybko, zanim się ruszy! Wyciągnął z torby nabój, otworzył zębami i policzył. Wiedział, że potrafi załadować strzelbę w dwanaście sekund, wyliczył to kiedyś. Dziewięć, osiem... Jak to Bree uczyła malców liczyć sekundy? A, hipopotamy. Sześć hipopotamów, pięć hipopotamów. Zachciało mu się nieprzytomnie śmiać, bo oczami wyobraźni ujrzał grupę hipopotamów przyglądających mu się uważnie i wypowiadających krytyczne uwagi na temat jego postępów. Dwa hipopotamy. Jeszcze nie zginął, więc przecisnął się tuż pod zasiekami, wysunął lufę przez szczelinę i strzelił ku zielonej plamie, która mogła być drzewem iglastym - ale nie była, bo krzyknęła. Przerzucił strzelbę przez plecy i znów skoczył, wbijając rozpaczliwie palce w nieokorowany pień. Ześlizgnęły się, drzazgi wbiły mu się pod paznokcie, a ból jak błyskawica przeszył jego ranną dłoń, teraz jednak udało mu się chwycić pień także drugą ręką. Zdrową lewą dłonią złapał prawy nadgarstek, obejmując w ten sposób pal. Stopy ślizgały mu się na luźnej, nieubitej ziemi, więc przez chwilę wisiał w powietrzu jak wiewiórka na gałęzi, podciągnął się w górę z całej siły i czuł, że coś rozrywa mu ramię, nie mógł się jednak zatrzymać. Noga. Udało mu się złapać nogą. Zamachnął się drugą i przywarł mocno. Coś uderzyło w pień, na którym wisiał - czuł, jak drewno zadrżało. - Trzymaj się, Rudy! - krzyknął ktoś pod nim. Zamarł w miejscu. Kolejny dźwięk i coś uderzyło w drewno cal od jego palców. Czyżby siekiera? Nie miał czasu, by się wystraszyć. Człowiek na dole strzelił tuż koło jego ręki. Jamie słyszał gwizd kuli bzyczącej jak rozgniewany szerszeń i pośpiesznie przesunął się do podstawy pnia. Dłoń za dłonią, tak szybko, jak tylko był w stanie, przepychając się między pniami. Rwało się na nim ubranie, rwały się chyba też jego więzadła stawowe.
Tuż nad szczeliną leżało dwóch Hesów, martwych lub rannych, a kolejny, stojący dziesięć stóp dalej, zobaczył jego głowę i sięgnął do torby, odsłaniając zęby pod nawoskowanymi wąsami. Zza Hesa dobiegł go mrożący krew w żyłach wrzask i jeden z ludzi Morgana uderzył heskiego żołnierza tomahawkiem. Usłyszał hałas i odwrócił się akurat w porę, by zobaczyć, jak kapral staje na jednym z ciał Hesów, które nagle ożyło i zaczęło się toczyć z muszkietem w ręku. Hes uderzył z całej siły w górę, przebijając bagnetem spodnie kaprala; ten potknął się i wyrwał, spływając krwią. Jamie odruchowo złapał swoją strzelbę i zamachnął się - ruch ten przebiegł przez jego ramiona, ręce i przeguby, gdy starał się trafić kolbą w głowę tamtego. Szarpnięcie od uderzenia było tak silne, że poczuł, jak przesuwają mu się kręgi szyjne, i na chwilę stracił wzrok. Potrząsnął głową, grzbietem dłoni ocierając pot i krew z oczu. Cholera, zgiął strzelbę. Żołnierz heski był martwy. Na tej części twarzy, która mu została, malowało się zaskoczenie. Ranny kapral odczołgiwał się na bok; jedną nogawkę spodni miał przesiąkniętą krwią, muszkiet przewiesił przez plecy, a w dłoni trzymał ostrze bagnetu. Obejrzał się przez ramię i na widok Jamiego krzyknął: „Strzelec, z tyłu!”. Jamie nie odwrócił się, by popatrzeć, tylko rzucił w bok, tocząc po liściach i zdeptanej ziemi. Kilka ciał potoczyło się za nim i uderzyło w palisadę. Uniósł się powoli, wyjął zza pasa jeden z pistoletów, odbezpieczył i strzelił w głowę grenadierowi, który właśnie zamierzał rzucić granat. Jeszcze kilka strzałów, jęków i huków - i walka zamarła. Reduta pełna była ciał, w większości w zielonych mundurach. Zauważył klacz Arnolda, uciekającą z białymi oczyma i bez jeźdźca. Arnold leżał na ziemi i próbował się podnieść. Jamie dźwignął się z trudem. Miał miękkie kolana, prawą rękę sparaliżowaną, kuśtykając, podszedł jednak do Arnolda i osunął się obok niego na ziemię. Generał został postrzelony; nogę miał zakrwawioną, twarz białą, pokrytą zimnym potem, oczy na wpół zamknięte. Jamie wyciągnął rękę i złapał Arnolda za rękę. Wołał go po imieniu, by go otrzeźwić, myśląc równocześnie, że to szaleństwo - powinien wbić sztylet między żebra tego człowieka i oszczędzić tak jego, jak ofiary jego zdrady. Wybór jednak został dokonany, chwila minęła, zanim miał czas naprawdę o tym pomyśleć. Arnold zacisnął dłoń na jego ręce. - Gdzie? - szepnął Arnold białymi wargami. - Gdzie mnie trafili? - W nogę - powiedział Jamie. - Tę samą co przedtem. Arnold otworzył oczy i wbił w niego wzrok. - Szkoda, że nie w serce - szepnął i znów zemdlał.
66. Na łożu śmierci Gdy zapadł zmrok, pojawił się brytyjski chorąży z białą flagą. Generał Gates przysłał go do naszego namiotu; brygadier Simon Fraser dowiedział się, że przebywa tu Jamie, i chciał się z nim zobaczyć. - Zanim będzie za późno, sir - powiedział cicho chorąży. Był bardzo młody i najwyraźniej przybity. - Czy pan przyjdzie? Jamie już się podnosił, choć nie od razu mu się udało. Nie był ranny, tylko malowniczo posiniaczony, miał też wywichnięte ramię barku, ale po bitwie wrócił tak zmęczony, że nie miał nawet siły jeść. Obmyłam mu twarz i podałam szklankę piwa, którego jednak wciąż nie wypił do końca. Teraz odstawił szklankę. - Przyjdę razem z żoną - rzekł chrapliwie. Sięgnęłam po pelerynę - i na wszelki wypadek po lekarski kuferek. *** Niepotrzebnie go brałam. Generał Fraser leżał na długim stole jadalnym w głównym pokoju dużej chaty z bali, należącej - szepnął chorąży - do baronowej von Riedesel. Na pierwszy rzut oka było widać, że nikt już nie jest w stanie mu pomóc. W świetle świec jego szeroka twarz była całkiem bezkrwista, a ciało owinięte przesiąkniętymi krwią bandażami. Widziałam, że krew jest świeża - mokre plamy powoli się powiększały, ciemniejsze niż dotychczasowe, wyschnięte. Skupiona na umierającym, niejasno tylko zdawałam sobie sprawę, że w pokoju są też inni; świadomie odnotowałam jedynie obecność dwóch lekarzy, którzy stali przy posłaniu, poplamieni krwią i bladzi ze zmęczenia. Jeden z nich spojrzał na mnie i jakby zesztywniał, zmrużył oczy i trącił łokciem kolegę. Tamten oderwał na chwilę wzrok od generała, zmarszczył brwi i też spojrzał - bez zrozumienia - po czym wrócił do bezowocnych rozważań. Odwzajemniłam spojrzenie pierwszego - bez cienia wyzwania. Nie zamierzałam wchodzić na jego terytorium. Niczego tu i tak nie byłam w stanie zrobić; nikt już nie mógł niczego zrobić. Drugi lekarz jeszcze się nie poddawał, ale odór rozkładu nie budził wątpliwości; słyszałam też oddech generała - długie chrapliwe westchnienia, przedzielone chwilami szarpiącej nerwy ciszy. Nie mogłam niczego zrobić dla generała Frasera jako lekarz, jeśli zaś chodzi o niesienie pociechy - byli tu inni, bardziej do tego powołani. Może należał do nich Jamie.
- Niewiele czasu mu zostało - szepnęłam do Jamiego. - Jeśli chcesz mu coś powiedzieć... Skinął głową, przełknął i podszedł do posłania. Stojący przy generale brytyjski pułkownik spojrzał niechętnie, ale inny oficer mruknął mu coś do ucha, odsunął się więc, robiąc Jamiemu miejsce. Pokój był mały i zatłoczony. Trzymałam się z tyłu, starając się nie przeszkadzać. Jamie i brytyjski oficer przez chwilę cicho rozmawiali. Inny oficer, młody, niewątpliwie adiutant generała, klęczał z pochyloną głową w cieniu po drugiej stronie posłania, trzymając generała za rękę. Odrzuciłam na plecy pelerynę, bo choć na dworze panował chłód, powietrze w pokoju było strasznie gorące, niezdrowe i duszne, jakby gorączka, która na naszych oczach trawiła generała Frasera, rozprzestrzeniła się na całą chatę, niezaspokojona jedną ofiarą. Pokój wypełniały miazmaty gnijących wnętrzności, zastałego potu i czarnego prochu, którym przesiąknięte były ubrania mężczyzn. Jamie pochylił się, a następnie ukląkł, by zbliżyć się do ucha Frasera. Generał leżał z zamkniętymi oczyma, ale był przytomny. Widziałam, jak twarz mu drgnęła na dźwięk głosu Jamiego. Odwrócił głowę i otworzył oczy, w których mignęło rozpoznanie. - Ciamar a tha thu, a charaid? - spytał Jamie cicho. Jak się masz, kuzynie? Generał wykrzywił lekko usta. - Tha Ana-cnamhadh an Diabhail orm - odrzekł chrapliwie. - Feumaidh gun do dh'ith mi rudegin nach robh dol leam. - Mam piekielną niestrawność. Musiałem się chyba czymś struć. Na dźwięk gaelickiego brytyjski oficer drgnął, a młody, klęczący po drugiej stronie posłania, zaskoczony uniósł głowę. Nie był jednak aż tak zaskoczony jak ja. Mroczny pokój zaczął wirować wokół mnie; oparłam się o ścianę i przycisnęłam dłonie do drewna, w nadziei że znajdę coś, czego będę mogła się przytrzymać. Na jego twarzy malowało się niewyspanie i smutek, pokrywały ją smugi dymu i krwi, rozmazane ruchem rękawa na czole i policzkach. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Włosy miał ciemne, twarz węższą, ale wszędzie rozpoznałabym ten długi, prosty nos i skośne niebieskie kocie oczy. Klęczeli po obu stronach posłania generała, oddaleni od siebie nie więcej niż o pięć stóp. Przecież wszyscy zauważą podobieństwo, jeśli... - Ellesmere. - Kapitan piechoty dał krok naprzód i dotknął ramienia młodego człowieka. Coś do niego mruknął i ruchem głowy najwyraźniej dał znać, że powinien odsunąć się od generała, by dać mu chwilę prywatności, jeśli jej sobie zażyczy. Nie podnoś głowy! - słałam myśli do Jamiego. - Na litość boską, nie podnoś głowy! Nie podniósł. Czy dlatego, że rozpoznał nazwisko, czy też dostrzegł tę umazaną sadzą
twarz po drugiej stronie posłania - w każdym razie trzymał głowę opuszczoną, ukrytą w cieniu, i bardzo cicho rozmawiał z kuzynem Simonem. Młodzieniec podniósł się powoli jak Dan Morgan w zimny poranek. Jego wysoki pająkowaty cień zakołysał się na ścianie. Nie zwracał uwagi na Jamiego; całym sobą skupiał się na umierającym generale. - Cieszę się, że widzę cię raz jeszcze na tym świecie, Seaumais mac Brian - szepnął Fraser, z wysiłkiem starając się objąć rękami dłoń Jamiego. - To szczęście, że umieram wśród towarzyszy, których kocham. Czy opowiesz to tym z naszej krwi, którzy są jeszcze w Szkocji? Powiedz im... Któryś z oficerów powiedział coś do Williama; ten odsunął się niechętnie od posłania i cicho odpowiedział. Palce kleiły mi się od potu, czułam też krople spływające mi po plecach. Rozpaczliwie pragnęłam zdjąć pelerynę, ale bałam się, by mój ruch nie ściągnął uwagi Williama ku mnie, a więc na Jamiego. Jamie klęczał, nieruchomy jak królik pod krzakiem. Widziałam sztywne ramiona obciągnięte ciemną od wilgoci kurtką, dłonie trzymające dłonie generała. Jedynie błyski ognia odbijającego się od rudych włosów sprawiały wrażenie ruchu. - Będzie, jak zechcesz, Shimi mac Shimi. - Z trudem rozróżniałam słowa. - Powiedz mi, czego sobie życzysz, a ja to spełnię. Ktoś koło mnie głośno pociągnął nosem; obejrzałam się i zobaczyłam drobną kobietę, mimo późnej godziny i okoliczności elegancką jak porcelanowa lalka. Osuszała chusteczką napływające jej do oczu łzy. Zobaczyła, że się jej przyglądam, i spróbowała się uśmiechnąć drżącymi wargami. - Jak to dobrze, że pani mąż przybył - szepnęła z miękkim niemieckim akcentem. - To chyba niesie mu pocieszenie. Dobrze, że nasz przyjaciel ma u boku członka rodziny. Nawet dwóch, pomyślałam, gryząc się w język, i wysiłkiem woli powstrzymałam się od spojrzenia na Williama. Przyszła mi do głowy okropna myśl, że William mógłby mnie rozpoznać i spróbować podejść, by się ze mną przywitać. To zaś mogłoby oznaczać katastrofę, gdyby... Baronowa - musiała bowiem być żoną van Riedesela - zachwiała się lekko - a może tylko tak się zdawało w zmiennym świetle z kominka. Dotknęłam jej ramienia. - Potrzebuję powietrza - szepnęłam. - Niech pani ze mną wyjdzie. Lekarze znów zbliżali się do posłania, czujni jak sępy; nagle ciche gaelickie słowa przerwał straszny jęk Simona Frasera. - Przynieście świecę! - rzucił ostro jeden z lekarzy, podchodząc szybko do umierającego.
Baronowa zamknęła oczy i usiłowała przełknąć przez ściśnięte gardło. Ujęłam ją za rękę i szybko wyprowadziłam na dwór. *** Po krótkim czasie, który wydawał mi się wieczny, mężczyźni wyszli z pochylonymi głowami. Przed chatą doszło do szybkiej, ostrej sprzeczki, prowadzonej ściszonymi głosami z szacunku dla zmarłego, ale niewątpliwie zażartej. Jamie trzymał się z boku. Kapelusz naciągnął nisko na czoło. Jeden z brytyjskich oficerów zwracał się do niego od czasu do czasu, najwyraźniej oczekując opinii. Porucznik William Ransom, czyli lord Ellesmere, także trzymał się na uboczu, jak przystało jego stosunkowo niskiej randze w tym towarzystwie. Nie włączył się w wymianę zdań, najwyraźniej w głębokim szoku po śmierci generała. Zastanowiłam się, czy widział już śmierć kogoś, kogo znał - a potem zdałam sobie sprawę, jak idiotyczna była to myśl. Jednakże śmierć na polu bitwy, choćby i gwałtowna, to nie to samo co śmierć kogoś bliskiego. Odniosłam zaś wrażenie, że Simon Fraser był dla Williama nie tylko dowódcą, ale i przyjacielem. Zajęta tymi ukradkowymi obserwacjami, nie zwracałam szczególnej uwagi na główny temat sporu - czyli problem, co zrobić z ciałem generała Frasera - a żadnej na dwóch lekarzy, którzy wyszli z chaty i stali teraz nieco z boku, rozmawiając cicho. Kątem oka zauważyłam, że jeden z nich sięga do kieszeni i podaje drugiemu paczuszkę tytoniu, ruchem ręki zbywa podziękowania tamtego i odchodzi. Jednakże jego pożegnalne słowa przyciągnęły moją uwagę tak skutecznie, jakby nagle głowa stanęła mu w płomieniach. - Zatem do zobaczenia później, doktorze Rawlings. - Doktor Rawlings? - powtórzyłam odruchowo. Drugi lekarz obejrzał się na mnie. - Słucham panią? - Starał się być uprzejmy, ale robił wrażenie człowieka, który walczy z chęcią powiedzenia światu, by poszedł do diabła. Rozpoznałam to uczucie i współczułam mu, ale skoro już się odezwałam, nie miałam wyboru. - Bardzo przepraszam - powiedziałam, rumieniąc się lekko. - Po prostu usłyszałam pana nazwisko i nie mogłam... Znałam kiedyś pewnego doktora Rawlingsa. Te słowa wywołały zupełnie nieoczekiwaną reakcję. Wyprostował ramiona i spojrzał uważnie. - Naprawdę? Gdzie? - No... - Przez chwilę brakowało mi słów, bo w rzeczywistości nigdy nie spotkałam się z Danielem Rawlingsem, choć niewątpliwie go znałam. - Nazywał się Daniel Rawlings -
grałam na zwłokę. - Czy to może pana krewny? Twarz mu się rozjaśniła. Chwycił mnie za ramię. - Tak! Tak, to mój brat! Proszę mi powiedzieć, czy wie pani, gdzie on jest? Poczułam się, jakby ktoś mnie uderzył w żołądek. Wiedziałam dokładnie, gdzie jest Daniel Rawlings, ale jego brata ta wiadomość nie ucieszy. Nie miałam jednak wyboru, musiałam mu powiedzieć. - Niezmiernie mi przykro, że muszę to panu powiedzieć. Nie żyje. - Starałam się być delikatna. Przykryłam dłonią jego dłoń i gardło mi się ścisnęło, gdy zobaczyłam, że światło w jego oczach zgasło. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrzony w coś poza mną. Powoli skupił znów spojrzenie na mojej twarzy, odetchnął głęboko i zacisnął usta. - Rozumiem. Tego się obawiałem... - powiedział po chwili. - Jak... czy pani wie, jak to się stało? - Owszem - odrzekłam pośpiesznie, widząc, że pułkownik Grant wykonał ruch świadczący, że zaraz zamierza odejść. - Ale to długa historia. - Ach tak. - Zauważył, w którą stronę patrzę, i odwrócił głowę. Wszyscy mężczyźni już się ruszali, poprawiali ubranie i nakładali kapelusze, wymieniając ostatnie uwagi. - Odszukam panią - powiedział wzburzony, zwracając się znów do mnie. - Pani mąż... to ten wysoki szkocki rebeliant? Zdaje się, że ktoś mówił, że jest krewnym generała? Zobaczyłam, że zwraca wzrok ku czemuś - komuś - za mną i marszczy brwi. Poczułam gęsią skórkę na ciele. Wiedziałam - tak wyraźnie, jakby to powiedział - że słowo „krewny” dało początek jakiemuś procesowi myślowemu - i że patrzy na Williama. - Tak. Pułkownik Fraser - potwierdziłam pośpiesznie, zanim zdążył spojrzeć na Jamiego i sformułować do końca rodzącą się myśl. Podczas naszej rozmowy grzebałam w kuferku. Właśnie w tej chwili znalazłam to, czego szukałam - złożoną kartkę papieru. Wyciągnęłam ją, szybko rozprostowałam i podałam mu. Wciąż jeszcze istniało miejsce na wątpliwości. - Czy to jest pismo pańskiego brata? Wyrwał mi kartkę z ręki i pożerał oczyma drobne, porządne literki, z wyrazem twarzy świadczącym o pragnieniu, nadziei i rozpaczy. Zamknął oczy, potem je otworzył i wielokrotnie czytał przepis na środek na rozwolnienie, jakby to było Pismo Święte. - Kartka jest nadpalona - zauważył stłumionym głosem, dotykając zwęglonego brzegu. Czy Daniel... zginął w pożarze? - Nie - odrzekłam. Nie było już czasu; jeden z brytyjskich oficerów stał za nim, czekając
niecierpliwie. Dotknęłam dłoni trzymającej kartkę. - Proszę, niech pan to zatrzyma. A jeśli się panu uda ominąć straże - teraz już chyba pan może - to łatwo znajdzie mnie pan w moim namiocie, niedaleko stanowiska artylerii. Nazywają mnie... hmmm... Białą Czarownicą dodałam obronnym tonem. - Każdy panu powie. Na te słowa otworzył szeroko przekrwione oczy, potem je zmrużył i przyjrzał mi się uważnie. Nie było już jednak czasu na dalsze pytania; oficer dał krok naprzód i wymruczał coś Rawlingsowi do ucha, mnie zaszczycając jedynie przelotnym spojrzeniem. - Tak. Tak, oczywiście - odrzekł Rawlings i ukłonił mi się głęboko. - Do usług, pani. Jestem bardzo zobowiązany. Czy mogę...? - Uniósł kartkę. - Tak, oczywiście, proszę ją zatrzymać - skinęłam głową. Oficer odwrócił się, najwyraźniej zamierzając pogonić pozostałych członków zgromadzenia. Doktor Rawlings obejrzał się przez ramię, przysunął się do mnie i dotknął mego ramienia. - Przyjdę - powiedział cicho. - Najprędzej, jak mi się uda. Dziękuję. - Podniósł wzrok na kogoś za mną; zdałam sobie sprawę, że Jamie skończył i przyszedł po mnie. Skinął głową doktorowi i ujął mnie za rękę. - Gdzie pański kapelusz, poruczniku Ransom? - usłyszałam dochodzący z tyłu pełen przygany głos pułkownika. Po raz drugi w ciągu pięciu minut poczułam, jak włosy jeżą mi się na głowie. Nie z powodu słów pułkownika, ale słów odpowiedzi. - ...skurwysyn rebeliant zestrzelił mi go z głowy. - Głos był młody, angielski, zachrypły od tłumionego żalu i gniewu. Poza tym jednak był to głos Jamiego, który ścisnął mi dłoń tak, że mało nie zgniótł palców. Staliśmy na początku ścieżki biegnącej od rzeki; jeszcze dwa kroki, a znajdziemy się za zasłoną spowitych mgłą drzew. Zamiast jednak wykonać te dwa kroki, Jamie na mgnienie zamarł w miejscu, a potem puścił moją dłoń, odwrócił się na pięcie i zdejmując z głowy kapelusz, podszedł do porucznika Ransoma i włożył mu go do ręki. - Zdaje się, że jestem panu winien kapelusz - powiedział uprzejmie i od razu zrobił w tył zwrot. Młody człowiek wpatrywał się zaskoczony w zniszczony trykorn. Obejrzałam się William patrzył za Jamiem nierozumiejącym wzrokiem, ten jednak ciągnął mnie po ścieżce, jakby ścigali nas Indianie. Po sekundzie młode świerki zasłoniły nas przed wzrokiem porucznika. Czułam, że Jamie drży jak struna skrzypiec. Oddychał szybko. - Czyś ty stracił rozum? - spytałam tonem swobodnej konwersacji. - Zapewne. - Co do diabła... - zaczęłam, ale potrząsnął tylko głową i ciągnął mnie za sobą, aż już na
pewno nikt stojący przed chatą nie mógł nas zobaczyć ani usłyszeć. Na ścieżce leżał pień, którym nie zajęli się jeszcze drwale. Jamie usiadł na nim gwałtownie i uniósł do twarzy drżącą dłoń. - Dobrze się czujesz? O co tu chodzi? - Usiadłam obok i, zaniepokojona, objęłam go ramieniem przez plecy. - Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać, Angliszko. - Odsłonił twarz. Zobaczyłam, że chyba robi jedno i drugie. Rzęsy miał mokre, ale kąciki ust mu drgały. - W jednej i tej samej chwili straciłem krewniaka i znalazłem drugiego, a zaraz potem zdałem sobie sprawę, że po raz drugi o mało nie zastrzeliłem własnego syna. - Spojrzał na mnie bezradnie i potrząsnął głową, rozdarty między śmiechem a przerażeniem. - Nie powinienem był tego robić, wiem. Tylko że... nagle sobie pomyślałem: a jeśli za trzecim razem nie spudłuję? I poczułem... że muszę się do niego odezwać. Jak do człowieka. Bo może nigdy więcej nie będę miał ku temu okazji. Rozumiesz? *** Pułkownik Grant rzucił zaciekawione spojrzenie ku ścieżce, gdzie chwiejąca się gałąź świadczyła o przejściu rebelianta i jego żony, a potem przeniósł wzrok na kapelusz w rękach Williama. - O co w tym, do diabła, chodziło? William odchrząknął. - Najwyraźniej to pułkownik Fraser był tym... hmm... skurwysynem rebeliantem, który wczoraj podczas bitwy pozbawił mnie kapelusza - odrzekł, siląc się na obojętność. - Chciał mi to... wynagrodzić. Przez zmęczoną twarz Granta przemknął cień rozbawienia... - Naprawdę? To przyzwoicie z jego strony. - Rzucił na kapelusz pełne wątpliwości spojrzenie. - Sądzi pan, że są w nim wszy? Gdyby powiedział to ktoś inny i kiedy indziej, można by te słowa uznać za obraźliwe. Ale Grant - choć był bardziej niż gotów rzucać kalumnie na odwagę, zdolności i charakter żołnierzy Armii Kontynentalnej - tym razem zadał czysto praktyczne pytanie. Większość brytyjskich i heskich żołnierzy, a także oficerów, cierpiała od wszy. William obracał kapelusz, przyglądając mu się uważnie w słabym świetle. Czuł w dłoniach jego ciepło, ale nie widział żadnego ruchu przy szwach. - Chyba nie. - No to niech go pan włoży, kapitanie Ransom. Wie pan, że musimy dawać żołnierzom dobry przykład. William nałożył kapelusz, czując się nieco dziwnie, i dopiero po chwili dotarła do niego
pełna treść wypowiedzi pułkownika. - Kapitanie...? - spytał słabo. - Gratulacje. - Cień uśmiechu rozjaśnił wyczerpaną twarz pułkownika. - Brygadier... Obejrzał się na śmierdzącą milczącą chatę i uśmiech zniknął. - Chciał pana awansować po Ticonderodze i powinno się to wtedy zdarzyć, ale... cóż. - Zacisnął wargi. - Generał Burgoyne wczoraj w nocy podpisał rozkaz, wysłuchawszy kilku relacji z bitwy. Jak rozumiem, wyróżnił się pan w walce. Czując się niezręcznie, William pochylił głowę. Gardło miał ściśnięte, oczy go piekły. Nie pamiętał, co zrobił - tylko to, że nie zdołał uratować generała. - Dziękuję - wydusił i nie mógł się powstrzymać, by też się nie obejrzeć. Drzwi do chaty stały otworem. - Czy wie pan... czy on... nie, to nie ma znaczenia. - Czy się dowiedział? - spytał łagodnie Grant. - Powiedziałem mu. To ja przyniosłem rozkaz. Niezdolny przemówić, William pochylił głowę. Kapelusz, o dziwo, pasował i nie zsunął się. - Boże, ale zimno. - Grant ciaśniej owinął się płaszczem, rozejrzał po kapiących wilgocią drzewach i otulającej je mgle. Pozostali oficerowie odeszli do swoich obowiązków, zostawiając ich samych. - Cóż to za ponure miejsce. I okropna pora dnia. - To prawda. - William poczuł chwilową ulgę, że może przyznać się do uczucia samotności, choć ani pora, ani miejsce nie miały z tym nic wspólnego. Przełknął z trudem i obejrzał się na chatę. Niepokoiły go otwarte drzwi. Las otulała gęsta mgła, ciężka jak puchowa kołdra, natomiast mgiełka przy chacie unosiła się i snuła wokół okien. Miał nieprzyjemne wrażenie, że w pewnym sensie... przychodzi po generała. - Tylko... zamknę te drzwi, dobrze? - Zrobił ruch ku chacie, ale Grant zatrzymał go gestem. - Nie, niech pan tego nie robi. - Na zdziwione spojrzenie Williama wzruszył ramionami. Ofiarodawca pańskiego kapelusza powiedział, że muszą zostać otwarte. To jakieś przesądy z Highlands. Coś o tym, że dusza... noo... musi mieć którędy wyjść - dodał delikatnie. - W każdym razie na szczęście jest za zimno na muchy - dodał już bez żadnej delikatności. William poczuł się niedobrze na myśl o chmarach owadów. Przełknął gorycz, która podeszła mu do gardła. - Ależ nie możemy... Jak długo? - spytał. - Niezbyt długo - zapewnił go Grant. - Czekamy tylko na oddział grabarzy. William zdusił protest, który cisnął mu się na usta. Oczywiście. Cóż jeszcze można było
zrobić? A jednak wspomnienie rowów, które wykopali przy Height, ziemi na pełnych, zimnych policzkach jego kaprala... Po ostatnich dziesięciu dniach sądził, że stracił już wrażliwość na te sprawy, ale teraz przypomniał sobie wycie wilków, które ściągnęły, by pożywić się zmarłymi i umierającymi... Rzucając jakąś wymówkę, odszedł na bok, między mokre krzaki, i zwymiotował - starając się zachowywać cicho. Przez chwilę szlochał bezgłośnie, po czym wytarł twarz garścią mokrych liści i wrócił. Grant taktownie udawał, że wierzy, iż William poszedł się tylko załatwić, i nie zadawał pytań. - Ten krewniak generała to imponujący mężczyzna - zauważył mimochodem. - Patrząc na nich, trudno się domyślić, że są spokrewnieni, prawda? Pogrążony w rozpaczy i tracący resztki nadziei William właściwie nie zwracał uwagi na pułkownika Frasera, póki ten nie wcisnął mu w dłoń kapelusza, wtedy zaś był zbyt zaskoczony, by mu się przyjrzeć. Pokiwał jednak potwierdzająco głową, mając w pamięci niejasny obraz wysokiej postaci klęczącej przy posłaniu i włosów przelotnie rozbłyskujących czerwienią od ognia. - Bardziej podobny do pana niż do brygadiera - dorzucił Grant i roześmiał się. Przypominało to raczej bolesny skrzek. - Na pewno nie ma pan żadnych Szkotów w rodzinie? - Nie. Ludzie z Yorkshire po obu stronach, aż po potop, poza jedną francuską prababką odrzekł William, wdzięczny za lekki ton rozmowy, który pomagał rozproszyć ponure myśli. Matka mego ojczyma jest pół-Szkotką - sądzi pan, że to się liczy? Odpowiedź Granta zagłuszył dobiegający z mroku dźwięk potępionej duszy. Obaj zamarli w miejscu. Nadchodził dudziarz brygadiera, z Balcarresem i kilkoma strzelcami. Oddział grabarzy. Słońce już wstało, ale chmury i drzewa jeszcze je kryły. Twarz Granta miała kolor mgły blady, lśniący wilgocią. Dźwięk wydawał się dobiegać z wielkiej dali, a równocześnie z lasu. Potem do lamentu dudziarza dołączyły się okrzyki i zawodzenia - Balcarresa i jego Indian. Mimo że dźwięki te budziły dreszcz, William znalazł w nich pewną pociechę - przynajmniej nie będzie to pośpieszny pochówek na polu, bez ceremonii czy szacunku. - To brzmi jak wycie wilków, prawda? - mruknął Grant. Otarł twarz dłonią i starannie osuszył ją o spodnie. - To prawda - potwierdził William. Wyprostował się i czekał, żeby przyjąć żałobników, cały czas mając w głowie obraz stojącej z tyłu chaty i cichych otwartych na wpływającą mgłę drzwi.
67. Tłustszy niż tłuszcz Zawsze sądziłam, że kapitulacja jest dość prostą sprawą - oddaje się szable, ściska dłonie i odmaszerowuje pod słowem honoru do więzienia albo na następną bitwę. To naiwne przekonanie zburzył doktor Rawlings, któremu rzeczywiście dwa dni później udało się przejść przez straże, by porozmawiać ze mną o bracie. Opowiedziałam mu wszystko, co wiedziałam, podkreślając moje szczególne przywiązanie do zeszytu z opisami przypadków, dzięki któremu wydawało mi się, że poznałam Daniela Rawlingsa. Z drugim doktorem Rawlingsem - który przedstawił się jako David - dobrze się rozmawiało. Został jeszcze chwilę, a rozmowa zeszła na inne tematy. - Wielkie nieba, nie - powiedział, gdy zdradziłam się ze zdziwieniem, że do ceremonii kapitulacji nie doszło od razu. - Najpierw trzeba wynegocjować warunki kapitulacji, a to drażliwa kwestia. - Wynegocjować? Czyżby generał Burgoyne miał w tej sprawie coś do powiedzenia? Najwyraźniej uznał moje słowa za zabawne. - Och, oczywiście - zapewnił mnie. - Przypadkiem widziałam propozycje, które major Kingston przyniósł dziś rano generałowi Gatesowi. Zaczynały się od zdecydowanego stwierdzenia, że generał Burgoyne, odbywszy z generałem Gatesem dwie potyczki, gotów jest do trzeciej. Oczywiście tak nie jest, ale ratuje mu to twarz. Naturalnie później wspomina, że zauważył niewątpliwą przewagę liczebną rebeliantów, a zatem czuje, że zgoda na poddanie się jest uzasadniona, pragnie bowiem na honorowych warunkach oszczędzić życie dzielnych ludzi. Nawiasem mówiąc, formalnie bitwa się jeszcze nie zakończyła - dodał, jakby przepraszająco. - Generał Burgoyne proponuje zawieszenie działań na okres negocjacji. - Ach tak - powiedziałam z rozbawieniem. - Ciekawa jestem, czy generał Gates jest skłonny wziąć to za dobrą monetę. - Nie, nie jest - odezwał się suchy szkocki głos. Jamie wsunął do namiotu głowę, a potem resztę ciała. Za nim podążał jego kuzyn Hamish. - Przeczytał propozycję Burgoyne'a, a potem wyciągnął z kieszeni własną. Żąda bezwarunkowego poddania się, złożenia broni przez brytyjskich i niemieckich żołnierzy i przyjęcia statusu jeńców. Zawieszenie broni ma trwać do zachodu słońca i tyle Burgoyne ma czasu na odpowiedź. Obawiałem się, że majora Kingstona na miejscu trafi apopleksja. - Czy sądzisz, że blefuje? - spytałam.
Jamie chrząknął tak, jak to tylko Szkot potrafi, i spojrzał kątem oka na doktora Rawlingsa, co miało mi dać do zrozumienia, że nie zamierza rozmawiać o tym w obecności wroga. Być może miał rację, zważywszy na to, że doktor Rawlings najwyraźniej miał dostęp to brytyjskiego dowództwa. David Rawlings taktownie zmienił temat, otwierając wieko kuferka, który z sobą przyniósł. - Czy kuferek, który pani miała, był taki sam jak ten, pani Fraser? - Owszem. - Od razu to zauważyłam, ale nie chciałam się gapić. Ten był trochę bardziej poobijany i miał małą mosiężną tabliczkę z nazwiskiem, lecz poza tym wyglądał tak samo. - Cóż, w gruncie rzeczy nie miałem wątpliwości co do losu mego brata - westchnął - ale to rozstrzyga sprawę. Te kuferki otrzymaliśmy od ojca, również lekarza, gdy zaczęliśmy praktykować. Spojrzałam na niego zaskoczona. - Nie chce pan chyba powiedzieć... Czyżbyście byli bliźniakami? - Tak. - Identycznymi? Uśmiechnął się. - Matka zawsze potrafiła nas rozróżnić, ale mało kto poza nią. Gapiłam się na niego, czując, jak oblewa mnie war i ogarnia coś w rodzaju zakłopotania. Oczywiście wyobrażałam sobie, jak wyglądał Daniel Rawlings, gdy czytałam jego notatki. Jednakże nagłe spotkanie z nim twarzą w twarz - w pewnym sensie - mocno mną wstrząsnęło. Jamie patrzył na mnie z uniesionymi brwiami. Zakaszlałam, rumieniąc się. Pokręcił lekko głową, z kolejnym szkockim chrząknięciem zabrał talię kart, po którą przyszedł, i wyprowadził Hamisha z namiotu. - Tak myślę... czy nie potrzebuje pani czegoś z medycznych instrumentów? - spytał David Rawlings, też się rumieniąc. - Nie dysponuję zbyt wieloma lekarstwami, ale niektóre instrumenty mam podwójne, a także dość dobry zestaw skalpeli. Poczytałbym sobie za honor, gdyby pani... - Och... - To była bardzo wspaniałomyślna propozycja. Zachłanność natychmiast zniweczyła moje zakłopotanie. - Czy nie ma pan może zapasowych szczypców? To znaczy małych kleszczy? - Ach tak, oczywiście. - Wyciągnął dolną szufladkę i w poszukiwaniu szczypców odsunął na bok kilka drobnych instrumentów. Zauważyłam wtedy coś niezwykłego. - A cóż to, na Boga? - wskazałam palcem.
- Nazywa się to jarzmo penisowe - wyjaśnił doktor Rawlings. Jego rumieniec się pogłębił. - Wygląda jak pułapka na niedźwiedzie. Co to takiego? Nie służy chyba do obrzezania? - Wyjęłam przedmiot z szufladki. Doktor Rawlings zachłysnął się powietrzem, więc spojrzałam na niego z zaciekawieniem. - To... no... proszę, droga pani... - Niemal wyrwał mi instrument z ręki i wrzucił z powrotem do szufladki. - Czemu więc to służy? - spytałam, bardziej rozbawiona niż obrażona jego reakcją. Biorąc pod uwagę nazwę, to oczywiście... - To zapobiega nocnym... hmmm... wytryskom. - Jego twarz przybrała niezdrowy purpurowy kolor. Nie patrzył na mnie. - Tak, zapewne tak właśnie działa. - Instrument, o który chodziło, składał się z dwóch koncentrycznych metalowych pierścieni; zewnętrzny był giętki, z nachodzącymi na siebie końcami i czymś w rodzaju klucza, który umożliwiał ściśnięcie. Wewnętrzny miał zęby jak u piły - dlatego skojarzył mi się z potrzaskiem. Oczywiście należało to zakładać na wiotki penis - który powinien taki pozostać, jeśli wiedział, co dla niego dobre. Zakaszlałam. - A dlaczego właściwie miałoby to być pożądane? Zażenowanie ustąpiło nieco zaskoczeniu. - Jak to... przecież... no... utrata męskiej esencji wycieńcza mężczyznę, pozbawia go żywotności i naraża na liczne choroby, jak również poważnie szkodzi jego zdolnościom umysłowym i duchowym. - Dobrze, że nikomu nie przyszło do głowy poinformować o tym mego męża powiedziałam. Rawlings rzucił mi głęboko zgorszone spojrzenie, ale zanim nasza rozmowa przybrała jeszcze bardziej ryzykowny ton, szczęśliwie przerwało nam zamieszanie na zewnątrz. Wykorzystał to, by zatrzasnąć kuferek i pośpiesznie wsunąć go pod ramię, po czym dołączył do mnie u wejścia do namiotu. Jakieś sto stóp od nas przez obóz maszerowała grupa ludzi. Brytyjskiego majora w galowym mundurze, z opaską na oczach i twarzą tak czerwoną, że bałam się, iż wybuchnie, prowadziło dwóch żołnierzy Armii Kontynentalnej, za nimi zaś w pewnej, niecałkiem dyskretnej odległości postępował trzeci, grający na piszczałce Yankee Doodle. Pamiętając, co Jamie mówił o apopleksji, nie miałam wątpliwości, że to nieszczęsny major Kingston, którego wybrano do dostarczenia propozycji kapitulacji Burgoyne'a. - Ojojojoj - mruknął doktor Rawlings na ten widok, kręcąc głową. - Obawiam się, że ten proces trochę potrwa.
*** I tak było. Tydzień później wciąż nie ruszyliśmy się z miejsca, a parę razy dziennie między obozami uroczyście krążyły listy. W obozie amerykańskim panowało pewne odprężenie; sądziłam, że po drugiej stronie zapewne wyczuwa się większe napięcie, ale doktor Rawlings nie wrócił, więc postęp - lub jego brak - w negocjacjach można było poznać jedynie z plotek. Najwyraźniej generał Gates jednak blefował, a Burgoyne miał dość przenikliwości, by zdać sobie z tego sprawę. Cieszyłam się, że przebywam w jednym miejscu tak długo, że mogę uprać swoje rzeczy, nie ryzykując, iż ktoś mnie zastrzeli, oskalpuje albo jeszcze inaczej zaatakuje. Poza tym po dwóch bitwach było wielu rannych, którzy wciąż wymagali opieki. Miałam niejasną świadomość, że wokół naszego obozowiska krąży jakiś człowiek. Zauważyłam go kilkakrotnie, ale nigdy nie podszedł bliżej, by ze mną porozmawiać. Uznałam, że pewnie cierpi na jakąś wstydliwą chorobę, na przykład trypra czy hemoroidy; często dość długo trwało, zanim taki człowiek zebrał się na odwagę albo tak bardzo zaczął cierpieć, że decydował się poprosić o pomoc. Nawet wtedy jednak wolał rozmawiać ze mną na osobności. Gdy zauważyłam go po raz trzeci czy czwarty, próbowałam uchwycić jego wzrok, by zachęcić go do zbliżenia się i umówienia na prywatną wizytę, za każdym razem jednak znikał ze wzrokiem wbitym w ziemię w kłębiącym się tłumie milicjantów, żołnierzy i markietanek. Pojawił się znów pod wieczór następnego dnia, gdy gotowałam coś w rodzaju zupy na kości - nie wiadomo jakiego zwierzęcia, ale dość świeżej i z kawałkami mięsa - którą dostałam od pacjenta - z dodatkiem dwóch pomarszczonych słodkich ziemniaków, garści kaszy, garści fasoli i czerstwego chleba. - Pani jest panią Fraser? - spytał z zaskakującym akcentem wykształconego Szkota z nizin. Z Edynburga - pomyślałam, równocześnie z lekkim ukłuciem wspominając podobną wymowę Toma Christiego. Zawsze mówił do mnie „pani Fraser” w ten zduszony, oficjalny sposób. Jednak w następnej chwili myśli o Tomie Christiem zniknęły. - To panią nazywają Białą Czarownicą, prawda? - spytał mężczyzna z uśmiechem. Nie był to bynajmniej przyjemny uśmiech. - Niektórzy. I co z tego? - Chwyciłam mocniej kopyść i zmierzyłam go wzrokiem. Był wysoki i chudy, z ciemną, wąską twarzą. Miał na sobie mundur żołnierza Armii Kontynentalnej. Dlaczego zamiast do czarownicy nie poszedł do lekarza pułkowego? A może chciał jakiś napój miłosny? Nie wyglądał na takiego.
Zaśmiał się krótko i ukłonił się. - Chciałem tylko być pewny, że trafiłem we właściwe miejsce, pani - powiedział. - Nie zamierzałem pani obrazić. - Nie obraziłam się. - Nie robił niczego, co można by uznać za zagrożenie - może poza tym, że stał zbyt blisko mnie - ale nie podobał mi się, a serce biło mi szybciej, niż powinno. Najwyraźniej zna pan moje nazwisko - powiedziałam, starając się zachować spokój. - A jak pan się nazywa? Znów się uśmiechnął i przyjrzał mi się uważnie - tak uważnie, że ocierał się o bezczelność. - Moje nazwisko nie ma znaczenia. Czy James Fraser to pani mąż? Nagle zapragnęłam walnąć go w głowę kopyścią. Nie zrobiłam tego jednak - być może bym go rozgniewała, ale nie pozbyłabym się go w ten sposób. Nie chciałam potwierdzić imienia Jamiego i nawet się nie zastanawiałam nad przyczyną. Powiedziałam więc tylko „przepraszam”, zdjęłam z ognia garnek, postawiłam go na ziemi i odeszłam. Tego się nie spodziewał - i nie od razu za mną podążył. Oddaliłam się szybko, okrążyłam namiot milicji z New Hampshire i wmieszałam się w grupę ludzi, stojących wokół innego ogniska. Parę osób uniosło głowy, zaskoczonych moim nagłym pojawieniem się, ale wszyscy mnie znali i życzliwie zrobili mi miejsce, kiwając głowami i mrucząc powitania. Bezpieczna, obejrzałam się. Mężczyzna stał przy moim ognisku, wyraźnie widoczny na tle zachodzącego słońca. Wieczorny wiatr rozwiewał mu włosy. Niewątpliwie to moja wyobraźnia podpowiedziała mi, że wygląda złowieszczo. - Kto to taki, cioteczko? Jeden z twoich odrzuconych wielbicieli? - usłyszałam przy uchu rozbawiony głos Iana. - Niewątpliwie odrzucony - odrzekłam, nie spuszczając mężczyzny z oka. Sądziłam, że za mną pójdzie, ale pozostał na miejscu, zwrócił tylko twarz w moim kierunku. Na tle słońca jego twarz była tylko czarnym owalem, ale wiedziałam, że na mnie patrzy. - Gdzie jest twój wuj, wiesz może? - Wiem. Razem z kuzynem Hamishem pozbawiają kapitana Martina pieniędzy przy kartach. Tam. - Ruchem głowy wskazał obóz milicji z Vermontu, gdzie rzucał się w oczy namiot kapitana Martina, rozpoznawalny dzięki wielkiej dziurze w dachu załatanej kawałkiem żółtego perkalu. - Czy Hamish dobrze gra w karty? - spytałam z ciekawością, zerkając w tamtą stronę. - Nie, ale wuj Jamie tak, i wie, kiedy Hamish zrobi coś niewłaściwego, a to niemal to samo, co gdyby sam zagrał właściwie, prawda?
- Wierzę ci na słowo. Czy wiesz, kim jest ten mężczyzna? Ten, który stoi przy naszym ognisku? Ian zmrużył oczy, patrząc pod słońce, i nagle zmarszczył czoło. - Nie, ale właśnie napluł ci do zupy. - Co takiego?! - Okręciłam się na pięcie akurat w porę, by zobaczyć, jak anonimowy dżentelmen oddala się, sztywno wyprostowany. - Co za cholerny pieprzony bydlak! Ian odchrząknął i trącił mnie, wskazując jedną z milicyjnych żon, która przyglądała mi się z wyraźną dezaprobatą. Też odchrząknęłam i przełknęłam dalsze uwagi na ten temat; uśmiechnęłam się do niej przepraszająco. Ostatecznie, jeśli mamy w ogóle zjeść jakąś kolację, będziemy pewnie musieli liczyć na jej gościnność. Znów spojrzałam ku naszemu ognisku. Mężczyzna zniknął. - Wiesz, co ci powiem, ciociu? - Ian z namysłem wpatrywał się w coraz dłuższe cienie pod drzewami. - On wróci. *** Jamie i Hamish nie pojawili się na kolacji, co zapewne oznaczało, że dobrze im idzie przy kartach. Mnie też się udało - pani Kebbits, żona milicjanta, bardzo gościnnie nakarmiła Iana i mnie świeżymi plackami kukurydzianymi i potrawką z królika z cebulą. Najlepsze było to, że mój złowieszczy gość nie wrócił. Ian z Roiłem odeszli za własnymi sprawami, przysypałam więc ogień i przygotowałam się do wyjścia na wieczorny obchód w szpitalu. Większość ciężko rannych umarła w ciągu kilku dni po bitwie. Część pozostałych żony, krewni lub przyjaciele zabrali do własnych obozów, by tam się nimi opiekować. Zostało tylko trzydziestu paru mężczyzn, którzy nikogo nie mieli, a byli ranni lub chorzy, ale ich życiu nic nie zagrażało. Naciągnęłam drugą parę pończoch, owinęłam się grubą wełnianą peleryną i podziękowałam Bogu za chłodną pogodę. Chłody nadeszły pod koniec września, zmieniając lasy w feerię czerwieni i złota, ale również zabijając owady. Życie obozowe bez much było cudowne - wcale się nie dziwiłam, że inwazja much była jedną z dziesięciu plag egipskich. Niestety wciąż współżyliśmy z wszami, ale wobec braku much, pcheł i komarów znacznie zmniejszyła się groźba epidemii. Niemniej ilekroć zbliżałam się do namiotu szpitalnego, zawsze wąchałam powietrze, czy przypadkiem nie wyczuję smrodu odchodów, który mógł świadczyć o nagłym pojawieniu się cholery, tyfusu czy mniej groźnej salmonelli. Dziś jednak nie czułam niczego poza zwykłym odorem latryn zmieszanym z odorem niemytych ciał, brudnej pościeli i starej krwi - uspokajająco znajomym. Trzej sanitariusze grali w karty pod płócienną wiatą, dostawioną do największego
namiotu szpitalnego. Oświetlali karty kagankiem, którego płomień migotał w wieczornym wietrze. Ich cienie rosły i malały na jasnym płótnie; słyszałam też ich śmiech, co oznaczało, że nie ma na miejscu żadnego z lekarzy pułkowych - i dobrze. Większość z nich była wdzięczna za wszelką pomoc i pozwalała mi robić, co chciałam, zawsze jednak zdarzało się paru, którzy czuli się urażeni w swojej godności i usiłowali wydawać mi rozkazy. Zazwyczaj oznaczało to tylko stratę czasu, ale w nagłych przypadkach mogło się okazać niebezpieczne. Dziś na szczęście nie było żadnych nagłych przypadków. Przed namiotem stał rządek cynowych lichtarzy i miska z różnej długości ogarkami świec. Zapaliłam świecę od ogniska i ruszyłam na obchód dwóch dużych namiotów. Sprawdzałam objawy, rozmawiałam z tymi, którzy nie spali, i oceniałam ich stan. Nie działo się nic szczególnego; niepokoił mnie tylko stan kaprala Jebediaha Shoreditcha, który podczas ataku na wielką redutę odniósł trzy rany od bagnetu. Jakimś cudem żaden z ciosów nie naruszył najważniejszych organów i choć kapralowi nie było może wygodnie jeden cios zadano od dołu w lewy pośladek - to nie zdradzał objawów gorączki. W ranie na pośladku zauważyłam jednak oznaki infekcji. - Zamierzam to irygować - oznajmiłam, oceniając wzrokiem, ile mi zostało tynktury z gencjany. Miałam już tylko pół butelki, ale przy odrobinie szczęścia nie powinnam jej potrzebować w większych ilościach, zanim uda mi się zrobić nową. - Czyli obmyć z ropy. Jak to się stało? Akurat tu? - Irygacja nie będzie przyjemna, więc lepiej, żeby w tym czasie zajął się opowiadaniem. - Nie wycofywałem się, pani, niech pani nie myśli - zapewnił mnie, chwytając mocno brzeg pryczy, gdy odwinęłam koc i odrywałam wyschnięte kawałki opatrunku ze smoły i terpentyny. - Jeden z tych podstępnych heskich skurwysynów udawał trupa, a gdy przechodziłem nad nim, nagle ożył i uniósł się jak żmija, z bagnetem w ręku. - Z bagnetem w twoim ręku, Jeb - zażartował leżący obok kolega. - Nie, to inna rana. Shoreditcha to nie rozbawiło; zerknął przelotnie na owiniętą bandażem prawą rękę. Powiedział, że jeden z heskich żołnierzy przygwoździł mu bagnetem dłoń do ziemi; wtedy Shoreditch złapał lewą ręką upuszczony nóż i z całej siły przejechał Niemcowi po łydkach, a gdy ten upadł, poderżnął mu gardło; nie zauważył jednak innego napastnika, który zdołał mu odciąć górną część ucha. - Ktoś go na szczęście zastrzelił, chwała niech będzie Panu, zanim zdołał lepiej wymierzyć. A mówiąc o rękach, pani, czy dłoń pułkownika dobrze się goi? - W świetle świecy widziałam, że czoło ma pokryte potem, a mięśnie przedramion napięte, ale
przemawiał uprzejmie. - Chyba tak - powiedziałam, powoli naciskając tłok strzykawki do irygacji. - Całe popołudnie grał w karty z pułkownikiem Martinem. Gdyby ręka go bolała, już by wrócił. Zaśmiali się z mego kiepskiego żartu, ale Shoreditch odetchnął głęboko, gdy założyłam mu nowy opatrunek, i oparł czoło o brzeg pryczy, by odpocząć, nim przetoczy się na zdrowy pośladek. - Bardzo dziękuję, pani - powiedział. Przesunął wzrokiem po postaciach, które chodziły tam i ówdzie w ciemnościach. - Gdyby pani zobaczyła doktora Huntera albo doktora Tollivera, czy może pani poprosić, żeby któryś do mnie zajrzał? Na te słowa uniosłam brwi, ale skinęłam głową i nalałam mu kubek piwa. Dzięki otwarciu linii zaopatrzenia z południa było go dużo, a na pewno nie zaszkodzi. To samo podałam jego przyjacielowi, żołnierzowi z Pensylwanii nazwiskiem Napp Brewster, który cierpiał na dyzenterię; temu jednak dosypałam garść ziół na biegunkę według przepisu doktora Rawlingsa. - Jeb nie chce być nieuprzejmy, pani - szepnął Napp, pochylając się do mnie, gdy podawałam mu napój. - Tylko że nie może się wysrać bez pomocy, a nie chce prosić o nią damy. Ale jeśli doktor nie pojawi się wkrótce, to ja mu pomogę. - Może zawołam sanitariusza? - zaproponowałam. - Są tuż obok. - Och nie, pani. Uważają, że po zachodzie słońca ich służba się kończy. Nie wejdą, chyba że dojdzie do bójki albo namiot się zapali. - Hmmm... - mruknęłam. Najwyraźniej postawa sanitariuszy we wszystkich epokach była dość zbliżona. - Znajdę lekarza - obiecałam. Pan Brewster był chudy i żółty, a ręka drżała mu tak mocno, że musiałam mu przytrzymać kubek, gdy pił. Wątpiłam, czy jest w stanie utrzymać się na nogach dość długo, by załatwić własne potrzeby, nie mówiąc już o pomocy kapralowi Shoreditchowi. Pan Brewster był jednak dzielny. - Ja osiągnąłem już w tym pewną wprawę - powiedział, chichocząc. Drżącą dłonią otarł twarz i odetchnął ciężko między jednym a drugim łykiem. - Ach... czy nie ma pani może trochę tłuszczu pod ręką? Odbyt mam tak obtarty jak świeżo oskórowany królik. Sam mogę sobie posmarować - chyba że zechce pani pomóc, oczywiście. - Wspomnę o tym doktorowi Hunterowi. Jestem pewna, że zrobi to z radością. Szybko skończyłam obchód - większość mężczyzn spała - i ruszyłam na poszukiwanie Denny'ego Huntera. Siedział przed swoim namiotem z szyją otuloną ciepłym szalem i słuchał w rozmarzeniu ballady śpiewanej przy pobliskim ognisku.
- Kto? - Mój widok wyrwał go z transu, ale dopiero po chwili w pełni wrócił na ziemię. - Ach, przyjaciel Jebediah, oczywiście. Naturalnie, zaraz pójdę. - Ma pan może trochę gęsiego lub niedźwiedziego sadła? Denny osadził okulary na nosie i spojrzał na mnie pytająco. - Przyjaciel Jebediah nie ma chyba zatwardzenia? Wydawało mi się, że jego trudność jest bardziej natury inżynierskiej niż fizjologicznej. Roześmiałam się i wyjaśniłam, o co mi chodzi. - Ach, tak... Mam maść... - W jego głosie słyszałam wątpliwość. - Ale jest z mentolem na grypę i chorobę płuc; raczej nie pomoże przyjacielowi Brewsterowi. - Raczej nie - przytaknęłam. - Może pójdziesz pomóc panu Shoreditchowi, a ja tymczasem znajdę zwykły tłuszcz i przyniosę? - Tłuszcz - każdy tłuszcz - stanowił podstawę kuchni, więc już przy drugim ognisku dostałam spory kubek. Jak poinformowała mnie ofiarodawczyni, był to tłuszcz z oposa. - Jest bardzo tłusty - zapewniła mnie. - I smaczny. Ta ostatnia cecha nie była szczególnie interesująca dla pana Brewstera - taką w każdym razie miałam nadzieję - ale podziękowałam jej gorąco i ruszyłam w ciemnościach ku szpitalnemu namiotowi. A przynajmniej taki miałam zamiar. Księżyc jednak jeszcze nie wzeszedł, więc po kilku minutach znalazłam się na porośniętym lasem pagórku, którego nie pamiętałam. Potykałam się o korzenie i obłamane gałęzie. Mrucząc do siebie pod nosem, skręciłam w lewo - na pewno jest tu... Nie. Zatrzymałam się, przeklinając w milczeniu. Nie mogłam się zgubić znajdowałam się w środku obozu co najmniej połowy Armii Kontynentalnej, nie mówiąc już o kilku kompaniach milicji. Ale gdzie właściwie?... Przez drzewa widziałam migotanie kilku ognisk, ale ich układ był mi obcy. Zdezorientowana, odwróciłam się w przeciwnym kierunku, wypatrując łatanego dachu namiotu pułkownika Martina, który był najlepiej widocznym w ciemnościach punktem orientacyjnym. Coś przebiegło mi przez stopę; szarpnęłam się w tył mimowolnie, wychlapując sobie na dłoń płynny tłuszcz oposa. Zacisnęłam zęby i otarłam rękę o fartuch. Tłuszcz oposa rzeczywiście jest bardzo tłusty, a jego główną wadą jest to, że śmierdzi jak martwy opos. Serce biło mi mocno ze strachu; przyśpieszyło jeszcze, gdy z zarośli po mojej prawej wyfrunęła sowa - cząstka nocy - tuż obok mojej twarzy, a potem nagle trzasnęła gałąź i usłyszałam kilku mężczyzn, rozmawiających półgłosem i przedzierających się przez krzaki. Stałam nieruchomo. Przygryzłam dolną wargę i nagle opanowała mnie irracjonalna panika.
Nic się nie dzieje, mówiłam sobie, wściekła. To tylko żołnierze szukają drogi na skróty. Nie ma zagrożenia, nie ma żadnego zagrożenia! Powiedz to piechocie morskiej, odrzekł mój system nerwowy na dźwięk zduszonego przekleństwa, szelestu i chrzęstu suchych liści, trzasku gałęzi, a potem nagłego głuchego odgłosu uderzenia twardym przedmiotem w czyjąś głowę. Usłyszałam krzyk, huk upadającego ciała i pośpieszne szelesty, gdy złodzieje obszukiwali ofiarę. Nie byłam w stanie się ruszyć. Rozpaczliwie chciałam uciec, ale wrosłam w ziemię - nogi po prostu odmówiły mi posłuszeństwa. Czułam się jak w koszmarze, gdy coś strasznego zbliża się do mnie, a ja nie jestem w stanie się ruszyć. Usta miałam otwarte i ze wszystkich sił starałam się powstrzymać od krzyku, równocześnie czując z przerażeniem, że nie mogę krzyczeć. Mój głośny oddech odbijał się echem w głowie; nagle poczułam w gardle przełkniętą krew, urywany oddech i zatkane nozdrza. I ciężar na ciele, wielki, bezkształtny, wgniatający mnie w ziemię twardą od kamieni i sosnowych szyszek. Poczułam w uchu gorący oddech. „No już, przykro mi, Martha, ale musisz go wziąć. Muszę ci go dać. Tak, tam... O Chryste, tam... tam... „. Nie pamiętałam, kiedy upadłam na ziemię. Zwinęłam się w kłębek, wtuliłam twarz w kolana, trzęsąc się z wściekłości i przerażenia. W odległości kilku stóp minęło mnie paru mężczyzn, śmiejąc się i żartując. Potem zaś w zakamarkach mózgu odezwała się jakaś resztka moich zdrowych zmysłów, chłodno i obojętnie zauważając: a więc to nieświadomie przywołany obraz z przeszłości. Interesujące. - Ja ci dam interesujące - szepnęłam albo tak mi się wydawało, bo nic nie słyszałam. Byłam ubrana - dobrze otulona przed zimnem - czułam nawet chłód na twarzy, ale nie miało to znaczenia, bo równocześnie byłam naga, czułam chłodne powietrze na piersiach, na udach - między udami... Ścisnęłam mocno nogi i z całych sił przygryzłam wargę. Teraz rzeczywiście poczułam smak krwi. Ale to, co nastąpiło później, teraz się nie zdarzyło. Tamto żywo pamiętałam, ale to była tylko migawka z przeszłości. Bardzo powoli dochodziłam do siebie. Warga mnie bolała, ciekła z niej krew. Czułam rankę, luźny kawałek ciała pod wargą od środka i smak srebra i miedzi, jakbym miała w ustach monety. Oddychałam ciężko, miałam wrażenie, że przebiegłam milę, ale dobrze, że mogłam oddychać. Nos nie był zatkany, gardło drożne, nieprzyduszone. Ciało pokrywał mi pot, a mięśnie bolały z napięcia. W krzakach po lewej słyszałam jęk. Więc go nie zabili - pomyślałam. Zapewne powinnam podejść do niego, pomóc, ale nie chciałam; nie chciałam dotykać mężczyzny,
widzieć mężczyzny, być blisko mężczyzny. Nie miało to jednak znaczenia - i tak nie mogłam się ruszyć. Panika minęła. Wiedziałam, gdzie jestem, że jestem bezpieczna - no, dość bezpieczna. Ale nie mogłam się ruszyć. Pociłam się i drżałam, nasłuchując. Mężczyzna jęknął kilka razy, a potem przetoczył się powoli, łamiąc gałązki. - O kurwa - mruknął. Słyszałam zduszone przekleństwa, westchnienie, cisza... a później wrzask takiego strachu, że przez kręgosłup przebiegł mi wstrząs elektryczny. Odgłosy świadczące o tym, że mężczyzna usiłuje się podnieść - co, dlaczego, co się dzieje? Trzaski i odgłosy ucieczki. Strach był zaraźliwy; ja też chciałam biec, skoczyłam na nogi, serce podeszło mi do gardła, ale nie wiedziałam, w którą stronę się skierować. Nic nie słyszałam przez hałas czyniony przez tego idiotę. Co się tam, do cholery, dzieje? Odwróciłam głowę na cichy szelest opadłych liści - i gdyby Rollo nie wsunął mi w dłoń mokrego nosa, dostałabym zawału. - Jezus Maria! - wykrzyknęłam, z ulgą słysząc własny głos. - Ach, tu jesteś, ciociu. - Obok mnie pojawiła się wysoka postać młodego Iana. Dotknął mojej ręki. - Nic ci nie jest? - spytał, wyraźnie zaniepokojony. Kochany chłopak. - Nie, nic - odrzekłam słabo i powtórzyłam bardziej zdecydowanie: - Nie, w porządku. Zgubiłam się w ciemnościach. - Aha. - Wysoka postać odprężyła się. - Tak sądziłem. Denny Hunter przyszedł i powiedział, że poszłaś po tłuszcz, ale nie wróciłaś, i że się o ciebie niepokoi. Więc Rollo i ja ruszyliśmy na poszukiwania. Kim był ten człowiek, którego Rollo tak śmiertelnie wystraszył? - Nie wiem. - Wzmianka o tłuszczu sprawiła, że rozejrzałam się za kubkiem z sadłem oposa. Leżał na ziemi, pusty i czysty. Z odgłosów wylizywania wywnioskowałam, że Rollo wykończył to, co zostało w kubku, a teraz wylizuje liście, na które rozlałam tłuszcz, upadając. W tych okolicznościach nie mogłam w gruncie rzeczy narzekać. Ian pochylił się po kubek. - Wracaj do ogniska, ciociu. Znajdę jakiś tłuszcz. Nie protestowałam. Ruszyłam za nim po zboczu, nie zwracając właściwie uwagi na otoczenie. Zbyt byłam zajęta porządkowaniem stanu umysłu, uspokajaniem się i próbą odzyskania równowagi. Z tym, co mi się zdarzyło, zetknęłam się w latach sześćdziesiątych w Bostonie. Słyszałam o tym i obserwowałam u pacjentów. W pierwszej wojnie światowej nazywano to nerwicą frontową. W drugiej - zespołem wyczerpania bojowego. Zdarza się wtedy, gdy człowiek doświadczy traumatycznych przeżyć, a potem nie może się pogodzić z tym, że ich
doświadczył. No, ja się pogodziłam - powiedziałam do siebie buńczucznie - więc można się do tego przyzwyczaić. Zastanowiłam się, do kogo mówię i - całkiem poważnie - czy nie tracę zmysłów. Niewątpliwie pamiętałam, co mi się przydarzyło, gdy wiele lat temu zostałam porwana. Wolałabym nie pamiętać - ale na tyle orientowałam się w psychologii, że nie starałam się zabić w sobie tych wspomnień. Gdy się wynurzały, przyglądałam im się uważnie, ćwicząc głębokie oddechy, potem wpychałam je z powrotem tam, skąd wyszły, i szłam odszukać Jamiego. Po pewnym czasie stwierdziłam, że tylko niektóre szczegóły są wyraźne: odcięte ucho, purpurowe w świetle świtu, wyglądające jak egzotyczny grzyb; błysk ostrego światła, które zobaczyłam, gdy Harley Bobie złamał mi nos; zapach kukurydzy w oddechu nastoletniego idioty, który próbował mnie zgwałcić. Miękki ciężar mężczyzny, który to zrobił. Reszta się na szczęście zatarła. Miewałam także koszmary, choć zazwyczaj, gdy zaczynałam szlochać przez sen, Jamie budził się od razu, przytulał mnie i głaskał po włosach, po plecach, mruczał do mnie, sam na wpół śpiący, aż uspokajałam się w jego objęciach i znów zasypiałam. Tym razem było inaczej. *** Ian wędrował od ogniska do ogniska w poszukiwaniu tłuszczu, aż w końcu dostał gdzieś odrobinę gęsiego smalcu w małej puszce. Był wyraźnie zjełczały, ale ponieważ Denny Hunter wyjaśnił mu, do czego jest potrzebny, Ian uznał, że nie ma to większego znaczenia. Bardziej niepokoił go stan ciotki. Dobrze wiedział, dlaczego czasami przez sen podryguje jak pasikonik albo jęczy. Widział, w jakim była stanie, gdy odebrali ją tym bydlakom, i wiedział, co tamci jej zrobili. Na wspomnienie walki o jej odzyskanie burzyła się w nim krew. Wówczas, gdy ją odbili, nie chciała sama się mścić; zastanawiał się, czy to nie był błąd, choć rozumiał, że jest uzdrowicielką, a zatem przysięga zobowiązuje ją, by nie zabijać. Problem polegał na tym, że niektórych ludzi po prostu należało zabić. Kościół tego nie sankcjonował poza wojną - Mohawkowie natomiast dobrze to rozumieli. Wuj Jamie także. Kwakrzy zaś... Jęknął. Z deszczu pod rynnę. Gdy tylko dostał tłuszcz, skierował kroki nie ku szpitalnemu namiotowi, gdzie zapewne przebywał Denny, ale ku namiotowi Hunterów. Mógł udawać, że idzie do szpitala, bo te dwa namioty stały blisko siebie, ale nigdy nie widział sensu w oszukiwaniu samego siebie.
Nie po raz pierwszy zatęsknił za Brianną. Mógł jej wszystko powiedzieć, a ona jemu wydawało mu się, że nawet więcej, niż mogła powiedzieć Rogerowi. - Gum biodh iad sabhailte, a Dhia - mruknął i przeżegnał się odruchowo. - Oby byli bezpieczni, o Boże. Przyszło mu do głowy pytanie, co w obecnej sytuacji doradziłby Roger Mac. Był spokojnym człowiekiem, i bożym, choć prezbiterianinem. Wziął jednak udział w tamtej wyprawie i zrobił, co należało, a potem nie powiedział o tym ani słowa, Ianowi przemknęło przez głowę pytanie, jak na taki wizerunek ich pastora zareagowałaby ewentualna przyszła kongregacja Rogera, ale pokręcił głową i szedł dalej. Wszystkie te rozważania miały mu tylko przeszkodzić w zastanawianiu się, co powie, kiedy ją zobaczy, a to nie miało sensu. Chciał jej powiedzieć tylko jedno, a tego właśnie nigdy nie będzie mógł powiedzieć. Poły namiotu były opuszczone, ale w środku paliła się świeca. Zakaszlał uprzejmie, Rollo zaś, widząc, gdzie przyszli, zamachał ogonem i życzliwie szczeknął. Poła natychmiast się uniosła i w wejściu stanęła Rachel, w jednym ręku trzymając szycie. Zmrużyła oczy, patrząc w ciemność, ale uśmiechała się; usłyszała psa. Była bez czepka, a uwolnione od spinek włosy opadały splątaną masą. - Rollo! - powiedziała, pochylając się, by podrapać psa za uchem. - I widzę, że przyprowadziłeś przyjaciela. Ian uśmiechnął się i uniósł puszkę. - Przyniosłem tłuszcz. Ciotka powiedziała, że twój brat potrzebuje go do dupy. - Po chwili poprawił się: - Do czyjejś dupy. - Zażenowanie paliło mu pierś żywym ogniem, ale mówił do jedynej może kobiety w obozie, dla której czyjaś dupa mogła stanowić temat zwykłej rozmowy. No, jedynej poza ciotką - poprawił się w myśli. I zapewne dziwkami. - Och, ucieszy się. Bardzo dziękuję. Wyciągnęła rękę, by wziąć od niego puszkę, a jej palce musnęły mu dłoń. Puszka była tłusta i śliska - upadła, więc oboje pochylili się, by ją podnieść. Wyprostowała się pierwsza; jej włosy, ciepłe i pachnące, musnęły mu policzek. Nie dając sobie czasu na myślenie, objął jej twarz dłońmi i pochylił się. Dostrzegł, że jej oczy zabłysły i ściemniały; przez jedno-dwa uderzenia serca czuł doskonałe ciepłe szczęście, gdy jego wargi spoczywały na jej wargach, a jego serce w jej dłoniach. Potem jedna z tych dłoni trzasnęła go w policzek, a on zatoczył się w tył, jak pijany wyrwany ze snu. - Co ty wyrabiasz? - szepnęła. Oczy miała wielkie jak spodki. Cofnęła się i przycisnęła do ściany namiotu, jakby chciała przeniknąć przez nią na drugą stronę. - Nie wolno ci!
Nie potrafił znaleźć słów. W głowie gotowały mu się znane języki, nie był jednak w stanie przemówić. Przez panujący w jego umyśle zamęt pierwszy przebił się gàidhlig. - Mo chridhe - powiedział, oddychając po raz pierwszy od chwili, gdy jej dotknął. Następny był język Mohawków, głęboki, instynktowny. Potrzebuję cię. I na końcu angielski, najlepiej nadający się do przeprosin. - Przepraszam. Skinęła głową, sztywno jak marionetka. - Tak. Ja... tak. Powinien odejść. Bała się, wiedział o tym, wiedział też jednak coś jeszcze - to nie jego się obawiała. Powoli, powoli wyciągnął do niej rękę, palce poruszały się nieznacznie, jakby chwytał pstrąga. I cudem - oczekiwanym, ale i tak cudem - jej drżąca ręka wysunęła się ku niemu. Dotknął koniuszków jej palców, poczuł ich zimno. Jego były ciepłe, ogrzeje ją... W głowie czuł chłód jej ciała przy swoim, zauważył rysujące się przez suknię stwardniałe sutki, poczuł krągły ciężar jej piersi, chłodnych w jego dłoniach, nacisk jej ud, chłodnych i twardych przy jego gorącym ciele. Przyciągał ją do siebie. A ona się zbliżała, bezwolna, bezbronna w orbicie jego żaru. - Nie wolno ci - szepnęła ledwo słyszalnie. - Nie wolno nam. Niejasno rozumiał, że oczywiście nie może po prostu przytulić jej do siebie, paść na ziemię, odgarnąć jej ubrania i posiąść ją, choć wszystkie tkanki jego ciała domagały się, by to zrobił. Przez zamęt w głowie przebił się jednak jakiś przebłysk rozsądku, uchwycił się go więc i z ogromną niechęcią puścił jej dłoń. - Nie, oczywiście - powiedział głośno po angielsku. - Oczywiście nie wolno nam. - Ja... ty... - Przełknęła i przesunęła grzbietem dłoni po wargach. Nie jakby chciała zetrzeć smak jego pocałunku, ale jakby ze zdumieniem. - Czy wiesz... - Przerwała bezradnie, wpatrzona w niego. - Nie martwię się tym, czy mnie kochasz. - Wiedział, że mówi prawdę. - Nie teraz. Martwię się, czy nie zginiesz dlatego, że tak jest. - Jesteś bezczelny! Nie powiedziałam, że cię kocham. Przyjrzał się jej - i coś poruszyło mu się w piersi. To mógł być śmiech. A może nie. - Lepiej, by tak nie było - powiedział cicho. - Nie jestem głupcem. Ty też nie. Impulsywnie wyciągnęła ku niemu rękę, on jednak cofnął się lekko. - Lepiej mnie nie dotykaj, dziewczyno - powiedział, wciąż wpatrując się w jej oczy koloru rzeżuchy w wartkim strumieniu. - Bo jeśli to zrobisz, to cię wezmę, tu i teraz. A wtedy będzie za późno dla nas obojga, prawda?
Jej ręka zawisła w powietrzu - widział, że choć chce, nie potrafi jej cofnąć. Odwrócił się i ruszył w noc, tak rozpalony, że nocne powietrze parowało na jego skórze. *** Przez chwilę Rachel stała nieruchomo, wsłuchana w bicie swego serca. W ten dźwięk wmieszał się drugi, też regularny, coś jakby chlupot - skierowała wzrok w dół i zobaczyła, że Rollo wyjadł cały gęsi tłuszcz z upuszczonej puszki, a teraz starannie ją wylizuje. - O Boże - powiedziała, zakrywając dłonią usta. Obawiała się, że śmiech może przerodzić się w histerię. - Tobie to dobrze; możesz cały dzień z nim biegać, a w nocy dzielić posłanie i nikt nie powie ci ani słowa. - Przysiadła na stołku, bo kolana się pod nią ugięły, i złapała psa za grube futro na karku. - O co mu chodzi? „Martwię się, czy nie zginiesz”? Czy uważa mnie za jedną z tych głupich kobiet, które wzdychają, mdleją i bledną z miłości, jak Abigail Miller? Nie przyszłoby jej do głowy umierać dla kogokolwiek, a już na pewno nie dla swego biednego męża. - Wpatrywała się w psa, rozgarniając mu kudły. - I o co mu chodzi, skoro całuje tę smarkulę - wybacz, Panie, ale trzeba stawić czoło prawdzie - a trzy godziny później całuje mnie? Powiedz mi! O co mu chodzi? Uwolniła psa. Uprzejmie polizał jej rękę, a potem zniknął cicho pod połą namiotu, niewątpliwie po to, by zanieść jej pytanie swemu nieznośnemu panu. Powinna zacząć gotować kawę i przygotowywać kolację, bo niedługo Denny wróci z namiotu szpitalnego, głodny i zmarznięty, siedziała jednak dalej, wpatrzona w płomień świecy, zastanawiając się, czy poczułaby to samo, gdyby włożyła w niego rękę. Chyba nie. Bo od jego dotknięcia całe jej ciało zapłonęło jak pochodnia nasycona terpentyną i wciąż płonęło; aż dziw, że koszula nie zajęła się na niej żywym ogniem. Wiedziała, kim jest. Nie ukrywał tego. Mężczyzną, który żyje przemocą, który nosi ją w sobie. - A ja ją wykorzystałam, gdy mi to odpowiadało, prawda? - zwróciła się do świecy. Nie był to postępek przyjaciela. Nie zadowoliła się wiarą w boską łaskę, nie chciała przyjąć Jego woli. Nie tylko przyzwoliła i zachęcała do przemocy, ale i wystawiła ciało i duszę Iana Murraya na wielkie niebezpieczeństwo. Nie, nie ma co zamykać oczu na prawdę. - Choć gdy mowa o prawdzie - poinformowała świecę, wciąż czując się buntowniczo - to zrobił to tyleż dla mnie co dla Denny'ego. - Kto co zrobił? - Brat pochylił głowę, by wejść do namiotu, i wyprostował się. - Pomodlisz się za mnie? - spytała nagle. - Jestem w wielkim niebezpieczeństwie. Brat przyglądał jej się uważnie przez okulary. - Rzeczywiście jesteś - powiedział powoli. - Wątpię jednak, by modlitwa wiele ci
pomogła. - Jak to, nie masz już wiary w Boga? - spytała ostro, głęboko zaniepokojona, że jej brat mógł ugiąć się pod ciężarem tego, co widział w zeszłym miesiącu. Obawiała się, że jej wiara doznała poważnego wstrząsu, ale wiara brata była dla niej tarczą i ostoją. Gdyby jej zabrakło... - Och, mam nieskończoną wiarę w Boga - uśmiechnął się. - Ale w ciebie - już nie tak wielką. - Zdjął kapelusz i powiesił go na gwoździu wbitym w podtrzymujący namiot słup. Sprawdził, czy poły namiotu zostały dociągnięte i zasznurowane. - Wracając, słyszałem wycie wilków. Bliżej, niżbym chciał. - Usiadł i spojrzał na nią. - Ian Murray? - spytał wprost. - Skąd wiesz? - Ręce jej drżały; wytarła je nerwowo o fartuch. - Przed chwilą spotkałem jego psa. - Przyjrzał jej się z ciekawością. - Co takiego ci powiedział? - Ja... nic. - Denny uniósł niedowierzająco brew, więc poddała się. - Nic takiego. Powiedział... że jestem w nim zakochana. - A jesteś? - Denny nie robił wrażenia zdziwionego. - Jak mogłabym zakochać się w takim człowieku? - Gdybyś nie była, to chyba nie prosiłabyś mnie, bym się za ciebie modlił - zauważył logicznie. - Po prostu byś go przegnała. Nie potrafię ci odpowiedzieć na pytanie „jak” zresztą sądzę, że miało być retoryczne. Roześmiała się mimo wzburzenia. - Nie - powiedziała, wygładzając fartuch na kolanach. - Nie miało być retoryczne. Co więcej... Czy uważasz, że gdy Hiob zadawał Bogu pytanie, co On myśli, miało ono być retoryczne? Zadałam swoje w tym samym duchu. - Zadawanie pytań Panu to ryzykowna sprawa - odrzekł w zamyśleniu brat. - Otrzymujesz odpowiedzi, ale często prowadzą cię one w dziwne miejsca: - Znów się do niej uśmiechnął, łagodnie i z takim współczuciem w oczach, że odwróciła wzrok. Zwijała w palcach materiał fartucha, gdy z zewnątrz jak co noc dobiegały do niej okrzyki i pijackie śpiewy. Chciała powiedzieć, że trudno o dziwniejsze miejsce niż to - dwoje kwakrów w sercu armii, do której należeli - ale rzeczywiście, doprowadziło ich tu pytanie, jakie Denny zadał Bogu. Nie chciała, by czuł, że ma mu to za złe. - Czy byłeś kiedyś zakochany, Denny? - spytała, unosząc głowę. - Och. - Spuścił wzrok na złożone na kolanach dłonie. Wciąż się uśmiechał, ale inaczej, jakby do wewnątrz, jakby widział coś w głowie. - Tak, chyba tak. - W Anglii?
Skinął głową. - Tak. Ale... nic z tego nie mogło wyniknąć. - Nie była przyjaciółką? - Nie - odparł cicho. - Nie była. W pewnym sensie poczuła ulgę; obawiała się, że zakochał się w kimś, kto nie chciał wyjechać z Anglii, on zaś czuł się w obowiązku dla niej wrócić do Ameryki. Jeśli jednak chodzi o jej uczucie do Iana Murraya, nie zapowiada się to dobrze. - Przykro mi z powodu tłuszczu - odezwała się nagle. Zamrugał. - Tłuszczu? - Przyjaciel Murray powiedział, że do czyjejś dupy. Pies go zjadł. - Pies go... ach, pies zjadł tłuszcz. - Wargi mu zadrgały, powoli potarł prawym kciukiem kostki lewej dłoni. - Nie szkodzi, znalazłem trochę. - Jesteś głodny - stwierdziła nagle, wstając. - Umyj ręce, a ja postawię kawę. - Chętnie. Dziękuję, Rachel. Rachel... - Zawahał się, ale nie należał do tych, którzy mówią ogródkami. - Przyjaciel Murray powiedział ci, że go kochasz - ale nie powiedział, że on kocha ciebie? To dość dziwny sposób wyrażania uczuć, nie sądzisz? - Owszem - odparła tonem wskazującym, że nie życzy sobie rozważań o dziwactwach Iana Murraya. Nie zamierzała wyjaśniać Denny'emu, że Ian Murray nie ujął swego wyznania w słowa, bo nie musiał. Powietrze wokół niej wciąż wibrowało od ognia jego wyznania. Chociaż... może to jednak zrobił - powiedziała powoli. - Coś do mnie powiedział, ale nie po angielsku, więc nie zrozumiałam. Wiesz może, co znaczy mo kri-ga? Denny zmarszczył czoło, ale zaraz się rozpogodził. - To musi być w języku szkockich górali, tym, który nazywają gàidhlig. Nie, nie wiem, co to znaczy, ale słyszałem, jak przyjaciel Jamie podobnie zwraca się do żony, w takich okolicznościach, które wyraźnie wskazują, że to przejaw głębokiego... uczucia. - Zakaszlał. Rachel... czy chcesz, bym z nim porozmawiał? Skóra wciąż ją paliła, jakby miała gorączkę, ale na te słowa poczuła w sercu ostry sopel lodu. - Porozmawiał z nim? - powtórzyła i z trudem przełknęła. - I powiedział mu... co? Znalazła garnek do kawy i worek z prażonymi żołędziami i cykorią, wsypała garść czarnej mieszanki do moździerza i zaczęła ją tłuc, jakby moździerz wypełniały węże. Denny wzruszył ramionami, przyglądając jej się z ciekawością. - Rozbijesz ten moździerz - zauważył. - A jeśli chodzi o to, co mam powiedzieć - cóż, to
ty mi musisz wskazać, Rachel. - Wciąż przyglądał jej się uważnie, ale teraz w oczach miał powagę. - Jeśli sobie życzysz, powiem mu, żeby trzymał się od ciebie z daleka i nigdy więcej się do ciebie nie odzywał. Albo, jeśli wolisz, mogę go zapewnić, że żywisz do niego tylko przyjacielskie uczucia, więc musi się powstrzymać przed dalszymi niezręcznymi deklaracjami. Przesypała utłuczone ziarna do garnka i zalała wodą z manierki wiszącej na słupie. - Czy widzisz tylko taką alternatywę? - Starała się mówić spokojnie. - Siostrzyczko - powiedział bardzo łagodnie - nie możesz wyjść za takiego człowieka i pozostać przyjaciółką. Żadne zgromadzenie nie zaakceptuje takiego związku, wiesz o tym. Odczekał chwilę. - Poprosiłaś mnie przecież, bym się za ciebie modlił - dodał. Nie odpowiedziała ani na niego nie spojrzała. Rozwiązała poły namiotu i wyszła, by postawić garnek w żarze. Dorzuciła więcej drewna i rozpaliła mocniej ognisko. Powietrze nad ziemią jaśniało, rozświetlone dymem i płomieniami tysięcy niewielkich ognisk, noc w górze była jednak czarna, czysta i nieskończona, a gwiazdy płonęły własnym zimnym światłem. Gdy wróciła, zobaczyła brata pod łóżkiem, mruczącego coś pod nosem. - Co się stało? - spytała. Wycofał się, wyciągając za sobą niewielką skrzynkę, w której trzymali zapasy - tylko że ich nie było, poza kilkoma surowymi żołędziami i na wpół zjedzonym przez myszy jabłkiem. - Co to? - powtórzyła przerażona. - Co się stało z jedzeniem? - Jakiś bydlak przeciął namiot i zabrał je. Wściekłość, jaka zalała ją na tę wiadomość, była niemal uzdrawiająca, odwróciła bowiem jej myśli od innych spraw. - Co za... za... Denny westchnął i spróbował opanować złość. - Niewątpliwie musiał być głodny, biedak - stwierdził, ale bez współczucia. - Mógł poprosić - ucięła. - To złodziej, nie ma na to innego słowa. - Tupnęła nogą za złością. - Pójdę więc i wyżebrzę u kogoś coś do jedzenia. Pilnuj kawy. - Jeśli chodzi o mnie, nie musisz - zaprotestował, ale bez przekonania. Wiedziała, że nie jadł nic od rana i jest głodny, i dała mu o tym znać spojrzeniem. - Wilki... - próbował jeszcze protestować, ale ona już wkładała pelerynę i naciągała czepek. - Wezmę pochodnię - zapewniła go. - I niech się strzeże wilk, który w moim obecnym nastroju zechciałby mi stanąć na drodze, zapewniam cię! - Złapała koszyk i wyszła, zanim zdążył zapytać, dokąd zamierza się udać. ***
Mogła pójść do każdego z kilkunastu pobliskich ognisk. Po przygodach Denny’ego w roli dezertera sąsiedzi przestali patrzyć na nich podejrzliwie, a Rachel nawiązała życzliwe stosunki z kilkoma żonami milicjantów z okolicznych namiotów. Mogła sobie mówić, że niechętnie tak późno zakłóca spokój tych szacownych matron. Albo że chce się dowiedzieć najnowszych nowin na temat kapitulacji - przyjaciel Jamie zawsze wiedział, jak toczą się negocjacje, i powie jej, co będzie mógł. Albo że pragnie poradzić się Claire Fraser w sprawie małego, lecz bolesnego wrzodu na palcu u nogi, i może przy okazji poprosić o jedzenie. Była jednak uczciwą kobietą i nic takiego sobie nie mówiła. Szła ku obozowisku Fraserów, jakby przyciągana magnesem, a magnes nazywał się Ian Murray. Jasno to rozumiała, uważała własne zachowanie za szaleństwo - ale nie mogła postąpić inaczej, tak samo jak nie mogłaby zmienić koloru oczu. Nie miała pojęcia, co zamierza zrobić, powiedzieć czy nawet pomyśleć, jeśli go tam zobaczy, ale i tak szła dalej, równym krokiem, jakby na targ. Pochodnia oświetlała jej drogę, za nią zaś podążał wielki, długi cień, przesuwający się po jasnym płótnie mijanych namiotów.
68. Szantaż Dorzucałam do ognia, gdy usłyszałam powolne, zbliżające się kroki. Odwróciłam się i stwierdziłam, że jakiś wielki kształt przesłania mi księżyc. Próbowałam uciec, ale nie potrafiłam zmusić nóg do posłuszeństwa. Jak w najgorszych koszmarach starałam się krzyknąć, ale głos mnie zawodził. Zaczęłam się niemal dusić. Potworna, stękająca postać - przypominająca człowieka, ale garbata i bezgłowa zatrzymała się przede mną. Coś ciężkiego uderzyło w ziemię, rozwiewając mi spódnice. - Przyniosłem ci prezent, Angliszko - powiedział roześmiany Jamie, ocierając pot z twarzy. - Prezent? - wyjąkałam słabo, spoglądając na ogromny kłąb... czego?, który rzucił na ziemię u moich stóp. A potem poczułam zapach. - Skóra bizona! - wykrzyknęłam. - Och, Jamie! Skóra bizona? Na szczęście nie była świeża, ale zapach jej pierwotnego właściciela wciąż dało się wyczuć nawet w chłodnym powietrzu. Padłam na kolana i pomacałam ją. Była dobrze wyprawiona, elastyczna i stosunkowo czysta. Wełna pod moimi dłońmi była szorstka, ale bez
błota, rzepów, kawałków odchodów i innych rzeczy, które zazwyczaj czepiają się jej na żywym bizonie. Była ogromna. I ciepła. Cudownie ciepła. Wsunęłam zmarznięte ręce w głąb skóry. - Och - westchnęłam z lubością. - Wygrałeś ją? - Wygrałem - potwierdził z dumą. - Od jednego z brytyjskich oficerów. Przyzwoity człowiek przy kartach - dodał sprawiedliwie - tylko brakowało mu szczęścia. - Grałeś z brytyjskimi oficerami? - rzuciłam niespokojne spojrzenie w stronę brytyjskiego obozu, stąd jednak niewidocznego. - Tylko z jednym, niejakim kapitanem Manselem. Przybył z najnowszą odpowiedzią od Burgoyne'a i musiał zaczekać, aż Granny się przez nią przegryzie. Będzie miał szczęście, jeśli nie wyjdzie stąd nagi i bosy - dodał obojętnie. - Nigdy nie widziałem, żeby ktoś do tego stopnia nie miał szczęścia w kartach. Nie zwróciłam uwagi na jego słowa, pochłonięta delektowaniem się skórą bizona. - Jest wspaniała, Jamie! Ogromna! Rzeczywiście, miała długość co najmniej ośmiu stóp i była tak szeroka, że mogły się pod nią zmieścić dwie osoby - pod warunkiem, że lubią spać przytulone. Myśl o wczołganiu się pod to miękkie schronienie, ciepłe i przytulne, po tylu nocach, w które drżałam z zimna pod wytartymi kocami... Myśli Jamiego najwyraźniej biegły tym samym torem. - Oboje się pod nią zmieścimy - powiedział, bardzo delikatnie dotykając mojej piersi. - Ach, czyżby? Przysunął się bliżej i przez odór skóry bizona poczułam jego zapach - suche liście, goryczka kawy z żołędzi, a do tego słodka brandy, wszystko to zmieszane z głębokim męskim zapachem skóry. - Wywąchałabym cię wśród tuzina mężczyzn w ciemnym pokoju - powiedziałam, zamykając oczy i z przyjemnością oddychając. - Niewątpliwie, bo nie myłem się od tygodnia. - Położył mi dłonie na ramionach i pochylił głowę, tak że stykaliśmy się czołami. - Chcę ci rozwiązać koszulę - szepnął - i ssać twoje piersi, aż się zwiniesz jak krewetka, z kolanami przy moich jądrach. A potem wziąć cię szybko i mocno i zasnąć, trzymając głowę na twoich nagich piersiach. Naprawdę - dodał, prostując się. - Ach - powiedziałam - to świetny pomysł. *** Choć jak najbardziej popierałam proponowany program, widziałam, że Jamie, zanim
podejmie bardziej wyczerpujące działania, musi dostać coś do jedzenia. Z daleka słyszałam, jak burczy mu w brzuchu. - Gra w karty przyprawia cię o głód, co? - zauważyłam, widząc, jak w sześciu kęsach załatwił trzy jabłka. - To prawda - potwierdził krótko. - Mamy jakiś chleb? - Nie, ale mamy piwo. Jakby przywołany tym słowem, Ian zmaterializował się z ciemności. - Piwo? - spytał z nadzieją w głosie. - Chleb? - Jamie i ja spytaliśmy równocześnie, węsząc jak psy. Od Iana pachniało drożdżami i spalenizną - jak się okazało, z dwóch małych bochenków, które trzymał w kieszeniach. - Skąd je masz, Ianie? - spytałam, podając mu manierkę z piwem. Napił się solidnie, oderwał manierkę od ust i wpatrzył się we mnie nieobecnym spojrzeniem. - Co? - spytał. - Dobrze się czujesz, Ianie? - Przyjrzałam mu się z pewnym niepokojem, ale zamrugał i na jego twarz wrócił inteligentny wyraz. - Tak, ciociu, wszystko w porządku. Ja tylko... och... dziękuję za piwo. - Wręczył mi pustą manierkę, uśmiechnął się jak do obcej osoby i zniknął w ciemności. - Widziałeś to? - zwróciłam się do Jamiego, który oblizanym palcem zbierał okruszki z kolan. - Nie, co takiego? Masz, Angliszko. - Podał mi drugi bochenek. - Ian zachowuje się jak półgłówek. Hej, weź połowę, potrzebujesz tego bardziej niż ja. Nie protestował. - Nie krwawił ani się nie zataczał, prawda? No to zapewne znaczy, że się zakochał w jakiejś biednej dziewczynie. - Ach... Tak, to by pasowało do objawów. Ale... - Powoli skubałam chleb, by ta przyjemność trwała jak najdłużej. Był chrupiący i świeży, najwyraźniej dopiero co wyjęty z popiołu. Widywałam już zakochanych młodych ludzi, a zachowanie się Iana rzeczywiście pasowało do tego obrazu. Nie widziałam tego jednak u Iana od... - Ciekawe, kto to? - Bóg jeden wie. Mam tylko nadzieję, że nie jakaś dziwka. - Jamie westchnął i potarł dłonią twarz. - Choć to i tak byłoby lepsze niż czyjaś żona. - Och nie, on by nie... - Przerwałam na widok kwaśnej miny Jamiego. - On chyba nie... - Nie, ale niewiele brakowało. I to bynajmniej nie dlatego, że dama była niechętna.
- Kto taki? - Żona pułkownika Millera. - O mój Boże. - Abigail Miller była energiczną młodą blondynką, mniej więcej dwudziestoletnią, co najmniej dwadzieścia lat młodszą od swego tęgawego i zdecydowanie ponurego męża. - Niewiele brakowało? - No tak, bardzo niewiele - powiedział Jamie posępnie. - Przyciskała go do drzewa i ocierała się jak kocica w rui. Ale jej mąż zapewne położył temu kres. - Widział ich? - Tak. Spacerowaliśmy razem, okrążyliśmy krzak i wpadliśmy na nich. Wyraźnie było widać, że to nie był pomysł chłopaka, ale też nie opierał się zanadto. Pułkownik Miller zamarł w miejscu, potem dał parę kroków do przodu, złapał zaskoczoną żonę za ramię, rzucił Jamiemu „żegnam pana” i odciągnął ją, krzyczącą, w stronę swojego obozu. - Rany... kiedy to było? Jamie spojrzał na wschodzący księżyc i zastanowił się. - Jakieś pięć czy sześć godzin temu. - A on już zdołał zakochać się w kimś innym? Uśmiechnął się. - Słyszałaś kiedyś o coup de foudre, Angliszko? Mnie wystarczyło na ciebie spojrzeć. - Hmmmm - mruknęłam zadowolona. *** Z pewnym wysiłkiem wciągnęłam ciężką skórę bizona na stos pociętych świerkowych gałęzi, stanowiących podstawę naszego łóżka, przykryłam dwoma kocami, a potem złożyłam całość jak pieróg. Powstała w ten sposób duża, odporna na pogodę, przytulna kieszeń, w którą się wsunęłam, drżąc, w samej koszuli. Zostawiłam uniesioną połę namiotu i przyglądałam się Jamiemu, który rozmawiał z dwoma milicjantami, którzy wpadli na pogawędkę. Moje stopy rozmarzały po raz pierwszy od miesiąca, mnie zaś ogarniała nieopisana błogość. Jak większość ludzi, którzy jesienią muszą żyć na dworze, zazwyczaj spałam we wszystkim, co posiadałam. Kobiety wędrujące z wojskiem czasami zdejmowały gorsety - gdy nie padało, wietrzyły je, wieszając na gałęziach jak wielkie, śmierdzące, gotowe do ucieczki ptaki - ale większość po prostu rozluźniała sznurówki i tak kładła się spać. Gorsety są całkiem wygodne, gdy się stoi, ale jako strój nocny pozostawiają wiele do życzenia. Dzisiaj, mając przed sobą perspektywę ciepłego, wodoodpornego schronienia, posunęłam
się do zdjęcia nie tylko gorsetu - który zwinęłam pod głowę jako poduszkę - ale również spódnicy, bluzki, żakietu i chustki. Wczołgałam się na łóżko tylko w koszuli i pończochach, czując się jak kobieta zepsuta. Przeciągnęłam się i przesunęłam dłońmi wzdłuż ciała, potem zaś objęłam nimi piersi, rozważając zaproponowany przez Jamiego scenariusz. Od ciepła skóry bizona zaczynała mnie ogarniać cudowna senność. Uznałam, że nie muszę się starać zachować przytomności wiedziałam, że Jamie nie jest w nastroju, by z rycerskiego szacunku dla mego odpoczynku powstrzymać się przed obudzeniem mnie. Czy to szczęśliwe nabycie skóry bizona go zainspirowało, czy przeciwnie - seksualna desperacja skłoniła do gry o tę rzecz? Na skutek jego uszkodzonej ręki minęło już... ileż to dni? Niezbyt przytomnie usiłowałam policzyć, gdy od strony ogniska dobiegł mnie nowy głos. Westchnęłam, Ian. Nie żebym się nie cieszyła na jego widok, ale... no cóż. Dobrze, że nie pojawił się w chwili, gdy my... Siedział na kamieniu przy ognisku z pochyloną głową. Wyjął coś ze sporranu i machinalnie pocierał palcami. Jego długa pospolita twarz nosiła wyraz udręki, ale też rozjaśniał ją dziwny blask. To szczególne, pomyślałam. Widziałam to spojrzenie już wcześniej - coś w rodzaju skupienia na czymś wspaniałym, na cudownym sekrecie, który tylko on zna. Tak, to dziewczyna. Poczułam się rozbawiona i wzruszona; w ten sam sposób patrzył na Mary, młodą prostytutkę, która była jego pierwszą dziewczyną. A Emily? Tak, też... Tak mi się wydawało, choć na jego radość padał cień - świadomość rychłego rozstania ze wszystkim i wszystkimi, których kochał. Cruimnich, powiedział mu wtedy Jamie, na pożegnanie narzucając mu na ramiona własny pled. Pamiętaj. Serce mi krwawiło na myśl, że go opuszczamy. Wiedziałam, że Jamie odjechał ze złamanym sercem. Wciąż nosił ten sam znoszony pled, przypięty do ramienia skórzanej koszuli. - Rachel Hunter? - spytał Jamie na tyle głośno, że usłyszałam; usiadłam nagle, zaskoczona. - Rachel Hunter? - powtórzyłam. - Zakochałeś się w Rachel? Ian spojrzał na mnie, zdziwiony moim nagłym pojawieniem się. - Ach, tu jesteś, cioteczko. Zastanawiałem się, co się z tobą dzieje. - Rachel Hunter? - powtórzyłam, nie dając mu szans na uniknięcie odpowiedzi. - No... tak. W każdym razie... tak. Kocham ją. - Zarumienił się na te słowa tak mocno, że widziałam to nawet w świetle ogniska. - Chłopak pyta, czybyśmy nie porozmawiali z Denzellem Hunterem, Angliszko - wyjaśnił
Jamie. Wyglądał na rozbawionego, ale i nieco zmartwionego. - Porozmawiali? Po co? Ian uniósł wzrok i spojrzał na nas. - No... Denny'emu Hunterowi się to nie spodoba. Ale bardzo wysoko ceni ciocię Claire i ciebie oczywiście szanuje, wujku. - Dlaczego miałoby mu się nie spodobać? - spytałam. Wyplątałam się już ze skóry bizona, otuliłam szalem i usiadłam na kamieniu obok Iana. W głowie kłębiły mi się myśli. Bardzo lubiłam Rachel Hunter i bardzo bym się cieszyła - a także poczułabym wielką ulgę gdyby Ian w końcu znalazł sobie przyzwoitą dziewczynę. Ale... Ian spojrzał na mnie. - Zauważyłaś niewątpliwie, że to kwakrzy, ciociu? - Tak, zauważyłam. - Odwzajemniłam mu spojrzenie. - Ale... - A ja nie. - To też zauważyłam. Ale... - Jeśli za mnie wyjdzie, usuną ją ze zgromadzenia. Zapewne ich oboje. Już raz ich usunięto, gdy Denny postanowił ruszyć z wojskiem, i bardzo ciężko to przeżyła. - Och. - Jamie oderwał kawałek chleba i zatrzymał się w pół ruchu, marszcząc brwi. Tak, na pewno ją usuną. - Włożył chleb do ust i żuł powoli, rozważając ten problem. - Sądzisz, że ona też cię kocha, Ianie? - spytałam jak najdelikatniej. Twarz Iana wiele mówiła: rysowały się na niej zmartwienie, niepokój i ten wewnętrzny blask, który przebijał przez chmury rozpaczy. - No... tak myślę. Mam nadzieję. - Nie spytałeś jej? - No... właściwie nie. To znaczy... właściwie nie rozmawialiśmy... Jamie przełknął chleb i zakaszlał. - Ian - wykrztusił. - Powiedz mi, że nie spałeś z Rachel Hunter. Ian rzucił mu spojrzenie pełne oburzenia, ale Jamie nie spuszczał z niego wzroku i czekał, Ian skupił się na przedmiocie, który obracał w dłoniach jak kulkę ciasta. - Nie - mruknął. - Ale żałuję tego. - Co takiego?! - No... gdybym z nią spał, musiałaby za mnie wyjść! Żałuję, że o tym nie pomyślałem. Ale nie, nie mogłem. Powiedziała, żebym przestał, więc przestałem. - Przełknął z trudem. - To bardzo elegancko z twojej strony - mruknęłam, choć w gruncie rzeczy rozumiałam jego punkt widzenia. - I bardzo inteligentnie z jej strony.
Westchnął. - I co ja mam robić, wuju? - A może byś tak został kwakrem? - spytałam niepewnie. Jamie i Ian spojrzeli na mnie. Absolutnie nie byli do siebie podobni, ale tym razem na ich twarzach malował się identyczny wyraz ironicznego rozbawienia. - Niewiele wiem o sobie, ciociu - powiedział Ian z bolesnym półuśmiechem - ale chyba nie jestem stworzony na kwakra. - I zapewne nie mógłbyś... nie, oczywiście, że nie. Myśl o zadeklarowaniu pozornego tylko przejścia na inną religię najwyraźniej nie postała mu w głowie. Pomyślałam nagle, że Ian lepiej niż ktokolwiek inny rozumie, ile kosztowałoby Rachel oddzielenie od bliskich w imię miłości do niego. Nic dziwnego, że wahał się na myśl o takim poświęceniu. Zakładając, dodałam w myślach, że ona go kocha. Lepiej, żebym najpierw porozmawiała z Rachel. Ian wciąż obracał coś w dłoniach. Przyjrzałam się bliżej - był to mały, ciemny, przypominający skórę przedmiot. Nie było to chyba... - Czy to jest ucho Neila Forbesa? - wyrzuciłam z siebie. - Pan Fraser? Słysząc ten głos, skoczyłam na równe nogi, a włosy na karku stanęły mi dęba. Cholera jasna, to znowu on? Rzeczywiście, był to ten żołnierz Armii Kontynentalnej, który napluł do mojej zupy. Powoli wszedł w krąg światła, nie spuszczając wzroku z Jamiego. - Tak, nazywam się James Fraser - odrzekł Jamie, odstawiając kubek i uprzejmym gestem wskazując kamień. - Czy napije się pan kawy? Czy też tego, co za kawę uchodzi? Mężczyzna pokręcił głową, nie odzywając się. Przyglądał się Jamiemu oceniająco, jak ktoś, kto chce kupić konia, nie wiedząc, czy nie jest narowisty. - A może wolisz kubek plwocin? - odezwał się Ian wrogim tonem. Jamie spojrzał na niego, zaskoczony. - Seo mac muice a thfing na bu thraithe gad shiubhal. - Ian nie spuszczał oczu z nieznajomego. - Chan eil e ag iarraidh math dhut idir, wuju. To ten świński bękart, który cię kiedyś szukał. Nic dobrego cię od niego nie spotka. - Tapadh leat lain. Cha robh fios air a bhith agam - odrzekł Jamie w tym samym języku, zachowując swobodny ton. Dziękuję, Ianie. Nigdy bym nie zgadł. - Czy ma pan do mnie sprawę? - spytał, przechodząc na angielski. - Tak, chcę z panem porozmawiać. Na osobności - dodał mężczyzna, rzucając
lekceważące spojrzenie Ianowi. Ja się najwyraźniej nie liczyłam. - To mój siostrzeniec Ian - powiedział Jamie, wciąż uprzejmie, choć czujnie. - Może pan mówić przy nim. - Sądzę, że będzie pan innego zdania, panie Fraser, gdy usłyszy pan, co mam do powiedzenia. A pewne słowa, raz powiedziane, nie mogą zostać cofnięte. Odejdź, młody człowieku. - Nie zadał sobie trudu, by popatrzeć na Iana. - Albo obaj tego pożałujecie. I Jamie, i Ian wyraźnie zesztywnieli. Potem poruszyli się, niemal równocześnie. Ciała się lekko przesunęły, podwinęli pod siebie stopy, wyprostowali ramiona. Jamie przez chwilę przyglądał się mężczyźnie w zamyśleniu, a potem leciutko przechylił głowę ku Ianowi. Ten wstał i zniknął w ciemnościach. Mężczyzna stał, czekając, póki odgłos kroków Iana nie ucichł, a wokół małego ogniska nie zapadła cisza. Wtedy dopiero obszedł ognisko i usiadł powoli naprzeciwko Jamiego, wciąż przyglądając mu się uważnie, irytująco. Przynajmniej mnie to irytowało; Jamie natomiast uniósł kubek i spokojnie go opróżnił, jakby siedział przy stole w kuchni. - Jeśli ma mi pan coś do powiedzenia, niech pan mówi. Jest późno i mam ochotę pójść do łóżka. - Do łóżka z uroczą żoną, jak sądzę. Szczęściarz z pana. - Poczułam głęboką niechęć do tego dżentelmena. Jamie zignorował i słowa, i ich kpiący ton. Pochylił się tylko i wlał sobie do kubka resztkę kawy. Czułam jej gorzki zapach nawet przez odór skóry bizona, którym przeszła moja koszula. - Czy pamięta pan człowieka nazwiskiem Willie Coulter? - spytał nagle mężczyzna. - Znałem kilka osób o tym nazwisku - odrzekł Jamie. - Głównie w Szkocji. - Tak, to było w Szkocji. W przeddzień wielkiej rzezi pod Culloden. Pan jednak tego dnia dokonał mniejszej, własnej rzezi, nie? Usiłowałam wygrzebać z pamięci jakiegoś Williego Coultera. Wzmianka o Culloden była jak cios w żołądek. Tamtego dnia Jamie był zmuszony zabić swego wuja Dougala MacKenziego. Oprócz mnie był przy tym jeden świadek: członek klanu MacKenziech nazwiskiem Willie Coulter. Sądziłam, że od dawna nie żyje, że zginął pod Culloden albo w późniejszych trudnych czasach - i byłam pewna, że Jamie też był o tym przekonany. Nasz gość zakołysał się lekko na kamieniu, uśmiechając się sardonicznie. - Widzi pan, byłem kiedyś nadzorcą na sporej plantacji trzciny na Jamajce. Mieliśmy kilkunastu czarnych niewolników z Afryki, ale czarni przyzwoitej jakości robią się coraz drożsi. Dlatego też pewnego dnia pan posłał mnie z sakiewką srebra na targ, bym obejrzał
nowych zesłańców - w większości kryminalistów. Ze Szkocji. Willie Coulter był jednym z dwudziestu paru, których nadzorca wybrał z obszarpanej, wychudzonej, zawszonej gromady. Złapano go po bitwie, pośpiesznie osądzono, skazano i przed upływem miesiąca wsadzono na statek płynący do Indii Zachodnich. Nigdy już nie ujrzał Szkocji. Widziałam profil Jamiego i mięsień drgający mu w szczęce. Większość jego ludzi z Ardsmuir też deportowano; jego przed takim losem uratowało jedynie zainteresowanie Johna Greya. Choć minęło wiele lat, wciąż żywił w tym względzie mieszane uczucia. Kiwnął jednak tylko głową bez zbytniego zainteresowania, jakby słuchał opowieści jakiegoś podróżnego w karczmie. - Wszyscy umarli w ciągu niecałych dwóch tygodni - powiedział nieznajomy, pogardliwie wykrzywiając usta. - Tak samo jak czarni. Te chuje przyniosły ze sobą ze statku jakąś paskudną gorączkę. Przez to straciłem stanowisko. Dostałem jednak coś cennego, co mogłem z sobą zabrać. Ostatnie słowa Williego Coultera. *** Od kiedy pan X usiadł, Jamie właściwie się nie poruszył. Czułam jednak, że jest napięty jak łuk tuż przed strzałem. - Czego pan chce? - spytał spokojnie i pochylił się po cynowy kubek z kawą. - Mmmm... - Mężczyzna, najwyraźniej zadowolony z siebie, zamruczał i usiadł wygodniej. - Słyszałem, że jest pan rozsądnym człowiekiem. Ja jestem skromny - powiedzmy więc, może sto dolarów? Dla okazania dobrej woli - dodał z uśmiechem, odsłaniającym nierówne, odbarwione przez tytoń zęby. - I by zaoszczędzić panu wysiłku protestowania, dodam, że wiem, iż ma pan taką sumę w kieszeni. Rozmawiałem przypadkiem z dżentelmenem, od którego pan je dziś po południu wygrał. To mnie zdumiało; najwyraźniej Jamie miał dziś niezwykłe szczęście. Przynajmniej w kartach. - Dla okazania dobrej woli - powtórzył Jamie. Spojrzał na kubek z kawą, potem na szczerzącego się w uśmiechu szantażystę, ale najwyraźniej uznał, że odległość jest za duża, by rzucić mu nim w twarz. - A potem...? - Ach, cóż, o tym możemy porozmawiać później. Słyszałem, że jest pan zamożnym człowiekiem, pułkowniku. - Więc zamierza się pan przyssać do mnie jak pijawka, co? - Cóż, pijawki czasem są dla człowieka pożyteczne, pułkowniku. Utrzymują humory w równowadze. - Łypnął na mnie obleśnie. - Jestem pewien, że pańska żona też jest tego zdania.
- A co przez to rozumiesz, ty obrzydliwy, oślizgły robaku? - powiedziałam, wstając. Być może Jamie postanowił nie ciskać w niego kubkiem kawy, ja jednak zamierzałam spróbować z całym garnkiem. - Zachowuj się, kobieto. - Rzucił mi karcące spojrzenie, po czym znów skupił uwagę na Jamiem. - Czy pan jej nie bije, człowieku? Widziałam, jak napięte ciało Jamiego lekko zmienia pozycję. Naciągał łuk. - Nie... - zaczęłam, zwracając się do Jamiego, ale nie zdążyłam skończyć. Zobaczyłam, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Skoczył ku tamtemu - i odwróciłam się akurat w porę, by dostrzec Iana, który wynurzył się z ciemności za szantażystą i objął go za gardło żylastą ręką. Nie widziałam noża. Nie musiałam. Widziałam twarz Iana, tak skupioną, że niemal pozbawioną wyrazu - i widziałam twarz byłego nadzorcy. Szczęka mu opadła, przewrócił oczami i wygiął plecy w łuk, daremnie usiłując się uwolnić. Ian wypuścił mężczyznę z uchwytu, a Jamie go złapał, akurat gdy tamten padał, nagle i bezwładnie. - Wielki Boże! Ten okrzyk dobiegł zza moich pleców, znów więc się obróciłam i tym razem zobaczyłam pułkownika Martina z dwoma adiutantami. Wszyscy stali z otwartymi ustami, tak jak przed chwilą pan X. Jamie rzucił im zdumione spojrzenie. W następnym oddechu odwrócił się do Iana i powiedział cicho przez ramię: - Ruith. - Biegnij. - Zaraz! Morderstwo! - krzyknął jeden z adiutantów, rzucając się naprzód. - Stój, złoczyńco! Ian posłuchał rady Jamiego bez zwłoki; widziałam, jak mknie ku odległemu lasowi, ale liczne ogniska po drodze rzucały dość światła, by jego ucieczka była widoczna. Krzyki Martina i jego adiutantów zwracały uwagę wszystkich w zasięgu głosu, więc ludzie podnosili się od ognisk, wpatrywali w ciemność, wykrzykiwali pytania. Jamie upuścił ciało nadzorcy przy ognisku i pobiegł za Ianem. Młodszy z adiutantów wyminął mnie w szaleńczym pościgu. Pułkownik Martin rzucił się za nim, ale zdążyłam mu podstawić nogę. Padł w ognisko, rozbryzgując popioły i iskry. Zostawiłam drugiemu adiutantowi zadanie ugaszenia płomieni, podciągnęłam koszulę i pobiegłam możliwie najszybciej tam, gdzie ruszyli Ian i Jamie. Obóz wyglądał jak scena z Dantejskiego Piekła - czarne postaci krzyczały coś na tle płomieni, popychając się w dymie i zamieszaniu, a okrzyki „Morderstwo! Morderstwo!” rozlegały się ze wszystkich stron, bo ludzie podchwytywali je jedni od drugich.
Złapała mnie kolka, ale biegłam dalej, potykając się o kamienie, dołki i zdeptaną ziemię. Głośniejsze okrzyki z lewej - przystanęłam, dysząc ciężko, trzymając się za bok, i zobaczyłam, jak Jamie uwalnia się od kilku ścigających go mężczyzn. Zapewne chce odciągnąć pościg od Iana - a to znaczy... Odwróciłam się i pobiegłam w przeciwnym kierunku. Rzeczywiście dostrzegłam Iana, który bardzo rozsądnie przestał biec, gdy zobaczył, że Jamie odciąga pościg, i teraz zmierzał szybkim krokiem do lasu. - Morderca! - wrzasnął za mną jakiś głos. Był to Martin, niech go diabli, osmalony, ale niezrażony. - Stój, Murray! Stój, mówię! Słysząc swoje nazwisko, Ian znów zaczął biec zygzakiem między ogniskami. W blasku ognia zauważyłam za nim cień - Rollo był z nim. Pułkownik Martin zrównał się ze mną. Zobaczyłam z przerażeniem, że trzyma w ręku pistolet. Zanim zdążyłam wydobyć z siebie słowo, zderzyłam się z kimś i padliśmy na ziemię. Była to Rachel Hunter, z szeroko otwartymi oczyma i ustami. Podniosła się i pobiegła ku Ianowi, który na jej widok zamarł w miejscu. Pułkownik Martin odbezpieczył pistolet i wymierzył w Iana. W sekundę Rollo dał susa w powietrzu i złapał pułkownika zębami za rękę. Pandemonium wzmogło się; rozległy się strzały z dwóch czy trzech pistoletów, a Rollo padł na ziemię ze skowytem. Pułkownik Martin szarpnął się w tył, przeklinając i trzymając zraniony przegub. Jamie nadbiegł i uderzył go w brzuch, Ian pędził już ku Rollowi; we dwóch złapali psa i zniknęli w ciemnościach. Obie z Rachel pobiegłyśmy za nimi. Dotarliśmy do granicy lasu, sapiąc i dysząc. Padłam od razu na kolana koło Rolla, by gorączkowo obmacać wielkie kudłate ciało. Szukałam rany. - Żyje - wysapałam. - Bark... złamany. - O Boże. - Czułam, że Ian spogląda w kierunku, z którego niewątpliwie pojawi się pościg. - O Jezu. - Słyszałam łzy w jego głosie. Sięgnął do pasa po nóż. - Co robisz?! - wykrzyknęłam. - Można go wyleczyć! - Zabiją go - powiedział dzikim głosem. - Jeśli mnie tu nie będzie, by ich powstrzymać, zabiją go! Lepiej, żebym zrobił to sam. - Ja... - zaczął Jamie, ale Rachel Hunter wyprzedziła go, padając na kolana i łapiąc psa za futro. - Zajmę się twoim psem - powiedziała bez tchu, ale pewnym głosem. - Uciekaj! Rzucił rozpaczliwe spojrzenie najpierw jej, potem Rollowi. I zniknął.
69. Warunki kapitulacji Gdy rano nadeszła wiadomość od generała Gatesa, Jamie wiedział, o co chodzi. Ianowi udało się uciec - nic dziwnego. Będzie w lasach albo w obozie Indian; tak czy tak, nikt go nie znajdzie, dopóki nie zechce zostać znaleziony. Chłopak miał rację; rzeczywiście chcieli zabić psa, szczególnie pułkownik Martin. Nie tylko Jamie musiał użyć wszystkich możliwych argumentów, ale jeszcze kwakierska dziewczyna rzuciła się na kudłate ciało psa i oznajmiła, że najpierw będą musieli zabić ją. To trochę powstrzymało pułkownika Martina, ale znaczna część opinii publicznej opowiadała się za tym, by ją odciągnąć i zabić psa. Jamie gotował się, by wkroczyć - ale wtedy z ciemności jak anioł zemsty wynurzył się brat Rachel. Denny stanął między nią a tłumem i oskarżył zgromadzonych, że są tchórzami, zaprzańcami i nieludzkimi potworami, że szukają zemsty na niewinnym zwierzęciu, nie mówiąc już o przeklętej niesprawiedliwości tak, naprawdę powiedział „przeklętej”, ogromnie wzburzony, i to wspomnienie wywołało uśmiech na ustach Jamiego, nawet w obliczu czekającej go rozmowy - której się dopuszczają, zmuszając młodego człowieka do udania się na wygnanie na skutek swych podejrzeń i niegodziwości, i czy nie znajdują w trzewiach najmniejszej iskry boskiego współczucia dla życia danego przez Boga każdemu człowiekowi... Przybycie do kwatery Gatesa przerwało Jamiemu te przyjemne wspomnienia. Wyprostował się i przybrał ponurą minę, odpowiednią do trudnej sytuacji. Gates wyglądał, jakby sam też był w trudnej sytuacji - i prawdę mówiąc, był. Jego pozbawiona wyrazu okrągła twarz zawsze robiła wrażenie bezkostnej, teraz jednak zapadła się jak jajko na miękko. Spojrzał na Jamiego małymi przekrwionymi oczyma przez okulary w drucianej oprawie. - Niech pan siada, pułkowniku - powiedział Gates, podsuwając mu szklankę i karafkę. Jamiemu odebrało mowę. Odbył dość ponurych rozmów z wysoko postawionymi oficerami, by wiedzieć, że nie zaczynały się od życzliwej oferty szklaneczki. Przyjął jednak poczęstunek i nadpił ostrożnie. Gates opróżnił swoją znacznie mniej ostrożnie, odstawił i ciężko westchnął. - Muszę pana prosić o przysługę, pułkowniku. - Będę zaszczycony, sir - odrzekł Jamie z jeszcze większą ostrożnością. Czego ten grubas może od niego chcieć? Jeśli chodziło o miejsce pobytu Iana albo okoliczności morderstwa, to
mógł mu nagwizdać, i dobrze to wiedział. Jeśli nie... - Negocjacje na temat kapitulacji dobiegają końca. - Gates rzucił okiem na gruby stos zapisanych ręcznie kartek, może szkiców porozumienia. - Oddziały Burgoyne'a mają wymaszerować z obozu z wszystkimi honorami i złożyć broń na brzegu Hudsonu na rozkaz własnych oficerów. Oficerowie zachowają szable i ekwipunek, a żołnierze plecaki. Pomaszerują do Bostonu, gdzie zostaną odpowiednio nakarmieni i zakwaterowani, po czym wypłyną do Anglii. Jedynym warunkiem jest to, że nie będą znów służyć w Ameryce Północnej podczas tej wojny. Wspaniałomyślne warunki, nie sądzi pan, pułkowniku? - Rzeczywiście, bardzo wspaniałomyślne, sir. - Zaskakująco wspaniałomyślne. Co sprawiło, że generał, mając w ręku tyle atutów co Gates, zgodził się na tak niezwykłe ustępstwa? Gates uśmiechnął się kwaśno. - Widzę, że jest pan zdziwiony, pułkowniku. Może będzie pan mniej zdziwiony, gdy powiem, że sir Henry Clinton kieruje się na północ. - Ach, więc Gates chciał pośpiesznie zakończyć negocjacje i pozbyć się Burgoyne'a, by mieć czas przygotować się na atak z południa. - Tak jest, sir, rozumiem. - To dobrze. - Gates na chwilę zamknął oczy i znów westchnął, najwyraźniej wyczerpany. - Burgoyne złożył jeszcze jedną dodatkową prośbę jako warunek akceptacji tego porozumienia. - Tak, sir? Gates znów otworzył oczy i przyjrzał mu się uważnie. - Podobno jest pan krewnym brygadiera generała Simona Frasera. - Jestem. - To dobrze. Zapewne więc nie będzie pan miał nic przeciwko oddaniu niewielkiej przysługi swemu krajowi. Przysługi odnoszącej się do Simona? Przecież... - Wyraził kiedyś przed kilkoma adiutantami życzenie, by - jeśli umrze za granicą pochowano go od razu - i tak się stało; pochowano go w Wielkiej Reducie - ale żeby w miarę możliwości przewieziono go potem w dogodnej chwili do Szkocji, by tam spoczął w spokoju. - Chce pan, bym odwiózł jego ciało do Szkocji? - wyrzucił z siebie Jamie. Nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby Gates nagle wstał i zatańczył na biurku. Generał potwierdził, jeszcze bardziej życzliwie. - Szybko pan myśli, pułkowniku. Tak, taka jest ostatnia prośba Burgoyne'a. Twierdzi, że
ludzie brygadiera bardzo go kochali i że świadomość, iż jego wola zostaje wykonana, ułatwi im odejście, bo nie będzie się im wydawało, że porzucają jego grób. Brzmi to bardzo romantycznie i doskonale pasuje do Burgoyne'a, pomyślał Jamie. Znany był z teatralnych gestów. I prawdopodobnie dobrze ocenia uczucia ludzi, którzy służyli pod Simonem - Simon był dobrym człowiekiem. Z pewnym opóźnieniem przyszło mu do głowy, że w rezultacie tej prośby... - Czy są jakieś ustalenia, jak mogę dotrzeć do Szkocji z ciałem, sir? - spytał delikatnie. Jest blokada... - Zostanie pan przewieziony, z żoną i służbą, jeśli pan sobie życzy, jednym z okrętów Jego Królewskiej Mości i otrzyma pan pewną sumę na przewiezienie trumny, gdy już zostanie wyniesiona na brzeg w Szkocji. Czy pan się zgadza, pułkowniku? Był tak oszołomiony, że nawet nie wiedział, co właściwie odpowiedział, najwyraźniej to jednak wystarczyło, bo Gates uśmiechnął się, zmęczony, i pożegnał go. Jamie wracał do namiotu z zawrotem głowy, zastanawiając się, czy uda się przebrać Iana za pokojówkę żony, na wzór Karola Stuarta. *** Siedemnasty października, jak wszystkie poprzednie dni, wstał ciemny i mglisty. Generał Burgoyne ubrał się w namiocie szczególnie starannie, we wspaniałą czerwoną kurtkę ze złotym galonem i kapelusz ozdobiony piórami. William zobaczył go, gdy z pozostałymi oficerami udał się do namiotu Burgoyne'a na ostatnie, bolesne spotkanie. Przemówił do nich także baron von Riedesel. To on zabrał wszystkie pułkowe sztandary. Powiedział, że da je żonie, by wszyła je w poduszki i potajemnie przewiozła do domu, do Brunszwiku. Williama niewiele to wszystko obchodziło. Przenikał go głęboki żal, nigdy bowiem dotychczas nie zostawiał towarzyszy na polu bitwy. Czuł też trochę wstydu, ale niewiele - generał miał rację, mówiąc, że stan wojska jest tak zły, iż nie zdołaliby przeprowadzić kolejnego ataku, nie tracąc większości ludzi. Teraz też żołnierze prezentowali się ponuro, stali w milczeniu, a jednak gdy rozległy się dźwięki piszczałki i werble, maszerowali za powiewającymi sztandarami kolejno, pułkami, wysoko unosząc głowy, choć ich mundury były w strasznym stanie, a niektórzy nie mieli ich wcale. Na rozkaz Gatesa nieprzyjaciel się wycofał, powiedział generał. To przejaw delikatności z ich strony, pomyślał tępo William; Amerykanie nie będą świadkami ich upokorzenia. Najpierw czerwone kurtki, a potem pułki niemieckie: dragoni i grenadierzy ubrani na niebiesko, piechota na zielono i artyleria z Hesji-Kassel.
Na płaskim terenie na brzegu rzeki leżało mnóstwo martwych koni, a smród rozkładu pogłębiał jeszcze ponury nastrój. Artyleria zostawiła tu swoje armaty, piechota zaś, szereg za szeregiem, wysypywała naboje z ładownic i ustawiała muszkiety w kozły. Niektórzy żołnierze, kierowani wściekłością, nim rzucili muszkiety na stos, rozbijali kolby i William zobaczył, jak jeden z werblistów przebija nogą bęben. On jednak nie był ani wściekły, ani przerażony. Pragnął jedynie znów zobaczyć się z ojcem. *** Żołnierze Armii Kontynentalnej i oddziały milicji pomaszerowały do Saratogi i tam ustawiły się po obu stronach nadrzecznej drogi. Przyszło też kilka kobiet, by przyglądać się z pewnej odległości. Mogłam zostać w obozie, by być świadkiem historycznego aktu kapitulacji, ale ruszyłam za wojskiem. Słońce już wstało, mgła się rozpierzchła, tak samo jak codziennie od paru tygodni. W powietrzu unosił się zapach dymu, a niebo miało niezgłębiony październikowy błękit. Artyleria i piechota stały wzdłuż drogi w równych odstępach, ale te odstępy stanowiły jedyny zuniformizowany element. Nie mieli jednolitych mundurów, a ekwipunek każdego żołnierza wyraźnie był jego prywatną własnością, odmienną w formie i w sposobie trzymania. Każdy jednak dzierżył muszkiet, strzelbę albo stał obok armaty. Stanowili zbieraninę, w każdym znaczeniu tego słowa, obwieszoną rożkami z prochem i ładownicami. Niektórzy nosili nawet dziwaczne staroświeckie pudrowane peruki. Stali w milczeniu, z wysuniętą prawą nogą, trzymając broń prawą ręką, w ten sposób oddając honory maszerującym oddziałom nieprzyjaciela. Stałam między drzewami, nieco za Jamiem, zauważyłam więc, jak usztywnił ramiona. William, wysoki i prosty, minął go z miną człowieka, który w rzeczywistości przebywa gdzie indziej. Jamie nie pochylił głowy ani nie próbował inaczej ukryć twarzy - widziałam jednak, jak lekko odwraca głowę, patrząc za Williamem, maszerującym ze swoją kompanią. Potem zaś rozluźnił ramiona, jakby spadł z nich wielki ciężar, choć wciąż stał prosto jak strzelba u jego boku. Bezpieczny - mówił ten gest. Dzięki Bogu. Jest bezpieczny.
70. Schronienie
Lallybroch Roger nie mógłby wyjaśnić, co go do tego skłoniło - poza tym, że w tym miejscu czuł pełnię spokoju - ale zaczął odbudowywać starą kaplicę. Ręcznie, sam, kamień po kamieniu. Starał się wytłumaczyć to Bree, gdy zapytała. - Chodzi o nich - powiedział w końcu bezradnie. - To coś jak... Mam takie poczucie, że muszę jakoś nawiązać z nimi kontakt. Ujęła jego dłoń i kciukiem delikatnie przesuwała po knykciach, wzdłuż palców, dotykając blizn i zadrapań, i czarnego paznokcia, zmiażdżonego przez zsuwający się kamień. - Nimi - powtórzyła z namysłem. - Chodzi ci o moich rodziców? - Tak, między innymi. - Nie tylko z Jamiem i Claire, ale całym życiem, jakie zbudowała ich rodzina. Z jego rolą jako mężczyzny - opiekuna, żywiciela. To właśnie ta przenikająca go do szpiku kości potrzeba chronienia skłoniła go, by porzucając chrześcijańskie zasady - i to w przeddzień święceń - ruszyć w pościg za Stephenem Bonnetem. - Chyba chodzi o to, że mam nadzieję jakoś to wszystko... pojąć - powiedział, uśmiechając się cierpko. - Jak pogodzić to, co, jak mi się wydawało, wtedy wiedziałem, z tym, czym chyba jestem teraz. - Czy to nie jest po chrześcijańsku uratować żonę przed gwałtem i sprzedaniem w niewolę? - spytała z wyraźnym napięciem. - Bo jeśli nie, to zabieram dzieci i przechodzę na judaizm, szintoizm czy jeszcze coś innego. Uśmiechnął się, autentycznie rozbawiony. - Coś tam odnalazłem... - Szukał słów. - I coś utraciłeś - szepnęła. Nie odrywając od niego oczu, wyciągnęła rękę i chłodnymi palcami dotknęła jego gardła. Blizna po sznurze trochę zbladła, ale wciąż była wyraźnie widoczna; nie starał się jej ukryć. Czasem widział, jak podczas rozmowy ludzie się w nią wpatrują; ze względu na jego wzrost wyglądało to tak, jakby mówili wprost do blizny, a nie do niego. Odnalazł siebie jako mężczyznę; odnalazł to, co uznał za swoje powołanie. I tego chyba właśnie szukał pod gruzami, pod wzrokiem ślepego świętego. Czy Bóg otwierał drzwi, pokazując mu, że teraz powinien zostać nauczycielem? Czy tym powinien się zająć - tymi gaelickimi kwestiami? Miał tu mnóstwo miejsca na zadawanie pytań - przestrzeni, czasu i ciszy. Odpowiedź przychodziła rzadko. Spędził tu prawie całe popołudnie; było mu gorąco, czuł się zmęczony i tęsknił za piwem. Kątem oka zauważył u wejścia cień - Jem albo Brianna, przyszli zawołać go na podwieczorek. Odwrócił się - nie było to żadne z nich. Przez chwilę przyglądał się
nieznajomemu, szukając w pamięci. Wytarte dżinsy i bluza, krzywo obcięte i splątane brudnoblond włosy. Na pewno znał tego człowieka; szeroka, przystojna twarz wydała mu się znajoma, mimo gęstego jasnego zarostu. - Czym mogę służyć? - spytał Roger, mocniej ujmując łopatę, której używał. Mężczyzna nie wydawał się groźny, ale był niechlujnie ubrany i brudny - może włóczęga - i coś w nim sprawiało, że Roger poczuł się nieswojo. - To kościół, nie? - powiedział mężczyzna i uśmiechnął się, choć uśmiech nie sięgnął oczu. - Zatem przyszedłem szukać tu schronienia. - Przesunął się tak, że padło na niego światło, i Roger wyraźniej zobaczył jego oczy, zimne i uderzająco zielone. - Schronienia powtórzył William Buccleigh MacKenzie. - A potem, drogi pastorze, chciałbym, byś mi powiedział, kim jesteś, kim ja jestem - i czym na Boga Wszechmogącego jesteśmy?
Część szósta
Powrót do domu
71. Stan konfliktu 10 września 1777 John Grey zastanawiał się poważnie, ile może być wyjść z dylematu - wydawało mu się, że najczęściej są dwa, choć zapewne była też teoretyczna możliwość wystąpienia bardziej egzotycznej formy - czegoś w rodzaju barana z czterema rogami, którego widział kiedyś w Hiszpanii. Najbardziej naglącym aspektem stojącego przed nim w tej chwili dylematu był Henry. Napisał już list do Jamiego Frasera, wyjaśniając stan zdrowia Henry'ego i pytając, czy pani Fraser nie zechciałaby przybyć do Filadelfii. Możliwie delikatnie zasugerował, że pokryje wszystkie wydatki związane z podróżą, załatwi jej przewóz statkiem w obie strony (z taką ochroną przed niebezpieczeństwami wojennymi, jakie była w stanie zapewnić Marynarka Królewska), a także dostarczy jej wszystkich potrzebnych instrumentów i materiałów. Posunął się nawet do tego, że zdobył pewną ilość witriolu, który, jak pamiętał, był jej niezbędny do produkcji eteru. Dużo czasu spędził nad kartką papieru, zastanawiając się, czy dopisać coś na temat Fergusa Frasera, drukarza, i przedziwnej historii, jaką opowiedział mu Percy. Z jednej strony mogła ona błyskawicznie ściągnąć tu Jamiego Frasera z Karoliny Północnej - co zwiększałoby szanse na przybycie także pani Fraser. Z drugiej... z ogromną niechęcią myślał o przedstawieniu Jamiemu Fraserowi czegokolwiek związanego z Percym Beauchampem, z wielu - i osobistych, i zawodowych - powodów. W końcu jednak nic o tym nie napisał i ograniczył prośbę jedynie do sprawy Henry'ego. Grey czekał niespokojnie cały miesiąc, patrząc, jak bratanek cierpi z powodu upału i wycieńczenia. Pod koniec miesiąca wrócił wysłany do Karoliny Północnej kurier, przepocony, pokryty błotem, z dwoma dziurami od kuli w płaszczu, i doniósł, że Fraserowie opuścili Fraser's Ridge, zamierzając udać się do Szkocji. Dodał jednak pocieszająco, że wyjazd ten miał podobno być jedynie wizytą, a nie stałą emigracją. Oczywiście lord John sprowadził już do Henry'ego lekarza, nie czekając na odpowiedź pani Fraser. Udało mu się nawiązać znajomość z doktorem Rushem i skłonić go do zbadania bratanka. Doktor Rush poważnie, ale pocieszająco powiedział, że jego zdaniem co najmniej
jedna kula z muszkietu spowodowała zbliznowacenie, które częściowo zamknęło jelito Henry'ego i doprowadziło do utworzenia ropnej kieszeni, wywołującej stałą gorączkę. Upuścił Henry'emu krwi i zalecił lekarstwo na gorączkę, ale wyraźnie powiedział Greyowi, że stan bratanka jest niestabilny i może się w każdej chwili pogorszyć. Jedynie interwencja chirurgiczna może coś pomóc. Równocześnie oznajmił, że jego zdaniem Henry jest dość silny, by przeżyć operację - choć oczywiście nie można mieć pewności co do jej szczęśliwego zakończenia. Grey podziękował doktorowi Rushowi, ale postanowił poczekać jeszcze trochę z radykalnymi działaniami, w nadziei, że odezwie się pani Fraser. Wyjrzał przez okno domu, który wynajmował na Chestnut Street. Wiatr rozwiewał żółte i brązowe liście po bruku ulicy. Była już połowa września. Ostatnie statki do Anglii odpłyną pod koniec października, tuż przedtem, nim na Atlantyku nadejdzie pora sztormów. Czy powinien się postarać umieścić Henry'ego na jednym z nich? Przedstawił się miejscowemu amerykańskiemu oficerowi, zajmującemu się jeńcami wojennymi umieszczonymi w Filadelfii, i w imieniu Henry'ego złożył podanie o zwolnienie na parol. Otrzymał je bez trudu; wziętym do niewoli oficerom zazwyczaj udzielano zwolnienia warunkowego, chyba że mieli związek z czymś niezwykłym lub groźnym. Nie udało mu się jednak załatwić wymiany Henry'ego na innego jeńca, a dopiero to pozwoliłoby zabrać go do Anglii - zakładając rzecz jasna, że zdrowie pozwoli mu na taką podróż i że Henry zechce wyjechać. Zdrowie raczej nie pozwoli, a i Henry nie zechce, ponieważ bardzo przywiązał się do pani Woodcock. Grey chętnie zabrałby także i ją, ona jednak nie dopuszczała myśli o wyjeździe, słyszała bowiem, że jej mąż przebywa w niewoli w Nowym Jorku. Grey potarł palcem nos, wzdychając. Czy byłby w stanie wbrew woli Henry'ego przenieść go - może odurzonego? - na pokład okrętu wojennego, łamiąc zwolnienie na parol, rujnując mu karierę i ryzykując jego życie, i to żywiąc słabą tylko nadzieję, że w Anglii zdoła znaleźć lekarza, który lepiej niż doktor Rush poradzi sobie z sytuacją? Z takiego działania mogło wyniknąć jedno: że Henry przeżyje podróż i zdoła tylko pożegnać się z rodzicami. Z drugiej strony, jeśli nie zdecyduje się na ten drastyczny krok, zostanie mu tylko jeden wybór: albo zmusi Henry'ego do poddania się przerażającej operacji, której się rozpaczliwie bał i która łatwo może go zabić, albo będzie patrzeć, jak chłopak powoli umiera. Bo rzeczywiście umierał - Grey nie miał co do tego wątpliwości. Przy życiu trzymał go jedynie upór i pielęgnacja pani Woodcock. Myśl, że musiałby napisać do Hala i Minnie i powiedzieć im... Nie. Wstał gwałtownie, niezdolny znosić dłużej tego stanu niepewności. Od razu odwiedzi doktora Rusha i załatwi,
żeby... Trzasnęły drzwi frontowe, do środka wpadł powiew wiatru, zwiędłe liście - i jego bratanica, blada, z szeroko otwartymi oczyma. - Dottie! - Serce zamarło mu z lęku, że przybiegła powiedzieć mu o śmierci Henry'ego, bo jak każdego popołudnia poszła odwiedzić brata. - Żołnierze! - wykrztusiła, łapiąc go za ramię. - Na ulicy są żołnierze. Jeźdźcy. Ktoś powiedział, że nadchodzi armia Howe'a! Wkracza do Filadelfii! *** Jedenastego września Howe spotkał się z armią Waszyngtona przy Brandywine Creek, na południe od miasta. Amerykanie zostali zmuszeni do wycofania się, ale kilka dni później zebrali się ponownie, by stawić opór. W trakcie bitwy rozpętała się straszliwa burza, zmuszając obie strony do zaprzestania walki i umożliwiając Waszyngtonowi ucieczkę do Reading Furnace. Jedynie w Paoli został niewielki oddział pod dowództwem generała Androny'ego Wayne'a. Jeden z dowódców Howe'a, generał major lord Charles Grey - daleki kuzyn lorda Johna zaatakował nocą Amerykanów w Paoli. Wydał żołnierzom rozkaz, by usunęli z muszkietów spłonki, co zapobiegło ich odkryciu na skutek przypadkowego wystrzału, ale też zmusiło do używania bagnetów. Wielu Amerykanów zabito podczas snu, spalono ich namioty, a około setki dostało się do niewoli. Dwudziestego pierwszego września Howe tryumfalnie wkroczył do Filadelfii. Z ganku domu pani Woodcock Grey przyglądał się, jak długie szeregi czerwonych kurtek maszerują ulicami do wtóru werbli. Dottie obawiała się, by rebelianci, zmuszeni opuścić miasto, nie podpalili domów albo nie zabili brytyjskich jeńców. - Nonsens - powiedział Grey. - Rebelianci są Anglikami, nie barbarzyńcami. - Niemniej jednak włożył mundur, przypiął do boku szablę, wcisnął za pas dwa pistolety i przez dwadzieścia cztery godziny siedział na ganku pani Woodcock - w nocy z latarnią - od czasu do czasu schodząc na ulicę, by porozmawiać z oficerami i uzyskać informacje na temat sytuacji, a także dopilnować, żeby nikt nie ruszył domu. Następnego dnia wrócił do siebie, mijając domy z pozamykanymi okiennicami. Filadelfia i okolice były nastawione wrogo do Brytyjczyków. Zajęto jednak miasto bez walki, a okupacja przebiegała spokojnie. Wobec zbliżania się Howe'a Kongres uciekł, tak samo jak co wybitniejsi rebelianci, w tym doktor Benjamin Rush. A także Percy Beauchamp.
72. Dzień Wszystkich Świętych 20 października 1980, Lallybroch Brianna przycisnęła list do nosa i wciągnęła powietrze. Wyczuwała lekki zapach dymu wobec upływu czasu była pewna, że to raczej jej wyobraźnia niż prawdziwy zapach albo tyleż wspomnienie co wyobraźnia; pamiętała, jakie jest powietrze w zajeździe - pełne zapachów ognia na kominku, pieczonego mięsa i tytoniu, z dodatkiem łagodnego aromatu piwa. W obecności Rogera czułaby się głupio, wąchając listy. Ten list otworzyli poprzedniego wieczoru i kilkakrotnie przeczytali razem, rozmawiając o jego treści - teraz jednak znów go wyjęła, chcąc chwilę potrzymać w rękach i pobyć sam na sam z rodzicami. Może zapach naprawdę w nim tkwił? Zauważyła, że właściwie nie pamięta się zapachu nie tak jak coś, co się widziało - ale gdy czuje się go ponownie, wie się, co to jest, a często niesie on z sobą jeszcze inne wspomnienia. Ona zaś siedzi tu w jesienny dzień otoczona dojrzałymi jabłkami i wrzosem, kurzem na starej boazerii i płytkim zapachem mokrych kamieni - Annie MacDonald właśnie umyła podłogę w holu - ale oczyma duszy widzi izby osiemnastowiecznej gospody i czuje zapach dymu. 1 listopada 1777, Nowy Jork Droga Bree i wszyscy! Pamiętasz wycieczkę w szkole średniej, gdy Twoja klasa ekonomiczna pojechała na Wall Street? W tej chwili siedzę w gospodzie na końcu Wall Street, nie widząc ani maklerów, ani klientów, nie mówiąc już o długich paskach wydruków. Nie ma też żadnego muru, tylko kilka kóz i gromadka mężczyzn pod dużym bezlistnym platanem - palą fajki i naradzają się nad czymś. Nie potrafię powiedzieć, czy to narzekający lojaliści, rebelianci publicznie spiskujący (to, nawiasem mówiąc, jest znacznie bezpieczniejsze niż spiskowanie w prywatności, choć mam nadzieję, że ta informacja nie będzie miała dla Was praktycznego znaczenia), czy po prostu kupcy i handlarze - widzę, że dochodzi do jakichś transakcji; podają sobie ręce, wypisują i podpisują jakieś papiery. To zdumiewające, jak rozwijają się interesy podczas wojny; sądzę, że to dlatego, że normalne reguły gry - cokolwiek się przez to rozumie - ulegają zawieszeniu.
To, nawiasem mówiąc, odnosi się do wszystkich transakcji między ludźmi. Stąd taki rozkwit wojennych romansów, a zaraz po wojnach - rozkwit wielkich fortun. Wydaje się to paradoksem - ale może jest logiczne (spytaj Rogera, czy istnieje coś takiego jak logiczny paradoks, dobrze?), że proces, w którym marnotrawi się życie i własność, doprowadza do bomby demograficznej i rozkwitu biznesu. Skoro mówię o wojnie - żyjemy i jesteśmy niemal nienaruszeni. Twój ojciec został lekko ranny podczas pierwszej bitwy o Saratogę (były dwie, obie bardzo krwawe) i musiałam mu amputować czwarty palec prawej dłoni (ten sztywny, pamiętasz?). Oczywiście było to traumatyczne przeżycie (tyleż dla mnie co dla niego), ale nie katastrofa. Bardzo dobrze się zagoiło i choć dłoń wciąż go dość mocno boli, znacznie lepiej się zgina i chyba w sumie będzie sprawniejsza. Z pewnym opóźnieniem wyruszamy do Szkocji, w dość dziwnych okolicznościach. Wypływamy jutro na pokładzie okrętu Jego Królewskiej Mości „Ariadnę”, towarzysząc ciału brygadiera Simona Frasera. Spotkałam brygadiera przelotnie przed jego śmiercią - właśnie umierał - ale najwyraźniej był bardzo dobrym żołnierzem, kochanym przez swoich ludzi. Brytyjski dowódca pod Saratogą, John Burgoyne, dodał coś w rodzaju przypisu do porozumienia o kapitulacji, że Twój ojciec (jako krewny brygadiera wie, gdzie jest jego dom w Highlands) zabierze jego ciało do Szkocji, zgodnie z życzeniem brygadiera. Był to dość nieoczekiwany, ale niezwykle korzystny dla nas zbieg okoliczności. Nie wiem, jak by się nam inaczej udało wyjechać, choć Twój ojciec mówi, że coś by wymyślił. Logistyka tej ekspedycji jest dość delikatna, jak się można spodziewać. Pan Kościuszko (znany jako „Kos” wśród znajomych, do których należy Twój ojciec - no, w gruncie rzeczy wszyscy nazywają go „Kos”, bo nikt - poza Twoim ojcem - nie jest w stanie i nawet nie usiłuje wymówić jego nazwiska. Twój ojciec bardzo go lubi i vice versa) zaoferował swoje usługi i przy pomocy kamerdynera generała Burgoyne'a (przecież wszyscy zabierają na wojnę swoich kamerdynerów!), który dostarczył mu sporą ilość ołowianej folii z butelek wina (cóż, trudno winić generała Burgoyne'a, że w tych okolicznościach zaczął pić, choć ogólnie odnoszę wrażenie, że wszyscy po obu stronach cały czas piją jak szewcy, niezależnie od sytuacji militarnej w danym momencie), stworzył inżynieryjne cudo: wyłożoną ołowiem trumnę (bardzo potrzebną) na demontowanych kółkach (też bardzo potrzebnych: w sumie musi to ważyć z tonę, choć Twój ojciec mówi, że najwyżej siedem czy osiem cetnarów, ale, nie mam pojęcia, skąd może to wiedzieć, skoro nie próbował jej podnieść). Generał Fraser leżał w ziemi jakiś tydzień i do transportu trzeba go było ekshumować. Nie było to przyjemne, ale mogło być gorsze. Miał wielu indiańskich tropicieli, którzy darzyli
go szacunkiem; część z nich przyszła na ekshumację z czarownikiem (to był chyba mężczyzna, ale nie jestem pewna; był niski, gruby i nosił maskę ptaka), który potężnie okadził szczątki palącą się szałwią i turówką (niezbyt to pomogło w sensie zapachowym, ale przynajmniej dym przesłonił najokropniejsze aspekty) i dość długo nad nimi śpiewał. Chętnie spytałabym Iana, co śpiewał, ale na skutek nieprzyjemnego zbiegu okoliczności, w które nie będę tu wchodzić, nie był obecny. Wyjaśnię to wszystko w późniejszym liście; to bardzo skomplikowane, a muszę skończyć ten, zanim wypłyniemy. Najważniejszą rzeczą, jeśli chodzi o Iana, jest to, że zakochał się w Rachel Hunter (która jest uroczą młodą kobietą, i kwakierką, co nieco utrudnia sprawę) i że, formalnie rzecz biorąc, jest mordercą, a zatem nie powinien pojawiać się publicznie w pobliżu Armii Kontynentalnej. Do ubocznych okoliczności tego morderstwa (bardzo nieprzyjemna osoba, niewielka strata dla ludzkości, zapewniam) należy fakt, że Rollo został postrzelony i ranny (poza powierzchowną raną od kuli ma złamaną łopatkę; powinien dojść do zdrowia, ale nie można go za wiele ruszać. Rachel opiekuje się psem w zastępstwie Iana, a my jedziemy do Szkocji). Ponieważ wiadomo, że indiańscy współpracownicy wielbili brygadiera, kapitana „Ariadnę” nie poruszyła nadmiernie wiadomość, że ciału towarzyszy nie tylko jego bliski krewny (z żoną), ale także Mohawk, który słabo mówi po angielsku (zresztą bardzo by mnie zdziwiło, gdyby ktoś w Marynarce Królewskiej był w stanie odróżnić język Mohawków od gaelickiego). Mam nadzieję, że ta podróż odbędzie się bez przygód, nie tak jak nasza pierwsza. Jeśli tak, następny list napiszę w Szkocji. Trzymaj za nas kciuki. Z miłością Mama PS Twój ojciec nalega, by dopisać kilka słów. Będzie to jego pierwsza próba pisania zmienioną dłonią i chętnie przyjrzałabym się, jak działa, ale poinformował mnie zdecydowanie, że potrzebuje prywatności. Nie wiem, czy ze względu na temat, czy dlatego że nie chce, by ktoś widział, jak się z tym zmaga. Pewnie jedno i drugie. Trzecia strona listu wyraźnie się odróżniała. Pismo było znacznie większe niż zazwyczaj i bardziej rozwlekłe, ale niewątpliwie było to pismo jej ojca. Litery wydawały się luźniejsze, mniej poszarpane. Serce ścisnęło jej się nie tylko na myśl o uszkodzonej dłoni ojca, ale też z
powodu tego, co uważał za warte napisania z takim wysiłkiem: Moja najdroższa! Twój brat żyje i nie jest ranny. Widziałem, jak opuszczał Saratogę ze swymi żołnierzami, kierując się do Bostonu, a potem do Anglii. Nie będzie więcej walczył w tej wojnie. Deo gratias. Twój kochający ojciec JF Postscriptum: Dziś jest dzień Wszystkich Świętych. Módl się za mnie. Zakonnice zawsze im mówiły - a ona powtórzyła jemu - że odmawiając Ojcze nasz, Zdrowaś Mario i Chwała Ojcu w dzień Wszystkich Świętych, można uzyskać zwolnienie pokutującej duszy z czyśćca. - Ty cholerny facecie - mruknęła, pociągając nosem i szukając w biurku chusteczki. Wiedziałam, że doprowadzisz mnie do łez. Znowu. *** - Brianna? Zdziwiła się - to Roger wołał ją z kuchni. Nie spodziewała się go w domu jeszcze przez jakąś godzinę czy dwie. Pośpiesznie wytarła nos, zawołała „Już idę!” z nadzieją, że w jej głosie nie słychać łez. Dopiero gdy ruszyła korytarzem i zobaczyła, że jej mąż przytrzymuje zielone, obite suknem drzwi do kuchni, uświadomiła sobie, że w jego głosie też brzmiała jakaś dziwna nuta. - Co się stało? - spytała, przyśpieszając kroku. - Dzieci... - Nic im nie jest - przerwał jej. - Powiedziałem Annie, żeby zabrała je do wsi na lody. Odsunął się od drzwi i gestem pokazał, by weszła. Zamarła w pół kroku tuż za drzwiami. O stary kamienny zlew opierał się jakiś mężczyzna. Stał z założonymi rękoma, a na jej widok wyprostował się i ukłonił jakoś dziwnie, a zarazem jakby znajomo. Zanim zdążyła się nad tym zastanowić, wyprostował się ponownie. - Do usług, pani - powiedział z miękkim szkockim akcentem. Spojrzała mu prosto w oczy, identyczne jak u Rogera, potem w oszołomieniu przeniosła wzrok na męża, by się upewnić. Tak, identyczne.
- Kto... - Pozwól, że ci przedstawię Williama Buccleigha MacKenziego - powiedział Roger z wyraźnym napięciem w głosie. - Znanego także jako Nuckelavee. Na początku jego słowa nie miały żadnego sensu. Potem do głowy napłynęło jej naraz tyle uczuć - zdumienie, wściekłość, niedowierzanie - że nie była w stanie wydusić z siebie słowa; gapiła się tylko na tego człowieka. - Chciałbym prosić o wybaczenie, pani, że przestraszyłem wasze dzieciaki - powiedział mężczyzna. - Przede wszystkim nie miałem pojęcia, że są wasze. Wiem jednak, jakie są dzieci, a nie chciałem zostać odkryty, zanim coś z tego wszystkiego zrozumiem. - Wszystkiego... czego? - Brianna w końcu zdołała wydobyć z siebie głos. - No, cóż, jeśli o to chodzi, to chyba pani i pani mąż wiecie lepiej niż ja. Brianna przysunęła sobie krzesło i szybko usiadła, wskazując mężczyźnie gestem, by zrobił to samo. Gdy zobaczyła go w pełnym świetle z okna, zauważyła, że ma zadrapanie na kości policzkowej - mocno zarysowanej kości policzkowej, która wraz z linią skroni i łukiem brwiowym wyglądała strasznie znajomo; mężczyzna też wyglądał znajomo. Oczywiście, nic dziwnego, pomyślała w oszołomieniu. - Czy on wie, kim jest? - spytała, zwracając się do Rogera, który - zauważyła dopiero teraz - trzymał się za prawą dłoń z najwyraźniej zakrwawionymi knykciami. Skinął głową. - Powiedziałem mu. Nie jestem jednak pewien, czy mi uwierzył. Kuchnia, ze ściereczkami w niebiesko-białą kratkę wiszącymi na piecu, była zwykłym swojskim miejscem, zalanym promieniami jesiennego słońca. Teraz jednak równie dobrze mogła być odwrotną stroną Jowisza. Nie zdziwiłaby się, gdyby jej palce przeniknęły przez cukiernicę, gdy wyciągnęła po nią rękę. - Teraz jestem skłonny wierzyć w różne rzeczy o wiele bardziej niż trzy miesiące temu. Głos mężczyzny był odległym echem głosu jej ojca. Potrząsnęła głową, z nadzieją, że to jej przywróci jasność myślenia. - Napije się pan kawy? - spytała tak uprzejmie, jakby była żoną z sitcomu. Twarz mu się rozjaśniła i uśmiechnął się. Zęby miał sczerniałe i krzywe. Oczywiście - pomyślała zdumiewająco klarownie. - W osiemnastym wieku trudno mówić o dentystach. Skojarzenie z osiemnastym wiekiem sprawiło, że zerwała się na równe nogi. - To ty! - krzyknęła. - To przez ciebie Rogera powieszono! - To prawda - potwierdził, niezbyt poruszony. - Nie miałem takiego zamiaru. I jeśli raz jeszcze chce mnie za to uderzyć, pozwolę mu. Ale...
- Tamto było za straszenie dzieci - wtrącił się Roger. - Wieszanie... może później o tym porozmawiamy. - Piękna mowa jak na pastora. - Mężczyzna wydawał się lekko rozbawiony. - Tyle że większość pastorów nie próbuje zabawiać się z cudzymi żonami. - Ja... - zaczął Roger, ale Brianna mu przerwała. - To ja cię zdzielę - powiedziała, patrząc na mężczyznę z wściekłością. - Dobrze. - Zamknął oczy i pochylił się. - Dalej. - Nie w twarz - poradził jej Roger, oglądając swoje otarte knykcie. - Każ mu wstać i kopnij w jaja. William Buccleigh otworzył oczy i spojrzał na Rogera z wyrzutem. - Sądzisz, że potrzebuje rady? - Sądzę, że powinnam rozkwasić ci nos - warknęła, siadając jednak znowu, powoli, nie spuszczając z niego wzroku. Zaczerpnęła głęboko powietrza i wypuściła. - W porządku powiedziała spokojniej. - Mów. Skinął ostrożnie głową i dotknął sińca na kości policzkowej, krzywiąc się. Syn czarownicy, pomyślała nagle. Czy on o tym wie? - Czy mówiłaś coś o kawie? - spytał z tęsknotą w głosie. - Od lat nie piłem prawdziwej kawy. *** Fascynował go piec. Przycisnął do niego plecy, wprost drżąc z rozkoszy. - Och, słodka Panno - westchnął, zamykając oczy i delektując się ciepłem. - Czyż to nie wspaniałe? Orzekł, że kawa jest dobra, choć dość słaba - słusznie, stwierdziła Brianna, wiedząc, że kawę, do jakiej był przyzwyczajony, gotowano nad ogniem nieraz kilka godzin, a nie łagodnie zaparzano. Przeprosił za swoje maniery, którym w gruncie rzeczy nie można było nic zarzucić, mówiąc, że od pewnego czasu nic nie jadł. - Jak zdobywałeś jedzenie? - spytał Roger, przyglądając się malejącemu stosowi kanapek z masłem orzechowym i galaretką. - Na początku kradłem po wsiach - przyznał Buccleigh. - Po jakimś czasie znalazłem się w Inverness. Siedziałem na ulicy na krawężniku, całkiem oszołomiony mijającymi mnie wielkimi, huczącymi rzeczami - widziałem już oczywiście samochody w drodze na północ, ale to co innego, gdy przejeżdżają tuż przy twoich stopach. W każdym razie siedziałem przed kościołem przy High Street, bo to miejsce przynajmniej znałem, i myślałem, żeby pójść i poprosić pastora o kawałek chleba, kiedy już się pozbieram. Byłem rozbity - powiedział,
pochylając się ku Briannie. - Nie dziwię się - mruknęła i spojrzała na Rogera, unosząc pytająco brew. - Stary kościół Świętego Szczepana? - Tak, był to kościół przy High Street, znaczy nie anglikański, zanim połączył się ze Świętym Szczepanem. - Przeniósł uwagę na Williama Buccleigha. - I co, zrobiłeś to? Porozmawiałeś z pastorem? Doktorem Witherspoonem? Buccleigh kiwnął głową, bo miał pełne usta. - Zobaczył, że tam siedzę, i wyszedł do mnie. Dobry człowiek. Spytał, czy jestem w potrzebie, a gdy go zapewniłem, że tak, powiedział mi, gdzie pójść po jedzenie i łóżko, i tam poszedłem. Nazywali to towarzystwem pomocy, miłosierdzia, i niewątpliwie tym było. Ludzie prowadzący punkt pomocy dali mu ubranie - „bo to, co miałem na sobie, to były szmaty” - i pomogli mu znaleźć pracę - niewykwalifikowanego robotnika na farmie mlecznej pod miastem. - Więc czemu nie jesteś na tej farmie? - spytał Roger. - Ale jak się znalazłeś w Szkocji? - spytała równocześnie Brianna. Ich słowa zderzyły się, więc zamilkli oboje. William Buccleigh machnął ręką i przez chwilę energicznie przeżuwał, w końcu przełknął kilkakrotnie i napił się kawy. - Matko Boska, to coś jest smaczne, ale zakleja usta. Tak, więc chcecie wiedzieć, dlaczego siedzę w waszej kuchni i jem wasze jedzenie, zamiast leżeć martwy w strumieniu w Karolinie Północnej. - Skoro o tym wspomniałeś... Tak - stwierdził Roger, odchylając się na krześle. - Może zacznij od Karoliny Północnej? Buccleigh raz jeszcze skinął głową, też się odchylił wygodnie, splatając dłonie na brzuchu, i zaczął opowiadać. *** To głód zmusił go do opuszczenia Szkocji, jak wielu ludzi po Culloden. Udało mu się zaoszczędzić dość pieniędzy, by emigrować z żoną i synkiem. - Wiem - przerwał mu Roger. - To mnie prosiłeś, żebym ich uratował, tam na statku. W tę noc, gdy kapitan wyrzucał chorych za burtę. Buccleigh podniósł głowę, zaskoczony, szeroko otwierając zielone oczy. - Naprawdę? W ogóle cię nie widziałem, było ciemno, a ja zrozpaczony. Gdybym wiedział... - Zamilkł i pokręcił głową. - Cóż, co się stało, to się nie odstanie. - To prawda - powiedział Roger. - Ja też cię nie widziałem w ciemności. Poznałem cię później przez żonę i syna, gdy spotkałem ich znowu w Alaman... - Zdenerwowało go, że na
ostatniej spółgłosce ścisnęło mu się gardło. Odchrząknął i powtórzył spokojnie: - Pod Alamance. Buccleigh pokiwał powoli głową, wpatrując się w gardło Rogera. Czy w jego oczach maluje się żal? Raczej nie, pomyślał Roger. Nie podziękował mu też za uratowanie żony i syna. - No więc myślałem, że wezmę kawałek ziemi i będę ją uprawiać, ale... cóż, sprowadza się to do tego, że rolnik ze mnie żaden. Ani budowniczy. Nie miałem pojęcia o dziczy ani o uprawach. Nie byłem też myśliwym. Niewątpliwie umarlibyśmy z głodu, gdybym nie wziął Morag i Jema - to także imię mojego syna, czy to nie dziwne? - z powrotem na przedgórze, gdzie dostałem pracę na plantacji przy wyrobie terpentyny. - Dziwniejsze, niż sądzisz - mruknęła Brianna, dodając zachęcająco głośniej: - I co dalej? - Człowiek, u którego pracowałem, opowiedział się za regulatorami, i ci, którzy dla niego pracowali, poszli z nim. Powinienem był zostawić Morag na miejscu, ale był tam taki mężczyzna, któremu wpadła w oko. Był kowalem i miał tylko jedną nogę, dlatego nie szedł z nami walczyć. Nie mogłem jej z nim zostawić, więc poszła za mną, zabierając małego. I zaraz napatoczyłeś się ty - dodał oskarżycielsko. - Nie powiedziała ci, kim jestem? - spytał Roger gniewnie. - Tak, potem powiedziała - przyznał Buccleigh. - Opowiedziała o statku i tym wszystkim, powiedziała, że to ty. Mimo to - dodał, patrząc twardo na Rogera - czy regularnie zalecasz się do żon innych mężczyzn, czy to tylko Morag tak ci się spodobała? - Morag jest moją prapra... pewnie jeszcze pięć razy praprababką - powiedział spokojnie Roger. Spojrzał na Buccleigha tak samo twardo jak tamten na niego. - A skoro pytasz, kim jesteś - jesteś moim dziadkiem, wcześniejszym o jakieś pięć czy sześć pokoleń. Mój syn nazywa się Jeremiah po moim ojcu, który dostał imię po swoim dziadku, który został nazwany po twoim synu. Tak mi się wydaje - dodał. - Mogłem zgubić po drodze jednego czy dwóch Jeremiahów. Buccleigh wpatrywał się w niego z wyrazem totalnego osłupienia na zarośniętej twarzy. Zamrugał raz czy dwa, przeniósł wzrok na Briannę, która skinęła potwierdzająco głową, i znów spojrzał na Rogera. - Przyjrzyj się jego oczom - powiedziała. - Przynieść ci lustro? Buccleigh otworzył usta, jakby chciał odpowiedzieć, ale nie znalazł słów. Potrząsnął głową, jakby oganiał się od much. Podniósł kubek, wpatrzył się w niego jakby ze zdziwieniem, że jest pusty, i odstawił. Spojrzał na Briannę. - Nie miałabyś może w domu czegoś silniejszego niż kawa, a bhana-mhaighstir?
*** Trochę trwało, zanim Roger znalazł w gabinecie drzewo genealogiczne, które lata temu narysował Wielebny. Podczas jego nieobecności Brianna wyciągnęła butelkę obana i nalała Williamowi Buccleighowi hojną porcję. Bez wahania nalała whisky także sobie i Rogerowi. Postawiła na stole dzbanek z wodą. - Dodajesz wody - spytała uprzejmie - czy wolisz nierozcieńczoną? Ku jej zaskoczeniu od razu sięgnął po wodę i wlał trochę do whisky. Zauważył jej minę i uśmiechnął się. - Gdyby to było jakieś paskudztwo, łyknąłbym, jak jest. Ale przy takiej whisky, jaką warto pić, odrobina wody otwiera smak i aromat. Ale ty to wiesz, prawda? Choć nie jesteś Szkotką. - Owszem, jestem, od strony ojca. Nazywa - nazywał - się James Fraser, z Lallybroch. Znany jako Dunbonnet. Zamrugał, rozejrzał się po kuchni, wrócił wzrokiem do niej. - Czy ty... też jesteś...? Jak twój mąż i ja. Kolejna... cokolwiek to jest? - Cokolwiek to jest - zgodziła się. - Tak, jestem. Znałeś mojego ojca? Pokręcił głową, zamknął oczy, pijąc, i milczał przez chwilę, gdy whisky spływała mu do gardła. - O Boże, ależ to dobre - westchnął i otworzył oczy. - Nie, urodziłem się jakiś rok przed Culloden. Słyszałem jednak o Dunbonnecie, gdy byłem chłopcem. - Powiedziałeś, że rolnik ze mnie żaden. Co więc robiłeś w Szkocji przed wyjazdem? spytała Bree z ciekawością. Zaczerpnął powietrza i wydmuchał je nosem, tak jak to robił jej ojciec. Typowe dla MacKenziech - pomyślała rozbawiona. - Byłem prawnikiem - wyjaśnił i podniósł szklaneczkę. - No, to pożyteczny zawód - zauważył Roger, który akurat wszedł. Przyjrzał się Buccleighowi w zamyśleniu, potrząsnął głową i rozłożył na stole drzewo genealogiczne rodziny MacKenziech. - Jesteś tutaj. - Położył palec na odpowiednim wpisie, a potem przesunął go w dół strony. - A ja jestem tutaj. - Buccleigh zamrugał i pochylił się, by przyjrzeć się drzewu w milczeniu. Gdy podniósł głowę, jego twarz pod zarostem była blada. - Tak, to moi rodzice, moi dziadkowie. A to mały Jem - mój Jem - tam, gdzie powinien. Mam jednak jeszcze jedno dziecko - powiedział nagle, zwracając się do Bree. - A w każdym razie tak myślę. Morag miała rodzić, gdy ja... gdy ja... przeszedłem.
Roger usiadł. Jego twarz straciła trochę z gniewnej czujności; przyglądał się Williamowi Buccleighowi z czymś w rodzaju współczucia. - Opowiedz nam o tym - zaproponował. - O tym, jak przeszedłeś. Buccleigh popchnął pustą szklaneczkę po whisky, ale nie czekał na jej napełnienie. Właściciel plantacji, na której pracował, po Alamance stracił wszystko, uwięziono go za uczestnictwo w walce regulatorów, a jego majątek skonfiskowano. Rodzina MacKenziech przez jakiś czas wędrowała, bez pieniędzy i domu, a także bez rodziny, która mogłaby im pomóc. Brianna wymieniła z Rogerem krótkie spojrzenie. Buccleigh tego nie wiedział, ale znajdował się niedaleko od majątku bliskiej krewnej - i to zamożnej. Jokasta Cameron była siostrą Dougała MacKenziego i ciotką tego człowieka. Gdyby wiedział... Uniosła brwi w niemym pytaniu do Rogera, on jednak pokręcił lekko głową. To może zaczekać. W końcu - opowiadał Buccleigh - postanowili wrócić do Szkocji. Morag miała tam rodzinę - brata w Inverness, któremu się nieźle powodziło, bo był kupcem zbożowym. Napisała do niego, a on zachęcił ich do powrotu, obiecując, że znajdzie dla Williama posadę w swojej firmie. - W tamtej chwili ucieszyłbym się nawet z oferty usuwania gnoju ze statków przewożących bydło - przyznał Buccleigh z westchnieniem. - Ephraim - to brat Morag, Ephraim Gunn - powiedział jednak, że przyda mu się urzędnik. A ja umiem dobrze pisać i liczyć. Pokusa pracy - i to takiej, do jakiej był przygotowany - i mieszkania była tak silna, że niewielka rodzina raz jeszcze postanowiła podjąć trud niebezpiecznej podróży przez Adantyk Ephraim wysłał im list kredytowy na swój bank, więc mieli za co wrócić. Wysiedli w Edynburgu i stamtąd powoli podążali na północ. - Głównie wozem. - Buccleigh opróżnił trzecią szklaneczkę whisky, Brianna i Roger niemal dotrzymywali mu kroku. Wlał trochę wody do pustej szklaneczki i zakręcił nią, następnie wypił, by oczyścić gardło, zakaszlał i mówił dalej. - Wóz się zepsuł, po raz któryś, w pobliżu miejsca zwanego Craigh na Dun. Sądzę, że oboje je znacie? - Skinęli głowami w odpowiedzi na jego spojrzenie. - Cóż, Morag nie czuła się najlepiej, a chłopakowi też coś było, więc położyli się na trawie, by trochę pospać, póki woźnica nie naprawi koła. Woźnica był z towarzyszem i nie potrzebował mojej pomocy, więc postanowiłem trochę rozprostować nogi. - I wspiąłeś się na wzgórze, do kamieni - powiedziała Brianna, czując, jak serce jej bije na
samą myśl o tym miejscu. - Czy wiesz, jaki to był dzień? - wtrącił Roger. - Lato - odpowiedział z namysłem William Buccleigh. - Koło dnia świętego Jana, ale nie znam dokładnej daty. Dlaczego? - Letnie przesilenie - odrzekła Brianna. - To... sądzimy, że wtedy się otwiera. Cokolwiek to jest... W święta słońca i święta ognia. Do ich uszu dotarł słaby jeszcze warkot samochodu. Wszyscy unieśli głowy, jakby zaskoczono ich przy jakichś ukradkowych czynnościach. - Annie i dzieciaki. Co z nim zrobimy? - spytała Brianna. Roger przyglądał się chwilę Buccleighowi zmrużonymi oczyma, w końcu podjął decyzję. - Musimy pomyśleć, jak wyjaśnić twoją obecność - powiedział Roger, wstając. - Na razie chodź ze mną, dobrze? Buccleigh podniósł się i ruszył za Rogerem do spiżarni. Usłyszała jego zdumiony głos, wyjaśniające pomruki Rogera, a potem hałas, gdy odsuwali ławę kryjącą wejście do księżej nory. Poruszając się jak w transie, Brianna wstała pośpiesznie, by umyć i odstawić trzy szklaneczki, schować whisky i wodę. Na dźwięk kołatki uderzającej o drzwi frontowe drgnęła. Więc to nie dzieci. Któż to może być? Zgarnęła że stołu drzewo genealogiczne i pośpieszyła przez hol, zatrzymując się po drodze, by rzucić je na biurko w gabinecie Rogera. Ile on ma lat? - przyszło jej nagle do głowy, gdy sięgała po klamkę. Wygląda na trzydzieści parę, ale... - Cześć - powiedział Rob Cameron. - Czy przyszedłem w niewłaściwym momencie? spytał na widok wyrazu jej twarzy. *** Rob przyjechał, by oddać książkę pożyczoną od Rogera i przekazać zaproszenie: czy w piątek Jem nie chciałby pójść z Bobbym do kina, potem zjeść ryby na kolację i przenocować? - Jestem pewna, że chciałby - powiedziała Brianna. - Ale go nie ma... o, właśnie jest. Annie właśnie wjeżdżała na podwórze, tak zmieniając biegi, że silnik zgasł na podjeździe. Brianna wzdrygnęła się, zadowolona, że to nie jej samochód. Zanim dzieci wysiadły i umyte grzecznie uścisnęły dłoń panu Cameronowi, zza domu wynurzył się Roger i został od razu wciągnięty w rozmowę na temat pracy przy kaplicy, która tak się przedłużyła, że nadeszła pora kolacji i niegrzecznie byłoby nie zaprosić gościa, by został...
I tak nieco oszołomiona Brianna zajęła się robieniem jajecznicy, odgrzewaniem fasoli i smażeniem kartofli, cały czas myśląc o nieproszonym gościu pod podłogą spiżarni, który musi czuć zapach jedzenia i umierać z głodu - i co, na litość boską, mają z nim zrobić? Myśli o Williamie Buccleighu MacKenziem kłębiły się w jej głowie przez cały czas, gdy jadła, rozmawiała i szykowała dzieci do łóżek, zostawiając Rogera i Roba przy rozmowie o piktyjskich kamieniach i wykopaliskach archeologicznych na Orkadach. Orkady, myślała. Roger mówił, że Nuckelavee to zły duch z Orkadów. Czy był na Orkadach? Kiedy? I dlaczego, do diabła, cały czas włóczył się koło naszej wieży? Gdy zrozumiał, co się stało, dlaczego nie wrócił od razu? Co on tu robi? Zanim Rob odszedł, unosząc kolejną książkę i dziękując za kolację oraz przypominając o piątkowym kinie, była już w odpowiednim nastroju, by wyciągnąć Williama Buccleigha z księżej nory za kołnierz, osobiście odwieźć go na Craigh na Dun i wepchnąć w kamienie. Gdy jednak w końcu wyszedł, poruszając się powoli, blady i najwyraźniej głodny, jej złość nieco osłabła. Odrobinę. Szybko zrobiła mu na kolację jajka i usiadła z nim, podczas gdy Roger obchodził dom, sprawdzając drzwi i okna. - Choć zapewne teraz nie musimy się tym tak przejmować - zauważyła kwaśno - skoro jesteś w środku. Uniósł wzrok, zmęczony, ale czujny. - Powiedziałem, że mi przykro - stwierdził cicho. - Czy chcecie, żebym sobie poszedł? - A gdzież byś poszedł, gdybym powiedziała tak? - spytała nieżyczliwie. Obrócił twarz w stronę okna nad kuchennym zlewem. W dzień widać było przez nie sielską scenę - podwórze z drewnianą bramą, za którą ciągnęło się pastwisko. Teraz nie było tam nic - tylko czarna, bezksiężycowa górska noc. W taką noc chrześcijanie siedzą w domach i spryskują drzwi wodą święconą, bo to, co wędruje po wrzosowiskach i górach, nie zawsze jest święte. Nic nie odrzekł, przełknął tylko ślinę. Widziała, jak uniosły mu się jasne włosy na rękach. - Nie musisz iść - stwierdziła niechętnie. - Znajdziemy ci łóżko. Ale jutro... Opuścił głowę, nie patrząc na nią, i zaczął się podnosić. Powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu. Spojrzał na nią zaskoczony. W miękkim świetle oczy mu pociemniały. - Powiedz mi teraz tylko jedno - powiedziała. - Czy chcesz wrócić? - O Boże, tak - powiedział stłumionym głosem i odwrócił głowę. - Chcę Morag. Chcę mego chłopaka. Puściła jego przegub i wstała, ale jeszcze coś przyszło jej do głowy. - Ile masz lat? - spytała bezceremonialnie. Wzruszył ramionami i otarł oczy grzbietem
dłoni. - Trzydzieści osiem. Czemu pytasz? - Tylko... ciekawość - powiedziała i zmniejszyła ogrzewanie na poziom nocny. - Chodź ze mną, przygotuję ci spanie w bawialni. A jutro... zobaczymy. Poprowadziła go przez hol, koło gabinetu Rogera. Miała wrażenie, że w żołądku utkwiła jej kula lodu. Światło było zapalone, a na biurku Rogera, tam, gdzie je rzuciła, wciąż leżało drzewo genealogiczne MacKenziech. Czy widział datę? Sądziła, że nie, a jeśli widział, to nie zwrócił na nią uwagi. Nie wszyscy uwidocznieni w drzewie genealogicznym mieli daty urodzin i śmierci - on jednak miał. Według drzewa genealogicznego William Buccleigh Mac Kenzie zmarł w wieku trzydziestu ośmiu lat. Nie wróci - pomyślała, a lód objął teraz także jej serce. *** Pod niskim niebem woda Loch Errochty miała matowy kolor cyny. Stali na kładce nad Alt Ruighe nan Saorach, rzeką zasilającą jezioro, patrząc w dół, tam gdzie sztuczny zbiornik rozlewał się wśród gładkich wzgórz. Buck - powiedział, że tak go nazywano w Ameryce i przyzwyczaił się do tej formy - patrzył i patrzył. Na twarzy malował mu się podziw i przerażenie. - Tam w dole - pokazał palcem - widzisz, gdzie wpada taki mały strumyk? Tam stał dom mojej ciotki Ross. Jakieś sto stóp poniżej strumyka. Czyli teraz jakieś trzydzieści stóp poniżej powierzchni wody. - Wyobrażam sobie, że to bolesne - powiedziała Brianna, nie bez współczucia. Zobaczyć, jak się wszystko zmieniło. - To prawda. - Spojrzał na nią. Miał oczy tak niepokojąco podobne do Rogera. - Ale jeszcze bardziej zobaczyć, jak wiele się nie zmieniło. Tam na górze, rozumiesz? - Wskazał głową odległe góry. - Takie same jak zawsze. I ptaszki w trawie, i łososie skaczące w rzece. Mógłbym postawić nogę na tamtym brzegu - pokazał koniec kładki - i poczuć, że szedłem tamtędy zaledwie wczoraj. Naprawdę szedłem tamtędy wczoraj! A jednak... ludzie odeszli. Wszyscy - dokończył ciszej. - Morag. Moje dzieci. Wszyscy nie żyją. Chyba że uda mi się wrócić. Nie zamierzała zadawać mu żadnych pytań; lepiej zaczekać, aż razem z Rogerem będą mogli z nim porozmawiać wieczorem, gdy dzieci znajdą się już w łóżkach. Ale okazja nadeszła sama. Roger obwiózł Bucka po okolicy Lallybroch, w dół Great Glen wzdłuż Loch Ness, a w końcu zostawił go przy zaporze Loch Errochty, gdzie dziś pracowała; wrócą razem na kolację.
Pokłócili się - szeptem - minionej nocy. Nie o to, co o nim powiedzieć - był kuzynem, przybyłym z krótką wizytą, taka ostatecznie była prawda - tylko czy zabrać go do tunelu. Roger opowiadał się za takim rozwiązaniem, ona była przeciwna, pamiętając szok, jaki przeżyła, gdy... linia czasu?... przecięła ją jak ostry drut. Jeszcze nie podjęła decyzji. Teraz jednak on sam poruszył problem powrotu. - Gdy doszedłeś do siebie po... przejściu i zdałeś sobie sprawę, co się stało - spytała z ciekawością - dlaczego nie wróciłeś od razu do kręgu? Wzruszył ramionami. - Wróciłem. Choć nie mogę powiedzieć, że od razu zdałem sobie sprawę z tego, co się stało. Zrozumiałem to dopiero po paru dniach. Wiedziałem jednak, że stało się coś strasznego, a kamienie miały z tym coś wspólnego. Więc się ich bałem, co zapewne potrafisz zrozumieć. - Spojrzał na nią pytająco, a ona niechętnie potwierdziła. Potrafiła zrozumieć. Sama nie zbliżyłaby się do tych kamieni nawet na milę, chyba że musiałaby ratować jakiegoś członka rodziny przed okropnym losem. A nawet wtedy pewnie by się zawahała. Odrzuciła jednak tę myśl i wróciła do pytań. - Powiedziałeś jednak, że wróciłeś. I co się stało? Spojrzał na nią bezradnie i rozłożył ręce. - Nie wiem, jak to opisać. Nigdy w życiu mi się nic takiego nie przytrafiło. - Spróbuj - głos jej stwardniał. - Dobrze - westchnął. - Podszedłem do kręgu i tym razem je słyszałem. Kamienie. Jakby rozmawiały między sobą, buczały jak pszczoły w ulu, a od tego dźwięku stanęły mi włosy na głowie. Chciał się odwrócić i uciec, ale myśląc o Morag i Jemmym, postanowił wytrzymać. Wszedł do środka kręgu, gdzie dźwięk dopadł go ze wszystkich stron. - Myślałem, że zwariuję od tego - przyznał szczerze. - Zatkanie uszu palcami nie pomagało, bo to było we mnie, jakby to moje kości przemawiały. Czy z tobą też tak było? spytał nagle, patrząc na nią z ciekawością. - Owszem - odrzekła krótko. - A w każdym razie podobnie. Mów dalej. Co wtedy zrobiłeś? Zobaczył duży, rozłupany kamień, przez który za pierwszym razem przeszedł, więc zaczerpnął pełne płuca powietrza i rzucił się do niego. - I możesz mnie obedrzeć ze skóry, jeśli kłamię, ale nie mam pojęcia, co się potem stało. Gdy się ocknąłem, leżałem w środku kręgu i paliłem się. Spojrzała na niego zaskoczona.
- Dosłownie? To znaczy, czy twoje ubranie się paliło, czy też tylko... - Wiem, co znaczy „dosłownie” - przerwał jej trochę zły. - Nie jestem może tym co wy, ale odebrałem wykształcenie. - Przepraszam. - Pochyliła przepraszająco głowę i wskazała gestem, by mówił dalej. - Tak czy inaczej, tak, dosłownie się paliłem. Koszulę zjadały płomienie. Popatrz... Rozpiął wiatrówkę i zaczął mocować się z guzikami niebieskiej koszuli Rogera. Rozchylił ją na piersi, ukazując dużą czerwoną plamę gojącego się oparzenia. Chciał od razu zapiąć koszulę, ale Brianna pochyliła się, by obejrzeć plamę z bliska. Wydawało jej się, że centrum oparzenia znajduje się na wysokości serca. Czy to ma jakieś znaczenie? - pomyślała. - Dziękuję - powiedziała, prostując się. - A o czym... o czym myślałeś, przechodząc? Patrzył na nią. - O tym, że chcę wrócić, o czymże by innym? - Tak, oczywiście. Ale czy myślałeś o kimś konkretnym? O Morag albo o swoim Jemmym? Na jego twarzy na mgnienie pojawił się niezwykły wyraz - wstyd? Zażenowanie? Odwrócił twarz. - Tak - rzucił krótko. Wiedziała, że skłamał, ale nie rozumiała dlaczego. Zakaszlał i pośpiesznie mówił dalej. - No, w każdym razie potoczyłem się po trawie, żeby zdusić płomienie, a potem zacząłem wymiotować. Leżałem tam dłuższy czas, zbyt słaby, żeby wstać. Nie wiem, jak długo, ale długo. Wiesz, jak tu jest w okolicach dnia świętego Jana? Takie mleczne światło, kiedy nie widać słońca, choć właściwie nie zaszło? - Białe noce - mruknęła. - Tak, znaczy wiem. A więc spróbowałeś jeszcze raz? Tym razem wyraźnie się zawstydził. Słońce stało nisko, rozświetlając loch, wzgórza i kładkę szaro-pomarańczowym blaskiem, ale i tak widać było, jak ciemniejszy rumieniec oblewa mu policzki. - Nie - wymamrotał. - Bałem się. Choć mu nie ufała i wciąż czuła gniew o to, co zrobił Rogerowi, na te słowa poczuła niechciany przypływ współczucia. Ostatecznie i ona, i Roger mniej więcej wiedzieli, w co się pakują. On zaś tego nie oczekiwał - i wciąż niemal nic nie wiedział. - Też bym się bała - powiedziała. - Czy ty... Przerwał jej czyjś okrzyk. Odwróciła się i zobaczyła Roba Camerona, biegnącego wzdłuż brzegu rzeki. Pomachał i wskoczył na kładkę, zasapany z wysiłku. - Cześć, szefowo - uśmiechnął się do niej szeroko. - Zobaczyłem was, wychodząc. Jeśli skończyłaś pracę, może byśmy wpadli na jednego w drodze do domu? Twój przyjaciel też,
oczywiście - skinął przyjaźnie głową Williamowi Buccleighowi. W tej sytuacji nie miała oczywiście innego wyboru - musiała ich sobie przedstawić. Użyła ustalonej wersji: kuzyn Rogera, przejazdem w mieście, zatrzymał się u nich. Uprzejmie podziękowała za zaproszenie, mówiąc, że musi zdążyć do domu przed kolacją. - No to kiedy indziej - powiedział Rob lekkim tonem. - Miło było poznać. - Skinął głową Buckowi i odbiegł. Gdy się odwróciła, zobaczyła, że William Buccleigh patrzy za Robem zmrużonymi oczyma. - Co jest? - spytała. - Ten mężczyzna ma na ciebie ochotę - powiedział obcesowo. - Czy twój mąż wie? - Nie bądź śmieszny - odrzekła równie ostro. Serce jej przyśpieszyło na jego słowa, a to jej się nie podobało. - Pracuję z nim. Jest w tej samej loży co Roger. Rozmawiają o starych pieśniach. To wszystko. Wydał z siebie jeden z tych szkockich pomruków, które są w stanie przekazać różnego rodzaju nieprzyzwoite znaczenia, i potrząsnął głową. - Nie jestem może tym co wy - powtórzył - ale nie jestem też głupcem.
73. Owieczka wraca 24 listopada 1777, Filadelfia Lord John Grey rozpaczliwie potrzebował lokaja. Zatrudnił co prawda osobnika, który się za takiego podawał, ale okazał się on nic niewart. W dodatku był złodziejem - Grey przyłapał rzekomego lokaja na wsuwaniu srebrnych łyżeczek w spodnie, więc zmusiwszy go wpierw do oddania łupu, wyrzucił go z domu. Zapewne powinien był kazać aresztować tego człowieka, ale nie był pewien, co zrobi miejscowy konstabl, jeśli wezwie go brytyjski oficer. Większość brytyjskich jeńców wojennych wywieziono z miasta, gdy zbliżała się do niego armia Howe'a, bo Amerykanie chcieli ich zachować na wymianę. Henry został. Lord John, pełen ponurych myśli, wyszczotkował sobie mundur. Nosił go teraz codziennie jako ochronę dla Henry'ego i Dottie. Od lat nie był już w czynnej służbie, ale inaczej niż większość ludzi w jego sytuacji nie zrezygnował ze stanowiska pułkownika. Nie był pewien, co zrobiłby Hal, gdyby próbował zrezygnować, ale ponieważ stanowisko to miał w pułku Hala i nie musiał go sprzedawać, nie było sensu tego rozważać. Jeden guzik wisiał na nitce, wyjął więc z torby igielnik, nawlekł igłę, nie mrużąc nawet oczu, i przyszył go mocno. Ta czynność napełniła go pewną satysfakcją, ale musiał przed samym sobą przyznać, że tak niewiele było obecnie pod jego kontrolą, że nawet przyszycie guzika mogło uchodzić za powód do zadowolenia. Zmarszczył brwi, przyglądając się sobie w lustrze, i z irytacją strzepnął złoty, zmatowiały tu i ówdzie galon przy kurtce. Wiedział, co z tym należy zrobić, ale nie miał najmniejszej ochoty polerować go nasączonym uryną chlebem. Znając generała sir Williama Howe'a, wątpił, by jego wygląd miał wpłynąć na sposób, w jaki zostanie przyjęty, nawet gdyby pojawił się w kwaterze Howe'a w lektyce, z głową owiniętą tureckim turbanem. Howe nie kąpał się często i nie zmieniał bielizny przez miesiąc i więcej - i to nie tylko podczas kampanii. A zatem musi to być wojskowy chirurg - więc Grey chciał go sobie wybrać. Skrzywił się na samą myśl; znał zbyt wielu wojskowych chirurgów, w tym kilku blisko. Ale armia Howe'a wkroczyła do miasta pod koniec września, teraz była połowa listopada, okupanci zapuścili korzenie, a wrogie nastawienie obywateli narastało.
Lekarze popierający rebeliantów albo opuścili miasto, albo nie zechcą mieć nic wspólnego z brytyjskim oficerem. Lekarze lojaliści z radością by mu się przysłużyli zapraszano go na przyjęcia, wydawane przez zamożnych miejscowych lojalistów, na których przedstawiono mu paru lekarzy - ale żaden z nich nie był znany jako zdolny chirurg. Jeden zajmował się głównie przypadkami chorób wenerycznych, drugi był accoucheur, a trzeci wyraźnie znachorem najgorszego autoramentu. Teraz więc wyruszał do kwatery Howe'a, by prosić go o pomoc. Nie mógł już dłużej czekać. Gdy nie było już tak gorąco, Henry dawał sobie jakoś radę, a nawet, jak się zdawało, odzyskał trochę sił. Lepiej zrobić to teraz, by miał szansę dojść do siebie, zanim nadejdzie zima z chłodem i smrodem zamkniętych domów. Gotów, przypiął szablę i wyszedł z domu. Ulicą w jego stronę wędrował jakiś żołnierz, przygięty pod ciężkim plecakiem, przyglądając się fasadom. Grey spojrzał na niego tylko przelotnie, schodząc po schodach - ale nawet to przelotne spojrzenie wystarczyło. Spojrzał raz jeszcze, z niedowierzaniem, i rzucił się biegiem, zapominając o kapeluszu, złotym galonie, szabli czy godności, by chwycić wysokiego młodego żołnierza w ramiona. - Willie! - Papa! Serce wezbrało mu w przedziwny sposób; rzadko kiedy zdarzyło mu się czuć taką radość, starał się jednak opanować, by nie wprawiać Williego w zażenowanie niemęskim nadmiarem emocji. Nie puścił syna, ale odsunął się lekko, oglądając go od stóp do głów. - Jesteś... brudny - powiedział, nie mogąc opanować szerokiego, głupawego uśmiechu. - I to bardzo. - Rzeczywiście. Był także obszarpany i wychudły. Wciąż nosił oficerski ryngraf, ale brakowało mu plastronu, kilku guzików, a także całego mankietu kurtki. - Mam też wszy - zapewnił go William, drapiąc się. - Czy jest coś do jedzenia? - Tak, oczywiście. Wejdź, wejdź. - Zdjął plecak z ramion Williego i wskazał mu drogę. Dottie! - krzyknął w górę schodów, otwarłszy drzwi. - Dottie! Zejdź na dół! - Jestem na dole - usłyszał za plecami głos bratanicy. Wyszła z bawialni, w której zazwyczaj jadała śniadanie, trzymając w ręce posmarowaną masłem grzankę. - Co się... och, Willie! Ignorując brud i wszy, William chwycił ją w ramiona, ona zaś upuściła grzankę na dywan i objęła go mocno, śmiejąc się i płacząc, aż po chwili zaczął protestować, że połamie mu żebra i nigdy już nie będzie mógł swobodnie oddychać. Grey przyglądał się tej scenie z wielką życzliwością, choć całkiem wdeptali posmarowaną masłem grzankę w wynajęty dywan. Naprawdę wygląda na to, że się kochają -
pomyślał. Może nie miał racji. Zakaszlał uprzejmie, co nie przeszkodziło im trwać w uścisku, ale po chwili Dottie spojrzała na niego nieprzytomnie nad ramieniem Williama. - Pójdę poprosić o śniadanie dla Williego, dobrze? - powiedział. - A tymczasem ty, moja droga, weź go do bawialni i daj mu herbaty. - Herbata - rozmarzył się William z wyrazem twarzy osoby, która widzi - lub słyszy - o cudzie. - Nie piłem herbaty od tygodni. Od miesięcy! Grey poszedł do kuchni, mieszczącej się z tyłu w osobnej szopie, nieco oddalonej, by na wypadek pożaru w kuchni nie spłonął także dom. Dochodziły z niej apetyczne zapachy smażonego mięsa, duszonych owoców i pieczonego chleba. Jako kucharkę zatrudnił panią Figg, okrągłą prawie jak kula czarną kobietę, zakładając, że nie zyskałaby takich kształtów, gdyby nie ceniła dobrego jedzenia i nie potrafiła go przyrządzać. Jak się okazało, miał rację. Nie żałował tego wyboru, choć z powodu zmiennych humorów i niewyparzonego języka tej damy czasem był tego bliski. Usłyszawszy nowinę, odstawiła jednak na bok zapiekankę z dziczyzny, przygotowywaną na obiad, i sięgnęła po tacę. Poczekał, by osobiście zanieść ją do domu, chciał bowiem dać Williamowi i Dottie chwilę dla siebie. Chciał się dowiedzieć wszystkiego, bo oczywiście wszyscy w Filadelfii słyszeli o katastrofalnych potyczkach Burgoyne'a pod Saratogą - ale szczególnie pragnął wyciągnąć od Williama informacje, co John Burgoyne wcześniej słyszał lub wiedział. Zdaniem kilku jego wojskowych znajomych sir George Germaine zapewnił Burgoyne'a, że jego plan został zaakceptowany i Howe pomaszeruje na północ, by się z nim spotkać, tym samym przecinając amerykańskie kolonie na pół. Według innych - w tym kilku członków sztabu Howe'a - Howe'a nigdy nie poinformowano o tym planie, nie mówiąc już o uzyskaniu jego zgody. Czy była to arogancja i nadmierna pewność siebie Burgoyne'a, upór i duma Howe'a czy idiotyzm i niekompetencja Germaine'a - a może wszystkiego po trosze? Grey obstawiałby tę ostatnią wersję, ciekaw był jednak, jak bardzo mogło być w to zamieszane biuro Germaine'a. Ponieważ Percy Beauchamp zniknął z Filadelfii, nie zostawiając po sobie śladu, ktoś inny będzie musiał obserwować jego dalsze ruchy, Artur Norrington zaś zapewne przekaże swoje odkrycia raczej Germaine'owi niż Greyowi. Ostrożnie poniósł zastawioną tacę do pokoju. Willie siedział na kanapie w samej koszuli i z rozpuszczonymi włosami, pijąc herbatę; Dottie siedziała w fotelu przed kominkiem, trzymając na kolanach srebrny grzebień, a na widok jej wyrazu twarzy Grey o mało nie upuścił tacy. Zwróciła na niego oczy, pozbawione wyrazu i niewidzące; a potem coś się
zmieniło - jakby w jednym momencie wróciła z jakiegoś miejsca oddalonego o wiele mil. - Wezmę to - powiedziała, wstając od razu i wyciągając ręce po tacę. Podał jej ją, przenosząc ukradkiem wzrok z Dottie na Williama. Niewątpliwie Willie też wyglądał dziwnie. Czemu? - zastanowił się Grey. Przed chwilą byli podnieceni, przejęci, okazywali sobie uczucie. Teraz ona była blada, ale drżąca z wewnętrznego podniecenia, które sprawiało, że gdy nalewała herbatę, filiżanki brzęczały na spodeczkach. On natomiast siedział zarumieniony, ale nie - Grey był niemal pewien - na skutek podniecenia seksualnego. Wyglądał jak mężczyzna, który... nie. To jednak było podniecenie seksualne, pomyślał zaintrygowany Grey, ostatecznie często je widywał i potrafił zauważyć je u mężczyzn, ale jego źródłem nie była Dottie. Nie, bynajmniej. Co oni, do diabła, knują? - myślał, udawał jednak, że nie zauważył ich zmieszania; usiadł, by wypić herbatę i wysłuchać opowieści Williego. Opowiadanie nieco Williama uspokoiło. Grey przyglądał się, jak twarz syna zmienia się podczas urywanej czasem opowieści, i ściskało mu się serce. Duma, tak, wielka duma; William był już mężczyzną, żołnierzem, i to dobrym żołnierzem, ale Greya przenikał także żal, że u syna zniknęły ostatnie ślady niewinności. Wystarczyło mu spojrzeć w oczy, by to stwierdzić. Zauważył również, że relacja o bitwach, polityce i Indianach wywierała na Dottie odwrotne wrażenie. Zamiast się uspokajać i cieszyć, z minuty na minutę wydawała się coraz bardziej poruszona. - Zamierzałem odwiedzić sir Williama, ale chyba najpierw pójdę do Henry'ego powiedział w końcu Grey, podnosząc się i otrzepując okruszki chleba z kurtki. - Chcesz pójść ze mną, Willie? A może pójdziecie oboje? Czy wolisz odpocząć? Wymienili spojrzenie tak wymowne, że aż się zdumiał. - Tak, papo, oczywiście, chcę zobaczyć Henry'ego. Ale Dottie właśnie mi opowiadała, jak poważny jest jego stan i że papa zamierza znaleźć wojskowego chirurga, by się tym zajął. Tak myślę... Znam jednego wojskowego lekarza. Doskonały człowiek. Ma wielką wiedzę i jest cudownie delikatny; przy tym szybki jak wąż i zręczny ze skalpelem - dodał pośpiesznie. Na te słowa wyraźnie się zarumienił. Grey patrzył na niego zaintrygowany. - Naprawdę? - odezwał się. - To brzmi jak odpowiedź na moją modlitwę. Jak się nazywa? Mogę poprosić sir Williama... - Och, on nie jest z sir Williamem - przerwał mu pośpiesznie Willie. - Zatem to jeden z ludzi Burgoyne'a? - Zwolnieni na parol żołnierze armii Burgoyne'a pomaszerowali wszyscy do Bostonu, skąd mieli wypłynąć do Anglii. - Cóż, oczywiście chętnie bym go zatrudnił, ale wątpię, by się udało posłać po niego do Bostonu i ściągnąć tu na
czas, biorąc pod uwagę porę roku i prawdopodobieństwo... - Nie, on nie jest w Bostonie. - William znów wymienił spojrzenie z Dottie. Tym razem zauważyła, że Grey im się przygląda, zaczerwieniła się jak róże na filiżankach i spuściła wzrok. William odchrząknął. - Prawdę mówiąc, to lekarz z Armii Kontynentalnej. Armia Waszyngtona zatrzymała się na zimowej kwaterze w Valley Forge - to zaledwie dzień jazdy stąd. Jeśli udam się tam osobiście i poproszę go, przyjedzie. Jestem tego pewien. - Rozumiem - powiedział Grey, myśląc szybko. Wiedział doskonale, że nie widzi połowy tego, o co im chodzi - czymkolwiek „to” by było - ale wydawało się, że ten lekarz jest naprawdę odpowiedzią na modlitwę. Howe na pewno zgodzi się wyposażyć Williego w eskortę i białą flagę, a lekarzowi wystawić list żelazny. - No dobrze - zdecydował się. - Po południu porozmawiam z sir Williamem. Dottie i Willie odetchnęli - z ulgą? O co tu, do diabła, chodzi? - Tak myślę - zdecydował się nagle - że jednak pójdę do kwatery Howe'a teraz, od razu. Ty na pewno chcesz się umyć i przebrać, Willie. Odwiedzimy Henry'ego po południu. Jak się nazywa ten sławny kontynentalny lekarz? Sir William musi mu wypisać przepustkę. - Hunter - powiedział Willie, a jego spalona słońcem twarz wydawała się jaśnieć. Denzell Hunter. Tylko koniecznie powiedz sir Williamowi, żeby wystawił przepustkę dla dwóch osób; siostra doktora Huntera jest jego pielęgniarką - będzie musiała przyjechać razem z nim, do pomocy.
74 Ostrość widzenia 20 grudnia 1777, Edynburg Druk na stronie nagle się wyostrzył, czarny i wyraźny; aż krzyknęłam, zaskoczona. - Ach, czyli blisko, tak? - Pan Lewis, optyk, mrugnął do mnie zza własnych okularów. Proszę przymierzyć te. - Delikatnie zdjął mi z nosa próbne szkła i podał inne. Włożyłam je, przyjrzałam się stronie leżącej przede mną książki i podniosłam wzrok. - Nie miałam pojęcia - powiedziałam, zaskoczona i niezmiernie zadowolona. Zupełnie jakbym się na nowo urodziła: wszystko było świeże, nowe, wyraźne i barwne. Nagle wkroczyłam w świat drobnego druku. Jamie stał przy oknie z książką w ręku i ładnymi prostokątnymi okularami w stalowych oprawkach na długim nosie. Nadawały mu one dość zaskakujący wygląd uczonego. Przez chwilę robił na mnie wrażenie dystyngowanego nieznajomego, póki nie odwrócił się, by spojrzeć na mnie nieco powiększonymi przez szkła oczyma. Zsunął okulary trochę niżej i uśmiechnął się. - Te mi się podobają - powiedział z uznaniem. - Te okrągłe pasują do twojej twarzy, Angliszko. Byłam tak zajęta przyglądaniem się nowym szczegółom otaczającego mnie świata, że nie przyszło mi do głowy sprawdzić, jak wyglądam. Zaciekawiona, wstałam i spojrzałam w niewielkie wiszące na ścianie lusterko. - Dobry Boże - wykrzyknęłam, cofając się. Jamie roześmiał się, a pan Lewis uśmiechnął wyrozumiale. - Bardzo pani do twarzy - powiedział. - Możliwe. - Nieufnie przyglądałam się nieznajomemu odbiciu w lustrze. - Tylko to spore zaskoczenie. - Nie dlatego, żebym zapomniała, jak wyglądam. Ale nie myślałam o tym od miesięcy, pamiętałam tylko, żeby wkładać czystą bieliznę i nie nosić niczego szarego, bo w tym kolorze wyglądałam, jakby mnie ktoś niezbyt udanie zabalsamował. Dziś miałam na sobie brązowy żakiet z brązowego aksamitu w odcieniu dojrzałych pałek trzcin, oblamowany wąską złotą wstążką, a pod nim, także nową, suknię z ciężkiego jedwabiu koloru kawy, z obcisłym stanikiem i trzema spódnicami wykończonymi koronką, widoczną nad kostką. Nasz pobyt w Edynburgu miał być dość krótki, bo musieliśmy dostarczyć
brygadiera na miejsce ostatniego spoczynku, a Jamiemu spieszno było ruszyć w góry - ale mieliśmy tu kilka spraw do załatwienia. Jamie stwierdził zdecydowanie, że nie możemy się pojawić jak obszarpańcy, więc gdy tylko dotarliśmy do wynajętych pokoi, posłał po krawca i szwaczkę. Cofnęłam się, mizdrząc się do lustra. Szczerze mówiąc, byłam zdziwiona, że tak dobrze wyglądam. Podczas długich miesięcy spędzonych z Armią Kontynentalną na podróżach, odwrotach i bitwach ograniczałam się do spraw podstawowych: przeżycia i funkcjonowania. Nawet gdybym miała lustro, mój wygląd był całkowicie nieistotny. W gruncie rzeczy podświadomie oczekiwałam, że w lustrze ukaże mi się czarownica, wyczerpana kobieta z siwymi włosami i dzikim wyrazem twarzy. Może także z kilkoma długimi włosami wyrastającymi z brody. Tymczasem... cóż, wciąż byłam to niewątpliwie ja. Włosy - bez czepka - były spięte z tyłu i przykryte niewielkim płaskim słomianym kapeluszem z bukiecikiem sztucznych stokrotek, przy skroniach wiły mi się jednak drobne loczki. Oczy za okularami miały czysty, bursztynowy kolor i zaskakujący wyraz prostodusznego oczekiwania. Oczywiście miałam zmarszczki, wynikające z wieku, ale ogólnie rzecz biorąc, skóra twarzy spokojnie otulała kości czaszki, nie zwisając fałdami nad szyją. Piersi rysowały się dość wydatnie - Marynarka Królewska karmiła nas obficie w podróży, nabrałam więc nieco ciała i nie byłam tak chuda jak podczas odwrotu z Ticonderogi. - No, całkiem nieźle - powiedziałam z takim zdziwieniem w głosie, że Jamie i pan Lewis wybuchnęli śmiechem. Zdjęłam z żalem okulary - okulary Jamiego miały proste, stalowe oprawki, mógł więc je zabrać od razu, moje jednak, ze złotą oprawką, miały być gotowe następnego dnia po południu - i wyszliśmy ze sklepu, by zająć się następną sprawą: prasą drukarską Jamiego. *** - A gdzie się dzisiaj podziewa Ian? - spytałam podczas wędrówki po Princes Street. Gdy się rano obudziłam, już go nie było; nie zostawił po sobie ani śladu, nie mówiąc już o informacji, dokąd się wybiera. - Nie uciekł chyba ze strachu przed powrotem do domu? - Jeśli uciekł, to go dopadnę i stłukę na kwaśne jabłko, a on o tym doskonale wie powiedział Jamie z roztargnieniem, patrząc przez park na wyniosłą bryłę zamku na skale, potem wkładając okulary, by zobaczyć, czy widok się dzięki temu zmienia. - Nie, sądzę raczej, że poszedł do burdelu. - O jedenastej rano?! - Cóż, nie ma w tej sprawie przepisów - oświadczył Jamie pobłażliwie, zdejmując
okulary, owijając w chusteczkę i wkładając do sporranu. - Ja też to czasami robię rano, jak wiesz. Choć wątpię, by go w tej chwili interesowały sprawy cielesne - dodał. - Powiedziałem mu, żeby poszedł i sprawdził, czy madame Jeanne wciąż jest właścicielką, bo jeśli tak, to będzie mi mogła więcej powiedzieć w krótkim czasie niż ktokolwiek inny w Edynburgu. Jeśli wciąż pracuje, to odwiedzę ją po południu. - Ach, tak. - Nie zachwycała mnie perspektywa jego wyprawy na małe tête-à-tête z elegancką Francuzką, która kiedyś była jego partnerką w szmuglerskim interesie, ale rozumiałam oszczędność wynikającą z takiego spotkania. - A gdzie twoim zdaniem przebywa Andy Bell o dziesiątej rano? - W łóżku - odrzekł bez wahania. - Śpi - dodał z uśmiechem, widząc wyraz mojej twarzy. - Drukarze to zazwyczaj towarzyskie istoty i wieczorami gromadzą się w tawernach. Nigdy nie znałem żadnego, który byłby rannym ptaszkiem, chyba że ma dziecko z kolką. - Zamierzasz więc wyciągnąć go z łóżka? - spytałam, przyśpieszając, by dotrzymać mu kroku. - Nie, znajdziemy go u Mowbraya w porze obiadu. Jest rytownikiem, więc potrzebuje światła do pracy i wstaje przed południem. Najczęściej jada u Mowbraya. Chcę tylko zobaczyć, czy warsztat mu się nie spalił i czy mały bydlak używał mojej prasy. - Tak to zabrzmiało, jakby używał twojej żony - powiedziałam, rozbawiona ponurym brzmieniem jego głosu. Wydał z siebie szkockie parsknięcie, mówiące, że rozumie mój humor, ale go nie podziela. Nie zdawałam sobie sprawy, że żywi tak silne uczucia do swojej prasy drukarskiej, z którą musiał się rozstać na niemal dwanaście lat. Nic dziwnego, że serce kochanka zabiło mocniej na myśl, że znów się połączą, pomyślałam, tłumiąc wesołość. Z drugiej strony może naprawdę się niepokoił, czy warsztat Andy'ego Bella nie spłonął. Jego właśnie tak skończył przed dwunastoma laty; takie miejsca często padały ofiarą pożaru na skutek obecności niewielkiego otwartego pieca do topienia i odlewania czcionek, w połączeniu z dużą ilością papieru, tuszu i innych, przechowywanych na miejscu, łatwopalnych materiałów. Na myśl o obiedzie u Mowbraya zaburczało mi w brzuchu. Miałam bardzo przyjemne wspomnienia z naszej ostatniej - i jedynej - wizyty w tym przybytku, podczas której zjadłam między innymi znakomitą zupę z ostryg, a piłam jeszcze lepsze chłodne białe wino. Mieliśmy trochę czasu do obiadu; robotnicy co prawda otwierali koszyki z jedzeniem w południe, ale elegancki świat Edynburga jadał o cywilizowanej trzeciej po południu. Może uda się kupić świeże bridie od ulicznego sprzedawcy, pomyślałam, śpiesząc za Jamiem, żeby
tymczasem nie osłabnąć z głodu. Warsztat Andrew Bella na szczęście wciąż stał. Drzwi były zamknięte z powodu przeciągu, ale dzwoneczek nad nimi ogłosił nasze przybycie. Dżentelmen w średnim wieku w samej koszuli i fartuchu uniósł wzrok znad kosza z firetami, które sortował. - Dzień dobry państwu - powiedział uprzejmie, pochylając głowę. Od razu zrozumiałam, że nie jest Szkotem, a raczej że nie urodził się w Szkocji, ponieważ jego angielszczyzna była miękką, nieco przeciągającą samogłoski wersją z południowych kolonii. Jamie też to usłyszał i uśmiechnął się. - Pan Richard Bell? - spytał. - Owszem. - Mężczyzna robił wrażenie nieco zdziwionego. - James Fraser, do usług - powiedział uprzejmie Jamie, kłaniając się. - Pozwoli pan, że przedstawię moją żonę, Claire. - Sługa uniżony. - Teraz pan Bell się ukłonił, najwyraźniej nieco zdezorientowany, ale zachowując doskonałe maniery. Jamie sięgnął za pazuchę i wyciągnął niewielką paczuszkę listów przewiązanych różową wstążką. - Przywiozłem panu wieści od żony i córek - powiedział wprost, wyciągając rękę z listami. - I przybyłem, by porozmawiać o pańskim powrocie do nich do domu. Pan Bell osłupiał, a potem zbladł jak ściana. Przez chwilę obawiałam się, że zemdleje, ale chwycił się tylko kurczowo brzegu kontuaru, żeby nie upaść. - Pan... pan... do domu? - Łapał powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba. Przycisnął listy do piersi, ale zaraz je odsunął, by spojrzeć na nie oczami wezbranymi łzami. - Jak... jak ona... moja żona. Czy dobrze się czuje? - spytał nagle, wbijając w Jamiego pełne lęku spojrzenie. Czy u nich wszystko w porządku? - Gdy widziałem je w Wilmington, czuły się doskonale - zapewnił go Jamie. - Były zrozpaczone z powodu pańskiej nieobecności, ale czuły się dobrze. Pan Bell z całych sił starał się zapanować nad twarzą i głosem i w rezultacie nie był w stanie przemówić. Jamie przechylił się przez kontuar i dotknął łagodnie jego ramienia. - Niech pan idzie przeczytać listy - zaproponował. - Nasza druga sprawa może zaczekać. Pan Bell parę razy otworzył i zamknął usta, wciąż niemy, potem gwałtownie pokiwał głową, okręcił się na pięcie i zniknął w drzwiach tylnego pomieszczenia. Westchnęłam, a Jamie spojrzał na mnie, uśmiechając się. - Miło, kiedy coś się dobrze kończy, prawda? - powiedziałam. - Jeszcze się nie skończyło - zaprotestował - ale tak będzie. - Potem wyciągnął ze
sporranu nowe okulary, założył je na nos, uniósł klapę w kontuarze i zdecydowanie wkroczył do środka. - To jest moja prasa! - wykrzyknął oskarżycielsko, obchodząc wokół ogromny przedmiot jak jastrząb krążący nad zdobyczą. - Wierzę ci na słowo, ale skąd wiesz? - Poszłam za nim ostrożnie, starając się nie dotknąć spódnicą pobrudzonej tuszem prasy. - No, przede wszystkim widnieje na niej moje nazwisko - powiedział, pochylając się i wskazując coś pod spodem. - A przynajmniej jego część. - Pochyliwszy się i zmrużywszy oczy, zdołałam odczytać „Alex. Malcolm”, wydrapane pod spodem niewielkiej belki. - Najwyraźniej wciąż jest sprawna - powiedziałam, prostując się i rozglądając po pokoju po plakatach, balladach i innych przykładowych drukach i rycinach. - Mhm. - Wypróbował części ruchome i dokładnie zbadał całą prasę, zanim niechętnie przyznał w końcu, że rzeczywiście wydaje się dobrze utrzymana. Wciąż jednak był zły. - I pomyśleć, że przez te wszystkie lata płaciłem mu za przechowywanie! - mruczał, prostując się i rzucając gniewne spojrzenia. Ja tymczasem przeglądałam to, co leżało na stołach przy wejściu: obwieszczenia, książki i broszury na sprzedaż. Wybrałam jedną broszurę, u góry oznakowaną Encyclopaedia Britannica, a niżej zobaczyłam: Laudanum. Tynktura opiumowa, czyli laudanum w płynie, inaczej zwana Tinctura Opii erocata, przygotowywana jest następująco: wziąć trzeba dwie uncje opium, cynamonu i goździków po drachmie, białego wina pintę, zaparzać przez tydzień bez gotowania, a następnie filtrować przez papier. Opium cieszy się obecnie wielkim uznaniem i jest jednym z najcenniejszych prostych medykamentów. Stosowane zewnętrznie działa rozmiękczająco, odprężająco i solwatująco; w wysokim stopniu wspomaga ropienie: długo trzymane na skórze powoduje zanik włosów i zawsze wywołuje swędzenie; czasami prowadzi do pęknięcia wrzodów, a stosowane w miejscach delikatnych powoduje pęcherze. Okazjonalnie przy stosowaniu zewnętrznym łagodzi ból, a nawet działa usypiająco. Nie wolno go jednak stosować na głowie, szczególnie na szwach czaszki, bo znane są przypadki tragicznego wpływu takiego zastosowania - nawet śmierci. Opium przyjmowane wewnętrznie usuwa melancholię, łagodzi ból i przegania senność; w wielu wypadkach usuwa krwotoki i wywołuje pocenie. Średnia dawka to zazwyczaj niecały gran... - Wiesz, co to znaczy „solwatujący”? - spytałam Jamiego, który marszcząc brwi, czytał włożony w formę na prasie tekst. - Wiem. To znaczy, że to, o czym mówisz, może rozpuścić coś innego. Czemu pytasz?
- Aha. Może dlatego stosowanie laudanum na szwy czaszki to zły pomysł. Rzucił mi pełne zdumienia spojrzenie. - A po co miałabyś to robić? - Nie mam najmniejszego pojęcia. - Zafascynowana, wróciłam do studiowania broszur. Jedna z nich nosiła tytuł Macica i zawierała doskonałe ryciny przekrojów kobiecej miednicy i organów wewnętrznych, wykonane w różnych ujęciach, a także rysunki płodu w różnych stadiach rozwoju. Jeśli to jest dzieło pana Bella, pomyślałam, to jest on i znakomitym rysownikiem, i bardzo uważnym obserwatorem. - Masz może pensa? Chciałabym to kupić. Jamie pogrzebał w sporranie, wyciągnął monetę i położył na kontuarze, rzucając okiem na broszurę. Aż go odrzuciło. - Matko Boska! - wykrzyknął, żegnając się. - Nie, to raczej nie ona - zaprotestowałam. - Ale jakaś matka na pewno. Zanim zdążył na to odpowiedzieć, z zaplecza wynurzył się pan Richard Bell, z zaczerwienionymi oczyma, ale już panując nad sobą, i chwycił dłoń Jamiego. - Nie wie pan nawet, co pan dla mnie uczynił - powiedział żarliwie. - Jeśli rzeczywiście może mi pan pomóc połączyć się z rodziną, to ja... to ja... no, nie wiem, co mógłbym zrobić, by okazać swoją wdzięczność, ale niech pan będzie pewien, że do końca życia będę pana błogosławił! - Bardzo jestem panu zobowiązany - powiedział Jamie z uśmiechem. - Rzeczywiście niewykluczone, że będzie pan mógł oddać mi pewną przysługę, ale nawet jeśli nie, będę niezmiernie wdzięczny za pańskie błogosławieństwo. - Zrobię wszystko, panie, naprawdę wszystko! - zapewnił go Bell, ale zaraz na jego twarzy dało się zauważyć wahanie, pewnie przypomniał sobie coś, co może żona napisała mu w liście o Jamiem. - Wszystko poza... zdradą, powinienem powiedzieć. - Och, nie, nie ma mowy o zdradzie - zapewnił go Jamie i z tymi słowami pożegnaliśmy się z panem Bellem. *** Wzięłam do ust łyżkę zupy ostrygowej i z rozkoszy zamknęłam oczy. Przyszliśmy nieco wcześniej, by zająć miejsce przy oknie wychodzącym na ulicę, ale karczma Mowbraya szybko się zapełniała. Brzęk sztućców i rozmowy niemal nas ogłuszały. - Jesteś pewien, że go tu nie ma? - spytałam, pochylając się nad stołem, by Jamie mógł mnie usłyszeć. Jamie pokręcił głową, obracając na języku łyk mozelskiego wina z wyrazem absolutnej błogości.
- Będziesz wiedziała, kiedy się pojawi - powiedział, przełknąwszy. - Wierzę ci na słowo. A co takiego niezdradliwego ma zrobić biedny pan Bell w zamian za powrót do domu? - Zamierzam powierzyć mu opiekę nad moją prasą drukarską podczas podróży - odrzekł. - Jak to? Oddasz swoją cenną ukochaną w ręce obcego człowieka? - spytałam rozbawiona. Rzucił mi w odpowiedzi niechętne spojrzenie, ale spokojnie skończył jeść bułkę z masłem. - Nie spodziewam się, by jej nadużywał. Ostatecznie na pokładzie nie zdoła wydrukować tysiąca egzemplarzy Klarysy. - Ach, więc to tak osobista sprawa? A jakżeż ona ma na imię? Zarumienił się lekko i odwrócił wzrok, z wielką uwagą skłaniając szczególnie soczystą ostrygę, by wpłynęła na łyżkę, ale w końcu mruknął: „Bonnie”. Roześmiałam się; zanim jednak zdążyłam zadać kolejne pytanie, przez dotychczasowy hałas przedarł się inny dźwięk. Ludzie zaczęli odkładać łyżki i wstawać, wyciągając szyje, by wyjrzeć przez okno. - A to na pewno zbliża się Andy - powiedział Jamie. Wyjrzałam na ulicę; niewielka grupka stojących tam chłopców i gapiów klaskała i pokrzykiwała. Podniosłam wzrok, by zobaczyć, co takiego się zbliża: był to największy koń, jakiego w życiu widziałam; nie koń pociągowy, tylko niezwykle wysoki wałach, mierzący na moje niewykwalifikowane oko - blisko siedemnaście piędzi. Na koniu siedział sztywno wyprostowany bardzo mały człowieczek, nieczuły na okrzyki tłumu. Zatrzymał się tuż pod naszym oknem, sięgnął za siebie i zdjął z siodła drewnianą ramę. Gdy nią potrząsnął, okazało się, że jest to składana drewniana drabina; jedno z dzieci podbiegło, by ją przytrzymać na dole, podczas gdy pan Bell - bo też nie mógł to być nikt inny - zszedł przy aplauzie przechodniów. Rzucił monetę dziecku, które trzymało drabinę, drugą chłopakowi, który odprowadzał konia, i zniknął z pola widzenia. Po chwili pojawił się w drzwiach prowadzących do głównej izby, zdjął trójgraniasty kapelusz i ukłonił się uprzejmie zgromadzonym. Jamie uniósł rękę i donośnym głosem, który przebił się przez rozmowy, zawołał „Andy Bell!”. Mały człowieczek, zdziwiony, odwrócił głowę w naszą stronę. Przyglądałam się zafascynowana, jak się do nas zbliża z coraz szerszym uśmiechem na twarzy. Nie mogłam powiedzieć, czy cierpi na jakiś rodzaj karłowatości, czy po prostu w młodości był niedożywiony i chorował na skoliozę, ale jego nogi były krótkie, nieproporcjonalne do górnej części ciała, a ramiona krzywe. Nie miał chyba więcej niż cztery
stopy wzrostu. Gdy przechodził między stolikami, widać było tylko czubek jego głowy, przykryty bardzo modną peruką. Te aspekty wyglądu okazały się jednak niczym w porównaniu z najbardziej uderzającą jego cechą, zauważalną dopiero z bliska. Andy Bell miał największy nos, jaki kiedykolwiek widziałam, a w moim pełnym przygód życiu widziałam już spory ich zestaw. Zaczynał się między brwiami, na krótkim odcinku biegł łagodnym łukiem, jakby natura zamierzała obdarzyć Andy'ego profilem rzymskiego senatora, ale jej się nie udało; bo do obiecującego początku doczepione było coś, co wyglądało na mały kartofel, węźlasty i czerwony, przyciągający wzrok. I to niejednej osoby. Pewna młoda dama, siedząca niedaleko nas, głośno się zachłysnęła na jego widok, zaraz zakrywając usta dłonią, ale nie dość szczelnie, by zdusić chichot. Pan Bell usłyszał i nie zatrzymując się, wyciągnął z kieszeni gigantyczny nos z papier mâché, ozdobiony purpurowymi gwiazdami. Nałożył go na własny, rzucił młodej damie lodowate spojrzenie i znalazł się koło nas. - Moja droga - powiedział do mnie Jamie, wstając i wyciągając rękę do małego rytownika - pozwól, że ci przedstawię przyjaciela, pana Andrew Bella. Andy, to moja żona. Ma na imię Claire. - Zachwycony, pani - powiedział, zdejmując sztuczny nos i pochylając się nisko nad moją dłonią. - Skąd wytrzasnąłeś tak wyjątkową istotę, Jamie? I co tak urocza dziewczyna robi z takim wielkim, wulgarnym bydlakiem jak ty? - Skłoniłem ją do małżeństwa opisem uroków mojej prasy drukarskiej - powiedział Jamie sucho, siadając i gestem wskazując Andy'emu krzesło. - Ach, tak. - Andy spojrzał na Jamiego przenikliwie, ten zaś uniósł brwi i szeroko otworzył oczy. - Hmm... widzę, że byliście w warsztacie. - Ruchem głowy wskazał siatkową torbę, z której wystawała kupiona przeze mnie broszura. - Owszem - powiedziałam pośpiesznie, wyciągając ją. Nie sądziłam, by Jamie zamierzał zgnieść Andy'ego Bella jak robaka za swobodne poczynanie sobie z prasą, ale jego stosunek do „Bonnie” był dla mnie czymś nowym, nie byłam więc całkiem pewna, jak głęboko sięga jego poczucie naruszonej własności. - To znakomita robota. Proszę mi powiedzieć, ile różnych okazów pan wykorzystał? Zdziwił się nieco, ale odpowiedział bez wahania. Odbyliśmy przyjemną, choć dość makabryczną rozmowę na temat trudności przeprowadzania sekcji przy ciepłej pogodzie i efektów zastosowania roztworu soli oraz spirytusu do konserwacji. Ludzie siedzący przy sąsiednim stoliku pośpiesznie zakończyli swój posiłek, a na odchodnym rzucali nam kątem
oka przerażone spojrzenia. Jamie siedział wygodnie oparty, w postawie życzliwej, ale nie spuszczając oka z Andy'ego Bella. Mały rytownik nie zdradzał szczególnego dyskomfortu pod jego bazyliszkowym spojrzeniem. Opowiadał mi, z jakim przyjęciem spotkała się publikacja oprawionej wersji encyklopedii. Jakimś cudem król zobaczył dział poświęcony macicy i kazał wyrwać te strony z książki - ten niemiecki ignorant! Gdy pojawił się kelner, by przyjąć zamówienie, Andy Bell zażądał bardzo dobrego wina i dużej butelki dobrej whisky. - Co, whisky z zupą? - wyrzucił z siebie zdumiony kelner. - Nie - odrzekł Andy, odsuwając do tyłu perukę. - Konkubinat. Jeśli tak się to nazywa, gdy korzysta się z usług ukochanej przyjaciela. Kelner przeniósł na mnie zdumione spojrzenie, zaczerwienił się po cebulki włosów, i odszedł, z trudem łapiąc oddech. Jamie wbił wzrok w przyjaciela, który teraz spokojnie smarował masłem bułkę. - To będzie kosztować więcej niż whisky, Andy. Andy Bell westchnął i podrapał się po nosie. - No dobrze. Mów. *** Ian czekał na nas przed hotelikiem, gawędząc z paroma woźnicami na ulicy. Na nasz widok pożegnał się, wsuwając ukradkiem za pazuchę niewielką paczuszkę. Była pora podwieczorku, który Jamie zamówił do pokoju, by mieć więcej prywatności. Jeśli chodzi o mieszkanie, to pozwoliliśmy sobie na gest i wzięliśmy apartament. Herbatę podano teraz w bawialni; na podwieczorek dostaliśmy apetycznie wyglądającego wędzonego łupacza z rusztu, smażone jajka na twardo, grzanki z marmoladą i bułeczki z dżemem i śmietaną, a do tego ogromny dzbanek mocnej czarnej herbaty. Wciągnęłam w nozdrza pachnącą parę i westchnęłam z przyjemnością. - Trudno nam będzie potem obejść się bez herbaty - zauważyłam, nalewając wszystkim. W Ameryce nie dostaniemy jej przez jakieś trzy czy cztery lata. - Och, tego bym nie powiedział - zaprotestował Jamie. - Zależy dokąd wrócimy, nie? W takich miejscach jak Filadelfia czy Charleston można dostać dobrą herbatę. Wystarczy nawiązać kontakty z paroma dobrymi szmuglerami, a jeśli do czasu naszego powrotu kapitana Hickmana nie zatopią ani nie powieszą... Odstawiłam filiżankę i wbiłam w niego wzrok. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że nie planujesz wrócić do... do... wrócić do Ridge? Nagle ścisnęło mnie w żołądku. Robiliśmy tyle planów nowego domu! Przypomniałam sobie
zapach balsamicznego świerku i ciszę gór. Czyżby naprawdę zamierzał przeprowadzić się do Bostonu albo Filadelfii? - Ależ planuję - odrzekł, zdziwiony. - Oczywiście, że tam wrócimy. Ale jeśli mam się zająć drukarstwem, Angliszko, to przez jakiś czas będziemy musieli zostać w mieście, nie? Tylko dopóki wojna się nie skończy - dodał pocieszająco. - Och... Tak, oczywiście - powiedziałam żałośnie. Wypiłam herbatę, nie czując właściwie jej smaku. Jak mogłam być taka głupia? Nigdy nie przyszło mi do głowy, że we Fraser's Ridge prasa drukarska naturalnie będzie bezużyteczna; częściowo zapewne dlatego, że nie wierzyłam, iż rzeczywiście odzyska swoją „Bonnie”, więc nie przemyślałam tej sprawy do logicznego zakończenia. Teraz jednak przyszłość nabrała nagle nieprzyjemnie konkretnych kształtów. Nie żeby miasta nie miały pewnych pozytywnych stron. Będę mogła w końcu zdobyć przyzwoity zestaw instrumentów medycznych, uzupełnić zapas lekarstw - o, będę nawet mogła znowu zrobić penicylinę i eter! Z nieco większym apetytem zabrałam się do jajek. - A mówiąc o przemytnikach - mówił Jamie do Iana - co takiego wsunąłeś za pazuchę? Prezent dla jednej z panienek u madame Jeanne? Ian spojrzał na wuja chłodno i wyciągnął paczuszkę. - Kawałek francuskiej koronki. Dla mamy. - Dobry chłopak - powiedział Jamie z uznaniem. - Jak to miło, że o tym pomyślałeś, Ianie - odezwałam się. - Czy... znaczy się, madame Jeanne wciąż jest na miejscu? Skinął głową, wsuwając paczuszkę do kieszeni. - Owszem. I bardzo pragnie odnowić z tobą znajomość, wuju - powiedział, uśmiechając się nieco złośliwie. - Spytała, czy nie zaszedłbyś dziś wieczorem na chwilę rozrywki. Jamie zmarszczył nos, zerkając na mnie. - Och, chyba nie, Ianie. Poślę jej karteczkę, że odwiedzimy ją jutro o jedenastej. Ale ty oczywiście możesz przyjąć zaproszenie, jeśli chcesz. - Wyraźnie było widać, że sobie kpi, ale Ian pokręcił głową. - Nie, nie pójdę do żadnej dziwki, dopóki sprawy między Rachel a mną nie są załatwione - powiedział poważnie. - Wóz albo przewóz, ale nie wezmę do łóżka żadnej kobiety, póki mi nie powie, że muszę. Oboje spojrzeliśmy na niego z pewnym zdziwieniem. - Więc naprawdę traktujesz to poważnie - stwierdziłam. - Czujesz się... no... zaręczony? - Oczywiście, że tak, Angliszko - powiedział Jamie, sięgając po kolejną grzankę. -
Zostawił jej przecież swojego psa. *** Następnego ranka wstałam późno i leniwie, a skoro Jamiego i Iana miało przez jakiś czas nie być, ubrałam się i poszłam na zakupy. Ponieważ Edynburg był miastem handlowym, Jamiemu udało się zamienić nasz zapas złota - którego wciąż całkiem sporo zostało - na kwity bankowe i gotówkę. Ponadto załatwił przechowanie listów, których się już całkiem sporo zebrało od czasów Ticonderogi. Zostawił mi nabitą sakiewkę, zamierzałam więc spędzić dzień na wędrówce po sklepach, a także odebrać okulary. W okularach dumnie tkwiących na moim nosie, niosąc torbę zawierającą wybór najlepszych ziół i lekarstw dostępnych w aptece Haugha, wróciłam w porze podwieczorku porządnie głodna do hotelu Howard's. Mój apetyt musiał jednak poczekać. Na mój widok majordomus hotelu wyszedł ze swojej świątyni z bolesnym wyrazem twarzy i spytał, czy może zamienić ze mną słowo. - Cenimy sobie honor... obecności... generała Frasera - powiedział przepraszająco, wiodąc mnie do ciasnej, wąskiej klatki schodowej prowadzącej do sutereny. - Wielki człowiek i znakomity wojownik, i oczywiście jesteśmy świadomi heroicznej natury... hmm... sposobu, w jaki zginął. Chodzi tylko o to, że... cóż, waham się to powiedzieć, pani, ale węglarz dziś rano wspomniał o... odorze. To ostatnie słowo było tak dyskretne, że niemal wysyczał mi je do ucha, przeprowadzając od schodów do piwnicy na węgiel, gdzie załatwiliśmy godne przechowanie generała do chwili wyruszenia z nim do Highlands. Odór natomiast bynajmniej nie był dyskretny, wyszarpnęłam więc z kieszeni chusteczkę i zasłoniłam nos. Wysoko w jednej ścianie przebite było małe okienko, z którego przesączało się do środka mroczne, szare światło. Poniżej zamontowano szeroką rynnę zsypową, pod nią zaś widniała kupa węgla. Z boku, z samotną godnością, stała trumna generała, oświetlona jedynym promieniem z maleńkiego okienka. Promień odbijał się od niewielkiej kałuży pod trumną. Generał przeciekał. *** - „Pod skórą widział biały czerep - zacytowałam, obwiązując twarz ścierką skropioną terpentyną, tak by zasłonić nos. - Trupy pod ziemią uśmiechnięte bez twarzy, bez piersi schodzą w Ereb”15. - Bardzo stosowne - powiedział Andy Bell, rzucając mi spojrzenie z ukosa. - To pani? - Nie, pewnego dżentelmena nazwiskiem Eliot - powiedziałam. - Ale, jak pan mówi, stosowne. 15
Fragment wiersza Thomasa S. Eliota Szepty nieśmiertelności w przekładzie Krzysztofa Boczkowskiego.
Biorąc pod uwagę poruszenie personelu hotelowego, uznałam, że trzeba podjąć kroki niezwłocznie, nie czekając na Jamiego i Iana. Po chwili refleksji wysłałam pikolaka do pana Bella z pytaniem, czy chciałby przyjść, by obejrzeć coś ciekawego z medycznego punktu widzenia. - Światło jest paskudne - powiedział Bell, stając na palcach, by zajrzeć do trumny. - Zamówiłam parę latarni - zapewniłam go. - I wiadra. - Tak, wiadra. - Zamyślił się. - Co pani sądzi jednak o... powiedzmy... działaniu długookresowym? Minie kilka dni, zanim uda się go dostarczyć w góry - a może nawet tygodni, biorąc pod uwagę porę roku. - Jeśli trochę tu wysprzątamy, to sądziłam, że może zna pan dyskretnego kowala, który by przyszedł i załatał wyściółkę. - Puściły szwy w ołowianej folii wyścielającej trumnę, prawdopodobnie podczas popychania jej przy znoszeniu z okrętu. Wydawało mi się jednak, że jest to dość prosta naprawa - jeśli znajdziemy kowala z odpornym żołądkiem i pozbawionego przesądów związanych ze zwłokami. - Hmmm... - Wyjął szkicownik i robił wstępne rysunki, nie czekając na lepsze światło. Podrapał się w zamyśleniu w nos srebrnym ołówkiem. - Tak, można to zrobić. Ale są inne sposoby. - Tak, moglibyśmy go wygotować aż do kości - powiedziałam zgryźliwie. - Wolę jednak nie myśleć, co powiedzieliby ludzie z hotelu, gdybym poprosiła o pożyczenie kotła do bielizny. Roześmiał się na te słowa, ku nieskrywanej zgrozie lokaja, który pojawił się na schodach, niosąc dwie latarnie. - Ach, nie bój się, synu - powiedział mu Andy Bell, przejmując je od niego. - Nie ma tu nikogo poza nami upiorami. - Roześmiał się na dźwięk kroków lokaja, który sadził w górę, przeskakując po trzy stopnie. Spojrzał na mnie z namysłem. - Tak mi przyszło do głowy... Mógłbym go zabrać do siebie, do warsztatu. Uwolniłbym panią od niego, a nikt by nic nie wiedział, bo ta skrzynia jest ciężka. No, chodzi mi o to, że gdy już go dostarczycie na miejsce, nikt nie będzie chciał obejrzeć sobie ukochanego zmarłego, prawda? Nie obraziłam się na tę propozycję, ale pokręciłam głową. - Pomijając już tę możliwość, że jedno z nas albo oboje aresztowano by jako złodziei zwłok, to ten biedak naprawdę był krewnym mego męża. I w ogóle nie chciał tu być. - No, chyba nikt nie chce? - zdziwił się Bell. - Nic się na to jednak nie poradzi. Czerep pod skórą, jak to wzruszająco ujął ten paniny Eliot.
- Chodziło mi o Edynburg, nie o trumnę - sprostowałam. Na szczęście u Haugha kupiłam też dużą butelkę denaturatu, który przyniosłam owinięty dyskretnie w fartuch pożyczony od jednej z pokojówek. - Chciał, by go pochowano w Ameryce. - Naprawdę? Cóż za dziwny pomysł - mruknął Bell. - No cóż, w takim razie przychodzą mi do głowy dwie możliwości. Naprawić miejsce przecieku i wlać do środka parę galonów taniego dżinu - no, jest tańszy niż to, co pani tu ma - powiedział, widząc, na co patrzę. Albo... jak długo zostaniecie w Edynburgu, jak pani sądzi? - Zamierzaliśmy zostać tu nie dłużej niż tydzień, ale pewnie może się to przeciągnąć parę dni - powiedziałam ostrożnie, rozwijając kłąb szmat, które dał mi majordomus. - Bo co? Kiwał głową, przyglądając się szczątkom w świetle latarni. Jakież to odpowiednie słowo „szczątki”. - Robaki - powiedział zwięźle. - Pracują dobrze i czysto, ale trzeba im dać trochę czasu. Jeśli jednak zdołamy usunąć większość ciała... hm... Ma pani jakiś nóż? Skinęłam głową, sięgając do kieszeni. Jamie dał mi przecież nóż, bo uznał, że będę go potrzebować. - A ma pan robaki? - spytałam. *** Rzuciłam na spodeczek zniekształconą kulkę ołowiu. Brzęknęła, potoczyła się i zatrzymała. Patrzyliśmy na nią w milczeniu. - To go zabiło - powiedziałam w końcu. Jamie przeżegnał się i mruknął coś po gaelicku, a Ian poważnie skinął głową. - Wieczne odpoczywanie. Niewiele zjadłam ze znakomitego podwieczorku, bo gdzieś w gardle wciąż czułam smród rozkładu, pomimo terpentyny i dokładnego umycia się wpierw w alkoholu, a następnie kąpieli w hotelowej wannie, z mydłem i w wodzie tak gorącej, jak tylko byłam w stanie znieść. Odchrząknęłam. - A jak tam madame Jeanne? Jamie uniósł twarz znad kuli i rozjaśnił się. - O, bardzo dobrze - zaśmiał się. - Sporo miała do powiedzenia o tym, co się dzieje we Francji. A także trochę o niejakim Percivalu Beauchampie. Wyprostowałam się na krześle. - Zna go? - Oczywiście. Od czasu do czasu odwiedza jej lokal - choć nie w interesach. A raczej poprawił się, zerkając na Iana - nie dla głównej dziedziny jej działalności.
- Szmugiel? Czy szpiegostwo? - Zapewne i to, i to, ale jeśli chodzi o to drugie, nic mi nie mówiła. Przywozi jednak sporo rzeczy z Francji. Tak myślałem, że może Ian i ja pojechalibyśmy na drugą stronę kanału, póki generał robi to, co robi - zdaniem Andy'ego, ile czasu trzeba, by stał się znów przyzwoity? - Od trzech-czterech dni do tygodnia, zależnie od tego, jak bardzo robaki są... hmmm... aktywne. - Jamie i Ian równocześnie się wzdrygnęli. - To samo dzieje się pod ziemią zauważyłam. - Wszystkich nas to czeka. - Tak, to prawda. - Jamie wziął kolejną bułeczkę i nałożył na nią grubo śmietany. - Ale zwykle odbywa się to w prywatności, więc nie musi się o tym myśleć. - Och, generał też to robi w prywatności - zauważyłam cierpko. - Pokrywa go gruba warstwa otrębów. Nikt nic nie zobaczy, chyba że zechce grzebać w trumnie. - No, to jest pomysł, nie? - włączył się Ian, wsadzając palec do dżemu. - To Edynburg. To miasto jest znane z tego, że kradnie się tu zwłoki, bo wszyscy lekarze chcą je ciąć w celach badawczych. Może lepiej postawić przy generale strażnika, by na pewno w całości dotarł do Highlands? - Włożył palec do ust i spojrzał na mnie pytająco. - No, szczerze mówiąc, tam jest wartownik - przyznałam. - Andy Bell to zasugerował, właśnie z tego powodu. - Nie dodałam, że Andy też wyraził chęć przejęcia ciała generała. Uświadomiłam jednak panu Bellowi bardzo zdecydowanie, co się z nim stanie, jeśli generał zniknie. - Powiedziałaś, że Andy pomagał ci przy pracy? - Owszem. Doskonale się dogadujemy. Co więcej... - Zamierzałam poruszyć ten temat, dopiero gdy Jamie będzie miał w sobie jakąś pintę whisky, ale chwila wydawała się sprzyjająca, więc mówiłam dalej. - Opowiadałam mu o różnych rzeczach, gdy pracowaliśmy. O ciekawych operacjach i różnych medycznych ciekawostkach, wiesz, o czym mówię. Ian mruknął coś pod nosem o bractwie upiorów, ale go zignorowałam. - No i? - Jamie patrzył nieufnie; wiedział, że do czegoś zmierzam, ale jeszcze nie wiedział, do czego. - No - odetchnęłam głęboko - sprowadza się to do tego, że zasugerował, abym napisała książkę. Medyczną. Jamie powoli uniósł brwi, ale kiwnął głową, żebym mówiła dalej. - Rodzaj poradnika dla zwykłych ludzi, nie dla lekarzy. Zasady właściwej higieny i odżywiania się, przewodnik po najczęstszych chorobach, jak robić proste lekarstwa, jak opatrywać rany i co robić z zepsutymi zębami. Takie rzeczy. Brwi miał wciąż uniesione, ale kiwał głową, kończąc bułeczkę.
- No, to brzmi ciekawie; niewątpliwie jesteś właściwą osobą, by napisać taką książkę. A czy nie „zasugerował” przypadkiem, ile będzie kosztować druk i oprawa? - Ach... - wypuściłam wstrzymywany oddech. - Wydrukuje trzysta egzemplarzy po maksimum sto pięćdziesiąt stron, w płóciennej oprawie, i rozprowadzi je przez swoją drukarnię, w zamian za dwunastoletnią opłatę za twoją prasę drukarską, którą jest ci winien. Jamie wytrzeszczył oczy i poczerwieniał. - Dorzuca do tego robaki. I strażnika - dodałam pośpiesznie, podsuwając mu porto, zanim zdołał się odezwać. Chwycił szklaneczkę i opróżnił jednym haustem. - Ten chciwy kurdupel! - wykrzyknął, gdy już był w stanie mówić. - Nie podpisywałaś niczego, co? - spytał niespokojnie. Pokręciłam głową. - Powiedziałam mu, że pewnie będziesz chciał się z nim potargować - wyjaśniłam potulnie. - Och. - Jego twarz zaczęła odzyskiwać normalny kolor. - Chciałabym to zrobić - powiedziałam, patrząc na swoje dłonie, złożone na podołku. - Nigdy przedtem nic nie mówiłaś o pisaniu książki, ciociu. - Ian był zaciekawiony. - No, nigdy właściwie o tym nie myślałam. A takie przedsięwzięcie, gdy mieszkaliśmy w Ridge, byłoby bardzo trudne i kosztowne. - Kosztowne - mruknął Jamie, nalewając sobie kolejną szklankę porto. Pił je wolniej, krzywiąc się od czasu do czasu z powodu smaku i myśląc. - Naprawdę chciałabyś to zrobić, Angliszko? - spytał w końcu, a na moje potwierdzenie odstawił szklankę, wzdychając. - No dobrze - powiedział z rezygnacją. - Ale będziesz też miała wydanie specjalne, oprawne w skórę, ze złoconymi brzegami. I pięćset egzemplarzy. No, chyba będziesz chciała zabrać trochę do Ameryki, nie? - dodał na widok mojej zdziwionej miny. - Och. Tak. Chciałabym. - No dobrze. - Zadzwonił po pokojówkę. - Powiedz tej młodej kobiecie, żeby zabrała to okropieństwo i przyniosła przyzwoitą whisky. Opijemy twoją książkę. A potem pójdę porozmawiać z tym rzezimieszkiem. *** Miałam ryzę dobrej jakości papieru. Miałam pół tuzina porządnie zaostrzonych gęsich piór, srebrny nożyk do ich ostrzenia oraz dostarczony przez hotel kałamarz, nieco poobijany, ale zawierający - jak zapewnił mnie majordomus - najlepszy atrament. Jamie i Ian wyjechali na tydzień do Francji, by zbadać różne interesujące możliwości, zasugerowane przez madame
Jeanne, ja zaś zostałam, by pilnować generała i rozpocząć pisanie książki. Miałam tyle czasu, ile tylko mi było potrzeba. Wzięłam kartkę dziewiczo czystego kremowego papieru, umieściłam ją przed sobą i zanurzyłam pióro w kałamarzu. Czułam drżenie palców. Zamknęłam oczy, a po chwili znów je otworzyłam. Od czego powinnam zacząć? „Rozpocznij od początku, a później czytaj, póki nie dotrzesz do końca: wtedy przestań czytać” - przemknęła mi przez głowę myśl z Przygód Alicji w Krainie Czarów16. Uśmiechnęłam się - to dobra rada, jeśli się wie, gdzie jest początek. A ja tego nie wiedziałam. Pomachałam piórem w zamyśleniu. Może powinnam mieć konspekt? To wydawało się sensowne - i nieco mniej przerażające niż rozpoczęcie pisania. Opuściłam pióro i przez chwilę trzymałam nad kartką. Nawet konspekt musi mieć początek, prawda? Atrament zaczynał wysychać. Trochę zdenerwowana, wytarłam pióro i znów miałam je zanurzyć, gdy pokojówka zapukała do drzwi. - Pani Fraser? Na dole jest pewien dżentelmen, który pragnie się z panią zobaczyć powiedziała. Sądząc z pełnej szacunku miny, nie mógł to być Andy Bell. Poza tym gdyby tak było, zapewne by mi powiedziała - wszyscy w Edynburgu znali Andy'ego Bella. - Zaraz zejdę - powiedziałam, wstając. Może moja podświadomość dojdzie do jakiegoś wniosku odnośnie do początków, podczas gdy będę zajmowała się owym dżentelmenem, kimkolwiek on jest. Rzeczywiście, od razu zobaczyłam, że jest to dżentelmen. Co więcej, był to Percival Beauchamp. - Pani Fraser - uśmiechnął się na mój widok. - Sługa uniżony, madame. - Pan Beauchamp - odrzekłam, pozwalając mu unieść do ust moją dłoń. Elegancka osoba z tamtych czasów zapewne powiedziałaby coś w rodzaju: „Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę, sir” - tonem gdzieś między wyższością a flirtem. Ponieważ jednak nie byłam elegancką osobą z tamtych czasów, spytałam jedynie: - A cóż pan tu robi? Pan Beauchamp natomiast miał wielki zapas elegancji. - Szukam pani. - Uścisnął mi lekko dłoń, zanim ją wypuścił. Opanowałam odruch, by ją wytrzeć o suknię, i wskazałam fotele stojące przy oknie. - Oczywiście pan mi pochlebia - odrzekłam, układając fałdy spódnicy. - Ale czy nie woli pan rozmawiać z moim mężem? Och! - Coś mi przyszło do głowy. - A może potrzebuje pan porady medycznej? 16
Z przekładu Macieja Słomczyńskiego.
Jego wargi drgnęły, jakby uznał tę myśl za zabawną, ale z szacunkiem pokręcił głową. - Pani mąż jest we Francji - a przynajmniej tak mi powiedziała Jeanne LeGrand. Przyszedłem więc porozmawiać z panią. - Dlaczego? Na to pytanie uniósł ciemne brwi, ale nie odpowiedział od razu. Zamiast tego ruchem palca poinformował urzędnika hotelowego, że życzy sobie coś do picia. Nie wiedziałam, czy po prostu jest uprzejmy, czy potrzebuje czasu na sformułowanie odpowiedzi. Tak czy inaczej, nie śpieszyło mu się. - Mam propozycję dla pani męża, madame. Porozmawiałbym z nim - uprzedził moje pytanie - ale gdy dowiedziałem się, iż jest w Edynburgu, on już zdążył wyjechać, a ja niestety muszę się oddalić przed jego powrotem. Uznałem, że lepiej porozmawiać bezpośrednio z panią, niż próbować wyjaśniać sprawę listownie. Są rzeczy, których lepiej nie powierzać papierowi, jak pani wie - dodał z nagłym uśmiechem, który dodał mu wdzięku. - No dobrze - stwierdziłam, rozsiadając się. - Niech pan mówi. *** Podniosłam kieliszek z brandy, nadpiłam nieco, uniosłam i spojrzałam przez bursztynowy płyn. - Nie, to tylko brandy - stwierdziłam. - Nie opium. - Słucham? - Mimowolnie zajrzał do własnego kieliszka, na wszelki wypadek. Roześmiałam się. - Chodzi mi o to - wyjaśniłam - że choć to dobra brandy, nie jest jednak aż tak dobra, bym uwierzyła w pańską opowieść. Nie obraził się; przechylił tylko głowę. - Czy przychodzi pani do głowy jakikolwiek powód, dla którego miałbym ją wymyślić? - Nie - przyznałam - ale to nie znaczy, że taki powód nie istnieje. - To, co opowiedziałem, nie jest przecież niemożliwe. Zastanowiłam się. - Technicznie nie jest niemożliwe - przyznałam. - Ale wysoce nieprawdopodobne. - Czy widziała pani kiedyś strusia? - spytał i dolał mi brandy. - Owszem. Czemu pan pyta? - Musi pani przyznać, że strusie są zjawiskiem nieprawdopodobnym - wyjaśnił. - Ale to nie znaczy, że niemożliwym. - Punkt dla pana - przyznałam. - Uważam jednak, że pomysł, iż Fergus jest zaginionym spadkobiercą fortuny hrabiego St. Germain, jest nieco bardziej nieprawdopodobny niż struś.
Szczególnie gdy się pomyśli o tym kontrakcie ślubnym. To znaczy... zaginiony prawomocny spadkobierca? Przecież mówimy o Francji! Moje słowa go rozśmieszyły. Na skutek brandy i rozbawienia twarz mu się zaróżowiła. Widziałam, jak bardzo atrakcyjnym mężczyzną musiał być w młodości. Zresztą nawet i teraz był przystojny. - Czy może mi pan powiedzieć, z czego pan żyje? - spytałam z ciekawością. To go wyraźnie speszyło. Potarł dłonią szczękę, lecz nie spuścił wzroku. - Sypiam z bogatymi kobietami - odrzekł. W jego głosie usłyszałam słaby, ale niepokojący ton goryczy. - Cóż, mam nadzieję, że nie widzi pan we mnie okazji do zrobienia interesu. Mimo okularów w złotej oprawce naprawdę nie mam pieniędzy. Ukrył uśmiech w kieliszku brandy. - Nie, ale z panią byłoby znacznie zabawniej niż z większością kobiet, które je mają. - Pan mi pochlebia - odrzekłam uprzejmie. Przez chwilę oboje w milczeniu popijaliśmy brandy, zastanawiając się - każde z osobna co dalej. Padał deszcz i szum deszczu na dworze w połączeniu z trzaskaniem ognia w kominku obok nas był niezwykle kojący. W jego towarzystwie czułam się dziwnie spokojna, ale ostatecznie nie mogłam tu spędzić całego dnia; miałam pisać książkę. - No dobrze - odezwałam się w końcu. - Dlaczego mi pan to opowiedział? Nie, zaraz - to pytanie ma dwie części. Po pierwsze, dlaczego opowiada pan to mnie, a nie samemu Fergusowi? A po drugie, na czym polega pana osobisty interes w tej sytuacji, zakładając, że to wszystko prawda? - Próbowałem powiedzieć panu Fraserowi, to znaczy panu Fergusowi Fraserowi - odrzekł powoli. - Odmówił jednak rozmowy ze mną. - Och! - coś mi się przypomniało. - Czy to pan próbował go porwać w Karolinie Północnej? - Nie, to nie ja - odparł natychmiast, najwyraźniej szczerze. - Słyszałem o tym, ale nie wiem, kto na niego napadł. Sądzę raczej, że to ktoś, komu nie podobała się jego działalność. Wzruszył ramionami. - Jeśli zaś chodzi o mój osobisty interes... Współgra on z przyczyną, dla której chciałem to powiedzieć pani mężowi. Bo opowiadam to pani tylko dlatego, że on jest nieosiągalny. - A ta przyczyna to...? Rozejrzał Się szybko, czy ktoś nas nie podsłuchuje. Nikogo nie było w pobliżu, ale i tak ściszył głos.
- Ja oraz interesy, które reprezentuję we Francji, pragniemy, by amerykańska rebelia odniosła sukces. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego. Wytrzeszczyłam na niego oczy. - Sądzi pan, że uwierzę, iż jest pan amerykańskim patriotą? - Absolutnie nie - zaprzeczył. - Polityka mnie w ogóle nie obchodzi. Jestem człowiekiem interesu. - Przyjrzał mi się. - Słyszała pani kiedyś o firmie Hortalez et Cie? - Nie. - Oficjalnie jest to firma importowo-eksportowa działająca z terenu Hiszpanii. W rzeczywistości stanowi fasadę dla przekazywania pieniędzy Amerykanom bez widocznego angażowania rządu francuskiego. Dotychczas przekazaliśmy tą drogą wiele tysięcy, głównie przeznaczonych na zakup broni i amunicji. Madame LeGrand wspomniała pani mężowi o tej firmie, ale nie powiedziała, czym ona jest. Mnie zostawiła decyzję, czy wyjawić mu prawdziwą naturę tego przedsięwzięcia. - Jest pan francuskim agentem wywiadu, czy to chce mi pan powiedzieć? - spytałam, bo wszystkie części puzzla zaczęły się układać. Skłonił się. - Ale nie jest pan Francuzem, nie wydaje mi się - dodałam, nie spuszczając z niego wzroku. - Jest pan Anglikiem. - Byłem. - Odwrócił wzrok. - Teraz jestem obywatelem francuskim. Zamilkł, ja zaś opadłam na oparcie fotela i przyglądając mu się, zastanawiałam się, ile z tego jest prawdą, a także - nieco mniej konkretnie - czy może jest on moim przodkiem. Beauchamp nie było rzadkim nazwiskiem, nie dostrzegałam też między nami większego fizycznego podobieństwa. Miał wąskie dłonie o długich palcach, jak ja, ale palce miały inny kształt. Uszy? Jego były dość duże, choć delikatnie ukształtowane. Nie miałam pojęcia, jak wyglądają moje uszy, ale gdyby były wyjątkowo duże, Jamie na pewno by kiedyś o tym wspomniał. - I czego pan chce? - spytałam w końcu. Uniósł wzrok. - Proszę powtórzyć mężowi to, co pani powiedziałem, madame. - Spoważniał. - I zasugerować, że podjęcie tej sprawy leży nie tylko w najlepiej pojętym interesie jego przybranego syna, ale także w interesie Ameryki. - Co pan przez to rozumie? Uniósł jedno szczupłe, eleganckie ramię.
- Hrabia St. Germain posiadał ogromne tereny w tej części Ameryki, którą obecnie zajmują Brytyjczycy. Francuska część jego majątku - o którą teraz kłóci się wielu pretendentów - ma ogromną wartość. Jeśli uda się udowodnić, że Fergus Fraser to Claudel Rakoczy - Rakoczy to nazwisko rodowe - i że jest dziedzicem tej fortuny, będzie mógł wykorzystać ją do wsparcia rebelii. Z tego, co wiem o nim i jego działaniach - a dotychczas dowiedziałem się już sporo - to sądzę, że te cele będą mu odpowiadać. Jeśli rebelia zakończy się sukcesem, ci, którzy ją wspierali, będą mieli wielki wpływ na każdy powstały potem rząd. - A pan będzie mógł przestać sypiać z bogatymi kobietami dla pieniędzy? Wykrzywił wargi w cierpkim uśmiechu. - Tak właśnie. - Wstał i głęboko mi się ukłonił. - Rozmowa z panią była wielką przyjemnością, madame. Był już niemal przy drzwiach, gdy go zawołałam. - Monsieur Beauchamp! - Słucham? - Obejrzał się, ciemny, szczupły mężczyzna, z twarzą zdradzającą poczucie humoru. I cierpienie - pomyślałam. - Czy ma pan dzieci? To go najwyraźniej zaskoczyło. - Nie sądzę. - Och. Tak się tylko zastanawiałam. Do widzenia panu.
75. Sic transit gloria mundi Highlands Z domu w Balnain droga była długa. A ponieważ był to styczeń w Szkocji - także mokra i zimna. Bardzo mokra. I bardzo zimna. Bez śniegu - żałowałam, że go nie ma, bo wtedy może Hugh Fraser nie wpadłby na ten szalony pomysł. Ale padało od wielu dni. Kiedy tak pada, kominki dymią, ubrania nawet we wnętrzach wilgotnieją, a chłód tak głęboko wżera się w kości, że wydaje się, iż nigdy już nie będzie ciepło. Doszłam do tego wniosku parę godzin temu, ale w tej sytuacji mogliśmy albo ciągnąć się przez deszcz i błoto, albo położyć się na ziemi, by umrzeć - a tego stanu jeszcze nie osiągnęłam. Jeszcze.
Skrzypienie kół nagle umilkło, z chlupotem sugerującym, że wóz raz jeszcze zapadł się w błoto. Jamie mruknął pod nosem coś bardzo nieodpowiedniego na pogrzebie, a Ian pokrył śmiech kaszlem, który stał się prawdziwy i trwał chrapliwy, trochę jak szczekanie dużego zmęczonego psa. Wydobyłam spod peleryny butelkę whisky - nie sądziłam, by coś z taką zawartością alkoholu mogło zamarznąć, ale wolałam nie ryzykować - i podałam Ianowi. Łyknął, zarzęził, jakby najechała na niego ciężarówka, pokaszlał jeszcze trochę, oddał mi butelkę, ciężko oddychając, i skinął głową z podziękowaniem. Ciekło mu z czerwonego nosa. Tak zresztą jak ze wszystkich nosów wokół. Niektóre zapewne ciekły z powodu żałoby, choć podejrzewałam, że w większości przypadków wina leżała po stronie pogody i przeziębienia. Mężczyźni bez komentarza zebrali się wokół trumny - mieli już praktykę - i wspólnie dźwignąwszy wóz, zdołali wyprowadzić go na twardszy, kamienisty odcinek drogi. - Jak sądzisz, kiedy Simon Fraser był ostatni raz w domu? - szepnęłam do Jamiego, gdy znów zajął miejsce koło mnie, na końcu orszaku. Wzruszył ramionami i wytarł nos wilgotną chustką. - Lata temu. W gruncie rzeczy nie miał po co tu przyjeżdżać. Rzeczywiście. Podczas wczorajszego czuwania w domu na farmie - nieco mniejszym niż Lallybroch, ale dość podobnie zbudowanym - dowiedziałam się sporo o karierze wojskowej i dokonaniach Simona Frasera, ale te mowy pochwalne nie zawierały dat. Jeśli walczył wszędzie tam, to nie miałby właściwie nawet czasu zmienić pończoch między kampaniami, nie mówiąc już o powrocie do domu do Szkocji. Zresztą majątek nie należał do niego; był przedostatnim z dziewięciorga dzieci. Jego żona, drobna bainisq drepcząca na czele orszaku, wsparta na ramieniu szwagra, nie mieszkała - jak zrozumiałam - we własnym domu, tylko z rodziną Hugha. Najwidoczniej nie miała żyjących - albo mieszkających w pobliżu - dzieci, które by się nią zajęły. Zastanawiałam się, czy jest zadowolona, że przywieźliśmy go do domu. Czy nie byłoby lepiej po prostu wiedzieć, że zginął za granicą, wykonując swoje obowiązki, i to wykonując je dobrze - niż otrzymać żałosne szczątki męża, choćby i nie wiadomo jak profesjonalnie opakowane? Ona jednak robiła wrażenie może nie tyle szczęśliwej, ile wdzięcznej, że stała się ośrodkiem takiego zamieszania. Jej pomarszczona twarz zarumieniła się i jakby trochę wygładziła podczas wczorajszych wieczornych obchodów. Teraz kroczyła naprzód bez wahania, wytrwale podążając za trumną męża. To wszystko było winą Hugha, znacznie starszego brata Simona i właściciela Balnain.
Był to chudy, drobny mężczyzna, niewiele wyższy niż jego owdowiała bratowa, z głową pełną romantycznych pomysłów. To on zadecydował, że zamiast pochować Simona przyzwoicie na rodzinnym cmentarzu, ten najsławniejszy wojownik powinien spocząć w miejscu lepiej podkreślającym jego honor i zasługi. Bainisq, wymawiane Ban-iszg, oznaczało drobną starą damę; czy drobny stary mężczyzna to „iszg”? - zastanawiałam się, patrząc na plecy Hugha. Pomyślałam, że nie zapytam o to, póki nie wrócimy do domu - zakładając, że zdołamy wrócić przed zmierzchem. W końcu ujrzeliśmy Corrimony. Według Jamiego nazwa ta oznaczała „zagłębienie na wrzosowisku”, i rzeczywiście była uzasadniona. Pośrodku przypominającego miskę zagłębienia wznosiła się niska kopuła; zbliżywszy się, zauważyłam, że zbudowana jest z tysięcy rzecznych kamieni, w większości wielkości pięści, czasem wielkości głowy. A wokół tego ciemnoszarego, mokrego od deszczu kurhanu stał kamienny krąg. Odruchowo mocniej złapałam Jamiego za ramię. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, potem zdał sobie sprawę, na co patrzę, i zmarszczył czoło. - Czy coś słyszysz, Angliszko? - mruknął. - Tylko wiatr. - Towarzyszył nam przez całą drogę, zagłuszając słowa starca, który śpiewał przed trumną coronach, gdy jednak wyszliśmy na otwarte wrzosowisko, nabrał szybkości i zaczął gwizdać wyższym tonem, rozwiewając peleryny, płaszcze i spódnice, aż łopotały jak skrzydła kruka. Nie spuszczałam oka z kamieni, ale nic nie czułam. W końcu zatrzymaliśmy się przed kurhanem. Był to kopiec typu clava - nie miałam pojęcia, co to znaczy, ale wuj Lamb miał zdjęcia wielu takich miejsc. Przejście w kurhanie w jakiś konkretny dzień miało być skorelowane z jakimś obiektem astronomicznym. Spojrzałam na ołowiane, zapłakane niebo i stwierdziłam, że dziś to nie ten dzień. - Nie wiemy, kto tam był pochowany - wyjaśnił nam Hugh poprzedniego dnia. - Ale najwyraźniej jakiś wielki wódz. Musiał to być ktoś taki, bo zbudowanie takiego kurhanu to straszna robota! - Tak, niewątpliwie - przytaknął Jamie, dodając delikatnie: - A ten wielki wódz już tam nie spoczywa? - Och, nie - zapewnił nas Hugh. - Już dawno go ziemia zabrała. Teraz jest tam tylko mała kupka jego kości. I nie musicie się też obawiać, że miejsce jest przeklęte. - Och, to dobrze - mruknęłam, ale nie zwrócił na to uwagi. - Sto lat temu albo i więcej jakiś głupek otworzył grobowiec, więc jeśli to miejsce było przeklęte, to przekleństwo niewątpliwie przylgnęło do niego.
To brzmiało pocieszająco. Rzeczywiście, żadna z osób stojących teraz wokół kurhanu nie wydawała się zaniepokojona czy wylękniona z powodu bliskości kopca. Choć może tak długo żyli w pobliżu, że był to dla nich jedynie element krajobrazu. Nastąpiła chwila praktycznych rozmów. Mężczyźni patrzyli na kurhan i kręcili głowami, pokazując na przemian to na otwarte przejście, prowadzące do komory grobowej, to na szczyt, gdzie kamienie albo usunięto, albo się zapadły. Kobiety zbliżyły się do siebie, czekając. Przyjechaliśmy poprzedniego dnia bardzo zmęczeni i choć przedstawiono mi je wszystkie, miałam problemy z dopasowaniem imienia do twarzy. W gruncie rzeczy wszystkie twarze wyglądały podobnie - chude, zniszczone, blade, naznaczone permanentnym wyczerpaniem, zmęczeniem znacznie głębszym niż to, które dałoby się wytłumaczyć budzeniem zmarłych. Przypomniał mi się nagle pogrzeb pani Bug. Improwizowany i pośpieszny - a jednak przeprowadzony z godnością i prawdziwym żalem żałobników. Ci ludzie tutaj właściwie nie znali Simona Frasera. O ileż lepiej by było posłuchać jego ostatniej woli i pochować go na polu bitwy wśród poległych towarzyszy - pomyślałam. Miał jednak rację ten, kto powiedział, że pogrzeby są dla żyjących. Poczucie porażki i daremności po przegranej pod Saratogą sprawiło, że jego oficerowie chcieli coś osiągnąć, wykonać gest wobec człowieka, którego kochali, i wojownika, którego szanowali. Może też chcieli go odesłać do domu, bo sami tęsknili za domem. Niewątpliwie to samo poczucie porażki i głęboki romantyzm sprawiły, że generał Burgoyne nalegał na taki gest; zapewne uznał, że wymaga tego jego honor. A potem Hugh Fraser, po Culloden ledwo wiążący koniec z końcem, musiał nagle i niespodziewanie zająć się pochówkiem młodszego brata. Nie mógł zorganizować wspaniałego pogrzebu, ale ponieważ też był romantykiem... I stąd ten dziwny orszak, który przyprowadził Simona Frasera do domu, który już do niego nie należał, i do żony, której nie znał. „Ani go więcej pozna miejsce jego” - ten wers z Księgi Hioba przyszedł mi na myśl, gdy mężczyźni coś ustalili i zaczęli ściągać trumnę z wozu. Przysunęłam się bliżej razem z pozostałymi kobietami i stwierdziłam, że stoję zaledwie stopę czy dwie od jednego z kamieni kręgu. Były mniejsze niż kamienie na Craigh na Dun - miały nie więcej niż parę stóp wysokości. Kierowana impulsem, wyciągnęłam rękę i dotknęłam go. Nie oczekiwałam, że coś się stanie, i na szczęście nie stało się. Choć gdybym nagle zniknęła podczas pogrzebu, niewątpliwie ożywiłoby to tę ceremonię. Nie było żadnego buczenia, żadnego wrzasku, żadnych doznań. Był to tylko kamień.
Ostatecznie - pomyślałam - nie ma powodu, żeby zakładać, że wszystkie kamienne kręgi to wrota czasu. Prawdopodobnie starożytni budowniczowie znaczyli kamieniami wszystkie ważne miejsca - a taki kurhan musiał być ważny. Zastanawiałam się, jaki mężczyzna - albo kobieta? - zostawił tu jedynie echo swoich kości, o tyle bardziej kruchych niż chroniące je, odporne skały. Trumnę opuszczono na ziemię i - przy odgłosach stękania i sapania - przepchnięto przez przejście do komory grobowej pośrodku kurhanu. Na kurhanie wspierała się duża kamienna płyta, pokryta dziwnymi znakami wyrytymi w kamieniu, zapewne wykonana przez pierwotnych budowniczych. Czterech najsilniejszych mężczyzn chwyciło płytę i powoli nasunęło na szczyt kurhanu, zamykając otwór nad komorą. Wpadła na miejsce ze stłumionym hukiem; kilka drobniejszych kamyków stoczyło się po bokach, mężczyźni zsunęli się na ziemię - i wszyscy stali teraz nieruchomo, zastanawiając się, co robić dalej. Nie było z nami kapłana. Mszę pogrzebową za duszę Simona odprawiono wcześniej w małym nagim kamiennym kościółku, przed procesją na to wyraźnie pogańskie miejsce pochówku. Dociekania Hugha najwyraźniej nie doprowadziły go do odkrycia żadnych form ceremonii, obowiązujących w takich przypadkach. Właśnie gdy się wydawało, że będziemy musieli po prostu odwrócić się i dobrnąć z powrotem do gospodarstwa, Ian zakaszlał głośno i wystąpił naprzód. Orszak żałobny był bardzo ubogi; nie widać było żadnych barwnych tartanów, które w dawnych czasach ozdabiały wszelkie uroczystości w Highlands. Nawet Jamie ubrał się w ciemne barwy i nakrył głowę kapeluszem z opuszczonym rondem. Jedynym wyjątkiem w powszechnej ponurości był Ian. Gdy zszedł rano na dół, skupił na sobie wszystkie spojrzenia; wciąż je skupiał, i nie bez powodu. Ogolił większość głowy, zostawiając jedynie pas pośrodku; ten natłuścił na sztywno i przyczepił do niego wiszącą ozdobę wykonaną z indyczych piór i przebitej srebrnej sześciopensówki. Miał co prawda na sobie pelerynę, ale pod spodem - stare ubranie z koźlej skóry razem z biało-niebieskim, zawiązywanym na ramieniu wampum, które niegdyś zrobiła mu Emily. Na ten widok Jamie powoli zmierzył go wzrokiem i pokiwał głową, uśmiechając się lekko. - To niczego nie zmieni, wiesz? - powiedział po cichu do Iana, gdy już zmierzaliśmy do drzwi. - I tak będą wiedzieć, kim jesteś. - Tak sądzisz? - odrzekł Ian i wyszedł w deszcz, nie czekając na odpowiedź. Jamie niewątpliwie miał rację. Indiańska elegancja była próbą kostiumową przed
przybyciem do Lallybroch, gdzie mieliśmy się udać natychmiast po złożeniu ciała Simona w przyzwoitym miejscu i wypiciu pożegnalnej whisky. Teraz jednak też się przydała, Ian powoli zdjął pelerynę i podał ją Jamiemu, potem podszedł do wejścia do kurhanu i odwrócił się twarzą ku żałobnikom, którzy przyglądali mu się szeroko otwartymi oczyma. Uniósł ręce, otwartymi dłońmi do góry, zamknął oczy, odchylił głowę tak, by deszcz spływał mu po twarzy - i zaczął śpiewać w języku Mohawków. Nie był dobrym śpiewakiem, a do tego na skutek przeziębienia chrypiał i głos mu się łamał, ale na początku wyłapałam imię Simona. Była to zatem pieśń śmierci generała. Nie trwała długo, ale gdy Ian opuścił ręce, zgromadzeni wydali z siebie wspólne głębokie westchnienie. Ian odszedł, nie oglądając się, a żałobnicy ruszyli za nim bez słowa. Było po wszystkim.
76. Opłakiwany przez wiatr Pogoda wciąż była okropna. Deszcz chwilami zmieniał się w deszcz ze śniegiem, więc Hugh namawiał nas, byśmy zostali przynajmniej przez parę dni, póki się nie wypogodzi. - I tak moglibyśmy doczekać do świętego Michała - uśmiechnął się Jamie. - Nie, kuzynie, musimy jechać. Ruszyliśmy otuleni we wszystko, co posiadaliśmy. Droga do Lallybroch miała nam zająć ponad dwa dni, musieliśmy więc przenocować po drodze w opuszczonej chacie, umieściwszy konie w przyległej oborze. Nie było tam żadnych mebli ani torfu na kominek, brakowało też połowy dachu, ale kamienne ściany chroniły przed wiatrem. - Brak mi psa - mruczał Ian, zwijając się w kłębek pod peleryną i naciągając koc na pokrytą gęsią skórką głowę. - Siedziałby ci na głowie? - spytał Jamie, obejmując mnie mocniej, gdy wiatr zawył głośno, grożąc, że zerwie resztki i tak już dziurawej strzechy. - Zanim zgoliłeś włosy, trzeba było pomyśleć, że to styczeń. - Dobrze ci mówić - odrzekł Ian, wyglądając niechętnie spod koca. - Masz ciocię Claire na rozgrzewkę. - No, ty też możesz znaleźć sobie żonę. Czy Rollo będzie wtedy spał z wami obojgiem? spytał Janie. - Mhmmm - zamruczał Ian i cały schował się pod kocem. Ja też drżałam, mimo ciepła Jamiego, peleryn nas obojga, trzech wełnianych halek i
dwóch par pończoch. Bywałam już w życiu w wielu zimnych miejscach, ale w szkockim chłodzie jest coś wyjątkowo przenikliwego. Mimo tęsknoty za ciepłym ogniem i zapamiętaną przytulnością Lallybroch oczekiwałam jednak przybycia tam niemal z taką samą niepewnością jak Ian. Ten zaś, im bardziej zagłębialiśmy się w góry, tym bardziej zachowywał się jak kot na gorącym dachu. Teraz też wiercił się i mruczał do siebie, rzucając się pod kocem w ciemnościach naszego schronienia. Po zejściu z okrętu w Edynburgu zastanawiałam się, czy nie powinniśmy powiadomić rodziny w Lallybroch o naszym przybyciu, ale gdy powiedziałam to głośno, Jamie roześmiał się. - Myślisz, że istnieje choć cień szansy, że znajdziemy się w promieniu dziesięciu mil od Lallybroch niezauważeni? Bez obaw, Angliszko - zapewnił mnie. - Gdy tylko postawimy pierwszy krok w Highlands, wszyscy od Loch Lomond po Inverness będą wiedzieć, że Jamie Fraser wraca do domu ze swoją angielską czarownicą i na dodatek z Indianinem. - Angielską czarownicą? - Nie wiedziałam, czy się roześmiać, czy obrazić. - Tak mnie nazywali? Gdy byliśmy w Lallybroch? - Często nawet przy tobie, Angliszko. Nie znałaś wtedy gaelickiego na tyle, by to zrozumieć. To nie miało być obraźliwe, a nighean - dodał łagodniej. - I teraz tak tego nie będą rozumieć. Tylko że górale nazywają rzeczy po imieniu, tak jak je rozumieją. Trochę mnie to zaskoczyło. - I zresztą nie mijają się tak bardzo z prawdą - dodał, uśmiechając się. - Sugerujesz, że wyglądam jak czarownica? - No, w tej chwili może nie. - Zmrużył oczy i przyjrzał mi się krytycznie. - Ale z samego rana... Nie miałam lusterka i nie pomyślałam, by je sobie kupić w Edynburgu. Miałam jednak grzebień, więc - układając się teraz do snu z głową pod brodą Jamiego - postanowiłam, że zatrzymam się kawałek przed Lallybroch i posłużę się nim, czy będzie padać, czy nie. Zresztą to nie miało znaczenia, czy przybędę, wyglądając jak królowa Anglii czy jak dmuchawiec. Najważniejszy był powrót Iana do domu. Z drugiej strony... Nie byłam pewna, jak zostanę powitana. Między mną a Jenny Murray zostały niezałatwione sprawy - łagodnie mówiąc. Kiedyś byłyśmy przyjaciółkami. Miałam nadzieję, że znowu zdołamy nimi zostać. To ona jednak przede wszystkim zaaranżowała małżeństwo Jamiego z Laoghaire MacKenzie. Niewątpliwie kierując się jak najlepszymi intencjami; martwiła się o niego, samotnego i bez miejsca zaczepienia po powrocie z Anglii. Co więcej, sądziła, że nie żyję.
Byłam ciekawa, co sobie pomyślała, gdy nagle pojawiłam się ponownie? Że porzuciłam Jamiego przed Culloden, a potem zmieniłam zdanie? Nie było czasu na wyjaśnienia i bliższe rozmowy - był natomiast ten bardzo nieprzyjemny moment, gdy w Lallybroch zjawiła się wezwana przez Jenny Laoghaire z córkami, zaskakując Jamiego i mnie. Na wspomnienie tego spotkania w piersi zabulgotał mi śmiech, choć wówczas bynajmniej nie było mi wesoło. Cóż, może teraz znajdziemy czas, by porozmawiać, gdy już Jenny i Ian dojdą do siebie po szoku związanym z powrotem najmłodszego syna. Drobne ruchy za moimi plecami uświadomiły mi, że choć konie oddychają spokojnie w zagrodzie, a Ian chrapie z powodu zatkanego nosa, nie tylko ja nie śpię, zastanawiając się, co nas może czekać. - Nie śpisz? - szepnęłam do Jamiego. - Nie. - Znów się przemieścił, przytulając mnie mocniej do siebie. - Myślę o moim ostatnim powrocie do domu. Wypełniał mnie strach - i odrobina nadziei. Myślę, że chłopak teraz tak się właśnie czuje. - A ty? - spytałam, przykrywając rękoma opasujące mnie ramię, wyczuwając solidne, długie końce przegubu i przedramienia, delikatnie dotykając zranionej prawej dłoni. Westchnął głęboko. - Nie wiem. Ale wszystko będzie dobrze. Tym razem ty jesteś ze mną. *** W nocy wiatr ucichł, a dzień jakimś cudem wstał czysty i słoneczny. Zimno było co prawda okrutnie, ale nie padało. Uznałam to za dobry omen. Nikt się nie odzywał, gdy wspięliśmy się na ostatnią wysoką przełęcz na drodze do Lallybroch i zobaczyliśmy w dole dom. Poczułam ulgę w piersi i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak długo wstrzymywałam oddech. - Nie zmieniło się. - Mój oddech utworzył białą chmurkę w zimnym powietrzu. - Jest nowy dach na gołębniku - powiedział Ian. - I zagroda dla owiec mamy jest większa. - Bardzo się starał, by zabrzmiało to beztrosko, ale nie potrafił ukryć niecierpliwości w głosie. Ścisnął kolanami konia i wysunął się nieco przed nas. Lekki wiatr unosił indycze pióra w jego włosach. Było wczesne popołudnie; panował spokój, bo poranne obowiązki zakończono, nie zaczęto zaś jeszcze wieczornego udoju i przygotowań do kolacji. Nie widziałam na dworze nikogo poza dużymi, kudłatymi krowami, przeżuwającymi siano na pobliskim pastwisku. Z kominów jednak unosił się dym, a rozległy dom z białymi framugami okien wyglądał jak zwykle gościnnie i spokojnie.
Czy Bree i Roger naprawdę tu wrócą? - zastanowiłam się nagle. Wspomniała o tym, gdy kwestia ich odejścia została rozstrzygnięta i zaczęli planować. - Stoi pusty - powiedziała, wpatrując się w szytą właśnie koszulę w stylu dwudziestego wieku. - Na sprzedaż. A w każdym razie był, gdy Roger odwiedził go kilka lat... temu? Uniosła głowę z cierpkim uśmiechem; właściwie nie sposób było normalnie rozmawiać o czasie. - Chciałabym chyba, żeby dzieci tam mieszkały. Najpierw jednak musimy zobaczyć, jak się wszystko ułoży. - Zerknęła na Mandy śpiącą w kołysce, z lekką sinizną wokół warg. - Wszystko będzie dobrze - stwierdziłam z przekonaniem. - Na pewno wszystko będzie dobrze. Boże - modliłam się teraz w duchu - niech będą bezpieczni! Ian zeskoczył z konia i niecierpliwie na nas czekał. Gdy zsiadaliśmy, on już zmierzał ku drzwiom. Nasze przybycie jednak zauważono i drzwi otwarły się szeroko, zanim ich dotknął. Jenny stała nieruchomo w wejściu; zamrugała, przechylając głowę coraz dalej do tyłu i mierząc wzrokiem długie, odziane w koźlą skórę ciało o wyrobionych mięśniach, z drobnymi bliznami - aż dotarła do głowy ze stojącym czubem włosów i piórami, twarzy ozdobionej tatuażem i z rozmysłem pozbawionej wyrazu - poza oczami, w których malowała się nadzieja i strach. Tego nie potrafił ukryć - Mohawk czy nie. Jenny zadrżały usta. Raz... dwa... a potem poddała się i zaczęła wydawać z siebie ciche, histeryczne dźwięki, które zmieniły się w szczery śmiech. Łapała powietrze, piała i śmiała tak, że aż zatoczyła się do domu i usiadła na ławce w holu, gdzie zgięła się wpół, obejmując w pasie ramionami, i śmiała się, aż nie była już w stanie wydać z siebie głosu i zabrakło jej tchu. - Ian - wydusiła w końcu, potrząsając głową. - Och, Boże, Ian. Mój mały chłopiec. Ian wydawał się całkowicie zaskoczony. Spojrzał na Jamiego, który wzruszył ramionami, też powstrzymując drżenie warg, a potem znów na matkę. Z trudem łapała powietrze. W końcu wstała, podeszła do niego i objęła ramionami, przyciskając zalaną łzami twarz do jego boku. Powoli, ostrożnie uniósł ramiona, objął ją i trzymał jak coś niezwykle kruchego i cennego. - Ian - powtórzyła. Zobaczyłam, jak jej drobne, napięte ramiona opadają nagle. - Och, Ian, Bogu dzięki, że wróciłeś na czas. *** Była drobniejsza i szczuplejsza, niż zapamiętałam. We włosach, które wciąż pozostawały ciemne i żywe, widziałam nieco więcej siwych pasm. Natomiast głęboko niebieskie, kocie oczy były niezmienione, tak samo jak naturalny dla niej - i dla jej brata - instynkt
przywódczy. - Zostawcie konie - powiedziała, wycierając oczy brzegiem fartucha. - Powiem któremuś z chłopców, by się nimi zajął. Na pewno jesteście przemarznięci i głodni, więc zdejmijcie wierzchnie rzeczy i chodźcie do bawialni. - Zerknęła na mnie z ciekawością i czymś jeszcze, czego nie potrafiłam zidentyfikować - ale nie spojrzała mi w oczy ani nic nie powiedziała. Powtórzyła tylko „chodźcie”, prowadząc nas do bawialni. Dom pachniał znajomo, ale dziwnie, spowity dymem z torfu i zapachem gotowania. Ktoś właśnie upiekł chleb, bo drożdżowy aromat przypłynął z kuchni do holu. W holu było niemal tak samo zimno jak na dworze; drzwi do wszystkich pokoi były szczelnie zamknięte, by zatrzymywać w środku ciepło z kominka. Gdy otworzyła drzwi do bawialni, odwracając się, by wciągnąć do środka najpierw Iana, wypłynęła przez nie przyjemna fala ciepła. - Ianie - powiedziała tonem, jakiego nigdy przedtem u niej nie słyszałam. - Ianie, przyjechali. Twój syn wrócił do domu. Starszy Ian siedział w wielkim fotelu przy ogniu, z nogami okrytymi ciepłym pledem. Natychmiast wstał, nieco niepewnie z powodu drewnianej nogi, która zastępowała mu nogę straconą w bitwie, i dał kilka kroków w naszą stronę. - Ian! - Słyszałam szok w głosie Jamiego. - Boże, Ianie! - No tak - odrzekł Ian cierpko. - Spokojnie, to wciąż ja. Nazywano to phtisis. Przynajmniej tak to nazywali lekarze. Po grecku oznaczało „wyniszczenie”. Laicy używali brutalniejszej nazwy - „suchoty”, a jej pochodzenie było aż nazbyt oczywiste. Choroba wysuszała ofiary, pożerała je żywcem. Wycieńczająca choroba, niszczycielska. Zjadała ciało i niszczyła życie, bez skrupułów. Widywałam ją często w Anglii w latach trzydziestych i czterdziestych, i znacznie częściej teraz, w przeszłości. Nigdy jednak nie widziałam, by pożarła ciało na kościach kogoś, kogo kochałam. Serce mi zmiękło i rozpłynęło się w piersi. Ian zawsze był chudy jak szczapa, nawet w czasach dobrobytu. Żylasty i twardy, z kośćmi widocznymi tuż pod skórą, tak samo jak u młodego Iana. A teraz... - Kaszlę, ale się nie złamię - zapewnił Jamiego i podszedłszy, objął go. Jamie uściskał go delikatnie, wzmacniając jednak uścisk, gdy stwierdził, że Ian rzeczywiście się nie złamie - i zamykając oczy, by powstrzymać łzy. Zacisnął ramiona, odruchowo usiłując przytrzymać Iana na brzegu otchłani, wyraźnie otwierającej się u jego stóp. „Zliczyłbym wszystkie kości moje” - przyszedł mi do głowy cytat z Biblii. Rzeczywiście, dosłownie mogłabym to zrobić. Nawet przez płótno koszuli żebra rysowały się tak wyraźnie, że widziałam dokładnie miejsca, gdzie każde z nich łączyło się z wystającymi guzkami
kręgów kręgosłupa. - Jak długo? - wyrzuciłam z siebie, odwracając się do Jenny, która przyglądała się mężczyznom oczyma lśniącymi od niewypłakanych łez. - Jak dawno to ma? Przełknęła. - Od lat - powiedziała dość spokojnie. - Wrócił z Tolbooth z Edynburga z kaszlem i nigdy nie przestał kaszleć. Ale w ostatnim roku bardzo się pogorszyło. A zatem była to choroba chroniczna, to już coś. Forma ostra - zwana galopującymi suchotami - zabrałaby go w parę miesięcy. Zadała mi to samo pytanie co ja jej, ale w innym znaczeniu. - Jak długo? - powiedziała tak cicho, że ledwo ją usłyszałam. - Nie wiem - odrzekłam równie cicho. - Ale... niezbyt długo. Skinęła głową; wiedziała to od dłuższego czasu. - Więc dobrze, że zdążyliście na czas - stwierdziła rzeczowo. Młody Ian, od kiedy wszedł do pokoju, nie spuszczał oczu z ojca. Na twarzy wyraźnie malowało mu się przerażenie, ale trzymał się dzielnie. - Tato - powiedział tak chrapliwie, że zabrzmiało to jak zduszone rzężenie. Odchrząknął potężnie i powtórzył: - Tato. Starszy Ian spojrzał na syna, a jego twarz rozjaśniła się tak głęboką radością, że oznaki choroby i cierpienia niemal zniknęły. - Och, Ianie - powiedział, wyciągając ręce. - Mój chłopiec! *** Byliśmy w Highlands. U Iana i Jenny. To zaś oznaczało, że o sprawach, które gdzie indziej być może pomijano by milczeniem na skutek skrępowania czy delikatności, tu mówiło się wprost. - Mogę umrzeć jutro albo dopiero za rok - powiedział otwarcie Ian nad herbatą i chlebem z dżemem, pośpiesznie wyczarowanym, by zmęczeni podróżnicy wytrzymali do kolacji. Osobiście obstawiam, że jakieś trzy miesiące. Dwa do pięciu, jeśli ktoś chciałby się założyć. Choć nie wiem, jak odbiorę wygraną - zaśmiał się. Nagle przez trupią czaszkę dostrzegłam dawnego Iana. Wśród dorosłych rozległ się pomruk, coś na kształt śmiechu. W bawialni zgromadziło się dużo ludzi, bo wydarzenie, które zaowocowało chlebem i dżemem, wyciągnęło wszystkich mieszkańców Lallybroch z ich pokoi i skrytek. Zbiegli na dół, tupiąc na schodach, by powitać marnotrawnego syna. O mało nie zwalili z nóg młodego Iana i nie zdeptali, a on na skutek takich przejawów rodzinnego uczucia, w połączeniu z szokiem wywołanym wyglądem ojca,
nie był w stanie wydusić z siebie słowa; uśmiechał się tylko, całkiem bezradny wobec tysiąca pytań i wykrzykników. Z tej burzy i naporu uratowała go w końcu Jenny, wyciągając za rękę i zdecydowanie wpychając do bawialni ze starszym Ianem. Sama zaś wynurzyła się ponownie w holu, by z błyskiem w oku i zdecydowanym tonem uspokoić hałas, a następnie wprowadzić zgromadzonych do pokoju w jakimś porządku. Młody Jamie - najstarsze dziecko Iana i Jenny, imiennik Jamiego - mieszkał w Lallybroch z żoną i dziećmi. Mieszkała tu też jego siostra Maggie z dwojgiem dzieci, bo jej mąż służył w wojsku. Młody Jamie był gdzieś na dworze, ale kobiety rozsiadły się wokół mnie. Dzieci obiegły młodego Iana, gapiąc się na niego i zarzucając go pytaniami, przy czym zderzały się, popychały i przepychały, kłócąc się, kto o co zapytał i komu najpierw należy się odpowiedź. Dzieci nie zwróciły uwagi na słowa starszego Iana. Wiedziały już, że dziadek umiera, i ten fakt nie budził takiego zainteresowania jak ich nowy, fascynujący wuj. Mała dziewczynka z ciasno splecionymi warkoczykami siedziała młodemu Ianowi na kolanach, palcami obrysowując jego tatuaż i od czasu do czasu wsadzając je sobie do buzi. Ian uśmiechał się i odpowiadał niepewnie na pytania dociekliwych bratanków i siostrzeńców. - Mogłaś napisać - powiedział Jamie do Jenny z wyrzutem w głosie. - Napisałam - odrzekła dość ostro. - Rok temu, gdy zaczął tracić ciało i zrozumieliśmy, że to coś więcej niż tylko kaszel. Prosiłam wtedy, byś w miarę możliwości przysłał młodego Iana. - Ach... - Jamie był zakłopotany. - Musieliśmy widocznie opuścić Ridge, zanim list do nas dotarł. Ale czyż nie pisałem do ciebie z New Bern, w kwietniu, z wiadomością, że przyjeżdżamy? - Jeśli pisałeś, to ja tego listu nie dostałam. Nic dziwnego, przy tej blokadzie z Ameryki dochodzi mniej niż połowa tego co dawniej. A skoro wyjechaliście w marcu, to macie za sobą długą podróż. - Dłuższą, niż się spodziewaliśmy, owszem - potwierdził Jamie. - Po drodze zdarzyło się wiele rzeczy. - Widzę. - Bez wahania ujęła jego prawą dłoń, z zainteresowaniem przyjrzała się bliźnie i blisko osadzonym palcom. Spojrzała na mnie, unosząc pytająco brew. Skinęłam głową. - Był ranny pod Saratogą - wyjaśniłam, czując się nieco w defensywie. - Musiałam. - Dobra robota. - Zgięła mu lekko palce. - Czy to cię boli, Jamie? - Trochę, gdy jest zimno. Poza tym nie. - Whisky! - wykrzyknęła, prostując się. - Siedzicie tu przemarznięci do kości, a ja nie
pomyślałam... Robbie! Pobiegnij i przynieś tę specjalną butelkę z półki nad miedzianymi garnkami. - Tyczkowaty chłopak, kręcący się na granicy gromadki otaczającej młodego Iana, rzucił babce niechętne spojrzenie, ale na widok wyrazu jej oczu natychmiast wybiegł. W pokoju było bardzo ciepło; w kominku płonął torf, a gromada łudzi rozmawiała, śmiała się i emanowała ciepłem. Ilekroć jednak spojrzałam na Iana, serce ściskała mi obręcz lodu. Półleżał teraz w fotelu, wciąż uśmiechnięty, ale w opuszczonych kościstych ramionach i półprzymkniętych oczach widziałam wyczerpanie. Nawet uśmiech utrzymywał z wysiłkiem. Odwróciłam wzrok i dostrzegłam, że Jenny mi się przygląda. Uciekła spojrzeniem, ale zauważyłam w jej oczach namysł - i wątpliwość. Tak, będziemy musiały porozmawiać. *** Tej pierwszej nocy spali w cieple, padłszy na łóżko ze zmęczenia, blisko siebie, otuleni Lallybroch. Jamie słyszał jednak wiatr, wyjący na granicy jawy. Wrócił w nocy - chłodny jęk pod okapem domu. W ciemności usiadł na łóżku, obejmując rękoma kolana i nasłuchując. Nadchodziła burza; w wyciu wiatru słyszał śnieg. Claire leżała obok, zwinięta we śnie, z włosami rozrzuconymi ciemną smugą na poduszce. Słuchał jej oddechu, dziękując Bogu i czując wyrzuty sumienia z powodu ogarniającego go na ten dźwięk spokoju. Przez cały wieczór słuchał kaszlu Iana i położył się spać z zapamiętanym odgłosem jego ciężkiego oddechu. Był tak zmęczony, że zdołał odsunąć od siebie myśli o chorobie Iana, powróciły jednak wraz z przebudzeniem, kładąc mu się ciężarem na piersi. Claire poruszyła się przez sen, odwracając na plecy, a jego ogarnęło pragnienie. Zawahał się - pełen smutku z powodu Iana, czując się winny z powodu tego, co Ian już utracił, a on wciąż posiadał. - Być może czuję się tak jak ty - szepnął do niej, tak cicho, żeby jej nie obudzić. - Wtedy gdy przeszłaś przez kamienie. Jakby świat wciąż istniał, ale to nie jest twój świat. Przysiągłby, że się nie obudziła, ale spod pościeli wysunęła się szukająca go dłoń. Ujął ją, Claire zaś westchnęła długo, pełna snu, i przyciągnęła go do siebie. Objęła go ramionami i przytuliła, moszcząc mu głowę na swoich piersiach. - Ty jesteś moim światem - mruknęła, a potem jej oddech zmienił rytm. Poprowadziła go w bezpieczne miejsce.
77. Memorarae
Jedli śniadanie w kuchni we dwóch, dwóch Ianów; ojciec - bo przed świtem obudził go atak kaszlu, a potem zapadł w tak głęboki sen, że matka nie chciała go budzić, a syn - bo przez całą noc polował na wzgórzach z bratem i bratankami. W drodze powrotnej zatrzymali się w domu Kitty i młody Jamie postanowił zostać tam, by coś zjeść i trochę się przespać, Ian był jednak niespokojny i chciał wrócić do domu, choć właściwie nie wiedział dlaczego. Może dlatego, pomyślał, przyglądając się, jak ojciec soli owsiankę, tak samo, jak się przyglądał przez piętnaście lat, zanim opuścił Szkocję. Nigdy o tym nie myślał, przez cały ten czas spędzony daleko, ale teraz, gdy znów to zobaczył, poczuł się, jakby nigdy nie wyjeżdżał, jakby każdy ranek w całym swoim życiu spędził tu, przy kuchennym stole, przyglądając się, jak ojciec je owsiankę. Nagle zapragnął zapamiętać tę chwilę, wiedzieć i czuć wszystko, co jest z nią związane, od gładkiego drewna pod łokciami po poplamiony granitowy blat i sposób, w jaki słońce pada przez podarte firanki, oświetlając mięsień w szczęce ojca, poruszający się, gdy gryzie kawałek kiełbasy. Starszy Ian podniósł nagle wzrok, jak gdyby poczuł spojrzenie syna. - Przejdziemy się po wrzosowisku? - spytał. - Chciałbym zobaczyć, czy jelenie mają już młode. Zaskoczyła go siła ojca. Pokonali kilka mil, rozmawiając o niczym - I o wszystkim. Wiedział, że chodzi o to, by znów poczuli się z sobą swobodnie i mogli powiedzieć to, co musiało zostać powiedziane - ale czego się obawiał. W końcu zatrzymali się na wysokim wrzosowisku, skąd mogli zobaczyć wielkie, gładkie góry i kilka małych jezior, lśniących w bladym słońcu jak ryby. Znaleźli święte źródełko, maleńki stawek pod starym kamiennym krzyżem, i napili się wody, odmawiając modlitwę. Kawałek dalej usiedli, żeby odpocząć. - W podobnym miejscu umarłem po raz pierwszy - powiedział ojciec niedbale, przesuwając mokrą ręką po spoconej twarzy. Wydawał się rumiany i zdrowy, choć bardzo chudy. To niepokoiło młodego Iana - taki wygląd w połączeniu ze świadomością, że ojciec umiera. - A kiedy to było? - spytał. - We Francji. Wtedy, kiedy straciłem nogę. - Starszy Ian spojrzał obojętnie na drewniany kikut. - W jednej chwili stałem, wymierzając z muszkietu, a w następnej leżałem na plecach. Nawet nie wiedziałem, że zostałem trafiony. Wydawałoby się, że trudno nie zauważyć, gdy cię trafia sześciofuntowa żelazna kula, co? Ojciec się zaśmiał, on więc też się uśmiechnął, choć niechętnie.
- Jasne. Ale przecież musiałeś wiedzieć, że coś się stało. - Och, wiedziałem. Po chwili dotarło do mnie, że musiałem zostać trafiony. Ale nie czułem bólu. - No, to dobrze. - Wtedy zrozumiałem, że umieram, wiesz? - Ojciec patrzył na niego, ale widział coś poza nim: dalekie pole bitewne. - Niezbyt mnie to jednak obchodziło. I nie byłem sam. - Skupił teraz wzrok na synu i uśmiechnął się lekko. Wyciągnął rękę i ujął dłoń Iana - jego składała się tylko ze skóry i kości, miała opuchnięte stawy, ale wciąż była tak samo szeroka jak dłoń syna. - Ian - zaczął i przerwał, mrużąc oczy. - Wiesz, jakie to dziwne wymawiać czyjeś imię, kiedy jest ono także twoim imieniem? Ian - powtórzył łagodniej - nie przejmuj się. Wtedy się nie bałem. Teraz też się nie boję. Ale ja się boję, pomyślał Ian, nie mógł jednak powiedzieć tego na głos. - Opowiedz mi o psie - powiedział ojciec, uśmiechając się. Więc opowiedział ojcu o Rollu. O bitwie morskiej, podczas której sądził, że Rollo utonął lub został zabity, i o tym, jak to się stało, że znaleźli się w Ticonderodze i w strasznej bitwie pod Saratogą. I opowiedział mu - nie myśląc o tym, bo myślenie zdławiłoby mu słowa w gardle - o Emily. O Iseabail. I o Najszybszej Jaszczurce. - Nigdy jeszcze nikomu o tym nie opowiadałem - powiedział, nagle zawstydzony. - O małym, znaczy się. Ojciec odetchnął głęboko. Wyglądał na szczęśliwego. Potem zakaszlał, wyciągnął chusteczkę i zakaszlał dalej, ale w końcu przestał, Ian starał się nie patrzeć na chusteczkę - bał się, że zobaczy na niej krew. - Powinieneś... - Starszy Ian zachrypiał, odchrząknął i splunął w chusteczkę. - Powinieneś powiedzieć matce. Ucieszy się, że masz syna, niezależnie od okoliczności. - No, może to zrobię. Wcześnie jeszcze było na robaki, ale ptaki mieszkające na wrzosowisku latały wokół, dziobały tu i tam, śmigały koło ich głów i krzyczały, przestraszone. Przez chwilę wsłuchiwał się w te znane odgłosy. - Tato. Muszę opowiedzieć ci o czymś złym. I tak, siedząc nad świętym źródełkiem, w spokoju wczesnowiosennego dnia, Ian opowiedział, co się stało z Murdiną Bug. Ojciec słuchał poważnie, z uwagą, pochyliwszy głowę. Młody Ian widział siwe pasma w jego włosach, a widok ten go i wzruszył, i - o dziwo - uspokoił. Przynajmniej przeżył dobrze
życie, myślał. Ale może pani Bug też? Czy czułbym się gorzej, gdyby była młodą dziewczyną? Kto wie? Ale i tak nie było mu łatwo. Nieco lepiej jednak teraz, gdy się zwierzył ojcu. Starszy Ian kołysał się lekko, obejmując dłońmi kolano. - To oczywiście nie była twoja wina - powiedział, rzucając synowi spojrzenie kątem oka. - Wiesz o tym w głębi serca? - Nie - przyznał Ian. - Ale staram się. Ojciec uśmiechnął się lekko, lecz zaraz znów spoważniał. - Dasz sobie radę. Skoro żyłeś z tym już tak długo, w końcu dojdziesz do siebie. Ale ta sprawa starego Archa Buga... Jeśli to ten, którego znałem, musi być stary jak świat. Prawa ręka Malcolma Granta. - To on. Cały czas myślę, że jest stary, że umrze - ale może umrzeć, a ja nie będę o tym wiedział. - Machnął ręką, sfrustrowany. - Nie chcę go zabić, ale jak mogę tego nie zrobić, jeśli zechce wyrządzić krzywdę Ra... no, jeśli się kiedyś ożenię... - Zaplątał się. Ojciec mu przerwał, kładąc rękę na ramieniu. - Kim ona jest? - spytał z rozjaśnioną zainteresowaniem twarzą. Więc opowiedział o Rachel. Był nawet zdziwiony, że aż tyle jest do opowiadania, biorąc pod uwagę, że znali się zaledwie kilka tygodni, a pocałował ją tylko raz. Ojciec westchnął wzdychał teraz cały czas, bo tylko tak mógł wprowadzić do płuc dosyć powietrza - ale tym razem było to westchnienie szczęścia. - Ach, Ianie - powiedział z uczuciem - tak się cieszę. Nie potrafię powiedzieć, jak bardzo. Twoja matka i ja modliliśmy się od lat, żebyś znalazł dobrą kobietę, którą będziesz mógł kochać i z którą założysz rodzinę. - Trochę za wcześnie mówić o rodzinie - zauważył młody Ian - jeśli wziąć pod uwagę, że jest kwakierką i prawdopodobnie za mnie nie wyjdzie. I że ja jestem w Szkocji, a ona z Armią Kontynentalną w Ameryce, i że może zostać zabita albo zarazić się czymś... Mówił z całą powagą, więc poczuł się nieco dotknięty, gdy ojciec się roześmiał. Potem jednak starszy Ian pochylił się i spoważniał. - Nie musisz czekać, aż umrę. Jedź i odszukaj swoją dziewczynę. - Nie mogę... - Owszem, możesz. Młody Jamie ma Lallybroch, dziewczęta dobrze powychodziły za mąż, a Michael... - Uśmiechnął się na myśl o Michaelu. - Sądzę, że Michael da sobie radę. Mężczyzna potrzebuje żony, a dobra żona to największy dar Boga dla mężczyzny. Odejdę łatwiej, a bhailach, jeśli będę wiedzieć, że pod tym względem znalazłeś swoje miejsce.
- Może i tak - mruknął młody Ian. - Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie wyjadę.
78. Stare długi Jamie przełknął ostatni łyk owsianki, odłożył łyżkę na bok i odetchnął głęboko. - Jenny? - Oczywiście, że jeszcze jest. - Sięgnęła po jego miseczkę, ale zauważyła wyraz jego twarzy i zmrużyła oczy. - Czy też potrzebujesz czegoś innego? - Nie powiedziałbym właściwie, że potrzebuję, ale... - Spojrzał w górę, by nie patrzeć jej w oczy, i powierzył duszę Bogu. - Co wiesz o Laoghaire MacKenzie? Zaryzykował
i
zerknął
szybko
na
siostrę.
Otworzyła
szeroko
błyszczące
zainteresowaniem oczy. - Aha, Laoghaire? - Usiadła i z namysłem postukiwała palcami o stół. Jak na jej wiek miała ładne ręce - zniszczone pracą, ale wciąż szczupłe i zręczne. - Nie wyszła za mąż powiedziała Jenny. - Lecz to wiesz, jak sądzę. Skinął głową. - To co chcesz o niej wiedzieć? - No... jak sobie radzi. I... - I z kim dzieli łoże? Rzucił siostrze karcące spojrzenie. - Jesteś wulgarną kobietą, Janet Murray. - Tak? No to uciekaj stąd, spytaj kota. - Niebieskie oczy, podobne do jego, zalśniły, a w policzku pojawił się dołek. Znał ten wyraz twarzy, więc poddał się. - A wiesz? - Nie - odpowiedziała natychmiast. Uniósł brew z niedowierzaniem. - Och, naprawdę? Nie dam się nabrać. Pokręciła głową i starła złotą kroplę z brzegu słoika z miodem. - Przysięgam na paznokcie u stóp świętego Fouthada. Ostatni raz to słyszał, kiedy miał dziesięć lat, więc mimo wszystko wybuchnął śmiechem. - A zatem nie ma o czym mówić. Opadł na oparcie krzesła, udając obojętność. Parsknęła cicho, wstała i zaczęła energicznie
sprzątać ze stołu. Przyglądał jej się zmrużonymi oczyma, niepewny, czy tylko chce się z nim podroczyć - a wtedy za chwilę się podda - czy też jest w tym coś więcej. - Dlaczego chcesz wiedzieć? - spytała nagle, wpatrując się w brudne naczynia. Usiadł prosto. - Nie powiedziałem, że chcę wiedzieć - zauważył. - Ale skoro o tym wspomniałaś - każdy byłby ciekaw, prawda? - Byłby - przytaknęła. Wyprostowała się i posłała mu długie, uważne spojrzenie, tak, że zaczął się zastanawiać, czy dobrze usłyszał. - Nie wiem - powiedziała w końcu. - To prawda. Usłyszałam to od niej tylko ten jeden raz, kiedy ci pisałam. Tak, ale właściwie dlaczego mi o tym pisałaś?, zastanowił się, ale nie powiedział tego głośno. - Mhm - mruknął tylko. - I chcesz, żebym uwierzył, że tak to zostawiłaś? *** Przypomniał sobie, jak stał w swoim dawnym pokoju w Lallybroch, tym, który zajmował, będąc chłopcem, w dzień swego ślubu z Laoghaire. Z tej okazji miał na sobie nową koszulę. Nie było pieniędzy na nic poza najbardziej podstawowymi rzeczami, a czasami nawet i na to nie starczało - ale Jenny wytrzasnęła skądś koszulę; podejrzewał, że poszły na nią jej dwie najlepsze halki. Pamiętał, jak się golił w odbiciu w misce, widząc, jak spod brzytwy wynurza się chuda, surowa, nieznajoma twarz, i myślał, że musi pamiętać, żeby się uśmiechnąć na widok Laoghaire. Nie chciał jej przestraszyć, a to, co widział w wodzie, wystarczyło, by przestraszyć jego samego. Nagle pomyślał, że będzie dzielić z nią łóżko. Zdecydowanie odsunął myśli o ciele Claire - miał w tym praktykę - ale pomyślał, że minęły lata - tak, lata! W ciągu ostatnich piętnastu lat tylko dwa razy był z kobietą, a od ostatniego razu minęło pięć, sześć, może siedem lat... Przeżył chwilę paniki na myśl, że może jest już do tego niezdolny, i dotknął lekko członka przez kilt. Stwierdził jednak, że na samą myśl o pójściu do łóżka z kobietą już zaczął sztywnieć. Odetchnął głęboko, z ulgą. Jedno zmartwienie mniej. Na jakiś dźwięk od drzwi odwrócił głowę. Jenny stała w drzwiach z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Zakaszlał i opuścił dłoń. - Nie musisz tego robić, Jamie - powiedziała cicho, patrząc mu w oczy. - Jeśli zmieniłeś zdanie, powiedz mi. Omal tego nie zrobił. Słyszał jednak dom; było w nim jakieś zamieszanie, celowe działania i szczęście, którego od tak dawna brakowało. Nie chodziło tylko o jego szczęście -
nigdy nie chodziło tylko o to. - Nie - rzucił. - Wszystko w porządku. - Uśmiechnął się do niej uspokajająco. Gdy jednak zszedł na dół, by dołączyć do Iana u stóp schodów, usłyszał deszcz bijący o szyby i nagle odniósł wrażenie, że tonie - niepożądane wspomnienie dnia pierwszego ślubu i tego, jak się podtrzymywali, on i Claire, oboje zakrwawieni, oboje przerażeni. - W porządku? - spytał go Ian, pochylając się, ściszając głos. - Całkowicie - odrzekł i z zadowoleniem stwierdził, że głos mu nie drży. Jenny wysunęła głowę przez drzwi bawialni. Miała zaniepokojoną minę, ale odprężyła się na jego widok. - Wszystko w porządku, mo nighean - zapewnił ją Ian. - Trzymam go na wypadek, gdyby przyszło mu do głowy dać drapaka. - Ku zdziwieniu Jamiego Ian rzeczywiście trzymał go za ramię. - No to go wciągnij do środka - powiedziała oschle siostra. - Ksiądz już przybył. Wszedł razem z Ianem i zajął miejsce u boku Laoghaire przed starym ojcem McCarthym. Spojrzała na niego przelotnie i odwróciła wzrok. Czy się bała? Jej dłoń w jego dłoni była chłodna, ale nie drżała. Lekko uścisnął jej palce, ona zaś uniosła głowę i spojrzała mu w twarz. Nie, nie widział lęku, ani blasku świec, ani światła gwiazd. W jej spojrzeniu była wdzięczność - i ufność. Ta ufność właśnie znalazła drogę do jego serca, stała się drobnym, delikatnym ciężarem, który go uspokoił i jakby na nowo zakorzenił go w tym miejscu. On też czuł wówczas wdzięczność. Odwrócił się teraz na dźwięk kroków i zobaczył przechodzącą przez hol Claire. Uśmiechnął się - świadomy, że robi to odruchowo - ona zaś podeszła, wzięła go za rękę i zajrzała do pokoju. - Twój, prawda? Gdy byłeś mały, znaczy się. - Tak, był mój. - Jenny mi chyba tak powiedziała, gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy. - Wydęła nieco wargi. Jenny i ona rozmawiały już z sobą, oczywiście, ale była w tym sztuczność; obie odzywały się ostrożnie, bojąc się, żeby nie powiedzieć czegoś niewłaściwego albo nie powiedzieć za wiele. Cóż, on też bał się, żeby nie powiedzieć za wiele, ale nie miał zamiaru postępować jak kobiety. - Muszę pojechać zobaczyć się z Laoghaire - oznajmił bez wstępów. - Czy mnie zabijesz, jeśli to zrobię? Wyglądała na zaskoczoną. A potem, do diabła, na rozbawioną.
- Czy pytasz mnie o pozwolenie? - Nie. - Czuł się niezręcznie i sztywno. - Tylko... no, uznałem, że powinienem ci powiedzieć, to wszystko. - To bardzo miło z twojej strony. - Wciąż się uśmiechała, ale teraz z pewną czujnością. A czy mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego chcesz się z nią zobaczyć? - Nie powiedziałem, że chcę - odparł dość ostro. - Powiedziałem, że muszę. - Czy byłoby bezczelnością z mojej strony pytanie, dlaczego musisz się z nią zobaczyć? Jej oczy zrobiły się nieco większe i bardziej żółte niż zazwyczaj; obudził w niej drapieżnika. Nie zamierzał, ale zawahał się przez chwilę, nagle pragnąc uciec z własnego pomieszania w potężną awanturę. Nie mógł jednak tego zrobić z czystym sumieniem. Nie mógł też wyjaśnić wspomnienia twarzy Laoghaire w dzień ich ślubu, ufnego spojrzenia jej oczu i prześladującego go uczucia, że zawiódł tę ufność. - Możesz mnie pytać o wszystko, Angliszko. I robisz to - dodał kąśliwie. Odpowiedziałbym, gdybym sądził, że jestem w stanie to sensownie wytłumaczyć. Parsknęła lekko, nie całkiem może lekceważąco, ale doskonale zrozumiał, co miała na myśli. - Jeśli chcesz się dowiedzieć, z kim sypia, to zapewne są mniej bezpośrednie sposoby, by do tego dojść - powiedziała dość spokojnie, ale oczy jej pociemniały. - Nie obchodzi mnie, z kim sypia! - Och, bardzo cię obchodzi - odparła natychmiast. - Nieprawda! - Łżesz, aż ci się ze łba kurzy! - Był bliski wybuchu, ale na te słowa parsknął śmiechem. W pierwszej chwili wydawała się zaskoczona, ale zaraz przyłączyła się do niego, parskając. Nos jej poróżowiał. Przestali po chwili, zawstydzeni wesołością w domu, który od dawna nie słyszał szczerego śmiechu - ale wciąż się do siebie uśmiechali. - Chodź tu - powiedział cicho, wyciągając do niej rękę. Od razu ujęła ją ciepłą, silną dłonią, i podeszła, by go objąć. Jej włosy pachniały inaczej. Wciąż świeżo, zapachem żywej zieleni, ale inaczej. Jak Highlands. Może jak wrzos. - Wiesz, że chcesz wiedzieć, kto to jest - powiedziała, ogrzewając i łaskocząc go oddechem przez materiał koszuli. - Chcesz, żebym ci powiedziała, dlaczego? - Tak, chcę, i nie, nie chcę. - Objął ją mocniej. - Wiem właściwie dlaczego i jestem pewien, że ty, Jenny i wszystkie kobiety w promieniu pięćdziesięciu mil też sądzą, że wiedzą.
Ale nie dlatego muszę się z nią zobaczyć. Odsunęła się lekko i odgarnęła włosy z twarzy, żeby na niego spojrzeć. Przyjrzała mu się z namysłem i skinęła głową. - Cóż, pozdrów ją serdecznie ode mnie, dobrze? - Och, ty mściwa istoto. Nigdy bym cię o to nie podejrzewał! - Naprawdę? Uśmiechnął się do niej i delikatnie pogładził kciukiem policzek. - Nie, nie jesteś mściwa. Nie żywisz długo urazy, Angliszko. Nigdy taka nie byłaś. - Cóż, nie jestem Szkotką - zauważyła, wygładzając włosy. - Nie jest to więc dla mnie sprawa dumy narodowej, znaczy się. - Zanim zdążył odpowiedzieć, oparła mu dłoń o pierś i powiedziała całkiem serio: - Ona nigdy nie doprowadzała cię do śmiechu, prawda? - Może uśmiechnąłem się parę razy - odrzekł poważnie. - Ale nie. - No, to pamiętaj o tym - powiedziała, zakręciła spódnicami i odeszła. Uśmiechając się szeroko jak głupek, poszedł za nią. Gdy dotarł do schodów, zobaczył, że czeka na niego w połowie ich wysokości. - Jeszcze jedno - powiedziała, grożąc mu palcem. - Tak? - Jeśli dowiesz się, z kim śpi, a nie powiesz mi, to naprawdę cię zabiję. *** Balriggan było niewielkie, miało niewiele ponad dziesięć akrów, do tego dom i zabudowania. Było jednak ładne; duży dom z szarego kamienia stał w niecce wzgórza, u stóp którego lśnił mały loch. Podczas powstania Anglicy spalili pola i stodołę, ale pola się odrodziły, znacznie łatwiej niż ludzie, którzy je uprawiali. Przejechał powoli wzdłuż jeziora, myśląc, że popełnia błąd. Można było zostawić za sobą te rzeczy - miejsca, ludzi, wspomnienia - przynajmniej na jakiś czas. Jednakże miejsca trzymały mocno tym, co się w nich wydarzyło, więc powrót do miejsca, w którym się niegdyś mieszkało, oznaczał spotkanie twarzą w twarz z tym, co się tam robiło i kim się było. Balriggan... To nie było złe miejsce. Kochał jezioro i odbijające się w nim niebo, rano czasami tak nieruchome, że można było wejść w odbitą tam chmurę, czując, jak wokół kłębi się wilgotna mgła i owija spokojem. A w letnie wieczory, gdy po otwarciu śluzy powierzchnia lśniła setkami nakładających się kręgów, ich rytm zakłócał czasem skaczący łosoś. Droga podprowadziła go bliżej, do kamiennej płycizny, gdzie pokazywał Marsali i Joan, jak podbierać ryby; wszyscy troje tak bardzo skupiali się na tym zajęciu, że nie zwracali
uwagi na gryzące ich muchy, a potem wracali do domu mokrzy po pas, czerwoni od ukąszeń i palącego słońca. Dziewczynki podskakiwały i wisiały mu na ramionach, radosne w zachodzącym słońcu. Uśmiechnął się lekko - i zawrócił konia w górę wzgórza, ku domowi. Dom wyglądał ubogo, ale był zadbany - przyznał niechętnie. Za domem pasł się używany pod siodło muł, stary, lecz wyglądający zdrowo. Dobrze, przynajmniej Laoghaire nie marnuje jego pieniędzy na takie głupstwa jak czterokonny powóz. Położył dłoń na bramie i poczuł, jak coś go ściska w dołku. Dotyk drewna pod dłonią był niesamowicie znajomy; odruchowo uniósł nieco bramę w miejscu, gdzie zawsze szurała po ścieżce. To ściśnięcie powędrowało jak korkociąg wyżej, aż do gardła, bo przypomniał sobie ostatnie spotkanie z prawnikierri Laoghaire, Nedem Gowanem. „Więc czego chce ta cholerna baba?” - spytał doprowadzony do ostateczności. A Ned odpowiedział na to pogodnie: „Twojej głowy zatkniętej nad bramą jej domu”. Parsknął teraz, przeszedł przez bramę, zamknął ją nieco mocniej, niż tego wymagała, i uniósł wzrok ku domowi. Zauważył ruch. Na ławce przed wejściem siedział jakiś mężczyzna i przyglądał mu się znad trzymanej na kolanach uprzęży, którą naprawiał. Biedny chłopak, pomyślał. Cherlawy, z wąską twarzą, bielmem na oku i ustami otwartymi jakby ze zdziwienia. Jamie jednak powitał go uprzejmie, pytając, czy pani jest w domu. Chłopak - widziany z bliska nie był taki młody, na pewno miał trzydzieści parę lat spojrzał ze zdziwieniem i obrócił głowę, by lepiej mu się przyjrzeć dobrym okiem. - A ty kim jesteś? - spytał nieprzyjaznym tonem. - Fraser z Broch Tuarach - odrzekł Jamie. Ostatecznie była to wizyta oficjalna. - Czy pani... - Zawahał się, nie wiedząc, jak nazwać Laoghaire. Siostra mu powiedziała, że mimo skandalu uparcie używała nazwiska Fraser. Uznał, że nie może protestować - ponieważ czuł się temu winien, a poza tym i tak przebywał w Ameryce - ale, do cholery, sam jej tak nie nazwie, nawet wobec służącego. - Zawołaj swoją panią, proszę - powiedział więc tylko. - A czego od niej chcesz? - Oko zwęziło się podejrzliwie. Nie spodziewał się takiej przeszkody i w pierwszej chwili zamierzał ostro odpowiedzieć, ale się opanował. Mężczyzna najwyraźniej coś o nim wiedział, a dobrze, jeśli służący Laoghaire troszczy się o dobro swojej pani - nawet w tak prostacki sposób. - Pragnę z nią porozmawiać, jeśli nie masz nic przeciwko temu - odrzekł uprzejmie. - Czy mógłbyś się pofatygować i powiedzieć jej o moim przybyciu? Mężczyzna parsknął obraźliwie, ale wstał. Jamie za późno zobaczył, że ma mocno
skrzywiony kręgosłup i jedną nogę krótszą. Nie miał jak przeprosić, nie pogarszając jeszcze sytuacji, skinął więc tylko głową i czekał, aż tamten dociągnie się do domu, myśląc równocześnie, że to typowe dla Laoghaire - trzymanie kulawego służącego tylko po to, by czuł się skrępowany. Natychmiast wzdrygnął się z irytacją, wstydząc się swoich myśli. Co w nim było takiego, że tak nieszczęsna kobieta jak Laoghaire MacKenzie wyciągała z niego wszystkie najgorsze cechy? Co prawda jego siostra też potrafiła to robić - pomyślał smętnie. Jednak Jenny budziła w nim zły humor lub prowokowała do nieprzemyślanych zdań, rozpalała w nim złość, aż płonął, a potem gasiła jednym słowem, jakby chlusnęła wodą. - Pojedź się z nią zobaczyć - nalegała. - No dobrze, jestem tu więc - powiedział wojowniczo. - Widzę - usłyszał lekki, oschły głos. - Dlaczego? Odwrócił się i zobaczył Laoghaire, stojącą w drzwiach z miotłą w ręce i patrzącą na niego zimno. Zerwał z głowy kapelusz i ukłonił się jej. - Dzień dobry. Mam nadzieję, że dobrze się masz. Na to wyglądało. Twarz miała lekko zarumienioną pod białą chustką, oczy świetliste, niebieskie. Przyjrzała mu się bez wyrazu, unosząc jedynie jasne brwi. - Słyszałam, że przyjechałeś do domu. Czemu przybyłeś tutaj? - Zobaczyć, jak ci się wiedzie. Brwi powędrowały jeszcze wyżej. - Całkiem dobrze. Czego chcesz? Setki razy powtarzał to sobie w myśli, powinien był jednak wiedzieć, że to próżny wysiłek. Są rzeczy, które da się zaplanować, ale żadna z nich nie dotyczy kobiet. - Przyjechałem cię przeprosić - powiedział wprost. - Już to zrobiłem, ale wtedy mnie postrzeliłaś. Czy tym razem zechcesz mnie wysłuchać? Brwi wróciły na swoje miejsce. Przeniosła wzrok z niego na trzymaną w dłoni miotłę, jak gdyby oceniając jej przydatność jako broni, potem znów na niego. Wzruszyła ramionami. - Jak sobie życzysz. Chcesz wejść do środka? - Wskazała głową dom. - Jest piękny dzień. Może przejdziemy się po ogrodzie? - Nie chciał wchodzić do domu, pełnego wspomnień o łzach i milczeniu. Przyglądała mu się nieruchomo przez chwilę, potem skinęła głową i ruszyła ścieżką do ogrodu, nie oglądając się, czy za nią podąża. Zauważył jednak, że nie odstawiła miotły. Nie był pewien, czy powinno go to rozbawić czy obrazić.
W milczeniu przecięli podwórze i weszli przez furtkę. Był to ogród kuchenny, urządzony dla pożytecznych roślin, ale kończył się niewielkim sadem; poza tym między groszkiem a cebulą kwitły kwiaty. Zawsze lubiła kwiaty, przypomniał sobie ze ściśniętym sercem. Założyła miotłę na ramię, jak żołnierz niosący strzelbę, i szła obok niego - nie śpiesząc się, ale i nie ułatwiając mu zadania. Odchrząknął. - Powiedziałem, że przyjechałem cię przeprosić. - Tak powiedziałeś. - Nie odwróciła się ku niemu, ale zatrzymała się i czubkiem stopy pchnęła pędy kartofli. - Gdy się... pobraliśmy - usiłował przypomnieć sobie ostrożne przemówienie, które przygotował - nie powinienem był cię o to prosić. Moje serce było zimne. Nie miałem prawa ci go oferować, bo było martwe. Nozdrza rozszerzyły jej się przelotnie, ale nie uniosła głowy. Wpatrywała się tylko ze zmarszczonym czołem w pędy kartofli, jak gdyby podejrzewała, że jest na nich stonka. - Wiedziałam o tym - odezwała się w końcu. - Miałam nadzieję... - Przerwała, zacisnęła wargi i przełknęła. - Miałam jednak nadzieję, że zdołam ci pomóc. Wszyscy widzieli, że potrzebujesz kobiety. Tyle że nie mnie - dokończyła gorzko. Dotknięty, powiedział pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy. - A ja sądziłem, że to ty potrzebujesz mnie. Uniosła błyszczące oczy. Chryste, zaraz będzie płakać. Ale nie. - Miałam dzieci do wykarmienia. - Jej głos był twardy i bez wyrazu. Miał wrażenie, że go spoliczkowała. - To prawda. - Starał się zachować panowanie nad sobą. Przynajmniej była uczciwa. - Ale dzieci już dorosły. - Ponadto zapewnił posagi Marsali i Joan, ale za to pewnie nikt mu nie podziękuje. - Więc to o to chodzi - powiedziała jeszcze zimniej. - Sądzisz, że teraz uda ci się wykręcić od płacenia mi, tak? - Nie, nie o to chodzi, na litość boską! - Ale - powiedziała, ignorując jego zaprzeczenie i obracając się, by stanąć z nim twarzą w twarz - to ci się nie uda. Ośmieszyłeś mnie przed całą parafią, Jamie Fraserze, wciągając mnie w grzeszne małżeństwo, a potem zdradzając mnie i śmiejąc się ze mnie za moimi plecami z tą swoją angielską kurwą! - Wcale nie... - A teraz wracasz z Ameryki, wystrojony jak jaki fanfaron - wydęła pogardliwie wargi, patrząc na jego najlepszą koszulę z żabotem, którą włożył, do cholery, żeby okazać jej
szacunek! - popisując się bogactwem i odgrywając wielkiego pana, ze swoją starą dziwką, całą w satynach i jedwabiach, tak? No to ci powiem - ściągnęła miotłę z ramienia i z całej siły wbiła koniec kija w ziemię - że nigdy mnie nie rozumiałeś, a teraz sądzisz, że mnie tak przerazisz, że odczołgam się do nory jak zdychający pies i nie będę ci więcej zawracać głowy! Nic z tego, powtarzam, nic z tego! Wyszarpnął sakiewkę z kieszeni i cisnął nią w drzwi szopy na narzędzia. Odbiła się od nich z głuchym stukotem i spadła na ziemię. Zdążył jeszcze pożałować, że przywiózł jej kawałek złota, a nie monety, które by zabrzęczały - ale już ogarniała go wściekłość. - Tak, tu przynajmniej masz rację! Nigdy nie rozumiałem, o co ci chodzi! Choć nie wiem jak się starałem, nie rozumiałem! - Ach, starałeś się, tak? - wrzasnęła, ignorując sakiewkę. - Nie starałeś się nawet przez chwilę, Jamie Fraserze! Co więcej - walczyła, by zachować kontrolę nad głosem - nigdy na mnie nawet nie spojrzałeś. Nigdy... nie, chyba raz spojrzałeś. Gdy miałam szesnaście lat. Głos jej zadrżał, zacisnęła usta i odwróciła wzrok, zaraz jednak wróciła spojrzeniem jasnym i bez łez. - Dostałeś zamiast mnie lanie. W Leoch. Pamiętasz? Przez chwilę nie pamiętał. Potem uspokoił się, oddychał tylko ciężko. Uniósł instynktownie dłoń do twarzy, by ukryć rodzący się mimo gniewu uśmiech. - Och, tak. Tak, pamiętam. - Angus Mhor potraktował go dość ulgowo, ale i tak było to solidne lanie. Bolało go przez dłuższy czas. Pokiwała głową, nie spuszczając z niego wzroku. Na policzkach wykwitły jej rumieńce, ale odzyskała spokój. - Sądziłam, że to zrobiłeś, bo mnie kochałeś. I wiesz, myślałam tak jeszcze długo po naszym ślubie. Ale myliłam się, prawda? Najwyraźniej na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, bo parsknęła przez nos. Wiedział, że to oznacza irytację. Przynajmniej na tyle ją znał, by to wiedzieć. - Żal ci mnie było - stwierdziła. - Wtedy tego nie widziałam. Żal ci mnie było już w Leoch, nie tylko wtedy, gdy mnie wziąłeś za żonę. Myślałam, że mnie kochasz - powtórzyła, cedząc słowa, jakby przemawiała do głupka. - Kiedy Dougal zmusił cię do poślubienia tej angielskiej kurwy, myślałam, że umrę. Ale sądziłam, że być może ty też czujesz, że umierasz. Tylko że wcale tak nie było, co? - Ach... nie. - Czuł się głupio i niezręcznie. Nie dostrzegał wówczas jej uczuć. Widział tylko Claire. Ale najwyraźniej Laoghaire sądziła, że ją kocha, miała szesnaście lat. Musiała wiedzieć, że małżeństwo z Claire było wymuszone - i nie zdawała sobie sprawy, że on go pragnie. Oczywiście uznała, że ona i on są tragicznymi kochankami. Tylko że on nigdy więcej
na nią nie spojrzał. Potarł twarz dłonią, czując ogarniającą go bezradność. - Nigdy mi o tym nie mówiłaś - powiedział w końcu, opuszczając rękę. - A co by to dało? I tyle. Wiedziała - musiała wiedzieć - jaka jest prawda, gdy się z nią żenił. Najwyraźniej jednak miała nadzieję... Nie znajdując niczego do powiedzenia, uciekł w nieistotne pytanie. - A kim on był? - Kto? - zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc. - Ten chłopak. Twój ojciec chciał cię ukarać za rozwiązłość, prawda? Z kim się zatem zabawiałaś, gdy dostałem za ciebie lanie? Nie przyszło mi do głowy spytać. Czerwone plamy na jej policzkach pogłębiły się. - Nie, nie przyszło ci do głowy. Dzieliła ich bariera kolczastego milczenia. Wtedy nie pytał - nic go to nie obchodziło. - Przepraszam - powiedział w końcu miękko. - Powiedz mi jednak, kto to był. - Wtedy nic go to nie obchodziło, ale teraz był ciekaw, choć był to tylko sposób, by nie myśleć o innych rzeczach - by ich nie mówić. Nie mieli za sobą takiej przeszłości, w jaką wierzyła, ale przeszłość wciąż leżała między nimi, tworząc słabą więź. Zacisnęła wargi i sądził już, że nie odpowie, przemogła się jednak. - John Robert MacLeod. Zmarszczył brwi, przez chwilę nie pamiętając... ale zaraz nazwisko wskoczyło na swoje miejsce. Spojrzał na nią za zdumieniem. - John Robert? Ten z Killiecrankie? - Tak, on - rzuciła, zaciskając usta. Nie znał dobrze tego człowieka, ale reputacja Johna Roberta MacLeoda wśród młodych kobiet była częstym tematem rozmów zbrojnych ludzi w Leoch w tym krótkim czasie, który tam spędził. Szczwany, przystojny, o szczupłej twarzy, najwyraźniej nie przejmował się faktem, że w domu w Killiecrankie miał żonę i dzieci. - Jezu! - wyrwało mu się. - Miałaś szczęście, że zachowałaś dziewictwo! Od gorsetu po chustkę na głowie oblał ją brzydki, ciemny rumieniec. Jamiemu opadła szczęka. - Laoghaire MacKenzie! Nie byłaś chyba tak rozpustna i głupia, żeby oddać mu dziewictwo?! - Nie wiedziałam, że jest żonaty! - krzyknęła, tupiąc. - I to było już po twoim małżeństwie z Angielką. Zwróciłam się do niego o pociechę. - Och, i niewątpliwie ci ją zapewnił!
- Zamknij się! - wrzasnęła, złapała kamienny dzbanek do podlewania z ławki przy szopie i cisnęła w niego. Tego się nie spodziewał - Claire często rzucała w niego przedmiotami, ale Laoghaire nigdy wcześniej tego nie robiła - i o mało co nie oberwał w głowę; uchylił się, a dzbanek trafił go w ramię. Za dzbankiem poleciały kolejne przedmioty z ławki, niezrozumiałe słowa i zdecydowanie niekobiece przekleństwa, przerywane ostrym piskiem, jak pisk pary z czajnika. Walnęła w niego garnkiem z maślanką, niecelnie, ale maślanka zmoczyła go od piersi po kolana. Niemal się śmiał - z zaskoczenia - ona jednak nagle złapała wiszącą na ścianie szopy motykę i rzuciła się na niego. Poważnie zaniepokojony, uchylił się i złapał ją za przegub, wykręcając tak, że upuściła ciężkie narzędzie. Wrzasnęła jak ban-sidhe i drugą ręką uderzyła go w twarz, niemal oślepiając paznokciami. Złapał więc także i ten przegub i przycisnął ją do ściany szopy, a ona kopała go po kostkach, wyrywała się i wiła jak wąż. - Przepraszam! - krzyczał jej do ucha, by go usłyszała mimo hałasu. - Przepraszam! Słyszysz - przepraszam! - Wrzeszczała tak, że nie słyszał niczego za plecami, dlatego też potężne uderzenie za uchem spadło na niego niespodziewanie; zobaczył nagle wszystkie gwiazdy i zatoczył się. Padając, nie puścił jednak jej rąk, tylko pociągnął ją za sobą. Padła na niego, objął ją więc mocno, by nie mogła go ponownie podrapać, i zamrugał, by pozbyć się łez, które napłynęły mu do oczu. - Puść ją, MacIfrinn! - Motyka zaryła w ziemię tuż koło jego głowy. Rzucił się w bok, wciąż trzymając mocno Laoghaire, i potoczył się przez grządki. Dyszenie, nierówne kroki - i motyka znów opadła, tym razem wbijając w ziemię jego rękaw i przecinając ciało na ramieniu. Uwolnił się, nie zwracając uwagi na drący się materiał, odtoczył się od Laoghaire i skoczył na równe nogi, natychmiast rzucając się na pokręconą postać służącego, który właśnie kolejny raz unosił nad głowę motykę, z twarzą czerwoną z wysiłku. Uderzył go w twarz z byka, przewracając, i waląc pięścią w żołądek, jeszcze zanim obaj upadli na ziemię. Siadł na służącym i dalej okładał go pięściami, znajdując w tym pewną ulgę. Mężczyzna stękał, szlochał i bulgotał; Jamie wyprostował nogę, by kopnąć drania w jaja i w ten sposób zakończyć sprawę, gdy niejasno uświadomił sobie, że Laoghaire krzyczy i wali go w głowę. - Zostaw go! - krzyczała, płacząc i szarpiąc go. - Zostaw go, zostaw go, na miłość boską, nie rób mu krzywdy! Przestał więc, nagle czując się jak głupiec. Bije pokręconego kalekę, który tylko chciał bronić swojej pani przed oczywistym atakiem, szarpie się z kobietą jak jakiś ulicznik,
Chryste, co się z nim dzieje? Zsunął się, stłumił impuls, żeby przeprosić, i niezręcznie wstał, zamierzając przynajmniej pomóc tamtemu się podnieść. Zanim jednak zdążył to zrobić, Laoghaire padła przy mężczyźnie na kolana, płacząc i chwytając go za ramiona; w końcu udało jej się podnieść go do pozycji siedzącej. Przycisnęła do piersi jego wąską głowę, nie zwracając uwagi na krew cieknącą z rozbitego nosa, pieszcząc go i głaszcząc, mrucząc jego imię. Najwyraźniej nazywał się Joey. Jamie stał, chwiejąc się z lekka, i wpatrywał się w tę scenę. Krew kapała mu z palców, a ramię paliło w miejscu, w którym przecięła je motyka. Poczuł, że coś go kłuje w oczy; otarłszy czoło, stwierdził, że także i ono krwawi. Skrzywił się z obrzydzeniem - najwyraźniej, uderzając Joeya głową, nadział się na jego zęby. Sięgnął po chusteczkę, by obetrzeć krew. Choć czuł się nieco zamroczony, scena rozgrywająca się przed jego oczami budziła coraz mniej wątpliwości. Dobra pani mogłaby chcieć pocieszyć rannego służącego, ale nigdy jeszcze nie słyszał, by kobieta mówiła wtedy mo chridhe. Nie mówiąc już o namiętnych pocałunkach w usta, podczas których krew i smarki rozmazały się także i po jej twarzy. - Mhmmm... - mruknął. Laoghaire obróciła ku niemu zakrwawioną, zapłakaną twarz. Nigdy nie wyglądała piękniej. - On? - spytał z niedowierzaniem, wskazując głową Joeya. - Czemu, na litość boską? Laoghaire patrzyła na niego zmrużonymi oczyma, jak kot, który szykuje się do skoku. Przyglądała mu się przez chwilę, a potem powoli wyprostowała plecy i raz jeszcze przytuliła do piersi głowę Joeya. - Bo mnie potrzebuje - powiedziała spokojnie. - A ty, ty bydlaku, nigdy mnie nie potrzebowałeś. *** Zostawił konia, by się pasł na brzegu jeziora, zdjął ubranie i wszedł w wodę. Niebo się zachmurzyło i jezioro wypełniło się chmurami. Kamieniste dno obniżało się. Pozwolił jezioru, by go unosiło; nogi ciągnęły się za nim, skaleczenia drętwiały w chłodnej wodzie. Zanurzył w niej twarz, zamknąwszy oczy, by obmyć skaleczenie na czole, i poczuł, jak bąbelki oddechu łaskoczą go w ramiona. Podniósł głowę i zaczął płynąć, powoli, nie myśląc o niczym. Obrócił się na plecy i leżał wśród chmur, z włosami pływającymi wokół głowy jak wodorosty, i patrzył w niebo. Na powierzchni wody zarysowały się drobne kręgi od kropli deszczu. Deszcz gęstniał, ale padał spokojnie; nie czuł uderzających kropli, tylko jezioro i jego chmury omywające mu twarz i ciało, spłukujące krew i zdenerwowanie.
Czy kiedykolwiek powrócę? - zastanawiał się. Woda wlała mu się do uszu, jego zaś wypełniła spokojna świadomość, że w gruncie rzeczy nigdy nie odszedł. W końcu odwrócił się i popłynął do brzegu. Wciąż padało, teraz mocniej, a krople uderzały mu o nagie ramiona, zachodzące słońce rzucało jednak promienie spod chmur, oświetlając delikatnym blaskiem Balriggan i wzgórze. Poczuł dno, stanął więc i stał tak przez chwilę po pas w wodzie, patrząc. - Nie - powiedział cicho, czując, jak wyrzuty sumienia zmieniają się w żal, a potem, nareszcie, w rozgrzeszającą rezygnację. - Masz rację. Nigdy cię nie potrzebowałem. Tak mi przykro. Wyszedł z wody, gwizdnął na konia, narzucił na ramiona mokry pled i ruszył do Lallybroch.
79. Jaskinia Pożyteczne zioła - napisałam i jak zwykle przerwałam, by się zastanowić. Pisanie gęsim piórem narzucało i większe zastanowienie, i większą oszczędność niż pisanie długopisem czy na maszynie. Niemniej jednak - myślałam - lepiej zrobić listę, a potem notować uwagi o każdym zielu, w miarę jak mi będą przychodzić do głowy; następnie przepisać na czysto, gdy już będę pewna, że niczego nie pominęłam. Lawenda, mięta pieprzowa, żywokost, napisałam bez wahania. Nagietek, złocień, naparstnica, tawuła. Potem wróciłam i dodałam przy naparstnicy gwiazdkę, by pamiętać o dopisaniu poważnych ostrzeżeń przed jej stosowaniem, ponieważ wszystkie części rośliny były wysoce trujące i można je było stosować tylko w bardzo małych dawkach. Pokręciłam piórem, przygryzając wargę. Nie mogłam się zdecydować, czy w ogóle powinnam wspominać o naparstnicy, zważywszy na to, że miał to być pożyteczny poradnik dla zwykłych ludzi, a nie dla medyków mających doświadczenie w stosowaniu różnych medykamentów. Bo właściwie nikomu nie należy podawać naparstnicy, chyba że przygotuje ją specjalista... Lepiej nie. Wykreśliłam naparstnicę, ale. zaraz zmieniłam decyzję. Może lepiej o niej napisać, zamieszczając rysunek, ale również poważne ostrzeżenie, że wolno ją stosować wyłącznie lekarzowi - żeby nikomu nie przyszło do głowy samemu i na zawsze wyleczyć wuja z puchliny...
Na podłogę przede mną padł cień. Podniosłam wzrok - stał tam Jamie z bardzo szczególnym wyrazem twarzy. - Co takiego? - spytałam, zaskoczona. - Czy coś się stało? - Nie - odrzekł, wszedł do gabinetu, pochylił się, oparł dłonie na stole i zbliżył twarz do mojej. - Czy miałaś kiedyś choć cień wątpliwości, czy cię potrzebuję? - spytał. Znalezienie odpowiedzi zajęło mi mniej więcej pół sekundy. - Nie - odrzekłam natychmiast. - O ile mi wiadomo, potrzebowałeś mnie bardzo w tej samej chwili, w której cię pierwszy raz zobaczyłam. I nie mam żadnego powodu myśleć, że od tamtej pory stałeś się bardziej samowystarczalny. Co, na litość, stało się z twoim czołem? To wygląda na zęby... - Pochylił się jeszcze niżej i pocałował mnie, zanim zdążyłam skończyć zdanie. - Dziękuję - powiedział gorąco, wyprostował się, okręcił i wyszedł, najwyraźniej niezwykle szczęśliwy. - Co się stało wujkowi Jamiemu? - spytał Ian, pojawiając się tuż po nim. Obejrzał się na otwarte drzwi do holu, z którego dobiegało nas głośne, pozbawione melodii buczenie, jak złapanego w pułapkę trzmiela. - Jest pijany? - Nie wydaje mi się - powiedziałam, pełna wątpliwości, oblizując wargi. - Nie smakował alkoholem. - No cóż. - Ian wzruszył ramionami, lekceważąc ekscentryczne zachowanie wuja. Byłem właśnie aż za Brodh Mordha i pan MacAllister powiedział mi, że matka jego żony zachorowała w nocy, i jeśli to nie kłopot, to czy nie zgodziłabyś się przyjść? - Żaden kłopot - zapewniłam go, wstając pośpiesznie. - Wezmę tylko torbę. *** Choć była wiosna, zimna, zdradliwa pora, dzierżawcy i sąsiedzi wydawali się zaskakująco zdrowi. Z pewną ostrożnością podjęłam leczenie, nieśmiało oferując rady i lekarstwa tam, gdzie mogły zostać przyjęte. Ostatecznie nie byłam już panią Lallybroch i wiele osób, które mnie dawniej znały, już nie żyło. Ci, którzy żyli, na ogół witali mnie z zadowoleniem, ale w ich oczach widziałam pewną nieufność, której dawniej tam nie było. Smuciło mnie to, ale rozumiałam ich aż za dobrze. Opuściłam Lallybroch, opuściłam Jamiego. Opuściłam ich. I choć udawali, że wierzą w przedstawioną przez Jamiego wersję, że uważałam go za zmarłego i uciekłam do Francji, siłą rzeczy czuli, że zdradziłam ich, odchodząc. Ja też czułam, że ich zdradziłam. Swoboda, która niegdyś między nami panowała, znikła, nie chodziłam więc w odwiedziny jak dawniej. Czekałam na wezwanie. Tymczasem, gdy musiałam wyjść z domu,
wędrowałam sama lub z Jamiem - który też od czasu do czasu musiał się przespacerować. Pewnego dnia, gdy było wietrznie, ale ładnie, poszliśmy dalej niż zwykle; zaproponował, że jeśli chcę, pokaże mi swoją jaskinię. - Chcę, bardzo - powiedziałam. Osłoniłam oczy dłonią i spojrzałam w górę stromego zbocza. - Jest tam na górze? - Tak. Nie widzisz jej? Potrząsnęłam głową. Poza punktem charakterystycznym - wielkim białym kamieniem, który ludzie nazywali Spadającym Antałkiem, mogło to być dowolne wzgórze w Highlands, porośnięte kolcolistem, żarnowcem i wrzosem, spod których gdzieniegdzie wybijały się skały. - No to chodź - powiedział Jamie i postawiwszy stopę na niewidocznym stopniu, uśmiechnął się i wyciągnął do mnie rękę. Wspinaczka była ciężka. Gdy w końcu odsunął zasłonę z kolcolistu i pokazał mi wąskie wejście do jaskini, dyszałam i spływałam potem. *** - Chcę wejść do środka. - Nie, nie chcesz - zapewnił ją. - Tam jest zimno i brudno. Rzuciła mu dziwne spojrzenie i półuśmiech. - Nigdy bym nie zgadła. I tak chcę wejść. Nie było sensu się z nią kłócić. Wzruszył ramionami i zdjął kurtkę, by się nie zabrudziła; powiesił ją na młodej jarzębinie, która wyrosła koło wejścia. Położył ręce na kamieniach po obu stronach otworu, ale przeżył chwilę niepewności; czy zawsze tak łapał te kamienie, czy nie? Chryste, jakie to ma znaczenie? - skarcił się i trzymając się mocno skały, dał krok w przód i wsunął się do środka. Było tak zimno, jak się spodziewał. Przynajmniej nie wiał tu wiatr - nie było to gryzące zimno, ale wilgotny chłód, który przenikał przez skórę i szarpał kości. Odwrócił się i wyciągnął ręce; pochyliła się ku niemu, starała się zejść, ale poślizgnęła się i mało nie upadła, lecz wylądowała w jego ramionach z rozwianymi spódnicami i rozsypanymi włosami. Roześmiał się i okręcił ją, by mogła się rozejrzeć, ale wciąż opasywał ją ramionami. Nie chciał odsunąć się od jej ciepła; trzymał ją jak tarczę przed zimnymi wspomnieniami. Stała nieruchomo, opierając się plecami o jego pierś, poruszając tylko głową, gdy rozglądała się po jaskini. Miała długość zaledwie ośmiu stóp, ale odległy koniec spowijał cień. Uniosła brodę, przyglądając się czarnym plamom pokrywającym skałę po jednej stronie
wejścia. - Tu rozpalałem ognisko - gdy się na to ważyłem. - Jego głos brzmiał dziwnie, jakby stłumiony, odchrząknął więc. - A gdzie miałeś łóżko? - Tutaj, przy twojej lewej stopie. - Czy spałeś z głową w tę stronę? - Tupnęła lekko w żwirową podłogę. - Tak, jeśli noc była czysta, bo wtedy widziałem gwiazdy. Jeśli padało, odwracałem się w drugą stronę. - Usłyszała uśmiech w jego głosie i dotknęła mu dłonią uda, ściskając lekko. - Miałam nadzieję - powiedziała nieco zduszonym głosem - gdy dowiedzieliśmy się o Dunbonnecie i jaskini... Myślałam o tobie, samym - i miałam nadzieję, że w nocy możesz widzieć gwiazdy. - Mogłem - szepnął i pochylił głowę, dotykając wargami jej włosów. Szal, którym przykrywała głowę, zsunął się, a jej włosy pachniały cytryną i czymś, co nazywała kocimiętką. Mruknęła coś cicho i przykryła ramionami jego ręce, grzejąc go przez koszulę. - Czuję, jakbym ją już wcześniej widziała - powiedziała z pewnym zdziwieniem w głosie - choć zapewne wszystkie jaskinie są do siebie podobne, chyba że mają zwisające z sufitu stalaktyty albo mamuty narysowane na ścianach. - Nigdy nie miałem talentu do dekoracji - powiedział, a ona znów mruknęła, rozbawiona. - Jeśli zaś chodzi o to, czy tu byłaś... spędziłaś tu ze mną wiele nocy, Angliszko. Ty i mała, obie. - Choć wtedy nie wiedziałem, że to dziewczyna - dodał w myśli, wspominając ze ściśniętym sercem, jak siadywał na płaskim kamieniu przy wejściu, czasami wyobrażając sobie ciepłe ciałko córeczki w ramionach, a czasami synka, który siedzi mu na kolanach, a on pokazuje mu gwiazdy, służące do nawigacji w podróży, wyjaśnia tajniki polowania i uczy modlitwy, odmawianej, gdy zabija się dla pożywienia. Ale o tym opowiadał potem Briannie i Jemowi. Ta wiedza nie zginie. Czy jednak na coś się przyda? - zastanowił się nagle. - Czy ludzie wciąż polują? - spytał. - W twoich czasach? - Och tak - zapewniła. - Każdej jesieni mieliśmy w szpitalu zatrzęsienie myśliwych. Głównie idiotów, którzy się upili i postrzelili nawzajem przez pomyłkę, choć raz miałam dżentelmena stratowanego przez jelenia, którego, jak sądził, zastrzelił. Roześmiał się, i zaszokowany, i uspokojony. Pomysł, żeby polować po pijaku... choć widział głupców, którzy to robili. Ale ludzie wciąż polują. Jem będzie polować. - Jestem pewien, że Roger Mac nie pozwoli Jemowi pić za dużo przed polowaniem -
powiedział. - Nawet jeśli inni chłopcy będą. Pokiwała na boki głową, tak jak to robiła zawsze, gdy nie była pewna, czy mu o czymś powiedzieć. Zacisnął lekko objęcia. - Co jest? - Właśnie sobie wyobrażałam gromadę drugoklasistów wychylających szklaneczkę whisky przed wyruszeniem w deszczu ze szkoły do domu - parsknęła lekko. - Dzieci nie piją alkoholu - wcale. A w każdym razie nie powinny, a jeśli się im pozwala, jest to uważane za skandaliczne zaniedbanie ze strony rodziców. - Naprawdę? - To mu się wydało dziwne; od kiedy pamiętał, dostawał do posiłku piwo. I zawsze łyk whisky, gdy był przeziębiony, albo jeśli zziąbł, albo bolało go ucho, albo... Rzeczywiście jednak Brianna zawsze kazała Jemowi pić mleko, nawet gdy już wyrósł ze smoczka. Zaskoczył go hurgot kamieni na zboczu poniżej. Puścił Claire i podszedł do wyjścia. Wątpił, by czekało ich coś niebezpiecznego, ale gestem kazał jej zostać. Sam dźwignął się na zewnątrz, sięgając po kurtkę i nóż w kieszeni, jeszcze zanim spojrzał, kto przyszedł. Kawałek niżej, przy wielkiej skale, gdzie Fergus stracił rękę, stała kobieta - wysoka postać w pelerynie i szalu. Patrzyła w górę; zobaczyła, jak wychodzi z jaskini, i pomachała do niego. Rozejrzał się dla upewnienia, że jest sama, po czym na pół zszedł, na pół ześlizgnął się po zboczu na ścieżkę. - Feasgar math - powitał ją, wkładając kurtkę. Była dość młoda, miała najwyżej dwadzieścia parę lat, ale jej nie znał. A raczej tak mu się wydawało, póki się nie odezwała. - Ciamar a tha thu, mo athair - powiedziała oficjalnie. - Jak się masz, ojcze. Zamrugał, zaskoczony, ale pochylił się i przyjrzał jej się. - Joanie? - powiedział niedowierzająco. - Mała Joanie? Przez jej długą, dość poważną twarz przemknął uśmiech. - Poznajesz mnie więc? - Tak, teraz tak, gdy cię widzę... - Wyciągnął rękę, chcąc ją objąć, ale odsunęła się lekko, sztywno, opuścił więc ramię, chrząkając, by pokryć zmieszanie. - Minęło trochę czasu, dziewczyno. Wyrosłaś - dodał niezręcznie. - Dzieci na ogół rosną - powiedziała chłodno. - Czy to twoja żona jest z tobą? Pierwsza żona, znaczy się. - Tak, to ona - odpowiedział. Zaskoczenie jej pojawieniem się ustępowało teraz czujności. Rzucił jej uważne spojrzenie, szukając broni, ale nie mógł nic zobaczyć; owinęła się ciasno szalem przed wiatrem.
- Może ją zawołasz - zaproponowała Joan. - Chciałabym ją poznać. W to akurat raczej wątpił, wydawała się jednak spokojna i nie mógł jej przecież odmówić poznania z Claire, jeśli sobie tego życzyła. Claire na pewno patrzy, odwrócił się więc ku jaskini i pomachał, wskazując, by zeszła. - Skąd się tu wzięłaś, dziewczyno? - spytał, odwracając się na powrót ku Joan. Stąd do Balriggan było dobrych osiem mil, a w pobliżu jaskini nie było niczego, co by mogło kogoś przyciągnąć. - Szłam do Lallybroch, by się z tobą spotkać - nie było mnie w domu, gdy przyjechałeś w odwiedziny - dodała z krótkim błyskiem czegoś, co mogło być rozbawieniem - zobaczyłam jednak ciebie z... żoną... więc poszłam za wami. Myśl, że chciała się z nim zobaczyć, ogrzała mu serce. Pozostał jednak ostrożny. Minęło dwanaście lat; gdy odjeżdżał, była dzieckiem. Cały ten czas spędziła z Laoghaire, niewątpliwie nie słysząc o nim dobrego słowa. Przyjrzał się uważnie jej twarzy, widząc jedynie słabe wspomnienie zapamiętanych dziecięcych rysów. Nie była piękna, ani nawet ładna, ale cechowała ją pewna atrakcyjna godność. Patrzyła mu prosto w oczy, najwyraźniej nie dbając o to, co myśli o jej wyglądzie. Po Laoghaire odziedziczyła oczy i nos, ale niewiele więcej; była wysoka, ciemna, koścista, o ciężkich brwiach, długiej, chudej twarzy i ustach, które chyba nieczęsto się uśmiechały. Usłyszał Claire schodzącą po zboczu i odwrócił się, by jej pomóc, choć na wszelki wypadek nie spuszczał wzroku z Joanie. - Nie bój się - powiedziała Joan spokojnie. - Nie zamierzam jej zabić. - Ach tak? To dobrze. - Skonsternowany, usiłował sobie przypomnieć, czy była w domu, gdy Laoghaire do niego strzeliła. Chyba nie, choć nie był wówczas w stanie tego zauważyć. Niewątpliwie jednak o tym wiedziała. Claire ujęła go za rękę i zeskoczyła na ścieżkę; nie zatrzymała się, by się doprowadzić do porządku, tylko od razu podeszła z uśmiechem do Joanie i ujęła obie jej ręce. - Cieszę się, że mogę cię poznać - powiedziała, najwyraźniej szczerze. - Marsali powiedziała, że mam ci to dać. - Pochyliła się do przodu i pocałowała Joan w policzek. Po raz pierwszy dziewczyna wydawała się zbita z tropu. Zarumieniła się, wysunęła ręce z uścisku Claire, odwróciła się lekko i brzegiem szala potarła się pod nosem, jakby ją coś swędziało, by ukryć łzy, które napłynęły jej do oczu. - Ja... dziękuję - powiedziała, pośpiesznie ocierając oczy. - Moja siostra pisała o tobie. Odchrząknęła, zamrugała i przyjrzała się Claire z otwartym zainteresowaniem - w pełni odwzajemnionym.
- Felicité jest do ciebie podobna - powiedziała Claire. - Henri-Christian też trochę, ale Felicité bardzo. - Biedne dziecko - mruknęła Joanie, ale nie potrafiła ukryć uśmiechu, który rozjaśnił jej twarz. Jamie odkaszlnął. - Pojedziesz z nami do domu, Joanie? Będziesz tam mile widziana. Pokręciła głową. - Może później. Chciałam porozmawiać z tobą, mo athair, gdzie nikt nas nie będzie słyszał. Poza twoją żoną. - Spojrzała na Claire. - Ponieważ niewątpliwie będzie ona miała w tej sprawie coś do powiedzenia. - To zabrzmiało dość złowieszczo, ale Joan dodała: - Chodzi o mój posag. - Ach, tak? No, ale w każdym razie zejdź z wiatru. - Poprowadził je na drugą stronę wielkiego głazu, zastanawiając się, o co tu chodzi. Czy dziewczyna chce wyjść za kogoś nieodpowiedniego, a matka odmawia przekazania jej posagu? Czy coś się stało z pieniędzmi? Wątpił; stary Ned Gowan sporządził dokumenty, a pieniądze leżały bezpiecznie w banku w Inverness. I bez względu na to, co myślał o Laoghaire, był pewien, że nigdy nie zrobiłaby nic, co zaszkodziłoby córkom. W górę ścieżki wionął silny podmuch wiatru; spódnice kobiet zawirowały jak liście, obsypał ich piach i suche kawałki wrzosu. Pobiegli, by skryć się za głazem, i stanęli tam, uśmiechając się i żartując nieco z pogody, otrzepując się z kurzu i porządkując ubranie. - A zatem - powiedział Jamie, zanim dobry nastrój zdołał się zwarzyć - za kogo zamierzasz wyjść za mąż? - Za Jezusa Chrystusa - odrzekła Joan od razu. Gapił się na nią przez chwilę, aż zdał sobie sprawę, że stoi z otwartymi ustami, i zamknął je. - Chcesz zostać mniszką? - Claire z zainteresowaniem uniosła brwi. - Naprawdę? - Naprawdę. Od dawna wiem, że mam powołanie, ale... - zawahała się - to... skomplikowane. - Niewątpliwie. - Jamie nieco doszedł do siebie. - Czy rozmawiałaś z kimś o tym, dziewczyno? Z matką? Z księdzem? Joan zacisnęła wargi. - Z obojgiem. - I co oni mówią? - spytała Claire. Najwyraźniej była zafascynowana. Opierała się o głaz i przeczesywała włosy palcami.
Joan parsknęła pogardliwie. - Moja matka mówi - powiedziała rzeczowo - że straciłam rozum od czytania książek i że to twoja wina, bo mnie w nich rozsmakowałeś - zwróciła się do Jamiego. - Chce, żebym wyszła za mąż za starego Geordiego McCanna, ale powiedziałam, że wolę umrzeć w przydrożnym rowie. - A ile lat ma stary Geordie McCann? - spytała Claire. Joan to pytanie zdziwiło. - Dwadzieścia pięć, mniej więcej - odrzekła. - Ale co to ma do rzeczy? - Tylko ciekawość - mruknęła Claire, najwyraźniej rozbawiona. - Jest więc też i młody Geordie McCann? - Owszem, jego bratanek. Ma trzy lata - dodała Joan dla dokładności. - Za niego też nie mam zamiaru wychodzić. - A ksiądz? - wtrącił Jamie, zanim Claire zdołała sprowadzić rozmowę na zupełnie inne tory. Joan odetchnęła, przez co wydała się i wyższa, i surowsza. - On mówi, że powinnam zostać w domu i zająć się starzejącą się matką. - Która chędoży służącego Joeya w zagrodzie dla kóz - dorzucił pomocnie Jamie. - Wiesz o tym zapewne? - Kątem oka zauważył twarz Claire, a to tak go rozbawiło, że musiał się odwrócić, by na nią nie patrzeć. Uniósł dłoń za plecami, wskazując, że opowie jej później. - Nie kiedy ja jestem w domu - odrzekła chłodno Joan. - I to jedyny powód, dla którego jeszcze tam przebywam. Sądzicie, że sumienie pozwoliłoby mi odejść, skoro wiem, co by robili? Dziś po raz pierwszy od trzech miesięcy oddaliłam się od domu, a gdyby nie było grzechem robienie zakładów, postawiłabym najlepszą koszulę na to, że tym się właśnie w tej chwili zajmują, skazując swoje dusze na piekielne potępienie. Jamie odchrząknął, próbując - bezskutecznie - nie myśleć o Joeyu i Laoghaire, splecionych w miłosnym uścisku na jej łóżku z niebieskoszarą kołdrą. - No dobrze. - Czuł na karku palące spojrzenie Claire. - Chcesz zatem zostać mniszką, ale ksiądz mówi, że ci nie wolno, twoja matka nie chce oddać ci posagu, a twoje sumienie i tak by ci na to nie pozwoliło. Czy taki jest stan rzeczy, twoim zdaniem? - Właśnie. - To podsumowanie wydawało się satysfakcjonować Joan. - Hmm... i co byś chciała, żeby Jamie z tym zrobił? - spytała Claire, podchodząc do jego boku. - Zabił Joeya? - Rzuciła Jamiemu długie, żółte spojrzenie, mówiące o przekornej radości z jego zmieszania. Spojrzał na nią groźnie, ale zaśmiała się tylko. - Oczywiście, że nie! - Joan ściągnęła ciężkie brwi. - Chcę, żeby się pobrali. Wtedy nie
popadaliby w grzech śmiertelny, ilekroć się odwracam, a ksiądz nie mógłby mówić, że muszę zostać w domu, skoro matka miałaby męża, który się o nią zatroszczy. Jamie pocierał długi nos palcem, próbując wymyślić, w jaki sposób skłonić do małżeństwa dwoje rozpustników w średnim wieku. Siłą? Trzymając ich na muszce? Zapewne mógłby, ale... cóż, im więcej o tym myślał, tym bardziej mu się ten pomysł podobał... - A twoim zdaniem on chce się z nią ożenić? - spytała Claire, zaskakując go. Nie przyszło mu do głowy, żeby się nad tym zastanawiać. - Owszem, chce - odparła Joan z wyraźną dezaprobatą. - Zawsze jęczy do mnie na ten temat, jak bardzo ją kooooocha... - Przewróciła oczyma. - Nie żebym myślała, że nie powinien jej kochać - dodała pośpiesznie na widok twarzy Jamiego - ale nie powinien o tym mówić akurat mnie, prawda? - Ach... nie - potwierdził, nieco oszołomiony. Wiatr huczał wokół głazu, a ten dźwięk nim szarpał i przypominał, jak to było żyć w jaskini, całymi tygodniami w samotności, nie słysząc żadnego głosu oprócz wiatru. Potrząsnął mocno głową, zmuszając się do skupienia na twarzy Joan, słuchania jej słów przez wiatr. - Ona też by chciała, jak sądzę - mówiła Joan, wciąż marszcząc brwi - choć dzięki Bogu nie mówi mi o tym. Żywi jednak do niego uczucie, karmi go najlepszymi kawałkami i tak dalej. - No to... - Wyjął z ust kosmyk włosów. Kręciło mu się w głowie. - To dlaczego się nie pobiorą? - Z powodu ciebie - powiedziała Claire, nieco mniej już rozbawiona. - I tu zaczyna się moja rola, jak sądzę? - Z powodu... - Porozumienia, które zawarłeś z Laoghaire, gdy... wróciłam. - Skupiała uwagę na Joan, ale podeszła bliżej i nie patrząc na niego, lekko dotknęła jego dłoni. - Obiecałeś ją utrzymywać i dać posagi Joan i Marsali, ale utrzymanie miało się skończyć, gdyby ponownie wyszła za mąż. O to chodzi, prawda? - spytała Joan, a ona przytaknęła. - Ona i Joey może jakoś by sobie poradzili - powiedziała. - On robi, co może, ale... widziałeś go. Jeśli jednak przestaniesz przysyłać pieniądze, prawdopodobnie będzie musiała sprzedać Balriggan, żeby mieć z czego żyć, a to by złamało jej serce - dokończyła cicho i po raz pierwszy spuściła wzrok. Dziwny ból przeszył mu serce - dziwny, bo nie należał do niego, ale go rozpoznał. Było to w pierwszych tygodniach małżeństwa, gdy kopał nowe grządki w ogrodzie. Laoghaire przyniosła mu kufel zimnego piwa i stała obok, gdy pił, a potem podziękowała mu za
kopanie. Zdziwiło go to i zaśmiał się, pytając, dlaczego jej zdaniem musi mu za to dziękować. - Bo troszczysz się o moje miejsce - powiedziała po prostu - ale nie próbujesz mi go odebrać. - A potem zabrała pusty kufel i wróciła do domu. A raz, w łóżku - zarumienił się na tę myśl, bo Claire stała obok - spytał, dlaczego tak bardzo lubi Balriggan. Ostatecznie nie była to posiadłość rodzinna, nie była też w żaden sposób wyjątkowa. Laoghaire zaś westchnęła raz i drugi, podciągnęła kołdrę po samą szyję i powiedziała, że to pierwsze miejsce, w którym się czuje bezpieczna. Nie chciała nic wyjaśnić, odwróciła się do niego tyłem i udawała, że śpi. - Wolałaby stracić Joeya niż Balriggan - mówiła Joan do Claire - ale jego też nie chce stracić. Widzisz więc, na czym polega trudność? - Tak, widzę. - Claire była pełna współczucia, ale rzuciła mu spojrzenie wskazujące, że jest to - oczywiście - jego problem. Oczywiście, że tak, myślał rozdrażniony. - Coś... coś postaram się zrobić - powiedział, nie mając żadnego pomysłu, ale jak mógłby odmówić? Bóg pewnie zniszczy go za mieszanie się do powołania Joan, jeśli jego własne poczucie winy nie wykończy go wcześniej. - Och, tato! Dziękuję! Twarz Joan rozjaśniła się promiennym uśmiechem. Rzuciła mu się w ramiona tak nagle, że ledwo zdołał ją złapać - była solidnie zbudowaną młodą kobietą. Gdy jednak obejmował ją tak, jak chciał ją objąć na powitanie, czuł, jak dziwny ból ustępuje, a dziwna córka wpasowuje się gładko w miejsce w jego sercu, którego istnienia nie podejrzewał. Wiatr wciąż miótł kurzem; może dlatego oczy Claire zalśniły, gdy patrzyła na niego z uśmiechem. - Tylko jedno - powiedział surowo, gdy Joan go wypuściła i odsunęła się nieco. - Wszystko - obiecała żarliwie. - Będziesz się za mnie modlić, dobrze? Gdy już zostaniesz mniszką? - Codziennie - zapewniła go. - A w niedzielę dwa razy. *** Słońce zaczynało już zachodzić, ale do kolacji zostało jeszcze trochę czasu. Zapewne powinnam pójść pomóc w przygotowaniach, które były czasochłonne i wymagające dużo pracy, bo tyle ludzi się pojawiało, a Lallybroch nie mogło już sobie pozwolić na luksus zatrudniania kucharki. Jednakże nawet jeśli Jenny zajmowała się Ianem, Maggie, jej dorastające córki i dwie pokojówki wystarczyły. Tylko bym przeszkadzała - a w każdym razie tak sobie mówiłam, równocześnie doskonale wiedząc, że zawsze znajdzie się jakieś zajęcie dla dodatkowej pary rąk.
Zeszłam jednak ze skalistego wzgórza za Jamiem i nic nie powiedziałam, gdy skierował się na dole w stronę przeciwną niż Lallybroch. Powędrowaliśmy ku jeziorku, całkiem zadowoleni. - Być może rzeczywiście miałem z książkami coś wspólnego - powiedział po chwili Jamie. - Od czasu do czasu czytałem dziewczynkom wieczorami. Siadały ze mną na ławce, po obu stronach, opierając o mnie głowy, i to było... - Przerwał, rzucając mi spojrzenie, i zakaszlał, najwyraźniej zaniepokojony, czy nie obrażę się na wspomnienie przyjemnej chwili w domu Laoghaire. Uśmiechnęłam się i ujęłam go pod rękę. - Jestem pewna, że bardzo to lubiły, wątpię jednak, czy coś, co czytałeś Joan, zachęciło ją, by została mniszką. - No nie wiem. - Był pełen wątpliwości. - Czytałem im Żywoty świętych. A także Księgę męczenników, choć tam jest dużo mowy o protestantach, a Laoghaire powiedziała, że protestanci nie mogą być męczennikami, bo są paskudnymi heretykami, ja odrzekłem, że herezja nie wyklucza męczeństwa, i... - Zaśmiał się nagle. - To chyba był ten jeden raz, kiedy zbliżyliśmy się do przyzwoitej rozmowy. - Biedna Laoghaire - powiedziałam. - Ale pomijając ją - co sądzisz o dylemacie Joan? Pokręcił głową. - Cóż, może udałoby mi się przekupić Laoghaire, żeby wyszła za tego kalekę, ale sporo by to kosztowało, bo na pewno chciałaby znacznie więcej, niż teraz ode mnie dostaje. Nie zostało mi już tyle złota z tego, co przywieźliśmy, musiałoby to więc zaczekać, aż wrócimy do Ridge, wyciągniemy więcej, zabierzemy do banku, załatwimy przekaz... Nie podoba mi się myśl, że Joan miałaby spędzić w domu jeszcze cały rok, starając się nie dopuszczać do siebie tych opętanych pożądaniem gnid. - Opętanych pożądaniem gnid? - powtórzyłam rozbawiona. - No wiesz... czy widziałeś ich w działaniu? - Nie całkiem - zakaszlał. - Widać było jednak, że mają się ku sobie. Hej, pójdźmy wzdłuż brzegu; parę dni temu widziałem tu gniazdo kulika. Wiatr ucichł, słońce świeciło mocno i ciepło - przez chwilę. Widziałam gromadzące się nad horyzontem chmury, więc niewątpliwie jeszcze przed nocą zacznie padać. W tej chwili jednak był piękny wiosenny dzień i oboje mieliśmy ochotę się nim cieszyć. W milczącym porozumieniu odsunęliśmy na bok wszystkie nieprzyjemne sprawy; nie rozmawialiśmy o niczym szczególnym, cieszyliśmy się tylko swoim towarzystwem, aż dotarliśmy do niewielkiego, porośniętego trawą wzniesienia, gdzie mogliśmy przysiąść i grzać się w słońcu. Myśli Jamiego najwyraźniej od czasu do czasu powracały jednak do Laoghaire - chyba
nie mógł nic na to poradzić. Nie miałam w gruncie rzeczy nic przeciwko temu, bo takie porównania zawsze wypadały na moją korzyść. - Gdyby to ona była moją pierwszą kobietą - powiedział w zamyśleniu - niewykluczone, że miałbym ogólnie inną opinię o kobietach. - Nie możesz określać wszystkich kobiet po tym, jakie są - czy też jaka jedna z nich jest w łóżku. Znałam mężczyzn, którzy, no... - Mężczyzn? Czy Frank nie był twoim pierwszym? - spytał, zaskoczony. Przyjrzałam mu się. - A gdyby nie, miałoby to znaczenie? - No... - Najwyraźniej zaskoczony taką możliwością, szukał odpowiedzi. - Sądzę... Przerwał i spojrzał na mnie, masując w zamyśleniu grzbiet nosa. Uniósł jeden kącik ust. - Nie wiem. Ja też nie wiedziałam. Z jednej strony podobał mi się jego szok - w moim wieku nie miałam nic przeciwko temu, żeby czuć się rozpustnicą, choćby jedynie w retrospektywie. Z drugiej strony... - A poza tym jakie masz prawo rzucać kamieniami? - No, ty byłaś moją pierwszą - zauważył dość cierpko. - Tak mówiłeś. - Drażniłam się z nim; rozbawił mnie rumieniec na jego twarzy. - Nie wierzyłaś mi? - Wbrew sobie uniósł głos. - No... jak na tak zwanego prawiczka byłeś dość dobrze poinformowany. Nie wspominając już o tym, że także... pomysłowy. - Na litość boską, Angliszko, dorastałem na farmie! To ostatecznie bardzo prosta sprawa. - Zmierzył mnie uważnie wzrokiem, zatrzymując spojrzenie na pewnych częściach ciała. - A jeśli chodzi o pomysłowość... Spędziłem miesiące - lata! - wyobrażając sobie! - Oczy rozbłysły mu szczególnym światłem. Odniosłam wrażenie, że wcale nie przestał sobie wyobrażać, bynajmniej. - O czym myślisz? - spytałam z ciekawością. - Myślę, że woda w jeziorze jest trochę chłodna, ale jeśli mój fiut nie skurczy się w niej od razu, to to uczucie gorąca, gdy jestem w tobie... Oczywiście - dodał praktycznie, patrząc na mnie oceniająco, jak gdyby zastanawiał się nad wysiłkiem potrzebnym do wrzucenia mnie do wody - nie musielibyśmy tego robić w wodzie, chyba żebyś chciała; mógłbym cię tylko zanurzyć kilka razy, wyciągnąć na brzeg, i... Boże, twoja pupa wygląda pięknie, gdy przylega do niej mokra koszula. Materiał robi się przezroczysty, a ja widzę kształt twoich pośladków jak gładkich, krągłych melonów...
- Odwołuję pytanie - nie chcę wiedzieć, o czym myślisz! - Pytałaś - zauważył logicznie. - Widzę też ten słodki przedziałek między pośladkami... a gdy już mam cię pod sobą i nie możesz uciec... Wolisz, leżąc na plecach, Angliszko, czy klęcząc, ze mną z tyłu? Tak i tak mogę cię mocno trzymać i... - Nie zamierzam wchodzić do lodowatej wody, by zaspokoić twoje zboczone pożądanie! - Dobrze - zaśmiał się. Wyciągnął się koło mnie i złapał całą dłonią moją pupę. - Jeśli wolisz, możesz je zaspokoić tutaj, gdzie jest ciepło.
80. Enomancja Lallybroch było czynnym gospodarstwem, a w gospodarstwie nic - nawet żałoba - nie może powstrzymać pracy. Dlatego po południu byłam jedyną osobą we frontowej części domu, gdy otworzyły się drzwi wejściowe. Usłyszałam to i wysunęłam głowę z gabinetu Iana, by zobaczyć, kto przyszedł. W holu stał nieznajomy młody człowiek, rozglądając się, a na dźwięk moich kroków odwrócił się i spojrzał na mnie z ciekawością. - Kim jesteś? - spytaliśmy równocześnie i zaśmialiśmy się. - Jestem Michael - powiedział miękkim, przytłumionym głosem z ledwie wyczuwalnym francuskim akcentem. - A ty zapewne jesteś czarodziejką wuja Jamiego. Mierzył mnie wzrokiem z otwartą ciekawością, mogłam więc bez skrupułów zrobić to samo. - Czy tak właśnie nazywa mnie rodzina? - spytałam. Był drobny, nie miał w sobie ani potężnej siły młodego Jamiego, ani żylastego wzrostu młodego Iana. Był bliźniaczym bratem Janet, ale do niej też nie był podobny. Był tym synem, który wyjechał do Francji i został młodszym partnerem w przedsiębiorstwie winnym Jareda Frasera, Fraser et Cie. Gdy zdjął pelerynę podróżną, zobaczyłam, że jest ubrany bardzo modnie jak na szkockie góry, choć jego ubranie było skromne i utrzymane w ciemnych barwach - a na rękawie miał czarną opaskę z krepy. - Tak, albo czarownicą - powiedział, uśmiechając się. - To zależy, czy mówi tato, czy mama. - Czyżby? - zareagowałam nieco ostro, ale nie mogłam nie odwzajemnić uśmiechu. Był spokojnym, atrakcyjnym młodym człowiekiem, no, stosunkowo młodym. Musi mieć już koło
trzydziestki, pomyślałam. - Przykro mi z powodu twojej... straty - powiedziałam, wskazując głową krepę. - Czy mogę spytać... - Moja żona - odpowiedział wprost. - Zmarła dwa tygodnie temu. Gdyby nie to, przyjechałbym wcześniej. To mnie zaskoczyło. - Och. Rozumiem. Ale twoi rodzice, bracia i siostry - jeszcze o tym nie wiedzą? Potrząsnął głową. Gdy dał krok do przodu, światło z półkolistego świetlika nad drzwiami padło mu na twarz. Zobaczyłam ciemne kręgi pod oczyma i oznaki głębokiego wyczerpania, które bywa jedyną pociechą w smutku. - Tak mi przykro. - Kierując się impulsem, objęłam go; pod wpływem tego samego impulsu pochylił się ku mnie. Przez jeden niezwykły moment jego ciało poddało się memu dotykowi, pozwalając mi wyczuć wewnętrzne odrętwienie, nieświadomą walkę między przyjęciem do wiadomości i wyparciem. Wiedział, co się wydarzyło, co się teraz dzieje - ale tego nie czuł. Jeszcze nie. - O mój Boże - powiedziałam, opuszczając ramiona i odsuwając się nieco. Dotknęłam lekko jego policzka. Wpatrywał się we mnie, mrugając. - Do diabła - powiedział cicho. - Mają rację. *** Na górze drzwi się otwarły i zamknęły, usłyszałam kroki na schodach - i już po chwili Lallybroch dowiedziało się, że do domu wróciło ostatnie dziecko. Wir kobiet i dzieci wwiał nas do kuchni, gdzie pojawili się też mężczyźni, pojedynczo i dwójkami wchodząc przez kuchenne drzwi, by klepnąć Michaela po ramieniu. Okazywano mu współczucie, zadawano kilkakrotnie te same pytania i wysłuchiwano tych samych odpowiedzi - dlaczego umarła Lillie, żona Michaela? Zmarła na influencę, tak samo jak jej babka, nie, Michael się nie zaraził, jej ojciec przesyła modlitwy i wyrazy troski dla ojca Michaela - i w końcu rozpoczęły się przygotowania do kolacji, kładzenie dzieci do łóżek, a Michael wyślizgnął się cicho z domowego młyna. Ja też wyszłam z kuchni, by przynieść sobie z gabinetu szal, i zobaczyłam go rozmawiającego z Jenny u stóp schodów. Dotknęła lekko jego twarzy, tak samo jak ja, i o coś go cicho pytała. Uśmiechnął się słabo, pokręcił głową, wyprostował ramiona i ruszył na górę zobaczyć się z Ianem, który czuł się zbyt słabo, by zejść na dół na kolację. *** Michael jako jedyny z Murrayów odziedziczył recesywny gen rudych włosów i płonął wśród ciemniejszego rodzeństwa jak żarzący się węgielek. Od ojca natomiast wziął kształt i miękki
brąz oczu. - I dobrze - powiedziała mi kiedyś na boku Jenny - inaczej jego ojciec byłby pewien, że zabawiałam się z pasterzem, bo nie przypomina nikogo z rodziny. Wspomniałam o tym Jamiemu, który wydawał się zdziwiony, ale potem się uśmiechnął. - No tak, nie wie o tym, bo nigdy nie spotkała Columa MacKenziego. - Columa? Jesteś pewien? - obejrzałam się przez ramię. - Och, tak. Kolorystykę ma inną, ale wziąwszy pod uwagę wiek i dobre zdrowie... W Leoch był portret Columa w wieku może piętnastu lat. Może pamiętasz? Wisiał w małej bawialni na drugim piętrze. Zamknęłam oczy, próbując się skupić i odtworzyć plan pomieszczeń na zamku. - Zaprowadź mnie tam - powiedziałam. Parsknął lekko z rozbawieniem, ale ujął moją dłoń, rysując na niej delikatne linie. - Tu jest wejście, z wielką podwójną bramą. Jak ją miniesz, przecinasz dziedziniec, a potem... Poprowadził mnie bez wahania do właściwego miejsca w moim mózgu - i rzeczywiście, był tam portret młodego człowieka o szczupłej, mądrej twarzy i patrzących daleko oczach. - Tak, chyba masz rację - powiedziałam, otwierając oczy. - Jeśli jest tak inteligentny jak Colum, to... Muszę mu powiedzieć. Jamie przyglądał mi się pociemniałymi w namyśle oczyma. - Wtedy nie udało nam się zmienić niczego - powiedział z ostrzegawczą nutą w głosie. Nie możesz pewnie zmienić i tego, co się zdarzy we Francji. - Pewnie nie - przytaknęłam. - Ale to, co wiedziałam, co ci powiedziałam przed Culloden, nie powstrzymało co prawda Karola Stuarta, ale ty przeżyłeś. - Nie dlatego, że chciałem - powiedział oschle. - Nie, ale przeżyli także twoi ludzie - a to było celowe. Więc może - tylko może - zdołam pomóc. A nie będę mogła sobie z tym poradzi, jeśli nie spróbuję. Pokiwał głową. - Dobrze, ich zawołam. *** Korek wyskoczył z cichym „pyk”, a Michael się odprężył. Powąchał pociemniały korek, potem przesunął delikatnie butelkę pod nosem, wciągając aromat z przymkniętymi oczyma. - I co powiesz, chłopcze? - spytał jego ojciec. - Otrujemy się tym czy nie? Michael otworzył oczy i spojrzał na ojca trochę niechętnie. - Mówiłeś, że to ważne, prawda? Więc spróbujemy negroamaro. Z Apulii - dodał z pewną
satysfakcją i zwrócił się do mnie. - Dobrze, ciociu? - No... niewątpliwie - odrzekłam, nieco zaskoczona. - Ale czemu mnie pytasz? To ty jesteś ekspertem od wina. Teraz Michael wyglądał na zdziwionego. - Ian powiedział... - zaczął, ale przerwał i uśmiechnął się do mnie. - Przepraszam, ciociu. Musiałem źle zrozumieć. Wszyscy odwrócili się, by spojrzeć na młodego Iana, który poczerwieniał. - Co takiego powiedziałeś, Ianie? - spytał młody Jamie. Młody Ian rzucił niechętne spojrzenie bratu, którego sytuacja najwyraźniej bawiła. - Powiedziałem - młody Ian wyprostował się wyzywająco - że ciocia Claire ma coś ważnego do powiedzenia Michaelowi i że lepiej niech jej posłucha, bo ona jest... no... - Użył słowa ban-sidhe - podpowiedział Michael. Nie śmiał się, ale oczy rozjaśniła mu wesołość i po raz pierwszy zrozumiałam, co Jamie miał na myśli, porównując go do Columa MacKenziego. - Nie byłem pewien, czy mówił poważnie, ciociu, czy tylko chodziło mu o to, że jesteś znachorką... albo czarownicą. Na to słowo Jenny zachłysnęła się i nawet starszy Ian wydawał się zdziwiony. Oboje odwrócili się ku młodemu Ianowi, który obronnym gestem zwiesił ramiona. - No, nie wiem dokładnie, czym ona jest, ale należy do Dawnego Ludu, prawda, wujku Jamie? Coś dziwnego zdawało się przemykać przez powietrze w pokoju; żywy, świeży wiatr wpadł przez komin, rozpalając przygaszony ogień i rozrzucając iskry poza palenisko. Jenny wstała z cichym okrzykiem i ugasiła je miotłą. Jamie siedział obok mnie; ujął mnie teraz za rękę i spojrzał na Michaela poważnie. - Nie ma właściwie słowa na określenie tego, kim jest - ale ma wiedzę o rzeczach, które dopiero się zdarzą. Wysłuchaj jej. Wszyscy skupili na mnie uwagę; odchrząknęłam, głęboko zażenowana rolą prorokini, ale zmuszona przemówić. Po raz pierwszy poczułam coś w rodzaju powinowactwa z co bardziej niechętnymi starotestamentowymi prorokami. Pomyślałam, że wiem teraz dokładnie, jak czuł się Jeremiasz, gdy musiał przepowiedzieć zniszczenie Niniwy. Mogłam mieć tylko nadzieję, że moje słowa spotkają się z lepszym przyjęciem; o ile dobrze pamiętałam, mieszkańcy Niniwy wrzucili proroka do studni. - Wiesz więcej niż ja o polityce we Francji - powiedziałam, patrząc wprost na Michaela. Nie wiem właściwie niczego konkretnego na temat wydarzeń w ciągu najbliższych dziesięciu czy piętnastu lat. Ale potem... potem szybko zrobi się coraz gorzej. Dojdzie do wybuchu
rewolucji, zainspirowanej tą, która obecnie ma miejsce w Ameryce, ale nie będzie ona taka sama. Król i królowa zostaną uwięzieni wraz z rodziną, a potem oboje ścięci. Wszyscy siedzący przy stole aż się zachłysnęli, a Michael zamrugał, zdumiony. - Zrodzi się ruch, zwany terrorem. Ludzie będą wyciągani z domów i oskarżani; arystokraci zostaną wymordowani albo uciekną z kraju. W ogóle zamożnym ludziom będzie trudno. Jared być może tego nie dożyje, ale ty tak. A jeśli jesteś choć w połowie tak utalentowany, jak sądzę, to na pewno będziesz bogaty. Na te słowa parsknął lekko, a wokół stołu przeleciał krótki śmiech. - Zbudują machinę zwaną gilotyną - może już istnieje, tego nie wiem. Początkowo, zdaje się, miała być ludzkim sposobem egzekucji, ale będzie używana tak często, że stanie się symbolem terroru i w ogóle rewolucji. Lepiej, żeby nie było cię we Francji, gdy to się będzie działo. - Skąd to wiesz? - spytał Michael. Zbladł i był nastawiony wojowniczo. No cóż, tu był pies pogrzebany. Złapałam Jamiego mocno za rękę pod stołem i powiedziałam im, skąd wiem. Zapanowała martwa cisza. Tylko młody Ian nie wyglądał na porażonego - ale on wiedział już wcześniej i mniej lub bardziej się z tą wiedzą oswoił. Czułam, że większość osób przy stole mi nie wierzy. Równocześnie jednak nie mogli przecież nazwać mnie kłamczuchą. - Tyle wiem - powiedziałam wprost do Michaela. - I stąd właśnie to wiem. Masz kilka lat na przygotowania. Możesz przenieść firmę do Hiszpanii albo Portugalii. Możesz ją sprzedać i emigrować do Ameryki. Rób, co chcesz - ale nie zostawaj we Francji dłużej niż najbliższe dziesięć lat. To wszystko - zakończyłam, wstałam nagle i wyszłam, zostawiając za sobą głuchą ciszę. *** Nie powinnam czuć się zaskoczona - a jednak. Zbierałam jajka w kurniku, gdy z dworu dobiegł mnie podniecony pisk i trzepotanie, mówiące, że ktoś wszedł na podwórko. Rzuciłam ostatniej kurze groźne spojrzenie, mówiące, że lepiej niech się nie odważy mnie dziobnąć, wyciągnęłam spod niej jajko i wyszłam zobaczyć, kto to taki. Była to Jenny z ziarnem w fartuchu. To mnie zdziwiło - wiedziałam, że kury zostały już nakarmione, bo przed jakąś godziną widziałam przy tym zajęciu jedną z córek Maggie. Skinęła mi głową i zaczęła sypać garściami ziarno. Włożyłam do koszyka ostatnie ciepłe jajko i czekałam. Najwyraźniej chciała ze mną porozmawiać i szukała wymówki, by zrobić to w cztery oczy. Przeniknął mnie głęboki niepokój, zresztą uzasadniony, bo Jenny z ostatnią garścią ziarna odrzuciła wszelkie pozory.
- Chcę cię o coś prosić - powiedziała, unikając mego wzroku. Widziałam, jak żyłka na skroni pulsuje jej jak tykający zegarek. - Jenny - odezwałam się, nie mogąc jej jednak ani przerwać, ani odpowiedzieć. - Wiem... - Czy wyleczysz Iana? - wyrzuciła z siebie, podnosząc na mnie wzrok. Dobrze zgadłam, o co chciała mnie prosić, ale źle osądziłam jej uczucia. Czytałam w jej oczach troskę i lęk, ale nie było tam nieśmiałości ani skrępowania; patrzyła jak jastrząb. Wiedziałam, że gdy jej odmówię, może mnie rozszarpać na strzępy. - Jenny - powtórzyłam. - Nie mogę. - Nie możesz czy nie chcesz? - rzuciła ostro. - Nie mogę. Na litość boską, przecież już bym to zrobiła, gdybym potrafiła! - A może nie, bo masz mi za złe. Jeśli to o to chodzi - powiem, że jest mi przykro, i powiem szczerze. Choć zrobiłam to, co zrobiłam, z najlepszych pobudek. - Ty... co? - Naprawdę się pogubiłam, ale to najwyraźniej ją rozgniewało. - Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię! Gdy przedtem wróciłaś, a ja posłałam po Laoghaire! - Ach. - Nie, nie zapomniałam o tym, ale w obliczu wszystkiego innego nie wydawało mi się to istotne. - Nie, to... w porządku. Nie mam ci tego za złe. Ale właściwie dlaczego po nią posłałaś? - spytałam i z ciekawości, i mając nadzieję trochę osłabić jej napięcie. Widziałam już wielu ludzi na granicy wyczerpania, smutku i strachu, ona zaś wyraźnie była w mocy wszystkich tych trzech stanów. Machnęła niecierpliwie ręką; przez moment miałam wrażenie, że odejdzie. - Jamie nie powiedział ci o niej ani jej o tobie. Rozumiałam może dlaczego, ale wiedziałam, że jeśli ją tu sprowadzę, będzie musiał złapać byka za rogi i oczyścić sytuację. - Ale ona o mały włos oczyściłaby jego! - Ja też zaczynałam się nakręcać. - Strzeliła do niego, na litość boską! - No, to nie ja dałam jej pistolet! - rzuciła. - Nie chciałam, by powiedział jej to, co powiedział, ani żeby ona wpakowała w niego kulę! - Nie, ale kazałaś mi odjechać! - Owszem, a czemu nie? Raz już złamałaś mu serce i sądziłam, że zrobisz to znowu! I miałaś czelność pojawić się tu znowu, piękna i kwitnąca, podczas gdy my... gdy my... To przez to Ian dostał kaszlu! - To... - Wtedy, gdy go zabrali i wsadzili do Tolbooth. Ale ciebie tu nie było, gdy to się działo! Nie było cię tu, gdy głodowaliśmy, marzliśmy i obawialiśmy się o życie naszych mężczyzn i
dzieci! Nie, ty tego nie cierpiałaś! Ty sobie siedziałaś we Francji, w cieple i bezpieczeństwie! - Byłam w Bostonie, dwieście lat później, przekonana, że Jamie nie żyje - powiedziałam zimno. - I nie mogę pomóc Ianowi. - Starałam się opanować własne emocje, uwolnione przez wspomnienia z przeszłości, i poczułam współczucie na widok jej delikatnej twarzy, ściągniętej i postarzałej na skutek zmartwień, jej rąk, zaciśniętych tak mocno, że paznokcie wpijały się w ciało. - Jenny - powiedziałam spokojniej - proszę, wierz mi. Gdybym była w stanie coś zrobić dla Iana, oddałabym duszę, żeby to zrobić. Ale nie jestem magikiem, nie mam takiej mocy. Tylko trochę wiedzy, i to za mało. Naprawdę, oddałabym duszę, by mu pomóc - powtórzyłam, pochylając się ku niej. - Ale nie potrafię, Jenny... nie potrafię. Wpatrywała się we mnie w milczeniu. Milczeniu, które przeciągało się nie do zniesienia. W końcu wyminęłam ją i ruszyłam do domu. Nie odwróciła się, ja zaś się nie obejrzałam. Usłyszałam jednak za sobą jej szept. - Ty nie masz duszy.
81. Czyściec II W te dni, gdy Ian czuł się lepiej, wychodził na dwór z Jamiem. Czasami tylko na podwórze albo do stodoły, gdzie opierali się o płot i wygłaszali uwagi do owiec Jenny. Czasami czuł się na tyle dobrze, by wędrować kilka mil, co Jamiego zdumiewało - i niepokoiło. Uważał jednak, że dobrze jest tak chodzić ramię w ramię, przez wrzosowiska, las i wzdłuż jeziora, niemal nie rozmawiając, ale razem. To nie miało znaczenia, że szli powoli; zawsze tak chodzili, od kiedy Ian wrócił z Francji z drewnianą nogą. - Cieszę się, że znów będę miał nogę - zauważył raz Ian, siedząc w cieniu wielkiej skały, przy której Fergus stracił rękę, i wpatrując się w płynący u stóp wzgórza niewielki strumień, czy nie dostrzeże błysku skaczącego pstrąga. - Tak, to będzie dobre - powiedział Jamie, uśmiechając się lekko i nieco kwaśno, gdy przypomniał sobie, jak obudził się po Culloden i sądził, że też nie ma nogi. Zdenerwował się wtedy i starał się pocieszać myślą, że otrzyma ją w końcu z powrotem, gdy już opuści czyściec i dostanie się do nieba. Oczywiście sądził także, że jest martwy, ale to nie wydawało mu się takie złe jak utrata nogi. - Chyba nie będziesz musiał długo czekać - zauważył. Ian spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Na co czekać? - Na nogę. - Zorientował się, że Ian nie ma pojęcia, o czym myśli, dlatego wyjaśnił pośpiesznie: - Myślałem tylko, że nie spędzisz dużo czasu w czyśćcu - jeśli w ogóle - więc niedługo ją dostaniesz. Ian uśmiechnął się szeroko. - A skąd ta pewność, że nie spędzę w czyśćcu tysiąca lat? Przecież mogę być wielkim grzesznikiem! - No, owszem, możesz - przyznał Jamie. - Ale jeśli tak, to musisz mieć strasznie dużo złych myśli, bo gdybyś coś złego robił, to już bym o tym usłyszał. - Ach, tak myślisz? - Iana najwyraźniej to rozbawiło. - Nie widziałeś mnie od lat. Mogłem robić nie wiadomo co, a ty nic byś o tym nie wiedział! - Oczywiście, że bym wiedział - rzekł stanowczo Jamie. - Jenny by mi doniosła. Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że zdołałbyś za jej plecami utrzymywać kochankę i sześcioro nieślubnych dzieci albo rabować ludzi na gościńcach w czarnej jedwabnej masce na twarzy? - No, pewnie by wiedziała - przyznał Ian. - Choć daj spokój, w promieniu stu mil nie ma tu niczego, co można by nazwać gościńcem. Gdybym zaś czekał, żeby kogoś obrabować na przełęczy, to zamarzłbym na śmierć. - Przerwał, mrużąc w wietrze oczy i rozważając dostępne mu kryminalne możliwości. - Mógłbym kraść bydło - zaproponował. - Choć obecnie jest go tak mało, że gdy zniknie jedna sztuka, cała parafia natychmiast o tym wie. A raczej nie udałoby mi się ukryć żadnej sztuki bydła wśród owiec Jenny z nadzieją, że nikt nie zauważy. Rozważał ten temat jeszcze przez chwilę, opierając brodę na dłoni, aż w końcu niechętnie pokręcił głową. - Przykra prawda, Jamie, jest taka, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie ma w całych Highlands niczego wartego rabunku. Nie, kradzież nie wchodzi w rachubę. Tak samo cudzołóstwo, bo Jenny już by mnie zabiła. Co pozostaje? Nie ma w gruncie rzeczy niczego, o co można się starać... Zostało już chyba tylko kłamstwo i morderstwo, a choć od czasu do czasu zdarzyło mi się spotkać człowieka, którego bym chętnie zabił, nigdy tego nie zrobiłem. - Pokręcił z żalem głową, a Jamie się roześmiał. - Naprawdę? Mówiłeś przecież, że zabijałeś ludzi we Francji. - No tak, to prawda, ale tam chodziło o wojnę. Lub interesy - dodał szczerze. - Płacono mi, bym to robił; nie robiłem tego ze złości. - No widzisz, więc mam rację - zauważył Jamie. - Przepłyniesz przez czyściec jak chmurka, bo nie przychodzi mi do głowy żadne kłamstwo, które byś mi powiedział. Ian uśmiechnął się z uczuciem.
- No, czasem pewnie skłamałem, Jamie - ale nie tobie, to prawda. - Opuścił wzrok na zniszczony drewniany kij, który wyciągnął przed siebie, i podrapał się w kolano. - Ciekaw jestem, czy będę się z tym inaczej czuł? - Jakżeby nie? - Bo wiesz, ciekawe jest to - powiedział Ian, kiwając na boki zdrową stopą - że wciąż czuję tę brakującą nogę. Od początku tak było, od kiedy ją straciłem. Nie cały czas, znaczy się - dodał, podnosząc wzrok - ale ją czuję. To bardzo dziwne. A ty czujesz swój palec? spytał z ciekawością, wskazując głową prawą dłoń Jamiego. - Tak, czuję. Nie cały czas, ale od czasu do czasu - a najgorsze jest to, że choć go nie ma, to wciąż piekielnie boli. A to naprawdę niesprawiedliwe. Chętnie by się ugryzł w język, bo przecież Ian umierał, a on tu się skarży na utratę palca, Ian jednak wydawał się rozbawiony. Odchylił się do tyłu i potrząsnął głową. - Gdyby życie było sprawiedliwe, to co byłoby potem? Przez chwilę siedzieli w przyjacielskim milczeniu, patrząc, jak wiatr porusza sosnami na przeciwległym zboczu. Nagle Jamie sięgnął do sporranu i wyjął małą, owiniętą czymś białym paczuszkę. Była trochę brudna po przebywaniu w sporranie, ale porządnie i ciasno zapakowana, Ian spojrzał na nią. - Co to takiego? - Mój palec - powiedział Jamie. - Ja... no... chciałem spytać, czy nie miałbyś nic przeciwko temu, by go z tobą pochować. Ian wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem zaczęły mu drżeć ramiona. - Boże, nie śmiej się! - Jamie był naprawdę zaniepokojony. - Nie chciałem doprowadzić cię do śmiechu! Chryste, Jenny mnie zabije, jeśli wykaszlesz płuco i umrzesz tu! Ian rzeczywiście kaszlał; długie ataki przerywane były rzężącym śmiechem. Do oczu napłynęły mu łzy. Przycisnął do piersi obie pięści, walcząc o oddech. W końcu uspokoił się i usiadł prosto, wydając z siebie dźwięki jak kowalski miech. Odcharknął i strzyknął w skały przerażająco czerwonym plwociną. - Wolałbym tu umrzeć, śmiejąc się z ciebie, niż w łóżku z sześcioma księżmi odmawiającymi nade mną modlitwy - powiedział. - Wątpię jednak, by mi się to udało. Wyciągnął dłoń. - No, daj to. Jamie położył mu na dłoni mały, biały, opakowany walec, a Ian wrzucił go do własnego sporranu. - Przechowam go dla ciebie, póki do mnie nie dołączysz. ***
Zszedł między drzewami i skierował się ku granicy wrzosowiska poniżej jaskini. W powietrzu panował ostry chłód, wiał wiatr, a światło zmieniało się jak łopot ptasich skrzydeł, gdy długie chmury mknęły nad ziemią. Rankiem znalazł na wrzosowisku ścieżkę jeleni, ale zniknęła na kamiennym urwisku, teraz więc zwrócił się ku domowi. Znajdował się po drugiej stronie wzgórza zwieńczonego brochem, tam gdzie porastał je gęsty zagajnik brzozowososnowy. Nie udało mu się dostrzec ani jelenia, ani nawet królika, ale się tym nie przejmował. Niewątpliwie przy takiej liczbie osób w domu przydałaby się dziczyzna, ale i tak się cieszył, że jest na dworze - nawet jeśli miał wrócić z pustymi rękoma. Nie potrafił przebywać z Ianem, nie pragnąc wpatrywać się w jego twarz, zapamiętywać, odnotowywać w pamięci każdego szczegółu jego twarzy i postaci, tak jak się odnotowuje szczególne chwile, by można je było potem w razie potrzeby wyciągnąć i raz jeszcze przeżyć. Równocześnie jednak nie chciał właściwie zapamiętywać Iana takiego jak teraz; wolałby zachować tylko to, co już znał: światło ognia rozjaśniające część twarzy Iana, gdy zanosi się od śmiechu, kładąc Jamiego na rękę i zaskakując ich obu swą żylastą siłą. Długie palce Iana z wyraźnymi stawami, trzymające nóż do patroszenia jeleni, szarpnięcie i gorący, metaliczny zapach krwi, spływającej mu po dłoni; jego brązowe włosy rozwiewane wiatrem nad jeziorem; wąskie plecy, wygięte i napięte jak łuk, gdy pochylał się, by złapać któreś ze swych malutkich dzieci lub wnuków i podrzucić, chichoczące, w powietrze. To dobrze, że przyjechali, pomyślał. A jeszcze lepiej, że przywieźli z sobą chłopaka, w porę, by zdążył porozmawiać z ojcem jako mężczyzna, uspokoić go i tak jak należy się pożegnać. Jednak dla Jamiego mieszkanie w jednym domu z Ianem, niemal bratem, który stopniowo umiera, było bardzo wyczerpujące. Przy takiej liczbie kobiet w domu nie dało się uniknąć kłótni. A ponieważ kobiety te były Fraserami, było to jak przechodzenie przez prochownię z zapaloną świecą. Wszyscy bardzo się starali dopasować, pomóc, panować nad sobą - ale gdy jakaś iskra w końcu doprowadzała do wybuchu, było tym gorzej. Wyruszył na polowanie nie tylko dlatego, że potrzebowali mięsa. Pomyślał ze współczuciem o Claire. Po wypowiedzianej w udręce prośbie Jenny Claire wolała kryć się w ich pokoju albo w gabinecie Iana - zaprosił ją, by z niego korzystała, ale Jamiemu wydawało się, że to dodatkowo denerwuje Jenny - i pisała, przygotowując książkę, którą zaproponował jej Andy Bell. Umiała się znakomicie skoncentrować i potrafiła całymi godzinami zajmować się tylko własnymi myślami - ale musiała wychodzić z pokoju, by jeść. I nie opuszczała ją świadomość, że Ian umiera, powoli, ale nieubłaganie, jak kręcące się żarna, szarpiąc nerwy.
Także i nerwy Iana. Dwa dni wcześniej spacerowali razem - powoli - wzdłuż jeziora, gdy Ian nagle się zatrzymał i zwinął jak jesienny liść. Jamie pośpiesznie złapał go pod ramię, by nie upadł, i opuścił na ziemię koło głazu, o który mógł się oprzeć. Narzucił mu pled na wychudłe ramiona i rozejrzał się za czymś - czymkolwiek - co mógłby zrobić. - Co się stało, a charaid? - Przykucnął koło szwagra, koło przyjaciela. Ian kaszlał, niemal bezgłośnie, ale kaszel ten wstrząsał całym jego ciałem. W końcu atak minął i Ian mógł odetchnąć. Na policzkach miał rumieńce - tę straszną gruźliczą iluzję zdrowia. - To boli, Jamie. - Wymówił te słowa spokojnie, ale oczy miał zamknięte, jakby nie chciał w tej chwili patrzeć na Jamiego. - Zaniosę cię do domu. Damy ci może odrobinę laudanum i... Ian machnął ręką. Przez chwilę oddychał płytko i kręcił głową. - Tak, mam wrażenie, jakby w piersi tkwił mi nóż - odezwał się w końcu. - Lecz nie o to mi chodziło. Nie przejmuję się tak bardzo samą śmiercią - ale, Chryste, zabija mnie jej powolność. - Otworzył teraz oczy i spojrzał na Jamiego, śmiejąc się tak bezgłośnie, jak kaszlał, zaledwie cieniem dźwięku, który szarpał jego ciałem. „Umieranie boli. Wolałbym mieć to już za sobą”. Te słowa pojawiły się w mózgu Jamiego tak wyraźnie, jakby zostały wypowiedziane przed chwilą, a nie trzydzieści lat wcześniej w ciemnym kościele, zniszczonym przez ostrzał z armaty. Wypowiedział je konający powoli Rupert. „Jesteś moim wodzem, chłopie - powiedział prosząco do Dougala. To twój obowiązek”. I Dougal MacKenzie zrobił to, do czego wzywały go miłość i obowiązek. Trzymał Iana za rękę, ściskając mocno, starając się przelać jakiś cień dobrego zdrowia przez własną, pełną odcisków dłoń w cienką, szarą skórę Iana. Przesunął kciuk nieco w górę, na przegub, tak jak robiła to Claire, gdy badała pacjenta. Czuł, jak skóra Iana ustępuje, ślizga się po kościach. Pomyślał nagle o przysiędze krwi, złożonej podczas ślubu, ukłuciu ostrza i chłodnym nadgarstku Claire przyciśniętym do jego, o śliskiej krwi między nimi. Nadgarstek Iana też był zimny, lecz nie ze strachu. Zerknął na swój przegub, ale nie widział na nim śladu blizny, ani po przysiędze, ani po kajdanach. Te rany były przejściowe, krótkotrwałe. - Czy pamiętasz, jak zawarliśmy braterstwo krwi? - Ian miał zamknięte oczy, ale uśmiechał się. Jamie mocniej ścisnął kościsty nadgarstek, nieco zaskoczony, ale właściwie wcale nie zdziwiony, że Ian zajrzał mu do mózgu i uchwycił echo myśli.
- Oczywiście. - On też się uśmiechnął, z bólem. Obaj mieli wówczas po osiem lat. Matka Jamiego i nowo narodzone dziecko zmarli poprzedniego dnia. Dom wypełniali żałobnicy, a ojciec był nieprzytomny z rozpaczy. Wymknęli się cicho, on i Ian, i wspięli na wzgórze za domem, starając się nie patrzeć na grób, świeżo wykopany koło wieży. Zagłębili się w las, szukając bezpieczeństwa wśród drzew. Tam zwolnili i wędrowali, aż zatrzymali się w końcu na szczycie wysokiego wzgórza, zwieńczonego ruinami jakiejś starej budowli, którą nazywali fortem. Usiedli na gruzach, otulając się pledem przed wiatrem, niemal nie rozmawiając. - Myślałem, że będę miał braciszka - odezwał się wtedy nagle. - Ale nie mam. Wciąż jesteśmy tylko Jenny i ja. - W latach, które upłynęły od tamtego czasu, udało mu się zapomnieć o tym cierpieniu, o utracie oczekiwanego brata, chłopca, który być może oddałby mu nieco miłości żywionej niegdyś do starszego brata, Williego, który zmarł na ospę. Skupił się na tym bólu, używając go jako słabej tarczy przed potworną świadomością, że mama odeszła na zawsze. Ian siedział przez chwilę zamyślony, a potem sięgnął do sporranu i wyciągnął nóż, który otrzymał od ojca na ostatnie urodziny. - Ja będę twoim bratem - oznajmił rzeczowo i przeciął skórę na kciuku, sycząc cicho przez zęby. Podał nóż Jamiemu, który też naciął kciuk, zaskoczony, że tak to boli. Potem przycisnęli kciuki do siebie i przysięgli sobie, że zawsze będą braćmi. I byli. Odetchnął głęboko, gotując się na bliskość śmierci jak na czarną ostateczność. - Ian. Czy mam... - Ian uniósł powieki, patrząc ostro, bo usłyszał coś w stłumionym głosie Jamiego. Jamie odchrząknął, odwrócił wzrok, a potem znów spojrzał na Iana, czując niejasno, że to tchórzostwo. - Czy chcesz, żebym to przyśpieszył? - spytał bardzo cicho. Już gdy wypowiadał te słowa, chłodna część jego mózgu szukała odpowiedniego sposobu. Nie ostrze, nie; ten sposób był szybki i prosty, odpowiedni dla mężczyzny, ale przyniósłby większy żal siostrze i dzieciom; ani on, ani Ian nie mieli prawa zostawiać im ostatniego wspomnienia pokalanego krwią. Ian ani nie rozluźnił, ani nie wzmocnił uścisku, ale nagle Jamie poczuł puls, którego na próżno szukał - spokojne, rytmiczne uderzenia w jego dłoń. Nie odwrócił wzroku, lecz oczy zaszły mu łzami; pochylił głowę, by je ukryć. Claire... Wiedziałaby, jak to zrobić, ale nie mógł jej o to poprosić. Uniemożliwiała jej to przysięga. - Nie - powiedział Ian. - W każdym razie jeszcze nie. - Uśmiechnął się, patrząc ciepło. -
Jednak dobrze jest wiedzieć, że to zrobisz, jeśli będę potrzebować, mo brathair. Nagły ruch wyrwał go z tych rozmyślań i sprawił, że zamarł w miejscu. Zwierzę go nie zauważyło, choć znajdował się w zasięgu jego wzroku. Wiatr wiał jednak ku niemu, a jeleń był zajęty wyszukiwaniem kawałków trawy i delikatniejszych roślin, rosnących między wrzosami. Czekał, słuchając wiatru. Zza krzaków żarnowca wyłaniała się jedynie głowa i barki jelenia, ale sądząc po ich wielkości, był to samiec. Czekał, czując, jak wracają do niego znane gesty. Polowanie na jelenie na wrzosowiskach różniło się od polowania w lasach Karoliny Północnej. Było znacznie powolniejsze. Jeleń wysunął się nieco zza krzaka, skupiony na jedzeniu, Jamie zaś zaczął w niedostrzegalny niemal sposób unosić strzelbę. Rusznikarz w Edynburgu wyprostował lufę, ale Jamie od tamtej pory jeszcze jej nie wypróbował. Miał nadzieję, że będzie celnie strzelać. Ostatni raz użył jej, gdy uderzył kolbą heskiego żołnierza w reducie. Nagle przypomniało mu się, jak Claire rzuciła na porcelanowy talerz zniekształconą kulę, która zabiła Simona; poczuł w krwi jej brzęk i odgłos turlania się. Jeszcze krok, dwa... jeleń znalazł coś smacznego, co ciągnął i przeżuwał w wielkim skupieniu. Koniec lufy znalazł się właśnie na jednej linii z celem. Wielki samiec, nie dalej niż o sto jardów. Jamie czuł, jak duże, solidne serce pulsuje mu pod żebrami, jak krew tętni mu w opuszkach palców spoczywających na metalu. Wcisnął mocno kolbę w zagłębienie ramienia. Właśnie zaczynał naciskać na spust, gdy z lasu za nim dobiegł krzyk. Strzał poszedł w niebo, jeleń zniknął z trzaskiem łamiących się wrzosów, a krzyk się urwał. Zawrócił i z bijącym sercem zagłębił się w las, podążając w kierunku, z którego dobiegł krzyk. Kto? Kobieta, ale która? Bez trudu znalazł Jenny, stojącą nieruchomo na polance, na którą przychodzili z Ianem, gdy byli dziećmi, by bawić się w rycerzy i żołnierzy. Była dobrym żołnierzem. Może usłyszała strzał i czekała na niego? A może po prostu nie była w stanie się ruszyć? Stała prosto, patrząc na niego nieobecnym spojrzeniem, otulona szalem jak zardzewiałą zbroją. - Jak się czujesz, dziewczyno? - spytał, opierając strzelbę o dużą sosnę, pod którą czytała jemu i Ianowi w długie, letnie noce, gdy słońce niemal chowało się za horyzontem między zachodem a wschodem. - Dobrze - odparła bezbarwnym tonem. - Akurat - westchnął. Podszedł bliżej i ujął jej dłonie; nie opierała się, ale i nie podała mu ich chętnie. - Słyszałem, jak krzyczysz.
- Nie chciałam, by ktoś mnie słyszał. - Oczywiście. - Zawahał się, chcąc raz jeszcze spytać, jak się czuje, ale byłoby to głupie. Doskonale wiedział, na czym polegał problem i dlaczego miała potrzebę wychodzenia do lasu, by krzyczeć - tam gdzie nikt jej nie usłyszy i nie będzie zadawał głupich pytań. - Czy chcesz, żebym sobie poszedł? - Nie. Co to za różnica? Nic już nie ma znaczenia. - Usłyszał w jej głosie nutę histerii. - Przynajmniej... przywieźliśmy na czas chłopaka do domu - powiedział, nie znajdując żadnego innego pocieszenia, które mógłby jej zaoferować. - Tak, przywiozłeś. - Próbowała odzyskać panowanie nad sobą, ale rozpadało się na strzępy jak stary jedwab. - I przywiozłeś też żonę. - Masz mi za złe, że przywiozłem żonę? - spytał niedowierzająco. - Dlaczego, na litość boską? Czy nie powinnaś się raczej cieszyć, że wróciła? A może... - Połknął kolejne słowa; o mało nie spytał, czy ma mu za złe, że wciąż ma żonę, podczas gdy ona traci męża. Tego przecież nie mógł powiedzieć. Jenny jednak nie to miała na myśli. - Tak, wróciła. Ale po co? - zawołała. - Po co nam czarodziejka o sercu tak zimnym, że nawet nie ruszy palcem, by uratować Iana? Tak go to zaskoczyło, że był tylko zdolny powtórzyć w zdumieniu: - Claire? O zimnym sercu? - Prosiłam ją, ale mi odmówiła. - W oczach siostry nie widział łez, tylko smutek i rozpacz. - Czy nie możesz jej skłonić, by nam pomogła, Jamie? Życie siostry, zawsze jasne i mocne, drżało mu teraz pod palcami jak błyskawica na uwięzi. Lepiej, żeby się wyładowała na mnie - pomyślał. - Mnie nie zrani. - Mo pluthair, wyleczyłaby go, gdyby mogła - powiedział możliwie jak najłagodniej, nie puszczając jej rąk. - Mówiła mi, że ją prosiłaś; a mówiła to, płacząc. Kocha Iana tak bardzo jak... - Nie waż mi się powiedzieć, że kocha mego męża tak bardzo jak ja! - krzyknęła, wyrywając dłonie z jego uścisku tak gwałtownie, jakby chciała go uderzyć. I rzeczywiście, spoliczkowała go z taką siłą, że do oczu napłynęły mu łzy. - Wcale nie zamierzałem tak mówić - zaprotestował, zachowując spokój. Delikatnie dotknął policzka. - Zamierzałem powiedzieć, że kocha go tak bardzo... Chciał dokończyć „jak mnie”, ale nie udało mu się. Kopnęła go w kostkę z taką siłą, że zachwiał się i zamachał rękoma, by złapać równowagę, ona zaś, wykorzystując tę chwilę, odwróciła się i pomknęła po zboczu niczym czarownica na miotle, a spódnice i szal łopotały
wokół niej jak burza.
82. Układy Czyszczenie ran - napisałam starannie i przerwałam, usiłując zebrać myśli. Wrzątek, czyste szarpie, usunięcie ciał obcych. Wykorzystanie czerwi, by pozbyć się martwych tkanek (z ostrzeżeniem dotyczącym larw muchy plujki i muchy śrubowej? Nie, bez sensu; nikt nie rozróżni bez lupy). Zszywanie ran (sterylizacja igły i nici). Przydatne kataplazmy. Czy powinnam umieścić osobną notatkę na temat produkcji i zastosowania penicyliny? Postukiwałam piórem w bibułę, rozpryskując atrament drobniutkimi gwiazdkami, ale w końcu zdecydowałam, że nie. Miałam stworzyć przydatny poradnik dla zwykłych ludzi. Zwykli ludzie nie byliby w stanie przeprowadzić skomplikowanego procesu produkcji penicyliny, nie mieliby też odpowiednich strzykawek - tu przez głowę przemknęło mi wspomnienie strzykawki do penisa, którą pokazał mi doktor Fentiman, budząc lekkie rozbawienie. To z kolei przywiodło mi na myśl - żywo, choć na krótko - jarzmo penisowe Davida Rawlingsa. Czy naprawdę sam je stosował? Byłam ciekawa, ale szybko odsunęłam obrazy zrodzone z tej myśli i przerzuciłam kilka kartek, szukając listy głównych tematów. Masturbacja - napisałam z namysłem. Skoro lekarze rozważali ją w negatywnym świetle a robiła tak niewątpliwie większość - to chyba nie było powodu, dla którego nie miałabym zaprezentować przeciwnego poglądu - dyskretnie. Kilka minut później wciąż robiłam atramentowe gwiazdki, całkiem pogrążona w rozważaniach, jak można dyskretnie przedstawić korzyści wynikające z masturbacji. Co by było, gdybym napisała czarno na białym, że robią to również kobiety? - Spaliliby cały nakład, a pewnie także warsztat Andy'ego Bella - powiedziałam na głos. Usłyszałam, jak ktoś gwałtownie wciąga powietrze. Uniosłam wzrok i zobaczyłam kobietę, stojącą w drzwiach gabinetu. - Och, czy szuka pani Iana Murraya? - spytałam, odsuwając się z krzesłem od biurka. Jest... - Nie, to pani szukałam. - Kobieta mówiła dziwnym tonem, więc wstałam, czując się z niejasnych powodów w defensywie. - Tak? A pani jest...?
Wyszła z ciemnego holu do jasnego pokoju. - Nie poznaje mnie pani? - Wygięła usta w gniewnym półuśmiechu. - Laoghaire MacKenzie... Fraser - dodała niemal niechętnie. - Och. Pomyślałam, że poznałabym ją od razu, gdyby nie kontekst. To ostatnie miejsce, w jakim spodziewałabym się ją ujrzeć, a fakt, że tu przyszła... Wspomnienie tego, co się stało, gdy ostatnim razem przyszła do Lallybroch, sprawiło, że niezauważenie sięgnęłam po nóż do papieru, leżący na biurku. - Szukała pani mnie, nie Jamiego? - spytałam czujnie. Wykonała pogardliwy gest, odsuwając na bok myśl o Jamiem, i z kieszeni przy pasku wyjęła złożony list. - Przyszłam prosić panią o przysługę - powiedziała, a ja po raz pierwszy usłyszałam, że głos jej drży. - Proszę to przeczytać. Z łaski swojej - dodała, zaciskając mocno wargi. Spojrzałam przezornie na jej kieszeń, ale była płaska; jeśli przyniosła pistolet, nie trzymała go tam. Wzięłam list i wskazałam jej krzesło po drugiej stronie biurka. Gdyby zamierzała mnie zaatakować, miałabym czas zareagować. W gruncie rzeczy jednak się jej nie bałam; najwyraźniej była zdenerwowana, ale doskonale nad sobą panowała. Otworzyłam list i - od czasu do czasu zerkając, czy wciąż siedzi na swoim miejscu zaczęłam czytać. 15 lutego 1778, Filadelfia - Filadelfia? - powiedziałam zaskoczona i spojrzałam na Laoghaire. Skinęła głową. - Przenieśli się tam w lecie ubiegłego roku, bo pan uznał, że tak będzie bezpieczniej Wydęła nieco usta. - Dwa miesiące później armia brytyjska zajęła miasto. Od tamtej pory tam mieszkają. „Pan” to zapewne Fergus. Z zainteresowaniem odnotowałam to słowo; najwyraźniej Laoghaire pogodziła się z mężem starszej córki, bo użyła go bez ironii. Kochana Mamo! Muszę Cię prosić, byś zrobiła coś z miłości do mnie i moich dzieci. Mamy kłopot z HenriChristianem. W wyniku zniekształcenia ciała zawsze miał problemy z oddychaniem, szczególnie wtedy, gdy ma katar, a od urodzenia chrapał jak delfin. Teraz podczas snu całkowicie przestaje oddychać, chyba że jest podtrzymany poduszkami w określonej pozycji.
Mama Claire obejrzała jego gardło, gdy była z Tatą u nas w New Bern, i powiedziała, że jego migdałki - to coś, co ma w gardle - są za duże i mogą w przyszłości powodować problemy. (Germain też to ma i często oddycha przez usta, ale u niego nie jest to tak niebezpieczne jak u Henri-Christiana). Żyję w ciągłym strachu, że pewnej nocy Henri-Christian przestanie w ogóle oddychać i nikt nie będzie o tym wiedzieć w porę, by go uratować. Siedzimy przy nim na zmianę, by podpierać mu głowę jak trzeba i budzić go, gdy przestaje oddychać, ale nie wiem, jak długo uda nam się to robić. Fergus jest wyczerpany pracą w drukarni, a ja pracą w domu (poza tym pomagam też w drukarni, tak samo jak oczywiście Germain. Dziewczynki ogromnie pomagają mi w domu, niech je Bóg błogosławi, i chętnie opiekują się braciszkiem - ale nie można ich samych zostawić z nim w nocy). Wezwałam lekarza, by obejrzał Henri-Christiana. Zgadza się, że to zapewne migdałki nie pozwalają mu oddychać, upuścił więc małemu krwi i dał mi lekarstwo, od którego miały się skurczyć, ale na nic się to nie przydało, bo Henri-Christian tylko płakał od tego i wymiotował. Mama Claire - wybacz mi, że Ci o niej mówię, ale muszę - powiedziała, że zapewne trzeba będzie kiedyś usunąć migdałki, by ułatwić mu oddychanie, i najwyraźniej ta chwila już nadeszła. Jakiś czas temu zrobiła to bliźniakom Beardsleyom w Ridge i nie odważę się pozwolić nikomu innemu na przeprowadzenie takiej operacji na Henri-Christianie. Mamo, czy porozmawiasz z nią o tym? Musi już chyba być w Lallybroch; napiszę tam do niej, błagając, by możliwie jak najszybciej przyjechała do Filadelfii. Obawiam się jednak, czy zdołam odmalować jej okropieństwo naszej sytuacji. Jeśli mnie kochasz, Mamo, proszę udaj się do niej i poproś, by przybyła najprędzej, jak się jej uda. Twoja bardzo kochająca córka Marsali Odłożyłam list. „Obawiam się jednak, czy zdołam odmalować jej okropieństwo naszej sytuacji”. Nie, zrobiła to bardzo dobrze. Nazywa się to bezdech - skłonność do nagłej przerwy w oddychaniu podczas snu. Jest to dość częste zjawisko, szczególnie w niektórych przypadkach karłowatości, bo drogi oddechowe są ściśnięte przez nienormalnie ukształtowany kościec. Większość cierpiących na bezdech osób budzi się, rzucając się i kaszląc, aż w końcu udaje im się znów złapać
powietrze. Jednak powiększone migdałki, w dodatku w stanie zapalnym, zwężające mu gardło - zapewne cecha dziedziczna, pomyślałam, skoro widziałam to także u Germaina i w mniejszym stopniu u dziewczynek - pogarszały sytuację, bo nawet gdyby zadziałał odruch oddychania, Henri-Christian zapewne nie byłby w stanie zaczerpnąć dość powietrza, by się obudzić. Wizja Marsali i Fergusa - a także zapewne Germaina - którzy na zmianę czuwają w ciemnym domu, przyglądając się, jak mały śpi, zapadających w drzemkę w chłodzie i ciszy, a potem budzących się z nagłym przerażeniem, że być może poruszył się we śnie i przestał oddychać... Gdy czytałam list, żołądek ścisnął mi się ze strachu w zimną kulę. Laoghaire nie spuszczała ze mnie spojrzenia niebieskich oczu. Tym razem nie widziałam w nich zwykle malującej się tam histerii, gniewu i podejrzliwości. - Jeśli pani pojedzie - przełknęła z trudem - to zrzeknę się pieniędzy. Gapiłam się na nią. - Sądzi pani, że ja... - Zaczęłam z niedowierzaniem, ale przerwałam. Tak, najwyraźniej rzeczywiście uważała, że musi mnie przekupić. Była przekonana, że porzuciłam Jamiego po Culloden i wróciłam dopiero, gdy jego los się poprawił. Walczyłam z pragnieniem, by jej powiedzieć... ale to nie miało sensu, a w tej sytuacji także znaczenia. Sytuacja była jasna i ostra jak tłuczone szkło. Pochyliła się gwałtownie, opierając dłonie o stół, przyciskając je tak mocno, że zbielały jej paznokcie. - Proszę - wyszeptała. - Proszę... Zdawałam sobie sprawę z wypełniających mnie sprzecznych chęci: z jednej strony uderzenia jej, z drugiej - położenia współczująco dłoni na jej ręce. Zwalczyłam obie i zmusiłam się, by przez moment pomyśleć logicznie. Oczywiście pojadę - muszę. Nie miało to nic wspólnego z Laoghaire ani tym, co między nami zaszło. Gdybym nie pojechała, a HenriChristian umarł - a to było możliwe - nie mogłabym żyć z tą świadomością. Jeśli przybędę na czas, zdołam go uratować; nikt inny tego nie potrafi. To wszystko. Serce ścisnęło mi się boleśnie na myśl o opuszczeniu Lallybroch w takiej chwili. To straszne - jak mogłabym, wiedząc, że widzę Iana po raz ostatni, być może po raz ostatni opuszczam ich wszystkich i ten dom. Równocześnie jednak jakaś część mego mózgu chirurga już pogodziła się z tą koniecznością i rozważała, jak najszybciej mogę dostać się do Filadelfii, jak zdobyć po przybyciu na miejsce to, co mi będzie potrzebne, na jakie mogę natrafić przeszkody i komplikacje - jednym słowem, prowadziła praktyczną analizę tego, jak przeprowadzić to, czego tak nagle ode mnie zażądano.
I gdy mój mózg rozwikływał te problemy, a bezwzględna logika brała górę nad emocjami, zaświtała mi myśl, że to nagłe nieszczęście może mieć też inne aspekty. Laoghaire czekała z zaciśniętymi ustami, nie spuszczając ze mnie wzroku. - No dobrze - powiedziałam, odchylając się w krześle i patrząc na nią spokojnie - w takim razie ustalmy warunki. *** - I tak dobiłyśmy targu - powiedziałam, wpatrując się w szarą czaplę, przecinającą jezioro. Pojadę do Filadelfii, jak się da najszybciej, żeby zająć się Henri-Christianem. Ona wyjdzie za mąż za Joeya, zrezygnuje z alimentów i udzieli Joan pozwolenia na wstąpienie do zakonu. Sądzę jednak, że lepiej mieć to na wszelki wypadek na piśmie. Jamiemu odjęło mowę. Siedzieliśmy w wysokiej, szorstkiej trawie na brzegu jeziora. Przyprowadziłam go tu, by mu powiedzieć, co się wydarzyło - i co się jeszcze wydarzy. - Laoghaire nie naruszyła posagu Joan. Joan go dostanie na koszty podróży i dar dla klasztoru - dodałam. Odetchnęłam głęboko, z nadzieją, że głos mi nie drży. - Tak myślałam... Michael wyjeżdża za parę dni. Joan i ja możemy pojechać i nim do Francji. Ja stamtąd odpłynę na francuskim statku, a on bezpiecznie odprowadzi ją do klasztoru. - Ale... - zaczął, ale ścisnęłam mu dłoń, by nic nie mówił. - Ty nie możesz teraz wyjechać, Jamie - powiedziałam miękko. - Wiesz, że nie możesz. Zamknął oczy, skrzywił się, a jego dłoń objęła moją, odruchowo zaprzeczając rzeczywistości. Ja też ściskałam mu palce, mimo że była to ta chora ręka. Sama myśl, że mamy się rozdzielić w czasie i przestrzeni - i to w wymiarze tak wielkim jak Ocean Atlantycki i miesiące rozłąki - sprawiała, że żołądek mi się ściskał, a głowę wypełniała rozpacz i strach. Pojechałby ze mną, gdybym go poprosiła - a nawet gdybym pozwoliła mu na, co powinien zrobić. Nie wolno mi było do tych wątpliwości dopuścić, by zaczął mieć wątpliwości. Tak bardzo potrzebował tego, co miał tutaj. Ostatnich chwil z Ianem. Pozostania z Jenny, gdy Ian umrze, bo mógł jej zaofiarować pociechę, której nie były w stanie dać jej nawet dzieci. A skoro czuł potrzebę spotkania z Laoghaire, kierowany poczuciem winy, że ich małżeństwo się nie udało, to o ileż głębsze i dotkliwsze byłoby poczucie winy, że raz jeszcze opuścił siostrę, i to w chwili, gdy go najbardziej rozpaczliwie potrzebowała. - Nie możesz wyjechać - szepnęłam nalegająco. - Ja to wiem, Jamie. Otworzył ciemne z udręki oczy i spojrzał na mnie. - Nie mogę ci pozwolić odjechać. Beze mnie. - To... nie na długo. - Zmusiłam się do wypowiedzenia tych słów przez dławiącą mnie w
gardle gulę. Czułam żal, że muszę się z nim rozdzielić, i większy jeszcze żal dla przyczyny, z powodu której ta rozłąka nie będzie długa. - Ostatecznie podróżowałam sama nawet dalej powiedziałam, zmuszając się do uśmiechu. Otworzył usta, pragnąc odpowiedzieć, ale udręka w jego oczach nie zelżała. Uniosłam do warg jego uszkodzoną dłoń i pocałowałam, a potem przytuliłam do niej policzek, odwracając głowę. Wiedziałam jednak, że poczuł na dłoni wilgoć łzy, która mi się wymknęła. Wyciągnął drugą rękę i przygarnął mnie do siebie, i tak siedzieliśmy wtuleni, bardzo, bardzo długo, słuchając wiatru, który szeleścił w trawach i marszczył wodę. Czapla wylądowała przy brzegu po drugiej stronie jeziora i stała tam na jednej nodze, czekając cierpliwie wśród drobnych fal. - Będzie nam potrzebny prawnik - odezwałam się w końcu, nie ruszając się. - Czy Ned Gowan wciąż żyje? *** Ku memu wielkiemu zdumieniu okazało się, że Ned Gowan rzeczywiście wciąż żyje. Ileż on może mieć lat? - zastanawiałam się, patrząc na niego. Osiemdziesiąt pięć? Dziewięćdziesiąt? Nie miał zębów, był pomarszczony jak zgnieciona papierowa torebka, ale wciąż żywotny jak świerszcz, a jego prawnicza żądza krwi nie osłabła ani odrobinę. Swego czasu sporządził akt anulujący małżeństwo Jamiego i Laoghaire, pogodnie załatwiając roczne alimenty dla Laoghaire oraz posagi dla Marsali i Joan. Teraz z równą pogodą zajął się rozwiązywaniem tego porozumienia. - Jeśli zatem chodzi o posag panny Joan - powiedział, liżąc w zamyśleniu koniec pióra. W pierwotnym dokumencie określił pan, że ta suma - bardzo hojna suma, pragnę dodać - ma zostać przekazana młodej damie w chwili jej zamążpójścia i pozostać jej wyłączną własnością, nieprzekazaną mężowi. - Zgadza się. - Jamie z trudem zachowywał cierpliwość. Powiedział mi przedtem, że wolałby siedzieć nago na mrowisku, niż mieć do czynienia z prawnikiem przez więcej niż pięć minut, tymczasem rozwikływaliśmy komplikacje tego porozumienia od dobrej godziny. Więc? - Ależ ona nie wychodzi za mąż - wyjaśnił pan Gowan z pobłażliwością należną osobie niezbyt lotnej, ale zasługującej na szacunek, ponieważ płaci prawnikowi honorarium. Powstaje kwestia, czy może otrzymać posag zgodnie z warunkami tego kontraktu... - Ależ wychodzi - przerwał mu Jamie. - Zostaje Oblubienicą Chrystusa, ty protestancki ignorancie. Spojrzałam na Neda z pewnym zdziwieniem, bo nigdy nie słyszałam, by był
protestantem. Nie zaprzeczył jednak. Pan Gowan, bystry jak zawsze, dostrzegł moje zdziwienie i uśmiechnął się. - Nie wyznaję żadnej religii poza prawem, pani - powiedział. - Przestrzeganie takiej a nie innej formy rytuału nie ma znaczenia. Bóg jest dla mnie uosobieniem Sprawiedliwości i służę mu w tym charakterze. Na te słowa Jamie chrząknął w bardzo szkocki sposób. - Niewiele by to panu pomogło, gdyby pańscy klienci zdawali sobie sprawę, że nie jest pan papistą. Czarne oczka pana Gowana zalśniły. - Och, jestem pewien, że nie ma pan na myśli czegoś tak niskiego jak szantaż, prawda? Waham się nawet przed wymówieniem nazwy tej czcigodnej szkockiej instytucji, znając szlachetność pańskiego charakteru - i świadom faktu, że nie dostanie pan tego cholernego kontraktu beze mnie. Jamie westchnął głęboko i usiadł wygodniej na krześle. - No już, jedźmy dalej. Co zatem z tym posagiem? - Ach. - Pan Gowan natychmiast powrócił do meritum. - Rozmawiałem z młodą damą, jakie są jej własne życzenia w tej sprawie. Jako pierwotny ofiarodawca może pan - przy zgodzie drugiego sygnatariusza, a ta, jak rozumiem, została wydana - zakaszlał nieco przy tym nawiązaniu do Laoghaire - zmienić warunki pierwotnego dokumentu. Ponieważ zaś, jak mówiłem, panna Joan nie zamierza wyjść za mąż, czy pragnie pan całkowicie odwołać darowiznę, zachować istniejące warunki, czy też zmienić je w jakiś sposób? - Chcę dać Joan pieniądze - powiedział Jamie z wyraźną ulgą, że zadano mu w końcu konkretne pytanie. - Bezwarunkowo? - spytał pan Gowan, unosząc pióro. - Słowo „bezwarunkowo” ma w świetle prawa inne znaczenie niż... - Powiedział pan, że rozmawiał z Joan. Czego zatem do diabła ona sama by chciała? Pan Gowan rozjaśnił się, jak zwykle, gdy dostrzegał nowe komplikacje. - Panna Joan pragnie przyjąć jedynie niewielką część pierwotnego posagu, która ma zostać użyta jako jej posag przy wstąpieniu do klasztoru; jak rozumiem, taka donacja leży w zwyczaju. - Tak? A co z resztą? - Jamie uniósł pytająco brew. - Resztę pragnie przekazać swojej matce, Laoghaire MacKenzie Fraser, ale nie bezwarunkowo, jeśli mnie pan rozumie, tylko z pewnymi ograniczeniami. Wymieniliśmy z Jamiem spojrzenia.
- Jakimi ograniczeniami? - spytał Jamie czujnie. Pan Gowan uniósł pomarszczoną dłoń i zaginał palce, wymieniając kolejne warunki. - Po pierwsze, że pieniądze zostaną udostępnione dopiero wówczas, gdy w rejestrze parafialnym w Broch Mordha zostanie dokonany wpis o małżeństwie Laoghaire MacKenzie Fraser i Josepha Boswella Murraya, poświadczony i potwierdzony przez kapłana. Po drugie, że zostanie podpisana umowa, rezerwująca i gwarantująca, iż majątek Balriggan i wszystkie związane z nim dobra stanowią wyłączną własność Laoghaire MacKenzie Fraser aż do jej śmierci, a o ich dalszej własności ma stanowić odpowiednio sporządzony testament wyżej wymienionej Laoghaire MacKenzie Fraser. Po trzecie, pieniądze nie zostaną przekazane bezwarunkowo, ale oddane powiernikowi, który będzie z nich wypłacał sumę dwudziestu funtów per annum wspólnie wyżej wymienionej Laoghaire MacKenzie Fraser i Josephowi Boswellowi Murrayowi. Po czwarte, że te roczne wypłaty zostaną wydane jedynie na kwestie związane z utrzymaniem i ulepszeniem majątku Balriggan. Po piąte, że wypłata każdej kolejnej raty będzie uzależniona od przedstawienia powiernikowi odpowiednich dokumentów dotyczących wykorzystania sumy wypłaconej w roku poprzednim. - Zgiął kciuk, opuścił pięść i podniósł jeden palec drugiej dłoni. - Po szóste i ostatnie, że powiernikiem tego funduszu będzie James Alexander Gordon Fraser Murray z Lallybroch. Czy pan się zgadza na te warunki, sir? - Zgadzam się - oświadczył zdecydowanie Jamie, wstając. - Proszę więc to w takiej formie sporządzić, panie Gowan. A teraz, jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu, pójdę sobie łyknąć kieliszek. A może dwa. Pan Gowan zakręcił kałamarz, zebrał kartki z notatkami w równy stosik i też wstał, choć wolniej. - Dotrzymam ci towarzystwa przy tym kieliszku, Jamie. Chciałbym usłyszeć coś o tej waszej amerykańskiej wojnie. To chyba wspaniała przygoda!
83. Liczenie owiec W miarę upływu czasu Ianowi coraz trudniej było spać. Potrzeba odnalezienia Rachel była tak paląca, że cały czas miał wrażenie, iż żołądek wypełniają mu rozżarzone węgle. Ciocia Claire nazywała to zgagą i twierdziła, że jest wynikiem zbyt szybkiego połykania jedzenia, a to nie o to chodziło, bo właściwie nie mógł w ogóle jeść.
Dni spędzał z ojcem, o tyle, o ile mógł. Siedząc z nim w gabinecie, przyglądając się, jak razem ze starszym bratem załatwiają wszystkie sprawy związane z Lallybroch, nie wyobrażał sobie, że mógłby wstać i wyjść, zostawić ich za sobą. Zostawić ojca za sobą na zawsze. W ciągu dnia były różne rzeczy, do zrobienia, ludzie, których trzeba było odwiedzić i z nimi porozmawiać, i ziemia, po której trzeba było spacerować, a jej piękno koiło go, gdy uczucia osiągały trudną do zniesienia temperaturę. W nocy jednak w domu zapadała cisza, słychać było tylko trzeszczące drewno, odległy kaszel ojca i pochrapywanie bratanków śpiących w sąsiednim pokoju. Czuł wtedy, jak dom wokół niego oddycha, wciąga z trudem powietrze w płuca i opiera się ciężko o jego piersi. Siadał na łóżku i łykał powietrze, tylko po to, by się upewnić, że wciąż może. W końcu wyślizgiwał się z łóżka, przekradał na dół, niosąc buty w ręku, i wychodził na dwór przez kuchenne drzwi, by spacerować pod chmurami lub gwiazdami i pozwalać czystemu wiatrowi rozpalać żar serca, aż w końcu znajdował łzy i spokój, by pozwolić im spływać. Pewnej nocy stwierdził, że ktoś już przed nim odsunął zasuwę w drzwiach. Wyszedł ostrożnie, rozglądając się, ale nikogo nie zauważył. To pewnie młody Jamie poszedł do obory; jedna z dwóch krów miała się lada dzień cielić. Może powinien pójść pomóc... ale palący ból pod żebrami był silny, najpierw musiał się trochę przejść. Zresztą gdyby Jamie potrzebował pomocy, już by go obudził. Minął dom i zabudowania i skierował się ku wzgórzom, obok zagrody dla owiec, gdzie owce spały jak jasne, rozjaśnione księżycem pagórki, od czasu do czasu wydając z siebie nagłe, ciche beczenie, jak gdyby zaskoczone czymś w owczym śnie. Taki sen nagle się przed nim zmaterializował - na widok ciemnej postaci przy ogrodzeniu krzyknął cicho, zaskoczony, a wtedy najbliższa owca poruszyła się i zaszeleściła do wtóru cichego beczenia. - Ciii, a bhailach - szepnęła matka. - Jeśli je zaniepokoisz, zaczną beczeć tak głośno, że nawet zmarłych pobudzą. Widział teraz jej drobną, szczupłą postać, z rozpuszczonymi włosami opadającymi miękką masą na jasną koszulę. - Jeśli mowa o zmarłych - odezwał się niechętnie, zmuszając serce do powrotu na miejsce - to myślałem, że jesteś duchem. Co ty tu robisz, mamo? - Liczę owce - powiedziała z cieniem rozbawienia w głosie. - To się przecież robi, gdy się nie może spać, prawda? - Tak. - Podszedł bliżej i oparł się o płot obok niej. - Czy to działa? - Czasami.
Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc, jak owce ruszają się i uspokajają. Pachniały słodkim brudem, przeżutą trawą, odchodami i tłustą wełną, Ian stwierdził, że sama ich obecność jest dziwnie kojąca. - Jak liczenie działa, skoro i tak wiesz, ile ich jest? - spytał po chwili milczenia. Matka pokręciła głową. - Nie, powtarzam tylko ich imiona. To jak odmawianie różańca, tylko nie czuje się potrzeby proszenia. Proszenie jest bardzo wyczerpujące. Zwłaszcza gdy się ma świadomość, że odpowiedź brzmi „nie”, pomyślał Ian i kierowany nagłym impulsem objął ją ramieniem. W pierwszej chwili wydawała się zaskoczona i rozbawiona, ale zaraz odprężyła się i oparła mu głowę o ramię. Czuł jej drobne kości, lekkie jak u ptaka, i przestraszył się, że serce mu pęknie. Jakiś czas tak stali, a potem uwolniła się delikatnie, odsunęła lekko i zwróciła ku niemu. - Jesteś śpiący? - Nie. - To chodź. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i ruszyła w ciemność, oddalając się od domu. Na niebie stał księżyc w drugiej kwadrze, a Ian był już na dworze dość długo, by oczy przyzwyczaiły mu się do mroku, więc łatwo było iść, nawet przez splątaną trawę, kamienie i wrzos rosnący na wzgórzu. Dokąd go prowadziła? A raczej - dlaczego? Szli bowiem w górę zbocza, ku starej wieży i leżącemu obok cmentarzykowi. Poczuł ogarniający go chłód - czyżby zamierzała pokazać mu miejsce na grób ojca? Zatrzymała się jednak i pochyliła tak nagle, że o mało na nią nie wpadł. Prostując się, włożyła mu w dłoń kamyk. - Tutaj - powiedziała cicho i poprowadziła do wkopanego w ziemię małego, kwadratowego kamienia. Sądził, że to grób Caitlin - dziecka urodzonego przed młodą Jenny, które żyło tylko jeden dzień - potem jednak zobaczył, że grób Caitlin jest kilka kroków dalej. Ten kamień był tego samego kształtu i wielkości, ale... Przykucnął i przesuwając palce po cieniach liter, odczytał imię. Yeksa'a. - Mamo. - Sam słyszał, że jego głos brzmi dziwnie. - Czy tak jest dobrze, Ianie? - spytała nieco niepewnie. - Twój tato powiedział, że nie jest całkiem pewien, jak się pisze indiańskie imię. Powiedziałam jednak kamieniarzowi, żeby umieścił oba. Wydawało mi się, że tak powinno być.
- Oba? - Przesunął już dłoń niżej i znalazł drugie imię. Iseabail. Przełknął z trudem. - Tak jest dobrze - powiedział bardzo cicho. Wciąż opierał dłoń o chłodny kamień. Przykucnęła obok niego, wyciągnęła rękę i położyła kamyk. To się robi, gdy przychodzi się odwiedzić zmarłych, pomyślał otępiały. Zostawia się kamyk, by powiedzieć, że się było, że się nie zapomniało. Wciąż trzymał w dłoni swój kamyk, nie mogąc się zmusić, by go położyć. Po twarzy spływały mu łzy. Matka oparła mu dłoń o ramię. - Wszystko w porządku, mo duine - powiedziała cicho. - Jedź do swojej dziewczyny. Zawsze będziesz tu z nami. Poczuł ogromną ulgę, te słowa spłynęły na niego jak dym kadzidła. Położył delikatnie kamyk na grobie córeczki. Bezpiecznej wśród rodziny. Dopiero wiele dni później, na środku oceanu, uświadomił sobie, że matka nazwała go mężczyzną.
84. Po prawej Ian zmarł tuż po świcie. Noc była straszna; kilkanaście razy niemal topił się we własnej krwi, dławiąc się, potem podnosił się w konwulsjach i wykaszliwał kawałki płuc. Łóżko wyglądało, jakby doszło w nim do krwawej rzezi, pokój zaś cuchnął potem desperackiej, próżnej walki i obecnością śmierci. W końcu jednak uspokoił się; chuda pierś ledwo się podnosiła, a jego oddech brzmiał jak słaby grzechot dzikiej róży drapiącej okno. Jamie odsunął się do tyłu, by pozwolić młodemu Jamiemu, jako najstarszemu synowi, zająć miejsce u boku ojca. Jenny przez całą noc siedziała z drugiej strony, ocierając krew, straszny pot i wszystkie okropne płyny wypływające z Iana i rozpuszczające jego ciało na ich oczach. Pod koniec jednak, w ciemności, Ian uniósł prawą rękę i wyszeptał: „Jamie”. Nie otworzył oczu, by spojrzeć, ale wszyscy wiedzieli, którego Jamiego miał na myśli, więc młody Jamie usunął się, potykając, by wuj mógł podejść i chwycić tę szukającą dłoń. Kościste palce Iana objęły mu dłoń z zaskakującą siłą, Ian coś wymruczał, za cicho, by można było zrozumieć, a potem puścił - nie w automatycznym bezwładzie śmierci, ale po
prostu, załatwiwszy tę sprawę, pozwolił, by ręka opadła mu otwartą dłonią do góry, ku dzieciom. Nie odezwał się więcej, ale wydawał się uciszać, a jego ciało malało w miarę, jak ulatywało z niego życie i oddech. Po ostatnim oddechu czekali w tępej rozpaczy na kolejny i dopiero po upływie pełnej minuty ciszy zaczęli spoglądać po sobie ukradkiem, zerkać na spustoszone łóżko, na nieruchomą twarz Iana - i powoli uświadamiać sobie, że nadszedł kres. *** Zastanawiał się, czy Jenny nie było przykro, że Ian do niego właśnie skierował ostatnie słowa. Uznał, że nie; jedyną dobrą stroną takiego odchodzenia jak Iana było to, że miał czas, by się ze wszystkimi pożegnać. Jamie wiedział, że Ian postarał się porozmawiać na osobności z każdym ze swoich dzieci, pocieszyć je w miarę możności, może zostawić jakąś radę, a przynajmniej zapewnienie, że je kochał. Stanął obok Jenny, gdy Ian umarł. Westchnęła i przygarbiła się nagle; jak gdyby żelazny pręt, który trzymał równo jej plecy przez ostatni rok, zniknął. Na jej twarzy nie malował się smutek, choć wiedział, że tam jest; w tej chwili jednak była tylko zadowolona, że to już się skończyło - i ze względu na Iana, i na nich wszystkich. W ciągu tych miesięcy, od kiedy wiedzieli, na pewno znaleźli czas, ona i Ian, żeby powiedzieć to, co musiało być między nimi powiedziane. Zastanowił się nagłe, co powiedziałby Claire w podobnych okolicznościach. Zapewne to, co jej rzekł, gdy się rozstawali: „Kocham cię. Do zobaczenia”. Nie wiedział, jak mógłby coś do tego dodać. Nie potrafił zostać w czterech ścianach. Kobiety umyły Iana i ułożyły go w bawialni, a w domu rozpętała się istna orgia szaleńczego gotowania i sprzątania, bo wiadomość już się rozeszła i ludzie zaczynali ściągać na czuwanie przy zmarłym. Dzień rozpoczął się od mżawki, ale w tej chwili nie padało. Wyszedł przez ogród warzywny i wspiął się po zboczu do altanki. Siedziała tam Jenny; zawahał się, ale w końcu wszedł i usiadł obok niej. Jeśli zechce samotności, po prostu go odeśle. Nie odesłała; sięgnęła po jego dłoń, a on ją ujął, zamykając w swojej, myśląc, jaka jest drobnokoścista, jaka krucha. - Chcę stąd odejść - powiedziała spokojnie. - Trudno się dziwić. - Spojrzał ku domowi. Altankę porastały świeże liście, zielone i mokre od deszczu, ale wkrótce ktoś ich tu odnajdzie. - Może pospacerujemy nad jeziorem? - Nie, chodzi mi o to, że chcę opuścić Lallybroch. Na dobre. To go naprawdę zaskoczyło.
- Nie mówisz tego poważnie - odezwał się w końcu ostrożnie. - Ostatecznie to był szok. Nie powinnaś... Pokręciła głową i położyła rękę na piersi. - Coś się we mnie załamało, Jamie - rzekła cicho. - Cokolwiek to było, to, co mnie wiązało... Już mnie nie wiąże. Nie wiedział, co powiedzieć. Gdy wychodził z domu, starał się nie patrzeć w stronę wieży i cmentarza u jej stóp, bo nie mógł znieść widoku ciemnego, mokrego, czekającego prostokąta surowej ziemi, teraz jednak odwrócił głowę w tamtą stronę i uniósł brodę. - Zostawiłabyś Iana? - spytał. Chrząknęła cicho, a ręką, którą wciąż opierała na piersi, mocno nacisnęła serce. - Ian jest ze mną - powiedziała, prostując plecy i rzucając wyzwanie świeżemu grobowi. Nigdy mnie nie opuści ani ja jego. - Odwróciła ku Jamiemu głowę i spojrzała mu w twarz czerwonymi, ale suchymi oczyma. - Ciebie też nigdy nie opuści, Jamie. Wiesz to tak samo dobrze jak ja. Łzy niespodziewanie napłynęły mu do oczu, odwrócił więc głowę. - Tak, wiem - mruknął z nadzieją, że to prawda. W tej chwili to miejsce w sercu, gdzie zazwyczaj znajdował Iana, było puste, opuszczone i pełne ech jak bodhran. Czy powróci? A może Ian tylko się trochę posunął, przeniósł do innej części serca, w miejsce, gdzie jeszcze nie zaglądał? Miał taką nadzieję - ale nie chciał szukać go jeszcze przez jakiś czas, świadomy, że to ze strachu, iż nic nie znajdzie. Chciał zmienić temat, dać jej czas i przestrzeń do myślenia. Trudno było jednak znaleźć do powiedzenia coś, co nie miałoby związku ze śmiercią Iana. Albo w ogóle ze śmiercią. Wszystkie straty są jedną, a każda strata staje się wszystkimi; każda śmierć jest kluczem do bramy zamykającej pamięć. - Gdy tato umarł - odezwał się, zaskakując i ją, i siebie - jak to było? Czuł, że na niego patrzy, ale sam trzymał wzrok utkwiony w dłoniach; palcami lewej ręki masował powoli grubą czerwoną bliznę biegnącą po grzbiecie prawej dłoni. - Przywieźli go do domu - powiedziała w końcu - leżącego na wozie. Był z nimi Dougal MacKenzie. Powiedział mi, że tato widział, jak cię chłoszczą, i nagle upadł, a gdy go podnieśli, jedną połowę jego twarzy wykrzywiał ból, a druga była całkiem obwisła. Nie mógł mówić ani chodzić, więc go zabrali i przywieźli do domu. - Przerwała, przełknęła, wpatrzona w broch i cmentarzyk. - Wezwałam lekarza. Upuścił tacie krwi, kilkakrotnie, palił coś w miseczce i puszczał mu dym pod nos. Starał się dać mu jakieś lekarstwo, ale tato nie był w stanie przełknąć. Dawałam mu na język krople wody, i to wszystko. - Westchnęła głęboko. -
Umarł następnego dnia koło południa. - Ach. I nic... nie powiedział? Potrząsnęła głową. - Nie mógł mówić. Od czasu do czasu tylko ruszał ustami i wydawał ciche, bulgoczące dźwięki. - Zacisnęła usta na to wspomnienie. - Pod sam koniec widziałam jednak, że próbuje coś powiedzieć. Jego usta starały się kształtować słowa i wpatrywał mi się w oczy, starając się, żebym zrozumiała. - Spojrzała na niego. - Raz powiedział „Jamie”. Tyle wiedziałam na pewno, bo wydawało mi się, że pyta o ciebie, więc uspokoiłam go, że Dougal mówił, że żyjesz i że nic ci nie będzie. To mu chyba przyniosło ulgę. Niedługo potem umarł. Przełknął z trudem. Znowu zaczęło padać; krople rozpryskiwały się na liściach nad ich głowami. - Taing - odezwał się w końcu cicho. - Chciałem wiedzieć. Żałuję, że nie zdążyłem go przeprosić. - Nie musiałeś. On i tak wiedział. Pokiwał głową, przez chwilę niezdolny się odezwać. Wziął się jednak w garść, znów ujął jej dłoń i zwrócił się ku niej. - Mogę jednak przeprosić ciebie, a piuthat, i czynię to. - Za co? - zdziwiła się. - Za to, że uwierzyłem Dougalowi, gdy mi powiedział... no, gdy powiedział, że zostałaś dziwką angielskiego żołnierza. Byłem głupcem. - Spojrzał na swoją okaleczoną dłoń, nie chcąc spotkać wzroku Jenny. - No cóż. - Położyła dłoń na jego dłoni, lekką i chłodną jak młode liście, które trzepotały wokół nich. - Ty go potrzebowałeś. Ja nie. Siedzieli jeszcze przez chwilę w spokoju, trzymając się za ręce. - Jak sądzisz, gdzie jest teraz? - spytała nagle. - Ian, znaczy się. Spojrzał ku domowi, potem na czekający grób, ale oczywiście tam Iana nie było. Przez chwilę ogarnęła go panika, bo czuł powracającą pustkę - ale wtedy zrozumiał bez cienia zdziwienia, co takiego mu Ian powiedział. „Po twojej prawej, człowieku”. Po prawej. Strzegąc jego słabszej strony. - Jest tutaj - powiedział do Jenny, wskazując miejsce między nimi. - Tu, gdzie jego miejsce.
Część siódma
Zbierać burzę
85. Syn czarownicy Gdy Roger i Buccleigh podjechali pod dom, Amanda wybiegła im na powitanie, a po chwili wróciła do matki, machając niebieskim plastikowym wiatraczkiem na patyku. - Mama! Popatrz, co mam, popatrz, co mam! - O, jakie ładne! - Brianna pochyliła się, dmuchnęła, a wiatraczek zafurkotał. - Teraz ja, teraz ja! - Amanda chwyciła mocniej patyk i zaczęła dmuchać i sapać z wielkim zacięciem, ale bez widocznych efektów. - Z boku, a leannan, z boku - William Buccleigh obszedł samochód i wziął Amandę na ręce, delikatnie odwracając jej rączkę, by ustawić wiatraczek prostopadle do twarzy. - Teraz dmuchaj. - Przysunął twarz do jej buzi i pomógł dmuchać, aż wiatraczek zafurkotał jak chrabąszcz. - O, tak jest dobrze, prawda? No to teraz spróbuj sama. - Spojrzał na Briannę, na wpół przepraszająco wzruszył ramionami i poniósł pracowicie dmuchającą Amandę po ścieżce do Jema, żeby również mógł podziwiać wiatraczek. Roger wysiadł z samochodu, wyciągnął dwie torby z zakupami i zatrzymał się, by zamienić z Brianną kilka słów na osobności. - Ciekawe, czy gdybyśmy mieli psa, też by go lubił? - mruknęła, ruchem głowy wskazując ich gościa, który prowadził teraz ożywioną rozmowę z obojgiem dzieci. - Człowiek może się uśmiechać i uśmiechać, a jednak być złoczyńcą - odrzekł Roger, przyglądając się Buccleighowi zmrużonymi oczyma. - A pomijając kwestie instynktu, nie wydaje mi się, by psy i dzieci były szczególnie uzdolnione w kwestii oceny charakteru. - Mhm. Czy gdy wyszliście dzisiaj, coś ci jeszcze opowiedział? - Roger zabrał Williama Buccleigha do Inverness, by uzupełnić jego ubranie, ponieważ nie posiadał on nic poza dżinsami, podkoszulkiem i kurtką ze sklepu z używanymi rzeczami, w których przyszedł. - Kilka rzeczy. Spytałem go, jak tu trafił - do Lallybroch, znaczy się - i dlaczego się tu włóczył. Powiedział, że zobaczył mnie w Inverness na ulicy i rozpoznał, ale wsiadłem do samochodu i odjechałem, zanim się zdecydował ze mną porozmawiać. Zobaczył mnie jednak jeszcze parę razy i rozpytał ostrożnie, gdzie mieszkam. Uznał... - Przerwał i spojrzał na nią z uśmiechem. - Pamiętaj, kim jest i z jakiego czasu przybył. Uznał - i chyba nie wciskał mi kitu - że muszę być jednym z Dawnych Ludzi. - Naprawdę?
- Tak, naprawdę. A zastanawiając się nad tym... cóż, przeżyłem powieszenie na szubienicy, choć większości ludzi się to nie udaje. - Skrzywił się, dotykając blizny na szyi. Ponadto najwyraźniej bezpiecznie przeszedłem - przeszliśmy - przez kamienie. Znaczy się... rozumiem jego punkt widzenia. Mimo niepokoju pociągnęła nosem z rozbawieniem. - No tak. Chcesz powiedzieć, że się ciebie bał? Roger bezradnie wzruszył ramionami. - Owszem. I chyba mu wierzę - choć muszę powiedzieć, że jeśli tak jest, to zachowuje twarz. - A czy zdradzałbyś strach, gdybyś miał stanąć przed potężną, nadnaturalną istotą? Czy też raczej próbowałbyś udawać, że zachowujesz zimną krew? Jako samiec swojego gatunku, jak mawia mama. Albo prawdziwy mężczyzna, jak mawia tato. Ilekroć zdarza się coś podejrzanego, ty i tato obaj zachowujecie się jak John Wayne, a ten facet jest spokrewniony z wami oboma. - Coś w tym jest - przyznał, choć usta mu zadrgały przy „potężnej nadnaturalnej istocie”. A może przy „Johnie Waynie”. - I przyznał, że z tego wszystkiego porządnie kręciło mu się w głowie. A pod tym względem mogę mu tylko współczuć. - To prawda. A my przecież wiedzieliśmy, co robimy. W pewnym sensie. Opowiadał mi, co się stało, gdy przeszedł - czy tobie też to mówił? Szli powoli, ale dotarli już niemal do drzwi; słyszała dochodzący z holu głos Annie, która o coś pytała, paplaninę dzieci i pomruk głosu odpowiadającego na pytanie Williama Buccleigha. - Tak. Chciał, chce, i to bardzo, wrócić do własnych czasów. Ja najwyraźniej wiem, jak to się robi, więc musiał przyjść do mnie i porozmawiać, żeby się dowiedzieć. Ale tylko głupiec poszedłby wprost do domu nieznajomego człowieka - i to nieznajomego, który o mało co przez niego nie zginął, nie mówiąc już o takim, który może cię zabić na miejscu albo zamienić we wronę... - Znów wzruszył ramionami. - Więc porzucił pracę i zaczął się tu kręcić i przyglądać. Chyba żeby zobaczyć, czy nie wyrzucam ludzkich kości przez kuchenne drzwi. Jem natknął się raz na niego koło wieży, więc Buccleigh mu powiedział, że jest Nuckelavee częściowo dlatego, żeby go odstraszyć, ale także dlatego, że gdyby chłopak mi powtórzył, że na wzgórzu jest Nuckelavee, mógłbym wyjść i zastosować jakąś magię. A gdybym to zrobił... - Rozłożył ręce. - Gdybyś to zrobił, znaczyłoby to, że możesz być niebezpieczny, ale także potwierdziłoby przypuszczenie, że masz moc, by go odesłać. Jak Czarnoksiężnik z Oz.
Spojrzał na nią. - Trudno sobie wyobrazić kogoś mniej przypominającego Judy Garland... - zaczął, ale przerwała mu Annie MacDonald pytaniem, dlaczego stoją na dworze i pozwalają się zjadać meszkom, gdy na stole czeka kolacja. Przeprosili i weszli do środka. *** Brianna jadła kolację, nie zauważając właściwie, co ma na talerzu. Jem znów miał spędzić noc z Bobbym, a w sobotę pojechać z Robem na ryby na Rothiemurchus. Na tę myśl ścisnęło ją w sercu; pamiętała, jak jej ojciec cierpliwie uczył Jema zarzucać domowej roboty wędkę: kij z nitką - tylko taką mieli. Dobrze jednak, że nie będzie go w domu. Ona i Roger muszą zasiąść z Williamem i zastanowić się, jak najlepiej odesłać go do jego czasów; lepiej, żeby Jem nie kręcił się wtedy w pobliżu, nastawiając uszu. Zastanowiła się nagle, czy nie powinni poradzić się Fiony. Fiona Graham była wnuczką starej pani Graham, która prowadziła dom adopcyjnemu ojcu Rogera, wielebnemu Wakefieldowi. Przestrzegająca wszelkich zasad etykiety, pani Graham była również „wzywającą” - depozytariuszką bardzo starej tradycji. W święto Beltane kobiety, których rodziny zachowywały tę tradycję, spotykały się o świcie i ubrane na biało wykonywały taniec w kręgu, który - zdaniem Rogera - był tańcem staroskandynawskim. Na zakończenie ceremonii wzywająca śpiewała niezrozumiałe już dla nikogo, ale wiernie powtarzane słowa, przywołując słońce, które w tym właśnie momencie wynurzało się zza horyzontu, a jego pierwszy promień przebiegał wprost przez szczelinę w pękniętym kamieniu. Pani Graham umarła spokojnie we śnie wiele lat temu, ale przekazała swoją wiedzę - i rolę wzywającej - wnuczce Fionie. To Fiona właśnie pomogła Rogerowi, gdy przechodził przez kamienie, by odnaleźć Briannę; dała mu nawet dla bezpieczeństwa swój zaręczynowy pierścionek, gdy pierwsza próba zakończyła się mniej więcej tak, jak William Buccleigh opisał swoją: w płomieniach w centrum kręgu. Bez większego trudu mogą zdobyć jakiś szlachetny kamień - pomyślała, automatycznie podsuwając Rogerowi miskę z sałatą. Z tego, co wiedzieli, nie musi on być ani szczególnie cenny, ani duży. Granaty w medalionie matki Rogera najwyraźniej wystarczyły, by ochronić go przed śmiercią podczas pierwszej, nieudanej próby. Pomyślała nagle o śladach oparzenia na piersi Williama Buccleigha, równocześnie zdając sobie sprawę, że gapi się na niego - a on odwzajemnia jej spojrzenie. Zakrztusiła się kawałkiem ogórka, a późniejsze zamieszanie, klepanie po plecach, podnoszenie w górę ramion, kaszel i woda na szczęście wystarczająco wyjaśniały jej rumieniec. Po chwili wszyscy znów zajęli się jedzeniem, ale była świadoma, że Roger zerka na nią
kątem oka. Rzuciła mu spojrzenie spod opuszczonych rzęs, lekko przechylając głowę, co miało znaczyć „później, na górze”. Rozluźnił się nieco, podejmując trójstronną rozmowę z „wujem Buckiem” i Jemmym na temat łowienia na muchę. Chciała z nim porozmawiać o tym, co powiedział Buccleigh, i jak najprędzej podjąć decyzję, co z nim zrobić. Nie zamierzała jednak powtarzać mu uwag, które William Buccleigh wygłosił na temat Roba Camerona. *** Roger leżał w łóżku, przyglądając się światłu księżyca na uśpionej twarzy Brianny. Było już późno, ale nie mógł zasnąć. To dziwne, bo zazwyczaj zapadał w sen kilka sekund po zakończeniu miłosnego aktu. Ona na szczęście też; dziś również natychmiast odpłynęła, wtulając się jak duża, czuła krewetka w nagie ciepło jego ramion. Było cudownie - ale jakby odrobinę inaczej. Zawsze była chętna, nawet entuzjastyczna; tym razem też, choć bardzo otwarcie i zdecydowanie zasunęła rygiel w drzwiach. Zainstalował go tam, ponieważ Jem w wieku lat siedmiu nauczył się otwierać zamki. Drzwi wciąż pozostawały zamknięte; na ten widok wysunął się ostrożnie spod kołdry, by je otworzyć. Jemmy spędzał noc u swego nowego najlepszego przyjaciela Bobby'ego - ale na wypadek gdyby Mandy ich potrzebowała, lepiej, by rygiel był odsunięty. W pokoju panował przyjemny chłód; listwy grzewcze nie dawały dość ciepła zimą w Highlands, doskonale spełniały swoją funkcję późną jesienią. Bree zawsze było ciepło; przysiągłby, że podczas snu temperatura jej ciała rosła o parę stopni. Często odrzucała przykrycie; teraz też leżała naga po pas, z ramionami wyciągniętymi nad głową, cicho pochrapując. Bezwiednie objął dłonią jądra, a przez głowę przemknęła mu myśl, czyby nie... Chyba nie miałaby nic przeciwko temu, ale... Ale może lepiej nie. Gdy się kochali, zazwyczaj się nie śpieszył, aż w końcu wypełniała go barbarzyńska rozkosz, gdy mu się poddawała - chętnie, nie wątpił, ale zawsze z przelotną sekundą wahania, jednym, ostatnim oddechem czegoś, co nie było całkiem oporem. Wydawało mu się, że w ten sposób upewniała siebie - jeśli nie jego - że ma prawo odmówić. Warownia raz zdobyta i odbudowana ma potężniejsze mury. Wydawało mu się, że nie zdawała sobie sprawy, że to robi; nigdy jej o tym nie wspomniał, nie chcąc, by dzielił ich upiór. Dziś było nieco inaczej; oparła się bardziej zauważalnie, a potem poddała się z pewną dzikością, przyciągając go i drapiąc mu paznokciami plecy. A on... On zatrzymał się na ten moment, ale zaraz opanowała go potrzeba bezwzględnej grabieży, by pokazać sobie - jeśli nie jej - że rzeczywiście należy do niego, a nie tylko do siebie.
Ona zaś go zachęcała. Zdał sobie sprawę, że teraz przygląda się żonie jak rzymski żołnierz oceniający jedną z sabińskich kobiet pod względem jej ciężaru i możliwości niesienia. Łacińskim słowem było raptio, zazwyczaj przekładane jako „gwałt”, choć w rzeczywistości oznaczało porwanie. Zdobycie łupu. Dostrzegał sens obu tych znaczeń, a w tym momencie zdał sobie sprawę, że wciąż dotyka dłonią genitaliów, które tymczasem podjęły za niego jednostronną decyzję, że nie, nie będzie miała nic przeciwko temu. Jego kora mózgowa, szybko pokonana przez coś znacznie bardziej pierwotnego i umieszczonego znacznie niżej, w ostatniej próbie przypomniała, że w domu jest obcy - i to w dodatku nikt inny, tylko William Buccleigh MacKenzie. - No, zniknie do Samhain - mruknął Roger, wracając do łóżka. Przejście w kamiennym kręgu powinno być wówczas szeroko otwarte, więc z jakimś kamieniem szlachetnym w dłoni powinien zdołać wrócić do żony w... Wsunął się pod kołdrę, przygarnął do siebie Briannę silną dłonią wokół jej ciepłego pośladka, i szepnął jej do ucha: „Dopadnę cię, i twojego pieska też!”17. Jej ciało zadrżało głębokim, wewnętrznym śmiechem. Nie otwierając oczu, wyciągnęła rękę i przesunęła delikatnie paznokciem po jego bardzo wyczulonym ciele. - Rozpływam sięęęęęę..... - mruknęła. *** Udało mu się potem zasnąć, ale gdzieś przed świtem obudził się znowu, denerwująco trzeźwy. To musi chodzić o niego, myślał, znów wysuwając się z łóżka. Nie będę dobrze spał, póki się go nie pozbędziemy. Nie starał się nawet zachowywać szczególnie cicho; po lekkim pochrapywaniu Brianny wiedział, że śpi kamiennym snem. Włożył piżamę i wyszedł na korytarz, nasłuchując. Lallybroch, jak wszystkie stare domy, w nocy rozmawiało z sobą. Przyzwyczaił się już do nagłych, zaskakujących trzasków, gdy drewniane belki w pokojach ochładzały się w nocy, a nawet do skrzypienia desek podłogi w holu, co brzmiało tak, jakby ktoś szybko po nich chodził. Do brzęku okien, gdy wiał zachodni wiatr, przypominający mu o uspokajającym, nieregularnym pochrapywaniu Brianny. Teraz jednak panowała cisza, spowita sennością nocy. Umieścili Williama Buccleigha na końcu holu, postanawiając bez słów, że nie chcą go 17
Grodu.
Słowa, które wypowiada Zła Czarownica z Zachodu do Dorotki w Czarnoksiężniku ze Szmaragdowego
wprowadzać na górę, na to samo piętro co dzieci. Lepiej mieć go na oku. Roger przeciął hol, nasłuchując. Szpara pod drzwiami Buccleigha była ciemna, a ze środka dobiegało go regularne, głębokie chrapanie, przerwane raz, gdy śpiący przewracał się na łóżku, mruknął coś niezrozumiałego i zasnął na powrót. - Tu więc wszystko w porządku - mruknął pod nosem Roger i zawrócił. Kora mózgowa, wcześniej właściwie niedopuszczona do głosu, znów podjęła pracę. Oczywiście miało to coś wspólnego z faktem, że w ich domu przebywa obcy człowiek - i to jaki. I on, i Brianna czuli się niejasno zagrożeni jego obecnością. U niego pod nieufnością leżała solidna warstwa gniewu i odrobina zagubienia. Z konieczności, a także w wyniku przekonań religijnych, wybaczył Williamowi Buccleighowi jego rolę w niemal udanej egzekucji na szubienicy, po której stracił głos. Ostatecznie Buccleigh nie próbował go zabić osobiście i nie mógł wiedzieć, co się wydarzy. Znacznie jednak łatwiej było wybaczyć komuś, kto zmarł dwieście lat wcześniej, niż trwać w stanie wybaczenia wobec bydlaka, który mieszka pod jego dachem, je przy jego stole i wdzięczy się do jego żony i dzieci. I nie zapominajmy, że jest bękartem, pomyślał z zawziętością Roger, schodząc po ciemku na dół. Drzewo genealogiczne, które pokazał Williamowi Buccleighowi MacKenziemu, pokazywało go jako zrodzonego w legalnym związku, wsuniętego zgrabnie między rodziców a syna. Drzewo jednak kłamało. William Buccleigh MacKenzie był odmieńcem: nieprawym dzieckiem Dougala MacKenziego, wodza klanu MacKenziech, i Geillis Duncan, czarownicy. Roger sądził, że William Buccleigh o tym nie wie. Znalazłszy się na dole schodów, zapalił światło w holu i poszedł do kuchni, by sprawdzić, czy tylne drzwi są zamknięte. Rozmawiał już o tym z Brianną, ale nie doszli jeszcze do żadnych wniosków. On uważał, że lepiej nie budzić śpiących psów; co dobrego może przynieść Buccleighowi wiedza o prawdziwym pochodzeniu? Highlands, w których narodziły się tamte dwie dzikie dusze, już nie istniały; nie istniały już także w czasach Williama Buccleigha. Bree natomiast twierdziła, że ma on prawo znać prawdę - choć nie potrafiła właściwie powiedzieć, jakie to prawo. - Ty jesteś tym, kim myślisz, że jesteś i zawsze byłeś - powiedziała w końcu, sfrustrowana, ale próbując mu wyjaśnić swój tok myślenia. - A ja nie jestem. Czy sądzisz, że byłoby lepiej, gdybym nigdy się nie dowiedziała, kim jest mój prawdziwy ojciec? Szczerze mówiąc, niewykluczone, pomyślał. Ta wiedza rozdarła im życie i wystawiła oboje na straszne przeżycia. Odebrała mu głos. O mało nie pozbawiła go życia. Wystawiła Briannę na niebezpieczeństwo, sprawiła, że została zgwałcona, doprowadziła do tego, że
zabiła człowieka. Nigdy z Bree o tym nie rozmawiał, a powinien; widział czasem ten ciężar w jej oczach i rozpoznawał go. Sam niósł podobny. A jednak... czy wolałby nie wiedzieć tego, co wiedział teraz? Nigdy nie żyć w przeszłości, nigdy nie poznać Jamiego Frasera, nie zobaczyć Claire takiej, jaka istniała tylko w obecności Jamiego? Ostatecznie nie było to drzewo dobrego i złego w ogrodzie Edenu; było to drzewo wiadomości dobrego i złego. Wiedza może być darem zatrutym - ale jednak darem i mało kto chciałby go oddać z własnej woli. To zresztą dobrze - myślał - bo i tak nie mogliby tego zrobić. I to był jego argument w dyskusji z Brianną. - Nie wiemy, jakie szkody to może wyrządzić - argumentował. - Nie wiemy, czy nie doprowadzi do jakiejś tragedii. Jaką korzyść może odnieść człowiek z wiedzy, że jego matka była szalona, była czarownicą albo jednym i drugim? Nawet ja byłem zaszokowany, gdy twoja matka opowiedziała mi o Geillis Duncan, a przecież była ona osiem pokoleń przede mną. I zanim spytasz - tak, doskonale mógłbym obejść się bez tej wiedzy. Na te słowa przygryzła wargi i niechętnie skinęła głową. - Po prostu... cały czas myślę o Williem - powiedziała w końcu, poddając się. - Nie o Williamie Buccleighu, ale o... moim bracie. - Zarumieniła się lekko, jak zawsze z zakłopotaniem wymawiając to słowo. - Naprawdę pragnęłam, żeby wiedział. Ale tato i lord John... bardzo nie chcieli, by się dowiedział, I może mieli rację. Ma swoje życie, i to dobre życie. Powiedzieli mi, że nie mógłby żyć tak dalej, gdyby się dowiedział. - Mieli rację - oświadczył Roger wprost. - Powiedzenie mu - gdyby uwierzył - zmusiłoby go do wyboru: albo żyć w oszustwie i zaprzeczeniu, a to zżerałoby go żywcem, albo otwarcie przyznać, że jest nieślubnym synem szkockiego przestępcy. A to byłoby nie do zaakceptowania. Nie w kulturze osiemnastego wieku. - Nie straciłby tytułu - upierała się Bree. - Tato powiedział, że według brytyjskiego prawa dziecko urodzone, gdy jego matka pozostaje w związku małżeńskim, jest legalnym potomkiem męża matki, niezależnie od tego, czy jest on prawdziwym ojcem, czy nie. - Nie, ale wyobraź sobie życie z tytułem, do którego twoim zdaniem nie masz prawa, ze świadomością, że krew w twoich żyłach nie jest taka błękitna, jak zawsze sądziłaś. Ludzie zwracają się do ciebie „lordzie takiataki”, a ty zdajesz sobie sprawę, jak by cię nazywali, gdyby znali prawdę. - Potrząsnął nią lekko, pragnąc jej to uświadomić. - Tak czy inaczej, zniszczyłoby to jego dotychczasowe życie z taką pewnością, jak gdybyś posadziła go na beczce z prochem i podpaliła lont. Nie wiedziałabyś, kiedy dojdzie do wybuchu, ale doszłoby na pewno.
- Mhm - mruknęła w odpowiedzi i sprzeczka się skończyła. Wiedział jednak, że nie ostatecznie, bo w tym mruknięciu nie słyszał zgody. Zdążył już sprawdzić wszystkie drzwi i okna na parterze; został mu tylko gabinet. Zapalił światło i wszedł do pokoju. Był całkiem rozbudzony i dziwnie zdenerwowany. Dlaczego? - zastanawiał się. Czy dom usiłuje mu coś powiedzieć? Parsknął cicho; trudno nie mieć przywidzeń w środku nocy w starym domu, gdy wiatr wprawia w brzęk szyby w oknach. A jednak zazwyczaj czuł się w tym pokoju bardzo dobrze, czuł, że to jego miejsce. Co było nie tak? Obrzucił szybkim wzrokiem biurko, głęboki parapet okienny, na którym Bree postawiła wazonik z żółtymi chryzantemami, i półki... Zamarł w miejscu, z bijącym sercem. Węża nie było. Nie, nie, był - teraz go zauważył. Nie leżał jednak na swoim miejscu - nie przed drewnianą skrzynką z listami Claire i Jamiego, ale przed książkami dwie półki niżej. Ujął go w rękę, odruchowo gładząc kciukiem stare wiśniowe drewno. Może to Annie MacDonald go przesunęła? Nie, co prawda sprzątała w gabinecie, ale nigdy nie zmieniała miejsca żadnej rzeczy. Dotyczyło to zresztą nie tylko gabinetu; widział kiedyś, jak podniosła parę kaloszy, rzuconych beztrosko na środku ganku, starannie zamiotła pod nimi i odłożyła na to samo miejsce. Nigdy nie przeniosłaby węża. Tym bardziej nie ruszyłaby go Brianna. Wiedział - nie zastanawiając się nawet skąd - że miała w związku z wężem takie same odczucia jak on: wąż Williego Frasera strzegł skarbu swego brata. Zanim jego myśli dobiegły do logicznych wniosków, już zdejmował skrzynkę z półki. W głowie rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe. Ktoś grzebał w skrzynce; książki leżały teraz na listach po jednej stronie skrzynki, a nie pod nimi. Wyjął listy, przeklinając się w duchu, że nigdy ich nie policzył. Skąd ma teraz wiedzieć, czy któregoś nie brakuje? Przerzucił je szybko, przeczytane i nieprzeczytane; wydawało mu się, że stosik nieprzeczytanych jest mniej więcej taki sam. Ten, kto grzebał w skrzynce, nie otwierał ich, a to już było coś. Ale ktokolwiek to był, też pewnie nie chciał, by go odkryto. Pośpiesznie przejrzał otwarte listy i natychmiast sobie uświadomił, że jednego brakuje: tego napisanego na papierze zrobionym przez Briannę, z wprasowanymi kwiatami. Pierwszego. Jezu, co w nim było? „Wciąż żyjemy” - tyle pamiętał. A potem Claire opisywała wybuch i pożar wielkiego domu. Czy to w tamtym pisała, że zamierzają wyjechać do Szkocji? Możliwe. Ale czemu, do diabła... Dwa piętra wyżej Mandy usiadła w łóżku i zaczęła wrzeszczeć jak ban-sidhe.
*** Wpadł do pokoju Amandy pół kroku przed Brianną i uniósł małą w ramionach, przyciskając do bijącego serca. - Jemmy, Jemmy! - szlochała. - Nie ma go, nie ma go. NIE MA GO! - To ostatnie wykrzyczała, sztywniejąc w ramionach Rogera i wbijając mu stopki w brzuch. - Hej, hej. - Próbował ją uspokoić, głaskał i mruczał kojąco. - Wszystko dobrze, Jemmy'emu nic nie jest. Wszystko w porządku, poszedł tylko na noc do Bobby'ego, jutro wróci do domu. - Nie ma go! - Wiła się jak piskorz, nie próbując się wyrwać, ale targana paroksyzmem rozpaczliwego smutku. - Nie ma go tu, nie ma go tu! - Tak, powiedziałem ci, jest u Bobby'ego, on... - Nie tu - powtórzyła z naciskiem, uderzając się kilkakrotnie dłonią w czubek głowy. Nie tu ze mną! - Cicho, kochanie, chodź do mnie - powiedziała zaniepokojona Bree, przejmując od Rogera zalane łzami dziecko. - Mama, mama! Jemmy posied! - Przywarła do Bree, patrząc na nią z rozpaczą i wciąż uderzając się dłonią w głowę. - Nie ma go tu ze mną! Bree zmarszczyła brwi, zdziwiona, dotykając córki dłonią, sprawdzając temperaturę, gruczoły, macając brzuszek... - Nie z tobą - powtórzyła z naciskiem, starając się wyciągnąć Mandy z ataku paniki. Powiedz mamie, co masz na myśli, kochanie. - Nie tutaj! - Krańcowo zrozpaczona Mandy pochyliła głowę i uderzyła matkę w pierś. - Oooch! Na końcu holu otworzyły się drzwi i pojawił się w nich William Buccleigh w wełnianym szlafroku Rogera. Wszedł na górę. - Co to za zamieszanie, na litość boską? - spytał. - Ziabrał go, ziabrał go! - krzyknęła Mandy, chowając głowę na ramieniu Brianny. Roger czuł, jak wbrew sobie poddaje się strachowi Amandy i irracjonalnemu przekonaniu, że stało się coś strasznego. - Wiesz, gdzie jest Jem? - rzucił do Buccleigha. - Nie wiem. - Buccleigh zmarszczył brwi. - Nie ma go w łóżku? - Nie, nie ma! Widziałeś przecież, jak odjeżdża! Brianna wcisnęła się między mężczyzn. - Uspokójcie się, obaj! Roger, weź Mandy. Zadzwonię do Martiny Hurragh. - Wcisnęła
mu w ramiona Amandę, zawodzącą z kciukiem w buzi, i pobiegła ku schodom. Pośpiesznie narzucony szlafrok szeleścił wokół niej jak jesienne liście. Kołysał Amandę, zaniepokojony, przestraszony, niemal poddając się jej panice. Emitowała strach i smutek jak nadajnik radiowy; on też z trudem oddychał, a dłonie, którymi obejmował jej koszulkę z Kubusiem Puchatkiem, były mokre od potu. - Ciii, a chuisle - powiedział możliwie jak najspokojniej. - Ciii. Załatwimy to. Powiedz tacie, co cię obudziło, a ja się tym zajmę, obiecuję. Posłusznie starała się zdusić szloch i tarła pulchnymi piąstkami oczy. - Jem! - jęknęła. - Chcie Jema! - Znajdziemy go najprędzej, jak się da - obiecał Roger. - Powiedz mi, dlaczego się obudziłaś? Czy miałaś zły sen? - Yhy. - Uchwyciła się go mocniej, ze strachem na twarzy. - Duzie kamienie, duuuzie kamienie. Ksiciały na mnie! W żyłach zamiast krwi popłynęła mu lodowata woda. Jezu. O Jezu. Może jednak pamiętała przejście przez kamienie. - Rozumiem - powiedział, głaszcząc ją, jak mógł najspokojniej, mimo gotującego mu się w piersi fermentu. Rzeczywiście rozumiał. Oczyma pamięci widział te kamienie, znów je czuł i słyszał. Odwracając się lekko, zobaczył bladość twarzy Williama Buccleigha i wiedział, że tamten też wyczuwa prawdę brzmiącą w głosie Mandy. - A co się potem stało, a leannan? Czy podeszłaś do dużych kamieni? - Nie ja, Jem! Ten ćłowiek go ziabrał i kamienie go ziadły! - Znów zalała się łzami, szlochając nieopanowanie. - Ten człowiek... - powtórzył powoli Roger i odwrócił się nieco, by William Buccleigh znalazł się w polu widzenia Mandy. - Czy masz na myśli tego człowieka, kochanie? Wujka Bucka? - Nie, nienienienie, tamtego! - Wyprostowała się i wpatrzyła mu się w twarz wielkimi, pełnymi łez oczyma, by zrozumiał. - Tata Bobby'ego! Słyszał Briannę, jak wchodzi po schodach. Szybko, ale nierówno; brzmiało to tak, jakby obijała się o ściany klatki schodowej, tracąc równowagę w pośpiechu. Pojawiła się na podeście i Roger poczuł, jak wszystkie włosy na ciele stają mu dęba na widok jej białej, pustej twarzy. - Nie ma go - powiedziała chrapliwie. - Martina mówi, że nie ma go z Bobbym, wcale go dziś nie oczekiwała. Zmusiłam ją, żeby wyszła na dwór i popatrzyła - Rob mieszka trzy domy od niej. Mówi, że nie ma jego pikapa.
*** Choć Rogerowi dłonie zgrabiały z zimna, kierownica była śliska od ich potu. Zjechał z autostrady z taką prędkością, że zewnętrzne koła oderwały się lekko od nawierzchni, a samochód się przechylił. William Buccleigh uderzył głową w okno. - Przepraszam - powiedział mechanicznie Roger. Buccleigh mruknął coś wybaczająco. - Ale uważaj - powiedział, masując sobie skroń. - Bo wpadniemy do rowu, a co wtedy? Rzeczywiście, co wtedy. Z wielkim wysiłkiem zmniejszył nacisk na pedał gazu. Księżyc, widoczny w jednej ćwiartce, już zachodził i nie oświetlał krajobrazu. Jechali w ciemnościach, słabo jedynie przecinanych światłem reflektorów małego morrisa. Wątła smuga tańczyła w górę i w dół, gdy podskakiwali na polnej drodze wiodącej do Craigh na Dun. - Czemu do diabła ten trusdair zabrał twego syna? - Buccleigh opuścił szybę i wysunął na zewnątrz głowę, na próżno usiłując zobaczyć coś więcej niż przez zakurzone okno. - I po co, na wszystkich świętych, przywozić go tutaj? - Skąd mam wiedzieć? - powiedział Roger przez zaciśnięte zęby. - Może myśli, że potrzebuje krwi, żeby otworzyć kamienie. Chryste, po co ja to napisałem! - Uderzył pięścią w kierownicę w bezsilnej wściekłości. Buccleigh zamrugał ze zdziwieniem, ale wzrok natychmiast mu się wyostrzył. - Czy to o to chodzi? - spytał z naciskiem. - To tak się to robi? Potrzebna jest krew? - Nie, do cholery! - wybuchnął Roger. - To zależy od pory roku. I trzeba mieć z sobą jakieś szlachetne kamienie. Tak sądzimy. - Ale napisałeś „krew”. Ze znakiem zapytania. - Tak, ale... O czym ty mówisz? Ty też przeczytałeś moje notatki, ty chuju? - Hej, co to za język, synu. - William Buccleigh był ponury, ale spokojny. - Oczywiście. Przeczytałem wszystko, co masz w gabinecie, co mi wpadło w ręce. Ty na moim miejscu zrobiłbyś to samo. Roger zdusił ogarniającą go panikę na tyle, by kiwnąć głową. - Tak, może tak. I gdybyś to ty zabrał Jema, zabiłbym cię, jak tylko bym cię dopadł, ale być może rozumiałbym, dlaczego to zrobiłeś. Ale ten bydlak?! Co mu przyszło do głowy, na litość boską?! - Uspokój się - poradził mu William Buccleigh. - Nie pomożesz małemu, jeśli stracisz głowę. Ten Cameron... czy jest taki jak my? - Nie wiem. Nie wiem, do cholery! Roger starał się myśleć logicznie i utrzymać samochód w ruchu na tyle powolnym, by nie
wypaść na zakrętach drogi na wpół zarośniętej kolcolistem. Usiłował się modlić, ale wszystko, na co go było stać, to przerażone „Boże, błagam!”. Żałował, że nie ma z nim Bree, ale nie mogli zabrać Mandy nigdzie w pobliże kamieni, a gdyby zdążyli złapać Camerona... gdyby Cameron w ogóle tam był... Buccleigh mu pomoże, tego był pewien. Gdzieś w głębi mózgu tłukła mu się iskierka nadziei, że to wszystko jest tylko nieporozumieniem, że Cameronowi pomyliła się noc, a zdawszy sobie z tego sprawę, właśnie odwozi Jema do domu, właśnie gdy Roger i jego praprapra... dziadek pokonują w ciemnościach skaliste wrzosowisko, jadąc do najokropniejszego miejsca, jakie obaj w życiu poznali. - Cameron... on też przeczytał notatki - wyrzucił z siebie Roger, nie mogąc dłużej znieść własnych myśli. - Przypadkiem. Udawał, że myśli, że to wszystko to tylko... no... fikcja, coś, co wymyśliłem dla zabawy. Jezu, co ja narobiłem! - Uważaj! - Buccleigh zakrył ramionami głowę, a Roger wcisnął hamulec, zjeżdżając z drogi i zatrzymując się na wielkim głazie, bo o mały włos wjechałby w starego niebieskiego pikapa, który stał na drodze, ciemny i pusty. *** Wspinał się po zboczu, szukając w ciemności chwytów; kamienie toczyły mu się spod stóp, kolcolist przebijał mu dłonie, a od czasu do czasu wbijał się pod paznokcie i wyrywał mu z ust przekleństwo. Niżej, za sobą, słyszał wspinającego się Williama Buccleigha. Powoli, ale jednak dążącego za nim. Usłyszał je na długo przed wyjściem na grań. Do Samhain zostały już tylko trzy dni i kamienie to wiedziały. Dźwięk, który nie był dźwiękiem, wibrował w szpiku jego kości, brzęczał wewnątrz mózgu i sprawiał, że bolały go zęby. Zacisnął szczęki i parł dalej. Do kamieni dotarł na czworaka, bo nie był w stanie stać. Boże miłościwy, myślał, Boże, zachowaj mnie przy życiu na tyle długo, bym go znalazł! Ledwo mógł myśleć, ale przypomniał sobie o latarce. Zabrał ją z samochodu, a teraz wyciągnął z kieszeni, upuścił, musiał macać gorączkowo w niskiej trawie w kręgu, w końcu ją znalazł i nacisnął guzik palcem, który ześlizgiwał się cztery razy; wreszcie zebrał dość sił, by przesunąć przełącznik. Gdy rozbłysnął promień latarki, zza pleców dobiegł go zduszony okrzyk. Oczywiście, pomyślał niejasno, William Buccleigh nigdy jeszcze nie widział latarki. Chwiejny promień omiótł powoli krąg i powrócił. Czego właściwie szuka? Śladów stóp? Czegoś, co Jem upuścił, a co wskazywałoby, że tu był? Nie było niczego.
Niczego - poza kamieniami. Robiło się coraz gorzej, więc upuścił latarkę, obiema rękami obejmując głowę. Musi się ruszyć... musi iść... iść po Jema... Czołgał się po trawie, oślepiony przez ból i niemal niezdolny myśleć, gdy silne dłonie złapały go za kostki i pociągnęły do tyłu. Wydawało mu się, że słyszy też głos, ale jeśli tak, to zginął on w przeszywającym wrzasku, który wypełniał mu czaszkę i duszę, wykrzyczał więc imię syna jak umiał najgłośniej, tylko po to, żeby usłyszeć coś poza tym wrzaskiem; czuł, jak gardło rozdziera mu się z wysiłku, ale nic do niego nie docierało. A potem ziemia się pod nim poruszyła i świat zniknął. *** Gdy jakiś czas później doszedł do siebie, zobaczył, że razem z Williamem Buccleighem znajdują się w niewielkim zagłębieniu na zboczu, jakieś czterdzieści stóp poniżej kamiennego kręgu. Sądząc z tego, jak się czuł, a Buccleigh wyglądał, musieli upaść i stoczyć się w tę nieckę. Kolor nieba zapowiadał już świt. Widział Williama Buccleigha, podrapanego, w podartym ubraniu, który siedział obok zwinięty w kłębek, jak gdyby bolał go brzuch. - Co...? - wyszeptał Roger. Odchrząknął i raz jeszcze próbował spytać, co się stało, ale z gardła wydobywał mu się tylko szept - i nawet od tego gardło płonęło bólem. William Buccleigh mruknął coś pod nosem i Roger zdał sobie sprawę, że tamten się modli. Spróbował usiąść i udało mu się, choć czuł zawroty głowy. - Czy to ty mnie wyciągnąłeś? - spytał chrapliwym szeptem. Buccleigh siedział z zamkniętymi oczyma i nie otworzył ich, póki nie skończył modlitwy. Potem spojrzał na Rogera, przeniósł wzrok na szczyt wzgórza, gdzie niewidoczne kamienie wciąż śpiewały swą potworną bezczasową pieśń - stąd na szczęście słychać było jedynie dziwne, ciche zawodzenie, od którego bolały zęby. - Tak - odrzekł Buccleigh. - Wydawało mi się, że sam sobie nie dasz rady. - I nie dałbym. - Roger znów się położył, obolały i cały drżący. - Dziękuję - dodał po chwili. Czuł w sobie wielką pustkę, ogromną jak blednące niebo. - No cóż, może to jakieś zadośćuczynienie za tamto wieszanie - powiedział Buccleigh bezceremonialnie. - I co teraz? Roger wpatrywał się w wirujące powoli nad nim niebo. Od tego jeszcze bardziej zakręciło mu się w głowie, więc zamknął oczy i wyciągnął rękę. - Teraz wrócimy do domu - zaskrzeczał. - I przemyślimy sprawę. Pomóż mi wstać.
86. Valley Forge
William włożył mundur. To konieczne, powiedział ojcu. - Denzell Hunter jest człowiekiem wyjątkowo sumiennym i pełnym zasad. Nie mogę próbować go wyciągnąć z obozu Amerykanów bez właściwego pozwolenia ze strony jego przełożonego. Sądzę, że bez tego nie przyjedzie. Ale jeśli uda mi się uzyskać zgodę - a sądzę, że mi się uda - przypuszczam, że nie odmówi. By jednak otrzymać formalną zgodę na skorzystanie z usług lekarza Armii Kontynentalnej, musiał oczywiście o nią formalnie poprosić. To zaś oznaczało udanie się do zimowej kwatery Waszyngtona w Valley Forge w czerwonej kurtce, niezależnie od tego, co miało się zdarzyć później. Lord John przymknął na chwilę oczy, najwyraźniej usiłując sobie wyobrazić, co takiego mogłoby się potem wydarzyć, potem je otworzył i powiedział zdecydowanie: - No dobrze. Zabierzesz z sobą służącego? - Nie. - William wydawał się zaskoczony. - Po co mi służący? - By zająć się końmi, opiekować się twoimi dobrami i być twoimi oczami z tyłu głowy odrzekł ojciec, rzucając mu spojrzenie mówiące, że sam powinien był o tym pomyśleć. Dlatego też nie zapytał „jakimi końmi” ani „jakimi dobrami”, skinął tylko głową. - Dziękuję - powiedział. - Czy papa może znaleźć mi kogoś odpowiedniego? „Odpowiedni” okazał się niejaki Colenso Baragwanath, karłowaty niedorostek z Kornwalii, który przybył z armią Howe'a jako stajenny. William musiał przyznać, że niewątpliwie zna się na koniach. W sumie stanęło na czterech koniach i jucznym mule, którego obładowano połówkami wieprza, czterema czy pięcioma tłustymi indykami, dużym workiem kartofli, drugim workiem rzepy oraz sporą baryłką cydru. - Jeśli warunki są tam choćby w połowie tak złe, jak sądzę - powiedział mu ojciec, nadzorując ładowanie muła - to w zamian za to dowódca zapewni ci usługi połowy batalionu, nie mówiąc już o jednym lekarzu. - Dziękuję - powtórzył William, wskakując na konia. Nosił nowy kapitański ryngraf, a przy siodle tkwiła zwinięta biała flaga. Valley Forge wyglądało jak gigantyczny obóz wyklętych wypalaczy węgla drzewnego. Teren porośnięty był niegdyś lasem, zanim żołnierze Waszyngtona zaczęli wyrąbywać wszystko wokół. Wszędzie widać było pozostawione pieńki, a ziemię zaścielały połamane gałęzie. Tu i tam płonęły ogromne ogniska i leżały stosy pni. Budowano chaty, jak się dało najszybciej - i był to już ostatni moment, bo trzy czy cztery godziny wcześniej zaczął padać śnieg, który zdążył pokryć obóz bielą.
William miał nadzieję, że zdołają dostrzec białą flagę. - No dobrze, jedź przede mną - powiedział do Colensa, podając mu długi kij, do którego przymocował flagę. Chłopak szeroko otworzył pełne przerażenia oczy. - Ja? - Tak, jedź albo skopię ci dupę - powiedział William niecierpliwie. Gdy wjeżdżali do obozu, Williama swędziały plecy między łopatkami. Colenso przysiadł na końskim grzbiecie jak małpa, trzymając flagę tak nisko, jak się odważył, i mrucząc dziwne przekleństwa po kornwalijsku. Williama swędziała też lewa ręka, bo pragnął sięgnąć po rękojeść szabli lub pistolet, przybył jednak bez broni. Jeśli mają go zastrzelić, to go zastrzelą, niezależnie od stanu jego uzbrojenia, ale brak broni był oznaką, że przybywa w dobrej wierze. Dlatego też mimo śniegu odwinął poły peleryny, by pokazać, że jest bezbronny, i powoli wjechał w burzę. *** Początkowo wszystko szło gładko. Nikt go nie zastrzelił; skierowano go do pułkownika Prestona, wysokiego mężczyzny ubranego w resztki munduru Armii Kontynentalnej, który spojrzał na niego podejrzliwie, ale z zaskakującą grzecznością wysłuchał jego prośby. Udzielono mu zezwolenia - ponieważ jednak była to armia amerykańska, zezwolenie nie dotyczyło zabrania z sobą lekarza, a jedynie spytania tego lekarza, czy zgodzi się pojechać. Willie zostawił Colensa z końmi i mułem, wydając mu surowy rozkaz, by trzymał oczy i uszy otwarte, i ruszył ku pagórkowi, gdzie, jak mu powiedziano, zapewne kwaterował Denzell Hunter. Serce biło mu mocno, i to nie tylko z wysiłku. W Filadelfii był pewien, że Hunter przystanie na jego prośbę. Teraz ta pewność znacznie osłabła. Walczył już z Amerykanami i znał wielu, którzy nie różnili się niczym od Anglików; zresztą byli nimi jeszcze dwa lata temu. Nigdy jednak dotychczas nie zdarzyło mu się znaleźć na terenie amerykańskiego obozu wojskowego. Wydawał się chaotyczny, ale wszystkie obozy początkowo takie były; między stosami kamieni a karpami po zrąbanych drzewach był w stanie dostrzec pewien porządek. A jednak ten obóz czymś się różnił od innych - atmosferą. Wyczuwało się w nim coś zbliżonego do uniesienia. Mijani mężczyźni byli obszarpani, pomimo pogody może jeden na dziesięciu miał buty, a siedzieli wokół ognisk jak żebracy, owinięci kocami, szalami, resztkami płóciennych namiotów i jutowych worków. Nie trwali jednak w pełnym nieszczęścia milczeniu, tylko rozmawiali. Dyskutowali przyjaźnie, żartowali, kłócili się, wstawali, by się wysiusiać w śnieg,
potupać i poskakać, by krew nie przestawała krążyć w żyłach. Widywał już zdemoralizowane obozy, a ten taki nie był; to zaś samo w sobie - wziąwszy pod uwagę sytuację - budziło jego zdumienie. Zapewne Denzell Hunter podziela ten nastrój. Czy wobec tego zgodzi się opuścić kolegów? Trudno powiedzieć - po prostu musi spytać. Nie istniały drzwi, w które mógłby zapukać. Okrążył grupę bezlistnych młodych dębów, które dotychczas uniknęły topora, i zobaczył kucającego na ziemi Huntera, który zszywał nogę człowieka leżącego przed nim na kocu. Rachel Hunter przytrzymywała leżącego za ramiona, pochylając nad nim ubraną w czepek głowę i przemawiając uspokajająco. - Nie mówiłam, że jest szybki? Nie więcej niż pół minuty, powiedziałam, i tak było, prawda? Przecież liczyłam. - Liczysz bardzo powoli, Rachel - odezwał się doktor, sięgając po nożyczki, by przeciąć nitkę. - Podczas jednej z twoich minut dałoby się trzy razy okrążyć katedrę Świętego Pawła. - Bzdura - odrzekła pogodnie. - Tak czy inaczej, skończone. No, usiądź teraz i napij się wody. Nie musisz... - Odwróciła się do stojącego obok wiadra i równocześnie ujrzała Williama, który zatrzymał się parę kroków dalej. Zaskoczona, otworzyła usta, zerwała się na równe nogi i wprost przefrunęła przez polankę, rzucając mu się w ramiona. Nie spodziewał się tego, ale z zachwytem i wielkim zapałem odwzajemnił uścisk. Pachniała sobą i dymem, a od tego zapachu krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach. - Przyjacielu Williamie! Nie sądziłam, że cię jeszcze kiedyś ujrzę! - powiedziała, odsuwając się o krok i unosząc rozjaśnioną twarz. - Co tu robisz? Bo nie przybyłeś chyba, żeby się zaciągnąć - dodała, mierząc go wzrokiem. - Nie - odpowiedział nieco szorstko. - Przybyłem prosić o łaskę. Twego brata - dodał. - Ach tak? To chodź, już prawie skończył. - Prowadziła go do Denny'ego, wciąż mierząc go wzrokiem z zainteresowaniem. - Więc naprawdę jesteś brytyjskim żołnierzem - zauważyła. - Tak sądziliśmy, obawialiśmy się jednak, że możesz być dezerterem. Cieszę się, że nie. - Naprawdę? - uśmiechnął się. - Ależ wolałabyś chyba, żebym wyrzekł się służby wojskowej i dążył do pokoju? - Oczywiście chciałabym, byś dążył do pokoju - i byś go znalazł - powiedziała rzeczowo. - Nie można jednak znaleźć pokoju, gdy łamie się przysięgę i ucieka potajemnie, wiedząc, że ma się duszę pełną oszustwa i bojąc się o swoje życie. Denny, zobacz, kto przyszedł! - Tak, widzę. Witaj, przyjacielu Williamie! - Doktor Hunter pomógł pacjentowi z obandażowaną nogą wstać i podszedł, uśmiechnięty. - Czy dobrze słyszałem, że chcesz mnie o coś prosić? Jeśli tylko leży to w mojej mocy, uważaj prośbę za spełnioną. - Nie będę cię trzymał za słowo - powiedział William, uśmiechając się i rozluźniając
lekko. - Ale wysłuchaj mnie, proszę, a mam nadzieję, że wyrazisz zgodę. Jak się spodziewał, Hunter początkowo wahał się, czy opuścić obóz. Nie mieli wielu lekarzy, a przy tylu chorobach wywołanych zimnem i ciasnotą... może minąć nawet tydzień, zanim zdoła wrócić do obozu... ale William bardzo mądrze nie odzywał się; spojrzał tylko raz na Rachel, a potem wprost Denzellowi w oczy. Czy chcesz, żeby tu została przez całą zimę? - Chcesz, żeby Rachel ze mną pojechała? - spytał Hunter, natychmiast odgadując myśli Williama. - Pojechałabym z tobą, czy sobie tego życzysz, czy nie - zauważyła Rachel. - I obaj to doskonale wiecie. - To prawda - przytaknął Denzell - ale dobre wychowanie wymaga zadania tego pytania. Poza tym nie jest to kwestia tylko twojego przybycia, ale także... William nie usłyszał końca zdania, bo między jego nogi od tyłu wsunęło się coś dużego. Krzyknął bardzo nie po męsku, skoczył do przodu i okręcił się, by zobaczyć, kto go atakuje w tak tchórzliwy sposób. - Tak, zapomniałam o psie - powiedziała Rachel, nie tracąc zimnej krwi. - Może już chodzić, wątpię jednak, by był w stanie pokonać drogę do Filadelfii na nogach. Czy sądzisz, że udałoby ci się załatwić mu transport? Od razu rozpoznał psa. Nie mogło być dwóch takich samych. - To przecież pies Iana Murraya! - Wyciągnął do psa dłoń, by dać mu się obwąchać. - A gdzie jego pan? Hunterowie wymienili spojrzenia, ale Rachel odpowiedziała bez wahania. - W Szkocji. Pojechał do Szkocji w pilnej sprawie ze swoim wujem, Jamesem Fraserem. Czy znasz pana Frasera? - Williamowi wydało się, że oboje Hunterowie przyglądają mu się z wielką uwagą, skinął jednak tylko głową. - Tak, poznałem go kiedyś, wiele lat temu. A czemu pies nie popłynął do Szkocji ze swoim panem? Znów wymienili spojrzenia. O co chodzi z Ianem Murrayem? - zastanowił się William. - Pies został ranny tuż przed zaokrętowaniem. Przyjaciel Ian był więc tak dobry, że zostawił swego towarzysza pod moją opieką - powiedziała spokojnie Rachel. - Czy udałoby ci się może załatwić wóz? Twój koń zapewne nie byłby zadowolony z towarzystwa Rolla. *** Lord John wsunął Henry'emu między zęby skórzany pasek. Chłopak był na wpół przytomny po otrzymanej dawce laudanum, ale na tyle orientował się w sytuacji, że spróbował uśmiechnąć się do wuja. Grey czuł pulsujący w Henrym strach - i podzielał go. W brzuchu
kłębiły mu się jadowite węże, nieustające poczucie, że coś się przez niego prześlizguje, od czasu do czasu kąsając. Hunter nalegał, by przywiązać ręce i nogi Henry'ego do łóżka, w ten sposób uniemożliwiając mu poruszanie się podczas operacji. Dzień był piękny; słońce odbijało się od zamarzniętego śniegu wokół okien, a łóżko tak przesunięto, by jak najlepiej wykorzystać światło. Powiedziano doktorowi Hunterowi o różdżkarzu, ale uprzejmie odrzucił propozycję ponownego skorzystania z jego usług, mówiąc, że dostrzega w tym wróżbiarstwo, a skoro ma prosić Boga o pomoc, nie mógłby tego robić szczerze, gdyby równocześnie korzystał z czarów. Mercy Woodcock poczuła się tym dotknięta i trochę się nadęła, ale nie odezwała się, zbyt zadowolona - i zbyt niespokojna - by się kłócić. Grey nie był przesądny, miał natomiast praktyczne podejście do sprawy i dokładnie zapamiętał miejsce, w którym różdżkarz wyczuł kulę. Wyjaśnił to Hunterowi i z jego niechętną zgodą wyjął małą miarkę i za jej pomocą wyznaczył to miejsce na zapadniętym brzuchu Henry'ego, zaznaczając je odrobiną kopcia ze świecy. - Wydaje mi się, że jesteśmy gotowi - powiedział Denzell. Podszedł do łóżka, położył ręce na głowie Henry'ego i pomodlił się krótko o wsparcie i pokierowanie nim oraz wytrzymałość i zdrowie dla pacjenta, a zakończył uznaniem obecności Boga wśród nich. Mimo całego racjonalizmu Grey poczuł, że napięcie w pokoju lekko słabnie. Usiadł naprzeciwko lekarza, a żmije w jego brzuchu na chwilę się uspokoiły. Ujął bezwładną rękę bratanka. - Trzymaj się, Henry. Nie puszczę cię - powiedział spokojnie. *** Rzeczywiście, przebiegło to szybko. Grey widywał wojskowych chirurgów przy pracy i znał ich tempo, ale nawet według tych standardów szybkość i zręczność Denzella Huntera były godne uwagi. Grey stracił poczucie czasu, pochłonięty uściskiem palców Henry'ego, jego wysokim krzykiem przez zaciśnięte na pasku skóry zęby i ruchami chirurga - najpierw szybkimi i bezwzględnymi, potem lekkimi, gdy delikatnie dotykał, osuszał i zaszywał. Gdy ostatnie szwy znalazły się na miejscu, Grey odetchnął - jak mu się wydawało, po raz pierwszy od wielu godzin - i zobaczył na stojącym na półce kominka zegarze, że minął zaledwie kwadrans. William i Rachel Hunter stali przy kominku, by nie przeszkadzać, i - co zauważył z pewnym zainteresowaniem - trzymali się za ręce tak mocno, że ich kostki były tak samo białe jak ich twarze. Hunter sprawdzał teraz oddech Henry'ego, unosił mu powieki, by obejrzeć źrenice,
ocierał z twarzy łzy i smarki, sprawdzał puls pod szczęką - Grey go widział, słaby i nieregularny, ale wciąż pompujący krew cienką niebieską nitką pod woskowobiałą skórą. - Całkiem nieźle, całkiem nieźle, i dzięki niech będą Bogu, który dał mi siły - mruczał Hunter. - Rachel, możesz mi przynieść opatrunki? Rachel natychmiast oderwała się od Williama i przyniosła stosik złożonych kawałków gazy i oddartych pasów lnu, a także jakąś galaretowatą masę, przesączającą się na zielono przez opakowanie z materiału. - Co to takiego? - spytał Grey. - Kompres, który zaleciła mi znajoma lekarka, niejaka pani Fraser. Widziałem już, jak znakomicie wpływa na gojenie się wszelkich ran. - Pani Fraser? Pani Jamesowa Fraser? - spytał Grey zaskoczony. - Gdzie do dia... Znaczy się, gdzie pan ją spotkał? - W Forcie Ticonderoga - padła zaskakująca odpowiedź. - Ona i jej mąż byli z Armią Kontynentalną jeszcze podczas bitwy pod Saratogą. Węże w brzuchu Greya znów uniosły głowy. - Czy to oznacza, że pani Fraser jest obecnie w Valley Forge? - Och nie. - Hunter potrząsnął głową, skoncentrowany na zakładaniu opatrunku. - Gdybyś mógł go nieco unieść, przyjacielu Grey? Muszę przesunąć bandaż pod spodem - och, tak, właśnie tak. Dziękuję. Nie - mówił dalej, prostując się i ocierając czoło, bo w pokoju było bardzo ciepło na skutek obecności wielu osób i ognia płonącego na kominku. - Nie, Fraserowie wyjechali do Szkocji. Choć siostrzeniec pana Frasera był tak uprzejmy, że zostawił nam swego psa - dodał, gdy Rollo, zaciekawiony zapachem krwi, wstał ze swego miejsca w kącie i wsadził nos pod łokieć Greya. Obwąchał z zainteresowaniem zbryzgane krwią prześcieradła, a potem nagie ciało Henry'ego, po czym głośno kichnął, potrząsnął głową i wrócił w kąt, gdzie położył się i przetoczył na plecy z łapami w powietrzu. - Ktoś musi przy nim czuwać przez parę dni - powiedział Hunter, wycierając dłonie w ściereczkę. - Nie wolno go zostawiać samego, na wypadek gdyby przestał oddychać. Przyjacielu Williamie - odwrócił się do Williego - czy dałoby się znaleźć dla nas jakąś kwaterę? Powinienem być w pobliżu przez parę dni, by móc go regularnie odwiedzać i sprawdzać jego stan. William zapewnił go, że to już zostało załatwione: bardzo szacowny zajazd i - rzucił spojrzenie ku Rachel - całkiem blisko. Czy może tam ich odprowadzić? Albo odprowadzić tam pannę Rachel, jeśli doktor jeszcze nie skończył? Grey widział wyraźnie, że Willie marzy o przejażdżce po pokrytym śniegiem mieście sam
na sam z ładną kwakierką, ale pani Woodcock włożyła kij w szprychy tych marzeń. Wskazała bowiem, że jest to dzień Bożego Narodzenia, i choć nie miała okazji przygotować dużego posiłku, to może jednak panowie i pani zaszczycą jej dom i uświetnią dzień, wypijając kieliszek wina za zdrowie porucznika Greya. Zgodzono się powszechnie, że to znakomity pomysł, lord John zaś zaoferował się, że posiedzi przy bratanku, gdy inni pójdą po wino i kieliszki. Gdy tyle osób nagle opuściło pokój, zrobiło się w nim chłodniej, a w gruncie rzeczy nawet zimno, więc Grey delikatnie naciągnął na obandażowany brzuch bratanka prześcieradło i kołdrę. - Wszystko będzie dobrze, Henry - szepnął, choć bratanek miał zamknięte oczy i Grey miał nadzieję, że śpi. Nie spał jednak. Powoli otworzył oczy; jego źrenice mówiły, że wciąż jest pod wpływem opium, ale zmarszczki na twarzy świadczyły o bólu, którego opium nie mogło złagodzić. - Nie, nie będzie - powiedział słabo, lecz wyraźnie. - Wydobył tylko jedną. Druga kula mnie zabije. Zamknął znów oczy, gdy z dołu dobiegły ich odgłosy świątecznego toastu. Pies westchnął. *** Rachel Hunter jedną ręką zakryła usta, drugą położyła na brzuchu i zdławiła beknięcie. - Obżarstwo jest grzechem - powiedziała - ale takim, któremu od razu towarzyszy kara. Obawiam się, że mogę zwymiotować. - Wszystkie grzechy są takie. Ale ty nie jesteś obżartuchem. Widziałem, jak jadłaś zaprotestował jej brat, zanurzając pióro w kałamarzu. - Czuję się, jakbym miała pęknąć! A poza tym nie mogę przestać myśleć, jak ubogie święta będą mieli ci, których zostawiliśmy w Valley Forge, w porównaniu do... do... naszej dzisiejszej rozpusty. - No, to jest poczucie winy, a nie obżarstwo, i to fałszywej winy. Nie zjadłaś więcej nad normalny posiłek, tyle tylko, że nie dane ci było mieć takiego od miesięcy. I wydaje mi się, że pieczona gęś nie jest ostatnim słowem rozpusty, choćby i faszerowana kasztanami i ostrygami. Gdybyśmy mieli bażanta faszerowanego truflami albo dzika ze złoconym jabłkiem w pysku... - Uśmiechnął się do niej nad papierami. - Widziałeś takie rzeczy? - spytała z ciekawością. - Tak, widziałem, gdy pracowałem w Londynie z Johnem Hunterem. Często bywał w towarzystwie i czasami zabierał mnie z sobą do jakiegoś pacjenta albo towarzyszyłem jemu i
jego żonie przy wielkich okazjach - to było bardzo uprzejme z jego strony. Wiesz jednak, że nie wolno nam sądzić, a szczególnie po pozorach. Nawet ktoś, kto wydaje się niepoważny, albo skąpy, albo lekkomyślny, ma duszę i swoją wartość przed Bogiem. - Tak - powiedziała automatycznie, nie zwracając w gruncie rzeczy uwagi na jego słowa. Odsunęła z okna zasłonę; ulica wyglądała jak biała plama. Latarnia wisząca przy wejściu do zajazdu rzucała niewielki krąg światła, ale śnieg wciąż padał. W ciemnej szybie pływało odbicie jej własnej twarzy - chudej, z wielkimi oczyma; skrzywiła się na ten widok i wsunęła pasmo ciemnych włosów pod czepek. - Myślisz, że on wie? - spytała nagle. - Przyjaciel William? - Wie co? - Jak uderzająco podobny jest do Jamesa Frasera. - Opuściła zasłonę. - Nie sądzisz przecież, że to przypadek? - Sądzę, że to nie nasz interes. - Denny znów zaczął pisać. Westchnęła, zniecierpliwiona. Miał rację - nie znaczyło to jednak, że nie wolno jej było obserwować i zastanawiać się. Ucieszyła się - nawet bardzo - na widok Williama, a choć fakt, że jest brytyjskim żołnierzem, potwierdził tylko jej wcześniejsze podejrzenia, zdziwiło ją, że okazał się oficerem wyższej rangi. Jeszcze bardziej zaskoczyły ją słowa kornwalijskiego służącego, że jest lordem, choć chłopak nie wiedział dokładnie jakim. A jednak trudno przypuszczać, by dwóch tak do siebie podobnych mężczyzn nie łączyły żadne więzy krwi. Wiele razy widywała Jamesa Frasera; czuła coś w rodzaju dreszczu na widok jego wysokiej sylwetki i dzikiej godności malującej się na jego twarzy; zawsze też czuła, że jest w niej coś znajomego - ale zdała sobie sprawę, co to takiego, dopiero gdy William stanął przed nią w obozie. Jak to jednak możliwe, by angielski lord był spokrewniony ze szkockim jakobitą, dawnym przestępcą? Ian bowiem opowiedział jej co nieco o historii rodziny - choć nie dosyć; zdecydowanie nie dosyć. - Znów myślisz o Ianie Murrayu - zauważył jej brat, nie podnosząc wzroku znad kartek. Mówił zrezygnowanym tonem. - Sądziłam, że odrzucasz czary - powiedziała cierpko. - Ale może czytania w myślach nie zaliczasz do sztuki wróżbiarstwa? - Jak widzę, nie zaprzeczasz. - Podniósł głowę i popchnął palcem okulary, by lepiej ją widzieć. - Nie, nie zaprzeczam. - Uniosła głowę. - Skąd wiedziałeś? - Spojrzałaś na psa i westchnęłaś w sposób zdradzający uczucia, które zazwyczaj nie łączą kobiety i psa.
- Hmmmm... - mruknęła, zbita z tropu. - No, a nawet jeśli o nim myślę? Czy to też nie moja sprawa? Zastanawiać się, jak się miewa, co o nim sądzi jego rodzina w Szkocji? Czy czuje, że wrócił do domu? - I czy wróci tutaj? - Denny zdjął okulary i potarł ręką twarz. Był zmęczony; widziała w jego rysach napięcie dnia. - Wróci - powiedziała spokojnie. - Nie porzuciłby swego psa. Denny roześmiał się, co ją zdenerwowało. - Tak, prawdopodobnie wróci po psa - przytaknął. - A jeśli wróci z żoną, siostrzyczko? Jego głos brzmiał teraz łagodnie, więc odwróciła się znów ku oknu, by nie zobaczył, że to pytanie ją zabolało. Tylko że on to i tak wiedział. - Pewnie byłoby lepiej dla ciebie i dla niego, Rachel. - Denny wciąż mówił łagodnie, ale w jego głosie słyszała ostrzeżenie. - Wiesz, że jest krwawym człowiekiem. - Więc co chcesz, żebym zrobiła? - rzuciła, nie odwracając się. - Wyszła za Williama? Przy stole zapadła cisza. - Za Williama? - Denny najwyraźniej był lekko zaskoczony. - Czy coś do niego czujesz? - Oczywiście, przyjaźń. I wdzięczność - dodała pośpiesznie. - Ja też - zauważył brat - ale jednak nie przyszło mi do głowy, byś miała wyjść za niego za mąż. - Jesteś okropnie denerwującą osobą - powiedziała gniewnie, odwracając się i patrząc na niego płonącymi oczyma. - Czy nie mógłbyś choć przez jeden dzień się ze mnie nie wyśmiewać? Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale dźwięk z zewnątrz przyciągnął jej uwagę; znów odwróciła się ku oknu i odsunęła ciężką zasłonę. Jej oddech osiadł mgiełką na zimnej szybie, przetarła ją więc rękawem, w porę, by zobaczyć na dole lektykę. Drzwi lektyki otworzyły się i w wirujący śnieg wysiadła - najwyraźniej w pośpiechu - ubrana w futro kobieta. Podała sakiewkę jednemu z lektykarzy i weszła do zajazdu. - To dziwne - powiedziała Rachel, odwracając się, by spojrzeć najpierw na brata, a potem na niewielki zegar, zdobiący półkę nad kominkiem. - Kto udaje się z wizytą o dziewiątej wieczorem w Boże Narodzenie? Nie może to być przecież przyjaciółka? - Przyjaciele nie obchodzą bowiem Bożego Narodzenia i nie przeszkadza im ono w podróżowaniu, ale Hunterowie nie znali - jeszcze - w Filadelfii żadnych przyjaciół. Tupot stóp na schodach sprawił, że Denzell nie zdążył odpowiedzieć, a po chwili drzwi ich pokoju otwarły się na oścież. Kobieta w futrze stała na progu, biała jak jej futro. - Denny? - powiedziała zduszonym głosem.
Doktor skoczył na równe nogi, jakby ktoś przyłożył mu gorący węgielek do pośladka. Przy okazji przewrócił kałamarz. - Dorothea! - zawołał, jednym skokiem pokonał dzielącą ich przestrzeń i zamknął kobietę w futrze w namiętnym uścisku. Rachel zamarła w miejscu. Atrament skapywał ze stołu na malowany dywanik; przyszło jej do głowy, że powinna coś z tym zrobić, ale nie drgnęła, niezdolna się ruszyć, i stała z otwartymi ustami. W końcu je zamknęła. Nagle zrozumiała impuls, który czasami kazał mężczyznom bluźnić. *** Rachel podniosła z podłogi okulary brata i trzymając je w ręku, czekała, aż się wyplącze. Dorothea, myślała. Więc to ta dziewczyna... ale przecież to kuzynka Williama? Bo William wspomniał o swojej kuzynce, gdy jechali z Valley Forge. Co więcej, to chyba również siostra Henry'ego Greya. Nieco życzliwiej pomyślała o tej dziewczynie, choć nie była jeszcze gotowa przygarnąć jej do piersi i nazwać siostrą. Wątpiła także, by tamta żywiła takie uczucia w stosunku do niej - w gruncie rzeczy może jeszcze nawet nie zauważyła Rachel, nie mówiąc o wyciąganiu jakichś wniosków. Denny puścił dziewczynę i cofnął się o krok, choć sądząc z wyrazu jego twarzy, z trudem powstrzymywał się, by jej nie dotykać. - Dorotheo, co ty... Nie zdążył powiedzieć nic więcej; młoda kobieta - była bardzo ładna, jak zauważyła teraz Rachel - odsunęła się nieco i zrzuciła na podłogę eleganckie futro z gronostajów. Rachel zamrugała. Dorothea miała na sobie worek. Trudno to było inaczej określić, choć przy bliższym przyjrzeniu się worek ten miał rękawy. Został uszyty z jakiegoś szorstkiego szarego materiału i wisiał na niej niezgrabnie, niemal nie dotykając jej ciała. - Będę kwakierką, Denny - powiedziała Dorothea, unosząc nieco brodę. - Tak postanowiłam. Twarz Denny'ego wykrzywiła się; Rachel miała wrażenie, że nie wie, czy płakać, śmiać się, czy znów zakryć ukochaną futrem. Nie chcąc, by tak piękna rzecz leżała zapomniana na podłodze, Rachel pochyliła się i sama je podniosła. - Dorotheo... - powtórzył bezradnie. - Jesteś tego pewna? Wydaje mi się, że nic nie wiesz o przyjaciołach. - Oczywiście, że wiem. Widzicie Boga we wszystkich ludziach, szukacie pokoju w Bogu,
odrzucacie przemoc i nosicie skromne ubrania, by nie zajmować myśli światowymi próżnostkami. Czy nie tak? - spytała Dorothea niespokojnie. Lady Dorothea - poprawiła się Rachel w myślach. William mówił, że jego stryj jest księciem. - No... mniej więcej tak - powiedział Denny; wargi mu drżały, gdy się jej przyglądał. Czy sama uszyłaś tę szatę? - Tak, oczywiście. Czy coś z nią nie w porządku? - Nie, nie - odrzekł zduszonym głosem. Dorothea spojrzała na niego ostro, a potem przeniosła wzrok na Rachel, nagle ją zauważając. - Co z tym jest nie w porządku? - spytała Rachel, która dostrzegła teraz tętno bijące mocno na jej gładkiej, białej szyi. - Nic - odrzekła, walcząc z chęcią śmiechu - tylko przyjaciołom wolno nosić dopasowane ubrania. Nie musisz się celowo oszpecać. - Ach, rozumiem. - Lady Dorothea przyjrzała się z namysłem porządnej spódnicy i żakiecikowi Rachel, które - choć uszyte z szarobrązowego samodziału - niewątpliwie dobrze uwydatniały jej figurę i w których niewątpliwie było jej do twarzy. - W porządku - powiedziała lady Dorothea. - Po prostu zbiorę trochę tu i tam. Porzuciwszy ten temat, znów podeszła do Denny'ego i ujęła go za ręce. - Denny - powiedziała miękko. - Och, Denny. Sądziłam, że już nigdy cię nie zobaczę. - Ja też tak myślałem - powiedział. Rachel dostrzegła nową walkę na jego twarzy - tym razem między obowiązkiem a pragnieniem - i serce ścisnęło jej współczucie. - Dorotheo... nie możesz tu zostać. Twój stryj... - Nie wie, że wyszłam. Wrócę - zapewniła go - gdy tylko ustalimy sprawy między nami. - Ustalimy sprawy - powtórzył i z wyraźnym wysiłkiem wysunął dłoń z jej uścisku. Chodzi ci... - Czy napijesz się wina? - wtrąciła się Rachel, sięgając po zostawioną przez służącego karafkę. - Tak, chętnie. On też powinien się napić - powiedziała Dorothea, uśmiechając się. - Tak, chyba mu się to przyda - mruknęła Rachel, zerkając na brata. - Dorotheo... - powiedział Denny bezradnie, przeczesując palcami włosy. - Wiem, o czym mówisz. Ale nie chodzi tylko o to, czy zostaniesz przyjaciółką - zakładając oczywiście, że to... będzie... możliwe... Wyprostowała się dumnie, jak księżna. - Czy wątpisz w moją wiarę, Denzellu Hunterze? - Nie... to nie tak. Po prostu sądzę, że być może nie przemyślałaś tego gruntownie.
- Tak sądzisz! - Lady Dorothea zarumieniła się i spojrzała gniewnie na Denny'ego. Powinieneś wiedzieć, że od kiedy wyjechałeś z Londynu, nie robiłam niczego innego, tylko myślałam. Jak, do diabła, sądzisz, że się tu znalazłam? - Spiskowałaś, by twój brat został postrzelony w brzuch? - spytał Denny. - To wydaje mi się dość brutalne i raczej niegwarantujące powodzenia. Lady Dorothea spojrzała groźnie i parę razy odetchnęła głośno przez nos. - No widzisz - powiedziała rzeczowo - gdybym nie była doskonałą kwakierką, tobym cię uderzyła. Ale tego nie zrobiłam, prawda? Dziękuję, moja droga - powiedziała do Rachel, biorąc od niej kieliszek wina. - Jesteś jego siostrą, jak rozumiem? - Nie, nie uderzyłaś - przyznał czujnie Denny, ignorując Rachel. - Ale nawet zakładając, dla potrzeb tej dyskusji - dodał z błyskiem swego zwykłego ja - że Bóg naprawdę do ciebie przemówił i powiedział, że masz się do nas przyłączyć, to i tak zostaje jeszcze drobna kwestia twojej rodziny. - W zasadach waszej wiary nie ma niczego, co by wymagało zgody mego ojca na małżeństwo - rzuciła. - Pytałam. Denny zamrugał. - Kogo? - Priscillę Unwin. Jest kwakierką, którą znam w Londynie. Ty chyba też ją znasz; mówiła, że przeciąłeś ropień na pupie jej brata. W tym momencie Denny uświadomił sobie - być może dlatego, że oczy aż mu wychodziły z orbit, tak się wpatrywał w lady Dorotheę, pomyślała nie całkiem rozbawiona Rachel - że nie ma na nosie okularów. Uniósł palec, by osadzić je wyżej na nosie, przerwał w pół gestu i rozejrzał się, mrużąc oczy. Rachel z westchnieniem dała krok naprzód i włożyła mu je na nos. Potem podała mu drugi kieliszek wina. - Ona ma rację - powiedziała. - Potrzebujesz tego. *** - W ten sposób najwyraźniej do niczego nie dojdziemy - stwierdziła lady Dorothea. Zdaniem Rachel nie wyglądała na osobę przywykłą godzić się z porażkami, ale trzymała temperament na wodzy. Z drugiej strony w ogóle nie poświęciła ni chwili rozważeniu nalegań Denny'ego, by wróciła do domu stryja. - Nie wrócę - wyjaśniła, jakby mówiła do dziecka - bo jeśli to zrobię, ty uciekniesz do Armii Kontynentalnej w Valley Forge, dokąd - jak sądzisz - za tobą nie pojadę. - Ależ nie pojechałabyś przecież? Rachel wydawało się, że w głosie Denny'ego słyszy cień nadziei, nie była jednak pewna,
jakiego rodzaju jest to nadzieja. Lady Dorothea utkwiła w nim błękitne spojrzenie. - Pokonałam dla ciebie cały cholerny ocean. Naprawdę sądzisz, że jakieś cholerne wojsko mnie powstrzyma? Denny potarł nos palcem. - Nie - przyznał. - Nie sądzę. Dlatego wciąż tu jestem. Nie chcę, żebyś za mną jechała. Lady Dorothea głośno przełknęła, ale dzielnie uniosła głowę. - Dlaczego? - spytała lekko tylko drżącym głosem. - Dlaczego nie chcesz, bym za tobą pojechała? - Dorotheo - powiedział jak najłagodniej. - Pomijając już fakt, że pójście za mną wymaga zbuntowania się i wystąpienia przeciwko twojej rodzinie - to jest wojsko. Co więcej, jest to bardzo biedne wojsko, w którym brakuje podstawowych wygód, ubrań, pościeli, butów i jedzenia. Ponadto jest to wojsko stojące na granicy nieszczęścia i klęski. To nie jest odpowiednie dla ciebie miejsce. - A jest odpowiednie dla twojej siostry? - Nie, nie jest. Ale... - przerwał, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że o mało nie wpadł w pułapkę. - Ale nie możesz mnie powstrzymać przed pójściem z tobą - dokończyła za niego Rachel. Nie była całkiem pewna, czy powinna pomagać tej dziwnej dziewczynie, jednak czuła podziw dla jej odwagi. - I mnie też nie możesz powstrzymać - stwierdziła zdecydowanie Dorothea. Denny potarł trzema palcami miejsce między brwiami, zamykając oczy, jakby bolała go głowa. - Dorotheo - powtórzył, opuszczając dłoń i prostując się. - Zostałem powołany, by robić to, co robię, i jest to sprawa między mną a Bogiem. Rachel mi towarzyszy nie tylko dlatego, że jest uparta, ale także dlatego, że za nią odpowiadam; nie ma bowiem dokąd pójść. - Ależ mam! - wtrąciła oburzona Rachel. - Sam mówiłeś, że możesz mi znaleźć bezpieczne mieszkanie u jakichś przyjaciół, jeśli zechcę. Nie chciałam i nie chcę. Zanim Denny zdążył wysunąć dalsze argumenty, lady Dorothea uniosła dłoń teatralnym, rozkazującym gestem, więc zamilkł. - Mam pomysł - powiedziała. - Obawiam się spytać, jaki. - W głosie Denny'ego naprawdę brzmiał lęk. - A ja nie - powiedziała Rachel. - Jaki? Dorothea przeniosła wzrok na Rachel i znów na Denny'ego.
- Byłam na spotkaniu kwakrów. A dokładniej na dwóch. Wiem, jak przebiega. Odbądźmy spotkanie i poprośmy Pana, by nas oświecił. Denny otworzył usta, ku wielkiej radości Rachel, której rzadko udawało się sprawić, by jej bratu odebrało mowę - ale zaczynała z przyjemnością obserwować, jak robi to Dorothea. - To... - zaczął, najwyraźniej oszołomiony. - ...jest świetny pomysł - dokończyła Rachel, już ciągnąc trzecie krzesło do kominka. Denny nie bardzo mógł protestować. Całkowicie zbity z pantałyku, usiadł, choć Rachel zauważyła, że umieścił ją między sobą a Dorotheą. Nie była pewna, czy boi się znaleźć zbyt blisko Dorothei, by siła jej obecności nie wywierała na niego zbyt silnego wpływu, czy też siedząc naprzeciwko, chce ją lepiej widzieć. Usadowili się wszyscy, poprawiając na krzesłach dla wygody, i zamilkli. Rachel zamknęła oczy. Przez powieki widziała czerwone ciepło płomieni, czuła je na dłoniach i stopach. Podziękowała za to w myślach, wspominając nieustanne zimno w obozie, bolące od tego paznokcie rąk i nóg, i nieustanne dreszcze, które słabły, ale nie mijały, gdy w nocy wsuwała się pod koce, przez co zmęczone mięśnie zawsze ją bolały. Nic dziwnego, że Denny nie chciał zabierać z sobą Dorothei. Ona sama też nie chciała wracać, dałaby niemal wszystko, by nie wracać - wszystko poza dobrem Denny'ego. Nienawidziła czuć się głodna i przemarznięta, ale czułaby się jeszcze gorzej, gdyby ciepłu i obfitości towarzyszyła świadomość, że on cierpi tam sam. Czy lady Dorothea ma jakiekolwiek pojęcie, jak tam jest? Otworzyła oczy. Dorothea siedziała spokojnie, ale wyprostowana, z dłońmi złożonymi na kolanach. Zapewne Denny tak jak i ona sama - wyobraża sobie te ręce zaczerwienione i odmrożone, śliczną buzię wychudłą, brudną i zmarzniętą. Oczy Dorothei kryły się pod powiekami, ale Rachel była pewna, że patrzy na Denny’ego. Pomyślała, że dziewczyna podjęła spore ryzyko - bo co będzie, jeśli Pan przemówi do Denny'ego i każe mu ją odesłać? A co będzie, jeśli Pan przemówi teraz do Dorothei - przyszło jej nagle do głowy - a może już przemówił? Ta myśl zaskoczyła Rachel. Kwakrzy nie uważali bowiem, że Bóg przemawia tylko do nich; nie byli jedynie pewni, czy inni ludzie często wsłuchują się w Jego głos. A ona sama - czy słuchała? Z całą szczerością musiała przyznać, że nie. I wiedziała dlaczego: bo nie chciała usłyszeć tego, co zapewne musi - że ma odwrócić się od Iana Murraya i porzucić myśli o nim, które ogrzewały jej ciało i rozpalały jej sny w lodowatym lesie do tego stopnia, że budziła się czasem przekonana, iż wystarczy, by wyciągnęła rękę pod padający śnieg, a ten z sykiem zniknie z jej dłoni.
Przełknęła z trudem i zamknęła oczy, starając się otworzyć na prawdę i drżąc z lęku przed tym, co usłyszy... Usłyszała jednak wyłącznie równomierne sapanie, a chwilę później mokry nos Rolla trącił jej dłoń. Zakłopotana, podrapała go za uszami. Jakoś nie wypadało tego robić podczas spotkania, wiedziała jednak, że będzie ją tak długo trącać, aż spełni jego życzenie. Przymknął teraz oczy z rozkoszy i oparł się ciężkim ciałem o jej kolano. Pies go kocha, myślała, delikatnie drapiąc skórę pod gęstym, szorstkim futrem. Skoro tak, czy może być złym człowiekiem? W odpowiedzi usłyszała nie głos Boga, tylko brata, który niewątpliwie powiedziałby: „Choć psy są godnymi szacunku stworzeniami, nie sądzę, by dobrze osądzały ludzki charakter”. Ale ja tak, myślała. Wiem, czym jest, i wiem, czym mógłby się stać. Spojrzała na Dorotheę, siedzącą nieruchomo w szarej workowatej sukni. Lady Dorothea Grey była gotowa porzucić dawne życie, a zapewne także i rodzinę, by zostać przyjaciółką - dla Denny'ego. Czy nie jest to możliwe, by dla niej z kolei Ian Murray porzucił swój krwawy tryb życia? No, taka myśl świadczy o zarozumiałości, napomniała się. Jakąż to moc chciałabyś mieć, Rachel Hunter? Nikt nie ma takiej mocy oprócz Pana. Ale Pan taką moc miał. I jeśli Pan zechce, wszystko jest możliwe. Ogon Rolla poruszył się lekko, trzykrotnie uderzając w podłogę. Denzell Hunter wyprostował się nieco na stołku. Był to bardzo nieznaczny ruch, ale ponieważ poprzedzała go całkowita nieruchomość, zaskoczył obie kobiety, które podniosły głowy jak zaniepokojone ptaki. - Kocham cię, Dorotheo - powiedział bardzo cicho, ale oczy płonęły mu za okularami. Rachel poczuła ból w piersi. - Czy wyjdziesz za mnie?
87. Rozstanie i spotkanie 20 kwietnia 1778 Jeśli chodzi o naszą podróż przez Atlantyk - a po naszych przygodach z kapitanem Robertsem, Hickmanem i Stebbingsem uważałam się za specjalistkę od morskich katastrof to przebiegała ona wręcz nudno. Co prawda mieliśmy krótkie starcie z brytyjskim okrętem wojennym, ale udało nam się uciec, napotkaliśmy dwa niewielkie i jeden potężny sztorm,
jedzenie było paskudne, lecz czułam się tak rozbita, że jadłam suchary, zaledwie wytrząsnąwszy z nich robaki. Połowa moich myśli biegła naprzód: myślałam o niepewnej sytuacji Marsali i Fergusa, o niebezpieczeństwach związanych ze stanem Henri-Christiana i logistyką postępowania. Druga połowa - a właściwie powinnam sprawiedliwie przyznać, że siedem ósmych - wciąż przebywała w Lallybroch z Jamiem. Czułam się obolała i zraniona. Miałam wrażenie, że brakuje jakiejś istotnej części mnie, jak zawsze, gdy na długo rozstawałam się z Jamiem, ale także, że wyrzucono mnie gwałtownie z domu - jakbym była pąklą, wyrwaną ze skały i wrzuconą do spienionej wody. Główną tego przyczyną była niewątpliwie zbliżająca się śmierć Iana. Ian do tego stopnia stanowił część Lallybroch, a jego tam obecność przez te wszystkie lata była dla Jamiego stałą pociechą, że w tym sensie utrata Iana równała się jakby utracie samego Lallybroch. O dziwo słowa Jenny, choć raniące, nie dotknęły mnie szczególnie; zbyt dobrze znałam głęboki smutek, rozpacz, którą trzeba zmienić we wściekłość, bo tylko tak można utrzymać się przy życiu. I prawdę mówiąc, rozumiałam jej uczucia, bo je podzielałam: było to irracjonalne, ale także i ja czułam, że powinnam pomóc Ianowi. Po co mi ta cała wiedza, wszystkie umiejętności, skoro nie potrafiłam pomóc tam, gdzie ta pomoc naprawdę się liczyła? Moje poczucie utraty - i dręczące mnie poczucie winy - pogłębiał jeszcze fakt, że nie było mnie tam, gdy Ian umierał, że musiałam się z nim ostatni raz pożegnać, wiedząc, że już go nie zobaczę, że nie zdołam mu ulżyć, że nie ma mnie z Jamiem i jego rodziną, gdy pada cios, albo nawet że po prostu nie jestem świadkiem jego odejścia. Młody Ian też to czuł, jeszcze silniej. Często znajdowałam go siedzącego w okolicach steru, wpatrzonego w kilwater ze smutkiem w oczach. - Sądzisz, że już odszedł? - spytał mnie nagle, gdy raz usiadłam obok niego. - Tato? - Nie wiem - odrzekłam szczerze. - Tak sądzę, na podstawie jego stanu, ale ludzie czasami zdumiewająco długo trwają. Czy wiesz, kiedy są jego urodziny? Spojrzał na mnie, zdziwiony. - Jakoś w maju, blisko urodzin wuja Jamiego. A co? Wzruszyłam ramionami i szczelniej naciągnęłam szal na ramiona, bo wiatr był chłodny. - Często się zdarza, że bardzo chorzy ludzie jakby czekają, aż miną ich urodziny, i dopiero wtedy umierają. Czytałam coś kiedyś na ten temat. Z jakiegoś powodu zdarza się to szczególnie osobom sławnym albo przynajmniej znanym. Roześmiał się na to, choć boleśnie. - Tato nigdy nie był sławny. - Westchnął. - Teraz żałuję, że nie zostałem. Wiem, sam
powiedział, bym jechał, a ja chciałem jechać - dodał uczciwie. - Ale źle się teraz z tym czuję. - Ja również - westchnęłam. - Ale ty musiałaś jechać - zaprotestował. - Nie mogłaś pozwolić, by mały Henri-Christian się udusił. Tato to rozumiał. Wiem, że tak. Uśmiechnęłam się na tę próbę poprawienia mego samopoczucia. - Rozumiał też, dlaczego ty musiałeś jechać. - Tak, wiem. - Przez chwilę milczał, wpatrując się we wzburzoną wodę za statkiem. W rześkim dniu statek płynął szybko, choć morze było nieco wzburzone, a fale zwieńczone białą pianą. - Żałuję... - powiedział nagle, przerwał i przełknął. - Żałuję, że tato nie poznał Rachel powiedział cicho. - Żałuję, że ona nie poznała jego. Mruknęłam współczująco. Aż nazbyt żywo pamiętałam te czasy, gdy Brianna dorastała, a ja przyglądałam się temu z bólem, myśląc, że nigdy nie pozna swego ojca. A potem zdarzył się cud - ale nie zdarzy się on Ianowi. - Wiem, że opowiadałeś tacie o Rachel. Mówił mi, że to zrobiłeś, i był szczęśliwy, że o niej usłyszał. - Uśmiechnął się na to. - A czy opowiadałeś Rachel o swoim ojcu? O swojej rodzinie? - Nie. - Najwyraźniej go zaskoczyłam. - Nie, nigdy tego nie robiłem. - No to będziesz musiał... Co się stało? Ściągnął brwi i wydął usta. - Nic właściwie. Pomyślałem sobie tylko... Nigdy jej niczego nie mówiłem. To znaczy, my... właściwie nie rozmawialiśmy, rozumiesz? To znaczy od czasu do czasu coś do niej mówiłem, takie zwykłe rzeczy, a ona do mnie. A potem my... pocałowałem ją i... no, to właściwie tyle. - Machnął bezradnie ręką. - Ale nigdy jej nie pytałem. Po prostu miałem pewność. - A teraz nie masz? Potrząsnął głową, a jego brązowe włosy rozwiały się na wietrze. - Och, nie, cioteczko, tego, co jest między nami, jestem tak pewien, jak... jak... - Rozejrzał się po przechylonym pokładzie, szukając jakiegoś symbolu trwałości, ale zrezygnował. - Cóż, jestem pewniejszy swoich uczuć niż tego, że jutro rano wstanie słońce. - A ona na pewno o tym wie. - Och tak, wie - powiedział miękko. - Wiem, że wie. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. W końcu podniosłam się. - W takim razie - może odmów modlitwę za ojca, a potem idź usiąść na dziobie. ***
Byłam w Filadelfii parę razy w dwudziestym wieku na jakichś lekarskich konferencjach. Miasto niezbyt mi się wówczas podobało, wydawało mi się brudne i niezachęcające. Teraz wyglądało inaczej, ale niewiele bardziej atrakcyjnie. Te ulice, które nie zostały wybrukowane, wyglądały jak rzeki błota. Tam, gdzie za jakiś czas miały pojawić się byle jakie szeregowe domy z podwórkami pełnymi śmieci, popsutych plastikowych zabawek i części do motocykli, teraz stały chwiejne chałupki z podwórkami pełnymi śmieci, skorup po ostrygach i przywiązanych do palików kóz. To prawda, nie widać było ubranych na czarno policjantów, ale drobni przestępcy byli tacy sami i wciąż rzucali się w oczy, mimo bardzo oczywistej obecności armii brytyjskiej. Czerwone kurtki kłębiły się wokół tawern, a wóz minęły maszerujące kolumny żołnierzy z muszkietami na ramieniu. Była wiosna. Wszędzie rosły drzewa, dzięki zarządzeniu Williama Penna, że jeden akr na pięć
powinien
być
przeznaczony
pod
zieleń
-
nawet
chciwym
politykom
dwudziestowiecznym nie udało się pozbawić Filadelfii drzew, choć pewnie tylko dlatego, że nie wpadli na pomysł, jak na tym zarobić, nie dając się złapać. Wiele drzew kwitło; gdy wóz wjechał do miasta, konfetti białych płatków spadało na grzbiety koni. Na głównej drodze prowadzącej do Filadelfii znajdował się posterunek wojskowy. Żołnierze zatrzymali nas, domagając się przepustek od woźnicy i dwóch pasażerów płci męskiej. Ja włożyłam na głowę przyzwoity czepek, nie patrzyłam nikomu w oczy i wymamrotałam, że przybywam ze wsi zająć się córką, która niedługo ma rodzić. Żołnierze zajrzeli do dużego koszyka z jedzeniem, który trzymałam na kolanach, ale nawet nie spojrzeli mi w twarz i machnęli ręką, by wóz jechał dalej. Szacowny wygląd się czasem przydaje. Zastanawiałam się, ilu szefów siatek szpiegowskich wpadło na to, by wykorzystywać starsze kobiety. Nie słyszy się o starszych kobietach szpiegach, ale być może wskazuje to jedynie, jakie są w tym dobre. Drukarnia Fergusa nie znajdowała się w najmodniejszej dzielnicy, ale niedaleko; z przyjemnością zobaczyłam, że jest to solidny budynek z czerwonej cegły, stojący w rzędzie podobnych sobie dobrze zbudowanych, przyjemnie wyglądających domów. Nie pisaliśmy wcześniej z zapowiedzią przyjazdu, bo list i tak przybyłby razem ze mną. Z nieco większym optymizmem otworzyłam drzwi. Marsali stała za kontuarem, sortując kartki. Na dźwięk dzwonka nad drzwiami uniosła głowę, zamrugała i gapiła się na mnie z otwartymi ustami. - Dzień dobry, moja droga - powiedziałam, odstawiając koszyk, podniosłam klapę w kontuarze i wzięłam ją w objęcia. Była blada jak śmierć, ale na mój widok w jej oczach rozbłysła ulga. Niemal padła mi w
ramiona i - co dla niej nietypowe - wybuchnęła szlochem. Głaskałam ją po plecach, mruczałam uspokajająco, lecz wypełniał mnie niepokój. Ubranie z niej zwisało i czuć ją było stęchlizną; dawno już nie myła włosów. - Wszystko będzie dobrze - powtórzyłam zdecydowanie po raz nie wiem już który. Przestała płakać i odsunęła się nieco, by sięgnąć do kieszeni po brudną chustkę. Zaszokowana stwierdziłam, że znów jest w ciąży. - Gdzie Fergus? - spytałam. - Nie wiem. - Zostawił cię? - wyrzuciłam z siebie, przerażona. - A to bydlak! Co za... - Nie, nie - powiedziała pośpiesznie, niemal śmiejąc się przez łzy. - Nie zostawił mnie, bynajmniej. Tylko musi się ukrywać - co kilka dni zmienia kryjówkę i nie wiem, gdzie teraz jest. Dzieci go znajdą. - Dlaczego się ukrywa? Nie, chyba nie muszę pytać - dodałam, oglądając się na przysadzistą czarną prasę drukarską za kontuarem. - Ale czy chodzi o coś konkretnego? - Tak, taką broszurkę dla pana Paine'a. Napisał ich całą serię, pod tytułem Kryzys amerykański. - Pan Paine... ten od Zdrowego rozsądku? - Tak, ten. - Pociągnęła nosem i wytarła oczy. - To miły człowiek, ale Fergus mówi, że lepiej z nim nie pić. Wiesz, niektórzy mężczyźni, jak sobie popiją, robią się słodcy i kochający, a niektórzy szaleni i zaczynają wznosić okrzyki i wygrażać szabelką. A on nawet nie jest Szkotem! - Ach, ten typ. Tak, dobrze wiem, o czym mówisz. Który to miesiąc? - zmieniłam temat. Może lepiej usiądź, nie powinnaś za długo być na nogach. - Który...? - Zrobiła zdziwioną minę i odruchowo dotknęła dłonią miejsca, na które patrzyłam. Roześmiała się. - Ach, o tym mama mówi. - Sięgnęła pod fartuch i wyciągnęła skórzaną torbę, którą obwiązała się w pasie. - To na wypadek ucieczki - wyjaśniła. - Na wypadek, gdyby spalili dom, a ja musiałabym uciekać z dziećmi. Wzięłam od niej torbę, zaskakująco ciężką; na jej dnie, pod warstwą papierów i drobnych dziecięcych zabawek, usłyszałam słaby brzęk. - Kaslon kursywa dwudziestoczteropunktowa? - odgadłam. Uśmiechnęła się, co od razu odjęło jej dziesięć lat. - Wszystkie poza X. Po zniknięciu Fergusa musiałam spłaszczyć je na krążek i sprzedać złotnikowi, żeby mieć na jedzenie. Wciąż zresztą jest tam X, ale z prawdziwego ołowiu. - A musiałaś użyć Goudy półgrubego dziesięciopunktowego?
Jamie i Fergus odlali ze złota dwa zestawy czcionek, potem pokryli je sadzą i farbą, aż niczym się nie różniły od licznych zestawów prawdziwych ołowianych czcionek w kaszcie stojącej niewinnie przy ścianie za prasą drukarską. Potrząsnęła głową i sięgnęła po torbę. - Fergus je z sobą zabrał. Chciał je gdzieś schować, na wszelki wypadek. Wygląda mama na zmęczoną podróżą - powiedziała, pochylając się ku mnie. - Może wyślę Joanie do gospody po dzbanek cydru? - Byłoby cudownie - powiedziałam. Kręciło mi się trochę w głowie po rewelacjach ostatnich paru minut. - A Henri-Christian? Jak on się czuje? Jest tu? - Chyba bawi się z tyłu z przyjacielem - powiedziała, wstając. - Zaraz go zawołam. Jest trochę zmęczony, biedaczek, bo nie śpi dobrze, a ma takie gardło, że mówi jak ropucha z zaparciem. Co zresztą, muszę przyznać, nie przygnębia go zanadto. - Uśmiechnęła się mimo zmęczenia i skierowała się ku części mieszkalnej domu, wołając po drodze Henri-Christiana. „Na wypadek, gdyby spalili dom”. Kto? Przeszedł mnie dreszcz. Armia brytyjska? Lojaliści? I jak sobie daje radę, samotnie prowadząc drukarnię, zajmując się rodziną, z mężem, który musi się ukrywać, i chorym dzieckiem, którego nie można zostawić samego podczas snu? „Okropieństwo naszej sytuacji” - napisała w liście do Laoghaire, a było to kilka miesięcy temu, gdy Fergus jeszcze przebywał w domu. Cóż, teraz nie była sama. Po raz pierwszy od rozstania z Jamiem czułam w swojej sytuacji coś więcej niż ponurą konieczność. Napiszę dziś do niego - postanowiłam. Być może - i miałam nadzieję, że tak będzie - opuści Lallybroch, zanim mój list tam dotrze, ale i tak Jenny i reszta rodziny ucieszą się z wiadomości, co się tu dzieje. A jeśli przypadkiem Ian wciąż jest przy życiu... nie chciałam jednak o tym myśleć; świadomość, że jego śmierć umożliwi Jamiemu powrót do mnie, sprawiała, że czułam się jak upiór - jakbym chciała, by umarł jak najszybciej. Choć szczerze mówiąc, sądziłam, że sam Ian pragnie, by śmierć nadeszła jak najprędzej. Te ponure myśli przerwał powrót Marsali; koło niej skakał Henri-Christian. - Grandmère! - zawołał na mój widok i skoczył mi w ramiona, omal mnie nie przewracając. Był solidnie zbudowanym chłopcem. Uściskał mnie z uczuciem, mnie zaś na jego widok zalała fala ciepłej radości. Ucałowałam go i uściskałam, czując, że pustka w moim sercu powstała po wyjeździe Jema i Mandy nieco się wypełnia. Odcięta w Szkocji od rodziny Marsali niemal zapomniałam, że wciąż mam czworo uroczych wnucząt, i poczułam teraz przypływ wdzięczności.
- Chce babcia zobaczyć sztuczkę, Grandmère? - zachrypiał Henri-Christian. Marsali miała rację; rzeczywiście mówił jak ropucha z zatwardzeniem. Skinęłam jednak głową, on zaś zeskoczył mi z kolan, wyciągnął z kieszeni trzy wypełnione otrębami woreczki i zaczął nimi żonglować ze zdumiewającą zręcznością. - Tata go nauczył - powiedziała Marsali z pewną dumą. - Gdy będę taki duży jak Germain, tata nauczy mnie także, jak być kieszonkowcem! Marsali aż się zachłysnęła i zasłoniła mu usta dłonią. - Henri-Christian, nigdy o tym nie mówimy - powiedziała surowo. - Przy nikim, słyszysz? Spojrzał na mnie zaskoczony, ale posłusznie skinął głową. Chłód, który czułam wcześniej, powrócił. Czy Germain kradnie, że tak powiem, zawodowo? Spojrzałam na Marsali, ale potrząsnęła lekko głową; porozmawiamy o tym później, same. - Otwórz buzię i wyciągnij język, kochanie - powiedziałam do Henri-Christiana. - Pokaż babci to bolące gardło. - Aaaaaa. - Otworzył posłusznie usta i uśmiechnął się szeroko. Poczułam ropny zapach i nawet bez właściwego światła widziałam, że opuchnięte migdałki podniebienne niemal całkowicie wypełniają mu gardło. - Wielkie nieba - powiedziałam, obracając mu głowę na boki, by lepiej widzieć. - Jestem zdumiona, że może jeść, nie mówiąc o śnie. - Czasami nie może. - Słyszałam napięcie w głosie Marsali. - Często jest w stanie przełknąć tylko trochę mleka, a nawet wtedy czuje, jakby połykał noże, biedaczek. Przykucnęła koło mnie i odgarnęła ciemne włosy z zarumienionej buzi Henri-Christiana. Czy mama może pomóc, mamo Claire? - Och tak - powiedziałam z większą pewnością w głosie niż w duszy. - Na pewno. Poczułam, jak napięcie spływa z niej jak woda; co więcej, z oczu zaczęły jej cicho płynąć łzy. Przytuliła główkę Henri-Christiana do piersi, by nie widział, że płacze, a ja wyciągnęłam ręce i objęłam ich oboje. Oparłam policzek o jej nakrytą czepkiem głowę, wdychając piżmowy, stęchły odór jej strachu i wyczerpania. - Już dobrze - powiedziałam cicho, masując jej chude plecy. - Jestem tu. Możesz spać. *** Marsali przespała resztę dnia i całą noc. Byłam zmęczona po podróży, ale udało mi się zdrzemnąć w wielkim fotelu przy kuchni z Henri-Christianem chrapiącym ciężko w moich objęciach. Dwa razy przestał oddychać i choć bez trudu udało mi się wyrwać go z bezdechu, widziałam, że coś trzeba zrobić jak najszybciej. Dlatego też po krótkiej drzemce rano,
obmyciu twarzy i śniadaniu wyszłam na poszukiwanie tego, co mi było potrzebne. Przywiozłam z sobą najbardziej podstawowe instrumenty medyczne, a usunięcie migdałków nie wymagało niczego skomplikowanego. Żałowałam, że nie ma ze mną Iana, bo i mnie, i Marsali przydałaby się jego pomoc. Wejście do miasta byłoby jednak niebezpieczne dla mężczyzny w jego wieku; nie mógł tego zrobić otwarcie, bo brytyjskie patrole natychmiast by go zatrzymały i przesłuchały, a być może nawet aresztowały jako podejrzaną postać - którą niewątpliwie był. Poza tym... nie mógł się doczekać, by wyruszyć na poszukiwanie Rachel Hunter. Zadanie odnalezienia dwojga ludzi - i psa - którzy mogą znajdować się niemal wszędzie od Charlestonu po Kanadę, przy braku innych środków transportu niż własne nogi i innych sposobów zbierania informacji jak rozpytywanie, zniechęciłoby każdą osobę mniej upartą niż ktoś mający w sobie krew Fraserów. Choć Ian umiał być układny, tak samo jak Jamie potrafił bezwzględnie trzymać się obranego kursu, wbrew wszelkim przeszkodom i głosowi rozsądku. Wskazał mi jednak, że dysponuje jedną wskazówką: Denny Hunter był lekarzem i zapewne wciąż przebywał z Armią Kontynentalną - którąś z jej części, Ian zamierzał więc odkryć, gdzie znajduje się najbliższe zgrupowanie armii, i tam rozpocząć poszukiwania. Dlatego też chciał najpierw pokręcić się w pobliżu Filadelfii, zaglądając do tawern i punktów wyszynku na jej obrzeżach, by zorientować się z plotek, gdzie obecnie przebywa armia. Zdołałam go jedynie przekonać, żeby - gdy już dowie się czegoś, co mu wskaże możliwy kierunek - przesłał wiadomość do drukarni Fergusa. Tymczasem mogłam jedynie pomodlić się do jego anioła stróża - istoty bardzo przepracowanej - a potem pogadać z moim (którego wyobrażałam sobie jako rodzaj babciowatej postaci z zafrasowanym wyrazem twarzy) i zająć się tym, po co przybyłam. Wędrowałam teraz po błotnistych ulicach, rozważając, co mam zrobić. W ciągu ostatnich dziesięciu lat tylko raz przeprowadziłam tonsillektomię - no, dwa razy, jeśli Beardsleyów liczyć osobno. Zazwyczaj był to szybki, prosty zabieg, ale też zazwyczaj nie wykonywało się go w mrocznej drukarni na karle ze zwężonymi drogami oddechowymi, infekcją zatok i ropniem okołomigdałkowym. Z drugiej strony... nie musiałam tego robić w drukarni, gdyby mi się udało znaleźć lepiej oświetlone miejsce. Tylko gdzie? - zastanawiałam się. Najlepszy byłby bogaty dom, gdzie nie oszczędza się na woskowych świecach. Bywałam w wielu takich domach, szczególnie podczas naszego pobytu w Paryżu, ale w Filadelfii nie znałam nikogo nawet średnio zamożnego. Marsali też nie - pytałam. Cóż, wszystko po kolei. Zanim zacznę się martwić o salę operacyjną, muszę znaleźć
kowala, który potrafi robić drobne przedmioty i sporządzi potrzebną mi pętlę z drutu. Mogłam oczywiście łatwo wyciąć migdałki podniebienne skalpelem, ale znacznie trudniej byłoby w ten sposób usunąć migdałek gardłowy, znajdujący się za podniebieniem miękkim. A ostatnim, czego bym chciała, było grzebanie ostrym narzędziem, w dodatku po omacku, w objętym stanem zapalnym gardle Henri-Christiana. Druciana pętelka będzie wystarczająco ostra, a nie uszkodzi niczego, w co trafi przypadkowo; ciąć będzie tylko ta krawędź, która obejmie tkankę przeznaczoną do usunięcia, i to tylko wtedy, gdy wykonam silny ruch, równo odcinający migdałek. Niepokoiło mnie, że gardło Henri-Christiana było jaskrawoczerwone, co mogło być symptomem paciorkowcowego zapalenia gardła. Możliwe jednak także, że jest to innego rodzaju infekcja. Nie, jeśli chodzi o paciorkowce, musimy zdać się na szczęście; co prawda natychmiast po przybyciu nastawiłam kilka słojów na penicylinę, ale nie miałam sposobu, by sprawdzić, czy ekstrakt, który być może za kilka dni uzyskam, jest aktywny, czy nie - a jeśli tak, to do jakiego stopnia. Lepsze jednak to niż nic. Miałam jedną niewątpliwie użyteczną rzecz - a raczej będę miała, jeśli moje dzisiejsze poszukiwania zakończą się sukcesem. Niemal pięć lat temu lord John Grey przysłał mi szklaną butlę z witriolem i szklany alembik do destylacji umożliwiającej uzyskanie eteru. Wydawało mi się, że uzyskał te przedmioty u aptekarza z Filadelfii, choć nie pamiętałam nazwiska rzeczonego aptekarza. W Filadelfii nie mogło jednak działać zbyt wielu aptekarzy, zamierzałam zaś odwiedzić ich wszystkich, aż znajdę to, czego szukam. Marsali powiedziała, że są tu dwie duże apteki, a tylko w dużej znajdę to, co mi potrzebne do wytworzenia eteru. Jak nazywał się dżentelmen, u którego lord John nabył alembik? Czy w ogóle przebywa jeszcze w Filadelfii? Mój mózg odmawiał współpracy, czy to na skutek zmęczenia, czy niepamięci; czasy, gdy wytwarzałam eter w gabinecie we Fraser's Ridge, wydawały mi się odległe i mityczne jak potop. Znalazłam pierwszego aptekarza i nabyłam kilka potrzebnych przyrządów, w tym słoik pijawek - choć trochę wstrząsnęła mną myśl, że miałabym umieścić pijawkę w ustach HenriChristiana; co by było, gdyby ją połknął? Z drugiej strony - pomyślałam - jest czteroletnim chłopcem z bardzo pomysłowym starszym bratem, więc prawdopodobnie połykał znacznie gorsze rzeczy niż pijawka. Przy odrobinie szczęścia jednak nie będę ich potrzebować. Kupiłam także dwa bardzo małe żegadła. Był to prymitywny i bolesny sposób na zatrzymanie krwawienia, ale rzeczywiście bardzo skuteczny. Aptekarz nie miał jednak witriolu. Przeprosił za ten brak, tłumacząc, że takie rzeczy trzeba importować z Anglii, ale jest wojna... Podziękowałam mu i poszłam do drugiej apteki,
gdzie mnie poinformowano, że rzeczywiście mieli witriol, ale sprzedali go jakiś czas temu pewnemu angielskiemu lordowi, choć co lord może z tym robić, aptekarz nie potrafił sobie wyobrazić. - Angielskiemu lordowi? - powtórzyłam, zaskoczona. Nie może to być chyba lord John... z drugiej strony angielska arystokracja nie ciągnęła obecnie szczególnie licznie do Filadelfii, poza żołnierzami. Aptekarz zaś powiedział „lord”, a nie major czy kapitan. Cóż, kto pyta, nie błądzi, zapytałam więc i dowiedziałam się natychmiast, że rzeczywiście chodzi o lorda Johna Greya, który prosił, by dostarczyć witriol do jego domu na Chestnut Street. Czując się nieco jak Alicja, która wpada do króliczej nory - wciąż kręciło mi się lekko w głowie na skutek braku snu i zmęczenia podróżą ze Szkocji - spytałam, którędy dojdę na Chestnut Street. Drzwi domu otworzyła mi niezwykle piękna młoda kobieta, ubrana w sposób wyraźnie wskazujący, że nie jest pokojówką. Spojrzałyśmy na siebie ze zdziwieniem; ona też najwyraźniej nie mnie oczekiwała, ale gdy spytałam o lorda Johna, wyjaśniając, że jestem starą znajomą, natychmiast zaprosiła mnie do środka i wyjaśniła, że stryj niedługo wróci, zaprowadził bowiem tylko konia do podkucia. - Można by pomyśleć, że pośle stajennego albo choćby mego kuzyna - powiedziała przepraszająco młoda kobieta, która przedstawiła mi się jako lady Dorothea Grey. - Ale stryj John bardzo szczególnie dba o swoje konie. - Pani kuzyn? - spytałam, a mój powolny mózg rozważał możliwe powiązania rodzinne. - Nie ma pani chyba na myśli Williama Ransoma? - Tak, Ellesmere'a - potwierdziła, zdziwiona, ale zadowolona. - Zna go pani? - Spotkaliśmy się parę razy. jeśli mogę zapytać... Jak to się stało, że jest w Filadelfii? Ja... no... zrozumiałam, że wypuszczono go na parol razem z resztą armii Burgoyne'a i miał się udać do Bostonu, by popłynąć do domu do Anglii. - Och, bo tak jest! - powiedziała. - To znaczy zwolniono go na parol. Ale najpierw tu przyjechał, by zobaczyć się z ojcem - czyli stryjem Johnem - i moim bratem. - Przy tych słowach jej duże niebieskie oczy zachmurzyły się. - Henry jest niestety bardzo chory. - Tak mi przykro - powiedziałam szczerze, ale nie dopytując dalej. Znacznie bardziej interesowała mnie obecność tu Williama, zanim jednak zdążyłam zadać jakieś dalsze pytanie, na ganku rozległy się szybkie, lekkie kroki i otwarto drzwi frontowe. - Dottie? - spytał znajomy głos. - Czy masz może pojęcie, gdzie... och, bardzo przepraszam. - Lord John Grey wszedł do pokoju i zatrzymał się na widok gościa. Zaraz
jednak dotarło do niego, kim jestem, i otworzył usta. - Jak miło pana znów widzieć - powiedziałam uprzejmie. - Przykro mi jednak, że pański bratanek choruje. - Dziękuję - odrzekł, przyglądając mi się dosyć czujnie. Pochylił się nad moją dłonią i ucałował ją. - Tak się cieszę, że znów panią widzę, pani Fraser. - Zabrzmiało to szczerze. Zawahał się przez moment, ale oczywiście nie mógł nie zapytać. - A pani mąż...? - Jest w Szkocji - odrzekłam, czując się paskudnie, że go rozczarowuję. Rzeczywiście, to uczucie pojawiło się na jego twarzy na ułamek sekundy, ale natychmiast znikło. Ostatecznie był dżentelmenem - i żołnierzem. Co więcej, miał na sobie mundur, co mnie zdziwiło. - Wrócił pan zatem do czynnej służby? - spytałam, unosząc brwi. - Niezupełnie. Dottie, czy wzywałaś już panią Figg? Jestem pewien, że pani Fraser z przyjemnością się czegoś napije. - Dopiero co przyszłam - pośpieszyłam z wyjaśnieniem, gdy Dottie zerwała się na równe nogi i wyszła. - Doprawdy? - Uprzejmie tłumił wyraźnie malujące się na jego twarzy pytanie „a dlaczego pani przyszła?”. Wskazał mi fotel i sam usiadł. Miał dość dziwny wyraz twarzy, jak gdyby nie mógł się zdecydować, jak powiedzieć coś niezręcznego. - Bardzo się cieszę, że panią widzę - powtórzył powoli. - Czy pani... Nie chciałbym być broń Boże nieuprzejmy, ale czy przyszła pani może do mnie z wiadomością od swego męża? Nic nie mógł poradzić na to, że w oczach zapłonęła mu iskierka oczekiwania, więc potrząsnęłam głową niemal przepraszająco. - Bardzo mi przykro - powiedziałam i stwierdziłam z pewnym zdumieniem, że szczerze. - Przyszłam prosić pana o przysługę. Nie dla mnie osobiście, tylko dla mego wnuka. Zrobił zdziwioną minę. - Pani wnuka? Wydawało mi się, że pani córka... och, oczywiście! Zapomniałem o przybranym synu pani męża - czy jego rodzina tu przebywa? Czy chodzi o jedno z jego dzieci? - Tak właśnie. - Nie zwlekając, przedstawiłam mu sytuację, opisując stan HenriChristiana i przypominając, jak ponad cztery lata temu uprzejmie przysłał mi witriol i szklany alembik. - Pan Sholto, aptekarz z Walnut Street, powiedział mi, że parę miesięcy temu sprzedał panu dużą butelkę witriolu. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie ma pan go jeszcze? - Nie starałam się ukryć niepokoju w głosie, na co spojrzał na mnie łagodniej. - Mam - powiedział i ku memu zaskoczeniu uśmiechnął się jak słońce wychodzące zza chmury. - Kupiłem go dla pani, pani Fraser.
*** Dogadaliśmy się natychmiast. Nie tylko da mi witriol, ale także kupi wszystkie pozostałe potrzebne mi przyrządy medyczne, jeśli zgodzę się zoperować jego bratanka. - W Boże Narodzenie doktor Hunter usunął jedną kulę - powiedział - i Henry poczuł się potem nieco lepiej. Druga jednak pozostaje i... - Doktor Hunter? - przerwałam mu. - Chyba nie doktor Denzell Hunter? - Tak, on właśnie. Słyszałem, że miał możliwość poznać panią. - Owszem - uśmiechnęłam się. - Pracowaliśmy razem, i w Ticonderodze, i pod Saratogą, w armii Gatesa. A cóż on robi w Filadelfii? Lord John zamierzał odpowiedzieć, ale przerwał mu odgłos lekkich kroków schodzących po schodach. Spojrzałam ku drzwiom i serce mi podskoczyło na widok Rachel Hunter, stojącej nieruchomo i wpatrzonej we mnie, z ustami uformowanymi w równe „o” ze zdumienia. W następnej chwili była w moich ramionach i ściskała mnie tak, że mało nie połamała mi żeber. - Przyjaciółko Claire! - wykrzyknęła, puszczając mnie w końcu. - Nie sądziłam, że... tak się cieszę... och, Claire! Ian? Czy przyjechał z tobą? - Na jej twarzy jak gnane wichrem chmury malowały się kolejno niecierpliwość i lęk, nadzieja i niepokój. - Przyjechał - zapewniłam ją. - Ale nie ma go tu. Posmutniała. - Och - wyjąkała cicho. - A gdzie... - Wyruszył, żeby cię odnaleźć - powiedziałam łagodnie, ujmując jej dłonie. Radość wybuchła w jej oczach jak pożar w lesie. - Och! - powiedziała zupełnie innym tonem. - Och! Lord John zakaszlał uprzejmie. - Lepiej może, żebym nie wiedział, gdzie dokładnie przebywa pani siostrzeniec, pani Fraser - zauważył. - Zakładam bowiem, że podziela przekonania pani męża? No właśnie. Jeśli więc mi pani wybaczy, pójdę teraz do Henry'ego, do domu pani Woodcock, i powiem mu, że pani przybyła. Zapewne zechce go pani zbadać. - Och. Tak, tak, oczywiście. - Pozbierałam się nieco. - Jeśli nie ma pan nic przeciw... Uśmiechnął się, spojrzał na Rachel, która zbladła na mój widok, teraz jednak z podniecenia przybrała kolor rumianego jabłuszka. - Nie, oczywiście, że nie - powiedział. - Proszę tam przyjść, gdy pani będzie mogła. Zaczekam na panią.
88. Brudna robota Cały czas brakowało mi Brianny, w mniejszym lub większym stopniu, zależnie od okoliczności. Ona na pewno zdołałaby rozwiązać problem skierowania światła w głąb gardła Henri-Christiana. Położyłam go na stole w drukarni, wykorzystując całe wpadające tam światło. To jednak była Filadelfia, nie New Bern; niebo zasłaniały nie chmury, lecz dym z kominów. Domy stojące po drugiej stronie wąskiej ulicy dodatkowo zaciemniały pokój. Zresztą nie miało to większego znaczenia - powiedziałam sobie. Pokój mógł być rozświetlony słońcem, a ja i tak nic bym nie widziała w głębi gardła Henri-Christiana. Marsali miała lusterko, które wykorzystamy
do
kierowania
promienia,
co
zapewne
pomoże
przy
migdałkach
podniebiennych, natomiast gardłowe musiałam usunąć na ślepo, wyczuwając je dotykiem. Wymacałam miękki, gąbczasty brzeg migdałka gardłowego tuż za podniebieniem miękkim; nabierał kształtu w moich myślach, gdy ostrożnie zakładałam drucianą pętelkę, bardzo delikatnie, by jej brzeg nie przeciął ani czubka mojego palca, ani samego migdałka. Gdy go odetnę, tryśnie krew. Ułożyłam Henri-Christiana pod kątem, a Marsali podtrzymywała jego bezwładne ciało niemal na boku. Denzell Hunter unieruchomił mu głowę i przyciskał mu mocno do nosa zwitek gazy nasączonej eterem. Nie miałam żadnego ssaka poza własnymi ustami; po cięciu będę musiała go szybko obrócić i pozwolić, by krew ciekła mu z ust, a nie wpływała do gardła, żeby się nie zadławił. Maleńkie żegadło się grzało; koniec w kształcie mikroskopijnej łopatki tkwił w rozżarzonych węglach. To może okazać się najtrudniejsze - myślałam, zatrzymując się na chwilę, by się przygotować i przygotować Marsali kiwnięciem głowy. Nie chciałam mu oparzyć języka ani wnętrza ust, a będzie to trudne... Mocno skręciłam uchwyt pętelki i drobne ciało szarpnęło mi się pod dłonią. - Trzymaj go mocno - powiedziałam spokojnie. - Jeszcze trochę eteru, proszę. Marsali oddychała ciężko; kostki palców miała tak białe jak twarz. Poczułam, jak migdałek łatwo odpada, i złapałam go palcami, zanim zdążył się zsunąć do tchawicy. Szybko przekręciłam na bok głowę Henri-Christiana, czując metaliczny zapach gorącej krwi. Upuściłam odcięty kawałek tkanki do miski i skinęłam na Rachel, która wyciągnęła żegadło z żaru i ostrożnie włożyła mi w dłoń. Drugą dłoń wciąż trzymałam mu w ustach, odsuwając język i języczek, z palcem na
migdałku, znacząc miejsce. Żegadło wypaliło mi wzdłuż palca linię bólu, gdy wsuwałam je w głąb gardła Henri-Christiana, syknęłam więc, ale nie drgnęłam. Poczuliśmy gorący i ciężki odór spalonej tkanki i krwi, a Marsali wydała z siebie cichy skowyt, ale nie rozluźniła uchwytu na ciele synka. - Wszystko idzie dobrze, przyjaciółko Marsali - szepnęła do niej Rachel, ściskając jej ramię. - Dobrze oddycha, nie czuje bólu. Znajduje się w świetle, nic mu nie będzie. - To prawda - powiedziałam. - Weź teraz żegadło, Rachel, zanurz proszę pętelkę w whisky i podaj mi. Jeden mniej, zostały jeszcze dwa. *** - Nigdy nie widziałem niczego podobnego - powtórzył Denzell Hunter chyba po raz piąty. Przenosił spojrzenie z trzymanego w ręce zwitka materiału na Henri-Christiana, który zaczynał się już ruszać i popłakiwać w ramionach matki. - Nie uwierzyłbym, przyjaciółko Claire, gdybym nie widział tego na własne oczy! - No, uznałam, że lepiej, żebyś zobaczył - powiedziałam, ocierając twarz chusteczką. Wypełniało mnie głębokie zadowolenie. Zabieg poszedł szybko, trwał zaledwie pięć czy sześć minut, a Henri-Christian już kaszlał i płakał, odzyskując przytomność po eterze. Germain, Joanie i Felicite, stojąc w drzwiach do kuchni, przyglądali się szeroko otwartymi oczyma; Germain mocno trzymał siostry za ręce. - Jeśli chcesz, nauczę cię, jak to robić. - Och, Claire! Taki dar! Móc ciąć bez bólu, utrzymywać pacjenta nieruchomego bez wiązania go. To... to niewyobrażalne! - No, nie jest to środek doskonały - ostrzegłam go. - I bardzo niebezpieczny - i w produkcji, i zastosowaniu. - Wydestylowałam eter poprzedniego dnia w szopie; jest to bardzo lotny związek, poza tym istniała groźba, że dojdzie do wybuchu, w którym szopa spłonie, a ja razem z nią. Wszystko poszło dobrze, choć na myśl o ponownym przeprowadzeniu destylacji ściskało mnie w żołądku i pociły mi się dłonie. Uniosłam butelkę i potrząsnęłam nią lekko; była pełna w trzech czwartych, miałam też drugą, nieco większą. - Czy sądzisz, że to wystarczy? - spytał Denny, zdając sobie sprawę, o czym myślę. - Zależy, co znajdziemy. - Zabieg na Henri-Christianie był prosty, mimo technicznych utrudnień. Operacja Henry'ego Greya prosta nie będzie. Zbadałam go w towarzystwie Denzella, który tłumaczył, co widział i zrobił podczas poprzedniej operacji, gdy usunął kulę znajdującą się tuż pod trzustką. Kula doprowadziła do miejscowego podrażnienia i zbliznowacenia, ale nie uszkodziła znacząco ważnego organu. Nie udało mu się znaleźć
drugiej kuli, która utkwiła głęboko w ciele, gdzieś pod wątrobą. Obawiał się, że może ona znajdować się koło żyły wrotnej, nie odważył się więc jej szukać zbyt głęboko, bo krwotok niewątpliwie zakończyłby się śmiercią pacjenta. Byłam dość pewna, że kula nie uszkodziła ani pęcherzyka żółciowego, ani dróg żółciowych, a wziąwszy pod uwagę ogólny stan Henry'ego i symptomy, podejrzewałam, że przebiła jelito cienkie, ale zamknęła za sobą ranę wejściową; inaczej chłopak niemal na pewno umarłby na zapalenie otrzewnej. Niewykluczone, że otorbiła się w ściance jelita, i to byłaby najlepsza sytuacja. Może również znajdować się wewnątrz samego jelita, a to wcale nie byłoby dobre, ale będę w stanie powiedzieć, jak bardzo złe, dopiero gdy tam dotrę. Mieliśmy jednak eter. I najostrzejsze skalpele, jakie dało się kupić za pieniądze lorda Johna. *** Po dyskusji dwojga chirurgów, która Johnowi Greyowi wydała się morderczo długa, okno zostało częściowo otwarte. Doktor Hunter upierał się przy korzyściach ze świeżego powietrza, a pani Fraser zgadzała się z tym ze względu na opary eteru, ale mówiła też o czymś, co nazywała „zarazkami”, martwiąc się, że mogą one dostać się przez okno i zanieczyścić jej „pole operacji”. Mówi, jakby było to jej pole bitwy, pomyślał, ale gdy przyjrzał się jej twarzy, zdał sobie sprawę, że rzeczywiście tak jest. Pomimo niepokoju o Henry'ego patrzył zafascynowany, bo nigdy nie widział takiej kobiety. Swoje skandaliczne włosy związała z tyłu i owinęła głowę chustką jak murzyńska niewolnica; dzięki temu jej twarz wydawała się odsłonięta, a delikatne kości wyraźnie zarysowane. Bursztynowe jak u jastrzębia oczy przesuwały się szybko po różnych przedmiotach z ogromnym skupieniem - nigdy nie widział niczego równie niekobiecego. Było to spojrzenie generała szykującego swoje oddziały do bitwy. Na ten widok kłąb żmij w jego żołądku nieco się uspokoił. Ona wie, co robi - pomyślał. Spojrzała na niego nagle, a on - ku własnemu zdumieniu - wyprostował ramiona, instynktownie szykując się na przyjęcie rozkazów. - Czy chce pan zostać? - spytała. - Tak, oczywiście. - Brakowało mu oddechu, ale nie żywił żadnych wątpliwości. Powiedziała mu szczerze, jakie Henry ma szanse - niewielkie, ale jednak - postanowił więc być z bratankiem niezależnie od tego, co się miało stać. Jeśli Henry umrze, to przynajmniej obok kogoś, kto go kocha. Grey jednak postanowił, że do tego nie dopuści.
- Proszę zatem usiąść tam. - Ruchem głowy wskazała mu stołek po drugiej stronie łóżka, przeszedł więc tam, uśmiechając się do Henry'ego uspokajająco. Henry był przerażony, ale zdeterminowany. - Nie mogę tak dłużej żyć - powiedział poprzedniego wieczoru, gdy ostatecznie zdecydował się na operację. - Po prostu nie mogę. Pani Woodcock również nalegała, że chce być obecna, więc po bardzo dokładnym instruktażu pani Fraser orzekła, że Mercy może podawać eter. Ta tajemnicza substancja znajdowała się w stojącej na biurku dużej butelce z zakraplaczem, wydzielając słaby, nieprzyjemny zapach. Pani Fraser podała doktorowi Hunterowi coś, co wyglądało jak chustka do nosa, a drugą uniosła do twarzy. Grey zobaczył teraz, że rzeczywiście są to chustki z przyczepionymi w rogach tasiemkami. Zawiązała je z tyłu głowy tak, że materiał zasłonił jej nos i usta, a Hunter posłusznie zrobił to samo. Ponieważ Grey był przyzwyczajony do szybkiej brutalności wojskowych chirurgów, przygotowania czynione przez panią Fraser wydały mu się niezwykle drobiazgowe. Kilkakrotnie przetarła brzuch Henry'ego sporządzonym przez siebie roztworem alkoholu, przemawiając do niego przez maskę rozbójnika cichym, kojącym tonem. Tymże roztworem umyła ręce i instrumenty, a także kazała zrobić to samo Hunterowi i pani Woodcock, pokój śmierdział więc jak podrzędna gorzelnia. Po jakimś czasie Grey zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy jej ruchy były bardzo energiczne, ale dłonie przesuwały się z taką pewnością i... tak, z takim wdziękiem, nie można było określić tego inaczej... że robiły wrażenie pary mew unoszących się w powietrzu. Żadnych gorączkowych uderzeń skrzydeł, tylko spokojny, niemal mistyczny ruch. Stwierdził, że ten ruch go uspokaja, wprowadza w rodzaj transu, tak że niemal zapomniał o celu tego tańca dłoni. Podeszła teraz do szczytu łóżka, pochyliła, by przemówić do Henry'ego i odgarnąć mu włosy z czoła, i Grey zobaczył, jak jej żółte oczy miękną i rozbłyskują złotem. Pod jej dotykiem ciało Henry'ego rozluźniło się, a zaciśnięte w pięści dłonie rozprostowały. Dostrzegł teraz, że miała jeszcze jedną maskę, sztywną, wykonaną z plecionych jak koszyk witek i pokrytą warstwami miękkiego, bawełnianego materiału. Założyła to Henry'emu na twarz i mówiąc do niego coś, czego Grey nie usłyszał, ujęła zakraplacz. Powietrze natychmiast wypełnił mocny, przenikliwy zapach, który przedostał się Greyowi do gardła i wywołał lekki zawrót głowy. Zamrugał, potrząsnął głową, by rozproszyć kłębiące się w niej opary, i zdał sobie sprawę, że pani Fraser coś do niego mówi.
- Słucham? - Podniósł wzrok na wielkiego białego ptaka o żółtych oczach i lśniącym szponie, który pojawił się w jej dłoni. - Powiedziałam - powtórzyła spokojnie przez maskę - żeby się pan odsunął nieco dalej. To będzie dość brudna robota. *** William, Rachel i Dorothea siedzieli na balustradzie ganku jak ptaki na płocie. Rollo rozłożył się w słońcu na kamiennej ścieżce u ich stóp. - Cholernie tam cicho - powiedział William, rzucając niespokojne spojrzenie na okno pokoju na pierwszym piętrze, gdzie leżał Henry. - Sądzicie, że już zaczęli? - Myślał, choć tego nie powiedział, że gdyby zaczęli, Henry zapewne by krzyknął, choć Rachel powtórzyła za bratem, jakim cudem jest eter pani Fraser. Człowiek leży spokojnie, uśpiony, gdy ktoś przecina mu nożem brzuch? Powiedziałby, że to bzdura - ale Denzella Huntera nie dawało się tak łatwo omamić. Z drugiej strony Dottie się to jakoś udało. Spojrzał kątem oka na kuzynkę. - Napisałaś już do stryja Hala? O tobie i Dennym? - Wiedział, że nie - siłą rzeczy musiała powiedzieć stryjowi Johnowi, ale przekonała go, by pozwolił jej samej donieść ojcu - chciał jednak w miarę możności zająć czymś jej myśli. Była blada i mięła w dłoniach materiał sukni. Nie przyzwyczaił się jeszcze do jej nowego stylu ubiorów w szaroniebieskich i kremowych kolorach, uważał jednak, że bardzo jest jej w nich do twarzy, szczególnie że Rachel zapewniła ją, iż może nadal nosić jedwab i muślin, a niekoniecznie szary samodział. - Nie. - Dottie rzuciła mu spojrzenie pełne wdzięczności, choć równocześnie świadczące o tym, że wie, o co mu chodzi. - A raczej tak, ale jeszcze nie wysłałam listu. Jeśli Henry wyzdrowieje, od razu wyślę wiadomość, a na końcu, jako postscriptum, dodam informację o Dennym i o mnie. Tak się ucieszą Henrym, że może nie zauważą, a w każdym razie nie będą się tym tak przejmować. - Obawiam się, że zauważą - powiedział William z namysłem. - Papa zauważył. Usłyszawszy nowiny, lord John groźnie zamilkł i rzucił Denzellowi Hunterowi spojrzenie sugerujące szpady o świcie. Prawda jednak była taka, że Denny raz już uratował Henry'emu życie, teraz zaś pomagał - z pewnym szczęściem i panią Fraser - uratować je po raz drugi. Lord John zaś był przede wszystkim człowiekiem honoru. Poza tym William odniósł wrażenie, że jego ojcu właściwie ulżyło, gdy się dowiedział, co tak naprawdę knuła Dottie. Williamowi nie powiedział nic wprost na temat jego roli w tej awanturze - jeszcze. Ale powie. - Niech Pan trzyma twego brata w Swych dłoniach - odezwała się Rachel, ignorując uwagę Williama. - A także mego i panią Fraser. A co będzie, jeśli sprawy nie potoczą się zgodnie z naszymi życzeniami? Będziesz i tak musiała powiedzieć rodzicom, dla nich zaś
wiadomość o twoim ślubie może być kroplą przepełniającą czarę goryczy. - Jest pani najbardziej nietaktowną, bezpośrednią osobą - powiedział William z pewną irytacją, widząc, jak Dottie jeszcze bardziej blednie na sugestię, że Henry może umrzeć w następnych minutach, godzinach lub dniach. - Henry wyzdrowieje, na pewno. Denny jest znakomitym lekarzem, a pani Fraser... jest... no... - Szczerze mówiąc, nie był pewien, kim jest pani Fraser, ale napawała go pewnym lękiem. - Denny mówi, że ona wie, co robi - dokończył niezręcznie. - Jeśli Henry umrze, nic nie będzie miało znaczenia - powiedziała cicho Dottie, patrząc na czubki swoich butów. - Dla nikogo z nas. Rachel wydała z siebie ciche, współczujące mruknięcie i objęła Dottie za ramiona. William dodał do tego własne chrząknięcie i przez moment wydało mu się, że Rollo się do nich przyłączył. Psu jednak nie chodziło o współczucie. Uniósł nagle głowę, najeżył sierść na karku, a z głębi piersi wydał narastające warczenie. William odruchowo spojrzał w stronę, w którą patrzył Rollo, i poczuł, jak napinają mu się mięśnie. - Panno Hunter - odezwał się swobodnie - czy zna pani tego człowieka? Tego tam, stojącego na końcu ulicy i rozmawiającego z tą kobietą sprzedającą masło i jajka? Rachel osłoniła oczy dłonią i spojrzała we wskazanym kierunku; po chwili jednak potrząsnęła głową. - Nie. Dlaczego? Czy twoim zdaniem to na jego widok pies się zaniepokoił? - Oparła czubki palców o bok Rolla. - O co chodzi, przyjacielu Rollo? - Nie wiem - odrzekł szczerze William. - Może chodzić o kota; przebiegł przed chwilą za kobietą. Ale ja już spotkałem tego człowieka, jestem pewien. Stał przy drodze gdzieś w New Jersey. Spytał mnie, czy znam Iana Murraya i gdzie on może być. Na te słowa Rachel aż się zachłysnęła, na co William spojrzał na nią ze zdziwieniem. - O co chodzi? - spytał. - Wie pani, gdzie jest Murray? - Nie - odrzekła zdecydowanie. - Nie widziałam go od jesieni, od Saratogi, i nie mam pojęcia, gdzie przebywa teraz. Czy znasz nazwisko tego człowieka? - spytała, marszcząc brwi. Mężczyzna już zniknął w bocznej ulicy. - I czy jesteś pewien, że to ten sam człowiek? - Nie - przyznał William. - Ale tak mi się wydaje. Tamten miał z sobą kij, tak samo jak ten. I było coś w sposobie, w jaki stał - nieco pochylony. Człowiek, którego widziałem w New Jersey, był bardzo stary, a ten chodzi w taki sam sposób. - Nie wspomniał o brakujących palcach; nie było sensu przypominać w tej chwili Dottie o okaleczeniach, a z tej odległości i tak zresztą nie widział ręki tamtego.
Rollo przestał warczeć i położył się, stękając, ale żółte oczy pozostały czujne. - Kiedy planujesz ślub, Dottie? - spytał William, pragnąc czymś zająć jej myśli. Z okna nad ich głowami wydostawał się dziwny zapach; pies marszczył nos i potrząsał głową, a Williama to bynajmniej nie dziwiło. Był to nieprzyjemny, mdły zapach - ale wyraźnie czuł także krew i słaby odór odchodów. Był to smród pola bitwy. Na tę myśl wnętrzności ścisnęły mu się z niepokojem. - Chciałabym wyjść za mąż, zanim ponownie rozpoczną się walki - odpowiedziała poważnie kuzynka, zwracając ku niemu napiętą twarz - bym mogła ruszyć z Dennym. I Rachel - dodała, ujmując z uśmiechem dłoń przyszłej szwagierki. Rachel odwzajemniła uśmiech, lecz tylko przelotnie. - Jakie to dziwne - powiedziała do obojga, ale jej orzechowe oczy, w których malował się niepokój i żal, spoczywały na Williamie. - Już wkrótce znów zostaniemy wrogami. - Nigdy nie uważałem się za pani wroga, panno Hunter - odrzekł poważnie. - I zawsze będę pani przyjacielem. Uśmiech przemknął po jej wargach, ale w oczach wciąż zalegał cień. - Wiesz, o czym mówię. - Przeniosła wzrok z Williama na siedzącą po drugiej stronie Dottie, Williamem zaś wstrząsnęła myśl, że jego kuzynka zamierza wyjść za rebelianta - co więcej, sama zostanie rebeliantką. A on niedługo znajdzie się w stanie wojny z częścią własnej rodziny. Fakt, że Denny Hunter nie będzie czynnie walczyć, nie ochroni go - ani Dottie. Ani Rachel. Cała trójka będzie winna zdrady. Każde z nich może zginąć, dostać się do niewoli i więzienia. Co zrobi, gdy pewnego dnia zobaczy Denny'ego stojącego pod szubienicą? Albo Dottie? - Wiem, o czym pani mówi - przytaknął cicho. Ujął dłoń Rachel, ona zaś mu pozwoliła. Cała trójka siedziała w milczeniu, czekając na werdykt przyszłości.
89. Poplamiony atramentem nieszczęśnik Ruszyłam do drukarni wykończona i w takim stanie umysłu, jakbym była pijana - w euforii i z zaburzeniami koordynacji. Prawdę mówiąc, rzeczywiście byłam trochę pijana, bo widząc, jak bardzo jesteśmy zmęczeni po operacji, lord John napoił nas oboje - Denzella Huntera i mnie - swoją najlepszą brandy. Nie odmówiłam. Była to jedna z najbardziej przerażających operacji, jakich dokonałam w osiemnastym
wieku. Miałam za sobą tylko dwie operacje jamy brzusznej: udane usunięcie wyrostka robaczkowego Aidana McCalluma z zastosowaniem eteru - i bardzo nieudane cesarskie cięcie, wykonane nożem ogrodniczym na zamordowanej Malvie Christie. Ta myśl jak zwykle wypełniła mnie smutkiem i żalem, ale o dziwo przytłumionym. To, co pamiętałam teraz, idąc do domu w chłodny wieczór, to poczucie, że trzymałam w dłoniach życie - tak krótkie, tak przelotne - ale życie, niewątpliwe i upajające, krótki błękitny płomień. Dwie godziny wcześniej trzymałam w dłoniach życie Henry'ego Greya i raz jeszcze poczułam ten płomień. Raz jeszcze z całych sił starałam się je podtrzymać - tym razem jednak wiedziałam, że się w moich rękach uspokaja i wznosi jak rozpalająca się świeca. Kula weszła mu w jelito, ale się nie otorbiła. Utknęła w miejscu, lecz mogła się lekko poruszać; nie na tyle, by opuścić ciało, ale dość, by drażnić śluzówkę jelita i wywołać poważne zropienie. Po krótkiej dyskusji z Denzellem Hunterem - którego tak fascynowała nowa możliwość przyjrzenia się żywym organom wewnętrznym, gdy pacjent leżał nieprzytomny, że ledwo był w stanie się skupić na zadaniu, bo podziwiał ich ostre kolory i pulsowanie - uznałam, że zropienie jest zbyt rozległe, by zadowolić się wyjęciem kuli; samo przecięcie owrzodzenia doprowadziłoby tylko do zbliznowacenia, zwężając dodatkowo jelito, a być może nawet całkiem je zamykając. Przeprowadziliśmy więc resekcję - czułam teraz coś pośredniego między rozbawieniem a przerażeniem na wspomnienie wyrazu twarzy lorda Johna, gdy wycięłam zropiały odcinek jelita i rzuciłam z plaskiem na podłogę u jego stóp. Nie zrobiłam tego celowo; po prostu potrzebowałam obu rąk własnych i rąk Denzela do tamowania krwawienia, nie mieliśmy bowiem do pomocy pielęgniarki. Chłopak nie znalazł się jeszcze bynajmniej poza niebezpieczeństwem. Nie wiedziałam, czy moja penicylina okaże się skuteczna i czy mimo niej nie rozwinie się u niego jakaś obrzydliwa infekcja. Wybudził się jednak, a wszystkie oznaki życia wydawały się zdumiewająco silne - pomyślałam, że być może zawdzięczamy to pani Woodcock, która ściskała mu rękę i głaskała po twarzy, doprowadzając go do przytomności z zaciekłą czułością, która nie zostawiała miejsca na wątpliwości co do uczuć, jakie względem Henry'ego żywi. Przemknęło mi przez głowę pytanie, jaka czeka ją przyszłość. Słysząc jej dość rzadkie nazwisko, zadałam parę ostrożnych pytań o jej męża i zyskałam pewność, że to jemu zmieniałam opatrunek na amputowanej nodze podczas odwrotu spod Ticonderogi. Prawdopodobnie nie żyje; a jeśli tak, co może się zdarzyć między Mercy Woodcock a Henrym Greyem? Była wolną kobietą, nie niewolnicą. Małżeństwo nie było całkowicie
wykluczone - znacznie mniej wykluczone w gruncie rzeczy niż dwieście lat później w Stanach Zjednoczonych: w Indiach Zachodnich małżeństwa czarnych kobiet lub Mulatek z dobrej rodziny z białymi mężczyznami nie zdarzały się może szczególnie często, ale nie wywoływały skandalu. Filadelfia nie leżała jednak w Indiach Zachodnich, a z tego, co Dottie mówiła mi o swoim ojcu... Byłam zbyt zmęczona, by o tym myśleć, zresztą nie musiałam - Denny Hunter zaofiarował się, że zostanie przez noc przy Henrym. Usunęłam tę konkretną parę z myśli i szłam dalej ulicą, lekko się zataczając. Nie jadłam niczego od śniadania, a teraz było już niemal ciemno; brandy przeniknęła przez ścianki pustego żołądka wprost do krwiobiegu, mruczałam więc sobie pod nosem. Nadeszła ta godzina zmierzchu, gdy wszystko jakby unosi się w powietrzu, kocie łby wydają się miękkie, a liście drzew wiszą ciężko jak szmaragdy, lśniąc zielenią, której zapach trafia do krwi. Powinnam iść szybciej, bo obowiązywała godzina policyjna. Z drugiej strony - kto mnie zaaresztuje? Byłam za stara, by mieli na mnie chętkę żołnierze z patrolu - czepialiby się raczej młodej dziewczyny lub nie tej płci. Jeśli spotkam patrol, prawdopodobnie żołnierze zwymyślają mnie tylko i każą iść do domu - co zresztą i tak przecież robię. Przyszło mi do głowy, że mogłabym przenosić rzeczy, określane przez Marsali niewinnie „działką pana Smitha”: listy pisane ręcznie i rozpowszechniane przez Synów Wolności, które przekazywano z osady do osady, z miasteczka do miasteczka; fruwały one po koloniach jak liście gnane wiosenną burzą, przepisywane i przekazywane dalej, czasami drukowane i rozpowszechniane w miastach, jeśli znalazł się drukarz dość odważny, by się tego podjąć. Istniała luźna siatka, którą te pisma wędrowały, ale zawsze narażona była na odkrycie, ludzi zaś często aresztowano i wtrącano do więzienia. Germain często nosił takie papiery, a na myśl o tym serce podchodziło mi do gardła. Sprytny chłopak nie rzucał się w oczy aż tak jak młody człowiek lub kupiec zajmujący się interesami, ale Brytyjczycy nie byli głupcami i niewątpliwie zatrzymaliby go, gdyby wyglądał na podejrzanego. Ja natomiast... Rozważając rozliczne możliwości, dotarłam do drukarni. W środku spotkał mnie zapach smacznej kolacji, powitania podnieconych dzieci i coś jeszcze, co przegnało mi z głowy wszelkie spekulacje na temat potencjalnej kariery szpiegowskiej: dwa listy od Jamiego. *** 20 marca AD 1778, Lallybroch Moja najdroższa Claire!
Ian nie żyje. Od tej chwili minęło dziesięć dni i sądziłem, że zdołam już spokojnie pisać. Jednak widok tych słów na kartce na nowo przeszył mnie niespodziewanym smutkiem; łzy spływają mi po policzkach, musiałem więc przerwać i wytrzeć twarz chustką. Śmierć nie była łatwa, powinienem więc z ulgą przyjąć fakt, że Ian odpoczywa w pokoju, i cieszyć się, że poszedł do Nieba. Tak też jest. Równocześnie jednak jestem pełen smutku, jakiego wcześniej nie znałem. Pociechę przynosi mi jedynie myśl, że mogę zwierzyć się Tobie, moja duszy. Młody Jamie ma przejąć majątek, co jest słuszne; odczytano testament Iana i pan Gowan dopilnuje, by został spełniony. Niewiele tego jest poza ziemią i budynkami; jedynie drobne zapisy dla pozostałych dzieci, i to przede wszystkim osobistej natury. Moją siostrę powierzył mojej opiece (przed śmiercią spytał, czy się zgadzam. Powiedziałem, że powinien wiedzieć, że nie musi pytać. Odrzekł, że wie, ale uznał za konieczne spytać, czy czuję się na siłach podjąć to zadanie, i śmiał się przy tym jak wariat. Boże drogi, jakże mi go będzie brakowało). Zostało do spłacenia kilka drobnych długów; pokryłem je, jak to ustaliliśmy. Martwię się o Jenny. Wiem, że rozpacza po Ianie całym sercem, ale właściwie nie płacze, siedzi tylko długie chwile, wpatrzona w coś, co tylko ona widzi. Otacza ją niemal niesamowity spokój, jak gdyby jej dusza odleciała z Ianem, zostawiając po sobie skorupę. Skoro jednak wspomniałem o skorupie, przychodzi mi do głowy, że być może jest ona jak łodzik nautilus, taki, jakiego Lawrence Sterne pokazał nam w Indiach Zachodnich. Duża, piękna muszla, złożona z wielu komór - pustych poza najgłębszą, w której bezpiecznie kryje się zwierzątko. Skoro już o niej mówię - prosi, bym Ci powtórzył, iż nękają ją wyrzuty sumienia z powodu tego, co Ci powiedziała. Wyjaśniłem jej, że rozmawialiśmy o tym i że Twoje współczucie nie pozwoli Ci mieć jej tego za złe, bo zdajesz sobie sprawę z tragicznych okoliczności, w jakich się do Ciebie zwróciła. Rankiem po śmierci Iana rozmawiała ze mną pozornie rozumnie i powiedziała, że zamierza opuścić Lallybroch, bo po śmierci Iana nic jej tu nie trzyma. Jak się możesz spodziewać, zdumiały mnie te słowa, ale nie próbowałem jej wypytywać ani odwodzić od tej decyzji, zakładając, że jest to jedynie myśl wywołana bezsennością i smutkiem. Od tamtej pory jednak powtórzyła mi swoje życzenie, zapewniając zdecydowanie, że nie straciła rozumu. Wyjeżdżam teraz do Francji na krótki czas - i po to, by załatwić pewne prywatne transakcje, o których nie będę tu pisał, i by upewnić się przed wyjazdem do Ameryki, że tak Michael jak Joan dotarli na miejsce; wyjechali razem dzień po pogrzebie Iana. Powiedziałem Jenny, by dokładnie przemyślała sprawę podczas mojej nieobecności ale jeśli nadal będzie twierdzić, że tego właśnie pragnie, zabiorę ją do Ameryki. Nie po to, by zamieszkała z nami (uśmiecham się, wyobrażając sobie Twoją twarz, przejrzystą, nawet w
moich myślach). Znajdzie jednak miejsce u Fergusa i Marsali, którzy na pewno przyjmą ją z radością i znajdą dla niej zajęcie, a równocześnie nic nie będzie jej tam codziennie przypominać o poniesionej stracie. Łatwiej jej tam też przyjdzie podtrzymywać i wspierać młodego Iana, jeśli takie wsparcie okaże się potrzebne (a przynajmniej będzie wiedziała, jak on sobie radzi). (Przyszło mi także do głowy - a z całą pewnością również i jej - że panią Lallybroch będzie teraz żona młodego Jamiego i że nie ma tam miejsca dla nich dwóch. Jest dość mądra, by wiedzieć, z jakimi trudnościami wiąże się taka sytuacja, i dość dobra, by pragnąć ich uniknąć, dla dobra syna i jego żony). W każdym razie zamierzam wyruszyć do Ameryki pod koniec tego miesiąca albo tak blisko tej daty, jak tylko uda się załatwić przejazd. Perspektywa, że znów się z Tobą połączę, sprawia, że lżej jest mi na sercu, pozostaję więc zawsze Twym oddanym mężem Jamiem *** Paryż, 1 kwietnia Moja najdroższa żono! Powróciłem dziś wieczór bardzo późno do mego nowego mieszkania w Paryżu. Co więcej, po powrocie stwierdziłem, że drzwi są zamknięte, i musiałem krzyczeć, żeby przywołać gospodynię, która okazała zły humor, że została wyciągnięta z łóżka. Mój humor natomiast pogorszył się jeszcze bardziej, gdy stwierdziłem, że nie rozpalono mi w pokoju ognia, nie zostawiono kolacji, na łóżku zaś znajduje się jedynie stęchły siennik i wytarty koc, który nie zadowoliłby nawet najbiedniejszego żebraka. Dalsze krzyki nie przyniosły nic poza obelgami (zza jej bezpiecznie zamkniętych drzwi), ale duma nie pozwoliłaby mi zaoferować łapówki, nawet gdyby moja sakiewka mi na to pozwalała. Tkwię więc w moim nagim pokoiku, przemarznięty i głodny (ten żałosny obraz odmalowałem głównie po to, by obudzić Twoje współczucie i przekonać Cię, jak źle sobie radzę bez Ciebie). Postanowiłem opuścić to miejsce, gdy tylko zrobi się jasno, i poszukać innej, lepszej kwatery, jeśli zdołam taką znaleźć bez nadmiernego uszczerbku dla stanu mojej sakiewki. Tymczasem zaś postaram się zapomnieć o chłodzie i głodzie w miłej rozmowie z Tobą, w
nadziei, że wysiłek związany z pisaniem wywoła mi przed oczyma Twój wizerunek i stworzy iluzję Twojego towarzystwa. (Wyposażyłem się w odpowiednie światło, schodząc na dół w samych pończochach i zabierając dwa srebrne lichtarze z bawialni, której oszukańcza wspaniałość skłoniła mnie do przyjęcia tu mieszkania. Oddam lichtarze jutro - gdy madame zwróci niebywałą cenę, jaką wzięła ode mnie za to mizerne lokum). Przechodząc do przyjemniejszych tematów: widziałem się z Joan, bezpieczną w swoim klasztorze i najwyraźniej zadowoloną (nie, skoro już pytasz, nie wziąłem udziału w ślubie jej matki z Josephem Murrayem - który, jak się okazuje, jest kuzynem Iana w drugiej linii. Posłałem ładny prezent i najlepsze, naprawdę szczere życzenia). Jutro odwiedzę Michaela; cieszę się na ponowne spotkanie z Jaredem i przekażę mu pozdrowienia od Ciebie. Tymczasem dziś rano zaszedłem się wzmocnić do kawiarni na Montmartrze i ku mej radości spotkałem tam pana Lyle'a, poznanego w Edynburgu. Powitał mnie bardzo uprzejmie, spytał, jak mi się wiedzie, a po chwili rozmowy na tematy osobiste zaprosił do udziału w spotkaniu pewnego towarzystwa - jego członkami są między innymi Voltaire, Diderot i inni, a z ich opiniami liczą się kręgi, w których szukam wpływów. Udałem się więc o godzinie drugiej do pewnego wskazanego mi domu, gdzie mnie przyjęto i gdzie ujrzałem wspaniałe wyposażenie, ponieważ była to paryska siedziba monsieur Beaumarchais. Zebrało się tam istotnie mieszane bardzo towarzystwo, od najbardziej obdartych kawiarnianych filozofów po najwytworniejsze ozdoby paryskiej socjety, a ich wspólną cechą było jedynie umiłowanie rozmowy. Zgłaszano pewne pretensje do rozumu i intelektu, ale się przy nich nie upierano. Nie mogłem nawet liczyć na lepszy wiatr dla mej dziewiczej podróży w roli politycznego provocateur - zaś wiatr, jak zobaczysz, jest tu najodpowiedniejszym słowem do oddania wydarzeń tego dnia. Po pewnej bezładnej gadaninie nad stołami zastawionymi przekąskami (gdybym wiedział, co mnie tu czeka, napchałbym sobie kieszenie ciastkami, co, jak widziałem, robił niejeden z gości) towarzystwo udało się do dużego pokoju i zajęło miejsca, by być świadkiem formalnej debaty między dwoma stronami. Rozważano jeden z popularnych tematów: czy pióro jest potężniejsze od miecza. Pan Lyle i jego zwolennicy bronili tej tezy, natomiast pan Beaumarchais i jego przyjaciele obstawali przy jej przeciwieństwie. Rozmowa toczyła się żywo, z licznymi aluzjami do dzieł Rousseau i Montaigne'a (czemu towarzyszyły osobiste uwagi pod adresem tego pierwszego, z powodu jego niemoralnych poglądów na małżeństwo), w końcu jednak strona pana Lyle'a wzięła
górę. Przyszło mi do głowy, by pokazać towarzystwu moją prawą dłoń jako argument dla strony przeciwnej (próbka mego pisma musiałaby rozstrzygnąć sprawę ku zadowoleniu wszystkich), wstrzymałem się jednak, jako że byłem jedynie obserwatorem. Znalazłem potem okazję, by podejść do pana Beaumarchais, i żartem powiedziałem mu to, co powyżej, by zyskać jego uwagę. Brak palca i przyczyna tego stanu rzeczy (a raczej to, co mu na ten temat powiedziałem) wywarły na nim ogromne wrażenie; ożywił się niezwykle i nalegał, bym udał się z nim na kolację do domu księżnej de Chaulnes, ponieważ książę znany jest z ogromnego zainteresowania wszystkim, co się tyczy rdzennych mieszkańców kolonii. Zastanawiasz się niewątpliwie, jaki istnieje związek między dzikimi a Twoim eleganckim zabiegiem chirurgicznym? Miej jeszcze chwilę cierpliwości. Rezydencja książęca znajduje się przy ulicy z długim podjazdem, na którym zauważyłem kilka powozów przed powozem pana Beaumarchais. Wyobraź sobie mój zachwyt, gdy mnie poinformowano, że dżentelmen, który wysiadł tuż przed nami, to nikt inny jak pan Vergennes, minister spraw zagranicznych. Pogratulowałem sobie szczęścia, że mogę spotkać tyle osób istotnych dla moich zamierzeń, i zrobiłem, co mogłem, by pozyskać ich uwagę - w tym celu snułem wspomnienia z moich podróży po Ameryce, pożyczając sobie sporo opowieści naszego dobrego przyjaciela Myersa. Towarzystwo było satysfakcjonująco zdumione, szczególnie zaś zainteresowała je opowieść o naszym spotkaniu z niedźwiedziem oraz z Nacognaweto i jego towarzyszami. Opowiedziałem obszernie o Twoich dzielnych działaniach z Rybą, co bardzo wszystkich rozbawiło, choć damy wydawały się zaszokowane opisem Twego indiańskiego ubioru. Pan Lyle, wręcz przeciwnie, domagał się bliższych opisów Twego wyglądu w skórzanych spodniach - uznałem więc, że musi być zbereźnikiem i rozpustnikiem, a osąd ten potwierdziło zaobserwowane przeze mnie później tego wieczoru spotkanie pana Lyle'a z mademoiselle Erlande, którą uważam za niezwykle swobodną, jeśli chodzi o obyczaje. Tak czy inaczej, historia ta sprawiła, że pan Lyle zwrócił uwagę towarzystwa na moją rękę i nalegał, bym opowiedział im historię, którą zabawiałem go po południu, a dotyczącą tego, jak straciłem palec. Widząc, że towarzystwo osiągnęło taki poziom rozbawienia - dobrze podlany szampanem, dżinem i dużą ilością wina - że słuchało każdego mego słowa, nie oszczędzając się, opowiedziałem im potworną historię, która miała sprawić, że będą w nocy drżeć w łóżkach ze strachu. Zostałem złapany (tak opowiadałem) przez straszliwych Irokezów, podczas podróży z
Trenton do Albany. Z wszelkimi szczegółami opisałem okropny wygląd i krwawe obyczaje owych dzikich - tu zresztą nie musiałem specjalnie przesadzać - i obszernie relacjonowałem straszliwe tortury, jakim Irokezi poddają swoje nieszczęsne ofiary. Hrabina Poutoude zemdlała, gdy relacjonowałem męczeńską śmierć ojca Alexandria, a reszta towarzystwa również wydawała się poruszona. Opowiedziałem o Dwóch Włóczniach, który - mam nadzieję - nie będzie miał nic przeciwko temu, że dla dobra sprawy odmalowałem jego charakter w czarnych barwach, tym bardziej że nigdy o tym nie usłyszy. Powiedziałem, że ten wódz, zdecydowany mnie torturować, kazał rozebrać mnie do naga i okrutnie wychłostać. Z myślą o naszym dobrym przyjacielu Danielu, który obrócił ten sam przypadek na swoją korzyść, podciągnąłem koszulę i pokazałem swoje blizny. (Czułem się trochę jak kurwa, ponieważ jednak zauważyłem, że większość kurew uprawia tę profesję z konieczności, pocieszam się, że mój przypadek jest podobny). Moi słuchacze zareagowali tak, jak można było mieć nadzieję, snułem więc dalej opowieść, wiedząc, że teraz uwierzą we wszystko. Potem (mówiłem) dwóch wojowników przyniosło mnie niemal nieprzytomnego do wodza i złożyło na wielkim kamieniu, którego powierzchnia świadczyła ponuro o poprzednio złożonych na nim ofiarach. Zbliżył się wówczas pogański kapłan czy szaman, wydając z siebie potworne wrzaski i potrząsając kijem ozdobionym licznymi skalpami, przez co obudził się we mnie strach, że moje włosy mogą okazać się tak atrakcyjne na skutek swego niezwykłego koloru (nie upudrowałem włosów, ale z braku pudru, a nie ze świadomego zamiaru), że wkrótce wzbogacą jego kolekcję. Ten strach wzrósł jeszcze, gdy szaman wyciągnął wielki nóż i zbliżył się do mnie z błyskiem złośliwości w oku. W tym momencie oczy moich słuchaczy również błyszczały, wielkie jak spodki dzięki mojej opowieści. Wiele dam wykrzyknęło głośno i ubolewało nad moim żałosnym położeniem, panowie zaś wznosili okrzyki potępiające dzikusów odpowiedzialnych za moje cierpienia. Opowiedziałem im wówczas, jak szaman wbił nóż wprost w moją rękę, ja zaś straciłem przytomność na skutek strachu i bólu. Ocknąłem się (mówiłem dalej) i stwierdziłem, że całkowicie utraciłem serdeczny palec, a ze zranionej dłoni tryska krew. Najbardziej przerażający był jednak widok wodza Irokezów, siedzącego na rzeźbionym pniu wielkiego drzewa i odrywającego zębami ciało z mego odciętego palca tak samo, jak je się mięso z udka kurczaka. W tym momencie mojej opowieści la Comtesse znów omdlała, a panna Elliot - nie chcąc okazać się gorsza - dostała ataku histerii, dzięki czemu na szczęście nie musiałem wymyślać,
w jaki sposób się uratowałem. Udając, że wspomnienie tego, co przeszedłem, budzi na nowo moje cierpienie, przyjąłem kieliszek wina (byłem już porządnie spocony) i uciekłem z przyjęcia, zasypywany ze wszystkich stron zaproszeniami. Bardzo jestem zadowolony z efektów pierwszej wycieczki. Dodatkowo humor poprawia mi refleksja, że gdyby wiek lub rany nie pozwoliły mi zarabiać mieczem, pługiem lub prasą drukarską, zawsze jeszcze mogę znaleźć pożyteczne zajęcie jako autor romansów. Marsali zapewne chciałaby szczegółowo wiedzieć, jakie suknie nosiły obecne tam damy, muszę ją jednak prosić o cierpliwość. Nie będę udawać, że się nie przyglądałem (choć mógłbym tak powiedzieć, by nie dręczyły Cię obawy dotyczące jakiejkolwiek mojej podatności na kobiece wdzięki. Znając Twoją podejrzliwą i nieracjonalną naturę, moja Angliszko, nie będę jednak tak twierdzić). Ale moja dłoń nie zniesie już teraz męki takich opisów. Niech więc na razie wystarczy stwierdzenie, że wszystkie suknie uszyto z bogatego materiału, a ich styl śmiało odkrywał wdzięki noszących je dam. Moje ukradzione świece już dogasają, ręka zaś i oczy są tak zmęczone, że z trudem tylko odcyfrowuję własne słowa, nie mówiąc już o ich formułowaniu - mam tylko nadzieję, że zdołasz odczytać ostatnią część tej nieczytelnej epistoły. Kładę się jednak teraz na niegościnnym łóżku w dobrym humorze, zachęcony przez wydarzenia dnia. Mówię Ci więc dobranoc, zapewniając o najczulszych myślach, nie tracąc nadziei, że okażesz cierpliwość i zachowasz uczucie dla poplamionego atramentem nieszczęśnika i oddanego męża, Jamesa Frasera Postscriptum: Rzeczywiście poplamionego atramentem nieszczęśnika, widzę teraz bowiem, że udało mi się pokryć i kartkę, i siebie samego brzydkimi kleksami. Pochlebiam sobie, że papier wyszedł na tym gorzej. Postscriptum 2: Tak się skupiłem na pisaniu, że zapomniałem o najważniejszym przesłaniu tego listu, a mianowicie informacji, że opłaciłem przejazd na „Euterpe”, która za dwa tygodnie wypływa z Brestu. Gdyby wydarzyło się coś, co temu przeszkodzi, napiszę ponownie. Postscriptum 3: Tęsknię, by znów leżeć koło Ciebie i czuć, jak Twoje ciało pasuje do mojego.
90. Uzbrojeni w diamenty i stal Pewną dłonią, uzbrojoną w sekator, Brianna przecięła broszkę na dwie części. Broszka była stara, ale nieszczególnie cenna - brzydka wiktoriańska ozdoba w kształcie otwartego kwiatu otoczonego pędami winorośli. Jej jedyną zaletą były drobne diamenciki, rozsiane po liściach jak krople rosy. - Mam nadzieję, że są wystarczająco duże - powiedziała, z zaskoczeniem odnotowując, że jej głos nie drży. Przez minionych trzydzieści sześć godzin krzyczała przeraźliwie gdzieś w środku; tyle czasu zajęły im wszystkie plany i przygotowania. - Myślę, że będą dobre - powiedział Roger. Czuła napięcie pod spokojnym tonem. Stał za nią, opierając dłoń na jej ramieniu, a jego ciepło było równocześnie pociechą i męką. Jeszcze godzina, a odejdzie. Może na zawsze. Nie mieli jednak wyboru, robiła więc to, co konieczne, bez wahania i z suchymi oczyma. O dziwo, zaraz po tym, jak Roger i William Buccleigh wyruszyli ścigać Roba Camerona, Amanda nagle zasnęła. Brianna położyła ją do łóżeczka i siedziała przy niej, martwiąc się i patrząc na uśpioną córeczkę, aż tuż przed świtem mężczyźni wrócili z przerażającymi nowinami. Nie wydawała się też przejęta nieobecnością Jema; spytała raz mimochodem, kiedy wróci, a usłyszawszy niezobowiązujące „niedługo”, wróciła do zabawy, najwyraźniej zadowolona. Teraz była z Annie; pojechały do Inverness na wielkie zakupy, z obietnicą zabawki. Wrócą dopiero po południu, a do tego czasu mężczyzn już nie będzie. - Dlaczego? - spytał William Buccleigh. - Dlaczego miałby zabierać chłopca? To samo pytanie Roger i Brianna zadawali sobie od chwili odkrycia zaginięcia Jema, choć właściwie odpowiedź nie mogła w niczym pomóc. - To może być tylko jedno z dwojga - odpowiedział Roger zduszonym, załamującym się głosem. - Podróż w czasie albo złoto. - Złoto? - William Buccleigh spojrzał na Briannę ciemnozielonymi, zdziwionymi oczyma. - Jakie złoto? - Ten brakujący list - wyjaśniła, zbyt zmęczona, by się przejmować, czy opowiedzenie mu o tym jest bezpieczne. Nic już nie było bezpieczne i nic nie miało znaczenia. - To postscriptum mego ojca. Roger powiedział, że czytałeś listy. „Własność włoskiego dżentelmena”, pamiętasz?
- Nie zwróciłem na to uwagi - przyznał Buccleigh. - To złoto, tak? A kim jest włoski dżentelmen? - Karol Stuart. - Wyjaśnili mu więc, mało składnie, że w ostatnich dniach powstania jakobitów przypłynął statek ze złotem - sam Buccleigh miał wówczas mniej więcej tyle lat co teraz Mandy, pomyślała zaskoczona Brianna - które dla bezpieczeństwa miało zostać rozdzielone między trzech szkockich dżentelmenów, zaufanych przedstawicieli swoich klanów: Dougala MacKenziego, Hektora Camerona i Archa Buga z Grantów z Leoch. Przyglądała mu się uważnie, ale na dźwięk imienia Dougala MacKenziego nie zareagował żadnym błyskiem rozpoznania. Nie - pomyślała - nic nie wie. To jednak też nie było teraz ważne. Nikt nie wiedział, co stało się z dwoma trzecimi francuskiego złota, które zabrały klany MacKenziech i Grantów. Natomiast Hektor Cameron uciekł ze Szkocji w ostatnich dniach powstania ze skrzynią pełną złota schowaną pod siedzeniem karety; przywiózł ją z sobą do Nowego Świata, gdzie za część kupił plantację River Run. Reszty... - Strzeże Hiszpan? - powiedział Buccleigh, ściągając grube brwi. - A co to do diabła znaczy? - Nie wiemy - odrzekł Roger. Siedział przy stole z głową opartą na rękach, wpatrując się w deski. - Tylko Jem wie. - Nagle uniósł głowę i spojrzał na Briannę. - Orkady - powiedział. Callahan. - O czym ty mówisz? - Rob Cameron - powiedział niecierpliwie. - Ile ma lat, twoim zdaniem? - Nie wiem. Trzydzieści parę, może pod czterdziestkę. Bo co? - Callahan powiedział, że gdy Cameron miał dwadzieścia lat, pojechał z nim na wykopaliska na Orkady. Czy to dość dawno... Znaczy przyszło mi do głowy... - Musiał przerwać, żeby odchrząknąć, i zrobił to gniewnie, po m i czym mówił dalej. - Jeśli piętnaście, osiemnaście lat temu już go interesowały te stare rzeczy, czy mógł znać Geillis Duncan? Albo Gillian Edgars, jak się chyba wówczas nazywała? - Och nie - zareagowała Brianna, ale nie było to niedowierzanie, tylko zaprzeczenie. Och nie. Tylko nie kolejny jakobicki szaleniec! Roger o mało nie uśmiechnął się na te słowa. - Wątpię. Nie wydaje mi się, żeby był niepoczytalny ani żeby był politycznym idealistą. Należy jednak do SPN. Oni też nie są niepoczytalni - ale jaka jest szansa, że Gillian Edgars była z nimi związana? Trudno było to stwierdzić bez zagłębienia się w powiązania i historię Camerona, na to zaś
nie mieli czasu. Istniała jednak taka możliwość. Gillian - która później przyjęła imię sławnej szkockiej czarownicy - niewątpliwie głęboko interesowała się i dawnymi dziejami Szkocji, i szkocką polityką. Z łatwością mogła się gdzieś natknąć na Roba Camerona. A jeśli tak... - Jeśli tak, to Bóg jeden wie, co mu mogła powiedzieć, z czym go mogła zostawić. - Kilka zeszytów z notatkami Geillis było w gabinecie; jeśli Rob ją znał, zapewne je rozpoznał. - I wiemy z całą pewnością, że przeczytał postscriptum twego taty. - Potarł czoło - pod włosami ciągnął mu się długi, ciemny siniak - i westchnął. - Ale to nie ma znaczenia. Jedynie Jem się teraz liczy. I tak Brianna wręczyła każdemu z nich kawałek srebrnej broszki z diamencikami i po dwie kanapki z masłem orzechowym. „Na drogę” - powiedziała z wisielczym humorem. Ciepłe ubrania i solidne buty. Dała Rogerowi swój szwajcarski wojskowy scyzoryk; Buccleigh zabrał z kuchni ostry nóż do steków ze stali nierdzewnej o ząbkowanym ostrzu. Nie było czasu na więcej. Słońce wciąż stało wysoko na niebie, gdy niebieski mustang pokonywał wyboje polnej drogi prowadzącej do podnóża Craigh na Dun; musiała być w domu, zanim Mandy wróci z zakupów. Niebieski pikap Roba Camerona wciąż tam stał; na ten widok przebiegł ją dreszcz. - Idź naprzód - powiedział chrapliwie Roger do Buccleigha, gdy zatrzymała samochód. - Zaraz do ciebie dołączę. William Buccleigh rzucił Briannie szybkie spojrzenie, bezpośrednie i niepokojące, bo jego oczy tak bardzo przypominały oczy Rogera. Dotknął przelotnie jej ramienia i wysiadł. Roger nie wahał się; miał po drodze dość czasu, by zdecydować, co chce jej powiedzieć zresztą i tak miał do powiedzenia tylko jedno. - Kocham cię - rzekł cicho i ujął za ramiona, trzymając mocno tak długo, by dokończyć. Przyprowadzę go z powrotem. Wierz mi, Bree, zobaczymy się znowu. Na tym świecie. - Kocham cię - powiedziała, a raczej próbowała. Słowa były tylko bezdźwięcznym szeptem przy jego wargach, zabrał je jednak razem z jej oddechem, uśmiechnął się, ścisnął za ramiona tak mocno, że później miała tam znaleźć siniaki - i otworzył drzwi. Patrzyła za nimi - nie mogła za nimi nie patrzeć - jak wspinali się ku szczytowi wzgórza, ku niewidocznym kamieniom, aż zniknęli jej z oczu. Być może działała jej wyobraźnia, a może naprawdę słyszała kamienie: dziwną, buczącą melodię, która żyła w jej kościach, wspomnienie, które zawsze będzie tam żyć. Drżąca, oślepiona łzami, zawróciła ku domowi. Powoli, ostrożnie, bo teraz była wszystkim, co zostało Mandy.
91. Kroki Późnym wieczorem znalazła się w gabinecie Rogera. Czuła się otępiała i ciężka; horror tego dnia stępiło wyczerpanie. Usiadła przy jego biurku, starając się wyczuć jego obecność, ale pokój był pusty. Mandy spała, zaskakująco mało przejęta chaosem emocji rodziców. Oczywiście przyzwyczajona była do okresowych nieobecności Rogera, który wyjeżdżał do Oksfordu lub Londynu czy też na spotkania loży w Inverness. Czy będzie go pamiętać, jeśli nigdy nie wróci? - pomyślała Brianna ze ściśniętym sercem. Nie mogąc znieść tej myśli, wstała i zaczęła niespokojnie chodzić po gabinecie, szukając tego, czego nie dawało się znaleźć. Nie była w stanie nic jeść, kręciło jej się w głowie i czuła się całkiem rozbita. Wzięła w dłoń małego węża, czerpiąc odrobinkę pociechy z jego gładkich skrętów i miłego pyska. Spojrzała na skrzynkę, pragnąc znaleźć pocieszenie w towarzystwie rodziców ale myśl o czytaniu listów, których być może Roger nigdy nie przeczyta... Odłożyła węża i utkwiła niewidzące spojrzenie w książkach na niższych półkach. Obok zamówionych przez Rogera książek o amerykańskiej wojnie o niepodległość stały stare książki z gabinetu jej ojca. Na grzbietach widniało nazwisko autora: „Franklin W. Randall”. Wyjęła jedną i usiadła, przyciskając książkę do piersi. Raz już prosiła go o pomoc - by strzegł zmarłej córeczki Iana. Na pewno zaopiekuje się także Jemem. Przerzucała kartki, nieco uspokojona szelestem papieru. Tatusiu, myślała, nie znajdując żadnych słów poza tym jednym i nie potrzebując ich. Nie zdziwiła jej kartka, która wysunęła się spomiędzy stronic. List był brudnopisem - widziała to od razu po skreśleniach, dopiskach na marginesie i słowach opatrzonych znakami zapytania. Ponieważ zaś był to brudnopis, nie miał ani daty, ani nagłówka, niemniej wyraźnie przeznaczony był dla niej. Właśnie mnie opuściłaś, mój najdroższy snajperze, po naszym cudownym popołudniu u Shermana (miejsce z glinianymi gołębiami - czy będzie je pamiętać?). W uszach wciąż mi huczy. Ilekroć strzelamy, wypełniają mnie sprzeczne uczucia: dumy z twoich umiejętności, zawiści i strachu. Nie wiem, kiedy będziesz to czytać i czy w ogóle. Może zbiorę się na odwagę, by Ci powiedzieć, zanim umrę (albo zanim zrobię coś tak niewybaczalnego, że Twoja
matka... nie, to niemożliwe. Nigdy nie znałem nikogo tak honorowego jak Claire, mimo wszystko. Dotrzyma słowa). Dziwnie się czuję, pisząc to. Wiem, że w końcu się dowiesz, kim - i może czym - jesteś. Nie mam jednak pojęcia, jak ta wiedza do Ciebie trafi. Czy to ja Ci o tym mówię, czy też w chwili, gdy czytasz te słowa, już wszystko wiesz? Mogę mieć tylko nadzieję, że udało mi się uratować Ci życie, tak czy inaczej. I że znajdziesz ten list wcześniej czy później. Przykro mi, kochanie, że to brzmi tak okropnie melodramatycznie. Ostatnim, czego bym chciał, jest niepokojenie Ciebie. Pokładam w Tobie bezgraniczne zaufanie. Jestem jednak Twoim ojcem, dlatego też nękają mnie lęki, które dotykają wszystkich ojców - że dziecku stanie się coś strasznego, czemu nie sposób było zapobiec, i że nie będę w stanie ochronić go. Prawdą zaś jest to, że bez żadnej swojej winy jesteś... W tym miejscu kilkakrotnie zmieniał zdanie; najpierw napisał „niebezpieczną osobą”, potem zmienił to na „zawsze w jakimś niebezpieczeństwie”, to także wykreślił, dopisał „w niebezpiecznym położeniu”, wykreślił ponownie i zakreślił „niebezpieczną osobą”, ale ze znakiem zapytania. - Rozumiem, o co ci chodzi, tatusiu - mruknęła. - Ale o czym ty mówisz? Ja... Jakiś dźwięk wdarł się w jej myśli i sprawił, że zamarła. W holu rozległy się kroki. Powolne, pewne siebie kroki mężczyzny. Wszystkie włosy na jej ciele stanęły dęba. W holu świeciło się światło; pociemniało nagle, gdy w drzwiach do gabinetu ktoś stanął. Wpatrywała się w niego osłupiała. - Co ty tu robisz? - Już wypowiadając te słowa, podnosiła się z krzesła, macając za czymś, co mogłoby jej posłużyć za broń; jej mózg reagował wolniej niż ciało, jeszcze niezdolny pokonać otaczającej ją przerażającej mgły. - Przyszedłem po ciebie, skarbie - powiedział, uśmiechając się. - I po złoto. - Położył coś na biurku: pierwszy list od rodziców. - „Powiedz Jemowi, że strzeże go Hiszpan” - zacytował, pukając palcem w list. - Chyba lepiej, żebyś o tym Jemowi powiedziała. I powiedziała mu, żeby mi pokazał, gdzie jest ten Hiszpan. Znaczy się, jeśli chcesz zachować go przy życiu. Ale to twoja decyzja - wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Szefowo.
92. Dzień Niepodległości II
Brest Trudno mu było zachować spokój, gdy widział, jak Jenny sobie z tym wszystkim radzi. Gdy pierwszy raz odezwała się po francusku do prawdziwego Francuza, widział, jak serce podeszło jej do gardła, a tętno na szyi przyśpieszyło, trzepocząc jak skrzydła motyla. Ale boulanger ją zrozumiał - w Breście było pełno cudzoziemców i jej szczególny akcent nie wywołał zainteresowania - zaś radość, która malowała się na jej twarzy, gdy sprzedawca wziął od niej pensa i podał bagietkę wypełnioną serem i oliwkami, sprawiła, że Jamiemu chciało się równocześnie śmiać i płakać. - Zrozumiał mnie! - powiedziała, łapiąc go za ramię, gdy wychodzili z piekarni. - Jamie, zrozumiał mnie! Odezwałam się do niego po francusku, a on wiedział, co powiedziałam, nie miał wątpliwości! - Miałby większe wątpliwości, gdybyś odezwała się do niego w gàidhlig - zapewnił ją. Uśmiechnął się, widząc jej podniecenie, i poklepał po ręce. - Bardzo dobrze, a nighean. Nie słuchała. Obracała głowę na wszystkie strony, przyglądając się rzędom sklepów i sprzedawców, wypełniających kręte uliczki, i oceniając otwierające się przed nią możliwości. Masło, ser, fasola, kiełbasa, materiały, buty, guziki... Wbiła mu palce w ramię. - Jamie! Mogę wszystko kupić! Sama! Nie sposób było nie podzielać jej radości z nagłego odkrycia niezależności, choć serce mu się ścisnęło. Podobało mu się nowe doświadczenie odpowiedzialności za siostrę. - Owszem, możesz - przytaknął, biorąc od niej bagietkę. - Lepiej jednak nie kupuj wiewiórki w klatce ani stojącego zegara. Trudno byłoby dać sobie z nimi radę na statku. - Na statku... - powtórzyła i przełknęła. Puls na jej szyi, który zdążył już zwolnić, znów nabrał tempa. - Kiedy mamy iść na statek? - Jeszcze nie, a nighean - powiedział łagodnie. - Najpierw pójdziemy coś zjeść, dobrze? *** „Euterpe” miała wypłynąć wieczorem, więc późnym popołudniem udali się na redę, by wejść na pokład i zagospodarować się. Jednakże miejsce, gdzie poprzedniego dnia cumowała „Euterpe”, było puste. - Gdzie, do diabła, jest statek, który cumował tu wczoraj? - spytał Jamie, chwytając za ramię przechodzącego chłopca. - Jaki? „Euterpe”? - Chłopiec spojrzał od niechcenia tam, gdzie wskazywał Jamie. Zapewne odpłynęła. - Zapewne? - Jego ton zaniepokoił chłopaka, który wyrwał ramię i odsunął się o kilka kroków. - Skąd mam wiedzieć, monsieur? - Widząc wyraz twarzy Jamiego, dodał pośpiesznie: -
Jej pierwszy oficer zszedł do miasta kilka godzin temu; pewnie wciąż tam jest. Jamie zauważył, że podbródek jego siostry opuszcza się nieco, i zdał sobie sprawę, że jest bliska paniki. Jemu samemu też niewiele brakowało. - Ach tak? - powiedział bardzo spokojnie. - No dobrze, to pójdę po niego. W której gospodzie bywa? Chłopiec bezradnie wzruszył ramionami. - We wszystkich, monsieur. Zostawiwszy Jenny na nabrzeżu, by pilnowała bagaży, zagłębił się w wąskie uliczki. Miedziana półpensówka zapewniła mu usługi jednego z urwisów, którzy zawsze kręcili się przy straganach w nadziei na nadgniłe jabłko lub niepilnowaną sakiewkę. Zagłębił się za przewodnikiem w brudne zaułki, trzymając jedną dłoń na sakiewce, a drugą na sztylecie. Brest był miastem portowym, i to kwitnącym, co oznaczało, jak ocenił, że jedna kobieta na trzy była prostytutką. Kilka zaczepiło go, gdy przechodził. Zajęło mu to trzy godziny i kosztowało parę szylingów, ale w końcu znalazł pierwszego oficera „Euterpe”, zalanego w sztok. Bezceremonialnie odepchnął śpiącą z nim dziwkę i brutalnie podniósł mężczyznę, mocnym policzkiem próbując doprowadzić go do przytomności. - Statek? - Mężczyzna patrzył na niego bez zrozumienia, pocierając dłonią twarz. Pierdolić go, kogo on obchodzi? - Mnie - wycedził Jamie przez zaciśnięte zęby. - A powinien także ciebie, ty dupku. Gdzie on jest i dlaczego cię na nim nie ma? - Kapitan mnie wyrzucił - powiedział ponuro marynarz. - Pokłóciliśmy się. A gdzie jest? Pewnie w drodze do Bostonu. - Zaśmiał się nieprzyjemnie. - Jeśli szybko pływasz, może go jeszcze dogonisz. *** Znalezienie innego statku kosztowało go resztkę złota i wymagało dobrze wyważonej mieszanki gróźb i perswazji, ale w końcu mu się udało. Ten płynął na południe, do Charlestonu, jak na razie jednak wystarczyło mu, że znajdzie się na właściwym kontynencie. Na amerykańskim brzegu zacznie myśleć, co dalej. Wypełniająca go ponura wściekłość osłabła w końcu nieco, gdy „Filomena” znalazła się na otwartym morzu. Jenny stała obok, drobna i milcząca, ściskając poręcz. - Co, a piuthair? - Oparł dłoń na jej plecach, masując lekko knykciami jej kręgosłup. Tęsknisz za Ianem? Zamknęła na moment oczy, oparła się mocniej o jego dłoń, a potem otwarła je i uniosła
ku niemu twarz, marszcząc brwi. - Nie, tylko niepokoję się, gdy myślę o twojej żonie. Ma mi za złe tamtą sprawę z Laoghaire. Na myśl o Laoghaire nie potrafił powstrzymać kwaśnego uśmiechu. - Laoghaire? Dlaczego? - Tego, co zrobiłam, gdy znów przywiozłeś Claire do Lallybroch z Edynburga. Nigdy cię za to nie przeprosiłam - dodała, patrząc mu w twarz. Roześmiał się. - Ja też cię nigdy nie przeprosiłem, prawda? Za to, że przywiozłem Claire do domu, a byłem takim tchórzem, że przed przybyciem nie powiedziałem jej o Laoghaire. Zmarszczka między jej brwiami wygładziła się, a w oczach rozbłysło światełko. - No nie, nie przeprosiłeś - skinęła głową. - Czyli jesteśmy kwita, tak? Nie słyszał, by to mówiła, od kiedy w wieku czternastu lat wyjechał z domu do Leoch. - Tak, jesteśmy kwita. - Wyciągnął rękę i objął ją za ramiona, ona zaś objęła go w pasie. Stali tak razem, patrząc, jak wybrzeże Francji niknie za horyzontem.
93. Seria krótkich, ostrych szoków Byłam w kuchni Marsali, splatając włosy Felicité i mając na oku gotującą się owsiankę, gdy rozległ się dzwonek przy drzwiach do drukarni. Zawiązałam wstążkę wokół końca warkocza i polecając owsiankę opiece dziewczynek, wyszłam, by zająć się klientem. Ku memu zdumieniu był to lord John, ale lord John taki, jakiego nigdy dotychczas nie widziałam. Był nie tyle w nieładzie, ile zdruzgotany - wszystko wydawało się w porządku, poza jego twarzą. - Co jest? - spytałam, głęboko zaniepokojona. - Co się stało? Czy Henry... - Nie Henry - powiedział ochrypłym głosem. Oparł się dłońmi o kontuar, jakby miał za chwilę upaść. - Mam... złe wieści. - To widzę - powiedziałam nieco cierpko. - Niech pan siądzie, na litość boską. Potrząsnął głową jak koń, który ogania się od much, i spojrzał na mnie. Wyglądał potwornie, blady jak śmierć z czerwonymi obwódkami wokół oczu. Ale skoro to nie Henry... - O Boże - powiedziałam, czując, jak jakaś dłoń zaciska mi się na sercu. - Dottie. Co się stało?
- „Euterpe” - wyrzucił z siebie, a ja zamarłam, wstrząśnięta do głębi. - Co? - szepnęłam. - Co? - Zatonęła - powiedział nie swoim głosem. - Zatonęła. Ze wszystkimi na pokładzie. - Nie - zaprzeczyłam, starając się myśleć rozsądnie. - Nie, to niemożliwe. Po raz pierwszy spojrzał wprost na mnie i złapał mnie za rękę. - Niech pani słucha - powiedział, a ucisk jego palców przeraził mnie. Próbowałam się wyrwać, bez skutku. - Niech pani słucha - powtórzył. - Usłyszałem to rano od znajomego kapitana marynarki. Spotkałem go w kawiarni, gdzie opowiadał o tej tragedii. Widział to na własne oczy. - Głos mu zadrżał i przerwał na moment, by wziąć się w garść. - Burza. Ścigał ten statek, zamierzając go przechwycić i wejść na pokład, gdy burza zagarnęła oba. Jego okręt przeżył i wpłynął do portu z ciężkimi uszkodzeniami, ale widział, jak fala obraca i zalewa „Euterpe”, i... - Machnął ręką. - Zatonęła na jego oczach. „Roberts”, jego okręt, podpłynął w nadziei, że wyłowi rozbitków - przełknął ciężko. - Nie było żadnych. - Żadnych - powtórzyłam tępo. Słyszałam, co mówi, ale jego słowa nie niosły z sobą żadnego znaczenia. - Zginął - powiedział lord John cicho i puścił moją rękę. - Przepadł. Z kuchni napłynął zapach przypalonej owsianki. *** John Grey zatrzymał się, bo doszedł do końca ulicy. Gdzieś przed świtem zaczął spacerować tam i z powrotem po State Street. Teraz słońce stało już wysoko na niebie, wilgotny od potu kołnierz drażnił mu z tyłu szyję, błoto i łajno oblepiały mu pończochy, a przy każdym kroku gwoździe podeszew buta wbijały mu się w stopy. Nic go to nie obchodziło. Przed nim płynęła rzeka Delaware, błotnista i śmierdząca rybami, a ludzie przepychali się obok, tłocząc się na końcu nabrzeża w nadziei wejścia na prom, który powoli zbliżał się z drugiego brzegu. Drobne fale uderzały o nabrzeże z niespokojnym dźwiękiem, który jakby prowokował czekających, bo zaczęli się pchać i tłoczyć, aż jeden z żołnierzy na przystani zdjął z ramienia muszkiet i odsunął nim do tyłu jakąś kobietę. Ta potknęła się, krzyknęła, a jej mąż, zadziorny jak kogut, skoczył naprzód z zaciśniętymi pięściami. Żołnierz coś powiedział, odsłonił zęby i wykonał muszkietem szeroki ruch. Drugi żołnierz usłyszał zamieszanie, odwrócił się, by zobaczyć, co się dzieje - i to wystarczyło, by na końcu przystani powstała nagle groźna grupa, krzycząca i wrzeszcząca; ci, którzy znajdowali się z tyłu, próbowali się wydostać z tłumu, mężczyźni starali się przepchać do przodu, a ktoś wpadł do wody. Grey cofnął się o parę kroków i patrzył na dwóch chłopców, którzy wyplątali się z ludzkiej masy, najwyraźniej bardzo przestraszeni, i ruszyli biegiem w górę ulicy. Gdzieś ze
środka tłumu dobiegł go wysoki, pełen niepokoju kobiecy krzyk: „Ethan! Johnny! Jooooooohnnny!”. Niejasny instynkt powiedział mu, że powinien iść naprzód, też podnieść głos i siłą swego autorytetu doprowadzić do uspokojenia sytuacji. Odwrócił się i odszedł. Nie jestem w mundurze - powiedział sobie. Nie słuchaliby, zagubieni, mógłby przynieść więcej szkody niż pożytku. Nie miał jednak w zwyczaju okłamywać siebie samego, więc od razu przestał się przekonywać. Zdarzało się już, że tracił kogoś bliskiego. Niektórych głęboko kochał, nad życie. Teraz jednak stracił siebie samego. Ruszył powoli, w otępieniu, ku domowi. Od kiedy usłyszał wiadomość, nie był w stanie spać; zapadał tylko w krótkie drzemki po prostu z fizycznego wyczerpania, zgarbiony w fotelu na ganku Mercy Woodcock, i budził się potem zdezorientowany, lepiąc się od soku z sykomor rosnących na jej podwórzu i pokryty maleńkimi zielonymi gąsienicami, które opuszczały się z liści na niewidocznych jedwabnych nitkach. - Lordzie Johnie. - Uświadomił sobie nalegający głos i fakt, że ten, kto go zaczepił, musiał już kilkakrotnie zawołać go po imieniu. Zatrzymał się i odwrócił - przed nim stał kapitan Richardson. W głowie miał pustkę i zapewne twarz bez wyrazu, bo Richardson wziął go poufale pod ramię i wciągnął do gospody. - Niech pan idzie ze mną - rzekł Richardson cicho, puszczając jego ramię, ale głową wskazując schody. Przez otaczającą go mgłę zaczęły przedzierać się nici ciekawości i czujności, poszedł więc, a drewno stopni schodów trzeszczało pod jego stopami. Richardson zamknął za Greyem drzwi do pokoju i zaczął mówić, zanim lord John na tyle oprzytomniał, by zadać mu pytanie na temat bardzo szczególnych okoliczności, które zrelacjonował mu William. - Pani Fraser - powiedział Richardson bez wstępu. - Czy dobrze ją pan zna? Greya tak zaskoczyło to pytanie, że odpowiedział. - Jest żoną... nie, wdową - poprawił się, czując, jakby wbijał sobie szpilę w świeżą ranę po bliskim przyjacielu. - Po bliskim przyjacielu - powtórzył Richardson bez szczególnego wyrazu. Grey pomyślał, że trudno byłoby mniej się rzucać w oczy, i nagle przyszedł mu do głowy Hubert Bowles. Najbardziej niebezpiecznymi szpiegami byli ludzie, na których nikt nie spojrzałby po raz drugi. - Po bliskim przyjacielu - powtórzył zdecydowanie. - Jego poglądy polityczne nie mają już znaczenia, prawda?
- Nie, jeśli naprawdę nie żyje - zgodził się Richardson. - Sądzi pan, że tak jest? - Jestem tego całkiem pewien. Czego chciał się pan dowiedzieć ode mnie? Mam coś do załatwienia. Richardson uśmiechnął się na to wyraźnie fałszywe oświadczenie. - Zamierzam aresztować tę damę jako szpiega, milordzie, i zanim to zrobię, chciałem się upewnić, że nie łączą pana z nią bardziej... osobiste więzy. Grey usiadł dość nagle i oparł dłonie na stole. - Ja... ona... za co, do diabła? - spytał. Richardson uprzejmie usiadł naprzeciw niego. - Od trzech miesięcy, a może dłużej, roznosi po całej Filadelfii materiały wywrotowe. I zanim pan spyta - tak, jestem pewien. Jeden z moich ludzi przechwycił część materiałów; niech pan spojrzy, jeśli pan sobie życzy. - Wsunął dłoń za połę płaszcza i wyciągnął nieporządny zwitek papierów, które najwyraźniej przeszły przez kilka rąk. Grey nie sądził, by Richardson go oszukiwał, ale dokładnie je przestudiował. Odłożył je po chwili, czując, że uciekła z niego cała krew. - Słyszałem, że dama ta przyjmowana jest w pańskim domu, często też bywa w domu, w którym mieszka pański bratanek - powiedział Richardson. Nie spuszczał wzroku z twarzy Greya. - Nie jest jednak... przyjaciółką? - Jest lekarzem - powiedział Grey i z satysfakcją ujrzał, jak zaskoczony Richardson unosi brwi. - Oddała nieocenione usługi mnie i memu bratankowi. - Przyszło mu do głowy, że lepiej nie zdradzać przed tym człowiekiem, jak wysoko ceni panią Fraser, bo jeśli tamten pomyśli, iż łączą ich osobiste więzi, natychmiast przestanie udzielać informacji. - To już się jednak skończyło - dodał możliwie obojętnym tonem. - Oczywiście wysoce szanuję tę damę, ale nie, nie łączą nas bliższe więzy. - Wstał zdecydowanie i wyszedł, bo dalsze pytania mogłyby zniszczyć wrażenie obojętności. Ruszył na Walnut Street, już nie otępiały. Znów poczuł się sobą - był silny i zdecydowany. Istniała więc jeszcze jedna rzecz, którą mógł zrobić dla Jamiego Frasera. *** - Musi pani za mnie wyjść - powtórzył. Usłyszałam go za pierwszym razem, ale powtarzanie tego zdania nie nadawało mu więcej sensu. Wsadziłam palec do ucha, pokręciłam, a potem powtórzyłam to z drugim uchem. - Niemożliwe, żeby powiedział pan to, co mi się wydaje. - Jednak powiedziałem. - Głos miał już oschły jak zwykle. Otępienie po szoku zaczynało już mijać i coś strasznego wypełzało z dziury w moim sercu. Nie mogłam na to patrzeć, nie odrywałam więc wzroku od lorda Johna.
- Wiem, że jestem w szoku - powiedziałam - ale ani nie mam przywidzeń, ani nie słyszę głosów. Dlaczego więc do jasnej cholery pan to mówi, na litość boską? - Podniosłam się gwałtownie, chcąc go uderzyć. Zauważył to i cofnął się o krok. - Musi pani za mnie wyjść - powtórzył z uporem. - Czy zdaje sobie pani sprawę, że ma pani zostać aresztowana jako szpieg? - Ja... nie. - Usiadłam tak samo gwałtownie, jak przedtem wstałam. - Co... dlaczego? - To już pani wie lepiej ode mnie - odrzekł chłodno. To rzeczywiście była prawda. Stłumiłam nagłą panikę, która mi groziła na myśl o papierach przekazywanych potajemnie z rąk do rąk, przenoszonych w koszu na zakupy, zasilających sekretną siatkę Synów Wolności. - Nawet gdyby to była prawda - powiedziałam, starając się mówić spokojnie - to po jaką cholerę miałabym wychodzić za pana za mąż? Nie mówiąc już o tym, dlaczego miałby pan chcieć mnie poślubić? A w to nie uwierzę ani na moment. - Niech pani lepiej uwierzy - powiedział krótko i stanowczo. - Zrobię to, bo to ostatnia przysługa, jaką mogę oddać Jamiemu Fraserowi. Mogę panią chronić jako moją żonę. Pani zaś zrobi to, ponieważ... - Spojrzał ponuro przez moje ramię, unosząc brodę, odwróciłam się więc i zobaczyłam wszystkie dzieci Fergusa stłoczone w drzwiach; dziewczynki i HenriChristian patrzyli na mnie wielkimi, okrągłymi oczyma, a Germain nie spuszczał wzroku z lorda Johna; na jego podłużnej, przystojnej twarzy rysowały się strach i wyzwanie. - Ich też? - spytałam, oddychając głęboko i odwracając się, by spojrzeć mu w oczy. - Ich też może pan chronić? - Tak. - No... dobrze. W porządku. - Oparłam płasko obie dłonie o kontuar, jak gdybym dzięki temu mogła nie odlecieć w kosmos. - Kiedy? - Teraz - powiedział, ujmując mnie za łokieć. - Nie ma czasu do stracenia. *** Nie zapamiętałam nic z krótkiej ceremonii w bawialni domu lorda Johna. Jedynym, co pamiętam z całego tego dnia, był widok Williama, który stał poważnie przy ojcu - ojczymie jako jego drużba. Wysoki, prosty, z długim nosem; jego skośne jak u kota oczy spoczywały na mnie z niepewnym współczuciem. Nie mógł umrzeć, myślałam z niezwykłą jasnością. Stoi tutaj. Powiedziałam, co kazano mi powiedzieć, a potem odprowadzono mnie na górę, bym się położyła. Zasnęłam natychmiast i obudziłam się dopiero po południu następnego dnia. Niestety, gdy się obudziłam, to wciąż była prawda.
*** Dorothea krążyła wokół mnie, zaniepokojona. Została ze mną przez cały dzień, próbując mnie namówić do zjedzenia czegoś, oferując whisky i brandy. Jej obecność stanowiła nie tyle pociechę - o tym nie mogło być mowy - ile nieszkodliwą rozrywkę, pozwoliłam więc jej mówić, bo słowa obmywały mnie jak szumiąca woda. Pod wieczór wrócili mężczyźni - lord John i Willie. Dottie zeszła na dół i słyszałam, jak z nimi rozmawia, z pewnym zainteresowaniem w głosie, a potem jej kroki na schodach, szybkie i lekkie. - Ciociu - powiedziała bez tchu. - Czy ciocia czuje się na siłach, żeby zejść na dół? - Ja... tak, chyba tak. - Nieco zaskoczona tytułem ciotki wstałam i starałam się jakoś doprowadzić do porządku. Wyjęła mi z ręki szczotkę, związała włosy, wyciągnęła skądś czepek ze wstążkami i delikatnie wsunęła mi pod niego włosy. Pozwoliłam jej na to, tak samo jak pozwoliłam jej sprowadzić się na dół do bawialni, gdzie siedzieli lord John i William, obaj lekko zarumienieni. - Mamo Claire. - Willie ujął moją dłoń i pocałował. - Niech mama podejdzie i spojrzy. Papa znalazł coś, co jego zdaniem się mamie spodoba. Proszę podejść i obejrzeć powtórzył, ciągnąc mnie lekko ku stołowi. „Coś” okazało się dużym drewnianym kuferkiem, wykonanym z jakiegoś drogiego drewna i opasanym złotem. Spojrzałam zdziwiona i wyciągnęłam rękę, by go dotknąć. Wyglądał trochę jak sejf na srebrne sztućce, był tylko większy. - Co to...? - Uniosłam wzrok. Lord John stał obok mnie, zmieszany. - To... prezent. - Choć raz opuściły go gładkie maniery. - Sądziłem... To znaczy, widziałem, że brakuje ci nieco... wyposażenia. Nie chciałbym, byś porzuciła swój zawód dodał łagodnie. - Mój zawód. - Wzdłuż kręgosłupa, a potem pod szczęką wędrował chłód. Niepewnie starałam się unieść wieko kuferka, ale palce mi się pociły; ześlizgnęły się, zostawiając na pokrywie lśniący, wilgotny ślad. - Nie, nie w ten sposób. - Lord John pochylił się, odwrócił kuferek nieco ku sobie, by mi pokazać, jak się go otwiera. Przesunął ukrytą zapadkę, podniósł wieko i uchylił drzwiczki na zawiasach, a potem odsunął się do tyłu, trochę z miną czarnoksiężnika. Skóra na głowie zaswędziała mnie od zimnego potu, a w kącikach oczu zaczęły latać mroczki. Dwa tuziny pustych buteleczek ze złotymi zakrętkami. Pod spodem dwie płytkie szuflady. A wyżej, lśniące na aksamitnej wyściółce, elementy mikroskopu w mosiężnej
oprawie. Kuferek lekarza. Kolana się pode mną ugięły i zemdlałam, chętnie witając chłodne drewno podłogi pod policzkiem.
94. Ścieżki śmierci Leżąc w nocy na splątanym piekle łóżka, szukałam drogi ku śmierci. Każdą tkanką mego ciała pragnęłam zakończyć obecne istnienie. Wszystko jedno, czy to, co leżało po drugiej stronie życia, było niewyobrażalną chwałą, czy tylko litościwym zapomnieniem, tajemnica była nieskończenie lepsza od mojego obecnego nieuniknionego nieszczęścia. Nie potrafię powiedzieć, co właściwie powstrzymywało mnie przed prostą, gwałtowną ucieczką. Ostatecznie środki ku niej miałam pod ręką. Mogłam wybierać między kulą z pistoletu i ostrzem noża, a także różnymi truciznami, działającymi szybko lub sprowadzającymi stupor. Jak szalona przeglądałam buteleczki lekarskiego kuferka, zostawiając otwarte szufladki, uchylone drzwiczki, szukając pośpiesznie, przeglądając wiedzę i pamięć tak samo jak kuferek, zrzucając bezładnie na podłogę buteleczki i fragmenty przeszłości. W końcu uznałam, że mam je wszystkie, i drżącą ręką położyłam przed sobą na stole. Tojad, arszenik... Tyle rodzajów śmierci do wyboru. Zatem jak? Eter. To byłoby najłatwiejsze, choć nie najpewniejsze. Położyć się, zamoczyć gruby kłąb materiału, przykryć nim nos i usta i bezboleśnie odpłynąć. Zawsze jednak istniała możliwość, że ktoś mnie znajdzie. Albo że gdy stracę przytomność, głowa opadnie mi na bok, albo dostanę konwulsji, które zmienią położenie maski, ja zaś obudzę się znów sama do bolącej pustki istnienia. Przez chwilę siedziałam nieruchomo, a potem jak w transie sięgnęłam po nóż leżący na stole, gdzie zostawiłam go nieuważnie po przycięciu łodyg lnu. Nóż, który dał mi Jamie. Był ostry; ostrze lśniło srebrem. To będzie i pewne, i szybkie. *** Jamie Fraser stał na pokładzie „Filomeny”, patrząc, jak woda bez końca ucieka w tył, i myślał o śmierci. Przestał już myśleć o niej w sposób osobisty, ponieważ choroba morska - po wielu,
wielu dniach - w końcu dała mu spokój. Jego myśli przybrały teraz nieco bardziej abstrakcyjny charakter. Myślał, że dla Claire śmierć zawsze była wrogiem, czymś, co należało zwalczać, czemu nie wolno było się poddawać. Był równie dobrze obeznany ze śmiercią jak ona, ale siłą rzeczy się z nią pogodził. Przynajmniej tak myślał. Podobnie jak wybaczenie nie było to coś, czego się człowiek raz uczy, a potem spokojnie odkłada na bok, ale wymagało ciągłej praktyki akceptacja dla swojej śmiertelności, a jednak życie w pełni było paradoksem wartym Sokratesa. I ten szacowny Ateńczyk spełnił dokładnie ten paradoks - pomyślał z cieniem uśmiechu. Stawał twarzą w twarz ze śmiercią na tyle często - i pamiętał te spotkania wystarczająco żywo - by zdać sobie sprawę, że istnieją gorsze rzeczy. Lepiej umrzeć, niż pozostać w żałobie. Wciąż przenikało go okropne uczucie czegoś gorszego niż smutek, gdy patrzył na siostrę, drobną i samotną, i słyszał w myślach słowo „wdowa”. To nie mogło tak być. Nie mogła być wdową, oderwaną w tak brutalny Sposób. Zupełnie jakby patrzył, jak jest cięta na kawałki, a on nie może nic z tym zrobić. Od tej myśli zwrócił się ku wspomnieniom o Claire, tęsknocie za nią, a jej płomień był jego światłem w ciemności. Jej dotyk był pociechą i ciepłem wykraczającym poza ciepło ciała. Pamiętał ostatni wieczór przed jej wyjazdem, gdy trzymali się za ręce, siedząc na ławce pod wieżą, a on czuł jej puls w palcach i własny, dostosowujący się do tego ciepłego, szybkiego tętna. Dziwne, jak obecności śmierci wydawało się towarzyszyć tylu pomocników, dawno zapomniane cienie, dostrzeżone przelotnie w zbierającym się mroku. Myśl o Claire i o tym, jak przysiągł jej strzec już tego pierwszego razu, gdy trzymał ją w ramionach, przywołała bezimienną dziewczynę. Zmarła we Francji, po drugiej stronie pustki w jego głowie, powstałej od uderzenia toporem. Nie myślał o niej od lat, ale nagle się pojawiła. Myślał o niej, gdy trzymał Claire w ramionach w Leoch i czuł, że jego małżeństwo może być pewnym odkupieniem. Nauczył się - powoli - wybaczać sobie to, co nie było jego winą, a przez miłość do Claire dał cieniowi dziewczyny nieco spokoju - miał nadzieję. Czuł niejasno, że jest Bogu winien życie i że spłacił ten dług, żeniąc się z Claire - choć Bóg wiedział, że i tak by ją wziął za żonę. Uśmiechnął się cierpko. Dotrzymał jednak obietnicy, że będzie ją chronił. Będę cię chronić moim nazwiskiem, moim klanem - i moim
ciałem - powiedział wtedy. Moim ciałem. Była w tym ironia, która sprawiła, że się skrzywił, dostrzegając w cieniach kolejną twarz. Wąską, kpiącą, o dużych oczach - tak młodą. Geneva. Jeszcze jedna młoda kobieta, która umarła w wyniku jego żądzy. Nie z jego winy właściwie - to już w sobie przewalczył podczas długich dni i nocy po jej śmierci, gdy leżał sam w zimnym łóżku nad stajnią, czerpiąc pociechę - taką, jaka była możliwa - z solidnej, bezgłośnej obecności koni parskających i przesuwających się w boksach. Gdyby jednak się z nią nie kładł, nie umarłaby - przed tą myślą nie dało się uciec. Czy jest winien Bogu jeszcze jedno życie? - zastanawiał się. Sądził, że chodzi o Williego, życie, które zostało dane, by go strzegł własnym w zamian za Genevę. To jednak trzeba było powierzyć innemu. Cóż, miał teraz siostrę i w myśli zapewnił Iana, że dopilnuje, by była bezpieczna. Jak długo będę żył - pomyślał. A to powinno jeszcze trochę potrwać. Wydawało mu się, że wykorzystał tylko pięć z dziewięciu śmierci, które przepowiedziała mu wróżka w Paryżu. - Umrzesz dziewięć razy, zanim spoczniesz w grobie - powiedziała. Był ciekaw, czy trzeba aż tyle razy próbować, żeby to zrobić jak należy. *** Pozwoliłam, by ręka mi opadła, odsłaniając przegub, i dotknęłam czubkiem noża skóry w połowie długości przedramienia. Widziałam wiele nieudanych samobójstw, tych, którzy przecinali sobie przeguby w poprzek, otwierając rany jak małe usta krzyczące o pomoc. Widziałam też takich, którzy naprawdę chcieli to zrobić. Właściwy sposób polegał na przecięciu żył wzdłuż głębokimi, pewnymi cięciami, które pozbawią mnie krwi w parę minut, a przytomności - w kilka sekund. Na wzgórku u podstawy kciuka wciąż widziałam ślad. Słabe, białe „J”, ślad, który mi zostawił w przeddzień Culloden, gdy po raz pierwszy stanęliśmy wobec surowej wiedzy o śmierci i rozdzieleniu. Przesunęłam czubek noża po cienkiej białej linii i poczułam kuszący szept metalu na skórze. Chciałam wtedy umrzeć razem z nim, on jednak zdecydowanie mnie odesłał. Nosiłam jego dziecko; nie mogłam umrzeć. Już jej nie noszę - ale wciąż istnieje. Może można do niej dotrzeć. Siedziałam bez ruchu przez długi czas, potem westchnęłam i ostrożnie odłożyłam nóż na stół. Być może chodziło o wieloletnie przyzwyczajenie, nastawienie umysłu, które kazało uważać życie za święte dla niego samego, albo o przesądny lęk przed zgaszeniem iskry
rozpalonej nie moją ręką. Może o zobowiązanie. Byli tacy, którzy mnie potrzebowali - a przynajmniej którym mogłam się przydać. Może chodziło o upór ciała, nieodmiennie nalegającego na niekończący się nigdy proces. Potrafiłam spowolnić swoje serce na tyle, by liczyć uderzenia... spowolnić krążenie krwi, aż serce odbijało się echem w moich uszach jak odległe werble. W ciemnościach były ścieżki, wiedziałam to, bo widziałam, jak ludzie umierają. Mimo fizycznego rozkładu śmierć nie przychodziła, póki nie znalazła się właściwa ścieżka. Ja na swoją nie natrafiłam - jeszcze.
95. Otępienie Nowy kuferek lekarski stał na stole w moim pokoju, lśniąc miękko w blasku świec. Obok niego leżały torebki z gazy wypełnione suszonymi ziołami, które kupiłam rano, i stały buteleczki wypełnione tynkturami sporządzonymi po południu ku wielkiemu niezadowoleniu pani Figg. Nie podobało jej się, że brukam w ten sposób czystość jej kuchni. Jej spojrzenie mówiło, że wie, iż jestem rebeliantką i prawdopodobnie czarownicą. Wycofała się do drzwi kuchni, gdzie pracowałam, ale nie chciała całkiem odejść, tylko przyglądała się w milczeniu, podejrzliwie, mnie i mojemu kociołkowi. Towarzystwa dotrzymywała mi duża karafka ze śliwowicą. W ostatnim tygodniu odkryłam, że szklanka tego trunku przed snem pozwala mi przynajmniej na chwilę znaleźć zapomnienie we śnie. Dziś to nie działało. Usłyszałam, jak zegar na kominku na dole wybija godzinę pierwszą. Pochyliłam się, by podnieść pudełko suszonego rumianku, który się rozsypał, i ostrożnie zmiotłam dłonią listki do pojemnika. Przewróciła się także buteleczka syropu makowego i leżała na boku, a aromatyczny płyn wyciekał powoli przy korku. Postawiłam ją, wytarłam chustką złote kropelki z szyjki i plamę z podłogi. Korzeń, kamień, liść. Porządkowałam je, jeden po drugim, odstawiałam na miejsce, akcesoria mego powołania, fragmenty mego przeznaczenia. Chłodne szkło wydawało się odległe, lśniące drewno iluzoryczne. Z sercem bijącym powoli i nierówno oparłam dłoń na kuferku, starając się uspokoić, zakotwiczyć w czasie i przestrzeni. Z dnia na dzień przychodziło mi to coraz trudniej.
Z nagłą i bolesną wyrazistością przypomniałam sobie dzień podczas naszego odwrotu z Ticonderogi. Dotarliśmy do wsi, znaleźliśmy chwilowe schronienie w stodole. Pracowałam tam przez cały dzień, robiąc to, co można było zrobić bez zaopatrzenia, bez lekarstw, bez instrumentów, bez bandaży, oprócz tych, które robiłam z przepoconych i brudnych ubrań rannych. Miałam wrażenie, że podczas gdy pracuję, świat oddala się bardziej i bardziej, a mój głos należy do kogoś innego. Widziałam ciała pod mymi dłońmi, tylko ciała. Kończyny. Rany. Traciłam kontakt. Zapadła ciemność. Ktoś przyszedł, postawił mnie na nogi i odesłał ze stodoły do małej tawerny. Była zatłoczona, ciasno nabita ludźmi. Ktoś - Ian? - powiedział, że Jamie czeka na mnie na zewnątrz z jedzeniem. Był sam, w pustym składziku na drewno, niewyraźnie oświetlonym odległą latarnią. Stałam u wejścia, chwiejąc się. A może to składzik się chwiał. Widziałam, jak moje palce wbijają się we framugę i bieleją paznokcie. Ruch w mroku. Na mój widok podniósł się szybko i podszedł. Jak on ma... - Jamie. - Poczułam ulgę, że przypomniałam sobie jego imię. Chwycił mnie, wciągnął do szopy, a ja przez chwilę nie byłam pewna, czy idę sama, czy on mnie niesie; słyszałam szuranie stóp o klepisko, ale nie czułam swego ciężaru. Mówił coś do mnie, co brzmiało kojąco, ale rozróżnianie słów wymagało strasznego wysiłku. Wiedziałam jednak, co zapewne mówi, więc zdołałam wydusić z siebie: „W porządku. Tylko... zmęczona”, nie wiedząc jednak, czy te dźwięki w ogóle były słowami, a tym bardziej czy właściwymi. - Chcesz spać, dziewczyno? - spytał, patrząc na mnie z niepokojem. - A może uda ci się najpierw coś zjeść? - Puścił mnie, by sięgnąć po chleb, a ja oparłam się dłonią o ścianę, zdziwiona, że jest twarda. Poczucie odrętwienia powróciło. - Łóżko - powiedziałam. Wargi miałam sine, bezkrwiste. - Z tobą. Teraz. Objął mój policzek ciepłą, pokrytą odciskami dłonią. Dużą. Mocną. Przede wszystkim mocną. - Jesteś pewna, a nighean? - spytał ze zdziwieniem. - Wyglądasz, jakbyś... Położyłam mu dłoń na ramieniu, z obawą, że palce przenikną przez jego ciało. - Jestem pewna - szepnęłam. - Nie oszczędzaj mnie. Szklaneczkę miałam pustą, karafkę na wpół pełną. Nalałam sobie i ostrożnie ją ujęłam, nie chcąc niczego rozlać, zdecydowana znaleźć zapomnienie, choćby przejściowe. Zastanawiałam się, czy mogę się całkiem rozdzielić? Czy moja dusza może opuścić ciało, jeśli wcześniej nie umrę? A może już się to stało?
Powoli opróżniłam szklaneczkę, łyk po łyku. Kolejną. Łyk po łyku. Jakiś dźwięk musiał sprawić, że uniosłam wzrok, choć nie byłam tego świadoma. W drzwiach mego pokoju stał John Grey. Nie miał chustki na szyi, koszula zwisała mu luźno z ramion, poplamiona winem. Włosy miał rozpuszczone i splątane, a oczy tak czerwone jak ja. Podniosłam się powoli, jakbym była pod wodą. - Nie będę dziś rozpaczał po nim samotnie - powiedział chrapliwie. *** Zdziwiłam się, że się obudziłam. Właściwie się tego nie spodziewałam, leżałam więc przez chwilę, starając się dopasować do otaczającej mnie rzeczywistości. Głowa bolała mnie tylko trochę, co było chyba jeszcze dziwniejsze niż fakt, że wciąż żyję. Ani jedno, ani drugie nie miało właściwie znaczenia wobec faktu, że w łóżku koło mnie leżał mężczyzna. - Jeśli mogę spytać, jak dawno temu po raz ostatni spałeś z kobietą? Chyba nie miał nic przeciwko memu pytaniu. Z namysłem zmarszczył brwi i podrapał się po piersi. - Och... piętnaście lat? Co najmniej. - Spojrzał na mnie i nagle w jego oczach pojawiła się troska. - Och. Przepraszam. - Przepraszasz? Za co? - Uniosłam brew. Przyszło mi do głowy kilka rzeczy, za które mógłby przeprosić, ale zapewne żadnej z nich nie miał na myśli. - Obawiam się, że nie byłem... - zawahał się, szukając odpowiedniego słowa. - Że nie zachowałem się jak dżentelmen. - Och, to prawda - powiedziałam dość cierpko. - Zapewniam cię jednak, że ja też nie zachowałam się jak dama. Spojrzał na mnie, otwierając nieco usta, jakby szukał właściwych słów, po chwili jednak potrząsnął głową i zrezygnował. - Poza tym to nie ze mną się kochałeś - dodałam - i oboje o tym wiemy. Uniósł wzrok, zaskoczony; jego oczy przybrały bardzo niebieską barwę. Potem przez twarz przemknął mu cień uśmiechu. - To prawda - potwierdził cicho. - Ani ty, jak sądzę, nie kochałaś się ze mną. Mam rację? - Tak. - Rozpacz poprzedniego wieczoru złagodniała, ale wciąż czułam jej ciężar. Mówiłam cicho, zduszonym głosem, bo gardło miałam ściśnięte smutkiem. John usiadł i sięgnął na stolik, na którym obok karafki stała butelka i szklanka. Nalał coś z butelki i podał mi. - Dziękuję. - Podniosłam szklankę do ust. - Dobry Boże, czy to piwo?
- Tak, i to bardzo dobre. - Podniósł do ust butelkę. Łyknął kilkakrotnie z przymkniętymi oczyma, a potem odstawił ją z westchnieniem zadowolenia. - Oczyszcza podniebienie, odświeża oddech i przygotowuje żołądek do trawienia. Wbrew sobie poczułam się rozbawiona - i zaszokowana. - Chcesz mi powiedzieć, że masz w zwyczaju codziennie pić zamiast śniadania piwo? - Nie, oczywiście, że nie. Zazwyczaj także coś jem. - To zdumiewające, że masz jeszcze zęby - powiedziałam surowo, ale zaryzykowałam mały łyczek. Rzeczywiście, piwo było dobre - gęste i słodkie, z właściwym stopniem goryczki. W tym momencie zauważyłam pewne napięcie w jego posturze, nieuzasadnione treścią naszej konwersacji. Ponieważ wciąż myślałam bardzo powoli, nie od razu wpadłam na to, o co chodzi. - Ach. Jeśli potrzebujesz pierdnąć - powiedziałam - to mną się nie przejmuj. Ulżyj sobie. Był tak zaskoczony moimi słowami, że rzeczywiście to zrobił. - Bardzo przepraszam, madame! - Jego jasna skóra zarumieniła się aż po nasadę włosów. Starałam się nie śmiać, ale zduszone rozbawienie zatrzęsło łóżkiem, więc pokraśniał jeszcze mocniej. - Czy czułbyś w tej kwestii jakieś wahanie, gdybyś był w łóżku z mężczyzną? - spytałam z czystej ciekawości. Potarł usta kostkami palców. - Ach, to zależałoby od mężczyzny, ale ogólnie rzecz biorąc, nie. Od mężczyzny. Wiedziałam, że myśli o Jamiem - tak samo jak ja. W tym momencie nie miałam mu tego za złe. On też wiedział, co myślę. - Kiedyś zaoferował mi swoje ciało. Wiesz o tym? - spytał chłodno. - Rozumiem, że nie przyjąłeś. - Wiedziałam, że nie, ale byłam bardziej niż ciekawa jego relacji na temat tego spotkania. - Nie. To, czego od niego chciałem, to nie to - czy też nie tylko to - dodał uczciwie. Chciałem dostać wszystko - i byłem na tyle młody i dumny, by myśleć, że skoro nie mogę tego mieć, to nie przyjmę niczego. A tego oczywiście nie mógł mi dać. Milczałam przez chwilę, myśląc. Okno było otwarte i wiatr rozwiewał długie muślinowe firanki. - Żałowałeś tego potem? - spytałam. - Że nie skorzystałeś z jego oferty? - Dziesięć tysięcy razy, co najmniej - przyznał, uśmiechając się smutno. - Równocześnie
jednak... to był jeden z kilku prawdziwie szlachetnych czynów, którymi mogę się poszczycić. To prawda, wiesz - dodał - że bezinteresowność jest nagradzana. Gdybym przyjął jego propozycję, na zawsze zniszczyłbym to, co istniało między nami. Danie mu zamiast tego daru mego zrozumienia, choć zyskanego z trudem - dodał z ironią - pozwoliło mi zachować jego przyjaźń. Zostałem więc z chwilą żalu z jednej strony, ale satysfakcją z drugiej. A ostatecznie to przyjaźń ceniłem sobie najwyżej. - Po chwili milczenia zwrócił się do mnie. - Czy mógłbym... Pomyślisz, że jestem dziwny. - No, jesteś dziwny, prawda? - powiedziałam wyrozumiale. - Nie przeszkadza mi to jednak. O co chodzi? Jego spojrzenie sugerowało, że jeśli jedno z nas rzeczywiście jest dziwne, to nie on. Dobre wychowanie sprawiło jednak, że powstrzymał się od wszelkich komentarzy na ten temat. - Czy pozwolisz mi się zobaczyć? Ach... nago? Zamknęłam jedno oko i spojrzałam na niego. - Niewątpliwie nie po raz pierwszy spałeś - i chodzi mi rzeczywiście o spanie - z kobietą, prawda? - spytałam. Był przecież żonaty, choć zdaje się, że znaczną część małżeńskiego życia on i jego żona spędzili osobno. Wydął usta w zamyśleniu, jakby usiłował sobie przypomnieć. - No, nie. Myślę jednak, że pierwszy raz w życiu zrobiłem to z własnej chęci. - Och, to mi pochlebia! Spojrzał na mnie, uśmiechając się lekko. - I słusznie - powiedział cicho. Ostatecznie byłam w wieku, w którym... Z drugiej strony zapewne jego instynktowne reakcje na kobiece wdzięki były inne niż u większości mężczyzn. A to zostawiało otwarte pytanie... - Dlaczego? Kącik ust powędrował mu w górę w nieśmiałym uśmiechu. Podsunął się wyżej na poduszkach. - Prawdę mówiąc... nie jestem pewien. Może chodzi tylko o skojarzenie wspomnień ostatniej nocy z... no... rzeczywistością doznań? Poczułam ostry ból, jakby uderzył mnie w pierś. Nie mógł znać moich pierwszych myśli po przebudzeniu - tego ostrego, dezorientującego błysku, gdy myślałam, że jest Jamiem, gdy tak dokładnie pamiętałam ciało Jamiego, jego ciężar i namiętność, i tak dogłębnie pragnęłam, by był Jamiem, że przez mgnienie udało mi się uwierzyć, że nim jest, ale zaraz świadomość,
że nim nie jest, zgniotła mnie jak winne grono i moje miękkie wnętrzności wypłynęły na zewnątrz. Czy czuł łub myślał to samo, gdy obudził się koło mnie? - A może to ciekawość - powiedział, uśmiechając się szerzej. - Od dłuższego już czasu nie widziałem nagiej kobiety, poza murzyńskimi niewolnicami w porcie w Charlestonie. - Jak długi jest dłuższy czas? Mówiłeś, że piętnaście lat? - Och, znacznie dłużej. Isobel... - przerwał, a uśmiech zniknął. Nigdy przedtem nie wspominał o zmarłej żonie. - Nigdy nie widziałeś jej nago? - spytałam, nie tylko z próżnej ciekawości. Odwrócił nieco twarz, spuszczając oczy. - Ach... nie. To nie było... Ona nie... Nie. - Odchrząknął i uniósł wzrok, patrząc na mnie z taką otwartością, że zapragnęłam zamknąć oczy. - Ja dla ciebie jestem nagi - powiedział wprost i odrzucił przykrycie. Tak zaproszona, nie mogłam na niego nie spojrzeć. I w rzeczywistości chciałam - z prostej ciekawości. Był szczupły i drobny, ale muskularny i silny. Nieco miękki w pasie, ale bez tłuszczu. Lekko porośnięty blond włosami, ciemniejącymi ku kroczu. Było to ciało wojownika; dobrze takie znałam. Jedną stronę piersi przecinały liczne blizny, były też w innych miejscach - głęboka w poprzek uda, inna poszarpana jak błyskawica wzdłuż lewego przedramienia. Moje blizny są przynajmniej niewidoczne - pomyślałam - i zanim zdążyłam się znów zawahać, odrzuciłam przykrycie. Spojrzał na moje ciało z głębokim zainteresowaniem, uśmiechając się lekko. - Jesteś bardzo ładna - powiedział uprzejmie. - Jak na kobietę w moim wieku? Jego spojrzenie przesunęło się po mnie beznamiętnie, nie osądzając, a raczej tak, jak człowiek o wykształconym guście ocenia to, co widzi, w świetle wielu lat oglądania. - Nie - powiedział w końcu. - Nie jak na kobietę w twoim wieku; w ogóle nie jak na kobietę, wydaje mi się. - Jak na co zatem? - spytałam, zafascynowana. - Przedmiot? Rzeźbę? - W pewnym sensie to rozumiałam. Coś jak muzealne rzeźby: zniszczone posągi, cząstki minionej kultury, zawierające jakieś resztki pierwotnych inspiracji, w dziwny sposób powiększone przez soczewkę wieku, uświęcone przez starożytność. Nigdy tak na siebie nie patrzyłam, ale nie przychodziło mi do głowy nic innego, co mógł mieć na myśli.
- Jak na przyjaciela - powiedział po prostu. - Och. - To mnie wzruszyło. - Dziękuję. Zaczekałam chwilę, a potem naciągnęłam prześcieradło na nas oboje. - Skoro jesteśmy przyjaciółmi... - powiedziałam w przypływie odwagi. - Tak? - Zastanawiałam się... czy byłeś całkiem sam od śmierci żony? Cały ten czas? Westchnął, ale uśmiechnął się, by dać mi znać, że nie ma mi za złe tego pytania. - Jeśli musisz wiedzieć, od wielu lat utrzymuję bliskie, zadowalające fizyczne stosunki z kucharzem. - Z... kucharzem? - Nie z panią Figg, nie - powiedział pośpiesznie, słysząc przerażenie w moim głosie. Mówię o moim kucharzu w Mount Josiah w Wirginii. Nazywa się Manoke. - Ma... och! - Przypomniało mi się, że Bobby Higgins opowiadał, iż lord John zatrudnia Indianina imieniem Manoke jako kucharza. - I nie chodzi tylko o danie upustu potrzebom fizycznym - dodał, odwracając głowę, by spojrzeć mi w oczy. - Naprawdę łączy nas szczera sympatia. - Miło mi to słyszeć - mruknęłam. - On jest... znaczy się... - Nie mam pojęcia, czy preferuje wyłącznie mężczyzn. Raczej wątpię. Trochę mnie zdziwiło, gdy dał mi do zrozumienia swoje pragnienia względem mojej osoby, ale nie mogę się skarżyć, niezależnie od jego gustów. Potarłam dłonią wargi, nie chcąc wyjść na osobę prostacko ciekawską - ale byłam prostacko ciekawska. - Nie masz nic przeciwko temu, żeby brał... innych kochanków? Ani on, żebyś ty...? Nagle ogarnęło mnie nieprzyjemne przeczucie. Nie zamierzałam pozwolić, by to, co się wydarzyło minionej nocy, kiedykolwiek się powtórzyło. Co więcej, próbowałam przekonać samą siebie, że tym razem też się nie zdarzyło. Nie planowałam również jechać z nim do Wirginii. Ale co będzie, jeśli pojadę, a domownicy lorda Johna założą... Wyobraziłam sobie zazdrosnego indiańskiego kucharza, jak wsypuje mi truciznę do zupy albo czai się z tomahawkiem za wygódką. John też wydawał się rozważać tę kwestię. Wydął wargi; zauważyłam, że ma gęsty zarost; blond meszek zmiękczał mu rysy, równocześnie nadając dziwne pozory obcości rzadko widywałam go inaczej niż perfekcyjnie ogolonego i starannie ubranego. - Nie - powiedział w końcu. - Nie ma w tym żadnego poczucia posiadania. - Spojrzałam na niego z otwartą niewiarą, a on lekko się uśmiechnął. - Zapewniam. cię. To... cóż, może
najlepiej opiszę to przez analogię. Na mojej plantacji - należy ona oczywiście do Williama, mówię o niej „moja” tylko w sensie miejsca zamieszkania... - Chrząknęłam uprzejmie, dając do zrozumienia, że nie zależy mi na dokładności, lecz na kontynuacji. - Na plantacji - ciągnął, ignorując mój sygnał - za domem jest duża otwarta przestrzeń. Początkowo była to niewielka polana, ale przez lata powiększałem ją stopniowo i zamieniłem w trawnik, tyle że okolony lasem. Wieczorami dość często z lasu wychodzą jelenie i pasą się na brzegu. Od czasu do czasu widuję jednego konkretnego jelenia. Zapewne jest biały, ale wygląda, jakby był zrobiony ze srebra. Nie wiem, czy przychodzi jedynie wtedy, gdy świeci księżyc, czy też ja tylko wtedy mogę go zobaczyć, ale jest to widok rzadkiej piękności. - Wyraz oczu mu złagodniał i widziałam, że nie patrzy teraz na tynk na suficie, ale na białego jelenia, którego sierść lśni srebrem w świetle księżyca. - Przychodzi przez dwie noce, trzy, rzadko kiedy cztery, a potem znika i nie widzę go przez tydzień albo przez parę miesięcy. A potem znów się pojawia, a ja znów patrzę na niego w zachwycie. - Przekręcił się na bok z szelestem pościeli i spojrzał na mnie. - Rozumiesz? Nie posiadam tego zwierzęcia - i nie chciałbym tego, nawet gdybym mógł. To, że się pojawia, jest darem, który przyjmuję z wdzięcznością, ale gdy znika, nie czuję się ani opuszczony, ani czegoś pozbawiony. Cieszę się tylko, że go miałem przez ten czas, przez jaki chciał zostać. - I mówisz, że taki jest twój związek z Manoke. Czy on tak samo traktuje ciebie? Jak sądzisz? Spojrzał na mnie wyraźnie zaskoczony. - Nie mam pojęcia. - Hmmm, nie rozmawiacie w łóżku? - spytałam, starając się być delikatna. Wykrzywił usta i odwrócił wzrok. - Nie. Przez parę chwil leżeliśmy w milczeniu, studiując sufit. - A kiedyś? - wymknęło mi się. - Co kiedyś? - Czy miałeś kiedyś kochanka, z którym rozmawiałeś? Zerknął na mnie. - Tak. Może nie tak otwarcie jak teraz rozmawiam z tobą, ale - tak. Najwyraźniej zamierzał mówić czy pytać dalej, ale ostatecznie tylko wciągnął powietrze, zdecydowanie zamknął usta i powoli wypuścił oddech przez nos. Rozumiałam - nie mogłam nie rozumieć - że bardzo chciałby wiedzieć, jaki Jamie był w łóżku, poza tym, co mu siłą rzeczy pokazałam minionej nocy. Ja zaś musiałam przyznać, że
kusiło mnie, by mu opowiedzieć, tylko po to, by przywrócić Jamiego do życia na tę krótką chwilę rozmowy. Rozumiałam jednak także, że takie zwierzenia mają swoją cenę: nie tylko będę później czuła, że zdradziłam Jamiego, ale i wstydziła się, że tak wykorzystałam Johna choćby nawet chciał tak zostać wykorzystany. Ale jeśli wspomnienia o tym, co działo się między Jamiem a mną w intymnych momentach, nie będą z nikim dzielone, to pozostaną częścią tej intymności i nie mam prawa ich ujawniać. Przyszło mi do głowy - z opóźnieniem, jak wiele rzeczy obecnie - że też i intymne wspomnienia Johna należą do niego. - Nie chciałam być wścibska - powiedziałam przepraszający. Uśmiechnął się - słabo, ale szczerze. - Pochlebia mi, pani, że jesteś mną zainteresowana. Znam wiele bardziej... konwencjonalnych małżeństw, w których partnerzy z własnego wyboru pozostają całkowicie nieświadomi myśli i historii drugiej strony. Z pewnym zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że między Johnem a mną powstała taka intymność - niespodziewana i nieproszona przez nas oboje, ale... powstała. Ta myśl sprawiła, że się zawstydziłam, a towarzyszyła jej bardziej praktyczna konstatacja: że osoba ze sprawnie funkcjonującymi nerkami nie może bez końca wylegiwać się w łóżku, pijąc piwo. Zauważył, że się poruszyłam, i sam od razu wstał; włożył bonżurkę, po czym podał mi mój szlafrok, który - jak zauważyłam z pewnym skrępowaniem - czyjaś życzliwa ręka powiesiła na krześle, by zagrzał się przed kominkiem. - Skąd to się tu wzięło? - spytałam, wskazując głową jedwabny szlafrok, który mi podawał. - Zapewne z twej sypialni. - Zmarszczył brwi ze zdziwieniem, zanim zrozumiał, o co mi chodzi. - Ach. Pani Figg przyniosła, gdy rozpalała ogień. - Och - jęknęłam słabo. Myśl, że pani Figg widziała mnie w łóżku lorda Johna niewątpliwie śpiącą twardo i chrapiącą, a może nawet śliniącą się - była potwornie żenująca. Zresztą krępował mnie sam fakt, że byłam w jego łóżku, niezależnie od wyglądu. - Jesteśmy małżeństwem - zauważył nieco cierpko. - Czy jest coś jeszcze, o co chciałabyś mnie spytać, zanim pozwolę wejść chłopakowi, który przyniesie mi buty? - spytał z wyszukaną uprzejmością. Mimo ognia w pokoju panował chłód, ale policzki mi płonęły. Ciaśniej otuliłam się jedwabnym szlafrokiem. - Skoro jesteś tak dobry... Wiem, że Brianna powiedziała ci, czym jesteśmy. Uwierzyłeś?
Przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu. Nie miał takiej jak Jamie zdolności skrywania uczuć, widziałam więc, jak jest rozbawiony. - Nie - odrzekł - ale daję ci słowo, że oczywiście będę się zachowywać zawsze tak, jakby tak było. Gapiłam się na niego, aż w końcu zdałam sobie sprawę, że siedzę z otwartymi ustami. Zamknęłam je. - Niech będzie - powiedziałam. Dziwna bańka intymności, w której spędziliśmy ostatnie pół godziny, pękła - i mimo że to ja zadawałam wścibskie pytania, poczułam się jak ślimak nagle pozbawiony muszli, nie tylko naga, ale tragicznie odkryta, tak emocjonalnie, jak i fizycznie. Głęboko wstrząśnięta, wymruczałam jakieś pożegnanie i ruszyłam ku drzwiom. - Claire? - powiedział z pytaniem w głosie. Zatrzymałam się z ręką na klamce, czując się dziwnie; nigdy dotychczas nie zwrócił się do mnie po imieniu. Obejrzenie się na niego przez ramię wymagało pewnego wysiłku, ale gdy to zrobiłam, zobaczyłam, że się uśmiecha. - Pomyśl o jeleniu, moja droga - powiedział łagodnie. Skinęłam głową bez słów i uciekłam. Dopiero później, gdy się umyłam - energicznie ubrałam i napiłam herbaty z brandy, zrozumiałam tę ostatnią uwagę. „To, że się pojawia, jest darem - powiedział o srebrnym jeleniu - który przyjmuję z wdzięcznością”. Wdychałam aromatyczną parę i przyglądałam się zwiniętym listkom, opadającym na dno filiżanki. Po raz pierwszy od tygodni zastanawiałam się, co może przynieść przyszłość. - Niech będzie - szepnęłam i osuszyłam filiżankę. Drobinki herbacianego liścia zapiekły mnie goryczą na języku.
96. Świetlik Było ciemno. Ciemniej niż w jakimkolwiek znanym mu wcześniej miejscu. Noc na dworze nie była tak naprawdę ciemna, nawet przy zachmurzonym niebie, tu jednak było ciemniej niż w głębi szafy Mandy, gdy bawili się w chowanego. Między połówkami drzwi była szczelina, wyczuwał ją palcami, ale nie przenikało przez nią żadne światło. Widocznie wciąż jeszcze jest noc. Może rankiem przez szczelinę wpadnie odrobina światła.
Ale być może rankiem wróci także pan Cameron. Na tę myśl Jem odsunął się nieco od drzwi. Nie sądził, by pan Cameron naprawdę chciał mu zrobić krzywdę - w każdym razie tak powiedział - ale może próbować zabrać go znów do kamieni, a Jem za nic w świecie nie zamierzał tam iść. Myślenie o kamieniach bolało. Nie tak bardzo jak wtedy, gdy pan Cameron przycisnął go do jednego z nich i to... się zaczęło, ale bolało. Miał otarty łokieć tam, gdzie uderzył nim w skałę, gdy walczył, potarł go więc teraz, bo znacznie lepiej było czuć ból, niż myśleć o kamieniach. Nie, powiedział sobie, pan Cameron nie zrobiłby mu krzywdy, bo go wyciągnął ze skały, gdy ta próbowała... Przełknął z trudem i postarał się myśleć o czymś innym. Wydawało mu się, że wie, gdzie jest, tylko dlatego, że pamiętał, jak mama opowiadała tacie o żarcie, jaki jej zrobił pan Cameron, gdy ją zamknął w tunelu, i powiedziała, że dźwięki zamykanej bramy brzmiały jak miażdżenie kości, a kiedy pan Cameron wepchnął go tutaj i zamknął drzwi, to właśnie taki dźwięk usłyszał. Trochę drżał. Było tu zimno, choć miał na sobie kurtkę. Nie tak zimno jak wtedy, gdy z dziadkiem wstawał przed świtem i czekał w śniegu na jelenia, który przychodził na dół się napić, ale i tak zimno. Powietrze było dziwne. Pociągnął nosem, starając się wyczuć, co się dzieje, tak jak to potrafili dziadek i wuj Ian. Czuł zapach skały - ale to była zwykła skała, a nie... tamta. Także metalu. I jeszcze coś oleistego, trochę jak na stacji benzynowej. Gorący rodzaj zapachu, który - jak mu się wydawało - oznaczał elektryczność. Było też w powietrzu coś, co wcale nie było zapachem, tylko jakby mruczeniem. To rozpoznawał - to energia. Nie całkiem taka jak w wielkiej sali, którą mama pokazała jemu i Jimmy'emu Glasscockowi, tej, gdzie żyły turbiny, ale podobna. A zatem maszyny. Poczuł się lepiej. Maszyny traktowały go przyjaźnie. Myśl o maszynach przypomniała mu słowa mamy, że była tam mała kolejka, a to zdecydowanie poprawiło mu samopoczucie. Jeśli jest tu kolejka, to znaczy, że nie znajduje się po prostu w pustej, ciemnej przestrzeni. Może to mruczenie pochodziło z kolejki. Wyciągnął ręce i ruszył przed siebie, aż wpadł na ścianę. Macając wokół siebie, posuwał się naprzód, jedną ręką trzymając się ściany, ale obrał zły kierunek, co stwierdził, gdy uderzył twarzą w drzwi i powiedział „au!”. Własny głos go rozbawił, ale śmiech brzmiał dziwnie w dużej przestrzeni, więc odwrócił się tylko i ruszył w przeciwną stronę, opierając o ścianę drugą dłoń. Gdzie jest teraz pan Cameron? Nie powiedział, gdzie idzie. Kazał tylko Jemowi czekać i obiecał, że wróci z jedzeniem. Jego dłoń natrafiła na coś okrągłego i gładkiego, więc cofnął ją gwałtownie. To coś się
jednak nie ruszyło, położył więc na tym rękę. Kable elektryczne, biegnące po ścianie. Grube. Czuł w nich cichy pomruk, taki sam jak w samochodzie, gdy tato przekręcał kluczyk i zapalał silnik. To z kolei przywiodło mu na myśl Mandy. Gdy spała, wydawała taki cichy pomruk, a gdy się budziła - głośniejszy. Przyszło mu nagle do głowy, czy pan Cameron nie poszedł po Mandy, i ta myśl go przestraszyła. Pan Cameron chciał wiedzieć, jak przejść przez kamienie, a Jem nie potrafił mu powiedzieć - ale Mandy tym bardziej by nie potrafiła, była za mała. Od tej myśli poczuł w sobie pustkę i w panice wyciągnął ręce. Była tu jednak. Coś jakby małe ciepłe światełko w jego głowie. Odetchnął. Z Mandy było więc wszystko w porządku. To ciekawe, że wiedział to, choć była daleko od niego. Nigdy przedtem nie przychodziło mu do głowy, by spróbować to wyczuć, bo zazwyczaj była tuż obok, drażniła jak drzazga pod paznokciem, a gdy ruszał gdzieś z kolegami, to o niej nie myślał. Kopnął coś, więc zatrzymał się i pomacał wokół, wyciągając jedną rękę. Niczego nie znalazł, ale po chwili zebrał się na odwagę i puścił ścianę, by sięgnąć dalej, a potem posunąć się jeszcze dalej w ciemność. Serce mu biło mocno i zaczął się pocić, choć wciąż było mu zimno. Trafił palcami na metal. Kolejka! Znalazł wejście i wczołgał się do środka na czworakach, a potem, próbując wstać, uderzył głową w deskę rozdzielczą, aż kolorowe światełka zawirowały mu w głowie. - Ifrinn! powiedział głośno. Zabrzmiało to śmiesznie, już bez dużego echa, bo był w wagoniku, więc zachichotał. Macał wokół siebie i znalazł, tak mówiła mama, przełącznik i niewielką dźwignię, nacisnął więc przełącznik. Rozbłysło czerwone światełko, tak niespodziewanie, że aż podskoczył, ale też sam jego widok sprawił, że poczuł się lepiej. Popchnął lekko dźwignię i poczuł z radością, że kolejka ruszyła. Dokąd jedzie? Pchnął dźwignię nieco dalej, a powietrze obmyło mu policzki. Powąchał je, ale nic mu nie mówiło. Oddalał się jednak od wielkich drzwi - i od pana Camerona. Może pan Cameron pójdzie do mamy i taty i spróbuje się od nich dowiedzieć, jak to jest z kamieniami? Jem miał nadzieję, że tak właśnie zrobi. Tato już się rozprawi z panem Cameronem, wiedział to na pewno, i od samej tej myśli zrobiło mu się cieplej. Potem przyjdą, odnajdą go i wszystko będzie okej. Był ciekaw, czy Mandy będzie umiała im powiedzieć, gdzie jest. Znała go tak samo, jak on znał ją. Spojrzał na czerwone światełko na desce rozdzielczej. Świeciło jak Mandy, spokojnie i ciepło, a ten widok sprawiał, że czuł się lepiej. Popchnął dźwignię nieco dalej i kolejka szybciej ruszyła w ciemność.
97. Brakujące ogniwo Rachel podejrzliwie popchnęła palcem bochenek chleba. Sprzedawczyni na ten widok zwróciła się ku niej nieprzyjaźnie. - Nie dotykaj tego! Chcesz go, zapłać pensa. Nie chcesz, to odejdź. - Kiedy pieczony był ten chleb? - spytała Rachel, ignorując niechętne spojrzenie młodej kobiety. - Pachnie jak czerstwy, a jeśli jest tak czerstwy, jak wygląda, to nie dam za niego więcej niż pół pensa. - Ma zaledwie jeden dzień! - Oburzona młoda kobieta odsunęła od Rachel tacę z bochenkami. - Nie będzie chleba aż do środy; mój pan dopiero wtedy ma dostać mąkę. Chcesz go więc czy nie? - Hmmm... - Rachel udawała sceptycyzm. Denny wpadłby w szał, gdyby uznał, że próbuje oszukać tę kobietę, ale była różnica między tym, żeby zapłacić uczciwą cenę a być ograbionym; dać się oszukać wcale nie jest lepsze niż odwrotnie. Czy to, co leży na tacy, to okruszki? A to na końcu bochenka, czy to ślady zębów? Pochyliła się, marszcząc brwi, a Rollo nagle zaskowyczał. - Sądzisz, że myszy się do tego dobrały, psie? - spytała. - Ja też. Rolla jednak myszy nie interesowały. Ignorując i słowa Rachel, i pełną oburzenia odpowiedź sprzedawczyni, wąchał ziemię, wydając z gardła dziwny, wysoki dźwięk. - Co ci jest, psie? - spytała Rachel, obserwując uważnie jego zachowanie. Położyła mu rękę na karku i ze zdumieniem wyczuła wibracje całego wielkiego, pokrytego gęstą sierścią ciała. Rollo zignorował jej dotyk i głos; kręcił się teraz - niemal biegał - w kółko, z nosem przy ziemi. - Ten pies chyba się nie wściekł, co? - spytała na ten widok pomocnica piekarza. - Oczywiście, że nie - oburzyła się Rachel. - Rollo... Rollo! Pies wyskoczył nagle ze sklepu, z nosem przy ziemi, i ruszył wzdłuż ulicy, niemal potykając się z niecierpliwości. Mrucząc coś pod nosem, Rachel złapała koszyk i pobiegła za nim. Ku jej przerażeniu Rollo był już przy następnej przecznicy i na jej oczach zniknął za rogiem. Pobiegła za nim, wołając, a koszyk obijał jej się o nogi; bała się, że wypadnie z niego wszystko, co dotąd kupiła. Co się dzieje z tym psem? Nigdy się tak nie zachowywał. Pobiegła
szybciej, starając się nie tracić go z oczu. - Niedobry pies - dyszała. - Właściwie powinnam cię zostawić własnemu losowi! - A jednak biegła dalej, wołając. Rollo często wychodził z zajazdu na myśliwskie wyprawy, ale zawsze wracał. Teraz jednak znajdowali się w znacznej odległości od zajazdu i bała się, że się zgubi. - Choć jeśli masz tak czuły węch, jak na to wygląda, na pewno mógłbyś wrócić po moich śladach! - Dyszała i nagle zatrzymała się w miejscu, uderzona pewną myślą. Tropił jakiś zapach, to było jasne. Ale jaki zapach skłoniłby psa do takiego zachowania? Przecież nie kot i nie wiewiórka... - Ian - szepnęła do siebie. - Ian. Podciągnęła spódnicę i popędziła za psem, a serce waliło jej w uszach; starała się zdusić zrodzoną nagle dziką nadzieję. Wciąż jeszcze widziała psa, który biegł z nosem przy ziemi i opuszczonym ogonem, skupiony na śladzie zapachu. Skręcił w wąski zaułek, a ona za nim; bez wahania omijał i przeskakiwał różne paskudne, rozpaćkane rzeczy na drodze, które normalnie zafascynowałyby każdego psa, nie wyłączając Rolla - teraz jednak je ignorował, uparcie dążąc naprzód. Czyżby był tu Ian? Głupotą byłoby tak myśleć, a jednak nie potrafiła pozbyć się przekonania, które zrodziło się w jej piersi. Rollo znów zniknął za rogiem, zauważyła tylko jego ogon i pogoniła naprzód bez tchu. Jeśli to Ian, to co tu robi? Ślad prowadził na obrzeża miasta - nie główną drogą, poza zamieszkaną, dostatnią część miasta, w okolice pełne kulawych domków i obozów brytyjskich markietanek. Przed Roiłem rozpierzchło się stadko kurcząt, ale nawet to go nie zatrzymało. Zawrócił teraz, omijając szopę, w wąską polną drogę, wijącą się jak język między rzędami ciasno stojących, byle jak zbudowanych domków. Złapała ją kolka, po twarzy spływał pot, ale nie ustawała. Pies się jednak od niej oddalał; jeszcze chwila i zniknie jej z oczu. Prawy but obtarł jej piętę i miała wrażenie, że wypełnia się krwią, choć zapewne była to tylko jej wyobraźnia. Widywała już mężczyzn z butami wypełnionymi krwią... Rollo zniknął na końcu ulicy, rzuciła się więc za nim jak szalona; pończochy jej opadały, halka się obsunęła, więc nadepnęła i rozdarła ją. Jeśli znajdzie Iana, będzie mu miała kilka słów do powiedzenia - pomyślała. Oczywiście jeśli zdoła mówić. Na końcu uliczki nie było ani śladu psa. Rozejrzała się dziko dookoła. Znajdowała się na tyłach tawerny; czuła zapach chmielu z warzącego się piwa i smród śmietnika. Z drugiej strony budynku dobiegły ją głosy. Głosy żołnierzy - ci zawsze mówili w szczególny sposób, nawet jeśli nie była w stanie rozróżnić słów - i zamarła w miejscu, a serce podeszło jej do gardła.
Nie, nikogo nie złapali; mówili tylko tak, jak zwykle mówią mężczyźni, szykując się do czegoś. Słyszała brzęk broni, stukot butów na drodze... Jakaś ręka złapała ją za ramię. Przełknęła krzyk, zanim wydostał jej się z gardła, nie chcąc zdradzać obecności Iana. Ale to nie Ian ją złapał. Twarde palce wbiły jej się w ramię, a wysoki, siwowłosy mężczyzna spojrzał na nią z góry płonącymi oczyma. *** Ian był głodny. Nie jadł nic od ponad dwudziestu czterech godzin, nie chcąc marnować czasu ani na polowanie, ani na szukanie gospodarstwa, gdzie by go nakarmiono. Dwadzieścia mil dzielących Valley Forge od Filadelfii pokonał jak w oszołomieniu, niemal nie zauważając odległości. Rachel była tutaj. Jakimś cudem była tutaj, w Filadelfii. Trochę trwało, zanim przemógł podejrzliwość żołnierzy Waszyngtona, ale w końcu napatoczył się dość tęgi niemiecki oficer z dużym nosem i jowialnym sposobem bycia i wyraził zainteresowanie łukiem Iana. Krótki pokaz łucznictwa i rozmowa po francusku - bo niemiecki oficer znał tylko kilka angielskich słów - dały mu w końcu możliwość zapytania o doktora nazwiskiem Hunter. Początkowo to pytanie spotkało się tylko z rozłożeniem rąk. Von Steubenowi jednak Ian się spodobał, wysłał więc kogoś, by popytał, sam zaś znalazł kawałek chleba. W końcu wysłannik wrócił i powiedział, że rzeczywiście był tu lekarz nazwiskiem Hunter i zazwyczaj przebywał w obozie, ale od czasu do czasu jeździł do Filadelfii, by doglądać prywatnego pacjenta. A siostra Huntera? Wysłannik wzruszył ramionami, Ian znał jednak Hunterów i wiedział, że tam, gdzie Denzell, tam i Rachel. Co prawda nikt nie wiedział, gdzie dokładnie w Filadelfii może znajdować się prywatny pacjent doktora Huntera - w tej sprawie dawało się wyczuć pewną niechęć, nawet wrogość, której Ian nie rozumiał, ale był zbyt niecierpliwy, by próbować ją rozwikłać. Tak czy inaczej na pewno znajdowali się w Filadelfii. A teraz znalazł się tu także Ian. Wślizgnął się do miasta o świcie, przechodząc cicho przez otaczające miasto obozy, koło śpiących, zawiniętych w koce postaci i przygaszonych, śmierdzących ognisk. W mieście było jedzenie, obfitość jedzenia, zatrzymał się więc na moment w pełnym oczekiwania błogostanie na obrzeżu targowiska, usiłując dokonać wyboru między smażoną w cieście rybą a pierogiem z mięsem i jarzynami. Podszedł właśnie do straganu sprzedawcy pierogów, trzymając w wyciągniętej ręce pieniądze, gdy zauważył kobietę, która spogląda gdzieś za niego, a na jej twarzy pojawia się wyraz przerażenia. Okręcił się na pięcie i natychmiast padł na plecy. Wokół rozległy się krzyki i piski, ale umilkły, zduszone szaleńczą aktywnością języka Rolla, który dokładnie i ekstatycznie
oblizywał mu twarz, nawet wnętrze nosa. Ian roześmiał się i z trudem usiadł, lekko odsuwając szczęśliwego psa. - A cù! - powiedział i z radością przytulił wielkie, drżące stworzenie. Złapał dłońmi sierść, śmiejąc się wprost w wysunięty jęzor. - Tak, ja też się cieszę, że cię widzę - powiedział do Rolla. - Ale co zrobiłeś z Rachel? *** Fergusa swędziała brakująca dłoń. Nie czuł tego już od dość dawna i wolałby, żeby nie czuć także teraz. Nosił obecnie wypchaną otrębami rękawiczkę, przypiętą do rękawa, a nie przydatny hak - z nim za bardzo rzucałby się w oczy - nie mógł się więc podrapać. Szukając czegoś, czym mógłby zająć myśli, wyszedł ze stodoły, w której spał, i ruszył swobodnym krokiem ku najbliższemu ognisku. Pani Hempstead skinęła mu głową i wzięła cynowy kubek, do którego nalała chochlą cienkiej owsianki. No cóż - pomyślał - rękawiczka ma też swoje dobre strony - nie mógł nią ująć kubka, ale mógł go przytulić do piersi, nie parząc się. Co więcej, zauważył z zadowoleniem, że gorąco likwiduje swędzenie. - Bonjour, madame - ukłonił się uprzejmie, a pani Hempstead uśmiechnęła się mimo łachmanów i zmęczenia. Jej mąż zginął pod Paoli, zarabiała więc teraz nędzne grosze na utrzymanie trójki dzieci, robiąc pranie dla brytyjskich oficerów. Fergus powiększał jej przychody, płacąc za jedzenie i dach nad głową. Dom odebrał jej brat męża, ale łaskawie pozwolił jej i jej rodzinie spać w stodole. Była to jedna z trzech czy czterech „dziupli”, w których Fergus na zmianę przebywał. - Szukał pana jakiś mężczyzna - powiedziała, podchodząc z kubkiem wody. - Tak? - Nie rozglądał się na boki; gdyby mężczyzna wciąż tu był, powiedziałaby mu. Widziała go pani? Potrząsnęła głową. - Nie, proszę pana. Rozmawiał z panem Jessopem, a Jessop powiedział najmłodszemu pani Wilkins, a ten przyszedł i powiedział mojej Mary. Jessop powiedział, że to Szkot, bardzo wysoki, szlachetnie wyglądający mężczyzna. I że kiedyś pewnie był żołnierzem. Podniecenie w piersi Fergusa paliło takim gorącem jak owsianka. - Czy był rudy? - spytał. Pani Hempstead zrobiła zdziwioną minę. - Nie wiem, czy mały coś o tym mówił. Spytam jednak Mary. - Niech pani się nie kłopocze, madame. Sam spytam. - Przełknął resztę owsianki, niemal parząc sobie gardło, i oddał jej kubek. Mała Mary, dokładnie przepytana, nie wiedziała, czy wysoki Szkot miał rude włosy;
sama go nie widziała, a Tommy Wilkins nic nie mówił. Powiedział jej natomiast, gdzie pan Jessop spotkał tego człowieka, więc Fergus, podziękowawszy Mary z najwykwintniejszą francuską grzecznością - od czego się zarumieniła - ruszył do miasta z mocno bijącym sercem. *** Rachel próbowała wyszarpnąć rękę, ale starzec tylko zacisnął palce, wbijając jej twardo kciuk w mięsień pod ramieniem. - Puść mnie, przyjacielu - powiedziała spokojnie. - Wziąłeś mnie za kogoś innego. - Och, nie sądzę - odparł uprzejmie. Usłyszała szkocki akcent. - To twój pies, prawda? - Nie - zaprzeczyła, zdziwiona i już nieco zaniepokojona. - Opiekuję się nim tylko dla przyjaciela. Dlaczego? Czyżby zjadł ci kurczaka? Chętnie zapłacę... - Odchyliła się, szukając wolną ręką sakiewki, a zarazem oceniając możliwości ucieczki. - Twój przyjaciel nazywa się Ian Murray - powiedział, a ona zauważyła z przerażeniem, że nie ujął tego w formę pytania. - Puść mnie - powiedziała głośniej. - Nie masz prawa mnie zatrzymywać. Nie zwrócił uwagi na jej słowa, wpatrzył się natomiast w jej twarz. Oczy miał stare, z czerwonymi obwódkami, i załzawione - ale wzrok ostry jak brzytwa. - Gdzie on jest? - W Szkocji - odrzekła i zauważyła, że go to zaskoczyło. Pochylił się nieco, by spojrzeć jej prosto w oczy. - Kochasz go? - spytał starzec cicho, ale w jego tonie nie było nic miękkiego. - Puść mnie! - Próbowała kopnąć go w kostkę, ale odsunął się ze sprawnością, która ją zaskoczyła. Przy tym ruchu odchyliła mu się peleryna; zauważyła, że za pasem ma niewielki toporek, który mignął srebrem. Zalało ją nagłe wspomnienie strasznego domu w New Jersey, szarpnęła się więc i krzyknęła głośno. - Cicho! - rzucił starzec. - Chodź ze mną, dziewczyno. - Zakrył jej usta dużą, brudną dłonią i próbował ją podnieść, ona jednak kopała i walczyła zawzięcie; udało jej się uwolnić usta na tyle, by znów wrzasnąć najgłośniej, jak potrafiła. Usłyszała nagłe okrzyki i zbliżający się odgłos ciężkich butów. - Rachel! Znała ten głos i serce jej podskoczyło. - William! Pomóż mi! William biegł już ku niej, a za nim trzech czy czterech brytyjskich żołnierzy z muszkietami w rękach. Starzec powiedział coś po gaelicku tonem pełnym zdumienia i puścił
ją tak nagle, że zachwiała się, potknęła o własną naderwaną halkę i twardo usiadła na ziemi. Stary człowiek się wycofywał, ale William był rozwścieczony; rzucił się na starca, najwyraźniej zamierzając zwalić go z nóg. Tamten jednak miał w ręce topór, więc Rachel wrzasnęła z całej siły: „William!”. Nic to nie pomogło. Światło mignęło na metalu, rozległ się mdlący trzask i William przechylił się w bok, dał dwa chwiejne kroki i upadł. - William, William! Och, Panie, och, Panie... - Nie mogła stanąć na nogi, ale podczołgała się do niego szybko, jęcząc. Żołnierze krzyczeli, wrzeszczeli, biegli za starcem, ona jednak nie zwracała na nich uwagi. Widziała jedynie twarz Williama, trupio bladą, z oczami wywróconymi tak, że lśniły białka, i cieknącą mu we włosy ciemną krew. *** Położyłam Williama do łóżka mimo jego protestów i kazałam mu tam zostać. Byłam przekonana, że protestował ze względu na Rachel, bo gdy tylko wypchnęłam ją za drzwi, pozwolił mi opuścić się na poduszki. Twarz pod bandażem owiniętym wokół czoła miał bladą i pokrytą lepkim potem. - Śpij - powiedziałam. - Rano będziesz czuł się fatalnie, ale nie umrzesz. - Dziękuję, mamo Claire - mruknął z najbledszym z uśmiechów. - Mama zawsze niesie taką pociechę. Ale zanim mama sobie pójdzie... - Choć czuł się wyraźnie źle, jego dłoń na moim ramieniu była mocna i solidna. - Co takiego? - spytałam czujnie. - Ten człowiek, który napadł na Rachel. Czy mama ma pojęcie, kto to może być? - Tak - odrzekłam niechętnie. - Sądząc z jej opisu, to niejaki Arch Bug. Mieszkał niedaleko nas w Karolinie Północnej. - Ach. - Wciąż był blady i lepki, ale w ciemnoniebieskich oczach mignęło zainteresowanie. - Czy jest szalony? - Tak, tak sądzę. Stracił żonę w bardzo tragicznych okolicznościach i wydaje mi się, że to wpłynęło na stan jego umysłu. - Naprawdę sądziłam, że tak jest, a długie miesiące, które upłynęły od tamtej zimy w Ridge, spędzone w samotności w lasach, nieskończone wędrówki po drogach, nasłuchiwanie głosu zmarłej żony... Nawet jeśli początkowo nie był szalony, sądziłam, że jest. Równocześnie nie zamierzałam opowiedzieć Williamowi całej historii. Nie teraz, i zapewne nigdy. - Porozmawiam z kimś - powiedział i nagle potężnie ziewnął. - Przepraszam. Jestem... strasznie śpiący. - Masz wstrząśnienie mózgu. Będę przychodzić i budzić cię co godzina. Z kim porozmawiasz?
- Z oficerem - powiedział niewyraźnie, już zamykając oczy. - Niech go szukają. Nie można mu pozwolić... Rachel. - Jej imię było tylko westchnieniem, bo duże młode ciało nagle zwiotczało. Patrzyłam na niego przez chwilę, by się upewnić, że śpi, a potem lekko pocałowałam go w czoło, myśląc - z sercem tak samo ściśniętym jak wtedy, gdy całowałam jego siostrę będącą w tym samym wieku: Boże, jakże jesteś do niego podobny. Rachel czekała na podeście schodów, niespokojna, nieco potargana, choć starała się uporządkować włosy i czepek. - Czy nic mu nie będzie? - Chyba nie. Ma lekkie wstrząśnienie mózgu - wiesz, co to jest? Tak, oczywiście, że wiesz. Poza tym założyłam mu na głowie trzy szwy. Jutro będzie go okropnie bolała głowa, ale cios się ześlizgnął, nic poważnego. Westchnęła, a szczupłe ramiona opadły nagle, gdy opuściło ją napięcie. - Dzięki Bogu - powiedziała, spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. - I tobie też, przyjaciółko Claire. - Cała przyjemność po mojej stronie - powiedziałam szczerze. - Jesteś pewna, że nic ci nie jest? Powinnaś usiąść i napić się czegoś. - Nie była ranna, ale wyraźnie było widać, że przeżyła szok. Wiedziałam, że z zasady nie pije herbaty, ale odrobina brandy, a nawet wody... - Nic mi nie jest. Nie, absolutnie nic mi nie jest. - Uwolniona od zmartwienia o Williama, spojrzała na mnie z rozjaśnioną twarzą. - Claire, on tu jest! Ian! - Co takiego? Gdzie? - Nie wiem! - Zerknęła na drzwi pokoju Williama i odciągnęła mnie trochę na bok. Zniżyła głos. - Pies, Rollo. Coś wywąchał i pogonił za tropem jak strzała. Pobiegłam za nim i wtedy właśnie wpadłam na tego biednego szaleńca. Wiem, powiesz, że mógł pogonić za czymkolwiek, i tak jest, ale Claire, nie wrócił! Gdyby nie znalazł Iana, wróciłby do mnie. Jej podniecenie było zaraźliwe, choć obawiałam się mieć taką nadzieję jak ona. Były inne przyczyny, które mogły uniemożliwić psu powrót, a żadna z nich nie była dobra. Jedną z nich był Arch Bug. Określenie, jakiego przed chwilą użyła, nieco mnie zaskoczyło - a jednak zdałam sobie sprawę, że ma rację. Od pogrzebu pani Bug we Fraser's Ridge postrzegałam Archa Buga jedynie jako zagrożenie dla Iana - a jednak słowa Rachel przywołały obraz kalekich, wykręconych artretyzmem dłoni, starających się przypiąć broszkę w kształcie ptaka do całunu ukochanej żony. Rzeczywiście, biedny szaleniec. I cholernie niebezpieczny. - Chodź na dół - powiedziałam, rzucając spojrzenie na drzwi pokoju Williama. - Muszę ci
opowiedzieć o panu Bugu. *** - Och, Ian - szepnęła, gdy skończyłam opowiadać. - Och, biedny człowiek. - Nie wiedziałam, czy ma na myśli pana Buga, czy Iana, ale tak czy owak miała rację. Nie płakała, ale zbladła i spoważniała. - Tak, obaj biedni - przytaknęłam. - Jeśli dodać panią Bug, wszyscy troje. Pokręciła głową, raczej z rozpaczą niż zaprzeczając. - To dlatego... - zaczęła i przerwała. - Dlatego co? Skrzywiła się lekko, spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami. - Dlatego mi powiedział, że się boi, że mogę zginąć, bo go kocham. - Tak, zapewne. Siedziałyśmy przez chwilę w milczeniu nad filiżankami parującej herbatki z melisy, rozważając sytuację. W końcu uniosła wzrok. - Czy myślisz, że Ian zamierza go zabić? - No... nie wiem. Początkowo na pewno tego nie chciał; czuł się okropnie z powodu tego, co się stało z panią Bug... - Z powodu tego, że ją zabił, chcesz powiedzieć. - Spojrzała na mnie wprost; Rachel Hunter nazywała rzeczy po imieniu. - Tak. Ale jeśli zda sobie sprawę, że Arch Bug wie, kim jesteś, wie, co znaczysz dla Iana, i chce cię skrzywdzić - a nie miej złudzeń, Rachel, on naprawdę chce cię skrzywdzić łyknęłam herbaty i odetchnęłam - to tak, sądzę, że Ian zechce go zabić. Znieruchomiała; ruszała się tylko para unosząca się nad jej filiżanką. - Nie wolno mu. - A jak zamierzasz go powstrzymać? - spytałam z ciekawością. Odetchnęła powoli i głęboko, nie odrywając oczu od parującej powierzchni herbatki. - Będę się modlić - powiedziała.
98. Mischianza 18 maja 1778, Walnut Grove, Pensylwania
Wiele czasu minęło, od kiedy ostatni raz widziałam złoconego pieczonego pawia, i prawdę mówiąc, nie spodziewałam się, że go jeszcze kiedykolwiek zobaczę. W każdym razie nie w Filadelfii. Choć właściwie nie powinnam się dziwić - pomyślałam, pochylając się, by popatrzeć: naprawdę miał oczy z diamentów - po regatach na Delaware, trzech orkiestrach płynących na barkach i salucie z siedemnastu dział z okrętów na rzece. Wieczór nazwano „mischianza”. Słyszałam, że słowo to po włosku oznacza „mieszanka”, a w tym wypadku najwyraźniej rozumiano je jako swobodę dla co bardziej kreatywnych dusz w brytyjskiej armii i społeczności lojalistów w kreowaniu wielkiej gali na cześć generała Howe'a, który zrezygnował ze stanowiska głównodowodzącego, a na jego miejsce przyszedł sir Henry Clinton. - Bardzo mi przykro, moja droga - mruknął John u mojego boku. - Z jakiego powodu? - spytałam zdziwiona. To z kolei zdziwiło jego; uniósł jasne brwi. - No, znając twoje przekonania, sądzę, że to dla ciebie bolesny widok, tyle... - Wykonał dyskretny ruch dłonią, wskazując bogaty wystrój wokół, nieograniczony bynajmniej do pawia - taka pompa i ekstrawagancki wydatek na... na... - Triumfalizm? - dokończyłam za niego chłodno. - Mógłby być bolesny, ale nie jest. Wiem, co się stanie. To go naprawdę zaskoczyło. - Co się stanie? Z kim? Ten dar prorokowania, jaki posiadałam, rzadko był dobrze widziany, w tych okolicznościach jednak powiedziałam mu z ponurą satysfakcją: - Z wami. Znaczy, z brytyjską armią, nie z tobą osobiście. Za trzy lata przegracie wojnę. I kto wtedy będzie myślał o złoconych pawiach, co? Przez twarz przebiegł mu skurcz. Ukrył uśmiech. - Czyżby? - I owszem - powiedziałam pogodnie. - Fuirich agus chi thu. - Co takiego? - spojrzał na mnie. - To po gaelicku - wyjaśniłam ze ściśniętym sercem. - Znaczy „poczekaj, a zobaczysz”. - Och, niewątpliwie - zapewnił mnie. - A tymczasem pozwól sobie przedstawić podpułkownika Banastre Tarletona z Legionu Brytyjskiego. - Ukłonił się niskiemu, żylastemu młodemu dżentelmenowi, oficerowi dragonów w butelkowozielonym mundurze, który do nas podszedł. - Pułkownik Tarleton, moja żona. - Pani. - Młody człowiek pochylił się nad moją dłonią, dotykając jej bardzo czerwonymi,
zmysłowymi wargami. Z trudem powstrzymałam się, by nie wytrzeć dłoni o spódnicę. - Czy podoba się pani zabawa? - Nie mogę się doczekać fajerwerków. Miał chytre, przenikliwe oczy, które wszystko dostrzegały; na moje słowa wydął czerwone wargi, ale nie skomentował, uśmiechnął się tylko i zwrócił do lorda Johna. - Mój kuzyn Richard prosił, bym przekazał panu wyrazy szacunku. Spokojną życzliwość Johna zastąpiła prawdziwa radość. - Richard Tarleton był moim chorążym pod Crefeld - wyjaśnił mi, zanim znów skupił uwagę na zielonym dragonie. - Co się z nim teraz dzieje? Natychmiast wdali się w szczegółowe rozważanie awansów, promocji, kampanii, ruchu wojsk i polityki parlamentarnej. Odsunęłam się, nie z nudów, ale kierując się taktem. Nie obiecałam Johnowi, że powstrzymam się od przekazywania użytecznych informacji, nie prosił o to. Delikatność i pewne poczucie zobowiązania wymagało jednak, bym przynajmniej nie zdobywała takich informacji przez niego ani tuż pod jego nosem. Sunęłam powoli przez tłum w sali balowej, podziwiając suknie pań, częściowo importowane z Europy, częściowo uszyte na ich wzór z materiałów, które można było dostać na miejscu. Piękne jedwabie i lśniące hafty stanowiły taki kontrast z samodziałami i muślinami, do których byłam przyzwyczajona, że wydawało mi się to surrealistyczne jakbym nagle znalazła się w jakimś śnie. Wrażenie to potęgowała obecność pewnej liczby rycerzy, w opończach i płaszczach rycerskich, nawet trzymających pod pachą hełmy rozrywki tego popołudnia obejmowały inscenizowany turniej rycerski - oraz osób w fantastycznych maskach i ekstrawaganckich kostiumach, które - jak sądziłam - wezmą później udział w jakimś przedstawieniu teatralnym. Moja uwaga znów skupiła się na stole, na którym rozmieszczono co bardziej wymyślne potrawy: paw z rozpostartym ogonem stanowił najważniejszy element wystroju, ale obok na kapuście leżał cały pieczony dzik - od którego zapachu zaburczało mi w brzuchu - i trzy ogromne formy z zapiekanym w cieście dzikim ptactwem, ozdobione wypchanymi ptakami śpiewającymi. To przypomniało mi nagle o obiedzie u króla Francji i wypchanych słowikach, a mój apetyt zniknął natychmiast w przypływie mdłości i smutku. Przeniosłam pośpiesznie wzrok na pawia i przełknęłam. Zastanawiałam się mimowolnie, czy trudno byłoby wydłubać mu te diamentowe oczy i czy ktoś ich pilnuje. Zapewne rozejrzałam się, czy znajdę tę osobę. Tak, rzeczywiście - w kącie między stołem a ogromnym kominkiem stał żołnierz w mundurze, rozglądając się czujnie. Nie muszę kraść diamentów, pomyślałam i poczułam, jak ściska mi się żołądek. Mam je.
John dał mi parę diamentowych kolczyków. Gdy przyjdzie pora, bym odeszła... - Matko Claire! Czułam się przyjemnie niewidzialna, ale głos Williama zburzył to złudzenie. Podniosłam wzrok i zobaczyłam go po drugiej stronie sali; rozczochrana głowa wystawała z płaszcza templariuszy z czerwonym krzyżem. Machał do mnie entuzjastycznie. - Chciałabym, byś znalazł jakiś inny sposób zwracania się do mnie - powiedziałam, podchodząc do niego. - Za każdym razem mam wrażenie, że powinnam mieć na sobie habit i różaniec u pasa. Roześmiał się na moje słowa, przedstawił pannę, która robiła do niego maślane oczy, jako pannę Chew i zaoferował, że przyniesie nam obu lody. Temperatura w sali balowej zbliżała się chyba do trzydziestu stopni i na całkiem sporej liczbie jasnych jedwabi pojawiły się już plamy potu. - Jaka elegancka suknia - powiedziała uprzejmie panna Chew. - Czy to z Anglii? - Och, nie wiem. - Poczułam się zaskoczona. - Ale dziękuję - dodałam, po raz pierwszy się sobie przyglądając. Właściwie nie poświęciłam sukni więcej uwagi, niż wymagał mechaniczny akt włożenia jej; ubieranie się stało się jedynie codzienną męczącą koniecznością i jak długo nic mnie nie uwierało ani nie obcierało, było mi wszystko jedno, co mam na sobie. John podarował mi tę suknię dziś rano; wezwał także fryzjera, by zajął się moją fryzurą. Zamknęłam oczy, zdumiewając się, jak przyjemny okazuje się dotyk palców fryzjera na mojej głowie, ale poczułam się naprawdę wstrząśnięta, gdy podał mi lustro i zobaczyłam wysokie dzieło złożone z loków i pudru, z zawieszonym pośrodku małym okrętem. Pod pełnymi żaglami. Zaczekałam, aż wyjdzie, a następnie pośpiesznie wyszczotkowałam włosy i upięłam możliwie najprościej. John spojrzał na mnie niechętnie, ale nic nie powiedział. Zajęta głową, nie zwróciłam uwagi na to, co mam na sobie poniżej szyi, teraz więc poczułam niejasne zadowolenie, widząc, jak dobrze mi w jedwabiu koloru kakao. Jest dość ciemny, tak że nie będzie na nim widać plam potu - pomyślałam. Panna Chew patrzyła na Williama jak kot na szczególnie dorodną, tłustą mysz i zmarszczyła lekko brwi, gdy zatrzymał się, by poflirtować z dwoma innymi pannami. - Czy lord Ellesmere długo pozostanie w Filadelfii? - spytała, nie odrywając od niego oczu. - Ktoś mi chyba mówił, że nie odpływa z generałem Howe'em. Mam nadzieję, że istotnie tak jest! - Owszem - potwierdziłam. - Wojsko generała Burgoyne'a poddało się i formalnie dostało
się do niewoli, zostało zwolnione na słowo honoru i ma wrócić do Anglii, ale jest jakaś administracyjna przyczyna, dla której nie mogą jeszcze odpłynąć. - Wiedziałam, że William ma nadzieję, że zostanie wymieniony i będzie mógł znów walczyć, ale o tym nie wspomniałam. - Naprawdę? - Wyraźnie poweselała. - To wspaniała wiadomość! Może więc będzie tu, by wziąć udział w moim balu w przyszłym miesiącu. Nie będzie on oczywiście tak świetny jak ten - wyprostowała się lekko i spojrzała ku muzykom, którzy zaczęli grać na drugim końcu sali - ale major André powiedział, że użyczy swojego talentu do namalowania tła, byśmy mieli żywe obrazy, więc... - Przepraszam - przerwałam jej. - Czy powiedziała pani „major André”? Major... John André? Rzuciła mi zdziwione spojrzenie, niechętnie przyjmując, że jej przerwałam. - Oczywiście. To on zaprojektował kostiumy na dzisiejszy turniej i napisał sztukę, która będzie wystawiona. Proszę spojrzeć, tam jest, rozmawia z łady Clinton. Spojrzałam w kierunku, który wskazała wachlarzem, i mimo panującego w pokoju gorąca przebiegł mnie zimny dreszcz. Major André stał w centrum grupy kobiet i mężczyzn, śmiejąc się i gestykulując, najwyraźniej skupiając na sobie uwagę wszystkich. Był przystojnym mężczyzną pod trzydziestkę, o zarumienionej, ożywionej twarzy, w doskonale uszytym mundurze. - Wydaje się... uroczy - mruknęłam, na próżno próbując odwrócić od niego wzrok. - Och, tak! Dzisiejsza mischianza jest niemal całkowicie dziełem jego, moim i Peggy Shippen; jest wspaniały, zawsze ma świetne pomysły i cudownie gra na flecie. To takie smutne, że ojciec Peggy nie pozwolił jej dzisiaj tu przyjść - to takie niesprawiedliwe! Wydawało mi się jednak, że w jej głosie usłyszałam lekką nutę satysfakcji; całkiem jej odpowiadało, że nie musi się dzielić chwałą z przyjaciółką. - Niech pani pozwoli go sobie przedstawić - powiedziała nagle i składając wachlarz, wsunęła mi rękę pod ramię. Zaskoczona, nie zdołałam wymyślić sposobu, żeby się wyplątać, i już znalazłam się w grupie otaczającej André, z panną Chew szczebiocącą do niego, śmiejącą się i poufale opierającą mu rękę na ramieniu. Uśmiechnął się do niej, a potem przeniósł na mnie ciepłe, ożywione spojrzenie. - Jestem zachwycony, lady John - powiedział miękkim, matowym głosem. - Do pani usług, madame. - Ja... tak - rzuciłam, całkiem zapominając o właściwym zwrocie. - Pan... tak. Miło pana poznać! - Odebrałam mu dłoń, zanim zdążył ją pocałować, co go wytrąciło z równowagi, i
wycofałam się. Popatrzył zdumiony, ale panna Chew natychmiast skupiła na sobie jego uwagę. A ja ruszyłam ku drzwiom, gdzie było przynajmniej trochę powietrza. Pokrywał mnie zimny pot, wszystkie członki drżały. - Ach, tu mama jest, mamo Claire! - Mocno spocony William pojawił się u mego boku, trzymając dwa srebrne pucharki z na wpół stopionymi lodami. - Proszę. - Dziękuję. - Wzięłam od niego oszroniony pucharek, niewiele zimniejszy niż moje palce. - Czy mama dobrze się czuje? - Pochylił się zaniepokojony, by mi się przyjrzeć. - Mama jest tak blada, jakby zobaczyła ducha. - Skrzywił się, przepraszając za to niezręczne nawiązanie do śmierci, ale postarałam się odpowiedzieć uśmiechem. Niezbyt mi się to udało, bo miał rację - właśnie zobaczyłam ducha. Major John André był tym brytyjskim oficerem, z którym Benedict Arnold - bohater spod Saratogi i wciąż legendarny patriota - będzie konspirować. I człowiekiem, który za jakieś niecałe trzy lata zawiśnie na szubienicy za swój udział w tej konspiracji. - Może mama na chwilę usiądzie? - William patrzył na mnie z niepokojem, postarałam się więc otrząsnąć z zimnego przerażenia. Nie chciałam, by mi zaproponował, że odwiezie mnie do domu, bo najwyraźniej dobrze się bawił. Uśmiechnęłam się do niego, niemal nie czując warg. - Nie, wszystko w porządku - powiedziałam. - Chyba tylko wyjdę na chwilę na dwór. Bardzo tu duszno.
99. Motyl w rzeźni Rollo leżał pod krzakiem, głośno pożerając resztki upolowanej wiewiórki, Ian siedział na kamieniu i przyglądał mu się. Miasto Filadelfia leżało tuż za zasięgiem jego wzroku; czuł zapach dymu, smród tysięcy ciasno stłoczonych ludzi. Słyszał stukot kopyt i odgłosy ludzi wędrujących do miasta drogą biegnącą zaledwie kilkaset jardów dalej. I gdzieś w odległości niecałej mili od niego, ukryta w masie ludzi i budynków, jest Rachel Hunter. Chciał wyjść na drogę, wmaszerować do serca Filadelfii i zacząć rozbierać to miasto cegła po cegle, aż ją w końcu znajdzie. - Skąd zaczniemy, a cù? - powiedział do Rolla. - Chyba od drukarni. Nie był tam wcześniej, ale chyba nie będzie trudno ją znaleźć. Fergus i Marsali zapewnią
mu dach nad głową - i dadzą jeść, pomyślał, słysząc burczenie w żołądku - a Germain i dziewczynki pomogą mu w poszukiwaniach. Może ciocia Claire... No, wiedział, że nie jest czarownicą ani wróżką, ale nie miał żadnych wątpliwości, że jest czymś, więc może ona zdoła odnaleźć Rachel. Zaczekał, aż Rollo skończy posiłek. Wypełniało go niezwykłe uczucie ciepła, choć dzień był chmurny i chłodny. Czy uda mu się tak ją odszukać? Chodząc po ulicach i grając w „ciepło, zimno”, czując ciepło, gdy się będzie zbliżał, i odnajdując ją tuż przedtem, nim stanie w płomieniach? - Mógłbyś pomóc, wiesz - powiedział do Rolla z przyganą. Gdy tylko pies go odnalazł, starał się skłonić go, by wrócił do Rachel, ale Rollo był tak nieprzytomny z radości, że nie dało się z nim rozmawiać. Była to jednak dobra myśl - jeśli gdzieś przetną jej drogę, Rollo, który już się trochę uspokoił, mógłby podjąć trop. Uśmiechnął się krzywo na tę myśl; większość armii brytyjskiej stacjonowała w Germantown, ale i w samej Filadelfii na kwaterach stało tysiące brytyjskich żołnierzy. Równie dobrze może poprosić psa, by szedł za zapachem motyla w rzeźni. - Cóż, nie znajdziemy jej, siedząc tu - powiedział do Rolla i wstał. - Chodź, psie.
100. Dama do towarzystwa Czekałam, żeby coś zaczęło mieć znaczenie. Ale nic nie miało. Od niemal miesiąca mieszkałam w domu Johna Greya, gdzie były piękne schody, kryształowe kandelabry, tureckie dywany i elegancka porcelana, ale codziennie rano budziłam się, nie mając pojęcia, gdzie jestem, i sięgając przez puste łóżko po Jamiego. Nie mogłam uwierzyć, że nie żyje. Po prostu nie mogłam. W nocy zamykałam oczy i czułam, jak oddycha koło mnie w ciemności, powoli i miękko. Czułam na sobie jego wzrok, pełen humoru, pożądania, irytacji, światła miłości. Kilkakrotnie w ciągu dnia odwracałam się, bo wydawało mi się, że słyszę za sobą jego kroki. Otwierałam usta, by coś do niego powiedzieć - i nieraz rzeczywiście do niego mówiłam, zdając sobie sprawę, że go nie ma, dopiero gdy słowa więdły w pustce. Każda chwila, w której to sobie uświadamiałam, na nowo mnie załamywała. I żadna nie była w stanie pogodzić mnie z tym, że go straciłam. W kurczącym się z przerażenia mózgu wyobrażałam sobie jego śmierć. Ze wszystkich jej rodzajów zapewne utonięcia nienawidził
najbardziej! Mogłam tylko mieć nadzieję, że statek zatonął gwałtownie, że Jamie poszedł pod wodę nieprzytomny. Bo inaczej... nie potrafiłby się poddać. Utrzymywałby się na powierzchni i płynąłby bez końca, nieskończenie daleko od jakiegokolwiek brzegu, sam na pustej głębinie, płynąłby uparcie, bo nie mógłby się poddać i pozwolić sobie utonąć. Płynąłby, aż w końcu mocne ciało by osłabło, nie byłby zdolny podnieść ręki, a wtedy... Przewróciłam się na brzuch i wcisnęłam twarz w poduszkę, z sercem ściśniętym przerażeniem. - Co za cholerne, cholerne marnotrawstwo! - powiedziałam w poduszkę, zaciskając w dłoniach pierze. Gdyby przynajmniej zginął w bitwie... Przetoczyłam się na plecy i zamknęłam oczy. Przygryzłam wargi aż do krwi. W końcu oddech mi się uspokoił i znów otworzyłam oczy na ciemność. Znów czekałam. Czekałam na Jamiego. Jakiś czas później otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł promień światła z holu. Wszedł lord John, postawił świecę na stoliku przy drzwiach i podszedł do łóżka. Nie spojrzałam na niego, ale wiedziałam, że on patrzy na mnie. Leżałam w łóżku, wpatrując się w sufit. A raczej patrząc przez sufit na niebo. Ciemne, pełne gwiazd i pustki. Nie zadałam sobie trudu, by zapalić świecę, ale też nie przeklinałam ciemności. Wpatrywałam się w nią tylko. Czekając. - Wiem, że czujesz się bardzo samotna, moja droga - powiedział łagodnie. - Czy pozwolisz mi dotrzymać sobie towarzystwa, przynajmniej przez jakiś czas? Nic nie odrzekłam, posunęłam się jednak trochę i nie opierałam się, gdy położył się obok i delikatnie wziął mnie w ramiona. Oparłam głowę na jego ramieniu, wdzięczna za sam ludzki dotyk i ciepło, choć nie sięgało ono w głąb mojej rozpaczy. Staraj się nie myśleć. Zaakceptuj to, co jest; nie myśl o tym, czego nie ma. Leżałam nieruchomo, słuchając oddechu Johna. Oddychał inaczej niż Jamie, płycej, szybciej. Jakby z chrypką. Przyszło mi z wolna do głowy, że nie jestem sama w swojej rozpaczy i samotności. I że bardzo dobrze wiem, co się stało ostatnim razem, gdy oboje to sobie uświadomiliśmy. To prawda, że teraz nie byliśmy pijani, ale sądziłam, że on też nie może tego nie pamiętać. - Czy chcesz... bym cię... pocieszył? - spytał cicho. - Wiesz, że umiem to zrobić. - Sięgnął w dół i przesunął palcem powoli, w takim miejscu i tak lekko, że zachłysnęłam się powietrzem i uwolniłam szarpnięciem. - Wiem, że umiesz. - Przez moment poczułam ciekawość, jak się tego nauczył, ale nie
zamierzałam pytać. - Nie żebym nie doceniała twojej troskliwości, bo doceniam - zapewniłam go i poczułam, że moje policzki pokrywają się gorącym rumieńcem. - Ale... po prostu... - Czułabyś się niewierna? - odgadł. Uśmiechnął się smutno. - Rozumiem. Zapanowała długa cisza, wypełniona rosnącą świadomością. - A ty nie? - spytałam. Leżał nieruchomo, jakby spał, ale tak nie było. - Spragniony penis jest całkiem ślepy, moja droga - powiedział w końcu, wciąż nie otwierając oczu. - Musisz to wiedzieć jako lekarz. - Tak - powiedziałam. - Wiem. - I ujmując go delikatnie, choć zdecydowanie, zajęłam się nim w czułym milczeniu, starając się nie myśleć, kogo widzi oczyma duszy. *** Colenso Baragwanath biegł, jakby paliły mu się podeszwy butów. Wpadł do tawerny Foxa na końcu State Street, przemknął przez bar i wpadł do pokoju karcianego na tyłach. - Znaleźli go - wydyszał. - Starego. Z toporem. Kapitan lord Ellesmere już był na nogach. W oczach Colensa miał z osiem stóp wzrostu i wyglądał przerażająco. Miejsce, gdzie miał zaszytą głowę, porosło nowymi włosami, ale czarne szwy wciąż były widoczne. Oczy być może ciskały płomienie, ale Colenso bał się zbyt dokładnie przyglądać. Dyszał ciężko po biegu i z trudem łapał powietrze, ale i tak nie przychodziło mu do głowy, co mógłby powiedzieć. - Gdzie? - spytał kapitan. Mówił bardzo cicho, ale Colenso go usłyszał i wycofał się przez drzwi, wskazując palcem. Kapitan zebrał parę pistoletów, które leżały przygotowane z boku, i wsuwając je za pas, poszedł za nim. - Pokaż mi gdzie - powiedział. *** Rachel siedziała na wysokim stołku za kontuarem drukarni, oparłszy na ręce czoło. Obudziła się z ciężką głową, prawdopodobnie z powodu zbliżającej się burzy, a teraz głowa pulsowała jej bólem. Wolałaby pójść do domu przyjaciela Johna, zobaczyć, czy Claire nie ma jakiejś herbatki, która by jej pomogła, ale obiecała Marsali, że popilnuje sklepu, podczas gdy przyjaciółka zabierze dzieci do szewca, by naprawił im buty. Henri-Christianowi musiał zrobić nowe, ponieważ malec miał za krótkie i za szerokie stopy, by nosić te, z których wyrosły jego siostry. Dobrze, że w sklepie było cicho. Zajrzało tylko parę osób, a tylko jedna się do niej odezwała, pytając o drogę do Slip Alley. Potarła zesztywniałą szyję, westchnęła i zamknęła oczy. Marsali niedługo wróci, a wtedy ona będzie mogła pójść położyć się z mokrym okładem na czole i...
Dzwonek przy drzwiach do drukarni odezwał się głośnym brzękiem, Rachel wyprostowała się więc, gotowa uśmiechnąć się na powitanie. Zobaczyła, kto przyszedł, i jej uśmiech zgasł. - Wyjdź - powiedziała, zsuwając się ze stołka i oceniając odległość od drzwi do mieszkania. - Wyjdź natychmiast. - Gdyby udało jej się przebiec do mieszkania, a stamtąd tylnymi drzwiami... - Nie ruszaj się - powiedział Arch Bug głosem jak zardzewiałe żelazo. - Wiem, co chcesz zrobić - powiedziała, cofając się o krok. - I nie winię cię za twój smutek, za twoją wściekłość. Musisz jednak wiedzieć, że to, co zamierzasz, jest niewłaściwe. Pan nie może pragnąć, żebyś... - Cicho bądź, dziewczyno - powiedział, patrząc na nią z dziwną łagodnością. - Jeszcze nie. Zaczekamy na niego. - Na niego...? - Tak, na niego. - Z tymi słowami rzucił się przez kontuar i złapał ją za ramię. Krzyczała i walczyła, ale nie potrafiła się uwolnić, on zaś podniósł klapę w kontuarze i wyciągnął ją zza niego, popychając mocno na stół założony książkami, aż ich stosy zachwiały się i spadły na ziemię z papierowym hukiem. - Nie możesz mieć nadziei, że... - Nie mam nadziei - przerwał, całkiem spokojny. Topór wsunął za pas, widziała go, nagi i lśniący. - Nie potrzebuję nadziei. - Na pewno zginiesz - powiedziała, starając się, by głos jej nie drżał. - Żołnierze cię zabiorą. - Och tak. - Twarz mu się niespodziewanie wypogodziła. - Znów zobaczę żonę. - Nie doradzam ci samobójstwa - powiedziała, odsuwając się na tyle, na ile zdołała - ale jeśli tak czy inaczej chcesz umrzeć, po co upierasz się, by... by splamić swoją śmierć, swoją duszę, morderstwem? - Uważasz, że zemsta plami? - Uniósł wysoko białe brwi. - To chwała, dziewczyno. Moja chwała, mój obowiązek wobec żony. - No, na pewno nie moja! - zaprotestowała gorąco. - Dlaczego mam służyć twojej obrzydliwej zemście? Nic nie zrobiłam ani tobie, ani twoim! Nie słuchał. Przynajmniej jej słów. Odwrócił się, sięgając do topora, i uśmiechnął na odgłos szybkich kroków. - Ian! - krzyknęła. - Nie wchodź! Wszedł, oczywiście. Chwyciła książkę i cisnęła nią w głowę starca, on jednak uchylił się
z łatwością i raz jeszcze złapał ją za przegub. W drugiej ręce trzymał topór. - Puść ją - odezwał się Ian zachrypłym od biegu głosem. Dyszał ciężko, po twarzy spływał mu pot; czuła jego zapach nawet przez zjełczały odór starego. Wyszarpnęła rękę z uchwytu Archa Buga, oniemiała z przerażenia. - Nie zabijaj go - powiedziała do nich obu. Żaden nie słuchał. - Mówiłem ci, nie? - zwrócił się Arch do Iana. Przemawiał tonem perswazji, jak nauczyciel dowodzący jakiegoś twierdzenia. Quod erat demonstrandum. Q.E.D. - Odsuń się od niej - powiedział Ian. Błądził dłonią wokół noża i Rachel, dławiąc się słowami, wydusiła: - Ian, nie! Nie wolno ci! Proszę! Rzucił jej spojrzenie pełne wściekłości i zmieszania, ale wbiła w niego wzrok, opuścił więc dłoń. Odetchnął głęboko i dał susa w bok, Bug okręcił się, by utrzymać go w polu rażenia toporka, a wtedy Ian wsunął się przed Rachel, osłaniając ją własnym ciałem. - Zabij więc mnie - powiedział spokojnie do Buga. - No, zrób to. - Nie! - krzyknęła Rachel. - Nie o to mi... nie! - Chodź tu, dziewczyno - powiedział Arch, wyciągając ku niej swoją zdrową dłoń. - Nie bój się, zrobię to szybko. Ian odepchnął ją mocno, aż poleciała na ścianę i uderzyła się w głowę, sam zaś przykucnął przed nią, gotów, czekając. Nieuzbrojony, bo go o to prosiła. - Najpierw, kurwa, musisz zabić mnie - powiedział tonem towarzyskiej rozmowy. - Nie, zaczekasz na swoją kolej - stwierdził Bug. Stare oczy mierzyły go zimno i przebiegle, a toporek drgnął lekko, chętny. Rachel zamknęła oczy i modliła się, nie znajdując słów, ale i tak się modliła, do głębi przerażona. Usłyszała dźwięk i spojrzała w chwili, gdy długi szary cień przeleciał przez pokój. W jednej chwili Arch Bug znalazł się na ziemi, a Rollo na nim, warcząc i starając się chwycić starego za gardło. Bug był może stary, ale wciąż silny, w dodatku napędzała go desperacja. Dobrą ręką złapał psa za gardło, odepchnął go i trzymał rozwarte szczęki na dystans, a długie, żylaste ramię z okaleczoną dłonią, trzymające toporek, uniosło się, biorąc rozmach. - Nie! - Ian rzucił się naprzód, odepchnął Rolla i próbował złapać rękę z toporem, ale było za późno. Ostrze spadło z trzaskiem, od którego Rachel na moment straciła wzrok, a Ian krzyknął. Ruszyła naprzód, zanim odzyskała widzenie, i też krzyknęła, gdy jakaś dłoń nagle chwyciła ją za ramię i odepchnęła w tył. Znów uderzyła o ścianę i zsunęła się po niej, bez
tchu, z otwartymi ustami. Na podłodze przed nią kłębiły się kończyny, sierść, ubrania i krew. Czyjś but kopnął ją w kostkę, odczołgała się więc na bok jak krab, nie mogąc oderwać wzroku od plątaniny. Wydawało się, że krew jest wszędzie. Rozpryśnięta na kontuarze i na ścianie, rozmazana po podłodze. Tył koszuli Iana przesiąknięty był czerwienią i przyklejony do pleców, widziała więc, jak napina mięśnie, walcząc. Klęczał na wyrywającym się Archu Bugu, jedną ręką próbując dosięgnąć topora, bo lewe ramię zwisało mu bezwładnie. Arch usiłował sztywnymi palcami trafić mu w oczy, by go oślepić, a Rollo wpadał jak nastroszony węgorz w tę masę napiętych mięśni kończyn, warcząc i gryząc. Wpatrzona w ten spektakl była tylko niejasno świadoma, że ktoś obok niej stanął; uniosła nierozumiejący wzrok dopiero, gdy czubek buta tego kogoś dotknął jej pośladka. - Co w tobie jest takiego, że przyciągasz mężczyzn z toporami? - powiedział William z niechęcią. Wymierzył starannie pistolet i strzelił.
101. Redivivus Upinałam włosy przed podwieczorkiem, gdy rozległo się pukanie do drzwi. - Wejść - zawołał John, który właśnie naciągał buty. Drzwi otwarły się ostrożnie i stanął w nich dziwny kornwalijski chłopak, który czasami służył Williamowi za ordynansa. Powiedział coś, zapewne po angielsku, i podał Johnowi kartkę. Ten skinął głową z podziękowaniem i odesłał go. - Czy ty zrozumiałeś, co on powiedział? - spytałam z ciekawością, gdy łamał pieczęć. - Kto? Ach, Colenso? Nie, ani słowa - odrzekł nieprzytomnie i wydął wargi w bezgłośnym gwiździe, czytając. - O co chodzi? - Wiadomość od pułkownika Gravesa - powiedział, składając starannie kartkę. - Ciekaw jestem, czy... Znów ktoś zapukał do drzwi i John zmarszczył brwi. - Nie teraz - zawołał. - Przyjdź później. - Zrobiłbym to - odezwał się uprzejmy głos ze szkockim akcentem - tylko że sprawa jest dość pilna. Drzwi się otwarły, do pokoju wszedł Jamie i zamknął je za sobą. Zobaczył mnie, na
moment zamarł, i już znalazłam się w jego ramionach, a jego ciepło i wielkość zmiotła wszystko inne, co mnie otaczało. Nie wiedziałam, co się stało z moją krwią. Odpłynęła mi z głowy do ostatniej kropli, przed oczyma tańczyły mi światełka - ale nie dotarła do nóg, które nagle załamały się pode mną. Jamie trzymał mnie w ramionach i całował. Smakował piwem. Zarost drapał mnie w twarz. Palce wsunął mi we włosy. Przyciśnięte do jego torsu moje piersi zrobiły się gorące i stwardniały. - Och, tu jest - mruknęłam. - Co? - spytał, odsuwając się na moment. - Moja krew. - Dotknęłam pulsujących warg. - Zrób to jeszcze raz. - Chętnie - zapewnił mnie. - Ale w okolicy jest trochę brytyjskich żołnierzy i wydaje mi się... Z dołu dobiegło nas walenie w drzwi i rzeczywistość z trzaskiem dała o sobie znać. Zagapiłam się na niego i gwałtownie usiadłam. Serce waliło mi jak bęben. - Dlaczego, do jasnej cholery, nie jesteś martwy? Wzruszył jednym ramieniem, a kąciki ust powędrowały w górę. Był bardzo chudy, opalony i brudny; czułam jego pot i brud długo niezmienianych ubrań. I słaby odór wymiotów - najwyraźniej niedawno zszedł ze statku. - Jeśli będzie pan dłużej zwlekał, panie Fraser, to znów pan zostanie martwy. - John podszedł do okna i spojrzał w dół na ulicę. Teraz odwrócił się i zobaczyłam, że jest blady, ale jaśnieje jak świeca. - Tak? To są szybsi, niż myślałem - powiedział Jamie smętnie, podchodząc, by wyjrzeć. Odwrócił się od okna i uśmiechnął. - Dobrze cię widzieć, John - choćby tylko przez chwilę. Uśmiech Johna objął jego oczy. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Jamiego, przelotnie, jakby chciał się tylko upewnić, że jest rzeczywisty. - Tak - powiedział, sięgając z kolei do klamki. - Chodź. Tylnymi schodami, albo jest też klapa prowadząca na strych - jeśli dasz radę wydostać się na dach... Jamie spojrzał na mnie; w oczach miał ocean uczuć. - Wrócę - powiedział. - Gdy będę mógł. - Uniósł ku mnie rękę, ale opuścił ją, krzywiąc się, i odwrócił się, by pobiec za Johnem. Zniknęli, a odgłos ich kroków niemal całkowicie stłumiły dochodzące z dołu hałasy. Słyszałam, jak na dole otwierają się drzwi, a szorstki męski głos żąda prawa wejścia. Pani Figg, niech Bóg błogosławi jej nieustępliwe serce, nie przestraszyła się.
Siedziałam nieruchomo jak żona Lota, ale dochodzące do mnie bogate słownictwo pani Figg pobudziło mnie do działania. Mój mózg był tak oszołomiony wydarzeniami ostatnich pięciu minut, że, paradoksalnie, działał sprawnie. Po prostu nie było teraz w nim miejsca na myśli, spekulacje, ulgę, radość czy nawet zmartwienie - najwyraźniej jedyne, do czego byłam w tej chwili zdolna, to reakcja na nagłą sytuację. Chwyciłam czepek, nałożyłam na głowę i ruszyłam ku drzwiom, po drodze wciskając pod niego włosy. Pani Figg i ja do spółki niewątpliwie zdołamy powstrzymać żołnierzy na tyle długo, by... Ten plan prawdopodobnie by zadziałał, gdyby nie fakt, że w chwili gdy wybiegłam na podest, wpadłam na Williego - dosłownie, bo sadził właśnie w górę po schodach i mocno się zderzyliśmy. - Mamo Claire! Gdzie jest papa? Tam są... - Złapał mnie za ramiona, bo zatoczyłam się w tył, ale troska o mnie ustąpiła, gdy usłyszał dźwięk z holu za podestem. Spojrzał w tamtym kierunku - i puścił mnie, bo zamarł z wybałuszonymi oczyma. Jamie stał na końcu holu, w odległości jakichś dziesięciu stóp, a John obok niego, z oczyma wybałuszonymi tak samo jak oczy Williego. Podobieństwo w wyrazie ich twarzy, choć uderzające, niknęło jednak wobec podobieństwa Jamiego i dziewiątego earla Ellesmere. Twarz Williama stwardniała już i dojrzała, straciła wszelkie ślady dziecięcej miękkości, i po obu stronach holu z mocnych, solidnych kości MacKenziech patrzyły głęboko niebieskie, kocie oczy Fraserów. William był już tak dorosły, że golił się codziennie, więc dobrze wiedział, jak wygląda. Willie próbował coś powiedzieć, ale w szoku nie był w stanie nic z siebie wydusić. Spojrzał dziko na mnie, potem na Jamiego, znów na mnie - i zobaczył prawdę w mojej twarzy. - Kim jesteś? - spytał chrapliwie, zwracając się do Jamiego. Zobaczyłam, jak Jamie powoli się prostuje, ignorując dochodzące z dołu hałasy. - James Fraser - odrzekł. Wpatrywał się w Williama z palącą intensywnością, jakby chciał wchłonąć wszystkie szczegóły widoku, który się nie powtórzy. - Znałeś mnie niegdyś jako Alexa MacKenziego. W Helwater. William zamrugał, zamrugał raz jeszcze i przeniósł wzrok na Johna. - A kim... kimże, kurwa, ja jestem? - spytał załamującym się głosem. John otworzył usta, ale to Jamie odpowiedział. - Jesteś śmierdzącym papistą - powiedział bardzo wyraźnie - a twoim imieniem chrzestnym jest James. - Przez twarz przemknął mu cień żalu. - Tylko takie imię miałem
prawo ci dać - powiedział spokojnie, patrząc na syna. - Bardzo mi przykro. William uniósł lewą dłoń do biodra, odruchowo szukając szpady. Nie znalazłszy, klepnął się w pierś. Ręce drżały mu tak bardzo, że nie mógł dać sobie rady z guzikami, więc po prostu złapał materiał i rozdarł koszulę, sięgnął pod nią i czegoś szukał. Ściągnął to coś przez głowę i tym samym ruchem cisnął w Jamiego. Jamie odruchowo uniósł dłoń i drewniany różaniec uderzył w nią, owijając mu się wokół palców. - Niech pana diabli, sir - powiedział Willie drżącym głosem. - Niech się pan smaży w piekle! - Odwrócił się na wpół ślepo, ale zaraz okręcił się na pięcie ku Johnowi. - I pana! Wiedziałeś, prawda? Pana też niech diabli wezmą! - William... - John bezradnie wyciągnął do niego rękę, ale zanim zdążył powiedzieć coś więcej, rozległy się głosy w holu na dole i tupot ciężkich butów na schodach. - Angliszko, zatrzymaj go! - Ostry i jasny głos Jamiego przebił się przez hałas wzniecany przez żołnierzy. Odruchowo posłuchałam i złapałam Williego za ramię. Spojrzał na mnie z otwartymi ustami, całkiem zagubiony. - Co... - Jego głos zniknął w tupocie nóg na schodach i tryumfalnym okrzyku biegnącej na czele czerwonej kurtki. - Tu jest! Nagle podest wypełnił się ciałami, pchającymi się i odpychającymi, próbującymi przedostać się do holu obok mnie i Williego. Trzymałam się go z całych sił, mimo popychania i spóźnionych wysiłków Williego, by się uwolnić. Nagle krzyki ustały i nacisk ciał lekko osłabł. W szarpaninie mój czepek się przechylił, puściłam więc ramię Williego jedną ręką, by go ściągnąć i rzucić na podłogę. Miałam wrażenie, że mój status jako szanowanej kobiety nie będzie już szczególnie istotny. Odsunąwszy przedramieniem rozczochrane włosy z oczu, znów złapałam Williego, choć nie wydawało się to konieczne, bo jakby zamienił się w kamień. Czerwone kurtki przestępowały z nogi na nogę, najwyraźniej gotowe do ataku, ale coś musiało im przeszkadzać. Odwróciłam się i zobaczyłam, że Jamie jedną ręką obejmuje Johna za gardło, a drugą przystawia mu do skroni pistolet. - Jeszcze krok - powiedział spokojnie, ale na tyle głośno, by go wszyscy bez trudu usłyszeli - i strzelę mu w łeb. Sądzicie, że mam coś do stracenia? Biorąc pod uwagę, że Willie i ja staliśmy tuż przed nim, sądziłam, że ma - ale żołnierze tego nie wiedzieli, a sądząc z wyrazu twarzy Williego, wolałby sobie raczej język wyrwać,
niż powiedzieć prawdę. Wydawało mi się także, że w tym momencie niezbyt go obchodziło, czy Jamie rzeczywiście zastrzeli Johna, a potem zginie rozstrzelany. Miałam wrażenie, że ma rękę z żelaza; gdyby mógł, sam by ich obu zabił. Dookoła słyszałam groźne pomruki, przesuwające się ciała mężczyzn szykujących się do akcji, ale nikt się nie ruszył. Jamie spojrzał raz na mnie z nieprzeniknioną twarzą, a potem przesunął się ku tylnym schodom, ciągnąc za sobą Johna. Zniknęli z pola widzenia. Stojący obok mnie kapral natychmiast odwrócił się i machnął do żołnierzy na schodach. - Obiegnijcie dom! Szybko! - Stać! - Willie nagle ożył, wyszarpnął ramię z mego słabego już uścisku i zwrócił się do kaprala. - Rozstawiliście ludzi na tyłach domu? Kapral dopiero teraz zauważył mundur Williego; wyprostował się i zasalutował. - Nie, sir. Nie sądziłem... - Idiota - powiedział krótko Willie. - Tak, sir. Ale możemy ich złapać, jeśli się pośpieszymy, sir. - Kołysał się na piętach, rozpaczliwie pragnąc odejść. William zacisnął pięści i zęby. Widziałam, jakie myśli przelatują mu przez głowę, tak wyraźnie, jakby miał je wypisane na czole. Nie sądził, by Jamie był zdolny zastrzelić lorda Johna, ale nie mógł być tego pewien. Jeśli wyśle za nimi ludzi, z dużym prawdopodobieństwem żołnierze ich złapią - to zaś z kolei oznaczało możliwość, że jeden z nich albo obaj zginą. A jeśli żaden nie zginie, ale Jamie zostanie złapany - to nie wiadomo, co może powiedzieć i do kogo. Za duże ryzyko. Z pewnym poczuciem déjà vu patrzyłam, jak kalkuluje, a w końcu zwraca się do kaprala. - Wróćcie do swego dowódcy - powiedział spokojnie. - Zawiadomcie go, że pułkownik Grey został wzięty jako zakładnik przez... rebeliantów, i poproście, by zawiadomił posterunki. Mam otrzymywać wszystkie informacje, jeśli coś będzie wiadomo. Wśród żołnierzy stojących na podeście rozległ się pomruk niezadowolenia, ale nie taki, który można by uznać za niesubordynację; przygasł zresztą pod ostrym spojrzeniem Williama. Kapral przygryzł wargi, ale zasalutował. - Tak jest, sir. - Okręcił się zgrabnie na obcasie i jednym gestem posłał żołnierzy na dół. Zeszli, tupiąc głośno na schodach. Willie patrzył, jak odchodzą. Potem, jak gdyby nagle zauważył mój czepek, pochylił się i podniósł go z podłogi. Mnąc go w rękach, rzucił mi długie, pełne namysłu spojrzenie. Zrozumiałam, że następne chwile będą interesujące.
Było mi wszystko jedno. Choć byłam pewna, że Jamie w żadnym razie nie zastrzeliłby Johna, nie miałam złudzeń, że znaleźli się obaj w niebezpiecznej sytuacji. Czułam to nosem; zapach potu i prochu wisiał ciężko w powietrzu nad podestem, a podeszwy moich butów wciąż wibrowały od zatrzaśnięcia ciężkich drzwi na dole. Nic z tego nie miało znaczenia. Żyje. Ja też. *** Grey wciąż był w samej koszuli; deszcz kompletnie go przemoczył. Jamie podszedł do ściany szopy i przyłożył oko do szpary między deskami. Podniósł dłoń, nakazując milczenie, i John stał, czekając i trzęsąc się z zimna, póki słychać było stukot kopyt i głosy. Nie byli to żołnierze, bo nie było słychać brzęku ostróg ani szczęku broni. Dźwięki ucichły i Jamie odwrócił się od ściany. Zmarszczył brwi, po raz pierwszy zauważając, że Grey jest przemoczony, zdjął więc z ramion pelerynę i otulił nią Johna. Peleryna też była wilgotna, ale wełniana, w dodatku ciepła od ciała Jamiego. Grey na moment zamknął oczy, objęty. - Czy mogę się dowiedzieć, co ty takiego wyrabiasz? - spytał Grey, otwierając oczy. - Kiedy? - uśmiechnął się lekko Jamie. - Teraz, czy od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni? - Teraz. - Ach. - Jamie usiadł na beczułce i ostrożnie oparł się o ścianę. Grey odnotował z zainteresowaniem, że to „ach” brzmiało niemal jak „asz”, z czego wyciągnął wniosek, że Jamie spędził ostatnio dużo czasu wśród Szkotów. Zauważył także, że Fraser wydął w zamyśleniu wargi. Skośne niebieskie oczy spojrzały na niego. - Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? Pewnie lepiej, żebyś nie wiedział. - Pokładam ogromne zaufanie w pana rozsądku i osądzie, panie Fraser - powiedział uprzejmie Grey - ale jeszcze większe w moim własnym. Jestem pewien, że mi to wybaczysz. Fraser najwyraźniej uznał to za śmieszne; szerokie usta zadrżały, ale skinął głową i wyciągnął zza koszuli małą, obszytą nieprzemakalnym materiałem paczuszkę. - Zostałem zauważony, gdy przyjmowałem to od mego przybranego syna - powiedział. - Osoba, która to zauważyła, podążyła za mną do gospody, a potem, gdy gasiłem pragnienie, udała się po najbliższy patrol. Tak w każdym razie przypuszczam. Zobaczyłem, jak zbliżają się ulicą, przyjąłem więc, że to może mnie szukają, i... wyszedłem. - Znasz zapewne powiedzenie, że winny ucieka, nawet gdy nikt go nie ściga? Skąd wiesz, że na początku to o ciebie im chodziło, a nie że wzbudziłeś ich zainteresowanie swoim
nagłym wyjściem? Półuśmiech znowu się pojawił, tym razem zabarwiony smutkiem. - Nazwij to instynktem ściganej zwierzyny. - Zaprawdę, dziwię się, że dałeś się zapędzić w ślepą uliczkę, że tak powiem, skoro masz taki instynkt. - Cóż, nawet lisy się starzeją, nie? - powiedział zgryźliwie Jamie. - A czemu, do diabła, przyszedłeś do mego domu? - spytał Grey, nagle zirytowany. Dlaczego nie uciekłeś poza miasto? Frasera to pytanie najwyraźniej zdziwiło. - Po żonę - powiedział po prostu i Grey zrozumiał, że to nie przypadek ani nieostrożność skierowały kroki Jamiego Frasera do jego domu, nawet gdy miał żołnierzy za plecami. Przyszedł po nią. Po Claire. Jezus Mario! - pomyślał w nagłej panice. Claire! Nie było jednak czasu, by cokolwiek powiedzieć, nawet gdyby wiedział co. Jamie wstał i wyciągnąwszy pistolet zza pasa, skinął na Johna. Przeszli wąski zaułek, potem przecięli podwórko za barem, przeciskając się między otwartymi beczkami, w których warzyło się piwo, teraz poznaczone kroplami deszczu. Pachnąc lekko chmielem, wyszli na ulicę i zwolnili kroku. Przez cały czas Jamie trzymał Johna mocno za nadgarstek; temu zaczynała już drętwieć ręka, ale nic nie mówił. Minęli dwie czy trzy grupy żołnierzy, ale szedł równo z Jamiem, krok w krok, patrząc przed siebie. Nie było tu konfliktu serca i obowiązku: wołanie o pomoc mogłoby doprowadzić do śmierci Jamiego, ale na pewno co najmniej jeden żołnierz też poniósłby śmierć. Jamie trzymał pistolet ukryty w kieszeni płaszcza, ale nie wypuszczał go z ręki; wsunął go za pas, dopiero gdy dotarli do miejsca, gdzie zostawił konia. Był to prywatny dom; Fraser mruknął do Greya, by na niego zaczekał przez chwilę na ganku, sam zaś zniknął w środku. Silny instynkt samozachowawczy mówił lordowi Johnowi, by uciekał, ale nie zrobił tego; został nagrodzony, gdy Jamie znów się pojawił i uśmiechnął lekko na jego widok. Więc nie byłeś pewien, czy zostanę? I słusznie, pomyślał Grey. Sam nie był tego pewien. - No to chodźmy - powiedział Jamie i ruchem głowy wskazał Greyowi drogę do stajni, gdzie szybko osiodłał drugiego konia i podał Greyowi wodze, po czym wskoczył na swojego. - Pro forma - powiedział uprzejmie, wyciągając pistolet i celując w niego - gdyby ktoś chciał później zadawać pytania. Pojedziesz ze mną, a jeśli spróbujesz mnie wydać, zanim opuścimy miasto, to cię zastrzelę. Rozumiemy się, mam nadzieję? - Oczywiście - potwierdził krótko Grey i wskoczył na siodło.
Jechał trochę przed Jamiem, czując małe, okrągłe miejsce między łopatkami. Pro forma czy nie, Jamie mówił poważnie. Zastanawiał się, czy Jamie strzeli mu w pierś, czy po prostu skręci mu kark, gdy się dowie. Raczej posłuży się gołymi rękami, pomyślał. Seks to taka emocjonalna sprawa. Ani przez chwilę nie myślał poważnie, żeby ukryć prawdę. Nie znał Claire Fraser tak dobrze jak Jamiego, nie miał jednak cienia wątpliwości, że nie potrafi zachować tajemnicy. Przed nikim. A już na pewno nie przed Jamiem, który wrócił do niej ze świata zmarłych. Oczywiście zapewne minie nieco czasu, zanim Jamie będzie mógł znów z nią porozmawiać. Znał jednak Jamiego Frasera nieskończenie lepiej niż Claire i był absolutnie pewien, że nic nie jest w stanie na długo rozdzielić Jamiego i jego żony. Deszcz przestał padać, a słońce odbijało się w kałużach. Gdy przemierzali mokre ulice, wokół dawało się wyczuć ruch. Wojsko stacjonowało w Germantown, ale w mieście też zawsze byli żołnierze, a świadomość zbliżającego się wymarszu, oczekiwanie na rozpoczęcie kampanii ogarniało miasto jak choroba, jak gorączka, w niewidoczny sposób przenosząca się z człowieka na człowieka. Na drodze prowadzącej poza miasto zatrzymał ich patrol, ale pozwolił jechać dalej, gry Grey podał swoje nazwisko i stopień. Przedstawił swego towarzysza jako pana Alexandra MacKenziego, co, jak mu się wydawało, wzbudziło pewne rozbawienie rzeczonego towarzysza. Jamie używał nazwiska Alex MacKenzie w Helwater - gdy był więźniem Greya. O Boże - pomyślał nagle lord John, znikając z pola widzenia patrolu. William. W zamieszaniu konfrontacji i natychmiastowego wyjazdu nie miał czasu myśleć. Jeśli zginie, co zrobi William? Myśli buczały mu w głowie jak wyrojone pszczoły, kotłując się gniewną masą; trudno mu było skupić się na którejś dłużej niż przez moment, bo zaraz ginęła w ogłuszającym buczeniu. Denys Randall-Isaacs. Richardson. Pod nieobecność Greya niemal na pewno zaaresztuje Claire. William postarałby się temu zapobiec, gdyby wiedział. Ale William nie wie, kim jest Richardson... Grey też nie, w każdym razie nie na pewno. Henry i jego murzyńska kochanka Grey wiedział, że zostali już kochankami, widział to w ich twarzach - Dottie i jej kwakier: jeśli od tego podwójnego szoku Hal nie padnie trupem na miejscu, w sekundę znajdzie się na statku płynącym do Ameryki, a to już zabije go na pewno. Percy. O Jezu, Percy. Jamie jechał teraz przodem, prowadząc. Na drodze spotykali niewielkie grupy ludzi: głównie farmerów jadących wozami wyładowanymi zaopatrzeniem dla wojska. Patrzyli z ciekawością na Jamiego, jeszcze większą na Greya, ale nikt ich nie zatrzymał. Po jakiejś godzinie Jamie skierował konia na ścieżkę odchodzącą od bocznej drogi do niewielkiego
zagajnika, ociekającego jeszcze i parującego po niedawnym deszczu. Płynął tam strumyk; Jamie zeskoczył z konia i pozwolił mu się napić. Lord John zrobił to samo. Wypełniało go poczucie nierealności, jak gdyby nie znał dotychczas dotyku siodła i wodzy na skórze, jakby ochłodzone deszczem powietrze przenikało wprost przez jego ciało i kości, a nie opływało go wokół. Jamie przykucnął nad strumieniem i napił się, potem ochlapał wodą głowę i twarz i wstał, otrząsając się jak pies. - Dziękuję, John - powiedział. - Nie miałem kiedy podziękować ci wcześniej. Jestem ci bardzo wdzięczny. - Wdzięczny? To nie był mój wybór. Porwałeś mnie pod groźbą pistoletu. - Nie o tym mówię. Chodzi mi o zaopiekowanie się Claire. - Claire - powtórzył. - Ach. Tak. O to. - Tak, o to - przytaknął cierpliwie Jamie i pochylił się, by przyjrzeć mu się z niepokojem. - Nic ci nie jest, John? Jakoś marnie wyglądasz. - Marnie - mruknął Grey. Serce biło mu nierówno, może zechce się zatrzymać? Poczekał chwilę, niechby to zrobiło, jeśli się zdecyduje, ale biło sobie beztrosko nadal. Z tej strony nie miał więc co liczyć na pomoc. Jamie wciąż patrzył na niego pytająco. Lepiej mieć to za sobą. Odetchnął głęboko, zamknął oczy i powierzył duszę Bogu. - Poznałem cieleśnie twoją żonę - wyrzucił z siebie. Oczekiwał, że po tych słowach zginie mniej więcej natychmiast, ale wszystko trwało nadal. Ptaki nadal śpiewały w drzewach, a poza szumem płynącej wody słyszał jedynie konie, które gryzły i przeżuwały trawę. Otworzył jedno oko i zobaczył, że Jamie Fraser stoi przed nim i przygląda mu się uważnie, przechyliwszy nieco głowę. - Naprawdę? - powiedział Jamie z ciekawością. - Dlaczego?
102. Kość z kości - Ja, hmmm... przepraszam na chwilę... - Wycofałam się powoli do drzwi mego pokoju, chwyciłam klamkę, wpadłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi, pozwalając Williemu, by doszedł do siebie w prywatności. I nie tylko Williemu. Oparłam się mocno o drzwi, jakby ścigały mnie wilkołaki. Krew tętniła mi w uszach. - Jezus Maria - szepnęłam. Coś w rodzaju gejzeru wybuchło mi w środku i rozprysnęło
się w głowie deszczem diamentów i słonecznych promieni. Miałam niejasną świadomość, że na dworze pada, a po szybach spływa brudnoszara woda, ale nie miało to żadnego znaczenia wobec wypełniających mnie bąbelków. Przez kilka minut stałam nieruchomo, z zamkniętymi oczyma, nie myśląc o niczym, mrucząc tylko bezdźwięcznie: „Dzięki Ci, Boże”. Z tego transu wyrwało mnie słabe pukanie do drzwi. Otwarłam je; na podeście stał William. Koszula wciąż mu zwisała w miejscu, gdzie ją rozdarł, widziałam więc, jak w zagłębieniu szyi bije mu puls. Ukłonił mi się niezdarnie, na próżno usiłując się uśmiechnąć. Zrezygnował. - Nie wiem, jak się do pani zwracać - powiedział. - W obecnych... okolicznościach. - Och? - Trochę mnie zbił z tropu. - No... myślę... a w każdym razie mam nadzieję, że stosunki między tobą a mną się nie zmieniły. - Zdałam sobie sprawę, a myśl ta nagle przygasiła moją euforię, że może do tego dojść. Poczułam ból - bardzo go lubiłam dla niego samego, a nie tylko ze względu na jego ojca - czy też raczej ojców. - Czy byłbyś skłonny wciąż mówić do mnie „mamo Claire”? Tylko dopóki nie wymyślimy czegoś bardziej... odpowiedniego - dodałam pośpiesznie, widząc w jego oczach niechęć. - Ostatecznie chyba nadal jestem twoją macochą. Niezależnie od... no... sytuacji. Myślał o tym przez chwilę, a w końcu skinął głową. - Czy mogę wejść? Chciałbym z mamą porozmawiać. - Tak, rozumiem, że chcesz. Gdybym nie znała obu jego ojców, byłabym pełna podziwu dla jego umiejętności zapanowania nad wściekłością i zmieszaniem, które tak wyraźnie okazał przed kwadransem. Jamie robił to instynktownie, John opanował tę sztukę przez długie lata doświadczeń - ale obaj mieli żelazną siłę woli. Niezależnie więc, czy siła woli Williama była wrodzona, czy też nabył jej na przykładzie, niewątpliwie ją posiadał. - Może poślę po coś? - spytałam. - Trochę brandy? Jest dobra na szok. Potrząsnął głową. Nie chciał usiąść - chyba nie byłby w stanie - ale oparł się o ścianę. - Zapewne mama wiedziała? Trudno nie zauważyć podobieństwa, jak sądzę. - Tak, jest dość uderzające - przytaknęłam ostrożnie. - Tak, wiedziałam. Parę lat temu mój mąż opowiedział mi o... - szukałam delikatnego określenia - o okolicznościach twoich narodzin. I jakżeż ja mam przedstawić mu te okoliczności? Nie umknęło mi bynajmniej, że trzeba będzie udzielić kilku niewygodnych wyjaśnień ale pochłonięta nagłym pojawieniem się Jamiego, jego ucieczką i moją późniejszą euforią nie
uświadomiłam sobie jakoś, że to mnie przypadnie ta rola. Widziałam w jego pokoju małą kapliczkę, podwójny portret jego obu matek - obu tak boleśnie młodych. Jeśli wiek ma się na coś przydać, to chyba powinien dać mi dość mądrości, by sobie z tym poradzić? Jak mogłam mu powiedzieć, że jest owocem szantażu impulsywnej, samolubnej dziewczyny? Jak mogłam mu powiedzieć, że był przyczyną śmierci obojga swoich prawdziwych rodziców? A jeśli ktokolwiek ma mu powiedzieć, czym jego narodziny były dla Jamiego, to musi to zrobić sam Jamie. - Twoja matka... - zaczęłam i zawahałam się. Wiedziałam, że Jamie wziąłby całą winę na siebie, by nie plamić pamięci Genevy w oczach jej syna, ale ja nie zamierzałam na to iść. - Była impulsywna - wtrącił William, patrząc na mnie uważnie. - Wszyscy mówią, że nierozważna. Czy... właściwie chciałbym wiedzieć tylko, czy to był gwałt? - Boże, nie! - zaprotestowałam przerażona i zobaczyłam, jak zaciśnięte pięści rozluźniają się lekko. - To dobrze - powiedział i wypuścił wstrzymywany oddech. - Jest mama pewna, że mamie nie kłamał? - Jestem pewna. - On i jego ojciec potrafili być może ukrywać uczucia, ja niewątpliwie nie potrafiłam; choć nie zarobiłabym na życie grą w karty, przejrzysta twarz czasami się przydawała. Pozwoliłam mu zobaczyć, że mówię prawdę. - Czy mama myśli... czy mówił... - Przerwał i przełknął z trudem. - Czy oni się kochali, jak mama myśli? - Pewnie na tyle, na ile mogli - powiedziałam cicho. - Nie mieli dużo czasu, tylko jedną noc. - Bolał mnie jego ból; chciałabym go objąć i pocieszyć, ale był mężczyzną, młodym mężczyzną, zapamiętałym w cierpieniu. Poradzi sobie z nim najlepiej, jak zdoła, sądziłam jednak, że miną lata, zanim nauczy się nim dzielić - jeśli w ogóle się kiedyś nauczy. - Tak, rozumiem. - Zacisnął wargi, jakby zamierzał coś więcej powiedzieć, ale zmienił zdanie. - Rozumiem. - Jego ton wskazywał wyraźnie, że nie rozumiał, ale nie mogąc jeszcze się pozbierać, nie wiedział, o co pytać ani co zrobić z informacjami, które już posiadał. - Urodziłem się niemal dokładnie dziewięć miesięcy po ślubie moich rodziców powiedział, patrząc na mnie twardo. - Czy oszukiwali mego ojca, czy też moja matka przed ślubem stała się dziwką swego stajennego? - To ostre słowa... - Nie - przerwał. - Jak to było? - Twój oj... Jamie. Nigdy by nie uwiódł żony innego mężczyzny. - Pomijając Franka -
pomyślałam w popłochu. Ale oczywiście początkowo tego nie wiedział... - Mój ojciec - rzucił nagle. - Papa. Lord John, znaczy się. Wiedział... wie? - Tak. - Znów cienki lód. Nie sądziłam, by przyszło mu do głowy, że lord John ożenił się z Isobel głównie ze względu na niego - i Jamiego - ale nie chciałam, by w ogóle zaczął się zastanawiać nad motywami lorda Johna. - Oni wszyscy - powiedziałam zdecydowanie - cała czwórka chciała tego, co dla ciebie najlepsze. - Co dla mnie najlepsze - powtórzył ponuro. - No tak. - Kostki palców znów mu zbielały od zaciskania pięści, a spod powiek rzucił mi spojrzenie, które aż nazbyt dobrze znałam: Frasera, który zaraz eksploduje. Wiedziałam doskonale, że nie ma sposobu, by powstrzymać tę detonację, ale i tak spróbowałam. - Williamie - powiedziałam, wyciągając do niego rękę - wierz mi... - Wierzę - powiedział. - Nie chcę słyszeć nic więcej. Niech to diabli! - I okręcając się na pięcie, ciosem pięści przebił boazerię, od czego zadrżał cały pokój, wyszarpnął rękę z dziury i wypadł na schody. Słyszałam trzaski i chrzęsty, gdy kopnął kilka słupków balustrady na podeście, a potem oderwał kawał poręczy przy schodach; dobiegłam do drzwi akurat w porę, by ujrzeć, jak bierze zamach i kawałkiem drewna uderza w wiszący nad schodami kryształowy żyrandol, który rozpada się w wybuchu tłukącego się szkła. Przez chwilę chwiał się na brzegu pozbawionego poręczy podestu - obawiałam się, że spadnie albo się rzuci w dół, ale zatoczył się w tył i cisnął poręczą jak oszczepem w resztkę żyrandola, głośno łapiąc oddech w jęku czy w szlochu. Potem rzucił się w dół po schodach, od czasu do czasu waląc zranioną już pięścią w boazerię i zostawiając krwawe smugi. Uderzył ramieniem w drzwi frontowe, odbił się od nich, szarpnął klamką i wypadł na dwór jak lokomotywa. Stałam jak skamieniała na podeście pośród chaosu i zniszczenia, trzymając się brzegu zdewastowanej balustrady. Na ścianach i suficie tańczyły drobne tęcze, jak wielobarwne ważki unoszące się z zaścielających podłogę odłamków kryształów. Coś się poruszyło; na podłogę holu na dole padł cień. Przez otwarte drzwi weszła drobna, ciemna postać. Odrzuciwszy kaptur peleryny, Jenny Fraser Murray rozejrzała się po obrazie zniszczenia, a potem podniosła wzrok na mnie. Jej twarz była bladym owalem, rozjaśnionym wewnętrznym śmiechem. - Jaki ojciec, taki syn - powiedziała. - Niech nas Bóg ma w swojej opiece.
103. Godzina wilka
Armia brytyjska opuszczała Filadelfię. Rzeka Delaware zapchana była okrętami, a od końca State Street do Cooper's Point nieustannie kursowały promy. Z miasta wyjeżdżało również trzy tysiące lojalistów, obawiając się pozostać bez opieki wojska. Generał Clinton obiecał im przewóz, choć ich bagaż - spiętrzony na nabrzeżu, wciśnięty na promy - tworzył straszny bałagan i zajmował dużo miejsca na pokładzie statków, Ian i Rachel siedzieli na nabrzeżu rzeki poniżej Filadelfii, w cieniu rozłożystej sykomory, i przyglądali się demontażowi baterii artylerii. Artylerzyści pracowali w samych koszulach, bo zdjęli niebieskie kurtki i odłożyli na trawie. Usuwali broniące dotychczas miasta działa i przygotowywali je do transportu. Nie śpieszyli się i nie zwracali uwagi na gapiów; nie miało to już żadnego znaczenia. - Czy wiesz, dokąd się udają? - spytała Rachel. - Wiem. Fergus powiedział, że na północ, by wzmocnić Nowy Jork. - Widziałeś się z nim? - Zwróciła ku niemu głowę, zainteresowana, i cienie liści zamigotały na jej twarzy. - Tak, wrócił wczoraj wieczorem do domu. Teraz będzie bezpieczny, skoro nie ma już wojska i torysów. - Bezpieczny? - powiedziała sceptycznie. - Chcesz powiedzieć, że o tyle, o ile ktokolwiek może być bezpieczny w obecnych czasach. - Z powodu upału zdjęła czepek i odgarnęła z policzków ciemne, wilgotne włosy. Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Tak samo dobrze jak on wiedziała, jaką iluzją bywa bezpieczeństwo. - Fergus mówi, że Brytyjczycy chcą przeciąć kolonie na pół - powiedział. - Oddzielić północ od południa i osobno się z nimi rozprawić. - Naprawdę? A skąd on to wie? - spytała zdziwiona. - Od brytyjskiego oficera nazwiskiem Randall-Isaacs, który z nim rozmawiał. - To znaczy, że jest szpiegiem? Dla której strony? - Zacisnęła lekko wargi. Nie był pewien, gdzie w filozofii kwakrów leży szpiegostwo, ale nie zamierzał teraz o to pytać. Filozofia kwakrów to drażliwy temat. - Nie chciałbym zgadywać. Podaje się za amerykańskiego agenta, ale kto to wie. W czasie wojny nikomu nie można ufać. Na te słowa obróciła się ku niemu, opierając o pień sykomory. - Nie można? - Ufam tobie - powiedział. - I twojemu bratu. - I swojemu psu - powiedziała, spoglądając ku Rollowi, który wił się na plecach z nogami
w powietrzu, usiłując podrapać się w kark. - A także swemu wujowi i ciotce, Fergusowi i jego żonie. Wydaje mi się, że to całkiem sporo przyjaciół. - Pochyliła się ku niemu z zaniepokojonym wyrazem twarzy. - Czy ręka cię boli? - Och, nie jest tak źle - uśmiechnął się, wzruszając zdrowym ramieniem. Ręka go bolała, ale temblak pomagał. Cios topora niemal odciął mu lewe ramię - przeciął ciało i roztrzaskał kość. Ciotka powiedziała, że miał szczęście, iż ścięgna nie zostały uszkodzone. Ciało jest plastyczne, powiedziała. Mięśnie się zagoją, kość się zrośnie. Ramię Rolla ładnie się wygoiło; po ranie od kuli nie została żadna sztywność, a choć pysk zaczął mu już siwieć, przeciskał się przez zarośla zręcznie jak węgorz, pracowicie coś wywąchując. Rachel westchnęła i spojrzała wprost na niego spod ciemnych, prostych brwi. - Ian, myślisz o czymś bolesnym, i wolałabym, żebyś mi powiedział, co to takiego. Czy coś się stało? Wiele rzeczy się zdarzyło, zdarza się wokół nich, będzie się zdarzało. Jak może jej powiedzieć...? A jednak nie mógł nie mówić. - Świat wywraca się do góry nogami - wyrzucił z siebie. - A tylko ty jesteś stała. Jesteś jedyną rzeczą, która mnie trzyma przy ziemi. Jej spojrzenie zmiękło. - Naprawdę? - Bardzo dobrze wiesz, że naprawdę - burknął. Odwrócił wzrok. Serce mu waliło; za późno, myślał z mieszaniną uniesienia i przerażenia. Zaczął mówić; nie może teraz przestać, wszystko jedno, co z tego wyniknie. - Wiesz, czym jestem - powiedział niezręcznie, ale z determinacją. - Stałbym się dla ciebie kwakrem, Rachel, ale wiem, że w głębi serca bym nim nie był; chyba nigdy nie mógłbym się nim stać. I myślę, że nie chciałabyś, bym mówił słowa, które nie byłyby prawdą, albo udawał, że jestem kimś, kim nie jestem. - Nie - potwierdziła cicho. - Nie chciałabym tego. Otworzył usta, ale nie potrafił znaleźć więcej słów. Przełknął, czekając; miał sucho w ustach. Ona też przełknęła; widział lekki ruch jej gardła, miękkiego i brązowego. Słońce znów zaczęło przyciemniać jej skórę - orzechowa dziewczyna dojrzewająca po bladym, zimowym kwitnieniu. Artylerzyści załadowali ostatnie działo na wóz, zaprzęgli do wozów parę wołów i ruszyli drogą do promu, śmiejąc się i hałaśliwie rozmawiając. Po ich odejściu zapanowała cisza. Docierały do nich różne odgłosy - szum rzeki, szelest liści sykomory, a skądś z daleka okrzyki i huk maszerującego wojska - ale między nimi panowała cisza.
Przegrałem, myślał, bo ona wciąż siedziała z pochyloną w zadumie głową. Może się modli? A może tylko myśli, jak mnie odesłać? Cokolwiek to było, uniosła głowę i wstała, odchodząc od drzewa. Wskazała Rolla, który czaił się teraz, nieruchomy, tylko żółte oczy śledziły każdy ruch tłustego drozda pożywiającego się w trawie. - Ten pies to wilk, prawda? - No... głównie. Błysk orzechowych oczu powiedział mu, żeby nie bawił się w słówka. - A jednak jest twoim najlepszym kompanem, stworzeniem rzadkiej odwagi i głębokich uczuć, i ogólnie szlachetną istotą? - Och tak - powiedział z przekonaniem. - Tak jest. Spojrzała na niego spokojnie. - Ty też jesteś wilkiem, a ja to wiem. Ale jesteś moim wilkiem, i lepiej, żebyś ty też to wiedział. Gdy zaczęła mówić, zapłonął, nagle i gwałtownie jak zapalona zapałka. Wyciągnął do niej rękę, dłonią do góry, wciąż ostrożnie, by także i ona nie buchnęła płomieniem. - To, co ci przedtem powiedziałem... że wiem, że mnie kochasz... Dała krok naprzód i przycisnęła dłoń do jego dłoni, splatając mocno chłodne, drobne palce z jego palcami. - Teraz ja ci mówię, że cię kocham. A jeśli będziesz nocą polować, potem wrócisz do domu. Pod sykomorą pies ziewnął i oparł pysk na łapach. - I zasnę u twoich stóp - szepnął Ian i przygarnął ją zdrową ręką. Oboje płonęli jasnym płomieniem.
NOTY OD AUTORKI
Brygadier Simon Fraser Każdy, kto czytał moje książki, zapewne już zdaje sobie sprawę, że po osiemnastym wieku plątało się całe mnóstwo Simonów Fraserów. Brygadier, który dzielnie walczył i zginął pod Saratogą, nie pochodzi z Fraserów z Lovat, tylko z Fraserów z Balnain, nie jest zatem bezpośrednim potomkiem Starego Lisa, choć niewątpliwie jest spokrewniony z tą gałęzią rodziny. Miał chwalebną karierę wojskową, między innymi uczestniczył w sławnym zajęciu Quebecu z Jamesem Wolfe'em w 1759 roku. Przyczyną, dla której szczególnie wspominam tu o brygadierze, jest interesująca sprawa jego grobu. Większość raportów spod Saratogi, w których wspomina się Simona Frasera z Balnain, mówi, że został pochowany wieczorem w dniu, w którym umarł, na terenie Wielkiej Reduty (nie Reduty Breymanna, którą Jamie atakował z Benedictem Arnoldem, ale większej, dalej na polu), na jego własną prośbę. W niektórych relacjach dodano szczegóły - takie jak obecność rangersów Balcarresa albo fakt, że Amerykanie - gdy zdali sobie sprawę, co się dzieje - wystrzelili z armaty dla uhonorowania Frasera; inne sprawozdania uznają te romantyczne szczegóły za apokryficzne i podają, że w pogrzebie uczestniczyli wyłącznie najbliżsi członkowie jego sztabu. Nie zawsze można osobiście udać się na miejsce, o którym się pisze, nie zawsze też istnieje taka konieczność. Zawsze jednak lepiej to zrobić; Saratoga zaś jest łatwo dostępna, a tamtejsze pole bitwy zostało dobrze zachowane i zabezpieczone. Spacerowałam po tym polu trzykrotnie na przestrzeni kilku lat, od kiedy pierwszy raz postanowiłam wykorzystać tę bitwę jako punkt kulminacyjny książki, choć akurat nie tej, którą wówczas pisa łam. Raz się zdarzyło, że byłam tam sama, nie widać było innych turystów, wdałam się więc w rozmowę z jednym z pracowników parku (w kostiumie z epoki, stojącym przy odbudowanej farmie Bemis). Odpowiedziawszy cierpliwie na wiele wścibskich pytań (jednym z nich było „Czy
nosi pan bieliznę?”, a odpowiedź brzmiała „Nie”. „Długie poły koszuli” - wyjaśnił, gdy spytałam, jak uniknąć obtarcia, gdy się wkłada spodnie z samodziału na gołe ciało), pozwolił mi obejrzeć swój muszkiet (Brown Bess) i wyjaśnił, jak się go ładuje i jak się z niego strzela. Potem wdaliśmy się w rozmowę o bitwie i uczestniczących w niej osobach - bo wtedy już całkiem sporo o niej wiedziałam. Grób generała Frasera był wówczas zaznaczony na mapie Parku Narodowego, ale nie w Wielkiej Reducie, tylko koło rzeki. Zeszłam tam wcześniej, ale nie znalazłam żadnego oznakowanego miejsca. Spytałam zatem, gdzie jest i dlaczego nie ma go w Wielkiej Reducie. Usłyszałam, że służba parków narodowych w pewnym momencie - nie wiem kiedy, ale dość niedawno - prowadziła badania archeologiczne w Wielkiej Reducie, w tym także w miejscu domniemanego pochówku. Ku zdziwieniu wszystkich okazało się, że generał Fraser nie został tam pochowany - ani zresztą nikt inny. Ślady świadczyły, że niegdyś rzeczywiście wykopano tam grób, znaleziono nawet guzik od munduru, ale żadnych śladów ciała (a choć samo ciało już dawno by uległo rozkładowi, jakieś ślady by przecież pozostały). Według pewnej relacji (powiedział mi pracownik) grób generała Frasera przeniesiono na miejsce bliżej rzeki - stąd oznaczenie na mapie - nikt jednak nie wiedział, gdzie dokładnie ani czy w ogóle generała tam złożono, i dlatego nie ustawiono żadnego kamienia nagrobnego. Cóż, powieściopisarze to ludzie bez sumienia. Ci z nas, którzy zajmują się historią, zazwyczaj z szacunkiem odnoszą się do faktów potwierdzonych przez źródła (choć zawsze trzeba pamiętać, że sam fakt, iż coś zapisano na papierze, nie musi oznaczać, że to prawda). Wystarczy nam jednak dać jakąś szczelinę, przez którą można się przecisnąć, jakieś pominięcie w zapisie historycznym, jedną z tych tajemniczych luk, które występują nawet w najlepiej udokumentowanym życiu... W sumie więc uznałam, że generała Frasera odesłano być może na wieczny odpoczynek do Szkocji. (Tak, w osiemnastym wieku - czasami wysyłano ciała tam i z powrotem. Ktoś wykopał biednego Toma Paine'a z jego grobu we Francji, zamierzając wysłać go do Ameryki, by można go tam pochować z honorami jako proroka rewolucji. Jego ciało zaginęło w transporcie i nigdy go nie odnaleziono. To odnośnie do ciekawych luk.). Tak się zdarzyło, że rok temu byłam w Szkocji i wędrując w okolicach Balnain w poszukiwaniu logicznego miejsca pochówku generała Frasera, wpadłam (dosłownie) na duży kamienny kopiec, pusty w środku, w Corrimony. Takie miejsca zawsze dają do myślenia, a gdy przeczytałam na ustawionym tam znaku, że w centralnej komorze niegdyś spoczywało ciało, ale najwyraźniej nastąpił rozkład i zniknęło w ziemi (istniały ślady kości pozostawionych w ziemi, znajduje się je nawet po tysiącu lat lub więcej), a do tego jeszcze w
dziewiętnastym wieku włamano się do grobowca (co wyjaśnia, dlaczego nic się tam teraz nie zobaczy)... No właśnie. (Ludzie zawsze pytają pisarzy, skąd biorą pomysły. Zewsząd!).
Prosty język kwakrów18 Religijne Towarzystwo Przyjaciół (kwakrzy) zostało założone około roku 1647 przez George'a Foxa. Ponieważ Towarzystwo wierzy w równość wszystkich ludzi przed Bogiem, jego członkowie nie używają oficjalnych form zwracania się do innych ani tytułów (takich jak pan/pani, generał, pułkownik itd.), posługując się jedynie „prostym językiem” czy „zwykłą mową” (plain speech), czyli do wszystkich zwracając się przez „ty”. W dawnym angielskim istniały dwie formy drugiej osoby - thee i you; thee, bardziej potoczne i poufałe, było formą liczby pojedynczej, natomiast zaimek you (zarówno jako forma liczby mnogiej, jak i pojedynczej) był bardziej formalny, uroczysty. [W polszczyźnie odpowiada mu raczej forma „wy”, pełen szacunku sposób zwracania się do osób starszych, znany szczególnie na polskiej wsi.] W miarę rozwoju języka forma thee zanikła, zastąpiona przez bardziej oficjalne you, które równocześnie w liczbie pojedynczej przyjęło bardziej potoczny charakter. Kwakrzy natomiast posługiwali się formą thee aż do dwudziestego wieku. Charakterystyczne jest również poprzedzanie imienia bądź nazwiska osoby, do której albo o której się mówi, słowem „przyjaciel”.
Saratoga Książkę taką jak ta poprzedzają zawsze obszerne studia historyczne (często mnie zaskakują listy od ludzi, którzy piszą, że zwiedzili jakieś muzeum, widzieli jakieś osiemnastowieczne przedmioty i nagle odkrywają, że nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego!). Choć nie ma tu miejsca, by podziękować albo choćby wymienić nawet ułamek źródeł, na których się opierałam, chciałabym jednak wspomnieć o jednej konkretnej książce. Z historycznego punktu widzenia ważne były dwie bitwy pod Saratogą, niezwykle dramatyczne i bardzo złożone, zarówno pod względem logistyki samych bitew, jak i ruchów 18
Tłumaczka dziękuje pani Magdalenie Jarczyk z Religijnego Towarzystwa Przyjaciół w Polsce za udzielone informacje.
wojsk oraz strategii politycznych, które do nich doprowadziły. Miałam szczęście, że na dość wczesnym etapie moich badań natrafiłam na książkę Richarda M. Ketchuma Saratoga, która znakomicie odmalowuje bitwy, ich tło oraz cały zestaw barwnych postaci, które w nich uczestniczyły. Chciałam tylko polecić tę książkę tym spośród was, których głębiej interesują aspekty historyczne, te bowiem w powieści można jedynie lekko naszkicować.
Loch Errochty i tygrysy tuneli W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku w szkockich Highlands zrealizowano wielki projekt hydroenergetyczny. Praca licznych „tygrysów tuneli” - robotników, w tym wielu Irlandczyków i Polaków - polegała na przekopywaniu tuneli przez góry i budowie zapór, by stworzyć sztuczne jeziora. Loch Errochty jest jednym z takich sztucznych zbiorników wodnych. Tunel, który opisałam jako przynależny do tej zapory (wraz z miniaturową kolejką), jest taki, jakie zazwyczaj towarzyszą elektrowniom wodnym, nie wiem jednak, czy w Loch Errochty w ogóle takowy istnieje. Z drugiej strony w Pitlochry naprawdę istnieją zapora, hala turbin i sala, z której można oglądać ryby. Jak również wędkarze.